~~Michael Knight~~
Mariusz „Darthmagik”
Walczak
„Michael Knight”
1
~~Michael Knight~~
Nadchodzi ciemność... Zapra...
6 downloads
18 Views
628KB Size
~~Michael Knight~~
Mariusz „Darthmagik”
Walczak
„Michael Knight”
1
~~Michael Knight~~
Nadchodzi ciemność... Zapraszam.
2
~~Michael Knight~~
Prolog
Ameryka na przełomie lat siedemdziesiątych. To przede wszystkim wstrząs po zamachu Kennedy'iego i cała otoczka Zimnej Wojny napięta jak nigdy wcześniej. Gdzie dwie ideologie ścierały się w politycznym sarkazmie. Jednocześnie Ameryka nietykalnej mafii, skorumpowanej policji, przyozdobionych dziwkami ulic, a gdzieś za rogiem czyhających na zapłatę alfonsów. Takie barwne, fascynujące Stany Zjednoczone. Taki kraj pozornej wolności zagubiony w totalnym chaosie tamtych czasów. Okres niepewności i strachu. Każdy z nas miał własną apokalipsę, nic nie jest banalne, gdy dotyczy ciebie bezpośrednio. I ja nie byłem wyjątkiem. Dokładnie pamiętam te dni. Ciągle śni mi się ta zima... 1965. Grudzień. Zima stulecia. Biała suka, ochrzczona przez mieszkańców Haven City. Od biedaków, którzy umierali od jej przytulenia, po bogatych, którzy byli zbyt wrażliwi na śmierć bliźnich i po prostu zamykali się w swoich luksusowych mieszkaniach w centrum i namiętnie popijali brandy. Zima była sroga, oziębła i wyrafinowana. Idealna kandydatka do miana famme fatale. Nie dlatego jednak zapamiętałem tę wyrwaną kartkę z pamiętnika. Był to początek mojego armagedonu, który przetoczył się w moim życiu jak ogromna fala tsunami niszcząc wszystko co stanęło na jej drodze. Nie było litości, zagłada była nieuchronna. Dzisiaj już wiem, gdy spojrzysz w ciemność, trzeba zdawać sobie sprawę, że i ona wpatruje się w ciebie. Nigdy nie zapomina. A skutki odczuwam po dzień dzisiejszy. Może jednak zacznę od samego początku. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że moje bagno to był luksus. Cztery przeklęte ściany gabinetu w jednej z najgorszych dzielnic miasta. Jeśli jakiś klient się zjawiał to był to albo alkoholik albo zdesperowany do granic obłędu nieszczęśnik. Choć nie powiem, zdarzały się perełki i to dosłownie ponętne suczki z pierwszych stron gazet, które wolały, by w tajemnicy oczernić swych bogatych mężulków i tym samym przejąć cały majątek tylko dla siebie. Te biedne i pokrzywdzone damy z dobrego domu, były tak bardzo załamane moimi odkryciami, że same wynagradzały premią na kanapie. Takie przebłyski w moim mrocznym 3
~~Michael Knight~~
świecie. Jednak skłamałbym, jeśli bym stwierdził, że wcześniej nie przeżyłem ciekawych przygód. Miałem już 33 lata na karku z dość ciekawym doświadczeniem. Kilka bójek i strzelanin, z czego jedna z nich nawet zakończyła się namiętnym pocałunkiem z pociskiem. Więc nie byłem do końca święty. Tylko kto był w Haven City, w upadłym moralnie mieście? Każdy troszczył się o własne interesy. I gdybym wtedy posłuchał swojej intuicji, może dzisiaj bym wam tego nie opowiadał, ale... człowiek jest z natury idiotą i codziennie powtarza jak najlepszą modlitwę, że jego to wszystko nie dotyczy. Nie ma jednak magicznych słów odpędzający demony... Pamiętam jak dziś, 16 grudnia 1965. Kolejna wichura pokrywała gówna wystające na ulicach, jakby z litości zakrywała niesmaki pałętające się po smętnym dziedzictwie ludzkości. Siedziałem wtedy jak zwykle zawalony papierkową robotą w swoim biurze. Byłem bardzo skupiony, jak zwykle rozwiązując krzyżówkę, gdy nagle ktoś w podły sposób przerwał zmowę milczenia i bezczelnie zapukał do drzwi. Pewnie znów jakiś pijaczyna, który pomylił moje miejsce ze schroniskiem dla zwierząt. Albo przynajmniej miałem taką nadzieję. Zapukał drugi raz, bardziej nerwowo. Nikt go nie uczył, że tutaj nikt nie zaprasza? Cierpliwość nie jest cnotą, a ubogim krewnym idioty. – Otwarte! – odłożyłem na bok swoją krzyżówkę. Zdjąłem buty z biurka i oparłem się lewym łokciem na oparciu krzesła. Wyglądałem niczym szef mafii oczekując wieści od swoich podwładnych. Drugą rękę położyłem koło wczorajszej gazety. Wciągnąłem powietrze. Drzwi uchyliły się powoli jak w tych tanich kryminałach, gdzie napięcie buduje się stopniowo, by w ostatnim kroku gwałtownie przejść do sedna. Skrzypiały jak stara prostytutka udająca orgazm. To po części zabawne, bo większość mężczyzn zdaje sobie sprawę kiedy jego luba nadmiernie okazuje radość. Taka zabawa w kotka i myszkę. Całkiem podniecająca. Tyle tylko, że w tym przypadku strasznie irytująca. Musze koniecznie naoliwić zawiasy. – Pan Knight? – z cienia padającego wprost na wejście wyszedł niskiego wzrostu mężczyzna. Łatwo można było zauważyć koloratkę na jego szyi. Powiem, że takiego gościa się nie spodziewałem. Mógłbym wymieniać wielu niecodziennych „cudzoziemców”, lecz pasterza prowadzącego swoje owieczki do zbawienia nie widziałem w swoich ścianach. – Nie potrzebuję rozgrzeszenia. – wypaliłem pierwsze, lepsze zdanie jakie przyszło mi do głowy. Dopiero po chwili zapaliła się w mojej głowie lampka oznajmiająca mi, że właśnie pieprznąłem dużej wielkości niewypał. – Pan Knight? – całkowicie zignorował mój niezbyt udany dowcip i powtórzył jak w amoku 4
~~Michael Knight~~
swoje pytanie. Stał przy tym zgarbiony, ściskał książkę w czarnej oprawie swoimi zmarszczonymi dłońmi i błądził wzrokiem po pokoju. Nie wiem czy to mój artystyczny nieład przyciągał jego oczy czy w jakimś nie zrozumiałem dla mnie sensie nie potrafił spojrzeć mi prosto w oczy. Nie odebrałem tego jako złego fatum, przecież nieśmiali też istnieją na tym świecie. – Jeśli o to chodzi to jestem winny. W czym mogę służyć? – Mam dla pana propozycję. – rzucił beznamiętnym spojrzeniem na stojące naprzeciwko niego krzesło. Zawsze brakowało mi taktu. Taki już mój urok. Dopiero po kilkunastu stukaniach starego zegara, którego dostałem na swoje bodajże 24 urodziny od swojej zmarłej już matki, przyszła do mnie myśl, aby zaproponować mu siedzenie. Pochyliłem się nad biurkiem i prawą dłonią wskazałem na krzesło. Pokiwał tylko głową i zasiadł tak wygodnie jak tylko pozwalało mu miejsce spoczynku. Nie mogłem w tym czasie oderwać swojej uwagi od twardej okładki książki, którą trzymał tak zawzięcie. Po chwili przesunął dłonią do góry i tym sposobem ukazał się napis „Biblia”. Nie mogłem zrozumieć czemu tak mocno trzymał się jej, jakby miała go bronić przed jakimiś demonami. Cóż, nie mój w tym interes. – Może trochę więcej szczegółów? – próbowałem złapać z nich kontakt wzrokowy, aczkolwiek ciągle mi się wymykał. Biła od niego dziwna aura. Niby był spięty, poddenerwowany, a z drugiej strony w jego głosie słyszałem nutkę pewności siebie, którą za wszelką cenę próbował zamaskować. – To delikatna sprawa. Dlatego zwracam się do pana, aby rozwiązać „problem” dyskretnie. – Ja lubię konkrety. Oszczędzi pan sobie i mi czasu, jeśli będę znał szczegóły. W ciemno nie lubię zobowiązywać się do czegokolwiek. – Zatem wytłumaczę... – schował Biblię do kieszeni swojego płaszczu. Przesunął się bliżej mojego biurka. Złożył dłonie ze sobą i oparł się łokciami o kolana. – Więc zamieniam się w słuch. – ciekawiło mnie to co ma do powiedzenia. Zaobserwowałem na nim zbierający się pot na jego czole. Jego grymas twarzy wskazywał, że ciągle się waha, aby zdradzić mi cel swojej podróży, ale w końcu wydusił to z siebie. – Doszło do morderstwa. – podniosłem lewą brew do góry, miałem kilka przypadków, gdzie trzeba było wyśledzić zabójcę, ale wolałem unikać takich spraw – Jeden z naszych braci został zamordowany, a jego ciało „dostarczono” nam wczesnym rankiem dnia poprzedniego. – Co by nie mówić o naszej policji to czy przypadkiem nie mają większych możliwości od prywatnego detektywa? – Nie chcemy mieszać w to policji. – zaczęło robić się ciekawie. Tym bardziej, że ton jego 5
~~Michael Knight~~
głosu zaczął tracić podteksty zdenerwowania. Sprawa śmierdziała na kilometr. Byłem jednak z tych ludzi, którzy zaciekawieniem brnęli w to gówno dalej. – Nie brzmi zachęcająco. Aż tak wam zależy na dyskrecji? – Jak już wspomniałem to bardzo delikatna sprawa. Gdyby to wyszło na jaw to kościół wiele by stracił w oczach wiernych. Wiem, że to dziwnie wygląda, ale obiecują panu rozjaśnić trochę tę sytuację jutro, gdy przybędzie pan do zakonu. Proszę się nie obawiać, dobrze zapłacimy za pańską posługę. – Chwileczkę! – wstrzymałem na chwilę oddech. Zaczął gadać jak nakręcony. – Czemu otrzymam informację dopiero jutro? Jeszcze się nie zgodziłem... – mój instynkt zaczynał kręcić korbką zapalając jednocześnie czerwoną lampę. Nie bardzo mi się to podobało. – Płacimy równy tysiąc teraz, tysiąc potem i wszelkie wydatki ze śledztwem pokrywamy. Chcemy wiedzieć kto porwał i dlaczego zamordował ojca Zachary'ego. – Hmm... – dwa tysiaki, więcej niż mogłem sobie wyobrazić... rzeczywiście śmierdziała mi ta sprawa, ale kasa potrzebna jest jak woda do życia w tym „rajskim” mieście – Przyjrzę się tej sprawie, ale nie mogę niczego obiecać. – parszywa kostka domina została ruszona – Rozumiem. – Chwila! – podniecenie tak go omamiło, że już chciał wyjść – a może tak dokładne informacje, namiary? Prywatny detektyw nie oznacza od razu jakieś zdolności jasnowidzenia. – A tak, przepraszam. Proszę. – podał mi wizytówkę z adresem. – Tu pan znajdzie wszystkie potrzebne informacje... byłbym zapomniał – włożył rękę pod płaszcz, wiecie jak, jakby miał zaraz wyjąć spluwę, wycelować i przemalować mi ścianę moją własna krwią – oto należne tysiąc dolarów. – jakkolwiek by się nie trząsł to i tak uważam go za odważnego faceta. Mając taką kasę przy sobie bałbym się o swoje życie w tej dzielnicy. – Uwielbiam kolor zielony. – po raz kolejny strzeliłem gafę, ale uśmiechnąłem się pod nosem widząc tyle banknotów leżących na moim biurku. Instynkt został zabity gotówką. – Dziękuję. Wystarczy, że pan pokaże tę wizytówkę, a uzyska pan wszystkie potrzebne informacje. Bóg zapłać. – Do widzenia... – nie był zbyt rozrzutny z informacjami. Nie chciał podać żadnych szczegółów gdy go przyciskałem. Tylko powtarzał jak zaczarowany, abym zjawił się we wskazane miejsce. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, położyłem nogi na biurko i wpatrywałem się w pliczek banknotów jak w seksowną, nagą i co najważniejsze mokrą i chętną na numerek kobietę. 6
~~Michael Knight~~
Faktycznie, forsa była jak płeć piękna, sprawiała przyjemność, spełniała zachcianki, przy tym nie marudziła, nie miała okresu, choć była mniej stała uczuciowo. Pieniądze, najpotężniejszy z narkotyków, uzależniał natychmiast. Choć za oknem panowała zima, a śnieg tańczył z upiornie zimnym wiatrem, mi było dość ciepło. Takie miłe uczucie widząc, że człowiek a nuż widelec jest wstanie się wyżywić, przy czym nie stracić dachu nad głową, co w taką pogodę byłoby samobójstwem. I często tak się zdarzało. W obecnych czasach jak człowiek stracił wszystko, nie potrafił już niczego odzyskać. Zbyt szybko przychodziła po niego śmierć. Podatki niszczyły ludzi. Biurokracja i kapitalizm nie miały serca ani duszy. Ścinały głowy jedną po drugiej bez zbędnego zawahania. Był to również okres, gdy miałem mieszkanie i biuro w oddzielnych kamienicach. Wiedziałem, że długo nie będę wstanie utrzymać dwóch pomieszczeń, ale z sentymentu trwałem w tym samobójczym trójkącie jak długo mogłem. Triumfalnie mogę wyznać, że do końca roku udało mi się utrzymać oba lokum. Siła perswazji i wdzięk osobisty, który niekiedy kończył się w łóżku, brały górę nad oziębłymi sukami, od których wynajmowałem wyżej przedstawione miejsca mej egzystencji. Szybko zapomniałem o tajemniczej wizycie. Dopiero leżąca samotnie na skraju blatu wizytówka przypomniała mi o swoich wątpliwościach. Drgnąłem! Przecież ja nawet kurwa nie wiem jak on ma na nazwisko. Toż ci dopiero detektyw. Zmarszczyłem czoło nad swoim idiotycznym zachowaniem. Co nie zmieniało faktu, że moja morda miała w końcu powody do uśmiechu... Euforia nie trwała długo. Usłyszałem strzał. Co to do jasnej kurwy!? Strzał padł niedaleko! Byłem niemal pewien, że egzekucja miała miejsce tuż przy kamienicy. A wieczór zapowiadał się tak dobrze. Spokojnie i cicho. Wstałem na baczność. Rozejrzałem się po biurze w poszukiwaniu broni. Jak zwykle w takich chwilach nie mogłem odszukać swego skarbu. Zatrzymałem się w miejscu. O nie, nie idzie się tam gdzie rozdają ołów za darmo i to jeszcze bez swojego amuletu. Minęło chyba nawet kilka minut zanim przeszukałem całe pomieszczenie. Jestem typem poety, ja muszę mieć inspirujący bałagan, bym mógł poczuć natchnienie do pracy i działania. Więc lepiej ominę tę część z opisaniem mojego biura. Mogę tylko wspomnieć, ze z mieszkaniem nie jest lepiej. Jak ktoś kiedyś powiedział: na początku był chaos, by potem powstał jeszcze większy burdel. Nie znalazłem spluwy. Nawet mnie wtedy nie zdziwiło brak reakcji kogokolwiek w kamienicy. Dopiero dzisiaj do mnie dochodzi, że sytuacja wyglądała tak jakbym mieszkał w sam w 7
~~Michael Knight~~
opuszczonym budynku. Jednak skok adrenaliny otumanił mnie na tyle, że postradałem resztki rozumu i zapadła chwiejna decyzja, że przydałoby się zobaczyć co się właściwie stało. Zszedłem ostrożnie na dół. Tak, bez żadnej broni. Tylko i wyłącznie moje zdolności mistycznych ninja. Wyjrzałem na zewnątrz. O dziwo, burza śnieżna ustała. Nie widziałem nikogo. Nikogo. Żadnych gapiów, widzów, tajemniczych osób kręcących się nieopodal. Może mam problemy ze słuchem i nic się takiego nie zdarzyło? Nikt nie strzelał? Nie dawało mi to spokoju. Wyszedłem na zewnątrz. Jezu, jak zimno. Nienawidzę zimy... Ani jednej żywej duszy. Chwilę poobserwowałem najbliższe otoczenie. Nic podejrzanego nie zobaczyłem. Już chciałem wracać do swojego biura, ale coś mnie podkusiło, coś mnie namówiło, by pójść w ciemną, zapomnianą przez Boga uliczkę. Co mnie pchnęło, by tam pójść do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Przeczucie? Bardziej samobójczy instynkt, bo lepiej wyrażał moje uczucia. Szedłem wolno. Wolno. I tak kurwa za szybko! Nie spieszyło mi się... ślady krwi! To się robi ciekawe. Zwiększyłem tempo i zacząłem iść za tymi złowrogimi śladami. Symbole mojego upadku. Jakbym kiedyś chciał napisać książkę o tym to najprawdopodobniej moja wyobraźnia podpowiedziałaby mi, że ślady krwi układały się w dziwne, diabelskie symbole. Doszedłem do skrzyżowania małego labiryntu, który był stworzony z kamienic i wąskich przejść między nimi. Nie miałem chwili do zastanowienia. Zobaczyłem ciało. Stanąłem jak słup, jakbym był zaczarowany przez jakiegoś chorego, sadystycznego magika i tylko co mogłem zrobić to wpatrywać się w ciało. Znane mi ciało. To był ten ksiądz, który był u mnie dobre kilka minut wcześniej. Jeden strzał, prosto w głowę. Perfekcyjna egzekucja. Musiał znać oprawcę, bo inaczej morderca nie podszedłby tak blisko niego. To był zły znak. Rozejrzałem się trochę na miejscu zbrodni. Że co?! A co tam robi moja broń?! To gówno, które nie mogłem znaleźć było tuż obok zabitego księdza, co gorsza wszystko wskazywało na to, że to właśnie z tej broni został zastrzelony pechowiec. I tutaj zaczyna się najlepsza akcja. Głupota nie zna granic. Schyliłem się i z wyłączonym myśleniem podniosłem broń! Obejrzałem dokładnie. Wszystko się zgadza. Właśnie z tej broni ktoś zastrzelił denata. Pomyślałem sobie, że gorzej być nie może. Oczywiście. – Nie ruszaj się kurwo! – spojrzałem w kierunku tego radosnego przywitania. Tego mi było potrzeba. Dwóch spasionych policjantów mierzących do mnie. Dzięki Ci Boże, pomyślałem. Nie ma to jak specyficzne poczucie humoru. Ubawiłem się po pachy. – Powoli odłóż broń, podnieś ręce do góry i się nie ruszaj, bo ci ten łeb odstrzelimy! – to ja się kurwa ładnie wpakowałem... – Spokojnie panie władzo. – odłożyłem swoją spluwę na ziemię i powoli podniosłem się. 8
~~Michael Knight~~
Nie chciałem dołączyć do księdza w pozycji poziomej. – Nie ruszaj się kurwo! – zaciął się jak stara płyta gramofonowa. Tym bardziej był irytujący, że głosik jednego z nich przypominał pianie koguta o wschodzie słońca. Staliśmy w radosnym trójkąciku przez jakiś czas. Chuj wie na co czekali, albo to tylko mi spowolnił się czas. Jeszcze by brakowało, jakby trzeci wyskoczył i powiedział, że to żart. Albo nie, mam lepsze, ksiądz wstaje i krzyczy radośnie: „prima aprilis”! Zawał na miejscu. Dowcip miesiąca. Jednak nie tym razem. Znacie to, że jak policjant krzyczy „stój, policja!” to wszyscy uciekają. Mnie to też zastanawia, co takiego dzieje się w człowieku, że na dźwięk tych słów, zamiast racjonalnie przemyśleć swoje szansę, to on jak w obłędzie i tak ucieka. Pewnie w rytm zasady: gonią cię wygłodniałe psy to spierdalaj jak najdalej. Na chwilę spuścili ze mnie wzrok. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć moją facjatę. Znów mnie coś podkusiło. Nie wahałem się wtedy. Dałem długą w uliczkę obok i tylko słyszałem „stój, policja! sukinsyn ucieka!”, co działało na mnie, jak jakiś doping na olimpiadzie od publiczności. Nie licząc tego, że publiczność nie strzela w zawodników. Na moje szczęście nie mieli dobrego dnia, choć kilka razy było blisko. Czemu uciekałem? A skąd mam wiedzieć! Może po prostu jak pies goni, człowiek ucieka, a te psy były najwidoczniej tak spasione pączkami, że po kilku minutach ucieczki, która była walką ze śmietnikami, przeskakiwaniem przeszkód i płotów, zorientowałem się, że nie słyszę żadnych krzyków i epitetów w moją stronę, a co lepsze nie słyszę świstów przelatujących tuż obok pocisków. Zdyszany zatrzymałem się. Nie potrafiłem złapać tchu. W życiu tak szybko nie biegłem. Przypominałem zdyszanego maratończyka na mecie. Zastrzyk adrenaliny podziałał na mnie niesamowicie. Jednak nic nie trwa wiecznie. Ciężko oddychałem, już nawet nie myślałem, że jeśli ci dwaj gamonie jednak będą się czołgać w moją stronę to racjonalnie by było jednak iść dalej, ale nie miałem sił na jakiekolwiek myślenie. Przykucnąłem, po czym się położyłem na śniegu i przez małą szparę między dwiema kamienicami oglądałem, jakbym był w jakimś transie, wieczorne niebo. I tak jakoś same mi się zamknęły oczy...
9
~~Michael Knight~~
Rozdział I: Samotność we mgle Część I: Lodowy uścisk
Zimno. Cholernie zimno! Z tego całego zmęczenia przysnąłem chwilę, a zamiast wieczoru, noc zagościła na niebie. Zimno. Naprawdę było wtedy cholernie zimno. Mroźny dotyk przeszywał wszystkie kości. Wyobraźcie sobie leżeć tak na śniegu przez kilka dłuższych chwil. Sam byłem trochę zdziwiony, że udało mi się jeszcze otworzyć oczy. Chyba nie dane mi było zbyt wcześnie opuścić tego padołu, za mało dostarczyłem rozrywki tym na górze bądź na dole. Do tej pory nie wiem kto i z jakiego powodu mógłby mnie faworyzować. W oddali słyszałem wycie policyjnych seryn. Przez chwilę przemknęła wizja czekającej na moją głowę gilotyny, którą właśnie ostrzył kat. Wiedziałem wtedy jedno, nie mogę leżeć tak bezczynnie, bo prędzej czy później biała suka weźmie mnie w lodowy uścisk i ukołysze do snu wiecznego. Nie miałem nic do stracenia. W myśl idei, nic gorszego nie może się przytrafić. Więc pozbierałem swoje cztery litery do kupy, ciągle się trzęsąc. Wtedy nie docierało do mnie tak naprawdę w jakiej sytuacji się znalazłem i jaka czeka mnie dalsza droga usłana różami z ostrymi kolcami. Otrzepałem się ze śniegu i wyruszyłem na spotkanie, które zmieniło moje życie. Może brzmi to górnolotnie jak z taniego romansidła, ale tak właśnie było. Zawsze człowiek w takich chwilach próbuje odnaleźć sens w tym wszystkim. I ze mną było wtedy podobnie. Jednak obecnie znalazłem pocieszenie w czymś innym. Po prostu się wydarzyło. Nic więcej. Zero filozoficznej papki. Wracając jednak do wydarzeń z tamtej nocy. Cholernie daleko uciekłem. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, co człowiek może zrobić w chwilach zagrożenia. Mógłbym z powodzeniem konkurować z zawodowymi biegaczami, lecz powrót już nie był tak wspaniały i szybki. Zatrzymałem się nawet na chwilę, by ogrzać się przy rozpalonym w kuble na śmieci ognisku. Ogień tańczył zalotnie zdejmując kajdany mrozu. Chociaż na chwilę znów mogłem poczuć swoje kończyny. Obok mnie stało jeszcze trzech żebraków. Nieważne jak trafili na ulicę. Długie, niezadbane 10
~~Michael Knight~~
brody niepierwszej świeżości rzucały się w oczy. Zabrzmi to może podle, ale w pewnym sensie ucieszyła mnie ich obecność. Wiedziałem, że jeszcze dużo mi brakuje do egzystencji robaka w społeczeństwie. To dodaje sił i determinacji. Nie dajcie się zwieść propagandzie sukcesu. Dopiero widząc porażkę coś w nas się budzi do działania. Nikt z nich nie odważył się wydobyć ze swoich ust jakiegokolwiek słowa. Przyglądali się uważnie na moją roztrzęsioną postać. Dłonie latały na wszystkie strony. Próbowałem ignorować zanurzone we własnym świecie pogardy oczy bezdomnych ludzi i chociaż przez chwilę naładować zużyte baterie. Dopiero po ogrzaniu się przy ogniu, ruszyłem w dalszą drogę. Powoli, nie biegnąc. Nie miałem sił. W drodze powrotnej zastanawiałem się, co mnie może zastać w moim własnym biurze. Czy już funkcjonariusze prawa rozgryźli kim był ten idiota uciekający od zwłok czy jeszcze nie? Jako prywatny detektyw zdawałem sobie sprawę jeszcze z jednej sprawy. Policja nie była od doszukiwania się co i jak. Miała złapać winnego, posadzić za kraty i zamknąć sprawę. Stara, dobra zasada. Oni są od szukania zbrodniarzy, nie wyjaśniania spraw. Więc byłem skazany, by samemu rozwikłać sytuację, w której się znalazłem. Doszedłem w końcu na miejsce. Stanąłem po przeciwnej stronie ulicy niż moja kamienica i przyglądałem się robocie tych niebieskich smerfów. Koło mnie znajdowała się jeszcze garstka zaciekawionych gapiów, więc było łatwiej wtopić się w tłum. O dziwo, ku mojej radości nie obstawili wejścia do budynku, tylko zajęli się miejscem zbrodni, które znajdowało się na tyłach. Wtedy to do mnie dotarło. Panie Knight, wdepnął pan w gówno po same kolana. Prędzej czy później te pierdoły i tak odkryją moje dane, a potem może się zrobić jeszcze bardziej nieciekawie niż teraz. Sympatyczne było też moje podejście. Jakby nigdy nic stanąłem raptem kilka metrów od ludzi, którzy mogliby mnie w każdej chwili aresztować. Pogratulować. Śnieg sypał z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Syreny wyły jak głodne wilki po północy, a Lucyfer jakby szydził z małego, zagubionego człowieczka, który nie może znaleźć drogi ucieczki z pomieszczenia pełnego głodnych bestii. Gówno śmierdziało coraz bardziej. Bagno było gotowe, aby wessać mnie całego i wypluć przeżute zwłoki. Rzeczywistość potrafi być przytłaczająca. Nie bój się, jeśli jest ci źle to będzie zawsze gorzej. Chociaż tym razem rzeczywistość trafiła na godnego rywala! Tak sobie to tłumaczyłem... Zacisnąć pięści i bić się do upadłego. Lepiej żałować, że nie wyszło niż od razu się poddać. Tak podobno mówią ludzie. Kurwa, jak oni się mylą... Spoglądałem kątem oka na okno mojego „apartamentu”. W jednej chwili zniknął cały świat. 11
~~Michael Knight~~
Czułem się jak porządnie zdeptany aktor grający swoją najgorszą rolę w karierze. Publiczność wcale nie wydawała się być łaskawa i wyrozumiała. Zamiast rzucać zgniłymi pomidorami, to chciała zabić aktora jeszcze zanim całe popieprzone przedstawienie się rozkręciło. Dręczyło mnie pytanie, co u licha jest dalej w scenariuszu? Ciekawiło mnie to jaki kretyn, sadysta pasjonat, siedzący w pół mroku nad tekstem wymyślił dalszą część tego wielkiego „show”, w którym ewidentnie brałem udział. Nie umknął mi fakt, że równocześnie byłem głównym bohaterem tego tragizmu. „Nie ruszaj się, kurwo!” Słowa wpadły wgłąb mojego ciała i zadudniały niepokojąco znajomym głosem. Dopiero po chwili zastanowienia i wrócenia do białej rzeczywistości, usłyszałem ponownie, ten sam ton, który raptem jakiś czas temu chciał mnie zatrzymać. To ten sam grubas, ta sama facjata, to błyskotliwe spojrzenie i niesamowita koncentracja. Co za ironia losu. Facet, który mógł skreślić kilka lat z mojego życia stał tuż obok mnie. Tuż na wyciągnięcie ręki. Pierdolone szczęście. – To nie miejsce dla widowni. Proszę się odsunąć. – byłem tak bardzo przytłoczony swoimi myślami, że nie zauważyłem gdy reszta towarzystwa została odgoniona przez funkcjonariuszy. Zostałem sam na pożarcie. – Ja tutaj właściwie mieszkam. I właśnie... – nie byłem dobry w układaniu spójnych historyjek na poczekaniu, nie wtedy kiedy miałem za skórą diabła szydzącego z mojej sytuacji – wracam z pracy. Czy coś się stało? – o dziwo moje zestresowanie całą tą sytuacją podziałało jak doskonała maska zakrywająca wszelkie kłamstwa. Można powiedzieć, że była to moja najlepsza gra aktorska w życiu. Jeszcze kilka takich występów i być może zostanę nominowany do Oscara. – Mieszka pan w tej kamienicy? – nie wyglądał na zbyt bystrego mężczyznę, wzrok tępy jak złamany ołówek dodawał złudnej nadziei na szczęśliwe zakończenie – O, to dobrze się składa. Mógłby mi pan odpowiedzieć na kilka pytań? Słyszał pan jakieś podejrzane hałasy? – w innych okolicznościach pewnie wspomniałbym mu o tym, że jakiś funkcjonariusz policji identyczny jak mój Sherlock Holmes strzelał do mnie, ale miałem pewne obawy co do zrozumienia przez niego tego niewinnego żarciku – Byłem w pracy – ten funkcjonariusz oblałby egzamin z wyciągania wniosków... – Więc niewiele mogę panu powiedzieć. – byłem poddenerwowany zaistniałą sytuacją. Nawet ten intelektualista od siedmiu boleści zauważył mój stan. – Złapiemy bydlaka. Niech się pan o to nie martwi. – oj żebyś wiedział, że się oto martwię. Wręczył mojej osobie jakiś świstek papieru wyglądający jak przepustka i po prostu wypuścił mnie z 12
~~Michael Knight~~
sideł. Pokiwałem grzecznie głową na znak, że mój proces myślowy przetworzył skomplikowane instrukcje i zostawiłem go za plecami. Odchodząc nadal nie mogłem uwierzyć w bezsensowność całej rozmowy. Nie to jednak było w tym momencie ważne. Miałem plan, plan był prosty, wejść do biura, zabrać tę wizytówkę oraz kasę z biurka i wynosić się jak najszybciej. Doskonale przemyślane! W moich wyliczeniach jedynie brakowało ostatniego punktu w całej tej układance. Jak potem się wydostać? Ale kto by się tam przejmował małymi szczegółami? Na pewno nie Michael Knight... W jakiś ironiczny sposób poczułem się archanioł mierzący się ze złem. Nic dziwnego mając imię po biblijnej postaci. Mój ojciec był strasznie religijny. Zachciało mu się rycerza w lśniącej zbroi ze śnieżnobiałymi skrzydłami. Trochę ten eksperyment mu nie wyszedł. Staruszek pewnie przewraca się w grobie na to jak jego syn skończył. Prawnik z dziada pradziada dorobił się syna marnotrawnego. Nie muszę chyba tłumaczyć jak mój staruszek zareagował na wiadomość, że chcę zostać prywatnym detektywem, bo cieszą mnie takie niewyjaśnione zagadki. Ten dreszczyk emocji. Wyrzucił mnie na bruk i przestrzegł, że ten dreszczyk zamieni się któregoś dnia w wielką ulewę, która zmyje moje grzechy. Heh, jak widać stary Joshua Knight wykrakał synowi jego los. Cóż, nigdy nie lubiłem tego cepa... Zebrałem w sobie wszystkie myśli, uspokoiłem oddech, choć wciąż było mi zimno i powoli, jakby nigdy nic wyruszyłem w stronę frontowych drzwi kamienicy, mijając po drodze jednego gliniarza, drugiego, trzeciego... doliczyłem się sześciu policjantów, których musiałem ominąć, choć żaden o dziwo mnie nie zatrzymał, nie spytał. Pewnie ten świstek dokumentu był widoczny z kilku kilometrów. Tak przypuszczam. Po za tym wszyscy byli zajęci, ale czym dokładnie tego u licha nie mogłem już ustalić. Moja dedukcja z obrazu kręcących się bez celu i patrzących gdzie popadnie zagubionych funkcjonariuszy nie potrafiła tego w logiczną całość połączyć. Zamknąłem szczelnie drzwi za sobą. Moje biuro znajdowało się na szóstym piętrze. Kamienica była praktycznie ruderą przyozdobiona nieoficjalnym burdelem, który mieścił się na ostatnim, ósmym piętrze. Więc spotykało się na swej drodze ludzi, którzy przeszli na ciemną stronę miasta. Dziwki, alfonsy były ozdobą okolicy, choć najgorsi byli klienci. Politycy zdradzający swe kochane, wierne i zawsze oddane żony, kryminaliści, którym brakowało czułości na ich kutasach za kratami więziennych cel. Takie miłe towarzystwo. Sami swoi. Jeden nawet bardzo mnie polubił. Nigdy jego spojrzenia nie zapomnę. Jeffrey Dunham, gość był jednym wielkim sukinsynem o dziecięcej twarzy. Znajomość była krótka, ale intensywna. Chuj w trosce o moje życie wbił mi nóż w plecy, dosłownie. Nie chciał, abym się męczył na tym świecie. 13
~~Michael Knight~~
Zawsze troszczył się o ludzi. Nie trafił tylko zbyt dobrze, bo miałem jeszcze chwilę czasu, by również pokierować się braterską miłością i wpakować mu cały magazynek ołowiu w jego kochaną i wyrozumiałą twarzyczkę, która przed wiecznym snem wyraziła swe zdziwienie nieudolnością swego właściciela, który od tego dnia mógł smażyć się u samego Lucyfera. Nie pytajcie się mnie jednak dlaczego w takiej pięknej i spokojnej okolicy otworzyłem biuro. Względy czysto finansowe. Tak to jest jak człowiek traci sporą sumę pieniędzy jakieś sześć lat temu w pamiętny dzień, gdy moja znajomość z Chińczykami kończyła się spłatą długów. Miałem wtedy pecha. Wylądowałem w szpitalu na jakieś dwa tygodnie, a gdy wyszedłem szlag mnie trafił, gdy informacja o zamknięciu chińskiej mafii obiegła miasto. Kasy nie odzyskałem, chociaż mogło być gorzej. Mógłbym teraz spokojnie wąchać kwiatki od spodu. Tylko tak patrząc na moją obecną sytuację, nie wiem czy nie byłoby lepiej śnić snem wiecznym. Wracając jednak do wydarzeń z tamtego pamiętnego wieczora. Byłem bardzo zdziwiony, gdy okazało się, że podróż na właściwe piętro obeszła się bez jakiejkolwiek przygody. Na moje szczęście w tym pieprzonym pechu moi sąsiedzi pozamykali się w swych mieszkaniach, a policjanci wpierw przeszukiwali tereny wokół budynku. Wtedy mnie olśniło. Zostawiłem tam swoją broń. Zarejestrowaną... Nie zastanawiałem się długo nad tym problemem. Myśl przebiegła niczym prąd z góry na dół i zostawiła mnie całkiem samego. Nie bacząc zatem na okoliczności obrałem kierunek w stronę windy, by jak najszybciej dostać się do biura i zabrać wszystkie rzeczy. Tylko to nie był mój dzień. Kartka z napisem „nieczynna” była tak subtelna jak nóż wbijany prosto w zmęczone życiem serce. I to teraz, gdy człowiek musi się spieszyć. Sześć pięter. I schody, schody i jeszcze raz pieprzone schody. Nigdy tego nie polubiłem. Moja kondycja leżała i kwiczała. Nie byłem aniołem, ale powiem wam jedno. Strach dodaje skrzydeł. Nie czułem zmęczenia wchodząc na kolejne stopnie do bram Nieba. Od czasu do czasu tylko spoglądałem co słychać u moich znajomych tam na dole. Dopiero na miejscu, kiedy osiągniesz cel zdajesz sobie sprawę, że twoja skóra jest brudno czerwona od twojej własnej krwi. Ledwo mogłem złapać oddech przy wejściu do biura. Dyszałem i patrzyłem na tabliczkę. Jakby szydziła ze mnie. „Michael Knight, prywatny detektyw”. Wiedziałem co muszę zrobić. To jak zrywanie plastra. Czym szybciej tym mniej boli. Czy ktoś w ogóle jeszcze w to naiwnie wierzy? Ja wierzyłem. Człowiek to przedziwne zwierze. Gdy wszystko się dookoła pali i wali to on zawsze znajdzie coś w co będzie wierzył. Nie było inaczej ze mną. Ja wierzyłem. Schowałem tabliczkę do kieszeni. Otworzyłem biuro i wszedłem do środka, 14
~~Michael Knight~~
zostawiając uchylone drzwi, bym słyszał nadciągający armagedon. W środku panowała cisza. Lekka mgiełka sentymentu otaczała wszystko. Ale panie Knight, nie było czasu na wspomnienia. Chwyciłem kasę, może się przydać. Zawsze się przydaje. Lepiej mieć o sto dolarów za dużo niż o jeden cent za mało, bo w tym mieście, gdy zapada mrok, budzą się zwierzęce instynkty, a raj zamienia się w najgorsze piekło. Wizytówkę również włożyłem do kieszeni jako jedyny punkt zaczepienia w tej pieprzonej sytuacji. Rozejrzałem się szybko po pomieszczeniu w poszukiwaniu jakiejkolwiek punktu zapalnego w namierzeniu mojego nazwiska. I biłem się z myślami, czy aby wszystko sprawdziłem. Wtedy usłyszałem tych debili. Zastanawiające jest to, że łatwo odróżnić policjanta od idioty przebranego za tego pierwszego. Ten drugi zawsze zapomni wyłączyć syreny, a w tym przypadku ktoś ewidentnie zapomniał się zamknąć. Dzięki temu wiedziałem, że w moim kierunku idzie dwóch sprawnie inaczej umysłowo ludzi przywdziewających odznakę. Wyszedłem natychmiast z mojego terenu. Tylko co teraz? Nie powtarzajcie tego swoim dzieciom, ale wujek mnie nauczył jak otwierać zamki w drzwiach. Dobry był z niego człowiek. Walcząc z czasem i z zamkiem, zastanawiałem się czy mam takiego pecha, że jeśli uda mi się otworzyć drzwi to czy spotkam tam lekko zdziwionego właściciela, pewnie w samych gaciach czy po prostu nie zdążę tego cholerstwa otworzyć. Dosłownie zamknąłem drzwi za sobą w ostatniej chwili. Lekko uchyliłem je, by podsłuchiwać co gadają, co tak naprawdę nie było to trudne, gdy ktoś miesza krzyk i śmiech w poważny dialog. Widocznie nie tylko mi ta cała sytuacja nie odpowiadała, bo wyszedł ze swojego mieszkania capo numer jeden całej kamienicy, starsza... jędza, która nienawidziła mnie z całych sił. Tylko tego mi brakowało... – Trochę ciszej! – jej piskliwy ton zagłuszył dialog policjantów. Pewnie po chwili zorientowała się z kim ma do czynienia i zmieniła swój głosik – oj, przepraszam panów funkcjonariuszy. – Dobry wieczór szanowna pani. Może pani będzie wiedziała, kto tu mieszka? – jakże celne pytanie stojąc obok moich drzwi – Prawdę mówiąc nie znam tego pana, ale mówię wam, że to niemiły i niekulturalny jegomość. Cyniczny i chamski. A dlaczego panowie pytają? – jak subtelnie mnie opisała... Suka wredna! – Mamy kilka pytań do tego pana. Może pani wie jak ma na nazwisko? – Już chwileczkę... Ten dziwak... No kurczę, naprawdę chciałabym pomóc, ale nie mogę sobie przypomnieć. Naprawdę. – Wiecie czym jest ironia losu? Gdy spadniesz na sam dół swego 15
~~Michael Knight~~
przyszłego grobu, każdy, w którym poszukałbyś choćby cienia pocieszenia, weźmie łopatę z szyderczym uśmiechem jak klaun z przereklamowanych horrorów i zacznie powoli zakopywać twoje ciało. Ale to nie jest ironia losu! Ironią jest ta stara kurwa, która ciebie przez całe życie nienawidziła. Popatrzy ona na twój grób, odwróci się i odejdzie... jak dobry Samarytanin. Ślepej kurze od czasu do czasu trafi się ziarno. Ja właśnie na takie ziarno trafiłem. Nikogo w mieszkaniu nie było, a i stara jędza cierpiała na sklerozę. To była chwila, w której mogłem zaciągnąć się spokojniej powietrza. Prawdę mówiąc, ulżyło mi. Cała ta sytuacja dodała mi trochę ziaren piasku do odmierzającej klepsydry z upływającym czasem. Nie mogłem jednak pozostać w miejscu, przynajmniej tutaj. Prędzej czy później albo oni zapukają albo właściciel wróci. Nie sądzę, że w takich okolicznościach chciałbym słuchać wyjaśnień i bezsensownych zdań typu „pomyliłem mieszkania, ale klucz pasował!”. Szczególnie kiepsko brzmi ostatnie słowo, które nie jest na miejscu w takiej sytuacji, tak jak ja nie jestem na miejscu siedząc w owym mieszkaniu. Nie było rady, pozostaje jedyna droga ucieczki. Schody przeciwpożarowe. Zapowiada się wyśmienicie. W tym czasie pogorszyła się pogoda. Jaki zbieg okoliczności! W pierwszej chwili pomyślałem, że to taka mizerna rekompensata ze strony czegoś tam. Boga, natury, czy kogokolwiek kto mógł mieć władzę nad zimową atmosferą. Tylko moja cichutka euforia została mocno przygaszona przez sypiący śnieg. Czułem się jakbym zaraz miał się wykąpać w zagęszczonym mleku. Zdążyłem się jednak zorientować, że schody prowadzą na tył kamienicy, gdzie jak laboratoryjne szczury, policjanci przemierzali zawiłe korytarze w poszukiwaniu upragnionego sera. Nie było mi po drodze na dół, więc nie miałem wyjścia i wybrałem drogę na górę. Na sam dach zaśnieżonego budynku. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że to co wydawało się moim asem z rękawa i miało mi ułatwić ucieczkę, było tak naprawdę kolejną przeszkodą. W tamtej chwili nie było chyba większego idioty niż ja, bo kto o zdrowych zmysłach będzie się zabawiał w akrobatę przy zerowej widoczności i z niepewną powierzchnią? No właśnie... Byłem dostatecznie zdesperowany, by spróbować swoich sił w ekstremalnym sporcie, a areną zmagań nowego zawodnika było zamarznięte piekło, gdzie na dole czekały kulfoniaste, podłe i co najgorsze niebieskie, złe skrzaty bądź też czekała śmierć z szeroko rozstawionymi nogami, bym mógł wejść w nią ze złamanym karkiem. Piękna wizja. Nie miałem co się rozglądać i wybierać kolejne dachy. Wstrzymałem oddech i ruszyłem ile miałem sił w nogach przed siebie. Przez krótką chwilę zastanawiałem się czy zauważę krawędź, bo mając na uwadze ostatnie wydarzenia, wszystko było możliwe. Biegłem coraz szybciej i szybciej. 16
~~Michael Knight~~
W ostatniej chwili zauważyłem koniec trasy i wybiłem się najmocniej jak tylko potrafiłem. Nie powiem w tym miejscu, że skok trwał rekordowy czas. Nie minęła chwila jak znalazłem się w kolejnych tarapatach. Mój skok nie był za bardzo udany i tak do końca nie doleciałem do sąsiedniego budynku. Na szczęście, w ostatniej chwili chwyciłem się rynny, a ona zaskrzypiała, jakby chciała krzyczeć „puść mnie!”.Wiedziałem, że długo nie wytrzymam w takiej pozycji. Już wtedy nie czułem palców u rąk. Zaparłem się i zacząłem powoli wchodzić na dach. Byłem tak blisko, gdy to cholerstwo się urwało! Urwało! Zacząłem lecieć razem z rynną w prawą stronę. Przebiłem się przez zabite deskami okna do starego, opuszczonego budynku, który służył bezdomnym za luksusowy hotel. Wpadłem tam z nową towarzyszką mojej niedoli. Zajebiście. Wszystko mnie boli. Leżąc tak zastanawiałem się co sobie połamałem. Genialnie panie Knight. Został pan zdyskwalifikowany z dalszego udziału w zawodach akrobatycznych. Z grymasem na twarzy i z moim niecodziennym poczuciem humoru, które mnie nie opuszczało na krok, pozbierałem się z podłogi. Znalazłem się w jakimś pomieszczeniu. Przypominało to beznadziejnie udekorowany strych. Podszedłem do nowo otwartego okna. Ciekawe czy to jest dziesięć czy dwanaście metrów w dół? Kurwa! Dobra, spokojnie. Widzę w tych ciemnościach drzwi. Auć! Pieprzone graty. Jednak nie widzę dość dobrze. Spokojnie. Kolejny pech, ktoś od tamtej strony zaryglował drzwi. Spojrzałem na okno, które w tamtej chwili wyglądało jakby z szyderczym uśmiechem zapraszało mnie na drugi odcinek komicznego serialu „Knight na wysokościach”. Cholera jasna! Ponownie spojrzałem w dół. Widok był przytłaczający. Wiedziałem jednak, że nie mogę tutaj spokojnie czekać i wypoczywać. Mój ostatni wyczyn na pewno zwrócił już uwagę błąkających się chochlików. Ostrożnie postawiłem jedną, a po chwili drugą nogę na parapecie. Wyszedłem na zewnątrz. Jeszcze ten wiatr. Jak zimno... W prawo czy w lewo? Opierając się o ścianę poszedłem w prawo. Jeden krok, drugi krok. Ostrożnie. Nie chcemy spaść. Co nie było trudne w tych warunkach. Kolejny krok. O rzesz kurwa! Chwyciłem się ostatnimi siłami krawędzi. Serce mi stanęło przez moment. Stary budynek jest kapryśny jak kobieta w ciąży. Wisiałem na jednej, zmęczonej ręce i próbowałem dosięgnąć krawędzi drugą dłonią. Bezskutecznie. W mordę. Byłem przerażony! Głowa opadła w dół. Jakby na znak porażki. Wtedy przez niewielką szparę w białej kurtynie zauważyłem dach niższego domu. Może się uda. Wolę spaść na niższy dach niż na sam dół i z pewnością się połamać. Tak to miałem jakieś szanse. Podparłem się nogami o ścianę i wybiłem się co sił w kierunku wybawienia. 17
~~Michael Knight~~
Upadek był bardzo bolesny. Najbardziej ucierpiały żebra po lewej stronie. Leżałem na dachu tak przez moment, ledwo powstrzymując się od krzyku. Chyba złamałem żebra. To już po mnie. Oddychaj, oddychaj! Unormowałem jakoś oddech, próbowałem nie wpaść w panikę. Żebra mnie ciągle bolały. Przewróciłem się na drugi bok. Drzwi! Otwarte, kurwa, drzwi! Podparte jakaś cegłówką, aby się nie zamykały. No dawaj, wstawaj. Z trudem się podniosłem. Złapałem się za żebra. Boże, jak boli. Wydaje mi się, że nie są złamane. A może są? Chuj ich tam wie! Podszedłem do drzwi. Na większy podmuch wiatru stukały o cegłę. Powoli wszedłem na pierwsze schodki. Nie myślałem co będzie dalej. Chciałem już zejść i być jak najbliżej ziemi, która ochoczo przyciągała mnie do siebie podczas mojego skakania. Tak jak powiadają, grawitacji nie oszukasz. Obolały zszedłem na ulicę. Rozejrzałem się. Znalazłem się na innej ulicy. Przebłysk dobroci. Ledwo potrafiłem złapać oddech. Pierwsza moja myśl, która wtedy przyszła mi do głowy to dom. Ciepły dom. Nie miałem wyboru. Musiałem wrócić do domu. Tym bardziej, że nie byłem zdolny do niczego innego. Podróż zajęła mi dobre pół godziny. Nie było jakoś specjalnie daleko, ale poobijany człowiek wolniej się porusza. Zdecydowanie tym razem za wolno. Czułem się jak znokautowany bokser na krawędzi swej kariery. Musiałem się od czasu do czasu zatrzymywać i walczyć z bólem. Pot spływał z mojego czoła. Po męczarniach z dojściem do kamienicy, w której znajdowało się moje mieszkanie, przystanąłem koło drzwi na chwilę. Złapać oddech. Pieprzony oddech. Powtarzałem to jak jakąś moją mantrę czy cokolwiek to słowo znaczy. Nieważne. Po chwili wyjąłem klucze i otworzyłem drzwi. Jeszcze ta wspinaczka na górę. Zajebiście... – Piło się Knight. No proszę, piło się. – znów ten cholerny, zadziorny głos – A podobno nie masz za bardzo kasy. To może odbiorę teraz czynsz? – piskliwy głos właściciela kamienicy... czy ja wspominałem, że spałem z jego żoną? Nie to, że miałem problemy z każdym sąsiadem czy właścicielem, ale tego dnia natrafiłem tylko i wyłącznie na pasożytów społeczeństwa – Zanim przepijesz wszystko. Więc jak będzie? – Odpierdol się. Wszystko mnie boli i trzęsę się z zimna debilu. Sam doskonale wiesz, że nie piję. – nie mogłem się nadziwić, że taki grubas ma tak seksowną żonę. Z drugiej nic dziwnego, że zdradzała go z każdym, lepszym facetem. Leciała tylko na jego kasę. Co szmal robi z kobietami? Z drugiej strony ze dwa razy w tygodniu mu obciągnie i dzięki temu na życie w dostatku. – Oj, zmarznięty Knight nie jest w humorze. – ten jego radosny ton przyprawiał mnie o wymioty, aż prosiło się, aby mu powiedzieć, by sprawdził wierność swej żony... Chociaż, jestem niemal pewien, że on to doskonale wiedział. – Pamiętaj, do końca roku musisz spłacić dług, bo 18
~~Michael Knight~~
inaczej wywalę ciebie na zbity pysk! – ja ciebie też... pomyślałem. W końcu. Otworzyłem drzwi, wszedłem i czym prędzej zamknąłem je przed nosem tego obrzydliwego faceta. Przekręciłem klucz w zamku i postałem tak przez chwilę, po czym osunąłem się na ziemię. Ledwo łapałem powietrze, ale co najważniejsze ciepłe powietrze. Wszystko mnie bolało. Na szczęście mnie nie złapali i miałem szansę dowiedzieć się kto mnie i co najważniejsze, dlaczego wrabia w morderstwo księdza, który był tak bezczelny, by wybrać właśnie mnie! Resztką sił zdjąłem płaszcz i przeczołgałem się do łazienki. Nie wiem czym się kierowałem, ale gorąca, przyjemna i odprężająca kąpiel była najbardziej inteligentną i jak najbardziej trafną decyzją tego dnia, który powoli się kończył. Leżałem w wannie nieokreślony przedział czasu. Godzina to była minimum. W tym czasie oddech wrócił do normalnego rytmu, a zmęczone ciało w końcu mogło odpocząć. Słodki odpoczynek. Wyszedłem z wanny i zrobiłem jedyną rzecz jaką człowiek na moim miejscu mógł zrobić. Jakby nigdy nic, poszedłem spać. Najzwyczajniej na świecie poszedłem spać. Minęło jeszcze trochę czasu zanim oczy zamknęły się. Byłem zmęczony, ale też przerażony całym tym burdelem, który spadł mi na głowę. To się nazywa szczęście. I ta niepokojąca myśl. Czy jeśli zasnę to czy obudzę się sam czy zostanę zbudzony przez pukanie do drzwi następnego ranka przez policję? To było intrygujące pytanie, ale byłem zbyt zmęczony, by na nie odpowiedzieć. Byłem zmęczony, a oczy same się kleiły...
19
~~Michael Knight~~
Część II: Ciemność
Och, Jezu! Moja głowa. Wszystko mnie boli. Cholera. Cholera jasna! Ledwo starczyło mi sił, by podnieść się z królewskiego łoża. Wczorajszy dzień nie chciał, abym o nim zapomniał. Och, żebra natomiast doskonale pamiętają akrobacje. To nie był tylko koszmar. Ból był prawdziwy. Siniaki wtedy zdawały się być jak komiczne autografy jakiegoś sadysty. To nazywa się życiowy kac. Godzina 16:07. Poczułem się jak jakiś aktor grający tę samą scenę od nowa, bo reżyser dopatrzył się kilka rażących błędów. Deja vu? Przydałby mi się jakiś kaskader, by za mnie odwalał ciężką pracę, a ja sam zbierałbym laury zwycięstwa. Tylko czemu tak genialny w swej prostocie pomysł nie został zrealizowany, tam na Górze, to sam nie wiem, ale miałem inne zmartwienia niż szukanie sensu życia. Chociaż dość skuteczna metoda. Trzy proszki przeciwbólowe i filozoficzna rozmowa z samym sobą. Po chwili żalenia się do pustych ścian byłem zdolny do normalnego funkcjonowania. Usiadłem na sofie. Miałem pustkę w głowie. Zero pomysłów jak schronić się przed nadciągającą burzą. Ciężko się układa plan operacji, gdy chirurg jest jednocześnie pacjentem leżącym na stole. Cóż, widocznie nikt nie pytał się o zdanie, czy to w ogóle ma jakiś sens. Co gorsza, nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Więc co dalej? Instynktownie sięgnąłem do kieszeni spodni. Wizytówka! Prawie o niej zapomniałem. Chwyciłem ją dwoma palcami i obejrzałem dokładnie z obu stron. Kościół św. Anny. Czy to przypadkiem nie miał być zakon? Nieważne. Nienawidzę takich miejsc. Od dziecka unikałem tych mrocznych miejsc przesiąkniętych złotymi posążkami. Nigdy nie potrafiłem odnaleźć świętości, którą ludzie wygłaszają. Nie jestem jednak ateistą. Swoją drogą coraz bardziej popularna definicja. Ja wiem, że On istnieje. Tyle tylko, że nie wierzę, że działa poprzez budynki, księży i innych ludzi zrzeszonych w jakiś organizacjach. Więc chyba od najmłodszych lat miałem na pieńku ze swoim starym. Cóż, mój młodzieńczy bunt przeobraził się w długoletnią wojną udekorowaną wygnaniem.
