David Weber Timothy Zahn, Thomas Pope
HONOR HARRINGTON Wezwanie do walki Przełożył Radosław Kot
Dom Wydawniczy REBIS
Tytuł oryginału: A Call to Arms Copyright © 2015 by Words of Weber, Inc., Timothy Zahn and Thomas Pope All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2016 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce: David M attingly Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Wezwanie do walki, wyd. I, Poznań 2016) ISBN 978-83-8062-747-5 Dom Wydawniczy REBIS S p. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08 fax: 61 867 37 74 e-mail:
[email protected] www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Spis treści Okładka Strona tytułowa Strona redakcyjna Dedykacja Ryciny KSIĘGA PIERWSZA Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX KSIĘGA DRUGA Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI KSIĘGA TRZECIA Rozdział XVII
Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Rozdział XXVII Cykl Honor Harrington
Dla
Susan Shiflett, ode mnie i Harry’ego. Wyszłaś za niego czterdzieści sześć lat temu, a ciągle widzę w twoich oczach, że go kochasz. David
KSIĘGA PIERWSZA
1539 PD
Rozdział I Tak, dzięki – powiedział nastolatek, odgarniając z twarzy splątane włosy. – Dam panu znać. – To świetnie – odparł podporucznik Travis Uriah Long, ściskając chłopakowi dłoń i uśmiechając się do niego w stosowny dla młodszego oficera sposób. – Gdybyś miał jeszcze jakieś pytania, wal jak w dym. – Jasne – mruknął nastolatek. – Do zobaczenia. Travis odczekał, aż drzwi punktu werbunkowego zamkną się za gościem, po czym przestał się uśmiechać, westchnął i usiadł za biurkiem. Właśnie stracił bezpowrotnie pół godziny swojego życia. Ten dzieciak nie był zainteresowany wstąpieniem do Royal Manticoran Navy. Ani przez chwilę nie myślał o tym poważnie. Owszem, podobały mu się czarno-złote mundury RMN i chętnie pochodziłby w takim szpanerskim wdzianku. Kusiły go też loty kosmiczne, ale – podobnie jak wiele osób w jego wieku – nie wiedział jeszcze, czego naprawdę oczekuje od życia. Nie był też skłonny zaakceptować wymaganej w marynarce wojennej dyscypliny. Już samo uczesanie dość jasno to sugerowało. Niemniej i tak sprawił, że Travis sięgnął pamięcią do swojej przeszłości. Pomijając włosy i kwestie dyscypliny, dziesięć lat temu sam też był trochę taki. Dziesięć lat. Travis odruchowo chwycił tablet i zaczął wprowadzać do systemu dane na temat rozmowy. Palce biegały po ekranie, myślami był jednak daleko. Dziesięć lat. Tyle czasu minęło od chwili, gdy wiedziony impulsem zdecydował się zaciągnąć. Potem był obóz dla rekrutów, dalej pierwszy stopień szkolenia i przydziały na Vanguarda i Guardiana. I całkiem niespodziewana propozycja zdobycia szlifów oficerskich połączona ze studiami astrofizycznymi. Ukończył uniwerek, potem szkołę oficerską, służył na HMS Thorson i w końcu trafił na dół, do punktu werbunkowego. Dziesięć lat. Niekiedy miał wrażenie, że ten czas minął jak z bicza strzelił. Kiedy indziej wydawał mu się całą wiecznością. Travis usłyszał, że drzwi znowu się otworzyły, i uśmiechnął się w przewidziany instrukcją sposób. Może następny gość będzie choć trochę bardziej obiecujący. Zaraz jednak otworzył usta ze zdumienia. – Cześć i czołem, poruczniku Long – powiedziała komandor podporucznik Lisa Donnelly i uśmiechając się szeroko, podeszła do biurka. – Jestem Lisa Donnelly, na wypadek gdyby pamięć nie dopisywała. Trwało chwilę, zanim Travis odzyskał zdolność mowy.
– Pamiętam świetnie, ma’am – odparł i zerwał się na równe nogi. Wspomnienia powróciły z nową siłą. Służyli razem na Vanguardzie i Guardianie, a po wypadkach w układzie Secour zaczął nawet w głębi ducha pielęgnować nieśmiałą nadzieję, że pani oficer mogła go polubić. Potem jednak Guardian wrócił na Manticore i Travis trafił najpierw na studia, potem na kurs oficerski i był tak zajęty, że przez kolejne pięć lat nie mieli nawet jak na siebie wpaść. A teraz całkiem niespodziewanie go odwiedziła. Tutaj, w prowadzonym przez niego punkcie werbunkowym. – Chyba masz za sobą aktywny czas – powiedziała, zatrzymując się przy biurku. – No i zostałeś oficerem. Gratuluję. – Dziękuję, ma’am – wyjąkał Travis i odruchowo wyciągnął dłoń. – A co pani porabiała? – Też byłam zajęta – odparła, odwzajemniając formalny uścisk dłoni. – Może nie tak bardzo jak ty, ale nie nudziłam się. A jak było na Thorsonie? Słyszałam, że kapitan Billingsgate jest wyjątkowym służbistą? – Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem Travis. Z tego, co pamiętał, Thorson rzeczywiście był dowodzony w iście podręcznikowym stylu, ale wychodziło to wszystkim raczej na dobre niż odwrotnie. – Osobiście nie miałem z nim żadnych problemów, ma’am. – Ty z pewnością nie – powiedziała. – Przepraszam, ale zapomniałam, jak bardzo ci po drodze z regulaminami. – Tak, ma’am – mruknął Travis, czerwieniejąc na twarzy. – Nie krytykuję – dodała pospiesznie. – Chcę tylko powiedzieć, że łatwo opanowujesz procedury, które wielu mogą się wydawać uciążliwe. Nic w tym złego, rzadko się zdarza. – Zapewne, ma’am – przyznał. – Chociaż chyba mało kto postrzega to jako zaletę. – Różne rzeczy się ludziom zwidują. Nie ma co się nimi przejmować. Oddanie służbie z pewnością nie jest wadą. Zupełnie nie ma się czego wstydzić. – Dziękuję, ma’am – odparł Travis i odetchnął w duchu, jednak w tej samej chwili uświadomił sobie, jak bardzo zaniedbał dobre maniery. – Zechce pani usiąść? – spytał i wskazał krzesło, na którym jeszcze niedawno siedział długowłosy nastolatek. – Dziękuję. – Zajęła miejsce z tym samym wdziękiem, jakim odznaczała się na pokładzie okrętu. – A przy okazji, skoro oboje jesteśmy oficerami, moglibyśmy chyba zrezygnować z tych formalności. – Przechyliła lekko głowę i przyjrzała mu się uważnie. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że trochę razem przeszliśmy. Jestem Lisa. Oczywiście na gruncie prywatnym i jeśli nie masz nic przeciwko temu. – Ja… – Travis przez dłuższą chwilę szukał właściwych słów. – To… bardzo miłe, ma… Liso – poprawił się pospiesznie. – To co się z tobą działo? To znaczy… co porabiałaś przez ten czas? – Zwykła rutynowa służba – odpowiedziała. – Po powrocie z układu Secour spędziłam trochę czasu na powierzchni, przeszłam dodatkowe przeszkolenie w zakresie broni energetycznej i potem trafiłam na Damoclesa, gdzie otrzymałam awans na podporucznika komandora. A między jednym a drugim zdążyłam jeszcze wyjść za mąż. – Aha – mruknął Travis, czując, jak serce podchodzi mu do gardła. – Oraz się rozwieść – dodała. – To był błąd. Błąd, którego drugi raz nie popełnię.
– Wyjście za mąż było błędem? – spytał nieśmiało Travis. – Wyjście za niewłaściwego faceta – poprawiła go. – Ale to osobna historia na całkiem inną okazję. Dzisiaj… – Zawahała się. – Chciałam odświeżyć naszą przyjaźń i mam też pewną sprawę do ciebie. – Tak? – rzucił Travis, wciąż pod wrażeniem nowin o pechowym małżeństwie i rozwodzie. – Chodzi o trochę większą przysługę – uprzedziła go. – Nie wiem, czy słyszałeś, ale Damocles ma wyruszyć w przyszłym tygodniu do układu Casca. – Tak, słyszałem. – Wprawdzie z tego, co było mu wiadomo, Damocles miał odlecieć w zeszłym tygodniu, ale widać coś musiało się zmienić. O takich drobiazgach rzadko szerzej informowano. Podobnie zresztą jak o patrolach. Pięć lat temu, gdy wszyscy byli jeszcze pod wrażeniem ataku w układzie Secour, pierwszy lord admiralicji Cazenestro zdołał przewalczyć zgodę na całą serię dalekich przelotów, przedstawiając je jako wkład Royal Manticoran Navy w zwiększanie bezpieczeństwa Gwiezdnego Królestwa. Żadnych piratów jednak nie znaleziono i wrogie flocie frakcje w parlamencie ponownie zaczęły wyglądać spod różnych kamieni, przez co obecnie Cazenestro nie chwalił się zbytnio kolejnymi wyprawami. – To też ma być patrol antypiracki? – spytał Travis. – Raczej pokazówka – odparła Lisa. – Gest dobrej woli i dowód, że Gwiezdne Królestwo nie zapomina o swoich sąsiadach. – Zmarszczyła brwi. – A skoro o tym mowa, Thorson też chyba wykonał taki lot rok czy dwa lata temu? – Bliżej dwóch lat – odparł Travis. – Ale akurat wtedy wysłali mnie na dokształt i lot mnie ominął. – Więc to dobrze, że na nic nie natrafili – powiedziała Lisa. – Bez ciebie na pokładzie mogliby wpaść w spore tarapaty. – Hm… może tak – mruknął Travis niepewny, czy pani oficer sobie z niego nie kpi. – Ale… – Tak naprawdę Damocles ma tym razem dwa zadania do wypełnienia – podjęła, oszczędzając mu trudu wymyślenia jakiejś odpowiedzi. – Mamy pokazać się z dobrej strony, ale także przejąć ostatnie zapisy śladów wyjść nadprzestrzennych w układzie Casca i przekazać im nasze dane. Dodatkowo w tym samym czasie ma zjawić się tam frachtowiec z Haven i jeśli zdołamy go złapać, otrzymamy też ich zapisy. Tak będzie łatwiej niż czekać, aż miejscowi się zbiorą i jakoś nam je wyślą. A jakby to było za mało dla uzasadnienia naszej obecności, mamy jeszcze posłużyć za eskortę. – Temu frachtowcowi z Haven? – spytał Travis. Gwiezdne Królestwo miało obecnie tylko trzy frachtowce i według najnowszych meldunków wszystkie znajdowały się akurat w dalekich rejsach okrężnych. – Nie, naszemu – wyjaśniła Lisa. – Nowa łajba księżnej Acton. Goldenrod jest już gotów do dziewiczej podróży. – Już? – Travis zmarszczył brwi. – Kiedy zdążył przejść próby stoczniowe? – W zeszłym miesiącu – odparła pani oficer. – Przelot do Gryphona i z powrotem. Wykryli trochę drobnych usterek, ale Acton chyba uznała, że jest już gotowa rzucić wyzwanie wielkim
graczom w branży. – A Cazenestro opóźnił wasz wylot, żebyście zapewnili eskortę? – spytał Travis, mimowolnie wpadając w krytyczny ton. Takie zadania były oczywiście ważne, i to niezależnie od tego, że przez pięć lat nikomu nie udało się spotkać pirata. Jednak nie podobało mu się, że Admiralicja dostosowuje się do potrzeb cywilnych armatorów. – Uważasz, że to błąd? – zapytała spokojnie Lisa. To nie był dobry czas na podobne dyskusje, w pierwszej chwili chciał więc zaprzeczyć, ale ostatecznie spojrzał rozmówczyni prosto w oczy. – Trochę tak – przyznał. – Z tego, co słyszałem, frachtowce Haven bardzo się trzymają obecnie rozkładu lotów. Jeśli za bardzo opóźnicie wylot, możecie się z nimi rozminąć. – Królestwo przez to nie upadnie – odparła Lisa. – Zakładam też, że Cazenestro wziął taką możliwość pod uwagę. – Przerwała na chwilę. – No, są jeszcze inne względy. Pewnie nie śledzisz poczynań parlamentu? Travis skrzywił się lekko. – Zapomniałam – mruknęła kwaśno Lisa. – Twój brat. – Przyrodni – poprawił ją odruchowo Travis. – Chociaż to pewnie żadna różnica. – Różnica polega na tym, że to ktoś całkiem inny niż ty – zaznaczyła zasadniczym tonem Lisa. – W żaden sposób za niego nie odpowiadasz. – Wiem. – Travis westchnął. Słyszał już ten ton u Donnelly i zwykle oznaczało to, że palnął coś głupiego. – Przepraszam. – W porządku. Jak wiadomo, niektórzy mają zwyczaj oceniać ludzi po pochodzeniu, nie charakterze i dokonaniach. – Zauważyłem – mruknął Travis, przypominając sobie, jak pominięto go przy nagradzaniu za akcję w układzie Secour. – Oczywiście wynika to z umysłowego lenistwa – powiedziała Lisa. – Oszczędza wysiłku związanego z poznawaniem i ocenianiem kogoś. Podobnie jak poleganie na statusie majątkowym. – Machnęła ręką. – Z Acton też jest ten problem. Wprawdzie to my zrewidowaliśmy nasze plany, ale, jak mówi kapitan Marcello, ona nie widzi w tym nic dziwnego. Uważa, że wyświadcza nam przysługę, i to wielką, tak bardzo przyspieszając rejs, ponieważ dzięki jej uprzejmości Cazenestro może mówić przed parlamentem, że Damocles wykonuje jednocześnie aż trzy zadania. – I pewnie wielu jej w tym wtóruje – rzucił Travis. – Nawet spora grupa – przytaknęła Lisa. – W tym jej nowy szef zarządu, Heinrich Hauptman, który też jest całkiem dobrze ustosunkowany, zwłaszcza od czasu, gdy pracował przy modernizacji Caseya. Nawet Breakwater może mieć z nim kłopoty. – Jestem pewien, że znajdzie jakiś sposób. – Pewnie raczej go zignoruje. Ma dość roboty ze zwalczaniem RMN, żeby nie wystawiać się na dodatkową krytykę. – Pewnie tak. – Travis skrzywił się w duchu. Kanclerz skarbu Anderson L’Estrange, earl Breakwater, czynił podchody wobec marynarki wojennej od co najmniej dziesięciu lat. Albo i dłużej.
Po części powód jego działań był oczywisty. Breakwater kierował Manticore Patrol and Rescue Service, który od dawna cierpiał na niedofinansowanie i braki personelu. Kanclerz uznał najwyraźniej, że wszystko, co osłabi marynarkę wojenną, wzmocni jednocześnie podległą mu MPARS. Przy okazji zamierzał oczywiście podbudować swoją pozycję i wpływy. Trudniej było już zrozumieć, dlaczego brat przyrodni Travisa, baron Winterfall Gavin Vellacott, zdecydował się wejść w przymierze z Breakwaterem. Całkowitą zaś tajemnicą pozostawało, jakim cudem obaj mogli uznać pozbawienie Gwiezdnego Królestwa ochrony floty za dobry pomysł. Przecież niezależnie od ich gorących zapewnień wszechświat nadal obfitował w zagrożenia w rodzaju piratów, najemników i rządów, które mogły w dowolnej chwili uznać Manticore za wartą uwagi zdobycz. To, że żadna z planet królestwa nie obfitowała w bogactwa, nie musiało się wcale liczyć. Planeta Kuan Yin też nie odznaczała się niczym specjalnym, a Gustav Anderman i tak ją zagarnął, przemianowując tenże świat na Potsdam. Potem zaś, niejako dla równej miary, zajął się jeszcze pięcioma innymi planetami, które włączył w skład powstającego właśnie Imperium Andermańskiego. Owszem, części z tych podbojów dokonał tak naprawdę w samoobronie, należało też pamiętać, że uratował mieszkańców Kaun Yin od pewnej śmierci głodowej, ale nic nie gwarantowało, że pewnego dnia nie zmieni się w niebezpiecznego despotę. Część jego sąsiadów już teraz obawiała się fali dalszych podbojów. Travis słyszał, że podobno Haven wysłało delegację dyplomatyczną do układu Nowy Berlin. Zapewne chciało samodzielnie ocenić sytuację. Bliższe układy próbowały tworzyć rozmaite sojusze, chociaż musiały też pamiętać, że właśnie takie poczynania sprowokowały niedawno ostrą reakcję Andermanów. Wśród oficerów RMN przeważała opinia, że Potsdam znajdował się zbyt daleko, żeby najemnicy imperium stanowili bezpośrednie zagrożenie dla Manticore. Nie oznaczało to jednak, że ktoś inny nie mógłby wziąć Gwiezdnego Królestwa na cel. Jeśli wrogie okręty pojawią się kiedyś na orbicie nad Landing, mała była szansa, żeby podniosłe przemowy Breakwatera powstrzymały je przed dokonaniem inwazji. – Ale to jest polityka – powiedziała Lisa, przerywając jego rozmyślania. – Ja zaś staram się nie rozmawiać z przyjaciółmi o polityce. Wracając zatem do sedna sprawy, chodzi o mojego psa. – Twojego psa? – spytał Travis, porzucając frustrujące kwestie parlamentarne. – Aha, wspomniałaś o jakiejś przysłudze. I co z tym psem? – To ona – uściśliła Lisa. – To terier szkocki, takie małe stworzenie. Mój były małżonek jak zwykle wykazał się wyczuciem czasu i poprosił mnie, żebym zaopiekowała się nią podczas jego dłuższego kontraktu na Sphinksie. – Brzmi nieciekawie – zauważył krytycznym tonem Travis. – W sumie to nie – wyjaśniła Lisa. – To był pierwotnie nasz pies, ale został u niego, ja zaś brałam ją do siebie, kiedy tylko mogłam. Problem w tym, że dziewczyna, którą zwykle wynajmowaliśmy do opieki, skończyła akurat szkołę i poszła na studia… – Zaczerpnęła głęboko powietrza. – No i zostałam na lodzie. Ale słyszałam, że twoja matka hoduje psy. Czy
prowadzi też hotel? – Dobre pytanie – mruknął Travis. – Nie wiem, ale spytam. – Byłabym wdzięczna – odparła Lisa. – Jest kilka psich hoteli w Landing, ale wolałabym powierzyć ją komuś choć trochę znajomemu. Nawet jeśli to pośrednia znajomość. – Rozumiem. Zadbam, żeby miała… A jak się wabi? – Racuszek. – Lisa pokręciła głową. – I nie pytaj, dlaczego tak. – Nawet nie zamierzałem – stwierdził Travis, chociaż po prawdzie miał chęć zadać takie pytanie. Teraz już oczywiście nie wypadało. – Zajmę się tym. – Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne. – Wstała. – I przepraszam, że już uciekam, ale naprawdę muszę. – Żaden problem. – Travis też podniósł się niezgrabnie. – Daj mi tylko znać, jak i kiedy przekażesz psa. Masz mój numer? – Mogę go zdobyć – odparła Lisa. – To będzie pewnie pod koniec tygodnia. – Tym razem to ona pierwsza wyciągnęła rękę. – Dziękuję. Ratujesz mi życie. – Żaden problem – powtórzył. – Gdy zadzwonisz, wszystko będzie już obgadane. – Świetnie. Raz jeszcze dziękuję. – Uśmiechnęła się szeroko i wyszła. Gdy drzwi się za nią zamknęły, Travis usiadł powoli za biurkiem i spróbował uporządkować rozbiegane myśli. Tak, to był drobiazg, tylko opieka nad psem, ale najważniejsze, że Lisa znowu pojawiła się w jego życiu. Nie miał zielonego pojęcia, czy jego matka brała psy na przechowanie. Po prawdzie nie rozmawiał z nią od miesięcy. Ale zamierzał się dowiedzieć i postanowił już, że jeśli odpowiedź będzie odmowna, sam zajmie się tym psiakiem. Rejs Damoclesa miał potrwać pięć miesięcy, po dwa miesiące na przeloty w obie strony i miesiąc na miejscu, Travis zaś wiedział, że przez nawiązane po zakończeniu studiów kontakty z BuShips będzie przebywał w Landing i Casey-Rosewood pewnie nawet dłużej niż przez najbliższe pięć miesięcy. Poza tym nurtowało go, jak to było z małżeństwem Lisy. Czy wyszła za jakiegoś oficera? I dlaczego okazał się niewłaściwym facetem? No i czy naprawdę miała go za bliskiego znajomego, może nawet przyjaciela, czy tylko tak powiedziała. Na razie nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Co więcej, wystarczyło pięć minut, żeby Lisa całkowicie odmieniła status ich znajomości. I to napełniało go obawami, ponieważ nagle znalazł się na nieznanym gruncie. Z drugiej strony, przez ostatnie pięć lat co rusz wkraczał na jakiś nieznany mu wcześniej teren, więc i tym razem powinien dać radę. A gdy dojdzie już z tym wszystkim do ładu, spróbuje ustalić, jak ktoś mógł tak nazwać psa: Racuszek.
Rozdział II W trakcie każdego z tak zwanych kryzysów pojawia się z reguły moment, w którym nie wiadomo już, czy bardziej chce się człowiekowi śmiać, czy może raczej płakać – zaczął Breakwater i jego głos rozbrzmiał echem w całej Izbie Lordów. – I ja muszę przyznać ze smutkiem, że przeżywam obecnie taką rozterkę, ilekroć pomyślę o wielkiej akcji polowania na piratów zagrażających rzekomo Gwiezdnemu Królestwu. Siedzący cztery miejsca na lewo od Breakwatera Winterfall ogarnął salę pozornie obojętnym spojrzeniem. W rzeczywistości starał się wybadać reakcje zebranych. Wiedział, że nigdy nie dorówna baronowej Castle Rock w umiejętności czytania z wyrazu twarzy, o samym Breakwaterze nie wspominając, ale dziesięć lat praktyki sporo go nauczyło. Dziesięć lat. To był niezwykły czas. Można powiedzieć, że startował z najniższego pułapu, jak wszyscy, którzy znaleźli się w Izbie Lordów tylko i wyłącznie dzięki przynależności ich przodków do grupy pięćdziesięciu rodzin, które jako pierwsze zainwestowały w rozwój Manticore Ltd. Większość tych właśnie parlamentarzystów pozostawała niemalże anonimowymi postaciami bez znaczenia, skazanymi na szybkie zapomnienie. Ich jedyną rolą było głosowanie zgodnie z poleceniami tych, którzy naprawdę rozdawali karty w politycznej grze Gwiezdnego Królestwa. W jego przypadku wyszło inaczej. Dzięki niespodziewanej decyzji Breakwatera młody parlamentarzysta trafił do grupy bliskich współpracowników kanclerza, czyli jednego z czołowych polityków. Oczywiście nie był to wybór przypadkowy. Breakwater ostro przeciwstawiał się marnotrawieniu rządowych funduszy na utrzymywanie Royal Manticoran Navy, którą miał za studnię bez dna, i włączenie do rozpracowującego flotę komitetu kogoś, kto miał brata w czynnej służbie w tej właśnie RMN, miało pewien głębszy sens. Ogólne wrażenie miało być takie, że przecież ktoś rodzinnie związany z marynarką wojenną nie będzie optował za rozwiązaniami, które byłyby dla niej niekorzystne. Breakwater od początku nie krył, że oczekuje od Winterfalla jedynie milczącej obecności w roli jeszcze jednej postaci za plecami lidera. Kogoś, kto przyda kanclerzowi wpływów i prestiżu. Ta sprawa została postawiona bardzo jasno. Winterfall nie miał nic przeciwko temu. Nawet taka rola była o wiele lepsza niż wieczne pozostawanie w anonimowej szarej strefie. Tyle że ku powszechnemu zaskoczeniu stało się inaczej. Podczas jednego ze spotkań na wysokim szczeblu zdarzyło się, że usłyszawszy istotne pytanie, Winterfall nie tylko sensownie na nie odpowiedział, ale jeszcze wysunął pewną ciekawą propozycję, dzięki czemu całkiem nagle zaczął być postrzegany jako rzecznik rozsądnych kompromisów. I to przez wszystkich, zaczynając od samego króla Michaela. Z początku oczekiwał, że będzie to chwilowa sława, jednak czas płynął, a jego pozycja
wciąż się poprawiała. Nie zaszkodziła mu dyskusja wokół sprawy Phobosa, przetrwał bez szwanku wdrożone przez Dapplelake’a śledztwo, które miało nieprzyjemne skutki nie tylko dla dwóch wysokich oficerów RMN, ale także trzech członków Izby Lordów, którzy wbrew procedurom zaniedbali przekazanie wyższym instancjom pewnych informacji, jakimi dysponowali. Powrót HMS Guardian z układu Secour i relacja kapitana Eigena o zaszłych wypadkach oraz zagrożeniu atakami piratów, co znacznie zwiększyło prestiż RMN, także nie odbiły się na położeniu Winterfalla. Można wręcz powiedzieć, że poradził sobie lepiej niż sam Breakwater. Popularność kanclerza i Emparsu spadła po tym podwójnym ciosie i chociaż mało na ten temat mówiono publicznie, polityk wyraźnie cierpiał na skutek nowego zainteresowania, którym obdarzono Royal Manticoran Navy. Miał to za niemal osobistą porażkę. Był jednak na tyle wytrawnym politykiem, żeby przeczekać ten czas i wypatrywać chwili słabości przeciwnika. Gdy tylko dojrzał pierwsze oznaki zmiany klimatu, zaraz radośnie sięgnął po wszystkie możliwe sposoby, żeby namieszać jeszcze bardziej. – Bo prawda jest taka, że owi rzekomi piraci mogą w ogóle nie istnieć – powiedział. – Powiem więcej, moim zdaniem tak właśnie jest. Tych piratów, którymi nas straszono, w ogóle nie ma. I nigdy ich nie było. Zgodnie z oczekiwaniami Winterfalla sala w żaden sposób nie zareagowała. Przez ostatnie dziesięć lat Breakwater tak często atakował RMN w swoich wypowiedziach, że wszyscy, którzy mieli większy staż parlamentarny (czyli niemal wszyscy obecni), świetnie wiedzieli, czego się po nim spodziewać. Jednak po chwili Winterfall zauważył, że niektórzy podnieśli głowy znad tabletów. Tym razem Breakwater przemawiał z pasją, której nie było słychać od chwili powrotu Guardiana z Secouru. Zmiana tonu była na tyle wyraźna, że wielu mogło zacząć się zastanawiać, co takiego kanclerz sobie zamierzył. – To nie jest wyłącznie moja opinia – ciągnął tymczasem. – Chociaż w gruncie rzeczy nie jest to w ogóle opinia. Spytajcie pierwszego lorda Admiralicji Cazenestra. Spytajcie ministra obrony. Spytajcie dowolną osobę spośród tysięcy mężczyzn i kobiet stanowiących załogi okrętów odbywających wielomiesięczne patrole. Wszyscy oni odpowiedzą wam, że nie napotkali najmniejszego śladu piratów, o samych złoczyńcach w ogóle nie wspominając. Winterfall uśmiechnął się pod nosem. Tak preparowało się półprawdy. Wiele sugerowało, że ktoś jednak poluje na frachtowce. Niektóre znikały w niewytłumaczalny sposób, wyłapywano ślady wyjścia z nadprzestrzeni na skraju różnych układów, dwa razy zarejestrowano nawet obecność niezidentyfikowanych jednostek, chociaż cywilne zespoły czujników nie pozwalały na precyzyjne określenie ich parametrów, a nawet jednoznaczne stwierdzenie, czy były to realne statki, czy może jakieś cienie nadprzestrzenne. Tak było, ale dowody? Jak wspomniał Breakwater, dowodów nie było żadnych. Nikt nie napotkał wypatroszonego wraku z ciałami zamordowanej załogi. Nie odnotowano ani jednego przypadku, żeby towary z zaginionych jednostek pojawiły się na rynku, czy to w bliższej okolicy, czy to w Haven albo Lidze Solarnej. Z drugiej strony, była jeszcze Silesia. Konfederacja, która została powołana do życia na podobnej zasadzie jak Manticore, ale ostatnimi czasy coraz wyraźniej schodziła na złą drogę. Na znaczeniu zyskiwał tam system klientystyczny, faworyzujący oczywiście interesy
konkretnych grup i odsuwający w cień szerszą politykę społeczną. Winterfall wiedział oczywiście, z której strony jest chlebek posmarowany, ale rozumiał też – i to lepiej, niż niejednemu mogłoby się wydawać – ile wad miał klientyzm. Rząd Silesii nie patrzył zwykle dalej czubka własnego nosa i nie był skłonny współpracować z sąsiadami nawet wówczas, gdy mógłby na tym zyskać, nie należało więc oczekiwać, że zechce się włączyć w zwalczanie piractwa. Przynajmniej dopóki bandyci będą zasadzać się tylko na cudze jednostki. A skoro tak, to będąc na miejscu piratów, Winterfall tam właśnie próbowałby upłynniać zdobyty towar. Nie byłoby wcale dziwne, gdyby miejscowi paserzy handlowali nawet porwanymi frachtowcami, które zawsze stanowiły najcenniejszą część łupu. Zakładając oczywiście, że udawało się je zdobyć w miarę nieuszkodzone. Tyle że wyskakiwanie z podobnymi argumentami byłoby wodą na młyn przeciwników Breakwatera, Winterfall wolał więc milczeć, chociaż ciekawiło go, dlaczego nikt z tamtej strony nie wspomniał nigdy o Konfederacji. Być może sami rozumieli, że wobec braku dowodów byłby to pusty argument? – Mimo to pierwszy lord cały czas utrzymuje, że te daremne patrole czynią Gwiezdne Królestwo bezpieczniejszym. Jednak jak na ironię, prawda jest inna, wręcz przerażająca – powiedział kanclerz z jeszcze większym przejęciem. – Każda taka wyprawa oznacza wiele godzin pracy koniecznej dla utrzymania jednostek i przygotowania ich do długich rejsów. I za każdym razem znika z naszego układu na długie miesiące liczna grupa wysokiej klasy specjalistów, którzy o wiele lepiej mogliby zostać wykorzystani na miejscu. Zamiast spędzać bezczynnie czas na pokładach, mogliby się zajmować obsługą czy modernizacją naszych statków górniczych, frachtowców i innych jednostek cywilnych. Pełna pasji przemowa Breakwatera przyciągnęła już uwagę nawet najbardziej cynicznych lordów. Kanclerz wyraźnie zamierzał wyjść z cienia, w którym krył się przez długi czas, pielęgnując zapiekłe urazy. Znowu rzucał wyzwanie marynarce wojennej i jej poplecznikom. Część z obecnych na sali na pewno była z tego zadowolona, inni niekoniecznie. Ci zaś, których sprawa zasadniczo nie obchodziła, mogli zacierać ręce, że wreszcie szykuje się coś, co doda ognia nudnym w ostatnich miesiącach obradom. – Największy paradoks zaś tkwi w tym, że jeśli któregoś dnia piraci naprawdę zainteresują się Gwiezdnym Królestwem, zabraknie tu okrętów mających podobno nas bronić – dodał dramatycznym tonem i uniósł dłoń, jakby moce nadprzyrodzone brał na świadka. – Zabraknie ich, ponieważ całkiem bez sensu będą rozrzucone po różnych odległych zakątkach kosmosu. – Opuścił rękę i uderzył pięścią w obramowanie mównicy. – Nie, szanowni lordowie. Nie możemy na to pozwolić. Ze wspomnianych powodów musimy ukrócić obecną praktykę i tak właśnie się stanie. Jeszcze dzisiaj po południu mam się spotkać z królem Michaelem i pierwszym lordem Cazenestro, aby omówić z nimi sytuację. I jestem głęboko przekonany, że dojdziemy do porozumienia, dzięki któremu Gwiezdne Królestwo Manticore przyjmie rozsądniejszy kurs. W tej chwili cała izba patrzyła już wyłącznie na kanclerza. Skłonił się więc teatralnie premierowi Davisowi Harperowi i zajął z powrotem swoje miejsce. Winterfall ponownie lekko się uśmiechnął. To był cały Breakwater. Rozbudzić płomienną przemową apetyt na więcej i w tej właśnie chwili zakończyć, zostawiając słuchaczy z przykrym niedosytem wrażeń. Winterfall tak nie potrafił i wiedział, że nigdy się tego nie
nauczy. Brakło mu zdolności aktorskich. Pod tym względem Breakwater był wyraźnie utalentowany i co więcej, świetnie wiedział, jak i gdzie ten potencjał wykorzystać. Teraz cała Izba Lordów była głęboko przekonana, że szykuje się coś ważnego, a kilka minut po zamknięciu sesji dowiedzą się o tym również media. Nim minie godzina, całe Manticore dowie się o sprawie, a gdy kanclerz wyjdzie wieczorem z pałacu, wszyscy będą czekać na jego oświadczenie. I nie rozczarują się. Nawet jeśli spotkanie nie przebiegnie po jego myśli, Breakwater na pewno przedstawi jego wyniki w taki sposób, że nikt nie będzie się nudził. Winterfall był prawie gotów współczuć pierwszemu lordowi Cazenestro. Prawie. Kapitan Edward Winton dopiero potem zreflektował się, że zasadniczo nie powinien brać udziału w tym spotkaniu. Ba, zgodnie z planem w ogóle nie powinien znajdować się w tym czasie na Manticore. Jak zwykle w takich sytuacjach zdecydował przypadek. Jego jednostka, ciężki krążownik Sphinx, została przydzielona do grupy Zielona Jedynka, składającej się z dziewięciu okrętów mających chronić przestrzeń wokół układu Manticore. Tyle że podobnie jak wiele innych jednostek Royal Manticoran Navy, Sphinx cierpiał na wiele przypadłości technicznych, niedostatek części zamiennych i braki w załodze. Tym razem pechowy okazał się węzeł beta tylnego pierścienia impellerów, i to na tyle, że admirał Carlton Locatelli kazał skierować okręt do orbitalnego doku. Gdy prace już się rozpoczęły, Edward najpierw przekazał dowodzenie swojemu zastępcy, po czym wykorzystując szarżę i stanowisko, załatwił swojemu synowi Richardowi trzydniowy urlop w Akademii i poleciał na dół, żeby spędzić ten czas z rodziną, czyli żoną, córką i wzmiankowanym synem. Bardzo potrzebował takiej chwili wytchnienia. Dowodzenie ciężkim krążownikiem samo w sobie było niełatwym zadaniem, które nie zostawiało wiele czasu na cokolwiek innego, Edward zaś musiał pamiętać jeszcze o obowiązkach następcy tronu. Oznaczało to konieczność orientowania się we wszystkim, co działo się w pałacu. Oczywiście musiał śledzić też poczynania rządu oraz ogólny tok wydarzeń w Gwiezdnym Królestwie. Tak to przynajmniej wyglądało w teorii. Praktyka z konieczności była trochę inna, zwłaszcza podczas rejsów pozaukładowych, kiedy nie miał łączności z Manticore. Częste patrole antypirackie uniemożliwiały mu śledzenie nawet tych obrad i wydarzeń parlamentarnych, które powinny zwrócić jego uwagę. Gdy zaś miał po temu sposobność, brakowało mu czasu, tak że odpuszczał sobie zwykle raporty z życia pałacowego. Przez długi czas ojciec miał mu za złe takie podejście i chociaż w końcu przestał naciskać, Edward nie wątpił, że król nadal boleje nad wyborami syna. Czasem dopadało go z tego powodu poczucie winy i w takich chwilach obiecywał sobie, że będzie bardziej się starał. Teraz, wykroiwszy wreszcie kilka dni dla rodziny, też postanowił, że po południu zajrzy do pałacu i zobaczy, co u ojca. Zdążył poświęcić rodzinie dokładnie cztery i pół godziny, gdy jego ojciec skontaktował się z jednym z ochroniarzy oddelegowanych do opieki nad następcą tronu i zażądał, żeby Edward czym prędzej zjawił się w pałacu.
W pierwszej chwili książę się zaniepokoił, że może chodzić o jakieś problemy zdrowotne króla, które wcześniej przeoczył w raportach. Dopiero gdy wszedł do prywatnego gabinetu, przekonał się, że chociaż jego ojciec nie wyglądał wcale lepiej niż przy poprzednim spotkaniu, do wrót Hadesu było mu bez wątpienia daleko. Poczucie ulgi, które go ogarnęło, nie uchowało się długo. Tylko do chwili, gdy usłyszał, że został wezwany na specjalne spotkanie z lordem Breakwaterem. Jeszcze gorzej się poczuł, poznawszy planowany temat spotkania. Szanse na udany wieczór uleciały jak sen złoty. Oczywiście nie mógł po sobie pokazać, jak bardzo mu się to nie spodobało. Ostatecznie był księciem. Musiał bezwzględnie trzymać stronę ojca. Był jeszcze chłopcem, gdy babka wytłumaczyła mu dokładnie, jak bardzo ważne jest takie publiczne okazywanie solidarności. Dodatkowo lata spędzone w marynarce wojennej nauczyły go skutecznie skrywać złość i frustrację, chociaż przez całą drogę do sali konferencyjnej miotał w myślach najgorsze przekleństwa. Miał zamienić czas spędzony na grach z żoną i dziećmi na coś takiego? Gdy dotarli na miejsce, wszyscy już na nich czekali. W sumie byłoby nawet dziwne, gdyby było inaczej. Oprócz Breakwatera byli tam także pierwszy lord Cazenestro, admirał Locatelli i minister obrony Clara Sumner, księżna Calvingdell. Obok kanclerza zasiadło jego dwóch największych sojuszników w krucjacie przeciwko RMN: earl Chillon i baron Winterfall. Obchodząc stół w drodze na swoje miejsce, Edward zmierzył tego ostatniego niechętnym spojrzeniem. Kilka lat temu, gdy sprawa Phobosa zaczęła już przycichać, król Michael ostrzegł syna przed tym politykiem, który wyraźnie awansował na wschodzącą gwiazdę. W tamtym czasie Edward nie był skłonny uważać go za zagrożenie. Jednak skoro Winterfall był obecny i dzisiaj, należało zapewne zmienić zdanie. Breakwater lubił swoje marionetki, ale zwykle odprawiał je po kilku latach, zastępując nowymi osobami. Skoro ten tutaj osobnik zdołał utrzymać się dłużej, musiało to oznaczać, że okazał się wyjątkowo przydatny. W sumie chyba właśnie przez takie rzeczy Edward tak niechętnie wchodził w sprawy polityki królestwa. Nie brak czasu czy obiektywne przeszkody były najważniejsze, ale głęboka niechęć do wszystkich wojen podjazdowych i kombinacji, bez których ten światek nie potrafił się obyć. Właściwie był to też jeden z powodów, dla których książę zdecydował się wstąpić do marynarki wojennej. Nie tylko sama służba w siłach chroniących Gwiezdne Królestwo, bez wątpienia ważny i zaszczytny obowiązek, ale i to, że struktura RMN z natury była odmienna. I tutaj byli wprawdzie politycy, i to zdecydowanie zbyt wielu jak na jego gust, ale gdy przychodziło co do czego, struktura dowodzenia, regulaminy i rozkazy stawały się ważniejsze niż pokątne kombinacje. Niestety, w miarę jak król Michael podupadał na zdrowiu, zbliżała się chwila, kiedy Edwardowi przyjdzie bezpowrotnie porzucić dowodzenie i pogrążyć się na resztę życia w szambie polityki. Siedzący po drugiej stronie stołu Breakwater udawał, że wpatruje się w swój tablet, ale tak naprawdę kątem oka zerkał na następcę tronu. Edward zastanawiał się nieraz, dlaczego
właściwie kanclerz ani razu nie zarzucił mu zaniedbywania oficjalnych obowiązków na rzecz służby w marynarce wojennej. Byłaby to przecież dobra okazja, żeby przypiąć RMN kolejną łatkę. Powód był zapewne mało budujący. Breakwater raczej cieszył się z dystansu okazywanego przez Edwarda wobec polityki. Pewnie uważał, że to służy jego celom. Usta Edwarda drgnęły lekko. Jeszcze jeden element podsycający poczucie winy. – Doceniamy, że zechciał pan poświęcić nam swój czas, Wasza Wysokość – powiedział kanclerz, gdy zakończono oficjalne powitanie i wszyscy ponownie zajęli miejsca. – Książę – dodał, skłaniając lekko głowę w stronę Edwarda. Sam gest był nacechowany szacunkiem, ale towarzyszyło mu dziwne zmarszczenie czoła, jakby Breakwater nie mógł pojąć, po co właściwie zaproszono następcę tronu na to spotkanie. Edward nie poczuł się urażony. Breakwater lubił kontrolować sytuację, a dodanie jeszcze jednej osoby do planowanego grona utrudniało mu trochę robotę. Poza tym Edward też się nad tym zastanawiał i, podobnie jak kanclerz, chciałby poznać odpowiedź. – Jak wszyscy wiecie, czy też jak wie większość z was – poprawił się Breakwater, skinąwszy głową w kierunku siedzącego na końcu stołu Edwarda – MPARS ponownie przeżywa kryzys logistyczny. Mamy za mało jednostek do realizacji planu patroli w wyznaczonym nam obszarze, zwłaszcza w Pasie Unicorn. Te zaś, które mamy, cierpią na braki obsady i wiecznie musimy się dopominać o części zamienne oraz dostęp do orbitalnych doków. Edward wiedział, że nie była to do końca prawda. W gruncie rzeczy Breakwater niebezpiecznie zbliżył się do kłamstwa. Empars mógł nie mieć wielkiej floty, ale dysponował sześcioma patrolowcami przebudowanymi z transportowców rudy i statków górniczych, dostosowanych dodatkowo do prac naprawczych. Co do personelu, w swoim czasie podebrali RMN ponad trzystu oficerów i podoficerów do obsadzenia okrętów mających powstać w ramach tego samego programu co Phobos i – o ile Edward wiedział – do dzisiaj ich nie oddali. Spojrzał na Cazenestra, oczekując ostrej odpowiedzi, ale ku jego zdumieniu pierwszy lord nie podjął tematu. – W marynarce wojennej nie dzieje się wcale lepiej – odezwał się Cazenestro. – To tak na wypadek gdyby pan nie wiedział. Jeśli przyjrzy się pan planom wydatków z ostatnich lat, jasno dostrzeże pan, że pierwszeństwo mają programy rozbudowy infrastruktury planetarnej. One otrzymują najwięcej środków oraz zasobów ludzkich. – Tak, dziękuję, rozumiem – stwierdził chłodno Breakwater. – I zapewniam, że jestem ostatnią osobą chcącą żerować na potrzebach naszych obywateli. Na takie słowa można było zareagować celną i kąśliwą ripostą, jednak zebrani reprezentowali ogólnie na tyle wysoką klasę, żeby nie skorzystać z okazji do łatwego strzału. – Niemniej ta właśnie rozbudowa wymaga zwiększenia liczby górników pracujących w pasach asteroid, a ich życie i bezpieczeństwo też jest ważne dla Gwiezdnego Królestwa – kontynuował Breakwater. – I trudno przecenić znaczenie dostaw surowców, które pozyskują, w procesie wspomnianej rozbudowy…
– Jeśli można, milordzie – przerwała mu czystym sopranem Calvingdell. – Sądzę, że wszyscy znamy pana poglądy i podejście do wzmiankowanych spraw. Czy możemy przejść do zasadniczego powodu naszego spotkania? – Jak pani sobie życzy, milady – powiedział Breakwater, kłaniając się lekko, chociaż z błyskiem irytacji w oczach. Chyba nie zaspokoił jeszcze swoich potrzeb oratorskich. – Rzecz w tym, że marynarka wojenna utrzymuje grupę jednostek, które są jej tak naprawdę całkiem nieprzydatne, a które bardzo przydałyby się Emparsowi. Konkretnie mam na myśli korwety typu Pegasus. – Chyba pan żartuje – odezwał się Locatelli z wyraźnym niedowierzaniem i sporą dawką złości. – Gdyby zechciał pan kiedyś zapoznać się z zasadami taktyki floty, wiedziałby pan, że korwety są potrzebne do osłony większych jednostek oraz przeprowadzania zadań triangulacyjnych. – Zapoznałem się z tą taktyką, admirale – odpowiedział Breakwater tonem kogoś, kto spodziewał się podobnego zarzutu. – Używacie ich w ten sposób tylko dlatego, że poza tym niezbyt jest co z nimi zrobić. Wasze niszczyciele typu Salamander są równie efektywne w wykonywaniu podobnych zadań. Niemal tak samo szybkie i nawet silniej uzbrojone. – Tyle że mamy ich ledwie sześć – zauważył Cazenestro. – Oddanie korwet zmniejszy nasze siły osłonowe o połowę. – Zakładając, że w ogóle potrzebujecie takich sił – odparł kanclerz. – Ale to prowadzi nas do zasadniczej kwestii. W obecnej chwili całe siły RMN są podzielone na trzy grupy. Dwa zespoły oznaczone jako Zielona Jedynka i Zielona Dwójka przypisane są do układu Manticore A, Czerwony do Manticore B. Takie rozmieszczenie sił powoduje, że w dowolnej chwili tylko trzy punkty w całym Gwiezdnym Królestwie są naprawdę bezpieczne. – Uniósł znacząco palec. – Tymczasem, gdyby te siedem korwet zostało przeniesionych do Emparsu i zaczęło patrolować nasze rubieże… – Chwilę – przerwał mu Locatelli. – Sugeruje pan, że wspomniane korwety miałyby zachować uzbrojenie? – Oczywiście – odparł Breakwater, marszcząc czoło w taki sposób, jakby w ogóle nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. – Bez tego nie byłyby żadną ochroną przed piratami. – Wydawało mi się, że nie wierzy pan w piratów – zauważyła spokojnym tonem Calvingdell. Edward skupił na niej uwagę. Przejęła stanowisko ministra obrony cztery standardowe lata temu, gdy jej poprzednik, earl Dapplelake, złożył rezygnację po opublikowaniu ostatecznego raportu. Zdaniem Edwarda zrobił to całkiem niepotrzebnie, ponieważ śledztwo nie wykazało, żeby ministerstwo było w jakikolwiek sposób odpowiedzialne za los Phobosa. Dapplelake uważał jednak, że część winy spoczywa także na nim, i ani premier, ani król nie zdołali mu tego wyperswadować. Niemniej Calvingdell całkiem dobrze go zastąpiła. Rozumiała zarówno realia, jak i ludzi, i znajdowała zwykle drogę środka. Gorzej, że miała niewielkie pojęcie o marynarce wojennej. W tym akurat zdecydowanie nie dorównywała poprzednikowi czy choćby Edwardowi. Była jak nieskalibrowany pierścień impellerów i to mogło ich sporo kosztować.
– Jest wiele rzeczy, w które nie wierzę – powiedział Breakwater, patrząc wprost na panią minister. Edward porównał go w myślach do niedźwiedzia z Gryphona, czającego się do ataku na pasące się stado. – Przyjmuję jednak i taką ewentualność, że nie zawsze mam rację i przyszłość może nam zgotować jakieś niespodzianki. Nawet jeśli obecnie nie spotykamy się z żadnymi zagrożeniami, niejaka dywersyfikacja naszych zdolności obronnych byłaby wskazana. – Niespecjalnie – odezwał się Cazenestro, zerkając na Calvingdell. W zamierzeniu chyba z dezaprobatą, ale niezbyt mu to wyszło. – Jeśli takie zagrożenie się pojawi, będzie wymagało zdecydowanej odpowiedzi. Odpowiedzi mocnej i skoncentrowanej. Wątpię, żeby napastnicy byli skłonni poczekać na obrzeżach królestwa, aż skoncentrujemy naszą flotę. – A co więcej, załogi Emparsu nie są szkolone w utrzymaniu i obsłudze uzbrojenia pokładowego – dodał Locatelli. – Zmiana tego stanu rzeczy musiałaby zająć całe lata. – I dlatego nie zamierzamy nalegać, żeby wszystkie siedem korwet zostało nam przekazanych jednocześnie i od razu – odezwał się Winterfall. – Nie muszą też być uzbrojone. Przynajmniej na razie. Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni. – Czy może pan to rozwinąć? – spytał z wahaniem Cazenestro. – Kanclerz Breakwater patrzy daleko w przyszłość – powiedział Winterfall. – Jednak jeśli przeszłość nas czegoś nauczyła, to tego, że dobrze jest zaczynać od małych kroków. – Wywołał na swoim tablecie kilka wykresów i przesłał je do tabletu leżącego przed Edwardem. – Dlatego pozwoliłem sobie przygotować kompromisową propozycję. Książę spojrzał na ekran i westchnął w duchu. Podobnie jak wcześniej podczas debaty o Phobosie, tak i teraz Winterfall idealnie wybrał chwilę, żeby spacyfikować obie strony dyskusji. – I powiada pan, że nie chcecie na nich żadnych pocisków? – spytał z niedowierzaniem Cazenestro. – Może kiedyś, jak już wspomniałem. I pod warunkiem, że uzyskamy konkretne dowody potwierdzające istnienie jakiegoś zagrożenia dla Gwiezdnego Królestwa. Wtedy będziemy potrzebowali jak największej liczby uzbrojonych jednostek. Jednak do tego czasu… – Wskazał na tablet. – Wydaje mi się, że najbardziej przyda się każdej fregacie para przenoszonych na kadłubie kapsuł ratunkowych, które można wykorzystywać w operacjach poszukiwawczych i ratunkowych. Dobrze będzie też doposażyć i zmodernizować wszystkie jednostki. Tak żeby były w pełni sprawne i użyteczne, jeśli w przyszłości będziemy musieli je uzbroić. Dobrze będzie zapewne dostosować je także do zadań holowniczych. – Ciekawe – mruknęła Calvingdell, przesuwając strony opracowania. – Zatem kapsuły ratunkowe miałyby zostać zamontowane na miejscu wyrzutni skrzynkowych? – Właśnie, milady – odparł Winterfall. – Same wyrzutnie zaś mogą trafić do magazynu. Skoro wszystkie podłączenia zostaną zachowane, w razie potrzeby łatwo będzie ponownie zamontować je na korwetach. O ile rozumiem, to nie jest skomplikowane zadanie. – Tak sobie, ale owszem, bywają trudniejsze – mruknął Locatelli. – Czy ktoś jeszcze przejrzał ten projekt? – Nie całość – odpowiedział Winterfall. – Wszystko jednak opiera się na sprawdzonych technologiach, nie oczekuję więc większych problemów.
– Załogi statków górniczych z pewnością by się ucieszyły – zauważyła półgłosem Calvingdell. Z tym akurat trudno byłoby dyskutować. Edward przejrzał wykaz wyposażenia ratowniczego, części zamiennych, narzędzi i zestawów przetrwania, które Winterfall chciałby umieścić w jednej z kapsuł. Miały być tak przygotowane, żeby dało się je pakunkami przekazać na zagrożoną jednostkę. Druga kapsuła miała służyć dla podjętych rozbitków. Może stłoczeni, ale za to bezpieczni, mogliby w niej zostać przewiezieni do najbliższego portu. – Z pewnością – zgodził się Cazenestro. – Ale nie zmienia to faktu, że siedem cennych jednostek musiałoby zostać wycofanych ze służby. – Spojrzał na króla, który dotąd przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu. – Wasza Wysokość, zakładam, że dostrzega pan zagrożenia związane z takim pomysłem. – Owszem – przyznał Michael. – Ale widzę także, że kanclerz Breakwater ma sporo racji. Empars nie ma wystarczających sił, by wykonywać wszystkie wyznaczone mu zadania, i trzeba to zmienić. Edward spojrzał na drugi koniec stołu. Czyżby ojciec zamierzał przyklasnąć otwartemu rabunkowi, który zaplanował sobie Breakwater? Zwłaszcza teraz, po Secourze? – Oczywiście skorzystamy przy tym z propozycji barona Winterfalla, żeby zaczynać od małych kroków – kontynuował król. – Najpierw przeniesiemy do Emparsu dwie korwety. – Skinął na Cazenestra. – Które proponowałby pan wyznaczyć? Cazenestro skrzywił się, jakby ktoś podał mu cytrynę do zjedzenia. Wiedział jednak, że to uprzejme pytanie było w gruncie rzeczy rozkazem. – Zapewne Ariesa i Taurusa – odparł po namyśle. – Obie są obecnie przydzielone do Manticore B, gdzie koncentruje się też działalność patrolowa Emparsu. Ich załogi dobrze znają teren. Chociaż sądzę, Wasza Wysokość, że zarówno z usuwaniem wyrzutni, jak i z przeniesieniem powinniśmy poczekać do czasu, aż uzyskamy potwierdzenie, że pomysł barona Winterfalla jest trafiony. Mam na myśli kapsuły. – Zgoda – powiedział Michael. – Samo przeniesienie zaś zostanie zatwierdzone dopiero wówczas, gdy załogi Emparsu uzyskają wszelkie kompetencje do obsługi korwet. Pierwszym zadaniem kanclerza Breakwatera będzie wybranie kandydatów do szkolenia, po czym pan skieruje ich do Akademii i Casey-Rosewood. Cazenestro wyprostował się na krześle. – Mają trafić do nas, Wasza Wysokość? – Wątpię, żeby Empars dysponował zdolnością szkolenia załóg korwet – zauważył oschle Michael. – Tak, Wasza Wysokość, rozumiem – stwierdził trochę skonfundowany Cazenestro. – Jednak te okręty nie różnią się znacząco od jednostek, które Empars ma obecnie na wyposażeniu. W sumie główne różnice dotyczą systemów bojowych. – Jest jeszcze kwestia wyszkolenia – zauważyła Calvingdell. – Taktycznego i obsługi uzbrojenia. – Oczywiście – zgodził się Cazenestro. – Empars się tym nie zajmuje. Myślałem raczej o czasowym oddelegowaniu instruktorów, którzy przeprowadziliby szkolenie w wymaganym zakresie.
– Jak wspomniał baron Winterfall, te jednostki mogą pewnego dnia zostać zmuszone do podjęcia walki – wtrącił Breakwater. – W takiej chwili wojskowe przeszkolenie załóg może się okazać kluczowe dla ich przetrwania albo zwycięstwa. W sumie… – dodał, jakby dopiero teraz o tym pomyślał… – to byłby dobry pomysł, żeby cały personel Emparsu przeszedł takie szkolenie. – Interesująca propozycja – powiedział Michael i spojrzał na Cazenestra. – Milordzie? – Obawiam się, że w obecnych warunkach byłoby to niemożliwe, Wasza Wysokość – odparł urzędowym tonem Cazenestro. – Nie mamy miejsca, żeby przyjąć tylu ludzi. Chyba że kanclerz będzie łaskawy sfinansować rozbudowę naszych centrów szkoleniowych. – Niestety nasz budżet nie pozwala nam obecnie na dodatkowe wydatki – powiedział Breakwater. – Niemniej to jest coś, co możemy odłożyć na przyszłość. Na razie skupimy się na szkoleniu załóg korwet, resztą zajmiemy się w bardziej dogodnej chwili. – Zatem mamy już plan działania – stwierdził król. – Spotkamy się ponownie, gdy będzie znana ocena projektu zmiany przeznaczenia kapsuł ratunkowych i otrzymamy wstępny kosztorys. Zakładam, że nie ma głosów sprzeciwu? – Żadnych, Wasza Wysokość – odparła Calvingdell. – Absolutnie żadnych – potwierdził Breakwater. Michael skinął głową i ogarnął zebranych spojrzeniem. – W takim razie są państwo wolni – powiedział. – Dziękuję za spotkanie. Pożegnania zajęły znacznie mniej czasu niż powitania. Edward pozostał na swoim miejscu, aż wszyscy oprócz króla wyszli z sali. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Michael spojrzał na syna. – Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś? – rzucił, wstając z krzesła i wskazując na stojące pod ścianą fotele. – Nie wiem, czy to dobre określenie – odparł Edward, idąc za ojcem. – Naprawdę zamierzasz oddać Breakwaterowi te korwety? – Domyślam się, że masz coś przeciwko temu. – I to nawet sporo – przytaknął Edward, czekając, aż ojciec usiądzie. Potem zajął miejsce naprzeciwko niego. – Mogę je wyliczyć? – Proszę. – Zacznijmy od logistyki. Jeśli oddamy Emparsowi chociaż jeden pocisk, ustanowimy niebezpieczny precedens i spowodujemy, że obie formacje zaczną rywalizować o te same, ograniczone zasoby bardzo kosztownego sprzętu. – Chyba słyszałem coś dokładnie przeciwnego, gdy Breakwater chciał pozyskać krążowniki liniowe do przebudowy – zauważył król. – Na pewno nie ode mnie – odparł Edward. – Jak by na to popatrzeć, dysponujemy bardzo ograniczoną liczbą pocisków okrętowych. – Zawsze możemy dokupić więcej. – Nie z Breakwaterem jako strażnikiem szkatuły – zauważył Edward. – Pamiętasz stare zalecenie Ministerstwa Obrony, zakazujące używania pocisków w sytuacjach niebojowych bez uzyskania specjalnej zgody?
– Zostało już anulowane – wskazał Michael. – Ale nie dzięki Breakwaterowi – odparł Edward. – Po drugie, szkolenie. Kanclerz ma rację co do potrzeby pełnego przeszkolenia wojskowego, ale i Cazenestro ma rację, mówiąc, że nasze ośrodki nie są dostosowane do takiego napływu kursantów. A sedno sprawy tkwi w tym, że każda dodatkowa grupa przyjęta z Emparsu zabierze miejsce naszym ludziom. Już teraz spóźniamy się ze szkoleniem nowej kadry, a planowane zmiany dodatkowo pogorszą naszą sytuację. Breakwater i Winterfall z pewnością cały czas brali to pod uwagę. – A więc zauważyłeś, że grali do jednej bramki – powiedział z aprobatą Michael. – Chociaż pozornie była między nimi różnica zdań. – Tato, nie urodziłem się wczoraj – mruknął z wyrzutem Edward, znowu odczuwając przypływ poczucia winy z powodu tych wszystkich spotkań, na których go zabrakło. – Winterfall odezwał się z własnej inicjatywy tylko raz, podczas tamtej dyskusji o przebudowie krążowników liniowych. Breakwater dojrzał, że to dobry sposób, i od tamtej pory wykorzystuje Winterfalla jako pozoranta. – Dobrze powiedziane – stwierdził z uśmiechem Michael. – Coś jeszcze? – Najważniejsze – odparł Edward. – Kwestia dowodzenia i sprawowania kontroli. Jak może zauważyłeś, RMN i Empars nie współpracują za bardzo, w każdym razie na wyższych szczeblach. Gdyby ktoś zaatakował Gwiezdne Królestwo, zgranie obu tych służb, które od lat traktują się mało przyjaźnie, byłoby bardzo trudne. Może nawet niemożliwe. A w sytuacji bojowej to się równa katastrofie. – Trafne uwagi. – Michael przygarbił się lekko. – Teraz moja kolej. Ominiemy dramatyczne drobiazgi i przejdziemy od razu do sedna. Księżna Calvingdell i pierwszy lord Cazenestro bardzo chcą oddać te korwety. – Że jak? – spytał Edward, jakby własnym uszom nie wierzył. – Dobrze słyszałeś – zapewnił go Michael. – Rozmawialiśmy już trochę dawniej o tej sprawie. Gdybyś był pod ręką, też zostałbyś zaproszony. – Spojrzał uważnie na syna, który aż się zarumienił. Oczekiwał, że zaraz usłyszy coś dosadniejszego, ale król wrócił do tematu. – Uznali, że już ich nie potrzebują. – Ale… – Edward zamknął usta, czując, że tak naprawdę nie ma nic sensownego do powiedzenia. Gdyby czytał napływające raporty, nie zostałby aż tak zaskoczony. Ale tak czy siak, o co w tym chodziło? – I gotowi są bez oporów oddać je Breakwaterowi? – spytał w końcu. – Tak mi powiedzieli – odparł Michael. – A zanim zaczniesz podejrzewać, że postradali zmysły, przyjmij do wiadomości, że nasza obecna decyzja nie była pozbawiona głębokiego namysłu. Breakwater może sobie myśleć, że nas zaskoczył, ale tak naprawdę już od paru tygodni dochodziły nas z biura kanclerza sygnały, że coś takiego się szykuje. Calvingdell i Cazenestro mieli masę czasu, żeby się zastanowić. – Ale dlaczego? – zapytał Edward. – Empars nie potrzebuje okrętów wojennych. – Zapewne nie – zgodził się król. – Niemniej marynarka nie chce marnować środków na utrzymanie niedozbrojonych i mocno przestarzałych jednostek bez napędu nadprzestrzennego. Z drugiej strony, grzechem byłoby posłać je na złom, bo do pewnych zadań ciągle mogą się przydać. Przekazanie ich Emparsowi jawi się w tej sytuacji jako oczywiste i najlepsze
rozwiązanie. Niech na nie łoży, a w ramach premii to my zyskamy ludzi do zatrudnienia gdzie indziej. Jaka jest załoga takiej korwety? Chyba czterdzieści pięć osób? Edward powstrzymał się od złośliwego komentarza. Oficjalny stan mógł wynosić właśnie tyle, ale w rzeczywistości załogi musiały sobie radzić w okrojonym stanie trzydziestu osób. Cała marynarka wojenna cierpiała na brak ludzi i nic nie wskazywało na to, żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić. Zwłaszcza jeśli Breakwater zapcha ośrodki szkoleniowe swoim personelem. – Co więcej, sam chyba przyznasz, że perspektywa posiadania małej flotylli uzbrojonych jednostek patrolujących pasy asteroid to coś ogólnie pozytywnego – kontynuował Michael. – Przykra niespodzianka dla rajdera, który wdarłby się do układu w poszukiwaniu frachtowców wyładowanych wysokoprocentową rudą. Poza tym mamy jeszcze instalacje wzbogacające, które mieszczą się poza granicą wyjścia nadprzestrzennego, z modułami magazynowymi pełnymi skondensowanego surowca, który byłby łakomym kąskiem. Niegroźnie wyglądająca jednostka ratunkowa, która nagle okazuje się zdolna do ostrzelania intruza, może powstrzymać takie zakusy. – Ale Winterfall się zgodził, żeby one nie były uzbrojone – zaprotestował Edward. – Z początku – odparł Michael. – Ale wszyscy wiemy, że Breakwater będzie w końcu na to nalegał. – Dobrze – stwierdził po chwili książę. – Ale skoro wszyscy tak się zgadzają, to o co ta walka? Jeśli Calvingdell i Cazenestro chcą oddać korwety po dobroci, po co było to spotkanie? – Bo tak będzie lepiej – wyjaśnił król z lekkim uśmiechem. – Niech Breakwater myśli, że wygrał tę bitwę. A nawet lepiej, niech uważa, że ma wobec marynarki dług wdzięczności, na który w jakiejś chwili będzie można się powołać. – Nie jestem pewien, czy on myśli w ten sposób. – Zapewne nie – przytaknął Michael. – Ale Winterfall raczej tak. A nawet jeśli Breakwater ma w nosie wszystkie długi, niekiedy nawet tak nadęci politycy jak nasz kanclerz muszą brać je pod uwagę, gdy sprawa staje się publiczna. Poza tym gość ma się za wizjonera, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii Manticore. Ktoś taki musi czasem zachowywać się jak mąż stanu nawet wówczas, gdy nim nie jest. Edward nadal nie czuł się przekonany, ale rozumiał, że decyzja została już podjęta, i to na samej górze. Mógł tylko zaakceptować ten fakt oraz jego skutki. Ale zostało jeszcze jedno pytanie. – Skoro tak, to dlaczego zostałem zaproszony? – Bo gdy przyjdzie czas na przypomnienie przysługi i odebranie długu, to będzie zapewne twoje zadanie – powiedział poważnie Michael. – To ty będziesz wtedy królem. Edward spojrzał na ojca z niepokojem. Na krótko zapomniał o jego stanie zdrowia. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał ostrożnie. – A to, że musisz zacząć myśleć o swojej przyszłości. Przez lata byłeś zwykłym oficerem marynarki. – Uniósł dłoń. – Wiem, tego właśnie chciałeś i nie ma nic niewłaściwego w służeniu swojemu królestwu jako czynny oficer marynarki wojennej. Ale ten rozdział twojego życia zbliża się do końca. Służba nie powinna już być dla ciebie wszystkim. Jesteś księciem i
musisz zacząć zachowywać się stosownie do sytuacji. – Wiem o tym – odparł lekko zdrętwiały Edward. – Ale może darujmy sobie chwilowo ten temat. Czy dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? – Wszystko w porządku, Edwardzie – uspokoił go Michael. – Nie rób takiej poważnej miny. – A ty mnie nie zbywaj. I sam zacząłeś. Co jest grane? – Nic, czym musiałbyś się teraz martwić – wywinął się król. – Jeśli coś się zmieni, dowiesz się pierwszy. – Nie, tak łatwo tematu nie zamkniesz – uparł się Edward. – Jestem księciem, pamiętasz? Sam to przypomniałeś. Nie udawaj, że to mnie nie dotyczy. – Spokojnie, młody drapieżniku – zaśmiał się Michael. – Nawet książę nie może zasadzać się na władcę niczym hexapuma. Na pewno zawarli to w jakimś protokole. – Nie pytam jako książę – odparł cicho Edward. – Jestem synem, który martwi się o ojca. – Doceniam twoją troskę – powiedział monarcha. – Ale chwilowo trzeba utrzymać to w tajemnicy. To dotyczy także ciebie. – Oczywiście – mruknął Edward. – Zwłaszcza że nic nie wiem. – Widzisz? – spytał z uśmiechem Michael. – Już wiesz, jak działać w polityce. – Plus dla naszych. – Edward próbował przeniknąć wyraz twarzy ojca. Był chory czy tylko zmęczony? A może dopadła go depresja? Czy też może ktoś próbował usunąć go z urzędu? Ta ostatnia myśl zmroziła Edwarda. Czy Breakwater mógłby zebrać aż tylu popleczników w parlamencie, żeby zmusić króla do abdykacji? Może dlatego tak łatwo mu ustąpili w sprawie korwet, że po prostu nie mieli wyboru? Podejrzenie wydawało się absurdalne, ale wcale nie musiało takie być. Konstytucja przewidywała możliwość usunięcia monarchy przewagą trzech czwartych głosów połączonych izb parlamentu, chociaż mogło to nastąpić jedynie w przypadku popełnienia przez władcę „ciężkiej zbrodni albo poważnego wykroczenia”, co królowi Michaelowi byłoby wyjątkowo trudno zarzucić. Mógł jednak zostać usunięty także wówczas, gdyby poważnie podupadł na zdrowiu. I to było możliwe. Czyżby było z nim gorzej, niż sugerował? Może Breakwater trafił na coś, co Michael dotąd ukrywał? Nawet przed własnym synem? Jeśli tak, to Edward mógł się obudzić wplątany w kryzys konstytucyjny, jakiego Manticore jeszcze nie zaznało. I mógł stracić ojca o wiele wcześniej, niż się spodziewał. Niemniej król wyraźnie nie miał ochoty o tym rozmawiać. Edward wiedział z doświadczenia, że w takich przypadkach nie miał szans, żeby namówić go do zmiany zdania. Nie, i już. – Dobrze – powiedział Michael, trochę się rozpogodziwszy. – I nie zamartwiaj się tak. Mamy tu świetnych specjalistów od wielu spraw, choć nie miałeś dotąd okazji spędzić z nimi wiele czasu. Wprowadzą cię we wszystko i zdążysz się przygotować – dodał z chyba trochę bledszym uśmiechem i wstał. – Sądzę, że sprawy państwowe zabrały ci już dość czasu, który
chciałeś przeznaczyć dla rodziny. Wracaj do domu i uściskaj ode mnie Cynthię i Sophie. Jak Richard radzi sobie w Akademii? – Bardzo dobrze – zapewnił go Edward, także wstając. – I nie jest jeszcze tak dorosły, żeby wzdragać się przed uściskami. – Mam nadzieję – rzucił Michael. – To jego też uściskaj. I gdybyś mógł, spróbuj skontaktować się przed wyjazdem ze swoją siostrą. Przyrodnią siostrą, poprawił go w myślach Edward. Elizabeth była jedenaście lat młodsza od niego i urodziła się ze związku jego ojca z drugą żoną. Edward sprzeczał się z nią, od kiedy tylko wyrosła na tyle, żeby móc brać udział w podobnych zabawach. Być może jednym z powodów, dla których wstąpił do marynarki, była chęć znalezienia się jak najdalej od owej młodej osoby i jej ciętego języka. Niemniej podobno w ciągu pięciu lat, które minęły od jej ślubu z Carmichaelem de Quieroz, baronem Nowego Madrytu, wdowcem z trójką dzieci, jej charakter trochę złagodniał. Może warto byłoby sprawdzić to samemu. – Gdzie ona jest teraz? – Na Sphinksie – odparł Michael. – Bierze udział w polowaniu na miejscowe niedźwiedzie. – Mam nadzieję, że nie zabrali dzieci. – Twoja siostra może być uparta, ale nie jest głupia – rzucił z uśmiechem król. – Mary i ja się nimi zajmujemy. – Czyli zamiast okaleczenia ryzykują doszczętne rozpieszczenie? – Coś w tym rodzaju – przytaknął Michael. – Baw się dobrze z rodziną. – Będę się starał. I tak też zamierzał zrobić. Przed wyjściem mocno uściskał ojca.
Rozdział III Już od najmłodszych lat Jeremiah Llyn cierpiał z powodu swojego niskiego wzrostu. Nie żeby było bardzo źle. Do średniej planetarnej brakowało dziewięciu czy dziesięciu centymetrów, jednak było to dość, by stać się ofiarą różnych żartów w podstawówce i agresywnych zaczepek w szkole średniej. Jako nastolatek musiał znosić bardziej wyrafinowane szykany. Gdy wszedł we wczesną dorosłość, było już trochę lepiej, głównie dzięki cywilizowanym nawykom otoczenia, które nie dokuczało mu wprost. Jednak niedostatek wzrostu nadal sprawiał, że gorzej wypadał w oczach przełożonych, którzy pomijali go w awansach, mniejsze też miał szanse na naprawdę lukratywne posady. Teraz, jako pięćdziesięciolatek, którego życie nauczyło dystansu, uznawał swój wzrost za zaletę dającą niekiedy nawet lekką przewagę. Przekonał się, że także zasadniczo inteligentni ludzie mieli skłonność do niedoceniania niższych. Przy jego obecnej pozycji bycie niedocenianym bywało często przydatne. Niezbyt rozumiał, dlaczego w Deuxième, które było najsurowszym więzieniem na Haven, polegano na ludzkim personelu sprzątającym, zamiast wprowadzić roboty. Być może chodziło o to, że i tak potrzebowali ludzi do utrzymania placówki, połączyli więc dwie rzeczy. Ewentualnie obawiali się, że maszyny łatwiej jest przeprogramować albo obezwładnić niż ludzi. Tak czy siak, udało mu się dzięki temu przeniknąć do więzienia znacznie łatwiej, niż się spodziewał. Zaczął od przebrania się w strój sprzątacza z fałszywym identyfikatorem. Gdy był już w środku, udało mu się zdobyć mundur strażnika, który bez dwóch zdań nie potrzebował już żadnego stroju. Teraz starczyło wykorzystać nowy identyfikator, żeby uruchomić robaka, którego jego pomocnik wpuścił dwa dni temu do więziennego systemu komputerowego. Wykorzystał jeszcze skradziony komunikator, żeby uspokoić kobietę pełniącą służbę przed monitorami nadzoru, i po godzinie od wejścia do środka znalazł się w celi człowieka, dla którego przyleciał tu aż z Ligi Solarnej. Mężczyzny o nazwisku Mota, który był piratem. Oczywiście był nim w przeszłości. Reszta jego bandy zginęła pięć lat temu podczas nieudanego ataku na okręty wojenne Haven w układzie Secour. Mota był jednym z najważniejszych hakerów gangu i miał za zadanie przebić się przez pokładowe systemy bezpieczeństwa. Tylko dlatego ocalał, podczas gdy marines zabili jego kumpli. Został szybko przesłuchany na Secourze, a potem przekazano go na Haven, gdzie został poddany dokładniejszemu badaniu. Zgodnie z dokumentacją, do której dotarł Llyn, służbom udało się dowiedzieć całkiem sporo o gangu i jego wcześniejszych poczynaniach, jak i procesie planowania roboty w układzie Secour. Nic jednak nie wydobyli z zatrzymanego na temat tego, kto wynajął Guzarwana i jego ludzi do porwania dwóch okrętów wojennych.
Haven bardzo zależało na tej informacji. Powód był całkiem prosty. Większość grup najemników działała mniej lub bardziej jawnie, ale zdarzały się i takie, które kryły się głęboko w cieniu. Te pierwsze gotowe były podjąć się niejednej roboty, czasem nawet organizowały pomniejsze wojny albo podejmowały się obrony różnych układów czy prywatnych placówek inwestorów, których nie było stać na własną flotę. Niekiedy mogły się wylegitymować oficjalnymi licencjami na swoją działalność i bywało nawet, że dbały o dobry wizerunek. Drugi typ nie starał się nigdy o licencje i wyrabiał sobie reputację dzięki pogłoskom i opowieściom przekazywanym szeptem w różnych mrocznych kątach. Nie szukali taniej popularności, zwłaszcza od chwili, gdy pół wieku temu cywilizowana galaktyka zaczęła ostrzej zwalczać podobną działalność. Zdarzało się nawet, że wynajmowano bardziej szanowanych najemników, żeby uporali się z takimi całkiem pozbawionymi honoru, dzięki czemu ci pierwsi wyrastali niekiedy na szanowane organizacje paramilitarne, ci drudzy zaś schodzili całkowicie do podziemia. Z tego powodu bardzo trudno było ich znaleźć, i to nawet komuś tak dobrze ustosunkowanemu jak Llyn. W wielu przypadkach takie grupy nie różniły się specjalnie od dobrze wyposażonych piratów. Władze Haven, które miały już doświadczenia z takimi rzezimieszkami i za sprawą poczynań Gustava Andermana wiedziały świetnie, co może zrobić grupa najemników z mało rozwiniętym światem, oczywiście chciałyby ustalić, kto nagle okazał się na tyle ambitny, żeby napadać na okręty wojenne. Niemniej według Moty wszyscy jego kompani, którzy spotkali prawdziwych zleceniodawców, zginęli podczas walki. Teraz, pięć lat po tamtych wydarzeniach, śledczy brali go jeszcze niekiedy na rozmowę, ale nie wierzyli już, że uda im się dowiedzieć czegoś konkretnego. Ich porażka dawała Llynowi sporą szansę na sukces. Nikt nie wynajmuje piratów do uprowadzenia okrętów wojennych, jeśli zależy mu na bardzo pilnym pozyskaniu znaczącej siły ognia. Skoro zaś awantura w układzie Secour nie zaspokoiła potrzeby, należało oczekiwać, że owi potencjalni agresorzy rozejrzą się teraz za grupą najemników dysponujących własną flotą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Llyn też poszukiwał obecnie takich właśnie najemników. I nie tylko Llyn. Oprócz niego zajmowało się tym jeszcze wielu innych agentów, rozrzuconych po zamieszkanej części galaktyki. Niektórzy penetrowali ciemne zaułki Ligi Solarnej, inni badali przypadki akcji zbrojnych, których nie dawało się nikomu przypisać. Jeszcze inni przekopywali się przez raporty na temat oficjalnych najemników w poszukiwaniu odszczepieńców, którzy opuściwszy firmę, mogli zamarzyć o własnej działalności. Leżący na koi Llyn przymknął oczy i przypomniał sobie tę chwilę, kiedy obudzony gwałtownie Mota zdał sobie sprawę, że w jego celi ktoś jest. Chciał wołać o pomoc, ale podany jeszcze we śnie narkotyk szybko pozbawił go sił. Pirat wpadł w hipnotyczny trans, w którym jego pamięć była jak otwarta księga. Śledczy Haven oczywiście także korzystali z podobnych środków, ale ich pech polegał na tym, że nie zadali właściwego pytania.
