ROBERT WEISS
OSTATNI ZAMACH NA HITLERA NR 1957/10, 1958/17, 1959/12
BENDLERSTRASSE OCZEKUJE Na dźwięk dzwonka genera...
6 downloads
11 Views
1MB Size
ROBERT WEISS
OSTATNI ZAMACH NA HITLERA NR 1957/10, 1958/17, 1959/12
BENDLERSTRASSE OCZEKUJE Na dźwięk dzwonka generał szybko uniósł słuchawkę. Jego goście zamilkli natychmiast, chociaż jeszcze przed sekundą cały gabinet pełen był słów. Generał zamienił się w słuch, lecz już po krótkiej chwili, mruknąwszy tylko coś w odpowiedzi niewidzialnemu rozmówcy, nie bez złości przerwał połączenie. — Głupstwa, zwyczajne głupstwa — powiedział. Jego twarz zdradzała wyraźnie rozczarowanie, choć generał starał się je ukryć. System nerwowy był już jednak zbyt długo utrzymywany w stanie napięcia, aby w pełni okazywać posłuszeństwo. Zresztą nastrój, w jakim znajdował się generał, nie był tylko jego udziałem. Zniecierpliwienie wyzierało z oczu wszystkich tu obecnych. Gra toczyła się o wielką stawkę, a wieść o szczęśliwym locie miał przynieść właśnie ów lśniący przedmiot, zwany aparatem telefonicznym. Jak do tej pory przedmiot ów wykazywał zadziwiającą złośliwość donosząc o sprawach, które stojący generał określał mianem niewdzięcznym. Minęła już druga po południu, czas więc był najwyższy, aby w słuchawce zabrzmiał długo oczekiwany głos. Można było być pewnym, że każdy ze znajdujących się w tym gabinecie zadał sobie w duchu kilka już razy pytanie, co stanie się z nim samym, jeśli głos ten z pewnych przyczyn do nich nie dotrze... W tym samym czasie ku Berlinowi, stolicy Wielkich Niemiec, których granice z woli führera narodu niemieckiego rozciągały się od ziem Ukrainy po fale Atlantyku, leciał ponad postrzępionymi chmurami samotny w pustce powietrznego oceanu samolot. Silnik pluł płomieniami, pilot wyciskał z niego resztki mocy. Pilota przynaglano. Starał się więc jak mógł, choć czuł podejrzaną wielce wibrację maszyny. Prędzej, prędzej! Lotnik mełł w ustach przekleństwa, ilekroć leutnant stukał go znacząco w plecy. Przystojny oficer wypełniał polecenia swego przełożonego, któremu zależało teraz na każdej minucie. Wiedział to, czego nie mógł wiedzieć pilot. Znał cel nadzwyczajnego pośpiechu. Spoglądając w twarz pułkownika dziwił
się, jak bardzo wytrzymały jest ten człowiek, który przed dwiema godzinami oglądaj oblicze samej śmierci. „Brutus niemieckiego imperium” — pomyślał leutnant von Haeften i odczul dumę, że właśnie jego przeznaczył los na towarzysza tego dzielnego człowieka, który uratował Niemcy. Jednooki pułkownik wpatrzył się w mapę, w kontury lądu, o który toczył się parę już lat najcięższy dotąd w dziejach bój. Bez względu na jego ostateczny wynik można było być spokojnym o sławę niemieckiej armii. Prowadziła działania bez precedensu w historii wojen. Walczyła sama. Mało sama! Walczyła wespół ze swymi sojusznikami, z których każdy był większym balastem od drugiego. Oto armia! — myślał z dumą. — Oto siła, która łamie wroga do cna, niszczy go i depce. Oto potęga, która teraz, gdy uzurpator przestał oddychać powietrzem, potrafi obronić Niemcy, stanie się ich opoką przed tymi, co w swej głupocie i zadufaniu prowadzą je do upadku, przed tymi także, którzy chcieliby je niszczyć. Jeden rozkaz zjednoczy ją i pchnie tam, gdzie być powinna. Mapa załamała się na brzegu, pułkownik wygładził ją dłonią. Angielska wyspa, śmieszny królik z podkurczonymi łapami, przykucnęła wprost nad północną Francją. Teraz trwała inwazja, toczyły się walki, których początek dopiero się zarysował. Końca nie było jeszcze widać, ale można było go przewidzieć. Amerykanie i Anglicy, spokojnie jak na manewrach, nie spiesząc się, pchali na zajęte tereny niesłychane wprost ilości ludzi i sprzętu. Trzy armie, wyposażone w najnowocześniejszą broń, były już właściwie gotowe do uderzenia. Przeszło czterdzieści kompletnych dywizji, z czego trzecia część pancernych. Amerykański dowódca, Eisenhower, czekał jeszcze pewnie na piękną pogodę, aby lotnictwo mogło ulżyć sobie i piechocie. Kiedy uderzy, front pęknie. Lecz front zachodni wydawał się bardzo jeszcze odległy, może dlatego właśnie, że nie zapłonął ogniem generalnego natarcia. Gorzej było tam, za plecami lecącego do stolicy pułkownika. Pamiętał on jedną z majowych narad, na której führer zobowiązał dowódców wschodniego frontu do utrzymania za wszelką cenę osiągniętej linii stanowisk. Wszyscy byli wówczas dobrej myśli. „Rosjanie nie uderzą wcześniej, zanim nie rozruszają się Anglosasi — prorokował długogłowy Jodl. — Z tymi zaś potrwa jeszcze trochę czasu”.
Udający skromnisia feldmarszałek Model, który dowodził wtedy w Galicji, ruszając kwadratową szczęką winszował swym północnym sąsiadom spokojnego lata. Keitel zawyrokował wreszcie, że uderzenie rosyjskie może nastąpić najprawdopodobniej w kierunku Karpat; z polecenia Hitlera zwrócił uwagę na konieczność pewniejszego zabezpieczenia naftowego rejonu Ploeszti. Najbardziej czujny był feldmarszałek Ernest Busch. Wybrzuszenie frontu na dowodzonym przezeń obszarze, sięgające za Orszę i Połock, wydawało mu się niebezpieczne. Grupa wojsk, którą dowodził, była mimo posiłków zbyt słaba, by móc się przeciwstawić silnemu uderzeniu. W dodatku Rosjanie potrafili już nie tylko uderzać silnie, lecz i umiejętnie. Busch ostrzegł Hitlera i zaproponował skrócenie frontu. — Śmieszne! — zawołał porywczo führer. — Czyżby i pan należał do tych generałów, którzy to tak chętnie spoglądają do tyłu? Niech pan się nie lęka, w razie czego osobiście pana zastąpię. Po paru tygodniach, gdy Rosjanie uderzyli z nieprawdopodobnym impetem, front począł się skracać błyskawicznie, czemu nie mógł już zaradzić nikt. Model zmienił w końcu czerwca Buscha, nie mógł zmienić jednak sytuacji. Nie pozostawało mu nic innego, jak skomleć o posiłki, które też ściągano, skąd się tylko dało. Niewiele one pomogły i po miesiącu 25 dywizji niemieckich na obszarze od Pskowa do Kowla zamieniło się dosłownie w proch. Reszta parła w niepowstrzymanej ucieczce na zachód. „Pomyśleć tylko: uciekający żołnierze w Prusach Wschodnich!” — wołał pewien szanowny niemiecki dyplomata. Była to straszliwa prawda. Żołnierz niemiecki uciekał już nie przed ścigającym go wrogiem, lecz przed samym echem głosu jego dział. Pułkownik wzdrygnął się. Kto zadecyduje o tej wojnie? Czy właśnie nie Rosjanie? Czy nie słuszne były jego własne przewidywania, o których zresztą starał się mówić mało? 12 lipca, a więc zaledwie przed tygodniem, gdy doktor Gisevius referował stary i wcale nie własny plan jednostronnej kapitulacji przed mocarstwami zachodnimi, on właśnie zadał mu wieloznaczące pytanie: — Czy przypadkiem nie jest już na to za późno? Claus Schenk, hrabia von Stauffenberg, szef sztabu dowódcy wojsk rezerwy, pułkownik sztabu generalnego, uważał siebie za człowieka rozsądnego. Za takiego uważali go i inni. Fizyczne cierpienia, których doznał
w czasie wojny w wyniku ciężkich ran, rozsądek ten pogłębiły. Dziś, gdy ogólna sytuacja wymagała szczególnej trzeźwości i maksymalnego obiektywizmu, właśnie on, który uważany był mimo młodego wieku za jeden z czołowych sztabowych mózgów, mógł uczynić wiele. Czy postąpił dziś słusznie? Czy historia osądzi czyn, jakiego dokonał, tak jak osądzał go on sam? Był przekonamy, że cios, który zadał, był wyjściem jedynym. Może uda się jeszcze uratować to, co uratować można? Samolot położył się w skręt, mapa spadla z kolan pułkownika. Poprzez wstążki Bugu. Wisły, Odry, Łaby i Renu biegły czarne, ciężkie litery: GROSSDEUTSCHLAND. Pułkownik pomyślał, że trzeba będzie uczynić wszystko, aby nie zostały one starte z żadnej z map. Adiutant pozwolił sobie zwrócić uwagę pułkownika na bliskie lądowanie. Pułkownik skinął głową, a gdy samolot dotknął podwoziem trawy lotniska Rangsdorf, zwrócił się do porucznika: — Drogi Haeften! Nim załatwi pan samochód, niech pan spróbuje zadzwonić na Bendlerstrasse. Powie pan generałowi Olbrichtowi, że jesteśmy już w Berlinie. Może pan dodać resztę, bo świadectwo nasze jest ważne, choć przypuszczam, że generał Fellgiebel zdążył wykonać swe zadanie. Leutnant szybko uzyskał połączenie. W odległości paru kilometrów na dźwięk brzęczyka aparatu telefonicznego generał, znużony już, uniósł tylko głowę. Telefon zadzwonił raz jeszcze, jak gdyby ostrzej, co pobudziło generała do właściwego ruchu ręką. — Co?... Kto mówi? — zawołał drżącym ze wzruszenia głosem. Poprzez metalowy przewód płynęły doń długo oczekiwane słowa. Generał odłożył słuchawkę i zwróciwszy się do obecnych powiedział po prostu: — Er ist tot. On nie żyje. Wszyscy pojęli te słowa. Po dłuższej dopiero chwili rozległ się w ciszy głos generała–pułkownika, nowej głowy państwa niemieckiego: — Proszę zażądać wydania rozkazu „Walkirie”.
OD REWOLWEROWEJ KULI DO SZARŻY PRUSKICH UŁANÓW Zamachów na Hitlera było w sumie niewiele, mniej, niż można się tego było spodziewać, ale więcej, niż o tym na ogól się wie. Hitler z zamachów na jego życie wychodził cało. Po małej wycieczce w przeszłość przestaniemy temu się dziwić. Na początku wojny Adolf Hitler odbył triumfalny wjazd do Gdańska. Jego wizyta miała charakter szczególnie uroczysty, była przecież ukoronowaniem świetnego zwycięstwa nad znienawidzonym wrogiem. Podczas powrotu do Berlina, gdy pociąg wiozący führera zwolnił w pewnej chwili, wagon salonowy, w którym on przebywał, został niespodziewanie ostrzelany z... rewolweru. Jeden z pocisków miał przy tym podobno przedziurawić czapkę Hitlera. Ponieważ zamachowiec przepadł bez wieści, jedyną ofiarą gestapo z racji owej rewolwerowej kanonady został dróżnik kolejowy zawiadujący odcinkiem linii. Spędził on resztę swych dni w więzieniu, a następnie w obozie Flossenbürg. Tak oto „opatrzność”, mówiąc słowami samego Hitlera, nie po raz ostatni rozwinęła nad nim opiekuńcze skrzydła. Jak się okazało, nie bez wiedzy gestapo, którego właśnie dziełem był ów „zamach”. Ponieważ cała historia była zbyt naiwna, aby mogła iść w świat w postaci propagandowego chwytu, skończyło się „jedynie” na stosowaniu nadzwyczajnych środków ostrożności, ilekroć führer wybierał się w podróż. Miał on okazję przekonać się, jak bardzo są niezbędne nie tylko dla całości Rzeszy, lecz i dla niego osobiście karne i czujne kohorty himmlerowskiego aparatu bezpieczeństwa. Inny zadziwiający przypadek. 9 listopada 1939 roku, w rocznicę pierwszej hitlerowskiej ruchawki, która miała miejsce w Monachium w roku 1923, odbywała się w monachijskiej piwiarni „Bürgerbräukeller”, skąd Hitler wyruszył na podbój Niemiec i Europy, wielka uroczystość. Zebrali się w starej knajpie najbardziej zasłużeni członkowie partii hitlerowskiej, aby wysłuchać mowy wodza, który zapoczątkował dzieło tysiącletniej Rzeszy krwawym rozbojem w Polsce.
Hitler stanął na trybunie witany rykiem radości i uwielbienia, wygłosił świetne przemówienie, a następnie szybko i niespodziewanie opuścił piwiarnię. W kilkanaście minut później, opodal miejsca, gdzie przemawiał, wybuchła silna bomba, umieszczona w słupie podtrzymującym strop. Można było przypuszczać, że gdyby führer w chwili wybuchu znajdował się na swym miejscu, duch jego opuściłby ziemski padół i przeniósł się do Walhalli. Jednakże tym razem do germańskiego raju udało się tylko sześciu jego partyjnych towarzyszy. Trzydziestu zostało rannych. Jak oświadczył sam Hitler, ocalenie swe zawdzięczał on właśnie opatrzności, która nieustannie czuwając nad jego posłannictwem nakazała mu wcześniejsze zakończenie przemówienia i opuszczenie zgromadzenia. Gdy dowiedział się o tym dyktator Włoch. Mussolini, bliski zresztą w teorii i praktyce dyktatorowi Niemiec, nie mógł powstrzymać ironicznej uwagi na temat autoreklamiarskich zdolności sojusznika. Mussolini miał najprawdopodobniej rację. Wszystko wskazywało na to, że listopadowy zamach był zwyczajną mistyfikacją zorganizowaną przez Hitlera z jednej strony dla zdobycia popularności, z drugiej zaś dla rozpętania propagandowej nagonki przeciw Anglii. W oficjalnym komunikacie oświadczono, iż zamach przygotowany został przez angielski wywiad, Inteligence Service, konkretnie zaś przez dwóch jego wysłanników, których 8 listopada ujęto w pobliżu granicy holenderskiej. Oni to, synowie zdradzieckiego Albionu, postarać się mieli o umieszczenie bomby w sali monachijskiej piwiarni, by zniszczyć życie führera i w ten prosty sposób przechylić szalę wojny na korzyść Anglii. W rzeczywistości obaj oficerowie angielscy przybyli do Niemiec w innym celu i nie mieli z zamachem nic wspólnego. Wywiad angielski nie był zresztą na tyle nierozsądny, aby wierzyć w to, iż odejście Hitlera na tak zwany drugi świat może zmienić panujący w Niemczech reżim. Gestapo postarało się także o wykrycie bezpośredniego wykonawcy zamachu. Okazał się nim niejaki Georg Elser, monachijski stolarz, który w śledztwie, przekonany szybko argumentami sędziów, oświadczył, iż on właśnie umieścił niepostrzeżenie bombę w kolumnie, przybywszy do piwiarni na kufel doskonałego bawarskiego piwa. Uczynił to na dziesięć dni przed zamachem.
Elser zatrzymany został w czasie nielegalnego przekraczania granicy szwajcarskiej. Znaleziono przy nim niezbity dowód winy: plan piwiarni z dokładnie oznaczonym punktem umieszczenia bomby typu zegarowego. Rzecz na pierwszy rzut oka nieprawdopodobna: Elser ucieka! do Szwajcarii po raz wtóry. Pierwszy raz przekroczył granicę tuż po podłożeniu bomby, lecz po kilku dniach powrócił do Monachium. — Po cóż wracał pan na miejsce zamierzonej zbrodni? — surowo zapytał prowadzący śledztwo. Protokolant skrzętnie zanotował odpowiedź zamachowca: — Powróciłem do Monachium dlatego, aby przekonać się, czy wybuch bomby rzeczywiście nastąpi. Musiałem to zrobić, był to przymus wewnętrzny. Gdy przekonałem się, że mechanizm nie zawiódł, udałem się ponownie do Szwajcarii. Cała ta historia jest więc jak gdyby żywcem wyjęta z kart trzeciorzędnych powieści kryminalnych. Nawet przestępca powraca na miejsce zbrodni, a każe mu to uczynić nic innego tylko „przymus wewnętrzny”. Autorzy tej ponurej tragifarsy, jak widać, nie wysilali się zbytnio. Georg Elser, człowiek który chciał Niemcom odebrać führera i pchnąć je przez to na manowce klęski, został zadziwiająco łagodnie ukarany, znalazł się mianowicie w obozie koncentracyjnym w Dachau, gdzie otrzymał do swej dyspozycji... trzypokojowe pomieszczenie. Powodziło mu się dobrze, chwale samotności zabijał grą na gitarze. Przetrwałby on lata wojny, gdyby tuż przed jej zakończeniem nie przypomniał sobie o nim sam Heinrich Himmler, naczelny kat hitlerowskiej Rzeszy. Na specjalny rozkaz najwyższego dowódcy SS i gestapo Elser został zastrzelony i zabrał tajemnicę swego „zamachu” do wspólnej mogiły. Jak widzimy, nowy zamach na Hitlera nie udał się z tej prostej przyczyny, że zorganizował go... Hitler. Fakt, iż przy tej okazji zginęło paru ludzi, nie był znów tak bardzo istotny. Hitler kroczył do sukcesów po trupach i to dosłownie. Ugruntowanie swej władzy zawdzięczał wymordowaniu przywódców swej dawnej gwardii SA z Ernestem Röhmem na czele, tym właśnie człowiekiem, który pomagał mu ze wszystkich swych sił i umożliwił uchwycenie władzy, Jeśli z kolei polec musiało sześciu starych bojowników führera dla pomnożenia jego sławy i mocy, śmierć ich według hitlerowskich
reguł była na pewno słuszna i pożądana, Nadejść miały lata, gdy dla sławy i mocy wodza Rzeszy umierać w mękach musiały miliony. Nieustające triumfy wojenne przysporzyły Hitlerowi wielu nowych entuzjastów, bez przesady powiedzieć można, że zawróciły one w głowach milionom Niemców, Zmieniły się także nastroje tych wyższych oficerów niemieckich, którzy kiedyś odnosili się do „freitra” Hitlera z pogardą lub rezerwą. Teraz stał się on żywym symbolem niemieckiego „soldatentum”, tego, czemu z pokolenia na pokolenie służyli oficerowie niemieccy. Lecz i po najbardziej słonecznym dniu zapada zmierzch, Nastał on i dla hitlerowskiej Rzeszy. Niewzruszoną na pozór niemiecką machiną wojenną zatrzęsły wielkie klęski w Związku Radzieckim. Doszły do nich także niepowodzenia w Afryce. Było widać coraz wyraźniej jak bardzo wzrosły i jak wzrastają z dnia na dzień siły Anglii i Stanów Zjednoczonych, a przede wszystkim Związku Radzieckiego, który dźwigając na sobie główny ciężar wojny z Niemcami zdołał przezwyciężyć najcięższe trudności i przejść do wypierania najeźdźcy ze swych ziem. Wystarczyło zastanowić się poważniej nad rozwojem sytuacji, aby łatwo dostrzec nieuchronny finał. W niemieckich sztabach znaleźli się też nieliczni zresztą ludzie, którzy pełni obaw poczęli zastanawiać się nad znalezieniem dróg prowadzących do zachowania częściowych choćby zdobyczy Wehrmachtu. Lecz ludzie ci mieli bardzo ograniczone, jak się okazuje, spojrzenie, skoro jako pierwszą z tych dróg wybrali — usunięcie Hitlera. Znów na ustach pojawiło się określenie „freiter”. On to, nieokiełznany w swych ambicjach dyletant, chcąc zdobyć laury największego stratega wojskowego w dziejach, krzyżować miał słuszne plany doświadczonej generalicji, tępić niemiecką myśl wojskową. On stal się według nich przyczyną klęsk, jego też odejście mogło przynieść zmianę. Pierwszą jaskółką niezadowolenia z Hitlera, jakie zrodziło się wśród junkierskich sfer Niemiec po klęskach na Wschodzie, była próba dokonania nań zamachu, montowana aż przez... dwóch arystokratów, von Halema i von Schwarzensteina. Sam zamach miał przeprowadzić Beppo Rehm, jeden z przywódców reakcyjnej organizacji wojskowej „Freikorps” wsławionej mordowaniem niemieckich robotników. Już choćby tylko to rzuca charakterystyczne światło na cele przyświecające organizatorom „antyhitlerowskiej” akcji. Akcja ta zresztą przygotowywana była w wąskim
kółku i nie wyszła poza sferę rozmów. Zdawało się też, że w sferze tej pozostanie, gdy niespodziewanie gestapo wpadło na trop „wrogów führera”. Oddali oni swe głowy pod topór, który to rodzaj kary śmierci bardzo sobie Hitler upodobał. Rzecznikiem sprawy tych spośród wyższych oficerów, którym po klęskach w Związku Radzieckim Hitler począł zawadzać, stal się pułkownik, później generał–major Henning von Tresckow. Podobnie jak wielu oficerów wywodzących się z pruskiego junkierstwa, w okresie sukcesów militarnych stal wiernie za führerem, lecz gdy Stalingrad strącił Hitlera z Olimpu sławy, Tresckow począł przemyśliwać nad możliwościami zlikwidowania jego nieograniczonej władzy nad armią. Rzecz jasna, że nie potrzebował wiele czasu, aby dojść do wniosku, iż „Oberbefehlshaber der Wehrmacht” dobrowolnie nie zrezygnuje ze swego stanowiska. Nie pozostawało nic innego, jak Hitlera po prostu zgładzić. Wydawało się to generałowi wyjściem najszczęśliwszym. Lecz co dalej? Tresckow zdecydował się, nie tylko zresztą z własnej inicjatywy, na wcale niełatwe przedsięwzięcie. Usiłował on dla swych planów pozyskać pewne wysoko postawione osobistości wojskowe, których stosunek do Hitlera, jak sądził, nie był już entuzjastyczny. Okazało się jednak, że generał, jak na swoje czterdzieści lat, był dosyć naiwny. Jedno z pierwszych niepowodzeń spotkało go w rozmowie z szefem sztabu generalnego wojsk lądowych, Franzem Halderem. Nie było tajemnicą, iż Halder dość sceptycznie odnosił się do koncepcji wojny na dwa fronty. Onże Halder dowiedziawszy się o przygotowaniu ataku na Związek Radziecki miał powiedzieć: „Uważam za zupełnie możliwe, że ten dureń gotów jest wciągnąć nas w wojnę z Rosjanami”. Epitet skierowany był pod adresem Hitlera, ale od słów do czynu często bywa bardzo daleko, dlatego też generał Halder bardzo gorliwie przykładał się do wypełniania wszelkich poleceń swego wodza przed i po rozpoczęciu wojny niemiecko–radzieckiej, mimo że w ścisłym gronie nadal pozwalał sobie ujemnie oceniać führera i jego posunięcia, co go w końcu zaprowadziło do obozu koncentracyjnego. Halder szybko rozwiał nadzieje Tresckowa.