20
~~Michael Knight~~
– Panie Knight! – moje kolejne użalanie się nad losem zostało brutalnie przerwane przez niecierpliwe pukanie do drzwi – Proszę otworzyć, tutaj policja! – ten wieczór zapowiadał się równie ciekawie co wczorajszy. Serce podskoczyło mi do gardła. Może wyglądam na zewnątrz jak typowy osobnik macho posuwający napalone kobiety, ale każdy na moim miejscu by się przeraził. – Już otwieram... – z gracją i zwinnością alkoholika po przejściach podszedłem do drzwi, nie licząc tego, że wyglądałem, wypisz, wymaluj jak winny! Jedynie co zdążyłem zrobić to schować płaszcz, w którym wczoraj mogli mnie zauważyć i głupkowato się uśmiechać – W czym mogę panom pomóc? – Dobrze się pan czuje? Nie wygląda pan najlepiej. – dedukcja okazała się słuszna. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. Poobijany, niewyspany. Oparłem się prawym bokiem o futrynę drzwi i wyciągnąłem rękę wzdłuż niej do góry. Drugą ręką podtrzymywałem obolałe żebra. Dyszałem jak stary zbereźnik po kilku minutach z nastolatką w łóżku. – Proszę wybaczyć. Trochę wczoraj przesadziłem z alkoholem. Tak to jest jak się nie odmawia znajomym drinka. – wyrzuciłem z siebie pierwszą myśl jaka mi tylko przyszła do głowy. W sumie to była dobra wersja, pasowała. – Musiała być niezła zabawa – obaj się uśmiechnęli i spojrzeli na siebie. No tak, trafili mi się balowicze. Gdy tylko wspomniałem o imprezie w ich oczach pojawiła się iskra zrozumienia. – Była tak wystrzałowa, że goście trupem padali... – gorszej przenośni to ja w tej chwili nie mogłem walnąć. Nie mogłem jednak teraz opuścić gardy. Ciągle trzymałem kontakt wzrokowy, aby wydać się pewny swej wersji. Nie było to dość trudne, bo powieki ze zmęczenia przykrywały trzy czwarte oka. – Tylko tak w czwartek, a nie dzisiaj? – no tak, zapomniałem o tym małym szczególe. Wstrzymałem oddech, poruszyłem trochę nogami. Skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej i przybliżyłem się jeszcze bardziej do futryny. – Jak już wspomniałem, nie potrafię odmawiać. Chyba panowie rozumiecie, nie? – walnąłem po dłuższej chwili. Skwitowali to jeszcze bardziej szyderczym uśmieszkiem. Aż nie chciałem wiedzieć co ci mundurowi wyczyniają po godzinach pracy. – Rozumiemy, ale musimy przejść do bardziej poważnych spraw – tylko tego mi brakowało – Ktoś włamał się do pańskiego gabinetu. Czy wie pan kto mógłby to zrobić? – podniosłem powieki ciut wyżej, aby dobrze się przejrzeć ruchom warg. Nie przesłyszałem się. Włamanie? Mi to bardzo pasuje. – Ktoś się włamał do mnie? – nie musiałem za bardzo grać zdziwionego i zatroskanego. 21
~~Michael Knight~~
Sam nie dowierzałem, że mogliby wpaść właśnie na ten trop. Było mi po prostu głupio. – Coś skradziono? – Właśnie to chcemy ustalić. Jakby mógł pan wpaść na komisariat w calu ustalenia jakie rzeczy pan posiadał, bardzo ułatwiło by nam sprawę. – Oczywiście. Chociaż w moim stanie będzie to niezwykle trudne, ale się postaram. Macie podejrzenie kto to zrobił? – mówią, że kuj żelazo póki gorące. To był ten moment, aby sprawdzić obecny stan śledztwa, które jak widać idzie w dobrym dla mnie kierunku. – Obecnie nie, najprawdopodobniej zwykły złodziej. Niestety w bezpiecznej okolicy pan nie pracuje. – odbiłem się od futryny i stanąłem w niewielkim rozkroku opuszczając dłonie do ziemi czekając na kolejne instrukcje – Więc jak już pan wydobrzeje, proszę nas odwiedzić. – jeden z nich wyciągnął niewielki notesik i zapisał mi adres komisariatu, gdzie mam się zgłosić. Chwyciłem kurczowo karteczkę. To jednak może być dobry dzień. – Taki mam zamiar. – Do widzenia! – zamknąłem drzwi... Odetchnąłem z ulgą. Rewolwer... Moja radość nie trwała zbyt długo. Zapomniałem, że na miejscu zbrodni zostawiłem swoją broń. Ciężko będzie to wyjaśnić. Jednak trochę czasu kupiłem, by samemu zbadać sprawę, kto chciał mnie wrobić w morderstwo i przede wszystkim dlaczego, a zegar tykał nieuchronnie. Odczekałem chwile i wyszedłem z mieszkania. Kościół św. Anny czekał już na mnie. Piątkowy wieczór zapowiadał się wyjątkowo religijnie. Wewnątrz siebie zbierało się uczucie, dziwne uczucie. Jakbym trzymał kciuki za powodzenie. Liczyłem, że nowe fakty, które się dowiem na miejscu, trochę rozjaśnią sytuację, bo nie oszukujmy się. Obecnie błądziłem w ciemnościach. Na zewnątrz nie padał śnieg. Udało mi się szybko wezwać taksówkę i wyruszyłem w nieznane. Podróż zaśnieżonymi drogami stanowego miasta trochę trwała. Mijałem kolejne dzielnice niczym obrazki w poniszczonej książeczce dla dzieci. Świąteczne dekoracje gardziły moim wewnętrznym niepokojem. Nie dla mnie były uroczystości, które już dawno straciły swój sen. Z Bożego Planu zostały jedynie strzępki legend i mitów. Na miejsce dojechałem o 18.47. Otworzyłem wielkie drzwi do kościoła. W środku nie było nikogo. Żadnej osoby proszącej Boga o wybaczenie bądź o spełnienie najskrytszych pragnień i marzeń. Półmrok dodawał temu miejscu dziwnej nutki mistycyzmu.. Przez chwilę zwątpiłem, że to właściwe miejsce. Taki instynkt faceta, niedoceniany przez kobiety, bo niby tylko one mają wykupiony patent. Było strasznie cicho. Miałem przeczucie, że tutaj kompletnie nie pasuje i czy to 22
~~Michael Knight~~
aby nie miał być zakon? Wszystko w mojej głowie się mieszało. – W czym mogę pomóc? – głos mężczyzny przeniknął przez ściany mojej wyobraźni i dorwał mnie w najmniej odpowiednim momencie. Poczułem się jakby ktoś wyrwał mnie ze spokojnego snu. Rozejrzałem się uważnie, ale nikogo nie dostrzegłem. – W czym mogę pomóc synu? – i wtedy ktoś złapał mnie za ramię, po ostatnich wydarzeniach, moje serce na chwilę stanęło, po czym za moich pleców wyszedł dziwnie wyglądający ksiądz. Człowiek na starość robi się dość podejrzliwy, ale jego mowa i ruchy ciała wskazywała na dość mocne pobudzenie organizmu. Ciężko było mu zapanować nad własnym ciałem. – Zatem dobry człowieku, co cię sprowadza? – za to jego głos był dziwny, jakby obdarty z emocji. Chwila zawahania. Świdrował mnie swoimi upiornymi oczami. Przypominał raczej skulonego demona niż sługę Światłości. Wyjąłem wizytówkę i wręczyłem mu. Jego uśmiech, sztuczny uśmiech nie zniknął z twarzy – Rozumiem. Proszę poczekać. Za chwilę wrócę. Dobrze? – na znak zrozumienia pokiwałem głową. Jego cyniczny, niemiecki akcent dudnił mi w głowie. Ten element układanki pasował jak drzazga w oku. Nagle przyszła myśl w tonacji urokliwego, zaniepokojonego głosu kobiecego. Schował się. Ciarki mi przeszły od karku poprzez barki i plecy aż do samych stóp. Musiałem się nieźle uderzyć wczoraj w głowę, że zaczynam mieć omamy. Jednak barwa tej wypowiedzi była tak subtelna, tak pobudzająca podświadomość, że niczym pacynka sterowana niewidzialnymi nićmi obróciłem się dookoła własnej osi w poszukiwaniu schronienia. Zastygłem przez moment w rozmyślaniu. Było za mało czasu, aby wycofać się z kościoła. Słyszałem kroki zbliżające się z bocznych drzwi koło ołtarzu. Odruchowo rzuciłem się na ziemie i wturlałem się pod ławkę. Powiedzie, że to idiotyczne zachowanie, ale lepiej wyjść o jeden raz za dużo na głupka niż o jeden raz za mało. Kątem oka obserwowałem wykafelkowaną podłogę. Spokojne kroki zaczęły być bardziej nerwowe. Właściciel raz po raz zatrzymywał się. Czyżby mnie szukał albo czy to tylko moja wyobraźnia pobudza mnie do chowania głowy w piasku? Ciężko powiedzieć. W końcu zatrzymał się tak, abym mógł zauważyć jego obuwie. I to one wpierw przykuły moją uwagę. Były markowe, drogie. Dopiero po chwili uderzyło mnie to co zauważyłem. Albo ten ktoś zapoczątkował modę na krótkie sutanny albo co raczej bardziej prawdopodobne, wcale jej nie nosił. Intrygujące. Każdy taki sygnał był niczym ziarenko piasku dodające mojej paranoi odwagę do coraz większej kontroli nade mną. – Sir. – ktoś jeszcze tam był – Sir... – zaczął drżeć mu głos, wtedy zobaczyłem drugie buty i 23
~~Michael Knight~~
falującą nad nimi sutannę. To ten ksiądz. To ten niemiecki akcent. – Sir, zrobiłem jak kazałeś, podmieniłem wizytówki, by się zjawił tutaj. Proszę oto ona. Sir, proszę... – podmienić wizytówki? Albo ja mam z przemęczenia halucynacje, albo ktoś doskonale mnie zna... – Sir, proszę! Nie wiem gdzie on jest, proszę, Sir! – wtedy ujrzałem niecodzienny widok, ten pierwszy upadł i zaczął trzymać się za głowę. Krzyczał, by upadłe anioły zostawiły go w spokoju, wił się z bólu. Widok był wstrząsający nawet dla kogoś takiego jak ja. Pocił się, wyginał ciało w dziwaczne pozy. Wrzeszczał jak opętany. Po chwili zdyszany położył się na plecach. Próbował złapać oddech. Mamrotał pod nosem, że dziękuje za drugą szansę. Co tutaj się kurwa dzieje? Jakie upadłe anioły?! – Dziękuję Sir za drugą szansę. To już się więcej nie powtórzy. – Pamiętaj, jestem tylko prorokiem. Dziękuj naszemu Panu za okazanie ci łaski. A teraz znajdź mi pana Knighta – proszę bardzo, byłem znany w jakimś kręgu sekty. Teraz to zaczynało się robić ciekawie. Ten samozwańczy prorok odwrócił się i wrócił na tył kościoła. Natomiast nieszczęśnik dochodził do siebie jeszcze przez krótki czas. Po czym podniósł się i również skierował swoje kroki w stronę ołtarza. Leżałem jeszcze tak przez chwile. To nie mieściło mi się w głowie. Poczułem się jak groteskowy bohater jakiegoś durnego opowiadania, no bo gdzie dzieją się tak dziwaczne rzeczy jak nie w książce? Na ziemi leżała ta nieszczęsna wizytówka. Zabrałem ją szybko i czym prędzej wyszedłem z kościoła. Nadal nie mogłem uwierzyć, że ta cała sprawa z ojcem Alberto ma coś głębiej wspólnego ze mną, że ten ktoś chce mnie załatwić. Było to zadziwiające i równie nieprawdopodobne. Spojrzałem na właściwy, miejmy nadzieję, adres. Plac Niepodległości, jakby to podniośle nie brzmiało, tam mieścił się zakon. Mur skutecznie oddzielał świat wewnętrzny od reszty miasta. Nie podobała mi się ta sytuacja. Jakoś nie ufam ludziom, którzy dobrowolnie odcinają się od świata. Nie miałem jednak za bardzo wyboru w doborze „przyjaciół”, zatem postanowiłem udać się pod drugi adres, licząc tym razem na więcej szczęścia. Nie szukałem już taksówki. Postanowiłem się przejść i wmieszać się w tłum rozradowanych przechodniów krzyczących do siebie nawzajem „Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!”. Ja raczej czułem się jak na drodze krzyżowej, w sumie blisko było tego ukrzyżowania. Droga przebiegła spokojnie i bez żadnych zwrotów akcji. To co człowiek lubi najbardziej. Pewność i stabilność. W końcu zjawiłem się pod wskazany adres. Trzy metrowe muru nie były zachęcające do zwiedzania. Stanąłem przy wielkich metalowych drzwiach z przesuwką na wizjer i uderzyłem 24
~~Michael Knight~~
kilkakrotnie. Odczekałem kilka sekund prześlizgujących się między palcami. Cisza nie była tym czego się spodziewałem. Walnąłem pięścią jeszcze raz. Powtórzyłem to może pięciokrotnie. Wyglądałem raczej na osobę, która chce wydostać się z jakiegoś zamkniętego pomieszczenia niż aby wejść do cudzego mieszkania. Znowu nic. Uderzyłem ponownie, tym razem bardziej nerwowo. – Czego chcesz? – w końcu doprosiłem się uwagi. Zasuwka przesunęła się i ujrzałem gniewne i podejrzliwie oczy. Ton głosu też nie należał do tych życzliwych. – Miłe przywitanie. Jestem umówiony tutaj. Proszę mnie wpuścić. – jakże zadziwiająca reakcja była tego człowieka, który po prostu zamknął okienko i po prostu zaczął ignorować mnie. Nie, po chwili nie otworzył drzwi. Więc znów zacząłem walić. Gościna, nie ma co. – Czego chcesz? Nie przyjmujemy żebraków. – odparł oschle. Wyglądało to tak jakbym sam prosił się o wejście do jaskini lwa. – A czy wyglądam na żebraka? – Właśnie nie. – i ponownie skończył ze mną rozmawiać. Zaczęło mnie to wkurwiać. Wpierw przychodzi do mnie ksiądz i składa propozycję, teraz jego, jak dobrze interpretuje, towarzysze udają, że nic nie wiedzą. Zastanawiające. Ponownie postanowiłem zostać ignorantem i bezczelnie udawać, że nie rozumiem jego subtelnych podpowiedzi i znów zacząłem prosić jego o uwagę. – Niech pan już stąd idzie, dobrze? Bo zadzwonię po policję! – nic wtedy nie powiedziałem, tylko wrzuciłem przez okienko wizytówkę, a ten parszywiec znów je zamknął. Co za kretyn! Stałem przez moment i zastanawiałem się, czy nie spróbować ponownie. Doszedłem jednak do wniosku, że to mija się z celem, bo jest bardziej uparty niż zdesperowany człowiek, więc z nim nie jestem wstanie wygrać. Odwróciłem się i już miałem zamiar odejść, gdy usłyszałem otwieranie zamku. – Szybko, wejdź. – nie będę czekał gdy zmieni zdanie, zatem posłuchałem rady i wszedłem do środka. Facet zamknął wrota tak szybko, że nie zdążyłem nic powiedzieć, po czym zwrócił się do mnie – Chodź za mną. Zaprowadził mnie do jakiegoś małego pomieszczenia. Albo to nowy sposób przywitania bądź za kilka chwil umrę. Miła perspektywa. Nie mając wiele możliwości usiadłem na krześle i cieszyłem się chwilą spokoju. Trochę minęło, gdy do ciemnego pokoju, który był jedynie oświetlony dwoma lampami olejnymi wszedł ksiądz. Usiadł koło mnie. Podparł się rękoma o stół i powoli oceniał mnie wzrokiem. Tak jakby nie potrafił przypomnieć sobie kim ja do cholery jestem. Jego zmarszczki na czole wyginały się w pytanie, skąd ty masz tę wizytówkę. W końcu odrzekł 25
~~Michael Knight~~
swym niskim tonem: – Kim pan jest? – rzekł dyskretnie, był strasznie podejrzliwy – Hmm... – schyliłem się bliżej jego twarzy, aby lepiej się w tych ciemnościach przypatrzeć. Jak przedtem miałem jakieś dziwne przeczucia o swoich rozmówcach, tym razem wszystko wskazywało, że nie grał. – Jestem prywatnym detektywem i podobno mnie zostałem wynajęty do zbadania delikatnej sprawy. – jedna z brwi podniosła się. Nie trudno było wyczytać jego myśli z wyrazu twarzy. Nie miał żadnego pojęcia o czym gadam. No zajebiście! – Przykro mi, ale nic mi o niczym nie wiadomo. Chciałbym panu pomóc, ale nie wiem o czym pan mówi. – Więc czemu ksiądz ze mną rozmawia po pokazaniu wizytówki? – nagle jakby dostał olśnienia. To jednak właściwy adres? – To wizytówka ojca Alberto, którego nie widzieliśmy już od kilku dni. Zapewne wiesz dlaczego. – Raczej nie wiem. – Więc co tutaj pan robi? – Przysyła mnie wspomniany ojciec w celu ustalenia kto stoi za morderstwem... – Jakim morderstwem? – w tej partii pokera nie mam szans na zwycięstwo z takimi kartami. Więc postanowiłem wyłożyć wszystko na przysłowiowy stół. – Interesująca sytuacja. Wiec postawię sprawę jasno. Wasz niby niewidziany od kilku dni braciszek nie żyje i co gorsza zdążył w subtelny sposób wpakować mnie w to całe gówno, które teraz mnie otacza. Więc powtórzę. Na pewno nie wiesz o jakie morderstwo mi chodzi? – wiadomość o śmierci jego współtowarzysza otworzyła w końcu drzwi do skrywanych tajemnic. – Ojciec Alberto nie żyje? – jego pewność siebie zniknęła, nie jestem specjalistą od ludzkiej psychiki, ale nie trzeba było mieć papierka z uczelni, by widzieć, że walczy sam ze sobą. Czego nie mógł mi powiedzieć, a tak bardzo pragnął? – Istnieje pewna sekta, z którą, my... kościół walczy od dłuższego czasu. Mamy podejrzenia, a najbardziej świętej pamięci ojciec Alberto, że ta niebezpieczna grupa osób wykorzystuje mieszkańców Haven City w swoim rytuale. Nie znam szczegółów. Jedyną osobą, która wiedziała był nasz zmarły brat. – słuchałem uważnie, nie chciałem przegapić żadnego szczegółu – I rzeczywiście, ma pan racje. Zamordowano ojca Zacharego, który był bliskim przyjacielem ojca Alberto. Tylko nie wiem dlaczego chciał zatrudnić do tego pana, bo to wewnętrzny konflikt kościoła i najwidoczniej znalazł się pan w samym środku naszych spraw. – Zajebiście! – chrząknąłem z nieskrywanym sarkazmem. 26
~~Michael Knight~~
– Chociaż ojciec Alberto postanowił na własna rękę zbadać tę sektę, wiem dokładnie gdzie przebywał. Taka asekuracja, jakby po tygodniu się nie pojawił. Nie myślałem, że ta sprawa może przybrać tak niebezpieczny obrót. Moja wiara w ich okrucieństwo była niedostateczna. Proszę nie popełnić tego samego grzechu i uważać na tych ludzi. Chociaż już zapewne pan miał z nimi do czynienia. – Można powiedzieć, że dość bliskie spotkanie miałem. – nie ufałem mu tak bardzo, by wyjawić prawdę o spotkaniu z tajemniczym prorokiem, mogłem się jedynie domyślać, że ten cały fanatyk to był jakiś przywódca tej całej sekty. Tylko czego chciał ode mnie? – Podam panu adres i będę się modlił o pana powodzenie. – to rzeczywiście mi się bardzo przyda... – Modlitwa mnie od kuli nie uchroni... – Proszę nie żartować w takiej sytuacji. My również postaramy się uzyskać informacje z naszych innych źródeł. – zabrzmiało to jak tekst wyrwany z ust mafii a nie księdza – Mógłby pan podać jakiś adres kontaktowy w razie czego? – nauczony ostatnimi wydarzeniami zapisałem mu adres mojego biura. Tak było bezpieczniej. – Więc gdzie znajdował się przez ten czas ojciec Alberto? – Ventura Boulevard. Z tego co się orientuje jest to stara kamienica. – Znam to miejsce. – uśmiechnąłem się ironicznie. Gorsze miejsce od miejsca mojej pracy. Szumowiny miały tam duże pole do popisu i wiele uliczek, by się schować przed stróżami prawa, którzy jakoś za specjalnie nie interesowali się losem mieszkańców, więc co w takim miejscu robił ksiądz? – Dziwne miejsce do ukrywania się. Tam raczej księdza nikt się nie spodziewa. – Zdecydowanie ma pan racje. Jeśli dobrze znam ojca Alberta to zameldował się zapewne jako Alberto di Cantarre. Niech Bóg panu da siłę. Po potwierdzeniu adresu i oddaniu w me władanie klucza do, mam nadzieję, rozwiązania tej cholernie zawiłej sprawy, wyruszyłem czym prędzej z powrotem w moje rejony pełne ekstremalnych wyzwań, choć tak prawdę powiedziawszy, to całe miasto w nocy zamieniało się w jedno, śmierdzące i głębokie bagno, z którego ciężko było się wydostać jak już człowiek raz postawił w nim nogę. I mogę w tym miejscu z czystym sumieniem wspomnieć, że to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej. Nie było problemu z odnalezieniem tej wspomnianej przez księdza kamienicy. Nie zdziwił mnie również widok, który ujrzałem. Rozpadający się budynek był jak nieuchronna przepowiednia dotycząca mnie. Heh, człowiek ma tendencję do szukania znaków tam gdzie najmniej by się tego 27
~~Michael Knight~~
spodziewał. Coś tkwi w nas podświadomie. Otworzyłem spróchniałe drzwi i wszedłem do środka. O, Jezu! Co za smród. Nie jestem typem lalusia, dla którego lekki podmuch nieprzyjemnego zapachu sprawia, że rzygam dalej niż widzę, ale to co poczułem na przywitanie spowodowało, że ugięły mi się nogi. Choć być może to było spowodowane jednak tym, że środki przeciwbólowe zaczęły przegrywać walkę z poobijanymi mięśniami. Naprzeciwko mnie znajdowała się recepcja. Jakiś obleśnie wyglądający typ siedział na skrzypiącym co chwile fotelu i śmiał się do niewielkiej książeczki dla panów. Gdy usłyszał moje kroki stawiane na niepewnym gruncie, szybko ją zamknął i schował pod blat. Wyprostował się i udawał przez moment tych recepcjonistów z eleganckich i bardzo drogich hoteli, gdzie obsługa na każdym kroku oczekiwała niebagatelnych napiwków za każdą, nawet najmniejszą czynność. Podszedłem do niego, rozejrzałem się po biurku, on natomiast sprężył mięśnie swej facjaty i udawał poważnego człowieka interesu, który zaraz miał dobić życiową umowę. – W czym mogę panu służyć w moim skromnych progach? – sytuacja była wręcz przekomiczna mając na uwadze warunki w jakich się znajdowaliśmy. Szykowało się zgrabnie wyreżyserowane przedstawienie, na które nie miałem czasu. – Mam klucz do pokoju 17 i chciałbym się dowiedzieć czy skończył się już mój czas wynajmowania pokoju. Mógłby to pan sprawdzić? – pan ciężko przechodził mi przez gardło, które w dalszym ciągu razem z nosem walczył z niesamowicie silnym odorem, które zostało wzmocnione przez wydzielany fetor od tego faceta. – Oczywiście. – na blat położył wielki, po części zniszczony zeszyt, trochę przykurzony i otworzył go na właściwej stronie po kilku mniej bądź bardziej denerwujących chwilach szukania, po czym kolejny raz udając człowieka na poziomie zwrócił się do mnie – Oczywiście panie Alberto di Cantarre, jeszcze trzy dni może korzystać z naszych usług. Przypominam, aby pan wcześniej powiadomił mnie czy życzy sobie pan przedłużenie pobytu czy być może będzie pan zmuszony opuścić naszą kamienicę. – w tym miejscu przydało by się kilka linijek wyjaśnienia. Otóż niektóre kamienice były pół hotelami, które wynajmowały na kilka dni nieużywane mieszkania podróżnym i turystom, których nie było stać na wygodne łóżka w kilku gwiazdkowych rezydencjach. Powiedziałem uprzejmemu człowiekowi, że już wszystko wiem i pójdę już do swojego pokoju. Po czym udałem się schodami na trzecie piętro i skręciłem w lewo. Ostatnie drzwi na końcu korytarzu były wejściem do mieszkania pana di Cantarre. Zamknąłem za sobą drzwi, tuż po tym jak wszedłem do środka. Smród na szczęście zaczekał na zewnątrz. 28
~~Michael Knight~~
W pomieszczeniu panował mrok, nie byłem zdziwiony tym, że światło nie działa, a jedyną rzeczą, która rozjaśniała tę ciemną atmosferę prócz mojej latarki była maleńka lampa na biurku. Choć tym razem szczęście mi sprzyjało. Po raz pierwszy od początku tego koszmaru miałem wszystko podane na wierzchu. Byłem niezmiernie ucieszony. Do chwili. Szczęście okazało się dziwką, a ja klientem bez portfela. Większość tych pieprzonych notatek walających się po biurku było po włosku bądź innym dziwnym europejskim slangu. Nie wiem czemu skojarzyłem to właśnie z Italią, ale coś mi podpowiadało, że to może być właśnie to. Zacząłem grzebać w szufladach, przeglądać różne pisma i zapiski. Kości zostały rzucone. Przyszedłem, zobaczyłem i nabałaganiłem. Kilka listów, kilka broszur, jedna z nowo otwartego hotelu na peryferiach miasta. Nic interesującego, być może, bo skąd mam wiedzieć co w nich jest napisane? Aż nagle moim oczom ukazała się piękna angielszczyzna! Może nie jestem pisarzem, nie mam daru poruszania milionów serc za pomocą słów, ale bądź co bądź kochałem swój język za piękne brzmienie. Takie moje dziwactwo. „Boże miłosierny, ulituj się nad moją strudzoną duszą, bo zgrzeszyłem. Boże miłosierny, nigdy w swoim życiu tak się nie bałem. Boże miłosierny, ulituj się nad moją strudzoną duszą, proszę Ciebie o Panie.” Tego mi było trzeba. Dlaczego nie mogło być wszystko podane w przejrzystej formie? Chociaż wiedziałem, że to musi być wstęp do czegoś bardziej interesującego. Zacząłem więc czytać dalszą część. „14.12.1965. Zaczynam się obawiać o swoje życie. Nie myślałem nigdy, że moje śledztwo doprowadzi mnie na skraj wyczerpania. Boże, dopomóż swemu wiernemu słudze.” W tym momencie ślad się urywa, ponieważ nie byłem wstanie odczytać kolejnych linijek. Ten kto to pisał był targany niezwykle silnymi emocjami. Dopiero parę akapitów niżej pismo było bardziej czytelne. „Mam przypuszczenia, że pewna organizacja rozłożyła pajęczą sieć w tym mieście. Szept doprowadza powoli do szaleństwa. W pewnym momencie zanikają wszelkie granice między snem a jawą. Boże. A wszystko to w imię Twoje. Chcą Sądu Ostatecznego. W imię Twoje. Boże mój. Chcą ofiar.” Usiadłem na krześle. Świat przez moment przestał mnie interesować. Na tę jedną chwilę zapomniałem, że ten świat interesuje się jednak cały czas mną, z niepojętych jak dotąd motywów. Mrok tylko potęgował uczucie odseparowania. Wdałem się w lekturę dnia poprzedzającego wizytę di Cantarre w moim gabinecie. „16.12.1965. Szept jest jak głos upadłych aniołów. Ból, Boże, ból jest nieograniczony. Muszę działać. Na razie wszystko jest tajemnicą. Niebawem jednak Szept zacznie działać na wielką 29
~~Michael Knight~~
skalę. (…) Nie wiem co się dzieje. Nikt nie zauważył, nikt nie chciał zauważyć? Liczba samobójstw drastycznie wzrosła, a wszystkie media, policja, władza milczą na ten temat. Ja wiem, wiem! Boże, wiem. Ta wiedza do piekła mnie doprowadzi. Boże, ulituj się nad moją duszą. Boże dopomóż mi. (…) Nazywają się Insignia. Nazywają się końcem, początkiem zagłady. Ci ludzie wierzą, że działają w Twoim imieniu. Ja wiem, ja wiem, wiem! To sam szatan musiał maczać swe palce. To on sprawił, że Szept jest tak skuteczny. Zielona substancja powoli płynie w żyłach kusząc i mamiąc słabe umysły. Ognie piekielne pochłaniają świat. Każą. Nakazują. Jedyna droga ucieczki. Boże. Ile samobójczych dusz wpadnie do piekła. Wiem co widziałem. (…) Oni o mnie wiedzą. Śledzą każdy mój ruch. Nie wiem co robić. Boję się obejrzeć za siebie. Każdy szept, każde spojrzenie rodzi niepewność. Boję się, Panie mój, każdego cienia, każdego rogu. Oni wiedza o mnie, wiedzą, że byłem po drugiej stronie... Nie, ciągle tam jestem. Jestem w krainie upadłych aniołów. Słyszę ich głos. Ich nawoływanie. Tylko w Tobie mam oparcie. Boże, ratuj. (…) Nie mam wyjścia. (…)” Tu po raz kolejny słowa stają się niewyraźne. Pod spodem widnieją dziwne rysunki jakby wyjęte z głowy jakiegoś szaleńca. Anioł z rozpiętymi skrzydłami w czarnej szacie splątany bluszczem wręcza zakrwawiony nóż jakiemuś człowiekowi. W następnym obrazie człowiek przebija się tym narzędziem i czarne ptaszyska krążą nad jego głową, a istota nie z tego świata, która pomimo swych skrzydeł nie potrafi unieść się do nieba spija jak nektar krew samobójcy. Odłożyłem na chwilę lekturę na bok. Z przerażeniem dotarło do mnie myśl. Faktycznie krążyły po mieście plotki, że bezdomni zaczęli ginąć i wszystko wyglądało tak jakby popełniali samobójstwo. Czyżby ktoś otworzył laboratorium i testował coś na „ludzkich myszach”? Dostałem więcej pytań niż odpowiedzi. Przewidywalne. Dobre jednak, że poznałem imię swego wroga. Miałem jakiś już ślad. Imię jest dobre, gdy wie się gdzie można je wykorzystać. Ja jeszcze nie wiedziałem. Jeszcze. Siedząc skupiony nad dziennikiem usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie miałem dużo czasu na reakcję. Widocznie ktoś też szukał pokoju di Cantarre bądź ewentualnie śledził mnie. Nie ważne, nie chciałem, by zastał mnie w tym pokoju, a drzwi powoli się otwierały... Szybko wyłączyłem jedyne źródła światła i nie mając chwili do zastanowienia się, skryłem się za firanką, niedaleko biurka. Nieproszeni goście zaraz mieli wparować do środka. Czekam. Ja swój ruch zrobiłem. Weszli powoli. Skrzypiąca podłoga tym razem okazała się moim atutem. Rozglądali się za pomocą latarek po całym pomieszczeniu. Również przeglądali papiery, które chowali do jakiegoś worka. Nie wydaje mi się, żeby nawet przeglądali ich zawartość. Zbierali wszystko. Tuż pod moim 30
~~Michael Knight~~
nosem. Tuż obok mnie. W dzieciństwie nie znosiłem zabawy, w której nikt nie mógł się ruszać. Zawsze przegrywałem. Zawsze musiałem się głupio ruszyć. Nie należałem do cierpliwych osób. – Co w końcu mamy zabrać? – odezwał się w końcu jeden z nich – Zamknij się. Sir kazał wyczyścić to miejsce więc bierz wszystko co popadnie. Lepiej zniszczyć więcej niż mniej. Nie chcę rozmawiać z nim, gdy jest w złym nastroju. – jego głos nie był radosny, drżał, bał się tego tajemniczego Sir'a, jak go określali. Zaintrygowała mnie ta postać. Tylko jak wspomnieli o nim to byłem wręcz przekonany, że równocześnie srali w gacie. – Spokojnie. Chciałem się upewnić. Zabieramy wszystko, podpalimy to i nie będzie problemu. – ten pierwszy starał się uspokoić napiętą atmosferę – Ty, czekaj! – to nie mogło brzmieć dobrze. Słyszałem jak jeden z nich coś wyjmował z kieszeni. – Ty, włączona latarka! – kurwa mać... – Ktoś tu jest! – nie zastanawiałem się długo, będąc tak blisko nich, wolałem oszukać w grze i samemu zrobić następny ruch. Zerwałem firankę i rzuciłem się na nich, okrywając ich prowizoryczną płachtą. Odrzucili mnie. Spadłem na biurko. Ten mniejszy złapał mnie za szyję i zaczął dusić. Jebany! Drugi coś mi wbił w ramię. Udało mi się jednak wyswobodzić. Uderzyłem tego dusiciela w krocze, a drugiego w twarz. Ten jednak nie dał za wygraną. Dostałem pięścią w między oczy. Poleciałem jak długi na ziemię. Kopnął mnie raz w żebra. Kurwa, tylko nie w żebra! Drugi raz mu się nie udało. Podciąłem go, upadł na swojego przyjaciela. Upadek był mocny, bo ten wijący się z bólu swego kutasa stracił przytomność. Dobra moja. Przypływ adrenaliny dodał mi sił. Wstałem czym prędzej. Podbiegłem do drzwi. Ten chuj mnie złapał za nogę. Wywróciłem się jak długo o podłogę. Zaczęła się szarpanina. Wskoczył na mnie. Ten też zaczął mnie dusić. Ledwo chwytałem powietrze. Kciuki wbiłem mu w oczy. Wrzask był niesamowicie głośny. Uderzyłem go w twarz i ten rąbnął o drzwi, tracąc na chwilę orientację. Nie czekałem na ich ruch. Wstałem czym prędzej, lekko obolały i wybiegłem z pomieszczenia. Rozejrzałem się. Cholera jasna. Którędy?! To będzie bolało. Zrobiłem sobie miejsce i pobiegłem do końca korytarza wprost na okno i... wyskoczyłem. Trochę się zaciąłem, ale dopiero gdy wyskoczyłem przypomniałem sobie, że to nie parter. Głupi ma jednak trochę mniej pecha niż inteligentny i wpadłem wprost do kontenera ze śmieciami. Co za odór. Zaczęło mnie boleć ramię. Dopiero teraz zauważyłem, że cały czas miałem wbitą w rękę strzykawkę. Wyjąłem ją i zobaczyłem, że są śladowe pozostałości czegoś zielonego. Co jest do cholery? Czym mnie nafaszerowali? Dziwne, czuć zapach... siarki? Wyjrzałem z kontenera i zobaczyłem coś co mnie 31
~~Michael Knight~~
onieśmieliło, potem przygniotło i na końcu sprawiło wielki, dosłownie, wielki ból głowy. Moim oczom pokazał się ogień. Cały pojemnik był w ogniu! Kurwa mać! Ledwo wyszedłem z niego, zanim ogień strawił wszystkie śmieci. Znalazłem się w wąskim przejściu, taki sam labirynt jak ten przy mojej kamienicy. Tylko strasznie się źle czułem. Czułem jak serce mi przyspiesza niczym rozpędzająca się lokomotywa. Jak ciało zaczęło dziwnie reagować na moje komendy. Zacząłem iść w głąb labiryntu, by na wszelki wypadek zgubić tajemniczych najeźdźców na przybytek zmarłego księdza. Po drodze zaczęło mi się kręcić w głowie. Wtedy też ujrzałem coś, co na pierwszą myśl nie jest możliwe. Ogień jakby wspinał się po ścianach, po obu stronach. Przypominał bestię na czterech łapach i otwartym pyskiem. Co jest?! Ziemia zaczęła drżeć. O rzesz kurwa! Trzęsienie ziemi? Teraz? Tutaj?! Coś mnie podkusiło, bym spojrzał się na niebo. W ostatniej chwili zrobiłem unik przed spadającym odłamkiem ściany. Zacząłem biec przed siebie. Kątem oka widziałem, że mnie goni ten demon! Jebany ogień! Jakbym chciał mnie złapać i porwać do siebie. Więc biegłem co tchu. O, Jezu! Moja głowa. Nie mogę się poddać. Muszę biec. Moje przerażenie sięgało zenitu, gdy nagle zobaczyłem dziwne cienie na ziemi. Te odgłosy. Spojrzałem znów na górę. To nie może się dziać naprawdę! Anioły? Czarne anioły?! Chyba porządnie oberwałem. Odwróciłem się. Ogień był coraz bliżej. Przyspieszyłem kroku. Tylko, że on mnie doganiał. Skręciłem w następną alejkę, by go zgubić. O mój Boże! Jak jakiś straszliwy jęzor potwora, ogień wyskoczył z ziemi, która była nieustannie targana przez dziwaczne trzęsienie. Krzyki, zdawało by się torturowanych ludzi, sprawiało, że coraz bardziej pogłębiałem się w tych wizjach. To nie może być prawdziwe! Wróciłem się. Skręciłem w inną alejkę. Ogień był tuż tuż. Nagle jakaś zjawa przeleciała obok mnie. To tylko sen, pieprzony sen. Obudź się! Michael, obudź się! Anioł z czarnymi skrzydłami i z wielkimi pazurami znów przeleciał obok mnie, a ja w ostatniej chwili uniknąłem jego ataku. Ujrzałem jak ogień chce mnie pochłonąć. Obudź się! Kurwa, Michael, obudź się do jasnej cholery! Nie mam czasu sprawdzać autentyczność tego co widzę. Muszę uciekać dalej. Biegłem co sił w nogach. Mijałem kolejne kontenery ze śmieciami. Gdy tylko koło nich przebiegałem, te wybuchały. Pojawiał się ogień, który... krzyczał. Serce mi biło coraz mocniej. Obudź się! Ja pierdole! Dobiegłem do ślepego zaułku. Byłem przerażony. Odwróciłem się. Ziemia nie drżała. Ognia nie było. Co jest? Tracę zmysły? Rozejrzałem się. Było cicho. Wtedy jakiś człowiek wyszedł zza rogu. Czarny garnitur. Poruszał się powoli. Nie mogłem tylko dojrzeć jego twarzy. Chyba ból żeber przeszkadzał mi w racjonalnym myśleniu. Wtedy rozpoznałem! Te buty. Te same co w kościele. 32
~~Michael Knight~~
Sir? Spostrzegłem leżącą obok mnie rurę, chwyciłem ją. Mój Boże! On ma skrzydła. Czarne skrzydła. Ogień znów się pojawił. Dookoła mnie. Czekał tylko, by się na mnie rzucić. A Sir był coraz bliżej. Rozłożył swe skrzydła. Ciągle nie mogłem dojrzeć twarzy. Nie potrafiłem się poruszyć. Zastygłem w krwawym tańcu halucynacji. Jego oczy paliły się. Jakbym widział ogień tańczący w jego oczodołach. Hałas był nie do zniesienia. Ziemia znów zaczęła się ruszać. On był coraz bliżej mnie. Gdy przechodził przez ogień, ten rozsunął swe ramiona posłusznie niczym sługa uniżony. Dyszałem, pot lał się strumieniami. Stanął przede mną. Patrzyłem się na niego. Nie mogłem oderwać oczu od niego. Tak bardzo chciałem, tak bardzo walczyłem, aby chociaż zamknąć powieki. Bezskutecznie. Uśmiechnął się. A hałas zaczął być jeszcze bardziej dokuczliwy. Widziałem jak ogień zbliża się do mnie, a ja nic nie mogłem zrobić. Nie mogłem się ruszyć ze strachu. To nie może być prawdą. Nie może! Przestań! Obudź się Michael! Obudź! I w jednej chwili Sir krzyknął głosem tysięcy rozwścieczonych potworów i przeniknął moje drżące ciało. Nastała ciemność...