Llyn pominął kwestie oczywiste, jak imię, nazwisko, wiek, planeta urodzenia. Darował sobie także wypytywanie o przygotowanie akcji. Gospodarze już się tym zajęli i nic nie uzyskali. Znajomy haker z Nouveau Paris dostarczył Llynowi oficjalny raport z przesłuchań więźnia. Agent przeczytał go dokładnie w poszukiwaniu wskazówek. Mota musiał wiedzieć coś ważnego. Llyn był o tym głęboko przekonany. Tyle że delikwent najpewniej nawet nie kojarzył, że ta informacja może być ważna. Llyn zajął się więc tym, o co gospodarze w ogóle nie próbowali pytać. Kto towarzyszył Guzarwanowi, gdy ten wybrał się, żeby dobić targu? Czy podczas przygotowań do akcji ktokolwiek z grupy wspominał nazwy jakichś planet, miast albo układów? I jeśli tak, jakie to były nazwy? Jakie nietypowe komentarze im się zdarzały? Jakie żarty opowiadali w tym czasie? Czy oglądali jakieś filmy? A może opowiadali, co oglądali wcześniej? Jakiej muzyki słuchali? Ostatnie pytanie dostarczyło wreszcie wskazówki, której Llyn tak poszukiwał. Okazało się, że Dhotrumi, haker z tego samego układu co Mota, miał zwyczaj nucić pewną melodię, ale robił to tylko wówczas, gdy Guzarwan do nich zaglądał, żeby sprawdzić postępy roboty. Zdawała się mocno irytować ich szefa, a gdy Mota spytał wreszcie kumpla, w czym rzecz, ten tylko mrugnął okiem i powiedział, że po akcji wszystko stanie się jasne. Mota przyjął to wyjaśnienie i wrócili do pracy. Kilka miesięcy później, po fiasku akcji, Mota oczywiście już o tym nie pamiętał. Dość miał własnych zmartwień za sprawą służby bezpieczeństwa Haven, która zamknęła go w celi o wymiarach cztery na cztery metry. Kto by się w tej sytuacji zajmował muzyką? Niemniej Llyn zdołał do tego dotrzeć. Frachtowiec Soleil Azur, na którym był jednym z ośmiu zwykłych pasażerów, opuścił Haven w wielkim oblocie iluś układów ledwo kilka godzin po wymknięciu się Llyna z więzienia. Takie zgranie w czasie było niezbędne, ponieważ nie było sposobu, żeby zamaskować podobną akcję. Można było tylko spróbować ulotnić się bez śladu, zanim władze rozpoczną poszukiwanie sprawcy. Niemniej te kilka godzin wystarczyło. Korzystając z wyszukiwarki melodii, Llyn zdołał wycisnąć z planetarnej sieci, że chodziło o fragment utworu zatytułowanego Bound for the Promised Land. Zmierzam do Ziemi Obiecanej. Cóż, ten tytuł niewiele mówił, ale już pierwsze dwa wersy podpowiedziały o wiele więcej: On Jordan’s stormy banks I stand and cast a wishful eye To Canaan’s fair and happy land, where my possessions lie 1. Canaan. Był to prowincjonalny świat leżący pośród luźnej gromady podobnych mu układów między Ligą Solarną a Haven. Podobnie jak zdarzało się to często na Ziemi w czasach przed Diasporą,
także i tutaj życie na uboczu nie oznaczało zawsze spokoju i beztroski. Wręcz przeciwnie, bywało pełne brutalności i despotyzmu. Przypadek Canaanu okazał się szczególnie przykry. Jakieś trzydzieści standardowych lat temu władzę na nim objęła wojskowa junta, która została z kolei obalona przez ruch ludowy, sterowany skrycie przez jednego z generałów, niejakiego Khethę. Zwyciężywszy, zaraz ogłosił się Najwyższym Wybrańcem i zaprowadził dyktatorskie rządy. Cztery lata temu jego kariera nagle dobiegła końca. Zdesperowani mieszkańcy Canaanu obalili reżim, Khetha zaś i mała grupa jego najbliższych współpracowników musieli uciekać pospiesznie z planety. Przez następnych parę lat Khetha grał rolę szefa legalnego rządu, którego zamachowcy zmusili do emigracji. Odwiedził w tym charakterze najpierw kilka planet Ligi Solarnej, potem zaś zajrzał nawet na Haven. Nikt jednak nie dał się nabrać i nie wykazał chęci wspomożenia biedaka, tak żeby mógł wrócić na Canaan w dawnym charakterze. Ostatecznie ogłosił więc, że od tej pory będzie „rządem na wygnaniu”, i osiadł w Quechua City w układzie Casca. I tam właśnie kierował się obecnie Soleil Azur. Llyn nie oczekiwał, że wszystko ułoży się aż tak ładnie. Zamierzał dolecieć frachtowcem do najbliższego większego portu i tam kupić bilet do miejsca, które zdoła ustalić dzięki przesłuchaniu Moty. To mogło oznaczać nawet miesiące jałowego oczekiwania na dogodny frachtowiec czy liniowiec plus długie miesiące podróży. Niemniej po pięciu latach, które poświęcił już na tę robotę, kilka miesięcy nie robiło większej różnicy. Teraz zaś, dzięki zwykłemu szczęściu, jak i szczytnym zasadom rządu układu Casca, który pozwolił Khecie na osiedlenie się i pewnie nawet nie otoczył go ścisłą obserwacją, Llyn zyskał sporo na czasie. Szansa, że tak akurat rzeczy się ułożą, była na tyle mała, że w ogóle nie chciało mu się obliczać prawdopodobieństwa podobnego zdarzenia. Moce wszechświata bywały jednak czasem pomocne. Uśmiechnął się lekko, wpatrzony w sufit małej kabiny. Zmierzam na Cascę. Zmierzam do Ziemi Obiecanej… Oczywiście to nie układ Casca był jego ziemią obiecaną. Dla kogoś urodzonego w Lidze Solarnej była to zabita dechami dziura. Chodziło o Gwiezdne Królestwo Manticore. Trzy światy. Niby też zapadła prowincja, ale w tym przypadku pozory myliły. Pięć lat temu ekipa badawcza z ziemskiej megakorporacji Axelrod trafiła na ślady sugerujące, że gdzieś w pobliżu układu Manticore może znajdować się węzeł tuneli czasoprzestrzennych. Korporacja natychmiast wdrożyła supertajny program dalszych badań i uruchomiła całą grupę agentów mających przygotować grunt pod przyszłe działania, gdyby obecność wormholi się potwierdziła. Wedle ostatniego raportu, który dotarł na Haven tuż przed akcją Llyna, prawdopodobieństwo istnienia węzła wzrosło do blisko osiemdziesięciu procent. To oznaczało, że jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, w ciągu kilku najbliższych lat wysoki zarząd korporacji Axelrod podejmie decyzję o przejęciu trzech światów układu Manticore. Realizacja tego planu nie miała być łatwa. Gwiezdne Królestwo posiadało czemuś o wiele
silniejszą flotę, niż zwykle się zdarzało w przypadku podobnych układów. Konieczne było więc zastosowanie równie znaczących sił, które nie mogły być oczywiście w żaden sposób kojarzone z korporacją Axelrod. Jasne, z czasem, gdy istnienie węzła zostanie już ogłoszone, ktoś zacznie szukać takich związków, ale w tej materii podjęto już odpowiednie działania mające zmylić tropy. Podczas gdy Llyn szukał grupy najemników, inni agenci toczyli ciche rozmowy z różnymi układami mogącymi odegrać rolę „oficjalnego” zdobywcy Manticore. Gdy marynarka wojenna Manticore zostanie już pokonana, ta właśnie strona wystąpi w roli okupanta, czy też nowego i mniej lub bardziej prawowitego gospodarza, a gdy dojdzie do „odkrycia” wormholi, wezwie oczywiście „konsultantów” z Axelrodu, którzy przejmą faktyczną władzę nad układem. Niemniej na razie kluczowym elementem było to, co odkrył Llyn. Samo wynajęcie najemników było względnie łatwe. Trudniej było znaleźć takich, którzy sprawnie i szybko uporaliby się z robotą. Jeszcze trudniejsze zaś było wyszukanie grupy, która nie zostawi za sobą żadnych śladów. Ale w sumie nie było źle. Llyn od dawna specjalizował się w najtrudniejszych zadaniach. Interkom w kabinie odezwał się melodyjnie, sygnalizując pasażerom i załodze, że nadeszła pora na wieczorny posiłek. Llyn zmarszczył nos. Żarcie na pokładzie Soleil Azur było raczej marne, co w przypadku zwykłego frachtowca nie miało prawa zaskakiwać. W takich rejsach pasażerowie rekrutowali się spośród przemysłowców, oficjeli rządowych niższego szczebla i przedstawicieli handlowych. Oni byli równie nieciekawi. Niemniej Llyn zamierzał spędzać miło czas w ich towarzystwie. Przez kilka miesięcy jeść wspólnie, rozmawiać, żartować. A przede wszystkim słuchać. I to bardzo uważnie. Wiedza oznaczała przewagę. Nigdy nie dawało się przewidzieć, gdzie i kiedy trafi się na cenne okruchy tego surowca. Wstał, zdjął z wieszaka marynarkę i wyszedł na korytarz. 1.
Fragment hymnu Samuela Stennetta Promised Land: „Z burzliwych brzegów Jordanu spoglądam z tęsknotą na Kanaan szczęśliwy, gdzie moja ziemia” (przekł. R.K.). [wróć]
Rozdział IV Damocles wchodził już na orbitę planety Casca, gdy w pokładowej sieci pojawiła się rozpiska osób mających towarzyszyć kapitanowi Marcellowi w pierwszym przelocie na powierzchnię. Oficer taktyczny Lisa Donnelly była wymieniona jako trzecia, zaraz za samym kapitanem i jego pierwszym oficerem, Susan Shiflett. Uśmiechnęła się, chociaż niezbyt szeroko, żeby nie budzić przesadnej zazdrości u reszty wachty na mostku. Wprawdzie lot nie był długi, raptem sześćdziesiąt trzy dni w nadprzestrzeni, i nikt nie zdradzał objawów syndromu kabinowego, ale ten przelot był inny. I nie chodziło tylko o to, że był znacznie krótszy niż w przypadku wyprawy Guardiana do Secouru. Podczas swojej pierwszej podróży Lisa spędziła w nadprzestrzeni trzy i pół miesiąca, oczywiście w każdą stronę. Wtedy jednak i ona, i cała załoga pozostali na orbicie, ani razu nie odwiedzając Marienbadu. Nigdy nie poznała oficjalnego powodu, dla którego nie dozwolono delegacji Manticore na wycieczkę na powierzchnię planety, ale krążyła plotka, że miejscowy rząd tak ciężko przeżył całą orbitalną awanturę, że wprowadził całkowity zakaz odwiedzin. Tutaj miało być inaczej. Czekał ją spacer po ulicach zagranicznego miasta pod całkiem innym słońcem. I na dodatek została włączona do pierwszej grupy, która opuszczała Damoclesa. Ledwie mogła się doczekać. Reszta załogi odczuwała chyba podobnie. Zwłaszcza ci siedzący obok niej. – Gratulacje, ma’am – szepnął starszy bosman MacNiven zajmujący stanowisko sternika zaraz po lewej. – Dziękuję – odszepnęła Lisa, z lekkim poczuciem winy zauważając, że MacNivena nie było na liście. Ale tak to właśnie Marcello ustawił. Zaczęło się od tego, że komandor Pappadakis, pierwszy inżynier Damoclesa, postanowił wykorzystać pobyt na orbicie i rozebrać na śrubki drugi system podtrzymywania życia, który zaczął trochę szwankować po drodze. Był to oficer, który nie cierpiał odkładać niczego na później. Oznaczało to, że zostanie na pokładzie, żeby wszystkiego osobiście dopilnować, co zaspokajało regulaminowy wymóg stanowiący, że w każdej chwili na okręcie musi znajdować się chociaż jeden starszy oficer. Skoro tak wyszło, kapitan zarządził losowanie, które objęło wszystkich wolnych od wacht i dało im równe szanse na udział w pierwszym przelocie na powierzchnię planety. Lisa zawsze lubiła i szanowała kapitana Marcella, a takie rozwiązane dość delikatnej kwestii sprawiło, że pomyślała o nim jeszcze cieplej. – Techniczna?
Lisa wyprostowała się i obróciła. – Tak, sir? Marcello spojrzał na nią z uśmiechem błądzącym na wargach i Lisa nie po raz pierwszy odniosła wrażenie, że dowódca czytał jej w myślach. Oraz że nie poczuł się rozczarowany tym, na co trafił. – Nie ma co tu siedzieć – powiedział. – Widziałaś listę. Idź przygotować się do spotkania z prawdziwą grawitacją. – Tak, sir – odparła. – Chciałam tylko poczekać, aż Goldenrod zajmie miejsce na orbicie. – Goldenrod sam sobie świetnie poradzi – stwierdził Marcello. – Proszę się zbierać. To rozkaz. – Tak jest – odpowiedziała z uśmiechem. Rozpięła uprząż fotela i złapawszy się poręczy, wystartowała w kierunku tylnego włazu. – Obowiązuje pełen mundur galowy! – zawołał za nią kapitan. – Pokażmy się im w najlepszym wydaniu. Dwadzieścia minut później wahadłowiec odbił od burty Damoclesa i skierował się ku widocznej w dole błękitno-zielonej krzywiźnie planety. Wszystkie miejsca były zajęte przez wzorowo umundurowanych oficerów i załogantów. Lisa nie widziała dotąd czegoś takiego nawet na placu defilad. Wszystkie guziki lśniły oślepiająco, wstążki orderowe, zwane powszechnie „sałatkami owocowymi”, mieniły się pełną gamą kolorów. Lisa służyła z tymi ludźmi od ponad roku, ale aż do tej chwili nie miała pojęcia, że niektórzy zgromadzili aż tyle tego dobra. – Mam nadzieję, że wiedzą, jak się zachować – mruknął siedzący za nią kapitan Marcello. Lisa się uśmiechnęła. Dla niektórych znanych jej oficerów wygląd był wszystkim, wyniki pracy zaś lokowały się na drugim, zresztą mocno odległym miejscu. Inni z kolei prawie nie zwracali uwagi na wymogi mundurowe. Sam kapitan plasował się gdzieś w środku skali. W razie potrzeby potrafił świetnie się zaprezentować, ale bardziej obchodził go okręt i sprawne funkcjonowanie wszystkiego i wszystkich na pokładzie. – Dadzą radę – zapewniła go. – Pierwsza i bosman dali im szkołę przez ostatnich kilka dni. – I dobrze – odparł Marcello. – Muszę przyznać, że trochę się obawiałem, że wyruszywszy z opóźnieniem z Manticore, rozminiemy się z Soleil Azur. I cieszę się, że jednak go spotkaliśmy. Lisa zmarszczyła czoło. Wiedziała świetnie, że Soleil Azur tkwi jeszcze na orbicie. Była akurat na mostku, gdy centrum informacji bojowej nawiązało kontakt z frachtowcem Haven i uzyskało potwierdzenie, że ten właśnie statek przewozi aktualne dane na temat piratów, które mieli odebrać. Ale dlaczego Marcello wspomniał o swoich niepokojach dopiero teraz, a nie dziesięć godzin wcześniej? A może chciał sobie tylko pogadać? Tylko dlaczego z nią? – Mamy spotkać się z kimś od nich? – spytała, świadoma, że nie jest to już temat na towarzyską pogawędkę, niezbyt jednak wiedziała, jak inaczej podtrzymać rozmowę. – Zakładam, że nie. Haven zwykle przesyła same pakiety danych, bez analityków czy kurierów, którzy mieliby coś do dodania. – Odchrząknął. – A skoro mowa o analitykach,
dlaczego właściwie Townsend wziął ze sobą osobistego kompa? Lisa zamrugała. Osobiste kompy były ogniwem pośrednim pomiędzy tabletami, z których wszyscy korzystali, a rozrzuconymi po całym okręcie terminalami pokładowej sieci. Dlaczego Townsend taszczył ze sobą coś takiego na przepustkę, pozostawało jego słodką tajemnicą. – Pojęcia nie mam – odparła. – Po prawdzie nie umiem nawet wyobrazić sobie żadnego sensownego powodu. – Jeden kojarzę – mruknął niechętnym tonem kapitan. – Kilka lat temu, gdy Pegasus odbywał wizytę kurtuazyjną w układzie Suchien, jeden z załogantów wyniósł takiego kompa i próbował go sprzedać miejscowej firmie informatycznej. – Nigdy o tym nie słyszałam. – Bo Cazenestro zamiótł sprawę pod dywan – wyjaśnił Marcello. – Zarząd firmy okazał się na tyle rozgarnięty, a może paranoiczny, żeby podziękować i odprawić gościa z kwitkiem, chociaż lokalnie dałoby im to fory przed konkurencją. Na dodatek zawiadomili naszych, przez co dowódca i pierwszy czekali już na delikwenta przy śluzie. – I pewnie został oskarżony o kradzież? – Oraz parę innych rzeczy – przytaknął Marcello. – Ja zaś nie chcę, żeby cokolwiek z naszego wyposażenia dostało nagle nóżek. Zwłaszcza teraz. – Tak, oczywiście – mruknęła Lisa, przypominając sobie wszystko, co wiedziała o Townsendzie. Nie było tego wiele. Charles Townsend był starszym bosmanem, przeniesionym na Damoclesa ledwie trzy miesiące temu, tuż przed wyruszeniem w drogę. Raporty podawały, że potrafi dobrze współpracować tak z przełożonymi, jak i podwładnymi. Miał trochę rubaszne poczucie humoru, ale zwykle je kontrolował, świadom, gdzie przebiega niewidzialna granica. Jedyny zgrzyt wiązał się z incydentem, do którego doszło sześć dni po rozpoczęciu rejsu, kiedy to nowo mianowany podporucznik oskarżył Townsenda o poważną obrazę. Niemniej śledztwo zarządzone zaraz przez pierwszego wykazało jasno, że młody oficer usłyszał całkiem coś innego, niż bosman naprawdę powiedział. Od tamtej pory Townsend starał się nie zwracać na siebie uwagi, ale Lisa powątpiewała, żeby porucznik zapomniał o sprawie. Młodsi oficerowie rzadko wybaczali podobne sytuacje. Jeśli tylko Townsend czymś mu się narazi, na pewno zostanie przyszpilony niczym motyl w gablocie. Pochodzący ze Sphinksa bosman nie był głupi i musiał rozumieć, że próba przehandlowania sprzętu należącego do Jego Królewskiej Mości byłaby w tych (a także wielu innych) okolicznościach nad wyraz ryzykownym postępkiem. Dlaczego więc taszczył kompa na planetę? Marcello siedział w milczeniu, jego pytanie zawisło w próżni. – Naprawdę nie wiem – powtórzyła Lisa. – Mogę skontaktować się z porucznikiem Nikkelsenem i spytać, czy coś o tym wie. – Nie, nie trzeba – powiedział Marcello. – Ale gdy zobaczy go pani później, proszę powiedzieć, żeby miał oko na Townsenda. – Westchnął. – I niech sprawdzi, czy nasz bosman będzie miał ze sobą sprzęt, gdy wróci na pokład.
Na lądowisku w Quechua City czekała na nich skromna delegacja dziesięciorga osób w mundurach Cascańskich Sił Obronnych i wytwornych ubiorach cywilnych. Lisa natychmiast poznała postać stojącą w samym środku grupy. Co więcej, mężczyzna noszący szczególnie ozdobną wersję miejscowego munduru też ją rozpoznał. I to było jeszcze dziwniejsze. – Komandor Donnelly – przywitał ją komodor Gordon Henderson, gdy zakończono oficjalną ceremonię z udziałem dowódców. – Miło znowu panią widzieć. – I ja się cieszę, komodorze – odparła Lisa, szczerze się do niego uśmiechając. Podczas niemiłych zajść w układzie Secour Henderson był starszym oficerem delegacji sił zbrojnych układu Casca i chociaż podobnie jak wszyscy znalazł się w niezłych tarapatach, ostatecznie świetnie sobie poradził. Ostatni raz widzieli się tuż przed odlotem Guardiana na Manticore, Henderson zaś przygotowywał się do odprowadzenia nabytego właśnie ciężkiego krążownika na swoją rodzinną planetę. Przełożeni musieli być chyba podobnego co Lisa zdania o dokonaniach Hendersona w kryzysowej sytuacji. Marynarka wojenna tych rozmiarów nie mogła mieć wielu etatów komodorskich, a jednak dla Hendersona coś się znalazło. – Gratuluję awansu – dodała. – Dziękuję – odparł Henderson i spojrzał na Marcella. – Poprosiłem o obecność komandor Donnelly podczas naszego spotkania, bo mam pewne niepokojące wiadomości, które powinny jak najszybciej do niej trafić. – Wskazał na wznoszący się za nim budynek służb celnych. – Proszę za mną, sala konferencyjna już czeka. Torrell Baker pochłonął lunch, a gdy dodał do niego jeszcze dwa kieliszki wina, okazał się o wiele weselszy i przystępniejszy niż wcześniej, na pokładzie Soleil Azur. Llyn uznał to za zmianę w dobrym kierunku. Po pięciu męczących dniach polowania na gang, próbach spotkania się z tym i owym, opłacania rzezimieszków i przekonywania ich, że nie jest policyjną wtyczką, otrzymane od Bakera zaproszenie na lunch było naprawdę miłą odmianą. Praca dla Axelrodu była ogólnie satysfakcjonująca, ale czasem chciało się spędzić trochę czasu z kimś, kto nie kombinował, jak tu wbić rozmówcy nóż w plecy. Albo kogo samemu nie miało się ochoty zlikwidować. – Cóż, życzę miłego pobytu w Quechua City – powiedział Baker, ściskając mu mocno dłoń nad stołem. – Ja wyruszam dalej, żeby uszczęśliwić lud planety Casca nowymi technologiami molekularnymi. – Życzę powodzenia – odparł Llyn. – Jeśli dobrze zrozumiałem, zabawisz tu cztery miesiące? – Jeśli szczęście mi dopisze – powiedział Baker. – Rozpakowanie, montaż, sprawdzenie, kalibracja i rozruch takiej fabryki zajmują zwykle do trzech miesięcy. Jeśli są problemy, a przy czymś tak skomplikowanym jakieś zawsze się trafiają, ich wytropienie i usunięcie może zająć nawet trzy albo cztery kolejne miesiące. – No to powodzenia – powtórzył Llyn. – I szczęścia w poszukiwaniu rejsu powrotnego, gdy już skończysz.
– I tak firma za wszystko płaci – stwierdził filozoficznie Llyn. – Jeśli nawet utknę tu na dłużej, Casca ma chyba jakieś atrakcje turystyczne. A jak twoje spotkania handlowe? – Nie mam powodów do narzekań. – W sumie poszło mu całkiem dobrze i pozyskany do współpracy gang czekał już na sygnał od niego, żeby pojawić się na scenie. Niemniej druga faza operacji wymagała pewnych przygotowań i lepiej, żeby Baker nie zobaczył go wędrującego samotnie różnymi uliczkami w czasie, który miał podobno spędzać na spotkaniach z rzeszą zainteresowanych kupców. – Mam trochę zaplanowanych spotkań, ale dwóch głównych kontrahentów bawi akurat w innym mieście i nie zjawią się tutaj przed upływem trzech dni. W tej sytuacji będę pewnie musiał wejść w rolę turysty. Baker aż prychnął. – Tak między nami, przyjacielu, jeśli uważasz, że bycie turystą to rola, w którą trzeba wchodzić, to zalecałbym więcej relaksu. – Wypocząłem na statku – przypomniał mu Llyn. – No, to nie była tak naprawdę turystyka – odparł Baker. – Ale każdemu wedle gustu. Może zdążysz uporać się ze wszystkim przed odlotem Soleil Azur i rola turysty ci nie zagrozi. – Na to właśnie liczę – przytaknął Llyn. – W przeciwnym razie będę musiał poczekać na następny statek. – To powodzenia – powiedział Baker. – A gdybyś się spóźnił, daj mi sygnał. Nauczę cię, jak zostać prawdziwym turystą. – To jesteśmy umówieni – stwierdził Llyn. – Gdyby tak się stało, to pierwszy stawiam obiad. – Dobra. – Baker raz jeszcze uścisnął rękę Llyna i wyszedł z restauracji na jasne słońce planety. Llyn nie spieszył się aż tak bardzo i udał, że musi jeszcze poszukać czegoś na tablecie. Baker był świetnym rozmówcą, ale ożywcze spotkanie dobiegło końca i pora była wracać do pracy. Poza tym jego uwagę przyciągnęła grupa ludzi w mundurach Royal Manticoran Navy, która przechodziła właśnie ulicą. W pierwszej chwili poczuł przypływ niepokoju, jak każdy tajny agent w misji specjalnej na widok służb mundurowych. Szybko jednak wywnioskował z ich naturalnego zachowania i braku broni bocznej, że nie polują na nikogo, a na niego zwłaszcza. Widocznie jego przybycie na planetę pokryło się przypadkowo z wizytą okrętu wojennego Manticore. Sześć lat. Ta myśl przebiegła mu przez głowę, gdy rozgadani goście mijali restaurację. Wolno ruszył za nimi. Dostrzegał sporo starszych osób, w większości oficerów i podoficerów, ale też sporo z nich było młodych. Dla niektórych była to zapewne pierwsza taka podróż i wielu miało nadzieję, że nie ostatnia. Sześć lat. Jeśli operacja, w której Llyn brał udział, przebiegnie zgodnie z planem, za jakieś sześć lat Gwiezdne Królestwo Manticore zostanie zaatakowane przez siły, których nikt nie będzie się tam spodziewał. Flotę tak wielką, że wszelki opór będzie całkowicie daremny. Jeśli król Michael i RMN zachowają trochę oleju w głowie, czym prędzej ogłoszą
kapitulację. Jeśli okażą się na tyle głupi i uparci, żeby walczyć… Wielu z tych, którzy minęli go chwilę temu, będzie pełniło służbę na pokładach okrętów, które Michael skieruje do odparcia inwazji. Ilu z nich zginie przed upływem godziny? Sześć lat. Części spośród tych ludzi zostało tylko sześć lat życia. Ale to nie był już jego problem. Politycy zdecydują, kto zginie, kto ocaleje. Można tylko mieć nadzieję, że przywódcy Manticore okażą się rozsądnymi ludźmi. – Przepraszam za jakość nagrania – powiedział komodor Henderson, wsuwając czip w otwór czytnika. – Ledwie zdążyli przesłać ten materiał na Soleil Azur, zanim statek opuścił Haven. Przypuszczam nawet, że frachtowiec zszedł już wtedy z orbity i musieli użyć łącza laserowego, zamiast po prostu dołączyć wiadomość do pakietu z danymi o piratach. Mieliśmy kilka dni, żeby obrobić film, ale niewiele nam z tego wyszło. Lisę ogarniało coraz większe zaciekawienie. Czyżby trafili na dowód aktywności piratów? Bardzo na to liczyła. Krytykanci w rodzaju kanclerza Breakwatera musieliby wtedy znacząco spuścić z tonu. Chwilę później przyszło otrzeźwienie. Bo przecież nie życzyła załodze żadnego frachtowca napotkania prawdziwych piratów… Ekran zajaśniał. Nie były to jednak kolumny danych. Ujrzała wnętrze niewielkiego pokoju. Nie, to była cela więzienna. Wstrzymała oddech. Obraz był trochę niewyraźny, ale łatwo było na nim rozpoznać sylwetkę mężczyzny leżącego na pryczy pod ścianą. To był jeden z piratów, których marines pojmali w układzie Secour. Spojrzała na Hendersona, który pokiwał głową. – To Mota – powiedziała do kapitana Marcella. – Jeden z piratów, którzy przeżyli akcję. – Dokładnie rzecz biorąc, jedyny, który pozostał żywy na mostku – dodał Henderson. – Tak, widziałem jego twarz w raportach – przyznał Marcello. – Kto z nim jest? Lisa zmarszczyła czoło. Skupiwszy uwagę na Mocie, nie zauważyła nawet drugiej postaci, znajdującej się na samym skraju pola widzenia. Inna sprawa, że niewiele było widać. Kamera znajdowała się niemal dokładnie nad tym człowiekiem i nie pokazywała jego twarzy. Miał włosy średniej długości, jasne i trochę potargane, odsłaniały prawe ucho i część karku. Poniżej rysowało się coś jakby kołnierz kurtki mundurowej. – Haven nie ma pojęcia, kto to był – odparł Henderson. – Nosi mundur strażnika więziennego, zabrał go jednemu z funkcjonariuszy, który miał tej nocy służbę. – Domyślam się, że bez jego zgody? – Bez zgody i świadomości – wyjaśnił ponuro Henderson. – Czymkolwiek napastnik go ogłuszył, spowodowało również częściową amnezję. – A nagrania z kamer monitoringu? Trochę ich muszą mieć.
– Nawet sporo – odparł Henderson. – Ale nagrania zostały wymazane. Ktoś musiał załadować wcześniej do systemu robaka, który najpierw pozwolił napastnikowi przełamać zabezpieczenia, a potem wymazać cały materiał z paru ostatnich godzin. Widoczny na ekranie Mota złapał ciężko powietrze i zesztywniał. Postać przysunęła się bliżej i przysunęła sobie plastikowe krzesło, zajmując miejsce przy głowach pryczy. Wtedy też wreszcie się odwróciła i Lisa zobaczyła twarz owej osoby. Pierwszą reakcją było rozczarowanie. Z jakiegoś powodu oczekiwała, że ktoś zdolny wniknąć do szczególnie strzeżonego więzienia będzie miał kwadratową szczękę, przystojne oblicze, przenikliwe spojrzenie i może nawet bliznę, pamiątkę po jakiejś poprzedniej robocie. Zaraz potem ogarnęło ją zakłopotanie, że w ogóle mogła tak pomyśleć. Ostatecznie kryminalistom zależało chyba raczej na tym, żeby wyglądać jak najzwyczajniej. Jeśli tak było naprawdę, mężczyzna pochylający się nad piratem mógł być nawet mistrzem zbrodni. Poza wąsem i jasnymi włosami brakowało mu cech szczególnych. Przeciętny nos, gładka skóra, żadnych blizn. Być może trochę niższy niż większość mężczyzn, ale skoro siedział, trudno było to orzec na pewno. – Witaj, Mota – powiedział cicho. Głos miał równie nijaki. – Zamierzam zadać ci kilka pytań, a ty na nie odpowiesz. Jasne? – Jasne – odparł niewyraźnie Mota. – Naćpany? – spytał Marcello. – Po czubki uszu – przytaknął Henderson. – Twój szef, Guzarwan, zawarł z kimś umowę na porwanie dwóch okrętów przebywających w układzie Secour – powiedział obcy. – Kto z nim był, gdy zawierali umowę? – Vachali – odparł Mota. – Shora. Dhotrumi. – I nikt więcej? – Nie. Obraz drgnął i zafalował, potem znowu się uspokoił. – …podczas przygotowań do roboty? – Secour. Ueshiba. Haven. Casca. O nich rozmawiali. – Czy wszystkie te wzmianki dotyczyły roboty? – Tak. Przesłuchujący pokiwał głową. – Czy komuś z nich zdarzało się wygłaszać nietypowe komentarze, a jeśli tak, to jakie one… Nagle obraz całkiem się zaśnieżył. – To już wszystko? – spytał Marcello, gdy po kilku sekundach obraz nie wrócił. – Jest jeszcze jeden kawałek – powiedział Henderson. – Ale zostawię na zwykłym odtwarzaniu, żebyście mieli pojęcie, jak krótko to trwało. Śnieg zniknął. Mota leżał na pryczy. Nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Gość odwrócił się od niego i kamera ukazała zadowolony uśmieszek na jego twarzy. Chwilę potem zniknął, wyszedł z celi drzwiami gdzieś po lewej. Mota przez kilka sekund leżał spokojnie na pryczy,
potem nagle otworzył oczy, wyprężył się konwulsyjnie i opadł bezwładnie na posłanie. Tym razem oczy pozostały otwarte, wpatrzone w nieskończoność. Lisa przełknęła ciężko ślinę. Nagranie trwało jeszcze jakieś trzydzieści sekund, po czym znowu rozpłynęło się w białym szumie. – I to wszystko, co mamy – oznajmił Henderson, cofając nagranie do ostatniej sceny, w której widać było mordercę. – Tyle udało się uratować. Dołączona do nagrania notka wyjaśniała, że użyli jakiejś specjalnej techniki skanowania pamięci, ale przed odlotem Soleil Azur nic więcej nie wydobyli. – Oczywiście to się działo prawie rok temu – odezwał się ktoś za ich plecami. – Do teraz mogli go już pojmać. Lisa obróciła się na krześle i obejrzała się przez ramię. Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, był cywilem w średnim wieku. Na pewno nie należał do grupy, która witała ich na płycie lądowiska. – Kim pan jest? – spytał Marcello. – Przepraszam – powiedział Henderson. – Powinienem od razu was sobie przedstawić. To profesor Cushing, szef naszego Wywiadu Wojskowego i Wydziału Deszyfrażu. – Naprawdę? – zainteresował się Marcello. – Macie cały wydział? Jestem pod wrażeniem. – Niepotrzebnie – żachnął się Cushing. – Cały wydział to cztery osoby, z których większość pracuje tylko na część etatu. Naszym głównym zadaniem jest analizowanie danych otrzymywanych od was i z Haven. – Skinął na ekran. – Ponieważ to przyszło razem z pakietem z Haven, też nas zainteresowało. Mamy nadzieję na więcej. – Wątpię, żeby znaleźli coś więcej – mruknęła Lisa. Profesor się uśmiechnął. – Musi mieć pani niskie mniemanie o umiejętnościach technicznych służb Haven. – Nie w tym rzecz – odparła Lisa. – Chodzi o to, że gdyby trafili na coś naprawdę ważnego, przysłaliby to statkiem kurierskim, który dotarłby tu już miesiące temu. – Trafna uwaga – zauważył Henderson. – A do tego dochodzi jeszcze i to, że nie zdołali zidentyfikować napastnika. – Spojrzał na Lisę. – Co prowadzi nas do pani, pani komandor. Spośród wszystkich znajdujących się obecnie w układzie Casca to pani miała najwięcej okazji do kontaktowania się z piratami, zarówno z tymi, którzy zginęli, jak z garstką ocalałych. – Postukał palcem w skraj ekranu, gdzie rysowała się wciąż podobizna mordercy. – Czy ten człowiek z nikim się pani nie kojarzy? Jego twarz, głos, sposób bycie. – Przypuszcza pan, że może być bratem czy innym krewnym któregoś z piratów? – spytał Marcello. – Właśnie – przytaknął Henderson. – Pani komandor? Po chwili wahania Lisa pokręciła głową. – Przykro mi, ale nie. Żadnych skojarzeń. Oczywiście naprawdę kontaktowałam się tylko z Motą, gdy nasz oficer pokładowy poprosił mnie o asystę podczas rozmowy o pocisku, który piraci mieli na pokładzie Wanderera. – Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie, jak bliscy byli jego użycia. – Wiem – stwierdził Henderson. – I rozumiem. Przypuszczaliśmy, że to nic nie da, ale
trzeba było spytać, skoro akurat się tu pani znalazła. – Programy rozpoznawania twarzy też nic nie podpowiedziały? – spytał Marcello. – Nic, przynajmniej do czasu odlotu frachtowca z Haven – przytaknął Cushing. – Sami też wzięliśmy się do tego, ale nie oczekujemy pozytywnych wyników. – Uśmiechnął się bez humoru. – Nie mamy wielkich zasobów danych. – Niemniej najwyraźniej znalazł to, czego szukał – zauważył Marcello. – W przeciwnym razie próbowałby dotrzeć do pozostałych aresztowanych piratów, a Haven miałoby cały stos świeżych trupów zamiast jednego. – Racja – przyznał Henderson. – Cóż, paskudna sprawa, ale to chyba nie nasze zmartwienie. Jeśli dojdą do czegoś, co ich zdaniem powinniśmy wiedzieć, pewnie prześlą to następnym frachtowcem. – Dotknął klawiatury i obraz zniknął. – Przechodząc do przyjemniejszych rzeczy: zakładam, kapitanie, że został pan poinformowany o wszystkim, co przygotowaliśmy dla pańskich ludzi? – Tak – odparł Marcello. – Doceniamy pańską troskę. – Żaden problem – powiedział Henderson, machając niedbale ręką. – Nie ma powodu, żebyście wracali co wieczór na Damoclesa, skoro hotel Hamilton jest dwie przecznice stąd. – Uśmiechnął się blado. – Mam nadzieję, że nie będę miał przez nich kłopotów? – Będzie dla nich zdecydowanie lepiej, jeśli niczego nie zmalują – zapowiedział Marcello. – Jestem więc pewien, że będą godnie reprezentować Gwiezdne Królestwo – stwierdził z uśmiechem Henderson. – Sądzę, że na teraz to wszystko. Jutro o dziewiątej rano mamy spotkanie, na którym profesor Cushing zapozna nas ze wstępną analizą danych z Haven, śniadanie powitalne zaczyna się o siódmej. A póki co, proponuję rozejrzeć się po mieście. – Czyli do jutra – powiedział Marcello i wstał. Chwilę później oboje wędrowali już ulicą. – Wracamy do zwykłych spraw – stwierdził kapitan. – Gdy tylko wszyscy z naszej grupy załatwią formalności wjazdowe, proszę zaprowadzić ich do hotelu, pani komandor. I przypomnieć całej gromadce, gdzie są i jak powinni się zachowywać. Ja zajmę się ludźmi z drugiego wahadłowca. – Mogę załatwić oba – zaproponowała Lisa. – To żaden problem. – Doceniam dobre chęci, ale słyszałaś komandora Hendersona. Mamy cieszyć się urokami Quechua City i nie ma co stawać okoniem. – Aye, aye, sir – odparła służbiście Lisa. – Dobrze – rzucił Marcello. – Jeśli poczujesz się z tym lepiej, będziesz odpowiedzialna za pierwszego pijanego, którego miejscowi wyrzucą z baru. – Dziękuję, sir. – Lisa zmarszczyła nos. – Już nie mogę się doczekać.
Rozdział V Jak na kogoś, kto podawał się za głowę legalnego rządu na wygnaniu i osobę, której podobno szalenie zależało na zdobyciu sojuszników, generał Khetha okazał się wyjątkowo trudny do namierzenia. Pod numerem należącym oficjalnie do przedstawicielstwa Canaanu odzywał się tylko nagrany głos. Samo biuro okazało się lokalem na drugim piętrze wielkiego budynku w centrum miasta. Drzwi były zamknięte i sądząc po otoczeniu, nikt nie zaglądał tu od tygodni, może nawet miesięcy. Próba dowiedzenia się czegoś więcej o najemcach doprowadziła do kolejnego numeru, pod którym nikt nie odbierał. Uprzejme zasięgnięcie języka w stosownej agencji rządowej także nic nie dało. Miejscowi na tyle konsekwentnie kierowali się zasadą „żyj i daj żyć innym”, że nawet mocno dwuznaczni uchodźcy polityczni nie budzili ich zainteresowania. W pewien sposób była to sugestia, jak zacząć poszukiwania zleceniodawców Moty. Dla kogoś pragnącego wynająć piratów tak przyzwalająca atmosfera i brak inwigilacji były pewnie zachętą do zaniechania wszelkiej ostrożności. Llyn odwiedził biuro jeszcze dwa razy, tuż przed południem i dwie godziny później. Wciąż było zamknięte i najwyraźniej puste. Zastanowił się nad włamaniem, ale uznał, że niemal na pewno nie znalazłby w środku niczego interesującego. Wszystko to sugerowało, że jedynym sposobem nawiązania kontaktu z Najwyższym Wybrańcem będzie poczekanie, aż on sam zechce ten kontakt nawiązać. Co nakazywało jak najczęstsze całowanie klamki wzmiankowanego biura. I rzeczywiście – podziałało. Za którymś razem został wreszcie zauważony i musiał wzbudzić nawet niejakie zaciekawienie, ponieważ ktoś zaczął go śledzić. Matka zawsze mu powtarzała, że „cierpliwość jest cnotą”. Słyszał to przez całe dzieciństwo. Z drugiej strony stryjek przekonywał go, że „jak się nie upomnisz, to nie dostaniesz”. Llyn najbardziej upodobał sobie jednak zasadę wpajaną przez prowadzącego, który piętnaście lat temu szkolił go po rozpoczęciu pracy w korporacji Axelrod: „Nigdy nie zaczynaj niczego, czego nie jesteś gotów dokończyć”. Tego dnia wszystkie trzy powiedzenia jednocześnie okazały swoją trafność. Przez godzinę krążył po mieście niczym zajęty zwiedzaniem turysta. Trochę dla rozrywki, a trochę po to, żeby jego ogon mógł się czymś wykazać. Ekipa śledząca była dość sprawna, zmieniali się regularnie i niekiedy nawet trochę przebierali, żeby dzięki nowej koszuli czy innemu nakryciu głowy nie rzucać się tak w oczy. Dobrze znali też miasto, wykorzystując różne skróty, żeby w miarę możliwości znaleźć się gdzieś przed nim.
Przez chwilę Llyn zastanawiał się nad przechwyceniem któregoś z tych ludzi w bocznej uliczce, czym udowodniłby własne kompetencje oraz stworzył warunki do prywatnej pogawędki. Obawiał się jednak, że w przypadku podwładnych kogoś takiego jak generał Khetha mogłoby się to skończyć zastosowaniem przemocy, a tych akurat umiejętności nie zamierzał póki co demonstrować. W tym przypadku wskazane było bardziej cywilizowane podejście. Zatem oprowadziwszy obojętnie ogon po mieście, znalazł sobie wygodną ławkę w jednym z rozległych parków i wykorzystał komunikator, żeby nagrać wiadomość na czipie, który następnie położył na ławce i spokojnym krokiem opuścił park, kierując się w stronę ulicy z całym szeregiem restauracji. Czytał właśnie wywieszone przed jednym z lokali menu, gdy jego komunikator się odezwał. – Tak? – Czego pan chce od Najwyższego Wybrańca? – spytał mało uprzejmy głos. – O, witam – odparł spokojnie Llyn. – Dobrze, że odebraliście moją wiadomość. Proszę mi powiedzieć, czy pan jest beżową koszulą, czy kapeluszem z szerokim rondem? Na moment zapadła cisza. – Co? – Beżową koszulą czy kapeluszem z szerokim rondem? – powtórzył Llyn. – Po tym najłatwiej było was rozpoznać, gdy zaczęliście mnie śledzić. Mogę też wymienić niebieską koszulę i prążkowaną koszulę. Chociaż nie. Właśnie widzę Niebieskiego za sobą, a ponieważ nie trzyma komunikatora, pan musi być Prążkowany. – Nie odpowiedział pan na moje pytanie – warknął mężczyzna. Był chyba mocno zirytowany. – Kim pan jest? – Myślałem, że już to wyjaśniłem w wiadomości – powiedział Llyn. – Nazywam się Noman. Chcę zaproponować generałowi Khecie pewną transakcję, która… – Nie ma nikogo takiego – przerwał mu mężczyzna. – Ależ zapewniam pana, że jestem jak najbardziej realny… – Nie ma takiego generała – rzucił Prążkowany. – To Najwyższy Wybraniec i nie można zwracać się do niego inaczej. Llyn westchnął. – Chcę zaproponować Najwyższemu Wybrańcowi pewną transakcję, dzięki której będzie mógł powrócić na Canaan i oficjalnie zostać tam Najwyższym Wybrańcem. Na chwilę zapadła cisza. Prążkowany pewnie się zastanawiał, czy nie zaprotestować, że tytuł generała i tak jest szalenie oficjalny i więcej mu do oficjalności nie potrzeba. – O jaką transakcję chodzi? – spytał w końcu. – Chętnie to powiem, ale samemu Najwyższemu Wybrańcowi – odparł Llyn. – Nikomu więcej. – Ma go pan za głupca? – prychnął Prążkowany. – W tej chwili mam dość tego prowincjonalnego świata na totalnym zadupiu – odparował Llyn. – I oczywiście nie sugeruję, że miałby spotkać się ze mną sam. Może wziąć tylu przybocznych, ilu tylko zechce. Ale jak wspomniałem w wiadomości, to muszą być absolutnie zaufani ludzie.
– On ma tylko zaufanych i lojalnych ludzi. – To miło – mruknął Llyn. – Ale jest lojalność i lojalność. Tam, gdzie chodzi o finanse… ale nie sądzę, żeby pan to zrozumiał. Jest pan żołnierzem, a żołnierze o nic nie pytają, tylko wykonują rozkazy. Niemniej Najwyższy Wybraniec ma wyrobienie polityczne. Zrozumie, o czym mówię. Znowu na chwilę zapadła cisza. – Przekażę pana słowa – odparł Prążkowany. – Najwyższy Wybraniec zdecyduje. – O nic więcej nie proszę – powiedział Llyn. – I jeszcze jedno. Na tym czipie, który pan wziął, jest ukryty plik, który można otworzyć, używając hasła Khethy. Znajduje się tam numer skrytki bankowej w Quechua City Bank, zawierającej sporo błękitnych diamentów, które w solarnej walucie warte są około pięćdziesięciu tysięcy. – Sądzi pan, że kupi go tak tanio? – spytał pogardliwie mężczyzna. – W żadnym razie – zapewnił Llyn. – To podarunek, który przekazuję niezależnie od tego, czy w ogóle dojdzie do naszego spotkania. Proszę potraktować to jako gest życzliwości i skromną zaliczkę na poczet tego, co obu nam przyniesie znacznie większe bogactwo. – Przekażę – powiedział Prążkowany. – Jeśli zechce z panem rozmawiać, zostanie pan o tym poinformowany. – Dziękuję. A czy teraz mogę prosić o drobną przysługę? Tamten prychnął. – Niech zgadnę. Chce pan, żebyśmy przestali go śledzić? – Nic takiego. Jeśli macie ochotę za mną pochodzić, czujcie się zaproszeni. Chodzi o poradę. – Wskazał na restaurację, przed którą stał. – Mówią, że podają tu kurczaka kung pao. Czy jest dobry? – Dobra – powiedział technik drugiej klasy i specjalista od walki radioelektronicznej Gregor Redko, wklepawszy kilka ostatnich poleceń do kompa osobistego Charlesa Townsenda, zwanego też Chrupem. – Za chwilę będzie. Zakładam, że będziesz chciał zacząć od danych o piratach? – Najpierw przejrzyjmy spis treści – powiedział Chrup, rozglądając się niepewnie po pokoju. Dwaj pozostali załoganci, którzy zostali do niego przypisani, wyszli akurat na miasto wybadać koloryt lokalny, głównie pod postacią miejscowych napitków, a może także kobiet. Niemniej to, co Chrup i Redko sobie zamierzyli, było na tyle nietypowe i podszyte paranoją, że Townsend co rusz miał ochotę oglądać się przez ramię. Spojrzał na ekran, gdzie widać było postępy programu deszyfrującego zamieniającego pozbawiony sensu ciąg znaków w zwykły tekst. – Proszę – powiedział z satysfakcją Redko. – Chciałeś spisu treści. Oto on. – Chwilę – rzucił Chrup, dojrzawszy pozycję oznaczoną dwiema czerwonymi gwiazdkami. – To wygląda ciekawie. Możesz otworzyć? – Pewnie tak. Zaszyfrowane jest tak samo jak reszta materiału. Albo prawie tak samo, bo to chyba plik wideo. Wątpię, żeby było ciekawe, bo raczej nie trafili na piratów, opijając sukces
w porcie. – Raczej nie – zgodził się Chrup, jednak podejrzliwość podpowiadała mu, żeby nie odpuszczać. – Ale i tak to pokaż. W rzeczy samej był to film i nie przedstawiał imprezujących piratów, ale jakąś celę więzienną. I na dodatek był wyjątkowo podłej jakości. Obejrzeli nagranie w milczeniu, które z każdą chwilą było coraz cięższe. A gdy film się skończył, przez długą chwilę siedzieli w ciszy, patrząc tylko na pusty ekran. – Co to było? – spytał w końcu Redko. – Czy on właśnie umarł? Chrup zaczerpnął głęboko powietrza. – Wydaje mi się, że tak – odparł i dreszcz przebiegł mu po plecach. Co było w sumie dość dziwne. Służył w RMN od blisko dziesięciu lat, w którym to czasie stracił pięciu bliskich znajomych, czy to z powodu choroby, czy w wypadkach. Poza tym człowiek w mundurze był specjalnie szkolony, żeby radzić sobie z widokiem śmierci. Niemniej jeśli ktoś ginął pod przewróconym dźwigiem, to był tragiczny wypadek. Nagranie zaś przedstawiało kogoś umierającego powoli, i to na dodatek zapewne zamordowanego. Co budziło mocno odmienne emocje. A najgorszy był uśmieszek mordercy. Pusty i okrutny grymas, który ujrzeli na jego twarzy, nim opuścił pole widzenia. I to właśnie wywołało dreszcz. Emanujące z tego uśmiechu zło. – To co robimy? – spytał Redko. Chrup potarł policzek. Gdy zgodził się wyświadczyć wujowi przysługę, spodziewał się, że będzie to zwykła kradzież danych, i to nie poufnych czy o szczególnym znaczeniu. Zapewne takich, którymi Gwiezdne Królestwo Manticore i tak miało za jakiś czas dysponować. I na dodatek wszystkie miały być związane z Haven. W żadnym wypadku z Manticore. Z drugiej jednak strony… Oficjalne informacje o incydencie w układzie Secour były dawkowane oszczędnie, niemniej Chrup wiedział, że Guardian był w to zamieszany, a jego stary kumpel Travis Uriah Long służył wówczas na pokładzie tej jednostki. Oczywiście jako podoficer nie odegrał pewnie szczególnej roli w wydarzeniach, chociaż… jego nazwisko nie pojawiło się w raportach, jednak krótko po powrocie z Secouru Travis został skierowany na kurs oficerski. Musiał więc zrobić coś, co zostało zauważone i docenione. A teraz jeden z piratów, którzy brali udział w napadzie, został zamordowany. Być może Travis potrafiłby powiedzieć, o co tu chodziło. Przy odrobinie szczęścia może okaże się nawet skłonny przehandlować coś ze swojej wiedzy za te trochę detali, które wpadły Chrupowi w ręce. – Zacznijmy od materiału z portu kosmicznego – powiedział. – Da się do nich dobrać? – Pewnie tak – odparł ostrożnie Redko. – Hm… – I sprawdzimy, czy w pakiecie poczty Haven jest coś jeszcze – dodał Chrup, zanim jego towarzysz zdołał zaprotestować. – Bo chyba możemy załadować wszystko? – Zapewne większość. – Redko był wyraźnie coraz mniej zachwycony pomysłem. – Ale mieliśmy się zająć wyłącznie danymi o piratach. To tutaj… o tym…
– Wiem – przytaknął Chrup. – Ale gdzie twój duch przygody? – Mój duch przygody drapie się po głowie i zastanawia, jak nie trafić przed sąd wojskowy. – Rozumiem – mruknął Chrup. – Sam się tym zajmę. Daj mi kompa. Redko westchnął ciężko. – Akurat byś wiedział, jak to zrobić. Dobrze – powiedział z rezygnacją. – Tylko pamiętaj, będziesz moim dłużnikiem. – Spokojnie – rzucił Chrup. – Wątpię, żebyśmy łatwo zapomnieli dzisiejszy dzień. – A zwłaszcza ten uśmieszek mordercy, dodał w duchu. – Dalej, ściągaj materiał, zanim ktoś nas zauważy. Llyn skończył kurczaka kung pao i studiował plan miasta, gdy jego komunikator znowu się odezwał. To był Prążkowany. – Najwyższy Wybraniec zgodził się z panem spotkać – powiedział bez wstępów. – Niech pan czeka jutro o siódmej rano na rogu Czternastej i Kastylijskiej. Zostanie pan przewieziony na miejsce spotkania. – Wspaniale – odparł Llyn, mimo wszystko będący pod wrażeniem. Jak na marne pięćdziesiąt tysięcy była to dość szybka robota. Canaański rząd na wygnaniu cierpiał zapewne na brak funduszy, co było dobrą, a nawet bardzo dobrą nowiną. – Proszę podziękować Najwyższemu Wybrańcowi za uprzejmość. Wspomniał pan, że zależy mi na obecności tylko najbardziej zaufanych spośród jego ludzi? – Najwyższy Wybraniec nie lubi, jak się strzępi język po próżnicy – warknął Prążkowany. – Czternasta i Kastylijska, siódma rano. – Będę czekał – rzekł Llyn, powstrzymując się od wzmianki, że takie powtarzanie informacji też jest czczym gadulstwem. Połączenie zostało zakończone. Llyn westchnął i odłożył komunikator. Wiedział, że Khethy tam nie będzie. Nie będzie go w wozie, który po niego wyśle. Zapakują go i wywiozą tam, gdzie generał będzie na niego czekał. Pogadają, a potem odwiozą gościa. Zależnie od nastroju Khethy będzie to długa albo krótka podróż. Khetha z pewnością nie mieszkał daleko od Quechua City. Zapewne nawet nie trzymał się przedmieść. Należało oczekiwać, że preferował centrum miasta, gdzie był blisko wszystkiego, czego potrzebował do uprawiania polityki. No i znajdował się tu obok portu kosmicznego, skąd mógł w dowolnej chwili ulotnić się z planety. Na pewno trzymał tam swój statek. Tak, musiał mieszkać gdzieś w centrum. I to może całkiem blisko tej restauracji, w której Llyn właśnie siedział. Paranoicy są przewidywalni. Chociaż paranoja zwykle im nie służyła. Cokolwiek generał dla niego wymyśli, jutro o tej samej porze Llyn będzie wiedział już to, po co przybył na tę odległą planetę. Najwyższy Wybraniec zaś będzie martwy. Jak podawał plan miasta, dwie przecznice dalej znajdował się sklep sprzedający ręcznie robione szale i chusty. Llyn zebrał swoje rzeczy, dodał porządny napiwek do rachunku i
wyszedł na zalaną słońcem ulicę. Wieczór był jeszcze młody i jak na razie mężczyźni i kobiety z HMS Damocles nie sprawiali kłopotów. Jak na razie. Lisa ogarnęła spojrzeniem zatłoczoną wielką salę hotelu Hamilton. Od dłuższego czasu niemal podskakiwała, słysząc w gwarze głosów bardziej donośny śmiech, i modliła się w duchu, żeby nie usłyszeć nic więcej. Przyjęcie, które miało się ograniczyć do pomieszczeń hotelowych, już teraz zaczęło wylewać się na ulicę, co wydawało się całkowicie zgodne z miejscowym podejściem. Niemniej w załodze byli różni ludzie, na dodatek wymęczeni długim rejsem. Lisa naprawdę nie chciała, żeby RMN zyskała na tej planecie kiepską reputację. Zwłaszcza pierwszego wieczoru. Jutrzejszy dzień miał już być inny. Wszyscy zajmą się tym, po co przylecieli, ze szczególnym uwzględnieniem oficjalnych spotkań i imprez kulturalnych. Będą odwiedzać nawzajem swoje okręty, wymieniać się doświadczeniami i tak dalej. W drugiej połowie miesiąca zaplanowano kilka wycieczek po planecie, bez wątpienia z nadzieją, że goście z Manticore wejdą w rolę turystów i zostawią tu i ówdzie trochę gotówki. Na razie jednak mieli pierwszy od miesięcy wolny wieczór i gospodarze zdecydowali, że to idealna okazja, żeby urządzić przyjęcie. Ktoś pojawił się tuż obok i Lisa uniosła głowę. Komandor Shiflett zajmowała właśnie wolne krzesło. – Dobry – przywitała ją pierwsza oficer Damoclesa. – Wydawało mi się, że miała pani dołączyć do grupki Hendersona? – To było pół godziny temu, ma’am – odparła Lisa. – Dano mi do zrozumienia, że chodziło tylko o chwilę niezobowiązującej rozmowy. – Teoretycznie może tak – mruknęła Shiflett tonem sugerującym mocno odmienne zdanie. – Sądzę, że kapitan byłby zadowolony, gdyby trochę się tam pani poudzielała. – Spojrzała na kręcących się po sali podoficerów i marynarzy. – I raczej bez cierpiętniczej miny. Lisa skrzywiła się lekko. Shiflett była kuzynką kogoś z Izby Lordów. Kogo dokładnie, Lisa zdążyła już zapomnieć, niemniej pierwsza prezentowała typowe dla tej sfery podejście do kontaktów międzyludzkich. Lepiej od samych zainteresowanych wiedziała, jak powinni się zachowywać i z kim przestawać. – Chcę mieć pewność, że wszystko przebiegnie tu spokojnie. – Godne podziwu, ale od takich zadań są podoficerowie – zauważyła Shiflett. – Rozumiem, ma’am, ale kapitan uczynił mnie odpowiedzialną… – Przerwała, gdy jedna z twarzy wydała się jej dziwnie znajoma. Zwyczajna, przeciętna, osoba z jasnymi włosami… Chwilę potem skojarzyła, że to był tylko mat Plover. Na pewno nie morderca z dostarczonego przez Haven nagrania. – Pani komandor? – Przepraszam, ma’am – odezwała się Lisa. – Coś mi się przywidziało.
Zachowała się jak idiotka. Przecież morderca żadnym cudem nie dostałby się tak szybko z Haven na Cascę. Musiałby mieć własny statek kurierski. Albo wsiąść właśnie na Soleil Azur. Lisa zmarszczyła brwi. Ale przecież nie było go na Soleil Azur? Ktoś to chyba sprawdził? Czy rzeczywiście? – Przepraszam, ma’am – powiedziała. – Ma pani rację. Powinnam tam wrócić. – I dobrze – mruknęła Shiflett. – Ruszaj. Sala, którą komodor Henderson przeznaczył dla starszych oficerów, była trochę bardziej elegancka i znacznie cichsza. Lisa znalazła kapitana Marcella obok bufetu, gdzie rozmawiał z komodorem. Obaj trzymali kieliszki z jakimś wonnym winem. – Jesteś – odezwał się Marcello, ledwie ją zobaczył. – Zastanawialiśmy się już, gdzie cię wywiało. – Sprawdzałam imprezę marynarzy, która wylewa się z wolna na ulicę – odparła Lisa. – Komodorze, przyszło mi do głowy pewne pytanie. Zapewne głupie, ale chyba ktoś sprawdził załogę i pasażerów Soleil Azur? I mamy pewność, że nie ma wśród nich tego mordercy? – Jestem pewien, że ktoś się tym zajął – uznał Henderson z szerokim uśmiechem. – Z drugiej strony, imperia upadają czasem przez złudną pewność, że ktoś wykonał swoją robotę. – Rozejrzał się po sali. – Widzę, że komisarz Peirola też tu jest. Chodźmy. To szef Wydziału Portów Kosmicznych i Służby Celnej. Komisarz Peirola był niskim i korpulentnym mężczyzną, który wyraźnie lubił uciechy życia i nie przejmował się tym, co ktoś mógł o tym pomyśleć. Stał pośrodku małego kręgu oficerów, tak z Damoclesa, jak i miejscowych, i perorował zawzięcie, mimo żywej gestykulacji nie roniąc ani kropli z kieliszka. Gdy podeszli bliżej, Lisa usłyszała, że rozmowa dotyczyła zalet win importowanych. Rodziło to podłe najpewniej podejrzenie, że Peirola został szefem służby celnej jedynie po to, żeby móc w pierwszej kolejności testować różne delikatesy trafiające na planetę. – Oczywiście, że zostali sprawdzeni – odparł, gdy Henderson zdołał mu przerwać i wyłożyć sprawę. – To standardowa procedura, szanowni państwo. Zwykły rozsądek podpowiada, że nie należy jej zaniedbywać. – Oczywiście – zgodził się Henderson. – Ale czy moglibyśmy sprawdzić ich raz jeszcze? Tak dla naszego spokoju. Peirola westchnął teatralnie. – To ma być przyjęcie. Ale cóż, przypuszczam, że nasi dzielni obrońcy zawsze są na służbie. Chodźmy, mam tablet w kieszeni kurtki. Nie odstawiając kieliszka, poprowadził ich do szatni, gdzie postawił ostrożnie kieliszek na półce na kapelusze. Szybko wprowadził hasło. – Dobrze – powiedział, ustawiając tablet ekranem w ich stronę. – Tutaj są zdjęcia załogi… a tutaj pasażerów. Który plik mam otworzyć? – Pani komandor? – poprosił Henderson. Lisa znowu poczuła się jak idiotka. Żadna z twarzy nie pasowała do tego, co widziała na nagraniu. – Żaden. Przepraszam. Czasem coś tak mi przyjdzie do głowy…
– Wszystko w porządku. – Henderson skinął na Peirolę. – Dziękuję, panie komisarzu. – Żaden problem. – Mężczyzna spojrzał na ekran i sięgnął do ikony kończącej pracę. Nagle zmarszczył czoło i jego dłoń zamarła w pół gestu. – Komisarzu? – spytał Henderson. – Chwilę – mruknął Peirola. – Wygląda na to, że ktoś niedawno uzyskał dostęp do pakietu dostarczonego przez Soleil Azur. – Kto? – Nie kojarzę tego wywołania – odparł Peirola. – Ktoś… Nie. Ten ktoś nie miał właściwych uprawnień. – Mówi pan, że ktoś się tam włamał? – spytał Marcello. – Chyba że to był ktoś znany, kto potem zmienił login – zauważył Peirola, uważnie studiując dane. Lisa i Marcello wymienili spojrzenia. – I to pana nie niepokoi? – zapytał Marcello. Peirola wzruszył ramionami. – Niespecjalnie. Większość to jawne informacje. Ostatnie doniesienia z Haven, z Ligi i innych miejsc. Rozpowszechniane za darmo, jak pewnie wiecie. Albo i nie wiecie. Co do prywatnych informacji biznesowych i innych, to już sprawa samych zainteresowanych, żeby dobrze je zaszyfrować. Większość z nich o tym nie zapomina. – A dane na temat piratów? – spytała Lisa. – Te są razem z pakietami rządowymi, chronione najlepszymi szyframi – odparł komisarz. – Pewnie nie powinienem wam o tym mówić, ale zapewne dysponujecie tym samym kluczem. – Wydaje mi się, że komandor Donnelly pytała o co innego – powiedział Marcello. – Zastanawiała się raczej, czy te dane zostały wykradzione. – Aha. – Peirola zerknął na Lisę i ponownie na tablet. – Sprawdźmy… Tak, chyba zostały. Wydaje się, że to była pierwsza grupa danych, do których się dobrano. – Włącznie z nagraniem wideo? – spytała Lisa. – To jest jakieś wideo? – Peirola znowu podniósł głowę. – Nagrali piratów? – Nie do końca – odparł Marcello. – Może pan ustalić, co jeszcze ściągnęli? – Nie wiem, czy cokolwiek ściągnęli – odpowiedział komisarz niepewnie. – Wiem tylko, że dostali się do środka. Stąd nie ustalę, jakie pliki skopiowali. – To może lepiej udać się gdzieś, gdzie da się to sprawdzić – zaproponował Henderson. – To naprawdę aż tak pilne, komodorze? – zaprotestował Peirola. – To, że ktoś pokonał zabezpieczenia i skopiował kilka plików, nie znaczy jeszcze, że zdoła je odczytać. Proszę mi zaufać, tych szyfrów nie da się złamać. Nic im nie przyjdzie z tej zdobyczy. – Skąd może pan wiedzieć? – odparował Henderson. – Wątpię, żeby zrobił to ktoś, kto po prostu nie mógł się doczekać swojej poczty. Trzeba przyjrzeć się sprawie. I tak, należy to zrobić teraz. Peirola znowu westchnął, ale zrozumiał, że nie ma co dyskutować. – Niech będzie, komodorze. – Spojrzał tęsknie na kieliszek, po czym wziął kurtkę pod
pachę i skierował się przez tłum mundurowych w stronę wyjścia. – Możemy jakoś pomóc? – spytał Marcello. – Nie sądzę – odparł Henderson, odprowadzając komisarza spojrzeniem. – Peirola ma rację co do szyfrowania. W zasadzie wszystko poza publicznym pakietem powinno być skutecznie chronione. – Chyba że haker zdobył kod. – Właśnie – przytaknął Henderson. – Tak czy siak, mamy tu dziwne zgranie w czasie. Bo przecież prościej byłoby poczekać, aż wiadomość zostanie doręczona, i wtedy ją dopaść. – To nie zostały jeszcze doręczone? – spytał Marcello. – Frachtowiec przyleciał chyba tydzień temu? – Zapewne przecenia pan nasz system pocztowy – zauważył Henderson. – Większość plików jest dosyłana w ciągu kilku godzin, ale bywa, że niektóre czekają nawet kilka dni. Z różnych przyczyn, biurokratycznych albo technicznych, nie wiem dokładnie. Mamy tak mało podobnych przesyłek, że nikomu nie chce się opracowywać szczegółowych procedur. No i jest jeszcze opcja poste restante dla ludzi, którzy chcą, żeby wiadomość czekała, aż sami wywołają ją specjalnym kodem. – Dziwny zwyczaj – mruknął Marcello. – Równie dobrze można ją przecież odebrać od razu i przeczytać później. – Miewa to pewien sens – wyjaśnił Henderson. – W przypadku legalnych wiadomości chodzi zwykle o sprawy biznesowe, wszystkie strony transakcji chcą poznać treść jednocześnie, i to w obecności wszystkich zainteresowanych. Te mniej legalne związane są z działalnością gangów, a te wolą raczej nie podawać swoich adresów. – Mogę o coś spytać, sir? – odezwała się Lisa. – Czy jest możliwe, że haker włamał się do systemu nie po to, żeby coś znaleźć, ale raczej żeby wymazać część danych? Henderson aż sapnął. – To byłoby sprytne. – Wciąż się zastanawiasz nad listą załogi i pasażerów? – spytał Marcello. – Albo to, albo dane na temat piratów – odparła Lisa. – To przynajmniej możemy sami sprawdzić – powiedział Henderson. – Mamy cały pakiet skopiowany zaraz po przybyciu Soleil Azur. Proste porównanie ujawni, czy coś się zmieniło. – Wyprostował się energicznie. – I też nie będziemy z tym zwlekać. Zaraz pojadę do biura i wszystko sprawdzę. Kapitanie Marcello, komandor Donnelly, proszę dobrze się tutaj bawić. – Nie zwlekając ani chwili, ruszył śladem Peiroli. – Odnoszę wrażenie, że rutynowe odbieranie poczty nabrało nagle rumieńców – zauważył kapitan Marcello. – Robi się ciekawie. – Tak – zgodziła się Lisa. – Jakie rozkazy, sir? Marcello wydął wargi. – Żadnych. Tylko sugestia, żeby wziąć sobie do serca życzenie Hendersona i dobrze się bawić – powiedział. – Wygląda na to, że jutro zacznie się niezłe polowanie.
Rozdział VI Skrzyżowanie Czternastej i Kastylijskiej otoczone było budynkami, w których, w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, znajdowały się: kafejka, punkt napraw sprzętu gospodarstwa domowego, bar śniadaniowy i delikatesy. Wszystkie były jeszcze zamknięte ze względu na wczesną porę, chociaż bar szykował się do otwarcia. Nie było prawie żadnego ruchu, co zapewne stanowiło powód, dla którego Khetha wybrał to właśnie miejsce. Oczywiście mógł mieć swoje niecne powody, żeby jak najmniej osób widziało tutaj Llyna. Szczęśliwie i jemu nie zależało na rozgłosie, chociaż przyczyny tego były całkiem odmienne. W duchu założył się nawet ze sobą, że mimo deklaracji Prążkowanego mogą zaprowadzić go do któregoś z pobliskich budynków. Tacy domorośli dyktatorzy jak Khetha zwykle mieli się za wyjątkowo sprytnych. Niemniej w tym przypadku chęć pokazania się przeważyła ostatecznie nad pragnieniem zaimponowania gościowi zdolnością kombinowania. Samochód, który kilka chwil później zatrzymał się obok Llyna, był klasycznie wielki, ciężki, z przyciemnionymi po gangstersku szybami. Drzwi się otworzyły i jakaś rosła postać skinęła na Llyna, żeby wsiadał. Posłuchał. Dłoń wyciągnęła się teraz ku niemu wnętrzem do góry w niemym rozkazie. Llyn bez słowa podał tamtemu komunikator, po czym odczekał cierpliwie, aż szybkie przesunięcie czujnika wykaże, że nie jest uzbrojony. Chwilę potem sięgnął do drzwi. Wóz ruszył, zanim zdołał je całkiem zamknąć. – Niezła bryka – powiedział, rozglądając się po mrocznym wnętrzu. Poza rosłym mężczyzną, który siedział obok, jeszcze jedna osoba znajdowała się z tyłu. Był to szczupły facet na rozkładanym siedzeniu naprzeciwko. Kierowcy nie było widać za sprawą nieprzezroczystej przegrody i nie dawało się powiedzieć, czy z przodu nie siedzi ktoś jeszcze. – Doceniam, że oszczędziliście sobie rytuału z zakładaniem worka na głowę. Ktoś ze średniego personelu Khethy odpowiedziałby zapewne uprzejmą, ale i całkiem neutralną kwestią. Przedstawiciel wyższej warstwy spróbowałby wybadać, czy Llynowi często zdarzały się takie sytuacje. Ten tutaj w ogóle nie zareagował, musiał więc zaliczać się do najniższej grupy zwykłych wykonawców poleceń. Llyn oczekiwał czegoś takiego. Ktoś naprawdę bystry, a nie tylko udający bystrego, wysłałby rozgarniętą osobę, która spróbowałaby się czegoś dowiedzieć o tajemniczym gościu. Zrodziłoby to pewne niedogodności, jak ryzyko wzbudzenia podejrzeń jeszcze przed samym spotkaniem czy pozostawienie za sobą nazbyt rozgarniętego świadka. Niemniej sugestia, żeby Khetha posłużył się tylko najbardziej zaufanymi ludźmi, musiała chyba podziałać. Sięgnął po najbardziej lojalnych osiłków. W ten sposób istniała szansa, że ściągnął ich wszystkich. I dobrze, bo gdy przyjdzie pora, będą w komplecie pod ręką. Dobrze było robić interesy z kimś aż tak przewidywalnym. Oczywiście oznaczało to, że wokół dyktatora będzie cała masa uzbrojonych gangsterów,
niemniej i to odpowiadało Llynowi. Miał tydzień, żeby w miejscowych archiwach poczytać o Canaanie i Khecie, i nie miał większych wątpliwości, jak samo spotkanie zostanie przygotowane i jak będzie przebiegało. Pierwszym znakiem, że u dyktatora ciekawość przeważyła nad ostrożnością, było to, że nie odjechali wcale aż tak daleko. Samochód zatrzymał się ledwie kwadrans po opuszczeniu skrzyżowania. Mężczyzna siedzący naprzeciwko otworzył drzwi, wysiadł, rozejrzał się wkoło i skinął na pasażera. Llyn niepostrzeżenie skruszył powłokę pastylki, którą wsunął do ust jeszcze w hotelu, i opuścił pojazd. Znalazł się w tunelu wiodącym z ulicy do czegoś, co mogło być podziemnym parkingiem. Nadal jeszcze się rozglądał, gdy drugi mężczyzna także wysiadł i zamknął drzwi wozu. Samochód skręcił ostro w lewo i odjechał odnogą tunelu wiodącą zapewne pod górę. Chudy chwycił Llyna za ramię i ruszył wraz z nim w głąb. Po kilku chwilach żwawego marszu dotarli do nieoznakowanych drzwi po lewej. Llyn cały czas milczał, a za sobą słyszał tylko kroki tego drugiego. Niemal natychmiast drzwi się otworzyły i ze środka wyłonili się Prążkowany i Niebieski, znani już Llynowi z poprzedniego dnia. Pierwszy szybko rozejrzał się i pokazał przybyłym, żeby weszli do środka. Za progiem ciągnął się krótki korytarz wiodący do kolejnych drzwi, tym razem opancerzonych. Gdy zewnętrzne drzwi zamknęły się z cichym kliknięciem, Prążkowany minął gościa i ruszył ku tym wewnętrznym. Niebieski pełnił funkcję tylnej straży. Za kolejnym przejściem znajdowało się niewielkie pomieszczenie o metalowych ścianach. Zapewne dźwiękoszczelne. Na środku stał długi stół, na którego jednym końcu siedział mężczyzna w jakiejś kurtce mundurowej z rzędami medali na piersi. To był generał Khetha, sam Najwyższy Wybraniec. Z boku siedział trochę tęższy cywil. Obaj uważnie obserwowali Llyna. Za generałem stało dwóch osiłków z luźno opuszczonymi rękami, bez dwóch zdań ochroniarze. Oni zwracali na Llyna jeszcze większą uwagę. Trzecie krzesło, stojące przy bliższym końcu stołu, było puste i czekało chyba na Llyna. Pod ścianą znajdował się stół z parującym samowarem i rzędem filiżanek. Llyn opanował uśmiech. To też było na jego liście. Mieszkańcy Canaanu przywiązywali wielką wagę do rytuałów gościnności, które różniły się mocno zależnie od statusu majątkowego witanych. Ustawienie samowara z herbatą podczas pierwszego spotkania z kimś całkiem obcym sygnalizowało chęć nawiązania dobrych kontaktów biznesowych albo politycznych. Ktoś nieznający tamtejszej kultury nie miał prawa odczytać znaczenia tego czy innych rytuałów, ale wszystko wskazywało, że Khetha nadal się do nich stosował, chociaż oczywiście nie mógł wiedzieć, czy zostanie zrozumiany. Ewentualnie był to test mający pokazać, na ile Llyn jest powiązany z Canaanem. W sumie i tak drobiazg bez znaczenia. Khetha mógł próbować różnych sztuczek, a Llyn zamierzał rozgryźć je wszystkie. Pomysł z samowarem zaliczał się do najprostszych. Niemniej miło było zauważyć, że ofiara chwyciła przynętę. Aż do tej chwili inicjatywa należała do Khethy i jego ludzi i w końcu należało to zmienić. – Dzień dobry, generale – powiedział Llyn, podchodząc energicznym krokiem do stołu i zajmując miejsce. Pastylka zaczynała działać i czuł, jak serce niemalże boleśnie łomocze mu w piersi. – Doceniam, że zechciał pan spotkać się ze mną i nie kazał mi czekać. – Przechylił
głowę. – Chociaż… może raczej powinienem zwracać się do pana Najwyższy Wybrańcu? Cywil omal nie wyskoczył z odzieży, ale Khetha tylko się uśmiechnął. – Generale wystarczy – odparł. W tej samej chwili dwóch ludzi z samochodu zajęło miejsca po obu stronach Llyna, odbicie światła na ścianie zaś sugerowało, że Prążkowany i Niebieski wyszli na korytarz. – Proszę nie zakładać, że skoro zdecydowałem się z panem spotkać, to na pewno zamierzam robić z panem interesy – kontynuował Khetha. – Prawda jest taka, że rozbudził pan moją ciekawość. – Uśmiechnął się lekko i w niezbyt przyjemny sposób. – I lepiej, żeby tak zostało. Zacznijmy więc od tego, jak się pan nazywa. – Obawiam się, że to akurat nic panu nie powie – stwierdził Llyn. – W wyższych kręgach, które decydują o losie galaktyki, znany jestem jako Pointer. – Myślałem, że to rasa psa – prychnął cywil siedzący obok generała. – Zgadza się – odparł Llyn, patrząc na niego z ukosa. – I zapewniam pana, że jestem równie wiernym sługą jak mój psi imiennik. – Spojrzał znowu na Khethę. – Ale najpierw najważniejsze. – Sięgnął do kieszeni marynarki. I natychmiast zamarł, kątem oka dostrzegając jakiś ruch. Nie zmieniając położenia dłoni, spojrzał na stojącego z lewej ochroniarza. Mężczyzna podwinął prawą połę marynarki i trzymał dłoń na rękojeści tkwiącego wciąż w kaburze pistoletu. Jak rozpoznał odruchowo Llyn, był to paxlane 405 na bezłuskowe naboje kalibru 10 mm. – Przepraszam serdecznie, generale – powiedział i powoli wyciągnął dłoń z kieszeni, pokazując trzymany w palcach czip. – Ponieważ mam pański czas za nadzwyczaj cenny, uznałem, że właściwym będzie podziękować panu za poświęcenie mi jego cząstki. – Ostrożnym ruchem nadgarstka posłał czip po blacie w stronę Khethy. Ten nawet się nie poruszył. – Ulobo? – rzucił. Cywil skrzywił się lekko i ostrożnie wziął czip, po czym wyciągnął z kieszeni tablet i wsunął kawałek tworzywa do slota. – To kolejny numer schowka – powiedział. – Według tego, co mam na ekranie, także zawierającego pięćdziesiąt tysięcy w diamentach. – Szczodry podarunek – powiedział Khetha, spoglądając uważnie na Llyna. – Tylko drobny wyraz wdzięczności za okazanie dobrej woli – zapewnił go Llyn. Było warto, skoro dzięki temu dowiedział się, gdzie jeden z ochroniarzy trzyma broń. Pięćdziesiąt tysięcy nie było wygórowaną ceną za taką informację. – Czy w tej sytuacji mogę mieć nadzieję, że zechce mnie pan wysłuchać? – Oczywiście – stwierdził z uśmiechem generał. – Ma pan dziesięć minut. – Zatem będę się streszczał. – Llyn wskazał spojrzeniem na samowar. – Zastanawiam się, czy pańska gościnność obejmuje poczęstowanie mnie filiżanką herbaty? Khetha ponownie się uśmiechnął, tym razem niemal triumfalnie. Skoro gość poprosił o herbatę, zamiast zaczekać, aż zostanie poczęstowany, ustawił się na niższej pozycji, co dawało gospodarzowi spore fory. Oczywiście zakładając, że przybysz znał znaczenie poszczególnych elementów rytuału herbacianego.
A nawet jeśli ich nie znał, dla Khethy ten epizod i tak miał wielkie znaczenie. Ostatecznie nie zostało mu wiele więcej ponad rytuały i pozory. Straciwszy niemal wszystko, mógł już cieszyć się tylko z drobiazgów. Dla Llyna nic z tego nie miało znaczenia. Naprawdę zależało mu jedynie na tym, żeby dostać filiżankę herbaty. Khetha zaś, w swoim poczuciu wygrawszy pierwszą rundę, nie miał nic przeciwko odrobinie gościnności. – Oczywiście – powiedział i skinął na Ulobo. Ten znowu się skrzywił, jakby oczekiwania gościa były mu nie w smak, wstał i podszedł do stolika pod ścianą. – Pańskie minuty uciekają – przypomniał generał. – Sprawa jest prosta – rzekł Llyn. – Czternaście lat temu został pan pozbawiony władzy i wygnany z Canaanu. Od tamtej pory poszukuje pan sposobu, że powrócić na planetę i odrodzić swoje rządy. W tym czasie musiał pan nawiązywać kontakt z różnymi grupami piratów albo najemników, którzy mogliby wesprzeć pana w tych staraniach. – Z paroma owszem – przyznał Khetha. – Jednak większość z nich była zbyt skrępowana zapisami prawa czy archaiczną moralnością, żeby na coś się przydać. Pozostali mieli zbyt wygórowane stawki. – Wskazał na czip. – Ale doceniam pański datek na nasz fundusz patriotyczny. – I w tym sedno problemu – powiedział Llyn i przerwał na chwilę, dziękując skinieniem głowy Ulobo, który postawił przed nim filiżankę parującej herbaty. – Jak pan wspomniał, najlepsze grupy najemników nie są tanie. – Przerwał ponownie, unosząc filiżankę do ust i udając, że upija łyk. W rzeczywistości nie zamierzał pić. Raz, że napój był zbyt gorący, a dwa, nie miał pojęcia, czego Khetha czy Ulobo mogli dosypać do herbaty. Powoli odstawił filiżankę. I w tej samej chwili niepostrzeżenie wrzucił do środka dwie malutkie kapsułki, które ukrywał w dłoni. – Ja zaś borykam się z dokładnie odwrotnym problemem – poinformował, odsuwając filiżankę kilka centymetrów od siebie. – Mój klient potrzebuje usług jednej z tych… mniej rzucających się w oczy grup. I wprawdzie nie cierpi na brak środków, jak już pan zauważył, ale nie wie, jak się z nimi skontaktować. Podobnie jak ja. – To zaiste dylemat – odparł Khetha. – Jak zamierza pan go rozwiązać? – Pomyślałem, że moglibyśmy połączyć nasze siły, żeby rozwiązać oba problemy za jednym zamachem – powiedział Llyn. Czy jego serce naprawdę zaczynało się uspokajać? – Wy macie dojścia, ja mam dostęp do pieniędzy. Proponuję, żeby skontaktował mnie pan z najbardziej obiecującą z takich grup, a w zamian… – Uśmiechnął się. – W zamian mój klient wyposaży pana w środki umożliwiające powrót do władzy. Ulobo jakby urósł trochę na swoim siedzisku. – Wszystkie niezbędne środki? – spytał z niedowierzaniem. – Całość sumy – potwierdził Llyn. Jego serce rzeczywiście zwalniało szalonego biegu. – Jest pan gotów szczodrze rozporządzać pieniędzmi klienta – stwierdził obojętnie Khetha. – Pytanie, czy pański klient to zaakceptuje.
– Bez obaw – odparł Llyn. – Mam wszelkie upoważnienia, z finansową carte blanche włącznie. Mój klient zdaje sobie sprawę z pośpiechu. Im bardziej będziemy zwlekać z porozumieniem, tym mniejszy będzie jego późniejszy zysk. Zakładając, że operacja zacznie się w ciągu najbliższych pięciu lat, zarobi dość, żeby bez najmniejszych problemów zapłacić najemnikom za przywrócenie pana do władzy na Canaanie. – To musi być coś bardzo dochodowego – zauważył w zamyśleniu Khetha. – Tak jest. – A pan jest gotów poświęcić pięć lat na sprawdzanie różnych grup najemników, żeby wybrać tę, która będzie panu odpowiadać. – To już moja sprawa – rzucił Llyn. – Pan, dla odmiany, nie ma nic do stracenia, a wszystko do zyskania, jeśli zgodzi się pan na naszą propozycję. – Uśmiechnął się. – I nie chodzi tylko o powrót do władzy. – Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał Ulobo. – To znaczy, że jeśli jego klient opłaci wszystkie rachunki, my już nie będziemy musieli przekazywać zebranych przez nas środków Volsungowi – powiedział Khetha i uniósł brew. – I nikt spoza tego pokoju nie będzie nawet o tym wiedział. – Aha – mruknął Ulobo i wyraźnie się rozpogodził. – Te środki zaś to muszą być teraz setki tysięcy solarnych kredytów – dodał Llyn, powstrzymując uśmiech. Teraz znał już nazwę tej grupy: Volsung. Jeden krok bliżej celu. – Nadal oczekuje pan od nas naprawdę wiele, za całą gwarancję dając jedynie słowo – zauważył Khetha. – Nie aż tak wiele – zaoponował Llyn. – Najgorszy scenariusz to taki, że zniknę z waszym kontaktem i nigdy więcej o mnie nie usłyszycie. Jedyne, co wówczas stracicie, to trochę czasu, który wasi przeciwnicy wykorzystają na odbudowę gospodarki Canaanu. W sumie, jak o tym pomyślę, to im dłużej poczekacie, tym więcej będziecie mogli zyskać. – Skinął na czip w tablecie Ulobo. – A dzięki mnie jesteście sto tysięcy do przodu. Khetha spojrzał na Ulobo. Ten nie wyglądał na zadowolonego z przebiegu spotkania, ale skinął głową. – Niemniej to wszystko będzie możliwe przy założeniu, że wasza grupa najemników dysponuje środkami, żeby wykonać zlecenie mojego klienta – odezwał się Llyn, zanim ktokolwiek inny zdążył zabrać głos. – Wykładam karty. Czas, żebyście i wy coś wyłożyli. – Co pan chce wiedzieć? – spytał Khetha. – Na początek, gdzie ich szukać. Planeta, miasto i tak dalej. Khetha zacisnął wargi, po czym wzruszył lekko ramionami. – Ich centrala jest w Rochelle na planecie Telmach. To w Konfederacji Silesiańskiej… – Wiem, gdzie to jest – powiedział Llyn. Przerywanie despocie było ryzykowne, ale nie miał wyboru. Jego puls niemal wrócił do normy i trzeba było kończyć sprawę. W każdej chwili ktoś mógł zauważyć, że dziwnie drętwieje mu dłoń. – Jakimi środkami dysponują? Interesuje mnie zwłaszcza liczba okrętów wojennych. Oraz jakich są klas. – Mają wszystko, czego pan potrzebuje – zapewnił Khetha. – Ile? – powtórzył Llyn.