— Sądzi pan, że dowództwo armii mogłoby sprzeciwić się führerowi? — spoglądał uważnie w oczy Tresckowa, jak gdyby chciał wyczytać jego myśli. — Obawiam się, że to nie nastąpi. Halder znał dobrze dowództwo armii, znał też dobrze von Tresckowa jako aktywnego dotąd wielbiciela geniuszu führera. Pytyjskie sformułowania, którymi uraczył młodszego kolegę, nie były wypowiedziane bez przyczyny. Innym z wybitnych dowódców, z którymi rozmawiał generał Tresckow, był feldmarszałek Walter von Brauchitsch. Od klęski pod Moskwą nie cieszył się on już łaską Hitlera i został odsunięty od dowodzenia. Podobnie jak Halder, choć w mniejszym stopniu, miał Brauchitsch pewne kontakty z ludźmi z Hitlera niezadowolonymi, ale Tresckowowi odpowiedział ostro: — Wszelkie kroki przeciw führerowi uważam za błędne. Mój współudział nie byłby możliwy ani teraz, ani w przyszłości. Tresckow nie dziwił się ostatecznie zachowaniu Brauchitscha, ponieważ wiedział, że feldmarszałek jest moralnym dłużnikiem Hitlera. Kiedy Brauchitsch zakochał się, nie kto inny jak sam führer pomógł mu załatwić rozwód. Generał kontynuował rozmowy, oględne zresztą, z innymi wojskowymi, lecz dały one również mizerne rezultaty. Pozwolił sobie wreszcie pewnego dnia na dyskusję z dowódcą Heeresgruppe „Mitte”1, feldmarszałkiem Teodorem von Bockiem. Tresckow bardzo ostrożnie formułował swe poglądy na wojskowe niedołęstwo Hitlera, który postępował wbrew uznanym zasadom wojennego rzemiosła i lekceważył rady wytrawnych dowódców. Przeszło sześćdziesięcioletniemu Bockowi lekarz kategorycznie zabronił się unosić, lecz feldmarszałek nie mógł powstrzymać wściekłego gniewu. — Nie zniosę w żadnym wypadku krytykowania führera! Gdyby ktokolwiek odważył się führera zaczepić, zasłonię go moim własnym ciałem i będę bronił do końca! — wołał. Generał von Tresckow odczuł znużenie, jego wiara w powodzenie sprawy, której poświęcił się z zapałem neofity, poczęła wyraźnie słabnąć. „Przerażające czasy — myślał. — Nawet rdzeń armii nie umie znaleźć swego właściwego miejsca, a któż jak nie on zdoła wyprowadzić Niemcy z labiryntu, w który zapędziła je szaleńcza wola dyktatora?...”
1
—
Zgrupowanie armii „Środek”.
Energiczny Tresckow mimo wszystko nie tracił nadziei. Im sytuacja militarna na Wschodzie stawała się trudniejsza, tym bardziej wzrastało w nim przekonanie, iż właśnie jedynym i pilnym wyjściem z niej jest usunięcie Hitlera. General von Tresckow nie był samotnym rycerzem. Tak samo jak on myślało szereg innych ludzi. Niedawno, gdy nawiedziła go pierwsza silna fala rozczarowania do führera, zdołał nawiązać kontakt z opozycyjną grupą, której przewodzili generał w stanie spoczynku Ludwik Beck i Karol Goerdeler, były nadburmistrz Lipska, działacz polityczny i gospodarczy o dużym zresztą autorytecie wśród hitlerowskich dostojników. Zamierzenia wojskowej części owej grupy, nazwanej przez historyków „odgórną opozycją”, zbiegły się z zamierzeniami generała Tresckowa w kwestii szybkiego wysłania Hitlera na inny świat. Von Tresckow podjął się osobiście dokonać zamachu i począł się zastanawiać nad właściwym sposobem zadania śmierci ukochanemu przezeń uprzednio führerowi. Otrucie nie wchodziło w grę — spożywane przez Hitlera potrawy przygotowywano pod ścisłą kontrolą, poza tyra próbował je przyboczny lekarz. Może po prostu zastrzelić führera z pistoletu? Było to ryzykowne, gdyż Hitler nosił jakoby na sobie pancerną kamizelkę. Ponieważ Tresckow zamierzał dokonać zamachu podczas inspekcji Hitlera na froncie, przyszedł mu do głowy fantastyczny pomysł użycia do akcji... całego pułku kawalerii, który na dany znak miał ruszyć do szarży na Hitlera. Pułkiem owym dowodził wtajemniczony przez Tresckowa w jego plany major Boeselager, wywodzący się z tych samych co generał obszarniczych, junkierskich sfer. Ale i ten pomysł został w końcu odrzucony. Tresckow postanowił więc użyć bomby.
SPISKOWCY?... Pozostawmy na razie w spokoju generała von Tresckowa. Niechże przygotowuje swą bombę, która ma spełnić wielką rolę: usunąć upartego i zarozumiałego Hitlera lekceważącego niemiecką generalicję. Powrócimy doń za chwilę, przyjrzyjmy się natomiast teraz bliżej tej osławionej dziś w zachodnich Niemczech grupie, z którą Tresckow nawiązał kontakt i w której imieniu spiskował. Owej „odgórnej opozycji”. Podczas wojny nikt nic o niej nie słyszał, jej istnienie obwieścił dopiero dzień 20 lipca 1944 roku. Samo określenie „odgórna opozycja” nasuwa na myśl istnienie w hitlerowskich Niemczech „opozycji oddolnej”. Tak, istniała ona. Były to przede wszystkim tajne, głęboko zakonspirowane grupy komunistyczne, które choć straszliwie wykrwawione nie przerwały walki. Obok nich istniały w podziemiu grupy socjaldemokratyczne, a także inne organizacje antyhitlerowskie. Liczebnie biorąc „oddolna opozycja” była słaba, nie mogła przecież być szeroko rozgałęziona w kraju straszliwego terroru, gdzie tylko za podejrzenie o udział w konspiracyjnej działalności szło się w najlepszym przypadku do obozu koncentracyjnego. (W roku 1939 w więzieniach i obozach przebywało około 300 tysięcy niemieckich działaczy antyfaszystowskich.) „Oddolna opozycja” była słaba, ale „opozycja odgórna” była słabsza tysiąckroć. W rzeczywistości był to niewielki krąg ludzi, wywodzących się z górnych sfer III Rzeszy. Początków tej opozycji szukać należy w latach 1938 —1939. Hitler, jak wiadomo, głaskany przez Francję i Anglię urósł w siłę, zmienił się z baranka w wilka i pokazał kły obu zachodnim mocarstwom. Niektórzy politycy, związani z Anglią, nie żywili z tego powodu radości. Postarali się też oni o nawiązanie kontaktu z generałami, niezadowolonymi z różnych przyczyn z Hitlera. Oczywiście nie było mowy o żadnej antyhitlerowskiej organizacji, po prostu tacy panowie, jak głośny niemiecki finansista Hialmar Schacht, wspomniany tu już kombinator polityczny Carl Goerdeler, dyplomata Ulrich von Hassel, mniej dyplomata, a więcej agent wywiadu Hans Gisevius, generał–pułkownik Ludwik Beck, generał–pułkownik Erwin Witzleben, generał–pułkownik Kurt von Hammerstein–Equord i paru innych wyższych
oficerów — spotykali się od czasu do czasu w swoich apartamentach i zajmowali się krytyką osoby Hitlera. Każdy miał powody, by odczuwać doń pretensje osobiste, każdemu z nich Hitler w taki czy inny sposób dał się we znaki. Prócz tego „cywile” odczuwali doń żal, że nie utrzymuje należycie kursu „wschodniego” i pozwala sobie na zaczepianie Anglii, wojskowi zaś uważali, że przygotowywane przez Hitlera plany wojenne opracowywane są pospiesznie i w razie wybuchu wojny mogą skompromitować niemiecki sztab generalny. Do tego wszakże dopuścić nie było wolno, jako że od wielu dziesiątków lat niemiecki sztab generalny pracował zawsze solidnie, zarówno nad przygotowaniem wojny, jak i nad jej prowadzeniem. Zamiar uderzenia na Czechosłowację w roku 1938 przeraził jednych i drugich, ponieważ jedni i drudzy liczyli naiwnie, że Francja i Anglia wystąpią zbrojnie w obronie Czechów i Niemcy zostaną szybko pokonane. Salonowe rozmowy przybrały teraz bardziej ożywiony charakter. Postanowiono, że jeśli Hitler ośmieliłby się wydać rozkaz zaatakowania Czechosłowacji, unieszkodliwi się go. Doszło nawet do tego, o czym mało kto wie, że jeden z generałów, Paul von Kleist, wyjechał w sierpniu 1938 roku do Londynu, gdzie oświadczył Churchillowi, że armia obali Hitlera, gdy rozpocznie on wojnę. Przy tym Kleist otwarcie prosił Churchilla o pomoc w sprawie zwrócenia Niemcom tzw. polskiego korytarza. Prośba bardzo znamienna. Hitler o „korytarzu” mówił wtedy zaledwie półgębkiem. Prócz Kleista bawił w tymże roku w Londynie Carl Goerdeler, który oświadczył tam butnie: „Polegajcie na nas, my obalimy Hitlera”. Hitler okazał się bardziej przewidujący niż jego salonowi przeciwnicy. Zagarnął Czechosłowację jak najspokojniej, bez przeszkód ze strony Anglii oraz Kleista i Goerdelera. Kleist zaś i inni generałowie z „opozycji” gorliwie wykonywali wszelkie rozkazy führera stojąc na czele oddziałów Wehrmachtu, które zaszły wówczas aż po Ruś Zakarpacką. Gdy przyszła kolej na Polskę, cała generalicja bez wyjątku powitała napaść na nią z uznaniem. Zagarnięcie Polski i „odzyskanie starych niemieckich ziem” leżało najzupełniej w jej zamierzeniach. Generał Halder, który w roku 1938 zajął po generale Becku stanowisko szefa sztabu generalnego wojsk lądowych i który zaliczał się do opozycji, oświadczył wręcz: „Wschodnia granica Niemiec jest nonsensem”. Podobnie jak wszyscy
generałowie starał się jak najlepiej wywiązać z zadań postawionych przez Hitlera, niszcząc armię polską, a przy okazji i ludność cywilną. „Odgórna opozycja” odżyła, gdy führer zdecydował się uderzyć na Francję jeszcze w roku 1939. Część generałów, skłonna raczej do dalszego marszu na wschód, starała się odradzać Hitlerowi złe, ich zdaniem, posunięcie. Generałowie ci sądzili, że posiadane siły nie wystarczą do osiągnięcia zwycięstwa, a wybór jesieni na atak jest zupełnie niewłaściwy. Gdy zbliżał się wyznaczony dzień natarcia. 12 listopada 1939 roku, dowódca wojsk lądowych, generał–pułkownik von Brauchitsch zdecydował się przedstawić swe zdanie Hitlerowi. Spotkanie odbyło się 5 listopada. Urażony Hitler wpadł we wściekłość, obrzucił Brauchitscha i całą generalicję wyzwiskami i pogróżkami. Generałów, a wśród nich również „opozycjonistów” ogarnął przestrach. Jeśli wówczas rzeczywiście nie doszło do rozpoczęcia operacji przeciw Francji, to zawdzięczać można było to fatalnej pogodzie uniemożliwiającej użycie lotnictwa. 23 listopada Hitler zwołał wszystkich wyższych dowódców wojsk lądowych i lotniczych oraz marynarki i wygłosił do nich dłuższe przemówienie, przyjęte przez wszystkich z aplauzem. O poziomie mówcy i jego wdzięcznych słuchaczy mogą wiele powiedzieć choćby takie zdania: „Jako czynnik ostateczny z całą skromnością wymienić muszę moją osobę: jest niezastąpiona. Jestem przekonany o sile mego umysłu i mej stanowczości... Ja poprowadziłem naród niemiecki na wyżyny... Mam wybrać zwycięstwo lub zniszczenie. Wybieram zwycięstwo. Maja decyzja jest ostateczna”. Generałowie niemieccy, mózg potęgi militarnej Niemiec, przedstawiciele zamkniętej kasty strzegącej zawsze swych przywilejów, z uwielbieniem słuchali takich oto słów zwykłego „freitra” i radośnie je oklaskiwali. Oczywiście głosy niezadowolenia pojawiały się od czasu do czasu, wtedy zwłaszcza, gdy Hitler pozwalał sobie na bardzo śmiałe plany, które zdaniem niektórych generałów mogły wziąć w łeb i pozbawić Niemcy ostatecznego zwycięstwa. Niektórzy generałowie opierali się na przykład u planowanemu przez Hitlera atakowi na Norwegię, obawiali się mianowicie angielskiej floty. Paru generałów napomknęło wtedy o jego usunięciu. Tymczasem Norwegia została
zajęta, przy czym skuteczność działania angielskiej floty nie okazała się wielka. — Całe szczęście — powiedział wtedy generał Dietl — że mamy na czele armii naszego genialnego führera... Przed atakiem na Francję znany nam już generał Halder obawiając się planowanego przez Hitlera zdeptania neutralności Belgii i Holandii począł rzekomo przygotowywać pucz przeciwko niemu. W rozmowie z dowódcą wojsk zapasowych generałem Frommem powiedział, że armia swą siłą może przyczynić się do usunięcia awanturnika. — Niech pan w to nie wierzy — stwierdził z pewnością w głosie generał Fromm. — Niech pan będzie przekonany, że armia nigdy nie pójdzie przeciw führerowi. Generał von Leeb usiłował także zaprotestować przeciwko próbie naruszenia neutralności Belgii. Zwrócił się w tej sprawie do swych kolegów, generałów Bocka i Rundstedta, z którymi w trójkę dowodził wojskami na zachodzie. — W tej sytuacji nie można nie pomyśleć o usunięciu tego człowieka — rzekł Leeb. — Co? — uniósł się generał Rundstedt. — Czy mówi pan poważnie? To byłby przecież zwykły bunt przeciwko naczelnemu wodzowi! Dodajmy tutaj słów parę o przyczynach, które kazały Halderowi i Leebowi wykazać tak wielką troskę o neutralne kraje. Otóż uważali oni, że Francja zostanie pokonana łatwo, bez potrzeby atakowania Belgii i Holandii, wobec czego psucie opinii Niemcom napaścią na małe neutralne państwa nie byłoby celowe. Takie to były zamierzenia opozycyjnych generałów. Dodajmy, że raptem było ich kilku na kilkuset i że próby przeciwstawienia się Hitlerowi znalazły swą najbardziej gwałtowną formę... w rozmowach. Cywilna część „odgórnej opozycji” usiłowała w tym czasie prowadzić poufne rozmowy z Anglikami, między innymi za pośrednictwem Watykanu. Anglicy okazali się realistami i gotowi byli poprzeć opozycjonistów dopiero po dokonaniu przez nich przewrotu. Potem Niemcy odniosły świetne zwycięstwo: padła Francja. „Odgórna opozycja” niemal skapitulowała. Jej działacze ostrzegali przecież przed nierozważnymi posunięciami Hitlera, które miały Niemcom
zgotować klęski, a tymczasem właściwie on był górą. Autorytet Hitlera wzrósł tak bardzo, że zwycięskiego führera podziwiali nawet teraz ci, którzy go kiedyś lekceważyli lub nie znosili. Poza tym Hitler nie omieszkał obsypać generalicję zaszczytami. Przemawiając 19 lipca w Reichstagu wynosił jej zdolności pod niebiosy. Szereg generałów otrzymało upragnione buławy feldmarszałków, między innymi negatywnie do Hitlera ustosunkowani generałowie Witzleben i Kleist. Inni również mieli powody do radości. Generał Walter Warlimont, szef oddziału planowania naczelnego dowództwa Wehnnachtu, jeden z czołowych niemieckich mózgów sztabowych, tak po wojnie wspominał ową zmianę nastrojów w opozycyjnych kołach generalskich: „Rozmyślając nad tym okresem nie mogę nawet obecnie negować, że powodzenie i szczęście towarzyszące kampanii francuskiej, łącznie z zaszczytami doznanymi przez najstarszych generałów, złożyły się na stłumienie opozycji w sztabie generalnym; z faktu tego Hitler doskonale mógł zdawać sobie sprawę, gdy zdecydował się na zaatakowanie Rosji. Naczelny dowódca wojsk lądowych i jego sztab generalny pozwolili po raz pierwszy sprowadzić się do roli wykonawców, czynnika asystującego; od tego czasu korpus oficerski został utrzymany w tej roli”. Hitler okazał się bardzo hojny dla wyższych oficerów, cały też niemiecki korpus oficerski ze świeżo upieczonymi marszałkami na czele stanął za nim murem. Przecież to führer przyniósł nagrody, awanse, kariery, zwycięstwa... Zwycięstwa, zwycięstwa... Jugosławia, Grecja, Kreta, Afryka. Ukraina, Białoruś, Krym, na horyzoncie — Moskwa! Moskwa — tu łańcuch triumfów urwał się. „Odgórna opozycja” poczęła teraz śledzić z przerażeniem bieg szybko następujących wypadków. Front wschodni zatrzeszczał, potem począł pękać. Potem nastąpiła najstraszliwsza dotąd klęska niemieckiego oręża — pod Stalingradem. „Odgórna opozycja” poczęła się znów naradzać. Oczywiście nie mogła wyjść poza sferę swoich klasowych interesów, a więc: usunięcie Hitlera. W jaki jednak sposób? Cywilna część opozycji z Goerdelerem na czele była za uwięzieniem Hitlera. Miano mu następnie wytoczyć proces. Wojskowi byli bardziej bezwzględni: uważali, że dyktatora należy po prostu zabić. Dyskusje na te tematy ciągnęły się zresztą bardzo długo, tak długo, że jeden z
opozycjonistów, Ulrich von Hassel, zapisał z ironią w swych pamiętnikach: „Wydaje się, że generałowie oczekują, aby hitlerowski rząd dał im rozkaz obalenia siebie”. Pod koniec grudnia 1941 roku, gdy armia niemiecka poznała już dobrze gorzki smak klęski, a rozwścieczony Hitler począł bezceremonialnie przepędzać zasłużonych generałów za niezgadzanie się z jego posunięciami strategicznymi, w mieszkaniu dymisjonowanego generała Kurta von Hammersteina, jednego z twórców Wehrmachtu, odbyło się spotkanie w bardzo ścisłym kole. Znaleźli się tam generał Beck, Goerdeler, von Alvensleben, Pechel oraz gospodarz. Panowie ci doszli do wniosku, że Rzesza Niemiecka może się załamać, o ile nie usunie się Hitlera i jego przybocznej kliki. Wniosek wysunąć było łatwo, gorzej znacznie przedstawiała się jego realizacja. W jaki sposób dokonać zamachu stanu? Po długich debatach znaleziono prawdziwie awanturnicze wyjście, postanowiono mianowicie zwrócić się do feldmarszałka Witzlebena, naczelnego dowódcy we Francji, aby ze swymi wojskami ruszył na Niemcy. Przypuszczano, że do Witzlebena przyłączą się różni opozycyjni generałowie i że w końcu Wehrmacht zdoła opanować sytuację. Rozmowy kontynuowano, lecz gestapo bez trudu wpadło na trop naiwnego przedsięwzięcia. W kwietniu 1942 roku Pechel został aresztowany, podejrzanego Witzlebena pozbawiono dowództwa, choć ani myślał on o „marszu na Berlin”. Taką oto nieudolną akcję zdolna była zaplanować „odgórna opozycja” w ciągu paru lat swej działalności. Wreszcie znalazł się von Tresckow ze swymi rozlicznymi planami zadania Hitlerowi niespodziewanej śmierci. Jednocześnie szef ogólnego urzędu wojskowego, generał Olbricht, wraz z generałem Os terem z Abwehry2 czynili kroki zmierzające do uchwycenia władzy w wypadku powodzenia zamachu. Oddziały wojskowe miały na wydany im rozkaz obsadzić główne miasta Niemiec i zlikwidować ewentualny opór zwolenników Hitlera. W końcu lutego generał Olbricht zawiadomił generała Tresckowa o zakończeniu wszystkich przygotowań. Generał von Tresckow przystąpił do akcji. 2
—
Abwehra — wojskowy wywiad niemiecki.