33
~~Michael Knight~~
Cześć III: Długa droga do piekła
– Obudź się. Obudź się. – ktoś energicznie mnie potrząsał. Czułem się jak manekin w rękach dziesięcioletniego bachora – Obudź się. – i nieustannie krzyczał nad moją głową tę jedną komendę. W końcu otworzyłem oczy. Nade mną stał stary, zarośnięty facet. Niby zwykły włóczęga, jednak jego kaszmirowe spojrzenie było takie łagodzące. Przypominał Mikołaja, który niedawno zbankrutował przez biurokrację. Moje całe ciało drżało, nie mogłem opanować jego ruchów, ale te jego wielkie, miłe oczy hipnotyzowały mnie. Starałem się brać tyle powietrza ile mogłem. Drugie życie odzyskałem po dłuższej walce ze zbuntowanym organizmem – No, nareszcie się obudziłeś. Masz, napij się, to ci pomoże. Mi pomaga w złych chwilach. – podał mi jakąś butelkę owiniętą w brązowy papier. Ręka za bardzo mi drżała, bym był wstanie ją utrzymać. – Spokojnie, pomogę. Pij, powoli pij. Uklęknął na oba kolana, przechylił się trochę do tyłu i położył moją głowę na swoich nogach. W tamtym momencie byłem jak bezbronny noworodek. W sumie czułem się jakbym musiał ponownie przechodzić dramat narodzin. – Wódka. Kurwa! – wyplułem wszystko to co było w moich ustach – Widzę, że nie lubisz alkoholu. Twoja strata młodzieńcze. Potrafi pomóc. – sturlałem się na ziemię, a on sam wziął kilka łyków ognistej wody – Alkohol lepszy niż narkotyki chłopcze. Zabija wolniej niż one. – Narkotyki? – głowa pękała mi w szwach, a zmęczone oczy próbowały unikać jakiegokolwiek białego punktu na horyzoncie. Tym bardziej nie potrafiłem zorientować się o czym mówi mój wybawca – Jakie narkotyki? – Bierzesz i nie wiesz? Nowy hit podziemia. Szept. Trzeba tylko uważać z dawkowaniem, bo to silny narkotyk chłopcze. Podobno odjazd po nim jest dosłownie nieziemski! – Szept? Powiedziałeś Szept? – pamięć po ostatniej imprezie mi szwankowała. Byłem niemal pewny, że gdzieś słyszałem tę nazwę. Tylko gdzie? – Uuu... lubisz eksperymenty? Pewnie na imprezie cię ktoś poczęstował. Ciekawych masz
34
~~Michael Knight~~
przyjaciół. Dali ci pewnie za dużo i w obawie przed pierdlem ciebie porzucili. – Nic nie brałem. Nie mogę sobie przypomnieć... – zbyt dużo obrazów przelatywało mi przez myśli. Nie byłem pewien, które z nich są prawdziwe, a które wymysłem skacowanej głowy – Ktoś cię zmusił do wzięcia tego cuda? To masz wielkie szczęście chłopcze, że przeżyłeś. Nie myślałem, że przeżyjesz. Wpierw miałeś takie drgawki, że ledwo cię zabrałem z alejki, bo pewnie byś zamarzł. Potem wymiotowałeś, coś tam od Boga po diabła wyzywałeś. Krzyczałeś, że widzisz ogniste anioły pragnące twojej krwi. Dziwne odchyły. Potem ledwo co się ruszałeś, ba, ledwo co drogi chłopcze, oddychałeś, a potem znów miałeś napad drgawek no i nareszcie się obudziłeś. – Dziękuję. – odparłem mimowolnie. Co innego człowiek w takiej chwili mógłby powiedzieć? – Ależ proszę – uśmiechnął się ukazując piękne, żółte zęby – wynagrodziłem już sobie. Nie gniewasz się, że nie masz nic w portfelu? Choć co ty tam miałeś... – Gdzie ja jestem? – powtórzyłem pytanie. Nie miałem pretensji oto, ze zabrał swoje wynagrodzenie. Niby życie jest bezcenne. – W moim pałacu! – krzyknął zuchwale – To wszystko jest moje! Możesz się tutaj rozgościć. – przerwałem mu kaszląc i wijąc się z bólu. Dopiero po ustaniu tego pieprzonego kaszlu dodał – Kilka godzin minie zanim dojdziesz do siebie. Tak działa Szept. Choć nikt o tym głośno nie mówi. – Szept? Ciągle powtarzasz to słowo. – Nowy hit. Niestety większość zabija, bo nie znają umiaru. Więc wolę swój alkohol. On mi nie każe po pierwszym dużym łyku się zabijać! Więc chlup w ten dziób! – napił się jeszcze raz, a ja próbowałem przypomnieć sobie co zdarzyło się przed urwaniem się filmu. – Więc co to za hit jak klienci zdychają? – Nie jestem zbyt inteligentny, aby na takie rzeczy rozmawiać. Słyszałem jednak głosy, że sam baron chodzi cały wkurwiony, bo ktoś bezczelnie uśmierca jego klientów. Podobno nawet wyznaczył nagrodę, jeśli ktoś przyniesie głowę odpowiedzialnego za ten stan człowieka na złotej tacy. – Interesujące. – nie chciałbym spotkać się z królem mrocznej części miasta. Podobno to demon niekontrolujący swe żądze, a ten kto go widział z bliska na następny dzień podawał rękę umarłym we wspólnej mogile. Człowiek owiany legendą. – Leż, leż. Zaraz przyjdę. Bez obawy. Przydało by się zrobić coś na późny obiad. A że mam 35
~~Michael Knight~~
gościa, to wypada coś królewskiego podać. O, tak! Więc poczekaj tutaj chłopcze. Mam pomysł! – wstał z werwą z ziemi. Otrzepał się energicznie z pyłu. Nie mogłem się nadziwić na bijący od niego entuzjazm do świata. Stary człowiek ubrany w brudne łachmany wręcz rozjaśniał swym nastawieniem pomieszczenie skryte w odmętach półmroku. Dla mnie wyglądał niczym radosny ojciec pokazujący dziecku radość życia. Odwrócił się na pięcie i dość spokojnym, pewnym siebie krokiem udał się w kierunku czarnej płachty cienia. Czujnie obserwowałem jak mój anioł stróż oddala się ode mnie. – Z moim stanem... nigdzie się nie ruszę. – rzuciłem na odchodne i przybliżyłem się do rozpalonego ogniska, by się rozgrzać, a mój gospodarz zniknął w ciemnościach. Na szczęście efekt tego całego Szeptu zaczynał zanikać, a ja czułem się trochę lepiej. Musiałem sobie przypomnieć co było przed utratą przytomności. Bo w tej chwili pamiętam tylko... pamiętam tylko, że wszedłem do wynajętego mieszkania księdza. Nie miałem wyjścia. Musiałem tam wrócić. Takie mroczne deja vu. Nie było to jednak łatwe. Mój organizm w dalszej chwili odmawiał posłuszeństwa. Mimowolne ruchy rąk przypominały mi, że moje ciało ciągle walczy z intruzem. Przynajmniej z efektami mało przyjemnej pierwszej randki. Pocałunek na dobranoc zwalił mnie z nóg. Obecnie nie miałem sił nigdzie się ruszać. Próbowałem się rozgrzać przy ognisku. Przyglądałem się płomieniom. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego, ale miałem dziwne przeczucia, by mu nie ufać. Nie temu starcowi. Chodziło mi o ogień. Nie odrywałem wzroku od niego. Tańczył wesoło. Namiętnie. Przypominał podnieconą kobietę wijącą się jak wąż na szyi swojego kochanka. Taka czarna wdowa czekająca na właściwy moment, aby po burzliwej kopulacji zakończyć żywot partnera. Więc pilnowałem skaczących iskier jakbym przypuszczał najgorsze. Prześwity prawdziwych myśli ukazywały niespójny obraz piekielnych demonów. W tamtym momencie nic nie wydawało się realne. Niczym sen, z którego nie można się obudzić. Nie wiem ile czasu minęło zanim drgawki w końcu minęły, a oddech stał się równy i pewny siebie. Promienie słońca przebijały się nieśmiało przez szpary w zabitych deskami oknach. Dobrze, że straciłem tylko kilka godzin, zamiast cennego dnia. Brodaty cesarz tego mienia nadal nie wrócił z polowania. Nie miałem jednak zamiaru czekać na niego. Obowiązki wzywały. Koło mnie leżał portfel. Podniosłem go. Rzeczywiście, pieniędzy w nim nie było. Pozostał na swoim miejscu tylko dowód tożsamości i kilka rachunków do zapłacenia. Jak znokautowany bokser ledwo podniosłem się na nogi. Dopiero po kilkunastu ciężkich oddechach potrafiłem swobodnie się przemieszczać. Wtedy też poczułem dziwną myśl. 36
~~Michael Knight~~
Zorientowałem się, że większość członków mojego ciała nie odczuwa na tę chwilę bólu. Głowa co prawda miała mi zaraz eksplodować, lecz pozostała część organizmu, chociaż odrętwiała, spisywała się nadzwyczaj dobrze patrząc na moją sytuację. Postanowiłem tego nie rozpatrywać i ruszyłem przed siebie. Z budynku wyszedłem bez najmniejszego problemu. Nadal raziło mnie trochę słońce, które zamierzało się schować poza horyzont za jakąś godzinę. Rozejrzałem się po okolicy. Sporo osób błąkało się po ulicy. Większość z nich przypominała aktorów z greckiego antyku z założonymi sztucznie maskami z wielkim uśmiechem. Jedyne szczerą radość można było dostrzec w buziach małych dzieci, które nie mogły się doczekać pierwszej gwiazdki i prezentów. Spacerując swoim wzrokiem po szyldach na sklepach w poszukiwaniu jakiegoś charakterystycznego symbolu natrafiłem na jeden interesujący okaz. Pedalski, różowo–bordowy szyld „Kup tanio, kup taniej” po drugiej stronie ulicy, oznajmiał mi, że jestem dość blisko szukanego mieszkania. Na miejsce dotarłem w dziesięć minut. Podszedłem do drzwi i złapałem za klamkę. Chwila zwątpienia, a jeśli tamci dwaj nadal tam są? Zrobiłem krok w tył i odwróciłem się w lewo. Alejka. Pójdziemy od tyłu. Warto zapamiętać radę, gdy ktoś ci przeszkadza wejść od przodu, dupa zawsze jest jakimś rozwiązaniem. Najwidoczniej śnieg, od tamtej pory nie padał, bo widzę ciągle ślady. Kolejna miła wiadomość. Po kilkunastu sekundach przeczesania tego miejsca natrafiłem na pierwsze ślady. Kawałki szyby. Trochę wpadło do tego kontenera, reszta leży na ziemi. Moje chaotyczne myśli w pewnym momencie zagrzały się i wypluły niekompletny obraz wcześniejszych wydarzeń. Nic nie trzymało się kupy. Postanowiłem wstrzymać się w kombinowaniu jak dostać się do kamienicy i wyruszyć za tajemniczymi śladami. Ktoś z pewnością uciekał. Mogę przypuszczać, że ja. Odcisk buta był niemal identyczny z moimi. Tylko jakieś dziwne uczucie nie chciało się ode mnie odczepić. Niepokój, strach? Dziwnie wyglądały te ściany. Dziwnie znajome. Zatrzymałem się. Wziąłem trzy głębokie wdechy. Doszedłem w końcu do ślepej uliczki. Była znów taka znajoma. Tutaj dostrzegłem ślady dwóch osób. Dobrze zachowane. Przyłożyłem swoją stopę do pierwszego śladu. Pasowało idealnie. Tylko kogo były te drugie ślady? Nie pasowały do obuwia tego bezdomnego władcy swego królestwa. Przyjrzałem się bliżej. Nie mogłem odczytać marki zapisanej na podeszwie, ale wiedziałem już, że nie były to tanie buty. Ktoś tu ze mną wczoraj był? To by wiele wyjaśniało czemu straciłem przytomność. Tylko kto to mógł być? Tyle pytań, tyle cholernych pytań i zero odpowiedzi. Jak ja 37
~~Michael Knight~~
nienawidzę takich sytuacji. Najgorsze w tym, że nie mam żadnego koła ratunkowego. Nic, żadnej poszlaki. Jedynie to mieszkanie. Nie pozostało mi nic innego jak wrócić do pierwotnego planu. – Czy niebo jest dla wszystkich? – głos małej dziewczynki przeszył moje ciało. Dreszcze zbiegły od szyi aż do dolne partie pleców. Natychmiast odwróciłem się w kierunku jedynego wyjścia i próbowałem ujrzeć kogokolwiek w pobliżu. Nikogo nie było. Ten głos był taki realny. Taki miły i niewinny, jednocześnie taki przerażający. Tracę zmysły? Okolica nie wzbudzała żadnych podejrzeń. Nawet wiatr leniwie odpoczywał. Obracając się na pięcie jednej nogi rozejrzałem się dookoła własnej osi. Wytrzeszczyłem zdumione oczy. „Czy niebo jest dla wszystkich?” Dudniały mi w głowie te słowa. Niezrozumiałe wyrażenie odbijające się od ścianek powodowało jeszcze większy ból głowy i dezorientację. Po heroicznej walce z samym sobą, postanowiłem zapomnieć o tym paraliżującym moje komórki wydarzeniu i wrócić do świata rzeczywistego. Wziąłem jeden, nie, nie, dwa głębokie wdechy. Zimne powietrze wdarło się do moich płuc. Czułem jakbym miał w środku miliony małych żyletek, które podskakują, gdy nabieram powietrze. Wiedziałem, byłem pewny, że to kolejne efekty zielonego gówna. Nie miałem jednak przekonania co do głosu, który mnie pobudził. Nie licząc momentu, w którym płuca sprawiały wrażenie podziurawionych jak ser szwajcarski, to większość dolegliwości w tamtym momencie ustąpiła. To co tliło się we mnie, w jednej chwili zgasło. Wróciłem na linię startu. Zanim jednak to zrobiłem, podniosłem leżącą na śniegu rurę. Mroźny dotyk uniósł włoski na mojej prawej ręce. Byłem zdesperowany myśląc, że z kawałkiem metalu w dłoni będę mógł skutecznie obronić się przed ewentualną kulą lecącą w moją stronę. Do tej pory nie wiem nawet czemu zakładałem najgorszy możliwy scenariusz. Wszak minęło kilka godzin, więc wątpliwe, aby napastnicy zostali na miejscu zbrodni i urządzili mi komitet powitalny na cześć syna marnotrawnego. Podszedłem do drzwi. Nie były do końca zamknięte. Nie wydaje mi się, żeby w takiej kamienicy było aż tak ciepło, by wpuszczać do pomieszczenia zimne powietrze, które z nieznanych mi powodów nie przeszkadzało mojej osobie. Tak jak zaplanowałem, tak zrobiłem. Kopnąłem drzwi i wleciałem szybko do kamienicy. Chciałem zaskoczyć ewentualny komitet powitalny. Zacisnąłem moją lśniącą broń jak najmocniej mogłem. I... i stanąłem jak wryty. To co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze wyobrażenia. Rura upadła na podłogę wydając histeryczny chichot. Widok był przerażający. Wiszące na grubym sznurze zwłoki witały ewentualnych gości. Na prawo od nich, w ciemnym kącie siedziała kobieta we własnej kałuży krwi z podciętymi 38
~~Michael Knight~~
nadgarstkami. Lekko zdeformowane od upadku ze schodów ciało młodego mężczyzny w diabelski sposób uśmiechało się do mnie. Bal się skończył panie Knight. Czerwone wino wylało się z kieliszków. Przemalowało podłogę. Czerwona mila dusiła samym wyglądem. Miałem dziwne wrażenie, że wszystkie te ciała wpatrywały się we mnie. Chciałem wyjść. Przerażenie mnie nie opuszczało. Czułem przez skórę, że jeśli sam Lucyfer zabrał im duszę, to teraz ogląda mnie uważnie przez oczy swych ofiar. Czułem ten wzrok. Szyderczy, niby zamarły w czasie, jednak wciąż potrafiłem się dopatrzeć prześwity życia. Koszmar był coraz bardziej realny. Odliczałem upływający czas oczekując, że zaraz wstaną i wciągną mnie w swoje bagno. Chciałem uciec. Nagle... dostrzegłem istotny element w tej makabrycznej układance. Strzykawki! Zebrałem się w sobie i podszedłem to ciała leżącego w rogu. Pochyliłem się. Spojrzałem na nią. Co ty widziałaś, co poczułaś? Nie trzeba być ekspertem, nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, by zauważyć to co ja. Strach, przerażenie, ból i cierpienie. W jednej dłonie trzymała niewielki nóż kuchenny, a w drugiej to co mi najbardziej w tym szkaradnym obrazie nie pasowało, strzykawkę. Trzymała ją dziwnie. W nienaturalny sposób. Nie mogę sobie wyobrazić co było przyczyną takiego chwytu. Zielone gówno. Na dnie pojemnika pozostały jeszcze resztki jakiegoś zielonego płynu. Szept! Kurwa mać. „To masz wielkie szczęście chłopcze, że przeżyłeś.” Jak echo z dawnych lat, przypomniało mi słowa starca. Widocznie oni tego szczęścia nie mieli. Zacisnąłem zęby i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Niczego jednak nie znalazłem, prócz pustych strzykawek. Przejrzałem również zeszyt. Trzecie piętro. Już wiedziałem gdzie zadomowił się pierwszy nieboszczyk, który wprowadził mnie w tę całą aferę. Dziękuję ci niezmiernie. W milczeniu ominąłem faceta na schodach i skierowałem się na wspomniane trzecie piętro. Bez trudu znalazłem wynajmowany pokój. Drzwi były oczywiście otwarte. Wszedłem do pomieszczenia. Pusty pokój opanowany przez mrok. Nie było nic. Żadnych mebli, żadnych notatek. Zupełnie nic. Jakby nigdy nikt tutaj nie mieszkał. Jakby nigdy ten pokój nie był do wynajęcia. Jakby nie był jeszcze skończony. Ktoś kto tu był porządnie wyczyścił pomieszczenie. Pomieszczenie? Całą kamienicę. Nie było sensu szukać. Nie miałem nawet gdzie zacząć. Było dosłownie puste. Prócz tych nieszczęśników na dole. Wróciłem na korytarz. Wybita szyba. Podszedłem do niej. To stąd upadłem. Historia zaczęła przypominać tragiczny komizm. Uciekłem od śmierci, a ona ze złości zabiła wszystkich dookoła. Wróciłem na parter. Odwróciłem się plecami od ich spojrzeń. Wpatrywałem się w otwarte drzwi. Nie miałem 39
~~Michael Knight~~
nic. Żadnego punktu zaczepienia. Żadnego śladu, dowodu czy poszlaki. Musiałem zacząć od nowa. Tylko gdzie jest w tym całym burdelu początek? Amerykański sen jest jak korona cierniowa. Jesteś królem własnego życia, a jednak jak łzy po twarzy spływa krew. Amerykański sen zamienił się w koszmar i z jednej strony zazdrościłem tym zakrwawionym ciałom, ponieważ oni mają to już za sobą, a ja dopiero zaczynałem. Zaczynałem od początku. Tylko, że los nie znosi nudnych momentów i niekiedy sam podsyła podpowiedzi, by zmusić człowieka do dalszej wędrówki. Kto by pomyślał, że dość radosna rozmowa dwóch facetów zbliżających się do drzwi sprawi, że na mojej twarzy pojawi się uśmiech, ironiczny przepełniony żalem. Wszystko przez to, że dziwnym trafem fatum, los, przeznaczenie, a w moim słowniku przypadek, podsunął wygłodniałemu psu wczorajsze kości, by ten mógł przeżyć kolejny dzień i rozśmieszać swoimi kolejnymi przygodami swego pana. To były znajome głosy dwóch osiłków. Nie było czasu na akcję z zaskoczenia jako taką, więc zaufałem ich głupocie i usiadłem na ziemi, w kącie i oparłem się o ścianę. Nie powiem, by to była przyjemna pozycja, ponieważ musiałem położyć się we krwi. Zamknąłem oczy, zmniejszyłem oddech i czekałem na swoje ofiary. –Cholera jasna. Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. – odrzekł jeden z nich. – Spokojnie. Sir kazał nam sprawdzić, czy aby wszystko zostało posprzątane i czy każdy ze światków dostał odpowiednią dawkę narkotyku. Spokojnie. Wystarczy się na nich nie gapić – usłyszałem jak przekroczyli próg – O kurwa mać. Niezła musiała być jazda! – rzekł podniesionym, lekko podnieconym głosem – Niekiedy mnie przerażasz, wiesz o tym? – weszli do środka. – Daj spokój. Nawet i tysiąc takich trupów nie robi na mnie aż takiego wrażenia jak wściekły Sir. Więc do roboty! – Kurwa, nie krzycz. Jeszcze ktoś usłyszy i zadzwoni po gliny. Wtedy by prorok chyba wyszedł z siebie, aby wyrwać nam serca. Ja biorę trzecie i drugie piętro, ty bierz resztę. Ok? – Dobra, dobra. Idź już. – po czym dość wolno jeden z nich poszedł schodami na górę. Gdy tamten był wystarczająco daleko, ten tutaj zaczął gadać sam ze sobą – Tępy idiota. I dokładnie wie, że najwięcej ciał jest na parterze. Pierdole to. Powiedzmy, że sprawdziłem. Bo co? Rzucą się na mnie niczym jakieś pieprzone zombie? Jak ten tutaj? Chwila... – usłyszałem kroki zbliżające się w moim kierunku. – Tego kojarzę. Ten kutas leży martwy? Ja pierdole! Tak się martwiliśmy, a on sam wrócił na halucynacjach tutaj i się zabił. No. I po problemie! – chciałbyś... Teraz wszystko działo jak w zwolnionym czasie. Otworzyłem oczy. Jego szczęka opadła, 40
~~Michael Knight~~
gdyby mogła oderwała by się od twarzy pod ciężarem zaskoczenia. Uderzyłem go pięścią w jego mordę z całej siły. Ten upadł. Wstałem błyskawicznie i zrobiłem to co nakazuje prawo ulicy, uciszyłem go, zanim ten zdążył cokolwiek krzyknąć. Po prostu kopnąłem go w twarz. W ten sposób delikwent stracił przytomność. Wiedziałem jednak, że dźwięk upadku był słyszany przez tego drugiego. Zostawiłem więc faceta na ziemi i podbiegłem do schodów i się schowałem i znów czekałem na ruch przeciwnika. Przyznam się, że byłem trochę szybszy i silniejszy po tym gównie niż przed wizytą księdza. Dziwne efekty uboczne. –Co się tam dzieje. Pierdolisz trupy czy co zboczeńcu?! – wybiegł ze schodów niczym dziki szakal i skierował się do leżącego kolegi – Co jest grane? Obudź się! – w pewnym momencie zauważył ślady stóp krwią malowane. Dosłownie srał po gaciach jakby historyjka o zombie była prawdziwa. Jedynie co zdążył zrobić, to odwrócić się i zauważyć mnie, jak stoję z uśmiechniętą twarzą wymawiającą z niebywałym sarkazmem „Witaj Ted”, po czym po serii kilku ciosów pogrążył się w dość ciężkim śnie. Dobranoc! Znalazłem przy nich sporo sznura, związałem ich i wyrzuciłem przez tylne okno wprost do kontenera. Popatrzyłem na swój płaszcz. Tak to ja po ulicy nie będę paradował. Ubranie było pokryte krwią, więc bez namysłu również i jego wrzuciłem do śmieci. Wyszedłem przez drzwi, zamknąłem je i poszedłem w boczną uliczkę, gdzie czekali na mnie śpiący królewicze z najnowszymi wiadomościami frontowymi. Idąc tak do nich, spoglądałem się na swoją rękę. Zdawała mi się inna, pewniejsza. Byłem bardziej bezlitosny. Nie byłem aniołem, ale też takim skurwysynem bez uczuć jak teraz. Wpierw ofiara, teraz dziki kundel szukający pożywienia... informacji! Zaciągnąłem ich w tę ślepą uliczkę, patrząc czy aby na pewno nikt mnie nie widzi. Potem musiałem jedynie poczekać, aż się wybudzą. Co trochę jednak trwało. Zdążyłem zauważyć, że słońce nie było tak cierpliwe jak ja i po prostu położyło się spać. A ja czekałem. Chodziłem w kółko, przyglądałem się im i obserwowałem. Czekałem, chodziłem i obserwowałem. Aż tu nagle, późno już porą, zauważyłem szamotanie się jednego z nich. Podszedłem do niego, złapałem za gardło i ukazując wściekłość na swej poobijanej mordzie rzekłem stanowczo: – Cześć Ted. Pamiętasz mnie? – pokiwał głową. Widziałem to przerażenie w oczach. Tylko mnie nie zabij! – Bardzo mi miło. Jestem... tym zbitym psem, który zaraz odgryzie ci jaja – złość pulsowała w żyłach. Kipiała, gotowała się. Ledwo powstrzymywałem swoje żądze, aby nie złamać mu karku tu i teraz. – chyba, że chciałbyś się z czymś podzielić ze mną. Może małą dawką informacji? Co Ted, będziesz grzeczny? – znów pokiwał głową – A więc słuchaj, zdejmę knebel – 41
~~Michael Knight~~
nie chciałem już mu wspominać, że użyłem do tego pokrwawionej koszuli, uznałem tę informację za mniej istotną – i odpowiesz grzecznie na moje pytania. Jeśli zaczniesz krzyczeć, to wiesz, mi wszystko jedno. Najwyżej zamkniesz się na amen. Rozumiemy się? – znów pokiwał głową, grzeczny chłopiec, więc zdjąłem mu knebel – Ratun.. – zanim zdążył dokończyć słowo, został uciszony pięścią. Znów stracił przytomność. Niepowodzenie i mieszanka negatywnych uczuć sprawiła, że kopnąłem go ze dwa razy w brzuch. Zauważyłem w międzyczasie, że drugi delikwent obserwował całą sytuację, więc podszedłem do niego z wymalowanym uśmiechem. Byłem pewien, że nie odróżni w takich chwilach czy to prawdziwy akt szaleństwa czy tylko gra wzorowana na dobry glina, zły glina. – Będziesz bardziej grzeczny niż twój życiowy partner? – jacy oni wszyscy zgodnie kiwają głowami. Zdjąłem knebel i byłem gotowy mu przyłożyć, jakby chciał być wykrzyczeć swój sprzeciw. Jednak ten zachowywał się bardzo rozsądnie niczym mysz chowająca się tuż za wielkim kotem. Jedynie co to głośno i strasznie nierówno oddychał. –Więc może zacznijmy. Kim jest ten pieprzony Sir? – Ja... nie wiem. – wykrztusił sentencję, która tylko rozpalała szalejące ognie w moich oczach. – Chyba się nie wyraziłem precyzyjnie. Kim do kurwy nędznej on jest?! – był oparty o ścianę, więc przyłożyłem do niej, blisko jego głowy, swego zakrwawionego buta. Nie musiał wiedzieć, że to krew tamtych trupów z kamienicy, efekt miał zrobić swoje – Ja nie wiem, nie wiem! Przysięgam! Ja nie wiem. Nie zabijaj mnie. Błagam! – cóż, wydawał się, że mówi prawdę, więc odpuściłem mu to jedno pytanie. – Co tutaj robiliście? Tylko żwawo, bo nie mam całej nocy! – Mieliśmy sprzątnąć wszystkie informacje zebrane przez... tego księdza co był u ciebie. – O, miło się składa. – byłem sam pod wrażeniem swego pewnego i chłodnego głosu – A jakich informacji? – Nie mogę powiedzieć. – chyba ktoś mnie nie zrozumiał. Uderzyłem go w twarz. Wypluł zęba. Wiedział, że nie żartuję. – On mnie zabije, gdy powiem! – A gdy ty mi nie powiesz to ja ciebie sprzątnę. Więc masz dylemat przed sobą. Więc?! – Dobrze, dobrze! Nie bij mnie. Ksiądz jakoś trafił na ślad narkotyku, który ma zostać użyty, by przywołać samego Lucyfera, a gdy ten się zjawi, to nasz dobry Ojciec, rozpocznie Sąd Ostateczny. – nie chciałem mu przerywać, bo widziałem w jego oczach, że on w to naprawdę wierzy i to było najbardziej przerażające z tego wszystkiego. Dużo było paplaniny na temat Boga, 42
~~Michael Knight~~
samobójców, mrocznych aniołów, które zrzucają ludzi do piekła, by rozradować samego diabła, ale jedyną sensowną rzeczą jaką usłyszałem od niego to to, że ma być dziś spotkanie, na którym otrzymają dalsze instrukcje. To było coś dla mnie. Na samym południu miasta, w dzielnicy portowej, w jednym z hangarów o północy prawa ręka Sir'a miał wygłosić kazanie. To było coś dla mnie! Zabrałem mu przepustkę i jednym mocnym uderzeniem ogłuszyłem. Nie mogłem ich tu zostawić. Nie miałem jakoś pomysłu co do nich, więc zaciągnąłem ich z powrotem do kamienicy i tam zostawiłem. Tym razem miałem szczęście. Jakiś patrol policji wszedł do kamienicy jak ja odszedłem z tamtego miejsca na kilkanaście kroków i zdążyłem zniknąć w nocnej mgle. Nie chciałem się jednak bawić, jak ostatnio, w widza całego przedstawienia i wyruszyłem z nowym płaszczem, którego nieśmiało pożyczyłem od jednego z tych miłych gości w paszczę rozgniewanego lwa. Wtedy o tym nie myślałem. Wiedziałem, że muszę zdobyć kolejne informacje na temat dziwnego narkotyku zwanego Szeptem, który w dużych ilościach powodował niesłychany ból i bardzo realistyczne halucynacje. Ten miks prowadził człowieka do zagłady, do samobójstwa. Do samego piekła... Moja droga była usłana czerwonymi różami na białej drodze. Wiedziałem, że to droga do samego haremu władcy czeluści, ale jak powiadają, gdy nie ma się wyboru, to człowiek wyruszy do samych piekielnych odmętów, by dowiedzieć się prawdy. Nadzieja w tym miejscu była tak samo nikła jak racjonalne spojrzenie na pole bitwy, w którym się znajdowałem. Miałem ten zaszczyt, by znajdować się w samym centrum wydarzeń. Wtedy zdawało mi się, że jestem widzem w pierwszym rzędzie. Jak się miało okazać, jestem jednak aktorem w tym obrzydliwym przedstawieniu, ale nie uprzedzajmy faktów. Wszystko w swoim czasie. Nie miałem zamiaru układać intrygującego planu, by rozpracować jakąś szajkę fanatyków jak to się często dzieje w poczciwych kryminałach. Byłem jak zagadkowy omen wprowadzający do układu równań chaos. Dodatkowym atutem po mojej stronie była desperacja. Nie miałem nic do stracenia. Wydawało mi się, że każde okno w tym cholernym mieście spoglądało właśnie na mnie. Mógłbym przysiąść, że od czasu do czasu słyszałem szept obstawiający ile jeszcze dam radę pociągnąć w zaistniałej sytuacji. Zanim pogrążyłem się w obłędzie, chwyciłem się jedynej poszlaki w tym bałaganie i ruszyłem przed siebie zostawiając za sobą wycie policyjnych syren. Jak ostatni sprawiedliwy zmierzałem w czarną otchłań, byleby tylko wyprostować osobiste sprawy. Nie minęło dłużej niż pół godziny jak moja karykaturalna postać zjawiła się w okolicy, która przypominała obraz wyjęty z początku horroru. 43
~~Michael Knight~~
Opustoszałe doki przykryte delikatnie śniegiem. W oddali kołysały się niewielkie kutry łowieckie. Tłem do małych braci był wielki statek towarowy. Bella Mair była oczkiem w głowie nadmorskiej części miasteczka. Trochę dalej od oceanicznych wód stały samotne w tłumie kontenery pozostawione przez robotników, a co trzecia lampa pogrążona była we śnie. Zanim jednak wybije godzina duchów, postanowiłem wstąpić do portowego baru „Pod piersią syreny”. Sympatyczna nazwa. Myląca. Był to bar na zadupiu. Mroczne towarzystwo, milczące we mgle od dymu z cygar i papierosów. Niejeden z nich pewnie ukrywał się przed policją, a wśród nich ja. Wcale nie odstawałem ubraniem czy twarzą od nich. Można powiedzieć, że idealnie komponowałem się w tutejszy krajobraz. Nie przyszedłem tutaj, by pić. Alkoholu nie trawię. Wolę zdrowsze nałogi, dziki seks z namiętną i wilgotną suczką to jest to czego potrzebuje prawdziwy mężczyzna. Mniejsza jednak oto. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie w mroźną noc sterczał prawie dwie godziny na zewnątrz, czekając jak przedstawienie się rozpocznie. Więc usiadłem w kącie baru pogrążając się w swoich szarych myślach. Niby idealne miejsce, by schować się przed tłumem ludzi. – Co podać przystojniaku? – śliczny głosik laluni przerwał moje rozmyślania. – A co byś polecała? – z moich ust wydobył się chłodny, stonowany głos. Intuicyjnie chciałem zakończyć dialog z kelnerką. Nie miałem ani sił ani chęci na krótki flirt, – Krwawy Dzień. Idealnie do ciebie pasuje. – instynktownie moje mięśnie twarzy ułożyły piękny półksiężyc. Kobieca intuicja jednak istnieje i drażni komizmem sytuacji. Brakuje tylko, by ten krwisty napój był w rzeczywistości koloru zielonego, ale nie będę podpowiadał choremu na ambicję losowi co do jego ewentualnych zagrywek. – To po proszę raz. – próbowałem delikatnie odsunąć dziewczynę od siebie. – Tylko raz? –Raz a porządnie. Byle dużo krwi. – uśmiechnęła się, odwróciła się na pięcie, potrząsnęła tyłkiem i poszła w stronę baru. Znów zostałem sam. Świat po raz kolejny pociemniał. Jak jeden głupi uśmieszek czarującej kobiety potrafi pokolorować na chwilę zwariowany świat śmierci. Wpatrywałem się w ścianę, gdy moje pole widzenia zostało skrócone, przez położony naprzeciwko mnie drink, którego i tak nie wypiję. Cóż, klient zamawia, klient dostaje. Chwilę to trwało, zanim doszło do mnie, że wróciła kelnerka. Żal było mi jej, bo faktycznie grzeszyła urodą, a z całą pewnością marnowała się w tej zapuszczonej spelunie. Wspomniałem, że miała długie, do samej ziemi nogi i kręcone, czarne włosy aż do samej szyi? Charakterystyczny pieprzyk z prawej strony ust dodawał tylko jej uroku. 44
~~Michael Knight~~
Kilka niefortunnych stuknięć starego zegara z kukułką gdzieś w oddali pomieszczenia zajęło mi w otrząśnięciu się i wyrwaniu spod jej uroku. Gapiłem się w jej ciało jakbym podziwiał porzucone dzieło sztuki. Jak widać życie nie oszczędza nikogo. – Proszę. – jej radośnie skaczący głos obudził mnie ze snu. – Dziękuję. – chwyciłem za szklankę. Spojrzałem się do środka. Czerwona maź lekko kołysała w środku. Odłożyłem podarunek na obok. Sądziłem, że kobieta pójdzie obsługiwać innych klientów. Jednak i tym razem się pomyliłem i pomimo mojego początkowego, oschłego traktowania usiadła naprzeciwko mnie, a ja już miałem na samym końcu języka pytanie. Kurwa, aniołku, czemu w takim burdelu się marnujesz? – Mam na imię Sam. – Sam jak Samantha dodałem w myślach. Pokiwałem lekko głową na prawo i lewo z lekkim uśmieszkiem na chwilę zapominając o czekającym mnie zadaniu. Nie wiem co we mnie zauważyła, być może ten błysk w oczach, gdy usłyszałem jej imię. Może coś wcześniej. – Miło mi poznać. – moje brzmienie zaczynało przypominać mowę żywego człowieka z krwi i kości. Chyba zaczynałem się poddawać. – Jesteś strasznie intrygujący. Dziwnie to brzmi, ale ty grasz niedostępnego? – zawsze lubiłem otwarte kobiety wiedzące czego chcą, a ona pomimo mojego splątanego języka brnęła dalej w tę dziwną znajomość. – Można to tak ująć. Michael, nazywam się Michael. – podaliśmy sobie dłonie na przywitanie. Poczułem się taki lekki na duszy. Po czym przeszła mnie głupia myśl. A co jakby wszystko porzucić, wziąć ją pod ramię i uciec jak najdalej z tego miasta z piekielnymi rogami? Cóż, takie rzeczy zdarzają się tylko w małostkowych romansidłach. – Jak ten archanioł. – moje spojrzenie mówiło wszystko i nic. Nie wiem co ujrzała na mojej twarzy, ale po chwili dodała – Przepraszam, nie chciałam. – Spokojnie, po prostu nikt mnie nie porównał do anioła. – gdyby jeszcze wiedziała, że przez matkę mam Gabriel na drugie, to by pewnie stwierdziła, że faktycznie jestem reinkarnacją jakiegoś anioła. Choć to najmilsza rzecz jaką usłyszałem od kilku lat. Taka szczypta cukru w morzu gorzkiej kawy. – Wiesz, kończę o północy. Taka głupia zmiana i nie lubię wracać do domu sama. Może byś mnie zaprowadził bezpiecznie do domu. – już chciałem palnąć bez zastanowienia „jasne, poczekam”, ale przypomniało mi się, że coś na mnie czeka, coś niestety bardzo ważnego. Kwestia życia i śmierci nabiera bardzo rzeczywistego wymiaru. – Uwierz mi słońce, z wielką przyjemnością bym ciebie odprowadził, ale... 45
~~Michael Knight~~
– Masz żonę, dziewczynę czy ci się nie podobam? – potrafiła bezczelnie przerywać zdania, lubiłem ten typ. Pieprzny, bez owijania w głupie zdania pełne niezrozumiałych metafor. Pewna siebie. Seks wylewał się z jej ubrań. – Ty kończysz o północy, ja zaczyna robotę o północy. I jakbym mógł zmienić swój rozkład jazdy, to z największą radością bym to uczynił. Mógłbym dodać, że to dosłownie sprawa życia i śmierci. – i do dziś nie wiem czy to jej urok ugłaskał mnie czy to dalsze skutki Szeptu, który bezczelnie mąci mi w charakterze, ale wierzcie bądź nie, nigdy nie tłumaczyłem się kobiecie! – W porządku. Poczekaj. – wstała i zniknęła za kotarą dymu. Nie minęło dużo czasu, gdy wróciła. – Proszę. Nie wiem o której kończysz, ale gdybyś był zmęczony, to śniadanie bądź ewentualnie obiad by na ciebie czekał. – wręczyła mi karteczkę z zapisanym adresem i z uśmiechniętą buźką na końcu magicznej sentencji. O dziwo skacowana głowa krzyczała w środku donośne „tak!”. – Nie boisz się? – Sądzisz, że gdybym się bała to pracowałabym tutaj? – słuszna uwaga, chociaż trochę naciągana. – To jest tak naprawdę nowa praca i nie wiem kiedy skończę, ale... możesz być pewna, że odwiedzę tamte okolice – uśmiechnęła się szeroko, zbliżyła się do mego ucha i wyszeptała, że się cieszy, pocałowała mnie w policzek i wróciła do pracy, a ja siedziałem i byłem zdumiony, że jakaś kobieta potrafi mnie jeszcze oczarować. Chwilę czasu minęło, zanim wróciłem „do siebie”. Siedząc tak, obmyślałem kolejne posunięcia. Próbowałem naśladować największych szachistów, którzy podobno w swojej głowie potrafią ułożyć rozgrywkę na kilkadziesiąt ruchów. Cóż, daleko było mi do tych nadludzi. W końcu spojrzałem na zegarek. O cholera. Za piętnaście minut północ! Musiałem się zbierać. Dobrze, że wybrałem to miejsce w pobliżu hangaru, w którym miała się odbyć impreza. Nie miałem pewności nawet, czy tamten zabijaka mówił prawdę, ale nie miałem nic do stracenia. Nie trwało to długo, jak przybyłem na miejsce. Zauważyłem jakiegoś gościa kręcącego się przed wejściem. Pewnie swego rodzaju portier. Zanim podszedłem do niego, zjawił się ktoś jeszcze. Miał podobny płaszcz co ja. Z daleka widziałem, że pokazuje temu pierwszemu coś na kształt wizytówki? Trochę mnie ten widok rozkojarzył, ale aby nie wyjść na zbyt podejrzanego typa, równym krokiem zbliżyłem się do jegomościa, który w komicznej pozie udawał wielkie guru pilnujące skarb jakiegoś króla wystawiony na widok publiczny, że niby robota była w pewnym sensie zarezerwowana dla wybrańców. 46
~~Michael Knight~~
– Czego chcesz? To prywatne zebranie akcjonariuszy firmy. Proszę odejść. – ładny ton nie zachęcał do dalszej znajomości. – Nie jest to podejrzane, że właściciele firmy spotykają się w takim miejscu? – rzuciłem nachalnie w jego stronę. Zmarszczył czoło, obejrzał mnie od stóp po głowę i ulokował swoje podejrzliwe spojrzenie prosto w moje oczy. – Biznes to biznes, prototyp to prototyp. Zjeżdżaj! – widocznie na należał do ludzi cierpliwych. Sam pewnie ział bym ogniem stojąc jako wartownik w takim mrozie. – Spokojnie, nie można pożartować? – napięcie wzrosło. Lekkim ruchem ręką sięgnąłem do jednej kieszeni, po czym zajrzałem do drugiej. Eureka! Nie ma to jak sprawdzać w pokerze karty, gdy swoich się nie widziało. Serce dwukrotnie zadrżało. Wyjąłem prostokątny, sztywny papier i wręczyłem osiłkowi. Ten skrupulatnie obejrzał moje znalezisko powodując, że moje zmieszanie całą tą sytuację tylko wzrosło. Po chwili dedukowania oddał mi zgubę. – Proszę mnie nie sprawdzać. Jestem dobrym uczniem. – z groźnego tygrysa pozostał potulny koteczek, a ja mogłem odetchnąć z ulgą. Pokiwałem tylko głową, wziąłem głęboki oddech i wszedłem do środka. Gdy tylko znalazłem się wewnątrz hangaru, drzwi zamknęły się za mną natychmiast. Teraz albo nigdy. Moim oczom ukazał się spory tłum ludzi zebranych przy podwyższeniu na końcu hangaru. Drugi ochroniarz sprawdził, czy aby na pewno nie przyniosłem ostrych zabawek na bal przebierańców i nakazał mi szybko dołączyć do reszty wiernych nakazując mi jednocześnie włożenie coś na kształt półprzezroczystej, białej halki na tułów. Tak jak mi kazano, dołączyłem do grupy i nie zdążyłem się nawet dokładnie rozejrzeć po pomieszczeniu, gdy krótki, wyrazisty dźwięk zaprowadził momentalnie wszystkich w stan ciszy. Wiedziałem, że nadszedł czas, by ujrzeć twarz swojego wroga. Zgodnie z wcześniejszymi założeniami z cienia po prawej stronie wyszedł człowiek odziany w dość ciemną brązową szatę z kapturem idealnie zasłaniającą twarz. Przecisnąłem się przez dwie warstwy dziwadeł, aby lepiej się przyjrzeć, tak aby nie za bardzo się wychylać. Nagle coś mnie olśniło. Genialne i przerażające w swej prostocie. A co jeśli zacznie się jakiś obrzęd? Jestem upieczony! Tajemnicza postać przerwała mi panikowanie dziwną sentencją skierowaną do tłumu w niezrozumiałym dla mnie języku. Postawiłbym jednak pół swojego mizernego majątku, że nie była to z pewnością łacina. Bardziej mieszanka japońskiego z wyraźną dominacją niemieckiego ubarwionego jakimiś dziwnymi zgrzytami. Nagle wszyscy dookoła mnie zaczęli klękać. Na 47
~~Michael Knight~~
szczęście w odpowiednim czasie się zorientowałem i również przybrałem pozę modlitewną, upadając na oba kolana głową schyloną do ziemi. Kolejni dwaj, widziałem ich kątem oka, pojawili się na podwyższeniu. Wręczyli mówcy Biblię i krzyż z wizerunkiem Jezusa Chrystusa. W głowie kłębiła mi się myśl, że to powinna być Insignia! Niestety, kilka elementów układanki nie pasowały do całości. Pierwotne założenia sugerowały, że niejaki prorok chce zesłać na świat apokalipsę z rąk diabła, a teraz moim oczom ukazał się człowiek trzymający relikwie chrześcijańskie. Czyżbym pomylił zgromadzenie i wpisał się na niewłaściwe zebranie? Przewodniczący wpierw chwycił za krzyż. Uniósł go do góry i po raz kolejny powiedział kilka zdań w mistycznie brzmiącym dialekcie. Wtedy wszyscy wstali i spoglądali na podwyższenie. Wtedy kapłan wymienił krzyż na Biblię i chwycił obiema rękoma, zacisnął mocno palce i w końcu rzekł po angielsku. – Bracia! Nadchodzi dzień Sądu. Nasz miłościwy prorok, pod postacią wszechmocnego Sir'a, oznajmij mi w swej mądrości, że w Wigilię Bożego Narodzenia, na miasto spadnie najcięższa plaga. Krew będzie spływać ulicami, krzyk i ból niewiernych będą tłamsić nadzieję uległych. Wiele dusz powędruje do piekła. – jego podniosły ton hipnotyzował towarzystwo dookoła mnie. Zamieniali się w stado bezmózgich owiec gotowych rzucić się z urwiska za swego mistrza – Wtedy również z samych piekieł, jak mówi wizja, pojawi się Lucyfer. To będzie znak! Nasz miłościwy Pan Bóg, ześle na Ziemię Sąd Ostateczny i dopełni się przepowiednia. – po tych słowach uniósł ręce do góry, a tłum szeptem dopowiedział „Amen”. Echo odbiło się kilkakrotnie o puste ściany hangaru. – Sir kazał przekazać kolejne zadania do wykonania, by przepowiednia mogła się sprawdzić. – kontynuował swój występ. Widać było, że słowa, które wypowiada traktuje jak najszczerszą prawdę. Fanatyzm zawsze prowadził do zguby... – Dzisiaj miasto zawładnie nasze przesłanie, jutro kolejne. Wy bracia – wskazał na osoby stojące w pierwszym rzędzie, dwóch z nich podeszło bliżej – na was spadnie łaska Sir'a, który kazał mi przekazać, że ostatnią demonstrację naszej siły zrobicie właśnie wy. Po tej demonstracji, strach zaleje miasto i nikt nie będzie wstanie zatrzymać rozpędzonej lokomotywy. – Tak, panie! – krzyknęli obaj w podniecającym tonie – Bundy Drive 65. To jest wasz cel na dzisiejsze popołudnie. – wtedy wzrokiem przemaszerował przez tłum. Natychmiast spuściłem głowę w dół licząc, że nie będzie wstanie mnie rozpoznać. Niestety. – Fałszywi prorocy są wśród nas! – moja dzikość i pewność siebie rozpływała się w powietrzu z każdym jego słowem, gdy jak grom z nocnego nieba, uderzył słowami – Witamy, 48
~~Michael Knight~~
panie Knight. – w jednej chwili koło mnie zrobiła się przestrzeń i każdy spoglądał w moją stronę – Co sprowadza ciebie w nasze skromne progi? – Słyszałem, że jest impreza to postanowiłem wpaść. – lubię tego typu gry słowne dające złudne przekonanie o pewności siebie. – Jest pan nadzwyczajny. Przeżył pan śmiertelną dawkę Szeptu. Ba, stoisz tu, koło nas. Niewielu ludzi to potrafi. Pańska odwaga – głupota – jest godna podziwu! – Lubię być nadzwyczajnie irytujący. – próbowałem na szybko analizować swoją sytuację, ale w takim momencie człowiek zbyt dużo możliwości na ucieczkę nie ma. – Ale nikt nie przeżył drugiej, śmiertelnej dawki. Podejdziesz sam czy jednak potrzebujesz impulsu? – rozejrzałem się dookoła. Nie było sensu nawet walczyć. – No cóż, przyszedłem się zabawić, więc czemu nie? – wszyscy zrobili dla mnie szpaler, jak dla zwycięzcy. Czy tak ma wyglądać koniec Micheala Knighta? Kolejny grom uderzył również niespodziewanie. Syreny policyjne wypełniły ciszę w pomieszczeniu. Odwróciłem się w kierunku drzwi. Chwilę potem jak armia zbawienia wparowała policja. Czyżby los uśmiechnął się do mnie? Nie miałem czasu jednak aby świętować. Smerfy korzystając z mojej dezorientacji powaliły mnie i skrępowały w kajdanki. Obróciłem głowę w stronę podestu. Większość osób zniknęła. Tylko niewielka grupka ludzi, która ewidentnie podłożyła się dla sprawy dała się schwytać. Nie miałem nawet czego tłumaczyć. Nikt o nic nie wypał. Policjanci wrzucili mnie do wozu. Zamieszanie trwało krótko. Zastanawiało mnie, jak niebiescy wpadli na ten trop. Miałem przeczucie, które podpowiadało mi, że ktoś komu nie podobała się sytuacja z nowym narkotykiem, nasłał przekupionych psów, by oczyścili miasto z zielonego gówna. Nie dziwiłem się, widziałem sam na własne oczy, skutki „nowego hitu”, a cała układanka zaczynała powoli nabierać kształtów. I właśnie wtedy, dostałem dwukrotnie obuchem w głowę. Niebiescy szeryfowie odpalili wóz jednocześnie próbując nawiązać ze mną łączność. Niestety przypominałem obłąkanego narkomana, który stracił kontakt z rzeczywistością. Rzekłbym, że wszystko działo się z mojego punktu widzenia w zwolnionym tempie i niektóre informacje pozostawały niejasnymi sformułowaniami niczym tłumaczenie nauczycielki na lekcji fizyki. Uznałem nawet, że to koniec mojej przygody, jednak akcja nabrała podwójnego zrywu. Usłyszałem wielki huk. Moja taksówka wbiła się w uliczną lampę po uderzeniu samochodu. Wystraszeni funkcjonariusze prawa potrzebowali chwilę, aby wydostać się z wraku i natychmiast wyjęli spluwy. Rozpoczęła się wymiana ognia. 49
~~Michael Knight~~
Wtedy czas jakby wrócił na normalne obroty. I to była moja szansa ucieczki. Kilkoma kopniakami otworzyłem drzwi od samochodu. Wylazłem z niego. Po mojej prawej było dwóch gliniarzy. Jeden ranny od wypadku, krew spływała po czole, drugi trzymał się za lewe ramię. Nie zamierzałem im jednak kibicować. Spróbowałem uciec, ponieważ obaj byli zainteresowani kimś innym. Nie miałem pojęcia nawet czemu napastnicy zdecydowali się na tak desperacką próbę. Wbiegłem w uliczkę. Odgłosy strzałów były coraz mniej słyszalne, aż w końcu nastała cisza. Nie zatrzymałem się. Biegłem przed siebie jak najdalej, jak najdłużej potrafiłem trzymać płuca w ryzach. W pewnym momencie padłem z wycieńczenia. Leżałem tuż obok śmietnika. Zauważyłem leżący nieopodal mnie drucik. Lekki zarys uśmiechu namalował się na mojej twarzy. Po kilku minutowej szarpaninie z kajdankami w końcu udało mi się zdjąć to badziewie krępujące moje ruchy. Poczułem ogarniającą mnie ulgę. Ułożyłem się wygodnie na śniegu opierając tułów o ścianę jakiegoś budynku w ciemnej alejce i instynktownie włożyłem rękę do kieszenie spodni. Wyjąłem małą karteczkę z ręcznym pismem i uśmiechem na końcu. Bundy Drive 65! Wstałem jak porażony prądem. Kurwa, przecież to adres Sam! Wiedziałem co muszę zrobić. Nie mogłem teraz odpocząć. Musiałem czym prędzej ją odwiedzić i uratować. Poczułem wtedy dziwny zapach. Najprawdopodobniej siarki. Dodatkowo ból głowy zamulił mnie. Podparłem się o ścianę. Świat zaczął wirować. Zrobiłem kilka kroków w stronę ulicy. Nie byłem na tyle mocny, by dojść do niej. Ból paraliżował moje ruchy. Walczyłem z tym przez dłuższą chwilę. Nie mogłem teraz stracić przytomności! Upadłem na prawe kolano. Lewa ręka wisiała nieruchomo wzdłuż ciała, a prawa szukała pomocy w zimnych cegłach budynku. Raz po raz straszliwe wizje przebiegały mi przez załzawione oczy. Szept nie opuszczał swego nieszczęśnika po pierwszej randce. Nie potrafiłem złapać oddechu. Upadłem na ziemię i poddałem się...
50
~~Michael Knight~~
Część IV: Koszmar
Otworzyłem powoli oczy. Impuls przebiegł przez kręgosłup i uderzył w głowę. Poczułem dotyk delikatnej pościeli układającej się na moim ciele. Podniosłem tułów i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie przypominało to zapomnianej przez Boga alejki. Usiadłem na skraj łóżka i nie mogłem się nadziwić pewnym i mocnym dłoniom. Jakby ktoś zrzucił kajdany krępujące ruchy moich wszystkich mięśni. Spojrzałem na okno, po czym wstałem i podszedłem do niego. Wyblakłe słońce nie raziło w oczy. Odsunąłem się z przerażeniem do tyłu. Potknąłem się przy tym i wylądowałem znów na łóżku. W żyłach pulsowała lubieżna myśl, która szydziła z racjonalnego podejścia do życia. Nie potrafiłem dostrzec żadnych śladów zimy. Na początku nie przejmowałem się dziwnymi tonacjami kolorów, które wyglądały jakby zeszłej nocy zostały okradzione przez złe skrzaty. Tym bardziej, że z całych sił próbowałem uporządkować elementy w jedną, zgrabną całość. Nie potrafiłem zrozumieć jakim cudem przeskoczyłem z mroźnego klimatu Haven City do późno wiosennego krajobrazu. Ponownie zerwałem się z łóżka. Skierowałem swoje kroki do drzwi i zauważając, że nie są domknięte, po prostu lekko je pchnąłem za zewnątrz. Wychyliłem się przez próg i moim zmysłom ukazał się niczym nie wyróżniający korytarz jakich wiele w amerykańskich domach. Krzyknąłem raz, lecz głos odmówił posłuszeństwa tworząc bezmyślny bełkot. Chwyciłem się za gardło. Chrząknąłem, stymulując mięśnie i spróbowałem ponownie. Nikt
mi
nie
odpowiedział.