Generał przymrużył powieki, ale skinął na Ulobo, który wprowadził jakiś kod do tabletu. – Cztery krążowniki liniowe – zameldował, przeglądając jakiś dokument. – Krążowników… osiem. Lekkich i ciężkich. Do tego dziesięć niszczycieli i fregat. Mają też trzy transportowce piechoty i kilkanaście jednostek pomocniczych. – Wspaniale – odparł Llyn. Ulobo bez wątpienia wolniej poruszał dłońmi, manipulując przy tablecie, niemniej szczęśliwie jego umysł zwalniał w podobnym stopniu, co oznaczało, że minie jeszcze chwila, nim zauważy, w jakim jest stanie. – Brzmi dobrze. Czy ma pan konkretny kontakt na kogoś z tej grupy? – Nie kogoś. – Ulobo postukał w ekran tabletu. – To sam dowódca, admirał Cutler Gensonne. – Jestem pod wrażeniem. – Niejakie podbicie ego Khethy nie powinno zaszkodzić, zwłaszcza po tak nieuprzejmym przerwaniu mu kilka minut wcześniej. – Zakładam, że ma pan również pod ręką statek, który może nas do niego zabrać? – Słucham? – spytał Ulobo, marszcząc brwi. – Statek – powtórzył Llyn. Był niemal pewien twierdzącej odpowiedzi, biorąc pod uwagę, jak pospiesznie Najwyższy Wybraniec ewakuował się kiedyś z Canaanu. Musiał jednak mieć pewność. – Taki o wystarczającym zasięgu, żeby zabrać nas na Telmacha. – Oczywiście, że mamy statek – odparł niepewnie Ulobo, spoglądając na szefa. – Ale chyba nie proponuje pan, żeby lecieć już teraz? – W żadnym razie – odpowiedział Llyn. – Przynajmniej nie razem. Ulobo jeszcze bardziej zmarszczył czoło, Llyn tymczasem sięgnął w lewo, odgarnął połę marynarki ochroniarza i wyszarpnął z kabury jego pistolet typu Paxlane 405. Tamten próbował mu przeszkodzić, odsunąć się i złapać wyciągniętą dłoń, ale reagował zbyt wolno. Uspokajacz, którego Llyn dodał do herbaty i który wyparował z gorącego płynu, zaburzył koordynację ruchów mężczyzny i skutecznie zamącił mu w głowie. Llyn bez trudu uniósł broń i wypalił ochroniarzowi w pierś, kończąc wszelkie jego rozpaczliwe starania. Nim ucichło echo wystrzału, agent przesunął pistolet o sto osiemdziesiąt stopni i wziął na cel ochroniarza po lewej generała. Potem tego po prawej. Na końcu gościa, którego miał po swojej lewej. Wszyscy trzej padli na podłogę z dłońmi wczepionymi w kabury własnej broni. Khetha już rozpinał kurtkę mundurową. Był wściekły. Ulobo kulił się z przerażenia. Nic im to nie pomogło. Wystarczyły dwa strzały, żeby dołączyli do ochroniarzy. Zaraz potem Llyn wstał i wycelował broń w drzwi, którymi wszedł. Jeśli pokój nie był tak dźwiękoszczelny, jak mogło się wydawać, należało oczekiwać, że Prążkowany i Niebieski wpadną tu zaraz, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jednak drzwi pozostawały zamknięte. Albo pomieszczenie naprawdę było idealnie wyciszone, albo takie odgłosy dobiegały z niego przy różnych okazjach. Nie spuszczając spojrzenia z drzwi i wciąż celując w nie z pistoletu, Llyn przesunął się do leżącego ciała Ulobo ze szklistymi oczami i wziął jego tablet. Wytarł kilka kropli krwi o marynarkę zabitego i spojrzał na ekran. Przy takich operacjach zawsze istniało ryzyko, że środek zadziała zbyt wcześnie. Ulobo mógł coś pomylić, cytując z pamięci. Ale nie. Volsung Mecenaries istniało naprawdę, na ekranie zaś wyświetlała się ich pełna dokumentacja, wraz z nazwiskami kontaktów, numerami,
adresami i hasłami dostępu. Była nawet cała korespondencja, którą Khetha wymieniał przez ostatnie lata z admirałem Gensonne’em. Mając to wszystko, Llyn mógł zacząć negocjacje z Volsungiem i wynająć firmę do ataku na Manticore. Co więcej, wszystkie tropy będą się urywać w tym pokoju w układzie Casca. Nie zostanie nic, co mogłoby w przyszłości wskazywać na Axelrod. Inna sprawa, że pewnie nikt nie zarządzi śledztwa. Ostatecznie historię zawsze piszą zwycięzcy, Axelrod zaś pilnował, żeby się do nich zaliczać. W sumie Llyn został nawet poinformowany, że jeśli będzie musiał pozostawić Khethę i jego ludzi przy życiu, nic wielkiego się nie stanie. Niemniej agent zawsze – naprawdę zawsze – pilnował, żeby nie zostawiać za sobą tropów. A skoro o tym mowa… Wróciwszy do ciał ochroniarzy, odzyskał swój komunikator. Sam wzór wiadomości przygotował już sporo wcześniej, podczas lotu z Haven, zostało tylko wstawić niezbędne szczegóły, jak lokalizacja miejsca, w którym przebywał. Sprawdził odczyt GPS. Tak jak sądził, znajdował się wciąż w centrum miasta. Wprowadził namiar do wiadomości i dorzucił umówione hasło. Członkowie gangu powinni zaraz wyruszyć w drogę i zająć się tym, do czego Llyn ich wynajął. A gdyby nawet spaprali sprawę, też nie byłoby tragedii. Żaden nie wiedział, kto naprawdę ich wynajął ani czyimi ciałami mieli się zająć. Na pewno nie widzieli jego prawdziwej twarzy. Jeszcze kilka godzin i nie zostanie żaden ślad mogący chociaż teoretycznie doprowadzić kogoś do Llyna, Khethy czy korporacji Axelrod. Skopiowanie danych na temat najemników zabrało minutę. Znalezienie informacji o prywatnym statku generała kolejne pięć, ale obejmowało to także parametry orbity parkingowej, kody dostępu i kody startowe. W następnej kolejności zlokalizował wahadłowiec Khethy, parkujący w prywatnym hangarze portu kosmicznego na południowy zachód od miasta. Taki wahadłowiec wymagał zwykle dwuosobowej załogi, statek kosmiczny zaś, jako o wiele bardziej złożony, potrzebował od dziesięciu do dwudziestu ludzi, żeby w ogóle wystartować. A Llyn był sam. Ufał jednak, że zdoła bez większych trudności poradzić sobie z obiema jednostkami. Ktoś w rodzaju Najwyższego Wybrańca nie mógł przecież oczekiwać, że załoga będzie zawsze gotowa do szybkiej ewakuacji z planety. W tej materii raczej nie mógł być pewien nawet najbliższych doradców i ochroniarzy. Od lat żył jakby na krawędzi i, co jeszcze ważniejsze, nigdy nie pozwalał, żeby jego los zależał od kogoś trzeciego. Z tego powodu zadbał najpewniej o taką automatyzację swoich jednostek, żeby dało się nimi sterować w pojedynkę. I rzeczywiście. Jak wykazało pobieżne sprawdzenie parametrów, i wahadłowiec, i jednostka kurierska miały pełne automatyczne sterowanie, z siłownią i impellerami wyposażonymi w zdublowane systemy zabezpieczające. Co więcej, komputer nawigacyjny dysponował zaprogramowanymi wykresami kursowymi do ponad dziesięciu różnych układów. Llyn miał spore przygotowanie, włączając w to pilotaż, astrogację i obsługę techniczną. Bez dwóch zdań powinien sobie poradzić.
Gdyby jednak po dotarciu do wahadłowca stwierdził, że nie będzie tak łatwo, miał rozwiązanie awaryjne. W minionym tygodniu poświęcił chwilę na przygotowanie gruntu pod wynajęcie niewielkiej załogi, która dostarczyłaby go do któregoś z układów, gdzie dzięki kontaktowi z innym agentem korporacji mógłby uzyskać alternatywny środek transportu. Przez kolejne pięć minut przeglądał zawartość tabletu Ulobo. Nie szukał niczego konkretnego, wchodził na ślepo w różne katalogi. Dowiedział się przy tym, że Khetha przez cały czas śledził, co się działo na Canaanie. Starał się być na bieżąco, chyba wynotowywał nazwiska ludzi, których miał ochotę stracić po powrocie do władzy. Musiało to być kosztowne hobby, zważywszy na cenę międzygwiezdnego przekazu danych, ale w tym przypadku jakoś nie zaskakiwało. Od teraz wszyscy ci ludzie mogli spać spokojnie, chociaż wcale nie wiedzieli, że ktoś dybał na ich życie. Pora się ewakuować. Za dziesięć do piętnastu minut miejscowy element powinien zjawić się w garażu i Llyn w żadnym razie nie miał zamiaru się z tymi ludźmi spotykać. Zwłaszcza że zgodnie z poleceniem mieli sprzątnąć na czysto wszystko, cokolwiek tu znajdą, i trudno byłoby wytłumaczyć tej bandzie, że właśnie Llyn ich wynajął. W najlepszym razie straciłby przez to trochę cennego czasu. W najgorszym – ocalali mieliby więcej ciał do sprzątania. Wyłączył tablet i położył go z powrotem na stole przed byłym właścicielem. Potem przeszedł przez pokój, otworzył drzwi i zastrzelił stojących za nimi Prążkowanego i Niebieskiego, zanim ci w ogóle zrozumieli, że ktoś ich atakuje. Broń zostawił obok ciał i ruszył tunelem do wyjścia. Wciąż było dość wcześnie, ale Quechua City zaczynało już ożywać. Llyn poświęcił chwilę na zorientowanie się w terenie i moment później wiedział, w którym kierunku znajduje się centrum handlowe, hotel i tak dalej. Mógłby złapać taksówkę, ale na razie wolał pieszo oddalić się z miejsca przestępstwa. Przechodnie rzadko coś zapamiętywali, monitoring taksówek wręcz odwrotnie. Poza tym miał jeszcze trochę wolnego czasu. Ruch uliczny wciąż był słaby i pojedynczy pojazd lecący po pustym niebie musiałby zwracać uwagę. Za jakąś godzinę będzie już inaczej. Wtedy poleci do portu kosmicznego i uruchomi wahadłowiec Khethy. Na razie przypomniał sobie, że przez pracowicie spędzony ranek przeoczył śniadanie. Uśmiechnął się więc pod nosem i skierował z powrotem na skrzyżowanie Czternastej i Kastylijskiej. Zapachy, które dolatywały z baru śniadaniowego jeszcze przed jego otwarciem, były naprawdę kuszące.
Rozdział VII Natchniona w swej nieskończonej mądrości komandor Shiflett zdecydowała, że mężczyźni i kobiety z załogi Damoclesa powinni zacząć dzień po imprezie powitalnej od porannej zaprawy przeprowadzonej na ulicach Quechua City. Royal Manticoran Navy, także w swej nieskończonej mądrości, dawno już postanowiła, że poranna zaprawa jest nadzorowana przez podoficerów. Chrupowi to nie przeszkadzało. Nauczył się już kontrolować ilość spożywanego alkoholu, zwłaszcza wobec perspektywy wczesnego wstania. Poza tym nie miał nic przeciwko rozprostowaniu kończyn po dwóch miesiącach spędzonych na pokładzie okrętu. Niestety, nie wszyscy z załogi byli podobnie przewidujący. Spośród pięciu mężczyzn i trzech kobiet, których miał przegonić pobliskimi ulicami, połowa ledwie trzymała się na nogach. Reszta zachowywała pion, ale z jakiegoś powodu nie miała wielkiej ochoty oglądać świata. Niemniej skoro pierwsza kazała wycisnąć z nich nieco potu, tak też musiało się stać. Chrup ustawił całe towarzystwo i mało delikatnie zwrócił mu uwagę, że drużyna technika Redki zdołała odsadzić się już pół drogi do najbliższej przecznicy. To był argument za popędzeniem gromadki. Ruszyli więc radośnie do dwukilometrowego biegu w chłodnym, porannym powietrzu. Gdy byli trzy przecznice dalej, Chrup usłyszał ten odgłos. Czy raczej odgłosy. Tylko dwa, niezbyt głośne, lekko przytłumione. Mimo to coś sprawiło, że przeszedł go dreszcz. – Stać – rozkazał drużynie i rozejrzał się wkoło. Kątem oka dojrzał, że Redko też zatrzymał swoich i lustrował okolicę. – Redko, słyszałeś? – zawołał, podbiegając do przyjaciela. – Tak, słyszałem – odparł tamten, gdy Chrup się przy nim zatrzymał. – Nie wiem, co to było, ale słyszałem. – Brzmiało jak strzały – powiedział Chrup. – Nie wiem. – Redko zmarszczył czoło. – Dla mnie jak… W sumie nie wiem, ale jakoś nie na miejscu. I niby co powinniśmy teraz zrobić? – Zadzwonić – rzucił Chrup, włączając komunikator na nadgarstku z wprowadzonym jeszcze przed lądowaniem trzycyfrowym numerem alarmowym, obowiązującym na tej planecie. Wybrał połączenie, chociaż nie wiedział jeszcze, co powiedzieć… – Numer alarmowy, słucham. – Wydaje mi się, że właśnie słyszałem dwa strzały z broni palnej – powiedział Chrup. – Jestem na rogu… – Proszę się przedstawić. Chrup zaczerpnął głęboko powietrza. W Gwiezdnym Królestwie każdy komunikator
przekazywał służbom dane dzwoniącego, ale tutaj było inaczej, ewentualnie wciąż nie wprowadzono gości do systemu. – Mówi technik Charles Townsend z Royal Manticoran Navy – przedstawił się, zachowując spokój, chociaż ktoś tam mógł się właśnie wykrwawiać na śmierć. – Znajduję się na rogu Barclay i Alei Marsala. Czy mam to powtórzyć? – Nie, przyjąłem – odparł dyżurny, chyba już trochę spokojniej. – Strzały, powiada pan? – Tak to brzmiało – potwierdził Chrup. – Zapewne w którymś z budynków albo w garażu podziemnym. Nie były bardzo głośne i towarzyszył im pogłos, jakby dobiegały zza otwartych drzwi albo… – Rozumiem – przerwał mu dyżurny. – Dobrze, dziękuję. Jak tylko się da, wyślemy tam kogoś. Coś szczęknęło i połączenie zostało zakończone. – No i tyle – mruknął Chrup, wyłączając komunikator. Przez chwilę spoglądał jeszcze gniewnie na urządzenie, po czym opuścił rękę. – Dupa i kamieni kupa. – Co powiedzieli? – spytał Redko. – Że kogoś przyślą – odparł Chrup. – Ale pewnie nie. A na pewno nie każą im się spieszyć. – Wskazał na nielicznych przechodniów, z których żaden nie wydawał się zainteresowany tym, co obaj podoficerowie chwilę temu słyszeli. – Nic dziwnego, pewnie tylko my coś zauważyliśmy. Dla reszty to tylko gra naszej wyobraźni. – Chcesz to zgłosić naszemu oficerowi? – spytał Redko takim tonem, jakby nie uznawał tego za najlepszy pomysł. Chrup nie mógł mieć do niego pretensji. Redko wyraźnie mniej przejął się sytuacją i wolałby nie narażać się na zruganie, obudziwszy oficera z powodu czyichś mglistych podejrzeń. Bo może to wcale nie były strzały. Równie dobrze ktoś mógł przewrócić kubły na śmieci. Biorąc pod uwagę, że nikt poza nimi nie zwrócił uwagi na odgłosy, to kto wie. Może faktycznie chodziło o kubły. Mniejsza z tym. Chrup był pewien, że słuch go nie myli. – Może najpierw rozejrzyjmy się trochę. – Zerknął na obie drużyny. On miał ośmioro ludzi, Redko dziewięcioro. – Ty ze swoimi pójdziesz tamtędy. Rozdzielicie się na pary i sprawdzicie, czy nie ma tam czegoś podejrzanego. Ja z moimi zajmę się tą ulicą i budynkami. – Dobra – odparł niezbyt pewnie Redko. – Ile czasu sobie dajemy? – Dziesięć minut – zdecydował błyskawicznie Chrup. Ich ludzie byli tylko w strojach do biegania i nie wzięli niczego, co by im przeszkadzało. Nie mieli także komunikatorów. Normalnie to nie byłby problem, ale teraz… – Wyznacz miejsce spotkania drużyny i zadzwoń do mnie, jak wam poszło. – Dobra – powtórzył Redko. – Słyszeliście. Spotykamy się tutaj za dziesięć minut. – Na tamtym rogu – dodał Chrup do swoich, wskazując nieodległe skrzyżowanie. – Rozproszyć się i miejcie oczy otwarte. I pilnujcie nawzajem swoich tyłów. Półtorej minuty później został sam. Biegnąc ulicą, zastanawiał się, co by o tym powiedział bosman. Albo porucznik Nikkelsen, komandor Shiflett czy sam kapitan Marcello.
Tyle dobrego, że jego ludzie szli w parach, jak nakazywał regulamin. Gorzej, że on został sam, co nie było zapewne najmądrzejszym posunięciem. Trening wojskowy i typowa dla mieszkańca Sphinksa siła dawały mu pewną przewagę, zwłaszcza na tej planecie, której grawitacja wynosiła 0,93 g, ale nie posiadał cudownej odporności na pociski. Będzie musiał szczególnie na siebie uważać. Miasto budziło się z wolna do życia, przybywało przechodniów i pojazdów. Przecznicę dalej ciągnął się rząd trzech budynków mieszkalnych, każdy z wjazdem do podziemnego garażu. Jeśli dobrze rozpoznał ten pogłos, to strzały mogły zostać oddane właśnie tam. Chrup skręcił i przeszedł przez ulicę. Ciemnowłosy mężczyzna, idący chodnikiem po drugiej stronie, zmierzył go zdumionym spojrzeniem. Była to typowa reakcja miejscowych na kogoś ze Sphinksa i Chrup zdążył się już do niej przyzwyczaić. Uśmiechnął się uspokajająco. Mężczyzna też odpowiedział uśmiechem i poszedł swoją drogą. Chrup wszedł na chodnik i skierował się w stronę budynków. Zrobił tylko cztery kroki, gdy nagle go oświeciło. Uśmiech tego mężczyzny… Zatrzymał się gwałtownie i obejrzał. Ten sam wzrost, ta sama budowa ciała, inne włosy, inna twarz… – Proszę pana? – zawołał. Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. – Wołał mnie pan? – spytał. – Tak – odparł Chrup. – Szukam Apartamentów Manderlay i jakoś nie mogę ich znaleźć. Czy może mi pan powiedzieć, jak tam dojść? – Przykro mi, ale nie znam miasta. – Nie szkodzi – odpowiedział z uśmiechem Chrup. – I tak dziękuję. Mężczyzna też się uśmiechnął i ruszył dalej w swoim kierunku. Chrup poczuł lodowaty chłód. Nie mylił się. To był ten sam, niemożliwy do zapomnienia uśmiech. Zwłaszcza że teraz zobaczył go dwa razy. Ciemnowłosy mężczyzna był mordercą utrwalonym na przekazanym z Haven nagraniu. Ruszył dalej, mając dość oleju w głowie, żeby nie zagadywać typa powtórnie. Teraz musiałby mieć po temu naprawdę dobry pretekst i być z kimś, nie sam. Uniósł rękę i wywołał Redkę. – Masz coś? – usłyszał. – Chyba tak – odpowiedział. – Widzisz mnie? I widzisz tego mężczyznę idącego ulicą Barclay? Niskiego, z ciemnymi włosami, w szarym garniturze. – Tak… widzę. – Muszę mieć jego zdjęcie – powiedział Chrup. – Uda ci się je zrobić niepostrzeżenie? – Jasne. Kto to jest? – Sądzę, że to morderca z filmu przysłanego z Haven – wyjaśnił Chrup, lustrując wjazdy do garaży. Przy pierwszym z nich zatrzymał się właśnie spory furgon, z którego wysiadła grupa mężczyzn w ubraniach roboczych. – I nie podchodź za blisko. – Jasne – rzucił Redko. – Mam znowu wezwać gliny?
– Jeszcze nie teraz. – Domyślał się, co by powiedział dyżurny, usłyszawszy, że rozpoznano mordercę tylko na podstawie jego uśmiechu. Zwłaszcza takiego, który obaj widzieli, uzyskawszy nielegalny dostęp do rządowych materiałów. – Najpierw zrób zdjęcie. Potem im je wyślij i powiedz, że to ktoś poszukiwany. Czy coś takiego. Cokolwiek, byle nabrali ochoty, żeby go zgarnąć. – Rozumiem. A ty co zamierzasz? – Zajrzę na ten parking – odparł Chrup. – I uważaj na siebie, dobra? – Jasne. I ty też. Sześciu robotników wyciągało z tyłu furgonu wielkie i chyba specjalnie wzmacniane worki. Chwilę potem pięciu weszło do najbliższego tunelu, a szósty został na miejscu, oparty o bok pojazdu. Czyli tego wejścia nie musiał sprawdzać. Jeśli robotnicy natrafią na ciała, usłyszy ich krzyki. Gdyby zaś okazali się zbyt „męscy” na podnoszenie głosu, zobaczy, jak milczkiem, ale w panice ewakuują się z podziemi. Jednak po chwili Chrup zmarszczył brwi. Mężczyzna przy furgonie nie wpatrywał się wcale w wylot tunelu. W ogóle nie liczył się z tym, że kumple mogą go przywołać. W sumie patrzył wszędzie, tylko nie na wjazd do garażu. Lustrował pilnie ulicę, przechodniów, okna budynków. I zerkał uważnie na Chrupa. Chyba zwłaszcza na niego. Jego zachowanie i postawa ciała dziwnie tu nie pasowały. Nie pasowały na tyle, że Chrup poczuł się mocno zaniepokojony. Ten facet nie pilnował furgonu. I nie został tu, żeby się radośnie obijać. Postawiono go na straży. Chrup zaś szedł prosto na tego typa. I był coraz bliżej wejścia do tunelu, w którym kto wie, co naprawdę się działo. Było już za późno, żeby się wycofać. Strażnik miał go na oku i nagła zmiana kierunku marszu musiałaby wzbudzić jego podejrzenia. Jeśli ci robotnicy mieli jakiś związek ze strzałami, lepiej było się im nie narażać. W okolicy brakowało miejsc, w których dałoby się skryć, co zresztą nie miałoby większego sensu, skoro Chrup nie był uzbrojony. Wezwanie glin też nie wchodziło w grę, na to znajdował się już zbyt blisko. Pozostawała tylko jedna możliwość. Do odważnych świat należy… Ten na świecy stał w odległości czterech kroków. Chrup zebrał się w sobie. – Cześć, możesz mi pomóc? – spytał, uśmiechając się z zakłopotaniem. – Wiesz, wieczorem poznałem dziewczynę i poprosiła mnie, żebym dzisiaj rano zabrał stąd jej wóz. Tamten wjazd to do garażu? – Tak – mruknął zagadnięty, zerkając na znak RMN na koszulce Chrupa. – Jak ona się nazywa? – Chyba Sylvia. Albo Linda. Może Katie. Jakoś tak. Ciągle próbuję wyświetlić, jak się skończył ten wieczór. Dzięki. Skierował się do tunelu. Czuł na plecach spojrzenie mężczyzny, ale miał nadzieję, że cokolwiek się tu działo, nikt nie będzie się palił do zamordowania przypadkowego cudzoziemca. Za takie rzeczy trafiało się na sam szczyt listy poszukiwanych i można było oczekiwać całej masy paskudnych kłopotów.
Oby tylko te typy rozumiały, jakie to ryzyko. Po lewej stronie korytarza ujrzał otwarte drzwi. Trzy kroki przed nimi spuścił wzrok i udał, że szuka czegoś w kieszeni spodni. Mijając wejście, zerknął szybko w lewo i nie zwalniając, poszedł dalej. Wiele nie dojrzał, ale i tak było tego dość. Dwóch robotników klęczało przy czarnych workach, kryjących najwyraźniej jakieś podłużne obiekty. Jeden z pracujących zerwał się na nogi, jakby chciał zasłonić widok. Za nimi widać było otwarte drzwi do jakiegoś pokoju, gdzie pozostali robotnicy zbierali coś z podłogi. I też mieli przy sobie czarne worki. Chrup był niemal pewien, że pakowali do nich zwłoki. Dwa kroki dalej wyciągnął z kieszeni klucz do swojej szafki na pokładzie Damoclesa. Zawiesiwszy go ostentacyjnie na palcu, szedł dalej w głąb tunelu, który po jakichś pięćdziesięciu metrach skręcał ostro w prawo, zapewne do właściwych pomieszczeń garażowych. Gdy zejdzie tamtym z oczu, zaraz zadzwoni na policję i spróbuje przekonać gliniarzy, żeby jednak ruszyli tyłki, a potem zaszyje się gdzieś i poczeka, aż ekipa się zjawi. Skręcił za róg i odetchnął głośno. Nikt nie strzelił mu w plecy. Rozejrzał się po parkingu za jakimś dogodnym zakamarkiem i sięgnął do komunikatora, żeby wybrać numer. Najbliższe wolne miejsce parkingowe było w połowie pierwszego rzędu pojazdów… – Hej, ty tam! – zawołał ktoś z tyłu. – Poczekaj. Chrup zacisnął zęby. Miał nadzieję, że nie zareagują aż tak szybko. Niestety, w wypełnionej echami przestrzeni bezludnego garażu nie miał wyboru, jak tylko konsekwentnie udawać głupiego. Spojrzał przez ramię i niespiesznie się zatrzymał. – Tak? Dwóch robotników szło w jego stronę, mierząc intruza chłodnymi i podejrzliwymi spojrzeniami. Żaden nie trzymał broni, ale obaj mieli podejrzanie wybrzuszone kieszenie po prawej. Nosili też chyba pod pachą ukryte kabury. – Chyba zabłądziłeś – odezwał się jeden, zerkając na migoczący światełkiem gotowości komunikator Chrupa. – Szukasz kogoś? – Nie kogoś, ale czegoś – poprawił go Chrup. – Samochodu. Wczoraj wieczorem poznałem na imprezie jedną dziewczynę, która poprosiła mnie o przyprowadzenie jej samochodu. – Pokazał kluczyk. – Tak? – spytał drugi mężczyzna, spoglądając na klucz. – To mam dla ciebie złą wiadomość. Nabrała cię. To nie jest kluczyk od samochodu. – Nie, no, musi być – powiedział Chrup, przyglądając się kawałkowi metalu. – Na Manticore mamy właśnie takie. A skoro nie samochodowy, to jaki? – Jaki to ma być samochód? Chrup zastanawiał się gorączkowo. Jeden z wozów zaparkowanych przy hotelu miał z tyłu napis Picassorey. – Jasnozielony picasso – powiedział, krzyżując w duchu palce. – Znaczy picasso rey?
– A, pewnie tak – odparł Chrup, krzywiąc się lekko. – W barze było głośno. – Aha. Ale to nadal nie jest kluczyk do samochodu – powiedział mężczyzna. – Przynajmniej u nas takich nie ma. – Naprawdę? – Chrup zmarszczył brwi. – Do diabła. A myślałem, że jej zależy. Chyba jednak nie. – Wcisnął kluczyk z powrotem do kieszeni i ruszył do wyjścia. Mężczyźni przesunęli się jednocześnie, blokując mu drogę. – Skąd ten pośpiech? – spytał jeden z nich, całkiem już teraz poważnie. – Uświadomiliście mi, że mnie okłamała – przypomniał mu Chrup, starając się wyglądać na rozczarowanego. – W tej sytuacji nie ma co się szarpać. Lepiej dołączę do mojej drużyny, w zasadzie mamy teraz poranną zaprawę. – Jasne, wolisz nie wkurzać kaprala – odparł mężczyzna, który wcześniej spoglądał na jego komunikator. – A do kogo chciałeś dzwonić? – Co? – spytał Chrup i zrobił zdezorientowaną minę. – Ach, to? Chciałem zadzwonić do tej dziewczyny i spytać, gdzie stoi ten wóz. Ale teraz to już chyba nieważne. – Zawsze mogła dać ci niewłaściwy klucz przez pomyłkę – stwierdził drugi mężczyzna. – Dzwoń, zobaczymy, co powie. Jak mawiał dziadek Chrupa, sprawa nagle się rypła. Goście nie wiedzieli, co mógł zobaczyć, i mieli dość wątpliwości, żeby nie załatwić go na miejscu. Z drugiej strony byli cholernie podejrzliwi. Co gorsza, sam zapędził się w kozi róg. Raczej nie mógł przy nich zadzwonić na policję, ale jeśli w ogóle nie zadzwoni, dojdą do wniosku, że od początku ich oszukiwał. Tylko do kogo by tu zadzwonić? Jakkolwiek by się starał, żadna kobieta z jego działu nie chwyciłaby od razu, w czym rzecz. Oni zaś mogą nalegać, żeby przełączył rozmowę na tryb głośnomówiący. Tak, sądząc po ich minach, to właśnie zamierzali. Zdumienie rozmówczyni z miejsca postawi go w co najmniej mało korzystnej sytuacji. Mogli mieć opory przed zabiciem przybysza spoza planety. Możliwe nawet, że nalegając na tę rozmowę, chcieli sobie tego oszczędzić. Niewykluczone, że któryś z ich kumpli kontaktował się już z szefem gangu w sprawie głupka, który napatoczył się podczas akcji. Głupka gotowi byli pewnie puścić wolno, jeśli nic nie widział. Tak czy siak, ta rozmowa mogła albo go uratować, albo ostatecznie pogrążyć. Gdyby się wydało, że ich oszukał, pewnie w ogóle by już nie wnikali, co właściwie mógł zobaczyć. Załatwiliby go dla zasady. Znajdowali się dość głęboko w tunelu, żeby zająć się tym od ręki. Z drugiej strony, gdyby udało mu się odegrać z kimś właściwą scenkę, pewnie daliby mu spokój. O pewność było oczywiście trudno, ale jakaś szansa to zawsze więcej niż brak szansy. Ale do kogo mógłby zadzwonić? Do głowy przychodziła mu tylko jedna osoba. Chyba jedynie ona mogła pomóc mu wybrnąć z tego szamba. Była bystra, szybko kojarzyła i nie miała skłonności do nerwowych reakcji. Można było oczekiwać, że najpierw posłucha, potem pomyśli i dopiero wówczas się odezwie. – Dobra – powiedział Chrup do oczekujących mężczyzn i uniósł rękę. – Gorzej już chyba od tego nie będzie. Tylko jak ona się… A, już mam! – dodał, wybierając numer z książki
adresowej. – Daj na głośno – rozkazał jeden z mężczyzn. Chrup spojrzał na niego ze zdumieniem. Wahał się na tyle długo, żeby informacja o przekierowaniu rozmowy do sieci okrętowej pozostała niesłyszalna. – Nazwisko? – rozległo się, gdy włączył już głośnik. Chrup zebrał się na odwagę. Ryzyko, że tego dnia zginie, rosło w tempie wykładniczym. – Donnelly – powiedział. – Lisa Donnelly. Llyn odkrył ogon dopiero trzy przecznice dalej. Był to nad wyraz amatorski ogon. Śledziło go dwóch młodych ludzi w sportowych strojach. Sądząc po postawie i krótkich włosach, musieli być wojskowymi. Z miejscowych sił samoobrony? Chociaż nie, raczej z Manticore. Byli ubrani tak samo jak tamten, który go wcześniej zagadnął. Oczywiste pytanie brzmiało: dlaczego? Nie mogli widzieć, jak opuszczał miejsce zbrodni. A gdyby nawet widzieli, raczej zadzwoniliby na policję. Czy może ta krótka rozmowa z rosłym przybyszem rozbudziła jakoś ich podejrzenia? I stąd ogon? Chyba że tamten mężczyzna był śledzony z jakiegoś im wiadomego powodu. Ale i tak… Niezbyt to wszystko miało sens. Chociaż koniec końców i tak sprawa była bez znaczenia. Ktoś go śledził i trzeba było coś z tym zrobić. Po lewej otwierało się przejście między budynkami, zapewne zwykły dojazd na tylne podwórze. Powinno się nadać. Przyspieszył kroku i skręcił w wąską alejkę. Lisa skończyła właśnie buszować przy bufecie śniadaniowym i rozglądała się, gdzie usiąść z wyładowaną tacą, gdy jej komunikator się odezwał. Odstawiła tacę na stół, uniosła lewy rękaw i spojrzała na wyświetlacz. Dzwoniącym był technik rakietowy Townsend. W pierwszej chwili pomyślała, że zdarzył się jakiś wypadek. Może ktoś został ranny podczas zarządzonej przez komandor Shiflett zaprawy. Zaraz jednak zadała sobie pytanie, dlaczego Townsend miałby z tym dzwonić właśnie do niej. Cokolwiek do niej miał, lepiej, żeby to było coś naprawdę ważnego. Przyjęła połączenie i przysunęła komunikator do twarzy. – Donnelly. – Cześć, Lisa, tu Charles – usłyszała radosny głos Townsenda. Nie było w tym głosie nawet cienia właściwego przy takiej rozmowie szacunku. – Co, u diabła…? – Pamiętasz, spotkaliśmy się wczoraj na imprezie, to ja opowiadałem ci o wyprawie do układu Secour… Lisa zmarszczyła brwi. Townsend nie brał udział w locie Guardiana do układu Secour.
– …i o przepałach, które mieliśmy z tamtymi draniami. O czym on gadał? Może chciał się skontaktować z jakąś inną Donnelly i źle go połączyło? – …i jak razem z poczciwym Motą wpadłem po powrocie po szyję w szambo? Lisa wstrzymała oddech. Mota? Ten zamordowany pirat? Skąd Townsend mógł o tym wiedzieć? – Ale teraz chodzi o to, że próbuję znaleźć twój samochód, tak jak mnie prosiłaś. Tylko takich dwóch, których spotkałem w garażu, powiedziało mi, że ten kluczyk, co mi go dałaś, w ogóle nie jest od samochodu. No więc nie wiem, co z tym zrobić. Podpowiesz? Ktoś z boku strzelił cicho palcami i gwar rozmów ucichł jak ucięty nożem. Zaskoczona Lisa uniosła głowę, dostrzegając kapitana Marcella i komodora Hendersona, którzy wpatrywali się w nią z napięciem. Stali po drugiej stronie stołu i chyba wyraz jej twarzy podpowiedział im, że dzieje się coś niezwykłego. Henderson uniósł brwi w niemym pytaniu. Lisa wzruszyła ramionami, przytknęła palec do warg i przełączyła rozmowę na tryb głośnomówiący. – Jasne, Charles, pamiętam – odparła. – Chociaż niektóre szczegóły chyba mi umknęły. Co z tym kluczykiem? – Współczuję stanu – odparł Townsend z lekkich westchnieniem. O cokolwiek w tym chodziło, technikowi najwyraźniej ulżyło, że Lisa go nie zrugała, tylko podjęła grę. – Ale nie dziwię się, po tym, ile wypiłaś w nocy – dodał. – Jakby miało nie być jutra. Miało nie być jutra? Czy to podkreślenie powagi sytuacji? – Ty też nie wylewałeś za kołnierz – mruknęła, starając się wysondować rozmówcę. Uznała, że tak czy siak lepiej będzie podtrzymać dialog. Nawet jeśli to był żart wynikający z jakiegoś durnego zakładu. Późniejsze przywołanie Townsenda do porządku nie będzie żadnym problemem. – Tak, jasne – przyznał. – Czasem tankuję, jakby to miała być moja ostatnia noc na ziemi. Lisa pojrzała na Marcella i Hendersona. Obaj w skupieniu słuchali rozmowy. – Ale wracając do najważniejszego, chciałaś, żebym przyprowadził ci rano wóz z podziemnego garażu – ciągnął Townsend. – Tyle że, jak wspomniałem, takich dwóch, co ich tutaj spotkałem, mówi, że ten twój kluczyk nie jest w ogóle od samochodu. Może się pomyliłaś i dałaś mi nie ten, co trzeba? – Niech pomyślę – odparła Lisa, żeby zyskać na czasie. Zatem Townsend nie był sam. Czy ci dwaj słuchali ich rozmowy? – Wygląda tak samo jak kluczyk od mojego zulu kickbacka, którym jeżdżę na co dzień – powiedział Townsend. – Więc nie sądziłem, że coś jest nie tak. Lisie dreszcz przebiegł po plecach. Zulu. Wypowiedziane na dodatek z lekkim naciskiem. Jakby nie było jutra, ostatnia noc na ziemi, a teraz Zulu. To nie był dowcip. Townsend znalazł się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ktoś stanął obok niej i podsunął jej przed oczy tablet z tekstem: „Lokalizator jego maszynki został zablokowany, spytaj go, gdzie jest”. Nad tabletem dojrzała twarz komandor Shiflett. Zatem pierwsza też już załapała, w czym rzecz. – Dobra, zacznijmy od początku – powiedziała Lisa. – To nie jest kluczyk do samochodu,
ale do skrytki pod maską. Pamiętasz, jak ci opowiadałam, ile razy obrobili mi wóz? – Dobra – odparł Townsend z niejakim zakłopotaniem. – Racja. Skrytki z przełącznikiem. – Oraz właściwym kluczykiem – dodała Lisa, zastanawiając się, czy coś takiego jest tu w ogóle stosowane. Jeśli nie, słuchacze zaraz się zorientują. – Racja – powtórzył Townsend. Przerwał na chwilę i dał się słyszeć pogłos rozmowy, jakby ktoś udzielał mu dodatkowych instrukcji. – To był jasnozielony picasso rey, tak? Henderson nagle uniósł dłoń. – Czarny – wyszeptał. – Nie ma jasnozielonych wozów tej marki. Lisa pokiwała głową. – Nie, mój pierwszy samochód był jasnozielony – powiedziała, udając, że ledwie zachowuje cierpliwość. Henderson i Marcello coś do siebie szeptali, przy czym komodor energicznie szukał czegoś w swoim tablecie. – Szukasz czarnego picasso rey. Rany, Charles, czy ty w ogóle jesteś we właściwym miejscu? – Jasne – odparł Townsend tonem urażonej niewinności. – Garaż pod trzema apartamentowcami. Jestem pod pierwszym z brzegu. – A powinieneś być pod środkowym – rzuciła Lisa. – Słowo daję, żaden z ciebie pożytek. Mam sama tam przyjść i poprowadzić cię za rączkę? – Nie, nie trzeba – odpowiedział pospiesznie Townsend. – Zbliżanie się do mnie przed poranną kawą nie jest bezpieczne. Mam przyprowadzić wóz pod twój dom, gdy już go znajdę? – To był poroniony pomysł, żeby prosić cię o pomoc – warknęła Lisa. – Może jeszcze będziesz jeździł po całym mieście, aż sobie przypomnisz, gdzie mieszkam? – No, nie – odparł z oburzeniem Townsend. – To akurat pamiętam. Cztery posesje od twojego biura nad klubem Celiny Tinsdale. – Zgadza się – odparła Lisa. Czy dobrze jej się wydawało, co to miało znaczyć…? – Fajnie – rzucił Townsend. – Będę, jak tylko się wyrobię. Połączenie zostało zakończone. – Z całym szacunkiem, pani komandor – odezwał się jakiś cywil, którego Lisa wcześniej nie spotkała. – Co to była za rozmowa? – Jeden z naszych ma kłopoty – odparła Lisa. – I to poważne. – Jest pani pewna, że to nie był jakiś wygłup? – spytał cywil. – Dla mnie to nie brzmiało poważnie. – Technik rakietowy Townsend nie gustuje w takich kawałach – odezwała się Shiflett. – A żaden z naszych ludzi nie żartuje z Zulu – dodał Marcello. – Zwłaszcza w rozmowach z przełożonymi. Komodorze? Ma pan coś? – Możliwe, że tak – odpowiedział Henderson. – Trzy apartamentowce w rzędzie, z podziemnymi garażami. To pasuje do czterech lokalizacji znajdujących się w promieniu dwóch kilometrów od hotelu Hamilton. – Czy któraś z nich ma adres trzysta jedenaście? – spytała Lisa. Henderson zamrugał zaskoczony. – Tak, trzysta jedenaście Marsala Avenue – odpowiedział. – Cztery przecznice od hotelu.
Skąd pani wie? – Ponieważ tinsdale 315 to jeden z podzespołów systemu celowniczego na Damoclesie – wyjaśniła Lisa. – Trzysta piętnaście minus cztery daje 311. Henderson aż chrząknął. – Rozgarnięty facet – powiedział, stukając w ekran tabletu. – Znowu mamy sprawę jak w Secourze. Musicie chyba mieć coś w genach. Dobra, policja już zawiadomiona. Najwyższy priorytet, piszą, że już tam jadą. A swoją drogą, co to jest ten Zulu? Zakładam, że jednak nie chodzi o popularną u was markę wozu. – Ani trochę – odparł poważnie Marcello. – Po Secourze pierwszy lord admiralicji Cazenestro doszedł do wniosku, że nasz personel powinien przejść porządne szkolenie z walki na bliską odległość. Program został wprowadzony pod kryptonimem Zulu Omega i jest maksymalnie realistyczny, z użyciem ostrej amunicji i w ogóle wszystkiego, co można wykorzystać, nie ryzykując, że się kogoś zabije. – Niektórzy rekruci nabawiają się od niego koszmarów nocnych – dodała Shiflett. – I owszem – przytaknął Marcello. – Proszę mi wierzyć, że to robi wrażenie. I dlatego po jakimś czasie nasi ludzie zwykli określać wszystkie ciężkie sytuacje mianem Zulu. Krócej i prościej niż: „wszystko się spieprzyło i zaraz wszyscy zginiemy”. Jak wspomniałem, podoficer taki jak Townsend nie żartowałby na ten temat z szefową swojego działu. – Kapitan ma rację – potwierdziła Shiflett. – Albo już ma do czynienia z uzbrojonymi napastnikami, albo uważa, że nie uniknie takiego spotkania. – Spojrzała na Lisę. – Dobra robota, pani oficer. – Dziękuję, ma’am – odparła Lisa. – Mam tylko nadzieję, że dobrze go zrozumieliśmy. – Chyba szybko się okaże – powiedziała Shiflett. – Tak to jest, jak człowiek bierze się do czegoś na kacu – mruknął Chrup, zakończywszy rozmowę. Chyba wyszło wiarygodnie, bo tamci nie wyciągali broni. Może zresztą czekali na decyzję swojego szefa, z którym pewnie mieli cały czas kontakt. Tak czy siak, dawało mu to sposobność, żeby jakoś się stąd wycofać. – Chyba lepiej wejdę do tego drugiego garażu i rozejrzę się za jej wozem – powiedział i zrobił krok w stronę wyjścia. – Nie musisz wychodzić na zewnątrz – powiedział jeden z mężczyzn i skinął gdzieś na tyły pomieszczenia. – Wszystkie trzy garaże mają podziemne przejścia. – Naprawdę? – spytał Chrup i zmarszczył brwi. – Sporo robimy w tej części miasta – odezwał się drugi bandzior. – Większość takich szeregowych garaży ma drugie wyjście. – Przepisy bezpieczeństwa – wyjaśnił pierwszy. – Chodź, pokażę ci. – Wyminął Chrupa i ruszył wzdłuż szeregu wozów, zostawiając kumpla między przybyszem a wyjściem na ulicę. To znaczy jego i resztę, którzy pewnie dalej robili swoje. Chrup się skrzywił i poszedł za mężczyzną. Zastanawiał się przy tym gorączkowo, co właściwie gość kombinuje. Czyżby rzeczywiście prowadził go do wyjścia i zamierzał wypuścić? To by sugerowało, że kupili cały ten teatrzyk, który udało mu się odegrać z Donnelly. Z drugiej strony, musieliby być
niezwykle łatwowierni, co wydawało się po prostu niemożliwe. Jeśli jednak postanowili go zabić, to po co chcieli wprowadzić go głębiej do garażu? Dlaczego nie mieliby zastrzelić go tam, gdzie stał? Po chwili zrozumiał i przeszedł go zimny dreszcz. Jeśli zostawią ciało między samochodami, przez parę godzin nikt go nie odkryje. Z dziesięć metrów przed nim stał pickup z szeroką i zakrzywioną przednią szybą, w której dało się zauważyć, że bandzior z tyłu ruszył ich śladem. Tylko spokojnie, pomyślał Chrup. Obaj mężczyźni byli bez wątpienia uzbrojeni i póki co znajdowali się poza jego zasięgiem. Nawet gdyby udało mu się dopaść jednego, nie zdołałby się nim osłonić przed strzałami drugiego. Przy swojej posturze równie dobrze mógłby próbować się ukryć za masztem flagowym. Tylko spokojnie. Jak chcą to załatwić? Najprościej byłoby po prostu strzelić mu w plecy. Przekonał się już, że miejscowi nie zwracają uwagi na huk broni. Jeden czysty strzał i będą mogli wrócić do swoich spraw. Niemniej ludzie, którzy zwykle nie zostawiali świadków, zwykle nie lubili również niepotrzebnego ryzyka. Gdyby zaś woleli nie robić hałasu, następne w kolejności byłoby… Patrzył w szybę pick-upa, gdy ten z tyłu wyciągnął zza pazuchy nóż i przyspieszył kroku, szybko zbliżając się do ofiary. Chrup musiał się tylko pilnować, żeby nie zareagować zbyt gwałtownie. Szedł więc spokojnie, powstrzymując się od natychmiastowego obrócenia się w stronę napastnika. Tamten był już prawie dość blisko, żeby zadać cios, ale chyba czekał, aż dotrą do pierwszych samochodów. Żeby nie trzeba było ciągnąć ciała zbyt daleko. Chrup dopuścił go na pół metra. Wtedy nagle się zatrzymał, obrócił i zamachnął lewą ręką w dół i na zewnątrz. Dokładnie tak, jak uczono go w Casey-Rosewood. Ku jego wielkiemu zdumieniu nawet zadziałało. Przeciwnik był pewnie jeszcze bardziej zaskoczony. Chrup uderzył go w przedramię, odsuwając jednocześnie ostrze od swojego ciała. Zaraz potem spróbował złapać nadgarstek ręki, którą tak skutecznie wybił z ciosu. Niemniej mężczyzna błyskawicznie doszedł do siebie i cofnął rękę. W następnej kolejności zamierzał pewnie zamarkować cios, żeby zaraz potem naprawdę sięgnąć przeciwnika. Chrup nie miał praktycznie żadnych szans, żeby obronić się przed tym atakiem, co zostawiało mu tylko jedną opcję. Złapał gościa lewą dłonią za kołnierz, drugą za pasek przy spodniach… Sapiąc z wysiłku, poderwał bandziora z ziemi, wykonał półobrót i cisnął typa prosto na jego partnera. Tamten zdążył się obrócić w ich stronę i sięgał po broń, nóż czy pistolet, cokolwiek miał schowane pod pachą. Zdążył tylko wykrzywić się w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia, gdy żywy pocisk zbił go z nóg. Dobrze wyszkolony agent zapewne wykorzystałby okazję i dopilnował, żeby żaden z mężczyzn już nie wstał, ale Chrup nie miał wprawy w takich walkach, a napastnicy zaczynali się zbierać. Wiedział, że jeśli spieprzy sprawę, to drugi raz nie wywinie się śmierci. Wyminął ich więc i ruszył biegiem wzdłuż rzędu samochodów, po czym przemknął między pick-upem a osobówką. Zostało mu tylko ukryć się gdzieś, chociaż na chwilę, wezwać policję
i bawić się z zabójcami w chowanego, aż gliny raczą się zjawić. Ledwo schował się za pojazdem i patrzył, gdzie by teraz zanurkować, gdy usłyszał za sobą huk wystrzału. W pierwszym odruchu chciał sprawdzić, czy nie został ranny. Słyszał kiedyś, że w takich chwilach nie odczuwa się bólu. Być może był śmiertelnie ranny, tylko jeszcze o tym nie wiedział. Z drugiej strony nic nie wskazywało, żeby tak było… – Nie ruszać się! – huknęło nagle wkoło z mocą typową dla policyjnych głośników, które na wszystkich planetach galaktyki były chyba podobne. – Ręce na widoku! Szybko! Drżący jeszcze od nadmiaru adrenaliny Chrup zatrzymał się i przyklęknął, na wypadek gdyby nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Dwadzieścia sekund później w tunelu zaroiło się od szaro ubranych postaci z gotową do użycia bronią w rękach. Chrup zaczerpnął kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. Potem podniósł ręce i ruszył wzdłuż szeregu samochodów ku przybyszom. Wiedział, że dobrzy gliniarze nie uwierzą mu na słowo, że on nie należy do tych złych. Dobrzy gliniarze łapią każdego, kto się nawinie, zakładają mu kajdanki i ciągną na komisariat, żeby tam dopiero sprawdzać, kto jest kim i dlaczego. Jeśli mają ponadto zamiłowanie do zawodu, pozwalają wcześniej wszystkim podejrzanym przyjrzeć się z bliska podłożu. Szybko się przekonał, że gliniarze z Quechua City należą do najlepszych w swoim fachu.
Rozdział VIII Wahadłowiec Khethy znajdował się dokładnie tam, gdzie powinien. W miejscu wskazanym przez opis w tablecie Ulobo. Systemy pokładowe były całkowicie wyłączone, generał pewnie nie korzystał z pojazdu od wielu miesięcy, ale bez problemu dały się uruchomić. Szybka kontrola komputera, podczas gdy napęd przeprowadzał autotest, ujawniła przydzielony wahadłowcowi kod pierwszeństwa w kolejce do startu. Oficjalnie jako pojazdowi dyplomatycznemu, musiał jednak zapewne sporo kosztować. No i dawał do myślenia, jak miejscowe władze traktowały ten „rząd na wygnaniu”. Ale to były szczegóły. Najważniejsze, że mógł dzięki temu szybko ewakuować się z planety. W tablecie znalazł pełny opis procedury startowej czekającego na orbicie statku. Pilotowanie go w pojedynkę nadal wydawało mu się trochę ryzykowne, ale jeśli nie dojdzie do żadnej poważnej awarii, powinien dać sobie radę. Alternatywą byłoby ściągnięcie załogi, którą skompletował przez ostatni tydzień, i ucieczka całą grupą. Jednak zabił już dość ludzi jak na jedno zadanie. Mógł też oczekiwać, że ktoś w rodzaju Khethy dbał o utrzymanie statku w jak najlepszym stanie. Pochylił się nad pulpitem i spojrzał na ekran z odczytami, po czym zagłębił się w instrukcji obsługi. – …a potem poprowadzili mnie w głąb garażu – zakończył Townsend. – Rozumiem – powiedział detektyw Dolarz z policji miejskiej i pokiwał głową. – Dobra. Wróćmy do chwili, gdy usłyszał pan strzały… – Moment, rozumiem, że musi mnie pan o to wszystko spytać, ale gdzieś w mieście jest jeszcze jeden morderca – przerwał mu Townsend. – I być może to on właśnie zabił wszystkie osiem ofiar. – Tak, ten człowiek o uśmiechu kryminalisty – przytaknął Dolarz. – Niebawem do niego dojdziemy. Townsend spojrzał bezradnie na siedzącą za detektywem Donnelly i przez chwilę można było sądzić, że poprosi ją o pomoc, ale nie zrobił tego. Wiedział, że w tej chwili cała marynarka wojenna Manticore nie byłaby w stanie nic dla niego zrobić. Niestety, ale jakoś tak wyszło, że technik rakietowy Townsend znalazł się w samym środku burzy, której kompletnie nie oczekiwał. Popełniono osiem morderstw. W samym centrum Quechua City. Nigdy jeszcze nie słyszano tu o równie potwornej zbrodni. Policja już teraz czuła coraz większy nacisk sfer rządowych, żeby jak najszybciej wyjaśnić tę sprawę. Nic dziwnego więc, że gorączkowo szukała odpowiedzi na najważniejsze pytania i można było oczekiwać, że jeśli ich nie uzyska, zadowoli się kozłem ofiarnym. Komunikator Lisy zawibrował. Kapitan Marcello chciał się z nią widzieć. Wstała cicho i wyszła z pokoju przesłuchań.
Marcello i komodor Henderson czekali na nią w sali odpraw. Wraz z nimi była kobieta w mundurze wyższego oficera policji, która zmierzyła wchodzącą mało życzliwym spojrzeniem, jednak Lisa wyczuła, że policjantka jest po prostu mocno zestresowana. – Komandor Donnelly – przywitał ją Marcello. – To porucznik Nabaum. Obecnie koordynuje śledztwo. – Ma’am – powiedziała Lisa, kłaniając się uprzejmie. – Mam nadzieję, że reszta śledztwa przebiega lepiej niż przesłuchanie technika Townsenda. – Wasz podoficer rzeczywiście nie dostarcza nam powodów do radości – odparła kwaśno Nabaum. – Ale owszem, trochę już mamy. Zidentyfikowaliśmy bandę z garażu. To członkowie Czarnej Piranii, dość paskudnej organizacji przestępczej, którą od blisko trzydziestu lat próbujemy zlikwidować. Niemniej z tego, co wiemy, pierwszy raz zaangażowali się w coś o międzygwiezdnych implikacjach. Może jednak dzięki temu będziemy mieli w rękach dość dowodów, żeby uporać się z nimi raz na zawsze. – I jesteście pewni, że to była ich akcja? – spytała Henderson. – Z zeznań Townsenda wnoszę, że zjawili się na miejscu już po strzałach. – Ale zeznał też, że słyszał tylko dwa strzały – zauważyła Nabaum i machnęła niecierpliwie ręką. – Owszem, sześć ciał znajdowało się w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, więc strzałów rzeczywiście mogło być więcej. Niemniej jego relacja nadal budzi podejrzenia. Zwłaszcza ta informacja o mężczyźnie z dziwnym uśmiechem. Wygląda mi na celowo podsunięty błędny trop. – Jak pani do tego doszła? – spytała Lisa. Nabaum uśmiechnęła się lekko. – Bo znaleźliśmy wiadomość, którą ktoś przysłał Piraniom, podając w niej adres i rozkazując się zająć wszystkimi, których tam zastaną. Ta wiadomość przyszła z pakietem poczty z Haven, co oznacza, że została napisana i wysłana z Caski co najmniej rok temu. Skoro tak, nikt z Soleil Azur nie mógł mieć żadnego związku ze sprawą. – Naprawdę? – spytał Marcello, marszcząc brwi. – Miałem wrażenie, że ten pokój, w którym znaleziono ciała, był nieużywanym magazynem. Jak ktoś mógł z takim wyprzedzeniem przewidzieć, że dojdzie tam do spotkania i morderstwa? Nabaum uniosła palec. – Po pierwsze, kiedyś był magazynem, ale trzy lata temu został wynajęty i wyremontowany jako prywatne miejsce spotkań. Po drugie… – Przez kogo? – zapytał Henderson. – Nadal nad tym pracujemy – odparła Nabaum. – Na razie przeszliśmy przez trzech pośredników i nie wiemy, na ilu jeszcze trafimy. Założę się jednak, że ostatecznie będzie to ktoś powiązany z Piraniami. Po drugie, takie miejsca służą zwykle do cyklicznych spotkań i ktoś najwyraźniej musiał poznać ich szczegółowy rozkład. Wiem to, ponieważ, i to po trzecie, wiadomość wymieniała dwanaście dat, kiedy Piranie mogą być potrzebne. Dziś wypada czwarta z nich. Ktoś planujący morderstwo musiał dobrze znać zamiary ofiar, co oznacza, że nie musiał wcale fatygować się na Cascę. I najpewniej nie ma go tu w tej chwili. Komunikator Marcella odezwał się cicho. Kapitan uniósł nadgarstek do ust. – Tak?
Słuchał przez chwilę i wyraz jego twarzy robił się coraz bardziej ponury. – Dziękuję, pani komandor. Proszę, żeby przyniosła go pani tutaj, dobrze? Zakończył połączenie. – Poprosiłem komandor Shiflett o przejrzenie rzeczy Townsenda, które wziął ze sobą z okrętu – powiedział Lisie. – W jego kompie było nagranie filmu z zamordowania Moty. Lisa aż się skrzywiła. Wychodziło zatem, że niezależnie od możliwych oskarżeń ze strony policji Townsenda czekała przeprawa z własnymi oficerami. – Więc to on dopuścił się tego włamania, które wczoraj zauważył Peirola? – Na to wygląda – odparł Marcello. – Ale jest jeszcze coś. Komodor Henderson zarządził porównanie twarzy wszystkich z Soleil Azur z tym, co mamy na nagraniu. Najwyższa zbieżność wyniosła trzydzieści osiem procent. – A jeśli morderca korzystał z przebrania? – zasugerowała Lisa. – Peruka, fałszywe wąsy, retusz twarzy. To mogłoby wiele zmienić, prawda? – Oczywiście – wtrąciła się Nabaum. – Ale po co trudzić się maskowaniem, skoro we własnym przekonaniu i tak wymazał wszystkie nagrania z monitoringu i podał środek amnezyjny strażnikom? – Może lubi mieć pewność i zaciera ślady na więcej sposobów – odpowiedziała Lisa. Nabaum westchnęła ciężko. – Pani komandor, rozumiem, że technik Townsend należy do pani załogi i jest pani bliskim przyjacielem, ale fakty… – Przepraszam – przerwała jej zdecydowanie Lisa, pamiętająca o sztywnych zasadach RMN w kwestii fraternizacji w obrębie załogi. – Technik rakietowy Townsend nie jest moim przyjacielem. Jest kompetentnym podoficerem i pozostaje pod moim dowództwem, to wszystko. – To dlaczego zadzwonił do pani i podjął tę dziwną grę? – spytała Nabaum, ciągle pewna swego. – Nie mam pojęcia – odpowiedziała Lisa, boleśnie świadoma faktu, że jej kapitan też słuchał tej rozmowy. – Cóż, na pewno go o to spytamy – powiedziała policjantka. – A co z ofiarami? – spytał Marcello. – Udało się kogoś zidentyfikować? Nabaum skrzywiła się niechętnie. – Jeszcze nie – przyznała. – Zabójcy zdążyli zapakować zwłoki do worków denaturujących białko. To zwykła praktyka naszych bardziej rozgarniętych kryminalistów. Rysy twarzy, odciski palców i wzory tęczówek uległy zbyt wielkim zniszczeniom, żeby dało się je poddać analizie komputerowej. DNA też niemal przepadło, ale trochę udało nam się ocalić. Potrwa jednak, nim dopasujemy je do konkretnych osób. – Rozumiem – mruknął Marcello. – Zastanawiam się, czy moglibyśmy porozmawiać prywatnie z technikiem Townsendem. Oczywiście po przesłuchaniu. – Chyba da się to zorganizować – odparła Nabaum. – Jeśli zechcecie tutaj poczekać, każę go do was przyprowadzić, gdy tylko skończymy najważniejsze. A teraz przepraszam, mam sporo spraw do załatwienia.
Skierowała się do drzwi. – Ja też muszę iść – powiedział Henderson. – Muszę sprawdzić to i owo. – Oczywiście – odezwał się Marcello. – Mam tylko jedną sugestię. Czy dałoby się przekazać zdjęcia i dane ludzi z Soleil Azur wszystkim służbom, na wypadek gdyby ktoś z tej grupy chciał opuścić miasto? – I jeszcze przewoźnikom, i agencjom wynajmu pojazdów – przytaknął Henderson. – Już to zrobiliśmy. Dajcie mi znać, jeśli na coś wpadniecie. – Z pewnością – zapewnił go Marcello. – Mam nadzieję, że uda nam się szybko wyjaśnić tę sprawę. – Oby – mruknął z bladym uśmiechem Henderson. – Bo jak dotąd wasza przyjazna wizyta nie przebiega dokładnie tak, jak tego oczekiwaliśmy. Powodzenia. Minęła godzina, zanim Townsend wszedł do sali odpraw. W tym czasie komandor Shiflett nie tylko zdążyła do nich dołączyć, ale mieli też chwilę, żeby potwierdzić na osobistym kompie technika obecność kopii nagrania z więzienia Deuxième. Lisa oczekiwała, że po tak osobliwym poranku Townsend będzie przypominał świeżego rekruta na samym początku unitarki, on jednak stawił się wyprostowany i w pełni przytomny, chociaż z trochę napiętą twarzą. – Nie wiem, co więcej mogę wam powiedzieć – stwierdził, gdy siedli wszyscy przy stole. – To był dokładnie ten sam uśmiech co na nagraniu. Ten sam kształt ust, identyczne ułożenie warg, ten sam błysk bieli górnych zębów. – I poznałeś to, ledwie na niego spojrzałeś? – spytał Marcello. – To były dwa spojrzenia – odpowiedział Townsend. – A za drugim razem wiedziałem już, na co zwracać uwagę. – Niezwykły talent – zauważyła Shiflett tonem sugerującym, że ani trochę mu nie wierzy. – Nie wiem, czy to talent, ma’am – powiedział Townsend. – Mówię tylko, co widziałem. – Zerknął na kapitana. – Domyślam się, że policja nie potraktowała poważnie moich słów? – Są przekonani, że mordercami są ci, których zaskoczyłeś na usuwaniu ciał – wyjaśnił Marcello. – Ale przejdźmy dalej, dobrze? – Postukał palcem w obudowę komputera Townsenda. Technik się skrzywił. – Tak, sir. Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale rzeczywiście zostałem poproszony o włamanie się do miejscowego systemu i ściągnięcie materiałów dostarczonych przez Haven. – Tak? – rzucił Marcello. – A można wiedzieć, kto cię o to poprosił? – W tej materii poproszono mnie o dyskrecję. – I to jest takie ważne, że gotów byłbyś nawet spędzić podróż powrotną w pokładowym areszcie? – Tak, sir. – A co powiesz na perspektywę pozostania na planecie Casca i stanięcia przed sądem za utrudnianie śledztwa i możliwy udział w morderstwie? – wtrąciła się Shiflett. Lisie w ogóle się to nie spodobało. Komandor nie mogła chyba mówić poważnie.
Jednak sądząc po jej wyrazie twarzy, ani trochę nie żartowała. Donnelly znała już trochę swoją pierwszą i jej mimikę. Inna sprawa, że niezbyt mogła ją winić za takie podejście. Jak wspomniał komodor Henderson, kurtuazyjna wizyta mogła lada chwila zrodzić gigantyczny skandal. Gdyby poświęcenie jednego podoficera pomogło zażegnać tę groźbę, Shiflett byłaby gotowa zgodzić się na taką wymianę. Townsend chyba też to rozumiał. Spojrzał na pierwszą, potem na kapitana. – Tego wolałbym uniknąć, ma’am – powiedział. – To była księżna Calvingdell. To ona poprosiła mnie o tę przysługę. Lisa dostrzegła, że jej przełożeni nie zdołali ukryć skrajnego zaskoczenia. – Nasza minister obrony? – spytał z niedowierzaniem Marcello. – Tak – potwierdził Townsend. Lisa jeszcze nigdy nie widziała, żeby czuł się tak nieswojo. – Jakiś czas temu zauważyła w przesyłanych nam przez Haven materiałach dziwne zakłócenia. Chodziło właśnie o te partie, które były przekazywane przez układ Casca. Chciała sprawdzić, czy były one związane z pierwotnym kodowaniem przekazów, czy może wiązały się z jakimiś zabiegami dokonywanymi tutaj. Dlatego miałem skopiować oryginalny pakiet zaraz po jego nadesłaniu z Haven, żeby potem dało się go porównać z tym, co przekaże nam Casca. – Przedziwna sprawa – rzuciła Shiflett. – Jeśli chciała kopii oryginalnego pakietu, mogła poprosić o jego przekazanie kapitana Marcella. Dlaczego tego nie zrobiła, tylko zwróciła się do ciebie? Chociaż wydawało się to niemożliwe, Townsend zmieszał się jeszcze bardziej. – Wydaje mi się, ma’am, że chciała także wykluczyć możliwość ingerencji w materiał ze strony kogoś w RMN. Może nawet kogoś z jej własnego biura. Po raz pierwszy Shiflett nie wiedziała, co powiedzieć. – Dobrze – rzuciła w końcu, zrezygnowawszy chyba z wrogiego nastawienia. – Ale pozostaje pytanie dlaczego ty? – Jeden z przyjaciół mojego stryja pracował kiedyś w wywiadzie Sił Obronnych Meyerdahla. To było, zanim wyemigrował na Sphinksa – odparł Townsend. – Już wcześniej doradzał hrabinie przy różnych niejawnych operacjach i to on zasugerował, żeby mnie powierzyć to zadanie. – Masz na to jakiś dowód? – spytał Marcello. – Poza oczywistą możliwością, żeby po powrocie spytać Calvingdell, jak było. – Nic takiego, co miejscowy sąd mógłby uznać – przyznał Townsend. – I proszę, sir, żeby im o tym nie mówić. Instrukcje, które otrzymałem w tym względzie od księżnej Calvingdell, były bardzo jasne. Zapewne obawiała się reperkusji politycznych, które mogłyby z tego wyniknąć. – To na pewno – mruknął Marcello. – Niemniej wśród pańskich rozkazów jest niejawny dodatek samej minister obrony – powiedział Townsend. – Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem kapitan. – Nie przypominam sobie niczego poza standardowymi treściami.
– To ukryty plik, sir – wyjaśnił Townsend. – Zobaczy go pan dopiero po wprowadzeniu hasła, które brzmi „donnybrook”. Marcello i Shiflett wymienili spojrzenia. – Przekonamy się – stwierdził kapitan. – Dziękuję – powiedział Townsend. – Niemniej za pańskim pozwoleniem, ponieważ nie możemy sobie pozwolić na oczekiwanie, aż wróci pan na pokład, żeby rzecz udowodnić, pozwolę sobie przytoczyć coś, co pośrednio potwierdza moje słowa. Jeśli prześledzi pan, jak przebiegało włamanie, przekona się pan, że użyłem oryginalnej metody deszyfrażu przekazanej nam przez Haven. Jedyne źródło, z którego mogłem otrzymać ten klucz, to nasze Ministerstwo Obrony. – Chyba żebyś go wykradł – zauważyła Shiflett. – To możliwe, ma’am – przyznał Townsend. – Jednak ktoś mający w ręku oficjalny klucz deszyfrujący Haven raczej by go sprzedał ze sporym zyskiem, zamiast marnować czas na ściąganie drugorzędnych w gruncie rzeczy materiałów. Po takiej transakcji mógłbym odejść ze służby i do końca swoich dni żyć w dostatku. – Może to miał być twój następny ruch – warknęła Shiflett. – A twój uśmiechnięty mężczyzna mógł być częścią tego planu. Lisa pomyślała nagle o czymś, od czego zrobiło się jej słabo. Jeśli Townsend skopiował coś więcej ponad zamówiony materiał z Haven… – Przepraszam – powiedziała, gdy technik chciał się znowu odezwać. – Czy ściągnąłeś coś poza danymi na temat piratów? Townsend poruszył się niespokojnie. – Tak, ma’am. Sporą część całego pakietu dostarczonego przez Soleil Azur. Po znalezieniu wideo chciałem się przekonać, czy nie ma tam więcej tego rodzaju dodatków. – Coś ci wpadło do głowy? – spytał kapitan, patrząc na Donnelly. – Chyba tak. Mogę? Marcello machnął przyzwalająco ręką i Lisa przysunęła do siebie komputer technika. Potem włączyła urządzenie i skinęła na Townsenda. – Zobacz, czy jest tam też wiadomość dla grupy przestępczej o nazwie… Chociaż nie. Przecież nie mógł użyć ich prawdziwej nazwy. Niech pomyślę, jak to mogło… – Mówisz o Czarnych Piraniach? – spytała Shiflett, wyciągając własny tablet. – Poczekaj, Nabaum dała mi kopię oryginalnego pliku. Był w folderze wiadomości do wywołania przez odbiorcę, numer… – Pokazała ekran tabletu Townsendowi. – Zobacz, czy go masz. – Tak, ma’am. – Przez kilkanaście sekund technik stukał w klawiaturę, co rusz marszcząc przy tym czoło. Potem twarz mu się rozpogodziła. – Mam go. Ale jest zaszyfrowany, a ja nie mam klucza. – Prześlij mi go – poleciła pierwsza. – Powinien poddać się temu samemu algorytmowi, którego policja użyła do otwarcia oryginału. – Tak, ma’am. Wysyłam. – Mam – mruknęła Shiflett. – Zobaczymy, czy zadziała. – A czego dokładnie szukamy? – spytał cicho Marcello.
– Nie jestem pewna – odparła Lisa. – Porucznik Nabaum powiedziała, że rozkaz dla gangu przyszedł w pakiecie nadanym z Haven. Wydaje mi się, że może się mylić i być może wersja posiadana przez technika Townsenda nam to potwierdzi. – Proszę, proszę – odezwała się Shiflett. – Zerknijcie na to. Mamy to samo co w kopii policyjnej, poza jednym. Bez adresu, pod który mają się udać. I te dwanaście różnych dat, które zrobiły na nich takie wrażenie, traci nagle na znaczeniu. – Ciekawe – mruknął Marcello. – Możliwe więc, że w pakiecie znalazł się tylko szablon, który ktoś uzupełnił o konkretne dane tuż przed podjęciem wiadomości przez Piranie? – To by pasowało – przyznała Shiflett. – W ten sposób zabójca wcale nie musiałby wiedzieć z góry, gdzie odbędzie się spotkanie. Nawet jeśli ofiary były dość sprytne, żeby wyznaczyć miejsce w ostatniej chwili, można było dodać to do wiadomości, nie psując wrażenia, że została ona nadana na Haven. – Czyli albo gang Piranii bardzo się pospieszył z zacieraniem śladów, albo został wynajęty tylko do posprzątania. – To drugie – odezwał się Townsend. – Słyszałem tylko dwa strzały, które musiały zostać oddane do dwóch stojących na zewnątrz dźwiękoszczelnego pokoju. To oznacza, że sześciu w środku wtedy już nie żyło, zatem zabójca był kimś zaproszonym na spotkanie. – Chyba że najpierw zastrzelił tych dwóch, a potem wszedł do środka i zabił resztę – zasugerowała Lisa. Townsend pokręcił głową. – Nie dałby rady wejść tak, żeby zamknąć drzwi i dopiero później zacząć strzelać, ma’am. A gdyby nawet próbował, ofiary raczej nie dałyby mu tyle czasu i pierwsze otworzyły ogień. – Zgadza się – przyznał Marcello. – Zatem gdy nadawca wiadomości kazał im zająć się wszystkimi, których zastaną w środku, myślał o uprzątnięciu zwłok? – Najwyraźniej – odparła Shiflett. – Całkiem inaczej niż odczytała to Nabaum. – Wzruszyła ramionami. – Niezły plan. Gdyby Townsend na nich nie wpadł, zabraliby ciała i nikt nigdy nie wyjaśniłby zniknięcia tych ludzi. – A choćby zostali złapani, nie byłoby jak powiązać ich z właściwym zabójcą – dodał Marcello. – Dodatkowo, przy przekonaniu policji, że zlecenie przyszło spoza planety, wytropienie nadawcy wiadomości zajęłoby miesiące albo i lata. – Jeśli mieliby środki, żeby podjąć takie śledztwo – wtrącił się Marcello. – Niemniej spreparowanie pakietu z Haven nie mogło być łatwe – zauważył Marcello. – Gość poradził sobie wcześniej z zabezpieczeniami więzienia o ścisłym rygorze – przypomniała Shiflett. – To raczej nie było trudniejsze. – Przepraszam, sir – odezwał się Townsend. – Ale skoro wiemy już, że pan uśmiechnięty mógł być w to uwikłany, to może poprosimy policję Quechua City, żeby go odszukała? – Obawiam się, że nie mają żadnego punktu zaczepienia – powiedziała Shiflett. – A zdjęcie? – spytał Townsend. – Redko wysłał wam i glinom jego zdjęcie, zgadza się? – O czym ty mówisz? – odezwała się zdumiona pierwsza. – Wskazałem mu mordercę i powiedziałem, żeby zrobił zdjęcie tego mężczyzny – wyjaśnił Townsend, prostując się na krześle. – Nie zrobił tego…? Cholera…
Shiflett już unosiła komunikator. – Z porucznik Nabaum – poleciła. – Kiedy to było, Townsend? – Tuż przed tym, jak wdałem się w rozmowę z ekipą gangu – powiedział technik przez zaciśnięte zęby. – Kazałem im poruszać się w parach, więc Redko nie mógł być sam. – Jego lokalizator nie odpowiada – mruknął Marcello, spoglądając na swój nadgarstek. Zerknął na pierwszą, która wciąż czekała na połączenie z Nabaum, potem na Lisę. – Rusz naszych ludzi. Niech wyjdą na ulice i zaczną poszukiwania. Zaczynając od… – Skinął na Townsenda. – Barclay i Marsala Avenue – podpowiedział technik. – Od tego miejsca – przytaknął Marcello. – Mają przeszukać każdy zakamarek, w którym można się ukryć. I przekaż im, że szukają technika Redki. – Zacisnął na moment wargi. – Albo jego ciała. Trwało blisko godzinę, nim patrole z załogi Damoclesa oraz ekipy policji z komendy miasta trafiły na technika Redkę. Wraz ze starszym marynarzem imieniem Aj Krit tkwił przyklejony taśmą do tylnej ściany śmietnika w przejściu między domami cztery przecznice od miejsca, gdzie Chrup ostatni raz go widział. Dla niepoznaki obaj skrępowani zostali obrzuceni śmieciami. Ku wielkiemu zdumieniu i nie mniejszej uldze Chrupa obaj żyli. Jak zeznał podoficer, który ich znalazł, po zdjęciu mu taśmy z ust Redko przeklinał przez jakieś trzy kwadranse. Gdy Chrup i komandor Donnelly dotarli do uwalnianego z więzów, przekleństwa chyba już mu się skończyły. Niemniej sądząc po błysku w oku, gotów był zacząć ich prezentację od początku. – Wreszcie, kurna – wyrzucił z siebie, gdy zobaczył Townsenda, zaraz jednak dostrzegł Donnelly i pohamował język. – Już myślałem, że czeka mnie zwiedzanie tutejszej sortowni śmieci, i to takie „all inclusive”. Co was zatrzymało? – To skomplikowane – odparł Chrup, też powstrzymując się od barwnych komentarzy. – A co was spotkało? – A niby co mogło? – parsknął z wyrzutem Redko. – Zasadził się na nas i tyle. Nawet nie widziałem, jak nas podszedł. – A jakim cudem w ogóle miał szansę? – spytał Chrup. – Miałeś go tylko sfotografować. Raz. Z bezpiecznej odległości. – Ale się nie dało – odpalił Redko. – Nie miałem czystego ujęcia, żeby strzelić mu fotkę, więc trochę za nim poszliśmy. To trwało może minutę. Chciałem uzyskać chociaż czysty profil. Ale jak tu przechodziliśmy… – Spojrzał na śmietnik. – Następne, co pamiętam, to że robiłem za mumię na ścianie. Nie mogłem nawet nogą ruszyć, żeby zwrócić czyjąś uwagę. – To wiedz, że miałeś wielkie szczęście, że możesz sobie teraz ponarzekać – powiedziała ostrym tonem Donnelly. – Wszystko wskazuje na to, że chwilę wcześniej ten facet zabił osiem osób. – Myślałem, że… – Redko przerwał w pół zdania. – Osiem, ma’am? Ale… – Spojrzał na Chrupa.