SMIERĆ ZAKLĘTA W BUTELCE — Gdyby potrafił on sam zrozumieć, jakie błędy czyni!... — westchnął oficer o wytwornych manierach. — Wschodni front jak nigdy dotychczas potrzebuje prawdziwego żołnierza. Widzimy oto, że największy nawet geniusz nie potrafi sprostać wymogom nowoczesnej wojny, jeśli nie dysponuje określonym przygotowaniem. Wojna przestała być grą w szachy. — Gdyby potrafił zrozumieć! — gniewnie odpowiedział generał. — Rzecz w tym, że nie potrafi. Jest opętany samouwielbieniem. Wierzy, że jest nieomylny. Wiem, że to, co chcę uczynić, wykracza i poza prawo, a w pojęciu wielu byłoby nawet zdradą i stanu, lecz doprawdy nie znajduję innych możliwości. Niemcy stracą wielkiego swego syna, lecz ta ofiara zbawi Niemcy. Rubikon został przekroczony, mój drogi Fabi, nie mamy przed sobą nic do wygrania prócz jednej tej szansy — generał wskazał jakiś opakowany przedmiot spoczywający na stoliku. — To pomoże Zeitzlerowi znaleźć swego właściwego dowódcę, to uczyni Mansteina, Kleista i Rundstedta rzeczywistymi kierownikami ich armii. Czyż może znaleźć się inna droga? Zadawałem sobie to pytanie po stokroć i nie znalazłem odpowiedzi, która mogłaby führerowi uratować życie. Paczka leżąca na stoliku zawierała bombę. Ludzie, którzy pracowali nad jej skonstruowaniem i produkcją, nie przypuszczali zapewne, że ich dzieło przeznaczone będzie dla samego kierownika państwa pozostającego z ich ojczyzną w stanie wojny, bomby tego typu, zwane plastykowymi, znaleźć można było na całym niemal obszarze Europy, który zajmowali Niemcy: we Francji i Włoszech, w Polsce i Jugosławii, na Węgrzech, w Rumunii. Wszędzie tam, gdzie działali agenci angielskiego wywiadu lub istniały podziemne organizacje utrzymujące kontakty z aliantami, zlatywały nocami z nieba na ciężarowych spadochronach, aby stać się groźną bronią dywersji. Broń ta nie zawsze trafiała do właściwych rąk, częstokroć jej znalazcami stawali się wrogowie, wskutek czego generał von Tresckow, który ufał bardziej wyrobom angielskiego przemysłu zbrojeniowego niźli przemysłu rodzimego, zdołał wejść w jej posiadanie. Teraz spoglądał w zadumie na owe nosicielki śmierci. Los zrządził, że on, niemiecki generał, sprzeniewierzy się wpajanym w niego zasadom niezłomnej
wierności najwyższemu dowódcy, że on, jego wychowanek i uczeń, zada mu ostateczny cios. „Legnie martwy Cezar. Oby tylko jego następca stał się prawdziwym Oktawianem Niemiec!” — pomyślał generał von Tresckow. Fabian von Schlabrendorff, adiutant generała, pozwolił sobie zapytać przełożonego o przewidywaną siłę wybuchu. Von Tresckow bez uśmiechu oświadczył, że siła ta zdolna była uśmiercić całą kompanię najtęższych grenadierów. Oficer wyobraził sobie potężną, znaną mu limuzynę rozlatującą się z szybkością błyskawicy we wszystkich możliwych kierunkach. Kto wie, czy znajdą się w ogóle jakiekolwiek strzępy ciał? Samochód Hitlera oczekujący na jego przylot widoczny był z daleka. Prezentował się świetnie, tego typu maszyna mogła znieść niewygody najcięższych dróg. Generał Tresckow typ ten znał na tyle, aby wiedzieć, że na paczkę, która tkwi w jego rękach; znajdzie się tam nie rzucające się w oczy miejsce. Na pozór przedsięwzięcie wydawało się łatwe, lecz gdy generał przystąpił do jego realizacji, przeszkodą nie do przezwyciężenia okazały się postacie rosłych oficerów SS. Obdarzyli oni generała tak wielomówiącymi spojrzeniami, iż uznał on szybkie oddalenie się od przedmiotu swego zainteresowania za najbardziej właściwe wyjście. Ponura jak listopadowy wieczór twarz kierowcy, szczególnie utkwiła w pamięci Tresckowa. Taki człowiek walczyłby zębami i pazurami, gdyby innej broni mu już nie stało. Generał von Tresckow nie należał jednakowoż do ludzi łatwo rezygnujących z dotarcia do celu. Poczuł się teraz w roli myśliwego, któremu co prawda uszedł raz upatrzony rogacz, lecz który zna zbyt dobrze jelenie ścieżki, aby dać się wykpić po raz wtóry. — Mój drogi Fabi! — powiedział do adiutanta.— Wydaje mi się, że powinniśmy oszczędzić führerowi cierpień. — Schlabrendorff okazał zdziwienie. — Przygotujemy teraz taką porcję, która zagwarantuje to całkowicie — wyjaśnił Tresckow z zastanawiającym uśmieszkiem na twarzy. „Porcja” została spreparowana z dwóch bomb a wygląd jej żywo przypominał starannie i umiejętnie opakowane dwie nieduże butelki. Miały to być butelki przedniego francuskiego koniaku, taką rolę kazał im odgrywać do chwili eksplozji generał Tresckow.
— Wyobraźmy sobie — rzekł do Schlabrendorffa — że jest to, na przykład, Martell. — Trudno mi to sobie wyobrazić — szczerze odpowiedział adiutant. — Jako prawnik muszę operować bardzo realnymi pojęciami. Rozpoczęło się drugie polowanie. Był 13 marca 1943 roku. Dwa samoloty Hitlera i jego świty, eskortowane przez myśliwce, wylądowały gładko na smoleńskim lotnisku. Tresckow, szef sztabu zgrupowania armii „Środek”, znalazł się bez trudu w bliskim otoczeniu naczelnego dowódcy, gdy ten udawał się do dowództwa zgrupowania. Wydawało się, że obecnie nic już nie przeszkodzi zamachowi. Rzeczywiście, można go było wykonać, ale pod tym tylko warunkiem, że wraz legną trupem wybojowi dowódcy, którzy niemal bez przerwy krążyli wokół niego. Nerwy Tresckowa napięły się do ostateczności. Gdy zatrzymywały się na nim wyłupiaste oczy führera, mrowie przebiegało mu przez grzbiet. Podobnych uczuć doznawał Schlabrendorff, któremu przypadła niezbyt przyjemna rola obnoszenia paczki ze śmiercią. Raz już ułożył ją na znak generała, lecz ten nagle zagryzł wargi aż do krwi. Obok Hitlera usadowił się feldmarszałek von Kluge, jeden z tych, na których liczono najwięcej w razie powodzenia, choć wahał się on jeszcze w poczuciu żołnierskiego obowiązku wobec führera. — Tracicie teren! — mówił podniesionym głosem Hitler wodząc palcem po mapie. — Dla mnie jest to ciosem. Pamiętajcie, że ziemia ta stała się niemiecka od chwili, gdy padła na nią pierwsza kropla krwi niemieckiego żołnierza. Generał Tresckow uważnie obserwował zachowanie feldmarszałka. Z całą dostojnością, na jaką mógł pozwolić sobie tylko rzeczywisty kontynuator tradycji niemieckich dowódców, tłumaczył on Hitlerowi pozytywne strony skrócenia frontu. — Nie każdy odwrót jest klęską, bywają odwroty zwycięskie — zakończył. — Wszystkie dywizje czwartej armii cofając się systemem sztafetowym narzucają wszędzie nieprzyjacielowi tempo poruszeń. Hitler oparł się swoim zwyczajem obiema rękami o stół i wpatrzył w mapy.
— Proszę nie używać określenia odwrót! — warknął. — Przypominam poza tym, że to ja rozkazałem stosować system sztafetowy w razie konieczności. — Żołnierze są o tym przekonani, mój führerze! — odrzekł von Kluge. Tresckow nie mógł temu człowiekowi uczyni najmniejszej nawet krzywdy fizycznej. Uruchomił więc w sposobnej chwili adiutanta i złowroga paczka zniknęła z pola widzenia. — Jeśli nasza nadzieja leży w armii, niewart jest Hitler von Klugego — tłumaczył później Schlabrendorffowi. — Rozważmy inne możliwości. — Któż nie lubi koniaku... — zagadkowo oświadczył Schlabrendorff. Tresckow spojrzał nań uważnie. Oficer z trudem przełknął ślinę. Doznane wrażenia usztywniły mi mięśnie krtani, lecz nie zwolniły bynajmniej pracy mózgu. Od dłuższego czasu myślał intensywnie nad przeróżnymi sposobami pozbycia się przeklęte paczki. — Gdyby tak... koniak, przesłać komuś do „Wolfschanze” korzystając z dogodnej okazji. Taki pułkownik Brandt nie odmówiłby chyba drobnej przysługi... Tresckow pojął myśl przyjaciela. Schlabrendorf wydał swymi słowy podwójny wyrok śmierci, nie tylko na pułkownika Brandta, który pracując w wydziale operacyjnym głównej kwatery wchodzi w skład najbliższego otoczenia führera. Wybuch bomby w lecącym samolocie, potem zdruzgotana maszyna wali się jak kamień w dół. Prawdopodobnie właściwa przyczyna katastrofy nie zostałaby wykryta nigdy. Było to wyjście jedyne w swym rodzaju. Usłyszawszy prośbę Tresckowa pułkownik Brandt rzekł wesoło: — Dla generała Stieffa? Ależ oczywiście! Nie można pozbawić go owoców winnic Francji, którą tak ukochał. Tresckow równie wesołym tonem odrzekł: — Nie mamy tu wiele radości, drogi pułkowniku, lecz nie zazdroszczę Stieffowi losu kreta, jakim jest pobyt w jaskiniach „Wolfschanze”. Dlatego przesyłam mu trochę słońca Francji. — Świetnie! Słońce w butelce! — roześmiał się Brandt. Schlabrendorff rozegrał przedostatni akt dramatu równie świetnie jak jego przełożony. Zachowując swe nieskazitelne maniery wręczył pułkownikowi przed odlotem paczkę ruchem pełnym szacunku, a jednocześnie godności.
Palec jego ręki wykonał przy tym nieznaczny ruch. Od tej chwili prosty mechanizm bomby zaczął działać. Kwas zaatakował już drucik. Ten nie będzie mógł bronić się dłużej niż pół godziny. Potem kawałek metalu spadnie na spłonkę, a ona dokona dzielą. Hitler zniknął już w drzwiach samolotu, za nim wszedł także Brandt. Zawyły silniki, mechanicy wyciągnęli podstawki spod kół. Samolot pokołował na miejsce startu, po czym splunąwszy płomieniami z rur wydechowych popędził po gładzi lotniska. Za nim wzbił się następny, z boków pomknęły Focke–Wulfy eskorty. Schlabrendorff zdjął czapkę i otarł pot z czoła. Poczuł się kompletnie rozbity, lecz jego rola jeszcze się nie skończyła. Teraz telefon do Berlina; oczekiwali tam generał Olbrloht i potężny generał Oster z wywiadu, których zadaniem miało być wprawienie w ruch maszyny przemocy wobec ewentualnego oporu góry partyjnej. Po bezpośredniej linii przebiegały słowa. A teraz? Teraz dręczące oczekiwanie. Pól godziny lotu z szybkością 350 kilometrów na godzinę w kierunku Kętrzyna, gdzieś przed Borysowem powinien nastąpić wybuch. Wiadomość do sztabu grupy mogła nadejść telefonicznie, mógł ją też przynieść któryś z myśliwców. Nie powinno to wszystko trwać dłużej niż godzinę, półtorej. Wiadomość o katastrofie nie nadeszła i po dwóch godzinach, nie nadeszła wcale. Tresckow i Schlabrendorff dowiedzieli się natomiast, że samoloty wylądowały na docelowym lotnisku w najzupełniejszym porządku. Pierwszą myślą Tresckowa było, że Brandt zapoznał się z zawartością paczki przed przewidywaną eksplozją i zdążył bomby rozbroić. Równało się to zagładzie obydwu zamachowców, poprzedzonej rzecz jasna badaniem przez gestapo. Generał oblał się zimnym potem. A może tym razem tak renomowany angielski wyrób po prostu zawiódł i w tej właśnie chwili Brandt wręcza Stieffowi paczkę, którą generał nie omieszka znając dobrze gust Tresckowa natychmiast otworzyć z czystego tylko łakomstwa. I ta możliwość stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby von Tresckow i von Schlabrendorff byli wyznawcami Koranu, prawdopodobnie zginęliby wówczas szybko w lochach gestapo, lecz obaj wystąpili przeznaczeniu naprzeciw. Dzieląc się zadaniami ruszyli do telefonów. Schlabrendorff odwołał swój uprzednio dany Berlinowi znak,
Tresckow skontaktował się z Brandtem i usiłował wytłumaczyć, posługując się całym swym kunsztem elokwencji, powstałą pomyłkę. Tresckow usłyszał w głosie Brandta ton, który go przeraził. Pułkownik więcej niż podejrzliwie zapytywał o rzeczywistą zawartość paczki. Generał zdecydował się na szarżę. — Nie wypada mi mówić o tym telefonicznie. Jutro zamelduje się u pana Schlabrendorff, który wszystko panu wyjaśni. Zechce pan zaczekać do jutra? Brandt zgodził się. Schlabrendorff zjawił się nazajutrz u Brandta, przyleciawszy do głównej kwatery Hitlera samolotem. Zawile tłumacząc przyczyny omyłki łowił każde spojrzenie pułkownika, rzucane jak gdyby od niechcenia na fatalny pakunek. Gdy wreszcie otrzymał go do rąk, z trudem powstrzymał się, aby nie cisnąć nim o ziemię. Swych uczuć nie zdradził jednak ani jednym niestosownym gestem. Arystokratyczne wychowanie dawało pewność siebie we wszelkich okolicznościach. Pozwolił sobie nawet na uśmiech podziękowania. Oczywiście Schlabrendorff przywiózł ze sobą prawdziwy koniak, który ku swemu zdziwieniu otrzymał generał Stieff. Rzecz jasna, że skorzystał z trunku, nie mógł jednak przypomnieć sobie w żaden sposób, aby mu go kiedyś obiecał przysłać von Tresckow... Wijącą się w nieprzeliczonych zakrętach drogą z „Wolfschanze” pomknął ku Kętrzynowi samochód uwożąc na berliński ekspres eleganckiego oficera trzymającego kurczowo potężną tekę. Gdy oficer znalazł się w pustym przedziale, zasłonił starannie okno i drzwi, unieruchomił zamek u drzwi i czujny na każdy odgłos zabrał się do rozpakowywania zawartości teczki. Paczka odsłoniła swą zawartość, bomby wyłoniły się z niej w całej okazałości. Oficer ze znawstwem, lecz nadzwyczaj ostrożnie przystąpił do zbadania detonatora. Rychło stwierdził, że angielski wynalazek działał znakomicie, lecz mimo to wybuch nie nastąpił. Spotkawszy się w Berlinie z generałem Olbrichtem Schlabrendorff rzekł doń między innymi: — Poczynam zastanawiać się, czy przypadkiem w całej tej gadaninie o opatrzności nie ma odrobiny prawdy. Przecież to wprost nie do uwierzenia..! Taka okazja!
— Czy ja wiem?... — zastanowił się generał. — Może nawet lepiej, że okazję tę straciliśmy. Powiem panu otwarcie, że właściwie nie jesteśmy jeszcze gotowi, przekonałem się o tym. Pana powtórny telefon uratował nas wszystkich, wątpię bowiem, czy stałoby się tak, jak tego chcieliśmy. Musimy jeszcze popracować... Mniej więcej to samo powiedział później Olbricht Tresckowowi. Ten rzucił nań dziwne spojrzenie. — Ach tak... — odezwał się po chwili. — Więc nadal działamy bez żadnych wpływów... Donkiszoteria? Myślałem, że panowie zrobili tutaj coś więcej... — Tak nie można mówić. Wpływy nasze, choć powoli, rosną. Prowadzone są rozmowy z wybitnymi ludźmi w Niemczech i, jak panu wiadomo, także za granicą. Działamy ostrożnie, lecz pewnie. Musimy wszakże położyć nacisk na przygotowanie okręgów wojskowych, a tutaj mamy poważne jeszcze braki. Ciężko, ciężko...
DZIWNY PECH GENERAŁA TRESCKOWA Tresckow poczynił kilka prób z bombami i jego przyjaciel, pułkownik Gersdorff, który bomby generałowi dostarczał, natrudził się niemało. Ostatecznie nie było znów tak łatwo wydostać je z wojskowych magazynów, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Generał Tresckow mógł więc być pewien i zapalnika, i niszczącej siły eksplozji. Tymczasem fatalny pech zniweczył jego nadzieje. Führer znów psuł będzie szyki dowodzącym marszałkom i generałom, znów zgotuje żelaznym niemieckim dywizjom los VI armii feldmarszałka Paulusa. Wielkie dzieło czterech lat wojny obracane będzie w niwecz z winy jednego człowieka. Tresckow stwierdził: istnieją wszelkie szanse uratowania zdobyczy, przynajmniej poważnej ich części, gdyby udało się powalić tyrana. Wiadome mu było, iż tuż za alpejską granicą Niemiec, w Szwajcarii, toczyły się właśnie rozmowy, które stwarzały Niemcom poważne perspektywy. Lecz Niemcom bez Hitlera. Warunek wysuwany przez potężnego kontrahenta brzmi niedwuznacznie: Hitler musi odejść. Jest tak skompromitowany w opinii świata, tak znienawidzony przez wszystkich, że żaden najpewniej nawet czujący się w siodle rząd nie mógłby sobie pozwolić, w obawie o własną przyszłość, na jakiekolwiek z nim pertraktacje. Nawet rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Żaden chyba z mieszkańców Bema szwajcarskiego nie przypuszczał, że w niepozornym budynku przy ulicy Herrengasse rezyduje od końca 1942 roku człowiek, który miał do rozegrania wielką, a zarazem arcytrudną grę polityczną. Obarczano go ciężkimi zadaniami i choć do dyspozycji postawiono mu olbrzymie środki, choć stał się wszechwładnym szefem amerykańskiego wywiadu w Europie, wiedział, że aby nie przegrać, karty swe partnerom musi odsłaniać ostrożnie. Jeden z partnerów zasiadł do gry w lutym 1943 roku. Pochodził z szanownej książęcej rodziny niemieckiej Hohenlohe–Siegmaringen, lecz występował pod skromnym pseudonimem. Amerykanin był równie skromny:
— Bull — przedstawił się. — Jestem Bull. Książę Moritz Hohenlohe reprezentował... Hitlera. Co prawda czynił to nieoficjalnie, lecz miał pełnomocnictwa upoważniające go do rozmów. Wypytywał przede wszystkim o możliwości zawarcia odrębnego pokoju z zachodnimi aliantami. Mister Bull nie twierdził, że byłoby to niemożliwe. Rozmowa toczyła się gładko, mister Buli użył nawet miłego dla książęcego ucha określenia „Wielkie Niemcy”, lecz zarazem nie omieszkał wyrazić swej dezaprobaty dla osoby Hitlera. Prawdopodobnie książę Hohenlohe nie wiedział, że tajemniczy mister Bull zdążył nawiązać także kontakty z przedstawicielami „odgórnej opozycji” w Niemczech. Już w styczniu 1943 roku bawił w Bernie niemiecki dyplomata Trott zu Solz, wysłany tam przez generała Becka i Goerdelera. Jednocześnie nie tracił czasu wicekonsul niemiecki w Szwajcarii, a zarazem agent wywiadu, Berndt Gisevius, jeden z czołowych działaczy „odgórnej opozycji”. Tym mister Buli oświadczył wręcz, że usunięcie bankruta, jakim stał się Hitler, jest pierwszym warunkiem ewentualnego porozumienia. W efekcie do dzieła przystąpił generał Tresckow. Sugestie, które mu przekazano, pokrywały się z jego osobistym poglądem na przyszłość. Był najwyższy już czas, aby „Grofaz”, jak ironicznie nazywali Hitlera wojskowi opozycjoniści, zginął3. Należało nie rezygnować z dalszych możliwości usunięcia rozhisteryzowanego dyktatora w imię przyszłości Wielkich Niemiec, opartych o Zachód i kontynuujących bój na Wschodzie. „Im szybciej, tym lepiej” — stwierdził generał von Tresckow, lecz po nieudanym przedsięwzięciu 13 marca nie wszyscy podzielali to zdanie. Generał Olbricht zdążył się zorientować, że zbyt mało poczyniono kroków, aby „rewolucję” zabezpieczyć akcją sił wojskowych. Nie było wcale pewne, czy po rozbiciu Hitlera czołowi przywódcy hitlerowscy, tacy jak Himmler, Goebells, Bormann lub potężny Göring, a także prowincjonalni dostojnicy partyjni posłuchają nowej władzy i nie zechcą natychmiast zdławić jej właściwymi sobie metodami. Zagadnieniu temu poświęcono szereg dyskusji, na których zresztą działalność „odgórnej opozycji” w ogóle opierała się. W wyniku rozważań 3
— „Grofaz” to skrót określenia „Grösster Feldherr aller Zeiten” — największy wódz wszystkich czasów, jakim nazywał Hitlera jego aparat propagandowy i nierzadko on siebie sam.