Puste
echo
zatańczyło
koło
najbliższego
obrazu
przedstawiającego jakąś bitwę. Nie miałem jednak ochoty na studiowanie artystycznej wizji. Zszedłem po schodach, które udało mi się dostrzec na końcu korytarzu po lewej stronie. Zajrzałem do kuchni. Tu ponownie przywitała mnie pustka. Żadnych zapachów, krzątania się gospodyni. Nie było kurzu, wszystko stało tak idealnie na swoim miejscu. Wróciłem schodami na górę. Zajrzałem w każdy pokój, by niczego nie przeoczyć. Po kilkuminutowym spacerze trafiłem do łazienki. Lśniąca, wykładana białymi
51
~~Michael Knight~~
wypolerowanymi do przesady kafelkami. Podszedłem do wiszącego lustra nad zlewem i bez chwili zawahania odkręciłem wodę. Przemyłem twarz. Instynktownie sięgnąłem po ręcznik i po solidnym wysuszeniu się zbliżyłem głowę do lustra. Nic się nie zmieniło. Ta sama zepsuta facjata. Opuszkami palców przejechałem po swoich rysach. Po chwili kontemplowania zorientowałem się, że moja broda się zestarzała i stała się gęstsza. Mógłbym ocenić jej wiek na równy miesiąc. Rosnąca bez ładu i składu, gdzieniegdzie można było dostrzec siwe rysy na marmurowym pomniku doskonałości. Parsknąłem do siebie: – Michael, starzejesz się. – odłożyłem ręcznik na zamkniętą klapę od kibla i opuściłem przytulne miejsce. Raz jeszcze przejrzałem wszystkie kąty. Przechadzając się po domku zacząłem się zastanawiać gdzie się podziały jakiekolwiek zdjęcia. Dostrzegłem jedynie na parterze zepsuty zegar oznajmiający każdego przybysza, że czas w tym miejscu zamarł o 16:24. Nie mając wyjścia wyszedłem na dwór. Okolica nie przypominała Haven City. Żadnej znanej mi dzielnicy. Szeregi jednakowych domków, perfekcyjnie ustawionych ozdabiał jedynie kościół na horyzoncie. Odróżniał się od reszty otoczenia. Jego barwy były żywe. Jakby jeszcze nie umarły. Jakby jeszcze broniły się od monotonni panującej w tym miejscu. Nie słyszałem wyjących psów upierdliwie ganiających za samochodami. Nie słyszałem wrzeszczących z zabawy dzieci. Czułem, że znajduję się w jakiejś chorej pustce. Ktoś stworzył pomysł i nigdy nie dokończył dzieła. Największa tragedia, gdy świetna idea nigdy nie zostanie zrealizowana. A ja miałem nieodparte wrażenie, że znajduję się właśnie w takim śmiesznym miejscu. Jakbym... znalazł się w niedokończonej książce porzuconej na śmietniku. Opuszczona przez swego twórcę, który nie potrafił dostrzec potencjału drzemiącego w jego własnych słowach. Niekiedy prawda jest jak klaun. Druzgocąca w swej komedii. Jesteś bohaterem książki, Michael... Wykrzywiłem mordę w kształt półksiężyca. Słowa, które zdawały się być nierealne, irracjonalne, nie mieszczące się w głowie zdrowego człowieka, teraz wypełniały wszystkie moje myśli. Jesteś bohaterem książki, panie Knight. To było zabawne w pewnym sensie. Być bohaterem, być wizją czyjegoś umysłu, być tworem czyjejś wyobraźni. Był to najgłupszy pomysł odkąd jako dziecko chciałem pokazać swojej sympatii jaki to jestem odważny i wparowałem do domku przeznaczonego do rozbiórki. Do tej pory nie wiem jak mi się udało przeżyć gniew tamtej budowli, która dosłownie runęła na mnie. Być bohaterem książki. Otrząśnij się! Musiałem się w tamtym momencie chwycić czegoś realnego. Jakiejś hipotezy ułożonej z logicznych elementów. 52
~~Michael Knight~~
Czas wziąć w garść. To nie czas na filozoficzne abstrakcje z Sokratesem na jednym ramieniu i Platonem na drugim. Po krótkiej dyskusji z samym sobą obrałem jedyny racjonalny kierunek i skierowałem swoje kroki na górujący nad okolicą tajemniczy kościół. Nie odwracałem wzroku. Byłem niemal pewien, że to wyobraźnia płata mi figle, ale czułem jakby wszystko co mijam ogarniała ciemność. Może po prostu brakowało mi odwagi, bo co jeśli to co na pierwszy rzut oka jest nierealne, tak naprawdę jest czymś bardziej rzeczywistym? Nie chciałem zobaczyć za plecami swoje odbicie pochłonięte przez mrok z zaszytymi oczami i oznajmiające mi z uśmiechem na twarzy przyozdobioną licznymi bliznami, że faktycznie jestem tylko wymysłem kilku słów. Cokolwiek teraz myślicie, ten strach był realny. Zbyt realny, by się odwrócić. Więc powoli zbliżałem się do budynku. Czym bliżej byłem u celu tym bardziej to co było przede mną traciło swe kolory. Bladło przy najmniejszym dotyku rzeczywistości. Jakby z każdym moim krokiem traciło swoje kolory, barwy, a kościół drwił ze mnie i co rusz oddalał się i zbliżał na przemian. Zamknąłem oczy i przetarłem je. Męczyła mnie szarość otoczenia. Męczyło uczucie niepewności. Gdzie ja cholera jestem? I najważniejsze pytanie, jak się tutaj znalazłem? Czemu ja? Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem świętym i daleko mi do nieba, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że byli zdecydowanie gorsi ode mnie. Ja byłem jedynie sukinsynem z przymusu. Otworzyłem oczy, a przede mną, jakby wyrósł z ziemi, znajdował się ten sam kościół, który chwilę temu tak bardzo ode mnie uciekał. Byłem zaskoczony. Czyżbym stracił kolejne kilka minut mojego życia? Tracę chyba zmysły. Poczułem wtedy jak ten narkotyk, zielona bestia przetacza się przez moje żyły. Aż chciało by się je wyrwać, by Szept mógł opuścić moje ciało. By nie dręczył już mnie swoimi chorymi wizjami. – Zrób to, a będziesz wolny. – usłyszałem czyjeś słowa. Odwróciłem się instynktownie. Nie było nikogo. – Jestem w twojej głowie. – jęknąłem, by przestał się odzywać – Przetnij żyły, wypuść mnie, a uwolnię ciebie z bólu. – skrzypiący głos nie poddawał się. Rozbijał komórki nagromadzone w czaszce i powodował narastający ból – Zrób to, a będziesz wolny. – ból się nasilał. Ręce zaczęły drżeć, nie mogłem złapać oddechu. Świat dookoła mnie zaczął być coraz ciemniejszy, coraz bardziej mroczny i przerażający. I te cholerne słowa powtarzane do znudzenia. – Zrób to, a będziesz wolny. – pot z mojego czoła lał się strumieniami. Wpadłem do wnętrza kościoła. Zamknąłem za sobą wrota i wszystko ucichło. Oddychałem płytko i szybko. Oparłem się o jedną ze ścian budynku. Próbowałem dojść do siebie. Po chwili zorientowałem się, że nie odczuwam już bólu. Jednak nadal nie mogłem kontrolować swoich rąk. Usiadłem zmęczony, wykończony. Odwróciłem swój wzrok w stronę wnętrza kościoła... 53
~~Michael Knight~~
Mogłem się wszystkiego spodziewać. Półmrok panoszący się po pomieszczeniu. Witraże przedstawiające wizje apokalipsy, obrazy upadłych aniołów u stóp Lucyfera. Mogłem też zakładać schronienie pod świętą ziemią i słońce rysujące na zmęczonych ścianach wizerunki samego Jezusa Chrystusa, ale tego się nie spodziewałem. Nie była to najczarniejsza wizja. Po prostu niespodziewana. Byłem w punkcie wyjścia. W tym samym miejscu skąd wyszedłem na zewnątrz. Nie potrafiłem złożyć wszystko w jedną całość. Wszystko było takie realne. Ja byłem taki realny. Coś mi mówiło, że strach zjada powoli moją duszę, a ja za cholerę nie wiedziałem jak mu się przeciwstawić. Byłem bezbronny jak płaczący noworodek, zdany na obce dłonie. Byłem zagubiony. Nie mogłem zmusić ciała, by się ruszyć. Idealna sztuka, pomnik strachu. Wdech, wydech. Powtarzaj sobie, wdech i wydech! To tylko koszmar. To nie dzieje się naprawdę! Powtarzaj sobie. Wdech i wydech, wdech i wydech... Wtedy też białe płatki zaczęły sypać się z nieba. Przygniatały mnie. A wszystko dookoła mnie zaczęło znikać. Wpierw kościół w oddali. Jakby ktoś go wymazał jednym ruchem gumki. Nigdy nie byłem typem człowieka, który panikuje, ale każdy ma swoje limity. I wszystko mi mówiło, że ja właśnie swoje przekroczyłem tak dawno temu, że nawet nie pamiętam jak wyglądała ta granica. W przypływie burzy myśli w mojej głowie, zamknąłem oczy. Powtarzałem sobie, że to tylko i wyłącznie moja fantazja, nic nie znaczący koszmar, że zaraz się wybudzę. Poczułem zimno, które ogarnia moje ciało i ten coraz większy ciężar na moim ciele. Nawet moje myśli zaczynała zamarzać. Słyszałem tylko swój oddech. Wdech i wydech. I powietrze, które przenikało do mych płuc. I to ogarniające zimno z każdym kolejnym płatkiem. Bałem się cokolwiek zrobić. Już nawet nie wiedziałem czy stoję czy leżę. Było mi to zupełnie obojętnie. Zacisnąłem zmarznięte pięści. Ta chwila mogłaby trwać wiecznie, gdyby nie ten głos. – Czy niebo jest dla wszystkich? – przesadnie słodki dźwięk wyrwał mnie z zaciskających się rąk obłędu. Otworzyłem błyskawicznie oczy. Śnieg padał z rozgniewanego nieba. Było cholernie zimno. Leżałem przykryty małą, białą kołdrą. Teraz tylko myślałem o tym jak mi zimno. Cholernie zimno! Wstałem zmuszając swoje odrętwiałe ciało do wysiłku. To był tylko sen. Koszmar? Było zimno, a ja byłem zlany potem. Spojrzałem na zegarek. 16:24! Cały czas leżałem i majaczyłem. Szept przychodził falami. Był nieobliczalny. Otrzepałem się. Podniosłem z ziemi karteczkę z adresem. Wiedziałem co muszę zrobić. Nie mogłem się zastanawiać co miał ten sen oznaczać. Nie miałem czasu. Więc wyszedłem z uliczki na chodnik. Parę metrów obok stał chłopiec z gazetami. Stał potulnie i trzymał jedną sztukę w dwóch dłoniach, obok niego leżał stos pozostałych gazet. 54
~~Michael Knight~~
Osowiały spoglądał na ziemię. Na chwilę zwątpiłem, czy aby na pewno koszmar się skończył. Podszedłem do niego. Nie było to łatwe. Ręce trzęsły się z zimna, nogi uginały się pod ciężarem. – Co dziś ciekawego mały? – zagadałem. Nie powiedział nic, nie odezwał się do mnie. Wyciągnął rękę z gazetą. Wziąłem ją i zobaczyłem pierwszą stronę... „Masakra w kamienicy wstrząsa miastem.” Czytając dalej. „Czy Haven City przeradza się w Hell City?” Parę linijek niżej. „To było coś przerażającego. Tyle ofiar. Te zdeformowane twarze mówiły wszystko... – mówi komisarz Jeff Ventura.” Doskonale zdawałem sobie sprawę o jakim wydarzeniu pisała gazeta. To dzieje się naprawdę. To było realne! Sam widziałem te spojrzenia. Byłem typem twardziela zamkniętego w swojej twierdzy od czasu do czasu posuwającego jakoś zdesperowana cizię, ale uwierzcie mi, te oczy, te twarze zapamiętam na długo. Wstrząsnęły mną. Wywróciły mój świat do góry nogami, a gdy znajdowałem się w powietrzu jeszcze kilkakrotnie potrząsnęły dla lepszego efektu. Nie mogłem dopuścić do kolejnej tragedii! Nie byłem typem bohatera, ale nawet upadły człowiek kierujący się własnym kodeksem ma miejsce na sumienie. Upuściłem gazetę. Spojrzałem jaka to ulica. I pobiegłem co tchu pod wskazany adres. Na szczęście było to blisko. Dobrze, że mieszkała w Dzielnicy Portowej. Biegłem co sił w nogach. Mijałem przerażonych ludzi, rozglądali się dookoła siebie. Wypatrywali najgorszego. Kątem oka zaglądałem im w ich spojrzenia. Mówiły wszystko. Nie w głowach im była świąteczna otoczka. Byłem jak archanioł, który idzie w stronę piekła, by zgasić pożar. Byłem jak przeklęty próbujący odkupić swe winy. Więc biegłem w stronę rodzącej się apokalipsy. Siły opuściły mnie na mecie. Otworzyłem drzwi do kamienicy i wszedłem. Nie wiedziałem czego się spodziewać. Lawiny trupich spojrzeń penetrujących wszystkie zmysły czy spokojną sielankę tuż przed zagładą. Nie było czasu się zastanawiać. Pobiegłem na trzecie piętro. Znów trzecie piętro. Zatrzymałem się na numerze 20. To tutaj. Nie spotkałem nikogo na swej drodze. Zawahałem się, ale... zapukałem. Napięcie trwało przez chwilę. Kto otworzy? – Ooo. To ty. – obdarzyła mnie szczerym uśmiechem. Była lekko zaskoczona moim przybyciem, chyba z góry zakładała, że nic z tej znajomości nie będzie, a ja jak chaos wprowadzam zamęt do z góry ustawionych obliczeń. – Nie spodziewałam się już ciebie. Myślałam, że przestraszyłam ciebie swoją bezczelnością. – drażniła się ze mną od samego początku. Czy byłem tak łatwy do odgadnięcia czy możliwe, że ta pewna siebie kobieta tylko tak potrafiła? – Zatrzymały mnie nadgodziny, wybacz popołudniowe nawiedzenie. – nie ukrywałem lekkiej zadyszki, która jakby nie patrzeć dodawała do moich zeznań szczyptę wiarygodności – 55
~~Michael Knight~~
Przeszkadzam? – Ależ oczywiście... – przymknęła drzwi, po czym rozchyliła je – nie. Wejdź. Widzę, że jesteś wykończony... – ukradkiem uśmiechnąłem się jednocześnie wchodząc do jej rozświetlonego mieszkania. Radosne obrazy wiszące na ścianach i na parapetach zadbane kwiatki rzucały się w oczy jako pierwsze. Podszedłem do sofy na środku pokoju i rozsiadłem się wygodnie. Zastanawiałem się jak przekazać jej mroczne wiadomości, które miały się urealnić w najbliższych godzinach. Pomimo, że była wstanie zaprosić do własnego mieszkania całkowicie obcą osobę nie oznaczało, że przyjmie na spokojnie słowa oznaczające śmierć i trwogę dla mieszkańców tejże kamienicy i lepiej by było jakbyśmy się właśnie w tej chwili ulotnili. Nie zdążyłem jednak ułożyć solidnie brzmiącej wersji, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Zacisnąłem pięści i zmarszczyłem czoło. Nawet jeśli założyć, że mam paranoję, nie miałem wątpliwości kto właśnie dobija się do mieszkania. Wstałem pierwszy. Podszedłem do judasza. Zapaliła się czerwona lampka. Ta znajoma twarz. Ta morda ze spotkania. To był impuls. Wyszeptałem do niej „zaufaj mi”. Brzmiało to irracjonalnie i naiwnie. Otworzyłem drzwi. Tamten był ubrany w strój hydraulika. Uśmiechnąłem się do niego. Błyskawicznie złapałem za ubranie i przyciągnąłem do siebie. Uderzyłem go z całych sił drzwiami. Wrzuciłem go do środka. Stracił w tym momencie na chwilę przytomność. Zamknąłem mieszkanie. Samantha stała i patrzyła z przerażeniem, a ja w tym czasie związałem jegomościa sznurkiem znalezionym w łazience i zakneblowałem go jakaś zużytą szmatą od podłogi. – Co ty robisz?! Boże, nie zabijaj mnie! – zanim krzyknęła zasłoniłem jej usta i przyciągnąłem jej ciało do siebie. – A teraz patrz... – wykrztusiłem te słowa i podszedłem do nieprzytomnego jeszcze pana „hydraulika”. Nie myliłem się, wyjąłem z jego kieszeni strzykawkę i pojemniczek z zieloną substancją. – Widzisz? – przytaknęła. Najprostszymi słowami wyjaśniłem krwawy plan wiszący nad tą kamienicą i w środku modliłem się, aby przyjęła to ze zrozumieniem. Udało się. Z wielkim trudem dała się przekonać, że jestem prywatnym detektywem zaplątanym w poważną intrygę, który niczym rycerz we lśniącej zbroi przyszedł uratować jej dzień. Po krótkiej ciszy, która zapadła tuż po moim długim monologu, morderca się obudził. Czas na przesłuchanie! – Mam ochotę z tobą porozmawiać. Nie krzycz, bo chyba nie chcesz zostać dziewczynką, co? – zerknął na moją stopę wbijającą się lekko w jego rodzinne klejnoty, pokiwał głową, więc 56
~~Michael Knight~~
ściągnąłem prowizoryczny knebel i z wrogim nastawieniem popatrzyłem na niego – Ty naprawdę nic nie wiesz, co? – szydził ze mnie, błądził wzrokiem po pokoju. Nie potrafił utrzymać swoich oczu w jednym miejscu na dłuższy czas. Widać było, że jest na niezłym haju. Zadziwiło mnie również, że pomimo widocznych symptomów był całkowicie świadomy swych słów. – Więc może mi powiesz? – przycisnąłem jego kutasa jeszcze mocniej, zamilkł na chwilę, zorientował się, że nie żartuje, po czym rozszerzył swoją mordę jeszcze mocniej jak obłąkany klaun z koszmarów. – Pan Knight nic nie wie. Jesteś kukiełką, a nie żadnym pieprzonym bohaterem, który sam w pojedynkę rozpieprzy cały nasz plan. Nie bądź śmieszny! – warczał niczym pies przywiązany do budy – Te wszystkie ciała to wasza zasługa czyż nie? O co tu kurwa chodzi i skąd wtedy znaliście moje nazwisko? – Michael Knight wdeptał w wielkie gówno po samą szyję i nawet nie wie dlaczego. Jak dla mnie to dawno temu powinieneś umrzeć, a nie bawić się z tobą. Jeśli decyzja należała by do mnie już dawno być nie żył, a nie eksperymentować na tobie jakiś pieprzony narkotyk. Z chęcią sam bym się tobą zajął. Widocznie za mało ci wstrzyknęli – ukradkiem widziałem przerażoną Sam trzęsącą się ze strachu – Nie zapominaj kto siedzi związany. – czułem jak we mnie narasta złość i napięcie, drażnił mnie jego głos, mogłem w każdej chwili eksplodować i wiedziałem, że to kolejne skutki szeptu... po prostu wiedziałem – I co mi zrobisz? Zabijesz? Nie jestem jak tamci dwaj. – jego oczy były takie martwe – Ty nic nie wiesz i nic mi nie możesz zrobić! Buahahaha! – Może mi zatem wytłumaczysz? – ledwo powstrzymywałem się od wybuchu mojego gniewu, walczyłem z samym sobą, by wyciągnąć od niego jakieś informacje – Ty nic nie wiesz. – powtarzał to jak jakąś mantrę – My chcemy pokoju. Dobroci. Bliskości z Panem Bogiem, ale nie w niebie, tu na Ziemi. Chcemy, by Mesjasz ponownie narodził się na Ziemi i panował. Chcemy apokalipsę, by wszystkie śmieci zostały wrzucone do piekła, by upadłe anioły zebrały swoje żniwo! I nikt nas nie powstrzyma, ani oni ani tym bardziej ty, samotny bohaterze! – I mordujecie niewinnych ludzi?! – To dopiero początek panie Knight. Początek! – nie wytrzymałem, uderzyłem go pięścią w 57
~~Michael Knight~~
jego radosną mordę – Uspokój się! – zapiszczała rozdygotana Sam – Nie poznaję ciebie. Gdzie się podział pan uciekający? – na moim zakładniku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. W końcu jego ruchliwe oczy zatrzymały się w jednym punkcie. Przyglądał się mojej osobie jakby chciał odczytać moje słabe punkty. Nagle zdałem sobie sprawę, że świat, który widzę staje się coraz bardziej mroczny. Jakby kolory zaczęły usypiać. Czym bardziej złość przejmowała nade mną kontrolę tym bardziej otaczające mnie barwy traciły swoje charakterystyczne cechy. Ciemność uwodzicielska tańczyła w pomieszczeniu. – Powiem ci. Obudziliście bestię. – Bestię? Ty chyba nie spotkałeś proroka. Nie boję się ciebie. Ty nic mi nie możesz zrobić! I tak nie czuję bólu. Jedynie prorok przez swą modlitwę może mnie ukarać, nie ty! – A powinieneś, bo jestem skurwysynem, który przetrwał wasz pieprzony narkotyk. – radość zniknęła z jego twarzy, spojrzał się na mnie z powagą. – To dopiero początek panie Knight. Początek naszego rozgrzeszenia! Cel uświęca środki. – zaczął bredzić jakieś historyjki o upadłych aniołach, o umowie z Lucyferem a samym Bogiem, wiedziałem, że traci powoli kontakt z rzeczywistością – Ale ty tego radosnego dnia nie dożyjesz... – założyłem ponownie knebel i przesunąłem krzesło w stronę drzwi – A ty, Sam, schowaj się w szafie i nie wychodź pod żadnym pretekstem, bo tutaj na pewno wpadnie jego kolega z wizytacją. – przytaknęła i ze strachem w oczach zrobiła to o co prosiłem Miałem przeczucie, że nie będę musiał długo czekać. Chwyciłem strzykawkę i napełniłem ją zielonym gównem. Wziąłem również patelnię. Była to jedyna sensowna broń jaką znalazłem, bo i po chuj mi pistolet, nie? Otworzyłem okno i wyjście ewakuacyjne prowadzące na schody przeciwpożarowe i schowałem się za komodą przy wejściu. Tak jak sądziłem, długo nie musiałem czekać. Ktoś znów zapukał. Ten związany dureń zaczął się wiercić i robić hałas. Nagle ktoś trzykrotnie strzelił! Czwarty i piąty strzał były skierowane w zamek. Dwóch facetów wbiegło do środka. – Idiota. – obaj napastnicy zmierzyli swojego podziurawionego towarzysza tępym wzrokiem – Ty, sprawdź czy rzeczywiście ktoś uciekł schodami, a ja się tutaj rozejrzę. – dobra moja, prowizorka dała mi szansę na atak z zaskoczenia i tym samym zwiększyłem szanse, by nie umrzeć od kuli lecącej w moją stronę 58
~~Michael Knight~~
Gdy jeden z nich wyszedł, drugi skierował swe kroki do sypialni, gdzie ukrywała się Samantha. Po cichu poszedłem za nim. Wziąłem zamach i uderzyłem. Ten zrobił unik. Wytrącił mi z ręki patelnię i rzucił się na mnie. Upadliśmy razem na szafkę nocną. Odrzucił mnie nogami. Podbiegł i uderzył mnie raz w brzuch. Zanim zdążył jeszcze raz mi przywalić, złapałem jego nogę i wywróciłem go na podłogę. Z całych sił zacząłem go lać po mordzie. Nagle poczułem, że ktoś mnie złapał od tyłu. Zanim się zorientowałem, że to jego kumpel, ten mnie rzucił jak zabawką o ścianę. Odbiłem się i spadłem koło patelni. Chwyciłem swój komiczny oręż. Siłacz podbiegł do mnie. Nic nie zrobił. Jego noga dowiedziała się jak „smakuje” kontakt z metalową patelnią. Wstałem szybko na nogi i ponownie uderzyłem go patelnią. Tym razem w głowę. Ten upadł na ziemię. Nie mogłem cieszyć się zwycięstwem. Jego kumpel ponownie się na mnie rzucił i wytrącił z równowagi. Szarpaliśmy się. Wtedy dostał pięścią po mordzie. Udało mi się go z siebie zrzucić. Ledwo co wstałem, poczułem uderzenie w plecy. Upadłem na ziemię. Zauważyłem lecący w moją stronę but. Uniknąłem uderzenia w ostatniej chwili. Wtedy postąpiłem jak dżentelmen. Uderzyłem tego większego prosto w jaja. Upadł na ziemię. Nie zastanawiałem się. Kopnąłem go tak mocno, że stracił przytomność. Mniejszy uderzył mnie w brzuch. Upadłem na kolana. Poprawił raz. Drugi. Z całej siły złapałem za jego „rozpędzoną” nogę i ponownie wywróciłem. Wskoczyłem na niego i zacząłem okładać pięściami. Wszystko układało się po mojej myśli. Nagle, znów poczułem, że ktoś mnie chwycił. Ten skurwysyn odzyskał przytomność. Cisnął mnie na ścianę raz jeszcze. Nie mogłem wyjść z podziwu, że byli tacy wytrwali, ale i ja zyskałem siły po kontakcie z Szeptem i nie zamierzałem się tak szybko poddać. Walka rozgorzała na dobre. Okładaliśmy się pięściami. Chaos zapanował w bitwie o ludzkie dusze. Wypchnąłem jednego na korytarz, drugiemu zaoferowałem bliskie spotkanie z drzwiami. Postanowiłem wybiec z mieszkania Samanthy, by dać jej możliwość ucieczki. Wybiegłem na drugie piętro i zanim zdążyli sami zejść schodami, ja schowałem się w jednym z mieszkań. Wszystkie były otwarte, wiedziałem jaka była przyczyna, ale to nie miejsce na współczucie mieszkańcom. Byłem zdesperowany i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że czym więcej wysiłku, czym więcej adrenaliny przetaczało się przez mój organizm, tym zyskiwałem coraz więcej sił. Efekt uboczny był tym razem rewelacyjny dla mnie. Przyczaiłem się na nich. Nie miałem czasu na szukanie prowizorycznej broni, nawet nie wiedziałem czy ci artyści wzięli na poszukiwanie mojej skromnej osoby broń, którą upuścili w czasie szarpaniny. Liczyłem na cud i przede wszystkim ich gniew, który zasłoniłby racjonalne 59
~~Michael Knight~~
myślenie. I w pewnej chwili usłyszałem kroki. – Gdzie on kurwa jest! I kto to do chuja był?! – wrzeszczeli na siebie, dezorientacja działała na moją korzyść, chociaż i ja miałem problemy z kontrolowanie swojego impulsywnego zachowania – A skąd ja mam to wiedzieć? Ja pierdole! Ten cwel jest równie silny co my, jakim sposobem!? – Mnie się pytasz, ja tylko wykonuje rozkazy! Musimy go dorwać, bo inaczej prorok spali nas żywcem! Kurwa! – rzucali mięsem na prawo i lewo – Ty mi tego nie musisz mówić. Gdzieś on tutaj musi być! Dobra, rozdzielmy się, ja pójdę na pierwsze piętro, ty zostań tutaj, a Luigi niech nadal pilnuje parteru. – Ja pierdole. Gdyby tamten nie zawalił, byłoby już po sprawie. – Idiota. Zamarzyło mu się fantazja z hydraulikiem! Ja pierdole! Chuj z nim! – usłyszałem jak ktoś odbezpiecza broń – Tylko nie strzelaj do mieszkańców kamienicy! – To ty strzeliłeś do kurwy nędzy w drzwi! A teraz ty mnie ostrzegasz?! – No dobra, przesadziłem. – Nie czas na kłótnie, idę idę poszukać naszego gościa na trzecim piętrze. Nie bez powodu nas zaatakował zamiast uciekać. Znajdę ten powód – czyżby się zorientowali, że Sam siedzi w szafie? Niemożliwe... musiałem się pospieszyć! Ten kto został zaczął sprawdzać mieszkania. Słyszałem jak wchodził do każdego z nich z hukiem. Zapewne wyważał drzwi kopniakiem. Ok, to muszę na niego poczekać. Spokojnie. Niech tutaj sam przyjdzie. Niech sam wpadnie w moje sidła. Wiedziałem też, że jest ich trzech. Grubas, mały i jakiś Luigi pilnujący parteru. Jednak wszystko szło po mojej myśli, rozdzielili się i to była moja szansa, którą zamierzałem wykorzystać! O tak, zbliżasz się grubasie do mnie. Jeszcze kawałek... Otworzył powoli drzwi. Jesteś kochanie. Czekałem na ciebie. Poczekaj, zaraz dam ci buzi. Wskoczył do pomieszczenia, a ja rzuciłem się na niego. Powaliłem go na ziemię wytrącając z dłoni pistolet. Zaczęliśmy się szarpać. Bydlak był silny. Po raz kolejny rzucił mną o ścianę. Podbiegł szybko, ale zdążyłem odskoczyć od jego kopniaka. Wstałem jak porażony prądem i wskoczyłem mu na plecy, jednocześnie okładając go kopniakami. Zacząłem go dusić, słyszałem jak się krztusi. Zero litości! Tylko śmierć może przebaczyć, ale nie ja! Byłem bliski zwycięstwa. Nagle ktoś zerwał mnie z niego. Upadłem na ziemię. Ten mały skurwysyn przybiegł mu 60
~~Michael Knight~~
pomóc i celował we mnie. To był koniec. Koniec Michael Knighta. Bohatera książki. Wybawiciela dam. Ironia smakowała najlepiej tuż przed śmiercią. Uniosłem ręce, nie było sensu się rzucać, niech trafi porządnie i skończy dzieło. Wtedy podszedł do mnie grubas z zakrwawioną twarzą i uśmiechnął się. – Nie tak szybko! – powiedział to z gracją, powagą i elegancją i z całych sił przymierzał się, by kopnąć mnie w twarz, a noga leciała w moją stronę...
61
~~Michael Knight~~
Część V: Demony
Otworzyłem oczy natychmiast jak dźwięk wrzeszczącej kobiety obiegł moje ciało dookoła niczym szybujący sęp nad ofiarą. Leżałem na łóżku. Spojrzałem przed siebie. Świat wydawał się przykryty półprzezroczystą kotarą wydzierganej z czarnych nici. Cała podłoga była we krwi. Sam?! Kolejny pisk kobiety gwałcił moje zmysły. Mięśnie zesztywniały na samą myśl o chorych torturach zadawanych Bogu winnej dziewczynie. Poderwałem się na równe nogi. Odnosiłem wrażenie jakbym śnił. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Efekt halucynacji pogłębiał mój stary płaszcz wiszący bezwładnie na moich ramionach. Zdawało mi się, że wyrzuciłem go, gdy ten ubrudził się krwią ofiar z kamienicy. Jednak czucie, dotyk tekstury skóry był jak najbardziej naturalny. Moją kontemplację przerwał huk otwieranych drzwi, które same z siebie uderzyły z impetem o ścianę. Zadrżałem. Musiałem opanować strach! Spokojnie. To się nie może dziać naprawdę. Jakiś cień mignął mi w oczach na korytarzu. Zacisnąłem pięści i wyszedłem z sypialni. Czerwona i brudna maź pokrywała staromodną tapetę w kiczowate, pożółkłe kwiatki. Przewalone meble, zniszczone książki topiące się w krwistym morzu. Stałem niepewnie. Nogi chwiały się przy najmniejszym podmuchu jęku rozchodzącego się po całym budynku. Czułem się obserwowany w tym chorym koszmarze. Spojrzałem przez okno. Kontury przypominały anioła z rozpiętymi skrzydłami. Kilka kropel zimnego potu przyozdobiły moje czoło. Czułem w kościach, że spotkanie z tą istotą nie może się skończyć dobrze. To coś wiszące za oknem na końcu korytarzu otworzyło ślepia. Białe źrenice kontrastowały z ciemną powierzchnią ciała, które niemal zlewało się z otoczeniem. Oceniało mnie. Nim się spostrzegłem, demon przebił się przez szybę i zaatakował mnie. W ostatniej chwili się uchyliłem. Kurwa! Złapałem się za ramię. Krwawiło. Co jest do cholery?! Widziałem ślady szponów. To się dzieje naprawdę! Znów zaatakował. Uchyliłem się upadając na podłogę. Szybko wstałem z ziemi. Rozejrzałem się nerwowo. Nie potrafiłem zlokalizować napastnika. Zdołałem natomiast dostrzec zaplamioną nogę od jakiegoś stolika leżącą tuż przy drzwiach. Szybko 62
~~Michael Knight~~
pochwyciłem nową broń. Na bestie nie musiałem długo czekać. Wyrosła z podłoża, uniosła się kilkanaście centymetrów nad dywanikiem i opadła delikatnie. Schowała skrzydła zwijając je w coś rodzaju kokonu na plecach. Kreatura przyglądała mi się z bliska. Czułem jej oddech. Kątem oka zauważyłem kapiącą krew z jego szponów. Nie czekałem na ruch mego przeciwnika. Swój miecz zacisnąłem mocno i pewnie. Bezwarunkowo zamknąłem oczy i zaatakowałem z impetem wymachując na prawo i lewo. Nie trafiłem go. Potknąłem się i upadłem na podłogę. Tego czegoś już nie było. Ponownie gdzieś przepadł. Nie wiem czy to moja odwaga czy lekkomyślność albo po prostu chęć zabawy sprawiły, że demon rozpłynął się w powietrzu. Nie czekałem jednak na niego. Na korytarzu przy wejściach do mieszkań leżały zmasakrowane ciała. Domyślałem się, że to sprawka tego demona. Coś przebiegło znowu przez schody i schowało się w sąsiednim mieszkaniu. Nie czekałem tym razem na ruch. Nie wiem czy to krótkotrwały zastrzyk odwagi, głupoty czy impuls pchający mnie w przepaść, ale czułem jak wrogość narasta we mnie. Serce wskoczyło do gardła i chwyciło mnie za kołnierz błagając, bym nie robił tego o czym myślę. Nie posłuchałem. Zacisnąłem prowizoryczną broń z całych sił, czując jak powierzchnia drewnianego płomyku nadziei zostawia trwały ślad na mych dłoniach i wszedłem powoli do pomieszczenia. Po pobieżnych oględzinach pewny siebie ruszyłem w stronę sypialni. Uchyliłem drzwi. To co zobaczyłem zamurowało mnie. Widziałem już wiele gówna tego świata, znałem wielu świrów zamykanych w Azylu, które notabene było wizytówką naszego miasta. Pięknie położony ośrodek psychiatryczny, gdzie pierwsza część dla personelu znajdowała się na stałym lądzie, a druga połączona ze światem długim mostem na wyspie znany był w Stanach Zjednoczonych z krążących legend miejskich, ale to co ujrzałem dorównywało fantazji i wyobraźni największych skurwieli naszych czasów. Martwa kobieta leżała w kałuży własnej krwi. Nad nią kucał ktoś podobny do człowieka i jadł jej wnętrzności. Był zdeformowany. Lewa ręka była znacznie dłuższa od prawej, która była bardziej umięśniona. Nogi miał krótkie i owłosione. Natomiast głowa kompletnie nie pasowała do całości ze względu na swoje duże rozmiary. Kilka kłaków białych włosów sterczało tu i ówdzie na samym czubku. To nie przypominało piekło Dantego, to było moje prywatne piekło, moja prywatna impreza. Kraina krwią i łzami płynąca... Stałem tak przez chwilę przybity tym widokiem. W końcu mnie zobaczył. Wrzasnął, podskoczył i odwrócił się w moim kierunku. Wtedy spostrzegłem jego ostre i wielkie kły oraz strasznie długi, szary język wiszący z jego otwartych ust. Gęsta ślina spływała swobodnie na 63
~~Michael Knight~~
podłogę. Jego oczy lśniły jak szlachetne kamienie. Jego ryj przybrał kształt przypominający w krzywych zwierciadle uśmiech. Nie podobało mi się to. Rzucił się na mnie. Przewróciłem się na podłogę razem z nim. Szamotaliśmy się. Odrzuciłem go z powrotem do pomieszczenia. Podniosłem swój kij i pobiegłem za nim. Ja albo co toś! Nie odczuwałem już lęku, odczuwałem potrzebę zagłady. Moja dzika natura obudzona przez Szept znów dała o sobie znać! Zamknąłem drzwi za sobą. Obaj doskoczyliśmy do siebie. Chwile kolejnej szamotaniny zostały ukrócone przez uderzenie w mój brzuch. Złapałem oddech i oddałem mu. Z całych sił uderzyłem go kijem po mordzie. Był zaskoczony, że byłem wstanie mu oddać po jego ciosie. Upadł. Podbiegłem do niego i kopnąłem go w brzuch. Wbił się w szafę. Ponowiłem atak drewnianą bronią. W ostatniej chwili uchylił się i przewrócił mnie. Zaczął okładać mnie zdeformowanymi pięściami. Chwyciłem go w końcu za jego pięści. Krzyknął i pokazał swe zęby. Jebana ślina dotknęła mojej twarzy. A niech cię kurwa mać! Spojrzał się na mnie. Polizał się. Warknąłem impulsywnie. Nie będę twoim kolejnym posiłkiem! Uderzyłem go głową. Upadł. Wpadłem w szał. Tłukłem go czym popadnie. Pięściami, nogami, kijem. Biłem tak długo, że straciłem rachubę czasu. Jak się ocknąłem dostrzegłem, że potwór był martwy. Przepełniało mnie zaskoczenie zmieszane z furią. Podniosłem się z ziemi. Spojrzałem na swe dłonie. Nie drżały. Krzyki mnie już nie straszyły. Bardziej irytowały. Obraz stał się wyraźniejszy. Ja pewniejszy. Na ziemi, koło martwej kobiety leżał rewolwer z sześcioma nabojami. Przyda się. Nie zamierzam umierać w piekle. Nie dziś, nie jutro! Otworzyłem delikatnie przejście i wyszedłem na korytarz. – Chcecie mojej duszy to sobie ją weźcie! – krzyknąłem z całych sił. Czułem się jak gospodarz tego przedstawienia. Sam dobrowolnie duszy nikomu nie oddam. Szczególnie diabłu! – Więc chodź do mnie, bo ja mam kurwa dość! – gniew kipiał w krwiobiegu, wypełniał każdą szczelinę międzykomórkową. Przechodziłem metamorfozę, która miała zaważyć w przyszłości o moim życiu. Ogarniała mnie wściekłość, a żyły były coraz bardziej widoczne, coraz bardziej zielone. Jakby jakaś moc, która tliła się w mym wnętrzu chciała eksplodować. Jakbym stawał się bestią, demonem. Czułem się fantastycznie, czułem się... archaniołem, który wstąpił do piekieł w sprawie osobistej krucjaty. Nie zamierzałem jednak czekać jak chochliki przybędą jak szarańcza. Sam ich wszystkich poszukam i zabije! Skierowałem się do schodów. Tam już czekał kolejny oryginalny jegomość. Nie 64
~~Michael Knight~~
miał zbyt dużo czasu na reakcję. Strzeliłem mu prosto między oczy. Byłem zabójczo precyzyjny. Jego ciało usunęło na ziemię. Ironicznie ułożył się w kształt krzyża. Cierpliwie schodziłem na dół. Na kolejnym piętrze zasadzkę urządziły sobie dwa piekielne demony. Ubzdurałem w mojej głowie scenkę wyjętą z przedstawienia teatralnego dla dorosłych. – Witamy na przyjęciu w piekle! – radosnym tonem przywitałem się z gośćmi. Zatrzymałem się na półpiętrze. Usiadłem wygodnie, rozkraczyłem się i oparłem głowę na lewej dłoni przyciskając łokieć do uda. – Czekam kochani... – rzuciłem mimochodem w ich kierunku Ruszyły przed siebie. Dwa celne strzały załatwiły sprawę. Nie zdawałem sobie sprawę ze swoich zdolności. Nie mogłem się nadziwić swej pewności siebie, która ewidentnie przeobrażała się w arogancję. Mieszanka determinacji i maksymalnego wkurwienia powodowały, że miałem wszystko w dupie. Zdawałem sobie sprawę, że to są również skutki uboczne tego narkotyku, który skutecznie zabił świąteczny nastrój w niebiańskim mieście. Wystarczy sobie to wyobrazić. Wielka, olbrzymia choinka stojąca przed ratuszem, każda najważniejsza dzielnica udekorowana w bombki, lampki i inne świąteczne ozdoby i wokół tego wszystkiego maszerujący ludzie przepełnieni przerażeniem. Tylko najodważniejsi składali życzenia i to też cicho i niepewnie. Bo jak do cholery uśmiechać się, gdy nieopodal ciebie mieszkańcy kamienicy popełniają zbiorowe samobójstwo? I w tym wszystkim ja. Zuchwały sukinsyn, który jest na tyle zdesperowany, by śmiać się z własnej zagłady. W każdym z nas jest potwór, to zło leży w naturze człowieka, bo tak łatwo przychodzi. Dobro jest towarem luksusowym, na które stać jedynie tych bogatych ludzi, reszta ma jedynie pieniądze skutecznie zabijające sumienie. Ja spuściłem z kagańca swoją złowrogą naturę. Czułem się jakbym mógł walczyć z demonami z zamkniętymi oczami. Jak bardzo się myliłem... Moje zniszczenie było moim wybawieniem. Żądza krwi, zemsty, odwagi dodawały mi siły. W takim przekonaniu zszedłem na parter. Nie było nikogo, ale słyszałem te skradanie z jednej i z drugiej strony. Otaczały mnie. Zatrzymałem się na samym środku holu. Spuściłem głowę w oczekiwaniu na ich atak. Moja bezczelność i arogancja wygrały z logicznym myśleniem. Było mi wszystko jedno, bo to teraz ja byłem tym skurwysynem trzymającym gnata. Historie piszą przegrani, bo nad ich głowami stoi ktoś kto trzyma pistolet i pilnuje, by odpowiednio dobrać słowa. Zapamiętajcie to. Byłem cierpliwy. Napięcie wzrastało, a atmosfera gęstniała. W szaleńczym amoku pojawił się uśmiech na mojej twarzy. Dobrze to policzyłem. Trzy kule w bębenku przeciwko czterem istotom pragnącym mojej krwi. Stuk–puk. Gdzieś w oddali połamany zegar ledwo wiszący na kołku odmierzał czas ostatecznego rozrachunku. Teraz albo nigdy. 65
~~Michael Knight~~
Czaiły się. Wiedziały do czego jestem zdolny. Nie były przygotowane na to. Prawdę mówiąc i ja nie byłem przygotowany na moją odwagę. Teraz już nie mogłem spuścić gardy. Toczy się gra nerwów, a ja szydziłem z zasad tej komicznej gry zespołowej. Samotny jeździec pośrodku swych demonów. To nie było oryginalne. W końcu rzuciły się na mnie. Jeden głębszy oddech. Wystrzeliłem wszystkie kule jakby w zwolnionym tempie. Poczwary padły martwe w biegu. W czwartego potwora rzuciłem broń. Tego się nie spodziewał Stracił równowagę w ataku i przewrócił się koło moich nóg. Chwyciłem go za głowę i uderzyłem kilka razy o podłogę. Nie ruszał się. Odwróciłem się w kierunku wyjścia i powoli zmierzałem do drzwi. Nagle trzepot skrzydeł uświadomił mnie, że nadal nie jestem sam w budynku. To ten sam bydlak co mnie dźgnął pazurami. W końcu zjawił się główny konkurent. Rzuciłem wyzywające spojrzenie. Zdziwił się. Nie uciekałem, nie biegłem, tylko stałem w swojej mrocznej aurze. Oto ja, Michael Gabriel Knight. I co skurwysynie teraz zrobisz? Patrzyłem mu się głęboko w oczy. Namawiałem go, aby zaatakował. A ten wisiał tylko w powietrzu. Nieruchomy, skupiony, jakby szczęśliwy, że trafił na godnego rywala. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że przeceniałem swoje możliwości. To była inna liga, a ja byłem bezbronnym dzieckiem bez swego lizaka na szczęście. Minęła chwila zanim wykonał jakikolwiek ruch. Wylądował na ziemi. Schował skrzydła raz jeszcze jak to zrobił kilka minut wcześniej, ale tym razem nie odważył się podejść bliżej mnie, trzymał się w bezpiecznej odległości, jakby oceniał mój potencjał. Dookoła nas tańczył ogień, a przez niego jak przez zwierciadło można było dostrzec tę drugą stronę. Wiedziałem, że wpatruję się w ciemność, a gdy ty ich widzisz to oni ciebie tym bardziej. A niech zapamiętają moją twarz! –Wiesz kim jestem człowieczku? – ciężki, gruby ton głosu zapełnił parter. Nie spodziewałem się, że zna angielski. Kipiał ignorancją. Mógłbym śmiało powiedzieć, że przypominał mnie po drugiej stronie barykady. – Czy to ważne kim jesteś? Stoisz mi na drodze! – byłem pewny siebie, coś dodawało mi ciągle sił, a ten wpierw tylko się zaśmiał, po czym pokazał swe wielkie czarne skrzydła – Myślisz, ze to tylko sen, koszmar? Rozejrzyj się, twoje ramie chyba uważa inaczej. Jestem prawdziwy! – zbudził wiatr, który przeszkadzał mi w uważnym obserwowaniu mojego nowego towarzysza – Jestem Szeptem, władcą ludzkich umysłów. Uważasz, że jesteś wstanie pokonać swój umysł? – po chwili nastała cisza, wiatr ustał i się przeraziłem, moim oczom ukazała się moja zmarła..s siostra! Co tu jest kurwa grane? – Aniele – zawsze tak zaczynała swoja wypowiedź skierowaną do mnie – rozejrzyj się. – 66
~~Michael Knight~~
dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie znajdowałem się już w kamienicy tylko na cmentarzu. Słońce mnie raziło, a ja stałem przy grobie starszej siostry, która odeszła w wieku piętnastu lat na gruźlicę. – On jest wszystkim. Stworzycielem naszego ja. Uklęknij przed nim, proszę... pomóż mi. Nie chcę znowu umierać... – zaczęła płakać, nie byłem wstanie nic powiedzieć. Moja pewność siebie malała. Furia powoli umierała, ale coś się nie zgadzało. Coś było nie tak! Złapałem ją za gardło! Coś błysnęło, coś zaszumiało i znów znajdowałem się w nasiąkniętej krwią i złem kamienicy. Zdałem sobie sprawę, za chciałem chwycić powietrze. Usłyszałem znów jego śmiech. Drażniło mnie to. Nie wiedziałem już czy to rzeczywistość czy tylko koszmar. Czy on siedzi w mojej głowie? I właściwie kim on był? – Jestem Szeptem, upadłym aniołem, który decyduje o życiu i śmierci. O twoim życiu i śmierci. Szepczę ci czulę do uszka słowa twojej ostatniej pieśni... – poczułem jakby mnie obejmował. Rozejrzałem się, nie było nikogo. Zacząłem słyszeć jakieś niewyraźne słowa, jakąś melodię. I sufit zaczął się roztwierać na moich oczach. Ujrzałem całą armię mrocznych aniołów gotowych zabrać dusze człowieka do samych stóp Lucyfera. A ja się tam nie wybierałem! Zebrałem się w sobie i pobiegłem w stronę wyjścia. Ruszyły za mną z przerażającym krzykiem. Byłem blisko celu, gdy jeden z nich uderzył mnie w plecy. Jak porażony grzmotem wpadłem w drzwi i obijając się o małe schodki znalazłem się na zewnątrz. Poczułem lekkie drżenie ziemi i dookoła mnie pojawił się ogień. Piekło mnie chyba za bardzo lubi, bo niesamowicie pragnie, bym się do nich dołączył. Wstałem błyskawicznie. Rozejrzałem się szybko po okolicy. Poznałem okolicę. Stare skrawki Haven City rozpoznam wszędzie. Byłem w dzielnicy portowej. Pierwszą myślą jaka dopadła mnie, była ucieczka w stronę wody. Wiec ruszyłem przed siebie. Ogień i cała armia skrzydlatych przyjaciół rzuciła się w pogoń. Skręciłem w lewo, w małą uliczkę. Spod ziemi wyskoczył jeszcze jeden towarzysz zabaw. Chwycił mnie. Zacząłem się szamotać. Ten mnie jeszcze mocniej ściskał. W końcu udało mi się wyswobodzić. Cholera, tracę czas! Ominąłem go i pobiegłem dalej. Lekko potknąłem się o jakiś leżący na ziemi bubel, ale na szczęście nie straciłem równowagi. Skręciłem czym prędzej w prawo. Wtedy z góry wyskoczył znajomy widok. Chciał mnie pochwycić swymi pazurami. Upadłem na ziemię i przeturlałem się. Chybił! Czym prędzej się podniosłem i pobiegłem na ulicę. Skręciłem w lewo, prosto w stronę zatoki. Biegłem co sił w nogach. Nagle mur ognia przerwał mi drogę ucieczki. O kurwa mać! Czułem oddech upadłych aniołów na moich plecach, byli blisko. Kątem oka ujrzałem mały 67
~~Michael Knight~~
magazyn. Nie myśląc długo wskoczyłem przez okno. Leżałem chwile. Nagle z ziemi wyskoczył potwór. Chwycił mnie za ramiona i uniósł na swoją wysokość. – Myślałeś, że uciekniesz mi mały człowieczku? – jego głos dudniał mi w głowie, wiercił wielką dziurę w mojej czaszce. – Zamierzam tak zrobić pierdolcu! – uderzyłem go nogami w tułów, puścił mnie, widziałem ten wyraz jego mordy. Kipiała ze złości, bo jak ja mogłem bezczelnie go odepchnąć. A jednak znalazłem tyle odwagi, by to zrobić. Rzucił się ponownie na mnie, ale tym razem byłem przygotowany. Odskoczyłem w ostatnim momencie, a ten zniknął wlatując w ścianę. Nie zamierzałem czekać jak ponownie się pojawi. Zauważyłem drzwi i po dwóch, no może trzech próbach wyważyłem je. Droga wolna! Nie myśląc długo, skręciłem w najbliższą uliczkę. Musiałem przeskakiwać śmieci porozrzucane na drodze. Przeskoczyłem płot. Byłem już w porcie. Wtedy zostałem otoczony przez stado latających kreatur. Wróciłem przez ten sam płot z powrotem na uliczkę i wskoczyłem przez okno do jakiegoś domu. Kopniakiem otworzyłem drzwi i wybiegłem na zewnątrz. Byłem już dość poważnie zmęczony. Bestie były coraz bliżej. Czułem ich oddech, ich wyciągnięte pazury i rządzę mojej krwi. Widziałem kątem oka jak mnie doganiają, jak chcą mnie znowu okrążyć. Nie zatrzymałem się. Byłem już na pomoście. Biegłem i biegłem. W ostatniej chwili wyskoczyłem w powietrze. Skrzydlate demony rzuciły się na mnie. Nie chwyciły. Wpadłem do lodowatej wody. Nagle wszystkie dźwięki ustały. Kolory świata wróciły do normy. A ja się czułem taki wolny... Powoli opadałem na dno. Nie wyrywałem się z objęcia śmierci, która przynosiła mi kosz pełen łakoci. Ból znikał w odmętach jak łzy na deszczu. Byłem w tamtym momencie pogodzony z takim, a nie innym zakończeniem. Czułem jak leżące na samym dnie trupy z betonowymi butami przyciągają mnie w gościny. Miałem zostać kolejnym frajerem zapomnianym przez mieszkańców tego plugawego miasta, o którym śpiewano, że to karykatura słonecznego Los Angeles. Nagle błysk narodzony w mojej głowie przetoczył się przez całe ciało pobudzając go do zmartwychwstania. Samantha! Musiałem ją wyciągnąć z tego gówna! Zacząłem się szarpać, walczyć. Było mi strasznie zimno. Zdrętwiały organizm odmawiał posłuszeństwa. Brakowało powietrza, ale walczyłem. Po kilku chwilach bezdechu mogłem złapać powietrze. Wynurzyłem się. Resztkami sił dopłynąłem do brzegu. Pół przytomny w połowie wyszedłem z wody. Ledwo trzymałem się pomostu. Nie miałem więcej sił, by wydostać się całkowicie ze swojej trumny. Opadałem z sił. Oczy same zamykały się. Walczyć... walczyć... brakowało sił. Zobaczyłem... cień. 68
~~Michael Knight~~
Spojrzałem się do góry. Dwóch dobrze ubranych facetów przyglądało się moim poczynaniom. Nie byli podobni do tej hołoty nasłanych przez Insignię. Pomimo przerażającego chłodu, płytkiego oddechu i braku sił na samodzielne wydostanie się na brzeg potrafiłem skojarzyć fakty. Nie byli to przypadkowi ludzie spacerujący o tak późnej porze po mieście. Czekali na mnie. Jeden z tych „dżentelmenów” pochylił się nade mną. – Słodkich snów. – ostatnią rzeczą jaką widziałem to zamach jego spluwy nad moją głową...
69
~~Michael Knight~~
Rozdział II: Układ z diabłem Część I: Powracający koszmar
– Obudź się, Michael... – delikatny szept wtulił się w moje ciało. Czułem jak ciepły dotyk rozchodzi się po moich organach pobudzając je do życia. Było tak przyjemnie. Błogi stan penetrował każdą szczelinę międzykomórkową. Otworzyłem oczy. Leżałem na łóżko przykryty kołdrą. Podniosłem na wysokość swoich oczu dłoń. Nie przypominała zniszczonej wieloma przygodami mojej ręki. Delikatna w dotyku skóra pokrywała solidne mięśnie spajające kości. Przyglądając się własnym członkom niczym człowiek w obłędzie spostrzegłem kątem oka na czarny, złowrogi napis namalowany na szafie stojącej naprzeciwko mnie. „Obudź się, Michael”. Trzy ostatnie litery były po części zamazane, ale potrafiłem odczytać intencję. Nie mogłem oderwać wzroku od tej wiadomości. Nie zbyt optymistyczna była ta informacja. Pierwszą myśl jaka uraczyła mój zaniepokojony umysł był piękny, wydziergany obraz sadysty, który umieścił mnie w domu rozrywki i obserwował całe zdarzenie z poukrywanych gdzieniegdzie kamer. Obok mnie leżał przygotowany zapewne wcześniej kij golfowy. By nie urazić gospodarza przyjąłem prezent chociażby dla lepszego samopoczucia. Wyszedłem z sypialni. Poczułem zapach gotującej się potrawy. Zbiegłem na dół. Szybko do kuchni, by zaskoczyć ewentualnego przybysza. Nikogo jednak nie zastałem. Byłem skołowany całą sytuacją. Dostrzegłem stół naszykowany na jedną osobę. A może to mój umysł zaczął płatać figle i nie pamiętam, że to ja w czasie lunatykowania przygotowałem dla siebie niespodziankę? Potrzebowałem odpowiedzi i to natychmiast! Moje wątpliwości potęgowało przeczucie, że skądś kojarzę ten dom. Wycofałem się do dużego, gościnnego pokoju. Nagle, drzwi frontowe zaskrzypiały i zamknęły się. Słyszałem wyraźnie kroki! Pobiegłem w ich stronę i w stylu nieudolnego żołnierza kopniakiem otworzyłem je. Widok mnie przeraził. Powiew świeżego, wiosennego powietrza zmroził moje ciało. Gdzie ja jestem?! To nie przypominało Haven City, lecz małą, przytulną 70
~~Michael Knight~~
mieścinę z amerykańskich opowiadań. Było jednak w tym widoku coś przytłaczającego i zarazem przerażającego. Choć krajobraz był wyjęty wręcz z perfekcyjnego obrazka, to wyczuwałem tę nietypową atmosferę grozy. Deja vu? Rozejrzałem się po okolicy. Coś było nie tak. Nie słyszałem szczeniackich zachwytów dzieciaków bawiących się w pobliżu. Do moich uszu nie dochodziło denerwujące ujadanie psów czy przytulne śpiewanie ptaków. Tak jakby cisza grała specjalnie dla mnie koncert życzeń. Wszystko wydawało się takie znajome. Niechętnie zrobiłem kilka kroków do przodu, wychodząc całkowicie na zewnątrz. Serce zadrżało. Bez słowa wyjaśnienia barwy budynków, drzew i wszystkiego co potrafiłem objąć swoim wzrokiem stało się po prostu szare, pozbawione chęci do życia. Dopiero po chwili dostrzegłem na horyzoncie wysoki budynek z iglicą zakończoną krzyżem. Tętnił kolorami. Wyglądało to tak jakby właśnie ten górujący nad wszystkim dookoła monstrum kradł dla własnych celów odcienie. Był to kościół. Skądś go kojarzę. Wydawał się być taki znajomy. Taki przeznaczony tylko dla mnie. Jakby mnie wolał; hej podejdź do mnie. Samo myślenie o tym zjawisku mroziło krew w żyłach. Byłem na niesamowitym haju. Gdyby tylko to słońce tak mocno nie grzało. To ono wodziło mnie za nos, to ono podsycało uczucie realności. Krwiobieg Haven City był od dawna skażony. Atmosfera była gęsta, ciężka. Takie upadające miasta, które przy okazji zatruwało życie mieszkańcom. A tutaj było inaczej. Lekko, pięknie. Zbyt pięknie... Jestem masochistycznym człowiekiem, dla którego wiedza to podstawa. Nie trudno zatem zgadnąć jaki był mój następny ruch. Więc wyruszyłem przed siebie w stronę czekającej na mnie bestii. Co kilka metrów zdawało mi się, że kolory coraz bardziej bledną. Nie czułem już powiewu wiatru. Jakbym szedł w otchłań nicości.. Interesujące mogłoby być zakończenie. Umrzeć w pustce. O niczym innym nie marzyłem. A może tak wygląda piekło? Nie mogłem się jednak długo „nacieszyć” taką wizją. Liście zaczęły opadać z drzew. Płonęły w powietrzu i szybko zamieniały się w pył. Widok był niesamowity. W pewnym sensie fascynujący. Wtedy też usłyszałem kilkanaście otwieranych drzwi jednocześnie po obu stronach ulicy, po której tak mozolnie maszerowałem. Odwróciłem intuicyjnie głowę w lewą stronę. Na progach stali ludzie. Dopiero gdy wytężyłem swój umysł zorientowałem się, że nie posiadali twarzy. Jakby ktoś wymazał im charakterystyczne obiekty na przodzie głowy. Kilka kropel zimnego potu przyozdobiło moje zmarszczone czoło. Pomimo narastającego strachu spojrzałem się również w prawo. Tam kolejna grupa stała nieruchomo. 71
~~Michael Knight~~
– Obudź się, Michael... – ponownie w swojej czaszce usłyszałem delikatny szept. Jakby upraszał mnie, bym wyrwał się z tego groteskowego koszmaru. Niepewność obejmowała moje rozdygotane ciało. Czas się zatrzymał przez moment jak w jakimś westernie w kulminacyjnym momencie. Nie byłem jedynie pewien czy jestem tym bohaterem, który pokonuje złoczyńców czy mięsem armatnim skazanym na rozerwanie przez tłum, a ten konkretny tłum wyjątkowo mi się nie podobał. Jakbym wyczuwał ich intencje. Jakbym znał co planują. Zacisnąłem mocniej kij golfowy. Zerknąłem jeszcze w stronę kościoła. Stali po obu stronach ulicy, ale nie przede mną. To była droga ucieczki. Nie zamierzałem zaprzyjaźniać się z moimi fanami. Ruszyłem pewnym krokiem do przodu. Kilku z tyłu zaczęło iść w moim kierunku, w podobnym tempie do mojego. Zwiększyłem szybkość chodu. Kolejny dołączyli się do tego specyficznego pościgu. Wyglądało to co najmniej komicznie jakbym to ja ich gdzieś prowadził. Nie miałem zamiaru być przewodnikiem tej dziwacznej wycieczki. Włączyłem najwyższy bieg. Wtedy wszyscy ruszyli na mnie. Nie interesowało mnie to czy to wymysł mojego chorego umysłu, nie zamierzałem tego sprawdzać. Pędziłem co tchu do kościoła. Nagle jakiś pieprzony kruk przeleciał koło mnie. Skąd tam się wziął ten kruk?! Wytrącił mnie z równowagi. Odwróciłem się. Tajemniczych gości nie było. Co tutaj się dzieje? – Jeszcze się nie poddałeś? – ktoś chwycił mnie za ramię – Należysz do mnie! – wyrwałem się z uchwytu, stanąłem przodem, ale nikogo nie zastałem – Jesteś silniejszy niż większość twojej rasy. Szkoda, że musisz umrzeć. – rozejrzałem, ale nie mogłem nikogo dostrzec – Jestem w twojej głowie Gabrielu! – byłem wstrząśnięty, zakłopotany tym bardziej, że nikt prócz jednego księdza z dzieciństwa nie używał mojego drugiego imienia – Gdzie jesteś, pokaż się! – krzyczałem co tchu, chciałem wiedzieć jak wygląda mój przeciwnik – Gabrielu – śmiech był donośny, hałaśliwy i potwornie denerwujący – chylę czoło, że nadal żyjesz, że nie poddałeś się, ale czy nie czas, by to wszystko skończyć? Nawet archanioł musi wiedzieć kiedy się poddać. – tajemniczy głos kipiał mieszaniną złości, podekscytowania i lekko wyczuwanej radości. – Nie doczekanie! – wtedy ukazała się przede mną postać w białym garniturze. Dostojny mężczyzna, elegancki z drewnianą laską w ręku i z siwymi włosami. Blask tych włosów był iście oślepiający, dopiero po dłuższej chwili mogłem mu się dokładnie przypatrzeć. 72
~~Michael Knight~~
Przypominał moje wyobrażenie Boga. Człowiek w takich chwilach czuje się naprawdę malutki. Ta jasność bijąca od niego zuchwale bawiła się moimi zmysłami. W mojej głowie kotłowały się myśli. Jedno jego spojrzenie wprowadzał zamęt w logiczny sens tego wszystkiego. Gdzie ja do cholery trafiłem? – Jestem Szept, panem i władcą, królem i cesarze upadłych aniołów. Gabrielu, nie walcz. To nie ma sensu. Ukorz się przede mną a skończę twoje męki. Uklęknij, a skończymy to raz na zawsze. – jego słowa były takie przekonujące, a biel taka uspokajająca, taka żałobna, ale coś tliło się w wewnątrz mojego serca. Prześwity prawdziwego, brudnego życia nie pozwalały mi zakończyć tego tak jak ta istota sobie życzyła. Obraz zamordowanego księdza wybudzał mnie z hipnozy, tętniące prostytutkami dzielnice biedoty przypominały mi rzeczywistość. Na dłuższą chwilę zatrzymałem się na wizerunku kobiety. Dopiero po chwili zastanowienia wyszeptałem sam do siebie: – Sam... – to rozbudziło moją wolę walki, spojrzałem pewniej w lśniącą postać – Po moim trupie. – warknąłem jak skuty łańcuchem do swej budy pies. Jego biały garnitur zaczął się palić, żarzył się, biło od niego nienawiść. Zamiast Boga przypominał teraz samego diabła. – Zadziwiasz mnie Gabrielu. Twoje serce bije równo, a poprzednikom wyskakiwało z klatki piersiowej, gdy tylko potrafili dostrzec mnie takim jakim jestem. Jesteś zagadką dla mnie. Nienawidzę zagadek! – napięcie rosło, iskrzyło się, dosłownie widziałem wyładowania na jego ciele – Ale dam ci szansę, co nie oznacza, że nie chcę twej duszy. Taka dusza to skarb w mojej kolekcji. Dusza archanioła! – krzyknął donośnym pełnym ekscytacji głosem i zniknął w jasnym blasku zostawiając mnie znów samego pośrodku ulicy. Jaki archanioł? Nie byłem aniołem zesłanym na ziemię. Mój umysł bawił się ze mną. Nie potrafiłem odróżnić rzeczywistości od fikcji. Byłbym naiwny, gdybym stwierdził, że nie ruszały mnie te słowa. Byłem zagubiony pośrodku niczego. Musiałem kontynuować podróż, nie chciałem stać w miejscu. Nie chciałem czekać na kolejne niespodzianki. Ponownie odwróciłem się w stronę kościoła. Chyba rzeczywiście mój umysł szwankuje. Budynek jakby był bliżej mnie. Nie pamiętam, bym w czasie rozmowy się poruszał. Wprost cudownie. Tłum istot pozbawionych twarzy, nawiedzenie samego diabła, chodzące budynki. Nic się nie trzymało się kupy. Chciało się wykrzyknąć „za jakie grzechy mnie to spotyka?!”, ale dobrze wiedziałem, że miałem na swoim koncie sporo złych uczynków. Byłem w cieniu, ale nigdy tak daleko od krawędzi ze światłem. Przerażające, gdy to sobie człowiek uświadomi. Złowieszcza wizja upadku samego siebie. 73
~~Michael Knight~~
Jest w porządku Gabrielu. Cholera jasna. Michael! Mam na imię Michael! Zaczęło mi się mieszać w tej mojej głowie. Pewnie teraz leżę w kałuży swoich wymiocin w jakimś przytulnym pokoiku bez klamek w drogim psychiatryku nafaszerowany szczęściem i majaczę sam do siebie. To by pasowało, ale nie mogę się wybudzić z tego pieprzonego koszmaru. Dosięgłem prawdziwego i realnego problemu egzystencji. Zwątpiłem w swoje istnienie. Takie rzeczy nie mogą dziać się naprawdę! Zanim dokończyłem swe myśli ktoś dotknął raz jeszcze mojego ramienia. Poczułem oddech na swym karku. Kolejny raz? Spojrzałem za siebie. Takiego przystojniaka, który mógłby grać główną rolę jakiegoś zdziczałego seryjnego mordercę jeszcze nie widziałem. Poparzona skóra, zdeformowane zęby, wzrok niczym istota z piekła rodem. Pomnożyć to tak, aby powstał cały tłum i zrobiło się naprawdę nieciekawie. Nie myślałem długo, odepchnąłem go, uderzyłem to kijem golfowym i po raz kolejny pobiegłem w stronę upragnionego celu. Tłum wygłodniałych kanibali ruszył za mną. Z krzykami i jękami jak fanfary na olimpiadzie. Nie miałem szans w starciu z nimi. Musiałem uciekać! Co gorsza kościół jakby wcale się do mnie nie zbliżał. Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o swoich nowych znajomych, którzy jakby większą ochotę nabrali, by poznać mnie trochę lepiej. Nie powiem, robiło się nieciekawie. Nagle jakby droga się urwała albo raczej mój film. Z ziemi wyrosły drzwi do kościoła. Jakim cudem? Wydawało mi się, że jeszcze daleka droga przede mną. Mój umysł dzisiaj płata mi figle. Tracę kontakt z samym sobą. Chyba za dużo spędzam czasu na świeżym powietrzu. Jednak nie miałem czasu na zagadnienia filozoficzne, otworzyłem drzwi i szybko wszedłem do środka. Zamknąłem szczelnie wejście. I zamarłem w bezruchu. Ujrzałem pustkę, mrok wypełniał wszystko dookoła. Chyba nie tak wyobrażałem wnętrze domu Boga. – Czy niebo jest dla wszystkich? – ponownie usłyszałem przeraźliwy głos małej dziewczynki. Nie wiem co było w tym głosie, ale mroził krew w żyłach za każdym razem. Był jak pieśń ogłaszająca twoją śmierć. Zanim się zorientowałem się w sytuacji płacz dziecka wypełnił tę pustkę. Nie widziałem nic. Było ciemno. Po chwili dostrzegłem wąską dróżkę krwi. Unosiła się w powietrzu. Bezkresna przestrzeń czy rządne krwi potwory na zewnątrz. Ciekawy wybór pozostawia mi życie, które na każdym kroku mnie coraz bardziej zaskakiwało. Wybór był oczywisty. Postawiłem pierwszy krok. Zniknęły drzwi. Nie ma już odwrotu. Zacząłem iść przed siebie. Ostrożnie planowałem każdy ruch. Płacz dziecka stawał się wyraźniejszy. Zagłuszał me myśli. Nie pozwalał na chwilę wytchnienia psychicznego. Krew krążyła po mym ciele coraz szybciej. Nagle stanąłem na rozdrożu. Kolejny wybór. W prawo czy w lewo. Nie zastanawiając się wybrałem 74
~~Michael Knight~~
prawą stronę. Zawsze idę w prawo. Brodzę we krwi w czarnej przestrzeni. Ten kto to wymyślił musiał mieć nierówno pod sufitem. Co gorsza, wszystko wskazywało na mój własny umysł! Rzucając obelgi na mózg w ostatniej chwili dostrzegłem koniec trasy. Jeszcze jeden nieuważny krok i bym spadł. Ślepa uliczka, a może nie? Nie wiem jak, ale zauważyłem pod spodem kontynuację ścieżki. I co, mam może zeskoczyć? To koszmar, pieprzony koszmar! To ja poproszę latający dywan. Nie zdziwiło mnie, że nikt nie usłyszał moich próśb. A szkoda. Raz, dwa, trzy, życie tracisz ty! Po prostym wierszyku rzuconym przed siebie zeskoczyłem na dół. Idiotów nie sieją, sami skaczą! Z małą domieszką umiejętności i dużą dawką szczęścia udało mi się wylądować poziom niżej. Przez chwile leżałem tam obolały. To było jednak dość wysoko! Słyszałem na przemian mój ciężki ze zmęczenia oddech i krzyki dochodzące do mnie z każdej możliwej strony. Byłem wtedy naprawdę wykończony. Płacz bombardował mnie. Nie pozwalał się skupić. Ale przeszedłem tak wiele, nie zamierzam się teraz poddawać. Wstawaj! Sam siebie dopingowałem. Odmawiałem litanię do własnego ja pełną wulgaryzmów, by zmobilizować ciało do wysiłku. Podniosłem się. Ledwo utrzymałem równowagę. To gdzie teraz? Idźmy przed siebie! Czułem jak powoli ulatnia się energia z mojego ciała. Wszystko dookoła zaczęło wirować. Ciężko było utrzymać się na tej cienkiej ścieżce z krwi. To nie był odpowiedni czas. Zdecydowanie nie jest to odpowiedni czas. Chyba moje ciało zastrajkowało. Miało dość. Zacząłem tracić nad nim kontrolę, jakbym znajdował się poza własnym organizmem. Dziwne uczucie. Przechyliłem się i zacząłem spadać. Nie czułem strachu. Bardziej ulgę. Zamknąłem oczy modląc się, aby ten cały powracający koszmar przeminął. Jak bardzo się myliłem...