– Osiem – potwierdził technik. – Te dwa strzały, które słyszeliśmy, to była końcówka. Jak powiedziała komandor Donnelly, możesz uważać się za szczęściarza. – Tak, ma’am – mruknął nagle spokorniały Redko. – Ale… dostaliście go? – Jeszcze nie – odparła komandor. – Ale policja działa, a komodor Henderson zarządził kontrolę wszystkich wylotów. – Dopadną go – orzekł Chrup. – A póki co… – Spojrzał na Donnelly. Pokiwała głową. – Do szpitala na szybką kontrolę, a potem na policję, żeby złożyć zeznania. – Tak, ma’am – odpowiedział Chrup. – Chodź, Reddy. Pomogę ci dokuśtykać do samochodu. Kod rejsu dyplomatycznego, znaleziony w tablecie Ulobo, zadziałał idealnie. Kontrola orbitalna natychmiast dała Llynowi pierwszeństwo manewru, na dodatek tak oficjalnym tonem, że ktoś musiał tam chyba zajrzeć do specjalnej instrukcji. Zanim usłyszał drugie, już o wiele mniej uprzejme wywołanie, odsadził się od planety na dwadzieścia jeden sekund biegu światła. Z takim opóźnieniem trudno się rozmawia. – Dyplomatyczny kurier Score Settler, mówi kontrola orbitalna Quechua City – usłyszał z głośnika. – Komodor Henderson z Sił Obronnych oczekuje, że natychmiast przerwiecie przyspieszanie i zawrócicie na Cascę. Llyn włączył mikrofon. – Kontrola orbitalna Quechua City, tu Score Settler – odpowiedział. – Mówi kapitan Ulobo. Proszę o wybaczenie, ale obawiam się, że nie mogę spełnić waszej prośby. Generał Khetha otrzymał wiadomość, że musi jak najszybciej zjawić się w układzie Zuckerman, i zamierza stawić się na to spotkanie. Czekając na odpowiedź, liczył w duchu sekundy. – Kapitanie Ulobo, to nie jest prośba – odezwał się nowy, bardziej zdecydowany głos. – Rozkazuję panu natychmiast wrócić na orbitę. Bo w przeciwnym razie co? – zastanowił się z uśmiechem Llyn. Już wcześniej sprawdził rozmieszczenie jednostek Cascańskich Sił Obronnych. Wszystkich czterech. Żadna nie miała szansy ruszyć za nim w pościg. Ale zaznaczanie tego głośno byłoby w złym tonie. No i nie w jego stylu. – Przykro mi, ale to niemożliwe – odparł. – Jeśli wszystko dobrze pójdzie, generał Khetha zawita do was ponownie za trzy miesiące. Chętnie spotka się wtedy z komodorem Hendersonem. – Kapitanie, chyba nie rozumie pan w pełni sytuacji – odezwał się mężczyzna. – Jeśli odmówi pan wykonania polecenia, zostanie pan do tego zmuszony. Llyn już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, gdy nagle spojrzał na jeden z ekranów. Ten, który przedstawiał cały ruch na orbicie planety. Jednostki cascańskie rzeczywiście były za daleko i nijak nie mogły mu zagrozić, ale… Był jeszcze niszczyciel Manticore. Jeśli rozgrzewał już napęd…
Szybko sprawdził swoje szanse. Jeśli zaraz za nim ruszą, to podejdą blisko. Bardzo blisko. I jeśli naprawdę będzie im zależeć, to pewnie dadzą radę go dopaść. Po tamtej stronie ktoś chyba czytał w jego myślach. – Score Settler, mówi kapitan Marcello z Royal Manticoran Navy, HMS Damocles – odezwał się całkiem nowy głos. – Dowództwo Cascańskich Sił Obronnych upoważniło mnie do podjęcia pościgu i zmuszenia was do powrotu albo zniszczenia waszego statku. Natychmiast zawracajcie, w przeciwnym razie podejmiemy stosowne działania. Llyn zaklął pod nosem. Została mu tylko jedna opcja, i to raczej mało atrakcyjna. Włączywszy sterowanie impellerami i kompensatorami bezwładnościowymi, zwiększył przyspieszenie do dziewięćdziesięciu pięciu procent. Nie przyszło mu to łatwo. Takich rzeczy po prostu się nie robiło bez bardzo ważnego powodu. Zwłaszcza na statku, w którym siłownia była w pełni zautomatyzowana i nikt nie doglądał mechanizmów. W zwykłej eksploatacji nie przekraczało się progu osiemdziesięciu procent mocy. Nawet okręty wojenne unikały tego poza rzadkimi sytuacjami bojowymi. Niemniej Llyn musiał to zrobić, jeśli chciał pozostać poza zasięgiem pocisków Damoclesa. Godzina lotu z takim przyspieszeniem powinna go ocalić, i to nawet wówczas, gdyby Marcello także naruszył zwykłe procedury. Chociaż jeśli to zrobi… to będzie wyścig. – Centrum Informacji Bojowej potwierdza – zameldował porucznik Nikkelsen. – Score Settler zwiększył przyspieszenie do dziewięćdziesięciu pięciu procent maksymalnej wartości. Lisa aż drgnęła. Dziewięćdziesiąt pięć procent. Ktokolwiek był na pokładzie jednostki, bardzo mu zależało na ucieczce. – Wychodziłoby, że to nasz chłoptaś? – powiedział Henderson. – Tak jakby, komodorze – przytaknął Marcello, spoglądając z kwaśną miną na ikonkę przedstawiającą uciekający statek. – Chwilę temu żałowałem, że wyłączyliśmy wczoraj dwa węzły beta celem inspekcji, ale teraz widzę, że to i tak bez znaczenia. – Chyba żebyście także zaryzykowali graniczne przyspieszenie – zgodził się Henderson. – Na co raczej trudno liczyć? – A trudno – zgodził się Marcello. – Chociaż widząc, jak drań zmyka, może jednak bym spróbował. – Prychnął cicho. – Znowu zostajemy z pustymi rękami. Stojący na tyłach grupy Townsend chrząknął znacząco. – Jeśli można, sir? – zaczął niepewnie. – Wiemy tyle, że morderca nie włamał się do sieci Cascańskich Sił Obronnych. – Jak do tego doszedłeś? – spytała Shiflett. – Bo gdyby to zrobił, wiedziałby o naszym przeglądzie – wyjaśnił Townsend. – I że nie możemy podjąć pościgu. Zakładam, że CSO otrzymały grafik naszych prac serwisowych. – Owszem – potwierdził Marcello i pokiwał głową. – I to znaczy też, że nie miał nikogo w strukturach CSO, kto mógłby przekazać mu taką informację. – Tak, sir. – Przypuszczam, że i to jest coś warte – zauważył Henderson.
– Nawet sporo – dodał Marcello. – Zdrajca we własnych szeregach mógłby narobić sporo kłopotów. – Zgadzam się – przytaknął Henderson. – Z drugiej strony mógłby doprowadzić nas gdzieś dalej. A tak znowu kończymy z niczym. – Rzeczywiście, gość okazał się niezwykle śliski – powiedział kapitan. Przez chwilę wpatrywał się w ekran, po czym przeniósł spojrzenie na Townsenda. – Chyba pora wracać na okręt. Musimy trochę poczytać. Lisa też spojrzała na technika, który jakby trochę zbladł, ale daleko mu było do paniki. Może nie wiedział, co było w tym ukrytym pliku, ale wyraźnie był przekonany o jego istnieniu. Co Marcello potem postanowi, to już inna sprawa. Rozkazy rozkazami, ale w takich długich rejsach zwykło się przyznawać dowódcy całkiem sporo samodzielności. Zwłaszcza jeśli trafiał na coś niespodziewanego. – Oczywiście – powiedział Henderson. – Będziemy monitorować jego ucieczkę, a Chachani nadal będzie grzać napęd, na wypadek gdyby zdarzyła mu się jakaś awaria i nie zdołał wejść w nadprzestrzeń. Jednak jeśli coś się nie wydarzy, to najpewniej nam ucieknie. – Tak – mruknął Marcello. – Ciekawe, co taki megaloman jak Khetha mógł wiedzieć, albo też posiadać, że ktoś zadał sobie aż tyle trudu. Lisa przełknęła ciężko ślinę. Tyle trudu. I tyle morderstw. Galaktyka była wielka, ale Donnelly nie mogła wyzbyć się wrażenia, że cała ta sprawa jeszcze jakoś wróci do sektora Haven. I że na pewno nie będzie to miłe doświadczenie. Gdy wyliczony czas dobiegł końca, Llyn odetchnął z ulgą. Teraz już nie mogli go dopaść. Ani Cascanie, ani ci z Manticore, ani ich pociski. Czym prędzej zmniejszył moc impellerów do osiemdziesięciu pięciu procent. W głębi ducha oczekiwał, że Damocles ruszy w pogoń i spróbuje wycisnąć, ile tylko się da z napędu, jednak kapitan Marcello okazał się rozsądniejszy. I trudno było go za to winić. Po co ryzykować okręt i życie załogi? Dla złapania bandziora, który napadł niegroźnie na dwóch załogantów? W ten sposób nie dość odważny kapitan Damoclesa stracił szansę, żeby ocalić swoje światy. Jaka szkoda, że nigdy się o tym nie dowie.
Rozdział IX Lisa Donnelly zadzwoniła do Travisa jeszcze z lądowiska, chciałaby podjechać po psa i upewniała się, że gospodarz będzie w domu. Travis, owszem, był w domu i czekał na gościa tak niecierpliwie, że obszedł dookoła pokój dokładnie sto siedemdziesiąt cztery razy, nim wreszcie usłyszał dzwonek u drzwi. Ku jego wielkiej uldze wcale nie dostał napadu nieśmiałości. Lisa weszła uśmiechnięta, przywitała się, zaraz uklękła i zagwizdała na psa. Gdy Racuszek przytruchtał na krótkich nóżkach z sypialni, radośnie reagując na powrót swojej pani, wszelkie symptomy zakłopotania przeszły Travisowi jak ręką odjął. A gdyby nawet nie przeszły, następny uśmiech Lisy skutecznie by je przepłoszył. – Bardzo ci dziękuję – powiedziała, wstając z psem na zgiętym przedramieniu. – Nie wiesz nawet, jakie to dla mnie ważne. – Żaden kłopot – zapewnił ją Travis. – Racuszek to świetne towarzystwo. – Świetne czy nie, jestem twoją dłużniczką – powiedziała. – Raz jeszcze dziękuję. – Do usług – odparł Travis i zebrał się w sobie. – Może nie słyszałaś, skoro dopiero przylecieliście, ale pałac zapowiedział wydanie ważnego komunikatu. Tak o… – Sprawdził czas. – Za godzinę. Jeśli teraz pojedziesz, możesz nie zdążyć do domu na bezpośrednią transmisję. Możesz poczekać i obejrzeć u mnie. – Dobrze, chociaż mogłabym posłuchać w samochodzie – odpowiedziała. – Nie chcę się narzucać. – Przecież sam zapraszam – powiedział Travis, naprawdę bojąc się odmowy. Szykował się na tę chwilę od momentu, kiedy Damocles opuścił orbitę Manticore. – Mam świeże truskawki, rano kupione na targu, i chciałem zrobić do nich czekoladowe fondue. A czekając na transmisję, chętnie bym posłuchał, jak było w układzie Casca. – Wariacko. – Tak dobrze czy tak źle? – Zdecydowanie źle. – Zawahała się. – Pewnie nie powinnam ci o tym mówić. Wprawdzie nie zostało to utajnione, ale kapitan Marcello zalecił nam o tym nie rozpowiadać. Tyle że ty, z twoim sposobem myślenia… No i potrafisz dochować tajemnicy. Sprawa Phobosa to pokazała. – Hm – mruknął Travis, czując lekkie ukłucie poczucia winy. W rzeczywistości nie był aż tak dyskretny. Zdradził przecież bratu jeden ważny drobiazg związany z tamtą historią. Nie miał pojęcia, czy Gavin zrobił z tego jakiś użytek. Oczekiwał jednak, że sprawa wróci jeszcze do niego, i przez kilka miesięcy był mocno niespokojny, wypatrując nadciągającego kataklizmu. Wprawdzie chyba się wykpił, ale wspomnienie i tak nie dawało mu spokoju. Przede
wszystkim zaś nauczył się bardziej pilnować. Cokolwiek Lisa mu przekaże, na pewno zostanie między nimi. Zwłaszcza jeśli dzięki temu uda mu się spędzić z nią chociaż kilka chwil więcej. – Usiądź w salonie – zaproponował. – Ja zajmę się fondue. – Wolałabym ci pomóc – zaoponowała. – Od lat jadam różne fondue, a nigdy nie widziałam, jak się to robi. – Możesz się rozczarować, to bardzo proste – uprzedził Travis. – Zaryzykuję. Chodźmy. Jeśli dobrze podlejesz mnie czekoladą, opowiem ci wszystko o tej wyprawie. Wintonowie rzadko spotykali się na rodzinnych obiadach, jednak najsmutniejsze było to, że gdy już się zdarzały, często przebiegały w takiej właśnie atmosferze. Ponurej i przykrej. I w ciszy. Edward szczerze nie cierpiał tych chwil. Rozejrzawszy się wkoło, spróbował przypomnieć sobie, jak to wyglądało w szczęśliwszych czasach. Jednak z jakiegoś powodu nie udało mu się przywołać tamtego obrazu. Widział tylko teraźniejszość i wiszący nad nimi cień tego, co miało niebawem nadejść. U szczytu stołu siedział ojciec, król Michael, miarowo unosząc sztućce do ust, jednak ze spojrzeniem błądzącym gdzieś daleko, lata świetlne stąd. Miejsce obok zajmowała jego żona, Mary, spoglądająca to na męża, to na swój talerz, z którego mało co ubywało. Edward miał po bokach Cynthię, swoją żonę, oraz syna Richarda. Oni też nie wykazywali się szczególnym apetytem. Za Cynthią siedziała ich córka Sophie. Jako jedyna próbowała wprowadzić do spotkania trochę wesołości, ale średnio jej to wychodziło. Naprzeciwko Edwarda zaś siedziała jego siostra Elizabeth. Naprawdę starał się na nią nie patrzeć. Podobnie zresztą jak chyba wszyscy obecni. Chodziło o uszanowanie prywatności. I bólu. Jednak przedziwna przekora sprawiała, że Edward nie był w stanie się powstrzymać i co rusz na nią spoglądał. Czy dlatego, że właśnie została wdową? Czy chodziło o stygmat żałoby? Na jej miejscu pewnie w ogóle by się nie zjawił. Mogła tak zrobić. Nikt nie miałby pretensji. Król z pewnością by jej tego nie wypomniał. Jednak Elizabeth zawsze miała silną wolę i była nad wyraz uparta. W przeszłości strasznie go to irytowało. Zwłaszcza że dorastająca Elizabeth miała niewyparzoną gębę i uznała czemuś za swój obowiązek, żeby zatruwać życie nastoletniemu następcy tronu. Nieustannie dochodziło między nimi do tarć, jednak Edward w głębi ducha zawsze ją kochał. I nie wątpił, że ona kochała jego. A teraz, gdy siedziała tak zdruzgotana… Być może wyczuła jego niepokój, bo uniosła oczy znad talerza i przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. To była chwila empatii i zrozumienia. Potem zamrugała, a gdy ich oczy znowu się spotkały, było już zwyczajnie. Znowu widział tylko swoją młodszą przyrodnią siostrę, dzielnie stawiającą czoło nieszczęściu. – Będzie dobrze, Edwardzie – powiedziała cicho, tak żeby tylko on usłyszał. – Tu nie chodzi o mnie. Nie dzisiaj.
Książę pokiwał głową. Zgadzając się albo rozumiejąc. Niech przyjmie to, jak chce. Przeniósł uwagę na siedzącą obok siostry trójkę dzieci. One też starały się być dzielne i dojrzałe. Jemu przypominały jednak kurczęta chroniące się pod skrzydłami matki. Nie były obecne podczas tego strasznego wypadku na polowaniu, kiedy zginął ich ojciec, więc w odróżnieniu od Elizabeth nie miewały teraz koszmarów. Na pewno jednak zapamiętały dobrze ten dzień, kiedy powiedziano im prawdę. I słowa wypowiedziane wtedy przez dziadków, którzy przekazali straszną nowinę. Tak jak on pamiętał boleśnie nierozważne słowa, które wymknęły mu się kilka miesięcy przed tragedią. „Czyli zamiast okaleczenia ryzykują doszczętne rozpieszczenie?” – spytał, gdy ojciec poinformował go, że będzie wraz z żoną zajmować się dziećmi podczas wyprawy łowieckiej Elizabeth i Carlmichaela na Sphinksa. Miał wielką nadzieję, że Michael nie powtórzył tych słów jego siostrze. Wystarczy, że on ich nie zapomni. Nie chciał już na zawsze kojarzyć się Elizabeth z taką właśnie kwestią. – Edwardzie? W ciszy zabrzmiało to dziwnie głośno i niespodziewanie. Niemniej Edward ani drgnął, nawykły do różnych sytuacji zdarzających się w marynarce wojennej. – Tak? – spytał, unosząc głowę. Oczy ojca były jakby bardziej naznaczone wiekiem i zmęczeniem niż kilka tygodni temu. – Już pora – powiedział cicho król. – Musimy się przygotować. – Skinął na syna Edwarda. – Ty też, Richardzie. Książę spojrzał raz jeszcze na siostrę i wstał, czując przy tym, jak Cynthia przelotnie ścisnęła mu rękę. – Tak – powiedział. Idąc za ojcem pałacowymi korytarzami, słyszał jeszcze w głowie słowa Elizabeth: „Tu nie o mnie chodzi”. Miała rację. W tej chwili najważniejszy był ojciec. On i przyszłość całego Gwiezdnego Królestwa. Boże, pomóż nam, pomyślał. Pomóż nam wszystkim. – Pospiesz się, Gavinie – rzucił Breakwater z drugiego końca pokoju. – Jeszcze trochę, a się spóźnimy. – Tak, milordzie – odparł Winterfall, spoglądając w lustro i poprawiając marynarkę. Rozumiał niecierpliwość kanclerza. W ostatnich latach nie zdarzało się często, żeby król chciał przemawiać w Izbie Lordów. I chyba jeszcze nigdy nie zażądał bezpośredniej transmisji ze swojego wystąpienia. Oczywiście Breakwater oczekiwał, że usłyszy coś wyjątkowego. A że tego właśnie dnia pierwsza z dwóch korwet typu Pegasus miała zostać oficjalnie przekazana Emparsowi, jego przypuszczenia biegły w tym właśnie kierunku. Winterfall nie podzielał podejścia kanclerza. Był przekonany, że król nawet nie wspomni o korwetach. Ostatecznie RMN nie miała tu możliwości manewru, skoro sam król Michael zaaprobował przekazanie jednostek. I trudno byłoby oczekiwać, że nagle zmieni zdanie, i to w taki sposób, występując oficjalnie przed Bogiem, parlamentem i wszystkimi obywatelami
Manticore. Jednak związek z Emparsem nie był wykluczony. Winterfall już wcześniej zwrócił uwagę na wzmiankę, że obecny będzie również książę Edward. A skoro tak, to może jednak było czego się obawiać. Jeśli król uznał, że Empars zbyt mocno rywalizuje z RMN, to cóż prostszego, jak przejąć nad nim kontrolę? Odebrać służbę kanclerzowi i ustanowić osobne i niezależne ministerstwo tylko dla niej? A gdyby tak, to kto lepiej nadawałby się na szefa niż królewski syn, będący jednocześnie oficerem marynarki wojennej? Ten scenariusz umknął chyba Breakwaterowi, jednak Winterfall nie zamierzał tego zmieniać, chociaż osobiście uważał to za najbardziej prawdopodobną wersję. Ogłaszając zaś rzecz przed szeroką widownią, król dałby kanclerzowi wybór: siedź cicho albo skompromituj się przed całym Gwiezdnym Królestwem. Cokolwiek jednak miało się zdarzyć w ciągu najbliższych minut i jakakolwiek by była reakcja Breakwatera, Winterfall zamierzał zachowywać się godnie, jak na zawodowego polityka przystało. – Gavinie? Winterfall ostatni raz przyklepał szarfę. – Tak, milordzie, jestem gotowy. – Jesteś gotowy? – spytał król Michael. Edward poprawił kołnierz kurtki. – Prawie. Jeszcze minuta. – Minuta? – spytał z uśmiechem Michael. – Całkiem jak wtedy, gdy miałeś osiem lat i ociągałeś się ze zrobieniem czegoś, co ci nie pasowało. – Stałość postawy to też jakaś zaleta – mruknął Edward, nadal myśląc o minorowym nastroju w czasie obiadu. – Tylko wówczas, gdy jest to postawa pozytywna – poprawił go Michael. – Każda inna ściąga nieszczęścia. – Zamilkł na chwilę. – Nic jej nie będzie, Edwardzie – powiedział cicho. – Jest silna i ma nas. W tej chwili ważniejsze jest, jak ty dasz sobie radę. Edward spojrzał na niego uważnie. Czyżby ojciec chciał wrócić do tamtej nierozważnej wypowiedzi? Ale nie. Myślał tylko o kilkunastu najbliższych minutach. Oraz o tych, które nadejdą potem. – Będzie dobrze – odpowiedział. – Świetnie mnie przygotowałeś. I to mimo że bardzo się opierałem. – I tak byłeś zdolnym uczniem – stwierdził Michael. – Tyle że nie od razu chwyciłeś rytm melodii. – Uniósł lekko brwi. – Teraz spróbuj powtórzyć ją trochę szybciej. – Na pewno – obiecał Edward i zawahał się na chwilę. – Chociaż pewnie nie wzbudzę aplauzu. Michael wzruszył ramionami. – Nie u wszystkich. Przynajmniej z początku.
– Masz na myśli kanclerza? – Jego też. Między innymi – przyznał Michael i wyprostował się. – Wydaje mi się, że minuta już minęła. – A to była twoja dyżurna odpowiedź – stwierdził z uśmiechem Edward. – Chciałeś minutę, dostałeś minutę – odparł pogodnie król. – Oto sztuka kompromisu. Ale pamiętaj, że kompromis nie może oznaczać rezygnacji z tego, co dla ciebie najważniejsze. – Wiem – przytaknął Edward. – Dobrze. – Michael uniósł wysoko głowę i nagle ponownie stał się królem Michaelem, władcą Gwiezdnego Królestwa Manticore. – Już pora. Załatwmy to. Ruszył do wyjścia z prywatnego gabinetu. Syn podążył za nim. Po drodze zastanawiał się, czy to kołnierz jest taki niewygodny, czy może rosnąca mu w gardle gula taka wielka. – Proszę, proszę – mruknął Travis, gdy Lisa dotarła do końca opowieści. – Po prostu brak słów. Mieliście szczęście, że nikt nie zginął. – Kilka osób zginęło – przypomniała mu. – Nikt z załogi Damoclesa – dodał pospiesznie Travis, lekko się rumieniąc. – Wiem. Chociaż z drugiej strony, gdy komodor Henderson opowiedział nam trochę o tym dyktatorze, nie wydał mi się godny współczucia. – Są już pewni, że to był on? – Całkiem pewni – przytaknęła Lisa. – Gdy sprawdzili, że to naprawdę był jego statek, zajrzeli do posiadłości Khethy i szybko ustalili, kto zginął. Mając próbki DNA, łatwiej było dopasować szczątki do osób. – Wzięła truskawkę z miski, którą Travis postawił przed nią na stole. W trakcie opowieści rzadko tam sięgała. – No i oczywiście, gdy policja połączyła to z sytuacją polityczną Canaanu, zaraz im wyszło, że to był zamach. A motywem zemsta. – Nie sądzę – mruknął Travis. – To musi być coś całkiem innego. – Ja też tak myślę – przyznała Lisa z uśmiechem. – Ale Henderson i Nabaum, ta policjantka przydzielona do sprawy, wydają się całkiem o tym przekonani. Powiedzieli, że motyw rabunkowy nie wchodzi w grę, bo z posiadłości nic nie zginęło, a gość nie trzymał nic w skrytkach bankowych. – Na ile mogli to ustalić – zaznaczył Travis. – Mógł mieć coś schowane całkiem gdzie indziej. I być może morderca chciał wyciągnąć z niego miejsce ukrycia skarbu. Albo kod dostępu. – Policja się upiera, że na pewno nie. Chociaż można się spodziewać, że wygłoszą dowolne kłamstwo, żeby tylko obronić swój punkt widzenia. – Tak – mruknął Travis, szukając w myślach innego tematu. Lubił rozmawiać z Lisą, ale wolałby nie skupiać się cały czas na sprawach zawodowych. – A skoro o skrytkach mowa, pewnie zauważyłaś, że Racuszek ma nową zabawkę do gryzienia? – Owszem – odparła Lisa, podnosząc z podłogi skórzany przedmiot z dodatkiem kawałków kolorowego materiału. – A co ze starą? Przepadła czy zjedzona? – Dobre pytanie – stwierdził Travis. – Ale chyba to drugie, bo wszędzie jej szukałem i nie
znalazłem. Lisa wskazała na kanapę, na której siedziała. – A szukałeś pod poduszkami? Nie pod kanapą, ale między poduszkami. Przez chwilę Travis patrzył na nią, jakby nie rozumiał. Jakim cudem pies tych rozmiarów…? – Nie – przyznał i wstał. – Ale… – Pozwól. – Lisa uśmiechnęła się, także wstała i gestem magika uniosła poduchę, na której siedziała. I zabawka tam była. Trochę bardziej zmaltretowana niż zwykle, ale poza tym całkiem zdatna do użytku. – Nawet nie spytam… – powiedział. – Też nie wiem dlaczego – odparła Lisa, układając poduszkę z powrotem. Pomachała zabawką i rzuciła ją za siebie. Racuszek oczywiście pogonił za odzyskaną zgubą. – W swoim czasie przypuszczaliśmy, że chciała mieć tę zabawkę blisko siebie, gdy towarzyszyła nam na kanapie. – Aha – mruknął Travis i zrobiło mu się nieswojo. Dlaczego Lisa musiała zawsze przypominać, że jeszcze niedawno była w związku? – No to teraz ma dwie. – Uwierz mi, pies nigdy nie ma za dużo zabawek – powiedziała Lisa. – Wiesz może, czego ma dotyczyć to niecodzienne przemówienie? – Nie mam pojęcia – odparł Travis, patrząc, jak Racuszek wraca ze swoim skarbem. Usiadł u stóp Lisy i zaczął obgryzać zabawkę. – Miałem nadzieję, że może ty coś słyszałaś. – Nic a nic. Rozległ się sygnał timera i ekran pojaśniał. – O, zaczyna się – powiedział Travis i obrócił się w stronę odbiornika. – Stąd widać lepiej – podpowiedziała Lisa. – Dzięki. – Dziwnie się czuł, siadając tuż obok niej. Oczywiście nie za blisko, ale też nie za daleko, żeby nie było, że się jej boi. Król Michael wszedł już na mównicę ozdobioną królewskim herbem rodu Wintonów. W pełnym stroju ceremonialnym wyglądał jak wzorcowy monarcha. – Ludu Manticore – zaczął, pochylając się do dwóch zamontowanych na mównicy mikrofonów. Głos miał niski, budzący zaufanie. Mimo to Travis wyczuł w nim także nutę znużenia. – Obywatele Manticore, Sphinksa i Gryphona, członkowie parlamentu, szlachetne panie i szlachetni panowie. Oczywiście, że miał prawo odczuwać znużenie. Codzienne utarczki z parlamentem, troska o sprawne funkcjonowanie państwa i jeszcze ta wieczna rywalizacja między RMN a Emparsem. – W ciągu osiemnastu lat moich rządów Gwiezdne Królestwo Manticore doświadczyło bezprecedensowego wzrostu. Wychodząc z zapaści spowodowanej zarazą, wzbogaciliśmy się o nowych obywateli, nasz program imigracyjny przyczynił się do rozkwitu wielu społeczności.
Royal Manticoran Navy strzegła nas w tym czasie przed zagrożeniami zewnętrznymi, podczas gdy Manticoran Patrol and Rescue Service stawiał czoło wszystkiemu, co mogło utrudnić życie w naszych granicach. Nowe okno na ekranie ukazało członków Izby Lordów, wśród których Breakwater wręcz rzucał się w oczy. Oczywiście miał całkiem neutralny wyraz twarzy. Dwa miejsca dalej Travis dostrzegł Gavina ćwiczącego identyczną minę. – Rozpoczęliśmy budowę własnej marynarki handlowej i rozbudowę naszego potencjału przemysłowego. Włożyliście w to wiele ciężkiej pracy i dobrze wiecie, że czeka nas jasna przyszłość. Jednak to nie mnie przypadnie zaszczyt prowadzenia was po tej drodze. Travisa nagle coś ścisnęło w piersi. Widoczne na obliczu króla zmęczenie zaczęło znaczyć o wiele więcej. Czy był chory? Na krawędzi załamania? Czy miał niebawem umrzeć? – Z powodów, które chcę zachować dla siebie, uznałem, że nie mogę dłużej być władcą Gwiezdnego Królestwa Manticore. W związku z tym postanowiłem abdykować w dniu dzisiejszym na rzecz mojego syna, księcia Edwarda. Travis nie wierzył własnym uszom. Król Michael abdykował? Lisa powiedziała coś cichym, pełnym zdumienia głosem. Ledwie to usłyszał. – Nie wątpię, że poprowadzi was dalej jako silny i godny przywódca, i wiem, że przyjmiecie go i będziecie okazywać mu tę samą lojalność i szacunek, które zawsze okazywaliście mnie. Dziękuję wam i niech Bóg będzie z wami. Z tymi słowami odsunął się od mównicy i zszedł z podium. Przez dłuższą chwilę Travis tylko gapił się w ekran. Kamera podążyła za królem, teraz już byłym, po czym przesunęła się na ławy zajmowane przez lordów. Wyglądali na równie wstrząśniętych jak Travis. Król Roger rządził do samej śmierci. Podobnie jego córka, królowa Elżbieta. Travis wyrósł w przekonaniu, że właśnie taka jest kolej rzeczy, że każdy monarcha Manticore poświęca całe życie służbie ludowi i Koronie. A teraz, bez żadnego ostrzeżenia, to uległo zmianie. Gwiezdne Królestwo wkraczało w nowy, nieznany całkiem obszar. – Travis? Drgnął i spojrzał w bok. Lisa spoglądała na niego z troską. – Dobrze się czujesz? – spytała. Zmusił się, żeby kiwnąć głową. – Tak, tylko… To była ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać. – Podobnie jak całe Gwiezdne Królestwo – mruknęła ponuro Lisa i skinęła w stronę odbiornika. – Chyba książę… znaczy król Edward zamierza zabrać głos. Travis spojrzał na odbiornik. Edward wchodził na podwyższenie. W tle widać było jego syna, Richarda Wintona, w czarno-złotym mundurze kadeta. Od dzisiaj księcia Richarda. Gospodarz zaczerpnął głęboko powietrza. Wkraczał już na całkiem nowe obszary, to i z tą nowością sobie poradzi.
Lisa posadziła psa na kanapie między nimi. Travis odruchowo podrapał zwierzaka między uszami. Myślał o nowej epoce, która właśnie się zaczęła.
KSIĘGA DRUGA
1541 PD
Rozdział X …i jak zawsze życzę ci bezpiecznej drogi – powiedział widoczny na ekranie mężczyzna w średnim wieku. – Z Bogiem, Lorelei. Wracaj szybko do domu. Wiadomość dobiegła końca. Starszy bosman technik służby pożarniczej Lorelei Osterman wpatrywała się przez dłuższą chwilę w pusty ekran. Z jednej strony chciała zachować jeszcze trochę ciepłe uczucia wywołane widokiem owdowiałego ojca, z drugiej nie cieszyła jej wcale sytuacja, w której ją właśnie postawił. Kazał uważać na młodego Locatellego. W rozwinięciu to znaczyło, że ma być nieoficjalną niańką dla bliskiego krewniaka dowódcy obrony układowej Royal Manticoran Navy. I niech go cholera, że jej to zrobił. Chociaż w sumie mogła się tego spodziewać. Jej rodzice od dawna przyjaźnili się z Locatellimi. Zmarła sześć lat temu matka też dobrze ich znała. Gdy Lorelei usłyszała, że mianowany dopiero co podporucznik Locatelli otrzymał przydział na HMS Salamander, była pewna, że senior rodu skontaktuje się z jej ojcem, który z kolei przekaże córce, co trzeba. Istniała jeszcze pewna nadzieja, że dzieciak zostanie przypisany do tylnego przedziału uzbrojenia, a nie do przedniego, którym dowodziła Osterman. Niemniej skoro starszy Locatelli wiedział świetnie o jej obecności w załodze, należało oczekiwać takiego pociągania za sznurki w jego wykonaniu, żeby młody na pewno znalazł się właśnie u niej. Przyczyniając się tym samym do powolnego upadku RMN. Problemy zaczęły się na dobre po abdykacji króla Michaela. Nie żeby Edward był złym władcą. Na pewno nie. Poza tym był oficerem marynarki wojennej, co oznaczało, że rozumiał jej potrzeby o wiele lepiej niż ojciec. Kłopot wiązał się z osobą kanclerza Breakwatera, który starał się wyrwać RMN każdy kęs, żeby przekazać go swojemu ukochanemu Emparsowi. Jak dotąd Edward nie wykazał się wystarczająco silnym charakterem, żeby przeciwstawić się pomysłom Breakwatera. Drugim punktem zwrotnym była rezygnacja minister obrony Calvingdell. Całkiem niespodziewanie odeszła ze stanowiska krótko po powrocie Damoclesa z układu Casca. Pojawiła się masa plotek, dlaczego do tego doszło, ale żadna nie podsuwała przekonującej odpowiedzi. Wiadomo było tylko tyle, że krótko wcześniej doszło do całej serii spotkań z udziałem Calvingdell, premiera Burgundy’ego i pierwszego lorda admiralicji Cazenestra. Czasem zjawiali się na nich także różni oficerowie i podoficerowie Damoclesa, a na co najmniej dwóch obecny był także król Edward. O samej wizycie w układzie Casca też niewiele było wiadomo. Oficjalny komunikat wspominał o masowym morderstwie, do którego doszło w Quechua City akurat w tym samym czasie, gdy bawiła tam załoga niszczyciela, ale nikt nie wiedział, czy miało ono jakiś związek z RMN albo Gwiezdnym Królestwem Manticore. Tyle było pewne, że gdy tylko seria spotkań dobiegła końca, Calvingdell przestała być
ministrem obrony. Niestety, jak zwykle wtrącający się we wszystko Breakwater zdołał przekonać premiera, żeby osobą mianowaną na jej miejsce był earl Dapplelake. Osterman lubiła Calvingdell. Była elegancka, wygadana i miała sposób na kombinacje Breakwatera. Przekonała parlament do autoryzacji pozaukładowych operacji antypirackich i wizyt kurtuazyjnych, co było nie tylko właściwą reakcją na Secour, ale także podniosło rozpoznawalność i prestiż Gwiezdnego Królestwa wśród sąsiadów. Dapplelake zaś, na zasadzie kontrastu, był ministrem, który bez większych oporów zaakceptował rozbiórkę HMS Mars. A teraz pojawił się trzeci zwiastun rozpadu: odradzający się nepotyzm. Calvingdell umiała mu przeciwdziałać i znacznie osłabiła jego zasięg. Zmiany w zasadach finansowania i polityce kadrowej zaowocowały wzrostem potencjału bojowego. Oczywiście kosztem tych wszystkich szlachetnie urodzonych pociotków, którzy zamierzali urządzić się wygodnie w strukturach Royal Manticoran Navy. Jej komunikator odezwał się nagle. – Osterman – powiedziała, oczekując najgorszego. – Mówi Todd – odezwał się komandor Maximillian Todd, pierwszy oficer HMS Salamander. – Kapitan chce widzieć panią u siebie. – Aye, aye, sir – odparła, powstrzymując westchnienie. Była praktycznie pewna, o co mogło chodzić. I rzeczywiście. Podporucznik Locatelli czekał już na nią wraz z kapitanem Johnem Rossem, baronem Fairburn. – Bosmanie – odezwał się kapitan, ledwie weszła. – Pragnę przedstawić pani nowego oficera HMS Salamander. Podporucznik Fenton Locatelli, starszy bosman Lorelei Osterman. – Miło mi panią poznać, pani bosman – powiedział Locatelli, kłaniając się lekko. Wyraźnie próbował naśladować w tym swojego słynnego stryja. Osterman omal się nie skrzywiła. To, co pasowało do starszego oficera z długim stażem, w przypadku młokosa po akademii mogło tylko śmieszyć. – Słyszałem o pani same dobre rzeczy od mojego ojca i stryja. Cieszę się, że będę pod panią służył. – Dziękuję, sir – odparła Osterman. Chce „służyć pode mną”, pomyślała. Ciekawe. Nie „uczyć się” ani nawet „służyć ze mną”. Koniecznie „pode mną”. Nawet starsi oficerowie, którzy teoretycznie mieli prawo do takiego wyrażania się, niemal nigdy tego nie czynili. To była raczej specjalność aroganckich i zarozumiałych w swej ignorancji podporuczników. Fairburn obserwował ją, wyraźnie w nadziei, że Osterman włączy się radośnie w jego grę. Miał jednak pecha, bo pani bosman nie gustowała w podobnych zabawach. Po kilku sekundach ciszy kapitan skrzywił się z rezygnacją i skinął głową. – Dobrze, poruczniku Locatelli. Odmaszerować. Pani Osterman, proszę jeszcze zostać. – Odczekał, aż drzwi zamkną się za Locatellim. – Odnoszę wrażenie, że nie ucieszyła się pani z powiększenia naszej małej rodziny. – Przykro mi, że odniósł pan takie wrażenie – odparła Osterman. – Nie mam nic przeciwko podporucznikowi Locatellemu.
– Poza tym, że jest podporucznikiem? I Locatellim? – Nic z tego nie ma wpływu na sytuację. – Miło mi to słyszeć – stwierdził z przekąsem Fairburn. – Ufam, że wie pani, iż to właśnie admirałowi Locatellemu zawdzięcza pani fakt, że nosi obecnie mundur RMN, a nie Emparsu. Osterman skrzywiła się lekko, jednak kapitan miał rację. Sądząc po sprawie Marsa, nie mogli liczyć na solidne wsparcie Ministerstwa Obrony. Jedyną osobą stojącą między flotą a kanclerzem Breakwaterem był obecnie dowódca sił układowych. – Tak – przyznała. – Ja tylko… czy mogę mówić szczerze, sir? – Oczywiście. – To, co pan powiedział, to prawda. Co więcej, jest to powszechnie znana prawda. I dlatego obawiam się oczekiwań, że ten podporucznik będzie traktowany inaczej niż wszyscy inni. Fairburn przymrużył powieki. – Zapewniam panią, że nie mam takich oczekiwań. Wszyscy znajdujący się pod moim dowództwem mają traktować go tak jak każdego innego żółtodzioba, który ma jeszcze mleko pod nosem i sam nawet butów zawiązać nie umie. – Mam nadzieję, że tak będzie – powiedziała Osterman. – Czy to już wszystko? – Na razie tak. – Fairburn uniósł brwi. – Tylko proszę uważać, żeby nie przesadzić w drugą stronę i nie traktować go surowiej niż zwykłego podporucznika. – Oczywiście. – Osterman pozwoliła sobie na lekki uśmiech. – Nawet gdyby to było wykonalne. Fairburn zaśmiał się krótko. – Oczywiście. Nie wiem, co sobie pomyślałem. – Machnął ręką. – Odmaszerować. – Miło mi pana spotkać, panie Llyn – powiedział Cutler Gensonne, pyszny i wspaniały w mundurze z admiralskimi pagonami, które sam sobie przypisał. – Przepraszam, jeśli podróż trwała trochę dłużej, niż pan oczekiwał – dodał i usiadł za biurkiem. – To żaden problem – odpowiedział Llyn. Co oczywiście nie znaczyło, że ucieszył się z opóźnienia. Kwatera główna Volsung Mercenaries mieściła się dokładnie tam, gdzie twierdził Ulobo, w mieście Rochelle na planecie Telmach w Konfederacji Silesiańskiej. Gdy Llyn zebrał już odpowiednią załogę spośród członków tajnej sekcji operacji górniczych Axelrodu, działającej akurat na Minorce, co pozwoliło na pełne wykorzystanie możliwości statku Khethy, przybył na planetę już niecałe sześć miesięcy po dość pospiesznej ewakuacji z układu Casca. I szybko się dowiedział, że Gensonne przebywał akurat wraz z częścią floty całkiem gdzie indziej w Konfederacji. Pozostawiony na miejscu łącznik wyjaśnił, że admirał wróci na Telmacha za rok, może dwa. Llyn, który nie miał ochoty czekać tak długo, czym prędzej wrócił na pokład i wyruszył na poszukiwanie dowódcy najemników. Podróż pochłonęła większość tego czasu, który zaoszczędził dzięki szybkiemu załatwieniu sprawy z Khethą. Ale dobrze. I tak trzeba było jeszcze coś sprawdzić, zanim Llyn da zielone światło dla inwazji.
– Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym – dodał. – W żadnym razie – odpowiedział Gensonne. – W sumie załatwiliśmy nasze sprawy nawet szybciej, niż oczekiwałem. Jeszcze miesiąc czy dwa i będziemy mogli się zająć pańskim zleceniem. – Uniósł brew. – Zakładając oczywiście, że okaże się atrakcyjne. – Spróbujmy więc to ustalić – zaproponował Llyn i wyciągnął nad biurkiem dłoń z tabletem. Gensonne przyjął go z chrząknięciem i zagłębił się w lekturze. Llyn skorzystał tymczasem z okazji, żeby przyjrzeć się mężczyźnie. Wyglądał całkiem zwyczajnie i nie kojarzył się z szefem najemników. Jasna cera, włosy blond, błękitne oczy przywodziły na myśl kogoś, kto większość życia spędził na pokładach różnych jednostek. Jednak było to życie o wiele barwniejsze, niż sugerowałaby nijaka prezencja. Przez kilka lat służył we flocie Gustava Andermana i był przy nim podczas zwycięstwa nad Ronaldem Devane’em i przyłączania układu Nimbalkar do imperium. Wiele sugerowało wówczas, że Gensonne może z czasem zostać kimś naprawdę ważnym w andermańskiej marynarce wojennej. Zwłaszcza że najwyraźniej zamierzał powtórzyć sukces swojego władcy i przymierzał się do samodzielnej akcji przeciwko niewielkiej grupie skolonizowanych światów, które mogłyby zostać dołączone do imperium. Jednak wtedy coś się stało. Z nieznanych Llynowi powodów Anderman postanowił ukrócić ambicje Gensonne’a. Ten w odpowiedzi skrzyknął swoich najwierniejszych ludzi i zabrawszy kilka podarowanych mu wcześniej przez władcę jednostek, wyruszył w drogę. Znalazł sobie nowy dom na obrzeżach Ligi Solarnej, gdzie zaczął budować swoją organizację, tym razem już bez narzucanych przez Andermana ograniczeń. Ostatecznie przeniósł się wraz z rosnącą grupą pracowników i coraz większą flotą do Silesii i od tamtego czasu podejmował się zadań, których jego były pryncypał nigdy by nie zaakceptował. Llyn nie wiedział, dlaczego drogi tych dwóch tak raptownie się rozeszły, chociaż miał pewne podejrzenia. Jednak niezależnie od wszystkiego Gensonne wydawał się na tyle kompetentny, żeby poradzić sobie z opanowaniem Gwiezdnego Królestwa Manticore. A w tej chwili to właśnie było najważniejsze. Jego niegdysiejsze związki z Andermanem zaś mogły się jeszcze przydać. Jedna nitka późniejszego śledztwa będzie mogła doprowadzić co najwyżej do nieodżałowanego generała Khethy i jego obsesji na punkcie powrotu na Canaan, a druga, związana z Gensonne’em, okaże się równie bezużyteczna wobec oczywistego wniosku, że były sługa Andermana po prostu zapatrzył się we władcę i chciał zagarnąć coś na własną rękę. W obu przypadkach korporacja Axelrod pozostanie poza wszelkimi podejrzeniami. Siedzący po drugiej stronie biurka Gensonne poprawił się na krześle. – Ciekawe – powiedział, nie odrywając oczu od tabletu. Llyn odczekał chwilę, ciekaw, czy usłyszy coś więcej. Jednak Gensonne przeszedł tylko na następną stronę i zmarszczył brwi. – Ciekawe w dobrym czy złym sensie? – spytał w końcu Llyn. – Dobrze na pewno nie jest – mruknął Gensonne. – Wychodzi na to, że w okolicy tego systemu może znajdować się do trzydziestu okrętów wojennych. W tym sześć do dziewięciu
krążowników liniowych. Rozumie pan, co to znaczy? – Przechylił lekko głowę. – To potężna siła, panie Llyn. Llyn uśmiechnął się. Było to stare zagranie najemników, z którym spotkał się już co najmniej dwa razy. Przeceniając potencjalne ryzyko, mieli nadzieję na podbicie stawki wynagrodzenia. – Musiał pan chyba ominąć sekcje piętnastą i szesnastą – powiedział. – Większość tej grupy stanowią jednostki wycofane z użycia i oczekujące w kolejce do stoczni złomowej. Pozostałe są częściowo rozbrojone albo bez pełnych załóg. Czasem jedno i drugie. Według naszych ocen realna siła nie przekracza ośmiu okrętów, z których jeden ewentualnie może być krążownikiem liniowym. – Przeczytałem sekcje piętnastą i szesnastą, dziękuję za przypomnienie – odparował Gensonne. – Zauważyłem też, że wspomniane dane pochodzą sprzed ponad piętnastu miesięcy. – Rozumiem. – Llyn wstał, sięgnął nad biurkiem i wyjął tablet z dłoni rozmówcy. – Najwyraźniej to nie was szukamy, admirale. Powodzenia w przyszłych kontraktach. – Chwilę – zaprotestował Gensonne, sięgając z powrotem po tablet. Llyn był na to przygotowany i zgrabnie wymanewrował tamtego. – Nie powiedziałem, że nie weźmiemy tej roboty. – Naprawdę? – spytał Llyn. Nadeszła pora, by zagrać trochę według własnych reguł. – Odniosłem wrażenie, że sprawa pana przerasta. – Nie ma takich spraw – powiedział z urazą Gensonne i wstał, jakby zamierzał ścigać Llyna do drzwi, a nawet dalej, żeby w końcu odebrać mu tablet. Ale Llyn nawet nie ruszył się z fotela. – Zaznaczyłem tylko, że wasz wywiad ma stare dane i każdy dowódca najemników chciałby je uaktualnić przed akcją. – Tylko o to panu chodziło? – zapytał z udawanym zdumieniem Llyn. – To dlaczego wspomniał pan o rzekomej sile bojowej przeciwnika…? – Przerwał, by przywołać uśmiech na usta. – Ach, rozumiem. Próbował pan podbić stawkę. Llyn wiedział świetnie, że mało kto lubi, gdy wypomina mu się niskie pobudki, zwłaszcza wtedy, gdy oskarżenie jest słuszne, jednak Gensonne nawet nie drgnął. Wyraźnie chciał uchodzić za twardziela, który nigdy nie przeprasza i niczego nie żałuje. Pasowało to do dossier tego człowieka, które przejrzał przed spotkaniem. – Oczywiście – odparł w końcu. – Ale zależy mi też na świeższych informacjach. – Skinął w stronę tabletu. – Możemy się tym zająć, pytanie tylko, o co tu chodzi. – Dobre pytanie – stwierdził Llyn, chociaż nie miał najmniejszego zamiaru wprowadzać dowódcy najemników w wewnętrzne sprawy i plany Axelrod Corporation. – Wybaczy pan, ale nie odpowiem na nie. Gensonne przymrużył lekko powieki i Llyn sądził przez chwilę, że tamten znowu spróbuje jakichś sztuczek, ale nie. – To jasne postawienie sprawy – powiedział spokojnie i wzruszył ramionami. – Ostatecznie szuka pan najemników, nie inwestorów. – Właśnie – zgodził się Llyn, a jego ocena admirała znacząco wzrosła. Gensonne wiedział, jak prowadzić takie rozmowy, ale znał też granice, których nie należało przekraczać. – Więc jak będzie? Mogę uznać, że Volsung bierze tę robotę, czy raczej woli pan nadal napadać na
małe kolonie górnicze i bezbronne frachtowce? Gensonne znowu przymrużył powieki, ale tym razem mógł kojarzyć się z drapieżnikiem gotowym do skoku na ofiarę. – Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał cichym głosem. – Spokojnie, nie zamierzam tego rozgłaszać – zapewnił go Llyn, mimo wszystko zaskoczony, że oddany na ślepo strzał okazał się aż tak trafny. Opierał się wyłącznie na podejrzeniach, które przyszły mu do głowy kilka dni temu, gdy rozmyślał o wielkim polowaniu na piratów zarządzonym przez Manticore i Haven. W ostatnim czasie w galaktyce coraz trudniej było o robotę dla takich nie do końca oficjalnie działających grup najemników. Drapieżnik był zapewne wygłodniały i coraz bardziej zdesperowany. Desperacja zaś była czymś, na czym Llyn umiał świetnie grać. – Rozumiem, że trudno dzisiaj uczciwym najemnikom związać koniec z końcem – powiedział. – A ja proponuję panu pracę o wiele bardziej satysfakcjonującą i dochodową niż zwykłe piractwo. Gensonne mierzył go jeszcze przez chwilę spojrzeniem, po czym wzruszył ramionami. – Może – odparł. – Ale myli się pan. Frachtowce to nie dodatkowy dochód. To okazja do praktyki. – Praktyki? – Takie polowanie to rodzaj sztuki, panie Llyn – wyjaśnił Gensonne. – Coś, co należy ciągle ćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Jak na razie to też jedyna forma szkolenia, jaką mogę zaproponować moim ludziom. Sytuacja, w której muszą naprawdę dopaść kogoś, kto ze wszystkich sił stara się uciec. – Aha. – Llyn aż się wzdrygnął. Wiedział już, dlaczego Anderman wolał pozbyć się tego człowieka. – Ma pan coś przeciwko temu? – Nie mam zdania w tej sprawie – powiedział Llyn. – Interesuje mnie tylko, czy przyjmie pan moją propozycję. Gensonne uśmiechnął się ponuro. – Volsung Mercenaries podejmuje się tej pracy, panie Llyn. Usiądźmy i porozmawiajmy o pieniądzach. Technik rakietowy Charles Townsend przebywał na pokładzie HMS Phoenix już od ponad tygodnia, gdy Travis znalazł wreszcie chwilę podczas psiej wachty, żeby przejść do rufowego przedziału uzbrojenia i spotkać się z przyjacielem. Wyszło inaczej, niż oczekiwał. – Poruczniku – przywitał go oficjalnie Chrup, prostując się na baczność pośrodku stanowiska monitorowania działka szybkostrzelnego. – Miło mi pana znowu zobaczyć, sir. Sporo czasu minęło od Casey-Rosewood. Gratuluję ukończenia kursów oficerskich i awansu. Travis wciąż się zastanawiał, jak zareagować na sztywne zachowanie Townsenda, gdy ten nagle uśmiechnął się szeroko, złapał przyjaciela w ramiona i uścisnął mocno.
– Ty psiarzu – powiedział mu do ucha. – Ech, dobrze cię widzieć, Sztywny. Na to Travis także nie zdążył zareagować, gdyż zaraz potem Chrup odsunął się na przepisową odległość i przyjął postawę właściwą dla podoficera rozmawiającego z oficerem. – To znaczy dobrze cię widzieć, Sztywny, sir! – poprawił się. – Widzę, że upływ lat nie osłabił twojego poczucia humoru – zauważył w końcu Travis, po dwakroć zaskoczony. – Jeśli zawsze tak witasz oficerów, to nie pojmuję, dlaczego jeszcze nie zdegradowali cię do zwykłego technika. – Albo i niżej – zgodził się Chrup. – A potem jeszcze mogliby wykopać mnie do Emparsu. Ale spokojnie, na co dzień wykazuję się większym rozsądkiem. – To dobrze – stwierdził Travis, przypominając sobie własne pierwsze spotkanie z Lisą Donnelly, gdy pojawiła się w jego życiu kilka lat temu. Z oczywistych powodów teraz było zupełnie inaczej. – I jak sobie radzisz? – Z wolna pnę się w górę – powiedział Chrup, dążąc wyraźnie do tej samej półoficjalnej formy, jaka charakteryzowała większość kontaktów pomiędzy zaprzyjaźnionymi oficerami i podoficerami. – Jakoś awansuję, pewnie przez ten wysoko awaryjny system komputerowy w kadrach. A teraz proszę. – Wykonał szeroki zamach ręką. – Znowu jesteśmy razem. – Synu mój, któryś czynił dobro – powiedział Travis. Chrup uśmiechnął się, ale spojrzenie miał poważne. – Dzięki tobie. Nie wiem, co by się stało, gdybyś wtedy nie podał mi ręki. – Pewnie to samo co ze mną. – Travis starał się zachować lekki ton. – Dwa klapsy i wracamy do roboty. – Może – mruknął Chrup. – Może nie. – Zacisnął wargi. – Wiem, że dziękowałem ci wtedy, ale z upływem lat trochę zmądrzałem. Teraz lepiej rozumiem, ile ryzykowałeś. Zatem raz jeszcze dziękuję. – Do usług – odparł Travis. – Ale nie wracajmy już do tematu. Podoficerowie powinni przeklinać oficerów. Nie ma co psuć dobrych wzorców. Chrup wyszczerzył zęby. – Aye, aye, sir. Zatem czeka nas patrol nadprzestrzenny. Atrakcja jak cholera. – Tak czy siak, pewnie będzie mniej rozrywkowy od wizyty w układzie Casca – zgodził się Travis. – Więc wiesz o tym? – Chrup zmarszczył czoło. – Tyle co wszyscy – rzucił Travis, opanowując grymas. Dał się ponieść emocjom i zapomniał, że chociaż sprawa nie była tajna, Lisa prosiła go o dyskrecję. Niemniej z kim jak z kim, ale z Chrupem mógł o tym rozmawiać. – Chyba miałeś sporo szczęścia, że uszedłeś z życiem. – Pewnie tak – zgodził się Townsend. – Gdyby nie komandor Donnelly… Nagły dźwięk klaksonu nie pozwolił mu dokończyć zdania. – Gotowość bojowa dla wszystkich stanowisk – rozległ się opanowany głos komandor porucznik Bajek, oficera uzbrojenia Phoeniksa. – Powtarzam, gotowość bojowa dla wszystkich stanowisk. Travis poczuł nagły skurcz żołądka. Gotowość bojowa? Ledwie minutę temu byli w piątym
stanie gotowości. Co, u diabła, się działo? – Chyba jednak nie będzie nudno, sir – stwierdził Chrup, całkiem porzuciwszy przyjazne podejście. – Niebawem się przekonamy – mruknął Travis, także dość oficjalnym tonem. – Pogadamy później. – Tak jest. W przednim przedziale uzbrojenia Travis spotkał porucznika Brada Forniera, szefa działu uzbrojenia rakietowego Phoeniksa. Oficer unosił się obok wejścia i patrzył w milczeniu, jak obsada zajmuje kolejno stanowiska. – Trochę późno, Long – zauważył, gdy Travis do niego dołączył. – Przepraszam, sir. – Travis ogarnął spojrzeniem monitory. Przedział nie był jeszcze w stanie gotowości, ale systemy ożywały z budzącą nadzieję szybkością. Oczywiście tylko te, które miały szansę ożyć. Jedno stanowisko śledzenia celów i jedno stanowisko kontroli ognia miały pozostać martwe, moduł koordynacji walki radioelektronicznej zaś działał tylko na słowo honoru. Podobnie jak wszystkie okręty RMN, Phoenix także cierpiał na chroniczny brak części zamiennych oraz specjalistów do obsługi nowocześniejszego sprzętu. – Co mamy? – spytał. – To ćwiczenia? – Nie wygląda – odparł Fornier. – Centrum Informacji Bojowej zameldowało ślad wyjścia z nadprzestrzeni na kierunku wskazującym na układ Casca. – To może być frachtowiec Haven zapowiadany na przyszły tydzień – zasugerował Travis. – Za wcześnie – stwierdził Fornier. – Chociaż się zdarza. – Tyle że rzadko. – Właśnie. Travis skrzywił się, gdy ekran koordynacji walki radioelektronicznej zamigotał i zgasł. – Ładnie. – Niech to szlag – mruknął Fornier. – Skorsky? – zawołał. – Ożyw mi tego trupa. – Tak jest. – Cokolwiek leci, kapitan nie jest dzisiaj specjalnie ufny – powiedział Fornier. – Wchodzimy na kurs przechwycenia. Travis zerknął na ekran nawigacyjny i szybko dokonał obliczeń. Za jakieś dziesięć minut powinni mieć frachtowiec w zasięgu łączności. – Niebawem się dowiemy, co to za gość. – Jeśli kapitan wywoła go już na granicy zasięgu – zauważył Fornier. – Raczej poczeka, aż jeszcze trochę podejdziemy. – Nie przypuszczam – odparł Travis. – Tamci musieli już zauważyć nasz ekran. Jeśli nie zostaną na czas wywołani, mogą wziąć nas za piratów i rzucić się do ucieczki. – Sugerując tym samym, że sami są piratami – podsumował Fornier. – Faktycznie, lepiej nie czekać z wywołaniem.
– Właśnie. – Przekonamy się, czy kapitan myśli tak samo – powiedział Fornier. – I czy nagnie procedury. Poszukaj sobie kawałka ściany i uczep się wygodnie.
Rozdział XI Zapewniam pana, kapitanie Castillo, że z moim statkiem jest wszystko w porządku – powiedział kapitan Shresthra. Jego ciemna twarz pokryta była lśniącą warstwą potu. – Tak samo z załogą, pasażerami i ładunkiem. Nie miałem pojęcia, że ruch w obrębie Gwiezdnego Królestwa Manticore jest tak skrupulatnie kontrolowany. Zaraz za nim unosił się w przestrzeni ciasnego mostka Izbicy mężczyzna o nazwisku Grimm, nadzorujący w milczeniu działania inżyniera pokładowego, Pickersa, który przeprowadzał diagnostykę jednego z paneli kontrolnych. Panel był sprawny, podobnie jak i cały komputer, ale przez rok, odkąd Grimm i dwaj jego koledzy, Bettor i Merripen, znaleźli się na pokładzie, ten pierwszy zwykł wprowadzać niekiedy do systemu jakieś złośliwe polecenia. Oczywiście tylko po to, żeby później można je było wytropić i usunąć. Przewidując, że w ciągu najbliższych kilku tygodni rzeczywiście mogą mieć do czynienia z awarią systemu, chciał przygotować załogę do jak najsprawniejszego radzenia sobie w takich sytuacjach. Shresthra skończył mówić i musiał teraz poczekać dłuższą chwilę na odpowiedź Phoeniksa. – Chyba nie będą chcieli wejść na pokład? – spytał nerwowo Pickers. – I tak jesteśmy już spóźnieni. – Gadał raczej rozsądnie – mruknął Shresthra. – Z drugiej strony, zrobi, co zechce. To kwestia mentalności mieszkańców takich prowincjonalnych państewek. Zawsze próbują udowodnić swoją wyższość nad przybyszami z bardziej rozwiniętych światów. Grimm uśmiechnął się pod nosem. I kto to mówi, pomyślał. To prawda, że Liga Solarna grała pierwsze skrzypce w galaktyce, ale nie wszystkie jej planety reprezentowały najwyższy poziom cywilizacji. Z tego, co Grimm wiedział, Berstuk, rodzinny świat kapitana, zdecydowanie zaniżał średnią. – A jeśli nawet, to w najgorszym razie nasze spóźnienie trochę wzrośnie – dodał kapitan. – To pan, Grimm, i pana koledzy możecie coś stracić. – W rzeczy samej – zgodził się Grimm, spoglądając na kapitana. Shresthra miał rację, chociaż nie mógł wiedzieć, jakie kwoty wchodziły w grę. – Miejmy nadzieję, że kapitan Castillo uzna przesłaną mu dokumentację i nie zechce wysyłać ekipy. – A jeśli zechce? – spytał Shresthra. – Czy rząd Minorki anuluje kary umowne z powodu winy strony trzeciej? – Mam nadzieję, że tak – odparł Grimm. – Niestety, umowa poufności nie reguluje takich spraw, wszystko będzie więc zależeć od ich dobrej woli. – Skinął na ekran nawigacyjny, gdzie jaśniała ikona symbolizująca Phoeniksa. – Gorzej, że to właśnie Manticore robi nam trudności. – Domyślam się – przyznał Shresthra.
– Chyba jednak nie – stwierdził ironicznym tonem Grimm. Nie przypuszczał, żeby Castillo zdecydował się na pościg i rewizję. Na oko byli przecież całkiem niegroźnym frachtowcem. Dopóki sprzęt tkwił spakowany w skrzyniach, zwykła kontrola nie miała prawa niczego wykazać. Niemniej Grimm zwykł unikać nawet najmniejszego ryzyka. Gdyby służby Manticore weszły na pokład, lepiej byłoby mieć kapitana całkowicie po swojej stronie. – Powiem tylko tyle, że to, co mamy w ładowniach, jest wręcz rewolucyjnie nowatorskie. Do czego służy, nie mogę już wyjawić. Jednak dzięki temu Minorca przez kilka najbliższych lat będzie czerpała profity z tej nowości. I to jako jedyna w całym regionie. Gdyby Manticore wyczuło, co się święci i co może z tego wyniknąć, na pewno spróbowałoby złamać monopol Minorki. Dla tak małego świata oznaczałoby to prawdziwą katastrofę finansową. – Rozumiem – powiedział Shresthra, naśladując ironiczny ton Grimma. – Ale bez obaw. Nawet tutaj solarne frachtowce cieszą się pewnymi przywilejami. Może być pan pewien, że zrobię wszystko dla utrzymania sekretu związanego z naszym ładunkiem. – Dziękuję – odparł Grimm, skłaniając lekko głowę. – A skoro mowa o ładunku, to przepraszam na chwilę. Muszę go sprawdzić. – Oczywiście – mruknął kapitan. – Ale naprawdę nie musi się pan obawiać. Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze i Manticore nie zwiększy naszego opóźnienia. Obaj kompani Grimma przebywali w ładowni numer dwa. – I jak to wygląda? – spytał, gdy drzwi się za nim zasunęły. – Zapuściłem całą diagnostykę, którą mogłem teraz ruszyć, i wszystko jest chyba w normie – zameldował Bettor. – Mam zacząć wprowadzać ustawienia? – Jeszcze nie – odparł Grimm. – Przyczepił się do nas okręt RMN i zadaje pytania. Chyba czekają na ten frachtowiec Haven, który jeszcze ładował towar, gdy wylatywaliśmy. – To może się nim zajmą i zostawią nas w spokoju. – Pewnie tak – rzucił Grimm. – Chyba tak się tu nudzą, że każdy statek jest dla nich sensacją. – Kto wie – mruknął Bettor. – To trzymamy wszystko spakowane, aż będzie czysto? – Tak – przytaknął Grimm. – To będzie góra kilka godzin. – Mam nadzieję, że mniej – powiedział Bettor. – Czas nam się z wolna kończy. A jeśli jeszcze mamy spakować wszystko z powrotem przed wejściem na orbitę… Kilka godzin straconych tutaj to kłopot u celu podróży. – Wszystko się ułoży – uspokoił go Grimm. – Jeśli Shresthra zdoła rozproszyć ich obawy, to się odczepią i będą czekać na swój frachtowiec. – Spojrzał na Merripena w oczekiwaniu jakiejś reakcji. Ten jednak tylko wzruszył ramionami. Był zdecydowanie małomówny, co Grimm odnotował już jakiś czas temu. Im dłużej trwała ich podróż, tym bardziej mogło to uchodzić za zaletę. – Co to za okręt? – spytał Bettor. – Niszczyciel – odpowiedział Grimm. – HMS Phoenix. Dam wam znać, kiedy będziecie mogli zacząć.
– Dobra – rzucił Bettor. – Ale pamiętaj, że nasza robota trochę potrwa. Musimy mieć dla siebie cały dolot, ile tylko się da z przeładunku i cały wylot z układu. A nawet to może nie wystarczyć. Zwłaszcza przy tym dodatkowym opóźnieniu. Grimm się skrzywił, ale nic nie mógł w tej sprawie poradzić. Niezwykle delikatny i niewiarygodnie drogi sprzęt, który przywieźli ze sobą, teoretycznie powinien wykryć wszystkie anomalie grawitacyjne układu Manticore i dostarczyć na tyle dokładnych danych, żeby bez najmniejszych wątpliwości dało się ustalić, czy domniemana grupa przejść nadprzestrzennych istniała tutaj naprawdę. Niemniej takie badanie wymagało czasu i możliwości w miarę swobodnego przemieszczania się po układzie. – Po prostu pilnuj swojej roboty – powiedział Grimm. – A gdy będziemy opuszczać orbitę, powiesz mi, ile dodatkowego czasu będziecie jeszcze potrzebowali. – Powiem, gdy będę to wiedział. – Dobrze. Dla Grimma było najważniejsze, że niezależnie od wszystkich komplikacji w chwili opuszczania układu Manticore będą mieli już pewność w sprawie tego węzła. Wóz albo przewóz. Gdy trzy godziny później Phoenix powrócił do nudnej rutyny piątego stopnia gotowości, Travis doszedł do wniosku, że najwidoczniej kapitan Castillo pozbył się wątpliwości co do intencji niespodziewanego gościa. I to na tyle, że niszczyciel miał wrócić do realizacji zadań patrolowych, zamiast eskortować frachtowiec na orbitę Manticore. Travis nie był pewien, czy to dobra decyzja. Z jednej strony mieli rozkaz patrolowania granicy nadprzestrzennej i nie powinni opuszczać wyznaczonego obszaru bez poważnego powodu. Z drugiej pozwolenie całkiem nieznanemu statkowi na niekontrolowane szwendanie się po przestrzeni układu mogło zakrawać na lekkomyślność. Zwłaszcza że Phoenix zbliżył się do statku ledwie na tyle, żeby wykonać jego pobieżny skan. Niemniej służąc już rok pod kapitanem Castillem, Travis się przekonał, że jego dowódca zwykle wiedział, co robi. Oby i teraz tak było. Cztery dni później, gdy porucznik komandor Bajek zarządziła ćwiczenia z gotowości bojowej, Travis otrzymał od Chrupa wiadomość z prośbą o możliwie jak najszybsze spotkanie. Pierwsza taka dogodna chwila trafiła się sześć godzin później. – Dzięki, że zajrzałeś – powiedział Chrup, odrywając się od stanowiska, gdy Travis wleciał przez właz do rufowego przedziału kontroli uzbrojenia. Na ekranie jego monitora widać było coś, czego Travis nie potrafił rozpoznać, ale co zaraz zniknęło. – Chciałbym ci coś przekazać – powiedział Chrup tonem dalekim od służbowego. Może nawet zbyt zwyczajnym. – Coś, co wymaga przemyślenia. Ale najpierw powiedz mi, co wiesz o tym frachtowcu Ligi, który minął nas cztery dni temu? – Tylko to, co kapitan przekazał całej załodze – odparł Travis. – Nazywa się Izbica, przyleciał z Beowulfa z ładunkiem dla układu Minorca. Jako tramp ma kilka przystanków po
drodze. Dlaczego pytasz? – Bo mam pewną teorię i chciałbym, żebyś – zaczął Chrup. – Jest może… trochę dziwna, ale ty potrafisz myśleć niestandardowo, więc… – Jasne, słucham. – Dobra. – Chrup zaczerpnął głęboko powietrza. – Rzecz w tym, że zastanawiam się, czy ten dyktator Canaanu, generał Khetha, nie uszedł jednak żywy z tamtej rzezi. – Ale Cascanie chyba zidentyfikowali jego ciało? – I uznali też, że mordercą był blondyn z wąsem – mruknął Chrup. – Sami przyznali, że DNA ofiar było w opłakanym stanie i że identyfikacja udała się tylko dlatego, że wiedzieli, kogo sprawdzają. A jeśli się pomylili? – Załóżmy na razie, że masz rację i Khetha żyje – powiedział Travis. – Zakładam, że coś miałoby z tego wynikać? – Tak, sir – przyznał Chrup. – Khetha zabija kogoś, być może przypadkowego przechodnia, który przypomina go wzrostem i sylwetką, po czym pakuje jego ciało do worka denaturującego. Może nawet podkłada w zapiskach jego DNA jako swoje, może uznaje, że przy silnej denaturacji białek i tak nikt nie zauważy różnicy. I w takiej sytuacji możliwe, że to Khetha wziął statek kurierski, a nie tajemniczy morderca, i to Khetha nim odleciał. – A może obaj byli na pokładzie? – zasugerował Travis. – Miejscowi podali, że na nagraniach monitoringu widać tylko jednego pasażera. – Jak wyglądał? – Nie przekazali nam opisu. Travis pokiwał głową. – Dobrze. Zatem to Khetha uciekł kurierem. Co dalej? – Zabójca zaś został na planecie Casca, żeby przyczaić się na parę lat. Możliwe, że miał już gotowe dokumenty i dość pieniędzy. W tym czasie Khetha wpada na pomysł, żeby ściągnąć coś z Canaanu. Jakieś zrabowane dobra albo coś innego. Wysyła wiadomość do kogoś w Lidze i wynajmuje Izbicę. Ten ktoś i nasz facet wsiadają na pokład jako pasażerowie. Frachtowiec leci na Canaan, bierze, co trzeba, a dla zmylenia tropów zawija jeszcze do kilku innych układów. Potem kieruje się na Cascę. – Chwila moment – powiedział Travis mocno już zaniepokojony. Nie słyszał nic o pasażerach Izbicy, nie widział manifestu frachtowca. Jakim cudem Chrup mógł coś wiedzieć? – Czyli wzięli to złoto czy cokolwiek to było i ukryli gdzieś na pokładzie? – Pasażerowie Izbicy wynajęli dla siebie dwie ładownie i czymś je wypełnili, może właśnie skarbem – powiedział Chrup. – Podróżują zapewne pod przykrywką immunitetu dyplomatycznego udzielonego im przez rząd Minorki. Tak kierują się na Cascę, gdzie dosiada się nasz zabójca. To daje już trzech ludzi, wykazanych na liście pasażerów Izbicy. – Uniósł ręce. – Czy to ma jakiś sens, czy może przesadzam? – Chyba czytasz za dużo powieści sensacyjnych – mruknął Travis. – Po co Khetha miałby zadawać sobie tyle trudu? Z własną jednostką kurierską sam mógłby polecieć po trefny towar. – Chyba że poróżnił się ze swoimi ludźmi – zauważył Chrup. – Jeśli chciał uciec im albo jakimś innym wrogom, Minorca byłaby dobrym miejscem, żeby się tam zaszyć.
– Nadal uważam, że to niepotrzebnie skomplikowane – powiedział Travis. – Ale zmieniając temat. Skąd wiesz aż tyle o Izbicy i jej pasażerach? Nawet do mnie te informacje nie dotarły. – Mam swoje źródła – odparł wymijająco Chrup. – Jeśli uważasz, że to zbyt skomplikowane, to pewnie fantazja mnie poniosła… – Moment – przerwał mu Travis, przypomniawszy sobie, co widział na tym wygaszonym raptownie monitorze. – Co oglądałeś, gdy wszedłem? – Nic takiego – rzucił Chrup, jakby odrobinę za szybko. Zaraz też odepchnął się palcem od ściany i ustawił między Travisem a swoim stanowiskiem. – Coś, nad czym akurat pracuję. – Akurat ci wierzę – mruknął Travis. – To były poufne dane na temat statku? – Nie, sir – odparł Chrup ze stężałą twarzą. – Nie kłam – ostrzegł Travis, kierując się w stronę stanowiska. Chrup dotarł tam pierwszy. – Nie mogę pozwolić panu tego zobaczyć, sir. – Dlaczego? – spytał Travis. – Bo musiałbym o tym zameldować? – Tak. A to miałoby przykre konsekwencje. Dla nas obu. – Ale… – Sir – wykrztusił Chrup. – Travis, proszę. Musisz mi zaufać. Tak jak na obozie dla rekrutów. – Ale tam nie chodziło o zaufanie – stwierdził Travis. – Nie chciałem donosić na kogoś z mojej drużyny. – Wiem, sir. Co zamierzasz zrobić? Travis odwrócił spojrzenie. Zastanawiał się gorączkowo nad rozwiązaniem, które nie byłoby szkodliwe dla przyjaciela. Raz zrobił już coś takiego, w sumie mógłby to powtórzyć. Tyle że teraz już nie mógł. Wówczas w tle była kwestia poważnego niedożywienia, co czyniło jego wybór etycznie wskazanym. Pozostawał gdzieś w szarej strefie moralności. Teraz takiej strefy zabrakło. Ktoś włamał się do zapisów Phoeniksa i ściągnął poufne informacje. To było jawne pogwałcenie regulaminu. I niestety Chrup był tu głównym podejrzanym. – Muszę wiedzieć, skąd masz te informacje. Tamten spojrzał na niego twardo. – Od nikogo. Sam je zdobyłem. – W jaki sposób? – Wolałbym nie wchodzić w szczegóły. I tyle. Żeby usłyszeć coś więcej, konieczne byłoby oficjalne śledztwo. – Rozumiem. Wracaj do pracy. – Aye, aye, sir – powiedział Chrup. Wyglądał jak ktoś, kto właśnie stracił przyjaciela. Może tak właśnie było. Później, gdy Travis był już w swojej kabinie, a ciszę nocnej wachty mąciło tylko dobiegające z sąsiedniej koi pochrapywanie Forniera, przez godzinę zastanawiał się, jak najmniej obciążająco opisać zachowanie Chrupa. Ostatecznie zdecydował się na
„nieautoryzowany dostęp do zasobów danych pokładowego komputera”. Jeśli obaj będą mieli szczęście, rzecz zostanie uznana za kolejny przejaw nadgorliwości Sztywnego i nikomu nie będzie chciało się jej zgłębiać. Niemniej wzmianka o incydencie trafi do akt Chrupa i pozostanie tam aż do śmierci cieplnej wszechświata. W każdej chwili ktoś będzie mógł wezwać Travisa i spytać w obecności grona sędziowskiego, dlaczego nie zawarł w raporcie żadnych szczegółów i co się naprawdę stało. A jeśli takie pytanie padnie, będzie musiał na nie odpowiedzieć. A wówczas obaj poniosą konsekwencje. Jednym ruchem palca wysłał raport w głąb komputera pokładowego. Gdzieś w ciągu dnia pierwszy Phoeniksa, komandor Vance Sladek, ściągnie wszystkie raporty z ostatniej doby i przeczyta je albo chociaż pobieżnie przejrzy. Póki co Travis zamierzał złapać trochę snu. Żeby mieć siły stawić czoło temu, co najpewniej nadejdzie. Pierwszy nie wezwał go ani następnego, ani kolejnego dnia. Po czterech dniach Travis trochę się uspokoił. Jego raport został pewnie pogrzebany przez ważniejsze sprawy. I pozostanie tam, żeby po zakończeniu rejsu trafić wraz z całą dokumentacją do jeszcze obszerniejszego systemu informatycznego działu kadr. Piątego dnia Travis otrzymał nagle wezwanie do komandora Sladka. Spotkanie było krótkie i równie nieprzyjemne jak to, które zdarzyło się Travisowi siedem lat wcześniej w układzie Secour. Został upomniany za przesyłanie zwykłą drogą raportów, które powinny otrzymać priorytet, kazano mu trzymać się z dala od teorii spiskowych i pogłosek oraz przekazano wprost, że przy powtórzeniu się sytuacji zostanie to odnotowane w jego aktach. Gdy Travis odważył się spytać o Chrupa, usłyszał, że to nie jego sprawa. Jednak późniejsze sprawdzenie listy załogi pozwoliło mu ustalić, że jego przyjaciel został zdegradowany o jeden stopień. Od tamtej chwili Chrup nie rozmawiał z Travisem, chyba że było to konieczne ze względów służbowych. A i wtedy zachowywał się sztywno i oficjalnie. Być może rzeczywiście stracił przyjaciela. I być może Travisowi zdarzyło się to samo.
Rozdział XII Tak jak wcześniej Manticore rosła na ekranach, tak teraz malała, aż stała się tylko kropką na monitorze przekazującym obraz z rufowej kamery. I tylko kapitan Shresthra sprawiał wrażenie bardzo nieszczęśliwego człowieka. – Mówił pan, że na Manticore będzie na nas czekać cała góra towarów – warknął pod adresem Grimma i oskarżycielsko wycelował w niego palec. – Tak dokładnie pan to określił: cała góra. – Wiem – odparł Grimm najbardziej przepraszającym tonem, na jaki było go stać. Cierpliwości, powiedział sobie w duchu, chociaż najchętniej złamałby ten paluch. – Ale osiem lat temu, gdy ostatnio tu byłem, tak to właśnie wyglądało. Nie miałem pojęcia, że w układzie tak bardzo wzrósł ruch. Shresthra parsknął pogardliwie. – Dziesięć statków na rok to żaden ruch, panie Grimm. Mógł pan chociaż spytać na tym frachtowcu Haven, jak to wygląda. Gdybym znał prawdę, polecielibyśmy wprost na Minorcę, zamiast marnować trzy tygodnie na to zadupie. – Wiem – mruknął Grimm, wciąż starając się udobruchać kapitana. W rzeczywistości zamienił kilka słów z załogą wspomnianego frachtowca i dowiedział się, że Manticore nie narzekało na brak ruchu czy przewoźników. Starał się też zasugerować, że przekaże te słowa kapitanowi Izbicy. Tyle że cały sens tego lotu wiązał się dla nich właśnie z wizytą w układzie Manticore i ostatnie, czego by pragnął, to żeby Shresthra ominął tę okolicę. Podobnie jak nie chciał, żeby kapitan zrobił coś takiego, po czym trzeba by go zabić. Jego i całą załogę. Nadal znajdowali się dość blisko planety i statków kursujących między Manticore a Sphinksem. Gdyby byli zmuszeni nawiązać łączność z planetą, nowy, całkiem nieznany głos mógłby wzbudzić podejrzenia. – Ale jest jeszcze Gryphon – powiedział, pokazując gdzieś w dal. – Nie wspominając o kopalniach pasa asteroid. Moglibyśmy skoczyć tam szybko i spytać, czy nie mają czegoś do sprzedania. – Nie – stwierdził stanowczo Shresthra. – Gwiezdne Królestwo miało już swoją szansę. Gdy dojdziemy do granicy, skierujemy się na Minorcę. Cholera. – Oczywiście, skoro tak pan chce – powiedział Grimm. – Próbowałem tylko pomóc. – Jeśli chce pan pomagać, następnym razem proszę nie podsuwać niesprawdzonych informacji – warknął kapitan. Sięgnął do uchwytu, obrócił się w miejscu i poleciał w stronę mostka. Grimm odczekał, aż mężczyzna zniknie mu z oczu, po czym zacisnął zęby i skierował się do ładowni.