uznano, że na wydane przez dowództwo wojsk rezerwy rozkazy skoncentrowane zostaną wystarczające siły dla zabezpieczenia spokoju w Rzeszy. Co do wojsk frontowych liczono, iż w razie śmierci Hitlera dowodzący generałowie podporządkują się nowemu dowódcy naczelnemu, którym miał zostać feldmarszałek von Witzleben. Wydaje się, że na działalność Tresckowa duży szczególnie wpływ miał generał Oster, inspirowany z kolei przez admirała Canarisa, o którego powiązaniach z wywiadem angielskim wiadomo dziś wszystkim. Tak dla Amerykanów, jak i dla Anglików szybkie odejście Hitlera było wówczas nader pożądane. Nawet gdyby w wyniku pertraktacji z nowym rządem niemieckim również na wschodzie zapanować musiał pokój, to mimo wszystko walec radziecki mógłby być powstrzymany w dogodnym miejscu i w żadnym razie nie dotarłby do Niemiec. Tymczasem toczył się on tak szybko i nieubłagalnie ku zachodowi, że pewnym politykom spędzało to sen z powiek. Wkrótce nadarzyła się Tresckowowi nowa okazja. Heeresgruppe „Mitte” — zgrupowanie armii „Środek” — przygotowało w Berlinie na doroczne uroczystości święta bohaterów wystawę swej chwalebnej działalności w Rosji: obrazy batalistyczne, trofea, modele. Generalny adiutant Hitlera, generał Schmundt, powiadomił Tresckowa na parę dni przedtem, iż führer życzy sobie podczas uroczystości obejrzeć eksponaty. Ponieważ w takich chwilach Hitlerowi towarzyszyli zazwyczaj Göring i Himmler, Tresckow doszedł do wniosku, że należałoby im wszystkim jednocześnie zdjąć z barków trud rządzenia Niemcami. Początkowo na przeszkodzie stanął znów feldmarszałek von Kluge, który zamierzał dostąpić zaszczytu towarzyszenia führerowi wraz ze swą małżonką. Tresckow wyperswadował mu to jakoś i Klugego zastąpił Model, na którego życiu generałowi nie zależało. Tym razem zamachu dokonać miał nie Tresckow, lecz pułkownik Gersdorff. Przybył on z Rosji do Berlina i zamieszkał w hotelu „Eden”. Z wielkim lindem udało mu się uzyskać od Schmundta zgodę na swe uczestnictwo w wizytacji wystawy przez Hitlera, walnie pomógł mu w tym nie przeczuwający wcale swego zgonu Model. Generał Schmundt oświadczył podczas rozmowy w największej tajemnicy, iż czas pobytu Hitlera w sali wystawowej zostanie skrócony. Gersdorff przeraził się niezmiernie, albowiem
miał on do dyspozycji zapalniki półgodzinne, bomba nie zdążyłaby więc wybuchnąć w odpowiednim momencie. — Trzeba było natychmiast szukać jakiegoś wyjścia — wspominał Gersdorff — inaczej okazja przepadłaby całkiem. Nie mogąc tych możliwości znaleźć w Berlinie, Gersdorff zawiadomił o swych tarapatach Tresckowa przebywającego w Smoleńsku. Generał nie tracąc czasu wysłał natychmiast specjalnym samolotem do Berlina niezastąpionego Schlabrendarffa, który doręczył pułkownikowi zapalniki dziesięciominutowe. O dalszym przebiegu wypadku niechże opowie sam pułkownik baron Gersdorff. „...Następnego dnia miałem w każdej kieszeni płaszcza bombę z dziesięciominutowym zapalnikiem. Zamierzałem przysunąć się tak blisko Hitlera, aby wybuch go zniszczył. Gdy Hitler z Goeringiem, Keitlem, Dönitzem, Himmlerem, feldmarszałkiem Bockiem i czterema adiutantami nadeszli, podszedł do mnie Schmundt i rzekł, że na obejrzenie wystawy jest najwyżej 8–10 minut czasu... Zmiana terminu w ostatniej minucie, symptomatyczna dla wyrafinowanych metod ochrony Hitlera, uratowała mu znów życie”. Gersdorff, jak wynika z powyższych słów, zamierzał zgubić wraz z Hitlerem również siebie. Czy taki można by bez wątpienia określić mianem bohaterstwa, gdyby został on dokonany. Jednakże słowu Gersdorffa, choć pochodzi on z zacnej baronowskiej rodziny, wierzyć nie można całkowicie z tej prostej przyczyny, że Oberleutnant Schlabrendorf zaprzeczył w swoich z kolei pamiętnikach, jakoby dowoził pułkownikowi zapalniki ze Smoleńska. Mało tego, Schlabrendorff oświadczył, że próba zamachu w ogóle się nie odbyła. Aż dwie więc różne relacje od dwóch tylko zamachowców. Działalność Tresckowa nie zakończyła się na tym znów nieudanym przedsięwzięciu. Okazał się on tak że jednym z tych, którzy poparli zaiste fantastyczny plan usunięcia Hitlera przy pomocy... Himmlera Plan ten najwymowniej może charakteryzuje prawdziwą słabość, a zarazem nieudolność „odgórnej opozycji”. Autorem planu przymierza z Himmlerem był je den z filarów „odgórnej opozycji”, były pruski minister, doktor Popite. 26 sierpnia 1943 roku doszli w
gabinecie służbowym naczelnego herszta gestapo do rozmowy obu. W przedpokoju tegoż gabinet ucięli sobie rozmowę na ten sam temat zaufam Himmlera SS–obergruppenführer Wolff i zaufany Popitza, adwokat Langbehn. Niedługo po tych rozmowach Langbehn udał się za wiedzą Himmlera do Szwajcarii, aby tam zbadać stosunek Anglii i Stanów Zjednoczonych do ewentualnej zmiany rządu w którym Heinrich Himmler zająłby czołowe miejsce. Zdawało się, że stosunek ten nie był negatywny. Mister Bull grał dalej. Anglik, z którym Langbehn konferował w Bernie wspomniał o propozycjach Himmlera i „odgórne opozycji” pewnemu polskiemu działaczowi emigracyjnemu, ten usłyszawszy sensacyjną wiadomość przesłał natychmiast do rządu w Londynie rozpaczliwe słowa: „Adwokat Heinricha proponuje pokój z Anglią”. Traf chciał, że depesza ta przechwycona została przez podsłuch gestapo i dostarczona Kaltenbrunnerowi i Müllerowi, gestapowskim hersztom rywalizującym ze swym szefem — Himmlerem. Himmler wywinął się z opresji, choć telegram zawędrował aż do Hitlera. Langbehn jednak został aresztowany i osadzony w więzieniu. Ktoś musiał zapłacić za gadulstwo Anglika, zapłacił zaś ten, kto był słabszy. „Odgórną opozycję” spotkało więc rozczarowanie. Sprzymierzeniec okazał się zbyt niebezpieczny, gdy chodziło mu o własną skórę. W późniejszym okresie opozycjoniści na Himmlera już nie liczyli. Przez niektórych zachodnioniemieckich kronikarzy 2 wojny światowej generał Tresckow wymieniany jest jako organizator jednej jeszcze próby zamachu na Hitlera. Miała ona mieć miejsce w Berlinie, w gmachu Kancelarii Rzeszy, podczas pokazu nowego sprzętu bojowego. Dwaj młodzi oficerowie pełniący służbę w urzędzie kanclerskim, leutnanci Johann Hoffmann i Heinz Schneider, mieli 20 lutego 1944 roku przedstawić Hitlerowi nowy ekwipunek bojowy pojedynczego żołnierza, tzw. Sturmgepäck. Co działo się w Berlinie przed 20 lutym i co stało się tego dnia, opowiedział po wojnie sam Johann Hoffmann. 18 lutego ojciec leutnanta, pułkownik Josef Hoffmann, oświadczył nieoczekiwanie synowi: — Kochany chłopcze! Chciałem ci zakomunikować, że przedsięwzięcie, którego masz dokonać, będzie niezwykle ciężkie.
Leutnant ze zdziwieniem spojrzał na ojca. Czyżby pokaz wymagał jakichś nadzwyczajnych wysiłków. Pułkownik rzekł otwarcie: — W „sturmgepäcku” znajduje się maszyna piekielna. Wiesz chyba, jakiemu celowi ma służyć Wiesz też zapewne, że będziesz musiał ofiarować własne życie... Ojciec wyjaśnił, że w oznaczonym czasie nastąpi eksplozja, która na pewno rozszarpie Hitlera i prawdopodobnie wszystkie znajdujące się obok niego osoby. Oczywiście, nie można znaleźć sposobu, aby również dwaj leutnanci uniknęli śmierci. Według swej relacji leutnant odparł na to bez wahania: — Jestem mimo to gotów pokaz przeprowadzić, jeżeli jest to ważne dla naszej przyszłości. Pokaz odbył się 20 lutego, lecz w ostatniej chwili, w myśl zasady ochrony führera, przesunięto termin z godziny 11 na godzinę 9. Tymczasem maszynę piekielną ustawiono na 11.05. „Ojciec opowiadał mi później — relacjonował Johann Hoffmann — że o 11.05 maszyna wybuchła. Więcej jednak nie mówił mi nic”. Relacja leutnanta Hoffmanna budzi niejakie wątpliwości, lecz spróbujmy w nią wierzyć. Niestety, znów nie pozwala nam na to Oberleutnant Schlabrendorff, który wspominając przedsięwzięcie Hoffmannów pisze po prostu, że próba zamachu w ogóle się nie odbyła wskutek silnego nalotu lotniczego w dniu 19 lutego. Do łańcucha niepowodzeń generała Tresckowa dołączyło się więc nowe ogniwo. Ale on nie tracił nadziei. Raz jeszcze wykorzystując swą znajomość ze Schmundtem, usiłował zaprosić Hitlera do sztabu grupy „Mitte”, by tam po prostu zastrzelić go. Widocznie generał stracił już wiarę w moc angielskich bomb i postanowił wreszcie spróbować, czy Hitlera imają się kule. W sztabie grupy „Mitte” utworzono grupę zamachową, w której skład wchodzili pułkownik Kleist, pułkownik Voss, major Oertzen, kapitan Eggert, rotmistrz Breitenbach, oraz oberleutnanci Boddien i Schlabrendorff. Oficerowie ci mieli w odpowiednim momencie zasypać führera gradem pistoletowych pocisków. Tresckow bowiem doszedł do wniosku, że przynajmniej kilka z nich utkwi w nie osłoniętej niczym czaszce dyktatora.
Führer nie przybył jednak w gościnę. Feldmarszałek von Kluge uległ akurat wypadkowi samochodowemu, zastąpił go zaś feldmarszałek Busch, protegowany Hitlera. Przeprowadzenie zamachu przy nim graniczyło z dużym ryzykiem. Na tym zakończyła się więc zamachowa działalność generała Tresckowa. Nie przyniosła ona żadnego rezultatu, a jej przynajmniej niektóre przejawy, o których mówiliśmy, wydają się wytworem fantazji pewnych ludzi, którzy po zakończeniu wojny z energią przystąpili do tworzenia legendy o negatywnym w ogóle stosunku niemieckiej generalicji do Hitlera. Choć czas płynął nieubłaganie naprzód, choć z każdą godziną sytuacja militarna hitlerowskich Niemiec stawała się coraz gorsza, generalicja w swej znakomitej większości nie przestawała wierzyć w geniusz führera, który miał doprowadzić mimo wszystko do zwycięstwa, a w swej całości posłusznie wykonywała wszelkie jego rozkazy. Spośród przeszło czterystu czynnych generałów niemieckich na palcach można było policzyć tych, których udało się przyciągnąć do akcji przeciw Hitlerowi. Z nich zaś, poza Tresckowem, nikt nie zdobył się na jakiś czyn. Tresckow usiłował dokonać czynu, lecz znów dziwny pech nie pozwolił mu na to. Plan zgładzenia Hitlera skonkretyzowany przez „odgórną opozycję” na początku roku 1943 nie został zrealizowany, z którego to powodu rok ów nazwano „rokiem nie wykorzystanych okazji”. Dopiero rok 1944 pozwolił wreszcie skorzystaj z okazji. Dopiero wówczas nadszedł dzień, w którym zaklęta w bombie śmierć wreszcie się wyzwoliła. Stało się to przede wszystkim za sprawą pułkownika Clausa von Stauffenberga.
JAK NAJPRĘDZEJ „DZIEŃ X”! Von Stauffenberg nie odmawiał Hitlerowi pewnych talentów, jednak w dziedzinie militarnej uważał go za całkowitego dyletanta. Stauffenberg nie mógł wyobrazić sobie, by człowiek pozbawiony wykształcenia sztabowego, człowiek, który zakończył swą wojskową karierę w stopniu kaprala, mógł dowodzić najsilniejszą armią świata, jaką była według niego armia niemiecka. Sam Stauffenberg przeszło lat dziesięć poświęcił studiom wojskowym i przyznać trzeba, potrafił osiągnąć doskonałe oceny. Gdy zaś nadeszły lata wojny, ruszył, jak inni młodzi oficerowie, pomnażać sławę niemieckiego oręża. Poznał smak zwycięstwa w Polsce i Francji, później przyczyniał się do rewelacyjnych sukcesów Rommla w Afryce Północnej, póki któryś z lotników angielskich nie zdecydował się rzucić bomby opodal miejsca, gdzie akurat hrabia się znalazł. Von Stauffenberg został kaleką; utracił oko, prawą rękę, dwa palce u lewej. Mimo to nie rozstał się z wojskiem, bowiem już w tym czasie uznano go za wybitnego oficera. Po powrocie do sił młody podpułkownik zajął bardzo ważne stanowisko szefa sztabu dowódcy wojsk rezerwy, generała Fromma, w czym pomogli mu generałowie z junkierskich sfer, do których Stauffenberg należał. Tu wspomnieć należy o innej przyczynie, która kazała Stauffenbergowi odczuwać niechęć do führera. Mimo uzyskania przez Hitlera najwyższej w Rzeszy godności, mimo że był on obok lego naczelnym dowódcą sil zbrojnych, dla Stauffenberga pozostawał zawsze parweniuszem. Hrabiego nie dziwiły prostackie maniery Hitlera, uważał, że nie może on być inny, niż jest. Został co prawda czołowym mężem stanu Niemiec, lecz przecież zawdzięczać mógł to, zdaniem Stauffenberga, tylko generalicji. Niemieckiemu sztabowi generalnemu przyświecał cel, który Hitler realizował przez dłuższy czas nad wyraz umiejętnie. Nadeszły jednakowoż dni, kiedy Hitler dysponując ogromem władzy wyniósł się ponad najwybitniejszych generałów i wskutek ignorancji tracić począł to, co oni zdobyli. W roku 1944 władza najwyższa dowódców wojskowych była już tak ograniczona, że nie mogli oni wydać żadnego rozkazu bez jego zgody. Dobitnie określił to feldmarszałek Rundstedt: „Jako naczelny dowódca na
Zachodzie miałem akurat tyle władzy, aby zarządzać zmianę warty przed wejściem do mej kwatery”. Stauffenberg przypuszczał, że gdy pozwolą na to warunki, Hitler rozprawi się ze starą generalicją, a na jej miejsce wprowadzi oddanych sobie nazistowskich dowódców. Przypuszczenia te były zresztą słuszne, Hitler istotnie nosił się z takim zamiarem. Służyć temu miało na przykład stworzenie tzw. Waffen–SS, armii SS, która rozrastała się bardzo szybko i miała m.in. dać nową kadrę oficerską. Pułkownik von Stauffenberg objął swe nowe stanowisko w dniu 1 listopada 1943 roku. Już w krótkim czasie zdołał on nawiązać kontakty z ludźmi, którzy myśleli podobnie jak on. W pierwszym rzędzie należał do nich generał Olbricht. Przybycie Stauffenberga do sztabu wojsk rezerwy okazało się dlań korzystne. Pułkownik podjął myśl Olbrichta o wykorzystaniu wojsk rezerwy do przeprowadzenia przewrotu przeciw Hitlerowi i przystąpił do jej realizacji. Stwierdzić należy, że czynił to umiejętniej od generała Olbrichta, którego nieudolne posunięcia tak bardzo rozczarowały generała Tresckowa. Mądry pułkownik postanowił wykorzystać przeciw Hitlerowi plany Hitlera. Führer mianowicie rozkazał opracować plany użycia wojsk rezerwy, w przypadku gdyby wśród wielomilionowej rzeszy obcojęzycznych niewolniczych sił zatrudnionych w Niemczech względnie wśród samej niemieckiej ludności wybuchły zamieszki lub też gdyby w Niemczech wylądował nieprzyjacielski desant powietrzny. Akcji tej dano kryptonim „Walküren” — Walkirie, którą to nazwę nosiły legendarne germańskie boginie wojny. Wydanie rozkazu „Walkirie” przez dowódcę wojsk rezerwy do podlegających mu dowódców okręgów wojskowych oznaczało wprowadzenie zapasowych oddziałów Wehrmachtu w stan bojowego pogotowia alarmowego. Rozkazy uzupełniające miały skierować te oddziały na odpowiednie kierunki działań. Okręgami wojskowymi na terenie całego okupowanego przez Niemcy obszaru Europy dowodzili zasłużeni generałowie, znający wagę rozkazu przełożonego. Żaden z nich nie odmówiłby jego wykonania, choćby nawet rozkaz kazał maszerować przeciwko samemu diabłu. — Rozkaz taki wydać musi jednakże sam dowódca wojsk rezerwowych — zastrzegał się generał Olbricht. — Jeżeli zaś stary Fromm zawiedzie?...
— Mam nadzieję, że nie zawiedzie, skoro führer przestanie być naczelnym dowódcą. Będzie zwolniony od przysięgi, a generał Beck potrafi go przekonać o celowości akcji „Walkirie” właśnie w takim momencie. Może też rozkazy podpisać nowy naczelny dowódca — tu na twarzy Stauffenberga pojawił się uśmiech. — Przede wszystkim musimy przygotować same rozkazy. Oprócz tego należy porozumieć się z oficerami, którzy mogą nam być pomocni. Jest to dziedzina działania szczególnie delikatna, obawiam się bowiem, że strach żyje pod niejednym krzyżem żelaznym, nawet rycerskim. Pamiętajmy jednak, że za każdym zdobytym dla naszej sprawy dowódcą stoi oddział żołnierzy. Im wyższe dowódca zajmuje stanowisko, tym i oddział jest większy. Von Stauffenberg był pewien wszech potęgi rozkazu. W myśli przedstawiał sobie żelazne oddziały Wehrmachtu niszczące wszelkie punkty oporu partii hitlerowskiej, gdyby ta chciała bronić władzy. Odczuwał nawet dumę. że to właśnie on będzie motorem poczynań, które ocalą Wielkie Niemcy. Rozmowom z Olbrichtem poświęcał wiele godzin. Z czasem rozmówców przybyło i ciche zazwyczaj gabinety budynku przy Bendlerstrasse, gdzie mieścił się sztab wojsk rezerwy, nieraz rozbrzmiewały podnieconymi głosami. Zjawił się (tam raz i drugi także generał Tresckow. Krąg wtajemniczonych rozszerzał się. Sektor wojskowy „opozycji”, który od chwili włączenia się doń Stauffenberga począł czynić konkretne przygotowania do puczu, nawiązał jeszcze ściślejszy kontakt z sektorem cywilnym. Oczywiście miedzy dwoma tymi grupami istniały nadal różnice zdań zarówno co do sposobu usunięcia Hitlera, jak i formy ustrojowej państwa. Jedno było pewne: dyktatura wojskowa miała utrzymać się na czas nieograniczony, wojna na wschodzie miała być kontynuowana. Co się tyczy stosunków z państwami zachodnimi, obiecywano sobie, że pójdą one na kompromis. — Myślę — mówił Goerdeler — że Anglosasi mogą nam być do pewnego stopnia pomocni, w każdym razie sądzę, że nie będą się upierać przy swym żądaniu bezwarunkowej kapitulacji, jeśli rząd w Niemczech zmieni się i armii uda się zatrzymać Rosjan. Wystarczy, powiadam, jeśli rząd się zmieni. Jaki ten rząd będzie później, zadecydujemy sami.