75
~~Michael Knight~~
Część II: Prawa ręka diabła
– Wstawaj! Ja pierdole. Jak on się nie obudzi zanim szef przyjdzie to będziemy mieli przesrane. Mówiłem ci, żebyś go nie bił jak go wyciągnęliśmy z wody. Na chuj ci to było?! – wokoło mnie panowała ciemność. Gdzieś, jakby w oddali słyszałem głosy dwóch mężczyzn. Z każdym ich słowem ich ton był coraz bardziej wyraźny. Jakby źródło dźwięku podchodziło coraz bliże mnie. – Uspokój się. Kurwa no, przecież nie przywaliłem mu mocno. A w ogóle co ty, kurwa, myślałeś, że takiego pojeba, który lata po mieście i wskakuje do wody sam z własnej woli to wszystkie klepki ma na właściwym miejscu? Zaraz się obudzi. A jak nie to mu pomożemy. Byleby tylko szef się nie dowiedział, że trochę utemperowaliśmy jego zachowanie. Jasne?! – Dobra, dobra. Oby, bo zaraz szef ma przyjechać, a on ostatnio w dobrym nastroju nie jest. Wolałbym uniknąć nieprzyjemności. – To się kurwa uspokój! – otworzyłem oczy i zauważyłem dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn stojących przy jakimś stoliku. Natomiast ja leżałem na więziennej pryczy naprzeciwko mych nowych gospodarzy. Nie martwiło mnie za bardzo wystrój pomieszczenia co natrętny ból głowy, który rozrywał moje szary komórki na strzępy –No widzisz. Obudził się. Podnieś go i wrzuć na krzesło, ja zobaczę czy szef się zjawił. Bylebyś go kurwa nie poturbował. – jeden z nich wyszedł bardzo poddenerwowanym krokiem. Drugi skierował się w moją stronę. Podszedł do mnie. Pochylił się nade mną z grymasem na twarzy. Dzisiaj mogę spokojnie rzec, że nie dziwię się takiej reakcji. Patrzeć na półprzytomnego, skacowanego dziwaka nie jest najlepszym zajęciem, jakie człowiek może wymyślić. – Wstawaj. Szef przyjdzie to będzie chciał się z tobą rozmówić. – dostałem ze dwa razy z liścia na otrzeźwienie. Ustawił mnie na krześle, po czym jakby nigdy nic wyszedł zamykając drzwi. Wszystko mnie bolało. Nawet nie miałem siły, by z nimi inaczej porozmawiać. Więc siedziałem na krześle, na swoim nowym tronie i zastanawiałem się, gdzie teraz mój złowieszczy los rzucił moje truchło. Przechyliłem się w prawą stronę, opierając łokieć na oparciu i trzymając kurczowo się lewą ręką drugiego oparcia, by móc dokładniej przyjrzeć się butom. Kilkakrotnie 76
~~Michael Knight~~
poruszyłem stopą. Mokre, poniszczone buty wskazywały jednoznacznie, że to nie jest kolejna halucynacja. Przez utratę przytomności straciłem poczucie czasu. Ile mogłem tutaj leżeć? Nawet nie pamiętam, który ostatnio był dzień. Jaki zniszczenia dokonał ten jebany narkotyk w mieści, a przede wszystkim w mojej głowie? Wolno dochodziłem do siebie. Każdy ruch sprawiał ból, kości wydawały się takie zastygłe. Musiałem trochę poleżeć tutaj. Tylko czemu mnie nadal trzymają? I kim oni byli? Jednak łamiąc chronologiczność opowieści mogę już teraz zdradzić, że nie byłem przetrzymywany przez chorych fanatyków. Nie mogłem natomiast skrzywić ust w kształt podłamanego półksiężyca, ponieważ sytuacja przypominała historyjkę dla dzieci o małym pająku, który z deszczu trafił pod rynnę. Mój tok myślenia przerwała rozmowa na zewnątrz. Trzy głosy, szczególnie jeden z nich wybijał się pewnością siebie. Niestety po dość interesujących przygodach nie mogłem skojarzyć tego specyficznego akcentu. Odpowiedź na to tak oczywiste zagadnienie jak zwykle w takich momentach utknęło w poczekalni na końcu języka. Rozmowa jednak nie trwała długo. Chwilę potem otworzyły się drzwi i wszedł tylko jeden z nich. Odwrócił się wpierw do moich kolegów i rzekł: – Wy zostajecie. – Ale... – Żadne kurwa ale! Zamknąć drzwi. – podszedł do mnie, obejrzał mnie i zwrócił się już do mnie – Musisz wybaczyć gościnność tych małp. Nie są przyzwyczajeni do kulturalnych zachowań. – był inny niż tamci. W czarnym garniturze, schludny, elegancki. Nie pasował do tej rudery, gdzie ze ścian odpadał tynk. I ten jego akcent. Gdzie ja mogłem taki usłyszeć? – Pięciogwiazdkowym hotelem tego nie można nazwać. – byłem pewny siebie, było mi wszystko jedno. Więc chociaż słownie się zabawie z tym tajemniczym gościem. – No i to mi się, towarzyszu, podoba! – uśmiechnął się i przybliżył się do mnie. Jego oczy były dziwne. Nie do opisania. Martwe? Czy ja znowu śnie? – Nie znoszę tchórzliwych, chowających się za śmierdzącym potem ludzi, którzy ze strachu nie potrafią bez jąkania cokolwiek z sensem powiedzieć. Świat jest dla odważnych, czyż nie kamracie? – mówił szybko, w pewnym sensie podekscytowany był zaistniałą sytuacją. Ja to zawsze muszę spotkać na swej drodze specyficznych ludzi. – Całkiem możliwe, ale nie sądzę, że zostałem tutaj zaproszony na pogawędkę. – pomimo 77
~~Michael Knight~~
rozpierającego mnie bólu w klatce piersiowej wyprostowałem się na skrzypiącym krześle w półmroku pomieszczenia i przyjąłem pozę dość pewnego siebie macho. Nieustraszony bohater nie znający co to strach! Oczywiście wszystko to były pozory. Nie uśmiechało mi się zaglądać śmierci prosto w jej obrzydliwe oczodoły po tym co do tej pory przeszedłem, ale chociaż jeśli dane mi będzie zgasić swoją lampę to pozostawię dobre wspomnienia. – Kolejny plus dla ciebie! Konkrety. To mi się podoba. Zaczynam ciebie lubić. – jego entuzjazm mnie zadziwiał. Nie był wrogo nastawiony, raczej biła od niego tajemnicza jak on sam radość. – A to dobry znak, dobry... ale masz racje. Przejdźmy do konkretów! Czas to pieniądz, czas to władza... – wyprostował się dumnie jak paw – Nazywam się Nicola. Sergey Nicola! – serce stanęło mi momentalnie. Chociaż na zewnątrz nie drgnąłem, to w środku skurczyłem się do wielkości malutkiego insekta. Tylko tego brakowało. Człowiek nazywany prawą ręką diabła. Rosyjski baron narkotykowy Haven City, który handlował również bronią. Teraz mnie olśniło skąd kojarzę ten akcent. Niektórzy wręcz twierdzili, że nie istnieje. Mało kto go widział, a jeszcze mniejsza część osób wychodziła żywa ze spotkania. Może jestem macho, gram twardziela, ale nie jestem do tego stopnia głupi, by się go nie bać. Gdybym mógł zesrałbym się ze strachu, ale nie jest to idealna pora i miejsce na takie zachowania. A z takimi ludźmi trzeba grać na ich własnych zasadach. Tym bardziej, że podobno połowa policji jest „wykupiona” przez tego gościa. Ba, dostał nawet w pakiecie komisarza. Jeff Ventura, największy przekupny sukinsyn jakiego można spotkać. Zrobiłby wszystko za pieniądze, nawet obciągnąłby ci kutasa, jeśli byłaby taka twoja wola. – Wiesz kim jestem? – Legenda Haven City, wybawiciel ciemiężonych. – w natłoku myśli rzuciłem skrawek chaotycznego zdania – Towarzyszu! – warknął na mnie mieszanką udawanej złości i optymistycznej nuty. – Wybacz mój nietakt, nigdy nie rozmawiałem z baronem narkotykowym. – Perfekcyjnie! – uśmiech nie znikał z jego twarzy – Więc może przejdziemy do konkretów? Co posiadam ja, że dostałem zaproszenie od tak ważnej osoby? – Zainteresowanie. Zainteresowanie, którego ja nie mam. – usiadł naprzeciwko mnie. Położył delikatnie dłonie na swojej części stolika i patrzył nieprzerwanie w moje oczy. Świdrował mnie, drążył tunele, by zagłębić się w moją duszę. Był człowiekiem interesującym, ale nawet teraz biła od niego aura przerażenia. 78
~~Michael Knight~~
– Chyba dostałem za mocno w głowę od twoich znajomych, ale nie mam pojęcia o czym wspominasz. – No to posłuchaj kamracie pewnej historii. – rzekł czule i złożył dłonie tuż przed klatką piersiową – Do miasta przybył niejaki prorok. Twierdzi, że jest reinkarnacją samego diabła i chuj wie czym jeszcze. Nie wiem czy w tej bajce były krasnoludki. Nieważne. Nie interesuje się takimi bzdetami. Może uleczać nawet chorych, gdyby – tutaj jego głos się zmienił, był coraz bardziej wściekły – do kurwy nędzy nie wchodził na mój podwórko! On mi nie kradnie klientów, on ich doprowadza swoim specyfikiem do samobójstwa! Pierdolony uzdrowiciel dusz! – wrzeszczał w niebogłosy, a w przerwach słyszałem jak jego dwóch goryli za drzwiami trzęsą portkami – Klienta się nie zabija. Bije się, łamie kości, gdy nie chce płacić, straszy, ale nie do cholery zabija! Ten wariat wymyślił sobie, że czym więcej osób popełni samobójstwo to tym szybciej sprowadzi tutaj samego diabła z jego armią. Mózg wysiada przy takich ludziach, a mnie bierze kurwica na samą myśl o tym! – Więc do czego ja jestem ci potrzebny? – wtargnąłem pomiędzy słowy baronowi. Miałem tupet. – Ten chuj jest walnięty, ale nie głupi. Jak dowiedział się, chociaż nie wiem skąd, że, ja!, Nicola wydał na niego wyrok, ten po prostu się rozpłynął w powietrzu. I nikt w tym pierdolonym mieście nie wie gdzie się znajduje. Rozumiesz to? Nikt! Nawet jak złapaliśmy kilku ludzi z jego sekty, byli na takim haju, że gadali o jakiś upadłych aniołach, piekle i kurwa nie wiem jeszcze o czym. Niektórzy ludzie boją się go bardziej ode mnie! – uderzył w stół pięścią – A to już niedopuszczalne! Nikt w tym pieprzonym mieście nie będzie wyżej ode mnie! Nikt do kurwy nędzy nie będzie nie szanował Nicoli! – zamknął oczy, wziął dwa głębokie wdechy i kontynuował – I ty spadasz mi jak gwiazdka z nieba. Towarzyszu, wdepnąłeś w porządne gówno aż po samą szyję, ale bez obawy. Wujek Nicola jest tutaj! – bezwładnie dolna szczęka mi opadła. Przypominałem upośledzonego wujka, którego odwiedza się raz na kilka lat. Raz krzyczał, raz zwracał się do mnie grzecznie. Miał wybuchowy temperament. – Na twoje szczęście tym twoim gównem interesuje się ten fanatyk i chyba chce ciebie jak najszybciej wykończyć. – czemu wszystkie znaki na niebie mówią mi, że właśnie zostałem przynętą? – I tu się zaczyna twoja rola życia. Scenariusz jest prosty i jest szansa na Oscara! Wybierasz tę lepszą stronę i grasz dla mnie i przynosisz mi na tacy jego głowę. Wtedy zapominamy, że kiedykolwiek się spotkaliśmy i żyjemy starymi, dobrymi czasami. Możesz nawet spalić pół miasta, by go wybawić. Chuj mi do tego. Chcę jego głowę na swoim biurku! Ba! Chcę jego głowę na złotej tacy. Zrozumiano?! 79
~~Michael Knight~~
– Chyba nie mam wyboru. – ciekawe jak człowiek miałby odmówić takiej sympatycznej osobie jak Sergey? – Doskonale! – podskoczył z radości jakby wyczekiwał z wypiekami na policzkach kolejnej porcji pieniędzy ze swojego królestwa narkotyków – Spotkasz się z moim informatorem na Rodeo Drive – podsunął mi wizytówkę z dokładnym adresem. Numer budynku 123. Trzecie piętro, drugie drzwi na lewo. Nie ma to jak rosyjska dokładność. – Nazywa się Bertrand Shaley. Nie zdziw się, że to księgowi. Dobra przykrywka. – nic mnie już nie zdziwi, ale wolałem zachować to dla siebie. – I tak po prostu mogę wyjść? – nie zdziwiłoby nikogo gdyby jeden z najniebezpieczniejszych ludzi w mieści pozwolił ot tak wyjść na ulicę znając lokalizację jednej z jego kryjówek? – Czemu nie, towarzyszu. Gramy teraz w jednej drużynie! – hura! Dodałem w duchu – A jeśli dasz nogę to znajdę ciebie. Zdradzisz, znajdę ciebie. Nie wykonasz poprawnie planu to ten psychol znajdzie ciebie. Mam gwarancje. Czyż nie kamracie? – niestety Nicola miał racje, dosłownie nie miałem wyboru – Ale bez obawy. Jeśli jesteś po mojej stronie to dostaniesz wszystko by tego skurwiela przyprowadzić do mnie. Żywego bądź martwego. Twoja wola. Chcesz go pokroić? Nie ma sprawy, pukasz do wujka Nicoli a ja dam tobie najwyższej jakości tasak. Bylebym wiedział, że ten prorok będzie martwy! – odczuwałem jakąś dziwną satysfakcję. Cóż, wróg mojego wroga jest moim przyjacielem. A że miałem niewyrównane rachunki z pewnym jegomościem, to aż trudno było odrzucić ofertę Sergey'a. Bądź co bądź na chwilę zyskałem bardzo wpływowego sprzymierzeńca. Co z tego, że wyglądało na to, że ów „wujek” był niezrównoważony psychicznie? Kogo by to obchodziło... – Jakbym mógł. – pokiwał zaciekawioną głową – Jaki dziś jest dzień? – może to nie był najlepszy moment, ale musiałem wiedzieć ile czasu straciłem – Za dużo pijesz kamracie! – uśmiechnął się, ta na pewno dorównam rosyjskim gardłom – Dzisiaj jest dwudziesty pierwszy. Dzień nowej przyjaźni! – mówcie co chcecie, ale polubiłem tego popaprańca. Takie szczery psychol. – Więc jestem tak po prostu wolny? – Jeszcze nie! Ej! – pstryknął palcami – Włazić! – dwa wielkie goryle potulnie zjawiły się u stóp żywiciela. Zabawny widok. Dwumetrowe, dobrze zbudowane małpy słuchają się o głowę niższego człowieka. – Towarzyszu, jak już mamy współpracować to uczciwie! Pan Knight potrzebuje broni. To który z was odda mu swój pistolet? – byłem zszokowany całą tą sytuacją, nie myślałem, że Rosjanin aż tak mi zaufa – Biegiem, nie mam całego dnia. – Jeden z posłusznych ludzi położył swoją broń i kaburę na stoliku, tuż obok mnie. – Przyjmij to jako prezent, ale nikt nie 80
~~Michael Knight~~
będzie pracował dla Nicoli w takich poniszczonych ubraniach. – pstryknął raz jeszcze, jeden z przedstawicieli niszowej inteligencji wyszedł z pomieszczenia i wrócił z nowiutkim garniturem i płaszczem elegancko złożonym w kosteczkę. – Od razu lepiej będziesz wyglądał! Nie chcę, abyś zamarznął w czasie twojego śledztwa prywatny detektywie. I już naprawdę ostatnia rzecz. Nie dziękuj mi, bo będę zmuszony wyrwać ci język, a to może jednak utrudnić przyszłe przesłuchania, czyż nie?! – Nawet nie zamierzałem. – parsknął głośno. Sytuacja przypominała groteskową wizję szaleńca, w którym skazany spotyka bóstwo szaleństwa, który nie wiadomo czy chce mu pomóc czy się nim pobawić. – Ha! Kocham tego gościa! – Tylko zanim pożegnamy się ckliwie, jedno, ostatnie pytanie. Jak czegoś się dowiem, gdzie cię szukać? – Bym powiedział, że ja ciebie znajdę, ale to zostawię na inne okoliczności. Zapamiętaj jej imię. Natasha Markow. Moja siostrzenica! Jest śliczna, seksowna, ale uważaj, bo potrafi sobie radzić z takimi jak ty. Znajdziesz informacje, gdzie znajduje się ten pieprzony prorok zapukaj do drzwi Natashy. – willa na ulicy najbogatszych ludzi w mieście, ulica Gibsona, numer pałacu 32. Zapamiętam. – Więc powodzenia – odwrócił się, ale chwilę postał i powiedział jeszcze raz do mnie stojąc plecami do mnie – Widzisz, zapomniał bym! Policją nie musisz się już martwić. Załatwione. I pamiętaj... – I tak nie zamierzałem dziękować. – Swój chłop! Więc przynieś mi głowę tego proroka! – nie musiał mnie przekonywać do zemsty. Nienawiść potrafi budować, a moja już trzecią szubienicę budowała. Wyszedł, a razem z nim jego prywatne zoo. Zostałem na chwilę sam. Chwila autentycznego wytchnienia. Dość długo byłem nieprzytomny. Oprócz szczątkowych informacji o jakimś pieprzonym wariacie co wywrócił mi życie do góry nogami, nie miałem aktualnie nic. Może nie licząc tego skrawka papieru z adresem, który w mojej sytuacji był jak słodziutki nektar przeznaczony dla bogów. A tak przy okazji, czy ja właśnie nie zawarłem umowy z człowiekiem, który jest nazywany prawą ręką diabła? Moje życie nabiera niesamowitego rozpędu, jakbym przez całe życie się nudził żyjąc od miesiąca do miesiąca. Dziękuję ci o życie! Ale nie wybiera się przyjaciół, każdy na wojnie jest cenny, a ja wiedziałem, że to zaczyna przypominać wojnę. Wojnę o dusze mieszkańców Haven City i moje zbawienie. Nie myśląc długo zrzuciłem starą skórę i przyodziałem lśniącą zbroję idealnie dopasowaną 81
~~Michael Knight~~
do mnie. Nie zdziwiłbym się jakby okazało się, że gdy byłem nieprzytomny, Nicola kazał mnie dokładnie zmierzyć, by garnitur pasował idealnie. Gdyby nie to, że był jednym z najbardziej poszukiwanych ludzi w całych Stanach Zjednoczonych to każdy by chciał mieć takiego przyjaciela. Po szybkiej zmianie ubrań, które dodały mi odrobinę pewności siebie swoje kroki skierowałem do wyjścia. Po dostaniu się na korytarz po jego lewej stronie stały drewniane drzwi. Wszystko mi mówiło, że to właśnie tam znajduje się portal do świata rzeczywistego. Nabrałem duży haust powietrza i wyszedłem. Gdy znalazłem się na zewnątrz okazało się, że mój przytulny hotel to tak naprawdę boczne pomieszczenie dla małego sklepiku z zabawkami. Nigdy bym na to nie wpadł. Było jeszcze ciemno, słońce jeszcze spało. Niestety mróz hulał po całości. Jedyna zaleta, ludzie nie błąkali się po ulicach. Miła sytuacja. Nowe ubranie, nowa broń. Straciłem jednak sporo czasu. Jeśli mnie pamięć nie myli, jestem trzy dni w plecy. Ciężko było sobie przypomnieć szczegóły. Jeszcze ciężej było oddychać. Zimne powietrze drażniło moje płuca. Musiałem pozbierać myśli. Wpadłem na iście genialny pomysł. Odwiedzić własne mieszkanie! Kilka minut trochę uciążliwej drogi i znalazłem się przy właściwym adresie. Miasto jeszcze spało. Wszedłem do kamienicy. Nie napotkałem żadnych niemiłych gości. Po krótkim marszu w górę byłem już u celu. Tylko drzwi były otwarte. Czyżby ktoś mnie przez te dni nieobecności odwiedził? Wyjąłem broń. Z impetem wtargnąłem do środka. Rozejrzałem się. Na szczęście prócz sterty porozrzucanych mebli nie było w pomieszczeniu żadnej niepożądanej ludzkiej istoty. Schowałem gnata. Odetchnąłem z ulgą, że nie będę musiał toczyć kolejny pojedynek z bestią pod jakąkolwiek postacią, która pragnie jedynie mojej krwi. Przymknąłem drzwi za sobą. Rzeczy jak już wspomniałem były porozwalane po całym pomieszczeniu. Szukali czegoś. Jakbym jeszcze wiedział czego. Może bym się aż tak nie zdenerwował, gdyby ten pieprzony włamywacz zamknął te cholerne okna. W mieszkaniu panował mróz. Byłem zmęczony, poobijany, na odwyku po jakiś prochach, po rozmowie z towarzyszem – kamratem, więc jakby nigdy nic poszedłem wpierw do łazienki. Odkręciłem gorącą wodę i szybkim susem bez namysłu wskoczyłem do wanny. Chyba najwspanialsze cztery kwadranse w moim życiu. Na początku nie myślałem o niczym konkretnym. Cieszyłem się jak głupi do sera. O dziwo nikt mi nie przeszkodził w relaksującej kąpieli. Regenerowałem siły. Moje ciało się odprężało, oddech unormował się, a mój umysł krzyczał w ekstazie „jeszcze, jeszcze!”. Niesamowite uczucie co może zdziałać gorąca kąpiel. Poczułem się jak młody bóg. Oczyściłem umysł. 82
~~Michael Knight~~
Po naładowaniu baterii wyszedłem z wanny. Stanąłem przed lustrem. Moje całe ciało było oznakowane jak jakiś pergamin różnymi bliznami. Od wspomnianej pamiątki na plecach poprzez intrygującego śladu po drucie kolczastym na lewym bicepsie po szramie ładnie wkomponowanej w wygląd atletycznego brzucha. Sporo by opowiadać. Popatrzyłem na siebie. Nowy rozdział trzeba rozpocząć z klasą. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Chwyciłem za brzytwę i drżącą ręką doprowadziłem siebie do ładu i składu. Gęsta kozia bródka nie miała w końcu chwastów dookoła siebie. Jeszcze kilka mniej istotnych zmian i można by było mnie uznać za idealnego modela. Następnie pokonując przeszkody udałem się do sypialni. Położyłem się na swoim łóżku. Nie ma nic przyjemniejszego niż własne łoże! W ten sposób zakończyłem swój rytuał. Poleżałem trochę. Chwila spokoju. Cisza przed burzą. Właśnie wtedy uznałem, że czas najwyższy pozbierać swoje myśli. Ksiądz bredzący o jakimś kongresie zwiastujący oczywisty armagedon. Trup. Jakaś chora sekta. Mesjasz i zbawiciel na usługach diabła. Szept. Halucynacje. Dziwne wizje, koszmary, ten nie do zniesienia ból głowy. Krzyki jakiejś dziewczynki. Na końcu spotkanie z baronem narkotykowym. Dzień jak co dzień. Gdybym wyszedł z siebie i zobaczył kogoś takiego jak ja teraz to pewnie stanąłbym wprost przed nim i z całą siłą w płucach wyśmiałbym biedaka, że taki los go spotkał. Niestety to ja byłem dzieckiem nieszczęścia. Zmusiłem siebie w końcu, by ubrać podarowane rzeczy przez mojego przyjaciela. Przywitałem się z nową bronią jak należy. Wiedziałem co teraz mam zrobić. Czas odszukać tego informatora. Tylko on mógł mi teraz pomóc i rozjaśnić sytuację. Jednak przed wyjściem ku pamięci wziąłem do kieszeni tabletki przeciwbólowe. Nie wiadomo kiedy się przydadzą, a zawsze lepiej mieć je pod ręką. Taka asekuracja, gdybym wpadł na kolejny genialny pomysł. Tylko jaki to był adres? Ach, tak. Rodeo Drive 123. Dziwnie niepokojąca liczba. Miałem złe przeczucia, ale jak to mówią, nie po drodze mi do piekła, ale i tak wstąpię, by się przywitać. Więc wyszedłem na dwór. Ukradkiem przeszedłem tylną aleją na inną ulicę. Tak bezpieczniej. Nie jestem rozpoznawalny w kilku milionowym mieście. To była moja przewaga. Tym bardziej nie miałem pomysłu skąd Nicola i ten maniakalny prorok wiedzieli o moim jestestwie. Nieważne. Nie było czasu nad tym się zastanawiać, tym bardziej, że coraz bardziej zaczynało mi brakować dni na odnalezienie przywódcy duchowego Insignii. Nie brakowało mi zapału. Byłem podreperowany, naprawiony. Nie bacząc na ujemną temperaturę na dworze postanowiłem się przejść. To kilka przecznic, a ja jakbym nie odczuwał już 83
~~Michael Knight~~
zimna. Fascynujące uczucie. Po drodze mijałem nielicznych ludzi, którzy odważyli się wyjść z domu. Ich spojrzenia były niepokojące. Ciekawe co się wydarzyło przez moją nieobecność. Jakie piekło wstąpiło w krwiobieg miasta, które ewidentnie nie radziło sobie z nowym wirusem. Niepokojące, że kilka dni przez Bożym Narodzeniem nie czuć tej całej magii świąt. Haven City było piękne udekorowanym miastem, jakby chciało ukryć złe demony pod skórą. Swoją drogą nie było to ulubione miasto pozostałych Amerykanów. Liczne afery, wszechobecna korupcja, z którą żaden rząd Stanów Zjednoczonych nie mógł sobie poradzić to nieprzyjemna wizytówka tego miasta. W sumie podróż minęła szybko i bezboleśnie. Nagle, tuż przy właściwym miejscu, wzrok zatrzymał się na małej dziewczynce pośrodku jezdni. Stała i uśmiechała się do mnie. Kierowcy jakby ją nie zauważali. Przytuliła pluszowego misia. – Czy niebo jest dla wszystkich? – rzekła dobrze znanym mi głosem. Stanąłem jak wryty, jakbym zapuścił korzenie. Wtedy impuls uderzył w ciało. Ruszyłem rażony błyskawicą myśli. Omijałem zwinnie kolejne samochody. Biegłem do niej. Zatrzymałem się tuż przy miejscu gdzie ją ujrzałem. Gdzie ona jest? Samochód zatrzymał się tuż obok mnie. Zszedłem z ulicy skołowany. Cholera, nadal mam halucynacje. – Ty, gościu... –odezwał się głos za plecami – Co ty do cholery wyprawiasz?! – był oburzony, a ja nie wiedziałem co się właściwie dzieje – Słucham? – byłem skołowany całą zaistniałą sytuacją. Byłem przekonany, że ją widziałem. – Jesteś jednym z nich? Na haju? – stonował wypowiedź. – Widziałem kogoś... znaczy nieważne. Jakim haju? – Czy ty przespałeś ostatnie dni? Przebiegłeś jak szalony przez jezdnię. Chyba coś z tobą jest nie tak stary jak z tą grupa pieprzonych samobójców! – wrzasnął z żalem. To negatywne uczucie wypełniało jego zakamarki. To nie może być miła informacja. – Samobójców? – a jednak ta banda pieprzonych fanatyków nie próżnowała – Nie będę tracił czasu na kolejnego świra. – mężczyzna odwrócił się i wrócił do samochodu. Przez chwile stałem zdezorientowany na chodniku nie widząc co się właściwie stało. Wtedy podszedł do mnie młody chłopak co sprzedaje gazety na rogu. – Proszę pana, niech pan to weźmie. – wręczył mi wczorajszą i dzisiejszą gazetę. „Rzeźnia we wschodnim Haven City”, „Masowe samobójstwo w szkole Procter'a”, „Horror w domu państwa Gregory” i kilka innych artykułów mówiących o niespodziewanej dużej liczbie 84
~~Michael Knight~~
samobójstw. Widać przespałem kilka ważnych godzin. Na ogół jestem twardy, ale to co dowiedziałem się z gazet wstrząsnęło mnie. Zapomniałem nawet o moich halucynacjach związanych z małą dziewczynką z białym misiem stojącą na ulicy. O mój Boże. Ten narkotyk jest jak zabójczy wirus. Czyżby narodził się nowy król, którzy przejął władzę nad życiem i śmiercią? Umarł król, niech żyje król. I z tego co wyczytałem nikt nie zna przyczyny tej serii samobójstw. Nic dziwnego jak komisarzem był Jeff Ventura. Idiota po studiach. Uważał, że człowiek z tytułem jest mądrzejszy niż pospolity plebs. Jak bardzo się mylił. Zawsze brakowało mu inteligencji. Nawet nie zdawał sobie sprawę z jakim zagrożeniem ma do czynienia. To szept, pieprzone plugastwo. Jakimś cudem dwukrotnie przetrwałem jego działanie, chociaż skutki uboczne trwają nadal. Ciągle trawią moje ciało i duszę. Tym bardziej czas naglił. Nie wiedziałem, że mój umysł przechodzi stan rekonwalescencji czy powoli tracę kontakt z rzeczywistością. Musiałem szybko działać. Rodeo Drive 123. Od tego zacznijmy! Kiedy przybyłem na miejsce wcale się nie zdziwiłem. Budynek ledwo trzymał się na nogach. Nieopodal wejścia kilku bezdomnych ogrzewało się przy ognisku i bezmyślnie wpatrywali się we mnie. Jakby nie widzieli żywej duszy od dłuższego czasu. Nie dziwię się im. Byłem dobrze ubrany, umyty i ogolony. Kto taki mógł czegoś szukać w ich dzielnicy. Znów wiedziałem. Szukałem pieprzonej prawdy, a prawda nas wyzwoli. Niepokojony przez nikogo wszedłem na trzecie piętro. Hmm... drugie drzwi na lewo. Ściany podrapane, odpadający tynk, ślady walki. No cóż, trzeba było się przywitać z informatorem, który wybrał sobie ekskluzywną dzielnicę na życie. Dość intrygujące, tym bardziej, że jego pracodawca jest dość zamożny. Nieważne, nie wtrącam się. Zapukałem do drzwi. Zero odzewu. – Jest tu ktoś? Halo! – chwyciłem za klamkę. Otwarte. Wyjąłem broń i powoli otworzyłem drzwi – Pan Bertrand Shaley? Hallo? – ja pierdole, dokończyłem pod nosem i nagle ktoś mnie przewrócił na ziemię i zaczął uderzać gdzie popadnie. Odrzuciłem go, lecz ten jakby w amoku doskoczył do mnie znowu. Niewysoki facet w okularach mizernej postury. Godny przeciwnik, nareszcie! – Hej, gościu! Uspokój się. No kurwa mać! Mówię siad! – złapałem go, przewróciłem na ziemię i chwyciłem mocno – Nie dam się zabić ty pierdolony fanatyku! Zrozumiałeś?! Będę walczył do końca! – złapałem jego mordę, by więcej nie krzyczał, nie chciałem widowni, która zbiegła by się od jego pisku – Spokojnie. Nikt cię nie chce zabić. Ja na pewno. Nie wiem jak ty. – musiałem załagodzić 85
~~Michael Knight~~
sytuację. Coś mi mówiło, że ten histeryk jest moim informatorem. Coś wspaniałego! – Widzisz, chowam gnata. Jest w porządku. Ok? – zaryzykowałem i puściłem go trzymając ręce wysoko – Kim ty jesteś?! – Michael Knight. Miałem się spotkać z tobą. Wiesz, Nicola i te sprawy. Kojarzysz w ogóle? – Przepraszam... – runął na ziemię ze zmęczenia – Mógłbyś zamknąć drzwi? – rzekł wycieńczony – Jasne, ale nie wstawaj. Wolę, abyś się po tym miłym przywitaniu się nie ruszał. – gdy trochę sytuacja się ustabilizowała, usiadł na fotelu. Widziałem, że miał ciężkie dni. Był cały roztrzęsiony, ale to nie to mnie niepokoiło. Drgawki i pot nie opuszczały go ani na chwile. Niepokojący znak. Coś o tym wiem. – Więc to ty jesteś. – cały czas głaskał się po głowie, po twarzy. Nie jestem ekspertem, ale nie trzeba doktoratu, by stwierdzić, że z całą pewnością coś z jego głową było nie tak. Kiwał się na różne strony. I gadał pół zdaniami. – Dowiedziałem się trochę. Dużo. Trochę. Mam informacje. Dużo. Hmm... trochę. – Ok, to dobrze. Chociaż tyle. – usiadłem naprzeciwko niego. Przyglądałem mu się uważnie. Ja to mam szczęście do wspólników. – Tylko spokojnie, mi się nie spieszy. – Więc... daj mi się skupić. Och, po cholerę próbowałem tej próbki narkoty... narko... szeptu! Poczekaj. Czekaj. Poczekaj. – Ile wziąłeś? – Nie. Nie wiem. Mało. Za mało by zabić. Nie. Nie wiedziałem, że będą skutki uboczne. Uboczne. – byłem zdziwiony, że szept tak na niego działał. A to ja myślałem, że moje halucynacje i niekiedy drgawki lewej dłoni są poważnymi skutkami ubocznymi, ale jak to zwykle w życiu bywa, człowiek najmniej wie o tym całym gównie świata, które go otacza – Który. Który dziś mamy? – Dzisiaj mamy wtorek. Kojarzysz? Niedługo święta. – Tak. Dobrze. Super. Amadeusz... – Amadeusz? – pierwszy raz usłyszałem tę nazwę. Nie wiedziałem, czy to kolejny wymysł wyniszczonego umysłu czy istotna informacja – Sir, Sir, Sir! – uderzył się lekko w głowę. – Miało być Sir. Sir. Tak Sir. – Amadeusz? – powtórzyłem pytanie. Miałem nadzieję, że jeśli usłyszy to raz jeszcze to prześwit w jego umyśle sprowadzi go chociaż na chwilę znów na Ziemię. – Nie. Na pewno nie. Rząd. Amadeusz. Wojna. Nie, nie. Sir. Sir. Planuje ukazać swą moc. – Jak? – paplał niezrozumiale 86
~~Michael Knight~~
– Czekaj, zbieram. Myśli. – po dłuższej chwili oczekiwania dodał – Dzisiaj o godzinie 18 jest organizowane przyjęcie. Przyjęcie. – Coroczny bal charytatywny tuż przed Wigilią. Zbiera się sama śmietanka. Dobry cel. Doskonały. – zgadza się, zawsze 21 grudnia był organizowany bal dla najbardziej uznanych obywateli miasta, tym razem z tego co kojarzę miał odbyć się w niemieckiej ambasadzie – Zabójstwo tak wpływowych ludzi na pewno by wprowadziło totalny chaos w mieście. Doskonały plan. – zbyt doskonały... – wiesz coś jeszcze? – Wiem jak ma na imię. – na ta informację czekałem. – Agrrr. Moja głowa. Proszę zostaw mnie. Zostaw! Mnie! – Wpierw informacje. – nie mogłem w połowie zdania odejść, choć widać było, że cierpiał – Odejdź diable! – cholera, halucynacje przejmowały nad nim kontrolę – Zanim stracę znów swój umysł na kilka godzin. W szufladzie są moje zapiski i to co się dowiedziałem. I tak do mnie przyjdą. Apokalipsa. Amadeusz. Proszę, idź już. Zostaw mnie. Zostaw mnie! Zacisnąłem pięść. Grałem zimnego drania. Chwyciłem notatki i wyszedłem. Wiedziałem, że skazuje go na śmierć. Jak nie od tego zielonego gówna to prędzej czy później Insygnia znajdzie go i zabije. Zdawałem sobie sprawę, że źle robię, ale to nie moment na zgrywanie dobrego Samarytanina, gdy goni cię czas. Tym bardziej, że nie widziałem ratunku dla niego. Chociaż coś mi mówiło, że sam dobrowolnie tego narkotyku nie zażył. Nie byłem jednak do końca wyniszczony. Znalazłem rewolwer w jego śmieciach z całym magazynkiem. Położyłem koło niego. Niech on decyduje kiedy nastąpi właściwy czas. Jego decyzja, jego życie. Niech się dzieje wola Nieba. Niedaleko od miejsca spotkania znajdowała się kawiarnia. Spojrzałem na zegarek. Długo nie siedziałem u niego. Podjąłem decyzje, że przeczytam jego zapisku przy gorącej herbacie. Czas nabrać sił jak mam okazję, bo moja męska, widząca wszystko w mrocznych barwach, intuicja podpowiadała mi, że każda szczątkowa energia się przyda w najbliższych godzinach, tym bardziej, że czeka mnie niezapomniany bal i musiałem zdobyć wizytówkę. Gdy wychodziłem z miejsca spotkania usłyszałem strzał. Chociaż przestał cierpieć. W historii miasta właśnie zapisał się jako kolejna ofiara szeptu. Nie było mi go żal. Wręcz przeciwnie. To on przestał odczuwać ból, nie ja. Jednak ja byłem tchórzem, uparty i bezkompromisowy. Taka mieszanka wybuchowa, która doprowadziła mnie właśnie w to miejsce. Na skraj szaleństwa. Po przybyciu na miejsce, zamówiłem herbatę i usiadłem w samym rogu. Wyciągnąłem zapiski i jak najszybciej zebrałem się do czytania, choć jakoś nigdy za tym nie przepadałem. Nie 87
~~Michael Knight~~
licząc opornego charakteru pisma i urywanych zdań, wyszukałem kilka ciekawych informacji. Cóż za ironia. Ten mały skurwiel potrafił zmusić drugiego człowieka do szczerej rozmowy. A wydawał się być taki bezbronny. Pozory często mylą, a ten obecnie nieboszczyk był najlepszym przykładem. Dobrze, że go nie spotkałem na przesłuchaniu. Często powtarzał słowo Amadeusz. Kim on do cholery jest? I co z tym ma wspólnego rząd Stanów Zjednoczonych? Nie było niestety o tym wzmianki. Jednak pewna informacja przykuła moją uwagę. Zapiski opowiadały o tajemniczej formule, która miała uczynić z człowieka bestię nie mającą uczuć. Nowo powstała istota miała być silna, niezwyciężona. Nadczłowiek. Człowiekiem, który nadzorował ten projekt był niejaki doktor Józef Neuer, bliski współpracownik... o kurwa mać... samego Adolfa Hitlera! Robiło się interesująco. Ja pierdolę. Jeszcze nazistów tutaj brakowało. Tylko nie przypominam sobie, aby gdzieś padało imię Neuer'a. Dziennik wspominał, że mikstura okazała się porażką. Zbyt wielu nazistowskich żołnierzy popełniło samobójstwo po kilku dniach od przyjęcia specyfiku. Szept! Ale w gówno wdepnąłem. Więc zaniechano prac. Po wojnie Neuer zniknął. Przyjął imię ojciec Sebastian. Notatki kontynuowały wątek naszego szalonego doktora. Od początku wojny miał kontakt z Templariuszami. No zajebiście! To kogo jeszcze brakuje? Z tego co wyczytałem to nazista miał własne plany i założył sektę Insignia i wytoczył wojnę swoim niedoszłym wybawicielom. Nadal eksperymentował ze specyfikiem. Widocznie poprawił jakość uśmiercanie, bo nie potrzeba już kilku dni na samobójstwo. Kontynuujmy... Chociaż ciężko było się przebić przez dziwne słowa i znaki. Widać było, że Shaley musiał już pisać po zażyciu szeptu. Jednak udało mi się odszyfrować kolejne zdania. Według słów informatora ten cały nazistowski prorok naprawdę wierzy, że dzięki ogólnej panice wywoła apokalipsę, która ma się rozpowszechnić po całych Stanach Zjednoczonych! Wprost genialnie. Jednak coś mi podpowiadało, że ten cały Józef Neuer miał inne plany niż te, które przedstawiali jego współpracownicy. Takie przeczucie. Męska intuicja. Nazwijcie to jak chcecie. Templariusze, sekta, samozwańczy prorok, szept, niemieccy zbrodniarze wojenni. Człowiek się chociaż nie nudzi. Dostałem kilka odpowiedzi na swoje pytania, ale nikt nie uprzedził mnie, że czym wiesz więcej, tym masz jeszcze więcej nowych pytań. Ostatnie akapity wspominają, że Sir ma się zjawić na przyjęciu... osobiście! No to teraz mam ciebie skurwysynu. To jest mój bilet do nieba. Ekspresem do nieba. Choć poznałem już szczątkowe informacje na temat doktora Neuer'a, nadal nie wiedziałem 88
~~Michael Knight~~
nic o tajemniczym Amadeuszu. Nie byłem pewien czy to wytwór szaleństwa czy jednak coś zdecydowanie większego, coś przekraczającego ludzki umysł. Nie dawało mi spokoju również brak wiedzy o kontaktach zamordowanego ojca Alberto i Zacharego z Templariuszami. Robiło się dość niepokojąco i zagmatwanie. Odkładając jednak tych kilka niepokojących faktów, była jedna dobra informacja. Znałem kolejny krok mojego przeciwnika! – Hej Jim! – moje myśli zostały przerwane przez skąpo ubraną kelnerkę, która z wielkim zadowoleniem zawołała do wchodzącego do baru policjanta, ciekawość wygrała i rzuciłem spojrzenie na niego. Życie to reżyser, który nie lubi monotonni. Był to ten sam policjant, który nie tak dawno krzyczał na mnie, bym położył ręce do góry, zajebisty zbieg okoliczności. Do takich sytuacji to ja mam pamięć. – Jak tam zdrówko Marta? – Dobrze, chociaż jak te świry biegają po ulicach to strach wychodzić z domu. – nalała mu kawę, ten odwrócił się do mnie, spojrzał na mnie, uśmiechnął się, bo byłem jedynym klientem prócz niego – Późno pan zaczyna pracę? Jakoś nigdy tutaj nie ma ludzi o tej porze. – Można powiedzieć, że nienormowany czas pracy. Cóż poradzić w tych czasach? – To prawda. Tym bardziej, że to co się obecnie dzieje w tym mieście przechodzi ludzkie pojęcie. – tutaj miał rację, nic dodać, nic ująć – Ale proszę się nie obawiać. Policja już wpadła na trop, więc niedługo rozwiążemy sprawę – Oby, bo naprawdę jest strasznie. – dodała od siebie Marta – Istne szaleństwo – rzuciłem krótkie zdanie wiedząc, że znajduje się w tym cyklonie w samym środku – To fakt. Niech pan lepiej omija te wszystkie zapomniane dziury w naszych kochanym mieście to nic się panu nie stanie. – trochę już na takie rady za późno amigo – Dzięki za radę, postaram się jej trzymać. – wtedy luknąłem na kilka ostatnich zdań w notatniku Shaley'a. Alfred Bouma. Miejski przedsiębiorca. Nie zbyt znany człowiek, wygrał loterię, dzięki której zdobył bilet na bal. Taka tradycja. Nazywali to Złotym Biletem, dzięki temu można było poznać wpływowych ludzi, którzy być może zmienią los człowieka. Trzeba chyba odwiedzić tego pana i zdobyć tę przepustkę. Musiałem spotkać się twarzą w twarz z tym pieprzonym prorokiem, który wydał na mnie wyrok śmierci. Podany jest nawet adres. Super. Widzę, że ktoś tym razem pomyślał za mnie. I to w dość sympatyczny sposób. 89
~~Michael Knight~~
– Czas na mnie – dopiłem herbatę, położyłem należne i napiwek przy filiżance, schowałem mały dziennik do kieszeni płaszczu i skierowałem się do drzwi – Może to głupio zabrzmi, ale życzę udanego dnia. – Wcale nie głupie proszę pana. Przyda się trochę dobrych słów. Niech pan na siebie uważa. – Do widzenia. – zakończył policjant, który zaczął flirtować z Martą.