Bettor unosił się przed analizatorem i śledził wyniki przetwarzania ostatniego zestawu danych. – I co? – spytał. – Lecimy na Minorcę – odparł. – Robi to nam? – Chyba tak – stwierdził Bettor. – W tej chwili szacuję, że potrzebujemy jeszcze dziesięciu do dwunastu godzin. I lepiej, żeby Izbica nie próbowała odlatywać stąd wcześniej. – Dwunastu? – powtórzył ze zdumieniem Grimm. – Myślałem, że wystarczy góra sześć. – To było, zanim Shresthra kazał Pickersowi dodać mocy na impellerach. On naprawdę stara się trzymać rozkładu. – Bettor uniósł brwi. – Pora spuścić Merripena ze smyczy? Grimm zacisnął wargi. Była to kusząca perspektywa, ale kwestia łączności wciąż była dość istotna. – Jeszcze nie – powiedział. – Na razie namieszałem trochę w systemie sterowania napędem. To powinno kupić nam resztę potrzebnego czasu. Gdy skończysz, zrobię kilka magicznych sztuczek i Shresthra będzie mógł lecieć, dokąd tylko zapragnie. – To chyba mamy plan – zgodził się Bettor. – Miejmy tylko nadzieję, że kapitan go nie przejrzy. – Nie da rady – zapewnił go Grimm. – Wprowadziłem tyle fałszywych tropów, że sam zwali winę na sprzęt. – Skoro tak mówisz. Ale licz się z tym, że może nie być aż tak naiwny. – Spokojnie. Będę czujny i gotowy jak Merripen. – A Merripen zawsze jest gotów? – spytał Bettor. – Tak. – Grimm uśmiechnął się ponuro. – Zawsze. – To tylko ćwiczenia – rozległo się we wnętrzu HMS Phoenix. – Gotowość bojowa na wszystkich stanowiskach. Powtarzam, gotowość bojowa na wszystkich stanowiskach. To tylko ćwiczenia. Travis dotarł do dziobowego przedziału uzbrojenia jako drugi, zaraz za marynarzem Skorskim. Reszta się zjawiła, szczęśliwie dla nich, w ciągu stu dwudziestu sekund. Dwie minuty i dwanaście sekund później wszystkie stanowiska uzbrojenia i wsparcia zameldowały gotowość. – Nieźle – powiedział Fornier, sprawdzając czas. – Poprawa o niemal osiem procent. Dobra robota, poruczniku Long. Przy takich postępach za kilka miesięcy otrzyma pan ładniejsze pagony. – Dziękuję, sir – odparł trochę zły na siebie Travis. Osiem procent mogło dobrze wyglądać na papierze, ale zasadniczo wynikało z faktu, że Phoenix miał teraz tylko jeden sprawny zespół czujników dziobowych. Drugi został skanibalizowany dla uruchomienia modułu walki radioelektronicznej. I ustalenie, że nie działa, zajmowało dokładnie zero sekund. Fornier oczywiście o tym wiedział, ale jak wszyscy w marynarce wojennej dobrze rozumiał, że jeśli można kogoś pochwalić, bezwzględnie należy to zrobić. – Chyba tylne działo się spóźnia – powiedział Fornier, wsłuchując się w szemrzące w
interkomie rozmowy. – Spróbujmy podsunąć uzbrojeniu jakiś cel. – Tak, sir. – Travis podciągnął się do głównego monitora. W sumie nie było na nim wiele widać. Ot, zwykły ruch w obrębie układu Manticore. Dwa lokalne transportowce, HMS Salamander, chyba w rejsie ćwiczebnym, a za nim samotny solarny frachtowiec Izbica, opuszczający właśnie układ. I on nadawał się najlepiej. – Dajcie namiar kursowy celu w rejonie jeden, cztery, sześć na dwa, dwa, dziewięć – zawołał do obsady. – Namiar? – spytał zmieszany Skorsky. – On jest za daleko. – Owszem, jest poza zasięgiem radaru i lidaru – odezwał się lekko zniecierpliwionym tonem Fornier. – I blokuje go tylna ćwiartka górnego ekranu. Więc co zostaje? – Odczyt grawitacyjny, sir – ucieszył się Skorsky. – Przystępuję do ustalania namiaru kursowego za pomocą czujników grawitacyjnych. – I nie sądź, że to tylko taki mój kaprys – powiedział Fornier, podnosząc głos, żeby wszyscy go słyszeli. – Tak, namiarami i śledzeniem celów zajmuje się zwykle Centrum Informacji Bojowej, ale zawsze może się zdarzyć, że stracicie z nim łączność. Wtedy trzeba sobie radzić samemu. – Rozumiem, sir – odparł Skorsky. – Namiar naniesiony. Travis zerknął na ekran, gdzie widać było teraz nie tylko pozycję Izbicy, ale też wektor jej ruchu. Oczywiście w pewnym przybliżeniu, wynikającym z niedokładności pomiarów grawitacyjnych. Gdy przyjrzał się danym liczbowym, zaraz zmarszczył brwi. – Potwierdzić pozycję – powiedział. – Potwierdzam. – Jakiś problem? – spytał cicho Fornier wiszący zaraz za Travisem. – Nie wiem. Proszę spojrzeć, gdzie on się znajduje. – Poza granicą nadprzestrzenną – mruknął Fornier. – Zdecydowanie – przytaknął Travis. – Jest dobre trzysta tysięcy kilometrów poza nią, a nie ruszył jeszcze węzła alfa. I nie przyspiesza. – Jakby dryfował – zgodził się Fornier. – Myślisz, że ma kłopoty? – Możliwe. – Travis przypomniał sobie teorię Chrupa na temat mordercy obecnego na pokładzie frachtowca. Czyżby jednak miał rację? Nie. To była kuriozalna teoria. A nawet gdyby jakimś cudem miał rację, nie mogło to mieć nic wspólnego z obecną sytuacją. Przecież zabójca starałby się raczej nie ściągać na siebie uwagi dziwnymi manewrami. Zwłaszcza w pobliżu zamieszkanego układu. Z drugiej strony Travis mógł nie wiedzieć wiele o frachtowcach, ale kojarzył, że ich dochody zależą od przestrzegania rozkładu lotów. Żaden kapitan floty handlowej nie marnowałby dobrowolnie czasu, wisząc tak sobie w próżni. – Myśli pan, że powinniśmy zawiadomić HMS Salamander? – spytał Travis. – Jest dość blisko, żeby go sprawdzić.
– I ma ten sam zestaw czujników co my – przypomniał mu Fornier. – Spokojnie, jeśli jest tam coś wartego sprawdzenia, Fairburn już się tym zajął. – Mam nadzieję. Tymczasem pierwsza ogłosiła dla odmiany alarm bojowy. – My tu mamy nasze ćwiczenia – powiedział Fornier. – Skupmy się na nich. – Zapewniam pana, kapitanie lordzie baronie Fairburn, że nie potrzebujemy pomocy – rozległo się z głośnika na mostku HMS Salamander. Kapitanie Fairburn, poprawił go w myślach dowódca niszczyciela. Albo baronie Fairburn. Czy lordzie Fairburn. Wybierz sobie, co chcesz, człowieku, i tylko się tego trzymaj. Chociaż może kapitan Izbicy przyjął, że baron to imię Fairburna? Ewentualnie był patentowanym idiotą, który nie zadał sobie trudu, by dowiedzieć się czegoś o miejscach, jakie odwiedzał, i ich zwyczajach. Fairburn optował za drugą opcją. – Jeden z naszym pasażerów zetknął się już z podobną usterką – powiedział Shresthra. – Mówi, że to tylko kwestia przeczyszczenia styków i że potem sam złoży moduł. Kilka godzin i znowu ruszymy w drogę. – Świetnie, kapitanie Shresthra – odparł Fairburn. – Niemniej, jak już wspomniałem, jesteśmy o kilka godzin lotu od was. Gdyby potrzebował pan pomocy przy sprzęcie, może pan śmiało nas wywołać. Trzeba było poczekać półtorej minuty na odpowiedź, ale kapitan nie oczekiwał niczego poza uprzejmym pożegnaniem. Dowódca frachtowca uważał, że panuje nad sytuacją, i dla niego sprawa była zamknięta. Niemniej… – Łączność, możesz odszukać ten raport? – Tak, sir, chyba tak – odparła bosman Marulich i sięgnęła do klawiatury. – Chodzi o ten? Fairburn zerknął na dokument. Pochodził sprzed kilku tygodni i został przesłany przez pierwszego oficera HMS Phoenix. Ktoś z jego podwładnych wyskoczył z przedziwną teorią o mordercy przebywającym na pokładzie Izbicy. Z jakiegoś powodu oficer zdecydował się przesłać informację na Manticore. – Tak, ten. Było coś dalej? – Niewiele – odparła Marulich, przeglądając swoje dane. – Służba celna sprawdziła trasę Izbicy i porównała profil jednego z pasażerów z tym, co dostarczono z Haven. Zabrakło zgodności, nie podejmowano więc dalszych kroków. I w sumie trudno się dziwić. Zrobili, co mogli, zwłaszcza przy tak dziwnym źródle informacji. Fairburn przez lata słyszał naprawdę wiele pokładowych legend i nie zdziwiłby się nawet wówczas, gdyby ktoś zameldował o obecności Latającego Holendra. Bez konkretnych podejrzeń nie można było zlecić Emparsowi przeszukania statku. Z drugiej strony… – Ilu mają pasażerów? – Na liście jest trzech – odparła Marulich.
– Ale sprawdzono tylko jednego? – Pozostałych dwóch w ogóle nie opuszczało statku, więc nie przechodzili przez bramki skanujące. Fairburn zmarszczył brwi. Izbica spędziła na orbicie cały tydzień, on zaś jeszcze nie spotkał załogi frachtowca, która nie chciałaby wykorzystać takiej sytuacji. Zwykle wszyscy wolni od wachty natychmiast lecieli na dół. A tutaj dwóch pasażerów nawet nosa nie wyściubiło z dusznego kadłuba? – Oni przylecieli z układu Casca, tak? Wiemy może, czy ci pasażerowie odwiedzili tam planetę? – Mogę sprawdzić, sir, ale wątpię, żebyśmy dysponowali taką informacją. – A Shresthra stwierdził, że jeden z pasażerów dłubie coś przy systemie sterowania hipernapędem – dodał z tyłu komandor Todd. – I co miałoby z tego wynikać? – spytał Fairburn. – Nie wiem, sir – przyznał pierwszy. – Tylko wydaje mi się dziwne, że kapitan dopuścił pasażera do systemów statku. Fairburn przesunął palcem po dolnej wardze. A dziwne. Nie budzące podejrzenia czy sugerujące zagrożenie, ale właśnie dziwne. W zasadzie nic takiego, czym powinni się bliżej zainteresować, ale z drugiej strony… Nic nie stało na przeszkodzie, żeby to zrobić. – Ster, kurs na przechwycenie Izbicy – rozkazał. – Przyspieszenie jeden przecinek dwa. – Obrócił się i spojrzał na pierwszego oficera. – Trzeba być przyjaznym i pomocnym wobec innych użytkowników kosmosu. – Ile jeszcze? – spytał Shresthra, poruszając nerwowo dłońmi. – Dwie minuty mniej niż dwie minuty temu, gdy ostatnio pan pytał – odparł uspokajająco Grimm, chociaż miał już serdecznie dość tej sytuacji. Rozumiał, że Bettor potrzebował czasu na zebranie danych, i gotów był grzebać przy sterowaniu impellerami, jak długo jeszcze będzie to konieczne, ale Shresthra coraz bardziej działał mu na nerwy. Grimm zaczynał wręcz życzyć mu nagłej śmierci. – Zapowiadał pan, że robota potrwa trzy godziny – przypomniał kapitan. – Minęły już cztery, a pan prawie nic nie zrobił. – Naprawdę mówił pan o trzech – dodał Pickers. – To było, zanim zorientowałem się, jakie to jest zapuszczone – odparł Grimm, wskazując na panel, nad którym pracował. – Chyba nie pojmujecie, jak taki zapieczony osad może zaburzać przepływ prądu. To są bardzo delikatne urządzenia… – Kapitanie? – odezwał się przez interkom Nguema pełniący wachtę przy sterze. – Ten okręt… Salamander, kieruje się w naszą stronę. Grimm poczuł lodowaty dreszcz. Co, u diabła? – Po co? – spytał. – Cholera, powiedziałem im, że nie potrzebujemy pomocy. – Wiedzą o tym – odpowiedział Nguema. – Twierdzą, że przeprowadzają jakieś ćwiczenia i tak jest im po drodze.
– Dogodny zbieg okoliczności – mruknął Grimm, zastanawiając się gorączkowo nad sytuacją. Za żadną cenę nie mógł pozwolić, żeby tamci weszli na pokład frachtowca. Mogli jeszcze nabrać ochoty, żeby zajrzeć też do ładowni. Gdyby zobaczyli sprzęt Bettora, rozłożony i działający, konsekwencje byłyby katastrofalne. Już sam fakt, że ktoś prowadzi tu na własną rękę jakieś badania, byłby dla kapitana Fairburna wystarczającym powodem do zatrzymania statku i zawrócenia go na Manticore dla dokładniejszego zbadania sprawy. – I potencjalnie kosztowny – dodał. – W niektórych układach udzielenie pomocy jest płatne. – Ale my nie potrzebujemy pomocy – zaprotestował Shresthra. – Oczywiście, że nie – powiedział Grimm. – Sami doprowadzimy to do porządku. – Wiedział jednak, że żadnym sposobem nie zdążą uruchomić hipernapędu przed pojawieniem się niszczyciela niemal u ich burty. – Najlepiej będzie trochę się ruszyć. Może przestaną się nami tak interesować, gdy odejdziemy dalej od układu. – Mielibyśmy marnować moc na zbędne manewry? – odezwał się Nguema. – Te opłaty to lipa – dodał Pickers. – To nie jest tak, że od razu trzeba płacić. – Poza tym jesteśmy już dość daleko od granicy nadprzestrzennej i nie ma sensu lecieć dalej – podsumował Shresthra. – Zwłaszcza gdyby miało się okazać, że nie zdoła pan tego złożyć na powrót. – Wskazał na rozgrzebany moduł. Grimm zacisnął zęby. Nie chciał tego robić, szczególnie od razu. Ale już sam fakt, że niszczyciel leciał w ich stronę, sugerował, że jego kapitan nabrał jakichś podejrzeń. A jeśli znajdzie się tuż obok, zostanie im tylko żarliwa modlitwa, żeby ci z Manticore nie zobaczyli, co dzieje się w ładowni. Modlitwa zaś nigdy nie była ulubionym zajęciem Grimma. – Musimy się ruszyć – powiedział kapitanowi. Wciąż starał się zachować spokój. Wiedział, że Merripen był na mostku i stamtąd śledził rozwój sytuacji. – Proszę. Kapitan spojrzał na niego podejrzliwie. – Naprawdę? A to niby czemu? – Powód chwilowo nie jest istotny – odparł Grimm. – Proszę wywołać Nguemę i kazać mu ruszać. – Rozumiem. – Shresthra nabrał głęboko powietrza. – Nguema? – Tak? – Wyłącz impellery – rozkazał kapitan. – Powtarzam, wyłącz impellery. Potem wywołaj ten niszczyciel i powiedz… – Merripen? – przerwał mu Grimm. – Jestem – dobiegło z interkomu. – Zrób to. Shresthra zmarszczył czoło i spojrzał na Grimma. – Co niby…? Przerwał, gdy z głośnika dobiegł przytłumiony huk.
– Nguema? – zawołał. – Nguema? – Przykro mi – powiedział Grimm. – Ale uprzejmie prosiłem. Zanim kapitan zdążył odpowiedzieć, ujrzał wycelowaną w siebie broń. Zginął, gapiąc się na nią z niedowierzaniem. Pickers zdążył jeszcze pisnąć zdumiewająco cienkim głosem, zanim Grimm zastrzelił i jego. – Merripen? – zawołał. – Mostek bezpieczny – zameldował tamten, tak samo obojętnym tonem jak zawsze. – Nie wyłączył ekranów. Mam ruszać? – Natychmiast – potwierdził Grimm, wsuwając częściowo oczyszczony panel na miejsce. – Potem zajmij się resztą załogi. Wyślę Bettora na mostek, żeby chwilowo cię zastąpił. – Dobra – powiedział Merripen i zamilkł na chwilę. – Dobra, idziemy. Mamy osiemdziesiąt g. Ile potrwa, nim to złożysz? – Co najmniej parę godzin – odparł Grimm, żałując, że tak bardzo przyłożył się do markowania awarii. – Martw się lepiej o swoją część roboty. – Idę. Grimm przełączył się na Bettora. – Jak stan? – W toku – odpowiedział Bettor ze ściśniętym gardłem. – To, co przed chwilą słyszałem, to był strzał? – Tak – potwierdził Grimm. – Ten okręt, Salamander, uparł się podejść bliżej. Shresthra nie chciał ruszyć statku, więc zwolniłem go ze stanowiska dowódcy. – I lecimy? – zainteresował się Bettor. – No to świetnie. Oczywiście to nie wzbudzi żadnych podejrzeń. – Może się zdarzyć, że będziesz musiał skrócić czas zbierania danych – powiedział Grimm, ignorując przytyk. – Możliwe, że masz jeszcze dwie do trzech godzin. Wystarczy? – Dowiem się. Mam zamknąć ładownię i przejść na mostek? – Tak, przynajmniej do czasu, aż Merripen skończy robotę. – Dobra. Co mam robić, jeśli tamci nas wywołają? – Przełącz rozmowę tutaj – odparł Grimm. – Sam się nimi zajmę. – Ruszyli? – spytał Fairburn, nie do końca dowierzając własnym oczom. – Zgadza się – potwierdziła oficer taktyczny Wanda Ravel. – Doszli do osiemdziesięciu g i chyba wyrównali, chociaż statek tej klasy powinien mieć jeszcze trochę przyspieszenia w rezerwie. – Pewnie czekają, jak zareagujemy – mruknął Todd. Fairburn spojrzał na ekrany. Izbica nie miała żadnego powodu, żeby to robić. Najmniejszego. Była frachtowcem, a takie jednostki istnieją tylko w jednym celu: żeby zarabiać na przewozie towarów między różnymi miejscami. Izbica znajdowała się poza granicą nadprzestrzenną i zmierzała na Minorcę, zatem powinna czym prędzej uruchomić hipernapęd i zniknąć w paśmie alfa. Jakiekolwiek przyspieszanie w zwykłej przestrzeni nic jej nie dawało.
Chyba że chodziło o oddalenie się od HMS Salamander. Czy to przemytnicy? Trochę bez sensu. Izbica tkwiła aż tydzień na orbicie Manticore i przez cały ten czas istniało ryzyko, że celnicy zechcą zajrzeć do jej ładowni. Owszem, ryzyko było niewielkie, ale istniało. Skoro kapitan Shresthra wówczas nie bał się takiej wizyty, dlaczego teraz nagle się spłoszył? Jednak ten morderca? Wracamy do mocno nielogicznej teorii? Tylko dlaczego przed nami uciekają? I dlaczego właśnie teraz? Czy dlatego, że w odróżnieniu od celników Fairburn zapowiedział niedwuznacznie we wcześniejszej rozmowie, że jest gotów wejść na pokład? Otrząsnął się. Cały dzień mógłby tak spekulować, ani trochę nie przybliżając się do odpowiedzi. Czasem najlepiej jest po prostu spytać. – Zwiększyć przyspieszenie do wartości jeden przecinek cztery kilometra na sekundę i przeliczyć punkt przechwycenia – rozkazał. – Łączność, daj mi Izbicę na laserze. Zobaczymy, czy Shresthra jakoś sensownie to wytłumaczy. – A jeśli nie zdoła? – spytał Todd. – To chyba dobrze będzie się przygotować? – odparł kapitan. – Proszę ogłosić alarm bojowy. – Uśmiechnął się lekko. – Ostatecznie jesteśmy w trakcie ćwiczeń. Możemy trochę zwiększyć ich zakres. – Cholera ciężka – mruknął Grimm. – Tak, jestem podobnego zdania – przyznał Bettor. – I co teraz? – Przede wszystkim bez paniki – rzucił Grimm, wsuwając panel na miejsce. Zostały jeszcze trzy i będzie można uruchomić moduł. – Nie zdołają dojść do nas na czas. To znaczy przed naszą ucieczką w nadprzestrzeń. – Zawsze mogą wystrzelić pocisk. – Nie wystrzelą – zapewnił go Grimm. – Nie mają konkretnych powodów do ataku i nic na nim nie zyskają. Poza tym pociski są upiornie drogie. – Tak – mruknął Bettor i umilkł na dłuższą chwilę. – Chociaż… może powinniśmy podać im jakiś powód? – Że co? – spytał zaskoczony Grimm. – Dobre wytłumaczenie, dlaczego uciekamy – wyjaśnił Bettor. – Dobre z ich punktu widzenia. Na przemytników nie wyglądamy, skoro spokojnie weszliśmy na orbitę Manticore i nie obawialiśmy się ich służby celnej. Nie możemy też robić tego dla rozrywki, frachtowce liczą każdy gram paliwa. Co zostaje? Grimm zacisnął wargi. Niestety Bettor miał rację. Tamci musieliby chyba doznać objawienia, żeby samodzielnie się zorientować, że Izbica zbierała dane grawitacyjne mające udowodnić istnienie węzła tuneli nadprzestrzennych, których obecności w tej okolicy dotąd nikt nawet nie podejrzewał. Jednak przy braku jakiegokolwiek wyjaśnienia ktoś może w końcu wyskoczyć i z taką ewentualnością. Grimm zaś miał nie tylko przeprowadzić badania, ale i zadbać, żeby nikt nie dowiedział się o jego aktywności.
– Chyba zostaje nam najbardziej oczywiste wyjście – mruknął. – Dalej czekają? – Tak. – Dobra, przełącz mnie. Na chwilę zapadła cisza. – Jesteś na linii. – Witam, kapitanie Fairburn – zawołał Grimm do interkomu. – Mówi kapitan Stephen Grimm z solarnego frachtowca Izbica. W czym mogę panu pomóc? Odpowiedź nie nadeszła w czasie wynikającym z samej odległości między jednostkami. Grimm wykorzystał tę chwilę, żeby zamontować kolejny panel. – Chyba mamy jakiś błąd w zapisach – powiedział Fairburn. – Z tego, co wiemy, Stephen Grimm jest pasażerem statku, nie kapitanem. – Doszło do pewnych zmian w hierarchii dowodzenia – odparł Grimm. – Nie powinny pana interesować. Czego pan chce? Znowu zapadła cisza w eterze. – Do czego zmierzasz? – spytał Bettor. – Chcesz go przekonać, że jesteśmy piratami? – Ostatnio ciągle ktoś nimi straszy – stwierdził Grimm. – Łatwo będzie wpisać się w tę narrację. A gdy uwierzą, przestaną szukać innych wyjaśnień. – A jeśli spyta, dlaczego nie zajęliśmy statku wcześniej? – Wymyślę coś na temat nowoczesnego sprzętu, który Shresthra miał podjąć na Manticore – powiedział Grimm. – Ale wątpię, żeby spytali. Skupią się raczej na złapaniu nas. – Ale nie mają na to szansy, zgadza się? – spytał zaniepokojony Bettor. – Skończysz robotę na czas? – Spokojna twoja rozczochrana – mruknął Grimm. – Niszczyciel typu Salamander może wyciągnąć maksymalnie dwieście g, ale nie przekroczą stu siedemdziesięciu. My możemy bezpiecznie osiągnąć osiemdziesiąt. Wektory naszych obecnych kursów mocno się różnią. Zresztą sam możesz to sobie przeliczyć, a konkluzja jest taka, że wyniesiemy się stąd, zanim będą blisko. Z głośnika rozległo się donośne westchnienie. – Skoro tak mówisz – stwierdził Bettor. – Obyś miał rację. Gdy Grimm, czy może raczej kapitan Grimm skończył, na mostku HMS Salamander zapadła cisza. Nie dlatego, że nikt nie miał nic do powiedzenia. Tego akurat Fairburn był pewien. Rzecz w tym, że wszyscy pomyśleli mniej więcej to samo. Grimm i jego kumple byli piratami. Tak, piratami. To było to słowo. Po latach dywagacji snutych na podstawie mglistych danych, nadstawiania ucha na najróżniejsze plotki i daremnego wysyłania patroli HMS Salamander trafił wreszcie na prawdziwych i jak najbardziej żywych piratów. I jeśli czegoś zaraz nie zrobi, ci piraci bezpiecznie sobie odlecą.
Kapitan wyprostował kark. – Zwiększyć przyspieszenie do jeden przecinek osiem – rozkazał, starając się brzmieć choć trochę filmowo. W końcu właśnie tworzył historię. – I obliczyć punkt przechwycenia. Znowu zapadła cisza. Domyślał się, co wszystkim chodziło po głowie. Osiemdziesiąt procent przyspieszenia w ich przypadku oznaczało przyspieszenie o wartości 1,6 km/s 2. Rozkazy nie przewidywały przekroczenia tej wartości. Tyle że Izbica kryła w sobie coś, co powinno trwale zamknąć usta kanclerzowi Breakwaterowi i innym wątpiącym w podobne zagrożenia. Fairburn nie zamierzał tak łatwo wypuścić z ręki równie cennego dowodu. Reszta załogi też to rozumiała. Ewentualnie wiedzieli, że nie warto zgłaszać sprzeciwu. – Jest jeden przecinek osiem – potwierdził sternik. – Obliczam punkt przechwycenia – dodała Ravel. – Dobrze. I proszę ogłosić załodze, że ścigamy statek zapewne opanowany przez piratów. – Tak, to była historyczna chwila. – I że zamierzamy go odbić.
Rozdział XIII Gotowość bojowa. Osterman ostrożnie wsunęła naprawiony element do modułu kontrolnego dziobowych kondensatorów artyleryjskich. Kapitan Fairburn nie wyjaśnił, co się dzieje, i większość załogi zapewne potraktowała alarm jako element ćwiczeń. Ona jednak przez lata służby rozwinęła instynkt na miarę nowoczesnych systemów czujników. Wyczuwała narastające napięcie i zmianę tonu rozkazów podawanych z mostka. Bez dwóch zdań coś się szykowało. Ale co? Misja ratunkowa? Czy też może Gwiezdne Królestwo zostało zaatakowane? A może to piraci? Gotowość bojowa… Kątem oka zarejestrowała przepływającą korytarzem postać. Zdążyła jeszcze dojrzeć przedmiot ściskany przez nią w dłoni. To był przekaźnik. Samo w sobie nie miało to prawa zastanawiać. Od czasu ogłoszenia ćwiczeń wszyscy, niezależnie od rangi, gorączkowo sprawdzali nieaktywne akurat systemy w poszukiwaniu części potrzebnych do sprawnego działania pozostałych. Przedni przedział uzbrojenia ogarnęła ta sama gorączka i Osterman już dwa razy musiała schodzić z drogi komuś targającemu jakiś masywny, chociaż nieważki element sprzętu. Dziwne było tylko to, że ten ktoś ze zdobycznym przekaźnikiem wychynął z miejsca, gdzie nie było żadnego magazynu części zamiennych ani systemu przynależnego do działu uzbrojenia. A to oznaczało, że element został „pożyczony” całkiem skądinąd. Osterman odepchnęła się od grodzi i wyleciała na korytarz, zanim jeszcze wszystkie te kwestie w pełni do niej dotarły. Szaber części był na HMS Salamander zjawiskiem przygnębiająco częstym i nikt, kto znał realia floty, nie próbował się temu dziwić. Nie ogałacało się jednak systemów naprawdę ważnych, dlatego Osterman uznała, że musi się dowiedzieć, skąd właściwie pochodził ten przekaźnik. Dogoniwszy delikwenta dwa zakręty dalej, przekonała się ze zdumieniem, że jest nim marynarz próżniowy Hugo Carpenter. – Chwilę – zawołała, gdy była już blisko. – Carpenter? Poczekaj. Tamten zawahał się, jakby w pierwszej chwili zamierzał ją zignorować, ale gdy zawołała go po nazwisku, skapitulował. W tej sytuacji ucieczka byłaby bezcelowa. Zacisnął dłoń na najbliższym uchwycie i zawisł w miejscu. – Tak, pani bosman? – przywitał ją pogodnie, gdy już się obrócił. Dłoń z przekaźnikiem niemal schował za plecy, być może w nadziei, że podoficer niczego nie zauważy. Płonna to była nadzieja. Nawet na okręcie pełnym szabrowników talenty Carpentera do
„organizowania” części stały się już niemal legendarne. – Coś przyczepiło ci się do ręki – powiedziała Osterman. – Chciałam ci pomóc uporać się z tym problemem. Większość ludzi nie rumieniła się w warunkach nieważkości. Carpenter miał pecha należeć do tej mniejszej grupy. – No… – Dalej, nie ma czasu na zabawy – pogoniła go Osterman. – Skąd to wziąłeś? Carpenter westchnął. – Porucznik Locatelli kazał nam uruchomić wszystkie moduły śledzenia celu – odparł, pokazując przekaźnik. – Co, wszystkie trzy? – Osterman zmarszczyła brwi. Okręty Jego Królewskiej Mości miały się za szczęśliwe w przypadku posiadania dwóch sprawnych systemów śledzenia celu. Codziennością było poleganie tylko na jednym. – Wszystkie trzy – potwierdził Carpenter i uśmiechnął się z rezygnacją. – Powiedział, że nie obchodzi go, jak to zrobimy, ale mają być sprawne. Osterman zdusiła przekleństwo. To pasowało do Locatellego. Wciąż próbował wymuszać na podwładnych autorytet, na który nie potrafił uczciwie zapracować. – Skąd to wziąłeś? – powtórzyła pytanie. – Z czujnika temperatury systemu laserowego – odpowiedział. – Pomyślałem, że skoro nasze uzbrojenie energetyczne i tak od tygodni jest niesprawne, nikomu nie zrobi to różnicy… – Tak, wiem – przerwała Osterman, wyjmując mu przekaźnik z dłoni. Brak sprawnego emitera promieni rentgenowskich wyłączył ich broń energetyczną i uczynił z jej systemów tradycyjny teren poszukiwania przydatnych części. I rzeczywiście, przekaźnik wyglądał na niemal nowy. Nie było śladów przeróbek czy napraw, tylko przy bolcach montażowych widniało kilka zadrapań, zrobionych chyba przez narzędzia niedbałego technika. Część wyraźnie nie była intensywnie używana. – A na jego miejsce wstawiłeś swój stary przekaźnik? – Tak, pani bosman – przyznał Carpenter. – Nie był zepsuty, ale trochę niepewny. Nie wiem, czy przeszedłby test doskonałości zarządzony przez porucznika Locatellego. A gdyby nie przeszedł… sama pani wie, jaki on jest. – Nie podoba mi się twój ton – ostrzegła go Osterman. – Mowa o oficerze. – Przepraszam, pani bosman. Osterman chrząknęła znacząco. Ton był niestosowny, ale Carpenter miał zasadniczo rację. Młody Locatelli ćwiczył ludzi i sprzęt do granic ich możliwości i nie cierpiał, gdy cokolwiek nie dorastało do jego wymagań. Gdyby RMN miała nieograniczone środki finansowe i zasoby ludzkie, miałoby to nawet sens i pozwalało na odpowiednio wczesne wyeliminowanie wszystkich słabszych elementów, które mogłyby zawieść podczas walki. W sytuacji nieustannych braków oznaczało proszenie się o kłopoty. Nikt jednak nie mógł upomnieć Locatellego i chyba wcale nie chciał. Cień potężnego stryja zrażał wszystkich.
Niemniej starszy bosman nie mógł przymykać oka na podobne kłusownictwo. Osterman zastanawiała się, czy nie kazać Carpenterowi odnieść części na miejsce. Albo nawet pójść tam razem z nim i dopilnować, żeby to zrobił, gdy ostry sygnał przerwał jej rozmyślania. – Alarm bojowy: wszyscy na stanowiska! Alarm bojowy na wszystkich stanowiskach! Osterman zaklęła pod nosem. Alarm bojowy. Cokolwiek się działo, zaczynało wyglądać naprawdę poważnie. – Dalej – powiedziała, oddając kondensator Carpenterowi. – Uruchom ten system, zanim Locatelli obedrze cię żywcem ze skóry. – Tak, ma’am – odparł marynarz i obijając się w pośpiechu o ściany, ruszył z powrotem do przedniego przedziału uzbrojenia rakietowego. Osterman tymczasem musiała sprawdzić raz jeszcze system kondensatora, czym prędzej poleciała więc w przeciwnym kierunku. Po drodze zastanawiała się, co takiego zamierzył sobie kapitan Fairburn. – Przepraszam, sir, ale nawet jeśli kapitan Shresthra powiedział, że system kontroli hipernapędu doznał usterki i był naprawiany, nie możemy orzec, w jakim był stanie, gdy ten Grimm przejął statek – powiedziała Ravel. – Tym samym nie mamy jak ustalić, kiedy Izbica będzie naprawdę gotowa do transferu nadprzestrzennego. Fairburn spojrzał na ekran odczytów grawitacyjnych. Frachtowiec był wciąż daleko przed nimi z przechwyceniem za około pół godziny. Zakładając oczywiście, że ponownie nie zwiększy przyspieszenia. HMS Salamander już teraz leciał z ryzykownie dużym przyspieszeniem i lepiej byłoby nie obciążać bardziej kompensatorów. Poza tym równie dobrze hipernapęd Izbicy mógł być już sprawny, Grimm zaś mógł należeć do tych sadystycznych skurwysynów, których bawi czekanie z ucieczką do ostatniej chwili. Teoretycznie, jeśli tylko zdołają wyjść dość daleko poza granicę transferu, mogliby potem podjąć pościg za Izbicą w nadprzestrzeni. Niemniej wciąż byli zbyt blisko gwiazdy, żeby ryzykować. Jeśli zaś frachtowiec uzyska chociaż minutę przewagi, Fairburn zostanie niemal z pustymi rękami, za całe uzasadnienie swoich działań mając garść podejrzeń i zapis dwuznacznej rozmowy z niejakim Grimmem. Breakwater zaś będzie mógł dalej jawnie kpić sobie z marynarki wojennej. Fairburn nie mógł na to pozwolić. Nie teraz. Był już tak blisko celu… Zwłaszcza że mógł zatrzymać tego pirata. – Taktyczna, jakie mamy szanse oddania skutecznego strzału do frachtowca? – spytał. – Słucham? – rzuciła niepewnie Ravel, atmosfera na mostku zaś wyraźnie zgęstniała. – Spokojnie, nie planuję go zniszczyć – powiedział Fairburn, odwracając się z fotelem do oficer taktycznej. – Chcę posłać pocisk obok jego ekranu i zdetonować głowicę przed dziobem. Na tyle blisko, żeby ogłuszyć, może uszkodzić ich czujniki, a przy odrobinie szczęścia także impellery. Ale poza tym Izbica ma pozostać w całości. Damy radę oddać taki strzał? – Tak, chyba tak – odparła Ravel pewniejszym już głosem. – Ale nawet przy pełnym
nadzorze telemetrycznym nie jestem w stanie zagwarantować, że eksplozja unieruchomi Izbicę. Z drugiej strony wystarczy mały błąd, a możemy ją zniszczyć. – Rozumiem – stwierdził Fairburn. – Ale może obejdzie się bez unieruchomienia. Jeśli udowodnimy, że możemy i jesteśmy gotowi go zniszczyć, Grimm pewnie będzie skłonny się poddać. – Niewykluczone, sir – zauważył Todd oficjalnym tonem. – Ale z obowiązku przypomnę, że każdy taki pocisk jest kosztownym elementem systemu obronnego Gwiezdnego Królestwa. Wykorzystanie go na strzał ostrzegawczy może zostać uznane za marnotrawstwo. Fairburn wiedział, że Breakwater tak właśnie będzie to postrzegał. Oddanie strzału do Izbicy było działaniem ryzykownym, i to na wielu poziomach. – Muszę też z obowiązku przypomnieć, że zgodnie z otrzymanymi rozkazami uzbrojenia rakietowego można użyć tylko w sytuacji, która w pełni będzie to uzasadniała, i że musi to zostać poprzedzone skonsultowaniem decyzji z pierwszym oficerem i oficerem taktycznym – dodał Todd. – Odnotowane – powiedział Fairburn, czując przebiegający po grzbiecie dreszcz. Czytał te rozkazy, gdy zostały wydane ponad pięć lat temu, i uznał je za absurdalne, podobnie zresztą jak wszyscy chyba oficerowie marynarki wojennej. Teraz nabrały one trochę sensu. – Dla spełnienia wymogów formalnych informuję, że podejmuję konsultacje z moim pierwszym oficerem Toddem i oficerem taktycznym, porucznik komandor Ravel. Czy macie coś do powiedzenia w sprawie ostrzegawczego odpalenia pocisku do frachtowca Izbica? Todd i Ravel wymienili spojrzenia. Żadne nie wyglądało na entuzjastę planu kapitana. Fairburn wyraźnie to dostrzegał. Jednak żadne nie chciało też przejść do historii jako osoba, która udaremniła pierwszą w historii Gwiezdnego Królestwa próbę przechwycenia statku pirackiego. – Zgadzam się z oceną sytuacji przedstawioną przez kapitana Fairburna – oznajmił Todd. – Okoliczności uzasadniają użycie pocisku. – Też się zgadzam – powiedziała Ravel. – Konsultacja została odnotowana – stwierdził kapitan i podziękował Bogu, że Breakwater nie dodał do wymogów konieczności pytania jego lordowskiej mości o zgodę na coś, co należało do ich zawodowych obowiązków. – Uzbrojenie, przygotować pocisk. Taktyczna, przygotować wykres kursowy dla pocisku. Spróbujemy zatrzymać drani. Pracując nad ostatnim panelem, Grimm pozwolił sobie na oddech ulgi, gdy nagle usłyszał dobiegające z interkomu przekleństwo. – Grimm! – odezwał się Merripen. – Strzelili do nas! – Masz na myśli pocisk? – spytał Grimm z mocno bijącym sercem. – Wystrzelili pocisk? – Nie, ciastko z kremem – warknął Merripen. – Tak, cholerny pocisk. Co, u diabła, mam zrobić? – Po pierwsze, nie wpadać w panikę – powiedział Grimm, zastanawiając się gorączkowo. Jeśli niszczyciel nie zwiększył znacząco przyspieszenia, na co Merripen miał zwracać szczególną uwagę, nadal sporo czasu zostało do chwili, gdy nawet szybki pocisk do nich dotrze. – Przechyl statek, na dziób albo na rufę. Dwadzieścia stopni powinno wystarczyć.
Umiesz to zrobić? – Tak, jasne – odparł Merripen. – Ale jeśli to zrobię, nie będę już ich widział. Grimm zmarszczył brwi. Nie pomyślał o tym wcześniej, ale Merripen miał rację. Zablokowanie nadlatującego pocisku za pomocą któregoś z ekranów musiało jednocześnie całkowicie zasłonić niszczyciel ich własnym czujnikom. A może kapitanowi Fairburnowi o to właśnie chodziło? Chciał zmusić Izbicę do częściowej utraty orientacji, podczas gdy on… Co właściwie? Wystrzeli kolejny pocisk, tym razem zdążający po łuku i mierzący prosto w nieosłoniętą rufę? Albo zwiększy przyspieszenie ponad przyjęty limit? Oba scenariusze wydawały się bardzo mało prawdopodobne. Ale żadnego nie można było wykluczyć. Na dodatek Grimm nie miał wielkiego wyboru. Pocisk był realny i cokolwiek zamierzył sobie Fairburn, głowica mogła rozbić frachtowiec na atomy. – Po prostu to zrób – rzucił do interkomu. – Dobra – jęknął Merripen. – Tylko składaj szybciej ten swój złom. To chyba nie jest miła okolica. – Tak, tak – rzucił Grimm, czując występujący na skórę pot. – Pracuję nad tym. Pocisk został odpalony. Niszczyciel zredukował na ten czas swoje przyspieszenie do zera i dopiero gdy silnik rakietowy wyniósł pocisk na tyle daleko od okrętu, że możliwe było uruchomienie właściwego napędu i aktywowanie ekranów, HMS Salamander ponownie zaczął przyspieszać. – Zrobili to – zauważył porucznik Pascal Navarre z dziobowego przedziału uzbrojenia, stojący zaraz za Osterman. – Naprawdę to zrobili. Osterman pokiwała w milczeniu głową. Kapitan Fairburn naprawdę użył uzbrojenia. Chociaż należałoby powiedzieć, że była to wspólna decyzja wyższych oficerów HMS Salamander. Osterman też widziała ten kuriozalny rozkaz wymagający głosowania, żeby tylko żaden kapitan zbyt lekką ręką nie zaczął dysponować majątkiem floty. Najwyraźniej grono wyższych oficerów osiągnęło jednomyślność. Tylko co tam się właściwie działo? Osterman nie miała o niczym pojęcia, ale skoro tak wyszło, być może porucznik Locatelli miał sporo racji, aż tak bardzo nalegając na ożywienie wszystkich trzech systemów śledzenia celu. Chwilę potem gdzieś niedaleko coś huknęło rozgłośnie i sygnalizatory statusu sekcji telemetrii zapłonęły ognistą czerwienią. – Telemetria – rzucił niepotrzebnie Navarre. – Kurde. Zestaw awaryjny? – Nie wystarczy – powiedziała Osterman, kierując się na korytarz. – Przyniosę ten ze stanowiska działka. – Nie, ja się tym zajmę – stwierdził Navarre. – Ty pilnuj telemetrii. – Aye, aye, sir. – Osterman wyhamowała pęd dzięki uchwytom i skierowała się do pomieszczenia telemetrii.
Ledwie dotarła do głównego pulpitu, usłyszała, że ktoś kręci się przy włazie. – Meldunek – rozległ się za jej plecami surowy głos porucznika Locatellego. – Telemetria wysiadła, sir – powiedziała Osterman przez zaciśnięte zęby, dostrzegając jednocześnie przyczynę. – Zdaje się, że wywaliło przekaźnik. Sięgając do skrzynki zestawu awaryjnego, zaryzykowała rzut oka na oficera. Wydawał się nie rozumieć powagi sytuacji. Pojmował tylko, że coś się zepsuło i należy to naprawić, a to była oczywiście robota jak raz dla bosmana. – To lepiej go wymień – rzucił obojętnie. – Tak, sir. – Osterman powstrzymała się od komentarzy. Nie było na nie czasu. Jeden z pocisków niszczyciela był właśnie w drodze, a bez sprawnej telemetrii nie można było kontrolować jego biegu. W takiej sytuacji pocisk uruchamiał własny program naprowadzający, który mógł nie być wystarczająco doskonały na to, co zamyślił sobie kapitan. – Czy może pan zdjąć osłonę panelu awaryjnego, sir? – zawołała przez ramię. Tyle dobrego, że Locatelli umiał się sprężyć, gdy było trzeba. Gdy wróciła z zestawem awaryjnym, osłona była już zdjęta i odstawiona na bok. Osterman wyhamowała nogami i otworzyła skrzynkę. Teoretycznie w każdej z nich powinien znajdować się zestaw podstawowych części zapasowych, pasujących do używanej w danym pomieszczeniu elektroniki lub hydrauliki. Niestety, skrzynki były tak samo szabrowane jak cała reszta pokładowego wyposażenia. Tak jak Osterman oczekiwała, skrzynka telemetrii była przeraźliwie niekompletna, z ledwie jedną trzecią przewidzianych dla niej części. Wśród brakujących elementów znalazły się oczywiście oba przekaźniki wykazane w regulaminowym spisie zawartości. – Cholera – rzucił Locatelli, także zaglądając do skrzynki. – I co teraz? – Najpierw usuniemy wadliwy – powiedziała Osterman, sięgając do pasa narzędziowego po klucz i biorąc się do pracy. – Pan porucznik przyniesie drugi zestaw awaryjny ze stanowiska działka. Może tam będzie przekaźnik. – A jeśli nie? – Wtedy Carpenter będzie musiał wyciągnąć ten przekaźnik, który ukradł dla pańskiego trzeciego systemu śledzenia celów – oznajmiła Osterman. Nie było to najmądrzejsze, co mogła powiedzieć, będąc tylko bosmanem, ale nie miała w tej chwili głowy do uprzejmości. – Nie wiem, o czym mowa – uniósł się Locatelli. – Moi ludzie nie kradną. Biorą części z magazynu, przestrzegając odpowiedniej procedury. Osterman ponownie zacisnęła zęby. Ten gość albo był konkursowo tępy, albo rżnął głupa, żeby tylko nie odpowiadać za nieuniknione konsekwencje głupich rozkazów. – Chyba że magazyn nie ma tych części – powiedziała. – A wtedy… Przerwała, widząc Navarre’a wracającego z drugim zestawem awaryjnym. – Mam go – oznajmił. – Czego potrzebujesz? – Przekaźnika – odparła Osterman, krzyżując w myślach palce. Ale nic to nie dało. W tym zestawie też nie było przekaźników. – I co teraz? – spytał Locatelli z wdziękiem imbecyla.
Osterman wyminęła go i włączyła interkom. – Dziobowy przedział śledzenia, tu telemetria – zawołała. – Mówi Osterman. Wyłączcie jeden system śledzenia, wyciągnijcie przekaźnik i zaraz przynieście go do mnie. – Co? – spytał Locatelli. – Chwila… – A póki co, proponuję, żeby zaczął pan wraz z porucznikiem Navarre’em wywoływać inne stanowiska i prosić o sprawdzenie, czy w ich zestawach awaryjnych nie ma sprawnego przekaźnika. – Starszy bosmanie… – zaczął Locatelli tonem służbistego oficera. – Dobry pomysł, pani bosman – przerwał mu Navarre. – Poruczniku, pan zacznie od działów walki radioelektronicznej i sensorów. Proszę skorzystać z interkomu w sąsiednim pomieszczeniu. Ja wywołam stąd grawitację i dziobowe impellery. – Sir… – Ruszaj się, Locatelli. Osterman dostrzegła kątem oka, że Locatelli zgromił ją spojrzeniem, ale zaraz kiwnął głową i wypłynął przez właz. – Dziękuję, sir – szepnęła Osterman. – Wykonuję tylko swoją pracę – rzucił Navarre, przysuwając się do interkomu. – A ty lepiej sprawdź, czy przekaźnik niczego nie spalił, gdy odmówił posłuszeństwa. – Już się tym zajmuję. Sekundy wlokły się niemiłosiernie. Z wolna uzbierała się z nich cała minuta. A pocisk wciąż pozostawał poza kontrolą. Fairburn zmusił się do rozluźnienia dłoni. Gdy nie zwracał na nie uwagi, same zaciskały się w pięści. Lecący na samonaprowadzaniu pocisk nie był największym z jego zmartwień, chociaż oczywiście sprawa była niebagatelna. Ile jeszcze potrwa naprawa systemu telemetrii? – Pocisk nadal na kursie przechwycenia – zameldował dział śledzenia celów. Fairburn znowu omal nie zacisnął pięści. Na kursie przechwycenia – to oznaczało, że spróbuje trafić w cel, zamiast porazić go z większej odległości. Bez sprawnej telemetrii nie da się go do tego zmusić. Podstawowy program naprowadzania zaś przewidywał zniszczenie celu. Pozostawało oczywiście pytanie, czy pocisk byłby w ogóle w stanie przeprowadzić założony wcześniej atak. Przy tym położeniu w przestrzeni Izbica była oddzielona od niszczyciela dennym ekranem, a w miarę wzrostu prędkości pocisk tracił sporo ze zdolności manewrowych. Obecnie realne wydawały się trzy możliwości: uderzyć pociskiem w denny ekran frachtowca, minąć denny ekran i uderzyć w górny, zdetonować głowicę w tym ułamku sekundy, gdy pocisk znajdzie się pomiędzy ekranami. Pierwsze dwa scenariusze nie przyniosłyby nic poza zniszczeniem pocisku. Realizacja trzeciego doprowadziłaby zapewne do wyparowania frachtowca. Jeśli Grimm zabił Shresthrę i resztę załogi, zniszczenie Izbicy mogłoby zostać uznane za wymierzoną doraźnie sprawiedliwość. Ale jeśli załoga została tylko uwięziona, to Fairburn byłby winny morderstwa.
– Telemetria wraca – zameldowała pospiesznie Ravel. – Przejmujemy kontrolę. Kapitan sprawdził czas. Od wystrzelenia pocisku minęły dwie minuty i cztery sekundy. Do wypalenia się napędu zostało pięćdziesiąt sześć sekund. – Możesz naprowadzić go z powrotem na właściwy kurs? – spytał. – Pracuję nad tym – odparła Ravel. Minęło kolejnych dziesięć sekund. – Nie, sir. Zaszedł za daleko na samonaprowadzaniu. Mogę jedynie spróbować zdetonować go między ekranami Izbicy, ale to będzie trudna sztuczka. Fairburn spojrzał na ekran taktyczny. Ikona pocisku zbliżała się do frachtowca. – Czy mam nadać kod samozniszczenia? – spytała niecierpliwie Ravel. – Nie. Wymierz w ekran Izbicy. I postaraj się zdetonować głowicę tuż przed uderzeniem. Ale jeśli się nie uda, niech trafi w ekran. – Jeśli zdetonujemy ją między ekranami, nadal będziemy mogli uznać, że był to strzał ostrzegawczy – odezwał się Todd. – Za blisko – powiedział Fairburn. – Nawet jeśli komandor Ravel uda się to zgrać, istnieje możliwość, że zabijemy wszystkich obecnych na pokładzie. Todd odchrząknął. – Rozumiem, sir. Niemniej pozwolę sobie przypomnieć, że istotą strzału ostrzegawczego jest uświadomienie przeciwnikowi, że jesteśmy w stanie trafić tam, gdzie chcemy. Uderzenie w ekran nie przekaże takiego sygnału. – Izbica dała maksymalne przyspieszenie – zameldowało centrum informacji bojowej. – Obciążyli kompensatory do granic. – Oddala się – potwierdził Todd. – Mam zwiększyć nasze przyspieszenie? – Odmawiam – warknął kapitan. Teoretycznie niszczyciel dysponował rezerwą mocy, ale w praktyce niepewny stan kompensatorów czynił próbę jej wykorzystania nad wyraz ryzykowną. Fairburn podjął już poważne ryzyko i systemy okrętu go zawiodły. Nie zamierzał powtórnie kusić losu. – Możemy spróbować oddać drugi strzał ostrzegawczy – podpowiedziała cicho Ravel. – Mamy jeszcze czas. – Z naszą telemetrią posklejaną zapewne szarą taśmą? – Kapitan pokręcił głową. – Nie. Poza tym drugi strzał, o ile się uda, nie będzie już miał takiej mocy przekonywania. A jak się nie uda, zabijemy ich wszystkich. – Sir, to są piraci – przypomniał Todd. – Ciała to żaden dowód – odparł Fairburn. – Tylko wzięcie ich żywcem może nam coś dać. Zabicie nie da nic. Zapadła chwila ciszy. – Tak, sir – przytaknął Todd. – Przygotować się do przejścia Izbicy w nadprzestrzeń – powiedział tak głośno, żeby wszyscy na pewno go słyszeli. – Spróbujemy pójść za nimi. Rozległ się zwykły gwar potwierdzeń przyjęcia rozkazu. Fairburn jednak ledwie je słyszał. Wciąż brał udział w historycznym wydarzeniu, jednak nie
było to już wymarzone zwycięstwo. Być może ten dzień oznaczał nawet kres Royal Manticoran Navy. Breakwater z pewnością usłyszy o tym incydencie i zaraz go wykorzysta po swojemu. Tak znaczące fiasko mogło wystarczyć, by przekonać parlament do podjęcia decyzji o likwidacji marynarki wojennej i wzmocnieniu Emparsu. A nawet jeśli do tego nie dojdzie, na pewno oznaczało to kres kariery kapitana Johna Rossa, barona Fairburn. – Puk, puk – odezwał się Merripen. – Oni nas trafili, Grimm. Ten cholerny niszczyciel odpalił pocisk, który w nas trafił. – Tak, wiem – odparł Grimm z całą cierpliwością, na jaką było go stać. Widział przebieg zdarzenia na monitorze. Rezultat trafienia był żaden. Ekran frachtowca uporał się z głowicą dokładnie tak, jak powinien. Doszło do krótkiego zaburzenia poziomu energii ekranu i to wszystko. – I co, jesteśmy martwi? – spytał Merripena. – Co? Jasne, że nie. – No to zamknij się na chwilę i pomyśl – powiedział Grimm. – Nadal jesteśmy daleko przed nimi? – Tak. Na razie. – I to wystarczy. Spokojnie, prawie skończyłem. Wprowadziłeś pakiet kursowy numer jeden, tak jak kazałem? – Tak, jest nastawiony – rzucił Merripen. – Wiesz, że jesteśmy poza granicą nadprzestrzenną? I że nie zdołamy im uciec tym gratem? – Zaufaj mi – powiedział Grimm z przebiegłym uśmiechem. Przywrócił ostatnie połączenie. – Gotowe – oznajmił, wsuwając panel i włączając test systemu. – Nie dotykaj niczego, zaraz tam będę. Nim dotarł na mostek, test dobiegł końca. Wszystkie kontrolki jaśniały zielenią. – Mam nadzieję, że masz naprawdę dobrą kartę w rękawie – ostrzegł go Merripen, odsuwając się od stanowiska sternika. – Fairburn dwa razy wzywał nas do poddania się. – To czemu go ze mną nie połączyłeś? – spytał Grimm, włączając moduł sterowania nadprzestrzennego. – Bo byłeś zajęty. Nie sądziłem, że masz czas na pogaduszki. – Zawsze warto pogadać – mruknął Grimm. – Dobra. Zaczynamy… – Idzie! – zawołała Ravel. – Namierzam… Mamy wektor jego transferu. – Za nim! – powiedział Fairburn, w duchu krzyżując palce. Jeśli hipernapęd HMS Salamander był w takim samym żałosnym stanie jak systemy telemetrii, to będzie bardzo krótka podróż. Szczęśliwie napęd zadziałał poprawnie. Bez najmniejszego problemu niszczyciel osiągnął pasmo alfa. Tyle że Izbicy tam nie było.
– Dokąd on poleciał? – spytał Fairburn, przebiegając spojrzeniem ekrany z odczytami czujników, jakby miał nadzieję, że siłą woli zmusi Izbicę do objawienia swej obecności. – Nie mógł się oddalić tak bardzo w tak krótkiej chwili. – Nie – przyznał ponurym tonem Todd. – Założę się, że wykonał mikroskok i wrócił do zwykłej przestrzeni w chwili, gdy my ją opuściliśmy. Kapitan zacisnął zęby. Todd miał rację. Taki manewr wymagał precyzyjnego zgrania w czasie, ale był wykonalny. – Taktyczna, sprawdź, jak daleko mógł odejść w trakcie takiego mikroskoku – rozkazał. – Ster, przejście do zwykłej przestrzeni jak najbliżej tego punktu. Centrum, pełny skan, gdy tylko tam będziemy. – Mam, wysyłam koordynaty do systemu sterowania – zameldowała Ravel. – Gotów do transferu – oznajmił sternik. – Wykonać. W zwykłej przestrzeni Izbicy też nie było. Nigdzie jej nie było. HMS Salamander spędził jeszcze sześć godzin na poszukiwaniach. Bez rezultatu. Bettor uniósł kieliszek wina, które Grimm znalazł w prywatnych zapasach kapitana Shresthry. – To była najbardziej zwariowana sztuczka, jaką dotąd widziałem. – Nie taka zwariowana – odparł spokojnie Grimm i upił z własnego kieliszka. Kimkolwiek był ten Shresthra, miał gust do trunków. – Wszystko zasadzało się na odpowiednim zgraniu w czasie. I gotowości na niejakie ryzyko związane z chwilowym skokiem mocy. Nie zapominaj, że miałem czas przyjrzeć się tej łajbie podczas podróży. Dokładnie poznałem jej możliwości. – Nadal mam to za wariactwo – powiedział Merripen. – Ale nie ma co czepiać się sukcesu. – Zwłaszcza gdy ten sukces sowicie się opłaci. A skoro o tym mowa, mam nadzieję, że zdążyłeś uzyskać wszystkie potrzebne dane, bo na pewno już tam nie wrócimy. – Mam dość – zapewnił go Bettor. – Przydałoby się jeszcze kilka godzin, ale i to powinno wystarczyć do potwierdzenia obecności węzła i ustalenia jego przybliżonego położenia. – To dobrze – sapnął Grimm. – A póki co, Manticore zyskało potwierdzenie, że w ich regionie grasują piraci – zauważył Merripen. Grimm zakręcił lekko winem w kieliszku. Tak, to był mały minus ich przygody. W innej sytuacji pewnie zignorowałby wywołania i pozwolił kapitanowi niszczyciela snuć najróżniejsze domysły. Pewnie też dotyczące piratów, bo to nasuwało się jako pierwsze. Jednak bez potwierdzenia tych teorii zacząłby potem kombinować, poszukując jeszcze innych możliwych wyjaśnień. I ktoś mógłby z czasem dojść do niepokojąco trafnych wniosków co do przyczyn wizyty Izbicy w układzie Manticore. Oczywiście prawdopodobieństwo, że ktoś zjawi się w Gwiezdnym Królestwie, poszukując wormholi, było bardzo małe i tubylcy świetnie o tym wiedzieli. Jednak małe nie znaczyło zerowe. Gdyby w ich głowach zaświtał chociaż cień podejrzenia, na czym naprawdę siedzą, z miejsca odkurzyliby wszystkie swoje okręty wojenne i zorganizowali wzorcową obronę tego
bogactwa. Piraci zaś nie stanowili większego zagrożenia, przynajmniej dla układu posiadającego jako taką flotę. W ten sposób reakcja na niedawne zajście ograniczy się do podkręcenia śruby służbom celnym i być może zwiększenia liczby patroli. Oczywiście najlepiej byłoby uniknąć jakiegokolwiek zamieszania, dolecieć spokojnie na Minorcę i przesiąść się tam na przelatujący całkiem przypadkowo statek Axelrodu. Wówczas nikt nie miałby już prawa żywić żadnych podejrzeń i kiedykolwiek szukać Izbicy i jej pasażerów. A może nawet i ładunku. Ale co się stało, to się nie odstanie. No i reperkusje powinny być raczej niewielkie. – Żaden problem – powiedział. – Pewnie zaczną dokładniej kontrolować przylatujących pasażerów, tylko tyle. – Nie sądzisz, że rozbudują marynarkę wojenną? – spytał Merripen. – Wobec tak nikłego zagrożenia jak piraci? – Grimm pokręcił głową. – W żadnym wypadku. Gdyby chcieli, już dawno mogliby to zrobić. – Ale marynarka na pewno zażąda dodatkowych środków – zauważył Merripen. – To zawsze tak działa. Grimm parsknął śmiechem. Po tygodniu na orbicie Manticore wiedział sporo o historii tej planety i ogólnie wyczuwał atmosferę panującą w Gwiezdnym Królestwie. – Oczywiście, że zażąda. Ale ich nie dostanie. Nie w tym przypadku. – Jesteś pewien? – spytał Merripen. Grimm uniósł kieliszek w geście pozdrowienia. Świetnie pamiętał tekst ostatniego przemówienia kanclerza Breakwatera w parlamencie Manticore. – Całkowicie.
Rozdział XIV Osterman wiedziała, że kapitan Fairburn wolałby usłyszeć coś całkiem innego. Ona też nie miała najmniejszej ochoty mu tego mówić. Tyle że to było jedyne, co mogła powiedzieć. – Nie, sir – odparła, czując ucisk w gardle. – Z całą świadomością stwierdzam, że nie mogę winić o to podporucznika Locatellego. – Nie możesz? – spytał Fairburn. – Przepraszam, pani starszy bosman, ale czy nie zeznała pani, że to właśnie on nakazał swoim podwładnym pozyskać w dowolny sposób części zamienne do systemów śledzenia celów? – Tak, sir – przyznała Osterman. – Jednak jeśli podporucznik Locatelli nie rozkazał pozyskiwać tych części z innych systemów, a nie mam żadnych dowodów, że użył właśnie takich słów, to nie można czynić go odpowiedzialnym za… nadmiar entuzjazmu jego podwładnych. – Ale czy nie jest ogólnie odpowiedzialny za ich poczynania? – wtrącił się komandor Todd. – Tak, sir – odpowiedziała Osterman. – Ale tylko w pewnych granicach. W tym przypadku, gdy HMS Salamander znajdował się w gotowości bojowej, troską wszystkich było uruchomienie potrzebnych systemów, a nie zastanawianie się, skąd pochodziły części zamienne do nich. – Zatem można jednak uznać, że zaniedbano obowiązki – upierał się Fairburn. Osterman ogarnęła irytacja. Przecież nic takiego nie powiedziała. Czy on jej nie słuchał? Zapewne nie. Fairburn zużył właśnie kosztowny pocisk, niczego nie zyskując, i desperacko szukał kogoś, kogo mógłby uczynić współwinnym. A jeśli ów współwinny był dobrze ustosunkowany, to tym lepiej. Osterman go rozumiała. Zgadzała się też, że Locatelli był jak wrzód na tyłku. Ale nie miała zamiaru przekraczać pewnych granic. A to właśnie była jedna z nich. – Porucznik Locatelli był zajęty przygotowaniami sprzętu do walki – powiedziała. – Podobnie, pozwolę sobie zauważyć, jak reszta załogi. – Zawahała się. Ale tak, to też należało powiedzieć. – Co więcej, działanie marynarza próżniowego Carpentera, który pozyskał przekaźnik z innego systemu, nie było powodem awarii telemetrii. Tutaj powodem było działanie osoby, która zabrała nie całkiem sprawny przekaźnik pozostawiony wcześniej przez marynarza Carpentera w module czujnika temperatury. Kapitan zmarszczył brwi. – Zatem doszło do jeszcze jednej podmiany części? – spytał. Tak jakby takie podmiany nie były normą na pokładzie. – Tak, sir. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie sprawdzałam numerów seryjnych tych części i chociaż to akurat pozostaje niejasne, sprawa tak właśnie najpewniej wyglądała.
– Zatem odpowiedzialna jest osoba, która dokonała tej drugiej podmiany – stwierdził kapitan. – Tyle że nie mogła wiedzieć, że przekaźnik w module czujnika temperatury był wadliwy – dodał niechętnie Todd. – Miała prawo uważać, że to oryginalny komponent sprzętu. Fairburn otworzył usta, żeby przypomnieć, że po takiej podmianie należało przeprowadzić pełen test systemu. Nic jednak nie powiedział. Przecież nie było czasu na żadne testy. Zaraz potem ogłoszono alarm bojowy i odpalono pocisk. Awaria była skutkiem całego ciągu zaniedbań. Jedno goniło drugie, piętrzyły się i rosły. Niemniej odpowiedzialność za nie była tak równo rozłożona na cały szereg osób, że Osterman nie byłaby w stanie wyróżnić jednej, najbardziej winnej. Rozumiała pragnienie znalezienia kozła ofiarnego, ale nie zamierzała pomagać w tych poszukiwaniach. Co więcej, Fairburn był kapitanem HMS Salamander. I to było najważniejsze. Ostateczna odpowiedzialność za wszystko, co działo się na pokładzie, spoczywała właśnie na nim. – Rozumiem – powiedział Fairburn i westchnął. Osterman zrozumiała, że nagonka skończona. – Komandorze, proszę zakończyć protokołowanie. Todd wyłączył rejestrację i zmarszczył lekko czoło. Widocznie nie było to coś, co przynależało do rytuału przesłuchań. – Rejestracja zakończona, kapitanie. Fairburn spojrzał uważnie na Osterman. – To, co teraz powiem, zostanie między nami – rzekł. – Zakończę to postępowanie i nie wpiszę nic do akt osób biorących udział w zdarzeniu. Ale nie chcę mieć więcej nic wspólnego z osobą, która najwięcej namieszała, i pozbędę się jej z mojego okrętu. Osterman zerknęła ukradkiem na Todda. Był wyraźnie zdziwiony. – Mówi pan o podporuczniku Locatellim, sir? – spytała. – A o kim innym? – zareagował Fairburn. – Rozmawiałem z admirałem Locatellim. Kapitan Castillo zgodził się przyjąć podporucznika. Od teraz problem przenosi się na HMS Phoenix. – Tak, sir. – Osterman trochę odetchnęła. – Ale jest jeden haczyk – dodał z powagą Fairburn. – Admirał Locatelli oczekuje, że skoro jego krewniak jest przenoszony, pani ma pójść razem z nim. Osterman spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Słucham? – Pani i podporucznik Locatelli zostajecie przeniesieni na HMS Phoenix – powiedział kapitan. – Zaraz po naszym powrocie na Manticore. – Na jak długo? – spytała Osterman. – Myślę o… – Wiem, o czym pani myśli – przerwał jej Fairburn. – A odpowiedź brzmi: Bóg jeden wie. Zapewne do kolejnego przeniesienia podporucznika Locatellego. Albo aż zdarzy mu się dorosnąć. Na ten temat wiem tyle samo, co pani. – Rozumiem, sir – odpowiedziała służbistym tonem Osterman. Aż młody Locatelli
dorośnie. Oczywiście. – To wszystko, pani bosman – powiedział Fairburn. – Jest pani wolna. I niech Bóg ma panią w swojej opiece – dodał, gdy Osterman już wstała. – Tak jest – odparła bosman, powstrzymując westchnienie. – Dziękuję, sir. Breakwater położył ostrożnie tablet na stole. – Niezwykłe – powiedział. – Ufam, że nie muszę nikomu z państwa mówić, ile Gwiezdne Królestwo płaci za każdy taki pocisk? Winterfall wiedział, że było to retoryczne pytanie, ale gdyby ktoś mimo wszystko zagadnął, kanclerz gotów był udzielić odpowiedzi. Jednak to grono nie zamierzało pytać. Naprzeciwko siebie mieli premiera Burgundy’ego, ministra obrony Dapplelake’a i admirała Locatellego. U szczytu stołu siedział król Edward, były oficer liniowy Royal Manticoran Navy. Wszyscy czterej świetnie znali ceny uzbrojenia. Nie tylko w dolarach Manticore, ale także w solarnych kredytach czy używanych w Haven frankach. Wiedzieli też, ile przeciętnie zarabia kapitan okrętu. – Znamy te dane, milordzie – powiedział spokojnie Dapplelake. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko, proponuję przejść do sedna sprawy, którą chce pan poruszyć. – Proszę, milordzie – odparł Breakwater pełnym szacunku, lecz zarazem obraźliwym tonem. – Nie chodzi mi o ukaranie winnych. Wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę raport kapitana Fairburna o zajściu, gotów jestem przyznać, że mieliście rację co do aktywności piratów w naszym regionie. – Naprawdę? – rzucił Locatelli. – Nie słyszałem, żeby wspominał pan o tym w swoich przemówieniach. – Ani na którymś ze spotkań komisji parlamentarnych – dodał Burgundy. – Jest czas na publiczne oświadczenia, moi panowie, i jest czas na prywatne rozmowy – odparł gładko. – Teraz pora na to drugie. – Zwrócił się w stronę króla Edwarda. – Wasza Wysokość, przygoda kapitana Fairburna dowodzi jasno, że mamy do czynienia z realnym zagrożeniem, któremu trzeba przeciwdziałać. Z tego powodu chcę ponowić moją prośbę o przeniesienie do Emparsu pięciu pozostałych korwet. – I? – rzucił król. – I żeby zachowane zostało ich pełne uzbrojenie. Tylko wówczas będą mogły skutecznie przeciwstawić się piratom i chronić Gwiezdne Królestwo. – Witam po naszej stronie, milordzie – powiedział oschłym tonem Dapplelake. – Niestety, zdaje się pan zapominać o naszej największej bolączce, jaką jest brak wykwalifikowanych załóg. – Ten problem zostałby rozwiązany już dawno temu, gdyby Akademia i Casey-Rosewood otworzyły się szerzej dla personelu Emparsu – odparł Breakwater. – Dostaliście tyle miejsc, ile tylko się dało, milordzie – stwierdził minister obrony. – Ale może jest jeszcze inne wyjście. Kanclerz przechylił lekko głowę. – Słucham.
– Empars ma już Ariesa i Taurusa. Ponieważ zaproponowane przez barona Winterfalla moduły ratunkowe okazały się jednak mało praktyczne… – Tu skinął głową w stronę Winterfalla, jakby przepraszał za tę wzmiankę. – Proponuję pójść dalej i ponownie zainstalować wyrzutnie na obu korwetach. Marynarka wojenna dostarczy podoficerów i operatorów uzbrojenia, a my spróbujemy znaleźć jeszcze trochę miejsca dla pana ludzi. – Propozycja wydaje się atrakcyjna – stwierdził Breakwater. – A pozostałe pięć jednostek? – Podobnie możemy czasowo skierować ich obsady działów uzbrojenia do Emparsu – powiedział Dapplelake. – Niestety, reszty załóg nie możemy użyczyć, zatem musi pan zadbać o nie sam. Przy obecnym stanie kadrowym i tempie naboru zapewne zdoła pan to uczynić w ciągu trzech–czterech lat. Czy to panu odpowiada? – Nie całkiem – mruknął kanclerz ze zmarszczonym czołem. – Mówi pan, że nie może przekazać mi reszty załóg. Dlaczego? Korwety są przecież w pełni obsadzone i chyba nie potrzebuje pan tych ludzi gdzie indziej? – Niestety, milordzie. Większość okrętów RMN cierpi na poważne braki kadrowe, włączając w to zresztą same korwety. Nawet przy obecnym tempie szkolenia w CaseyRosewood możemy jedynie uzupełniać bieżące luki. Co więcej, niebawem będziemy potrzebowali każdego człowieka, ponieważ… – Winterfallowi wydało się, że minister dramatycznie zawiesił głos. – W nieodległym czasie zamierzamy ponownie wprowadzić do służby krążowniki liniowe Swiftsure i Victory. Winterfall otworzył szeroko oczy. Więc się nie przesłyszał. To było sceniczne zagranie. – Przedziwny pomysł – stwierdził Breakwater, wyraźnie zaskoczony takim obrotem sprawy. Szybko jednak doszedł do siebie. – Tyle razy już o tym rozmawialiśmy. Nie potrzebujemy tych okrętów, a Gwiezdne Królestwo po prostu nie ma środków na ich obsadzenie i utrzymanie. – My uważamy inaczej – odparł Dapplelake. – A co najważniejsze, król też tak uważa. Kanclerz spojrzał na Edwarda i Winterfall po raz pierwszy od dłuższego czasu zobaczył w oczach pryncypała coś, co rzadko tam gościło. Coś równie niewiarygodnego jak oświadczenie ministra obrony. Niepewność. – Wasza Wysokość? – spytał z wahaniem Breakwater. – Dobrze pan słyszał, milordzie – odpowiedział Edward. – Jeśli rzeczywiście piraci grasują w naszej okolicy, a sam pan przyznał, że tak najpewniej jest, muszą gdzieś niedaleko mieć swoją bazę. Nie możemy czekać, aż zaatakują nas albo naszych sąsiadów. Musimy ich odnaleźć i zniszczyć. – A to wymaga cięższych jednostek niż te, którymi obecnie dysponujemy – dodał Dapplelake. – Stąd ta reaktywacja. Przez dłuższą chwilę kanclerz spoglądał tylko to na ministra, to na króla, po czym zebrał się w sobie. – Przykro mi, Wasza Wysokość, szanowni panowie, ale nie mogę z czystym sumieniem poprzeć takiego działania – powiedział. – Waszym i moim zadaniem jest ochrona naszych trzech światów. I na tym powinniśmy się skupić, zamiast wysyłać naszych ludzi w galaktykę, żeby tam walczyli o prawdę i sprawiedliwość. Nie jesteśmy siłami policyjnymi całego regionu i nie przyłożę ręki do działań, które miałyby przypisać nam tę rolę.
– Zatem zamierza pan wystąpić przeciwko nam, milordzie? – spytał Burgundy. – Jeśli tak, to już teraz pana uprzedzam, że pan przegra. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i Winterfall mimowolnie wstrzymał oddech. Owszem, kanclerz cieszył się mniejszym lub większym poparciem sporej grupy lordów, ale nie była ona na tyle liczna, żeby przegłosować votum nieufności wobec rządu Burgundy’ego. A nawet gdyby tak było, król dałby premierowi dość czasu, żeby zmontował nową koalicję i utworzył nowy gabinet. Druga możliwość, że Breakwater przedstawi sprawę publicznie, była jeszcze gorsza. Nie tylko dlatego, że król cieszył się poparciem większości społeczeństwa, co zapewne przesądziłoby o klęsce kampanii, ale także dlatego, że Edward i Burgundy nie zignorowaliby takiego wyzwania. Samo podjęcie walki oznaczałoby zapewne szybką dymisję Breakwatera. Chyba żeby nie… Wedle zwykłych reguł Breakwater powinien stracić urząd już trochę temu, gdy wraz z całym gabinetem złożył dymisję po abdykacji króla Michaela. Król Edward zachował Burgundy’ego i większość ministrów, oczekiwano jednak, że skorzysta z okazji i pozbędzie się wiecznego utrapienia, jakim był Breakwater. Tyle że on tego nie zrobił. Po serii pałacowych spotkań za zamkniętymi drzwiami Breakwater pozostał na swoim stanowisku. I chyba nikt tak naprawdę nie wiedział dlaczego. Oczywiście istniało sporo teorii na ten temat. Jedna z nich twierdziła, że kanclerz miał wystarczające poparcie, by obalić rząd Burgundy’ego i zachowanie urzędu było ceną za jego niechętne poparcie dla premiera. Inna mówiła, że jego usunięcie wiązałoby się z ryzykiem wyciągnięcia zbyt wielu trupów z różnych szaf, został więc nagrodzony za milczenie. Winterfall osobiście przychylał się do sądu, że jakkolwiek Breakwater mógł być irytujący, sprawdzał się jako kanclerz i kierujący się dobrem Gwiezdnego Królestwa premier postanowił zachować go jako kompetentnego ministra. Wszystko to oczywiście nie znaczyło, że Breakwater był nie do ruszenia. Gdyby tak się ułożyło, mógł polecieć. Chociażby w tej chwili. Szczęśliwie dla siebie wiedział, jak i kiedy stawać do walki. – Oczywiście nie przeciwstawię się woli mojego króla – powiedział w końcu, kłaniając się lekko Edwardowi. – Jeśli naprawdę uważa ten krok za konieczny, przyjmę jego decyzję. – Przeniósł spojrzenie na Dapplelake’a. – Ufam, milordzie, że obiecane uzbrojenie i ludzie do jego obsługi trafią pod moją pieczę już wkrótce? – Owszem – odparł minister. – Jak zostało już wspomniane, obaj jesteśmy zainteresowani zwiększeniem liczby uzbrojonych jednostek strzegących bezpieczeństwa szlaków kosmicznych Gwiezdnego Królestwa. – Sądzę zatem, że doszliśmy do porozumienia – powiedział król Edward. – Dziękuję panom za przybycie. Lordzie Burgundy, proszę zostać jeszcze chwilę. Breakwater wyszedł w milczeniu. Towarzyszący mu Winterfall wyczuwał narastające w szefie emocje i czekał na mającą rozładować je eksplozję. Zastanawiał się przy tym, na ile jemu się przy tej okazji oberwie. Ponieważ powinien to przewidzieć. Naprawdę powinien. Wiedział, że przez ostatnie dni
doszło do kilku naprędce zorganizowanych spotkań między premierem, ministrem obrony i różnymi osobami z Admiralicji. Sądził jednak, że chodziło o opanowanie bałaganu, który powstał po groteskowym ataku HMS Salamander na frachtowiec Izbica. Oczekiwał, że po takiej kompromitacji Burgundy i Dapplelake będą poszukiwać wsparcia. Do głowy mu nawet nie przyszło, że mogą przejść do ofensywy. Dotarli do samochodu i wsiedli. Gdy Breakwater zamknął drzwi, Winterfall przygotował się na najgorsze. – Ciekawe – mruknął kanclerz. Winterfall zerknął na niego z ukosa. Breakwater nie wyglądał wcale na wściekłego. – Słucham, milordzie? – spytał ostrożnie. Kanclerz uśmiechnął się przebiegle. – Spokojnie, Gavinie. Nie jestem na ciebie zły – zapewnił. – Może to dziwne, ale Burgundy z jego kowalską taktyką też mnie nie wkurzył. Zaintrygował, ale nie wkurzył. Winterfall zmarszczył brwi. Nie dostrzegał, na czym miała polegać ta przyciężka taktyka premiera. – Chyba nie całkiem rozumiem, milordzie. – Daj spokój. – Breakwater się zaśmiał. – Chyba już umiesz czytać między wierszami. Był gotów zaryzykować wojnę dla tych krążowników liniowych. – Uniósł palec. – Pytanie dlaczego? I dlaczego teraz? – Ponieważ król tego chce? – Jasne, ale dlaczego… – powtórzył Breakwater. – Dla opłacenia zwolenników? Żeby zrobić mi na złość? – Pokręcił głową. – Nie. Burgundy mógłby tak postąpić, ale nie król. – Osobiście nie przypuszczam, żeby Burgundy był zdolny do czegokolwiek – mruknął Winterfall. – To dlatego, że nie znałeś go w czasach przed królem Michaelem – powiedział z żalem Breakwater. – Za Elżbiety był świetnym politykiem, umiał wykorzystać słabości przeciwników i miał głowę do przepychania wszystkiego, na czym mu zależało. Zakładałem, że wiek dał mu się we znaki, a lata pod silnym monarchą też swoje zrobiły. Ale jednak się pomyliłem. Winterfall zastanowił się nad ostatnimi zdaniami. Ledwie kilkanaście minut temu frakcja kanclerza była liczącą się siłą w polityce Gwiezdnego Królestwa. I to taką, która ufnie patrzyła w przyszłość. I całkiem nagle wszystko się posypało. – Co zamierza pan teraz zrobić, milordzie? – Powiem ci, czego nie zrobimy – odparł Breakwater. – Nie będziemy się sprzeciwiać. To chyba podobna reakcja jak po incydencie w Secourze, a ja nie mam ochoty na powtórkę z tamtych upokorzeń. Sądzę, że na razie ich wesprzemy. – Wesprzemy? – spytał z niedowierzaniem Winterfall. – Czyli aktywnie, a nie tylko schodząc im z drogi? – Bardzo aktywnie – podkreślił Breakwater. – Po pierwsze, mamy rozdmuchaną sprawę pirackiego zagrożenia. Po drugie, gra tą kartą zmusi ich do sprawnego przekazania nam pozostałych korwet. W sumie, jeśli właściwie do tego podejdziemy, możemy nawet stworzyć
przekonujące wrażenie, że pozwoliliśmy im na reaktywację krążowników liniowych w zamian za te korwety. – Taka sobie transakcja – zauważył Winterfall. – Zależy, jak się to przedstawi, chłopcze – powiedział kanclerz. – Na razie wystarczy stworzyć wrażenie zwycięstwa. Oparł się wygodnie w samochodowym fotelu. – Wcześniej czy później Edward będzie musiał się odsłonić. Gdy dowiemy się już, o co naprawdę chodzi, znajdziemy sposób, żeby obrócić to na naszą korzyść. – Mam nadzieję – rzucił Winterfall. – Zaufaj mi – rzekł Breakwater. – Burgundy może być świetnym politykiem. Ale ja jestem lepszy. O wiele lepszy. Gdy drzwi się zamknęły, zostali sami. – Więc nie zamierzasz im powiedzieć? – spytał Burgundy. – Jeszcze nie teraz – stwierdził Edward, czując, że napięcie wreszcie odpuszcza. Próbował ukrywać to przed premierem i ministrem obrony, ale obawiał się tej konfrontacji. Nie wiedział, jak Breakwater i jego sojusznicy zareagują na tak wyraźną groźbę. I sprawa daleka była od zakończenia. Bardzo daleka. Oficjalnie kanclerz zadeklarował poparcie dla Korony i gabinetu, jednak Edward ani przez chwilę nie wierzył, że to zamknie kwestię. Gotów był iść o zakład, że Breakwater chciał tylko zyskać na czasie, aż przyjrzy się wszystkiemu dokładnie i obmyśli następny ruch. Edward nie wiedział, jaki dokładnie będzie to ruch. Pewne było tylko jedno, że kanclerz na pewno spróbuje znowu zaszkodzić królowi, premierowi i samemu Gwiezdnemu Królestwu. – Zatem kiedy? – spytał Burgundy. – To poważne zagrożenie, Wasza Wysokość. – Jak na ironię, wolałbym, żeby naprawdę takie było – powiedział z westchnieniem Edward. – Wtedy łatwiej by było stawić mu skutecznie czoło. Problem w tym, że mamy tylko możliwe zagrożenie. A z czymś tak mało konkretnym nic nie wywalczymy. Nie z Breakwaterem jako przeciwnikiem. – Powiedziałbym, że rozrastające się imperium Gustava Andermana to więcej niż potencjalne zagrożenie, Wasza Wysokość – zauważył Burgundy. – Owszem, on sam powtarza, że nie zależy mu na ekspansji, ale jakimś sposobem jego strefa wpływów ciągle się rozrasta. Jeśli dodać do tego doniesienia z Haven, że Konfederacja Silesiańska zaczyna zerkać łakomie na sąsiadów, to mamy już całkiem konkretne podstawy do rozważenia potrzeb obronnych Gwiezdnego Królestwa. – Ja to rozumiem – przyznał Edward. Burgundy pochylił głowę. – Przepraszam, Wasza Wysokość. Uważam po prostu, że Anderman może podbić praktycznie każdego w naszej okolicy. Nawet Haven by się nie oparło. Z drugiej strony sądzę, że reaktywacja krążowników liniowych bez poparcia Breakwatera będzie jak jazda z włączonym hamulcem. – I to też rozumiem – przytaknął Edward. – I gdybym miał podstawy sądzić, że stanie po
naszej stronie, natychmiast zaprosiłbym go na pokład. Problem w tym, że jeśli jemu po zsumowaniu tych wszystkich zagrożeń wyjdzie w rachunku okrągłe zero, to będzie gorsze niż hamulec. Podczepi, co tylko zdoła, i zacznie ciągnąć w przeciwnym kierunku, żeby wyrwać jak najwięcej dla swojego Emparsu. Burgundy zamilkł na chwilę. – Zapewne Wasza Wysokość ma rację – powiedział w końcu. – Nie jest dość silny, żeby rzucić nam prawdziwe wyzwanie, ale może wiele utrudnić. Dopóki nie domaga się wyjaśnień, pewnie lepiej będzie trzymać go w nieświadomości. – Spojrzał uważnie na Edwarda. – Ale wcześniej czy później trzeba będzie mu powiedzieć. – I wcześniej czy później to zrobię – zapewnił go Edward. – Ale poczeka sobie na tę chwilę. – Uśmiechnął się. – Poza tym ojciec obiecał mu cały zestaw nowiutkich korwet, więc jest szansa, że weźmie je do swojego kącika, żeby się pobawić, i na jakiś czas będziemy mieli go z głowy. – Mam nadzieję, że tak będzie, Wasza Wysokość – powiedział Burgundy, chyba jednak nie całkiem przekonany. – Bo jeśli nie, słono za to zapłacimy. – Żartujesz – powiedział Redko i wyciągnął szyję, żeby zerknąć Chrupowi przez ramię. – Wysyłają cię do Emparsu? – Właśnie – potwierdził ze smutkiem Chrup, raz jeszcze przebiegając spojrzeniem ekran tabletu. Nie tego oczekiwał. 08-5-76 Rozkaz Działu Kadr 76-7762 (1) Tech. rak. 1 kl. Townsend Charles, RN01-962-1183, obecny przydział RN wygasa 00:01 22-5-76. (2) Tech. rak. 1 kl. Townsend Charles, RN01-962-1183, tymczasowy przydział MPARS, począwszy od 00:01 22-5-76. (3) Tech. rak. 1 kl. Townsend Charles, RN01-962-1183, przydział na HMS Aries, CT05, począwszy od 00:01 22-5-76. (4) Trasport-autoryzacja, tech. rak. 1 kl. Townsend Charles, RN01-962-1183, na HMS Aries, CT05, org. wsp. DK/MPARS, zgod. z zapotrzeb. służby (zob. zał. nr 1).