W takim przekonaniu utrzymywał Goerdelera Berndt Gisevius, tajny agent Abwehry, a oficjalnie wicekonsul niemiecki w Zurychu, który nawiązał kontakt z mister Bullem. Tajemniczym dżentelmenem okazał się sam Allan Dulles, szef wywiadu amerykańskiego w Europie. Amerykanin nie zobowiązywał się co prawda do niczego, ale jednocześnie czynił pewne nadzieje, gdyby Hitler został odsunięty od władzy. — Dobrze — rzekł Gisevius podczas pewnego spotkania z Dullesem w marcu 1944 roku. — Opozycja jest obecnie wystarczająco silna, aby móc pozwolić sobie na dokonanie zamachu. Przeszkoda więc zostanie usunięta. — Opozycja jest aż tak silna? — zapytał z udanym zdziwieniem Dulles. — Do tej pory mało miałem wiadomości na ten temat. — Mogę ich panu udzielić, jeśli sobie pan tego życzy — powiedział Gisevius tak ostro, że obecny przy rozmowie konsul niemiecki Vaetjen spojrzał nań z przestrachem. Partner był zbyt potężny, aby pozwalać sobie na arogancki wobec niego ton. Gisevius zreflektował się natychmiast. — Otóż opozycja liczy obecnie kilkaset zorganizowanych osób gotowych na wszystko — powiedział już spokojnie. — W jej skład wchodzą wybitni politycy i wybitni wojskowi, za którymi stoi armia. Reprezentowane są w niej wszystkie czołowe stronnictwa sprzed roku 1933. Jest to prawdziwa reprezentacja narodu niemieckiego, która zdoła wyprowadzić go na właściwą drogę w tych ciężkich chwilach. — Tak, tak — przerwał Dulles. — Wierzę. Mówiąc o stronnictwach politycznych ma pan chyba na myśli także komunistów, prawda? Giseviusa ogarnęło zdziwienie. Czyżby Amerykanin żartował? — Mniejsza zresztą o to — ciągnął Dulles. — Sami wiecie najlepiej, jakie siły zdolne są kierować Niemcami. Myślę jednak o pewnej sprawie, którą przedstawić chcę mym władzom przełożonym, a która prawdopodobnie o tyle panów zainteresuje, że jej pozytywne załatwienie stanowiłoby niejako gwarancję podstaw ewentualnego nowego rządu, który utworzyć, jak przypuszczam, sposobi się sprzysiężenie. Ciekaw jestem zdania panów w tej materii. Obaj Niemcy zamienili się w słuch. — Gdyby, powiedzmy, udało się przekonać dowodzących we Francji marszałków, że ich oddziały mogłyby przysłużyć się bardziej Niemcom na innym froncie, gdzie sytuacja obecnie jest nienajlepsza. Miejsce tych
oddziałów zająć by mogły wojska, których celem nie byłoby rozbicie nowych Niemiec, lecz raczej ich zabezpieczenie w pewnym sensie, szczególnie zabezpieczenie nowego rządu. Gisevius zrozumiał, że wywody Dullesa zmierzają do przedsięwzięcia jednostronnej akcji na zachodzie Europy, która umożliwiłaby wkroczenie wojsk alianckich do Francji, a następnie zapewne i do Niemiec. Propozycja była bardzo śmiała, nawet bezczelna. — Wymaga to poważnego zastanowienia się — odezwał się po dłuższej chwili. Nie chciał brać na siebie ryzyka. — Dlatego o tym wspominam — rzekł szybko Amerykanin. — Z dwojga złego... — uśmiechnął się. — Mój rząd stoi na gruncie bezwarunkowej kapitulacji. Tego samego zdania jest rząd Wielkiej Brytanii. Przypuszczam, że zmiana takiego stanowiska nie nastąpiłaby łatwo, zwłaszcza, że oba rządy muszą liczyć się z rosyjskim sprzymierzeńcem. Jest on w bardzo dogodnej sytuacji i chyba starał się będzie sytuację tę polepszyć. Prosiłem wczoraj mego sekretarza, aby obliczył, jaka odległość dzieli Rosjan od Berlina. Okazało się, że nie jest ona zbyt wielka. Gisevius myślał: „Chce powiedzieć, że Anglosasi będą znacznie milej widziani na ulicach Berlina od Rosjan. Naturalnie. Upadliśmy tak nisko, że sami mamy wybrać, które mocarstwo zajmie Niemcy. Co powiedzą na to generałowie?” — Nie jestem pewien, czy marszałkowie dowodzący we Francji zgodzą się na odmarsz choćby bez pozorów boju — powiedział głośno. — W każdym razie nie Rundstedt, a on jest głównodowodzącym — dorzucił Vaetjen. Dulles skrzywił się. — Panowie rozumieją chyba, że nie istnieje już zagadnienie przegrania wojny przez Niemcy. Pozostało tylko pytanie, kiedy to nastąpi. Poza tym może przecież zdarzyć się i tak, że pana Rundstedta zastąpi ktoś inny. Zwróćcie panowie uwagę na ogromny autorytet marszałka Rommla. Czy on sprzyja sprzysiężeniu? Ciekaw jestem w ogóle, kto w armii popiera sprawę uzdrowienia Niemiec. Temu życzeniu stało się zadość i Gisevius z zapałem począł wyliczać nazwiska: Witzleben, Beck, Hoepner, Olbricht, Rommel, Kluge, Falkenhausen, Tresckow, Heusinger, Stieff, Fellgiebel, Lindemann, Wagner,
Stülpnagel, Hase... Cały gabinet rozbłysnął od tych słów generalską czerwienią i złotem. Gisevius nie omieszkał dodać kilkunastu jeszcze nazwisk generałów, choć nie był wcale pewien, czy nawiązano z nimi kontakt. Zdawało się, że na twarzy Dullesa pojawiło się zadowolenie; Gisevius nabrał otuchy. Raz jeszcze powrócił do kwestii usunięcia Hitlera. — Jakie byłyby wreszcie możliwości zawarcia pokoju? Czy nie mógłby pan wysondować tych możliwości? — pytał. — Zależy nam bardzo na odpowiedzi, na szybkiej odpowiedzi. — Mogę panów zapewnić — powiedział z naciskiem Dulles — że będę ze wszystkich sił doradzał moim mocodawcom, aby poszli wam na rękę. Osobiście widzę w ruchu waszym zdrową przyszłość Niemiec. Myślę, że nie poglądy podzielą też inni. Gisevius systematycznie przekazywał wiadomości o rozmowach do kierownictwa spisku. Przekazał też wieść o nowej propozycji Dullesa. Ale generał Beck zapoznawszy się z nią bez wahania ją odrzucił. — Czy doprawdy Niemcy upaść mają teraz na kolana? Nawet w 1918 nie spotkało nas coś podobnego. Wydać Rzeszę na laskę i niełaskę anglosaskich kupców? Zbyt wielkie ryzyko. Linia Renu — oto na jakich warunkach możemy pertraktować. W ogóle trzeba raz wreszcie zorganizować dzień X. Trzeba działać, trzeba pozwolić działać armii. Będzie ona mogła działać, gdy zwolni się ją od przysięgi wobec führera. Gisevius, który z dnia na dzień umacniał więzy łączące go z Dullesem, nie był zadowolony z tych słów. Stał się zwolennikiem otwarcia frontu zachodniego, zwłaszcza po 6 czerwca 1944 roku, gdy nastąpiła inwazja aliantów we Francji. Szukając poparcia znalazł sprzymierzeńców w osobach nowego szefa wywiadu wojskowego, pułkownika Hansena, szefa policji berlińskiej hrabiego Helldorfa, marszałka Rommla i innych jeszcze opozycjonistów. Na miejsce Runstedta przybył do Francji marszałek Kluge, co mogło być czynnikiem sprzyjającym. Generał Beck stał jednak na poprzednim stanowisku, a bądź co bądź on miał być prezydentem państwa. Von Stauffenberg szanował generała, liczył się bardzo z jego zdaniem i chociaż nie uważał przygotowań do zamachu za zakończone, przyśpieszył bieg spraw. Nie bez wpływu na to pozostała letnia ofensywa radziecka, która ruszyła 22 czerwca wprost na wojska zgrupowania „Mitte”. Nie bez wpływu na postępowanie Stauffenberga pozostały sygnały
Giseviusa nadsyłane ze Szwajcarii, w których zalecał on mimo wszystko działanie. „Sprawa nie cierpi zwłoki. Nie należy tracić czasu na wstępne rozważania” — pisał 9 czerwca w liście do Becka i Goerdelera. Amerykanie i Anglicy oczekiwali wtedy już w Normandii, aby w Niemczech dokonał się przewrót. Gisevius pojawił się nawet w lipcu w Niemczech, ponownie forsując plan otwarcia frontu zachodniego. Generał Beck sprzeciwiał się temu nadal, lecz nie wiedział, że dzielny podwójny agent Abwehry i Dullesa pozyskał już wystarczające wpływy, aby móc powiedzieć o Becku: „Nie przypuszcza on nawet, że jego pierwszym aktem władzy jako głowy państwa będzie wysłanie przedstawiciela do głównej kwatery Eisenhowera, aby powiadomić go o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec”. Tak, tak, Gisevius bardzo urósł w siłę, odkąd zbliżył się do mister Bulla. Stauffenberg spieszył się z zamachem z jeszcze jednego powodu. Otóż Hitler począł oddawać wojska rezerwowe pod komendę Himmlera. 11 lipca podporządkowano mu 25 nowo utworzonych dywizji i można było się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości obejmie on dowództwo nad całością rezerw. Czymże wówczas mogli operować spiskowcy? Cala przecież nadzieja powodzenia leżała właśnie w wojskach rezerwy. Podporządkowanie ich Himmlerowi rozwiewało praktycznie nadzieję tę w zupełności. Wreszcie na przyspieszenie poczynań Stauffenberga wpłynął fakt, którego zresztą można było spodziewać się w każdej chwili. Szef gestapo, Heinrich Müller, zgromadził już zbyt wiele materiału przeciw Beckowi i Goerdelerowi, aby mogli oni dłużej pozostawać na wolności, gestapo śledziło także Giseviusa, a w początkach lipca aresztowano doktora Lebera, który spełniał rolę łącznika między sektorem wojskowym a podziemną partią socjaldemokratyczną. Nawiasem mówiąc Goerdeler wiedział, że gestapo wpadło na trop jego działalności. Wiedział o tym również Beck. Na początku lipca 1944 roku taka oto potoczyła się rozmówka między dwoma tymi czołowymi osobistościami „odgórnej opozycji”. — Właściwie dziwię się. że nie jest pan jeszcze do tej pory aresztowany — powiedział generał. Goerdeler roześmiał się. — Taki przysmak, jakim ja jestem, zostawia się zwykle na deser.
Sprawę Becka i Goerdelera Müller przedstawił Kaltenbrunnerowi, ten polecił skierować ją do Himmlera. Himmler przewertował uważnie materiały i doszedł do wniosku, że opozycja zaszła już zbyt daleko, aby asystowanie führerowi było bezpieczne. Na wszelki więc wypadek przestał pojawiać się tam, gdzie bywał Hitler, co się zaś tyczy aresztowania Becka i Goerdelera, tak pokierował obiegiem dokumentów, że wędrowały one cały miesiąc, aż do sierpnia, nim z decyzją Himmlera powróciły wreszcie na biurko Müllera. Idea Popitza, jak widać, żyła nadal w umyśle reichsführera SS. Stauffenberg rozważając sytuację postanowił nie zwlekać, lecz na przeszkodzie stanęło mu nie co innego, jak właśnie postępowanie Himmlera. Część spiskowców zażądała mianowicie, aby Hitlera zgładzić koniecznie wraz z Göringiem i Himmlerem. Usunięcie tego triumwiratu znacznie mogło ułatwić dalsze powodzenie akcji. Marszałkowie Kluge i Rommel wysuwali nawet to żądanie jako niezbędny warunek ich udziału w spisku. Dwukrotnie — 16 i 18 lipca — Stauffenberg usiłował dokonać zamachu, lecz za każdym razem i Göringa, i Himmlera brak było w otoczeniu Hitlera. Tymczasem upływał jednakże drogocenny czas. Pułkownik zdecydował się użyć bomby bez względu na ich nieobecność. Była to bomba tego samego typu, jakiego kiedyś bez powodzenia użył generał Tresckow. Tym razem jednak przygotował ją nie byle jaki spec: bo sam pułkownik Freytag von Loringhoven, szef oddziału sabotaży Abwehry i jeden z wybitniejszych działaczy opozycji wojskowej. Można było przypuszczać, że teraz ani zapalnik, ani ładunek wybuchowy nie zawiodą.
ZA PIĘĆ DWUNASTA Samolot leciał równo w spokojnym porannym powietrzu i pułkownik, odłożywszy na bok studiowane dokumenty, spojrzał na przesuwającą się w dole ziemię. To był jeszcze okręg Warty, Warthegau, kraina, którą przed czterema laty przywróciła Niemcom ich armia. Dla wielu niemieckich oficerów ta właśnie ziemia była ziemią ojczystą. Ich ojców wypędziła stąd słowiańska przemoc. Zwycięstwa na zachodzie Europy — we Francji, Belgii, Holandii, Norwegii — okazały się ceną, którą trzeba będzie zapłacić dziś, aby Niemcy mogły zachować dla siebie wschód Europy. Cena wysoka, lecz wyjścia innego nie było. Na zachodzie Ren, na wschodzie Bug, może Dniepr. Zadecyduje jeszcze o tym przyszłość, walka. Pułkownik przypomniał sobie ostatnie wynurzenia Giseviusa, który raz jeszcze, przed paru dniami zaledwie, nalegał na otwarcie frontu zachodniego. Na Giseviusa musiał być wywierany szczególnie silny nacisk ze strony jego anglosaskich kontrahentów, skoro zjawił się w Niemczech nie bacząc na ostrzeżenia Hansena. Szef wywiadu zapowiadał Giseviusowi możliwość aresztowania przez gestapo. Do tej pory ono nie nastąpiło, czemu pułkownik mógłby się dziwić, gdyby nie znał mechanizmu szpiegowskich kontaktów. Przypuszczał, że wysoki „konsul” pracuje na dwa, może nawet na trzy fronty. Prawdopodobnie każdy z jego mocodawców wiedział o tym, lecz tego rodzaju człowiek bywał wygodny, nierzadko bardzo nawet potrzebny. Pułkownik w ostatnich tygodniach starał się dołożyć maksymalnego wysiłku, aby skonsolidować sektor wojskowy opozycji, a także w miarę możliwości umocnić go. On i inni osiągnęli pewne sukcesy na tym polu. Udało im się na przykład wtargnąć w nie zdobyte na pozór twierdze, jakimi były generalskie korpusy Luftwaffe i Kriegsmarine. Hitler, poprzez Göringa i Dönitza, dołożył starań, aby tymi rodzajami sił zbrojnych dowodzili ludzie najbardziej mu oddani. Mimo to znaleźli się wśród nich tacy, którzy nie zatracili rozsądku. Było ich co prawda mało, bardzo mało, paru zaledwie, ale ciężar gatunkowy tych ludzi był duży. Niestety, obok sukcesów były też klęski. Szczególnie dotkliwe były te, gdy liczono na człowieka w stu niemal procentach, a ten ukazywał oblicze nieprzyjazne, nawet wrogie.
Najbardziej wymownym tego przykładem było zachowanie się generała Heinza Guderiana, inspektora wojsk pancernych. Pozostawał on w niełasce, odsunięty od dowodzenia, ponieważ w grudniu 1941 roku odmówił wpędzenia pewnej dywizji w szpony śmierci, choć rozkazał mu to uczynić sam führer. Można było być pewnym, że musi on w głębi ducha nienawidzić „Grofaza”. A oto, co zakomunikowano pułkownikowi zaledwie wczoraj, 19 lipca. Poprzedniego dnia przybył do Guderiana generał Weiss z określoną misją. Na wszelki wypadek działać miał ostrożnie, lecz przypuszczano, że osiągnie rezultaty pozytywne. Rozmowa potoczyła się gładko, wreszcie skoncentrowała się na sytuacji militarnej Rzeszy. Weiss stwierdził w pewnej chwili, że dalsza walka na dwa fronty nie jest już możliwa i jedyną szansę stanowi zawarcie odrębnego pokoju z państwami zachodnimi. — Jak pan sobie to wyobraża? — zapytał Guderian. — Jestem daleki od bezpośredniego udziału w załatwianiu tak poważnego problemu — ostrożnie świadczył gość. — Mogę jednak zakomunikować panu generałowi, że są mi znane zamierzenia pana marszałka von Kluge, który zapewne niedługo już rozpocznie pertraktacje z Amerykanami i Anglikami. Guderian z wrażenia powstał z miejsca. — Upoważniony przez führera? — wyjąkał. — Bez wiedzy führera, oczywiście. Guderian usłyszawszy to zdanie zachwiał się. Zacisnąwszy pięści podskoczył ku Weissowi z wykrzywioną z wściekłości twarzą. Chwilę spoglądał na generała przekrwionymi oczami, potem zacinając się zasyczał: — Czy zdaje sobie pan sprawę ze swych słów? Czy wie pan, co to oznacza? Czy widzi pan następstwa, jakie ten krok... tego rodzaju krok Klugego może za sobą pociągnąć? Po prostu nie wierzę w to wszystko, lecz jeśli nie jest to prawdziwe, to jednak źle, głupio, nędznie wymyślone! Kto panu to powiedział, skąd pan to wie? — Jest to obojętne. Dzielę się tylko z panem generałem pewną informacją. Wnioski może pan wyciągnąć takie, jakie uważa pan za słuszne. Guderian opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie złamanego. Po dłuższej dopiero chwili uniósł głowę.
— Marszałek polny — powiedział łamiącym się głosem. — Niemiecki marszałek... Nigdy, niech mi pan wierzy, nigdy nie wyobrażałem sobie, aby stojący w obliczu wroga niemiecki generał mógł wbrew woli głowy państwa powziąć podobną decyzję. To przecież — zdrada, złamanie przysięgi!... Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę! W ogóle po co mi pan o tym mówi, co ma pan na celu? — Nic. — Weiss znalazł się w trudnej sytuacji. — Chciałem pana uprzedzić tylko, ponieważ w tych ciężkich czasach poczynają dziać się rzeczy, o jakich dotąd nawet nie śniliśmy. „Inter arma silent leges” — generał strawestował znane powiedzenie o milczących w czasie wojny muzach. — Któż może dziś przewidzieć, co będzie dziać się jutro. Kto wie, co będzie za miesiąc? Kto dożyje, ten zobaczy... Pułkownik nie mógł oczywiście wiedzieć, że po wojnie już Guderian tak napisze w swych wspomnieniach o tej rozmowie: „Miałem czas zastanowić się spokojnie nad tą wiadomością. Ponieważ w kwaterze głównej z powodu ciągłych raportów i wizyt nie można było znaleźć warunków do rozważenia w skupieniu całej sprawy, postanowiłem wyjechać 19 lipca na inspekcję do Olsztyna, Torunia i Inowrocławia i w podróży powziąć ostateczną decyzję”. Jaką to decyzję powziąć chciał „nieprzychylny führerowi” generał Heinz Guderian? „...Mówiłem sobie, że jeśli zamelduję Hitlerowi to, co usłyszałem, nie znając źródła wiadomości, mogę narazić feldmarszałka von Kluge na ciężkie, być może niesłuszne podejrzenia. Jeżeli zaś zachowam wiadomość dla siebie, a okaże się ona prawdziwa, stanę się współwinnym groźnych następstw, które sprawa ta musiałaby za sobą pociągnąć. Trudno było znaleźć właściwe wyjście z sytuacji”. Nie tylko Guderian zamierzał odegrać rolę szpicla, gotowi byli do tego i inni generałowie, z którymi opozycjoniści usiłowali nawiązać kontakt. Kiedy teraz, na parę godzin przed rozstrzygającą chwilą, Stauffenberg obliczał gotowe do działania siły, ogarniał go po prostu przestrach. Było ich wszystkich tylko kilkudziesięciu w całej wielomilionowej armii. A jednak decydował się na ostateczny krok, wierzył bowiem, że siła wojskowego rozkazu potrafi w jednej godzinie uczynić tych kilkudziesięciu władcami całej Rzeszy. A gdyby nawet to się nie udało — pułkownik był już zdecydowany
— niechże w historii pozostanie choćby ślad, że korpus oficerski Wehrmachtu nie podporządkował się całkowicie szalonemu „freitrowi”. Pułkownik starał się w ostatnim czasie o uzyskanie posiłków w tych kołach, które mogły przyczynić się do sukcesu zapewniając poparcie możliwie szerokich warstw społeczeństwa. On właśnie był tym, który mimo wielu sprzeciwów wyraził poparcie propozycji nawiązania kontaktu z komunistycznym podziemiem. Pułkownik wiedział, że każda antyhitlerowska grupa może oddać niezwykle cenne usługi w walce o władzę. Komunistów trzeba było brać w rachubę. Nawet hitlerowcy podziwiali ich wytrwałość i odwagę, co zaś imponowało szczególnie, to niesłychana ich żywotność w warunkach jak najbardziej skrajnego terroru. Trudno było po prostu wierzyć, że w połowie roku 1944, w dziesięć lat po rozpędzeniu komunistycznych organizacji, zlikwidowaniu przywódców, wymordowaniu dziesiątków tysięcy co aktywniejszych członków partii, w samym sercu antykomunistycznych Niemiec Hitlera istniały zakonspirowane grupy mające poważne wpływy w wielkich zakładach przemysłowych, nawet w armii. Takiego potencjalnego sojusznika w ostatecznej rozgrywce byłoby trudno nie dostrzegać i byłoby błędem go pomijać. Tym bardziej był on pożądany, gdy przegląd własnych sił odsłaniał ich prawdziwą nicość. Inna rzecz, że ten ewentualny sojusznik został przed niedawnym czasem poważnie osłabiony. Na skutek donosu dwaj przywódcy komunistyczni Anton Saefkow i Franz Jacob zostali aresztowani, za nimi poszli inni podziemni działacze. Można było jednak mimo wszystko liczyć na to, że wielu jeszcze pozostało. Nie ulegało wątpliwości, za kim się opowiedzą oni, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Później zaś... O tym, co nastąpi później, pułkownik nie starał się myśleć. Absorbował go przede wszystkim cały nawał spraw bliskich. Działo się tak, że właśnie on wykonać miał zadania najtrudniejsze. Prawda, że ambicja odegrała pewną rolę, gdy zgodził się dokonać zamachu. Nie czuł się wcale kaleką i ogarniał go gniew, kiedy dostrzegał współczujące mu spojrzenia. Lecz nie ambicja zadecydowała o tym, iż on właśnie miał odebrać führerowi życie. Właściwie nie było wyboru. Tylko on jeden ze spiskowców miał prawo nie tylko przekroczyć trzy ochronne kręgi w głównej kwaterze naczelnego dowódcy, ale dotrzeć doń bezpośrednio. W ostatnich czasach udawało się to nielicznym, ochrona bowiem führera wzmogła się znacznie. Opowiadano
sobie po cichu, że „Wolfschanze” stała się ośrodkiem zainteresowania radzieckiego wywiadu i że znalazł się pewien śmiałek, który zdołał ujść uwagi patroli strefy zewnętrznej i nawet przekroczyć pierwszy z pasów zaporowych. Komendant ochrony, SS–brigadenführer Raftenhuber, nazywany przez niektórych po prostu „Rattenbube”4, zrobił wszystko, co tylko leżało w mocy ludzi, aby osłony „Wolfschanze” nie przestąpił, nawet najsprytniejszy kot. Wzmocniono też kontrolę osób przybywających do głównej kwatery i opuszczających ją, ograniczono także ich liczbę do niezbędnego minimum. Większość z nich nie; mogła nawet marzyć aby dostąpić do Hitlera na bliską odległość. Specjalnie przeszkoleni SS–mani czuwali nad tym bacznie. Trzy ochronne kręgi „Wolfschanze” były, prawdę mówiąc, trzema pasami śmierci. Każda żywa istota, której udało się w jakiś sposób dostać w strefę działania najbardziej wymyślnych sposobów zabijania, rozstawała się z życiem niemal natychmiast. Las otaczający główną kwaterę znany był z tego, że nie śpiewały w nim ptaki. 30 milionów marek, którą kosztowała budowa „Wolfschanze”, poszły nie tylko: na zbudowanie potężnych ukrytych w głębi ziemi bunkrów, które zdolne były przeciwstawić się najpotężniejszym atakom lotniczym. Wiele pieniędzy pochłonęło zamaskowanie obiektu i wspomniane środki bezpieczeństwa, mające na celu zagwarantowanie Hitlerowi życia. Lecz bezlitosna śmierć zbliżała się ku dyktatorowi z prędkością pędzącego samolotu mimo tysięcy przeróżnego typu min, luf karabinów maszynowych; rozsianych wszędzie fotokomórek i mikrofonów rejestrujących każdy dźwięk i ruch, czujnych ślepi setek wartowników. Przyczaiła się niepostrzeżenie w teczce spoczywającej tuż pod ręką pułkownika; Ten nadal pogrążony był w myślach. Niebezpieczeństwo, na które się narażał, było ogromne. W każdej właściwie chwili mógł się spodziewać kontroli rosłych zbójów Rattenhubera, a oznaczało to koniec; Pewnego dnia był świadkiem rewizji jakiegoś generała, przeprowadzanej u wejścia do siedziby Hitlera w Berchtesgaden. Na dany znak czterech wysokich SS– manów bez żadnych ceregieli poczęło obmacywać generalski mundur, jeden zaś przeglądał zawartość teczki. Generał poddał się oględzinom bez słowa protestu, zsiniał tylko na twarzy, widać było, że nerwy trzyma na wodzy jedynie niesłychanym wysiłkiem woli. Nie znaleziono oczywiście nic, co 4
— Ratte znaczy po niemiecku szczur. Połączenie słów Ratte i Bube odpowiada określeniu „szczurzy łotrzyk”.