90
~~Michael Knight~~
Część III: Rzeźnia
Wyszedłem z kawiarni i wtedy nagle mnie olśniło. Bezrobotne szare komórki w końcu włączyły trybiki w główce w trybie awaryjnym i uderzyły obuchem swojego właściciela. Przecież szczęśliwiec nie odda mi swojego biletu do raju dobrowolnie. Konfrontacja była nieunikniona. Nigdy nie przejmowałem się swoimi złymi uczynkami, bo nie bardzo bawiło mnie stanie w pierwszym szeregu grzecznych ludzi z kamieniem w dłoni. Jedynym plusem na tym gołym cmentarzu był fakt, że niejaki Alfred urzędował w swoim prosperującym przedsiębiorstwie trochę z dala od ludzi. Dziwnie to zabrzmi, ale pewna część miasta znajdująca się nad morzem była niczym innym jak wyschniętą pustynią. Takie karykaturalne odbicie wielkich stoczni przemysłowych, a w ich cieniu właśnie malutkie zakłady rodzinne, które w czasie recesji zaczęły drastycznie plajtować. I tak brnąc w tę stronę, można przypuszczać, że nasz bohater otrzymał wyróżnienie z oczywistych względów, nie dał się pożreć większym rybom. Rzeczywiście cień był ogromnym ciężarem dla malutkich ludzi. Zdziwiło mnie, że człowiek sukcesu może tutaj pracować. Niesamowite uczucie. Ostatnie minuty poranku, miasto duchów, na horyzoncie podupadające giganty, bo prawdę mówiąc Haven City trawił kryzys. Cóż, klimat idealnie pasował do mojej sytuacji. Ponura, nasiąknięta cynizmem atmosfera tak gęsta, że jeszcze chwila i mógłbym ją chwycić za gardło. Brzmi nieprawdopodobnie, że mam szczęście do wyszukiwania takich miejsc, ale uwierzcie mi, takich białych kruków w niebiańskim mieście było naprawdę sporo. Miasto przypominało stereotypową dziwkę. Piękna na zewnątrz, wyniszczona i pusta od środka. Los Angeles zwane miastem aniołów przypominało lepszego brata bliźniaka. Zawsze słoneczne, rozpromienione. A moje rodzinne miasto kojarzyło się z brudem, z wieczną nocą. Ponure i szare, jeśli znałeś to miejsce tak dobrze jak ja. Ciągnąca się apokalipsa wysychała studnię uczuć, zostawała pustka. Takie było życie w Haven City. Miasto nieba, chyba najlepszy żart jaki bezduszny człowiek może wymyślić w swojej głowie. Wracając jednak do rzeczywistości. Zakład okazał się rzeźnią. Idealne miejsce to mrocznej,
91
~~Michael Knight~~
krwawej fabuły. Jednak bez ironii wyczuwało się przesyt negatywnych emocji. Dochodziła jedenasta. Hmm... zadziwiające, jak w takim zapomnianym przez Boga miejscu można było się wybić. Nie pasowało mi jednak ta cisza. Na drzwiach widniał napis „Otwarte 8–16”. Były zamknięte. Coś się nie zgadzało. I tym razem moje przeczucie się sprawdziło. Przypominałem groteskową postać z greckiej tragedii. Przekleństwo w postaci krakania. Powoli skierowałem swoje kroki na tył zakładu. Trzeba było sprawdzić moją intuicję. – Gdzie mamy pozbyć się ciała? – kątem oka zauważyłem dwóch mężczyzn stojących przy leżącym ciele... Czyżby to był Bouma? – Rusz głową. Jesteśmy w rzeźni. Zrób z niego kaszankę! – chichotali jak małe dzieci dostające od swej mamy po ulubionym cukierku. Niekiedy sobie myślę, ze jestem w jakiejś absurdalnej historyjce napisanej na kolanie, a ja sam jestem wymysłem jakiegoś chorego umysłu... To wszystko kupy się nie trzymało. Niestety, rozczaruje was. To jest życie. I tym bardziej bolał fakt, że wspominana opowiastka działa się naprawdę i to na moich oczach. Posiadałem chyba jakiś magnes do przyciągania ludzi podziemia. Wzięli ciało i zanieśli do środka. Jeden tylko z nich krzyknął, by potem aby na pewno zetrzeć ślady krwi przed wejściem. Miał trochę racji. Nie musiałem być specjalnie blisko, by zauważyć pejzaż na ścianie namalowany w czerwonych barwach. Nowoczesna sztuka? Nie miałem jednak zbyt wiele czasu na podziwianie arcydzieła. Musiałem działać, bo wszystko wskazywało, że przyszli po to samo co ja. Mieli jedynie bardziej brutalną metodę na przekonania zainteresowanego do swoich racji. Tylko kim u licha oni byli? Nicola nie potrzebował przepustki na bal, wątpię, aby chciał się tam osobiście pokazać, doktor Neuer miał zapewnione wejście. Więc kto polował na to samo co ja? Podbiegłem trochę bliżej. Schowałem się za kontenerem ze śmieciami. Czy miałem plan? Oczywiście! Jeśli mamy trzymać się nieprawdopodobnej wersji wydarzeń to łatwo się domyśleć jaki był mój przebiegły plan działania. Powiadają również, że szczęście sprzyja idiotom, więc... czemu by tego nie sprawdzić? Bez chwili zawahania podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Sam byłem zszokowany rezultatami mojego czynu, który był dość pozytywny. Chociaż patrząc wstecz na moje zachowanie, wiem, że już wtedy Szept zacierał granice między życiem a śmiercią i dalsze nieracjonalne zachowania były spowodowane przez niego. Nie uprzedzajmy jednak pewnych zdarzeń. Niech wszystko ma swoje miejsce. Nie znam się na tym sprzęcie znajdującym się w środku. Wiem, że było dość głośno. Punkt dla mnie albo ziarno dla ślepej kury. Jak zwał tak zwał, byle do przodu. Chociaż prawdę 92
~~Michael Knight~~
powiedziawszy słowo „byle” nie było za specjalnie dobrze dobranym określeniem. Wracając jednak do właściwej historii. Jak już wspominałem, hałas działał na moją korzyść. Mogłem się zbliżyć do nich na odpowiednią odległość chowając się w ciemnych kątach jak przestraszona mała myszka oglądająca poczynania wielkiego i głodnego kota rozrywającego na sprzęty swą ofiarę. Widok był przerażający. Jakiś grubas trzymający tasak porcjował trupa. Smacznego przyszłym klientom! Nie wiem dokładnie na co czekałem w tamtym momencie. Pewnie na okazje jak mawiał mój stary znajomy Terry. Ten to był skarbnicą tandetnych powiedzonek. I po kilku minutach dość krwawego przedstawienia nadarzyła się jedna, którą musiałem wykorzystać. Tłuścioch skierował swe kroki do wielkiej zamrażarki. Wiecie, ogromna, zimna jak moje serce. Idealne miejsce do rozmowy dwóch kochanków. Rozejrzałem się, czy jego towarzyszy nie było gdzieś w pobliżu i ruszyłem spokojnie za nim. Byłem jak cień, jak jakiś pieprzony ninja. Czarny, na uboczu, trochę zapomniany. Powoli przymknąłem drzwi. Zadziwiające było to, że nie czułem chłodu. Trudno, innym razem zajmę się swoim zdrowiem. Ciężko było go zauważyć pośród wiszącego mięsa świń. Dodatkowo smród drażnił węch jak upierdliwa nastolatka prosząca swych starych o pozwolenie na wyjście z chłopakiem na noc. Trochę szczęśliwie poszedłem we właściwą stronę. Stał i kroił na samym końcu pomieszczenia. Czas się przywitać królewno! Wyjąłem gnata i lekko szturchnąłem. – Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać! – krzyknął pewny siebie. Odwrócił się, ale nawet nie zdążył zrobić głupkowatej miny na mój widok, chociaż kto wie, co sobie pomyślał w tej milisekundzie przed moim przedstawieniem – Chciałem porozmawiać... – i całą siłą jaką posiadałem uderzyłem go spluwą w twarz, upadł na swoje wielkie cztery litery. Przyłożyłem mu broń do skroni i pierwszy raz od dłuższego czasu szyderczo się uśmiechnąłem. W końcu to nie ja dostałem kopa w dupę. – A teraz mnie posłuchasz. Gówno mnie obchodzi, że krwawisz, chociaż z tego co widziałem grubasie, lubisz widok krwi. Po drugie, jestem troszeczkę jak widzisz zdesperowany i chuj mnie to obchodzi czy zaczniesz krzyczeć, by zawołać kompanów, bo i tak zdążę nacisnąć spust, więc już teraz zamknij ryja, zanim nawet go otworzysz. Jasne?! – czułem się jak gangster z opowiadań. Nieustępliwy, brutalny i skuteczny. Niech moc trwa! – Zajebię cię sukinsynie! – widocznie się za specjalnie nie przejął moim wykładem. Trzeba było to zmienić. Działałem impulsywnie. Nie byłem święty. Bliżej mi do całowania stóp Lucyfera niż balowanie w niebie. Chwyciłem tasak i długo się nie zastanawiając uciąłem trzy palce lewej ręki. Mówiłem. Aniołem to ja kurwa w tym momencie nie byłem! Broń przycisnąłem mu do skroni. 93
~~Michael Knight~~
Mroźny dotyk ewentualnej śmierci zmroził mu policzki. Domyślił się, że jak krzyknie, to zastrzelę na miejscu. Zacisnął zęby. Posłuszny piesek. – Widzę, że dobrze się rozumiemy. A trzeba było tak od razu. Nie mam dużo czasu. – wiedziałem, że klepsydra piasku odliczała czas, a nie był on sprzedawcą, u którego można było dokupić trochę minut, więc musiałem to szybko załatwić – Gdzie jest Bouma? – zacisnął zęby i wykrzywił się – Język ci ucięło? – chwyciłem znów za tasak. Moje hamulce już dawno puściły. Byłem bezwzględny, chyba właśnie to mnie trzymało przy życiu. Nieobliczalność. – Poczekaj pojebie! Pokroję cię tak jak jego! – No i proszę. Współpracujemy. Czemu go zabiliście? – Ty kurwo... – grymas twarzy zdradzał ból i złość, że taki dupek jak ja potrafił go zajść od tyłu i poturbować go mocno. –Mógłbyś powtórzyć, bo chyba nie dosłyszałem... – odbezpieczyłem broń, perfekcyjnie leżała w mojej dłoni, czułem władzę, była taka uzależniająca – W mordę! – jęknął zdegustowany – Kazali nam go zabić i zabrać bilet na bal... jak to kurwa boli! Ty szmato! Zapłacisz za to! – Już za to zapłaciłem i nadal spłacam dług, więc mi wszystko wolno, zatem lepiej bądź cicho zanim i ja zamienię się w malarza ściennego. Wydaje mi się, że nie potrzeba nam ingerencji osób trzecich w naszą pierwszą randkę, zatem ładnie proszę... – kompletnie mnie zamroczyło, nie kontrolowałem siebie. – Po co wam bilet? I kto wam kazał? – jednak tego się w tamtej chwili nie dowiedziałem. Nie wiem czy to ten Szept krążący w moich żyłach czy adrenalina, ale nie zauważyłem tego pieprzonego człowieka z tyłu. Poczułem tylko mocne uderzenie w tył głowy... Długo nie byłem nieprzytomny. Dostałem dwa, może trzy razy po pysku i się ocknąłem. Nie była to miła perspektywa. Siedziałem przywiązany na krześle. Koło mnie stał ten grubas, co chwilę temu stracił dzięki mojej brawurowej akcji paluszki. Trzymał kij bejsbolowy. I wszystko mówiło mi, że chyba chce wynagrodzić mojej osobie pieszczoty, które doznał ode mnie. Zajebiście się urządziłem. Pogratulować. Jednak nie miałem tyle szczęścia na ile liczyłem. – I jak ci się teraz kurwa podoba?! – uderzył mnie tłuścioch z całych sił w brzuch, sukinsyn... Jeszcze tych dwóch facetów przyglądało się całej akcji – Nie narzekam... – ledwo powstrzymałem łzy z bólu – zawsze marzyłem o masażu. – Oczywiście! – to chyba nie był dobry pomysł prowokować go w takich okolicznościach, chociaż może się zlituje nade mną i szybko wykończy. Uderzył raz, drugi i zanim zamachnął się po raz trzeci z miną ucieszonego bobasa na widok matczynych piersi zjawił się czwarty facet i 94
~~Michael Knight~~
przerwał na chwilę całą tę orgię. – Szef was woła. Natychmiast! – wrzasnął, a cała hołota zamilkła. Próbowałem rozpoznać ich twarze. Bezskutecznie. Latające gwiazdki dookoła głowy nie pomagały mi w tym zadaniu. Przerzucałem wzrok od jednego do drugiego. Zatrzymałem się dopiero na tym gościu, który uciszył stado rozpalonych małp. Jednak i jego twarzy nie rozpoznawałem. Chociaż czy to było ważne od kogo się umrze? – Jeszcze się policzymy przystojniaku. – wszyscy wyszli zostawiając mnie pobitego na krześle. Cóż, pochyliłem głowę do tyłu, godząc się na niezbyt ciekawy los. Przechyliłem się i spadłem razem z krzesłem do tyłu. Tron nie był najmłodszy i roztrzaskał się, uwalniając mnie przy okazji z niewoli. Zabrali mi broń, ale moja randka zostawiała mi kwiaty na pożegnanie. Kij bejsbolowy! Piękny prezent. Chyba się w nim zakochałem. A kto się lubi ten się czubi! Chociaż, może to było odwrotnie. Nieważne. Miałem rachunki do wyrównania za tę krew na moim, nowym garniturze. Długo nie musiałem czekać na powrót. Usłyszałem za drzwiami krótką rozmowę. Rozpoznałem jeden z głosów, grubasek już chciał dokończyć dzieła. Czekała go jednak niemiła niespodzianka, tym bardziej, że z tego co zrozumiałem reszta bandy postanowiła opuścić miejsce i z racji dobrej zabawy, moja randka miała posprzątać ten cały burdel, ale romans się nie skończył, więc przyczaiłem się koło drzwi z moją nową zabawką i zaczekałem. Aż nagle otworzyły się drzwi... – Robaczku, gdzie jesteś? Już idę pocałować ciebie... – zauważył rozwalone krzesło pośrodku pokoju, stanął jak zamurowany – Może to ja będę prowadzić! – uderzyłem tego skurwiela z całej siły w jego ogromny brzuch, ten upadł na małe schody i zleciał w dół, podbiegłem szybko przywitać się jak należy – Witaj słonko! – spodobała mi się ta ostra gra – Kurwa mać... – nie stać było go na żadne wyszukane słownictwo opisujące jego sytuację, chociaż jeśli byście się mnie spytali o zdanie to idealnie trafił ze sformułowaniem, tak subtelnie podkreślało jego wiedzę, że został sam na sam ze mną i to ja trzymałem broń – Nie mogłem pozwolić, by tak się to skończyło, czyż nie? – pogłaskałem go po nogach kijem, chyba dostał orgazmu, bo jęczał jak dziewica – A teraz wracając do naszej ostatniej rozmowy. I coś mi mówi, że nikt nam już nie przeszkodzi. Więc zapytam się grzecznie. Gdzie jest kurwa bilet i dla kogo pracujesz?! – Spojrzał się na mnie ze łzami w oczach, wiedział już, że gra teatralna skończona. Nie mógł liczyć na nic innego jak szybką śmierć za dobrą odpowiedź. I ja 95
~~Michael Knight~~
zdawałem sobie sprawę, że z finałem tego aktu będzie śmierć, byłem wtedy aniołem śmierci! – Oliver nas przysłał, byśmy dostali przepustkę. – jego oddech się uspokoił, chyba pogodził się z sytuacją – Nie znaleźliśmy tego jebanego biletu!! Słyszysz? Daj mi spokój. Nie mam już sił. Do kurwy nędzy, ale boli! – jeszcze trochę wymieniliśmy kilka zdań, nic ciekawego, poza tym, że znam dobrze Olivera. Jebany pajac udający rodzinę mafijną. Brutalny i głupi. A co ciekawsze, ojciec Gregory, pieprzony Templariusz, z którym miałem okazję wymienić kilka zdań był ich zleceniodawcą. Widzę, że impreza się rozkręcała. Odzyskałem również swojego najbliższego przyjaciela. Jak dobrze, że grubasek wziął moją broń. Chciał pewnie zachować jako trofeum. Przeliczył się, trafił na niewłaściwego człowieka. Miło poczuć, że to ty kontrolujesz w końcu sytuację. Bardzo mobilizujące... Mój niedoszły oprawca skąpany we własnej krwi leżący przy schodach wpatrywał się we mnie. Błagał. Wiedziałem co chciał. I powiedzmy sobie szczerze, zasłużył na jakąś nagrodę. Poczułem się jak jakiś archanioł wysyłający do szatana kolejną zagubioną duszę. Wycelowałem i pociągnąłem za spust. Prosto między oczy. Patrzyłem się na zwłoki jak układają się do snu. Nie miałem wyrzutów sumienia. Moja ręka była pewna. Wtedy też myślałem, że to wszystko wina narkotyku. A teraz? Człowiek zrobi wszystko, by przetrwać. Nie należałem do wyjątków. Więc co mi szkodzi zabić kilku drani zanim sam będę wąchać kwiatki od spodu? Po kilku głębszych rozmyślań adrenalina opadła, a ból stawał się coraz większy. Taniec z kijem bejsbolowym potrafi być niebezpieczny. Ostatni raz rzuciłem spojrzeniem na moją ofiarę w tej wojnie i wtedy przyszła grzeszna myśl. Ułatwili mi po części zadanie. Nie musiałem głowić się jak zdobyć bilet. Wystarczyło go znaleźć. Cóż, doświadczenia zmieniają człowieka. Tylko kto mówił, że na lepsze? Lekko jeszcze kulejąc poszedłem do biura Bouma. Nie zdziwił mnie widok powywracanych mebli i leżących w chaosie dokumentów. Teraz już wiem czemu nie mogli znaleźć tego biletu. Wierzyłem grubasowi, nie miał po co już kłamać. Człowiek wiedząc, że za chwilę umrze odkrywa wszystkie karty. Cóż, musiałem ten chaos ogarnąć. Chociaż gdzieś czytałem, że im większy burdel na biurku tym większy porządek w głowie. Nie byłem urodzony pod szczęśliwą gwiazdą, więc mogłem przypuszczać, że i ja nie znajdę tego cholerstwa. Chociaż liczyłem, że los, który ostatnio zabawiał się mną, podaruje odrobinkę wody na przeżycie, by troszeczkę wydłużyć nasze igraszki na pustyni, gdzie każde ziarenko piasku było metaforą żałosnych i brutalnie tłumionych marzeń na lepsze jutro, które zostało przypalone przez górujące słoneczko. Kurdę, zaczynałem zmieniać się w pieprzonego poetę. To jest zły znak. 96
~~Michael Knight~~
Po kilku minutach bezowocnego poszukiwania szczęścia zajrzałem pod biurko. Ech, jeśli czegoś szukasz nigdy nie rób bałaganu. Najwidoczniej bilecik spadł pod biurko, gdy ci subtelni detektywi z gracją przeszukiwali pomieszczenie. Znalazłem swoją wodę na przetrwanie i coś przeczuwałem, że nie będę tego dobrze wspominał, ale nie miałem wyboru. Czas spotkać się ze swym koszmarem, który miał swoje przedstawienie dziś wieczorem i tym razem to nie ja byłem głównym aktorem. Tak przynajmniej mi się wydawało. Więc długo się nie zastanawiałem, wyszedłem z tego bałaganu nie odwracając się ani razu. Myślcie co chcecie, ale żyjemy w brutalnych czasach, gdzie tylko czytając gazety podniecamy się i współczujemy komuś tragedii. Większość z nas zareagowała by dokładnie jak ja. Obojętnością. Dopóki wojna trwa, nie ma czasu na chowanie zmarłych, bo równie dobrze to my możemy dołączyć do wspólnej mogiły naiwnych, a uwierzcie mi, tam naprawdę jest ciasno i niewygodnie. Każdy ma własną apokalipsę. Wszystko jest subtelne, gdy dotyczy nas. Mój armagedon właśnie zbierał żniwa. Sam już nie wiem czy byłem zwierzyną czy drapieżnikiem. Może po części tym i tym. Kto wie jakie role przypisuje mi scenarzysta mojego życia. Chociaż dużo bym dał, by spotkać tego człowieka, który to wszystko wymyślił. Miło by było przekonać go do ckliwego happy endu. Jednak nie było mi to pisane. Jedynie sam mogłem się zatroszczyć o idealne zakończenie. Miałem okazję. Niemiecka ambasada, a ja w ręku trzymałem przepustkę do świata wielkich pieniędzy. Haven City było idealnym miejscem, jeśli miałeś szmal. Wtedy mogłeś dosłownie wszystko. Nawet własnych niewolników mogłeś kupić, nie wspominając już o każdej dziwce na ulicy, narkotykach i broni na żądanie. Można było się poczuć jak Bóg. I właśnie do takiego świata musiałem wejść. Nie miałem planu, bo i po co jak improwizowane sceny przynosiły kosz owoców? Jedynym moim przygotowaniem było wypożyczenie smokingu, by lepiej wkomponować się w tłum wiecznie uśmiechniętych bogaczy żyjących ponad stan. Nawet nie wiedziałem jak powstrzymać Insignię od ich zamierzeń. Nie byłem jakoś szczęśliwy, by ratować śmietankę miasta, ale jeśli to miało uprzykrzyć życie pewnym ludziom to ja się na to piszę!
97
~~Michael Knight~~
Część IV: Bal wszystkich świętych
Już dawno zatarła się subtelna granica przyzwoitości. Nie było odwrotu, nie było innych możliwości. Tylko prosta droga niczym tor lotu zimnego pocisku lecącego prosto w przerażone oczy. Byłem samotnym jeźdźcem bez głowy gotowy wskoczyć w paszczę lwa tylko po co, by stanąć mu w gardle i w dość oryginalny sposób udusić bestię. Jednak to miało się zmienić i to nawet tego dnia. Wieczór przyszedł nieoczekiwanie szybko. Zanim się zorientowałem stałem przed ambasadą niemiecką. Limuzyny podjeżdżały z każdej strony. Kto by się tam przejmował śmiercią kilkunastu osób z niższej warstwy społeczeństwa? Na pewno nie oni. Żal człowieka ściskał na samą myśl, że przejdzie mi uratować ich ciała bez kręgosłupów moralnych. Wszyscy tacy uśmiechnięci, cholerni hipokryci. Nie dajcie się zwieść. Co drugi z przyjemnością wbiłby nóż swemu rywalowi, gdyby ten tylko na chwilę odwrócił się do niego plecami. Oj tak, cała śmietanka towarzyska. Zawsze taka jest. Pełna obłudy i zacofania. Jeszcze przed samym wejściem przekupiłem kelnera, by wniósł pewną paczkę za mnie. Nie dopytywał. Kasa była wystarczającym motorem napędowym, a uwierzcie mi, jeszcze w tamtych czasach ludzie mieli resztkę przyzwoitości i nie ciągnęło ich do otwierania tajemniczych przesyłek. Dobra moja. Beretta była w środku. Wystarczyło ją odebrać. Więc czas na mój ruch. – Dobry wieczór proszę pana. Czy mogę zobaczyć wejściówkę? – wielki goryl udający ochroniarza przywitał mnie przy wejściu. Za jego plecami widziałem jeszcze kilku błąkających się typów, którzy mieli pilnować towarzystwa, a mnie zastanawiało w jaki sposób Sir chciał zrealizować swój misterny plan. – Oj, przepraszam. Nie jestem przyzwyczajony do takiego życia. Nazywam się Alfred Bouma. – podałem mu złoty bilet, popatrzył się na mnie, mięśnie twarzy były nieruchome przez cały czas. Analizował. Przynajmniej próbował. – Witam panie Bouma. Proszę wejść. – oddał mi przepustkę – Proszę tylko nie zgubić tego. Życzę miłego wieczoru. – był jak automat, chociaż wcale mu się nie dziwię. Musiał tę regułkę
98
~~Michael Knight~~
powtarzać każdemu kto przechodził, dość monotonne. – Dziękuję. – wszedłem do środka. Momentalnie zacząłem się rozglądać. Po chwili stresu dojrzałem
przekupnego
kelnera
stojącego
koło
bocznego
wejścia,
najprawdopodobniej
prowadzącego do toalet. Przeszedłem przez wielką salę, gdzie na jej końcu znajdowały się wielkie dwustronne schody. Musiałem się trochę sprężyć, bo nie wiedziałem dokładnie kiedy zaczyna się oficjalne przyjęcie. – Masz to? – zapytałem bezpośrednio – Jasne. – pokiwał głową, a ja skrzętnie dałem mu moje ostatnie pieniądze, które sam otrzymałem od zmarłego ojca Alberto – Drugie drzwi po prawej jak wejdziesz do toalety. Ale to nie broń, prawda? – Spójrz na mnie. Po prostu się stresuję. Mały dymek nie zaszkodzi. – Papierosy? Przecież można bezproblemowo palić. – popatrzył się na mnie. Uśmiechnąłem się jak ostatni idiota – Już rozumiem! – szyderczo udekorował twarz półksiężycem – Ten dymek. – na szczęście trafiłem na młodzieńca, który lubi od czasu do czasu zapalić marihuanę – Fakt, dodaje odwagi, ale radziłbym odebrać paczuszkę i wrócić szybko, bo za chwilę... – spojrzał na zegarek – Tak, nie myliłem się. Za chwilę ambasador przywita gości, więc proszę się pospieszyć. – Dziękuję. – ominąłem go i wszedłem do środka. Nie kłamał. Nienaruszone i zapakowane pudełko stało na kiblu. Rozpakowałem je. W środku znajdował się prezent od Sergey'a Nicoli. Pistolet z pełnym magazynkiem i kaburą. Założyłem to szybko. Idealnie. Nie widać! Zgniotłem pudełko i wyrzuciłem do śmieci. Dla pewności spuściłem wodę i umyłem ręce. Wyszedłem z toalety. Zdążyłem na pierwszy akt tego przedstawienia. W samą porę. Tłum zebrał się przed wspomnianymi schodami. Dołączyłem do nich. Wszyscy czekali z udawanym napięciem i zainteresowaniem. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że tak naprawdę to było jedynie na pokaz. Cały bal charytatywny był wielkim show dla mieszkańców. Liczyło się przede wszystkim pozyskanie się, by zdobyć w tym tańcu z jadowitym wężem nowe kontakty. I te sztuczne do granic możliwości uśmiechy. Po chwili wyczekiwania zszedł gospodarz przyjęcia. Mógłbym napisać, że wyglądał jak typowy Niemiec jakbym jeszcze wiedział jak taki typ człowieka wygląda. Na pierwszy rzut oka miał grubo powyżej pięćdziesiątki. Miał taki dziwny chód. Jakby na wszystkich patrzył się z góry i po części męczył się otoczeniem, które nie odrywało od niego wzroku. Stanął na pół piętrze. Precyzja w każdym ruchu. Przyciągał spojrzenie, jakby tutaj kompletnie nie pasował. – Witam państwa, drogie panie i szanowni panowie. Niezmiernie się cieszę... – świat dla mnie zatrzymał się. Zgasły wszystkie reflektory prócz te skierowane na ambasadora Republiki 99
~~Michael Knight~~
Federalnej Niemiec. Ten głos, byłem pewien! Nie sądziłem, że rozpoznam od razu swojego wroga. Nie myślałem dodatkowo, że będzie tak wysokim urzędnikiem. Nie miałem wątpliwości. To był on. Doktor Józef Neuer! Byłem totalnie zaskoczony i równocześnie przygnieciony wiadomością. Teraz dotarło do mnie, czemu Sir musiał osobiście zjawić się na bankiet. Punkt dla ciebie. Jednak nie paradował ze swym nazwiskiem. Oficjalnie był znany jako profesor Carsten Hamel. – Mam nadzieję, kończąc ten krótki wywód, że będziecie państwo dobrze się bawić. Licytację charytatywną rozpoczniemy za jakieś dwie godziny. Więc rozgośćcie się i zapraszam na salę bankietową właśnie po upływie tego czasu. A teraz wybaczcie, muszę jeszcze dopracować kilka szczegółów i zanim się państwo zorientują, dołączę w stosownym czasie. – otrzymał gromkie brawa i wszedł na górę. Wiedziałem jaki jest mój kolejny krok. Jeśli miałem cokolwiek się dowiedzieć, musiałem zajrzeć do jego gabinetu, tylko jak ominąć tych ochroniarzy? Samemu będzie ciężko, ale życie potrafi pozytywnie zaskakiwać nawet największych pechowców. – Jest pan bardzo odważnym człowiekiem, panie Knight. Nie spodziewałam się tutaj pana spotkać. – odwróciłem się i ujrzałem piękną kobietę, z wielkimi ustami, uwodzicielskim spojrzeniem, długimi blond włosami i te nogi do samej ziemi. Zastanawiało mnie kim jest i skąd wie jak mam naprawdę na imię. Takiej twarzy się nie zapomina. Nie mogłem ją wcześniej spotkać. Pamiętałbym. Kim ty do cholery jesteś ślicznotko? Kobietą przysłaną przez samego diabła? Jak bardzo byłem blisko odpowiedzi. – Musiała mnie pani z kimś pomylić. – uchyliłem się niezdarnie pod gradem słów – Ależ skąd. Znam pana twarz. – uśmiechnęła się, potrafiła zakręcić światem dookoła swej seksownej osoby. Była piękna i równie niebezpieczna. Podobała mi się. Od pierwszego spojrzenia. – Nazywam się Alfred Bouma. Przykro mi. Naprawdę się pani pomyliła. – musiałem ją przegonić, a to nie było proste. Rzeczywiście musiała mnie skądś kojarzyć. Tylko liczyłem na to, że nie jest powiązana z samym Neuer'em. – Poznał pan już mojego wuja. Nazywam się Natasha Markow. – kolejne zaskoczenie, ten wieczór zapowiadał się na bardzo ekscytująco, już teraz mogę zdradzić, że nie kłamała. Była to siostrzenica barona narkotykowego, chociaż jak się potem okazało, przybrana siostrzenica – Mieliśmy się spotkać jak pan miał zdobyć potrzebne informacje dla mojego wuja. A teraz niech pan udaje, że się witamy jak starzy, dobrzy przyjaciele, których łączyło namiętny seks, bo inaczej ci hipokryci zaczną nas obserwować, a pana plan umrze już teraz. – objęliśmy się, ucałowała mój policzek. Była zalotna. Czułem, że była warta grzechu. Wieczór się rozkręcał i jeszcze nie raz mogła mnie zaskoczyć. 100
~~Michael Knight~~
– Więc co teraz? – Ty mi powiedz. Nie przyszedł byś tutaj chyba bez powodu. – Być może. Chcę coś udowodnić i potem możesz to przekazać dalej. – O nie! Nie będę robiła za kuriera. Chcę brać w tym udział. – była pewna siebie, nie słuchała nakazów i robiła to co chciała. Zdobywała to co chciała. Po krótkiej dyskusji, która zakończyła się moją totalną porażką zgodziłem się, aby włączyć ją do zespołu samobójców, chociaż o tym jej już nie wspomniałem. Z jednej strony zyskałem niezwykłej urody towarzyszkę i pomocną dłoń, ale z drugiej strony, musiałem ją bacznie obserwować. Pilnować jak oka w głowie. Nie dlatego, że jej nie ufałem. O dziwo, pomimo wcześniejszych doświadczeń nie miałem z tym problemów. Tylko ciekawe co zrobiłby ze mną prawa ręka diabła, gdyby jego siostrzenica na mojej warcie straciła choćby włos z głowy? Nie byłem na tyle ciekawy i odważny, by sprawdzać tę wersję wydarzeń. Dzięki dodatkowej parze rąk mogłem ułożyć bardziej sensowny plan. Trzeba było dostać się na piętro, które zdawało się być nieosiągalnym szczytem dla jakiegokolwiek alpinisty, ale to dobrze się składa. Byłem człowiekiem łamiącym wszelkie reguły i zasady. Jednak nie można działać pochopnie. To była pieprzona gra w szachy. Cierpliwość się liczyła. Nie byłem w tym dobry. Dobrze, że mogłem liczyć na pomoc Natashy i w tamtej chwili nie liczyłem, że nasza znajomość aż tak bardzo się rozwinie. Odkładając na bok przyziemne rozkosze cielesne i fantazje, sprawą priorytetową było powstrzymanie Insignii. Nie miałem punktu zaczepienia. Wiedziałem, że narkotyk trzeba podać domięśniowo bądź dożylnie. Więc jak ten szalony naukowiec chciał tego dokonać, aby nie wydało się, że to jego sprawka. Wątpię, aby wszyscy dobrowolnie przyjęli śmiertelną dawkę, a jawne wymuszenie zwiastowało międzynarodowym skandalem, który mógł dosłownie wszystkie karty przetasować, jeśli chodzi o wpływ sił na świecie. Nie musicie wierzyć, że jakiś szary, nikomu nieznany człowieczek wpadł w międzynarodowe gówno. Sam do końca nie zdawałem sprawy z konsekwencji jakie kiedyś przyjdzie mi zapłacić za moją czelność, by jednak snuć plany przeciwstawienia się złu, ale nie byłem rycerzem w lśniącej zbroi. Daleko mi do ideałów męstwa i honoru. Dla mnie liczyło się przetrwanie, sam nie mogłem uwierzyć, że moja chęć przeżycia może być tak wielka. Dopiero, gdy człowiek uświadamia sobie ile przeszedł, by znaleźć się w konkretnym miejsce, zapala mu się dodatkowy silniczek, jak jakaś cholerna nadzieja, by dodać mu sił, by miał jeszcze większe szanse na znikomy sukces. 101
~~Michael Knight~~
Wracając jednak do bardziej przyziemnych spraw warto wspomnieć, że z Natashą pokręciliśmy się trochę po holu obserwując ochroniarzy, którzy tylko teoretycznie mieli zapewnić bezpieczeństwo gości. Z lichej logiki, bez większych podstaw, bo i po co, wyciągnęliśmy wnioski, że dla naszego nieszczęścia, dwóch stojących na półpiętrze goryli posiadali większy autorytet niż cała reszta błąkająca się bez celu ludzi. I jak się teraz dostać na szczyt? Minuty szybko mijały, zawsze czas przyspieszał, gdy człowiek potrzebował chwili zastanowienia. Po kilku dłuższych momentach pałętania się bez większego celu w holu zostaliśmy zaproszeni do wielkiej sali balowej na uroczyste otwarcie balu charytatywnego i na przemowę kilku osób, w tym oczywiście doktora Józefa Neuer'a. Można było zakładać w tym miejscu, że niejaki Alfred Bouma zostanie poproszony, by przemówił. W mojej sytuacji nie mogłem do tego dopuścić, wiedziałem doskonale, że ten pieprzony, samozwańczy prorok zna moją facjatę i mogło to dla mnie się bardzo źle skończyć. W poruszającym się ochoczo tłumie wciągnąłem swoją wspólniczkę do męskiej łazienki. Nie rzuciłem się w oczy. Nikt nie przyszedł namówić mnie do przyłączenia się w podróż. To była moja mała dywersja, która dawała szansę na realizacje pierwotnego planu. Byłem spięty, trochę jakby nie swój, ale dobrze, że miałem ją, tę która potrafiła rozładować napięcie. – Chcesz się bzyknąć teraz w łazience? Pochlebia mi to, ale może poczekaj jeszcze trochę? Jak się uda znaleźć jakieś informacje? – była rozbrajająca. Tego potrzebowałem. – Jak sobie życzysz. – gęsta atmosfera została zdeptana jednym gestem tej niebezpiecznej kobiety. Sergey wyhodował na swej fortunie nietuzinkową bestię. – To jaki masz plan teraz? – doskonałe pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Idź na całość, idź na żywioł, jak mawiają ludzie. To jest najlepsza strategia! – Potem będziemy układać jakiś misterny plan. – parsknąłem rozbrajająco – No zajebiście! Zawsze chciałam umrzeć w ramionach jakiegoś przystojniaka, który za cholerę nie wie co teraz robić. Dziękuję tobie. – ach ten przedszkolny sarkazm. Zawsze dodawał otuchy w najmniej odpowiednim miejscu. – Trochę ciszej... – uchyliłem drzwi, kątem oka obserwowałem otoczenie, nie było nikogo i liczyłem z całych sił, aby na półpiętrze prowadzącym do upragnionego raju również nie stała żadna żywa dusza – Droga wolna! – podbiegliśmy do schodów. Weszliśmy na górę. Tylko teraz które drzwi? – Nie chcę przerywać, ale chyba ktoś się zbliża! – wbiegliśmy w pierwsze lepsze drzwi. Na nasze kruche jak cieniutki lód szczęście były otwarte. W napięciu przykucnęliśmy tuż obok wejścia 102
~~Michael Knight~~
i nastawiliśmy ciekawskie uszy. – Pamiętaj, po drugim toaście będzie trzeba podmienić lampki z winem wybranym osobom. Wchodzisz, udajesz debila, podajesz nowy trunek i idziesz dalej. Takie było rozporządzenie, więc trzymaj się planu. – Rozumiem doskonale. Zbawienie świata potrzebuje ofiary. Zrobię co w mojej mocy. – gadali jak nakręceni. Indoktrynacja była doskonałym narzędziem do tresury słabych jednostek. – Nie, masz wykonać zadanie! – Dobrze. Idę przygotować szept. – rozmowa nabierała ciekawego obrotu. Nie poznałem głosów, ale musieli to być ludzie powiązani z tą walniętą sektą. Robiło się nieciekawie. Dowiedziałem się od towarzyszki zabaw, że drugi toast oznacza nie mniej nie więcej jak maksymalnie dwie godziny od tego momentu. – Nienawidzę tych ludzi. Czemu Neuer z nimi pracuje to tego nigdy nie zrozumiem. Trudno. Dobra, koniec pogawędki z samym sobą, czas zająć się gośćmi. – te słowa były tylko utwierdzeniem, że trafiłem w odpowiednie towarzystwo. Wtedy sobie nie zdawałem sprawy z magii tych słów, ale to nie było ważne. Trzeba odnaleźć gabinet pana ambasadora i dowiedzieć się o nim trochę więcej. Może to naiwne, by sądzić, że taki człowiek będzie przetrzymywał ważne dla siebie dokumenty właśnie w takim miejscu, ale z drugiej strony, ambasada zdawała się być bardzo dobrą kryjówką do bezpiecznego ulokowania takich informacji. Po dwóch nieudolnych próbach wejścia zdołaliśmy odszukać właściwe pomieszczenie. Ja wszedłem do środka, a piękna została pilnować wejścia. W środku panował półmrok, ale nie było możliwości zapalenia światła. Bóg mnie nie opuścił, by ukazać się jak świetlik mordercom. To nie był mój styl. Na szczęście moje oczy były przyzwyczajone do ciemności. Dopiero po czasie dotarło do mnie, że przez pewien moment od zażycia szeptu widziałem lepiej po zmroku. Nie było trudno odnaleźć sejf, który śmiał się do mnie na końcu gabinetu, tuż przy biurku. Wiedział, że nie jestem dobry w łamaniu kodów. Nigdy czegoś takiego nie musiałem robić. Życie uwielbia rzucać swe ofiary na głębokie wody. Albo przeżyjesz i będziesz miał kolejną szansę na rozśmianie siły wyższej albo umrzesz opadając na samo dno porażki i nikt nie będzie nawet pamiętał o tobie. Doskonałe zasady. Proste i brutalnie przejrzyste. Zacząłem przeszukiwać pomieszczenie dokładniej w celu odnalezienia zaginionego skarbu. Szczęście tego wieczora sprzyjało mi. Znalazłem klucz leżący na półce. I pomimo początkowej euforii, gdzieś daleko w odmętach mych myśli paliła się czerwona lampka. A jeśli to wszystko to tylko przynęta, bym wpadł jeszcze większe tarapaty? Znając umiłowanie życia do mnie w ostatnich 103
~~Michael Knight~~
dniach mogłem przypuszczać, że prędzej czy później utopia upadnie tak szybko jak droga jaką musi przebyć pocisk do przerażonej ofiary wystrzelony z zimnej lufy broni. Otworzyłem wrota piekieł. Sterta dokumentów rozbiła się o ziemię. Chyba ktoś do nich nie zbyt często zagląda. Poniszczone i porzucone. Niektóre zdawały się mieć już sędziwy wiek na swym papierowym karku. Wziąłem do ręki cyrografy opowiadające poczynania nazistów w swoich eksperymentach. Nieprawdopodobne, że takie dokumenty można trzymać tak bezpańsko. Chociaż ludzie opowiadają, najciemniej pod latarnią, tam dziwki urzędują. Gram twardziela, który sika po kątach ze strachu, ale w głębi serca byłem silniejszy niż wam się wydaje. Nawet wliczając ostatnie wydarzenia, ale to co przeczytałem mrozi krew w żyłach. Tylko coś mi się nie zgadzało. Dlaczego tak łatwo wszystko poszło? Minęła chwila zanim do mnie dotarło. Nie było żadnej wzmianki o tajemniczym szepcie. Wszystkie informacje gdzieś kiedyś w przeszłości przetoczyły się publicznie. Niemców tego okresu nie można nazwać ludźmi, pierdoleni hitlerowcy. Bardziej bestiami z najmroczniejszych koszmarów. Jednak nie wszystko było bezużyteczne. Schowany nieśmiało list w cieniu swych większych braci wychylał się od czasu do czasu. Jest! Coś czego szukałem. Prywatna siedziba tuż za miastem. Ten pieprzony nazista mieszkał w starej rezydencji. Taki przytulny pałacyk. Kto by pomyślał, że swego czasu muzeum zostanie sprzedane i zamienione na pieczarę zła. Kto by pomyślał, te kilkanaście miesięcy temu, że brak imiennej wzmianki o kupcu, może okazać się zwiastunem czegoś poważniejszego niż samo zamknięcie nierentownego muzeum. Pożyczyłem sobie list z adresem. Skrzętnie zamknąłem sejf i już miałem szykować się do wyjścia, gdy nagle usłyszałem kroki. Da się rozpoznać, gdy to kobiece szpilki odbijają się od podłogi. To nie były kroki Natashy. Nie myślałem długo. Schowałem się pod biurko modląc się w duchu, aby ten ktoś nie chciał zbyt dokładnie penetrować pomieszczenia. Otworzyły się powoli drzwi. Jestem już skończony, pomyślałem. I kolejny zwrot akcji, jakby ktoś ze mną grał w ping ponga, tylko to ja byłem piłeczką odbijaną raz w jedną raz w drugą stronę. – Co tutaj pani robi? Nie wolno przebywać na piętrze. To prywatne pokoje pana ambasadora. – nie widziałem za bardzo postaci kryjącej się w cieniu tuż za progiem, więc nie wiele widziałem – Przepraszam. Chyba pomyliłam się. Szukałem toalety, a sam pan wie jak to zagubione potrafią być kobiety w takich dużych willach jak ta. Czy mógłby pan być tak miły i skierować mnie do niej, bo sprawy kobiece nie mogą dłużej czekać, jeśli pan rozumie. – chyba nikt się nie obrazi, jeśli powiem, że każda kobieta potrafi grać słodką jak miód idiotkę, byleby dostać to co chce. Tym 104
~~Michael Knight~~
razem aktorka stała po mojej stronie. Mężczyzna zamknął drzwi i tak jak mniemam, zaprowadził współtowarzyszkę na parter. To dało mi czas na reakcję. Podniosłem się z niewygodnej pozycji i ruszyłem w stronę drzwi. Lekko je uchyliłem i bacznie obserwowałem okolicę. Super, nikogo nie było. Wyszedłem z pokoju. Cholera, nie mogę przecież władować się na schody. Ta bajeczka o poszukiwaniu mistycznej toalety w moim wykonaniu nie przejdzie. Rozejrzałem się i utknąłem w martwym punkcie. Ponownie usłyszałem kroki dochodzące ze schodów. Wracał. I ja zawróciłem czym prędzej do pomieszczenia. Dzień bez akrobatyki dniem straconym! Otworzyłem okno i z pełną gracją wyszedłem na zewnątrz. I biłem się z myślami, czy ta cholerna rynna rzeczywiście wytrzyma mój ciężar. Po kilku cięższych momentach znalazłem się na dole z zakrwawioną lewą dłonią, bo oczywiście musiałem się zranić schodząc na dół. Tak aby nie było zbyt idealnie. Przyczaiłem się w cieniu. Zapaliło się światło w pokoju, który w pośpiechu opuściłem. Ktoś zamknął okno, zgasił światło. I trzymałem w tym czasie kciuki, aby ten tajemniczy ktoś nie skojarzył fakty jako włamanie. Tylko teraz musiałem dostać się z powrotem do środka i powstrzymać diabelską imprezę od tragedii. Liczyłem na kolejny kawałek szczęścia. Pomieszczenie pracownicze! W takich domostwach musi być oddzielne wejście dla zwyczajnych roboli. Tym bardziej, że wnioskowałem, że Szept zostanie podany w napoju bądź w jedzeniu, więc dobrym pomysłem było zajrzeć do kuchni, a jak się okazało, moja niefrasobliwość skutkowała pozytywnymi efektami. Łatwiej będzie odwiedzić kucharza od strony pracownika niż gościa. Więc z nieskłamaną euforią postanowiłem poszukać tych tajemniczych wrót do mojego nieba. Rozejrzałem się uważnie po zaśnieżonej okolicy i kątem oka dojrzałem podjeżdżający samochód towarowy. To było to! Moja iskierka zanurzona pikanterią niepewności. Czym prędzej podbiegłem we właściwą stronę. Przyczaiłem się w krzakach jak rasowy włamywacz i wyczekiwałem na przelotną okazję. Była to delikatna sprawa, jeden fałszywy ruch i wszystko mogło obrócić się przeciwko mnie. Chociaż... brzmi znajomo. Tak jak się spodziewałem. Z auta wysiadł jakiś pracownik dźwigający paczkę. Długo nie myślałem, gdy nikogo prócz nas nie ma na zewnątrz. Podszedłem do niego i uderzyłem go w tył głowy. Upadł na zaspę. Gdyby to była inna pora roku zostawiłbym biedaka gdzieś na krańcu posiadłości, ale jeszcze w tym momencie miałem skrawki sumienia ściskające moje gardło. No kurwa! Gdzie ja go teraz umieszczę? Jednak ponownie coś pozytywnego mnie spotkało. Gdzieś w oddali znajdował się garaż. Cóż, nie mam wyboru, lepsze to niż nic. 105
~~Michael Knight~~
Z odnalezieniem mojego sanktuarium nie było problemów. Wrzuciłem nieprzytomnego gościa koło zakurzonego samochodu, ściągnąłem mu ubrania i przykryłem swoim płaszczem, samemu zakładając pracownicze ubranie. Chwyciłem paczkę, wziąłem głęboki oddech, twierdząc równocześnie, że to idiotyczny pomysł, właściwie wszyscy widzieli moją twarz, ale w desperackim kroku można pominąć kilka nieistotnych szczegółów brudzących krystalicznie czysty plan i wyruszyłem na podbój mrocznej strony przyjęcia. Zbliżając się do właściwych drzwi zastanawiałem się przy okazji jak sobie radzi moja nowa wspólniczka, która mogłaby rozpalić ognisko u niejednego mężczyzny. Znając jednak zdolności kobiet do mistrzowskiej gry aktorskiej byłem o dziwo dość spokojny jej losem. Więcej niepewności miałem do swojej osoby, bo kiedyś limit lichego jak konstrukcja domku z kart na wietrze szczęścia się wyczerpie i wtedy wszystko runie w mgnieniu oka, zostawiając niewidoczne ślady mojego istnienia wydeptane w rozsmarowanej plamie gówna na drodze. Tak rozmyślając optymistycznie nad wariantami zdarzeń nie zdałem sobie sprawy, gdy doszedłem do drzwi pracowniczych i już chciałem zapukać, gdy nagle ktoś nerwowo je otworzył. Stanął przede mną mocno zbudowany facet odziany w strój kucharza z wielkim tasakiem w dłoni. Lekko się przeraziłem, zrobiłem krok do tyłu. Mężczyzna spojrzał się na mnie, po czym popatrzył się na narzędzie, które trzymał w dłoni i burknął pod nosem stopniowo podwyższając głos. – Weź kurwa nie cwaniakuj, co? Nie tylko żeś się spóźnił z dostawą to jeszcze mi jebany prosiak nie chce się pokroić tak aby wyglądał jak to gospodarz powiedział, artystycznie. Oż kurwa! – zdenerwowany mężczyzna pod naporem ciśnienia adrenaliny bujał się we wszystkie kroki. Przypominał mordercę z książki niż kucharza pracującego dla samego ambasadora – Jakie ludzie to mają życzenia. Właź do środka z tym pudłem, bo kurewsko zimno na dworze, a ja nie zamierzam przez ciebie gówniarzu jaja odmrażać. – po tak miłym przywitaniu się nie mogłem odmówić skorzystania z zaproszenia i czym prędzej wszedłem do wąskiego korytarza. Zrobiłem dwa, może trzy kroki do przodu – Ej! – zatrzymałem się. Chwilę później ciężar paczki powiększył się, gdy ten grubasek położył tasak na dostawie – Dobra, zanieś to do kuchni, ja idę się odlać, bo czeka mnie robota ze specjalnym zamówieniem dla naszego gospodarza. – Nie ma sprawy. – odrzekłem – Nikt ci za gadanie nie płaci. Jazda do kuchni! – pokiwałem głową i ruszyłem przed siebie, a kucharz wszedł do pierwszych drzwi, które pojawiły się na mojej drodze, ja skorzystałem z drugich drzwi, ciut dalej. Zapach pieczonego kurczaka zawsze mnie zwabi do pomieszczenia. Położyłem to co miałem położyć i korciło mnie, aby zajrzeć do środka. Już miałem szykować się do 106
~~Michael Knight~~
otwarcia przesyłki, gdy wszedł do kuchni facet w białym fartuchu – Jeszcze kurwa tego nie otworzyłeś? Ja pierdole, czy ja wszystko sam muszę robić? Bierz w łapska nóż i otwieraj, ja przygotuję resztę. Cóż, jak takie jest jego życzenie, czemu nie. Zniszczyłem zabezpieczenia i podniosłem górę odsłaniając małe buteleczki z jakimś lekko zielonym płynem. O! Zamiast pokrzyżować im plany to ja jeszcze dosłownie pomogłem wnieść to na bal. Zajebiście! Jednak nie miałem czasu na gratulacje. Tak patrząc się na tą szatańską wodę zrobiło mi się jakoś tak ciemniej. Wtedy zorientowałem się, że ten tłuścioch zaszedł mnie od tyłu i szykował małą niespodziankę. – Chuj mnie obchodzi kim jesteś, ale na pewno nie jesteś Ernestem cwelu! – zamachnął się swoim wielkim tasakiem i tylko moja szybka reakcja uratowała mnie od stracenia mojej wiernej prawej rączki. Odskoczyłem od niego w boku, przy okazji przewracając się o coś metalowego co leżało na ziemi. Nie miałem dużo czasu na dojście do siebie, gdyż ten owłosiony mamut nie dał mi zbyt długiej chwili na otrząśnięcie się po jego nieudanej akcji. Zaatakował raz jeszcze. Przeturlałem się po podłodze. Na szczęście przeciwnik nie należał do zbyt wygimnastykowanych, pewnie lata w kuchni mu nie służą, zatem nie miałem problemów z unikaniem kolejnych ciosów. Jednak wiedziałem, że nie możemy zbytnio hałasować, bo z takim rywalem sobie poradzę, ale z wysportowanymi ochroniarzami, którzy zapewne mają broń już tak łatwo by nie było. Zatem w pewnym momencie podciąłem kucharza, ten upadł na ziemie uderzając głową o posadzkę. Cóż, jeden cios załatwił wszystko. Podniosłem się. Takie walki to ja mogę mieć! Praktycznie zero trudu. Coś idealnie dla mnie, ale prawdę mówiąc, każda rybka ścigana przez rekina będzie przez moment szczęśliwa, gdy na swej drodze spotka jeszcze mniejszą rybkę, którą może z łatwością połknąć tak jakby to uczynił wspomniany wcześniej drapieżnik z naszą bohaterką metafory. To wielkie, nieprzytomne cielsko z trudem zawlokłem do kibla i zamknąłem go tam. Ja sam wróciłem do kuchni i zastanawiałem się co dalej. Wtedy jeden z napisów na pojemnikach stojących na półce dał mi odpowiedź. Zielona herbata. Muszę zrobić tak, aby nikt nie zorientował się, że przerwałem ich rytuał zagłady. Chociaż w innych okolicznościach tych wszystkich balujących świętych bez żalu bym pożegnał, ale niestety, to nie był ten dzień. Zatem do zimnej wody wrzuciłem herbatę i na moje szczęście wywar dobrze imitował swoim kolorem właściwy trunek, który dla bezpieczeństwa wylałem do zlewu. Ta, bo po co mi dowód, nie? Tylko co dalej? Zbliżyłem się do wielkiej beczki stojącej w rogu pomieszczenia. No tak, wino. Zmieniłem 107
~~Michael Knight~~
swój pierwotny plan. Wylałem wywar z zielonej herbaty. Nie będę psuł im smaku. Usłyszałem chwilę później kroki. Szybkim ruchem schowałem się w spiżarni i postanowiłem obserwować kto zawitał w moje skromne progi. Po wyglądzie doszedłem do wniosku, że musi być to kelner. Mamrotał coś do siebie. Pewnie nie był zadowolony, że kucharz nie przygotował trunku. Przez kilka minut mój wzrok był skierowany na faceta, który nerwowo nalewa do kieliszków wino, zapewne do toastu... toastu! Całkowicie o nim zapomniałem. Po dłuższej chwili jeszcze kilku pomocników przyszło, aby rozdać kieliszki. Gdy tylko ostatni z nich opuścił pomieszczenie, ruszyłem przed siebie. Doszedłem do końca korytarza prowadzącego do głównego holu. Lekko uchyliłem drzwi. Moim oczom ukazała się stojąca dość nerwowo... Natasha! Otworzyłem szerzej drzwi i pomachałem w jej kierunku. Na szczęście to dostrzegła. Podbiegła do mnie. – Gdzie ty byłeś? Wiesz, że twój bilet był wywoływany do odbioru nagrody? – To tym lepiej dla nas. – chwyciłem ją za rękę i zamknąłem drzwi – Powstrzymałem przed katastrofą, lecz teraz musimy znikać zanim się zorientują. A najlepsze wyjście jest tym korytarzem. – pociągnąłem ją mocniej, ruszyła za mną, obyło się bez przeszkód. Dostaliśmy się na ulicę. – Chyba tak nie będziesz paradować na ulicy, co? – blond piękność zaproponowała, abym przebrał się w jej mieszkaniu, które znajdowało się dość blisko nas. Zatem ruszyliśmy w zaproponowanym kierunku. Nie muszę mówić, że wyglądało to komicznie. Ona, ubrana seksownie i stosownie na bal i ja przebrany za pracownika. Gdy nasze ciała znikały w wieczornej mgle, do mojej głowy przyszła myśl. A gdzie furgonetka, którą przyjechał nieprzytomny jegomość? Nie było już czasu rozstrzygnąć tego dziwnego faktu, jednak ten przebłysk złowieszczego fetoru był niczym spadająca gwiazda. Siedzisz sobie spokojnie i obmyślasz najskrytsze marzenia, a nagle orientujesz się, że ta magiczna chwila zaraz zamieni się w tragedię, ponieważ głaz spadający z nieba leci wprost na ciebie. I po chwili zwątpienia doszło do mnie, że poszło nadzwyczajnie dobrze. Kto by pomyślał, że to będzie jedynie cisza przed sztormem, który nadchodził ze wszystkich możliwych stron. Aż przetoczył się po karku dreszcz. W tamtej jednak chwili myślałem, że z zimna. Gdybym tylko wiedział, ale nie będę zdradzał przedwcześnie faktów. Cieszmy się radośniejszą stroną życia, póki możemy...