Por kmdr George Sukowski z up. adm. Anastasiya Dembinski
DK RMN – Niech to – mruknął Redko, potrząsając głową. – Przykro mi, chłopie. – Mogło być gorzej – pocieszał się Chrup. – Mogli mnie wyrzucić. – Zostałeś wyrzucony. Podobnie jak Calvingdell. – To nie to samo – stwierdził Chrup. Za nic nie miał ochoty rozmawiać o księżnej Calvingdell. – No jasne – rzucił z przekąsem Redko. – Ona została tylko wykopana z ministerstwa i wróciła na garnuszek parlamentu. Chrup spojrzał na niego ostro, jednak Redko ciągle wczytywał się w dokument i wydawał się nie wiedzieć nic o ciemnych sprawkach przyjaciela. – Pewnie będą chcieli, żebyś zajął się tam uzbrojeniem. – Zawahał się. – Nigdy ci nie podziękowałem, że nie wspomniałeś o mnie, gdy wyszła ta sprawa w Quechua City. – To nic takiego – zapewnił go Chrup. – Kapitan wychodził z siebie. Nie było sensu pakować nas obu w to bagno. – Doceniam to – powiedział Redko. – Zwłaszcza wobec… tego. – Pokazał na tablet. – To nic takiego – powtórzył Chrup. – Ale mam dwa tygodnie wolnego, zanim będę musiał się stawić. – Owszem. I może rozkaz zostanie odwołany. – Kto wie? – mruknął Chrup, wiedząc świetnie, że do tego nie dojdzie. – A może Empars się rozpadnie. – A może spadnie asteroida i wszyscy zginiemy. – Widzę, że humor ci dzisiaj dopisuje – zauważył Chrup. – Myślałem raczej o tym, że będzie okazja, żebyś postawił mi drinka. – I to niejednego – zgodził się Redko. – I możemy zacząć od razu. Jesteś już wolny, tak? Chrup sprawdził czas. – Jeszcze siedem minut. – To za siedem minut – stwierdził Redko. – Nastaw stoper. A gdybyś kiedyś czegoś potrzebował, cokolwiek by to było, wal jak w dym. – Nie zapomnę – zapewnił Chrup. – Możesz być pewien, że nie zapomnę. Na mur.
Rozdział XV Poruczniku Long? – rozległo się na korytarzu HMS Phoenix. – Sir? Travis zatrzymał się niechętnie i swoim zwyczajem odetchnął głęboko dla uspokojenia. Starszy bosman Lorelei Osterman z działu uzbrojenia była utrapieniem okrętu i to mimo że walka o status najbardziej upierdliwej osoby na pokładzie była tu całkiem popularną rozrywką. – Tak, pani bosman? – odpowiedział, ściskając jeden z uchwytów ściennych i zawisając nad podłogą. Osterman była jakieś dwadzieścia metrów od niego i zbliżała się, przeskakując od uchwytu do uchwytu. Starała się przy tym uniknąć w ciasnej przestrzeni zderzeń z innymi członkami załogi, którzy nie zawsze dobrze sobie radzili w stanie nieważkości. Najnowsi wciąż obijali się o ściany, ale weterani w rodzaju Osterman poruszali się szybko i sprawnie. Niemniej w tej chwili najwyraźniej nie zależało jej na szybkości. Zdawała się wręcz poruszać jak najwolniej. Travis czekał, ćwicząc cierpliwość i walcząc z pokusą pogonienia pani bosman, ale też był kiedyś po tamtej stronie i pamiętał, jak paskudnie można się poczuć, gdy oficer wpadnie na pomysł zrugania kogoś młodszego stopniem. W końcu Osterman dotarła do niego w swoim tempie. – Chciałam tylko przekazać, że kapitan Castillo chce pana widzieć – powiedziała tonem, któremu brakowało nieco do służbowego. Travis zmarszczył brwi i spojrzał na komunikator. Tak, był włączony. – Nie dostałem wezwania. – To dlatego, że kapitan jeszcze nie wie, że jest pan na pokładzie – odparła spokojnie. – Ale zapewniam, że niebawem się dowie. Zatem nawet jej dział już usłyszał. – Chorąży Locatelli sam się zgłosił do raportu – rzekł Travis zdecydowanym głosem. A przynajmniej takim właśnie starał się odezwać, bo nawet on sam wyczuł, że całkiem mimowolnie przeszedł w tym momencie do obrony. Osterman też musiała to zauważyć. – To był jeden z trzech niezależnych sensorów śledzenia – przypomniała mu. – Następna wachta zauważyłaby to od razu po uruchomieniu procedury diagnostycznej. – Czyli dopiero po dwóch godzinach – odparował Travis. – A co by się stało, gdyby właśnie w tym czasie trzeba było otworzyć ogień? – Do…? – spytała Osterman, unosząc brwi. – Dowolnego celu wskazanego przez kapitana Castilla. Osterman skrzywiła się kwaśno. Był to bardzo nieprzyjemny widok, chociaż z drugiej
strony trudno było się jej dziwić. Rzecz w tym, że Phoenix nie miał po prostu do czego strzelać. Ostatnimi czasy w okolicy nie było żadnych najeźdźców czy innych wrogów, nawet wewnętrznych. Ostatni cel, który wszedł komuś pod wyrzutnie, zniknął w gwiezdnym pyle blisko stulecie temu. Podobno gdzieś tutaj mieli kryć się piraci, ale poza zdarzeniami w układzie Secour, już dziewięć lat temu, nikt ich nie widział. Przed paroma miesiącami doszło do incydentu z frachtowcem Izbica, o którym agencje informacyjne trąbiły przez kilka dni, jednak to było bardziej porwanie niż prawdziwe piractwo. A co do prawdziwych zagrożeń zewnętrznych, przestrzeń Manticore wydawała się całkiem bezpieczna i wszyscy o tym wiedzieli. Niemniej to, co przytrafiło się Izbicy, powinno być dzwonkiem alarmowym dla wszystkich zainteresowanych. Skoro jeden statek mógł zostać porwany w przestrzeni Gwiezdnego Królestwa, to samo mogło spotkać kolejny i przeciwstawić się temu mogła jedynie marynarka wojenna, oczywiście wyposażona w sprawny sprzęt i z kompetentnymi załogami. Kto jak kto, ale Osterman powinna świetnie to rozumieć. Z drugiej strony wszyscy noszący mundur Royal Manticoran Navy powinni być zawsze gotowi do wypełniania swoich obowiązków. Osterman jakby czytała mu w myślach. – I myśli pan, że zawsze ma rację, sir? – spytała uprzejmym tonem. – Nie, oczywiście, że nie, ale… Przerwał, słysząc brzęczenie komunikatora. Włączył go i uniósł do ust. – Long – rzucił do mikrofonu. – Bajek – rozległ się głos oficera uzbrojenia HMS Phoenix. – Melduj się zaraz u kapitana. – Aye, aye, ma’am – odparł Travis i przełknął ciężko ślinę. – Komandor Bajek? – spytała Osterman, nie spodziewając się innej odpowiedzi. – Tak – mruknął kwaśno Travis. Czy ta cholerna bosman zawsze musiała mieć rację? – Dziękuję za rozmowę, pani bosman. – Obrócił się i sięgnąwszy do kolejnego uchwytu, popłynął korytarzem. – Na układy nie ma rady, poruczniku – zawołała za nim cicho Osterman i Travisa prawie krew zalała. Zawsze słyszał o tych układach i że musi nauczyć się z nimi żyć. Bo niby ciągle jeszcze nie znał życia. I nieważne było, co się działo poza tym. Jakie naprawdę życie się toczyło. Liczyła się tylko gra, dobra czy zła, czysta czy brudna. Gra była wszystkim. Za cholerę nie miał ochoty przyjmować jej reguł. Osterman patrzyła w ślad za oddalającym się Longiem i nie wiedziała, czy powinna się złościć, współczuć mu czy może dać wyraz frustracji. Niemniej z dawna opanowana umiejętność poruszania się pomiędzy marynarzami a kadrą oficerską miała pewne plusy. Osterman postanowiła więc nie wykluczać żadnej z tych emocji. Long był dobrym oficerem, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Dysponował wiedzą i sporo umiał. I jak nikt znał regulaminy. Musiał jednak nauczyć się jeszcze wybierać sobie przeciwników i rozgrywać z nimi bitwy.
Podporucznik Locatelli, mimo że pozornie był łatwym celem, należał do ludzi, których powinno się omijać. Long miał się właśnie o tym przekonać. Powinien też zacząć przyswajać sobie sztukę rozumienia ludzi. Gdy sunęła do niego niespiesznie korytarzem, aż gotował się z irytacji. Zakładał oczywiście, że ona robi to specjalnie, jemu na złość. Nie pojął, że chciała dotrzeć do niego w chwili, gdy nikogo nie będzie obok. Żeby bez świadków przekazać mu niemiłą nowinę. Nie spodziewała się takiego braku obycia po kimś z podobnym stażem służby. Widać jednak Long był po prostu „nie do ludzi”, jak określał to jej ojciec. Pod pewnymi względami było to zapewne przydatne. Osterman szanowała oficerów, którzy naprawdę starali się wykonywać swoją robotę, zamiast udawać, że obowiązki ich nie dotyczą. Równowaga została jednak zachowana, ponieważ Longowi brakowało subtelności w dążeniu do celu. Gdy było trzeba, szedł jak taran. Na niektóre sprawy rzeczywiście był głuchy i ślepy. Co więcej, zdawał się w ogóle nie rozumieć, jak pewne niektóre koneksje rodzinne wpływały na jego pozycję. Niedawne pozyskanie przez kanclerza Breakwatera dwóch korwet nie nastawiło nikogo w RMN przyjaźnie do Emparsu, zapowiedź zaś przekazania kolejnych pięciu jednostek została odebrana jeszcze gorzej. Oficerowie i załoga HMS Phoenix nie byli pod tym względem wyjątkowi, a fakt, że przyrodni brat Longa był jednym z najbliższych współpracowników kanclerza, sprawił, że niektórzy nabrali dystansu do młodego porucznika. Niemniej w odróżnieniu od wszystkich innych Long zdawał się nie przywiązywać do tego pokrewieństwa żadnego znaczenia. Największą ironią zaś było to, że w ogóle nie wiedział, co ostatnio mu się udało. Że polecając Locatellemu uruchomienie i utrzymanie w sprawności wszystkich trzech systemów śledzenia celu, skopiował bezwiednie sytuację, która wpędziła podporucznika w tarapaty na pokładzie HMS Salamander. Osterman westchnęła i skierowała się z powrotem na swoje stanowisko. Long był świetny we wszystkim, co dawało się ująć w sztywne ramy. Regulaminy i procedury miał w małym palcu, ale brakowało mu umiejętności czytania między wierszami. Jazda wyciągiem w centralnym szybie Phoeniksa była jak zwykle mało przyjemna. Raptowna zmiana ciążenia zawsze odbijała się nieprzyjemnie na jego uchu wewnętrznym. Przez całą drogę starał się patrzeć prosto przed siebie i klął przy tym w duchu na prawa fizyki i fizyków, którzy panowali nad silnymi polami grawitacyjnymi i potrafili zaprojektować moduły niwelujące przyspieszenie rzędu dwustu g, ale dopiero teraz zaczynali dochodzić do tego, jak uzyskać normalne ziemskie ciążenie na pokładzie jednostki kosmicznej. Obecne rozwiązanie, czyli lokowanie kwater w obrotowych sekcjach kadłuba, było lepsze niż nic, bo pozwalało na spędzanie czasu i sen przy ciążeniu o wartości połowy g, ale przemieszczając się na stanowiska bojowe, człowiek upodabniał się do ryby, co zawsze wiązało się z niemiłymi sensacjami. Porucznik komandor Bajek, oficer uzbrojenia okrętu, czekała już na niego w gabinecie kapitana. – Proszę wejść, poruczniku – powiedział Castillo, widząc Travisa. – Rozumiem, że zamierza pan zgłosić porucznika Locatellego do raportu – dodał zaraz oficjalnym tonem.
Travis już otworzył usta, gdy dotarło do niego znaczenie słów kapitana. Nie, nie zamierzał tego zrobić. On już to zrobił. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. – Tak, sir – odpowiedział. – Czy to jakiś problem? Przez chwilę wydawało mu się, że przesadził. Kapitan nie zareagował, ale Bajek poruszyła się niespokojnie, co rzadko jej się zdarzało. – Zakładam, że wie pan, że porucznik Locatelli ma wuja, którym jest admirał Carlton Locatelli – powiedział kapitan. – Tak, wiem – odparł Travis i przez chwilę zastanowił się nawet, co genetyczne pokrewieństwo pana porucznika może mieć do przestrzegania procedur, ale wolał się nie odzywać. Miał wrażenie, że i tak narobił sobie kłopotów. I miał rację. – Admirał Locatelli i cała jego rodzina cieszą się długą tradycją służby w Royal Manticoran Navy – powiedział Castillo takim tonem, jakby czytał hasło w encyklopedii. – W tym pokoleniu reprezentantem rodu jest właśnie nasz porucznik. Admirał bardzo liczy, że dorówna on swoim poprzednikom. – Castillo uniósł brwi w niemal identyczny sposób jak chwilę wcześniej Osterman. – Czy muszę wyjaśniać coś więcej, poruczniku? Travis zaczerpnął głęboko powietrza. Nie, takich spraw nie trzeba było nikomu w RMN tłumaczyć. – Nie, sir. – W parlamencie coraz częściej słychać głosy namawiające do dalszego zmniejszania nakładów na flotę – dodał Castillo, który mimo zapewnienia Travisa miał widać ochotę na mały wykład. – Osoby takie jak admirał Locatelli i jego rodzina oraz ich zwolennicy bronią naszych miejsc pracy. Również pańskiego, poruczniku. Co jest diabła warte, pomyślał Long, skoro na skutek protekcji tych samych ludzi w szeregach pozostawały osoby niezdolne do wykonywania swoich obowiązków. Albo niemające na to ochoty. Niemniej i ta kwestia należała do „nauki życia”. – Rozumiem, sir. – Dobrze – stwierdził Castillo. – Nie chciałbym przerywać panu obiecującej kariery. – Zamilkł na chwilę i zacisnął usta. – I proszę pamiętać, że są jeszcze inne sposoby, żeby radzić sobie z niekompetencją czy brakiem obowiązkowości podwładnych. Takie, które nie zostawiają śladów w aktach. Może dobrze, gdyby postarał się je pan opanować. – Tak, sir – odparł Travis, chociaż dobrze znał te metody. Czasem działały, czasem niekoniecznie. – Dobrze – powtórzył Castillo i spojrzał na Bajek. – Porucznik jest wciąż na służbie? – Tak, sir – stwierdziła Bajek, nie odrywając spojrzenia od Travisa. Castillo skinął głową. – Proszę wracać na stanowisko, poruczniku. Odmaszerować. Reszta wachty minęła w napiętej atmosferze, ale w sumie nie było tak źle, jak Travis mógł się obawiać. Nikt z jego działu nie próbował nawet się odzywać, chociaż czasem szeptali coś po kątach. Sam Locatelli schodził mu z oczu. Porucznik przypomniał sobie powiedzenie, by „nie przypisywać celowej złośliwości temu, co mogło być skutkiem zwykłej głupoty”.
Możliwe, że Locatelli nie był wcale arogancki, po prostu wolno się uczył. Travis miał nadzieję, że ta druga możliwość jest prawdziwa. Powolne zdobywanie wiedzy można było skorygować przy odpowiedniej cierpliwości, no i jeśli miało się na to czas. Arogancja zwykle wymagała bata. Gdy przyszło do kończącej wachtę kontroli systemów, był w znacznie lepszym nastroju. I tak było do chwili, gdy odkrył, że główny czujnik śledzenia celu w module dziobowego działka numer dwa znów się rozkalibrował. Może należałoby jednak poszukać tego bata, pomyślał, wracając zmęczonym krokiem do swojej kabiny. – Frachtowiec Hosney, macie zgodę na opuszczenie orbity – odezwał się z głośnika na mostku dyżurny Kontroli Obszaru Manticore. Głos ten brzmiał całkiem ciekawie, uznał Tash McConnovitch. Z jednej strony wyrażał radość, z drugiej żal. Radość wiązała się z faktem, że goście zaglądali do tego układu średnio dwa razy w miesiącu i solarny frachtowiec był miłym urozmaiceniem dość nudnej pracy kontrolera. Po jego odlocie znowu miał zapanować zwykły marazm – i to wywoływało żal. Cierpliwości, pomyślał McConnovitch. Jeszcze zatęsknicie za tą nudą i rutynowymi dyżurami, gdy się z wami rozprawimy. Albo i nie. Ostatnie informacje otrzymane od szpiegów Axelrodu sugerowały, że Manticore miało około dziesięciu okrętów wojennych, z czego najwyżej jeden był gotowym do działań zbrojnych krążownikiem liniowym. Tyle że to były stare dane. Niebezpiecznie stare, jak się okazało. Z powodów, które McConnovitch miał dopiero ustalić, król Edward zainicjował ambitny program powiększenia stanu floty. Jednostki znajdujące się dotąd w rezerwie miały wrócić do aktywnej służby, Akademia i obóz dla rekrutów w Casey-Rosewood zaś otrzymały środki na szkolenie nowych załóg. Niemniej rewitalizacja dopiero się rozkręcała i chociaż RMN wyglądała coraz lepiej na papierze, żadna z wyposażanych na nowo jednostek nie osiągnęła jeszcze gotowości bojowej. Nie powinny sprawić Volsungowi większych kłopotów. Owszem, najemnicy mogli patrzeć na to inaczej, ale to już nie było zmartwienie McConnovitcha. On miał tylko się udać do umówionego układu planetarnego, gdzie zbierała się flota najemników, i przekazać im najnowsze dane wywiadowcze. Decyzja o rozpoczęciu działań albo odwołaniu akcji należała do tego pokurcza Llyna. – Zeszliśmy z orbity, sir – zameldował sternik. – Kurs wprowadzony. – Dobrze – westchnął McConnovitch. Z radością opuszczał ten głęboko prowincjonalny układ. – Proszę nie szczędzić przyspieszenia, Hermie. Nie chcę, żeby pan Llyn zbyt długo na nas czekał. – Admirał na mostku! – zawołał podoficer ze stanowiska śledzenia celów. Kapitan Allegra Metzger obejrzała się ze swojego stanowiska w przedniej części mostka HMS Invincible. Admirał Locatelli właśnie wszedł i płynął w powietrzu w jej kierunku. – Admirale – powitała przełożonego, sięgając do zapięć pasów. Admirał zjawiał się
niezapowiedziany na mostku zwykle po to, żeby ją zmienić. Nie żeby jej służba była aż tak atrakcyjna. Invincible odbywał specjalny rejs dla zgrania systemów i załogi, która w dużej części składała się z młodych marynarzy i oficerów, zaczynających dopiero uczyć się fachu. Jedyne, co Locatelli mógł zrobić i co Metzger gorliwie praktykowała, to dać jak największy wycisk młodszym oficerom i pilnować, żeby żadnemu nic katastrofalnie głupiego nie przyszło do głowy. Szczęśliwie oboje podchodzili do tego w podobny sposób. Admirał skinął na Metzger, żeby nie opuszczała fotela, minął ją i zatrzymał się za stanowiskiem sternika. – Masz pozycję HMS Phoenix w systemie? – spytał bez wstępów. – Aye, sir – odparła porucznik Tessa Griswold, sięgając do ekranu. – Chwila. Jest. Namiar… – Tak, widzę – przerwał jej Locatelli. Przez chwilę wpatrywał się w wykres i skinął na siedzącego niedaleko łącznościowca. – Przekaż na Phoeniksa, że chcę rozmawiać z kapitanem Castillo. Osobiście i w trybie prywatnym. – Aye, aye, sir. Minutę później łącznościowiec nawiązał kontakt z mostkiem niszczyciela i przekazał prośbę. Trzy minuty później Castillo pojawił się na fonii. – Dzień dobry, kapitanie – powiedział admirał. – Ufam, że jest pan sam? – Tak, sir. Rozmawiam z mojej kabiny – odpowiedział Castillo. – Założyłem, że nie odezwał się pan, żeby spytać o pogodę. Metzger zauważyła kątem oka, że Locatelli się uśmiechnął. Castillo był dobrym dowódcą i dość bystrym, żeby zrozumieć, że tak bliskie spotkanie obu jednostek nie zdarzyło się przypadkiem. – Bardzo dobrze – powiedział admirał. – Niniejszym upoważniam pana do otworzenia rozkazu numer siedem. Oto hasło. – Odczytał piętnastocyfrowy kod. – Proszę dać mi znać, kiedy go pan przeczyta. – Tak, sir. Po drugiej stronie zapadła cisza. Metzger liczyła sekundy, doszła do dwudziestu sześciu. – Rozumiem, admirale – odezwał się Castillo. – Pozwolę sobie również pogratulować. To pierwszy od lat rozkaz upoważniający z góry do odpalenia pocisku. Nawet ćwiczebnego. – Pokłosie incydentu z Izbicą – powiedział Locatelli. – Oczekuję, że niespodziewana hojność ministra skarbu z czasem osłabnie. Czy ma pan jakieś pytania? – Nie, sir – odparł Castillo. – Ale mam prośbę. Jeden z moich młodszych oficerów jest bardzo dobry w teorii, dostrzegam jednak u niego niejakie braki w opanowaniu praktyki. Jeśli pan pozwoli, wezwałbym go na mostek podczas ćwiczeń i polecił podjąć parę decyzji. – To dość niecodzienna prośba, kapitanie – mruknął Locatelli. – To ma być również test dla obsady mostka. Niewiele to da, jeśli ktoś z zewnątrz będzie wydawał rozkazy. – Z całym szacunkiem, ale to nie tak ma wyglądać, admirale. Obsada będzie funkcjonowała tak samo jak zwykle. I to ja będę jedyną osobą niebiorącą udziału w teście. Chyba że przebieg ćwiczenia będzie tego wymagał.
– To akurat nie jest szczególnie istotne, w przeciwnym razie nie dawałbym panu takich forów. Te ćwiczenia zostały zaplanowane raczej pod kątem szkolenia młodych oficerów. Chodzi o to, żeby rzucić ich na głęboką wodę. Rozumiem, że ten, o którym pan wspomniał, należy do obiecujących? – Tak. Tyle że trzeba go trochę oszlifować. – Jak się nazywa? Znam go? – Chyba tylko dzięki reputacji – odparł oschle kapitan. – Porucznik Travis Uriah Long. Zapadła dłuższa chwila ciszy. – Porucznik Long – powtórzył Locatelli ze starannie udawaną obojętnością. – Ten porucznik Long? – Tak jest. – W takim razie, kapitanie, ma pan wolną rękę. Proszę się postarać, żeby było to dla niego maksymalnie realistyczne doświadczenie. – Dziękuję, sir – rzucił Castillo. – Myślę, że mu się to przyda. – Mam nadzieję – powiedział admirał. – Proszę wracać na mostek i wcielić pomysł w życie. Wyłączam się. Przez chwilę admirał unosił się obok stanowiska sternika, po czym odepchnął się i wrócił do Metzger. – Z tego, co kojarzę, kiedyś służyła pani z porucznikiem Longiem, zgadza się? Metzger wstrzymała oddech. Sytuacja robiła się niezręczna. – Tak, służyłam. – Naprawdę jest taki arogancki, jak mówią? – Mocno trzyma się litery prawa i rozkazów – powiedziała, starannie dobierając słowa. – Jest też jednak inteligentny i kreatywny i potrafi myśleć w nieschematyczny sposób. – Uważa, że zawsze ma rację, co? – spytał Locatelli. – Myśli, że zna wszystkie odpowiedzi? Metzger zmarszczyła brwi. Wcale tego nie powiedziała. Czy Locatelli to właśnie usłyszał? – Chyba nie określiłabym go w ten sposób, admirale. – Dobrze, zobaczymy, jaki jest bystry. – Locatelli oparł się o stanowisko w sposób sugerujący, że zamierza chwilę tu pozostać. – Przygotować się do ogłoszenia alarmu bojowego. Zobaczymy, na co stać naszą załogę. Travis skończył rozszczelniać jeden but i zabrał się do drugiego, gdy młody człowiek wylegujący się na górnej koi w ich kabinie oderwał uwagę od swojego tabletu na tyle, że zauważył w końcu powrót współmieszkańca. – A, jesteś – rzucił Brad Fornier, zerkając znad krawędzi legowiska. – Bajek dała ci powtórkę służby? Czy może zacząłeś już świętować? – A co mamy świętować? – spytał Travis. – Nasze nieodległe urlopy, oczywiście – odparł Fornier. – Nie mów mi, że nie masz ochoty na kilka tygodni na dole. Travis wzruszył ramionami.
– Wszystko zależy od tego, czy sensor działa numer dwa zostanie wyznaczony do wymiany. Jeśli tak, to owszem. Jeśli nie, to tak sobie. – Hm – mruknął Fornier. – Przynajmniej przestałeś winić za wszystko Locatellego. Travis się skrzywił. Nie, nie winił młodego podoficera za wadliwe działanie czujników. Przynajmniej nie bezpośrednio. – To on powinien zauważyć problem i go naprawić albo zameldować o awarii. – Ilu masz ludzi w swojej sekcji, Travis? – spytał Fornier przemądrzałym tonem. – Dziewięciu, włącznie ze mną. – A ilu z nich to bezużyteczni protegowani w rodzaju Locatellego? Travis znowu lekko się skrzywił. Łatwo było dostrzec, co jego współlokator chciał udowodnić. – Może dwóch. – Może dwóch – powtórzył Fornier. – To powiedzmy, że półtorej osoby. Półtorej z dziewięciu, skoro ty też nie trafiłeś tutaj dzięki znajomościom i poparciu. To daje siedemnaście procent zipiarzy. Gdy nad tym pomyśleć, to wcale nie najgorzej. – Pewnie nie – przyznał Travis, chociaż Fornier zdawał się ignorować fakt, że im wyżej zipiarze się wspinali, tym bardziej byli dokuczliwi i obniżali gotowość bojową floty. A ostatnio ich przybywało. Przy usiłowaniach parlamentu, by jak najbardziej obniżyć nakłady na flotę, wszyscy ci protegowani, marzący o karierze dzięki „znajomościom i poparciu”, byli w stanie zajść dość daleko, zanim ktoś przytomny zdołał odesłać ich niżej. Może chociaż król Edward jakoś temu zaradzi. Jego nowy program werbunku i szkolenia przynosił coraz lepsze efekty. Powrót Swiftsure’a i Victory do służby był z pewnością dobrym znakiem. Travis widział jednak parę podobnych akcji, które z latami traciły impet, i kończyło się jak zwykle. Nie oczekiwał, że ta okaże się inna. Earlowie i baronowie nie dadzą się przecież zepchnąć na bok i dalej będą chcieli załapać się na ciepłe posadki w wyższych strukturach dowodzenia. Może był to zresztą zwyczajny los każdych sił zbrojnych w dłuższym okresie pokoju, gdy armia zaczynała być kartą przetargową polityków, a wielu ludzi dochodziło do wniosku, że to całkiem dobre miejsce, by wygodnie spędzić życie. Być może jedynym, co mogłoby to zmienić, byłaby jakaś wojna. Pewnie ciekawie byłoby zobaczyć, jak te oportunistyczne grupy poradziłyby sobie w prawdziwej walce, ale z drugiej strony Travis wcale nie pragnął uwikłania Gwiezdnego Królestwa w żadną wojnę. W ogóle nikomu nie życzył podobnego losu. – Zaufaj mi, to wcale nie jest zła sytuacja – rzucił Fornier. – I żeby było jasne, ja wcale nie ironizuję. Travis zgromił go spojrzeniem. – Tylko nie zaczynaj wykładu. – Przepraszam – odparł Fornier, nie przestając się jednak uśmiechać. – Ale przy tobie trudno się powstrzymać. A swoją drogą, jak ty się taki uchowałeś? – To długa historia – rzucił Travis, wracając do swoich butów.
– Dobra, nie musisz mówić – powiedział pojednawczo Fornier. – Ale poważnie, spójrz na to z punktu widzenia kogoś, kto spędził wcześniej dwa lata w handlu detalicznym. Spróbuj przyjrzeć się wszystkim sklepikarzom, akwizytorom, urzędasom i pomniejszym ważniakom, których spotkasz na dole w ciągu dwóch tygodni urlopu. Jestem pewien, że jest wśród nich znacznie więcej dupków niż tylko siedemnaście procent… Nagle rozległo się wycie. Przez dwie sekundy dźwięk grzmiał pełną mocą, po czym przycichł na tyle, by dało się słyszeć coś jeszcze. – Alarm bojowy! – odezwał się komandor Vance Sladek, pierwszy oficer Phoeniksa. – Alarm bojowy! Wszyscy na stanowiska! Fornier zeskoczył z łupnięciem na podłogę, Travis zaś rzucił się do szafki, w której przechowywali skafandry próżniowe. Rzucił jeden Fornierowi i zaczął wbijać się we własny. – Świetna chwila na ćwiczenia! – warknął Fornier. – Jeśli to ćwiczenia – zauważył Travis. – Sladek nie powiedział, że to naprawdę. – Ale też nie zaprzeczył. Tak czy siak, obedrze nas żywcem ze skóry, jeśli się spóźnimy. Ruszaj się! Gdy Travis przybył na swoje stanowisko, czworo z jego ludzi już tam było. Porucznika Locatellego, jak zaraz zauważył całkiem bez radości, wśród nich brakowało. – Diagnostyka? – spytał, wpływając do pozbawionego grawitacji przedziału dziobowego. – W toku – zameldował technik drugiej klasy Tomasello. – Drugi moduł śledzenia celu ciągle grymasi. – Long! – rozległ się w ciasnym wnętrzu głos Bajek. – Poruczniku Long! – Jestem, ma’am – odezwał się Travis, wyglądając zza szerokiego przewodu chłodziwa. – Kapitan chce cię widzieć na mostku – rzuciła krótko Bajek. Travis pojrzał na nią z nieskrywanym zdumieniem. – Na mostku, ma’am? – Na mostku – potwierdziła Bajek. – Przejmuję stanowisko. Zmierzyła go spojrzeniem. – Ruszaj. Kapitan nie lubi czekać.
Rozdział XVI Tak, ma’am. – Travis przecisnął się obok niej i podciągając się na uchwytach, popłynął korytarzem w kierunku mostka. Serce waliło mu mocno, coś ściskało go w żołądku i chociaż nie wiedział, o co może chodzić, to skoro Castillo wezwał go w takiej chwili, musiał mieć po temu ważny powód. Jak wszyscy oficerowie na Phoeniksie, Travis od samego początku pełnił regularnie wachty na mostku, nigdy jednak nie przebywał tam w czasie alarmu bojowego i tym, co go uderzyło, był niezwykły spokój obecnych. Meldunki i rozkazy przekazywano stanowczym głosem, ale wszyscy wyraźnie nad sobą panowali. Kapitan Castillo siedział przypasany na swoim stanowisku i metodycznie przebiegał spojrzeniem cały szereg wyświetlaczy. Komandor Sladek stał u jego boku, obaj co chwila wymieniali ciche komentarze. Główne ekrany ukazywały pozycję okrętu, jego kurs i przyspieszenie oraz status dwóch wyrzutni pocisków, lasera grzbietowego i trzech baterii dział defensywnych. Pośrodku głównego ekranu widniała ikona symbolizująca zbliżającego się przeciwnika. Bez wątpienia był to okręt wojenny, co do tego sygnatura nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. Poruszał się z przyspieszeniem stu dwudziestu g, co nie mówiło wiele Travisowi. Praktycznie każda jednostka floty była w stanie rozwinąć takie przyspieszenie, a większość radziła sobie nawet lepiej. Odległość wynosiła trochę pod czterysta tysięcy kilometrów, co przy obecnym kursie oznaczało spotkanie za jakieś dwanaście minut. W pierwszej chwili Travis odetchnął z ulgą. Żadna jednostka nie była w stanie podejść tak blisko bez wcześniejszego wykrycia przez sensory Phoeniksa. To rzeczywiście musiały być ćwiczenia. Tylko co kazało kapitanowi wzywać Travisa podczas alarmu bojowego na mostek? Czy chciał przetestować umiejętności Bajek w dowodzeniu obsadą działka? To było naprawdę dziwne. – Analiza, panie Long? Travis wyprostował się niemal na baczność. Castillo i Sladek zakończyli cichą rozmowę i spojrzeli na porucznika. Travis przełknął ciężko ślinę. Czego od niego chcieli? – To bez wątpienia okręt wojenny – powiedział, starając się ogarnąć spojrzeniem wszystkie ekrany i znaleźć coś sensownego do przekazania. Analiza napływających danych powinna pozwolić już na zidentyfikowanie obcego, ale na wyświetlaczach nie pojawiało się nic nowego. Być może był to skutek kolejnej awarii na pokładzie Phoeniksa. – Nie wydaje się agresywny – dodał, starając się zyskać na czasie. – Przy przyspieszeniu stu dwudziestu g wykorzystuje zapewne około siedemdziesięciu procent swoich standardowych możliwości. – Jak dotąd nie odpowiada na nasze wywołania – powiedział Sladek. – Jak by pan postąpił?
W tej samej chwili na ekranie pojawił się odczyt indentyfikacyjny i Travis odetchnął w duchu. Nadciągającą jednostką był krążownik liniowy typu Triumph. Dokładnie rzecz biorąc, był to HMS Invincible, jednostka flagowa Zielonej Jedynki. Znowu ulżyło mu, że to naprawdę były ćwiczenia, ale chwilę później przypomniał sobie coś jeszcze i nerwowość wróciła. Zieloną Jedynką dowodził admirał Carlton Locatelli, wuj porucznika Fentona Locatellego. Obecnie utrapienia Travisa, który przebywał właśnie na mostku i miał powiedzieć, jak zareagowałby na symulowany atak przeprowadzany przez admirała. Co tu się, u diabła, wyrabiało? – Panie Long? – ponaglił go Castillo. Travis zmusił się do myślenia, chociaż nie było to łatwe. – Czy na pewno wiemy, że jest sam? – spytał, patrząc na ekrany. Wszystko sugerowało, że Invincible nie miał towarzystwa, ale Travis nie był skłonny tak całkiem ufać odczytom. – Tak – odparł Sladek. – W zasięgu naszych czujników nie ma nikogo więcej. – Ślad odpalenia! – rzucił ktoś. Travis przeniósł spojrzenie na ekran taktyczny. Invincible naprawdę wystrzelił pocisk? Oczywiście ćwiczebny, bez głowicy bojowej, ale sytuacja i tak była bezprecedensowa. Żeby zrobić coś takiego podczas szkolenia… Zresztą odpalanie jakichkolwiek pocisków było w RMN czymś niezwykłym. Kapitan Davison odmówił użycia pocisku Vanguarda, chociaż chodziło o ratowanie życia. Po Secourze komandor Metzger była wałkowana przez różne komisje całymi godzinami, chociaż sytuacja wtedy była krytyczna, o włos od wojny. Plotka głosiła też, że kapitan HMS Salamander został odwołany ze stanowiska przede wszystkim przez to, że zmarnował cenny pocisk, strzelając do Izbicy. Jednak na monitorach wyraźnie było widać nową tarczę, i to małą, charakterystyczną właśnie dla pocisku. Który zmierzał prosto na Phoeniksa. Albo Locatelli otrzymał jakąś szczególną dyspensę, albo przestał się przejmować parlamentem. – Przyspieszenie trzy i pół tysiąca g, szacowany czas uderzenia – dwie minuty czterdzieści sekund – zameldował obsługujący panel. – Gotowość systemów defensywnych – rozkazał spokojnie Castillo. – Otworzyć ogień z działka na piętnaście sekund przed oczekiwanym czasem spotkania. Travis wciągnął głośno powietrze. To była standardowa odpowiedź na atak rakietowy. Przy efektywnym zasięgu stu pięćdziesięciu kilometrów samonaprowadzające się pociski z działka automatycznego mogły eksplodować na kursie nadlatującego pocisku, produkując niezliczone odłamki, które przy zderzeniu potrafiły zniszczyć każdy obiekt nadlatujący z prędkością rzędu pięciu tysięcy kilometrów na sekundę. W każdym razie tak przewidywała teoria. Biorąc pod uwagę, że pocisk wchodził w zasięg działka ledwie dwie setne sekundy przed uderzeniem w cel, metoda była w praktyce albo bardzo skuteczna, albo całkowicie zawodziła. Ciekawe, że częściej się jednak udawało. Przynajmniej w symulacjach. Tyle że to nie była symulacja, a działko numer dwa nie było w pełni sprawne.
– Ma pan jakieś obiekcje, panie Long? – spytał Castillo. Travis drgnął. Nie zdawał sobie sprawy, że powiedział coś głośno. – Nasze działko sprawia ostatnio problemy – odezwał się. – Sądzę… – Przerwał, uświadamiając sobie nagle dziwaczność tej sytuacji. On, młodszy oficer, miał doradzać kapitanowi? Jednak jeśli Castillo miał coś przeciwko temu, to nie zdradził się ani słowem. – Proszę kontynuować – powiedział. Travis się wyprostował. Skoro sami pytają… – Sądzę, że najlepiej będzie ustawić się do pocisku ekranem – stwierdził trochę bełkotliwie, ale nerwy miał napięte do granic. – Przy tym kącie kursowym działko może go nie zatrzymać. Castillo jakby się lekko skrzywił, ale przy tej odległości od kapitana Travisowi trudno było powiedzieć coś na pewno. – Ster, nachylenie dwadzieścia sześć stopni, wektor górny. – Nachylenie dwadzieścia sześć stopni, wektor górny – potwierdził wachtowy. – Wykonuję pochylenie dwadzieścia sześć stopni, wektor górny. Na ekranie taktycznym widać było przebieg manewru. Phoenix zmieniał swoje położenie rozpaczliwie wolno, unosząc dziób ku górnej krawędzi ekranu. Pocisk nadciągał z coraz większą prędkością i trudno było powiedzieć, czy zdążą. Zdążyli. Pocisk był ciągle dwadzieścia sekund od nich, gdy zniknął za krawędzią ekranu napędu. – Kontynuować odliczanie do uderzenia pocisku – rozkazał Castillo. – Manewr unikowy o kilometr na lewą burtę. Travis zmarszczył czoło, słysząc, jak sternik powtarza rozkaz. Jednostka zachowywała pewną swobodę manewru między ekranami, zwłaszcza przy zerowym przyspieszeniu, ale każdy taki ruch był ryzykowny i ograniczał manewrowość. O co chodziło kapitanowi? – Pocisk uderzył w ekran – zameldował taktyczny. – Rozkazy? Castillo spojrzał na Travisa. – Jakieś propozycje, panie Long? Travis wpatrzył się w ekran, na którym Invincible przedstawiał się teraz jako czerwony, mrugający punkt, którego położenie znane było tylko z grubsza na podstawie słabych sygnałów grawitacyjnych. Żadne inne sygnały nie przenikały przez ekran. W tej chwili jednostki znalazły się w klinczu. Phoenix nie mógł strzelać do celu, którego prawie nie widział, ale sam był chroniony od spodu przed wszystkim, czym krążownik liniowy mógłby go zaatakować. Tyle że niszczyciel HMS Phoenix był okrętem Royal Manticoran Navy i nie po to latał w próżni, żeby się chować. Miał chronić Gwiezdne Królestwo i jego mieszkańców. Wprawdzie Locatelli nie zdołał ich dotąd pokonać, ale siedząc cały czas za ekranem, nie mieli szansy na pozytywną ocenę ćwiczeń. – Sugeruję przeciwny obrót dla odzyskania pełnych namiarów na przeciwnika, sir. Jak też gotowość na wyrzutniach. – Zawahał się, czy dodać, że mają one zostać załadowane pociskami ćwiczebnymi, a nie takimi z głowicami bojowymi. Ale to obsługa sama powinna
już wiedzieć. Tym razem kapitan wyraźnie się skrzywił. – Zgoda – powiedział jednak. – Coś jeszcze? Travis zmarszczył brwi. Sądząc po tonie kapitana, powinien o czymś wspomnieć. Czujniki, ekran, pociski… A tak, oczywiście. – Niech działko położy ogień zaporowy, gdy będziemy wracać do poprzedniego położenia. – Dobrze. – Castillo skinął na sternika. – Nachylenie dwadzieścia sześć stopni, wektor dolny, gotowość obsługi wyrzutni i działka. – Nachylenie dwadzieścia sześć stopni, wektor dolny. Gotowość wyrzutni i działka. Obraz na ekranie taktycznym ponownie zaczął się przesuwać. Travis śledził zmiany, zacisnąwszy kciuki do bólu. Z daleka dobiegł go łomot działka, które otworzyło ogień. Punkt oznaczający Invincible przestał pulsować czerwienią, gdy tylko sensory odzyskały konkretne namiary. – Pocisk! – wykrzyknął wachtowy. Travis zamrugał. To wszystko działo się zbyt szybko jak na jego możliwości postrzegania, ale na monitorze faktycznie pojawił się symbol pocisku, który minął o włos krawędź dolnego ekranu, przeszedł trochę nad strumieniem pocisków z nieprecyzyjnie celującego działka numer dwa, przemknął jedenaście kilometrów od niszczyciela i uległ dezintegracji na bliższej płaszczyźnie górnego ekranu. Porucznik ze zdumieniem wpatrywał się w linię opisującą trajektorię pocisku i nie pojmował, jakim cudem ta rakieta zdołała podejść tak blisko całkiem niezauważona. I jakim cudem Locatelli uzyskał zgodę na użycie nie jednego, ale dwóch pocisków. Nagle na ekranie pojawiło się nowe okno, które ukazało oblicze admirała. – Chyba mogę zaliczyć trafienie, kapitanie – rozległ się gromki głos. – Było blisko, admirale – odparł spokojnie Castillo. – Obawiam się jednak, że pański pocisk nie osiągnął strefy gwarantującej zniszczenie celu. Admirał zmarszczył brwi i spojrzał gdzieś w bok. Jego uśmiech trochę zbladł. – To prawda – przyznał niechętnie po taktownym odchrząknięciu. – Niemniej jesteście teraz ślepi. Radarowy system śledzenia został zniszczony. Telemetria też. – Wciąż mogę odpalać pociski – zaznaczył Castillo. – Tyle że jakaś inna jednostka musiałaby je naprowadzać – odparował Locatelli. – W tym przypadku nie miałby kto tego zrobić. – Pokręcił głową. – Tak czy siak, pańska reakcja była trochę zbyt powolna. Sugeruję poprawić grafik ćwiczeń oficera taktycznego. – Tej akcji nie prowadził mój zwykły zespół – powiedział kapitan. – Poprosiłem o to jednego z moich oficerów. Locatelli prychnął pogardliwie. – To będzie musiał jeszcze sporo się nauczyć. – Tak. – Castillo spojrzał w kierunku Travisa. Pozornie obojętnie, jednak porucznik był przekonany, że daleko tu było do neutralności. – Chyba już sam o tym wie. Travis nie dowierzał, że to wszystko naprawdę się dzieje. Był przygotowany, albo prawie, na docinki ze strony admirała, ale jego własny kapitan też przyłączył się do przedstawienia, by
poniżyć podwładnego. To już graniczyło z paranoją. I żeby jeszcze zrobić to przed pełną obsadą mostka… Przełknął ciężko ślinę, dławiąc w sobie poczucie zdrady. Castillo nadal był tutaj dowódcą i najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi. – Tak, sir – wydusił z siebie Travis. – Dążenie do perfekcji to szlachetny cel – powiedział kapitan, nadal spoglądając na Travisa. – Jednak czasem zapominamy, że najważniejsze jest to, co osiągamy po drodze, nie sam cel. Nigdy nie twierdziłem, że dążę do doskonałości, zaprotestował w myślach Travis. Najwyraźniej był to odwet za sugestię, że porucznik Locatelli mógłby zacząć wywiązywać się z obowiązków, i nikt, ani kapitan, ani admirał, nie był tu zainteresowany jego zdaniem. Ani też żałosnymi wymówkami, za które zostałaby uznana jakakolwiek próba wytłumaczenia sytuacji. – Rozumiem, sir – powiedział głośno Travis. – Zapamiętam sobie dzisiejszą lekcję. – Nie wątpię. – Castillo obrócił się z powrotem do ekranu. – Jeszcze jakieś rozkazy, admirale? – W tej chwili to wszystko – odparł Locatelli z wyczuwalną satysfakcją w głosie. Nawet jeśli taki właśnie przebieg ćwiczeń był pomysłem Castilla, admirał bez wątpienia musiał wiedzieć, co tu się rozegrało. – Weźcie kurs na Manticore. Oczekuję jak najszybciej raportu o jakości reakcji załogi na te niespodziewane ćwiczenia. – Będzie gotowy na pański powrót, sir – obiecał Castillo. – Świetnie – rzucił Locatelli. – Proszę działać dalej. – Sięgnął gdzieś poza kadr i jego obraz zniknął. Wraz z ruchem dłoni Locatellego obraz mostka Phoeniksa zniknął z ekranu. – Wspaniale – mruknął admirał z wyraźną satysfakcją. – Przejrzymy jeszcze uważnie zapis akcji, ale wydaje się, że ćwiczenia wypadły całkiem nieźle. – Tak, sir – odparła Metzger możliwie neutralnym głosem, starając się nie odwracać w stronę admirała. Nic jej z tego nie przyszło. Admirał i tak przejrzał jej myśli. – Ma pani jakieś zastrzeżenia? – spytał. Zawahała się, jednak Locatelli zawsze zachęcał swoich starszych oficerów do wyrażania opinii. – Sądzę tylko, że ćwiczenie nie osiągnęło swojego celu. Rozkazy powinny pochodzić od zespołu taktycznego kapitana Castilla, nie od przypadkowego oficera. – Innymi słowy, nie aprobuje pani sposobu, w jaki kapitan Castillo dał nauczkę porucznikowi Longowi? Metzger się skrzywiła. Czyżby jej nastawienie było aż tak oczywiste? – Nie pochwalam wyboru czasu i miejsca – zaryzykowała. – To były kosztowne ćwiczenia. Należało się skupić na ich głównym celu. – Celem każdego ćwiczenia jest poprawienie sprawności floty – powiedział Locatelli. – Czasem brutalnie wybijają załogę i oficerów z rutyny i samozadowolenia. Czasem obnażają
usterki sprzętu i błędy taktyki. A czasem są cennymi lekcjami. – Przerwał na moment. – A może sądzi pani, że ten wspaniały porucznik Long nie potrzebował takiej nauczki? Metzger zacisnęła zęby. Long był bystry i kreatywny, jej zdaniem zaliczał się do wschodzących gwiazd nowego pokolenia oficerów. Ale i tak, cholera, admirał miał rację. Na pewne sprawy Long ciągle był ślepy i zdecydowanie powinien to poprawić. – Long miewa trudności z relacjami społecznymi i to jest problem – powiedziała. – Zrobienie z niego głupca przed całą wachtą w żaden sposób tego nie naprawi. – Nie zgadzam się, że zrobiliśmy z niego głupca – odpowiedział Locatelli. – Jeśli jednak przyjąć, że ma pani rację, nadal ma pewien wybór. Taki sam, przed jakim wszyscy czasem stajemy. Pływać albo utonąć. – Wskazał na ekran. – A w czasie, gdy porucznik Long będzie się zastanawiał nad decyzją, proszę zacząć kompletować dane z ćwiczenia. Chcę wiedzieć, jak poradził sobie Invincible, i to zanim poznam wyniki Phoeniksa. – Aye, aye, sir. Zerkała za nim kątem oka, aż opuścił mostek. Potem spojrzała przed siebie. Coś ciągle nie dawało jej spokoju i nie wiedziała do końca, jak powinna postąpić. W pewien sposób Locatelli miał rację. Long potrzebował konkretnego doświadczenia, a takie realistyczne ćwiczenia mogły mu go dostarczyć. Tylko sposób, w jaki zostało to przeprowadzone… Skrzywiła się kwaśno. W sumie nic wielkiego, powiedziała sobie w duchu. Poniżenie było częścią życia w szeregach każdej marynarki wojennej. Long zaznał już niejednego, to i z tym da sobie radę. Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że działo się tu coś jeszcze. Coś, czemu może powinna się przyjrzeć. Wyprostowała się. Właściwie czemu nie? Long był dobrym oficerem, a Castillo porządnym i kompetentnym kapitanem, z którym pozostawała w dobrych stosunkach. I na pewno nie było żadnego powodu, dla którego dwoje kapitanów nie mogłoby pogawędzić sobie o tym i owym. Zwłaszcza gdy chwilę wcześniej wzięli udział w tych samych, ważnych ćwiczeniach. – Łączność, wyślij sygnał na Phoeniksa – rozkazała. – Z wyrazami szacunku dla kapitana Castilla i pytaniem, czy znalazłby chwilę na prywatną rozmowę ze mną. – Tak, ma’am. – I połóż szczególny nacisk na słowo „prywatną”. – Odwołanie alarmu bojowego – rozkazał Castillo. – Wziąć ponownie kurs na Manticore i przywrócić ruch obrotowy sekcji mieszkalnej. – Potem spojrzał na Travisa. – Pierwsza lekcja na temat walki, panie Long: zawsze bądź gotowy na niespodzianki. W tym przypadku, ponieważ nie przyspieszaliśmy i leżeliśmy na łatwo przewidywalnym kursie, Invincible mógł posłać kolejny pocisk w ślad za pierwszym. Jeśli atakujący dobrze zgra salwę, drugi pocisk może dojść do fazy lotu beznapędowego dokładnie w tej samej chwili, gdy pierwszy trafi w ekran. W ten sposób cel nie będzie nawet podejrzewał istnienia tego drugiego pocisku i najpewniej nie zdoła go wymanewrować. – Czasem można go wykryć dzięki słabemu echu napędu – dodał komandor Sladek. – Albo
gorszej manewrowości pierwszego pocisku, którego telemetria ulega zaburzeniom przez obecność lecącego z tyłu tym samym kursem kompana. – Tak, sir – odparł Travis. A jeśli pocisk był odpalany za pomocą dodatkowych ładunków, błysk ich eksplozji mógł zdradzić ten moment. Podobnie jak lekki spadek przyspieszenia atakujących jednostek, żeby pocisk mógł odejść na bezpieczny dystans przed włączeniem własnych ekranów. Wszystko to wykładano podczas zajęć z taktyki w szkole oficerskiej, ale Travis niewiele z tego pamiętał. Poza tym rola dowódcy spadła na niego zbyt niespodziewanie… Przerwał ten tok myśli. Czy też wymówek. Dostał zadanie i zawiódł. Prosto i jasno. Gdyby to nie były ćwiczenia i oba pociski przenosiłyby prawdziwe głowice, załoga Phoeniksa zapewne już by nie żyła. – Tak, sir – powiedział raz jeszcze. – Przykro mi. Castillo chrząknął i odpiął pasy. – Nie musi być panu przykro, poruczniku. Trzeba tylko się uczyć. – Wskazał na ekran taktyczny. – Jak wspomniałem, ta sztuczka wymaga starannego zgrania i sporej wprawy. Jak też dużej dozy szczęścia. Pańskim zadaniem, jako oficera RMN, jest zadbać o jedno i drugie. I zawsze trzeba przyjmować, że przeciwnik tak samo podchodzi do rzeczy. Kapitan uniósł się z fotela, ustabilizował pozycję i odepchnął się, by przelecieć przez cały mostek. – Panie Sladek, wracamy do piątego stopnia gotowości – zawołał przez ramię. – Panie Long, może pan wracać na swoje stanowisko i przeprowadzić odprawę po ćwiczeniach. – Tak, sir – powiedział Travis. Lekcja dobiegła końca i kapitan wracał do swoich spraw. Travis zamierzał zapamiętać tę lekcję. Dobrze i na długo. – Rozumiem, Allegro, że to, co ci powiedziałem, zostanie między nami – rzekł Castillo. – Oczywiście – odparła Metzger, czując jakby kwaśny smak w ustach. Więc to takie proste. Tak oczywiste. I tak nieuniknione. Zaiste. Porucznik Travis Long był kreatywnym i bystrym młodzieńcem, ale sztywno trzymał się reguł, zwłaszcza gdy chodziło o procedury operacyjne i utrzymanie sprzętu. Podporucznik Fenton Locatelli nie był kreatywny, za to kierowało nim poczucie rodzinnej powinności i posłannictwa. Marzył o wielkości, która jeszcze długo nie miała stać się jego udziałem. Jeśli kiedykolwiek. W tej sytuacji konflikt między nimi był nieunikniony. I ten konflikt, wynikły przy okazji obsługi systemu, o którym nie wiedzieli, że zasadniczo jest złomem i nie może być nijak przywrócony do sprawności, przyciągnął uwagę wysoko postawionego stryja podporucznika. Castillo był dobrym oficerem i kapitanem. Wiedział jednak świetnie, jak działa Gwiezdne Królestwo i jakie przedstawienie rozgrywa się nieustannie pomiędzy RMN a Izbą Lordów. Kłopoty Longa z podporucznikiem Locatellim nie tylko mogły zostać wykorzystane na jakimś szczeblu przeciwko flocie, ale jeszcze zagrozić pozycji kapitana Castilla. Gdy więc tylko trafiła się okazja, żeby utrzeć nosa Longowi, skwapliwie z niej skorzystano.
Metzger wiedziała jednak, że to nie zadziała. Long mógł chwilowo odpuścić, ale za jakiś czas prawdziwy charakter znowu da o sobie znać. I jeśli podporucznik Locatelli będzie wtedy w pobliżu, Long ponownie zgłosi go do raportu. Long był dobrym marynarzem próżniowym, ale rozgrywki polityczne były mu obce. I Castillo też na pewno o tym wiedział. – Jakie masz plany? – spytała. – Najlepiej by było ich rozdzielić – odparł ciężko Castillo. – Dać jednego do dziobowego przedziału uzbrojenia, drugiego do działka rufowego. Tyle że Long ma zbyt wysokie kwalifikacje, żeby go tak przenosić, admirał zaś pewnie nie byłby zachwycony, gdybym potraktował tak jego bratanka. – A gdyby przenieść ich całkiem gdzie indziej? – Jak? – spytał Castillo. – Zasadniczo obiecałem, że zatrzymam na jakiś czas Locatellego u siebie, i nie pytaj, jak do tego doszło. A gdy ostatnio sprawdzałem, nie było nigdzie wakatu dla oficera artyleryjskiego. Żebym mógł pchnąć Longa. – A na dole? – On właśnie z dołu przyszedł. Szybkie odesłanie go na powierzchnię pewnie źle by wyglądało w papierach. Pomijając cechy osobiste, to całkiem dobry oficer. – I do tego rozgarnięty – powiedziała Metzger i nagle coś przyszło jej do głowy. Co prawda byłoby to trochę skomplikowane, ale całkiem legalne. – Jak oceniasz wynik Longa podczas tych ćwiczeń? Tak nieoficjalnie. – Nieoficjalnie był całkiem dobry – przyznał Castillo. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że bez ostrzeżenia został rzucony na głęboką wodę. Jeszcze trochę doświadczenia i treningu, a pewnie będzie z niego świetny oficer taktyczny. – A teraz? – spytała Metzger. – Nadawałby się? Nie na taktycznego oczywiście, ale jego zastępcę? – Wiesz o jakimś wolnym etacie zastępcy taktycznego? – Być może – mruknęła Metzger. – Casey kończy właśnie modernizację. Może jeszcze jest miejsce. – Chyba żartujesz – parsknął Castillo. – Pół floty bije się o przydział na Caseya. – Co oznacza, że nic nie jest przesądzone – zauważyła Metzger. – Na twoim miejscu posłałabym tę sugestię prosto do ministra obrony Dapplelake’a. Na chwilę zapadła cisza. – Dapplelake – powtórzył Castillo. – Czy jest tu coś, o czym nie wiem? – Nic szczególnie istotnego – odparła wymijająco Metzger. Niektóre szczegóły zajść w układzie Secour nadal znane były tylko wybranym, ona zaś otrzymała wyraźny rozkaz, żeby ich nie rozpowiadać. Niemniej minister obrony wiedział o udziale Longa. I o tym, że coś, co zapowiadało się na sromotną klęskę, zmieniło się dzięki niemu w może nie olśniewające, ale jednak zwycięstwo. On to wiedział i wiedział król Edward. We dwóch powinni mieć szansę pociągnąć za odpowiednie sznurki. – Mogę ci tylko powiedzieć, że minister obrony wie wszystko, co jest w tym przypadku
istotne – dodała. – Dobra, spróbuję – powiedział. – Ale tylko dlatego, że mnie zaciekawiłaś. Jeśli się uda, będziesz mi winna drinka. – Następnym razem na Manticore – obiecała. – Drinka oraz wyjaśnienie – dorzucił Castillo. – Tak pełne jak moja szklaneczka. – Oczywiście – odparła z uśmiechem Metzger. – I dołączę. Tak na pół szklaneczki. Przez następne pięć dni chodził jak struty, w każdej chwili oczekując ostatecznych skutków swojego niepowodzenia. Ku jego zdumieniu nic takiego nie następowało. Przynajmniej o niczym nie słyszał. Krążyły jakieś plotki, że kapitan Castillo spędzał ostatnio więcej czasu w swojej kabinie, rozmawiając o czymś z dowództwem, ale nikt nie znał szczegółów, a kapitan jakoś nie wzywał Travisa. Biorąc pod uwagę, że Phoenix miał teraz spędzić jakiś czas w stoczni, rozmowy mogły dotyczyć planowanych modyfikacji. Gdy niszczyciel zajął już wyznaczone miejsce na orbicie, Travis niemal odetchnął z ulgą. Wtedy właśnie się zaczęło. – Żartujesz? – spytał Fornier, patrząc na współlokatora z osłupieniem. – Po tym wszystkim dostałeś awans? – Przeniesienie – poprawił go kwaśnym tonem Travis. – Awans jest chyba pomyłką systemu. – Tak? System działu kadr nie popełnia błędów. Poza tym samo przeniesienie na Caseya jest już sporym krokiem naprzód. – Może – mruknął Travis i ułożył starannie kurtkę mundurową w torbie podróżnej. – Ale jeśli stoi za tym Locatelli, to może być przeniesienie w okolice piekła. Fornier pokręcił głową. – Jesteś o wiele za młody na cynizm – powiedział. – Poza tym skąd wiesz, czy Locatelli maczał w tym palce? Może to Castillo polecił cię na zastępcę oficera taktycznego na Caseyu? – Po tym popisie na mostku? – parsknął Travis. – Marne szanse. – Dobrze – mruknął Fornier, wyraźnie tracąc cierpliwość, której miał zwykle spore zasoby. – No to może Castillo postanowił nauczyć cię pokory. Witaj między ludźmi. Jednak zauważył w tobie coś ciekawego, jakiś potencjał, którego wcześniej nie dostrzegał. – Wątpię. Jedyne, co mi się udało, to pokaz nieuctwa. Dobra połowa tego, co kiedyś umiałem, wyleciała mi jakoś z głowy. Nie, biorąc pod uwagę reputację Heissmana, pewnie ma być dla mnie odmianą po „ojcowskim” podejściu Castilla. Trochę wojska zamiast harcerstwa. Fornier zamilkł na chwilę, Travis zaś rozejrzał się po kabinie, żeby sprawdzić, czy niczego nie zostawił. W myśli odtworzył listę tego, co już spakował. – Są dwa podejścia do życia, Travis – powiedział w końcu jego współlokator. – Jedno to takie, że na wszystkich patrzysz podejrzliwie i stale jesteś czujny, bo przecież w każdej chwili ktoś może ci dokopać. Przy drugim zaś pozwalasz sobie na założenie, że ludzie są w większości przyjaźnie albo chociaż neutralnie do ciebie nastawieni i zwykle daje się z nimi dogadać.
– To drugie to proszenie się o kłopoty. – Och, kłopoty zawsze mogą się zdarzyć – odparł z uśmiechem Fornier. – Ostatecznie jesteśmy oficerami RMN, kłopoty to nasza specjalność. Chcę tylko powiedzieć, że jeśli zawsze będziesz oczekiwał ciosu zza węgła, nigdy nikomu nie zdołasz zaufać. – Wzruszył ramionami. – A z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że jest całkiem sporo ludzi wartych zaufania. Nie wszyscy, ale jednak. – Może – rzucił Travis, zamykając torbę i zarzucając ją na ramię. – Wezmę to pod uwagę. – Wyciągnął rękę. – Miło było dzielić z tobą kabinę, Brad. Zobaczymy się jeszcze, prawda? – Na pewno – obiecał Fornier, ściskając mocno dłoń Travisa. – Powodzenia.
KSIĘGA TRZECIA
1543 PD
Rozdział XVII Ekran w kabinie Llyna na Score Settler rozbrzmiał łagodnym sygnałem. Budząc się z płytkiej drzemki, Llyn sprawdził odczyt. Wreszcie. To był ślad wyjścia z nadprzestrzeni. McConnovitch i Hosney dolecieli. Llyn przetarł zaspane oczy. Naprawdę mu ulżyło. Zgrupowanie floty Volsungu tkwiło już w tym niezamieszkanym układzie czerwonego karła od dwóch tygodni i brakowało tylko jednego krążownika liniowego, Gensonne zaś zaczynał się niecierpliwić. Najnowsze dane McConnovitcha na temat Manticore powinny uspokoić admirała co do sił, z jakimi przyjdzie mu się zmierzyć. Kolejny sygnał, tym razem informujący o przychodzącym połączeniu. Llyn przewrócił oczami. To nie mógł być McConnovitch, Hosney znajdował się ciągle dobrą minutę świetlną od nich. Zatem na pewno Gensonne. I rzeczywiście. – To wreszcie pana człowiek? – spytał mało uprzejmie admirał. – Tak sądzę. – Rychło w czas. Lepiej, żeby miał dla nas dobre wiadomości. – Na pewno tak będzie – odpowiedział Llyn, starając się zachować cierpliwość. McConnovitch był dobry, jeden z najlepszych w swoim szpiegowskim fachu. Tyle że niezbyt przejmował się terminami i cudzymi planami. Biorąc pod uwagę specyfikę jego pracy, miało to pewien sens. Niestety Gensonne był z całkiem innej gliny. Każde ustalenie i termin traktował tak dosłownie, jakby zostały wyryte w kamieniu. Skoro zaś McConnovitch nie postrzegał sprawy w podobny sposób, admirał co rusz i bez skrępowania dzielił się z Llynem opiniami o takim braku dyscypliny. Ale niebawem miało się to skończyć. Gdy tylko McConnovitch potwierdzi słabość RMN, Llyn spuści Volsung ze smyczy, sam zaś poleci tam, gdzie jego przełożeni z Axelrodu czekali na meldunek o rozpoczęciu operacji. Nim dotrą ze swoją ekipą na Manticore, ludzie Gensonne’a powinni opanować Landing i skłonić tamtejszy rząd do uległości. Zostanie tylko wszystko od nich przejąć. Dokładniej zaś przejęciem zajmie się państwo, z którym korporacja dogadała się w tej sprawie. Oficjalnie to ono dokona podboju, zatrudniając garstkę „doradców” Axelrodu. Na razie pozostaną w tle, podpowiadając to i owo wyłącznie w razie konieczności. Jeśli wszystkie marionetki zachowają się zgodnie z przewidywaniami, nawet najwięksi krytycy z Haven czy Ligi Solarnej nigdy nie odkryją, kto właściwie pociągał za sznurki. Minuty płynęły jedna za drugą. Komunikator Llyna się odezwał, gdy opóźnienie sięgnęło dokładnie dziewięciu minut.
– Mam przekaz – zawołał Llyn. – Odbieram pakiet danych z Hosneya. Prześlę je zaraz po rozszyfrowaniu. Gensonne chrząknął z irytacją. – Byle szybko. – Zrobię, co w mojej mocy – obiecał Llyn. – Tyle że to częściowo ręczna robota, co zawsze pochłania więcej czasu. – Chyba pan żartuje! – parsknął admirał. – Nie słyszało się o algorytmach dekodujących? – Słyszało – odparł Llyn. – Niektóre są tak dobre, że byle haker mógłby za ich pomocą przenicować cały pański system komputerowy. Czasem stare sposoby są najlepsze. – Skoro pan tak mówi. Tylko proszę się pospieszyć. – Oczywiście. Llyn wyłączył się i sprawdził wiadomość. Rzeczywiście pochodziła z Hosneya i była oczekiwanym przekazem. Agent zmarszczył brwi i poczuł mrowienie na karku. Żadnego pozdrowienia czy chociaż identyfikacji, od razu pakiet danych? To było niepodobne do McConnovitcha. W końcu treść meldunku wyświetliła się na ekranie. Llyn zmarszczył brwi i zaczął czytać. Chwilę później poczuł dreszcz na plecach. Pierwszy Zespół Zielony, kod wywoławczy Janus, zwiadowczy: cztery jednostki. Drugi Zespół Zielony, trzon sił floty, chroniący Manticore i Sphinksa, kod wywoławczy Aegis: dziewięć jednostek, w tym dwa krążowniki liniowe. Nie jeden, ale dwa. Zespół Czerwony, chroniący Gryphona, kod Backstop: cztery jednostki, w tym kolejny krążownik liniowy. Llyn oparł się w fotelu i zaklął bezgłośnie. Zamiast dziesięciu okrętów z jednym tylko krążownikiem liniowym Gensonne miał oczekiwać powitania przez siedemnaście jednostek z co najmniej trzema krążownikami liniowymi. A do tego dochodziły trzy kolejne krążowniki liniowe i sześć innych okrętów, które przechodziły obecnie modernizację. Gensonne miał prawo się zdenerwować. I to bardzo. W sumie mógł się wkurzyć na tyle, żeby obrócić się na pięcie i wrócić do domu. Co więcej, przy tak znaczącej zmianie liczebności sił RMN nie tylko mógł zgodnie z kontraktem, jaki podpisali, zrezygnować ze zlecenia, ale miał jeszcze prawo zażądać od Axelrodu sowitej rekompensaty. Llyn żadną miarą nie mógł do tego dopuścić. Nie teraz, gdy zaszli tak daleko. Wziął głęboki oddech i zaczął metodycznie sprawdzać szczegóły. Szybko ustalił, że w sumie nie było aż tak źle. Naprawdę. Oba Zespoły Zielone niby były silne, ale skoro działały jako dwie osobne grupy, Gensonne mógł się zająć każdym z nich z osobna. A nawet gdyby mu się nie udało, zawsze były to dwa krążowniki liniowe przeciwko trzem, którymi dysponował Volsung. Co więcej, Zespół Czerwony znajdował się daleko, w układzie Manticore B, i mógłby zjawić się na miejscu dopiero długo po bitwie. Okręty tkwiące w stoczniach zaś w ogóle się nie liczyły. Nie, Gensonne nie powinien natrafić na większe trudności. Nie z trzema krążownikami liniowymi i czternastoma innymi jednostkami. Oraz z jego wielką pewnością siebie.
Z pewnością nie należało zawracać mu głowy zbytecznymi wyliczankami i nieuzasadnionymi obawami. Przeredagował trochę meldunek i połączył się z jednostką flagową Gensonne’a. – Admirale, już go rozkodowałem – powiedział. – Właśnie go panu wysyłam. – Dziękuję – odparł Gensonne. – Ufam, że nic się nie zmieniło od czasu ostatniego meldunku? – Żadnych znaczących zmian – zapewnił Llyn. – Wszystko po staremu. Komodor Rudolph Heissman, dowódca zespołu Janus, składającego się z lekkiego krążownika HMS Casey i trzech jednostek z Zielonej Dwójki, był bez wątpienia bardzo zajętym człowiekiem, ale dał sobie naprawdę sporo czasu na lekturę rozkazu przeniesienia Travisa. Siedząca obok niego komandor Celia Belokas, jego zastępczyni, chyba także nigdzie się akurat nie spieszyła. Po kilku długich chwilach, które Travisowi zdały się połową wieczności, Heissman podniósł głowę. – Według tego, co tu czytam, drzemie w panu wielki potencjał, poruczniku Long – powiedział całkiem neutralnym tonem i zamilkł, jakby oczekiwał odpowiedzi. – Dziękuję, sir. – To było wszystko, na co porucznik się zdobył, ale i tak poczuł się jak idiota, gdy sam usłyszał, co powiedział. Heissman też chyba tak pomyślał. – Wie pan, co przychodzi mi do głowy, gdy mowa o czyimś „wielkim potencjale”? – spytał z kamienną twarzą. – Że chodzi o wymówkę. To dawanie do zrozumienia, że zabrakło pracy, która zamienia potencjał w rzeczywistość. A to oznacza kogoś, kto nie należy do Royal Manticoran Navy. I dla kogo nie ma miejsca na pokładzie HMS Casey. – Tak, sir – odparł Travis, chociaż wcale nie zabrzmiało to lepiej. – Nie interesuje mnie potencjał – kontynuował Heissman. – Chcę widzieć wyniki. – Przechylił głowę. – Wie pan, na czym polega praca oficera taktycznego? – Tak, sir. – Teraz wreszcie mówił bardziej na temat. – Wspomagać kapitana podczas manewrów bojowych oraz… – To opis obowiązków – przerwał mu Heissman. – To, czym naprawdę zajmuje się oficer taktyczny, to wyszukiwanie prawidłowości w zachowaniach przeciwnika i tropienie jego słabych punktów. Oraz dbanie o to, by jego jednostka nie miała słabych punktów. – Spojrzał Travisowi w oczy i jego twarz jakby stwardniała. – Kapitan Castillo wspomina o szczęśliwym trafie. Nie chcę nawet słyszeć tego określenia na pokładzie mojego okrętu. Zrozumiano? – Tak, sir. – Dobrze – rzucił Heissman. – Jak nadmieniłem, częścią pańskiej pracy będzie tropienie naszych słabych punktów i ich eliminowanie. Pierwszym krokiem jest oczywiście poznanie okrętu. – Skinął na swoją zastępczynię. – Komandor Belokas była tak uprzejma i zgodziła się pana oprowadzić. Proszę słuchać pilnie każdego jej słowa. Potem czeka pana wiele godzin lektury specyfikacji technicznej. I to będzie dopiero wstęp do przejęcia obowiązków. – Tak, sir – powiedział Travis i spojrzał na panią komandor. – Ma’am.
Heissman minimalnie uniósł brwi. – Chyba że spędził pan już trochę czasu nad dokumentacją – dodał, jakby dopiero teraz pomyślał o takiej możliwości. – Tak było? – Prawdę mówiąc, tak, sir – potwierdził Travis, próbując się nie skrzywić. Osiemdziesiąt procent dwóch wolnych tygodni poświęcił na wyszukiwanie wszystkich dostępnych materiałów na temat Caseya i jego wyposażenia. O czym Heissman zasadniczo powinien wiedzieć, ponieważ dostęp do niektórych danych był zastrzeżony i wymagał zgody przełożonych. – Chociaż to były tylko ogólne informacje, oczywiście. – W tej sytuacji to pan poprowadzi – orzekł Heissman. – Opowie pan komandor Belokas, czego zdołał się dowiedzieć, ona zaś doda to, czego pan nie wie. Brzmi sensownie? – Tak, sir. – W porządku. Ruszajcie. Najlepiej od razu. Za dwie godziny ma się pan zameldować u komandora porucznika Woodburna. – Kiwnął energicznie głową i pochylił się nad dokumentami. – Odmaszerować. – Ufam, że nie poczyta pan tego za niestosowne, ale muszę zadać jedno pytanie: skąd właściwie wziął się pan na moim okręcie, podporuczniku? – spytał kapitan Adrian Hagros, unosząc się nad podłogą korytarza wejściowego HMS Hercules. Książę Richard Winton, czy raczej świeżo upieczony podporucznik Richard Winton, zdołał opanować uśmiech. Nie dlatego, że miał coś przeciwko samemu pytaniu, ale umiał wyobrazić sobie reakcję obu królewskich gwardzistów przydzielonych mu jako ochrona. Na pewno mierzyli kapitana podejrzliwymi spojrzeniami. Niemniej w oczach Richarda kapitan właśnie zyskał, i to sporo, dzięki temu, że odważył się o to spytać. Zaryzykował niezręczną sytuację, żeby wyrazić jasno, co chodziło mu po głowie. W tej chwili książę tym bardziej uważał, że podjął właściwą decyzję. – Jestem oficerem Royal Manticoran Navy, sir – przypomniał uprzejmie. – Jestem tutaj, ponieważ taki otrzymałem przydział. – Jasne – zgodził się Hagros. – A otrzymał pan przydział na mój okręt, nie na Invincible albo Swiftsure, ponieważ…? – Ponieważ doświadczenie zyskane podczas służby na małej jednostce jest tak samo cenne jak to zdobyte na pokładzie dużych okrętów – powiedział Richard. – I rutynowa rotacja personelu sprawiła, że trafiłem akurat na Herculesa. Nie zabiegałem o specjalne traktowanie. Na twarzy Hagrosa odbił się cały szereg znajomych Richardowi refleksji. Raz, że przecież bogate doświadczenie potrzebne jest tylko zawodowemu oficerowi, którym książę nigdy najpewniej nie będzie. Dwa, że specjalne traktowanie było częścią codzienności następcy tronu, czy tego chciał, czy nie. Richard spotykał się z takim podejściem już wiele razy. I często napełniało go to frustracją. Niemniej mimo wspomnianych przeciwności zaszedł aż tutaj. Uniknął przydziału, gdzie byłby tylko figurantem niemającym nic istotnego do roboty, albo takiego, który niósłby ze sobą błyskawiczny wzrost prestiżu. Pozostał „przeciętnym” podporucznikiem i nie zamierzał tego zmieniać tylko dlatego, że kapitan Hagros uważał stuletnią korwetę typu Pegasus za jednostkę niegodną goszczenia następcy tronu.