usprawiedliwiałoby bezczelne postępowanie, lecz żaden z oficerów przybocznego oddziału Hitlera nie zatroszczył się o to, aby generała przeprosić. Najstarszy z nich, w stopniu sturmbannführera, wskazał tylko jednym ruchem ręki, że wejście jest wolne. Pułkownik zastanawiał się, co uczyniłby on sam znajdując się w położeniu owego generała, i doszedł po dłuższych medytacjach do wniosku, że poszedłby chyba w jego ślady. SS– mani spełniali obowiązek, jaki nałożono na nich zapewne za zgodą samego führera. W tej sytuacji jakikolwiek, słowny nawet, opór mógł spowodować nieobliczalne konsekwencje, zwłaszcza wówczas, gdy rewizję stosowano w określonym przypadku. Czy jednak zrezygnować z wszelkiego oporu, gdy ludzie Rattenhubera wezmą się do teczki, w której po otwarciu znajdą bombę? Los, jakiego mógł spodziewać się wtedy pułkownik, przechodził wszelkie wyobrażenia. Kości były już rzucone, należało więc myśleć o pomyślnym epilogu. Pomyślnym, rzecz jasna, dla pułkownika. A potem? Powrót mógł okazać się bez porównania trudniejszy niż dotarcie do Hitlera. Wybuch wykluczał możliwość wydostania się z „Wolfschanze”, gdyż nie ulegało wątpliwości, iż wszelkie przejścia zostaną natychmiast zablokowane przez straż. A tymczasem pułkownik musiał znaleźć się W czasie jak najkrótszym w Berlinie, bo tylko on mógł uruchomić w pełni machinę rozkazu „Walkirie”. Wszystko wydawało się bardzo nierealne, zależne od najzwyklejszego przypadku, zdane na przysłowiowy łut szczęścia. Byle esesowski żołdak mój jednym ruchem ręki zniweczyć całe przedsięwzięcie Pułkownika ogarniały na przemian uczucia bezsiły, rozpaczy i zwykłego strachu. Przywołał na pomoc całą dumę rodową, wspomniał swą drogę żołnierską, na której wszelka bojaźń była mu nie znana. Ale gdy powietrzną podróż miał już za sobą, gdy zbliżał się do pierwszej bramy wiodącej do „Wolfechanze”, zdało mu się, że widzi nad nią rozpalony do czerwoności piekielny napis: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
DZIEŃ X Hitler wszedł do sali prawie niepostrzeżenie i gdyby nie wyniosła sylwetka nieodstępnego generała Schmundta, pozostałby nie zauważony dobrą chwilę. Rozdał szybko uściski dłoni tym, których dziś widział po raz pierwszy. Stauffenberg spojrzał w jego otwarte szeroko oczy — były bez wyrazu, jak gdyby zapatrzone bezmyślnie w dal. Hitler starzał się z każdym dniem. Był coraz bardziej przygarbiony; zniknęła gdzieś bezpowrotnie dawna jego dziarskość, którą starał się imponować otoczeniu. Przydługa mundurowa kurtka jeszcze bardziej kurczyła nieforemną postać. Co uderzało szczególnie niemiło, to widoczne już z daleka worki pod oczyma, podskakujące ustawicznie przy najmniejszym ruchu mięśni twarzy. Schmundt spojrzawszy na zegarek rozłożył na stole zwykłe codzienne „Lageberichte”. Hitler ledwie musnął je wzrokiem, znał już zapewne ich treść. Widać było, że nie może spokojnie usiedzieć na miejscu. Rzucał krótkie spojrzenia na obecnych, przykrywając szybko oczy ciężkimi powiekami, jakby lękając się odwzajemnienia. Feldmarszałek Keitel, szef naczelnego dowództwa sil zbrojnych, mówił o sytuacji w Normandii. Stauffenberg ze wstrętem słuchał jego przymilnego głosu, zwróconego wyłącznie ku Hitlerowi. Wyjątkowa służalczość, jaką Keitel wykazywał na każdym kroku wobec Hitlera, już dawno zyskała mu zasłużone przezwisko „Lokajtel”. Pułkownik Stauffenberg skorzystał ze sposobne chwili, aby złożyć teczkę, z którą nie rozstawał się od rana, pod stołem opartym na specjalnych szerokich przegrodach. Jednocześnie wyzwolił działanie mechanizmu detonatora. Trzask pękającej łuski odczuły nerwy całego jego ciała. Od tego momentu nad grupą ludzi, zgromadzoną w sali kartograficznej głównej kwatery, zawiśli śmierć. Tylko jeden z nich wiedział, jak i kiedy jej ujść. Twarz Stauffenberga osłaniała maska skupienia i powagi, należna wysokiemu gronu, w którym się znajdował. Jego nerwowego napięcia nie zdradza nawet błysk oczu. Starał się teraz skoncentrować myśli na przewidywaniu skutku działania bomby Teczka znajdowała się w odległości
nie większej niż dwa metry od Hitlera. Pułkownik przeklął w duchu upalną pogodę, która spowodowała, iż narada zamiast w dusznym bunkrze odbywała się w stosunkowo chłodnym, bo przewiewnym baraku. Siła wybuchu znacznie się wskutek tego zmniejszała, lecz mimo to można było się spodziewać, że sam podmuch zgniecie Hitlera na placek. Stauffenberg żałował, iż wraz z dyktatorem nie udadzą się na wieczny spoczynek Göring, Goebbels czy choćby Bormann. Rozprawa z nimi, jeżeli stałaby się konieczna, byłaby kwestią najbliższego czasu. Szkoda było za to tych, których pułkownik uważał za ludzi wartościowych, a którzy będą musieli teraz zginąć. Ale cofnąć się nie było wolno. Wskazówki biegną po nakreślonym kręgu pracowicie odmierzając czas. Każda uciekająca w przeszłość chwila zbliża koniec wielu na pewno ludzkich istnień. Pułkownik przypuszcza, że generał Fellgiebel, szef służby łączności, spogląda także w tej chwili na zegarek i czyni to, co zostało umówione z góry: poleca zawezwać pułkownika von Stauffenberga do pilnego telefonu z Berlina. Rozmowa jest tak ważna, że konieczne jest natychmiastowe opuszczenie miejsca narady, co też szef sztabu dowódcy wojsk rezerwy czyni. Pułkownik hrabia von Stauffenberg oddala się powoli. Teczki nie zabiera z sobą, przecież ma po skończonej rozmowie tutaj powrócić. Wychodząc rzuca ostatnie spojrzenie na salę. Hitler powrócił właśnie na swe miejsce, mówi coś do generała Jodla. Ten wskazuje na pułkownika Brandta, który unosi się... Taki obraz pochwyciło ostatnie cyklopowe spojrzenie pułkownika Stauffenberga. Oczywiście nie mógł on wiedzieć, że Brandt wstając z miejsca natrafił nogą na jakiś przedmiot i stwierdziwszy, że jest to teczka Stauffenberga, odsunął ją na bok, poza pionową przegrodę, aby mu nie przeszkadzała.5 Mijały minuta po minucie. W pewnej chwili Hitler podszedł ku jednej z map pragnąc bliżej zapoznać się z sytuacją na jakimś odcinku frontu. Otoczyła go grupka sztabowców. 5
— Ciekawą jest rzeczą, że ów ruch nogi Brandta zakwalifikowany został przez niektórych zachodnioniemieckich kronikarzy jako ruch celowy, a nie przypadkowy. Brandt miał należeć do sprzysiężenia i wiedzieć, co znajduje się w teczce Stauffenberga, dlatego chciał zbliżyć ją do Hitlera, aby nie mógł uniknąć on śmierci. W rzeczywistości ruch nogi Brandta spowodował, że bomba usunięta poza płytę straciła jakąś część swej siły.
Czas nieubłaganie biegł naprzód. Mało odporny metal ulegał coraz bardziej zażarcie atakującemu go kwasowi. Pozostał jeszcze tylko jakiś jego strzęp, ledwie dostrzegalna metalowa nitka usiłująca opierać się ciężarowi młotka, którego przeznaczeniem według pomysłu jakiegoś angielskiego specjalisty miało być uderzenie w spłonkę. Armia niemiecka cofa się na wschodnim froncie na odcinkach, które liczą paręset kilometrów długości. Na prawym brzegu Bugu czają się już potężne oddziały Rokossowskiego, gotowe do olbrzymiego skoku aż do Wisły. Dowódcy niemieckiej obrony z przerażeniem obliczają swe siły. W niektórych miejscach na kilometr frontu przypada trzydziestu zaledwie żołnierzy. Jak powstrzymać uderzenie?... Pułkownik Stauffenberg przystanął wraz z generałem Fellgiebelem opodal baraku, w którym obradowano nadal. Generał poinformował, iż węzeł łączności głównej kwatery gotów jest do natychmiastowego przerwania tej pracy. „Staniemy się punktem martwym na taki okres czasu, jaki jest nam potrzebny” — stwierdził. Stauffenberg wyraził pogląd, że okres ten można uważać za rozpoczęty. „To jeszcze tylko sekundy...” — powiedział. W głównej kwaterze naczelnego dowódcy alianckich sił zbrojnych w Europie Zachodniej, generała Eisenhowera, toczyła się rozmowa dotycząca sytuacji w Niemczech. „Osobiście nie spodziewam się zbyt wiele po owym tajnym sprzysiężeniu — oświadczył generał Bedell Smith. — Ci ludzie nie mają dostatecznego oparcia, aby uzyskać powodzenie”. Eisenhower pokiwał głową. „Nie należy marnować żadnych szans, które mogą ułatwić wykonanie naszych zadań. To, co wiem, pozwala mi przypuszczać, że będą walczyli”. Generał Bradley uśmiechnął się smutno. „Hitler jest zbyt silny, oni zaś za słabi — powiedział. — Choćby walczyli jak lwy, zgniecie ich jak muchy”. Eisenhower rzekł: „Tak czy inaczej można pochwalić tylko dążenia do uwolnienia Niemiec od ich szalonego przywódcy. Szkoda, że dzieje się to tak późno...” Generał Olbricht połączył się wreszcie z komendantem wojskowym Berlina, generałem Hase. „Co śpiewają ptaki?” — zapytał Habe po krótkim wstępie. „Jest dzień pogodny — usłyszał w odpowiedzi. — Niech pan będzie dziś gotów.” Hase zatroszczył się o los pancernych oddziałów szkolnych, które miały odejść z Berlina na front. „Może pan być spokojny — odrzekł Olbricht. — Załatwiłem tę sprawę z Thomale, a on uzyskał zgodę Guderiana.
Czołgiści pozostaną tak długo, jak długo to będzie konieczne. W ogóle liczą się teraz już tylko godziny”. Funkcjonariusz gestapo podsłuchujący tę rozmowę zaliczył ją do rzędu rozmów służbowych, ponieważ jednak nie była to pierwsza tego dnia rozmowa Olbrich ta zawierająca dziwne niekiedy sformułowania, przekazał swe uwagi do kierownictwa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, gdzie nie przejęto się nimi wcale. W ostatnich czasach namnożyło się tysiące wszelakich kryptonimów, których, jak brzmiało polecenie, należało używać nawet na liniach wysokiej częstotliwości. Urzędnik wojskowy Berger sumiennie pełnił swój dyżur stenografując skrzętnie przebieg narady. Ponieważ wypowiedzi stały się dość chaotyczne, Berger zanotował krótko: „Nad propozycją generała Jodla wywiązała się dyskusja”, po czym wyciągnąwszy swobodnie nogi oddal się wcale nie optymistycznym rozmyślaniom. Z racji swej funkcji miał możność dokonania wielu obserwacji, nasłuchał się wielu wiadomości niedostępnych 'nie tylko zwykłemu śmiertelnikowi, lecz nawet oficerom sztabów. Berger zapatrzył się w ostry czubek twardego ołówka. Przyszłość malowała się już tylko w czarnych barwach. Ołówek w ułamku sekundy zniknął sprzed oczu. Sala rozbłysła przerażającym blaskiem i natychmiast spowiła ją czerń. Berger chciał unieść głowę, lecz jakaś straszliwa siła zdławiła wszystkie jego mięśnie w jednej chwili. Nawet nie czuł bólu. Przestał myśleć. Huk był suchy i przypominał wystrzał porządnego działa słyszany z bezpośredniej odległości. Na Stauffenbergu nie zrobił on specjalnego wrażenia, choć pułkownik odwykł już od bitewnych odgłosów. Tylko porucznik Haeften wtulił głowę w ramiona i wpił się w przełożonego wzrokiem przestraszonego dziecka. Stauffenberg nie patrzał nań, obchodziło go tylko miejsce zamachu. Przez okna buchnęły kłęby dymu, wylatywały z nich na wszystkie strony różne przedmioty. Dach uniósł się w górę. Stauffenberg zdążył zauważyć, że chyba jakieś zwinięte w kłębek ciało, odziane w czarne spodnie i szarą kurtkę, poleciało wraz z wyrwaną framugą okna w przestrzeń. Tak właśnie ubierał się Hitler*. Dosyć już, teraz jak najszybciej do samolotu. Zamach udał się wreszcie. Ostatni zamach na Hitlera.
Fellgiebel już zniknął. Zapewne daje teraz rozkaz przerwania wszelkiej łączności ze światem. Główna kwatera führera jest „martwym punktem” i pozostanie takim na długie godziny. Stauffenberg ruszył do wyjścia drżąc z podniecenia. Należało teraz pośpiesznie przebyć wszystkie strefy bezpieczeństwa. Jeśli wybuch bomby przypominał stojącemu w pewnej odległości od baraku i na otwartej przestrzeni Stauffenbergowi huk wystrzału działa, to dla znajdujących się w baraku równał się on hukowi wszystkich armat świata. Nikt nie ustal na nogach. Rosłego Brandta wyzwolona śmierć rzuciła jak piórko o ścianę, pozostał z niego tylko żałosny strzęp. Ten sam los spotkał Schmundta, Kortena i Bergera. Odłamki, podmuch i rzucane jego siłą strzępy poraniły generałów Buhlego, Heusingera, Warlimonta, Jodla, Bodenschatza, Scherffa, admirałów Cossa i Puttkamera, komandora Assamanna, pułkownika Borgmanna. I reszta przedstawiała pożałowania godny widok. Co jednak stało się z Hitlerem? Właśnie! Gdy minęło pierwsze oszołomienie, wszyscy zadali sobie to pytanie, ponieważ każdy bez wyjątku wiedział dobrze, komu ów piekielny poczęstunek był poświęcony. Feldmarszałek Keitel, który poprzez opary wybuchu podążył jak tylko mógł najszybciej ku wyjściu, widząc teraz, że niebezpieczeństwo minęło, zląkł się swego tchórzostwa. Pragnąc uzasadnić swą błyskawiczną rejteradę biegał teraz koło baraku wołając wielkim głosem jedno tylko zdanie: — Gdzie jest führer?... W „Wolfschanze” trwał stan alarmu. Wybuch słyszany w całej okolicy podniósł na nogi wszystkich. Rattenhuber biegi ku barakowi dobywając z siebie resztki tchu. Stauffenberg wraz z leutnantem Haeftenem parli zdecydowanie naprzód. Znaleźli się w samochodzie. Któryś z bardziej czynnych SS–manów usiłował ich zatrzymać. Nastąpiła krótka wymiana zdań. Pewny i wyniosły wyraz twarzy pułkownika, który znany był jako osobistość wybitniejsza, zdezorientował strażnika. Sytuację wyjaśnił wreszcie oficer dyżurny. — Jaki powód zmusza pana pułkownika do opuszczenia głównej kwatery? — Osobisty rozkaz führera — spokojnie odpowiedział pułkownik. — Oczekuje mnie samolot.
Oficerowi wyjaśnienie to wystarczyło całkowicie. Ani mu przez myśl nie przeszło połączenie szybkiego wyjazdu pułkownika z tajemniczą detonacją. Nie wiedział zresztą jeszcze, co się właściwie stało. Stauffenberg najnaturalniej w świecie oddalił się, nie niepokojony już więcej. Miał twarz nieruchomą jak posąg. Von Haeften za to raz po raz rzucał wzrokiem to na prędkościomierz, to na zegarek. Nie minęło jednak na szczęście wiele czasu do chwili, w której dyżurny lotniska dał zezwolenie startu. Pilot dodał gazu i samolot pomknął naprzód niczym myśliwski Messerschmitt. Generał Erich Fellgiebel, szef łączności wojsk lądowych, przystąpił niezwłocznie do swego dzieła. Szef węzła łączności głównej kwatery pozwolił sobie wyrazić niejakie zdziwienie, lecz wystarczyło, że generał rzucił nań jedno tylko spojrzenie, aby raźno zajął się wykonaniem rozkazu. Kable bezpośredniej łączności zostały wyłączone. Jeden z telegrafistów zdobył się nawet na niewczesny żart wołając, iż najprawdopodobniej zbliżają się Rosjanie. Wywołało to zrozumiały niepokój. Fellgiebel miał zamiar przerwać łączność radiową po prostu przez zniszczenie urządzeń, lecz nim zabrał się do tego, postanowił sprawdzić skutki eksplozji. Zbliżył się na powrót do baraku, lecz nagłe stanął jak wryty. Usłyszał głos, który go w jednym momencie przykuł do ziemi. Głos ten był jedyny w swym rodzaju i o pomyłce nie mogło być mowy. Pojawiła się niespodziewanie przed skamieniałym z wrażenia generałem postać generała Stieffa. Fellgiebel z trudem wyjąkał pytanie czepiając się rozpaczliwie resztek nadziei. Stieff nie dosłyszał chyba pytania, bo ni stąd ni zowąd począł mówić o konieczności zbadania połączeń telefonicznych. Mogłoby to zdumieć rozmówcę, gdyby nie zaprzątały teraz jego głowy znacznie pilniejsze sprawy. Fellgiebel machnął więc niecierpliwie ręką. — Co się dzieje? Co robić? Jak się to... skończyło? — Myślę, że musimy obaj postępować teraz jak najbardziej normalnie. Nie wiemy obaj nic. Jeżeli padnie na nas choćby skrawek cienia, możemy uważać się za zgubionych. — Stieff skulił się. — Wszystko to jest beznadziejne. Zawsze było beznadziejne...
— Stauffenberg jest już chyba w drodze do Berlina... — Fellgiebel zaczął głośno wyjawiać jakąś myśl. — Radzę nie wzbudzać żadnych podejrzeń... — Przecież nie można ich pozostawić własnemu losowi! — Może wyjdziemy z tego czyści? Generał Fellgiebel raz jeszcze wydał bezpośredni rozkaz szefowi węzła łączności. Tym razem rozkaz natychmiastowego odblokowania połączeń. W ten sposób główna kwatera uzyskała łączność z całym obszarem, na którym stacjonowały lub walczyły wojska niemieckie. Jeden z podstawowych warunków powodzenia puczu nie został spełniony. Hitler stał nieruchomo z grymasem bólu na zakrwawionej i brudnej twarzy. Mundur i spodnie zwisały w strzępach, przez które przeświecała bielizna. Z czoła zniknął napoleoński kosmyk wplątawszy się w rozmierzwione włosy. Lewą ręką zasłaniał oczy, prawa zwisała bezwładnie. Był zapewne ogłuszony, bo gdy wreszcie dopadł doń z boku Keitel ze swym przeraźliwym wrzaskiem, nawet nie zwrócił ku niemu głowy. Z ust wydobywał mu się ni to bełkot, ni to jęki. Keitel zawył: „Mój führerze!”, lecz na wszelki wypadek nie ujął go w ramiona, choć uczynił taki ruch, jak gdyby zamierzał to uczynić. Zdemolowana sala zapełniała się szybko czarnymi i polowymi mundurami SS. Ktoś rzucał nerwowe rozkazy, przez okno widać było biegnące w rozmaitych kierunkach straże. — Nosze! Przynieść nosze! — rozdarł powietrze jakiś szczególnie ostry wrzask. Potem dał się słyszeć tupot dziesiątek nóg. Pojawiła się nowa grupka ludzi, na jej czele profesor Moreli, przyboczny lekarz Hitlera. Dopadł do swego podopiecznego, a wtedy powietrze przeszył obłąkany wrzask, z którego zrozumieć można było pojedyncze tylko słowa: — Zdrajcy!... Zdrajcy!... Opatrzność!... A po pewnej chwili Hitler nieoczekiwanie dorzucił żałosnym głosem: — Moje najlepsze spodnie!... Dopiero wczoraj po raz pierwszy włożyłem je na siebie. Moreli bez namysłu wziął Hitlera w obroty. Znając stan swego pacjenta wiedział, że w tej chwili stanął on na samej granicy obłędu i że tylko szybka interwencja może zniweczyć nieobliczalne tego skutki.
Gdy przywrócono jaki taki porządek, gdy barak począł opróżniać się z rannych i ogłuszonych dostojników, zabrali się do pracy pracownicy śledczy wszelkiego autoramentu, których w głównej kwaterze nie brakowało. — Um Gottes Willen, was nun?6 — jęknął Keitel, kiedy mu przypomniano, że nie kiedy indziej, ale tego właśnie dnia przybędzie do głównej kwatery szef resztek faszystowskich Włoch, Benito Mussolini. Według ostatniego meldunku pociąg specjalny wiozący Mussoliniego przejechał Olsztyn. Przygotowania do przyjęcia poczyniono wcześniej, lecz cóż oto miał ujrzeć Włoch, który przybywał tutaj po otuchę? Konieczne było, aby führer powitał przyjaciela na dworcu w Kętrzynie, lecz czy mógł on pojawić się w tym stanie, w jakim się znajdował? Był ranny w prawe ramię, stracił także słuch z powodu uszkodzenia bębenków. Lewa ręka i lewa noga trzęsły się jak u starca. W pewnych chwilach zupełnie nieoczekiwanie głowa opadała mu na piersi, jak gdyby kark nie mógł już dłużej jej utrzymać. Taki był obraz wodza wielkich Niemiec, który miał lada moment ujrzeć Mussolini. Hitler wszelako postanowił dochować wierności tradycji wzajemnych powitań. Przyszedł już do siebie, lecz był tak jeszcze wyczerpany, iż chwiał się na nogach. Co odważniejsi z ministrów i generałów zdecydowali się wreszcie na wyrażenie swej radości z „cudownego ocalenia”. Hitler przyjmował ich zimno, wpijał się w każdego wzrokiem. Usta miał wykrzywione tak bardzo, iż lewy ich kąt opadał zupełnie ukośnie ku brodzie. — Nasza dzielna Kriegsmarine dziękuje Opatrzności za widomy znak jej opieki nad panem, mój führerze — mówił admirał Dönitz. — Marynarka wojenna niezłomnie stoi pod pana dowództwem, wierna do ostatka. Słowa Dönitza były szczere, był on jednym z najbardziej zapalonych wielbicieli Hitlera. Podobne i równie szczere zapewnienia składali także inni generałowie. Hitler spoglądał ponuro, badawczo. Zadawał sobie pewnie pytanie, kto z tych, którzy płaszczyli się teraz przed nim, chciał jego śmierci. Oficerowie SS czołgali się po podłodze baraku skrupulatnie badając każdy jej centymetr. Okruchy raczej niż odłamki bomby znajdowane gdzieniegdzie zgarniano w jedno miejsce.