108
~~Michael Knight~~
Część V: Krew niewinnych
Długo nie minęło jak zniknęliśmy z ulic Haven City. Za nami błąkała się myśl, czy aby wszystko zostało załatwione. Nie mogliśmy dopilnować bezpieczeństwa gości. Zerkając po raz ostatni na chowającą się za ścianą gęstej mgły ambasadę czułem, że coś poszło jednak nie tak jak to planowaliśmy. Może to już zmęczenie materiału dawało swój znak albo może to było przeczucie. Nie mogliśmy tego sprawdzić. Musieliśmy rozpłynąć się w cieniach miasta. Dwie, może trzy przecznice dalej, w luksusowej dzielnicy, gdzie ludzie dosięgali nieba, było mieszkanie Natashy. Tak jak można było się spodziewać po siostrzenicy samego barona narkotykowego, który sam rezydował w luksusowej willi pod nazwiskiem Markow, jej „mały i przytulny” domek okazał się być przepełniony barokowym przepychem. Blask bogactwa potrafił odurzyć człowieka. Wtedy z sarkazmem ucieszyłem się, że los zmienił mnie w desperata odpornego na wdzięki królestwa, które rozłożyło ręce w moją stronę. Jednak nie miało to znaczenia. Nie w tamtej chwili. Natasha Markow. Stanęła w samym centrum pokoju. Wyglądała bosko. Idealna femme fatale. Równie niebezpieczna co piękna i seksowna. Przykuwała uwagę. Gdy odpadł popiół z niedoszłej rywalizacji z Józefem Neuer'em, o której zapewne w tamtym momencie nie wiedział, mogłem się bliżej przyjrzeć mojej nowej wspólniczce. Moje fatum potrafiło mnie zakręcić na małym palcu serwując mi nietuzinkowe sytuacje. Ta należała właśnie do tych nadzwyczajnych. Będąc między młotem i kowadłem spotkać jeszcze na deser siostrzenice jednej ze stron to już dużo za dużo, a jak się wtedy okazało to nie był koniec naszej znajomości. Kto by przypuszczał, że znajdę się sam na sam z diablicą, która kusiła każdym swym ruchem. Podeszła do barku, nalała drinka i zamoczyła swoje usta. Wtedy spojrzała się na mnie. Jakby kilkanaście minut temu zamiast ucieczki z pola bitwy była standardowa ewakuacja z baru, gdzie miał miejsce tandetny podryw. Smakowała mi ta atmosfera. – No panie Knight. Po twojej lewej stronie ma pan sypialnie. W szafie powinien znaleźć coś pasującego, no bo chyba w takim stroju nie będziesz paradował przed damą? – uśmiechnąłem się
109
~~Michael Knight~~
podtrzymując iluzję i zrobiłem to co prosiła. Podszedłem do szafy i zajrzałem do środka. Rzeczywiście miała tam sporo różnych garniturów. W międzyczasie dowiedziałem się, że ubiór należy do Sergey'a, bo często zagląda swego oczka w głowie. Już sama myśl, że zwinę mu jeden z kosztownych wizytówek napawała mnie dumą. Ot taki mały, niegrzeczny pstryczek w nos. Gdy już wybrałem właściwy komplet, nagle poczułem dotyk zimnego metalu na karku. – Nie ruszaj się! – A to jakaś nowa seks zabawa? – Odwróć się i na kolana. Ręce wysoko nad głową! Ale już. – wykonałem posłusznie jej rozkazy. Patrzyłem jej prosto w oczy. Tak bezdusznie. Bez strachu. Nagle sytuacja wymknęła się spod kontroli. Rzuciła rewolwer gdzieś w kąt i przylgnęła swoimi wargami do moich. Zaczęła mnie namiętnie całować. Przez kilka soczystych pocałunków miałem swoje opory przed gniewem Bożym ze strony Nicoli, ale gdy zdjęła ze mnie koszulę jakiekolwiek „ale” zniknęło gdzieś w mrocznym zaułku. Chwyciłem ją za biodra. W dzikości zdarłem z niej sukienkę, która tak precyzyjnie podkreślała jej figurę. Nie mieliśmy żadnych zahamowań. Rzuciłem ją na łóżko. Potem ona chwyciła moje spodnie. Nie potrzebowała pomocy. Natychmiast rozpięła je i eleganckim ruchem pozbyła się dolnej części garderoby. Po krótkiej inicjacji chwyciła swój stanik i odpięła go. Widok nagich piersi tylko pobudził mnie jeszcze bardziej. Kompletnie zapomniałem o konsekwencjach. Raz się żyje. Zatopiłem swoje usta w jej jędrne góry. Czułem się, że zdobywam na nowo Mount Everest. Pozbyłem się w międzyczasie swojej bielizny i schodziłem coraz niżej językiem. Gdy doszedłem do czerwonych jak płynąca w moich żyłach gotująca się krew majteczek, chwyciłem je zębami i ściągnąłem, uwalniając przy okazji mieszkającego we mnie demona. I chociaż wiem, że to najciekawsza część mojej opowieści to jednak w tym miejscu pozwolę opuścić kilka szczegółów. Może nie mam problemów ze sumieniem, gdy przychodzi do uszczęśliwiania nawet zajętych kobiet, lecz nawet ja mam swoje standardy, których się trzymam. Tak więc przeskoczę parę akapitów, bo historia ta to nie erotyk, chociaż zdaję sobie sprawę, że by była o wiele lepszym dziełem niż to co teraz tworzę, jednak tak nisko nie upadłem, aby na siłę kogokolwiek przyciągać. Po burzliwym, męczącym zbliżeniu blond włosa piękność błyskawicznie zasnęła w moich ramionach. Ja jeszcze przez chwilę gapiłem się w sufit i rozmyślałem o dalszych posunięciach względem pana ambasadora, bo wierzcie bądź nie, ale rozum chwilę później do mnie wrócił jakby naładowany energią. Chciałem to za wszelką cenę wykorzystać. Więc jeszcze przez moment 110
~~Michael Knight~~
walczyłem ze zbliżającym się snem. Wiedziałem jedno. Muszę za wszelką cenę odwiedzić ten pałacyk tuż za miastem. Tam mogła się skrywać nie tylko siedziba nazisty, ale co lepsze, wytwórnia Szeptu. Przynajmniej na to liczyłem. Gdy tak planowałem kolejne ruchy spostrzegłem, że zrobiło się nadzwyczajnie cicho. Po raz pierwszy od dłuższego czasu zagościł w mojej głowie spokój. Pieprzony narkotyk w końcu przestał działać. Wziąłem głębszy wdech. O tak. Nic mnie nie bolało. Ręce nie drżały. Nareszcie byłem wolny. Więc pełen satysfakcji zamknąłem oczy, by odpocząć i nabrać sił na kolejną rundę. Tym razem pod moim dyktandem! – Obudź się, Michael... Obudź się, Michael! – otworzyłem natychmiast oczy. Rozejrzałem się dookoła. Śnieg sypał z nocnego nieba jak konfetti na diabelskiej paradzie. Chyba mam deja vu. Spojrzałem na siebie. Leżałem przykryty białą płachtą. Znów miałem na sobie swój strój i ulubiony płaszcz. Gdzie ja jestem? I gdzie osoba, która do mnie mówiła? Czy ja śnie? – Michael... – Wstałem jakby rażony prądem, wtedy zamarłem. Ambasada?! Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Podniosłem swoje dłonie. Wpatrywałem się przez kilka dłuższych chwil. Nie drżały. Żadna z nich nie zadrżała. Było jednak coś bardziej dziwnego w tym obrazie. Nie mogłem, nie potrafiłem dostrzec najbliższej okolicy. Nie widziałem innych budynków. Jakby otaczała mnie mgła, która szczelnie mnie zamknęła w tym chorym obrazie. Tylko ja i budynek po lewej. Westchnąłem i na chwilę zamknąłem oczy. – Michael! – znów jak najszybciej rozchyliłem powieki, lecz wtedy to już kompletnie szczęka spadła aż do samej ziemi. Jestem pewien, że stałem obok, a nie na wprost ambasady! Tylko kilkanaście centymetrów dzieliło mnie od drzwi wejściowych. Zacisnąłem dłonie i wszedłem do środka. Przywitała mnie ciemność. I ta pustka. Główny hol nie przypominał tego udekorowanego i rozświetlonego pomieszczenia w czasie balu. Jakby ktoś ukradł wszystko, włącznie ze światłem. Tylko nieliczne promienie księżyca potrafiły przebić się przez nieszczelny sufit i okna. Poczułem się taki samotny. Na chwilę. Coś pchało mnie, aby zbadał to miejsce. Zdawałem sobie sprawę, że to najprawdopodobniej skończy się czymś niezbyt przyjemnym, ale kto by się tam przejmował. Każdy mój krok odbijał się od ścian. Złowrogie echo tańczyło wokoło mnie. Kokietowało. Było niczym rozkapryszona kobieta bawiąca się swoją ofiarą. Czułem się jakbym z każdym kolejnym pokonanym metrem zbliżał się do przedsionka piekła, a moje buty odgrywały śmiertelną melodię przypominającą marsz pogrzebowy na pograniczu snu i jawy jak i dobrego smaku oraz 111
~~Michael Knight~~
kiczu. Jednak to nie strach opanowywał moje ciało. Tchórzliwe powietrze zeszło ze mnie tuż po przekroczeniu progu. Teraz chęć zakończenia triumfowała nad zgrają niezdefiniowanych uczuć. Pora z tym skończyć. Moje nastawienie przybrały optymistycznych barw pomimo królującego mroku. Nagle usłyszałem kroki. Dochodziły z piętra. Podszedłem do schodów. Nie przypominały tych oryginalnych. Te były bardziej kręte, dłuższe i bardziej niedostępne. Nie zamierzałem marnować czasu. Ruszyłem przed siebie. Idąc powoli w jedną, właściwą stronę zastanawiałem się co może mnie tam spotkać. Chyba już nic mnie nie mogło zaskoczyć. Tyle już przeszedłem. Gdy znalazłem się na korytarzu, zauważyłem uchylone drzwi. Ktoś mnie zachęca. Pomyślałem sobie, robiąc przy okazji krok do przodu, że dobrze mu idzie. Stanąłem przed nimi z ironicznym uśmiechem. Odepchnąłem je od siebie. Moim oczom ukazał się główny... hol? Mój umysł płata mi figle. To nie może być prawdą. Wszedłem do środka, a zanim spostrzegłem się, drzwi zniknęły, a ja ciągle byłem w punkcie wyjścia. Nagle z podłogi wyskoczyła postać. Nie mogłem sobie przypomnieć szczegółów, ale byłem pewien, że gdzieś go już widziałem. – Widzę, że nie poddajesz się Gabrielu. – ten jego stonowany głos usypiał moje zmysły, z każdym jego następnym słowem walczyłem jakby rzucał na mnie prastare zaklęcie – Już niedługo twoja dusza będzie moja! – intuicyjnie chciałem zrobić krok w tył, lecz zrozumiałem wtedy, że nie mogę się ruszać. Jednak nie panikowałem. Złość zbierała się w moim wnętrzu. Niepohamowana nienawiść dodawała mi sił. – Jestem Szeptem, twoim Bogiem! Pokłoń się mojej potędze, a być może śmierć przyjdzie szybko. Poczuł mój głos. Niech dudni w twojej głowie niczym tysiące wojennych bębnów. Pokłoń się! – coś ściskało moją klatkę piersiową, traciłem oddech. Po kilku chwilach walki o przetrwanie, pot lał się z mojego ciała niczym fontanna strzela wodą w słoneczny dzień. – Chciałbyś... – wymamrotałem pod nosem krzywiąc twarz z bólu – Masz czelność odzywać się bez pozwolenia?! – zacisnął swoją pięść, a ja poczułem jakbym tracił możliwość mówienia. Ból był nie do wytrzymania. Oddychałem płytko. – Ch...ch...chciałbyś... – wyszeptałem w końcu. Zrobiłem krok do przodu. On do tyłu. Spojrzałem się mu prosto w oczy. O nie, nie tym razem skurwielu. Nie przestraszysz mnie! – Nazywam się Michael Knight! Michael Gabriel Knight! – Postawiłem jeszcze raz stopę bliżej jego, a ten nagle rozbłysnął różnokolorowymi światłami i wyleciało w moją stronę kilkanaście czarnych niczym demony z krwawego horroru nietoperze. Słyszałem pusty śmiech ogarniający 112
~~Michael Knight~~
pomieszczenie, ale tego mężczyznę co ogłosił się Bogiem już tam nie było. Upadłem na ziemię. Moje zwycięstwo okazało się lichą podstawką pod pusty kubek po herbacie. Świat zaczął wirować. Ból przeszywał moje ciało. Nie mogłem się podnieść. I tylko słyszałem ciągle ten śmiech i swoje imię. Na okrągło. Co się ze mną dzieje?! Ciało odmawiało posłuszeństwa. Serce biło coraz szybciej i szybciej, a ja leżałem skulony jak przestraszone, małe dziecko. Zamknąłem oczy i powtarzałem coraz głośniej próbując zagłuszyć dźwięki. Tutaj niczego nie ma. Tutaj niczego nie ma. Tutaj niczego nie ma! I nagle wszystko ucichło. Nie podobała mi się ta sytuacja. Z trudem podniosłem się. Ogarniała mnie ciemność. Lalalala. Lalalala. Głos dziewczynki nucącej jakaś piosenkę wypełnił mój świat po brzegi. Wszystko przede mną zaczęło wyrastać z mroku. Jakby przy dotyku magicznego pędzla krajobraz nabierał barw. Soczysta zieleń trawy biła mnie po zmęczonych oczach. Błękitne niebo niczym ocean radości przykryło czerń, a drzewa poustawiały się przy leśnej dróżce. Było tak bezpiecznie. Tak naiwnie. W końcu dojrzałem śpiewające dziecko. Trzymała ona balonik przypominający literę M. Zatrzymała się. Rzuciła sztuczny uśmiech w moją stronę. Zabawka zaczęła zmienić kształt. Teraz bliżej jej było do litery K. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w zaczarowaną rzecz. Zastanawiałem się w tamtej chwili czy już całkowicie straciłem rozum, bo gdy mrugałem to balonik zmieniał swój kształt. Z K na M. I odwrotnie. I tak bardzo pragnąłem dojrzeć jej oczy, lecz chociaż starałem się z całych sił to nie potrafiłem. Jakbym zatapiał swój wzrok w nieograniczoną pustkę bez dna. – Gabrielu. Nareszcie jesteś. Tak długo na ciebie czekałam. – początkowo chciałem jej przerwać monolog, lecz jakby jakaś siła powstrzymywała mnie od wydobycia jakiegokolwiek dźwięku – Nie poznajesz mnie? – jej słodki głos był niczym nektar. Łagodził liche ciało, bawił się zmysłami. Był taki czuły. Jakby przede mną stała najdoskonalsza matka, a nie mała dziewczynka z balonikiem. Miała taki kobiecy głos. Łagodny, pogodny. Patrzyłem na nią. Jej uśmiech stawał się coraz bardziej szczery. Z każdym kolejnym słowem. Czy to jest raj? – To nie jest raj, Gabrielu. – chociaż nie wypowiedziałem do tej pory żadnych słów, czułem, że czyta w mojej głowie jak w otwartej, poniszczonej księdze. – Skąd znasz moje myśli? – nareszcie odzyskałem mowę. W samą porę... – Przepraszam... – puściła mi oczko – Nie chciałam ciebie wystraszyć. Musisz być silny. Gabrielu... – Stop! Poczekaj. – przerwałem jej zdanie najłagodniej jak tylko potrafiłem – Jestem 113
~~Michael Knight~~
Michael. Czemu wy wszyscy tutaj, gdziekolwiek jestem używacie mojego drugiego imienia? Proszę, wytłumacz mi. – Tylko ty nie znasz swojego imienia. Swojego rodowodu. – przechyliła delikatnie głowę w lewą stronę. W końcu dostrzegłem jej oczy. Błękitne, spokojne spojrzenie. Robiła wszystko, aby mnie nie wystraszyć jeszcze bardziej. – Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś kolejnym demonem, który próbuje uśpić moją czujność? – poczułem wtedy delikatny, ciepły, wiosenny wiaterek. Musnął moje policzki. To było takie realne, takie dobre. Chciałoby się zasnąć tu i teraz. Nigdzie się stąd nie ruszać. Nie martwić o swoją przyszłość. – A teraz jesteś pewny? Wiem, spotkałeś go na swej drodze nie raz przez ostatni czas. Ale byłeś silny i nadal musisz być. Czeka ciebie jeszcze długa droga. Musisz trwać w swej potędze. – Co mam robić? Powiedz mi. – Wszystko stanie się jasne, już niedługo, ale teraz chodź za mną. – wyciągnąłem dłoń, jakbym chciał chwycić tę rudowłosą dziewczynkę, ale nie starczyło mi odwagi. Byłem zagubiony. Iść czy zostać? Oto było pytanie. – Chodź. – nie miałem serca, aby odmówić jej. Więc ruszyłem przed siebie. – Poczekaj! – wydawało mi się, że czym szybciej próbuję ją dogonić tym ona bardziej się oddalała. Gonitwa trwa przez kilka minut. Dopiero gdy zatrzymała się, zorientowałem się, że minęliśmy ten żywy, radosny las. Przed nami wyrósł wielki budynek. Dłuższą chwilę zajęło mi, aby domyśleć się, że to klasztor. Tam gdzie już byłem. – Jesteśmy na miejscu, Gabrielu. Przypatrz się uważnie. – rzeczywiście, nad drzwiami wejściowymi był jakiś dziwny symbol. Ciężki do opisania. – To znak. Insignia. Zapamiętaj to. Musisz być silny, bo sępy krążą wokół miasta. Pamiętaj – chwyciła mnie za rękę, ścisnęła dość mocno – Insignia. – przez moment wpatrywaliśmy się w ten dziwaczny symbol. Nie wiedziałem co powiedzieć. Chciałem jak najlepiej wbić sobie do głowy jej słowa. – Tylko co ja mam zrobić? – nie otrzymałem odpowiedzi. Nie było już jej. Stałem jak wryty. Rozmyślałem nad tym co właśnie się wydarzyło. Czy to nadal skutki zielonego gówna płynącego w moich żyłach, a może mam wizję? Może ktoś przybył mi na ratunek? – Czy niebo jest dla wszystkich? – szept dziewczynki wypełnił wizję... – Gabrielu! – oddychałem ciężko, co się ze mną dzieje? Gdzie ja jestem? Otworzyłem oczy. Ujrzałem Natashę spoglądającą nerwowo na mnie. Ona powiedziała do mnie Gabriel? – Michael! 114
~~Michael Knight~~
Wszystko w porządku? – mój umysł poddaje się. Czuję to. Muszę czym prędzej zakończyć śledztwo. Uspokoiłem oddech. – W porządku? Jesteś cały blady i spocony. – pokiwałem głową – Już tak. W porządku. To był tylko koszmar. – Wystraszyłeś mnie! – oberwałem soczystym liściem w twarz – Nie waż się robić tak przy mnie! – ucieszyłem się, że ktoś jeszcze potrafi mnie naprostować, choćby na chwilę – Będę pamiętał. A w ogóle to która godzina? – nastała krępująca cisza. Trzymała mnie w ramionach. Jak się zorientowała, że pokazała swoją jasną stronę czym prędzej zrzuciła mnie na łóżko i słodkich głosikiem udającym wielką oburzoną odpowiedziała: – Już prawie południe śpiochu. – więc musiałem długo spać, zbyt długo – Więc masz jakiś plan? – Hmm...? Plan? – Chyba za mocno ode mnie oberwałeś. Co teraz? No bo chyba będziesz chciał powstrzymać pana ambasadora? – No tak. Chociaż to już bardziej sprawka twojego wuja. – No to chyba już wiesz gdzie mieszka Carsten Hamel, to wypadało by poinformować Sergey'a. Nie sądzisz? – Jeszcze nie. Muszę coś dzisiaj sprawdzić, ale dobrze, że o tym wspomniałaś. Zrobimy tak. Odwiedzę jeszcze, powiedzmy, że znajomych i czym prędzej pobiegnę do twojego krewnego i tam się wszyscy spotkamy. Chociaż miło by było wiedzieć gdzie go szukać. – uśmiechnęła się, wyrwała żółtą karteczkę samoprzylepną i napisała adres. Ustaliliśmy, że wieczorem przyjdę do rezydencji, aby spłacić układ. Jednak zanim to się stanie, miałem swój własny plan. Musiałem czym prędzej odwiedzić klasztor. Wiedziałem, że muszę sprawdzić co ma mój koszmar wspólnego z niegroźnie wyglądającymi braciszkami zakonnymi. – A my to musimy później w cztery oczy pogadać kotku. – po tych słowach dostałem wielkiego buziaka w policzek i moja wspólniczka opuściła mieszkanie. Nie wiem gdzie. Nie pytałem. Jak zawsze, unikają mi szczegóły. Jednak jednego byłem pewien. Rozmowa miała dotyczyć naszej wspólnej nocy. Nie mogłem się tym teraz zamartwiać. Czekały mnie ważniejsze sprawy na głowie. Za niedomówionym przyzwoleniem pozwoliłem sobie pobuszować w jej mieszkaniu. Może nie w poszukiwaniu jej bielizny, co bardziej jakiejś broni. Długo nie musiałem szukać. Znalazłem rzucony w kąt rewolwer. Sześciostrzałowiec. Lepsze to niż nic. Był nabity, ale miałem wczoraj szczęście. Nawet więcej niż zawsze. Podniosłem z podłogi wybrany wcześniej garnitur i 115
~~Michael Knight~~
skierowałem swoje kroki do łazienki. Kusiła mnie regeneracją sił, a ja byłem cały przepocony. Ciężko w takiej chwili odmówić sobie relaksu. Doprowadziłem siebie do stanu używalności. Założyłem wygodny strój. Dobra moja, marynarka nie krępowała moich ruchów. Broń schowałem do futerału i niczym policyjny detektyw byłem gotowy na kolejną rozróbę. Przed wyjściem spojrzałem w lustro. Trochę ci ostatnio życie dało w kość, co nie? To musi być udany dzień. To musi być udana środa. Z takim nastawieniem opuściłem lokal i skierowałem swoje kroki na spotkanie z przeznaczeniem bądź z czymkolwiek przyjdzie mi się zmierzyć.
116
~~Michael Knight~~
Część VI: Złamany
Wybrałem się w pieszą wędrówkę ku sennemu przeznaczeniu. Miasto na nowo przeobraziło się w przyozdobioną choinkę oczekującą masę prezentów i uginającego się stało pod ciężarem najróżniejszych potraw wigilijnych. To był dobry znak. Bal wszystkich świętych został uratowany, a śmiało roześmiane słońce na błękitnym niebie dodawało otuchy przed kolejnymi przystankami w mojej niecodziennej podróży. Możecie się zdziwić, ale jakoś zbytnio mi się nie spieszyło. Każdy człowiek łaknie chwili spokoju i ściska ją jak najmocniej, byleby tylko zyskać cenne minuty. Nie byłem w tym wypadku oryginalny. Cieszyłem się z pogody. Napawałem się świątecznym klimatem. Dzieci pewnie już miały wolne, bo biegały po zaśnieżonych ulicach Haven City. Może wyglądam i zachowuje się jak męska szowinistyczna świnia, ale widok rzucającej się śnieżkami dzieciarni powodował takie ciepłe uczucie w środku. Chociaż z drugiej strony może to jedynie zew starego kawalera, aby założyć w końcu rodzinę. Hmm... nie. Aż tak nisko nie upadłem. Tłumów o tej porze dnia nie było wielkich. Większość siedziała w pracy. Dopiero za dwie doby zacznie się zabawa. Kupowanie prezentów na ostatnią chwilę. Kolejki, zgrzyty i nieporozumienia, kto był pierwszy, czemu tak wszystko wolno idzie i inne dziecinne problemy, które z mojego punktu widzenia wyglądają na przezabawne. Chyba człowiek przekształca się pod naciskiem różnych zdarzeń, ale nie zrozumcie mnie źle. Cierpienie wcale nie uszlachetnia. Jedynie garściami dodaje goryczy do naszego słodkiego napoju. A kto lubi, aby smak soczystych owoców powoli psuł swój aromat? Wiec szedłem przed siebie od czasu do czasu odmawiając ludziom małych przyjemności. Pali pan? Ma pan ogień? Może pożyczysz szefie papieroska? To tylko niektóre z życzeń przedgwiazdkowych. Tylko czym byłem bliżej celu, tym moje myśli stawały się coraz bardziej pesymistyczne, mroczne i zagubione w wirze zdarzeń, który otworzył swe ramiona niespełna tydzień temu. Życie to lawina błędnie ustawionych kostek domina. Jeden fałszywy ruch i wszystko inne może szlag trafić.
117
~~Michael Knight~~
Trochę zajęło mi czasu, aby przetransportować swoją dupę z jednego krańca miasta na drugi. Stanąłem po na przeciwnej stronie ulicy i przez moment gapiłem się bezproduktywnie na najwyższy budynek klasztorny. No nic, nikt tego za mnie nie zrobi. Jeszcze małe spojrzenie na niebo. Zaczyna powoli chować się za chmurami. Trochę szkoda. Przeszedłem przez jezdnię i zapukałem do złowieszczej bramy rozmyślając, że znów muszę się wymęczyć ze „strażnikiem”. – Znowu te cholerne dzieciaki. Ja wam dam! – uchylił okienko i spojrzał na mnie. Nie musiałem nic mówić. Zanim zdołałem poruszyć choćby ustami, braciszek otworzył drzwi i zaprosił mnie do środka. – O, pan Knight. Proszę wejść. Mam nadzieję, że ma pan wieści ze śledztwa. Ojciec Gregory oczekuje na jakieś informacje. – Tak się składa, że być może już coś wiem, ale mam jeszcze kilka pytań. – W porządku. Proszę za mną, tylko się nie ociągaj. – jego głos był miły, ale jego oczy. Patrzył się jak sęp na umierającą zwierzynę i nie mógł się doczekać skosztowania jej martwego mięsa, aż mu ślinka ciekła z ust. Nie zbytnio mi się to podobało. Zaprowadził mnie do sporej biblioteki. Właśnie tam przebywał Templariusz. Ojciec Gregory. Rzeczywiście wyglądał na osobę zmartwioną. Nie byłem tylko pewien czy aby czekał na wiadomości ode mnie. Gdy mnie ujrzał jego twarz pojaśniała. Podbiegł do mnie i chwycił za dłoń, a ochroniarz, że tak się wyrażę o swoim przewodniku, opuścił pomieszczenie, zostawiając nas samych. – Cieszę się, że widzę ciebie. Tyle ostatnio się wydarzyło w mieście. Tyle śmierci niepotrzebnej. Ma pan jakieś informacje o morderstwach? Wiesz już kto zabił? – Mam pewne przypuszczenia. – Przepraszam, gdzie moje maniery. Proszę – wskazał na kącik czytelniczy. Dwa fotele i stolik w samym rogu biblioteki – może usiądziemy. – To był bardzo dobry pomysł. Godzinna wędrówka po mieście odcisnęła swoje piętno na moje nogi. Rozsiadłem się wygodnie i zastanawiałem się jak rozpocząć rozmowę. – Więc może pan zdradzi kogo pan podejrzewa? – Cóż, najpierw mam kilka dodatkowych pytań zanim odkryję kilka istotnych szczegółów. Mógłbym? – Oczywiście. Słucham Michaelu. – w tej samej chwili gdy chciałem zadać pierwsze pytanie wszedł do sali jeden z zakonników. Podszedł poddenerwowany do nas i coś w niezrozumiałym języku powiedział do mojego rozmówcy. Pewnie to była łacina. Krótka wymiana zdań skończyła się tym, że ojciec odesłał przybysza. – Przepraszam. Sprawy zakonu. Mam nadzieję, że rozumiesz. Wiesz, zbliżają się święta Bożego Narodzenia i mamy sporo dodatkowych problemów, a wiadomo, 118
~~Michael Knight~~
że atmosfera nie jest zbyt wesoła. – pokiwałem twierdzącą – Więc na czym zakończyliśmy? – Miałem zadać kilka dodatkowych pytań. – Ach tak. Proszę... – Insignia. – jego twarz zbladła natychmiast chociaż starał się z całych sił ukryć ten fakt – Zna ojciec jakieś informacje o nich? Natrafiłem na ich wzmiankę w dzienniku ojca Zacharego. – pominąłem szczegóły, że miałem dodatkowo jeszcze wizję, która łączyła Templariuszy z właśnie tą tajemniczą grupą – Nie myślałem, że to będzie tak poważne. – tępy wzrok i bez emocjonalny głos rozłożył moją pewność siebie na łopatki. – Nie chcę przerywać, ale czy morderstwa nie są poważną sprawą? – Nie rozumiesz. Insignia. To organizacja... nie, to część zakonu Templariuszy. Ta mroczna część. Posłuchaj. Do drugiej wojny światowej nasz zakon był potęgą na skalę światową ówczesnego świata, gdzie granice wyznaczała Europa. W czasie tej wielkiej rzezi dokonała się czystka na nas przez hitlerowskie Niemcy. Gdy już kurz opadł została nas garstka zabłąkanych ludzi. Nic więcej, ale nie każdy to akceptował. I tak powstała rządna zemsty Insignia. – Czyli można powiedzieć, że macie przerąbane. – Nie do końca. – urwał w pół słowie jakby sam chciał siebie powstrzymać. Sytuacja nie napawała optymizmem. Coś ewidentnie przede mną ukrywał. Tylko co to było? O czym rozmawiał ze swoim współtowarzyszem? – Poczekaj. Zaraz ci coś pokaże. – wstał jakby ten fotel go patrzył. Na chwilę wyszedł z biblioteki i zamknął drzwi. Siedziałem tak przez chwilę. Nie było go dość długi czas. Jednak w chwili, gdy chciałem już wstać ze swojego siedzenia, drzwi na nowo się otworzyły i wyszedł przez nie jeden z zakonników. Podszedł do mnie i powiedział, że zaprowadzi mnie do gabinetu ojca Gregory'ego. Jak tam uważasz. Nie będę się sprzeciwiał. Więc poszedłem schodami na górę. Uchylił przede mną drzwi i oznajmij, abym wszedł do środka. Rzeczywiście, czekał tam na mnie zniecierpliwiony zakonnik. – Proszę niech pan spocznie. – z chęcią skorzystam. Rozgościłem się jak to ja i czekałem na potrzebne informacje. Nie spodziewałem się jednak takiej wiadomości. Ujrzałem cienie dwóch mężczyzn stojących za mną. Nie byli ubrani w te śmieszne worki. Zanim jednak się odwróciłem z drugiego pomieszczenia wyszedł mężczyzna. – Witam panie Knight. – Widok wbił mnie w fotel. Nie mogłem uwierzyć w to co widziałem. Rozpoznaję jego twarz. Niekiedy prawda jest jak klaun. Druzgocąca w swej komedii. Przede mną stał dr Józef Neuer znany mi jako przywódca sekty, która chce, aby miasto uklękło 119
~~Michael Knight~~
przed nimi kierowane strachem. Byłem cały sparaliżowany. Moje zaciśnięte palce coraz mocniej wbijały się w siedzenie. Dwóch panów za mną zrobiło kilka kroków do przodu. Ładnie pomachali gnatami i grzecznie zabrali mi własną broń. – Wreszcie się możemy osobiście poznać. Gdyby to były inne okoliczności to kto wie, może zostalibyśmy partnerami, ale... – wtedy szybko do mnie podskoczył i uderzył mnie w twarz. Jego uderzenie było tak potężne, że wywróciłem się razem z fotelem do tyłu i z hukiem wylądowałem na ziemie. A on nie przerywał swojego monologu. – ale gdy ktoś wpierdala się w moje interesy, powstrzymuje mój zamach w ambasadzie, próbuje mnie namierzyć i sprzedać jakiemuś pieprzonemu mafiozie ze wschodu to jak człowiek ma być cierpliwy?! Jeszcze się nie pozbierałem po jednym ciosie, a kolejny przyszedł od jednego z jego chłoptasiów. Ten cwaniak kopnął mnie z całych sił w brzuch, po czym podniósł mnie razem z tym drugim i trzymali, gdy ja już na nogach ledwo stałem. Nie wiem co mnie bardziej bolało. Ich ciosy czy może bardziej zdrada mojego klienta. Ten jebany chuj mnie sprzedał! Jakbym mógł go teraz dorwać. Nie miałem czasu na akt zemsty. Ponowny cios w twarz orzeźwił mi trochę umysł przy okazji brudząc na czerwono mój płaszcz. – Skończyła się dobra passa. – pół przytomny obserwowałem jak spogląda na złociutki, lśniący zegarek – Za kilka godzin umrzesz. – odwrócił się do przerażonego ojca Gregory'ego i dodał – Teraz jesteśmy kwita. Oczekuj zapłaty jutro – a następne słowa skierował do swoich goryli – a tego skurwiela wrzućcie do bagażnika. Czeka go mała przejażdżka. – wtedy zakryli moją twarz i poczułem mocne uderzenie w tył głowy. Upadłem na ziemie, a świat na chwilę mi zniknął. Straciłem przytomność... Nie na długo. Tak przynajmniej pierwotnie mi się wydawało. Ocknąłem się w bagażniku. Czułem, że jesteśmy w trasie. Byłem cały poobijany i muszę przyznać się, nawet przed samym sobą, że nie miałem ochoty na walkę o swoje życie. Wszystko mnie bolało. Dziwne uczucie będąc skrępowanym, gdy człowiek rozmyśla jaką egzekucję na niego przygotowali. To chyba nie strach wtedy paraliżuje człowieka. Zabrzmi nienormalnie, ale niewielka szczypta ciekawości pojawiła się w tym całym miksie moich myśli. Może też zmęczenie po tylu dniach pogoni. W tamtym momencie byłem gotowy na śmierć. Mając trzydzieści trzy lata sporo przeszedłem w życiu. Po dość głośnym morderstwie na Avenue Street i złapaniu Freda Martano, seryjnego mordercy grasującego już z cztery, może pięć lat temu w Haven City po trzykrotnym postrzeleniu przez nieznanych sprawców raptem dziesięć lat wstecz, chociaż pamiętam to do dziś. 120
~~Michael Knight~~
Działo się. Chociaż grudzień 1965 zaserwował mi najbardziej burzliwy koktajl jaki tylko pamiętam, abym kosztował. Nie z własnej woli, ale jednak. Miałem również kilka poważniejszych związków za sobą, ale pamiętam tylko jedną. Maria La Depour. Śliczna brunetka o karmazynowych oczach. Potrafiła zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. To z nią miałem swój pierwszy raz. Ba, była moją nauczycielką. Starsza o osiem lata. Wtedy byłem zakochanym po uszy szczylem ledwo odbierający dowód tożsamości. Kurwa no, kochałem ją jak żadną inną. To nie prawda, że z wiekiem człowiek dojrzewa do miłości. Bzdura opowiadana z pokolenia na pokolenie. To właśnie młodość posiada magię, a dojrzałość jedynie ułomną jej część. I to ona złamała mi serce. Mam do niej sentyment, ale jestem raczej realistą w skórze pesymisty. Zdzira była i tyle. Nikt by nie chciał wejść po cichu z kwiatami do jej mieszkania, aby zrobić jej niespodziankę i ujrzeć swoją ukochaną jak ktoś inny ją posuwa. Facet to był prawie dwa razy starszy ode mnie, ale wpierdoliłem mu równo. Z tego dnia pamiętam tylko głuche krzyki tej szmaty jak tłukłem jej kochanka. Chyba od zawsze byłem porywczym człowiekiem. To trzeba mi przyznać. Gdy rozsadza mnie adrenalina dosłownie mogę przenosić góry, niekoniecznie z dobrym zamiarem. A wracając jeszcze do mojej kariery. Pewnie się zastanawiacie czemu nie jestem w policji. Wspominałem już, że nie jestem świętym. Grzmociłem się z mężatkami w ramach zapłaty za swoje usługi, ale nigdy przenigdy nie wezmę brudnej kasy. Wiem, niby pieniądze rządzą światem, ale to jedynie prymitywna pogoń za bogactwem. Nie twierdzę, że jestem mózgiem intelektualnym, bo sam lubię mieć kasiorę w kieszeni, ale nie za wszelką cenę. Swoich zasad się trzymam. I tak przez całą podróż. Rozmyślałem nad pewnymi sprawami. Moje bateryjki się rozładowały. Nie chciało mi się nawet kombinować, próbować uciec z samochodu. Co ma być to będzie. Gdzieś usłyszałem w pewnej rozmowie, że niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Niech zatem tak będzie. Nie wiem ile czasu minęło, ale gdzieś po kilkunastu minutach auto się zatrzymało. To mój przystanek. Usłyszałem kroki. Ktoś z nich podszedł do bagażnika. Otworzył je. To był jeden z tych ochroniarzy. Złapał mnie za poplamiony moją krwią garnitur i wyrzucił z samochodu. Wylądowałem skrępowany na ziemię. Nie było to wymarzone przywitanie. Zauważyłem jeszcze, że było już ciemno. Musieli chyba dość krętą drogą jechać albo po drodze coś jeszcze załatwiali. Tylko czy w mojej sytuacji to było ważne? – Co mamy z nim zrobić Sir? – jeden z bydlaków nareszcie przemówił 121
~~Michael Knight~~
– Ja bym zaproponował kulkę w łeb i zakopać na pobliskim cmentarzu. Tak jak zawsze. – wyciągnął spluwę i wymierzył we mnie – Nie tak szybko. Pan Knight jest specjalnym gościem więc należy mu się również niezwykłe traktowanie. Tym bardziej, że chciałbym z nim porozmawiać. – rzucił wymowne spojrzenie po czym dodał z lekkim uśmiechem – Zaprowadźcie go do pokoju gościnnego. Oczywiście możecie się z naszym drogim gościem zabawić. Ot tak, aby nie miał oporu na małą pogawędkę ze mną. Chwycili mnie za ramiona i wywlekli gdzieś na tyłu pałacyku. Straciłem przez moment rachubę czasu. Chwila moment i znalazłem się w małym pokoju. Bez żadnych mebli czy okien. Taka uboższa wersja pomieszczenia dla totalnych świrów w miejskim Azylu, który już od swego początku był owiany mgłą tajemniczości. – Czekałem na ten dzień! – przywalił mi z całej siły w twarz – Tylko szybko się nie poddawaj, bo zepsujesz mi zabawę. – resztkami sił spojrzałem na niego z pogardą – Więc zatańczmy! – Kozak. Lubię takich. – zaczęli mnie kopać gdziekolwiek popadnie. Ból był przeszywający. Dopiero po chwili jakbym odciął się od tego wszystkiego. Oderwał od ciała. Zdawało mi się, że widzę siebie z góry. Skulony, poniewierany, pobity. W końcu skurwiele przestali. O dziwo nic sobie nie złamałem. Przynajmniej tak sądzę. Po wszystkim wrzucili mnie w kąt ciemnego pomieszczenia i zostawili samego sobie. Chwila relaksu, która trwała dość dłuższy czas, a ja leżałem i walczyłem, aby być przytomny. Nie zasypiaj. Nie teraz. Oddychaj Michael. Minuty dłużyły się niemiłosiernie. Na przemiennie traciłem przytomność i odzyskiwałem ją gdy ból budził mnie na nowo. I tak przez większość czasu spędzonego w tym pięciogwiazdkowym hotelu. Nagle drzwi otworzyły się. Wszedł pieprzony magik ze swoją świtą. Chyba chęć przypieprzenia mu w zęby dawała mi siły, aby odzyskać zmysły choć na trochę. Zanim jeszcze zaczęliśmy rozmowę, wyprosił tych dwóch mężczyzn nieopuszczających go na krok i w końcu przemówił. – Wiesz z kim masz przyjemność? – O tak. Wiem z kim mam tę jebaną przyjemność. Znam ciebie bardzo dobrze. – no moją wulgarną wypowiedź uśmiechnął się i chwilę potem strzelił mi z liścia. – Tylko na tyle ciebie stać? – mieszanką krwi i śliny splunąłem mu na nowiutkie buty. – Nie przyszedłem ciebie bić. Mam inne plany wobec ciebie. Wiesz co? Dzisiaj umrzesz, ale to od ciebie zależy w jaki sposób. Masz do wyboru. Szybką śmierć. Strzał prosto między oczy bądź 122
~~Michael Knight~~
powolną i dość brutalną z miłą informacją. Więc będziesz współpracował? – Ładne mi miłosierdzie. – Hahaha! Spotkałeś samego diabła. Nie oczekuj ode mnie litości! – to ja oberwałem w głowę, ale to jemu trybiki się przestawiły najwidoczniej – O kurwa, chyba powinienem uklęknąć i ciągnąć ci druta, abyś w piekle mi dobrą posadkę otrzymał? – Może ty się o tym nie przekonasz, ale całe miasto a potem cały świat przekona się, że to ja jestem wcieleniem samego Lucyfera! Ale bez obawy, nie zdradzę ci mojego planu jak to bywa w tanich kryminałach. Chciałem po prostu zobaczyć twarz tego chuja, który tak skutecznie do tej pory utrudniał mi działalność. – Usatysfakcjonowany? – Jeszcze nie, ale niedługo będę. No dobra, jest gotowy. – dwóch znajomych osiłków wparowało do pomieszczenia i podskoczyło do mnie, chwyciły mnie mocno i zaczęli ciągnąć w stronę drzwi – A teraz czeka ciebie mała wycieczka. Na samą górę, ale nie martw się. Niebo jest nie jest dla ciebie. Po prostu abyś mocniej upadł. I mogę tobie obiecać, że tej podróży nie zapomnisz do do końca swego życia. Minąłem główny hol, gdzie na kanapie siedział jeszcze jakiś trzeci mężczyzna. Gdy tylko ujrzał wchodzącego do pokoju Sir'a, natychmiast podniósł się i pokiwał głową. Jakby mu salutował ze strachem w oczach. Mogę się założyć, że był bardziej przerażony ode mnie w tamtym momencie i muszę to przyznać, ten samozwańczy prorok, diabeł czy ktokolwiek inny miał przeraźliwe oczy. Jakby spoglądał się w głąb duszy. Widok, którego się nigdy nie zapomina. Jednak po moich wizjach i pogodzeniu się z porażką, nie za bardzo pobudzał moje przerażenie. Chyba tak już jest, że gdy człowiek zaakceptuje swoje położenie to nie pozostaje mu nic innego jak położyć się na torach i czekać na nadjeżdżający pociąg. Potem powędrowałem razem z nimi schodami na pierwsze piętro. Następnie drugie i w końcu doszliśmy do drzwi prowadzących na dach pałacyku. Gdy tylko uchylili drzwi na zewnątrz poczułem jak mróz chwycił mnie za gardło i ściskał przy każdej próbie oddechu. Jednak nie było nigdzie znaku stop. Ruszyliśmy dalej. Noc już całkowicie przysłoniła niebo. Z nieprzeniknionego i ciemnego nieboskłonu opadały na ziemię płatki śniegu. Co do kurwy nędzy?! Na samym środku dachu znajdował się prowizoryczny krzyż, a na nim wisiała młoda, naga kobieta. Szliśmy w jej stronę. Już z daleka było widać, że jest martwa. Zima utuliła ją do wiecznego snu. Nie spodziewałem się jednak tak makabrycznej zbrodni. Nie trzeba 123
~~Michael Knight~~
było być ekspertem, aby spostrzec, że była wielokrotnie i brutalnie zgwałcona. Na ten widok nogi odmawiały mi posłuszeństwa. – Oto mały prezent ode mnie na pożegnanie. Spójrz na jej twarz. – rzucili mnie na wprost krzyża. Czułem się jak niegodny chrześcijanin żegnający swego Pana. Po chwili jeden z nich mnie szturchnął, abym dokładniej obejrzał wiszące zwłoki. Wtedy moje serce pękło po raz pierwszy. O mój dobry Boże... To była Sam! Poczucie winy przygniotło mnie do podłoża. Nie mogłem się ruszać. O ja pierdolę. I to była moja wina! Kurwa mać! – Widzę, że podoba się mały upominek. – praktycznie nie zwracałem uwagi na otoczenie. Byłem tylko ja i moje sumienie. Paliło od środka. Próbowałem jej pomóc, a skończyło się gorzej niż przypuszczałem. Mój Boże... – Zmówiłeś pacierz? – jeden z typów wyjął rewolwer i wycelował w moją opuszczoną głowę. Nawet modliłem się, aby to wszystko się tu i teraz skończyło. Wtedy odmownie machnął ręką Sir. – Nie tak prosto. Daj mi swoją broń. – ten potulnie oddał ją swemu mistrzowi. Wyjął pięć z sześciu kul i ustawił tak bębenek, aby po naciśnięciu spustu wystrzelił nabój. Z kieszeni wyciągnął mają buteleczkę zielonej mazi. Wiedziałem co to jest. Szept. Potem wyjął przygotowaną wcześniej strzykawkę i zatopił igłę w szklaną buteleczkę. Napełnił do połowy swoje narzędzie zbrodni. – Ty już przetrwałeś zabójczą dawkę, ale podwójnej już nie dasz rady. Nawet ty. – napełnił całość Wbił igłę w moje ciało i poczęstował mnie moim starym znajomym. Po czym położył obok mnie pistolet z tą jedną jedyną kulą. Wiedziałem co planuje. Sam popełnię samobójstwo przez płynący w moich żyłach Szept. To było nieuniknione. Jeszcze ten martwy wzrok Samanthy skierowany na mnie. Boże, przebacz mi. – Gdy usłyszycie strzał to po prostu wrócicie na miejsce i pozbieracie oba ciała i zakopiecie tam gdzie zwykle. – Tak. Jak tylko rozkażesz. Zostawili mnie. Byłem obolały. Odliczałem ostatnie sekundy. Moje serce zaczęło coraz dziwniej bić. Świat jakby zmieniał się na moich oczach. Co było prawdą a co iluzją mego umysłu? Czułem jak od środka pochłaniają mnie ognie piekielne. Aaaa! Ten ból. Moje ciało strajkowało. Krzyczało. Zabij mnie! Zabij mnie! – Michael. – usłyszałem cichy głos – Michael, spójrz na mnie. – to był głos Samanthy. Nie mogę tego zrobić. Miałem ją uratować. To nie tak miało się skończyć! – Michael, spójrz na mnie. – głos był coraz bardziej donośny jakby odbijał się w mojej głowie, a echo niszczyło mnie od środka. W końcu uległem. Zwróciłem wzrok w kierunku jej twarzy. 124
~~Michael Knight~~
– To nie może być prawdą! Ty nie żyjesz! – patrzyła na mnie, ruszała ustami. Czy ja śnię? – To wszystko jest prawdą. To jest przedsionek piekła. – obejrzałem się dookoła. Widziałem tylko ogień trawiący bliżej nieznane mi ciała. Krzyki z oddali dochodziły do moich uszu. Jeśli w którymś momencie miałbym się bać to właśnie teraz. Nie wiedziałem już czy to sztuczki mojego umysłu czy już zdążyłem strzelić w sobie w głowę i powędrować do piekła. Już nic nie wiedziałem. – Patrz na mnie. Patrz na mnie! Spójrz co mi zrobiłeś! – jej ton uderzył we mnie niczym tysiące gromów w burzliwą noc. Wtedy z nocnego nieba spadł rozżarzany pył niczym płatki śniegu. Przy każdym dotyku palił moje ciało, które krzyczało coraz głośniej. Popłynęły łzy po policzku. Czułem jak z oczu wylatują miliony małych żyletek tnących moją skórę. Krew mieszała się z potem. Boże, jak to boli! Moja głowa zaraz eksploduje. Przestań! Daj mi umrzeć! Daj mi umrzeć. Daj mi umrzeć... – Sam musisz to uczynić. – zadudniał w mojej czaszce znajomy głos. Demon przybył na ucztę. – Poznaj moje miłosierdzie. Weź do ręki rewolwer i skończ cierpienia. Oddaj mi swoją duszę. Oddaj mi ją Gabrielu. Chwyciłem gnata. Jego mroźna stal zniszczyła ostatnią twierdzę. Nie było odwrotu. Gdy raz wstąpisz do piekieł już nigdy ich nie opuścisz. Przyłożyłem broń do skroni, zamknąłem oczy i prosiłem Boga o wybaczenie. Nie mam już sił. Nie mam już chęci. Moje sumienie wbiło mi nóż w plecy, a widok ukrzyżowanej Sam trawił mnie od środka. Nic się nie liczy, tylko uśmierzyć ten ogromny ból. Poddałem się i pociągnąłem za spust...