Zapewne dojrzał coś z tego w oczach Richarda, albo sam pojął, że skoro książę jednak tu trafił, to musiał wcześniej stawić czoło innym, znacznie wyżej postawionym osobom, które nie zdołały jednak wyperswadować mu tego pomysłu. – Miło mi to słyszeć – powiedział kapitan surowym tonem. – Ponieważ przywilejów tutaj nie będzie. Podoficer pokaże panu kabinę. – Spojrzał ponad ramieniem Richarda. – Pańscy ludzie dostaną swoją. – Za godzinę zamelduje się pan u porucznika Petrenki w przednim przedziale impellerów. Jakieś pytania? – Żadnych, sir. – Zatem witam na pokładzie, podporuczniku – powiedział już cieplejszym tonem Hagros. – Tylko jedno. Te korwety to stare jednostki i wszyscy urabiamy sobie ręce po łokcie, żeby mieć na czym latać. Uprzedzam, że pan też nabawi się przez to odcisków. – Jestem na to gotowy. Hagros coś mruknął i ukłonił się energicznie księciu. I chyba lekko się przy tym uśmiechnął. – Jest pan wolny. Płynąc korytarzem w ślad za podoficerem, Richard odetchnął w duchu. Koniec sporów z ojcem i przepraw z nerwowymi biurokratami z działu kadr RMN, koniec nieustannej walki o przeforsowanie swojego wyboru. Wreszcie był na pokładzie okrętu, jakiego szukał. Jeśli nawet urobi sobie ręce po łokcie, to też dobrze. Przydział przewidywał roczną służbę na korwecie. Richard zamierzał wykorzystać ten czas, żeby zostać najlepszym oficerem, jaki kiedykolwiek służył na Herculesie. – Admirale Gensonne? Nie odrywając spojrzenia od raportu, admirał sięgnął ręką, by włączyć komunikator. – Co jest, Imbar? – Ślad wyjścia z nadprzestrzeni – zameldował kapitan Sweeney Imbar, dowódca Odina. – Chyba Tyr wreszcie do nas dołączył. Wreszcie, kurna, pomyślał Gensonne i chrząknął głośno. Czekali na Blakely’ego już cztery długie tygodnie i reszta kapitanów zaczęła dostawać od tego wysypki. Teraz, z trzecim krążownikiem liniowym w zespole, byli gotowi do rozpoczęcia operacji. – Prześlij kapitanowi Blakely’emu moje pozdrowienia – polecił. – I powiedz mu, żeby ruszył zaraz swoją żałosną dupę i zaczął załadunek amunicji i zaopatrzenia. Za pięć dni ruszamy na Manticore i jeśli do tego czasu nie będzie gotowy, zostawimy go tutaj. – Aye, admirale – odparł Imbar. Gensonne mógł sobie wyobrazić towarzyszący tym słowom grymas. Imbar uwielbiał takie rozkazy. Admirał wyłączył komunikator i z kwaśną miną wrócił do lektury raportu otrzymanego od Llyna. Volsung Mercenaries ruszali do walki z siedemnastoma jednostkami: trzema krążownikami liniowymi, sześcioma krążownikami, siedmioma niszczycielami i jednym transportowcem desantowym. Mieli też cztery jednostki zaopatrzeniowe, które miały pozostać poza granicą
nadprzestrzenną, ale one nie liczyły się w boju. Manticore mogło stawić im czoło tylko trzynastoma okrętami. Po prawdzie siedemnastoma, gdyby dodać zgrupowanie Gryphona. Tyle że te jednostki były daleko, w układzie Manticore B. Jeśli Volsung nie zawali, nie będą się liczyć podczas tej walki. Szpiegowie Llyna nie zdołali rozpoznać klas okrętów w obu grupach przypisanych do Manticore A, ale wcześniejsze raporty podawały, że tylko większa z nich dysponowała jednym krążownikiem liniowym, i nie było sygnałów, żeby coś się zmieniło. Dodatkowe jednostki musiały zatem należeć do lżejszych klas, jak niszczyciele czy korwety. No i należało pamiętać, że największy nawet entuzjazm to za mało, by z dnia na dzień wyszkolić nowe załogi czy wyremontować jednostki z napędem impellerowym. Jeśli szacunki Llyna były nieścisłe, to o góra dwie do trzech jednostek, zatem flota Manticore nie miała szansy przewyższyć liczebnością sił Volsungu. Niemniej… Gensonne zaklął pod nosem. Był w tym pewien haczyk, którego Llyn albo nie zauważył, albo celowo zignorował. Chodziło o HMS Casey. Ogólny wykaz podawał, że był to typowy dla swojej klasy lekki krążownik, niemniej szczegółowe specyfikacje zaprzeczały jego typowości. Przynajmniej w porównaniu z tym, co zwykle spotykało się w prowincjonalnych układach planetarnych. Manticore zdołało wyposażyć go w nowoczesny moduł mieszkalny ze sztuczną grawitacją, efektywny system chłodzenia i zmodernizowane, znacznie dłuższe wyrzutnie. Mogło chodzić o system elektromagnetycznego odpalania pocisków, chociaż bardziej prawdopodobne wydawało się, że były to tylko osłony tłumiące błysk towarzyszący zwykłemu odpaleniu. Tak czy siak, nic rewolucyjnego, co mogłoby sprawić wielkie kłopoty. Z drugiej strony, jak na drugorzędną flotę było to nowoczesne rozwiązanie, jakim Volsung nie mógł się pochwalić. Większość jednostek najemników pochodziła z wyprzedaży nadwyżek czy przeróbek okrętów wycofanych przez pierwotnych użytkowników. Meldunek nie podawał szczegółów na temat uzbrojenia krążownika, ale Gensonne nie miał wątpliwości, że miejscowi inżynierowie musieli poważnie podejść do zagadnienia. Jeśli zaś król Edward cieszył się rzeczywistym autorytetem, a do tego miał głowę na karku i wystarczające zasoby gotówki, mógł podejść w ten sam sposób do modernizacji pozostałych jednostek przywracanych obecnie do służby. Najrozsądniej byłoby odłożyć operację do czasu, gdy Gensonne zdoła wysłać na Manticore własnych szpiegów. Działanie na podstawie raportu Llyna zmuszało do przyjęcia pewnych rzeczy na wiarę. Niemniej obecnie dysponował wyłącznie okrętami wojennymi, których pojawienie się w układzie Manticore musiałoby wzbudzić podejrzenia. Jednostki kurierskie zostały w Silesii i ściągnięcie którejś tutaj… To potrwałoby łącznie ponad rok. Gensonne nie miał żadnego interesu w odkładaniu operacji. Dla Llyna zaś możliwie szybkie załatwienie sprawy miało jeszcze większe znaczenie. Owszem, dałoby się użyć jednostki kurierskiej Llyna, ale takie statki były zwykle własnością rządów w służbie dyplomatycznej. Podobna jednostka w prywatnych rękach musiałaby wzbudzić nie mniejsze zainteresowanie niż dowolny okręt Volsungu. Poza tym nie mógł oczekiwać, że szpiedzy Llyna przekażą mu prawdziwe dane. Tak jak nie
mógł ufać samemu Llynowi. Skrzywił się. Najbardziej go zastanawiało, co takiego znajdowało się w układzie Manticore, że ktoś zadawał sobie aż tyle trudu. Llyn płacił Volsungowi okrągłą sumkę za opanowanie trzech zwykłych globów na zapadłej prowincji. Gensonne wiele razy próbował wysondować Llyna i poznać ów sekret, ale za każdym razem był zbywany. W sumie nic dziwnego. Niemniej Volsung miał swoje źródła. Nawet jeśli Gensonne wciąż nie wiedział „dlaczego”, to udało mu się dowiedzieć, „kto” za tym stał. Mocodawcą Llyna była jedna z bajecznie bogatych międzygwiezdnych korporacji o nazwie Axelrod. Pytanie zatem, co mogło tak zainteresować korporację? Treecaty? Coś innego, skrytego w lasach Sphinksa albo na pustkowiach Gryphona? – Admirale? – rozległo się z interkomu. – Tak? – Kapitan Blakely przesyła pozdrowienia – powiedział Imbar. – Potwierdza dostarczenie łajby i podaje czternaście godzin jako przewidywany czas dołączenia. Gensonne sprawdził godzinę. – Powiedz mu, że jeśli nie da rady w dwanaście, to może się już nie fatygować. – Przewidział taką odpowiedź – odparł Imbar z wyraźną wesołością w głosie. – Kazał przekazać, że czternaście też będzie akurat, jeśli ustawił pan załadunek na ludzkie tempo. A jeśli nie, to sam pokieruje załadunkiem i pokaże, jak się to robi. Na końcu dodał „sir”, ale chyba nie należy tego traktować poważnie – zakończył ze śmiechem Imbar. Gensonne też się uśmiechnął. Blakely był aroganckim skurwysynem, ale walczył jak mało kto. Admirał gotów był ścierpieć pierwsze, żeby nie tracić drugiego. – Przekaż mu, że za każde dziesięć minut spóźnienia po upływie dwunastu godzin będę mu odliczał jeden procent z udziału. – Tak, sir, to powinno zadziałać – odparł Imbar. – Zaraz mu powiem. – Dobrze – mruknął Gensonne i wrócił myślami do nadchodzącej kampanii. Standardowa doktryna walki nakazywała, żeby w pierwszej kolejności eliminować największe jednostki przeciwnika. Oczywiście po wcześniejszej neutralizacji ich osłony. Niemniej tutaj może lepiej byłoby jak najszybciej odnaleźć tego Caseya i załatwić go na samym początku. Jeśli to była najnowocześniejsza jednostka Manticore, jej zniszczenie mogło dodatkowo osłabić ducha obrońców i skłonić ich do szybszego podjęcia rokowań. Co byłoby bardzo pożyteczne. Zasady prowadzenia wojny kosmicznej powiadały, że jeśli przestrzeń okołoplanetarna znajdzie się pod kontrolą przeciwnika, planeta powinna się poddać. Chodziło o uniknięcie masakry cywilów, co byłoby nieuniknione przy dłuższej walce czy desancie. Likwidacja Caseya powinna przyspieszyć przejęcie kontroli, a gdy Gensonne uzyska już podpis króla Edwarda na oficjalnym akcie kapitulacji, pozostałe siły będą zmuszone do zaniechania działań. Gensonne lubił szybkie kapitulacje. Oszczędzało się wtedy na ludziach i sprzęcie, zyski zaś rosły. Zwłaszcza gdy ocalałe jednostki RMN przypadną zwycięzcom. Akt kapitulacji miał zawierać taką klauzulę, bo nawet stare okręty miały swoją wartość i mogły zostać włączone
do floty Volsungu. Jeśli wyeliminowanie Caseya pomoże w osiągnięciu tego celu, to tym lepiej. Z drugiej strony, być może Casey nie był jednak niczym szczególnym? Gensonne wzruszył ramionami. To już bez znaczenia. Zapewne tak czy siak zostanie zniszczony już w pierwszej fazie ataku. Jasne, fajnie by było położyć łapę na czymś naprawdę nowoczesnym, ale nie można mieć wszystkiego. – Admirale, mamy odpowiedź od kapitana Blakely’ego – odezwał się znowu Imbar. – Przesyła pozdrowienia i dodaje, cytuję: „w piekle się spotkamy”. – Odpowiedz, że skoro tak, to jesteśmy umówieni – odparł z uśmiechem Gensonne. – Pozna mnie po tym, że będę ubrany na biało. – Komandor Donnelly? – odezwała się bosman Lydia Ulvestad ze stanowiska łączności. – Mam wiadomość od bosmana Plovera. Odbił już od Ariesa i wraca na pokład. – Dziękuję – odparła Lisa, wciąż zirytowana całą sytuacją. Owszem, RMN mogła nie mieć ostatnio wiele do roboty, ale było coś poniżającego w przekazywaniu członków załogi na jedną z oddanych niedawno Emparsowi jednostek tylko dlatego, że nie dość rozgarnięty personel nie umiał opanować systemu uzbrojenia. Zwłaszcza że Breakwater wydębił już wcześniej od marynarki wojennej całą grupę specjalistów do szkolenia jego załóg. I to oni powinni teraz interweniować, nie ludzie z pokładu Damoclesa. – Plover powiedział, czy udało im się ożywić tę wyrzutnię? – spytała. – Chyba tak, ma’am – odpowiedziała Ulvestad. – Z tego, co słyszałam, elektronika nawaliła. Mallare i Redko są w tym dobrzy. – Zawahała się na sekundę. – Nie wiem, czy pani słyszała, ale na pokładzie Ariesa jest technik rakietowy Townsend. – Tak, wiem – odparła Lisa i coś ścisnęło ją w gardle. Travis wspomniał o tym podczas szybkiego lunchu parę tygodni temu. To była jedna z tych niewielu okazji, gdy przebywali w Landing w tym samym czasie. Podejrzewała, że mógł mieć coś wspólnego z przeniesieniem Townsenda, ale nie wchodził w szczegóły. Niemniej to była jedyna ciemna chmura, reszta spotkania minęła im pogodnie. A nawet lepiej. Ludzie mający Travisa za sztywniaka, który na wieczność ugrzązł w regulaminach, wcale go nie znali. Tak, pilnował procedur, ale na pokładzie. Poza służbą był zdumiewająco uroczym człowiekiem. Na dodatek bystrym, uważnym, rozsądnym i wrażliwym. To, co zaczęło się od przysługi w przechowaniu psa, rozwinęło się z czasem w przyjaźń, a może nawet… Lisa odsunęła tę myśl. Nie miała pojęcia, dokąd zaprowadzi ją ta znajomość, i w sumie nawet niezbyt chciała to sprawdzać. Raz już spróbowała stałego związku i wyszła z tego solidnie poobijana. Nie tęskniła za ponownym wchodzeniem na pole minowe romansu. Oczywiście bezwiednie zauważała różne sygnały, które budziły w niej niemiłe skojarzenia. Ostatecznie nikt nie był doskonały. Travis miał też trochę zwykłych ludzkich wad, które mogły utrudnić przebywanie z nim pod jednym dachem. Niemniej bardzo lubiła jego towarzystwo. – Sygnał z Ariesa, ma’am. – Głos Ulvestad przerwał tok myśli pani komandor. – Kapitan
Hardasty pozdrawia serdecznie i dziękuje za wypożyczenie Mallare’a i Redki. Tyle dobrego, że pani kapitan była uprzejma. – Również pozdrawiam – poleciła Lisa. – Powiedziała, czy problem został rozwiązany? – Nie wprost. Ale Plover wspomniał, że Aries i Taurus zostaną jeszcze jakiś czas na orbicie Manticore, żeby przeprowadzić kilka testów. Lisa pokiwała głową. Rozsądna decyzja. Byłoby czystą głupotą ruszać obiema korwetami aż do pasa Unicorn bez upewnienia się, że wszystkie systemy uzbrojenia są sprawne. Manticore B mogła być podstawową placówką Emparsu, ale całe niemal militarne zaplecze techniczne wciąż znajdowało się na Manticore. Chyba żeby Hardasty miała ochotę opuścić rejon patrolowania i lecieć na Gryphona, żeby poprosić o pomoc admirała Jacobsona. Biorąc pod uwagę, że Aries należał wcześniej do Zespołu Czerwonego, admirał raczej nie paliłby się do obsługiwania odebranej mu jednostki. – Dobrze, przypomnij jej, że zgodnie z naszymi rozkazami odlatujemy za trzy godziny, żeby się spotkać z resztą Zielonych – powiedziała. – Jeśli będzie potrzebowała pomocy po tym terminie, będzie musiała szukać jej gdzie indziej. – Tak, ma’am. Lisa sprawdziła czas. Za pół godziny zaczynała się wachta kapitana Marcella. Donnelly zamierzała sprawdzić jeszcze, czy wahadłowiec został porządnie zacumowany i jest w pełni gotowy do czekającej go podróży i dołączenia do sił admirała Locatellego. A potem trzeba będzie wpaść do mesy oficerskiej na szybki obiad. Pewnie w samotności. Na pewno nie trafi na nikogo, kto rozumiałby jej stan ducha i umiał ją rozweselić. Zdumiewające, jak bardzo brakowało jej Travisa. – I co? – dopytywał się Gensonne, stukając niecierpliwie palcami. – Jesteśmy gotowi, sir – odparł Imbar. Przez chwilę jeszcze czegoś słuchał, po czym wyłączył słuchawki. – Wszystkie jednostki na pozycjach, czas zsynchronizowany. Oczekujemy na rozkazy, admirale. Gensonne pokiwał głową. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno. Okręty i załogi w gotowości do wykonania rozkazów. Wszystkie, oczywiście poza jednostką kurierską Llyna. Gensonne zaprosił go do zabrania się z nimi i obejrzenia całego przedstawienia, ale tamten się wymówił i czym prędzej odleciał, bez wątpienia żeby złożyć meldunek swoim mocodawcom z korporacji Axelrod. No i tym samym uniknął ryzyka, że zhańbi się udziałem w czymś tak brudnym jak walka. Ale nic to. Admirałowi to nie przeszkadzało. Owszem, miałby zastosowanie dla Llyna i jego statku, ale obejdzie się. Tak naprawdę potrzebował tylko pieniędzy tego typa, a pierwszą ratę już otrzymał. Oczywiście zamierzał dopilnować, żeby i reszta znalazła się w jego kieszeni. I to zanim opuści układ Manticore. Może zorganizuje nawet małą uroczystość, na przykład przekazanie kluczy do pałacu króla Edwarda w zamian za komplet czipów bankowych. Sądząc po poczuciu humoru pokurcza, pewnie by mu się to spodobało. Ale póki co, Volsung wykona swoją robotę.
– Przekazać na wszystkie jednostki – powiedział. – Transfer na mój znak. I wykonają swoją robotę zręcznie i ze zwykłą dla nich dokładnością, obiecał sobie. Dokładnie tak jak Gustav Anderman zawsze nalegał, chociaż w swojej durnocie nie umiał docenić starań Gensonne’a. Cóż, Volsung pokaże mu niebawem, że admirał jest najlepszy. Jemu i wszystkim. Gdy już skończą z Manticore, Gensonne postara się o nowe okręty z nowymi załogami. Teraz będzie miał za co to wszystko kupić. I z całą tą siłą powróci do układu Potsdam. Tam udowodni byłemu szefowi, że umie przeprowadzić wzorowy atak. To była miła perspektywa. A na razie… – Gotowość na wszystkich okrętach – powiedział. – Uwaga, ruszamy.
Rozdział XVIII Nocna
wachta była formalnie pierwszą wachtą pokładowej doby, ale zależnie od funkcjonowania własnego zegara biologicznego niektórzy załoganci mieli ją za późnonocną, inni za wczesnoporanną. Tym samym część unikała jej jak ognia, podczas gdy dla innych była wachtą jak każda inna. Travis nie miał nic przeciwko nocnej wachcie. Wręcz przeciwnie, zwykle był z niej zadowolony. Pora między północą a czwartą rano była najspokojniejszym czasem na okręcie, kiedy większość załogi spała w module mieszkalnym, a na nogach byli ci, którzy nadzorowali absolutnie niezbędne systemy. Była to też najlepsza pora doby, by sobie pomilczeć i trochę pomyśleć. Travis z pewnością miał o czym myśleć. Przez ostatnie sześć tygodni większość wolnego czasu poświęcał na naukę, starając się dowiedzieć jak najwięcej o Caseyu, jego uzbrojeniu, możliwościach i załodze. Porucznik komandor Woodburn, obdarzony raczej trudnym charakterem oficer taktyczny niszczyciela, nie stosował wobec Travisa taryfy ulgowej, jednak w odróżnieniu od niektórych oficerów z Phoeniksa miał uczciwe podejście do ludzi. Starał się przede wszystkim uczyć, nie zaś dowodzić swojej wyższości nad głupim podwładnym. Reszta załogi jakby się na nim wzorowała. Jak dotąd wszyscy zdawali się traktować Travisa całkiem zwyczajnie. Albo w ogóle nie mieszali służby z polityką, albo nawet nie wiedzieli, że Long jest spokrewniony z baronem Winterfall. Ewentualnie nic ich to nie obchodziło. Travis miał nadzieję, że to ostatnie. Bo przecież prędzej czy później wieść się rozejdzie i jeśli będzie miała dla nich znaczenie, znowu zacznie się to samo co na pokładzie Phoeniksa. Rozejrzał się. Cała obsada wachty siedziała przypasana przy swoich stanowiskach, czujna nawet teraz, gdy nic się nie działo i wszędzie zalegała cisza. Casey nie był niczyim domem, co było odczuwalne zwłaszcza dla Travisa, który w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić miejsca, które mógłby nazwać w ten sposób, niemniej z wolna zaczynał odnajdywać w zachowaniach załogi coś sugerującego domową atmosferę. Niewiele było tu irytujących postaci, przy czym Travis z większością z nich nie miał kontaktu. Na dodatek załoga wydawała się zasadniczo zgrana. Szczególnie dobrze było to widać w przypadku części kadrowej. Kapitan Heissman zwykł zachowywać się na mostku całkiem inaczej niż Castillo. Nie gustował w oficjalnych formułkach, do podwładnych zwracał się zwykle po imieniu albo nawet przezwiskiem. Genezy czy znaczenia części z tych pseudonimów Travis nie zdołał jeszcze rozszyfrować. Atmosfera była jakby familijna i przypominała to, co porucznik poznał trochę w szkole i o czym czytał w różnych książkach poświęconych dawnym bitwom i dowódcom. A nawet doświadczył po części na pokładzie Guardiana. Niemniej owa familiarność miała swoje granice. Do Travisa wszyscy starsi oficerowie
wciąż zwracali się oficjalnie i tego samego oczekiwano od niego. Możliwe, że był tu jeszcze zbyt krótko, wciąż przechodził „okres próbny” i w jakiejś chwili zostanie przyjęty do „rodziny” Caseya. Chyba że tak naprawdę to wszystko opierało się na nieoficjalnych układach, tak jak na Phoeniksie, tyle że tutaj bez porównania dyskretniej. Jeśli tak, to trudno. Travis nie miał nic przeciwko zostaniu pokładowym „brzydkim kaczątkiem”. Zwłaszcza jeśli zaczną przywiązywać znaczenie do pozycji jego brata. – Pierwszy na mostku – oznajmił porucznik Rusk znad panelu systemów śledzenia. Travis uniósł głowę znad swojej konsoli i ujrzał komandor Belokas wpływającą na mostek. – Ma’am – przywitał się, odruchowo sięgając do zapięć pasów. Szczęśliwie w porę się powstrzymał. Regulamin powiadał, że przy wejściu przełożonego na mostek młodsi stopniem powinni stawać na baczność, i kapitan Castillo wymagał tego na Phoeniksie. Heissman i Belokas odpuszczali sobie takie ceremonie, ale Travis nie całkiem zdążył do tego przywyknąć. Przelotnie się zastanowił, czy oficerowie na Invincible także musieli prężyć się w stanie nieważkości za każdym razem, gdy dane im było spotkać admirała Locatellego. Na mostku, na korytarzu, gdziekolwiek. Na podstawie przebiegu znajomości z bratankiem admirała przypuszczał, że tak. – Czym możemy służyć, ma’am? – spytał, gdy rozglądająca się po monitorach Belokas była już blisko. – Jestem ciekawa, czy wiemy coś więcej na temat tego błysku zaobserwowanego przez porucznika Dahla w północno-zachodnim sektorze. – Nie przypuszczam – odparł Travis, zerkając na zapis logowy. Przejmując godzinę wcześniej służbę, sprawdzał zapisy poprzedniej wachty i nie było w nich nic szczególnego. Trudno zresztą, by coś się pojawiło. Słaby błysk, o którym wspomniała Belokas, został zarejestrowany właściwie przypadkiem i tylko dlatego, że wachta nie miała akurat nic pilnego do roboty, tło wszechświata zaś było w tym miejscu spokojne. Dahl z przedniego przedziału uzbrojenia skłonny był uznać zjawisko za samowzbudne echo czujnika, szef centrum informacji bojowej sprawdził najpierw sensory grawitacyjne, a potem zasugerował, że chodziło o ducha nadprzestrzennego, zjawisko słabo poznane, którego aparatura pokładowa nie była w stanie poprawnie zidentyfikować. Do takich obserwacji potrzebne były wielkie obserwatoria próżniowe, złożone z wielu dryfujących czujników. Jak dotąd Gwiezdne Królestwo nawet się nie przymierzało, by zakupić podobny sprzęt. Co więcej, chociaż impuls pojawił się już szesnaście godzin temu, nie wykryto żadnej więcej związanej z nim aktywności. Czyli najpewniej rzeczywiście duch. Sądząc jednak po wyrazie twarzy Belokas, pani komandor nie poczuła się uspokojona dotychczasowymi wyjaśnieniami. Było to trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że duchy nadprzestrzenne nie były rzadkością. Zwłaszcza w tym sektorze, który słynął z mylnych odczytów przypominających ślady wyjścia z nadprzestrzeni. Travis widział to dotąd raz i spotkał się nawet z wyjaśnieniem, że zjawisko to było powodowane przez wzajemne oddziaływanie obu słońc układu Manticore oraz niezidentyfikowanego dotąd źródła fal grawitacyjnych. – Nie ma nic nowego, ma’am – odparł Travis. – Mamy powtórzyć procedury diagnostyczne
czujników? Belokas nie odpowiedziała od razu, płynąc wciąż w kierunku stanowiska dowodzenia. Travis poczuł się niepewnie. Nadal był tu nowy, ale przekonał się już, że kiepsko radzi sobie z odczytywaniem mowy ciała i mimiki pierwszej oficer. Może sam powinien uruchomić program diagnostyczny? A może nie odpowiadała dlatego, że chciała porozmawiać z nim twarzą w twarz, na spokojnie i cichszym głosem, bez zwracania uwagi całej obsady mostka? – Kolejne uruchomienie diagnostyki nic nam nie da – powiedziała w końcu, zaciskając dłoń na uchwycie obok jego stanowiska i zawisając w powietrzu. – Spróbujemy czegoś innego. Niech pan pokaże mi symulacje wyjścia z nadprzestrzeni w odległości piętnastu minut od nas. Jaki dałoby to ślad? – Tak, ma’am. – Travis obrócił się do konsoli. Z raportu wynikało, że brano już pod uwagę taką możliwość, tyle że potem hipoteza została porzucona na rzecz teorii o duchu nadprzestrzennym. Nic nie wskazywało na to, by ktoś próbował symulacji czy chociaż porównywał profil odczytu z profilem typowego wyjścia z nadprzestrzeni. Na szczęście robota nie była trudna. Większość bazowych symulacji była już w pamięci kompa. Po paru minutach prezentacja była gotowa. – Proszę, dałem przegląd przy odległościach od trzynastu do osiemnastu minut. W razie potrzeby mogę poszerzyć granicę… – Ślad wyjścia z nadprzestrzeni! – zameldował Rusk. W pierwszej chwili Travis pomyślał, że dyżurny odnosi się do treści prezentacji, ale po chwili zrozumiał swój błąd. – Przyjąłem – powiedział, spoglądając na wyświetlacz. To rzeczywiście było wyjście. Ślad był wyraźny i jednoznaczny. Na dodatek dokładnie w tym samym miejscu, gdzie wcześniej zaobserwowali błysk. Północno-zachodni sektor. – Wiemy kto to? – spytał. – Coś dużego – odparł Rusk, marszcząc czoło nad wyświetlaczem. – Ekran o niskiej mocy, małe przyspieszenie. Zapewne frachtowiec, może liniowiec. Ale jego ekran jest jakiś dziwny, z arytmicznymi fluktuacjami mocy. Może mieć problemy z reaktorem. Travis spojrzał na Belokas i zastanowił się, czy komandor przejmie teraz dowodzenie. Na Manticore tacy goście należeli do rzadkości. Jeszcze rzadziej się zdarzało, że potrzebowali pomocy. Ona jednak patrzyła tylko w milczeniu na ekrany. Wyraźnie czekała, aż wachtowy sam zareaguje na sytuację. Travis lekko się przygarbił. – Proszę wysłać prośbę o identyfikację i podanie statusu oraz poinformować pozostałe jednostki Janusa, że mamy gościa – rozkazał. – Potem przesłać sygnał alarmowy do dowództwa. – Zerknął na wyświetlacz taktyczny. – Jak daleko jest od nas? Jakieś dziesięć minut? – Tak, niemal dokładnie – potwierdził Rusk. – Odpowiedź może nadejść za jakieś dwadzieścia minut. – Chyba że naprawdę mają problemy – powiedziała Belokas. – W takim razie sami mogli
zacząć nadawać. – Postukała w zamyśleniu w konsolę. – Gdzie jest teraz Aegis? – Po drugiej stronie Manticore – odparł Travis. – Około dwudziestu dwóch minut od nas i trzynastu albo czternastu minut od obiektu. Mam zaalarmować admirała Locatellego? – To może być dobry pomysł – przytaknęła Belokas. – Jeśli chodzi o ewentualną pomoc, to my znajdujemy się najbliżej. Ale zależnie od rozwoju wypadków admirał też może chcieć zareagować. – Zacisnęła na chwilę wargi. – A skoro już o tym mowa, sugeruję też wezwanie komodora Heissmana na mostek. – …i chyba jeszcze zabezpieczenie elektromagnetyczne reaktora zaczyna zawodzić – powiedział nerwowym głosem kapitan Olver. – Mój inżynier mówi, że w każdej chwili może puścić. Gensonne słuchał uważnie dobiegających z głośnika słów. Zgodnie z instrukcją Olver starał się robić wrażenie kogoś mocno zaniepokojonego i w wielkiej potrzebie, ale nie spanikowanego. Takich spanikowanych i skomlących nie lubili nawet ci, którzy zawodowo ryzykowali dla ratowania cudzego życia. Opanowanie załogi Naglfara powinno zachęcić tych z Manticore do podjęcia akcji ratunkowej. Jak najszybciej i bez zachowania dodatkowych środków bezpieczeństwa. – Powtarzam, tutaj statek pasażerski Leviathan w rejsie do sektora Haven z trzema tysiącami pasażerów na pokładzie – kontynuował Olver. – Nagły skok mocy uszkodził nasz węzeł alfa i zabezpieczenia reaktora, a ponadto osłabił wydajność naszych systemów podtrzymywania życia. Próbujemy je naprawić, ale sprawa nie wygląda dobrze i nie wiemy, kiedy całkowicie zawiodą. Jeśli macie jakieś jednostki w naszym rejonie, skierujcie je tutaj, na miłość boską. Idziemy z maksymalnym dostępnym w tej chwili przyspieszeniem, ale w każdej chwili możemy być zmuszeni do wyłączenia ekranów, a jesteśmy wciąż głęboko w próżni. Ktokolwiek nas słyszy, liniowiec, frachtowiec czy okręt wojenny, prosimy o podejście w celu zabrania pasażerów… Jego przemowa urwała się nagle i jeden z załogantów Olvera złożył w tle meldunek o ostatecznej awarii zabezpieczeń reaktora. Zaraz potem Gensonne wyłączył głośnik. Ciągle byli daleko od wewnętrznych planet układu, ale najbliższy zespół floty Manticore znajdował się około dziesięciu minut świetlnych od nich. Co znaczyło, że za niecałe dwadzieścia minut powinien odpowiedzieć. Ciekawe, jak zareagują, pomyślał Gensonne, chociaż poza tym miał chwilowo szereg innych spraw na głowie. – Gdzie są główne siły? – spytał głośno. – Chwilowo straciliśmy z nimi kontakt, admirale – odkrzyknął Imbar. – Bez wątpienia są gdzieś za nami, ale straciliśmy ich namiar, gdy obcięli moc na ekranach. Gensonne odchrząknął i spojrzał na bezużyteczne chwilowo monitory. Oczywiście o to właśnie chodziło, żeby trudno było ich dostrzec, ale sam wolałby wiedzieć jak najwięcej. Chociaż może był zbyt surowy dla Imbara i obsługi sensorów. Czternaście jednostek, tworzących grupę uderzeniową i przednią szpicę, wyszło razem z nadprzestrzeni kilka godzin temu. Zdecydowanie po cichu, w odległości czterdziestu minut świetlnych od Manticore A, gdzie czujniki RMN nie powinny ich dosięgnąć. Owszem, wielkie bierne systemy stosowane
w bardziej rozwiniętych układach mogłyby coś wykryć, ale te pokładowe nie miały takich możliwości. Potem przybysze podzielili się na dwie grupy. Przednią, dowodzoną przez Gensonne’a, i główną, z Thorem w składzie. Pierwsza liczyła sześć jednostek, druga osiem. Dwiema falami, lecącymi w odstępie sześćdziesięciu minut, skierowali się ku wewnętrznym planetom układu. Kilka godzin lotu z niskim przyspieszeniem pozwoliło na uzyskanie znaczącej prędkości, chociaż ich ekrany wciąż były zapewne prawie niewykrywalne. I tak trzymali kurs na swoje cele. Cele zaś były na swoich miejscach. Dwa niszczyciele z zespołu Sidewinder, Umbriel i Miranda, przeprowadziły w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin dyskretne rozpoznanie. Najpierw wyszły po cichu daleko poza układem, żeby w długim dryfie ustalić położenie i kurs dwóch głównych zespołów RMN. Po czym znowu zniknęły w nadprzestrzeni i dołączyły do głównej grupy. Gensonne wykorzystał dostarczone przez patrol dane dla aktualizacji mapy taktycznej i miejsc wyjścia własnych jednostek w ten sposób, żeby najpierw napotkać mniejszy Zespół Zielony. Powinno dojść do tego na tyle wcześnie, żeby większy, Czerwony, nie zdążył przyjść im na pomoc. Teraz, po godzinach oczekiwania, miało się zacząć najważniejsze. Wysforowany przed oba zespoły Naglfar wszedł do układu, porzucając dyskrecję, wręcz starając się narobić jak najwięcej hałasu i ściągnąć na siebie uwagę wszystkich jednostek RMN obecnych w okolicy. To oraz błagalny głos Olvera donoszący o poważnych problemach na pokładzie powinno skłonić miejscowe jednostki do jak najszybszego ruszenia ku uszkodzonemu liniowcowi. Oczywiście mieliby ciekawe miny, gdyby wiedzieli, że zamiast przerażonych pasażerów spotkaliby tam pięć batalionów piechoty Volsungu. Niestety, Gensonne nie miał szansy ujrzeć ich reakcji. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, oddziały lądowe pokażą się dopiero podczas zajmowania pałacu królewskiego w Landing City. Tyle że wtedy nie będzie to już żadne zaskoczenie i raczej nie będzie na co patrzeć. Niemniej ostatecznie to była wojna, nie kabaret. Ich celem było w pierwszym rzędzie wyeliminowanie Royal Manticoran Navy, potem zaś przejęcie ośrodków władzy. Po uporaniu się z pierwszym zadaniem drugie miało być już tylko formalnością. – Mam namiar na Naglfara, admirale – oznajmił Imbar. – Jesteśmy na kursie przechwycenia. Miniemy go za jakieś dziewięćdziesiąt siedem minut. Gensonne zerknął na ekran taktyczny. Dziewięćdziesiąt siedem minut to mniej, niż zakładali, ale w granicach tolerancji. – Niech Olver zwiększy przyspieszenie do dziewięćdziesięciu pięciu g – polecił Imbarowi. Zawsze mógł potem zwolnić, gdyby trzeba było ponownie skorygować czas wyminięcia. – Jakieś ruchy przeciwnika? – Nie, sir. Ale grupa pierwsza powinna już odebrać wezwanie Olvera. – Miej na nich oko – nakazał Gensonne. – Gdy będziesz już miał ich czas gotowości do skoku i przyspieszenie, wyliczysz koordynaty bezpośredniego przechwycenia. Chcę mieć pewność, że będziemy wtedy dość daleko za ich plecami, żeby się nam nie wymknęli, gdy już nas zauważą. Ryzyko, że im się nie uda, było jednak i tak niewielkie za sprawą drugiej niespodzianki szykowanej przez admirała. Jeśli tylko niszczyciele Umbriel i Miranda wyszły z
nadprzestrzeni w zakładanych miejscach, to przy odpowiednim zgraniu powinny móc odciąć tamtym drogę odwrotu. – Tak, sir – odparł Imbar. – Wychwytujemy też sygnatury napędów drugiej grupy, idącej teraz kursem zero, dwa, jeden na zero, jeden osiem. Ta grupa wydaje się liczniejsza. Zapewne Zielona Jedynka. Mniejsza to Zielona Dwójka. – Skorygować identyfikację – rozkazał Gensonne. – Odległość od Jedynki? – Trochę poniżej czternastu minut świetlnych. Gensonne przytaknął z satysfakcją. Meldunek zespołu Sidewinder był nie całkiem czytelny, zważywszy na odległość, z jakiej niszczyciele przeprowadzały rozpoznanie, ale i tak okazał się przydatny. Zwłaszcza wsparty intuicją Gensonne’a. Teraz, gdy pozycje obrońców układu zostały potwierdzone, plan mógł naprawdę wejść w fazę realizacji. Jeśli Zielona Dwójka RMN kupi opowiastkę Olvera, powinna ruszyć na ratunek i zostać szybko zniszczona przez Odina i resztę awangardy. Gdy nadciągnie tutaj druga grupa, trafi akurat na Thora i główne siły, które dołączą w tym czasie do szpicy. Jeśli nawet Zielona Jedynka spróbuje uniknąć walki i rzuci się do ucieczki, rezultat będzie taki sam, tyle że stanie się to kilka godzin później. Tak czy siak, bitwę o Manticore można już było uznać za wygraną. Llyn będzie zadowolony, a co więcej, jego przełożeni będą musieli wypłacić Volsungowi stosowną premię. Gensonne uśmiechnął się lekko, usiadł w fotelu i czekał, aż tamci złapią przynętę. – Idziemy z maksymalnym dostępnym obecnie przyspieszeniem, ale w każdej chwili możemy być zmuszeni do wyłączenia ekranów, a jesteśmy wciąż głęboko w próżni. Ktokolwiek nas słyszy, liniowiec, frachtowiec czy okręt wojenny, prosimy o podejście w celu zabrania pasażerów… Heissman skinął na łącznościowca, by przykręcił głośność. – Pierwsza? – spytał, zerkając na Belokas. – Wszystkie jednostki zgłaszają gotowość. – Ilu pasażerów możemy przyjąć według waszych ocen? Belokas wypuściła głośno powietrze. – Mówiąc między nami, to około pięciuset. Jeśli naprawdę ciasno ich upakujemy. To nie będzie luksusowa podróż. – Lepsze to niż oddychanie próżnią – zauważył Woodburn. – Na pewno – zgodził się Heissman. – Przesłać kopię ich wezwania zespołowi Aegis wraz z prośbą o pomoc. Są dalej, ale mają znacznie więcej miejsca. – Zakładając, że Leviathan wytrzyma do chwili, gdy Locatelli tutaj przybędzie – zastrzegła Belokas. – Nic na to nie poradzimy – powiedział Woodburn. – Więc ostatecznie lecimy do nich? – spytał Travis i wszyscy na niego spojrzeli. – Ma pan jakieś argumenty przeciwko temu, poruczniku? – spytał Heissman. – Poważne argumenty – dodał Woodburn. – Bo przeczucia to…
Heissman przerwał mu gestem. – Proszę kontynuować – powiedział do Travisa. – Bo coś tu jest nie tak, sir – powiedział z wahaniem porucznik, mając nadzieję, że tym razem nie wyjdzie na idiotę. Szczególnie wobec ostrzeżenia Woodburna. – Zgranie wydarzeń, ten sam wektor, w którym wcześniej zanotowaliśmy pojawienie się ducha nadprzestrzennego. I to, że lecą właśnie tutaj, zamiast spróbować dotrzeć do bardziej uczęszczanego miejsca… – Ich ekran wykazuje symptomy awarii – przypomniał Heissman. – Odczyty zaś potwierdzają, że to frachtowiec albo liniowiec, nie okręt wojenny. – Sir, mamy kurs na przechwycenie i podejście – zameldował sternik. – Przy założeniu, że Leviathan zdoła utrzymać obecne przyspieszenie. Jeśli ekran im padnie, trzeba będzie to przeliczyć. – Rozumiem. Przekazać na resztę jednostek i przyspieszyć – powiedział Heissman i spojrzał na Travisa. – I ogłosić drugi stopień gotowości – dodał. – Na wszelki wypadek. – Lecą w naszą stronę – oznajmił Imbar. – Wektor… Za wcześnie na pewność, ale chyba chcą podejść bezpośrednio do Nagflara. – Wyśmienicie – powiedział Gensonne z szerokim uśmiechem. Przeciwnik połknął haczyk. – Mamy namiar Umbriela i Mirandy? – Jeszcze nie. Ale monitorujemy obszar, w którym powinny się znajdować. Zakładając, że wyszły na pozycję, to w ciągu najbliższych dwóch godzin powinny uruchomić na chwilę napęd, żeby dokonać korekty kursu wobec celu numer jeden. Czyli Zielonej Dwójki. Gensonne pokiwał głową. Dwa dodatkowe niszczyciele mogące wziąć przeciwnika w krzyżowy ogień byłyby bardzo przydatne, ale nie miały wielkiego znaczenia dla realizacji jego planu. Nawet jeśli spóźnią się na ten pierwszy atak, przydadzą się w następnym starciu. Gdyby zaś i wtedy jeszcze ich nie było, zatrudni je w roli zwiadowców, gdy już ruszą w kierunku planety Manticore. Sprawdzą, czy na pewno nic nie zostało w próżni. Tak czy siak, każda jednostka jego zespołu miała dzisiaj zarobić na żołd. Zespół Janus był w odległości dwóch godzin lotu od Leviathana i dokonywał właśnie drobnej korekty kursu, gdy Gorgon zameldował o wykryciu sygnatur dwóch dodatkowych napędów. – Shapira mówi, że wyłapali je czystym przypadkiem – przekazała Belokas, zawisając obok Heissmana i wraz z resztą wpatrując się w nieoczekiwane i według Travisa niepokojące dane otrzymane właśnie z niszczyciela. – Nasze ekrany niemal zasłaniały ten obszar podczas zwrotu, a załoga była zajęta manewrem, więc to chyba rzeczywiście był przypadek. – Kapitan Shapira zbyt często przypisuje szczęściu to, co powinno wynikać z wyszkolenia i czujności – zauważył w zamyśleniu Heissman. – Zapisać, żeby otrzymała za to wyróżnienie. Ona i cała wachta w centrum informacji bojowej. Co my tam mamy? – Te jednostki są zdecydowanie mniejsze niż Leviathan – powiedziała Belokas. – Może małe frachtowce. Na pewno nie masowce z rudą ani nic w rodzaju tego, co zwykle tutaj lata. – Albo małe jednostki wojenne – dodał Woodburn. – Niszczyciele, lekkie krążowniki. I właśnie tam! Ciekawe, prawda?
Travis przymrużył powieki. Symbole zniknęły tak samo gwałtownie, jak się pojawiły. Całkiem jakby nieznane jednostki zakończyły jakiś manewr i czym prędzej chciały się schować w międzygwiezdnym mroku. Woodburn wyraźnie pomyślał o tym samym. – Ukrywają się, to jasne. Na dodatek, jak mogliście zauważyć, przeprowadzili ten swój manewr dokładnie w tym samym czasie, gdy dokonywaliśmy poprawki kursowej i teoretycznie mogliśmy nie zwracać uwagi na otoczenie. Z całym szacunkiem, panie komodorze, to chyba jednak nie jest misja ratunkowa. Coraz bardziej wygląda mi to na próbę inwazji. – Zgadzam się – powiedział Heissman. – Chyba jesteśmy panu Longowi winni przeprosiny. Dobra robota. – Najpewniej tak, komodorze – przytaknął Woodburn z lekkim skinieniem głowy w stronę Longa. – Wszystko sugeruje, że miał pan co do nich rację. – Dziękuję, sir – odparł Travis. Jego przełożony mógł mieć trudny charakter, ale umiał zachować się fair. – A skoro już wiemy, o co tu chodzi, to pojawia się pytanie o nasz potencjał bojowy – powiedział Heissman. – Jak to wygląda, panie Long? – Gorzej, niżby mogło, sir – rzucił Travis i zaraz pożałował swoich słów. To, że zespół Janus nie był w pełni wyposażony, wynikało z obecnych decyzji parlamentu, nie dowództwa RMN. Niemniej podobna uwaga mogła zostać łatwo odczytana jako krytyka najwyższych przełożonych. Albo i gorzej – jako krytyka własnego dowódcy. Takie wypowiedzi nigdy nie były tolerowane, zwłaszcza na mostku. Szczęśliwie Heissman nie odebrał tego w taki sposób. – Nie ma co się nad tym pastwić, poruczniku. Słuchamy pana. – I bez komentarzy – dodała surowym tonem Belokas. – Tak, ma’am – odparł Travis i skrzywił się lekko. – Przepraszam. Mamy tylko osiemnaście pocisków, ale oba lasery, przedni i rufowy, są w pełni sprawne. Podobnie jak burtowe wyrzutnie pocisków. Jedno z czterech działek automatycznych ma problemy z chłodzeniem, ale technicy już nad tym pracują. Zapas amunicji do nich wynosi około sześćdziesięciu procent. Mamy też dziewiętnaście antyrakiet. – A inne jednostki? – spytała Belokas. – Gorgon ma osiem pocisków, Hercules i Gemini po cztery. Ich systemy defensywne mają mniej więcej podobne możliwości jak nasz. – Ile z tych pocisków to ćwiczebne? – spytał Heissman. – Chwilę, nie ściągałem tych danych – powiedział Travis. – Nie myślałem, że będą potrzebne. – Każdy z nich wygląda jak prawdziwy, nawet jeśli zasadniczo jest niegroźny – zauważył Heissman. – Ile ich jest? – My mamy dwa, Gorgon też dwa, Hercules i Gemini po jednym – wyliczył Travis bez przekonania. Bo co komu po pocisku bez głowicy bojowej…? Te wątpliwości musiały jakoś odbić się na jego twarzy, gdyż Heissman i Woodburn
równocześnie nagrodzili go lekkimi uśmiechami. – Blef też ma swoją wartość, poruczniku – powiedział komandor. – W najgorszym razie taki pocisk zmusi przeciwnika do zmarnowania kilku antyrakiet czy pocisków z działek. W najlepszym może naruszyć kadłub dowolnej jednostki, jeśli zahaczy ją swoim ekranem – dodał i uśmiech zniknął z jego twarzy. – Tak więc jesteśmy niedozbrojeni, z niepełną załogą i nawet z Aegisem lecącym tutaj całą mocą reaktorów nie możemy liczyć na szybkie wzmocnienie. Jakieś propozycje? – Najbezpieczniej byłoby się wycofać – stwierdził z wahaniem Woodburn. – Nasz kulawy liniowiec może być naprawdę wszystkim, nawet krążownikiem liniowym. Albo pancernikiem. Nie stwierdzimy tego, aż będziemy za blisko, żeby się oderwać. – Wskazał na ekran. – No i mamy te jednostki bawiące się z nami w chowanego. W dobrych miesiącach mamy do dwóch gości, a tutaj nagle zjawia się trzech, i to tego samego dnia. I na domiar wszystkiego ich manewry okazują się skoordynowane… – Sugerujesz więc zawiadomienie dowództwa i zawrócenie w kierunku Aegisa? – spytał spokojnie Heissman. – Powiedziałem tylko, że tak byłoby najbezpieczniej – poprawił go Woodburn równie spokojnym głosem. – Ale nie płacą nam za szukanie bezpiecznych kątów. Mamy szukać kłopotów, a gdy je znajdziemy, poradzić sobie z nimi. – Czyli lot wprost w paszczę bestii? – zapytała Belokas. – Właśnie – przytaknął Woodburn. – Ale proponowałbym też, żeby Gorgon został trochę z tyłu za nami i korwetami. Nie za bardzo, bo wtedy nasi przyjaciele od razu się zorientują i zaczną coś podejrzewać. Akurat tak, by zagwarantować łączność między nami, gdy uruchomimy już osłony burtowe. – Zacisnął na moment wargi. – Jest szansa, że zdoła utrzymać się tam na tyle długo, żeby wysłać do naszych pełen raport z przebiegu walki. Travis przełknął ciężko ślinę. Sprawa była jasna. Woodburn nie oczekiwał, że Casey i jego dwie korwety zdołają przetrwać to starcie. Z drugiej strony, Janus był tutaj właśnie po to, żeby walczyć. – Pierwsza? – spytał Heissman. – Zgadzam się z komandorem Woodburnem – odparła oficjalnym tonem Belokas. – Dobrze zatem – stwierdził podobnym głosem kapitan. – Przekazać to na pozostałe jednostki i niech będą gotowe na dalsze rozkazy. Albert, przygotuj propozycję kursową dla Gorgona i schemat naszego szyku do walki. Pierwsza, pozostajemy w drugim stopniu gotowości, ale uprzedź załogę, że w każdej chwili może zostać podniesiony do pierwszego. Jeśli mamy na pokładzie jakieś zapasowe głowice, niech technicy zaczną je montować na pociskach ćwiczebnych. – Tak, sir. – Woodburn skinął na Travisa. – Proszę ze mną, poruczniku. Mamy trochę do zrobienia. – Puścił uchwyt i odpłynął w stronę drzwi. Travis podążył za nim. Dzięki długiej praktyce nie obijał się o przełożonego, chociaż prawie deptał mu po piętach. – Można pytanie, sir? – Chcesz spytać, dlaczego Gorgon, a nie któraś z korwet?
– Tak – potwierdził Travis z lekką tremą. – Gorgon ma więcej pocisków, lepszy pancerz i silniejsze pola burtowe. W walce byłby z niego większy pożytek. – Ma też rufowe działko – przypomniał mu Woodburn. – Jeśli zostanie samotnie na placu boju i będzie musiał uciekać, będzie miał większe szanse poradzić sobie z nadlatującymi od rufy pociskami. Travis przytaknął i dziwna myśl przebiegła mu przez głowę. Dziwna i nieprzyjemna. Taktycznie decyzja Woodburna była bez zarzutu, ale i tak mogło tu być ważne coś jeszcze. Na pokładzie Herculesa służył podporucznik Richard Winton, aktualny następca tronu. Względy polityczne nakazywałyby właśnie tę korwetę wyznaczyć do pozostania na tyłach i zapewnienia łączności. Jednak Heissman zdecydował inaczej. Wyraźnie kierował się tylko względami taktycznymi. I zdaniem Travisa tak właśnie być powinno. Niemniej taki ciąg myśli prowadził do kolejnego i jeszcze mniej sympatycznego wniosku. Casey też miał rufowe działko i do tego rufowy laser, co dawało mu największą szansę przetrwania ze wszystkich czterech jednostek zespołu. Gdyby chodziło jedynie o zebranie informacji o przeciwniku i ucieczkę, to właśnie on powinien zająć miejsce w ariergardzie. Natomiast podczas walki różnica mogła być niewielka albo zgoła żadna, zależnie od tego, jakie właściwie jednostki czaiły się za rzekomo niesprawnym liniowcem. Ciekawe, czy Heissman pomyślał także o tym. Albo Woodburn czy Belokas. Zapewne nie. Byli dowódcami i zamierzali skierować swój okręt do walki niezależnie od tego, co mogło się z nim stać później. Niemniej Travisowi przyszło to do głowy. Czy to znaczyło, że był tchórzem? Może Leviathan naprawdę był uszkodzonym liniowcem. Może istniało jakieś logiczne i całkiem niegroźne wytłumaczenie obecności tych dwóch ukrywających się jednostek. Może był to tylko jakiś przedziwny zbieg okoliczności, z którego będą się kiedyś śmiać przy piwie. Ale jeśli nie… Jeśli nie, Royal Manticoran Navy miała po raz pierwszy sprawdzić się w realnej, a nie symulowanej bitwie. Kiedyś, jeszcze na Phoeniksie, Travis zastanawiał się czasem, jaki wpływ miałoby takie zdarzenie na pełną samozadowolenia beztroskę, która zdawała się tak powszechnie występować w Gwiezdnym Królestwie. Wyglądało na to, że niebawem się dowie. – Gotowość bojowa! – Głos kapitana Hagrosa rozbrzmiał w głośniku dziobowego przedziału impellerów. – Gotowość bojowa dla wszystkich stanowisk. Powtarzam, gotowość bojowa dla wszystkich stanowisk. – Kurna mać – mruknął pod nosem bosman Labatte i dopiero potem spojrzał na siedzącego obok Richarda. – Przepraszam, sir. – Wszystko w porządku – odparł podporucznik Winton, czując nieprzyjemny skurcz w brzuchu. Gotowość bojowa. Czyli na poważnie. Grupa Janus, HMS Hercules i podporucznik Richard Winton wyruszali na wojnę. To było szaleństwo. Royal Manticoran Navy od blisko stu lat nie brała udziału w żadnej walce. Nikt, od admirała Locatellego począwszy, nie miał w tej materii najmniejszego
doświadczenia. A to znaczyło, że czekała ich nauka. Na ostro i w przyspieszonym tempie. Dzisiejszy dzień mógł zadecydować o przetrwaniu Gwiezdnego Królestwa. – Sir? – Jestem, bosmanie – odparł Richard, odpędzając lęki i wątpliwości. Miał coś do zrobienia dla swojego kraju, który przecież na niego liczył. Co więcej, ojciec liczył na niego jeszcze bardziej. Nie mógł ich zawieść. – Włącz raz jeszcze diagnostykę impellerów i osłon burtowych – rozkazał. – Zacznij od tej kapryśnej dwójki. Ustal, jaki podzespół może najprędzej nawalić, i pościągaj części zamienne, żeby mieć je pod ręką. – Możemy nie mieć wszystkich – zauważył Labatte. – Z pewnością – mruknął całkiem bez humoru Richard. – Ale to znaczy, że będziemy musieli poradzić sobie z tym, co mamy. – Jasne – odparł Labatte. – To się nazywa ironia losu, prawda? Gdyby Breakwater zabrał Herculesa, zamiast, powiedzmy, Taurusa, siedzielibyśmy teraz na dole. Zamiast szykować się na bohaterską śmierć, pomyślał Richard. – Mamy szczęście – powiedział głośno. – Musimy odeprzeć inwazję. – Jak najbardziej, sir – zgodził się Labatte. – Mamy wynik diagnostyki. Tutaj jest lista słabych ogniw. Złapię Nathana i zaczniemy zbierać rezerwę. – Dobrze. Daj mi znać, gdybym był potrzebny.
Rozdział XIX To była ta chwila. Gensonne ostatni raz przebiegł spojrzeniem po ekranach na mostku Odina. Razem z Tyrem byli już na pozycjach do walki. Oba krążowniki liniowe były ustawione jeden „nad” drugim w odległości tysiąca kilometrów, co dawało im optymalne pola ostrzału dla pocisków i działek. Dwa ciężkie krążowniki, Copperhead i Adder, znajdowały się tysiąc kilometrów z przodu oraz trochę ponad i poniżej większych braci, by chronić ich w razie potrzeby ogniem antyrakiet. Piętnaście tysięcy kilometrów przed krążownikami i tysiąc kilometrów z prawej niszczyciel Ganymede strzegł flanki zespołu. Idealnie byłoby mieć Phobosa w analogicznej pozycji na lewej flance, ale wobec zwykłych kłopotów z łącznością, występujących po uruchomieniu osłon burtowych, lepiej było pozostawić go z tyłu, gdzie mógł służyć jako przekaźnik. W ogniu walki każde zaburzenie przepływu informacji, nawet najkrótsze, mogło mieć katastrofalne skutki. Jedynym sposobem, aby tego uniknąć, było utrzymywanie jakiejś jednostki w rufowej ćwiartce, skąd mogła wyłapywać sygnały i przekazywać je dalej ku antenom na nieosłoniętych ekranami oraz polami partiach kadłuba. Poza tym do tej potyczki nie potrzebowali zespołu w pełnym składzie. W zasadzie Odin i jeden krążownik powinny wystarczyć, żeby załatwić te cztery niewielkie jednostki, które znajdowały się już całkiem blisko. I tak pewnie żadna z nich nie zdoła nawet zadrapać farby na kadłubach okrętów Volsungu. Z drugiej strony, zdecydowana przewaga miała swoje dobre strony. Jeśli było coś lepszego niż łatwe zwycięstwo, było to łatwe i szybkie zwycięstwo. W przypadku drugiej grupy powinno pójść dokładnie tak samo. Gensonne włączył mikrofon. – Admirał do wszystkich jednostek – powiedział. – Pogotowie bojowe. Meldować status. Przez chwilę nic się nie działo, a potem zaczęły napływać meldunki. Oczywiście w poprawnej kolejności. Najpierw na zielono zapalił się symbol Odina, potem Tyra. Copperhead… Gensonne przymrużył powieki. Zostały jeszcze dwa czerwone punkty. – Kapitanie Imbar? – To ich dolne działko – odezwał się Imbar ze stanowiska łączności. – Prawoburtowy sensor się rozkalibrował. Pracują nad tym. Gensonne zaklął bezgłośnie i spojrzał ponownie na tablicę statusów, gdzie już tylko Copperhead jarzył się na czerwono. Dać mu jeszcze kilka minut? Jednostki Manticore wytracały prędkość, ustawiając się rufami do Volsungu. Jeśli Gensonne nakazałby teraz Naglfarowi zwiększenie przyspieszenia, tamci zareagowaliby pewnie gwałtowniejszą
deceleracją, co odsunęłoby trochę bliski już moment, w którym ich sensory mogłyby dostrzec ukryte za frachtowcem okręty wojenne. Admirał się wyprostował i poczuł, jak wystający ponad kryzę hełmu kołnierz munduru ociera mu szyję. Też sytuacja. Z drugiej strony, i bez Copperheada mieli wystarczającą przewagę. Na dodatek znacznie liczniejsza Zielona Jedynka zbliżała się coraz bardziej. Im dłużej będą marudzić z pierwszym zespołem, tym mniej czasu zostanie im na rozpracowanie kolejnego przeciwnika i ponowne uzbrojenie wyrzutni. Pierwszy cel był już niemal w zasięgu. Nadeszła chwila, by tamci zginęli. – Przekazać Copperheadowi, by pracowali dalej nad usunięciem awarii – warknął do Imbara. Potem ponownie włączył mikrofon. – Do wszystkich: włączyć ekrany. Heissman odesłał Belokas i Woodburna na chwilę z mostka, by trochę odetchnęli, i to Travis siedział przy konsoli taktycznej, gdy nadszedł ten moment, na który wszyscy czekali. Tyle że rzeczywistość okazała się znacznie gorsza, niż mogli się spodziewać. – Nowy kontakt! – zawołał Rusk od stanowiska rozpoznania, w pół słowa kończąc wszystkie szemrane rozmowy na mostku. – Łącznie sześć jednostek na kursie przechwycenia, przyspieszenie dwieście piętnaście g. Do granicy zasięgu pocisków zostało około szesnastu minut. – Do wszystkich, zwiększyć akcelerację do dwóch kilometrów na sekundę, ogłosić alarm bojowy – powiedział Heissman do mikrofonu. Jego spokojny głos mocno kontrastował z biciem serca Travisa. – Panie Long? Porucznik pomacał ukradkiem hełm skafandra przypięty z boku jego konsoli. Jego obecność zwiększała odrobinę poczucie bezpieczeństwa. – Potwierdzam sześć jednostek w zespole – powiedział, przebiegając spojrzeniem wyświetlacze z analizą komputerową napływających danych. Jedną z wielu zasad, które Woodburn wpoił mu w ostatnich tygodniach, był odruch analizowania sytuacji bez czekania na to, co powie komputer. – Moc ekranów sugeruje, że dwie z tych jednostek to krążowniki liniowe. Do tego dwa ciężkie krążowniki i dwa lekkie krążowniki albo niszczyciele. Jeden z tych ostatnich znajduje się z tyłu na pozycji przekaźnikowej. – Co ostatecznie potwierdza, że mamy przed sobą zgrupowanie floty – zauważył Woodburn znad ramienia Travisa. Porucznik obejrzał się na oficera taktycznego, który unosił się tuż za nim i przesuwał chłodnym spojrzeniem po wyświetlaczach. – Tak, sir – powiedział, sięgając do zapięć pasów. Ku jego zdumieniu Woodburn gestem kazał mu pozostać na stanowisku. – Jakieś domysły co do pochodzenia albo typów? – spytał Heissman. – Nie, sir – odparł Woodburn, zawisając obok Travisa. – Ale ustawienie krążowników liniowych i pozycja ciężkich krążowników wskazują na wyszkolenie zgodnie z solarną doktryną.
– Co jeszcze niczego nie przesądza – zauważyła Belokas, podpływając do swojego stanowiska. – Wielu z niej korzysta. – Może będą tak uprzejmi i sami nam powiedzą – zastanowił się głośno Heissman. – Teraz cisza, patrzeć tylko i słuchać. – Wyciągnął dłoń i włączył mikrofon. – Do niezidentyfikowanych jednostek, mówi komodor Rudolph Heissman z Royal Manticoran Navy. Proszę o identyfikację i podanie powodu, dla którego znaleźliście się w przestrzeni kontrolowanej przez Gwiezdne Królestwo Manticore. Cisza trwała jakieś piętnaście sekund, bo tylko tyle było trzeba, by wiadomość przebiegła w obie strony. Dowódca przeciwnika musiał oczekiwać wywołania i miał przygotowany tekst. – Witam, komodorze Heissman – rozległo się basowo z głośników na mostku. Travis pojrzał na monitor łączności. Wypełniał go teraz obraz twarzy mężczyzny o bladej skórze, typowej dla kogoś, kto rzadko wychodził na słońce. Miał niebieskie oczy i sardonicznie wykrzywione usta. Po zmarszczkach Travis ocenił, że grymas musiał być częsty i odzwierciedlał najpewniej cechę charakteru. Miał jasne włosy przystrzyżone w wojskowym stylu. Poniżej brody widać było kołnierz kurtki mundurowej wystający ponad kryzę skafandra. – Stalowoszary kołnierz, czarne obszycie – szepnął Woodburn. Travis pokiwał głową, wprowadzając już tę informację do kompa, by porównać ją z danymi z archiwum. – Moje nazwisko i pochodzenie nie mają znaczenia – powiedział mężczyzna. – Na potrzeby tej rozmowy przedstawię się jednak jako admirał Tamerlane. Co do powodu mojej obecności, to z przykrością muszę wyznać, że moim zadaniem jest zniszczenie pańskiego zgrupowania floty. Niemniej jestem gotów podyskutować o warunkach waszej kapitulacji. Jeśli uznacie tę propozycję za interesującą, możecie potwierdzić to, wyłączając napęd i przygotowując się do przyjęcia oddziałów abordażowych. Przechylił lekko głowę, ukazując przy tym osobliwe insygnia na wyłogu kołnierza. Była to kometa z zakrzywionym ogonem i gwiazdą wewnątrz półkola. Travis dodał to do wyszukiwanych haseł. – Oczywiście ta oferta będzie aktualna przez ograniczony czas – dodał Tamerlane. – Z tego, co widzę, wejdziecie w zasięg pocisków za jakieś osiemnaście minut. Może mniej, jeśli przerwiecie bezcelową ucieczkę i zdecydujecie się przyjąć walkę. Do tego czasu będę czekał na waszą odpowiedź. – Mężczyzna sięgnął poza kadr i obraz zniknął. – Pewny siebie, drań skubany – skomentował Heissman. – Ktoś rozpoznał jego akcent? Nikt nie odpowiedział, niektórzy pokręcili głowami. – Panie Long? – spytał Heissman. – Mundur może być solarny – potwierdził wcześniejsze domysły Travis, przeglądając rezultaty wyszukiwania. – Ale wiele flot ze światów centralnych przyjęło podobny styl umundurowania. Insygnia przypominają znak używany przez flotę Tahzeebu. – Zatem najpewniej najemnicy – powiedziała Belokas. – Zapewne – zgodził się Woodburn. – Nie wiem tylko, co chciał powiedzieć, przedstawiając się jako Tamerlane. Ten dawny był wielkim wodzem na Starej Ziemi. Ponad dwa tysiące lat temu podbił sporą część znanego świata.
– Był też uważany za geniusza wojskowości – dodał Heissman. – Zastanawiam się, o który z tych elementów bardziej mu chodziło. – Tak czy siak, to bez dwóch zdań megaloman – podsumowała Belokas. – Pewny siebie, ale chyba nie aż tak zarozumiały, żebyśmy mogli skłonić go do wyznania, co zamierza zrobić z Manticore, gdy już nas pokona. – Na pewno nie zrobi tego, dopóki nie zyska pewności, że nie zdołamy przekazać nic dowództwu – zgodził się Heissman. – A skoro o tym mowa. Ile czasu zostało do naszego spotkania z grupą Aegis? – Nadal blisko dwie godziny – powiedziała Belokas. – Możemy opóźnić walkę, obciążając nasze kompensatory do czerwonej kreski, ale nie kupimy w ten sposób dosyć czasu. I tak nie dotrą tutaj przed naszym spotkaniem z tamtymi. – A co z tym drugim zespołem? – spytał Heissman. – Nie pokazali się od ostatniej poprawki kursu – powiedział Woodburn. – Zależnie od wektora wejdą w zasięg naszych sensorów za dziesięć do dwudziestu minut. – Zatem nie sojusznicy, ale raczej kolejni wrogowie – mruknął Heissman. – W takim razie nie ma sensu odwlekać nieuniknionego. – Włączył mikrofon. – Do wszystkich jednostek, mówi komodor. Zostaliśmy zmuszeni do walki i zamierzam sprawić im najkrwawszą z możliwych łaźni. Gorgon, zostajesz na obecnym kursie i trzymasz obecne przyspieszenie. Masz zadbać, aby zapis wszystkiego, co będzie się tu działo, dotarł na Manticore. Hercules i Gemini, gotowość do skoordynowanego zwrotu pochyleniowego o sto osiemdziesiąt stopni. Wykonanie manewru na mój rozkaz. Travis zmarszczył brwi. „Zwrot pochyleniowy?” – powtórzył szeptem. Większość zwrotów, jakie dotąd widywał, polegała na odchyleniu dziobu okrętu w prawo lub w lewo, a nie na manewrach, które powodowały koziołkowanie całego kadłuba, chociaż te ostatnie pozwalały zwrócić się ku znajdującemu się z przodu przeciwnikowi nieprzebijalnym ekranem, który był jednak także trudno przenikalny dla sensorów. – Tak, zwrot pochyleniowy – potwierdził Woodburn z niejakim zrozumieniem w głosie. – Możemy wystrzelić salwę w chwili, gdy nasz opadający ekran odetnie ich skanery. Dzięki temu nie dostrzegą błysku odpalenia. Nim wykonamy obrót, pociski będą już czekały w próżni, gotowe skierować się na wybrany przez komodora cel. Travis przytaknął. Casey miał elektromagnetyczne wyrzutnie, które odpalały pociski bez zdradzieckiego błysku, ale obie korwety stosowały tradycyjne rakiety chemiczne dla wyrzucenia pocisków na odległość konieczną dla bezpiecznego uruchomienia ich ekranów. Jeśli zespół zdołałby wystrzelić salwę całkiem niepostrzeżenie, zyskałby chociaż chwilową przewagę. – Rozpocząć zwrot! – rozkazał Heissman. – Gotowość odpalenia pocisków. Po dwa z każdej korwety, cztery od nas. Także na mój znak. Travis spojrzał na ekran taktyczny. Cały zespół wykonywał jednoczesny zwrot, odsadzając się tym samym przed Gorgona poprzez zmniejszenie deceleracji. Przeciwnik zbliżał się więc znacznie szybciej i poniekąd zyskiwał na tym manewrze. Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni musiał zająć około dwóch minut. – Odpalenie na mój znak – powiedział cicho Heissman ze spojrzeniem wbitym w ekran
taktyczny. – Gotowe – potwierdziła Belokas. – Cele? Kapitan wpatrywał się jeszcze chwilę w schemat sytuacji, po czym odwrócił się do Woodburna. – Jakieś propozycje, Alfredzie? – Dałbym wszystkie osiem na jeden z krążowników – powiedział oficer. – Ich szyk sugeruje, że krążowniki liniowe liczą raczej na osłonę ze strony krążowników niż na własne antyrakiety. Jeśli zdołamy któryś z nich wyeliminować, może uda nam się sięgnąć i dużych sztuk. – Jestem pewna, że admirał Locatelli byłby wdzięczny za niejakie osłabienie tych gości – dodała sucho Belokas. – Popieram Alfreda. Heissman spojrzał na Travisa. – Panie Long? Porucznik zerknął raz jeszcze na ekran taktyczny. Trzy małe jednostki przeciwko sześciu… – Ja dałbym po cztery na każdy z krążowników, sir. – Powód? – Jeśli to są najemnicy, mogą dysponować okrętami różnych typów o niezunifikowanych możliwościach. Obserwacja, jak radzą sobie w obronie, może podpowiedzieć, jak najlepiej ich zaatakować. Przy zaatakowaniu dwóch jednocześnie uzyskamy te dane szybciej. – Alfredzie? – spytał Heissman. – Wolałbym przyłożyć mocniej jednemu – odparł Woodburn. – Szczerze mówiąc, sir, nie zdołamy przecież odpalić zbyt wielu salw. Powinniśmy koncentrować je na celach, które mamy szansę zniszczyć. – Możesz mieć rację – zgodził się Heissman. – Ale pan Long też ma rację. Przede wszystkim musimy zdobyć jak najwięcej informacji o przeciwniku, tak dla nas, jak i dla admirała Locatellego. Sądzę, że warto zaryzykować. – Włączył mikrofon. – Hercules i Gemini. Każdy odpala po jednym pocisku do każdego z prowadzących krążowników. My damy im jeszcze po dwa. – Nagrodził Travisa lekkim uśmiechem. – Zobaczymy, jak admirał Tamerlane radzi sobie w tańcu. Gdy obudzona raptownie i wciąż jeszcze półprzytomna Metzger dotarła na pełen bardzo zajętych ludzi mostek HMS Invincible, ruszyła między stanowiskami i ogarniając spojrzeniem ekrany, starała się odgadnąć, dlaczego komandor McBride ogłosił alarm bojowy. Po chwili zrozumiała. Sześć kontaktów. Wszystkie leżały na kursie na Manticore. Sześć jednostek. A drogę zagradzały im tylko cztery okręty Zielonej Jedynki. – Meldować – rozkazała cicho, mijając Locatellego i wyhamowując obok stanowiska dowódcy. – Ten duch wykryty kilka godzin temu przez Janusa okazał się formacją sześciu obiektów – powiedział ponurym głosem McBride, odpinając pasy i unosząc się z fotela. – Na razie brak
identyfikacji. Janus jest zbyt daleko na przekaz w rozsądnym czasie, my nie widzimy stąd szczegółów. Ale już sama moc ekranów sugeruje, że chodzi o okręty. – Wskazał na monitor. – Admirał zarządził Zulu. Zulu, powtórzyła w myślach Metzger, zajmując swój fotel. Zulu. Najgorszy możliwy scenariusz spośród wszystkich zatwierdzonych przez Locatellego wariantów. Coś, czego Metzger nie spodziewała się usłyszeć. Ani teraz, ani nigdy. Inwazja. Boże, dopomóż nam. – Zwiększyliśmy przyspieszenie do jeden przecinek dziewięć – powiedział McBride. – Ale i tak minie ponad godzina, nim cokolwiek będziemy mogli zrobić. – Rozumiem – odparła Metzger i skrzywiła się. Takie przyspieszenie oznaczało wykorzystanie prawie dziewięćdziesięciu czterech procent mocy siłowni. Całe dziewięć procent powyżej granicy bezpiecznej pracy kompensatorów. Niemniej dzięki temu dotrą szybciej w rejon walki. Czy cokolwiek dzięki temu zyskają, to już inne pytanie. Jedno z podejść taktycznych sugerowało, że dwa zgrupowania idące ku sobie z dużą prędkością nie powinny w ogóle hamować, tylko wykorzystać wszystkie wyrzutnie do oddania jednej zmasowanej salwy do przeciwnika. Oczywiście z nadzieją, że ktoś zostanie żywy, żeby potem pozbierać rozbitków. Ale tym razem to nie byłaby dobra opcja. Ich zadaniem było zagrodzić najeźdźcom drogę na Manticore i wytrwać jak najdłużej. Z Zieloną Dwójką albo samotnie. A to oznaczało, że chociaż teraz gnali na złamanie karku, i tak będą musieli stracić potem sporo czasu na wyhamowanie. Żeby zmusić przeciwnika do podjęcia klasycznej walki pozycyjnej. Dwójka stawi mu czoło jako pierwsza. Cztery okręty przeciwko sześciu, przy czym po stronie Manticore najcięższą jednostką był lekki krążownik. Casey. Na którym służył obecnie Travis Long. Metzger osobiście się napracowała, żeby tam właśnie go przydzielono. Ale to nie była dobra chwila na pielęgnowanie poczucia winy. Podobnie jak nie była to chwila na poddawanie się strachowi. To musiało poczekać. McBride ulotnił się do centrum informacji bojowej, niemniej obok stanowiska dowódcy pojawiła się oficer taktyczna, porucznik komandor Perrow, zmierzająca pospiesznie na swoje miejsce. – Perrow, proszę o opis statusu wszystkich systemów celowania – powiedziała Metzger. – Oraz listę stanu systemów uzbrojenia całego zespołu Aegis. Chcę wiedzieć, co mamy i czego nie mamy. Zwłaszcza to drugie. Trzy najbliższe jednostki Manticore zakończyły zwrot, dość niezwykły zresztą, bo pochyleniowy, i znowu ustawiły się nieosłoniętymi dziobami do okrętów Volsungu. – Gotowość na wyrzutniach! – zawołał Gensonne. Już zdecydował, że pierwsza salwa będzie dla Caseya. Telemetria Odina mogła kontrolować tylko sześć pocisków jednocześnie i chociaż w zwykłych okolicznościach wolałby skierować na lekki krążownik cięższą nawałę, na razie chciał się przekonać, jak tamci poradzą sobie z takim stosunkowo lekkim atakiem. –
Salwa od jedynki do szóstki, cel… – Pociski! – rzucił Imbar. Oczywiście, że pociski, pomyślał w pierwszej chwili Gensonne. Zaraz będziemy strzelać. Nagle jednak zrozumiał i poderwał głowę, by spojrzeć na ekran. Tamci odpalili pierwsi. Osiem pocisków, na razie z wyłączonym napędem i względnie niewielką prędkością. Admirał otworzył usta, żeby domagać się od Imbara wyjaśnień, skąd te rakiety wzięły się tak nagle i dlaczego tak sobie wiszą w próżni… W tej samej chwili cała ósemka włączyła ekrany i runęła w kierunku zespołu Volsungu. – Skąd one się, u diabła, wzięły? – warknął Imbar. – To ten zwrot – powiedział Gensonne, który w końcu zrozumiał. Spojrzał na wyświetlacz podający czas dojścia do celu. Pokazywał sto osiemdziesiąt trzy sekundy. – Wystrzelili, gdy ekrany na chwilę zasłoniły wyrzutnie. – Sprytne – mruknął Imbar. – Bardzo – dodał ponuro Gensonne. – Ale w sumie żadne zmartwienie. My też potrafimy być sprytni. Tyle że przez najbliższe sto kilka sekund nie mieli po temu szans. Sześćdziesiąt sekund przed kontaktem z pociskami Copperhead i Adder powinny wystrzelić antyrakiety. Czterdzieści pięć sekund później otworzyć ogień z działek do tych pocisków, które by jeszcze ocalały. Ale na razie nie wiedzieli, na którą jednostkę nakierowana była ta salwa. Frustrująca sytuacja. Można było tylko przypuszczać, że jeśli Heissman znał się choć trochę na rzeczy, skierował salwę na jeden z czołowych krążowników. Może na oba. Kompetentny oficer flagowy powinien się już połapać, że to ciężkie krążowniki były odpowiedzialne za odpalanie antyrakiet, i jeśli ktoś chciałby trafić Odina albo Tyra, najpierw musiał zneutralizować ich osłonę. Cóż, niech próbują. Ciężkie krążowniki miały pełen zapas antyrakiet i jeśli Heissman chciał marnować swoje pociski na testy, to tym lepiej… Chyba że… Gensonne zaklął i spojrzał na tablicę statusów. Nadal widniały tam czerwone punkty informujące o niesprawności dolnego działka Copperheada. Jeśli któryś z pocisków nadleci akurat z tej strony… – Do wszystkich, na mój znak zmniejszyć przyspieszenie. – Spojrzał znowu na ekran taktyczny. Istniały dwie możliwe reakcje na podobne zagrożenie. Copperhead mógł albo obrócić się na prawą burtę, by ustawić się sprawnymi czujnikami do pocisków, albo obrócić się wokół osi podłużnej, by odgrodzić się od nich ekranem. Tyle że skoro leciał w zespole, a zespół przyspieszał, rozbiłoby to formację. Aby temu jakoś przeciwdziałać, należało zmniejszyć przyspieszenie całego zespołu. Oczywiście dawało to przeciwnikowi chwilę oddechu, jednak trudno było sobie wyobrazić taki rozwój sytuacji, który by cokolwiek naprawdę zmienił. Owszem, ostatnia jednostka Heissmana, wyznaczona wyraźnie do zbierania i przekazywania danych, mogła w tych warunkach odsadzić się trochę bardziej od grupy, ale w sumie i dla niej było już za późno na
ratunek. Pozostałe jednostki musiałyby wykonać ponownie manewr w pionie, jeśli chciałyby coś wskórać. Ale to dałoby się od razu zauważyć i zawsze zajmowało sporo czasu. Nie, zespół Heissmana nie miał żadnej swobody wyboru. Gensonne mógł działać wedle swego uznania. – Do wszystkich, zmniejszenie przyspieszenia. Teraz. Imbar? – Wszystkie jednostki zwalniają – zameldował tamten. – Formacja utrzymana. Gensonne przytaknął i zerknął na ekran taktyczny. Copperhead wykorzystał sposobność i wykonywał już obrót na prawą burtę. Do diabła, pomyślał Gensonne. Skoro już musieli zwolnić, to w sumie marnowanie rakiet nie miało sensu. – Von Belling, dziób w dół – rzucił do mikrofonu. – Ekranem do nadciągających pocisków. – Dam radę – dobiegł go głos von Bellinga. – Powiedziałem pociski na ekran – warknął Gensonne. – Aye, aye, sir – odparł tamten z wyraźną niechęcią. – Wykonuję. Widoczny na ekranie taktycznym Copperhead pochylił dziób, chroniąc się za górnym ekranem. Jeśli przypadkiem zrobił to za późno, pomyślał Gensonne, to lepiej, żeby go te pociski dopadły, bo inaczej ja się nim zajmę. W sumie jednak nie było aż tak źle. Krążownik wykonał manewr ze sporym wyprzedzeniem, pociski zaś rozdzieliły się na dwie grupy, po cztery na każdy z krążowników. Te skierowane na Copperheada uległy nieszkodliwie dezintegracji na jego ekranie, Adder zaś poradził sobie za pomocą antyrakiet i działek. Odin też otworzył chwilę wcześniej ogień z działka, ale, jak się okazało, całkiem niepotrzebnie. Copperhead wrócił z wolna do normalnego położenia. Jeszcze chwila, a zespół będzie mógł ponownie zwiększyć przyspieszenie. Póki co, nie było żadnych przeciwwskazań do rozpoczęcia walki. – Pociski gotowe? – spytał Gensonne. – Gotowe – potwierdził Imbar. – Sześć w lekki krążownik. Ognia.
Rozdział XX Pierwszym zauważonym przez Winterfalla znakiem, że coś było mocno nie tak, był patrol czterech marines strzegący wejścia do budynku parlamentu. Dwaj gwardziści w galowych mundurach, których zwykle tam widywał, gdzieś zniknęli. Marines zaś byli uzbrojeni. W połączeniu z niespodziewanym wezwaniem Breakwatera sprawa zaczęła wyglądać poważnie, a z pewnością znacznie poważniej, niż Winterfall oczekiwał. W wielkim holu zobaczył kilku innych parlamentarzystów, ale żaden z nich nie palił się do zwyczajowej chwili rozmowy. Wszyscy dokądś się spieszyli. Pewnie do swoich gabinetów albo na spotkania z przyjaciółmi i politycznymi sojusznikami. Chociaż nie. Nie wszyscy. Przy wejściach do bocznych skrzydeł stali kolejni marines. Co tu się działo? Jakaś rewolta? Zamieszki? Zamach stanu? W gabinecie Breakwatera zastał już Yvonne Rowlandson, baronessę Tweenriver. – Wchodź, Gavinie – zawołał do niego kanclerz. Wyglądał na mocno zdenerwowanego, jakby coś dopiero co wytrąciło go z równowagi. – Właśnie otrzymałem z Ministerstwa Obrony informację, że Gwiezdne Królestwo zostało zaatakowane. Mamy próbę inwazji. Winterfall otworzył szeroko oczy i mało brakowało, żeby potknął się o brzeg dywanu. – Inwazji? – Spostrzeżono grupę sześciu kontaktów, wedle wszelkich znaków okrętów wojennych, zmierzających w stronę Manticore – powiedziała lekko drżącym głosem Tweenriver. – Rozumiem – mruknął Winterfall i nagle poczuł suchość w ustach. – Za jakieś pół godziny pałac opublikuje oficjalny komunikat – dodał Breakwater. – Do tej chwili wszyscy parlamentarzyści powinni być już poinformowani. Burgundy zwoła sesję nadzwyczajną. – Rozumiem – powtórzył Winterfall. Breakwater starał się panować nad głosem, ale w jego oczach czaił się taki sam strach, jaki paraliżował Tweenriver. Tyle że kanclerz miał więcej powodów do obaw, poza naturalnym lękiem, że inwazja się uda i zakończy istnienie Królestwa Manticore. To on był przez lata niestrudzonym rzecznikiem osłabiania Royal Manticoran Navy. To on oraz jego sojusznicy stali za odbieraniem marynarce wojennej okrętów, ludzi i środków na zakup uzbrojenia. A teraz tak podkopywana przez niego RMN była wszystkim, co mogło ocalić królestwo. Czary goryczy dopełniała pewność, że nawet jeśli jakimś cudem uda się odeprzeć najeźdźców, kariera Breakwatera i tak dobiegnie końca.