6
—
Na litość boską, co teraz?
Raz po raz wysnuwano rozmaite domysły, lecz początkowo żaden nie był bliski prawdy. Nikt nie przypuszczał, aby bombę podłożyła któraś z osób biorących udział w naradzie. W kręgu podejrzeń znaleźli się robotnicy budowlani, dyżurujący strażnicy, telefoniści. Jakże jednak mógł któryś z nich wnieść wybuchowy ładunek na salę? — Nic nie wiesz, ty barani łbie? — ryczał jakiś Obersturmführer do krępego żołnierza z oznakami służby łączności na naramiennikach. — Zamienię cię w gnój, śmierdzący wszarzu! Żołnierz trząsł się ze strachu i z trudem utrzymywał się w pozycji zasadniczej. Poprawiał akurat linię przewodową biegnącą w pobliżu baraku, gdy nastąpił wybuch. Bez namysłu padł na ziemię, sądząc, że główna kwatera została zaatakowana przez samoloty. Pojawił się także jakiś osobnik w cywilnym ubraniu, na którego wystarczyło tylko spojrzeć, aby przekonać się, że należy do szczególnie dobranych szpicli gestapo. Ten węszył gorliwe wśród zrujnowanego wnętrza baraku, potem rozglądając się na boki pobiegł po jakimś sobie tylko znanym tropie.
CIĄG DALSZY „DNIA X” „Führer nie żyje. Obca frontowi klika pod kierownictwem Himmlera i Keitla usiłuje uchwycić władzę w swe ręce. Aby uratować naród niemiecki przed zagładą, wojska obejmują władzę wykonawczą. Broń SS zostaje natychmiast wcielona do armii... Jakikolwiek opór należy łamać wszelkimi środkami...” Wszystkie dalekopisy mieszczące się w budynku byłego ministerstwa wojny przy Bendlerstrasse wystukiwały pośpiesznie tekst rozkazu nowego dowódcy sił zbrojnych, marszałka Erwina von Witzlebena. Rozkaz biegł do wszystkich sztabów niemieckich okręgów wojskowych: do Paryża, Wiednia, Belgradu, Brukseli, Oslo, Kopenhagi, Szczecina, Kolonii, Krakowa, Pragi, Poznania, Królewca, Aten, Sofii... Odbierały go sztaby frontów we Francji, Włoszech i Rosji. Jednocześnie przekazano sztabom okręgów wojskowych rozkaz „Walkirie”. Polecano zająć bezzwłocznie kluczowe pozycje, aresztować przywódców partyjnych i dowódców SS, zabezpieczyć spokój i porządek aż do nadejścia szczegółowych zarządzeń nowych władz. Kiedy von Stauffenberg przybył na Bendlerstrasse, panował tam już ruch. Generał Olbricht wraz ze swym szefem sztabu pułkownikiem Merzem von Quimheimem udali się już do generała Fromma, aby zażądać od niego wydania rozkazu „Walkirie”. Stauffenberg napotkawszy Becka i Hoepnera poinformował ich o przebiegu wypadków w „Wolfschanze” dodając przy tym, że śmierć Hitlera nie jest stuprocentowo pewna, ponieważ na własne oczy zwłok jego nie zobaczył. Beck z błyskiem nienawiści w oczach rzeki wtedy: — Dla nas on już nie żyje. Hoepner dodał: — Oczywiście. Cofnąć się nie możemy. Chodzi teraz o to tylko, aby Fellgiebel i Stieff odcięli Kętrzyn od świata. — Mogę sądzić, że to uczynili — odparł Stauffenberg. — W tej chwili potrzebny nam będzie szczególnie Fromm. Tymczasem w gabinecie generała Fromma, na którego pomoc spiskowcy raczej liczyli, toczyła się ostra wymiana zdań. Kiedy Olbricht zawiadomił go
o śmierci Hitlera i zażądał wydania rozkazu „Walkirie”, Fromm zdecydowanie odmówił. — Najlepiej zresztą będzie, jeśli wiadomość tę, w którą nie wierzę, po prostu sprawdzimy. — Na progu zjawił się adiutant. — Proszę połączyć mnie z kwaterą główną, z marszałkiem Keitlem lub generałem Jodlem. Olbricht wymienił z Quirnheimem porozumiewawcze spojrzenie: Fromm oczywiście połączenia nie otrzyma. Obaj spokojnie liczyli upływające minuty. Gdy adiutant zameldował o uzyskaniu połączenia z „Wolfschanze”, Olbricht i Quirnheim zastygli w zdumieniu i przerażeniu. Centrala łączności pracuje, cóż więc uczynił Fellgiebel? Fromm rozmawiał z samym Keitlem. Szef naczelnego dowództwa Wehrmachtu poinformował generała o wybuchu dodając, że führer jest zaledwie lekko ranny. — Mamy tutaj niestety kilka ofiar. Niech pan sobie wyobrazi — mówił marszałek — że padł Schmundt, dzielny Schmundt... Aha, przypomniałem sobie: czy jest już u pana pułkownik von Stauffenberg?... Gdzie on się w ogóle podziewa?... Stauffenberg zjawił się u Fromma w kilka minut po tej rozmowie. Ujrzał, jak generał grozi pięścią Olbrichtowi. — Führer nie żyje — oświadczył sucho pułkownik, zbliżywszy się do przełożonego. — I pan rozpowszechnia to kłamstwo? — zawołał Fromm. — To żadne kłamstwo. Widziałem śmierć Hitlera na własne oczy. Fromm machnął ręką. Był zdenerwowany do ostateczności. — Widziałem śmierć Hitlera na własne oczy — nieubłaganie ciągnął Stauffenberg! — Jest ona moją zasługą. To ja dokonałem zamachu. — Szaleństwo! — zawołał Fromm. — Przed chwilą Keitel zapewniał mnie. że führer żyje. — Keitel kłamie — odparł Stauffenberg. — Któż może wiedzieć lepiej niż ja, co się właściwie stało? Będzie najlepiej, generale, jeśli pójdzie pan razem z nami. — Nigdy! Nigdy też nie pozwolę na wydanie rozkazu „Walkirie”. Olbricht uśmiechnął się zimno. — Rozkaz ten jest już wydany.
Krótkie to zdanie sprawiło, że Fromm przez kilka chwil łapał powietrze jak wydobyty z wody karp. Słowa, które zdołał wreszcie z siebie wykrztusić, przepowiadały jego rozmówcom natychmiastowy nędzny koniec. Zjawił się teraz w gabinecie generał Hoepner, już w mundurze, Olbricht wezwał więc Fromma, aby zdał mu dowództwo nad wojskami zapasowymi. Ponieważ Fromm w odpowiedzi ujął za pistolet, nie pozostawało nic innego, jak obezwładnić nieustępliwego generała, co uczynił z wprawą major Leon rod. Fromm został zamknięty w pokoju adiutantów. Hoepner mógł się więc już uważać za dowódcę wojsk rezerwowych, począł też wraz z Olbrichtem czym prędzej wysyłać rozkazy uzupełniające do podległych sobie odtąd oddziałów. Na wydanie rozkazu „Walkirie” pierwszy zareagował dowódca berlińskiego okręgu wojskowego, generał Kortzfleisch. Przybył on osobiście na Bendlerstrasse i trafił wprost na Hoepnera. Ujrzawszy go w roli swego przełożonego zaprotestował gwałtownie, w wyniku czego major Leon rod zmuszony był do ponownej interwencji. Hoepner ze strachem stwierdził, że jego kariera nie zapowiada się pomyślnie. Pozostawała do usunięcia jeszcze jedna lokalna trudność. W przedpokoju gabinetu Stauffenberga zebrali się wezwani przez Fromma na konferencję generałowie Specht i Kuntze oraz pułkownik Ferner. Gdy po dłuższym oczekiwaniu trzej oficerowie poczęli się energicznie domagać spotkania z Frommem, Stauffenberg zdecydował się poprowadzić ich do gabinetu dowódcy wojsk rezerwowych. Ku swemu zdziwieniu przybysze ujrzeli tam zamiast Fromma generałów Hoepnera i Becka, o których wiedzieli, że nie znajdują się w czynnej służbie. — Obecnie ja jestem dowódcą wojsk rezerwowych — zakomunikował Hoepner. — Moi panowie, Hitler nie żyje. Wojna nie jest już do wygrania. Musimy utrzymać fronty i znaleźć możliwości zawarcia pokoju. Przede wszystkim trzeba rozbić pucz SS. — To zdrada! — zawołał Specht. — Nie ma pan żadnego prawa być tutaj i mówić tego, co pan mówi. Führer żyje na pewno. Nastąpiła wymiana zdań, w której Specht wyróżniał się miotaniem obelg na obu generałów. Kuntze i Ferner okazali natomiast powściągliwość, lecz nie zgadzali się na współdziałanie, ponieważ uważali, że spiskowcy nie działają zgodnie z prawem.
Spechta i Kuntzego zamknięto w efekcie w pokoju, w którym przebywał Fromm. Tam trzej generałowie wdali się w rozmowę, w trakcie której Fromm nie omieszkał powiedzieć o swej rozmowie z Keitlem. — Teraz wszystko już jest jasne — odezwał się Specht. — Zaraz zorientowałem się, że to zwyczajna banda — tu z wyrzutem spojrzał na Kuntzego. — Musimy w jakiś sposób uwolnić się stąd i zacząć działać. Führer oczekuje tego od nas. — Uwolnić się stąd jest bardzo łatwo — rzekł Fromm wskazując nie strzeżone tylne wyjście z pokoju. — Możecie panowie wyjść stąd choćby zaraz. — A pan? — Ja pozostanę, ponieważ chcę tutaj właśnie rozliczyć się później z tymi łotrami. Długo to wszystko nie potrwa. Kutze i Specht rzeczywiście oddalili się nie niepokojeni przez nikogo. Straż u wyjścia oddała im przepisowe honory. Wsiadłszy do samochodu obaj generałowie udali się do generalnego inspektoratu wojsk pancernych, aby zdementować stamtąd rozkazy z Bendlerstrasse. Jaki to miało wpływ na wypadki, nie potrzeba dodawać. Nawiasem mówiąc, również przy głównych drzwiach pokoju, gdzie uwięziono ich wraz z Frommem, nie było żadnego wartownika. Sztab puczu pracował w tym czasie energicznie, żądając od dowódców okręgów wojskowych natychmiastowego działania. Marszalek Witzleben wyjechał do Zossen, gdzie znajdowała się zasadniczo główna kwatera, aby tam objąć dowództwo. Kilku zaufanych oficerów wyruszyło do ważniejszych oddziałów w garnizonie berlińskim, aby zabezpieczyć ich działania. Zapracowanemu Stauffenbergowi przeszkodził nieoczekiwanie niespodziewany gość: Oberführer SS Piffrather. Wizyta była pierwszym owocem prowadzonego uporczywie w „Wolfschanze” śledztwa nad ustaleniem osoby zamachowca. Skojarzono tam już nagły wyjazd Stauffenberga z eksplozją, co zresztą nie było trudne, i polecono berlińskiej centrali służby bezpieczeństwa, ustalenie powodów wyjazdu pułkownika do Berlina. Humorystycznie wprost wygląda fakt, że gestapo nie wiedziało nic o tym, co dzieje się na Bendlerstrasse. Centrala bezpieczeństwa nie próbowała też podejrzewać Stauffenberga o udział w zamachu, po prostu mechanicznie
starała się wykonać polecenie z głównej kwatery Hitlera. Piffrather zdziwił się, kiedy Stauffenberg polecił go aresztować. Następne godziny były prawdziwym kalejdoskopem wydarzeń. Szanse powodzenia puczu uzależnione były przede wszystkim od terminu wkroczenia do Berlina i energicznego działania spodziewanych oddziałów wojskowych. Stolica Rzeszy mogłaby wówczas zostać opanowana, co nie pozostałoby bez wpływu na zachowanie się przynajmniej części wojsk. Tymczasem jednostki szkół wojsk pancernych w Wündsdorf i Krampnitz oraz szkoły piechoty w Döberitz, na które szczególnie liczono, wcale się nie pojawiły. Do szkoły w Döberitz wyjechał wreszcie szef wydziału piechoty w ogólnym urzędzie wojskowym, pułkownik Müller, który zebranym oficerom odczytał rozkaz Hoepnera radząc go natychmiast wykonać. Jednakże, podobnie jak gdzie indziej, nad rozkazem rozpoczęła się dyskusja. Jedni byli za, inni przeciw, dyscyplina, która miała uczynić cud, gdzieś się rozwiała. W końcu postanowiono zatelefonować do komendanta szkoły, generała Hitzfelda, który udał się do Baden. Hitzfeld polecił zastosować się do rozkazu, ale i jego głos nie przyniósł spodziewanego rezultatu. Müller miotał się po prostu, aby opanować sytuację. W pewnej chwili usiłując objąć dowództwo zawołał nawet: „Oficerowie, na mój rozkaz!” lecz nikt go nie posłuchał. Nareszcie po długich przekomarzaniach pododdziały poczęły gotować się do wymarszu, aby zająć radiostacje wokół Berlina. Pułkownik Glaesner, który miał na czele czołgów szkolnych z Krampnitz przybyć pod Kolumnę Zwycięstwa w Berlinie, po prostu zrezygnował z tego, w czym odegrali swoją rolę generałowie Guderian i Specht. Szczególnie ważne zadanie stało przed batalionem wartowniczym dywizji „Grossdeutschland”, stacjonującym stele w Berlinie. Liczny ten oddział, w sile pułku, otrzymał rozkaz obsadzenia najważniejszych gmachów stolicy oraz zaaresztowania przebywających w Berlinie przywódców hitlerowskich. Dowódca batalionu, major Remer, stoczył po otrzymaniu rozkazu dłuższy pojedynek z myślami. Był to urodzony karierowicz, który wprzągłby się nawet w służbę szatana, gdyby miało mu to przynieść sławę, zaszczyty i fortunę. Wiadomość o śmierci Hitlera zmartwiła go, ponieważ führer znał go i był dlań łaskawy. Remer jednakże wiedział, że najsilniejszymi osobistościami po Hitlerze byli Himmler i Göring, o tych zaś rozkazy nie wspominały, co dawało dużo do myślenia. A jeśli wszystko to było najzwyczajniejszą
prowokacją, ukartowaną przez gestapo dla łatwiejszego wychwytania przeciwników partii? Mogła zajść i taka okoliczność, a wobec tego należało przede wszystkim zachować ostrożność. Remer wezwał więc do siebie oberleutnanta Hagena, który pełnił w batalionie obowiązki oficera polityczno–oświatowego, i pokazawszy mu otrzymany rozkaz zapytał go o zdanie. Hagen doradził majorowi, aby zwrócił się do samego Goebbelsa, który z racji wysokiego stanowiska będzie zapewne najlepiej zorientowany w sytuacji. Tak więc ostrożny major Remer udał się z prośbą o rozstrzygnięcie do osławionego ministra propagandy hitlerowskiej Rzeszy. Ten przyjął majora bardzo uprzejmie i uzyskawszy bezpośrednie połączenie z „Wolfschanze” umożliwił Remerowi rozmowę z samym Hitlerem. — Niech oddział pana przystąpi natychmiast do akcji przeciw zdrajcom — mówił w słuchawce głos, w którym Remer rozeznał natychmiast glos Hitlera. — Udzielam panu wszelkich pełnomocnictw. — A jeśli napotkam opór, mój führerze? — zapytał Remer. — Niech pan go zdławi wszelkimi środkami! Zdrajców rozstrzeliwać! Pozostawiam panu w tym, względzie wolną rękę. Może pan ich rozstrzelać tylu, ilu pan będzie chciał — wołał wściekłym głosem Hitler. Remer udzielił sobie w duchu pochwały i wziął się energicznie do dzieła. Zdołał powstrzymać w marszu pierwsze oddziały wojskowe wkraczające do Berlina, swymi zaś żołnierzami zabezpieczyć główne budynki państwowe. Część batalionu wartowniczego ruszyła na Bendlerstrasse. Nadszedł wieczór. W tym czasie powinna już zadrżeć w posadach cała hitlerowska Rzesza. Panem sytuacji wszędzie winno być już wojsko. Tymczasem w dwóch tylko miastach uzyskano jakie takie wyniki, które można było określić mianem sukcesów. Były to Wiedeń i Paryż. W Paryżu generał Heinrich von Stülpnagel, natychmiast po otrzymaniu telefonu od Stauffenberga, spowodował aresztowanie czołowych oficerów SS i izolowanie oddziałów SS. Szefa SS i gestapo na Paryż, gruppenführera Oberga, żołnierze generała Braemera znaleźli w nocnej knajpie, skąd odprowadzili go do aresztu. Stülpnagel mógł się uważać za pana sytuacji, tym bardziej że naczelny dowódca na zachodzie, marszałek von Kluge, sprzyjał spiskowi. Dowódca okręgu wojskowego Wiedeń, generał von Knesebeck, również
zaaresztował wyższych oficerów SS i gestapo i za pomocą silnych oddziałów wojskowych zabezpieczył ważne obiekty stolicy Austrii. W innych jednakże miastach Niemiec i terenów okupowanych akcja dowódców wojskowych miała najczęściej groteskowy przebieg. Najbardziej charakterystyczne pod tym względem było zdarzenie w Hamburgu, gdzie szef sztabu dowództwa okręgu wojskowego udał się do miejscowego gauleitera i zakomunikował, iż otrzymał rozkaz aresztowania jego i innych przywódców partyjnych. Obaj panowie wy buchnęli zgodnie śmiechem, po czym usiedli do stołu. Dowódcy wojskowi po otrzymaniu rozkazu „Walkirie” i rozkazów uzupełniających na ogół wszędzie udawali się na konsultację do hitlerowskich przywódców, choć rozkazy z reguły nakazywały ich aresztowanie. Przebiegłość Hitlera, który systematycznie pozbawiał dowódców wojska samodzielności, dawała owoce. Obok tego dawało także plon wieloletnie wpajanie wierności dla führera i władz narodowo–socjalistycznej Rzeszy Niemieckiej. Rozkazy, które mówiły o przeciwstawianiu się tym władzom, dowodzący generałowie uważali wprost za nonsens. W zdecydowanej większości byli oni bez zastrzeżeń wierni Hitlerowi. Byli mu oddani tak bardzo, że nawet wszechpotężny rozkaz przełożonego dowódcy nie potrafił skierować ich przeciw ustanowionym przez niego rządom, choć przecież sam Hitler rozstał się już ze światem. Takie było właściwe oblicze niemieckiego korpusu oficerskiego, bez reszty sprzęgniętego z hitleryzmem. Nieuchronnie więc zbliżał się koniec garstki tych, którzy z różnych przyczyn wystąpili przeciw Hitlerowi. Około godziny 20, gdy główna kwatera zorientowała się wreszcie, że spiskowcy zamierzają przy pomocy armii zagarnąć władzę nie tylko w stolicy, lecz wszędzie tam, gdzie rozciągała się władza Niemiec, poczęto zawiadamiać dowództwa okręgów i frontów, że Hitler żyje i że wydany z Berlina rozkaz „Walkirie” i inne rozkazy są fałszywe i nieważne. Oficjalny rozkaz w tej sprawie, podpisany przez Keitla, trafił przed godziną 22 do wszystkich zainteresowanych. W tym także czasie, dla udokumentowania prawdy, rozległ się przez radio głos samego führera. „Opatrzność zachowała mnie od jakiejkolwiek krzywdy cielesnej — mówił zmartwychwstały Hitler — tak że mogę trwać nadal przy olbrzymiej pracy mającej na celu zwycięstwo.”
Kiedy słowa te biegły w świat, nadawane raz po raz niemal bez przerwy, w sztabie spisku, przy Bendlerstrasse w Berlinie, przywódcy sprzysiężenia ujrzeli już swą klęskę. Rzucili się przeciw nim wierni Hitlerowi oficerowie, gmach został wkrótce otoczony przez zwołane tam oddziały Remera. Pierwszą ofiarą stał się pułkownik von Stauffenberg, raniony wystrzałem z pistoletu. Wkrótce opanowano centralę telefoniczną i uwolniono generała Fromma, który w pośpiechu w otoczeniu uzbrojonych oficerów udał się do swego gabinetu. Otworzywszy drzwi ujrzał tam obradujących przywódców puczu. — No, moi panowie! — zawołał Fromm. — Teraz postąpię z wami tak, jak wy postąpiliście ze mną. Proszę oddać broń. W pokoju zapanowała cisza. O oporze nie było mowy. Posępny generał Beck miał tylko jedną prośbę: chciał sam pozbawić się życia. Fromm, dawny jego podwładny, zezwolił na to. Ten sam rodzaj śmierci zaproponował także Hoepnerowi, lecz ten nie skorzystał z zachęcającej oferty kolegi. Resztę aresztowano. Generał Fromm, w dziwnej jakiejś pasji, zaimprowizował natychmiast, rozprawę sądową i w ciągu paru minut skazał wszystkich spiskowców na karę śmierci. Wyrok polecił wykonać natychmiast. Na dziedzińcu gmachu ustawili się szybko żołnierze plutonu egzekucyjnego, którymi dowodził sam Kemer. Światło reflektora czołgu ślizgało się po kolejno doprowadzanych oficerach. Grzmiały równe salwy doskonale wyćwiczonych żołnierzy. Padł Olbricht, który jeszcze kwadrans temu wydawał rozkazy. Padł von Quirnheim. Runął na ziemię krwawiący z ran von Stauffenberg. Zastrzelono także Haeftena. Dalsze egzekucje wstrzymano na polecenie Himmlera. Zapadła już decyzja prowadzenia śledztwa, tymczasem przedwczesna śmierć spiskowców ograniczała przecież szanse wykrycia ich wspólników. Hitler żądał jak największej liczby ofiar. O północy 20 lipca można było uważać pucz za całkowicie zlikwidowany. Trwał on więc w sumie nie dłużej niż osiem godzin.