125
~~Michael Knight~~
Rozdział III: Moje prywatne piekło Część I: Narodziny bestii
Pociągnąłem za spust po raz pierwszy, drugi, trzeci. Bębenek obrócił się kilkakrotnie wokół własnej osi. To cholerstwo nie chce wystrzelić. Ja pierdolę! Już więcej nie wytrzymam. Z bezsilności, która wtargnęła się do mojego umysłu odchyliłem broń od siebie. Padł strzał! Wielki huk. Przysłonił wszelkie krzyki męczenników cierpiących katusze za kotarą ciemności. Nagle zrobiło się tak spokojnie. Słyszałem tylko swój oddech. Równomierny, opanowany. Kilka gramów ołowiu rzeczywiście podziałało kojąco. Ręce wyglądały na silne, mężne i gotowe do działania. Ból niczym tykająca bomba w moim środku została rozbrojona. Jakbym na nowo się narodził. Nie mogłem się nadziwić tej metamorfozie. Obejrzałem się dookoła siebie. Śnieg opadał z nocnego nieba w delikatnym, zmysłowym tańcu, a moje serce biło równo i dumnie. Czegoś jednak brakowało. Jakbym był na kilkunastodniowym głodzie. Wtedy moje oczy zatrzymały się na pustym rewolwerze, który trzymałem w dłoni. Już wiem. Chcę krwi. Chcę zemsty! Wstałem z kolan. Chcę kurwa zemsty! Krew się gotowała ze złości. Nienawiść może być budująca. Wyglądałem jak wściekły, wielki pies, który chce rozszarpać dwa małe kundelki. Oj tak. Zaraz powinna się zjawić pierwsza zwierzyna. Czułem w sobie moc. Siłę, która napędzała mój organizm do wytężonego wysiłku. Nie zastanawiałem się długo. Podszedłem do drzwi. Zacisnąłem pięści i czekałem jak wyrafinowany łowca. Po chwili zgodnie z planem dwóch mężczyzn otworzyło z wielką radością wrota do swojej śmierci. Ujrzeli mnie, wyprostowanego, pokrwawionego. Zobaczyli bestię. Ich wielkie uśmiechy przerodziły się w strach. Sparaliżował ich, a ja nie czekałem na kolejną okazję. Rzuciłem prosto w twarz broń, którą tak namiętnie ściskałem. Podbiegłem do zdezorientowanego partnera i kopnąłem go w klatkę piersiową jakbym miał wyważać jakieś drzwi. Upadł na ziemię, tuż przy schodach. Złapałem drugiego, który trzymał się kurczowo głowy i rzuciłem za sobą i zabrałem się za tego, który otrzymał tak soczysty cios butem. Usiadłem na nim i okładałem pięściami. Dzięki płynącemu narkotykowi w mojej krwi, siła wzrosła do 126
~~Michael Knight~~
niewyobrażalnych rozmiarów. Zanim na chwilę opanowałem swój gniew nieszczęśnik miał rozwaloną całą twarz. Sumienie umarło. Chcę krwi! Spojrzałem na drugiego. Leżał przerażony. Strach odebrał mu głos. Szybko podbiegłem i precyzyjnym kopniakiem rozwaliłem mu czaszkę poprawiając kilkakrotnie pięściami. Mord trwał chwilę. Zajebałem skurwysynów. Nie miałem żadnych wyrzutów. Wręcz czułem się jakoś tak inaczej. Tak szczęśliwy. Jakbym upajał się krwią swych ofiar. Poczułem potęgę. Żar zmienił się w huraganowy deszcz ognia. Natchnienie płynęło po mojej autostradzie myśli. I łaknąłem dalszej zemsty. Byłem niczym wampir gotowy rozwalić łeb i smakować tego czerwonego wina zatapiając swe kły. O tak. W tej chwili narodził się nowy Michael. Narodziła się bestia! I tak bardzo pragnąłem zemsty. Z ciał pozbierałem dwa pistolety. Przydadzą się. Wiedziałem, że jeszcze przynajmniej jedna osoba czeka na mój sąd. Ruszyłem przed siebie. W międzyczasie odbezpieczyłem broń. Schodziłem po schodach wolno czerpiąc z ostatnich kilku chwil jak najwięcej przyjemności. Oj tak. Pokochałem zabijanie. Chciałem więcej i więcej. Pragnąłem odbierać życie tych, którzy chcieli mnie wysłać do wszystkich diabłów. Teraz to ja byłem przewoźnikiem dusz, a miejsce było tylko jedno. Piekło! – No panowanie, co się ociągacie? Przecież wygrałem uczciwie, że to wy zbieracie trupy i zakopujecie. Nie moja wina, że wygrałem. No uśmiechnijcie się! – na kanapie siedział jeszcze jeden mężczyzna i czytał jakąś gazetę. – Obraziliście się? Przecież słyszę kroki! – po tych słowach odwrócił się w stronę schodów. – O kurwa... – czułem się jak czarodziej, światowej sławy mag, który jednym spojrzeniem potrafił wstrzymać wszelki ruch danego człowieka. Wiedział co go czeka. Widział wycelowaną lufę w jego skroń. Nic więcej nie zdołał powiedzieć. Strzeliłem prosto między oczy. Upadł na ziemię. Piękny to widok. Gdy pierwsza fala mojej żądzy została zaspokojona, na chwilę wrócił mi rozum. Nie po to, aby snuć mi wywody nad tym co zrobiłem. Był tak samo przesączony zemstą co ja. Chciał tego samego. Dopaść tego samozwańczego diabła i pokazać mu jak wygląda moje prywatne piekło. Więc musiałem poznać jego plany, a jego mały, skromny pałacyk nadawał się idealnie do poszukania jakiś materiałów, które mogłem skrzętnie wykorzystać, by uzyskać potrzebne informacje. Zatem schowałem broń do kabury i zacząłem się rozglądać. Bezskutecznie przeszukiwałem kolejne pomieszczenia aż trafiłem do biblioteki. Sprawdzałem każdą książkę. Bezużyteczna. Nieważna. Bezwartościowa. Poruszałem się powoli. Nagle coś zaskrzypiało mi pod nogami. 127
~~Michael Knight~~
Postawiłem mocniej nogę na ziemi. Dźwięk był głośniejszy. Jakby pod podłogą było pusto. Odsunąłem zgrabnie położony dywan i moim oczom ukazały się drzwi. Ty skurwielu. Otworzyłem klapę i ostrożnie wszedłem do środka. Coś tam śmierdziało. Na dole znajdował się niewielki korytarz, który prowadził do większego pomieszczenia. Wychyliłem się. W środku było laboratorium! Dwóch mężczyzn ubranych w białe fartuchy pracowało przy biurku. Od czasu do czasu zerkali na probówki. Rozejrzałem się dokładnie. Po drugiej stronie stały przezroczyste pojemniki połączone kablami, które chowały się w ścianie. Zgadnijcie co było w pojemnikach. To tutaj powstawał narkotyk. Szept zabijający twoją własną ręką. Gdy to ujrzałem coś we mnie pękło. Złość po raz kolejny przybrała olbrzymich wymiarów. Wyjąłem broń i strzeliłem prosto w głowę jednemu z ojców zarazy pustoszącej moje miasto. Drugi piszczał jak baba. Podbiegłem do niego i z całej siły przypieprzyłem mu w ten głupi ryj! Masochistycznie z moją pomocą ucałował podłogę wypluwając przy tym trzy zęby. W końcu złapałem go i rzuciłem w te jego probówki. Zwalił się z nimi na ziemię. Był cały zakrwawiony, wystraszony, a mnie jedynie bawiło jego cierpienie. Gdy on tak leżał w kałuży własnej krwi znalazłem strzykawkę natychmiast napełniając Szeptem. Szykowałem dla doktorka niezwykłą przygodę. Podszedłem do niego i wbiłem mu zielony jad do krwiobiegu. Pochyliłem się nad nim, spojrzałem obłędnie prosto w oczy i przemówiłem zachrypniętym, wściekłym głosem. – Nie jestem dobry z matematyki, ale tak na moje oko za kilka minut przetestujesz na własnej skórze swoje arcydzieło, a że to twoja działka to najprawdopodobniej wiesz co czeka ciebie po przekroczeniu granicy. Widzisz ten pistolet? – kurczowo wpatrywał się w broń – To twoje wybawienie. Powiesz mi co chcę wiedzieć, a oszczędzę ci cierpienia, ale wszystko zależy od ciebie. Więc jak? Pomożesz sobie? – przez chwilę się wahał, cały z przerażenia się trząsł – Wiesz, nie mamy dużo minut. – Tak... – pogłaskałem głowę, zuch chłopak – Co planuję twój szef na wigilię? – Nie wiem... – Oj nie pomagasz sobie. – przycisnąłem mu jądra stopą, krzyczał jak małe dziecko, które opatrzyło sobie zabawkę w sklepie – Zapytam raz jeszcze. Co planuje twój szef? – Na prawdę nie wiem. To ma być coś wielkiego. Naprawdę nie wiem. Wiem, że mają wyznawcy przyjechać po Szept. – powiedział to na jednym wdechu, jego głos drżał – Kiedy mają przyjechać? – spojrzał na wiszący za moimi plecami zegar, była dokładnie 18:30 128
~~Michael Knight~~
– Powinni już być... – no to zabawimy się z nimi, lecz zanim cokolwiek do niego powiedziałem, bez zastanowienia dodał – Ale mogę powiedzieć, gdzie przebywa. – O widzisz. I właśnie sobie kupiłeś przepustkę do lepszego świata. Więc trzymaj taki właśnie poziom i powiedz gdzie mogę tego skurwiela znaleźć. – Na prowincji. Hotel nazywa się Fine del Mondo. To po włosku oznacza koniec świata. – więc ten chuj ukrywa się tam gdzie nikt nie będzie szukał. Kojarzyłem to miejsce. Jakieś trzy kilometry od miasta. Teraz zalesiony, dookoła żadnego sąsiada. Doskonałe miejsce na rzeź. – Ale nie myśl, że ot tak ci się uda do niego dotrzeć. Miejsce jest strzeżone przez jego wyznawców. Traktują go jak wcielenie samego diabła. – spojrzał na mnie zapłakanym wzrokiem prosząc mnie o skrócenie jego cierpień – Taka informacja mi się podoba. Zasłużyłeś na ciasteczko. – wycelowałem broń w jego czoło, ironicznie się uśmiechnął, chociaż w jego stanie przywitać śmierć to marzenie, które mogłem spełnić. – Dziękuję... – wypowiedział niewyraźnie tuż przed strzałem. Dłużej już nie cierpiał, a ja wiedziałem już gdzie szukać zemsty. Pozostały tylko dwie kwestie do załatwienia w tym miejscu. Zniszczyć zielone gówno stojące za moimi plecami i przywitać grupkę zbliżających się, lecz już spóźnionych ludzi solą i ołowiem. Duża ilością ołowiu. W moim planie była jednak dość rażąca luka. Nie posiadałem dużej ilości tego cennego materiału pod ręką. Raptem około dwadzieścia naboi, chociaż jak dobrze rozegram najbliższą partię większość z mojego przybytku zostanie nienaruszona. Przeładowałem broń i powoli wyszedłem z tajnego laboratorium, które na zakończenie maskarady miało przeobrazić się w wielkie ognisko. Przez okno biblioteki zauważyłem podjeżdżający samochód. To byli goście specjalni. Szkoda tylko, że nie zostawili mi zbyt dużo czasu na zorganizowanie przyjęcia niespodzianki, tym bardziej, że moja dzikość urosła do ogromnych rozmiarów i ledwo kontrolowałem chęć zabijania. Aż chciałoby się wybiec z przytulnego pałacyku przy melodii świszczących pocisków lecących wprost w nic nie podejrzewających ofiar. Chyba się rozmarzyłem. Czym prędzej wybiegłem z pomieszczenia. Skierowałem się do schodów. Za nimi była niewielka, lecz wystarczająca luka, by się schować. Marzenia trzeba odstawić na inną porę. Po kilku dłuższych chwilach w końcu zawitali do głównego holu. Byli rozgadani jak dzieciarnia podczas nieobecności rodziców. Wtedy na widok leżącego partnera ucichli. Natychmiast wyciągnęli spluwy. – Kurwa! Co jest tutaj grane?! – jeden z nich wrzasnął z całą swoją siłą w płucach – Chuj 129
~~Michael Knight~~
wie czy jest tylko jeden czy więcej, ale musimy ich rozwalić, zrozumiano?! – reszta w pełnym skupieniu pokiwała twierdząco głową – Dobra, jest nas pięciu. Wy trzej sprawdzacie każde piętro, każdą najmniejszą dziurę w tym pałacu. Musimy się upewnić czy napastnicy jeszcze są. Jeśli tak to wiadomo co z nimi zrobić. My z Dave'm sprawdzimy czy doktorki są nadal żywi. Do dzieła, kurwa! – więc czas zacząć zabawę... Poczekałem na ich ruch. Kiedy wszyscy poszli w swoje ustalone kierunki, poszedłem za tą mniejszą grupką. Ja pierdolę! Usłyszałem zza rogu. Już wtedy wiedziałem, że i oni wiedzą co spotkało zielonych magików. Tak kończy każdy kto bawi się niewłaściwymi zabawkami. Zanim wkroczyłem do akcji upewniłem się, że nikt mnie nie widzi i podszedłem do otworu. Cichutko zamknąłem za sobą klapę i wszedłem do środku. Jeden z nich odwrócony był plecami w stosunku do wyjścia, drugi zaś szperał przy trupach. Wykorzystałem ten moment. Nie zdając sobie nawet wtedy sprawy, że Szept po raz kolejny uczynił mnie sprawniejszym niż mógłbym kiedykolwiek marzyć realnie, chwyciłem delikwenta za kark i przyłożyłem błyskawicznie broń do skroni. Zanim cokolwiek się odezwał, wyszeptałem mu czule do uszka, aby lepiej się nic nie mówił, bo mogę się tym przestraszyć i nie potrzebnie nacisnąć spust, a tego nie chciałbym ani ja, by nie pobrudzić się jego krwią ani on, aby nie kopnąć zbyt wcześniej w kalendarz. – Czego tam szukasz? – odezwałem się do cięgle zajętego faceta. Ten gdy tylko mnie zobaczył, bez mrugnięcia wycelował we mnie i w swojego partnera. Nie strzelił. Zorientował się na czas, że to ja kontroluję sytuację. Przynajmniej przez pewien czas. – To... to ty. – Widzę, że jestem dobrze znany w waszym kręgu. Cieszę się, że nie muszę niczego wyjaśniać. – Czego ty kurwa chcesz?! – ścisnąłem gardło mocniej, gościu zaczął się krztusić – Może tak ciszej, bo mój znajomy ma kaca. – Zapłacisz za to sukinsynie. – Wydaje mi się, że już zapłaciłem. Jednak teraz oczekuję oddania mi reszty. Zatem jakbyś był miły to odłóż broń na ziemię i kopnij w moją stronę. Będzie mi bardzo miło. – Myślisz, że wyjdziesz z tego żywy. W budynku kręci się jeszcze trzech naszych ludzi. Nie masz najmniejszych szans na ucieczkę. – w międzyczasie jak wytresowany piesek wykonywał wszystkie polecenia zgodnie z przewidywaniem. – Ręce za głowę. – uczynił to kipiąc ze złości, a ja bawiłem się tym widokiem 130
~~Michael Knight~~
– Ty kutasie złamany... Chcesz dzięki nam uciec przed gilotyną? – uśmiechnąłem się pod nosem. Zauważył to. Jego pewność siebie została zachwiana. – Tylko kto ci powiedział, że ja chcę uciekać? – wtedy zadziałał impuls. Jednym zgrabnym ruchem złamałem osiłkowi kark. Upadł na kolana, potem wylądował jak kukiełka na ziemi. Zanim zszokowany wydarzeniami mężczyzna zareagował podbiegłem do niego i z całych sił, tak samo jak na dachu kopnąłem go w klatkę piersiową. Grzmotnął na podłogę. Dobiegłem i złapałem za twarz, aby nie wydał nie potrzebnych dźwięków. Przycisnąłem go i zacząłem dusić. Gdy już odchodził z tego świata trzepocząc kończynami na wszystkie strony, spokojnym głosem odprowadziłem go do bram piekieł. – Słodkich snów... Z podniecenia zapomniałem o ostrożności. Wychodząc z biblioteki zapomniałem się rozejrzeć. Padł strzał. Ktoś chybił. Spostrzegłem się, że ci gamonie zeszli już na dół. Skryłem się za ścianą. Wrzeszczeli na całe gardła. Byli bandą dzikusów błąkających się we mgle. Sprawiali wrażenie groźnych, lecz wyczuwałem ich strach, a ja zyskałem dwa ekstra pistolety do obrony. Zaczęła się wymiana strzałów. Jeden skrył się za kanapą, drugi znalazł bezpieczne miejsce za kolumną, trzeci wpierw otrzymał celny postrzał w nogę, po czym schował się po drugiej stronie schodów. Kule latały jak szalone. Tańczyły w powietrzu. Tynk odpadał. Zdawało się, że atmosfera robiła się coraz cięższa od ołowiu nagromadzonego w powietrzu. Czułem się jakbym właśnie odwiedził operę, a sztuka dochodziła do szczytowania. Zaryzykowałem, odchyliłem się w ich stronę. Przymierzyłem i strzeliłem prosto w oczy tego, który tak kiepsko zasłaniał się kolumną. Padł natychmiast. Wtedy poczułem jak kula przelatuje obok mojego ciała. Wręcz głaszcze mój prawy biceps. Było blisko. Nie czekałem na dokładniejszy strzał. Ponownie schowałem się za ścianą. Usłyszałem potem charakterystyczny klik. Pusty magazynek. – Ha! I co kurwo pierdolona! Skończyły ci się naboje? Jaka szkoda. – idioci. Sięgnąłem po drugi i czekałem jak tylko poczują się bardziej pewni. Tak jak myślałem, jeden z nich ruszył w moim kierunku. – Poczekaj. Zaraz tam do ciebie podejdę. – Gdy był już w połowie drogi, ponownie wychyliłem się ze swojej kryjówki i wpakowałem cztery kule w jego klatkę piersiową zanim ten upadł na dywan. Został tylko jeden. – Nie dostajesz mnie żywego! – na widok zmarłych towarzyszy zaczął panikować. Strzelał na oślep, chociaż dużo nie różniło się od poprzednich prób. Nagle po raz drugi odgłos pustego 131
~~Michael Knight~~
magazynku rozległ się w pałacu. – O kurwa! – kątem oka obserwowałem co zamierza zrobić. Zaczął uciekać w stronę drzwi. To był znak. Wyszedłem zza ściany i powoli zbliżałem się w jego stronę. Próbował czołgać się do wyjścia. Jakie to było żałosne. Po chwili dogoniłem go. Spojrzałem mu prosto w oczy. Był przerażony. Tak patrząc na niego to dosłownie srał w gacie. Komiczny widok. Przystawiłem pistolet do czoła i pociągnąłem za spust. Kurwa, kurwa, kurwa! Jego wyraz twarzy tuż przed śmiercią mówił wszystko. Ciało krzyczało. Jednak nie miał żadnych nadprzyrodzonych zdolności, aby powstrzymać lecącą w jego kierunku kulę, a gdyby nawet posiadał. Wątpię, aby zdążył uruchomić swe umiejętności. Głowa opadła na próg. Był tak blisko ucieczki, a równocześnie tak daleko, tak bardzo daleko. Stałem nad jego ciałem przez kilka minut. Byłem wysłannikiem śmierci. Ten kto spojrzał jej w oczy teraz sam odprowadzał duszę do jej królestwa. Nie nazwałbym się Bogiem, raczej demonem, który powrócił z piekła, aby zemścić się nad swymi oprawcami. Już nie czułem mocy, widziałem skutki tej potęgi, ale moja krucjata jeszcze się nie skończyła. To był dopiero początek. Zanim mogłem ruszyć w ślad za moim celem, musiałem tutaj posprzątać. Zabrałem wszystkie ciała na jedną kupę pośrodku wyjściowego holu. Z kieszeni jednego z moich ofiar wyciągnąłem zapalniczkę. Podszedłem do samochodu. Miałem szczęście, w bagażniku znajdowała się zapasowa benzyna. Jeszcze ze trzy kanistry znalazłem w garażu. Byłem gotowy, aby pogrzebać w ogniach piekielnych moje grzechy. Wróciłem do laboratorium. Poniszczyłem to co dało się zniszczyć i rozlałem wszędzie magiczną wodę. Utworzyłem ścieżkę, po której ogień mógłby się swobodnie przemieszczać, a resztą poczęstowałem zmarłych w tragicznych okolicznościach. Wszystkie przygotowania trwały może z dziesięć minut. Wtedy wyszedłem na zewnątrz. Spojrzałem na ten piękny pałac, który miał nie za swoje grzechy spłonąć. Niestety takie jest życie, nie zawsze decydujemy o swoim losie. Chwyciłem zapalniczkę i zapaloną wrzuciłem do wcześniej przygotowanej kałuży. Ogień szybko przedostał się do pomieszczeń. Gdzieniegdzie było słychać jakieś małe wybuchy. Zapewne tajemnicza skrytka żegnała się z tym światem. Nie musiałem czekać długo jak płomienie opanowały cały budynek. Jedno „nawiedzone” miejsce pójdzie z dymem. Pozostały jeszcze dwa, bo zanim odwiedzę mojego nowego przyjaciela, miałem jeszcze jedną rzecz do załatwienia na mieście, bo nigdy nie wybaczam zdrady. Więc zapakowałem cały dostępny arsenał po pokonanych przeciwnikach, który nadawał się do użytku i wsiadłem do samochodu. Następny przystanek – klasztor! 132
~~Michael Knight~~
Część II: Rozgrzeszenie
Zaparkowałem samochód około dwieście metrów od klasztoru. Śnieg zaczął sypać coraz mocniej z nocnego nieba. Jeszcze kilka minut i rozpęta się piekło. Możecie stwierdzić, że jestem bezdusznym demonem bez serca, który nie potrafi przebaczyć, ale każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo, tym bardziej, że moją chęć mordu i zemsty kierował narkotyk płynący w moich żyłach. Był niczym władcą marionetek, a ja jedynie jego kukiełką. Po tylu latach od tamtych zdarzeń muszę przyznać, że nie kierowałem się rozumem. Wejść ze spluwą w ręku i powystrzelać wszystkich zakonników w środku miasta to logicznie myśląc nie był mój najlepszy plan. W tamtej jednak chwili nie myślałem o niczym innym jak wpakować cały magazynek ojcu Gregory'emu i jego współtowarzyszom wysyłając ich prosto do diabła. Nie zwlekałem dłużej. Wysiadłem z auta i skierowałem swe kroki do mojego kolejnego przystanku. Nie interesował mnie już los mieszkańców, mój własny i pierwotny cel śledztwa. Liczyło się tylko to, aby wyrównać rachunki, a okolica była już śpiąca, idealna do takiego zadania. Gdy podszedłem do drzwi zwątpiłem jak mam zmusić tego cholernego „ochroniarza”, aby mnie wpuścił. Wtedy mnie olśniło. Zapukałem kilkakrotnie i odsunąłem się, aby przez tę cholerną szparę zasuwaną w drzwiach mnie nie było widać. – Cholerne dzieciaki nawet w nocy nie pozwalają mi spać! Wstrętne bachory! – ojciec otworzył swoje małe okno na świat i rozejrzał się dookoła. Nie było nikogo. Wrócił do swojego domku, który był tuż przy wejściu. Nie spał z innymi. Pilnował wejścia. Zapukałem raz jeszcze. – Matka z ojcem was nie wychowała! – znów podszedł, obejrzał dokładnie i wrócił do siebie. Byłem cierpliwy. Dałem o sobie znać raz jeszcze. – Ja wam zaraz dam skórę! Zobaczycie! – nie wytrzymał, otworzył wrota do swej zguby. Wyszedł na zewnątrz, obrócił się w prawo. Nic. Potem spojrzał przed siebie. Nic. Jego wzrok zawędrował w moją stronę. – Stęskniłem się. – po tych słowach chwyciłem jedną rękę jego głowę i z całej siły przywaliłem o ścianę kilkakrotnie. Roztrzaskałem mu czaszkę. Dobra moja, obeszło się bez strzałów. Wziąłem ciało i wszedłem na teren klasztoru. Wrzuciłem biedaka do jego łóżka, po czym
133
~~Michael Knight~~
wróciłem i zamknąłem za sobą drzwi. Wyciągnąłem pistolet. Zimna stal broni była niczym moje serce. Nie wzruszona tym co zaraz się stanie. Od pierwszego strzału mam tylko kilka minut do przyjazdu policji. O tym muszę pamiętać, bo nie liczę na szczęście, że jakimś cudem nikt nie usłyszy w okolicy wystrzału. Poszedłem wprost do wspólnej sypialni. Wiedziałem, że będą spali. Tym bardziej, że chciałem, aby ogarnęła ich niemoc i obezwładniający strach, by na samym końcu skosztowali bezradności i pogodzenia się ze śmiercią. Tak samo jak ja byłem gotowy zakończyć swój żywot wtedy kiedy ludzie tego pieprzonego proroka wlekli mnie na dach pałacu. Pragnąłem, aby w ich sercach zagościła ostateczna porażka. I chuj mnie interesował, że tym sposobem mogę ściągnąć na siebie stróżów prawa. Liczył się sposób zemsty! Delikatnie uchyliłem wejście do pomieszczenia. Tak jak przypuszczałem. Wszyscy spali pięknie i słodko aż żal było ich budzić. Było ich dwunastu, a ja miałem dość duży zapas naboi. Dla każdego coś miłego. Podszedłem do pierwszego z brzegu. Ten to miał farta. Umrze we śnie. Cóż, niech spoczywa w pokoju. Wycelowałem rufę wprost na jego głowę i rozpętałem piekło! Uśmierciłem braciszka jednym strzałem budząc przy tym pozostałych żyjących trupów. Nikt nie wiedział co się właściwie dzieje. Każdy z nich ocknął się z przerażeniem w oczach i z wielką dezorientacją. Co się dzieje? Ja już wam uświadomię. Strzeliłem do drugiego dwa razy. Upadł na swoje łoże. Huk tylko potęgował tylko panikę. Byłem jak małe dziecko w cyrku. Nieświadome krzywdy zwierząt cieszyłem się z kolejnych ich sztuczek. Kolejne naciśnięcie spustu. Pan numer trzy i cztery leżeli nieruchomo we własnej kałuży krwi. Nareszcie wszyscy przejrzeli na oczy. Zobaczyli bestię, która została zrodzona z ich grzechów. Nikt nie błagał o litość. Chociaż tyle. Zdawali sobie sprawę, że od wyroku najwyższego sądu nie ma apelacji. Każdy z ich był równy gdy przychodzi śmierć, by ostatni raz zatańczyć szalone tango. Uwodzicielski to taniec. Rzadko komu udaje się wyrwać z jej szponów. Tym bardziej, że jakiś szaleniec pomaga zbierać żniwa. Każdy kolejny zabity był tylko częścią przystawki. Jedna kula czekała na tego jedynego, ale o tym za chwilę. Po krótkiej zabawie w śmiercionośnego zbijaka na placu boju pozostało już tylko dwóch skulonych w swoich łóżkach Templariuszy. Aż zrobiło mi się żal, że tak owiana tajemnicą organizacja przez wieki najprawdopodobniej kontrolowała europejską władzę, dzisiaj wyglądała jak wyrzucony na bruk klaun. Tragiczna karykatura. – Ojcze Święty, który jesteś w niebie zmiłuj się nade mną... – gdy podszedłem bliżej jeden z nich modlił się mając zamknięte oczy. – Zmiłuj się nade mną... – Te jego słowa. Te jego jąkanie. 134
~~Michael Knight~~
Gdzieniegdzie na ścianach sypialni pojawił się ogień. Na suficie pojawiły się cienie obserwujące moje poczynania. Gdzieś w oddali słyszałem niewyraźne jęki i krzyki torturowanych ludzi. Wiedziałem co to znaczy. Mój umysł ponownie tracił nad sobą kontrolę. Nie zostało mi wiele czasu, aby dokonać zemsty. Wpakowałem po trzy naboje ostatnim dwóm członkom niegdyś dumnego zakonu. Na chwilę uwolniłem się od wizji. Zdawałem sobie sprawę, że gdy wrócą po raz drugi do mnie, nie będę wstanie odróżnić fikcji od rzeczywistości. Musiałem się spieszyć. Czym prędzej pobiegłem do gabinetu ich lidera mając nadzieję, że pomieszczenie obok to jego miejsce do spania. Po krótkiej wyprawie na pierwsze piętro doszedłem do jego biura. Byłem zaskoczony. Stał tyłem odwrócony do mnie. Wpatrywał się w obrazek Matki Boskiej. Wyglądało to tak jakby na kogoś czekał. Miałem chwilę zawahania czy zastrzelić teraz czy jednak poczekać. Wtedy odezwał się. Sam zdecydował o swoim losie. – Nie spodziewałem się was tak wcześnie. Mieliście zgodnie z umową zjawić się jutro. Jeszcze się nie spakowałem. – odrzekł spokojnym, opanowanym głosem. – Widocznie zjawią się o umówionej porze. – odrzekłem ciągle celując w niego. Odwrócił się natychmiast. Jego oczy zobaczyły ducha. Dosłownie. Osoba, która nie powinna już kroczyć po tej ziemi stoi przed nim tu i teraz z narzędziem jego zagłady. – Oczekiwałeś kogoś innego? – usiadł ciężko na fotelu. Ciężar tej chwili był zbyt duży jak na jego ramiona. Twarz zbladła, oczy załzawiły się, usta wygięły się do dołu przypominając o silę grawitacji. – Więc żyjesz panie Knight. – jego ton głosu się nie zmienił – I jak widać jestem całkiem w niezłej formie. To kogo oczekiwałeś? – Sprzedałem duszę diabłu. Widzisz, każdy z nas boi się unicestwienia i zrobi wszystko, aby przetrwać. Oddałem ciebie, oddałem zakon, oddałem braci, aby móc żyć. A teraz zjawiasz się ty niczym wróżba mojej zagłady. Obaj dobrze wiemy czym to się skończy. Cokolwiek bym powiedział, ty i tak pociągniesz za spust. Nie zamierzam walczyć. Jesteś znakiem od Boga, że postąpiłem źle. – Oj nie. Jestem bardziej karą niż symbolem. – dopiero teraz spostrzegłem, że w dłoniach trzymał różaniec i co kilka dłuższych chwil przekładał kamyczki. W czasie naszej rozmowy modlił się. Co za ironia. Co trwoga to do Boga. – Mogę mieć ostatnie życzenie? – Nie obiecuję, że spełnię je, ale wal śmiało. – Zabij sukinsyna. 135
~~Michael Knight~~
– To da się załatwić. – łzy spłynęły mu po policzku. Nie było ucieczki. Zamknął oczy i pokiwał twierdząco, że jest gotowy wtulić się w zimne ramiona śmierci. Nie torturowałem go oczekiwaniem zbyt długo. Tuż po krótkiej wymianie zdań padł strzał, a jego ciało oparło się o biurko, przy którym siedział. Bał się końca życia, ale umarł godnie jak na przywódcę przystało. Kto by pomyślał, że w taki sposób minie legenda Templariuszy. Bez honoru, aury mistycyzmu. Odwróciłem się i wyszedłem z pomieszczenia. Po kilkunastu dodatkowych krokach opuściłem miejsce zbrodni. W oddali usłyszałem policyjne syreny. Dobra moja. Zanim oni tutaj dojadą to ja zdążę ukryć się w mroku miasta. Wsiadłem do samochodu. Na przednim siedzeniu pasażera leżał cały mój arsenał. Marność nad marnościami. Zostałem sam z kilkoma ledwie nabojami. To był impuls jakiego potrzebowałem. Czas zgłosić się do mojego najlepszego przyjaciela i nareszcie spełnić warunki umowy z małymi zmianami. – Nadal żyjesz Gabrielu. – złowieszczy głos zabrzmiał w mojej głowie tuż po odpaleniu samochodu. Był niewyraźny, był niczym echo przeszłości dobiegające z krwawego kanionu. Jego właściciel zbliżał się do mnie, ale tym razem byłem gotowy na pojedynek. Obudził się we mnie morderca, nieokiełzana bestia czekająca na jego powrót. Gdy przejeżdżałem przez zaśnieżone ulice Haven City widziałem tu i ówdzie postacie bez twarzy jak w moich wizjach, które wpatrywały się bezmyślnie we mnie. Gdy tylko je mijałem, zatrzymywały się i obserwowały mój pojazd. Dziwne to uczucie, nie widząc ust, oczu, a jednak wyczuwać, że szyderczo się uśmiechają. Nie wytrąciłem się jednak z równowagi. Koncentrowałem się na drodze. W niektórych bocznych uliczkach dostrzegałem kątem oka demony z najgorszych snów. Zdeformowane, wyniszczone, głodne ludzkiego mięsa. Jeszcze wtedy byłem świadomy, że to tylko wymysł mojej fantazji. Chyba, bo coraz głośniej do głosu dochodziła myśl, że Szept ukazał mi prawdziwy świat, że wśród ludzi ukrywają się potwory skrywające się pod postacią człowieka gotowe rozszarpać nas w chwili słabości. Więc rzucałem im spojrzenia. Niech wiedzą, że nowy Michael jest gotowy, aby stanąć do nierównej walki i choćby cała armia ustawiła się przeciwko mnie to wyrżnę ich wszystkich, aby tylko dostać się do doktora Józefa Neuer'a. Był niczym naukowiec o brzmiącym nazwisku Frankenstein, a ja posiadałem tytuł jego najlepszego dzieła, które teraz pragnęło odpłacić się swemu stwórcy. Podróż minęła zadziwiająco spokojnie. Żaden z niecodziennych pieszych mnie nie 136
~~Michael Knight~~
zaatakował. Nie słyszałem kolejnych słów i głosów. Nie cieszyłem się. To tylko cisza przed burzą. Huragan nadchodził, czuć charakterystyczną woń w powietrzu. Włoski na rękach stawały dęba. Napięcie rosło z każdą kolejną odliczoną minutą. Historia ewidentnie dobiegała do końca w charakterystycznym zamyśli symfonii, a ja nie odwlekałem tego co ma przyjść. Wołałem stojąc na wzgórzu i przypatrując się jak ta nieziemska siła przetacza się po moim świecie. Zakończenie jest już blisko i to ode mnie, głównego bohatera tej powieści zależało jaki będzie finał. Wysiadłem z auta. Ruszyłem do drzwi cały zakrwawiony. Wyglądałem jakby po uczcie kanibalistycznej. Może przypominałem trochę usatysfakcjonowanego wilkołaka po sytym żeru. Kto wie co pomyślał ten dwumetrowy kolos zagradzający mi przejście do rezydencji Sergey'a Nicoli ukrywającego się pod nazwiskiem Todor Markow. Był olbrzymi, wielki. Gigant, który ośmielił się mnie zatrzymać w moim niecodziennym biegu. – A ty do kogo? – rzekł gburowatym tonem, sama wibracja jego słów sprawiała, że cały w środku się gotowałem – Jestem umówiony z twoim szefem, a teraz won mi z drogi. – zaśmiał się, co taki brudas zabrudzony krwią mógłby szukać u szanowanego obywatela? Nie miałem czasu tłumaczyć się. Wykorzystałem jego moment słabości. Uderzyłem go w brzuch, podciąłem i przywaliłem mu w twarz wybijając mu przedniego zęba. Popatrzyłem na niego z góry. No, teraz to wyglądasz jak mój brat bliźniak. Wyciągnąłem spluwę, gdzie było ledwie trzy, z dużym szczęściem może cztery naboje i zaciągnąłem go do środka. Nie wiem która była godzina, ale wiedziałem, że to nie jest jeszcze pora snu, więc grzecznie zapytałem się gdzie jest gabinet Nicoli. Po mojej niespodziewanej akcji niczym biblijne starcie Dawida z Goliatem, współpracował ze mną o wiele lepiej niż na samym początku znajomości. Gdy tak wlekłem swojego nowego przyjaciela wyskoczyło kolejnych dwóch. Celowali we mnie, ale nie odważyli się strzelić. Byłem może ciut za bardzo zdesperowany, ale liczyła się każda minuta, bo w każdej chwili mógłbym stracić rozum i kontakt z rzeczywistością jako taką. Więc równym, spokojnym krokiem kierowałem się ku celowi. Wyważyłem drzwi nogą i ujrzałem siedzącego nad dokumentami Sergey'a. – Co tu się do kurwy nędzy wyprawia?! – spojrzał na mnie jak na jakiegoś dzikusa – To ty?! Masz czelność kamracie celować w moją stronę? Ty chuju dwulicowy, przeszedłeś na drugą stronę barykady?! – widząc przed sobą maniaka we krwi ciągnącego po podłodze poturbowanego ochroniarza nadal nie okazywał strachu. Wibrował gniewem i w pewnym rodzaju zawiedzeniem. – Nie chcę przerywać, ale... – donośnym tonem urwałem jego wypowiedź – nie przyszedłem 137
~~Michael Knight~~
pana zabić. – słowa brzmią groteskowo patrząc na sytuację, w której się znaleźliśmy. – Więc co, prosić na bal? Kurwa! Michael! – zdawałoby się, że jest na mnie troszeczkę wściekły – Twój goryl nie chciał mnie wpuścić, a ja nie mam zbyt dużo czasu tłumaczenie tym osłom, że mam pewne informacje w sprawie naszej umowy, ale może byśmy porozmawiali w bardziej przyjaznych warunkach? – uśmiechnął się i machnął do swoich ludzi stojących za moimi plecami, aby ci opuścili broń. To i ja wypuściłem swoją zdobycz. Już chciał mnie złapać i zrewanżować, ale jego szef warknął jak wściekły pies. – Pan Knight jest moim gościem, a tylko któryś z was go ruszy to własnoręcznie nogi z dupy powyrywam! Zrozumieliście?! – pokiwali twierdząco głową i opuścili gabinet – Może tak usiądziesz i opowiesz co masz na swoje usprawiedliwienie? – Cóż, mówiąc wprost. Wiem kto stoi za tym nowym narkotykiem. Ba, wiem gdzie obecnie się znajduje. – wstał jakby ktoś go w tyłek raził prądem – Więc udało ci się?! Kurwa, towarzyszu! Chyba zaczynam ciebie kochać! Za styl wejścia i za informacje. Ha! Moja kurwa krew! Więc niech mnie nie zżera ciekawość i powiedz kto i gdzie. – Nie tak szybko. Chcę małej zmiany do naszej umowy. – Widzę, że umiesz się targować. To niebezpieczne handlować z prawą ręką diabła. Lubię ludzi podejmujących ryzyko. Bawi mnie to! – przypominał nieznośnego bachora podskakującego tuż przed tym jak jego kochana mamusia da mu upragnioną zabawkę, by po kilku godzinach wyrzucić na stos zapomnianych przedmiotów pokrytych kurzem. – Podam ci wszystko co chcesz, ale chcę broni. Dużo broni, tyle ile udźwignę. I twoich ludzi. Wszystkich wolnych jakich masz do dyspozycji, a obiecuję, że własnoręcznie przyniosę tobie głowę tego pierdolonego proroka na złotej tacy do łóżka. – jad sączył się z mojej wypowiedzi, w międzyczasie Nicola usiadł wygodnie na swoim tronie, wpatrywał się we mnie, by na samym końcu pozdrowić mnie szerokim, szczerym uśmiechem – Widzę, że mamy podobny charakter. Na pewno nikt z mateczki Rosji nie był twoim przodkiem? – jednak nie oczekiwał odpowiedzi, kontynuował wypowiedź jakby nigdy nic – Jeśli zajebiesz tego skurwysyna to nie tylko zapomnę o wyważeniu moich drzwi, ale możesz nie obawiać się policji, bo jak dobrze kojarzę fakty to podpalenie pewnej zabytkowej budowli nie była przypadkowa. – wiadomości szybko się niosą – Prawdę mówiąc jak już mówimy o czyszczeniu spraw to miałbym jeszcze jedną prośbę. – korupcja wśród stróżów prawa miała swoje pozytywne strony 138
~~Michael Knight~~
– Słucham. – No bo właśnie, dosłownie w tej chwili nasze kochane pieski przyglądają się, jak dobrze liczę, zwłokom czternastu zakonników. Dodam tylko, że byli zamieszani w handel tego zielonego gówna. – nie musiał znać całej prawdy – Nieźle sobie radzisz w moim świecie. Dobra, nie ma problemu. Już widzę nagłówki jutrzejszych gazet o kolejnym przypadku człowieka, który zwariował po wbiciu sobie igły z Szeptem i po prostu wymordował swoich współtowarzyszy. – przez krótką chwilę śmiał się jak małe dziecko, zabawny to widok, gdy widzi się jednego z najpotężniejszych ludzi w mieście, gdzie jak ludzie słyszą jego nazwisko to trzęsą gaciami, a teraz chichocze jak jakiś szczyl z podstawówki. Nagle jego twarz spoważniała. W końcu dochodziliśmy do sedna sprawy. – Dam ci ludzi, dam ci broń, a ty wszystko mi wyśpiewasz. – Przywódca tej organizacji, sekty czy jak to tam nazwać ukrywa się pod postacią ambasadora Niemiec. Jebany nazista. – Carsten Hamel? – Prawie. Jego prawdziwe imię to doktor Józef Neuer. Współpracował z samym Mengele. – tu wychodzi na świat pewne szczegóły, o których zapomniałem wspomnieć wcześniej. Dowiedziałem się jeszcze, że pracował nad tajnym projektem o super żołnierzu, ale jak to się stało, że znalazł się w Ameryce i dowodził Insignią, tego do tej pory nie wiedziałem. Jednak nie interesowało mnie to zbytnio. Liczyła się tylko zemsta. – Szykuje coś ciekawego dla miasta, jakaś większa akcja w hotelu Fine del Mondo. – Brzmi całkiem przyzwoicie jeśli miałby z tego powstać thriller kryminalny. Wybacz, mam słabość do książek. Więc powiadasz, że moim jebanym przeciwnikiem jest nazista jebany?! – Nicola lubował się w dosadnych słowach, nawet do niego to pasowało. Dostojny, szanowany polityk w dzień, by w nocy przeradzać się w bestię. – Nienawidzę takich oszołomów bez honoru. Zrobią wszystko, aby przechylić szalę na swoją korzyść, bo widzisz ja jestem człowiekiem, który dotrzymuje swojego słowa. – Wierzę, bo nadal żyję. – zaśmiał się po raz drugi – W ogóle masz pozdrowienia od Natashy. Podobno spotkaliście się na przyjęciu w ambasadzie. – lekki ton głosu zadziwił mnie. Jakby nasza znajomość z Natashą pasowała do wizji Sergey'a. – Trochę musiałem się rozerwać, ale wybrałem zły bal. Było dość sztywnie. – Dobra, pogadaliśmy sobie... Możecie wejść! – krzyknął na swych pupili, prędko weszli do 139
~~Michael Knight~~
środka jak szkolone psy – Sprawa jest taka. Wiem gdzie ten skurwysyn psujący mi interes się znajduje. Weźmiecie wszystkich wolnych ludzi i pana Knighta na przejażdżkę. – wtedy popatrzył się na mojego kumpla bez jednego zęba – Macie go traktować z szacunkiem, bo to on przyniesie mi jego głowę na tacy na śniadanie. Więc macie zaprowadzić go do arsenału, niech wybierze co chce, a potem bierzecie wóz i robicie piekło. Zrozumiano towarzysze?! – nikt nie miał śmiałości się odezwać. Poszedłem z nimi. Obeszło się bez gróźb. Jedno trzeba było przyznać. Sergey miał posłuch wśród swoich ludzi. Zaprowadzili mnie do piwnicy. Tam za sztuczną ścianą znajdował się dość duży zapas broni. Czułem się jak dziecko w wesołym miasteczku. Dwa pistolety, dodatkowe magazynki, strzelba robiąca olbrzymie dziury, uzi też się przyda i kilka granatów. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Wtedy podszedł jeden do mnie i zaproponował, abym zmienił strój na jakiś wygodniejszy. Nie potrzebnie. Chciałem czuć się jak bestia na łowach. Jedynie umyłem porządnie twarz. Czułem, że czeka na nas wielka rozróba. Wiedziałem, że będą na mnie czekać po tym jak spaliłem ich laboratorium. Nie domyślali się jednak tego, że i ja będę gotowy na spotkanie. Byłem ja i pięciu gości uzbrojonych po zęby. Przed wyruszeniem w podróż poinformowałem wszystkich, że cokolwiek się tam zdarzy to ja wpakuję cały dostępny ołów w tego bydlaka, na którego polujemy. Nie mieli żadnych oporów. Jeden z nich odpalił silnik. Wyruszyliśmy dwoma samochodami, aby sięgnąć gwiazd po tym jak otrzymałem rozgrzeszenie i błogosławieństwo od samego szefa mafii.
140
~~Michael Knight~~
Część III: Moje prywatne piekło
Jechaliśmy ostrożnie. W pełnym skupieniu, nie było rozmów. Ten, który stracił zęba przeze mnie od czasu do czasu rzucał złowrogie spojrzenie niczym kolejne etapy klątwy w ramach swojego wynagrodzenia. Nie miał jednak tyle zaparcia, by chociażby pogrozić mi. Czy podobało mu się czy nie, byliśmy jedną drużyną. Jezu, to wyglądało jak jakiś pieprzony film o amerykańskich żołnierzach wypełniających samobójczą misję na terenach okupowanych państw przez hitlerowskie Niemcy. Żałosne. – Czekam na ciebie Gabrielu. – głos tej zjawy dudniał mi w głowie. Czym bliżej byliśmy hotelu to tym bardziej wyraźniej słyszałem ten nieznośny szept – Zbliżasz się do mojego królestwa, a armia piekielna jest już gotowa, by zasmakować twojej krwi. Tyle razy mi uciekałeś. Tyle razy opierałeś się śmierci. Czas na ostateczne rozstrzygnięcie. Przed świtem słońca uklękniesz w piekle przed moim obliczem. Przed swoim Bogiem! Moje oczy się zeszkliły. Zacisnąłem pięści i walczyłem ze samym sobą, aby nie wybuchnąć. Prowokował mnie. Szydził ze mnie. – Jesteś tylko zwykłym śmiertelnikiem. Nikim ważnym. – powtarzał to jak stara płyta, ale byłem silny. Jeszcze byłem silny. Zdjąłem płaszcz. Byłem gotowy zejść do samych piekieł, aby tylko pozbyć się tych jęków i krzyków z mojej czaszki. Rozum wykrzywiał się w obrzydliwe karykatury własnego ja. Moje rozmyślania przerwał kierowca. Jesteśmy już blisko. Wtedy poczułem zapach siarki. Natrętny, nie dający o sobie zapomnieć. Wyjrzałem przez okno i ujrzałem rozświetlony budynek. Nagle usłyszałem potężny huk. Co do kurwy nędzy?! Podrzuciło nas. Wiem, że przez moment straciłem przytomność uderzając się o jakiś element samochodu. Zaćmienie nie trwało długo. Obudziłem się leżąc na ziemi. Przywitał mnie widok martwego ochroniarza Sergey'a. Potem wrócił słuch. Kule przedzierały się z gracją przez powietrze. Bitwa już trwała. Zaskoczyli nas. Pozbierałem się i schowałem za samochodem. Ostrzał był praktycznie z każdej strony. Byliśmy przybici do muru. Mieli przewagę. Zobaczyłem cieknącą benzynę z
141
~~Michael Knight~~
przewróconego
samochodu.
O
kurwa... To
zaraz
wybuchnie!
Chwyciłem
za
granat.
Odbezpieczyłem i rzuciłem w ich stronę. Eksplozja dała nam czas do przemieszczenia się bliżej hotelu. Plac przypominał rzeczywiście operację wojskową, a nie mafijne porachunki. Dobiegliśmy do drzwi. Zostało nas czterech. Chwilę później nastąpiła druga eksplozja. Zdążyliśmy uciec. Skryłem się za ścianą. Chłopcy dawali radę. Rozejrzałem się. Tak jest! Okno. Podszedłem do drugiego po lewej stronie od wejścia. Wyciągnąłem strzelbę. Tu będzie potrzebny większy kaliber. Rozbiłem szybę i wpakowałem się do pomieszczenia. Wtedy wszystko się zmieniło. Szelest kul zmienił się w wycie wygłodniałych demonów. Na ścianach pojawił się złowrogi ogień obserwujący każdy najmniejszy mój ruch. Meble wyglądały na spróchniałe. Mój umysł ostatecznie poddał się iluzji. Nie odróżniałem rzeczywistości od diabelskich wizji. Nie walczyłem już z ludźmi, a z potworami. O dziwo jednak to dodało mi skrzydeł. Wyzbyłem się resztek człowieczeństwa. To był czas zabijania! Wielka bestia wbiegła do pomieszczenia. Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Wpakowałem mu śrut w jego cielsko. Zdychaj poczwaro! Krzyczałem, majaczyłem, ale byłem skuteczny. Wychyliłem się, by zbadać następne pomieszczenie. Dwa, może trzy strzały przeleciały blisko mnie. Schowałem się. Kurwa, kurwa, kurwa! Adrenalina podnosiła się z każdym kolejnym wystrzelonym nabojem w tym piekielnym miejscu. Miałem przy sobie jeszcze jeden granat. Ostatni. Postanowiłem go użyć. Wrzuciłem do pokoju i czekałem na reakcję. Gdy huk i dym rozbiegły się po przestrzeni jak dzikie watahy wilków wskoczyłem do środka. Moje oczy płonęły tysiącem pragnień zemsty, a mój głos był niczym bębny chórów wojny. Byłem zdobywcą! Pieprzonym Leonidasem! Gdy już znalazłem się razem z zdezorientowanymi bestiami w jednym miejscu, nie dałem im czasu na interwencję. Jeden precyzyjny strzał, drugi i trzeci. Padli martwi. Gdy uderzali o ziemię ich zdeformowane, plugawe ciała na nowo zmieniały się w ludzkie postacie. Nowoczesna forma egzorcyzmu. Przeładowałem broń. Nagle z holu wyskoczył jeden z nich. Byłem zaskoczony. Strzelił w lewe ramię. Nie upadłem. Stałem na nogach. Nie poczułem bólu. Mojego przeciwnika to wystraszyło. – Ty jebany skurwysynie! – nacisnąłem spust dwukrotnie. Podziurawiłem jego mizerny organizm. Dostałem moc! Wybiegłem do głównego pola walki. Działo się wszystko w zwolnionym tempie. Jednego zastrzeliłem chowającego się za filarem, drugi dostał porcję ołowiu kryjąc się za 142
~~Michael Knight~~
przewróconą sofę. Trzeci odpowiedział ogniem. Nie trafił jednak. Byłem zwinny, sprawny pomimo odniesionej rany. Upadłem za przeszkodą. Byłem na chwilę bezpieczny. Mój rywal nie miał tyle szczęścia co ja. Wychylił się, przymierzył we mnie, ale padł martwy od strzału z jednego od moich towarzyszy niedoli. Dobra robota. Podniosłem się i skryłem się za jedną z kolumn. Ostrzeliwali nas z góry. Pieprzone demony stały na piętrze i strzelali z karabinów maszynowych. Gnojki bez honoru. Tchórzliwe bestie kryjące się za osłoną setki kul. Odwróciłem się w stronę moich współtowarzyszy. Ruszyli do kolejnej zasłony. Niestety. Ogień pożarł dwóch. Zostałem ja i mój dobry znajomy. Spojrzał się wymownie na mnie. Chwyciłem za uzi, odbezpieczyłem i dałem znak. Obaj wychyliliśmy się w tym samym momencie. Kilka dłuższych serii i nasi przeciwnicy upadli na sam parter. Mój jedyny żyjący pomocnik po raz kolejny spojrzał na mnie. Spostrzegł ranę na moim ramieniu. Pokiwałem głową, że nic mi nie jest i abyśmy się nie zatrzymywali. Moja wola powoli słabła. Musiałem się spieszyć. Nie było innego wyjścia. Musieliśmy wejść na ostatnie, siódme piętro. Tam właśnie rozpoczął się jakiś rytuał. Chuj mnie obchodziło czy to rzeczywiście było wymysłem ich chorych umysłów czy być może będę świadkiem jak zstąpi na ziemię sam Lucyfer. Miałem to gdzieś. Byłem wściekły, a kula siedząca w moim ciele jedynie potęgowała tę złość. Wbiegliśmy po schodach na górę. Przeciwnicy dopiero stawiali opór na trzecim piętrze. Cholera jasna, skończyły mi się naboje do uzi. Wyrzuciłem przez balustradę. Widziałem swoimi oczami jak otchłań zabiera moją broń. Ponownie wyciągnąłem strzelbę. W niej również nie miałem zbyt dużo środków zagłady. Nie martwiło mnie to. Posiadałem jeszcze dwa specjalnie zmodyfikowane colty z pojemniejszymi magazynkami. Pozbyliśmy się ludzi bez twarzy z trzeciego piętra, resztę spychając coraz wyżej. Zażarta walka czekała na nas na piątym. Przedostatni krok. Sześciu uzbrojonych mężczyzn pod postacią zniekształconych mutantów czekało już na nas. Wbiegliśmy do najbliższego pomieszczenia, by skryć się przed deszczem ołowiu. Znajomy wybił drzwi i wszedł pierwszy. Padł strzał. Gdy tylko wszedłem za nim, ujrzałem, że leży we własnej kałuży krwi. Zanim spostrzegłem co i jak, również otrzymałem strzał. Kula trafiła mnie w prawy bok. Jednak płynący w moich żyłach Szept dawał mi nadludzką wytrzymałość. Chwyciłem broń z całej siły i oddałem serię strzałów w napastnika. I w tym momencie zostałem sam ze swoimi demonami. Upadłem na jedno kolano. O rzesz... Poczułem ból przeszywający mój organizm. Adrenalina powoli kończyła swoje działanie. Wtedy jeden z kolegów naszego zamachowca 143
~~Michael Knight~~
wparował do środka, aby sprawdzić, czy ich bezczelnie genialny plan zakończył się sukcesem. Ujrzał mnie. Był przekonany, że musiałem umrzeć. To był błąd amigo. Chwyciłem za pistolet i poczęstowałem go nienawiścią prosto w serce. Trzykrotnie, tak dla pewności. Z trudem podniosłem swoje cztery litery z ziemi i zbliżyłem się do drzwi. Trzymałem jedną ręką spluwę, drugą gładziłem ranę. To nie miało sensu. Tak być blisko, a tak daleko. Niech to szlag! – Poddajesz się Gabrielu? Wiedziałem, że nie dasz rady mnie pokonać! – pusty śmiech wypełnił pomieszczenie – To ty nadal mnie nie znasz! – warknąłem do siebie. Przestałem trzymać się za ranę. Chwyciłem drugiego colta i wybiegłem z pomieszczenia. Krzyczałem. Nie pamiętam dokładnie co. Nic sensownego. Mój ryk i bezpardonowa akcja wystraszyły przeciwników. Wybiłem co do jednego. Niestety. Zarobiłem przy tym kolejną kulę. Tym razem w lewe udo, ale było dobrze. Nic nie stało na przeszkodzie, by się zemścić. Wyrzuciłem na podłogę pusty pistolet, drugi przeładowałem i powolnym, lecz pewnym krokiem zmierzałem ku przeznaczeniu. – Jeszcze ci mało? – w czasie mojego wdrapywania się na ostatnie piętro głos mojego przeciwnika nie ustawał w dręczeniu mojego sumienia – Zobaczymy się w piekle! – odrzekłem plując jednocześnie krwią. Po walce z własnym umysłem doszedłem do celu. Przede mną stały wielkie wrota. Zakrwawione, udekorowane czaszkami. Z pod nich wypływała czerwona maź. Z trudem otworzyłem przejście. Wtedy ujrzałem piekło. Wszędzie był ogień. Gdzieś w oddali widziałem nagich, skrępowanych ludzi bitych przez demony. Gdzie indziej trwała kolacja. Bestie na żywca pożerały grzeszników. Moje serce zadrżało. Po środku ujrzałem stojącego na piedestale proroka. Nie przypominał już tego ambasadora. Był mroczniejszy, był potężniejszy. Jakby sam diabeł wstąpił do jego ciała. Czułem wszystkie jego grzechy, jego potęga unosiła się w powietrzu pełnym siarki. Spojrzał na mnie swoimi martwymi oczami. Przeraziło mnie to. Zajrzał do wnętrza mojej wyniszczonej i zmęczonej duszy. Ledwo utrzymywałem w dłoni broń. – A więc jesteś w moim domu. – ten sam głos co słyszałem od początku w mojej głosie ponownie zadudniał w uszach – Spóźniłeś się Gabrielu. Wróciłem na Ziemię, aby władać waszym nędznym życiem! – nie miałem odwagi odezwać się, nienawiść skurczyła się, paniczny strach wypełnił pustkę, a on szyderczym śmiechem podkreślał moją bezradność – Odłóż broń śmiertelniku! I tak jest bezużyteczna wobec mojej potęgi, a obiecuję tobie, że śmierć przyjdzie szybko. Zlituję się nad tobą, chociaż tak bardzo mi zawadzałeś. Uklęknij przed moim majestatem! – 144
~~Michael Knight~~
ból zawładnął moim ciałem Coraz bardziej chyliłem się do upadku. Jego słowa były niczym rozkaz generała, za którego bez wahania człowiek mógł oddać życie i tego też oczekiwał. Serce z trudem pompowało brudną krew po moim ciele. Rany coraz większe piętno zostawiały na moim żywocie. Rozum zatracał się w szaleństwie. Barwy traciły sens, a ja musiałem podjąć decyzję. I to co wydarzyło się chwilę potem trwało dosłownie kilka sekund. – Spierdalaj! – chwyciłem z całych sił pistolet i wycelowałem w niego. Jego mroczne, niedostępne oczy przeraziły się. Ukazały swoją ludzką naturę. Wpakowałem w niego cały magazynek. W morzu własnej krwi okazał się człowiekiem. Piekielny ogień potulnie zniknął ze ścian. Wizje sądu ostatecznego nieśmiało uciekły w najciemniejsze zakątki mojej duszy. Wszystko ucichło. Wiedziałem, że tym razem już nie wrócą. Chociaż jak raz człowiek spojrzy śmierci w oczy to ona zapamięta jego na zawsze. Demony mają świetną pamięć. Ciało doktora Józefa Neuer'a leżało w dziwacznej, makabrycznej pozie, a ja traciłem przytomność. Ubytki w mojej krwi były zbyt poważne. Brakowało mi życia w moich żyłach. To nie prawda, że tuż przed końcem całe życie ukazuje się nam przed oczami. Widać tylko ciemność, wszechogarniającą pustkę i mały, jasny punkt na horyzoncie. Nie wiem ile leżałem w swoim śnie, ale pamiętam jak przez mgłę głos młodego mężczyzny. Kim był, kiedy się zjawił? Może to mój anioł stróż? Kto wie. Ciężko mi coś sobie przypomnieć o tych kilku chwilach, gdy byłem w zupełnie innym świecie. Z trudem odczytuję jego słowa ze stron mojego umysłu. – On żyje! Przynieście nosze, mamy rannego. Nic ci nie będzie. Wyjdziesz z tego. Przynieście mi nosze, szybko! Uratujemy ciebie, obiecuję... cdn.
145