TO NALEŻY POWIEDZIEĆ 20 lipca po południu, podczas przyjęcia wydanego w głównej kwaterze na cześć Mussoliniego, admirał Dönitz pozwolił sobie na bardzo cierpkie uwagi pod adresem niemieckiej generalicji, w czym sekundował mu minister spraw zagranicznych, Joachim von Ribbentrop. Nie napotkawszy ze strony obecnych na sprzeciw, Dönitz zarzucił pewnym generałom zdradę. Hitlera, który początkowo przysłuchiwał się wymianie zdań ze spokojem, nawiedził w pewnej chwili atak histerii. Mussolini z przerażeniem patrzył, jak jego obecny opiekun z wściekłością wykrzykuje zdania, z których zaledwie połowa miała jakiś sens. Jednakże choćby z tej połowy sensownych zdań można było wyczytać wyrok, jaki Hitler wydał na tych, którzy odważyli mu się sprzeciwić. Generał Hoepner stanowczo popełnił błąd nie strzelając sobie w skroń, jak radził mu to uczynić Fromm. Wielki führer obiecał zemścić się na spiskowcach i wszystkich tych, którzy im sprzyjali, w jak najokrutniejszy sposób. Zemście podlegały także rodziny zamachowców. Rzecz jasna, Hitlerowi chodziło nie tylko o wymordowanie osób przeciw niemu spiskujących, lecz w ogóle o wykorzystanie okazji w celu zgładzenia wszystkich, których on lub jego kompani podejrzewali o nieprzychylny stosunek do siebie. Do pracy zaprzęgnięto przeto przeszło czterystu najwytrawniejszych funkcjonariuszy gestapo. Dano im wszelkie uprawnienia dla szybszego zakończenia ponurej procedury, którą nazwano śledztwem. Można było przypuszczać, że niejeden będzie chciał tego rodzaju śledztwa uniknąć nawet przez odebranie sobie życia, co było śmiercią słodką w porównaniu do tej, jaka by ich oczekiwała w lochach gestapo. 21 lipca generał Fromm, mimo wykazanej gorliwości, przestał być dowódcą wojsk zapasowych. Na jego miejsce Hitler mianował Himmlera, który nie omieszkał przybyć natychmiast na Bendlerstrasse. Już o godzinie 9.30 Obergruppenführer SS Jüttner, jeden z czołowych zbirów hitlerowskich, zwołał wszystkich generałów i szefów wydziałów urzędujących w dowództwie wojsk rezerwowych i tak rzekł do nich zapowiadając nadejście Himmlera:
— Będziecie mieli teraz szczęście wysłuchać największego człowieka tysiąclecia, reichsführera SS... — W tym momencie przez salę przeszedł pomruk, wobec czego Jüttner wrzasnął: — Kto jest przeciwko mnie, tego zmiażdżę! Oczywiście salę zaległa teraz martwa cisza. Około południa zjawił się Himmler i wygłosił do zebranych przemówienie. Oświadczył on wręcz, że toczy się śledztwo przeciwko zdrajcom. Każdy z nich rozstanie się z tym światem. Obowiązkiem wszystkich oficerów jest natychmiastowe podawanie nazwisk podejrzanych o udział w spisku. Następnie Himmler wypowiedział sąd führera o arystokratycznej generalicji, sabotującej działania wojenne i zasługującej dlatego na najnędzniejszy los. Los taki spotka także każdego oficera, który sprzeciwi się myślą lub uczynkiem zasadom narodowego socjalizmu. Tegoż dnia Keitel zawezwał z Paryża generała Stülpnagla do głównej kwatery; ten wsiadł do samochodu i na polu sławnej bitwy pod Verdun usiłował się zastrzelić. Ciężko rannego generała wyciągnęli z rzeki, w którą się stoczył, dwaj żołnierze Schauf i Frischer i zawieźli do lazaretu w Verdun. Opowiedzieli tam zmyśloną historyjkę o napadzie partyzantów francuskich i Stülpnagel znalazł się na stole operacyjnym. Gestapo odszukało go jednak i powlokło na śledztwo, mimo że generał stracił wskutek wystrzału wzrok. Popełnili samobójstwo pułkownik von Loringhoven oraz generałowie Wagner i Tresckow, choć ten drugi tym razem nie brał udziału w zamachu. Nie wszyscy jednak uważali za wskazane ujść tą drogą zemście Hitlera. Gestapowcom udało się ująć Witzlebena, Stieffa, Heusingera, Fellgiebela, Hasego, Yorka von Wartbenburga, Os tera, Helldorfa i innych, którzy brali udział w spisku. Aresztowany także został 21 lipca admirał Canaris. Aresztowano zresztą każdego, kto znalazł się w jakiś sposób w polu widzenia gestapo, przy czym szczególnie zajadle tropiono ludzi podejrzanych o przekonania lewicowe. Wszyscy spiskowcy lub podejrzani o udział w spisku stanąć musieli z rozkazu Hitlera przed tzw. „trybunałem ludowym” (Volksgericht). Wojskowych przekazać miał temu trybunałowi sąd honorowy, w którego skład weszli jako przewodniczący feldmarszałek Rundstedt oraz jako członkowie feldmarszałek Keitel i generałowie Schroth, Kriebl, Kircheim i
Guderian, który 21 lipca powrócił do łaski i mianowany został na miejsce Zeitzlera szefem sztabu wojsk lądowych, bezpośrednio podległym Hitlerowi. Nadzwyczajną komisją śledczą kierowali szef urzędu bezpieczeństwa Rzeszy Kaltenbrunner i szef gestapo Müller. Stosowali oni w śledztwie wszelkie możliwe metody wyciągania zeznań nie oglądając się ani na zasługi, ani na stanowiska aresztowanych. W szybkim też czasie zdołali uzyskać żądane przez Hitlera wyniki. 7 sierpnia 1944 roku odbył się pierwszy z serii pokazowych procesów. Przewodniczył sądowi dr Freisler, postać zupełnie wyjątkowa w dziejach sądownictwa. Oskarżali prokuratorowie Lautz i Görisch. Wszyscy ci trzej zagorzali hitlerowcy prześcigali się nawzajem w określaniu zmaltretowanych oskarżonych jak najbardziej obelżywymi wyrazami, wśród których takie określenie jak „Schweinehund” — świński pies — należało do łagodniejszych. Wśród oskarżonych byli ludzie różni. Jedni płaszczyli się przed Hitlerem, inni znajdowali na tyle godności, że ważyli się nawet na wypowiedzi śmiałe. Między jednym z oskarżonych adwokatem Josefem Wirmerem a Freislerem nastąpiła taka oto wymiana zdań: Freisler: Niedługo już zawiśnie pan na szubienicy. Nie lęka się pan? Wirmer: Jeśli mnie powieszą, nie ja będę się bał, lecz pan. Freisler: Wnet znajdzie się pan w piekle! Wirmer: Bardzo mi będzie tam przyjemnie, ponieważ jestem pewien, że wkrótce i pana tam zobaczę, panie prezydencie. Wyroki ustalano z góry. Jeszcze przed pierwszą rozprawą Freisler zamówił wóz na zwłoki. Procesy były filmowane, filmowane były również egzekucje. Specjalną kopię filmu dla Hitlera przygotowywano w jak najszybszym czasie. Film z pierwszej egzekucji, kiedy to zamordowano Witzlebena i innych, Hitler kazał sobie przysłać o północy tego samego dnia i natychmiast wyświetlić. Wspominanie szczegółów tego straszliwego widowiska nie jest przyjemnością dla piszącego i nie będzie nią zapewne dla czytającego te słowa. Nie można jednak zrezygnować z tego, ponieważ sama procedura egzekucji Witzlebena rzuca raz jeszcze światło na postać Hitlera i służących mu oprawców.
Hitler wydając wyrok śmierci na głównych uczestników spisku powiedział: — Chcę, aby zostali powieszeni. Jak bydło! Rozkaz ten wykonano dosłownie. W ponurej piwnicy w Plötzensee przystąpiło do dzieła o piątej po południu sześciu rosłych katów z SS. W ścianę piwnicy wbito żelazne haki służące zwykle do zawieszania w rzeźni martwego bydła. Pierwszym ze skazanych wprowadzonych tutaj był generał Erich Hoepner. Był bosy i ubrany w brudny i poplamiony krwią więzienny strój. Ręce miał skrępowane. Esesmani ustawili Hoepnera twarzą do ściany i na dany znak uniósłszy w górę nadziali go podbródkiem na hak. Gdy ciało generała poczęło miotać się w straszliwych konwulsjach, kaci roześmiali się szyderczo zagłuszając trzask aparatu filmowego. Protokolanci spisujący akt egzekucji sięgnęli po stojący na stole koniak. General Hoepner popełnił błąd nie słuchając rady swego przyjaciela, generała Fromma. Z kolei wprowadzono marszałka Witzlebena. Ujrzawszy wiszącego Hoepnera pojął oczekujący go los i mimo więzów zaczął wyrywać się z rąk SS–owców. Ci oczywiście bez trudu unieśli starca w górę, lecz wskutek gwałtownego ruchu głowy hak wbił mu się w policzek. Ponieważ bydła nie wiesza się w ten sposób, oprawcy ponowili operację. Podobny koniec znaleźli tego dnia generałowie Hase i Bernadis. Jak rozkazał führer, film z tego widowiska doręczono mu w tym samym dniu. Podczas projekcji Hitler miał wydawać z siebie okrzyki radości. Dokumentalny film z całości procesu i egzekucji wyświetlono także specjalnie zebranym marszałkom i generałom, których aresztowanie ominęło. Miało to być dla nich groźnym memento. Nadzwyczajna komisja śledcza Kaltenbrunnera i Müllera nie poprzestawała na tych ofiarach. Stało się w jej działalności regułą, iż jeśli w toku śledztwa padało z ust podejrzanych nazwisko jakiegokolwiek człowieka, na którego można było rzucić cień, aresztowano go natychmiast. Przyszła także kolej na feldmarszałka von Klugego, na feldmarszałka Rommla, ba — nawet na generała... Fromma. Fromma oskarżono o to, że wykazał zbyt mało czujności w postępowaniu z podwładnymi. Stauffenberg był przecież szefem sztabu; obok tego zarzucano mu mało energiczne przeciwstawianie się
spiskowcom, a wreszcie... zbyt energiczne działanie. Fromm rozstrzelać miał głównych przywódców po to tak szybko, aby uniemożliwić przeprowadzenie śledztwa i wykrycie innych winowajców. Generał doczekał się stryczka. Inaczej przedstawiała się sprawa z Rommlem. W chwili gdy gestapo wykryło więzy łączące go z „odgórną opozycją”, marszałek przebywał na rekonwalescencji po ranach, jakich doznał 17 lipca, kiedy to angielski samolot ostrzelał samochód, którym jechał. Dzień 20 lipca osławiony „lew pustyni” przeżył więc w szpitalu i zdawało się, że jego spiskowe poczynania ujdą mu na sucho. We wrześniu jednak aresztowano generała Speidla, obecnego dowódcę środkowego odcinka zachodnioeuropejskich sił paktu atlantyckiego. Zeznał on przed gestapo, że Rommel brał udział w przygotowywaniu puczu przeciw Hitlerowi i zamierzał poddać się aliantom. Gdy dowiedział się o tym führer, wysłał 14 października dwóch zaufanych generałów, Burgdorfa i Meisela, do Rommla, aby przekazali mu dwie drogi udania się na inny świat: samobójstwo lub „ludowy trybunał”. Generałowie byli na tyle przezorni, że dostarczyli Rommlowi truciznę. Rommel pożegnawszy się z rodziną udał się wraz z generałami i eskortą SS do samochodu, w którym zażył truciznę. Oficjalnie ogłoszono, że marszałek zmarł wskutek ran zadanych mu przez wroga. Syn Rommla, Manfred Rommel, złożył po zakończeniu wojny oświadczenie, w którym położył nacisk na denuncjatorską rolę Speidla. Oto jego słowa: „W czasie naszej ostatniej rozmowy opowiedział mi ojciec, co następuje: jest on podejrzany o udział w zamachu 20 lipca 1944 roku. Dawny szef jego sztabu, generał–porucznik Speidel, zaaresztowany kilka tygodni przedtem, zeznał, iż ojciec mój brał kierowniczy udział w spisku 20 lipca i że jedynie rany, jakie odniósł, stanęły na przeszkodzie w bezpośrednim jego udziale w samym zamachu... Führer nie życzył sobie degradacji mego ojca wobec całego narodu niemieckiego, dał mu więc możność skończenia z sobą za pomocą trującej tabletki: została mu ona doręczona w czasie drogi przez jednego z generałów. Zabiła mego ojca w ciągu trzech sekund. Gdyby odmówił zażycia trucizny, byłby natychmiast aresztowany i stawiony przed sąd najwyższy w Berlinie”.
Nie dziwmy się więc, że gestapo zdołało w ciągu bardzo szybkiego czasu zebrać tak obficie krwawe żniwo, skoro generałowie, aby ratować życie, uważali za wskazane natychmiast podawać organom śledczym wszystko, co wiedzieli i czego się tylko domyślali. Charakterystyczna była na przykład postawa feldmarszałka Klugego. Bladolicy von Kluge zdecydowany był wziąć udział w spisku, o ile zostanie zwolniony z przysięgi wobec Hitlera, innymi słowy, o ile Hitler przestanie egzystować na ziemskim padole. Skoro dowiedział się jednak, że zamach nie udał się, zrezygnował natychmiast ze współdziałania, choć generał Stülpnagel błagał go o pomoc. W odpowiedzi na nalegania Kluge zdołał uczynić to tylko, że wskazał Keitlowi osobę Stülpnagla jako godną zainteresowania, po czym oddał się z pasją swym wojennym zajęciom. Dodać należy, że Kluge mógł rzeczywiście uczynić wiele dla realizacji celów przyświecających puczowi, bowiem był on wtedy naczelnym dowódcą wojsk we Francji. Kluge nawojował się już niewiele. 17 sierpnia przybył do jego kwatery przysadzisty Model, który zakomunikował, że z rozkazu führera obejmuje naczelne dowództwo na zachodzie. Zmiana dowództwa nastąpiła w związku z wezwaniem Klugego do Berlina przed nadzwyczajną komisję śledczą. Model zaś nominację uzyskał zapewne za to, że po zamachu jako pierwszy z marszałków nadesłał do Hitlera deklarację wierności. Von Kluge wsiadł do specjalnego samolotu. Samolot ten miał międzylądowanie w Metzu i kiedy dotknął tam kołami ziemi, feldmarszałek rozstał się już z życiem. Przed śmiercią zdążył napisać list do Hitlera, którego końcowy fragment brzmiał tak: „...Musi się znaleźć wyjście... ratujące Rzeszę przed wpadnięciem pod bolszewicką stopę. Działalność pewnych naszych oficerów wziętych do niewoli na wschodzie była zawsze zagadką dla mnie. Mój führerze, zawsze podziwiałem Twoją wielkość, Twoje stanowisko w tym gigantycznym zmaganiu się i Twoją żelazną wolę podtrzymywania siebie i Narodowego Socjalizmu. Jeśli los okaże się silniejszym od Twej woli i geniuszu, to taka będzie wola Opatrzności. Toczyłeś wielką i honorową walkę. Historia to wykaże. Niech Twa wielkość pozwoli Ci położyć koniec tym beznadziejnym zmaganiom, jeśli okaże się to konieczne.
Odchodzę od Ciebie, mój Wodzu, jako ten, który był Ci bliższy, niż zdajesz sobie może sprawę, w poczuciu spełnionego do ostatka obowiązku. Heil, mein Führer!” Pożegnalny list Klugego doskonale oświetla cele generalskiej opozycji, o której mowa była w rozdziałach poprzednich, a które streścić można w czterech słowach: zachód — pokój, wschód — walka. Poza tym jest bardzo znamiennym dowodem stosunku opozycyjnego marszałka do osoby Hitlera i głoszonych przezeń idei. List ten pisał nie kto inny, ale przyjaciel i towarzysz broni marszałka von Witzlebena, którego straszliwy koniec von Kluge dobrze znał. Najdłużej z przywódców spisku pozostawał na wolności Carl Goerdeler. Ukrył się on jeszcze przed zamachem w obawie przed aresztowaniem, a po zamachu zaszył się we wsi Kondradswalde w Prusach Wschodnich. Hitler wyznaczył za wiadomość o jego ukryciu olbrzymią nagrodę miliona marek, co zrobiło swoje. Pewna kobieta rozpoznała niedoszłego kanclerza Rzeszy i pokazała go dwom przechodzącym żołnierzom. Goerdeler został aresztowany i rychło zgładzony. Cóż jednak stało się z wysokim krótkowidzem, doktorem Giseviusem, który z racji swych zdolności desygnowany był przez spiskowców na stanowisko szefa służby bezpieczeństwa Rzeszy? Jego ucieczka do Szwajcarii, bo tam zdołał się przedostać, jest bardzo zastanawiająca. Giseviusa otoczyć miał w Niemczech opieką wywiad amerykański, który dostarczył mu fałszywych dokumentów. Nie sposób jednak przypuścić, że gestapo nie zauważyło, iż wysokim panem, który najlegalniej w świecie przekracza granicę, jest poszukiwany właśnie współuczestnik zamachu. Najprawdopodobniej skomplikowane powiązania szpiegowskie odegrały znów swoją rolę. Po 20 lipca Hitler wzmocnił jeszcze bardziej swą władzę nad siłami zbrojnymi, a szczególnie poprzez Guderiana nad najmniej pewnymi wojskami lądowymi. 22 lipca zniesiono w armii dotychczasowe oddawanie honorów przez przyłożenie dłoni do daszka i zastąpiono je pozdrowieniem hitlerowskim. Miał to być widoczny znak nieograniczonej władzy Hitlera nad armią. Hitler nie zapomniał także o sztabie generalnym, w którym doszukiwał się jeszcze osobistych przeciwników. Z jego rozkazu Guderian wydał 29 lipca rozkaz następującej treści:
„Każdy oficer sztabu generalnego musi być narodowo–socjalistycznym oficerem–dowódcą. Winna go cechować nie tylko znajomość taktyki i strategii, lecz i wzorowy stosunek do zagadnień politycznych oraz aktywna postawa w krzewieniu wśród młodych dowódców poglądów zgodnych z zasadami głoszonymi przez führera... Oczekuje się od każdego oficera sztabu generalnego niezwłocznej deklaracji, czy zgadza się z tymi poglądami, i złożenia w tej kwestii oświadczenia publicznego. Ci, którzy nie chcą się do tego zastosować, powinni prosić o odwołanie ich ze sztabu generalnego”. Deklaracje składano niezwłocznie i masowo. Ci wszyscy wyżsi oficerowie, którzy pozostali w armii, byli bez zastrzeżeń oddani Hitlerowi. Nieliczni, w obliczu klęski, zdecydowali się na akt rozpaczy, bo tak określić można najlepiej zamach 20 lipca. Była ich jednak tylko garstka i łatwo zostali zdławieni. Korpus oficerski, trzon Wehrmachtu, stał wiernie u boku Hitlera aż do jego nikczemnego końca. Dlatego też zamach Stauffenberga był ostatnim zamachem na Hitlera. Odtąd nie znalazł się nikt, kto odważyłby się to uczynić, w zamiarach zaś lewicy społecznej Niemiec, nadal działającej w głębokim podziemiu, nie mogło być celem usunięcie jednego człowieka, gdyż jego odejście nie mogło zmienić ustroju. Działają dziś w Niemczech Zachodnich ludzie, którzy mówią i piszą wiele na temat antyhitlerowskiego ruchu oporu w hitlerowskim na wskroś Wehrmachcie. Ich słowa służyć mają wskrzeszeniu militarystycznych tradycji, które nie kto inny jak Hitler z pomocą niemieckiego korpusu oficerskiego wyniósł na najwyższy piedestał. Wydaje się, że dzisiaj właśnie, kiedy w Niemczech Zachodnich powstała już armia o agresywnym duchu i określonym kierunku działania, armia dowodzona przecież nie przez tych, którzy zginęli, lecz przez tych, którzy pozostali do końca z Hitlerem, niezmiernej wagi i aktualności nabierają słowa wyroku Trybunału Norymberskiego z roku 1946, który tak mówił o oficerach niemieckiego naczelnego dowództwa i sztabu generalnego: „...Ponoszą oni w wielkiej mierze odpowiedzialność za nieszczęścia i cierpienia milionów mężczyzn, kobiet i dzieci. Okryli oni hańbą uczciwe rzemiosło żołnierskie. Bez ich wojskowego kierownictwa agresywne ambicje Hitlera i jego nazistowskich współtowarzyszy pozostałyby w sferze teorii i bez następstw. Choć nie stanowili oni grupy w rozumieniu Statutu, nie ulega wątpliwości, że byli bezwzględną kastą militarną. Współczesny militaryzm
niemiecki rozkwitał w ścisłym związku ze swym nowym sojusznikiem, narodowym socjalizmem, lepiej niż miało to miejsce za poprzednich pokoleń. Wielu z tych ludzi naraziło na urągowisko obowiązek posłuszeństwa rozkazom wojskowym. Gdy odpowiada to ich linii obrony, wołają, że musieli słuchać rozkazów; gdy zaś przedstawia się im okrutne zbrodnie Hitlera i udowadnia się, że o nich wiedzieli, twierdzą, że odmawiali posłuszeństwa. Prawdą jest to, że brali aktywny udział w dokonywaniu zbrodni na tak wielką skalę i tak nikczemnych, jakich ludzkość nie miała nieszczęścia dotąd oglądać. To należało powiedzieć”. To należy mówić nadal, szczególnie teraz, gdy nauki ostatniej wojny usuwają się powoli w niepamięć.
SPIS TREŚCI OSTATNI ZAMACH NA HITLERA ____________________________________________________ 3 BENDLERSTRASSE OCZEKUJE __________________________________________________________ 5 OD REWOLWEROWEJ KULI DO SZARŻY PRUSKICH ULANÓW ________________________________ 9 SPISKOWCY?... ____________________________________________________________________ 17 SMIERĆ ZAKLĘTA W BUTELCE ________________________________________________________ 23 DZIWNY PECH GENERAŁA TRESCKOWA ________________________________________________ 31 JAK NAJPRĘDZEJ „DZIEŃ X”! _________________________________________________________ 39 ZA PIĘĆ DWUNASTA________________________________________________________________ 47 DZIEŃ X __________________________________________________________________________ 53 CIĄG DALSZY „DNIA X” _____________________________________________________________ 63 TO NALEŻY POWIEDZIEĆ ____________________________________________________________ 71 SPIS TREŚCI _______________________________________________________________________ 81