Podobnie zresztą jak zapewne Winterfalla. Spośród wszystkich sojuszników kanclerza to właśnie on był najbardziej znany. To on firmował wiele pomysłów pryncypała. – Zaprosiłem cię tutaj przed oficjalnym spotkaniem, żeby ci przekazać, że pierwszym naszym zespołem, który napotka przeciwnika, jest Zielona Dwójka – powiedział Breakwater. – Tak zwany zespół Janus. Jej flagową jednostką jest lekki krążownik Casey. – Przerwał na chwilę. – Może nie wiesz, ale twój brat służy właśnie na Caseyu. Winterfall przez chwilę patrzył na kanclerza, jakby nic nie zrozumiał, a potem coś ścisnęło go w piersi. Ależ tak. W politycznym zamęcie całkiem zapomniał o swoim bracie. – To pewne, że on tam jest? – spytał, przeklinając się w duchu, że dał się zaskoczyć. Kanclerz miał rację. Naprawdę nie miał pojęcia, co porabiał jego brat. Zupełnie nie śledził jego kariery. A teraz Travis miał stawić czoło zespołowi znacznie liczniejszemu niż jego zgrupowanie. Co znaczyło, że miał niebawem zginąć. Dziesiątki obrazów przemknęły nagle przed oczami Winterfalla. Matka i chwila, gdy będzie musiał powiedzieć jej o śmierci brata. Nawet jeśli zdawała się już od dawna nie zwracać uwagi na syna. Jego ostatnie spotkanie z Travisem, jakieś trzy, a może cztery lata temu? Krótkie, z niewiele znaczącą rozmową przy lunchu. Nie posiedział z nim dłużej, bo spieszył się na kolejne głosowanie nad jakąś ustawą. Cholerną ustawą, której teraz już nawet nie pamiętał i która na pewno nie miała żadnego znaczenia dla przyszłości Gwiezdnego Królestwa. Parę razy myślał potem, żeby umówić się z Travisem, gdy brat znajdzie się akurat na Manticore, ale jakoś nigdy się do niego nie odezwał. Nie spieszył się, bo i po co? Obaj byli młodzi i zdrowi, a robota w RMN była równie pewną posadą jak zasiadanie w parlamencie. Będzie jeszcze masa okazji. A teraz nagle już ich nie było. I nie będzie. – Oczywiście siły Emparsu też zostały postawione w stan gotowości, ale Cazenestro kazał im się nie ruszać – dodał Breakwater takim tonem, jakby chodziło o mało istotny drobiazg. – Nasze załogi nie mają większego pojęcia o walce i żadna z jednostek nie jest dość blisko, żeby na czas dotrzeć w rejon walki. Chociaż jeśli tamci zaatakują także Gryphona, Empars będzie starał się pomóc. – Tak – mruknął Winterfall. – Na razie meldunki są mało precyzyjne – kontynuował Breakwater. – Ale mam bezpośrednie połączenie z centrum operacyjnym. Gdyby przyszło coś nowego, zaraz mi przekażą. Jeśli chcesz, możesz tu poczekać, aż Burgundy nas wezwie. – Dziękuję – wydusił Winterfall przez ściśnięte gardło. – Chyba tak zrobię. – Wszystkie pociski zostały zniszczone – zameldował Rusk. – Brak trafień. – Przyjąłem – odparł Heissman. – Alfredzie? Czego się dowiedzieliśmy? – Ich systemy defensywne są chyba porównywalne z naszymi – stwierdził Woodburn, wczytując się w analizę. – Antyrakiety na krążownikach, reszta ma tylko działka. Wszystko w miarę nowoczesne. ECM też niezłe. Przynajmniej raz udało im się zmylić nasz pocisk. Może dwa razy. Nie szczędzą również amunicji do działek. – Mamy dwa odpalenia, trzysta pięćdziesiąt g, oczekiwany kontakt za sto pięćdziesiąt trzy
sekundy – zawołał Rusk. – Poprawka, już cztery pociski, te same dane. Teraz sześć. Sześć pocisków za sto czterdzieści osiem sekund. – Tych pocisków też nie oszczędzają – zauważył z przekąsem Woodburn. Travis aż się skrzywił. Sześć pocisków na cztery jednostki Manticore, które miały obronę wydolną tylko w sześćdziesięciu procentach. Woodburn musiał chyba pomyśleć o tym samym. – Nie sądzę, abyśmy mogli poradzić sobie z tyloma ptaszkami, komodorze. – Zgadzam się – odparł Heissman. – Ale musimy też zebrać trochę danych na temat ich możliwości. – Więc przyjmiemy na siebie? – spytała Belokas. – Nie całkiem – sprecyzował Heissman. – Zaczniemy zwrot na lewą burtę, niewielki, tylko kilka stopni. Chcę ustawić się do nich prawoburtową osłoną. Te, które pójdą kursem z boku, zneutralizujemy antyrakietami. W ten sposób przyjrzymy się ich możliwościom bojowym, nie ryzykując zbyt wielu trafień jednocześnie. Travis zerknął na Woodburna, czekając, aż oficer taktyczny zgłosi oczywiste zastrzeżenie: że jednak wiąże się to ze zbyt wielkim ryzykiem, zwłaszcza jeśli tamte pociski miały przewidywane właściwości penetrujące. Cztery albo pięć głowic trafiających w boczne pole osłonowe. Prosta droga do katastrofy. W zwykłych okolicznościach podobne manewry obronne były igraniem z losem. Chodziło o zawodność bocznych osłon. A co dopiero teraz, gdy zagrożenie miało więcej postaci. I tak naprawdę nie wiedzieli jeszcze, czym Tamerlane do nich strzelał. To mogły być o wiele nowocześniejsze głowice penetrujące, niedające się tak łatwo zbyć. Jednak Woodburn nie przerywał milczenia. Co było zresztą logiczne, skoro komodor już wcześniej zgodził się z Travisem, że Casey ma przede wszystkim zebrać dane o przeciwniku i pomóc w ten sposób Locatellemu odeprzeć inwazję. Pociski były coraz bliżej. Travis obserwował na ekranie, jak Belokas ustawia krążownik na ich drodze, gdy nagle coś przyszło mu do głowy. Jeśli tylko obserwacje, które poczynił przy okazji odpalenia ich pierwszej salwy, były trafne, jeśli mu się nie zdawało… Przeanalizował przebieg tamtej akcji na kompie. Tak, zgadzało się. To może zadziałać. Byłaby to chytra sztuczka, i to wymagająca idealnego zgrania czasowego, ale miałaby prawo się udać. Kondensatory wyrzutni zamruczały basowo, gdy Casey odpalał salwę antyrakiet. I w tej samej chwili Travis pomyślał, że jeśli sztuczka Heissmana nie zadziała, nie dowie się nawet, czy jego pomysł miał sens. Przy prędkości, z jaką poruszały się pociski, antyrakiety miały tylko dwie dziesiąte sekundy, by spełnić swoje zadanie. Jeśli im się nie uda albo boczne osłony nie wytrzymają… Na ekranie pojawiły się dwa jasne rozbłyski oznaczające zniszczenie dwóch pocisków. Niemal w tej samej chwili pokład drgnął gwałtownie i panującą na mostku ciszę przerwało wycie alarmów. Travis sprawdził status systemów niszczyciela. Żaden z czterech pocisków nie dosięgnął burty, ale dwa eksplodowały na mikrosekundę przed dotarciem do osłony burtowej i fala uderzeniowa przeciążyła i zapewne zniszczyła przedni generator.
– Dwójka nie działa! – zawołała Belokas ponad hałasem alarmów. – Czwórka uszkodzona, przejmuje osłonę. – Mamy ofiary – dodał z przejęciem Kebiro znad panelu łączności. – Siedem osób, stan nieznany. Sanitariusze już w drodze, załoga sprawdza resztę uszkodzeń. Travis zaklął bezgłośnie. Na każdej burcie mieli po dwa generatory, przy czym do utrzymania osłony wystarczał tylko jeden. Jednak jak wiadomo, dwoje może żyć za te same pieniądze co jeden, ale dwa razy krócej. Prawoburtowa osłona Caseya była aktywna, ale de facto działała na połowę mocy. Jeszcze jeden taki atak, a padnie. Krążowniki przeciwnika zaś zdawały się mieć całkiem spory zapas pocisków i nie próbowały ich oszczędzać. Alarmy umilkły. – Alfredzie? – spytał Heissman ze zwykłym spokojem. – Pociski podobne do naszych – powiedział Woodburn, chyba nieco bardziej spięty. – Trochę lepsze ECM, ale nasze rakiety spokojnie sobie z nimi poradziły. – To znowu sugeruje raczej najemników, nie regularną flotę – stwierdził Heissman. – A już na pewno nie jest to flota powiązana jakoś z Ligą Solarną. Oni nie używaliby tak przestarzałego sprzętu. – I to jest dobra wiadomość – odezwał się Woodburn trochę donośniejszym głosem, zawisając tuż obok Travisa. – Zła jest taka, że chyba mają spory zapas tych pocisków. – Ciekawe, na co czekają – mruknął Rusk. – Przecież to idealna chwila, by wystrzelić drugą salwę. – Pewnie jeszcze analizują dane – powiedziała Belokas. – Wyobrażam sobie, że są nie mniej ciekawi naszych możliwości niż my ich. Szukają naszych słabych punktów. A to znaczy, że jednak nie chcą marnować zbyt wiele amunicji. No i szykują się w ten sposób do walki z Aegisem. – A skoro nie możemy ich zatrzymać, chyba najlepiej zrobimy, spowalniając ich na tyle, że Gorgon da radę umknąć z jak największym zasobem informacji – stwierdził Heissman. – A przy okazji może uda nam się zadać im jakieś straty. – Wraz z korwetami mamy jeszcze dwadzieścia pocisków, plus siedem ćwiczebnych – zauważyła Belokas. – Jeśli wystrzelimy wszystkie, powinniśmy załatwić chociaż jeden z tych bliższych krążowników. – Nie zdołamy kontrolować tylu pocisków jednocześnie – przypomniał Woodburn. – Dopóki jednostki Tamerlane’a nie przyspieszają, to nie ma większego znaczenia – uznała Belokas. – Będą musieli się bronić i nawet jeśli im się uda, stracą sporo antyrakiet. Już to jest coś warte. – Ale może uda się zrobić coś więcej – powiedział Woodburn. – Pan Long ma pewien pomysł. – Sir? – spytał porucznik, obracając się ze zdumieniem w stronę przełożonego. Woodburn pokazał na ekran, gdzie jaśniała zaprogramowana przez porucznika symulacja. – Powiedz im. Travis poczuł nagłą suchość w gardle. Raptem poczuł się jak wtedy na mostku Phoeniksa,
gdy przyszło mu doradzać kapitanowi Castillowi bez choćby chwili na przemyślenie sytuacji. Niemniej Heissman nie przypominał Castilla, a gdyby kombinacja zadziałała… – Sądzę, że górny ciężki krążownik ma problemy z podkadłubowym działkiem – powiedział. – Jeśli tak, wówczas… – Skąd możemy to wiedzieć? – przerwała mu Belokas i zmarszczyła brwi. – Nawet z niego nie wystrzelili. – Niemniej przygotowując się do odparcia naszej salwy, najpierw zaczęli zwrot na prawą burtę, który jednak przerwali i ustawili się do nas ekranem – wyjaśnił Travis. – Całkiem jakby przygotowywali się do klasycznej obrony, po czym coś skłoniło ich do zmiany planu. Miałem trochę doświadczenia z opornym działkiem na Phoeniksie i to też wygląda mi na problem z tracącym kalibrację sensorem. – Alfredzie? – On może mieć rację – mruknął Woodburn. – Też sprawdziłem, rzeczywiście przerwali manewr. – Zakładając, że ma pan rację. Co wtedy? – spytał Heissman. – Z początku przyjęliśmy, że Tamerlane jest tak bystry, jak mu się wydaje – stwierdził Travis. – Jeśli tak, to też pewnie odnotował ten niedokończony zwrot i doszedł do prawidłowych wniosków. Może więc oczekiwać, że spróbujemy wykorzystać tę słabość krążownika, wystrzeliwując w niego pełną salwę. – Okręt zaś albo zaryzykuje obronę z nie całkiem sprawnym działkiem, albo zareaguje podobnie jak wcześniej, czyli pokaże nam ekran – odezwał się Woodburn, przełączając symulację na ekran dowódcy. – W drugim przypadku możemy ich zaskoczyć. Heissman wpatrywał się dłuższą chwilę w wyświetlacz, w końcu lekko się uśmiechnął. – Owszem, rozumiem. To będzie strzał na dużą odległość, ale nie mamy wyboru, trzeba spróbować i tego. – Skinął głową. – Przygotować plan salwy. – Analiza zakończona, admirale – oznajmił Imbar, wiszący u ramienia oficera taktycznego Clymesa. – Antyrakiety takie jak nasze, z zasięgiem około tysiąca trzystu kilometrów, podobny typ amunicji do działek. Gensonne uśmiechnął się lekko. Casey miał minimalnie gorsze uzbrojenie niż Copperhead i Adder. Jeśli zaś Llyn miał rację i ten krążownik był najnowocześniejszym we flocie Manticore, to by znaczyło, że duże jednostki znajdujące się w dalszym zespole, który leciał im na spotkanie, powinny okazać się łatwiejszymi przeciwnikami. I dobrze, bo mogło być znacznie gorzej. Chociaż z drugiej strony, mogło też być lepiej. Stracił masę czasu, namawiając Llyna, by dostarczył im lepszego uzbrojenia, ale ten cholerny urzędas był ciągle na nie. Powtarzał, że Volsung nie potrzebuje niczego bardziej zaawansowanego, a na dodatek Liga Solarna dałaby im popalić, gdyby coś takiego trafiło w ich ręce. To ostatnie było oczywiście zwykłym wykrętem. Axelrod Corporation była dość silna i wpływowa, by żaden z biurokratów odpowiedzialnych za egzekwowanie regulacji na temat handlu bronią nie śmiał jej podskoczyć. Llyn po prostu nie chciał, żeby jakaś banda najemników nazbyt się wzmocniła.
Ale to się zmieni, pomyślał Gensonne. Gdy tylko Llyn zobaczy, jak szybko i skutecznie załatwili tę sprawę, Axelrod na pewno będzie chciał ich mieć pod ręką i zleci Volsungowi jeszcze niejedną robotę. I Llyn mógł być pewien, że kwestia nowoczesnego uzbrojenia ponownie znajdzie się na tapecie. – Salwa gotowa, sir – oznajmił Imbar. – Przyjąłem – odparł Gensonne. Teraz ważne było pytanie, czy zebrali już wszystkie dane, które Casey mógł im dostarczyć. Jeśli tak, to należało kończyć tę zabawę. Jeśli nie, można było jeszcze trochę się z nimi podrażnić. – Pociski – oznajmił Clymes. – Po dwa z każdej korwety. Gensonne obrócił się do ekranu. Rzeczywiście, przy obu mniejszych jednostkach pokazały się rozbłyski chemicznych rakiet. Marnowanie czasu, chociaż z drugiej strony, co innego mieliby robić? – Sześć pocisków na krążownik – rozkazał. – Strzelać, gdy będziecie gotowi. Tamte pociski wyszły poza obrys ekranów korwet i włączyły własny napęd. Dwa pociski z każdej korwety. A nic z krążownika? Gensonne zmarszczył brwi. Czyżby Casey został tak mocno uszkodzony, że nawet system wyrzutni oberwał? Llyn wspomniał, że jednostka była miejscowego projektu. Może konstruktorzy popełnili mimowolnie jakiś błąd, który teraz dał o sobie znać? – Kolejne rozbłyski – przerwał mu Clymes. – Po jednym przy każdej korwecie. – I ciągle nic z Caseya? – Nic, sir. To nie miało sensu, chyba że krążownik naprawdę stracił zdolność odpalania pocisków. Niewątpliwie cenna informacja, zwłaszcza jeśli inne jednostki Manticore mogły być obciążone podobną słabością. Chociaż tak naprawdę nie miało znaczenia, które okręty teraz strzelały, a które nie. Bardziej intrygował go fakt, że przeciwnik próbował tej samej sztuczki co wcześniej i łatwo można było się domyślić, kogo zamierzał teraz zaatakować. Heissman musiał być dobrym obserwatorem i nieumiejętny manewr von Bellinga nie uszedł jego uwagi. Tamci już wiedzieli, gdzie jest słaby punkt krążownika. Co właściwie też nie było problemem. – Nakazać Copperheadowi ustawić się ekranem do przeciwnika – powiedział do Imbara. – Adder przygotuje antyrakiety, reszta gotowość na działkach. Poczekał na potwierdzenie przyjęcia rozkazów i skupił uwagę na sześciu pociskach mknących w stronę jego formacji z przyspieszeniem trzech tysięcy pięciuset g. Ich czas lotu wynosił minutę i piętnaście sekund, przy czym czterdzieści sekund wcześniej powinny albo skręcić na Copperheada, albo się rozdzielić, by zaatakować także Addera. Wtedy się okaże, czy rzeczywiście dostrzegli słabość krążownika, czy też może Heissman znał tylko jedną sztuczkę i nie umiał nic więcej. Co byłoby żałosne, ale przecież możliwe. Manticore zbyt długo cieszyło się pokojem. O wiele za długo. Wojna czyni mężczyzn silnymi i przebiegłymi, pokój uczy ich rozlazłości.
Naturalne prawo, iż lepiej przystosowany ma największe szanse przetrwania, nie działa wtedy tak, jak powinno, i to są skutki. Czy właśnie dlatego Axelrod wybrał Manticore na cel swojej operacji? Może szukali takiego właśnie układu i doszli do wniosku, że nikt nie zwróci większej uwagi, jeśli na tej zapadłej prowincji dojdzie nagle do zmiany rządów? Jeśli tak, to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Z drugiej strony, korporacja spała na pieniądzach. Jeśli chcieli ich trochę zmarnować na ustanowienie własnego królestwa, nikt nie mógł im tego zabronić. Copperhead dokończył manewr, ustawiając się górnym ekranem do nadlatujących pocisków. Te wciąż trzymały formację, a ich kurs nie zdradzał, dokąd właściwie zmierzają. Cokolwiek Heissman kombinował, musiał chyba pogodzić się z losem i wiedział, że nie wyjdzie z tego żywy. Zapewne wymyślił sobie, że będzie nękał Volsung pociskami, żeby zmusić przeciwnika chociaż do marnowania amunicji… Gensonne znowu spojrzał na ekran i lekko przymrużył powieki. Tamci wystrzelili sześć pocisków, Clymes zresztą to potwierdził. I na wyświetlaczach też widać było sześć sygnatur ekranów. Tyle że te sygnatury napędów były trochę zbyt silne. Dlaczego? Adder wystrzelił rój antyrakiet, które rozeszły się, tworząc stożek zniszczenia, mający ochronić odległe o tysiąc kilometrów krążowniki liniowe… Gensonne poczuł nagły przypływ adrenaliny. Stożek był tylko jeden, podczas gdy dopiero konfiguracja dwóch takich stożków dawała ciężkim jednostkom skuteczną ochronę. Zwrócony ekranem do nieprzyjaciela Copperhead nie wystrzelił swoich antyrakiet. Sensory nadal nie pokazywały niczego szczególnie podejrzanego, nie odnotowały też zmiany kursu pocisków. Jednak Gensonne był wojownikiem i miał instynkt, któremu zawdzięcza się nieraz przetrwanie. On to krzyczał teraz wielkim głosem, że dzieje się coś złego, i był bardziej przekonujący niż wszystkie możliwe odczyty. Ta salwa nie była wymierzona w Copperheada. Szła na Odina. – Uruchomić działka! – wykrzyknął i spojrzał na ekran. Pomyślał, żeby nakazać nagły zwrot, ale wiedział, że było już za późno. W głębi ducha był pewien, że te sześć pocisków to nie była cała salwa. Casey też jakimś sposobem wystrzelił swoje i teraz leciały one skryte umiejętnie pomiędzy pociskami z korwet. Działka krążownika zaczęły wypluwać pociski, wypełniając przestrzeń przed dziobem drobinami metalu. Wściekły Gensonne patrzył bezsilnie, jak pociski ominęły szerokim łukiem ekran Copperheada, ledwie zahaczyły o stożek antyrakiet Addera i zanurkowały prosto ku dziobowej części Odina… Rozległ się potężny huk, po którym na całym okręcie zawyły sygnały alarmowe. – Trafiliśmy go! – wykrzyknął Rusk z triumfem, ale i niedowierzaniem w głosie. – Jeden się przebił. – Uszkodzenia? – spytał Heissman. – Właśnie oceniamy – odparł Woodburn. – Widać całą masę śmieci, ale przy jednostce tych rozmiarów to naturalne.
– Odpalenie – zameldowała Belokas. – Sześć w drodze. – Antyrakiety i działka w gotowości – potwierdził Woodburn. – Obraz trochę się oczyścił – powiedział Rusk. – Chyba dostał w dziób. Zapewne stracił telemetrię, a przy odrobinie szczęścia także jedną wyrzutnię i może przedni laser. – Świetnie – orzekł Heissman. – Odpalić jeszcze cztery, zobaczymy, co się uda zrobić, zanim ten górny krążownik połapie się w sytuacji i wróci do pozycji osłonowej. – Aye, sir – odparł Travis, sprawdzając kurs nadlatujących pocisków. Odczuwał ponurą satysfakcję, że chociaż i tak najpewniej niebawem umrą, zdołali chociaż rozkwasić Tamerlane’owi nos. Pokład zawibrował od salw działek. – Wszystkie pociski zniszczone – oznajmił Woodburn. – Cztery bezpośrednio, dwa zgubiły cel. Nasze ciągle na kursie. Travis wpatrywał się w formację przeciwnika, próbując wykoncypować, na co teraz zdecyduje się Tamerlane, gdy na skraju ekranu pojawiły się dwa nowe symbole. Zjawiły się te tajemnicze okręty, które wcześniej na krótko ujawniły swoje istnienie.
Rozdział XXI Kapitan Hardasty wydarła się na obsadę reaktora, która jej zdaniem działała zbyt wolno. Potem oskarżyła głośno obsługę impellerów o jeszcze większą nieudolność. Można było oczekiwać, że w dalszej kolejności zabierze się do Chrupa. – Wyrzutnie? – rzuciła ostrym tonem przez interkom. – Dalej, obudźcie się tam! Jaki status? – Pracujemy nad uruchomieniem systemu śledzenia, ma’am – zawołał Chrup do mikrofonu, opanowując chęć dodania półgłosem czegoś całkiem nie do druku. Podporucznik Kyell, odpowiedzialny za uzbrojenie Ariesa, znajdował się akurat całkiem gdzie indziej. Inaczej niż marynarz Ghanem, która raczej go nie lubiła. Jego oraz innych ludzi z RMN. W większości przypadków był to zresztą odwzajemniony brak sympatii. Chrup miał nadzieję, że te animozje, które od razu dały o sobie znać, z czasem osłabną, ale jak dotąd nic nie zapowiadało takiej zmiany. Chociaż w tym przypadku zapewne nawet Ghanem byłaby po jego stronie. Żadne z nich nie miało pojęcia, dlaczego właściwie Aries zaczął nagle testować systemy uzbrojenia. Ktoś w strukturach Emparsu chyba bardzo się nudził. – Dobra, ale uwijajcie się – zaskrzypiała Hardasty. – A teraz uwaga, do wszystkich. Słuchać. Dostaliśmy właśnie kolejną wiadomość z dowództwa. To nie są ćwiczenia. Mamy sześć zbliżających się sygnatur napędu… – Przerwała i słychać było, że zamieniła z kimś kilka słów. – Nie, kuźwa, teraz już osiem. Wyglądają na okręty wojenne i… kuźwa. Są odpalenia pocisków. Wiele śladów pocisków. Mierzą w zespół Janus. Chrup spojrzał na Ghanem, która otworzyła szeroko oczy. – O Boże… – wyszeptała. – Nie dojdziemy do nich na czas, żeby im pomóc – powiedziała ponurym tonem Hardasty. – Ale jeśli przejdą Janusa, a potem Aegis, będziemy jedyną siłą między nimi a Manticore. Sprężcie się więc. Musimy działać razem. Interkom zamilkł. – O mój Boże – powtórzyła Ghanem, tym razem trochę głośniej. – I co mamy zrobić? Co robić, Chrup? Mnie o to pyta? – pomyślał podoficer, ale nie powiedział tego głośno. Oczywiście, że szukała u niego rady. On był z marynarki wojennej, ona tylko z Emparsu. To on musiał wiedzieć, jak się teraz zachować. Tyle że nie wiedział. Nikt z nich nie był aż taki dobry. – Jak powiedziała kapitan, musimy działać razem – odparł. – Proszę… ty skończysz teraz kontrolę systemów, ja sprawdzę gotowość podajników plazmy do napędu pocisków.
– Nadajniki telemetrii zniszczone – rozległo się z głośnika ponad słyszalną w tle kakofonią krzyków i przekleństw. – Laser numer jeden niesprawny, dwójka siądzie pewnie przy pierwszym użyciu. Działka numer jeden i trzy nadają się tylko na złom. – Odczyty wskazują, że w tej salwie było dziesięć pocisków – rzucił Imbar. – Jakim cudem mogło ich być aż dziesięć? – A takim, że Casey ma elektromagnetyczne wyrzutnie – warknął Gensonne, wciąż jeszcze kipiący złością. Czerwona mgła zasnuwała mu oczy, gdy próbował sprawdzić zapis tego, co właśnie się zdarzyło. Aż do ostatniego ułamka sekundy nie mieli jak ustalić, gdzie dokładnie zmierzają pociski, a gdy było już to wykonalne, poruszały się zbyt szybko, żeby dało się tę wiedzę wykorzystać. Standardową i jedyną możliwą taktyką obronną było więc odpalenie jak największej liczby antyrakiet i ogień ciągły z działek. Tak żeby stworzyć przed nadlatującymi pociskami jak najtrudniejszą do przebycia ścianę z drobin metalu. Tyle że w tym przypadku unikowy manewr Copperheada sprawił, że w strefie obronnej pojawiła się luka. Pociski ją wykorzystały, omijając oba krążowniki i zmierzając prosto na Odina. I to powinien być koniec wszystkiego. Dziesięć pocisków to było zdecydowanie za wiele na działka krążownika liniowego. Naturalną koleją rzeczy powinien zostać zniszczony. Ale miał szczęście. Całą masę szczęścia. Dla zamaskowania odpalenia tych czterech dodatkowych pocisków Heissman musiał zebrać całą salwę w niezwykle ciasną formację. Dlatego właśnie, chociaż działka Odina wyeliminowały tylko cztery z sześciu pocisków prowadzącej grupy, pozostałe po nich szczątki ugodziły skutecznie trzy z czterech pocisków drugiej fali. Z ocalałych trzech jeden czemuś nie eksplodował, drugi został zmylony przez systemy walki radioelektronicznej. Niestety, nie zgubił się całkiem i jego głowica odpaliła dość blisko, żeby oślepić lewoburtowe sensory krążownika i załatwić kilka pomniejszych systemów elektronicznych. I tylko ten ostatni pocisk, jeden z czterech odpalonych z Caseya, zdołał naprawdę się przebić, chociaż eksplodował trochę zbyt daleko, żeby zniszczyć cel. Niemniej było to dość blisko, żeby zebrać niezłe żniwo. Odin stracił wszystkie przednie i grzbietowe moduły telemetrii i czujników, jak i oba dziobowe działka. Jedynka była całkiem zniszczona, dwójka zaś straciła aktywne czujniki i była bezużyteczna. Włazy grzbietowych wyrzutni zostały tak zniekształcone, że nie nadawały się do użycia. Górny promiennik reaktora wyglądał jak karykatura samego siebie. A lista nie obejmowała wtórnych uszkodzeń, do których doszło w głębi kadłuba. Załoga wciąż pracowała nad ustaleniem ich zasięgu. Z drugiej strony Odin nadal mógł walczyć i tylko to liczyło się naprawdę. Heissman wykorzystał okazję i poniósł porażkę. Nie otrzyma drugiej takiej szansy. Gensonne zamierzał tego dopilnować. – Dzięki temu wystrzelili te cztery, których nie zdołaliśmy dostrzec – rzucił z pasją Imbar. – I dlatego szły tak dziwnie. – Sądzisz? – rzucił Gensonne. – Kolejne cztery pociski w drodze – ostrzegł Clymes. – Copperhead kończy manewr.
Copperhead na pozycji. – Wreszcie – mruknął Gensonne. Przebiegł spojrzeniem raport o uszkodzeniach i spróbował pozbierać myśli. Reaktor powinien przetrwać, system chłodzenia miał spory zapas wydajności. Obsługa wyrzutni zdoła być może odblokować pogięte włazy, ale to zajmie trochę czasu. Dolne sensory w większości działały, chociaż oprogramowanie mogło zacząć zawodzić przy tylu bliskich eksplozjach. – Nieprzyjacielska salwa zniszczona – zameldował Imbar. – Antyrakiety Copperheada wymiotły wszystko do czysta. Gensonne chrząknął nieartykułowanie. Wciąż myślał o swoim okręcie. Uzbrojenie energetyczne pewnie też przepadło. Albo próba jego użycia wiązałaby się ze zbyt wielkim ryzykiem. Mając tylko dwa sprawne działka, Odin stawał się szczególnie wrażliwy na przyszłe ataki. – Nowe kontakty! Admirał spojrzał ponownie na ekran taktyczny. Jeśli Manticore zdołało jakoś wprowadzić więcej jednostek do gry… Ale nie. Dwie nowe sygnatury pojawiły się na skraju strefy walki, zachodząc Janusa z lewej flanki. To był zespół Sidewinder. Dwa niszczyciele, Umbriel i Miranda, zjawiły się wreszcie na placu boju. – Admirale? – spytał Imbar. – Widzę – rzucił Gensonne, uśmiechając się drapieżnie. Akurat w porę. – Wystrzelić salwę. Do diabła. Teraz niech już wszyscy strzelają. Wyprostował plecy. Mieli dość danych. A nawet więcej niż dość. – Najpierw ta jednostka na tyłach formacji – rozkazał. – Potem zniszczcie resztę. W tej jednej strasznej chwili wszystko się zmieniło. – Odpalenia pocisków! – zameldował ponurym głosem Rusk. – Cztery z drugiej pary celują chyba w Gorgona. Trzecia grupa też strzela… dziesięć pocisków. – Dowiedzieli się wszystkiego, czego chcieli, i uznali, że czas kończyć – skomentował Heissman. – Skoro tak, na nas też pora. – Włączył mikrofon. – Hercules, Gemini, rozejście promieniami. Powtarzam: rozejście promieniami. Powodzenia. Travis skrzywił się lekko. „Rozejście promieniami” było oficjalnym określeniem na manewr, który się stosowało w podobnych sytuacjach. Korwety miały się rozejść w przeciwnych kierunkach w ten sposób, aby jedna znalazła się nad formacją przeciwnika, a druga poniżej. Istniała wówczas szansa, że żaden z wrogich okrętów nie zdoła wykonać obrotu dość szybko, żeby odpalić rakiety w nieosłonięte rufy korwet. Przy zasięgu i prędkości nowoczesnych pocisków i tak mogło się nie udać, niemniej obecność dwóch nowych jednostek jeszcze pogarszała sprawę. Znajdowały się z flanki i teoretycznie cały czas mogły razić ogniem uciekające korwety. Dla Caseya ich przybycie też było złą wiadomością. Znajdowały się akurat z tej burty, która była osłaniana przez pole zasilane tylko jednym generatorem. Jedno trafienie mogło go
wyłączyć, wystawiając nagi kadłub na dalsze ciosy. Na ekranie widać było, jak Hercules i Gemini oddalają się coraz bardziej. W przeciwnych kierunkach. Pozostały w tyle Gorgon wykonał obrót, odgradzając się ekranem od dwóch nowych jednostek, niemniej z rufą na wprost głównych sił Tamerlane’a. W ten sposób Casey został sam. – Komodorze? – odezwała się nerwowo Belokas. – Trzymać stały wektor – polecił Heissman, śledząc jednocześnie dwie grupy pocisków zmierzających w ich stronę. – Odpalimy ostatnią salwę antyrakiet, żeby przy odrobinie szczęścia zdjąć parę, która została wycelowana w rufę Gorgona. – Na nas też idą dwa z prawej burty – ostrzegł Woodburn. – Jeśli za bardzo rozdzielimy ogień, możemy żadnego nie trafić. – Rozumiem – mruknął Heissman. – Gotowość na wyrzutniach antyrakiet… ognia. Pochylenie dziewięćdziesiąt stopni, dół, przyspieszenie zerowe. Travis dostrzegł kątem oka, że wszystkie głowy zwróciły się w stronę dowódcy. – Pochylenie dziewięćdziesiąt stopni, dół, przyspieszenie zerowe, aye, sir – potwierdził sternik. – Jest pochylenie dziewięćdziesiąt stopni, dół, przyspieszenie zerowe. – Przyspieszenie zerowe? – spytała cicho Belokas. – A tak – potwierdził Heissman. – Przejdziemy prosto przez środek ich formacji. Może spowodujemy w ten sposób trochę zamieszania i pomożemy korwetom uciec. Zapadła chwila ciszy i tylko Woodburn mruknął coś pod nosem. – Rozumiem, sir – odparła Belokas. – Pociski z prawej idą wprost na nas – rzucił Rusk. – Nie wiem, czy osłona burtowa zdoła je zatrzymać. – Zatem spróbujmy czegoś szalonego – powiedział Heissman. – Gdy tylko znajdą się w zasięgu torped energetycznych, wyłączysz na moment osłonę i wystrzelisz dwie wzdłuż wektora lotu pocisków. Zaraz potem włączysz osłonę. Może wyeliminujemy w ten sposób chociaż jeden. Travis poczuł, jak coś ścisnęło go w żołądku. Torpedy energetyczne, czyli ładunek plazmy pobranej wprost z reaktora, były na krótki dystans bardzo skuteczną bronią. Tyle że zwykle nie stosowano ich do zwalczania pocisków. Woodburn też o tym wiedział. – To strzał na sporą odległość – uprzedził. – No i możemy nie zdążyć z reaktywacją osłony. Jeśli chybimy, oba dorwą nam się wprost do burty. – Owszem – przytaknął Heissman. – Ale jedyna opcja to pokładać nadzieję wyłącznie w osłabionej osłonie. – Uśmiechnął się lekko. – Jak dotąd takie strzały na dużą odległość nieźle nam wychodzą. – To prawda – stwierdził Woodburn, odwzajemniając uśmiech. – Dobrze, sir. Torpedy energetyczne w gotowości. Symbol Gorgona zamigotał nagle na ekranie taktycznym i zniknął. – Straciliśmy Gorgona, sir – zameldował cicho Rusk. – Dolny krążownik obraca się, żeby strzelać do Gemini.
– Gotowość komputera do chwilowego wyłączenia osłony i wystrzelenia torped energetycznych – powiedział Woodburn. – Przyjąłem – odparł Heissman. – Komputer na auto. – Komputer na auto, aye, sir – potwierdził Woodburn. – Teraz… Travis poczuł lekką wibrację pokładu, gdy Casey wypuścił dwie torpedy w próżnię. Były zdumiewająco szybkie i niewiele ustępowały pokładowym laserom emitującym promienie rentgenowskie. Kolejna wibracja oznaczała drugą salwę. – Osłona podniesiona – oznajmił Woodburn. Travis wstrzymał oddech. Nadzieja i skrzyżowane palce niewiele tutaj znaczyły. Chwilę później cały krążownik drgnął gwałtownie. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Pociski zostały zatrzymane, ale drugi prawoburtowy generator nie wytrzymał i też wysiadł. – Uszkodzenia? – spytał Heissman, gdy znowu zawyły alarmy. – Straciliśmy generator – zameldowała Belokas. – Wtórne uszkodzenia w tym samym sektorze. Brak meldunków o ofiarach. Teraz Travis czuł ucisk w piersi. Bez prawoburtowej osłony, z niecałą połową pocisków i na balistycznej trajektorii wprost na formację przeciwnika, który znajdzie się dość blisko, żeby zagrozić im laserami… Dla krążownika to było jak walka na broń białą. I to w sytuacji, gdy byli częściowo obnażeni. Tamerlane mógł spokojnie się namyślić, komu powierzy zaszczyt wykończenia jednostki RMN. Travis spojrzał na ekran taktyczny i zmarszczył brwi. Tamten dał się już poznać jako bystry, ale rozsądny i ostrożny dowódca. Musiał pamiętać o laserach na dziobie i rufie krążownika, zatem zaatakuje raczej od prawej burty, gdzie nie było żadnej broni defensywnej oprócz torped energetycznych. Poza tym w boczną sylwetkę łatwiej było wycelować niż wówczas, gdy strzelało się dokładnie od rufy czy od dziobu. Casey miał już tylko osiem bojowych pocisków, ale były jeszcze cztery ćwiczebne. Przy elektromagnetycznych wyrzutniach można było je również wypchnąć niezauważenie w próżnię. A skoro tak… Odchrząknął głośno. – Komodorze Heissman? Mam pewien pomysł. Słabe drżenie przebiegające przez kadłub Herculesa obwieściło odpalenie ostatniego pocisku z dolnej wyrzutni. – Poszedł, sir – mruknął Labatte. – Więcej nie mamy. Richard przytaknął. Od tej chwili Hercules nie był już okrętem wojennym. Stał się zwykłym statkiem płynącym wraz z załogą przez próżnię. Nie mieli jak przeciwstawić się zmierzającemu na Manticore przeciwnikowi. Mogli tylko uciekać. Jeśli była jakaś szansa. – Ale chyba możemy pomóc trochę Caseyowi – powiedział Labatte. – Zakładając, że mamy jeszcze amunicję do działek. Bo może… o jasna niespodziewana! – Co? – rzucił Richard, oglądając się na panel ze światełkami statusów. Impellery i ekrany
boczne były wciąż sprawne. Przynajmniej na tyle, na ile coś mogło być sprawne na tym okręcie. – Nowe kontakty, sir – wyrzucił z siebie Labatte, wskazując na ekran odczytów grawitacyjnych. – Dwa. Niech to szlag. Richard też miał ochotę zakląć, ale się powstrzymał. Skupiwszy całą uwagę na kapryśnych impellerach Herculesa, całkiem zapomniał o tych dwóch jednostkach, które Gorgon zauważył przelotnie kilka godzin temu. A które teraz się objawiły. Centrum informacji bojowej zaś oznaczyło je jako… – Pierdolona majówka – mruknął Labatte. – Niszczyciele. Jesteśmy w pułapce, sir. Siedzą nam na karku. Obraz na ekranie odczytów grawitacyjnych zaczął się przesuwać. I to całkiem szybko. – Wykonujemy przewrót – powiedział Richard i zmarszczył brwi. Po co ten manewr? Gdyby kapitan chciał się osłonić przed tymi niszczycielami, powinien raczej przechylić jednostkę. – Chyba wykonujemy rozejście promieniami – zauważył Labatte. – Kurde. Są. Richard spojrzał na ekran. Rzeczywiście. Pociski w podwójnej salwie. Jedna została odpalona przez główne siły, druga przez parę niszczycieli. Niestety, nie dało się orzec, ile z nich celowało w Herculesa, a ile w pozostałe jednostki Janusa. Niemniej było ich naprawdę wiele. – Obracamy się, sir – powiedział Labatte, wskazując na ekran. – Kapitan chyba chce ustawić nas ekranem do salwy. – Tak – potwierdził Richard. Pech polegał jednak na tym, że salwy nadchodziły ze zbyt oddalonych od siebie kierunków, żeby można było osłonić się przed obiema. Wydawało się, że kapitan bardziej obawiał się pocisków z niszczycieli i do nich właśnie zwrócił się górnym ekranem w nadziei, że osłony burtowe poradzą sobie z resztą. Sprawdził statusy systemów. – Czwórka alfy znowu ma drgawki – ostrzegł. – Może wymagać ponownego dostrojenia. – Możliwe – potwierdził Labatte, odpinając pasy. – Spojrzę. Proszę mieć też oko na szóstkę, sir. Wykazuje jakieś dziwne zsynchronizowanie z czwórką. Nie chcielibyśmy stracić ich obu. – Racja – odparł Richard. – Pospiesz się. – Jasne. Sir. – Labatte skierował się do włazu. – Jeśli mamy umrzeć, niech się chociaż przy tym trochę napocą. Szał aktywności już minął i w centrum operacyjnym w podziemiach pałacu zrobiło się bardzo cicho. Aż za cicho. Powinienem coś powiedzieć, pomyślał Edward, zasiadając na podwyższeniu dowodzenia pomiędzy ministrem obrony a pierwszym lordem admiralicji. Zacisnął dłonie na podłokietnikach. Coś inspirującego, uspokajającego. Albo heroicznego. Ale nie znalazł właściwych słów. Poza tym słowa nic by nie zmieniły. Nie tutaj. Wydano już wszystkie rozkazy, które zebrani
uznali za sensowne. Wykorzystano wszystkie szanse, które udało się dostrzec. Lord Dapplelake i admirał Cazenestro zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby zażegnać ten kryzys. Teraz wszystko było w rękach załóg garstki okrętów poruszających się w głębokiej próżni. Dadzą radę, powiedział sobie Edward. Dzielni i dobrze wyszkoleni ludzie, synowie i córki Gwiezdnego Królestwa. Jeśli istniała jakaś szansa powstrzymania tej szalonej napaści, oni ją wykorzystają. I wygrają. Albo zginą, próbując. – Wasza Wysokość, panowie – odezwał się z wahaniem podoficer siedzący przy stanowisku monitorowania. – Wydaje się… – Głos mu się załamał. – Gorgon został zniszczony. Edward zacisnął dłonie jeszcze mocniej i spojrzał na monitor. Tak, ekran jednostki zniknął. – Mogli przeżyć, Wasza Wysokość – powiedział z wahaniem Dapplelake. – Utrata impellerów nie musi oznaczać zniszczenia jednostki. – Może – mruknął Edward. Wiedział jednak, że to płonna nadzieja. Wszyscy o tym wiedzieli. Król domyślał się przebiegu zdarzeń. Komodor Heissman odesłał Gorgona na tyły, żeby pełnił funkcję przekaźnika łączności. Napastnicy, którzy z początku tylko sondowali możliwości obrońców, zebrali w końcu dość danych, żeby przeprowadzić frontalny atak. Casey zaczął odpalać antyrakiety, być może nie przerywając przy tym ostrzału. W takiej sytuacji jakiś pocisk mógł przemknąć przez zaporę ognia z działek. I któremuś udało się w końcu posłać Gorgona do wieczności. Edward zaczerpnął głęboko powietrza. To była pierwsza ofiara tego dnia. Ale raczej nie ostatnia. – Jakieś wiadomości z Vanguarda i Nike? – Niech sprawdzę – powiedział Cazenestro, przysunął jeden z ekranów i wywołał listę meldunków. – Vanguard uruchomił przedni reaktor i włącza impellery. Nike, reaktor stabilny, włącza impellery. – Wygląda na to, że ostatni członkowie załóg są w drodze na orbitę – dodał Dapplelake od swojego ekranu. Edward przytaknął, chociaż nie poczuł się podbudowany. Załogi były, jakie były. Okręty też. Papierowe tygrysy. Minimalny poziom wyszkolenia, ograniczony zestaw uzbrojenia. Te krążowniki liniowe nie wygrałyby starcia z byle korwetą, obsadzoną przez kompetentną załogę, o całej flocie inwazyjnej nawet nie wspominając. Ostatnie dwa miesiące spędziły w dokach, przechodząc zaplanowane naprawy i modernizacje, i chociaż zasadniczo były zdolne do lotu, ich potencjał bojowy pozostawał czysto iluzoryczny. Niemniej nic więcej im już nie zostało. Jeśli tamci przedrą się przez zespoły Janus i Aegis, a mieli po temu wszelkie szanse, wówczas tylko Vanguard i Nike będą mogły spróbować zagrodzić im drogę. Owszem, nadzieja była bez dwóch zdań matką głupich. Ale mądre pomysły już im się skończyły. Mogli tylko się łudzić i czekać na cud. – Bo ja będę miał czysty strzał, a ty nie – powiedział kapitan Blakely w swój zwykły,
irytujący sposób. Jako osoba pedantyczna zawsze uważał się za kogoś lepszego. – Chcesz załatwić Heissmana, jasne. Ale ty dowodzisz tą potyczką i nie możesz tak sobie opuszczać szyku, ilekroć przyjdzie ci na to ochota. Nie teraz, gdy ten drugi zespół jest już całkiem blisko. Masz siedzieć tam, gdzie jesteś, i robić za admirała. – Przerwał na chwilę i uśmiechnął się szyderczo. – I dumnie wystawić się na strzał. Gensonne spojrzał wściekle na ekran. Gdyby tylko mógł, rzuciłby się na rozmówcę z pięściami. Jednak niestety tamten miał rację. Casey poruszał się po płaskiej trajektorii i zasadniczo był łatwym i tłustym kąskiem, jednak to Tyr był na idealnej pozycji, żeby otworzyć ogień, Odin zaś nie. Co równie ważne, Tyr miał sprawne uzbrojenie pościgowe, Odin nie. – Niech będzie – warknął Gensonne. – Tylko miej się na baczności. Znajdziesz się w zasięgu jego broni energetycznej. Z plazmową czapeczką będziesz wyglądał jeszcze bardziej kretyńsko niż teraz. – Chcesz potrzymać mnie za rączkę? – odparował Blakely. – Wiem, jak nadziać świniaka na rożen. Poza tym będę używał dziobowych celowników, a on burtowych, co da mi co najmniej trzy czwarte, może nawet pół sekundy przewagi. – Dziękuję za wykład, profesorze – zakpił Gensonne. – Wiem, jak działa system uzbrojenia. – Miło mi to słyszeć – odparł Blakely. – A i to zakładając, że zostały mu jeszcze jakieś celowniki po tym, jak oberwał w burtę. – Machnął niecierpliwie ręką. – Ty lepiej pomyśl o tym nowym towarzystwie i dopilnuj Llyna, żeby nam zapłacił bez obsuwy po tej robocie. Ja zajmę się Heissmanem i jego cennym Caseyem. – Niech będzie – powtórzył Gensonne. – Tylko się z tym uwijaj. Będziemy musieli jeszcze zgrać wszystko z głównymi siłami, nim tamci się zjawią. Masz być wtedy z powrotem na swoim miejscu. – Nawet nie zauważysz, jak wrócę – rzucił Blakely. – Jakbyś się nudził, niech Imbar ci przyniesie jakąś książkę. Gensonne zaklął pod nosem i wyłączył wyświetlacz. Przez chwilę krzywił się jeszcze do pustego ekranu, po czym zajął się analizą taktyczną. I w tej materii Blakely miał rację. Czujniki i systemy naprowadzające wyrzutni torped energetycznych były ze swej technicznej natury wolniejsze niż systemy laserowe. Heissman spróbuje zapewne jak najszybciej ustawić swój okręt ekranem do Tyra, ale Blakely potrzebował na strzał tylko pół sekundy od chwili dostrzeżenia celu, zatem należało oczekiwać, że wybebeszy krążownik, zanim tamten zdoła oddać salwę. Ale niezależnie od tego wychodziło, że Blakely chciał utrzeć Gensonne’owi nosa, niszcząc niewielką jednostkę, która wcześniej zdołała nabić Odinowi sporego guza. Dobrze. Gensonne był ponad to. Widział wszystko w szerszej perspektywie. Dlatego był admirałem, podczas gdy Blakely tylko kapitanem. A jeśli Blakely miał swoje ambicje i marzył mu się awans? Gensonne uśmiechnął się przebiegle. Lepiej, żeby o tym nie myślał. Trzy czwarte sekundy.
Travis raz jeszcze sprawdził obliczenia. Podobnie jak Woodburn, Heissman i chyba wszyscy na mostku. Jednak liczby były bezlitosne i ciągle mówiły to samo. Że Casey jest skazany na zagładę. Wrogi krążownik liniowy dokończył obrót i jego dziobowy laser mierzył już w miejsce, w którym Casey miał się znaleźć za dziewięćdziesiąt sekund. Dystans był morderczo mały, ledwie tysiąc kilometrów. W dobie pocisków dalekiego zasięgu i wysokoenergetycznych laserów odległość wręcz śmieszna. Kapitan tamtego okrętu bez wątpienia zdawał sobie sprawę z ryzyka, ale także potrafił liczyć. Wiedział, że od chwili, gdy jego przedni grzbietowy laser uzyska możliwość czystego strzału poniżej ekranu Caseya, system prowadzenia ognia sam zlokalizuje cel, prześle dane do baterii i wystrzeli. Udział człowieka nie był wymagany, a jeśli elektronika pokładowa była w miarę nowoczesna, wszystko nie powinno zająć więcej niż ćwierć do pół sekundy. Strzał będzie tylko jeden, zważywszy na czas ładowania kondensatora, ale przy dwusekundowym oknie wystarczy i ten jeden. Ogień Caseya też będzie prowadzony automatycznie, czyli najszybciej jak to możliwe, proces celowania i odpalania zajmował w przypadku torped energetycznych więcej czasu, co oznaczało, że krążownik odda strzał blisko pół sekundy później niż przeciwnik. Inaczej mówiąc, będzie gotów do salwy dopiero pół sekundy po swojej zagładzie. Chyba że zdoła jakoś kupić trzy czwarte sekundy życia. Travis wiedział, co laser rentgenowski potrafi zrobić z okrętem. Jeśli Casey zostanie trafiony, promień przebije burtę i dotrze do przedziałów wewnętrznych, patrosząc jednostkę jak rybę. Jeśli trafi przy tym w reaktor, wszystko skończy się w wielkiej ognistej kuli. Jeśli nie trafi, śmierć nadejdzie trochę później. Niektórzy zginą, gdy powietrze ulotni się z zamkniętych dotąd pomieszczeń, innym przyjdzie umierać w błąkającym się już na zawsze w próżni wraku. Jedyne, co mogło ich ocalić, to powodzenie wariackiego planu Travisa. No i determinacja Heissmana, który zaaprobował ten plan. Trzy czwarte sekundy. – Dziesięć sekund – oznajmił Woodburn. Travis ostatni raz spojrzał na panel i odruchowo zaczął odliczać. Dziesięć kilometrów za Caseyem i dwadzieścia kilometrów z prawej burty wisiał w próżni jeden z pocisków ćwiczebnych, prowadzony na razie promieniem ściągającym. Przy przeciwniku odległym o tysiąc kilometrów pocisk potrzebował siedem i pół sekundy, żeby dotrzeć do niego po włączeniu napędu. W obecnej sytuacji to była cała wieczność. Na szczęście nie musiał lecieć aż tak daleko. Travis obejrzał się na ekran taktyczny, zastanawiając się, jakim cudem przy obecnym stanie ducha zdołał wprowadzić te wszystkie dane. Adrenalina nie pomagała w wyliczaniu czegoś tak precyzyjnego jak kurs pocisku. W myślach doliczył do zera… Krążownik liniowy pojawił się na monitorze tuż poniżej ekranu Caseya. Gotów do otwarcia ognia. Travis ocenił, że stanie się to jedną czwartą sekundy po uzyskaniu kontaktu. W tej samej chwili wiszący niedaleko pocisk ruszył przed siebie. Nie kierował się na krążownik liniowy, tylko podążał kursem równoległym, tak by przejść
dokładnie między jednostkami. Pociski miały dwa tryby pracy napędu. Długodystansowy, z przyspieszeniem trzech i pół tysiąca g, i sprinterski z dziesięcioma tysiącami g. Nie można było ich przestroić, przynajmniej w warunkach pokładowych, ale nawet przy niższej wartości pocisk musiał błyskawicznie wyprzedzić lekki krążownik. Tyle że musiał mu dość długo towarzyszyć. Z ekranem o szerokości dziesięciu kilometrów bez trudu mógł zasłonić długi na trzysta siedemdziesiąt metrów okręt na cały ten czas, gdy punkt celowania lasera będzie przesuwał się wzdłuż kadłuba. Czyli przez kluczowe trzy czwarte sekundy. Travis nie widział tej chwili, gdy tamten oddał strzał. Ekran pocisku całkowicie odgrodził Caseya od przeciwnika. Potem jednak pocisk pognał dalej, a krążownik liniowy znalazł się dokładnie naprzeciwko burty jednostki Travisa. I w tej samej chwili Casey oddał śmiercionośną salwę. Gensonne zamarł z otwartymi ustami i spojrzeniem wbitym w ekran taktyczny. Wciąż nie wierzył w to, co widział przecież na własne oczy. To było niemożliwe. Suche liczby dowodziły, że to nie mogło się zdarzyć. Tyr nie miał prawa chybić, a Casey nie miał prawa strzelić pierwszy. Niemniej liczby kłamały. Jakimś cudem nie mówiły prawdy. Ku wielkiemu przerażeniu Gensonne’a Tyr zaczął się rozpadać. Najpierw stracił osłonę dziobową, gdy kula supergorącej plazmy wgryzła się w płyty poszycia, rozdzierając grube blachy jak papier. Nim ogarnęła elementy konstrukcji kadłuba, w to samo miejsce trafił drugi ładunek, docierając jeszcze głębiej. Przedni pierścień impellerów rozpadł się momentalnie i ekrany krążownika zniknęły, zostawiając po sobie tylko burzę grawitacyjnych zawirowań. Wszystko zdarzyło się oczywiście zbyt szybko, żeby ludzkie oko zdołało to zarejestrować. Tyr mógłby ocaleć, gdyby żaden z ładunków nie trafił w podwójny reaktor w rufowej ćwiartce jednostki. Przy tym kącie ataku było to mało prawdopodobne i istniała szansa, że gruba osłona reaktora jednak przetrwa… Ale nie. Ostatni ładunek trafił bliżej rufy… I Tyr zmienił się w puchnącą błyskawicznie kulę ognia z rozlatującymi się na wszystkie strony kawałkami metalu i strzępami ludzkich ciał. Przez dłuższą chwilę na mostku Odina nikt nie był w stanie wykrztusić słowa. Gensonne spojrzał na Caseya dryfującego niespiesznie przez formację. A raczej to, co z niej zostało. – Admirale? – odezwał się zduszonym głosem Imbar. – Casey zbliża się do Phobosa. Mają otworzyć ogień? Tak! – chciał w pierwszej chwili krzyknąć Gensonne. Załatwić ich, zabić! Jednak nie mógł wydać tego rozkazu, skoro nie wiedział, jakiej to magii użył Heissman, żeby pokonać Tyra. A skoro skorzystał z niej raz, równie dobrze mógł powtórzyć to przy spotkaniu z Phobosem. Gensonne nie mógł ryzykować utraty drugiej jednostki.
– Nie – powiedział przez ściśnięte gardło. – Przekazać Phobosowi, żeby ustawił się do nich ekranem i pozwolił im odlecieć. Wyprostował kark, a kołnierz kurtki otarł mu skórę. Poza tym główna formacja była już niedaleko, a Casey dryfował właśnie w jej stronę. Niebawem miała włączyć napędy i pomóc w walce z drugim zespołem floty Manticore. Załatwią Caseya i wezmą się do reszty obrońców. Spojrzał na rozpraszającą się chmurę szczątków pozostałych po Tyrze. – Do zobaczenia w piekle – mruknął. – Ja będę tym ubranym na biało. Zdarzenia potoczyły się zbyt szybko, żeby Travis zdążył zarejestrować szczegóły. Jednak zanim denny ekran Caseya zasłonił widok, grawitacja zameldowała o zniknięciu ekranu krążownika liniowego. Chwilę później radar i lidar potwierdziły zaobserwowanie chmury szczątków. Pomysł zadziałał. Zniszczyli przeciwnika. Nie znaczyło to jednak, że zagrożenie minęło. Travis z napięciem obserwował, jak zbliżali się do tylnej jednostki formacji, i zastanawiał się, czy znowu przyjdzie im walczyć. Jednak utrata krążownika liniowego musiała chyba wstrząsnąć Tamerlane’em. Casey przemknął obok okrętu, który na dodatek ustawił się do nich ekranem. To, co rozległo się na mostku krążownika, nie było co prawda westchnieniem ulgi, ale napięcie wyraźnie osłabło. Pierwsza przerwała milczenie Belokas: – I co teraz, sir? – Nie wiem – powiedział z zastanowieniem Heissman. – Podręczniki walki poświęcają zdumiewająco mało miejsca sytuacji, gdy ktoś znajdzie się na tyłach zespołu przeciwnika. Może dlatego, że coś takiego zdarza się naprawdę rzadko. – Ale zawsze możemy improwizować – zasugerował Woodburn. – I to nam pozostaje – zgodził się Heissman. – W każdym razie spróbujemy. Na początek może spróbujmy się stąd trochę oddalić, a potem zobaczymy, co da się zrobić. – Cholera jasna – powiedział Dapplelake z niedowierzaniem w głosie. – Czy ten krążownik liniowy… – Został zniszczony – potwierdził Cazenestro, który był chyba równie zaskoczony. – A przynajmniej stracił ekran. Jakim cudem Heissman zdołał tego dokonać? – Mieliśmy nadzieję, że pan nam to powie – stwierdził Edward, oddychając trochę swobodniej. Casey zdołał zniszczyć jeden z dwóch najsilniejszych okrętów przeciwnika. – Sam chciałbym to wiedzieć, Wasza Wysokość – powiedział Cazenestro. – Casey to dobra jednostka, ale nigdy nie postawiłbym na niego w starciu z krążownikiem liniowym. Musiał jakimś sposobem podejść dość blisko, żeby odpalić torpedy energetyczne. Nie wiem, jak mu się to udało w jednym kawałku. – Przynajmniej szanse trochę się wyrównały – zauważył Dapplelake. – Locatelli ma dwa krążowniki liniowe, tamtym został tylko jeden. – Tyle że jednostki liniowe Zielonej Jedynki są tylko częściowo obsadzone i uzbrojone –
wtrącił się ponurym głosem Cazenestro. – Biorę to pod uwagę – odparł minister. – Ale dobrze, że mamy chociaż tyle. – Spojrzał na Edwarda. – Dzięki Waszej Wysokości. Edward przytaknął bez słowa. I dzięki premierowi Burgundy’emu, pomyślał, i wszystkim długom wdzięczności, które ten wykorzystał, żeby przeforsować wzmocnienie Royal Manticoran Navy. Kosztowało go to utratę paru przyjaciół i zdobycie szeregu wrogów wśród ludzi z frakcji Breakwatera. W wielu przypadkach nawet jego zwolennicy mieli mu za złe sięgnięcie do takich metod. Ale jak widać, nie była to daremna ofiara. W chwili, gdy Edward zaczął w myślach układać mowę, którą miał za jakiś czas wygłosić przed parlamentem i publicznością złożoną z obywateli Manticore, sytuacja znowu się zmieniła. Tym razem nie był to pomyślny zwrot. Odczyty grawitacyjne ukazały nową grupę kontaktów, które pojawiły się na peryferiach układu. Było ich osiem i nadciągały z tego samego kierunku co pierwsza formacja. Można było sądzić, że stanowiły część floty inwazyjnej. Kierującej się wciąż na Manticore. Aż osiem. – Mój Boże – wyszeptał Dapplelake. – I co teraz zrobimy? Edward nie znał odpowiedzi.
Rozdział XXII Imbar wciąż klął siarczyście pod nosem, ale reszta wachty nie powiedziała ani słowa. Było to dziwne milczenie, jak zauważył przelotnie Gensonne. Spowodowane po części niedowierzaniem, po części złością, po części chęcią odwetu. I lepiej, żeby ta ostatnia wzięła górę, zauważył. Walka jeszcze się nie skończyła. Daleko było do jej końca. – Co, u diabła? – spytał nagle Clymes. – Admirale, główna grupa właśnie dała moc na ekrany. – Co? – warknął Gensonne. Zdumienie było zrozumiałe. De la Roza miał nie zdradzać swojej obecności bez rozkazu. – Daj mi Thora. Słyszy mnie pan, kapitanie? – Słyszę, admirale – odparł zdecydowanie mało uprzejmym tonem Imbar. – Pracuję nad tym. Gensonne powstrzymał potok ostrych słów, które cisnęły mu się na usta. To nie była jednak chwila na dawanie upustu emocjom. Poczekał, aż wywołanie przebiegnie przez próżnię. I w końcu… – De la Roza – usłyszał z głośnika. – Co tam się, u diabła, dzieje? – A niby co ma się dziać? – odciął się Gensonne. – Miałeś poczekać na sygnał. Teraz Zielona Jedynka już o tobie wie. Będą mieli czas, żeby inaczej zaplanować starcie. Znowu chwilę trwało, aż nadeszła odpowiedź z Thora. – Przepraszam, admirale – powiedział De la Roza niekoniecznie uprzejmym tonem, bezwiednie naśladując w tym Imbara. – Widziałem, jak eksplodował jeden z pańskich krążowników liniowych, i po uszkodzeniach, jakich pański okręt doznał wcześniej, miałem powody uważać, że to właśnie on uległ zniszczeniu. To by oznaczało, że jako następny w kolejności dowodzenia powinienem zająć się zespołem. I to raczej teraz, a nie później. – To proszę przyjąć do wiadomości, że nadal żyję i nie przejmujesz pan dowództwa – warknął Gensonne. – To był Blakely. A następnym razem proszę zadbać o rozpoznanie sytuacji, zanim zacznie pan działać. Zrozumiano? – Zrozumiano, admirale – rozległo się po chwili. – Jakie rozkazy, sir? Gensonne zacisnął zęby. Chwilowo musiał odpuścić spory. Miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Wiedział jednak, że tak tego nie zostawi. O nie. Pogada jeszcze z De la Rozą o przestrzeganiu procedur i będzie to długa rozmowa. Nie jutro, ale w niedalekiej przyszłości. Imbarowi też się przyda powtórka z postaw żołnierskich. – Skoro już obwieścił pan swoją obecność, to zapraszam do zabawy – powiedział. – Proszę utrzymywać dotychczasowy kurs i nie zmieniać szyku. – Przyjąłem, sir – odparł De la Roza. – Czy zmniejszy pan przyspieszenie, żebyśmy mogli do was dołączyć?
Admirał spojrzał na ekran taktyczny. Wobec utraty jednego krążownika liniowego byłaby to logiczna decyzja. Połączone grupy dysponowałyby znacznie większym potencjałem bojowym i łatwiej przyszłoby im stawić czoło drugiemu zespołowi Manticore. Rozwaga dyktowała więc, żeby tak właśnie uczynić. Jednak Gensonne nie zaszedł w życiu tak wysoko dzięki unikaniu ryzyka. Poza tym połączenie wszystkich jednostek w jedną grupę dałoby tamtym szansę przejścia przez strefę rażenia na jego tyły. Obecność nawet częściowo sprawnych jednostek przeciwnika gdzieś za plecami stwarzałaby poważny dyskomfort, zwłaszcza w chwili podjęcia rozmów na temat kapitulacji Manticore. – Proszę się trzymać pierwotnego planu – powiedział. – Jeśli uznam, że trzeba go zmienić, sam się odezwę. I proszę mieć oko na ten krążownik, Casey. Widzi go pan? – Tak. A na marginesie, jak to było z Tyrem? – Bóg jeden wie – mruknął ze złością Gensonne. – Po prostu proszę obserwować ten okręt, na wypadek gdyby mieli jeszcze jakieś asy w rękawie. Nie chcę stracić przez nich nikogo więcej. – Dobrze, zajmiemy się nimi – obiecał z powagą De la Roza. – I to naprawdę troskliwie. – Centrum informacji bojowej podaje, że druga grupa to osiem kontaktów – powiedziała oficer taktyczna Perrow, obracając się w stronę Metzger. – Pierwszy jest przekonany, że jeden z nich to krążownik liniowy. Cholera… Przepraszam, ma’am. Wygląda na to, że dostali Gemini. Metzger pokiwała głową i spojrzała na miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu jaśniała na ekranie ikona symbolizująca korwetę. Manewr rozejścia uznawany był za ostateczność, ponieważ wystawiał jednostki na ataki ze wszystkich stron. Nic dziwnego, że dopadli Gemini, a i los Herculesa wydawał się przesądzony. Niemniej Caseyowi jakoś się udało. Wbrew wszystkiemu przeszedł przez wrogą formację nietknięty. Metzger była przekonana, że zawdzięczał to w dużej mierze szokowi, jakim musiała być dla Tamerlane’a utrata krążownika liniowego, i to w starciu ze zwykłym lekkim krążownikiem. Była też niemal pewna, że Travis Long miał coś wspólnego ze sztuczką, dzięki której udało się odnieść tak zaskakujące zwycięstwo. Jednak cokolwiek tam się zdarzyło, w tej chwili ważniejsze były problemy zespołu Aegis. Zwłaszcza że jego sytuacja właśnie znacząco się pogorszyła. – Przewidywany czas spotkania z drugą grupą? – spytała, starając się panować nad głosem. – Zwłaszcza w odniesieniu do pierwszej grupy? – Obecnie obie są odległe o pięćdziesiąt minut – odparła Perrow. – Ale szybko skracają dystans. Jeśli przyjąć, że żadna nie zmieni przyspieszenia, w chwili naszego wejścia w kontakt bojowy z pierwszą grupą będą odległe o nie więcej niż trzydzieści minut. – Może nawet mniej – dodał Locatelli. Metzger podziwiała jego spokój i zazdrościła mu stoickiego podejścia. – W ciągu najbliższych dziesięciu minut wykonamy zwrot i zaczniemy zwalniać. Metzger coś ścisnęło w gardle. Zwykła doktryna podwójnego boju spotkaniowego zalecała
oddanie salwy do pierwszej grupy, żeby zadać jej maksymalne straty przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych, wyminięcie jej i kontynuowanie ataku w kierunku drugiej grupy. Podstawowym celem było niedopuszczenie do połączenia się sił nieprzyjaciela. Najważniejsza była zatem w trakcie takiej walki siła ognia, całkiem jak podczas dawnych ziemskich bitew. Tyle że Aegis nie mógł sobie na to pozwolić. Locatelli odpowiadał za obronę Manticore i Sphinksa. Gdyby minął nieprzyjaciela z dużym przyspieszeniem, zostawiłby oba światy układu niemal całkowicie na łasce wroga, z bazą wojskową na Thorsonie, jedynym księżycu Manticore, jako ostatnią nadzieją obrońców. Tak zatem musiał wykonać zwrot o 180 stopni i zacząć zwalniać, żeby dopasować swoją prędkość do prędkości napastników i jak najdłużej blokować im drogę, starając się jednocześnie zadać nieprzyjacielowi jak największe straty. Niestety, dając sobie więcej czasu na ostrzał wroga, zwiększali też ryzyko poniesienia strat. Metzger nie wątpiła, że nawet po spotkaniu z Janusem Tamerlane nadal dysponował większą siłą ognia niż zespół RMN. Locatelli musiał chyba pomyśleć o tym samym. – Centrum, jakie mamy informacje o przebiegu starcia Janusa z pierwszą grupą? – spytał. – Trochę niejasne – odparł McBride. – Po utracie Gorgona transfer danych znacząco zmalał, od wykonania manewru rozejścia zaś nie otrzymujemy już nic. Szacujemy jednak, że Janus odpalił dwadzieścia dwa pociski. Casey mógł stracić jeszcze kilka więcej, ale trudno nam to powiedzieć dokładnie. – Straty przeciwnika? – Z pewnością jeden krążownik liniowy zniszczony przez Caseya – powiedział McBride. – Jestem pewien, że drugi też doznał uszkodzeń, chociaż nie wiemy jakich. Pozostałe cztery jednostki chyba nie zostały uszkodzone. – Ale z pewnością musieli zużyć sporo pocisków – wtrąciła się Metzger. – Nie wspominając o zmniejszeniu zasobów systemów obronnych. – Zgadza się – przytaknął McBride. – Ale ponieważ nie wiemy, z jakimi zasobami zaczynali walkę, to nie wiemy też, ile im naprawdę zostało. Invincible także nie miał pełnych komór amunicyjnych. Zamiast dwudziestu czterech pocisków, które teoretycznie mogli zabrać, wieźli jedynie osiemnaście. Powinny być jeszcze dwa pociski ćwiczebne, przypomniała sobie Metzger. Dobre, żeby zmusić przeciwnika do zmarnowania paru antyrakiet i pocisków do działka. Ale Locatelli zużył je wcześniej podczas ćwiczeń z Phoeniksem i jakoś nie udało się od tamtego czasu uzupełnić braku. Metzger zastanowiła się przelotnie, czy admirał nie żałował teraz tych nie do końca przemyślanych ćwiczeń. – A te dwa niszczyciele? – spytał Locatelli, wskazując na ekran. – Widmowe cele Janusa? – Zapewne typu Luna, sir – odparł McBride. – Bardzo podobne do naszego starego typu Protector. – I pewnie równie stare – dodał Locatelli. – Nie da się orzec, jakie uzbrojenie mogą teraz przenosić. – Zapewne wystarczające, żeby narobić kłopotów, sir – odezwała się Metzger. – Możemy
wydzielić Phoeniksa i Damoclesa, żeby się nimi zajęły. – Możemy, ale… – Admirał wskazał na ekran taktyczny. Metzger rozumiała. Janus praktycznie przestał się liczyć i Aegis musiał sam stawić czoło silniejszemu przeciwnikowi. Wydzielenie dwóch niszczycieli przeciwko trzeciemu celowi oznaczałoby dalsze osłabienie zespołu RMN. Z drugiej strony Locatelli nie mógł pozwolić napastnikom na swobodne przemieszczanie się w obrębie układu Manticore. Cokolwiek spotka główne siły inwazyjne, już dwa niszczyciele to było dość, żeby zagrozić światu stołecznemu i zmusić króla i parlament do kapitulacji. Jakoś trzeba się było zająć tymi okrętami. Ponękać je chociaż trochę, opóźnić. Tylko Locatelli był na pozycji pozwalającej na taką próbę. Nagle Metzger pojęła, na czym polega dylemat admirała. Nie mógł sobie pozwolić na wysłanie dwóch okrętów. Nie mógł też poniechać reakcji. Zostawało więc wysłać jeden. Z punktu widzenia taktyki było to wręcz niedopuszczalne. Mniejsze jednostki zawsze powinny operować w parach. Nie tylko ze względu na skromną siłę ognia pojedynczego okrętu, ale także dla uzyskania przewagi manewrowej. Dwie jednostki miały zdecydowanie większe szanse na wypracowanie pozycji ogniowej, która przełamie obronę przeciwnika. Ale rozpaczliwa sytuacja dyktowała nietypowe rozwiązania. Nawet jeśli oznaczało to samobójczą misję. Konieczną jednak, żeby nie dać przeciwnikowi łatwego dostępu do Manticore. Zostawało tylko pytanie, który z okrętów wybrać. Damocles miał większe zasoby amunicji i logika nakazywałaby, żeby to właśnie on związał bojem tamte dwa niszczyciele, mając większe szanse na skuteczne osłabienie ich obrony. Phoenix zaś miał na pokładzie krewniaka admirała. Rodzinna logika nakazywałaby odesłać go jak najdalej od głównego pola walki. Być może Locatelli rozważył już obie możliwości. Podobnie zresztą jak inni ze składu wachty, zastanawiający się na pewno, czy zasady dowodzenia uchowają się wobec rodzinnych zobowiązań. – Łączność, wywołaj Damoclesa – rozkazał. – Kapitan Marcello ma się odłączyć od formacji i podjąć pościg za dwoma niszczycielami oznaczonymi od tej chwili jako grupa trzecia. Jego głównym zadaniem jest niedopuszczenie ich do Manticore. Jeśli zdoła związać je walką i zniszczyć, tym lepiej. – Aye, aye, sir. – A co z Phoeniksem? – spytała Perrow. – A co ma być? – Zastanawiałam się, czy powinien pozostać samotnie na obecnej pozycji, czy może lepiej będzie przemieścić go do środka formacji – odparła Perrow. – Na przykład pomiędzy Sphinksa i Bellerophona. Wtedy Phoenix i Locatelli junior znaleźliby się pod osłoną antyrakiet obu ciężkich krążowników. Kolejna okazja dla admirała, żeby zadbać o krewniaka. Jednak i tym razem zdecydował inaczej.
– Phoenix zostaje na miejscu – powiedział. – Pierwszy, ustaliłeś optymalny czas zwrotu? – Tak, sir – odparł McBride i dał wykres na ekrany. – Oczywiście zakładając, że dalej będą podążać tym samym kursem i z tym samym przyspieszeniem. – Jeśli coś wymyślą, na pewno znajdziecie sposób i na to – mruknął Locatelli. – Kapitan Metzger, proszę pilnować Caseya. Gdy zmieni pozycję na tyle, żeby odebrać od nas sygnał, polecić komodorowi Heissmanowi podjąć działania zaczepne wobec grupy drugiej. – Tak, sir. – Nawet gdyby oznaczało to utratę okrętu? – zastanowiła się. Ale znała odpowiedź. Tak, oczywiście. Taka była ostateczna powinność RMN: zginąć w obronie życia i wolności mieszkańców Gwiezdnego Królestwa. Tak jak poległa już większość grupy Janus. Grupę Aegis miał spotkać zapewne ten sam los. Cóż znaczyła w tej sytuacji śmierć jednego okrętu? – Chyba pora oficjalnie się przedstawić – oznajmił Locatelli. – Łącze laserowe na krążownik liniowy. A gdy już sobie pogadamy, co nie potrwa pewnie długo, proszę przygotować wszystkie jednostki do zwrotu. Wartość deceleracji jeden przecinek osiem. – Aye, sir, jeden przecinek osiem – potwierdziła Metzger, czując się coraz bardziej nieswojo. Zaczynało się. Janus dołożył napastnikom. Teraz Aegis miał pokazać, na co go stać. Podczas walki w przestrzeni kosmicznej zwykle tylko wachtowi na mostku i w centrum informacji bojowej wiedzieli, co się działo poza pokładem okrętu. Ci, którzy ginęli od ciosów, rzadko mieli okazję dowiedzieć się choćby, że zmierza ku nim jakaś rakieta. Książę Richard Winton z pewnością nie miał tej szansy. W centrum operacyjnym zrobiło się nagle bardzo cicho, ale król Edward ledwie to zauważył. Wszystko wkoło było jakieś rozmazane i falowało, niczym w upalne lato. Ale i na to nie zwrócił uwagi. Widział tylko jeden ekran, nadal ukazujący jednostki zespołu Janus. Ten, na którym ikona symbolizująca Herculesa w pewnej chwili zamigotała i znikła. W tej samej chwili zginął syn Edwarda. Z wolna zaczął rejestrować jakieś głosy. Ludzie szeptem przekazywali sobie meldunki i potwierdzenia statusów. Obezwładniony wprost fizycznym bólem pomyślał nagle o tych wszystkich ojcach w Gwiezdnym Królestwie, którzy też tego dnia stracili synów albo córki. Żonach, które straciły mężów, mężach, którzy stracili żony, dzieciach pozbawionych dzisiaj rodziców. Większość z nich nie wiedziała jeszcze o swojej stracie, ale to nie czyniło sytuacji mniej przerażającą. Edward zaś musiał pamiętać, że był nie tylko ojcem. Był też królem. Ojcem dla swojego syna. Królem dla wszystkich. Pora na żałobę przyjdzie później. W tej chwili musiał myśleć o tym, jak ocalić resztę poddanych. Zaczerpnął głęboko powietrza, chociaż zabolało go tak, jakby wciągał w płuca żywy ogień. – Zatem z zespołu Janus został już tylko Casey – powiedział, zmuszając się do zachowania
spokoju. Nawet w takiej chwili nie powinien okazywać emocji. – Co wiemy o stanie gotowości bojowej zespołu Aegis, lordzie Cazenestro? Usłyszał, że pierwszy lord admiralicji zaczął mu odpowiadać. Próbował nawet coś z tego zrozumieć, ale w tej chwili wojna wydawała mu się czymś odległym i nierealnym. I nieprędko miało się to zmienić. Właśnie stracił syna. – Nowy kontakt – oznajmiła głośno Shiflett. – Dwa kontakty idące kursem dwa cztery zero na dwa siedem. Szacunkowa odległość osiem przecinek sześć miliona kilometrów. W pierwszej chwili Lisa się przeraziła, że jakaś grupa przeciwnika zdołała niezauważona przedostać się na ich tyły, ale zaraz zrozumiała, że to niemożliwe. Co oznaczało… – Mam identyfikację – dodała Shiflett. – To Aries i Taurus. Wcześniejszy lęk ustąpił równie silnej uldze, że oto pojawiają się jeszcze dwa okręty mogące wesprzeć Damoclesa w nękaniu niszczycieli. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie. Przecież obie korwety nie należały już do RMN… – Empars? – odezwał się zajmujący stanowisko przy sterach MacNiven. On chyba pierwszy się zorientował i zastanawiał się teraz, co o tym myśleć. – Myślałem, że ich jednostki miały trzymać się z boku. – Miały – rzucił ze złością Marcello. – Widać rozkaz do nich nie dotarł. – Albo go zignorowali – dodała cicho Lisa. – Tak – zgodził się Marcello. – Cóż, darowanemu koniowi i tak dalej. Łączność, wywołaj je laserem. Przywitaj się i spróbuj zorientować, co Hardasty i Kostava mogą wnieść do gry. – Aye, aye, sir. Wiadomość poszła i Lisa zaczęła w duchu zwykłe w takiej sytuacji odliczanie. Przy obecnej odległości opóźnienie wynosiło niemal minutę. Żeby nie marnować czasu, zleciła dodatkowe sprawdzenie gotowości systemów uzbrojenia. Po chwili otrzymała pierwsze meldunki. Była w połowie roboty, gdy odbiornik przemówił dość agresywnym głosem: – Kapitan Hardasty z Ariesa. Przepraszam za spóźnienie, kapitanie Marcello. W sumie ma pan szczęście, że w ogóle dotarliśmy. Zgodnie z planem powinniśmy być teraz w połowie drogi do Manticore B, ale mieliśmy kłopoty z reaktorem, a Taurus musiał przestroić węzły… – Tak, tak, rozumiem – przerwał jej Marcello. Czy raczej próbował przerwać. Odległa o pół minuty świetlnej kobieta nie miała prawa słyszeć jego ironicznej uwagi, mówiła dalej, jakby miała dla siebie cały czas wszechświata. W końcu sama się opamiętała, wspomniawszy jeszcze o problemach z załogą, która nie wiedziała, którym końcem ładuje się pociski do wyrzutni. – W końcu jednak się udało, zamknęliśmy włazy i jesteśmy – dodała. – Co mamy robić? – Naszym celem są dwa zbliżające się niszczyciele przeciwnika – odparł Marcello. – Kodowo grupa trzecia. Mamy utrzymać je z dala od Manticore albo nawet wyeliminować, jeśli okaże się to możliwe. Wydaje się, że jesteście w dobrej pozycji do ataku z flanki. Minuta dłużyła się niemiłosiernie. Lisa skończyła czytać meldunki. Wszystko było w
porządku. Co nie znaczyło, że doskonale. Damocles dysponował siedmioma pociskami, a zapas amunicji do działek wynosił około sześćdziesięciu procent. Zapewne byli w trochę lepszej sytuacji niż większość jednostek RMN, ale wyruszać z takimi zasobami do walki? To już całkiem inna historia, niestety. Aries i Taurus miały łącznie sześć pocisków, ale wszystko zależało od tego, czy dowódcy korwet wiedzieli coś o taktyce i użyciu uzbrojenia. – I osaczyć ich? – spytała Hardasty. – Dobry pomysł. Zróbmy to. Niestety nasz taktyczny, podporucznik Badakar, nie jest zbyt doświadczony i brak mu solidnego przygotowania do takich zadań. – Rozumiem – mruknął Marcello. – A do czego jesteście dobrze przygotowani? Znowu trzeba było poczekać. – Podporucznik Badakar? – spytał cicho Marcello. – Chwila, sir – odparła Lisa, wchodząc do stanu osobowego RMN. – Podporucznik Badakar, rocznik 1541, pierwszy przydział HMS Damocles… Po zmianie przydziału został jeszcze jakiś czas na pokładzie w przedłużonym rejsie próbnym. Średnie wyniki we wszystkim. – Czyli naprawdę niedoświadczony – przyznał z goryczą Marcello. – Chyba nie powinienem się dziwić. Lisa pokiwała głową. Reaktywacja krążowników liniowych pogłębiła problemy kadrowe RMN, z oficerami taktycznymi zaś było szczególnie kiepsko i należało oczekiwać, że Cazenestro starał się zachować tych najlepszych dla siebie, do Emparsu przekazując raczej tych gorzej wyszkolonych. Była to ogólnie zrozumiała polityka, która jednak teraz mogła się obrócić przeciwko nim. Nieoczekiwana niesubordynacja dowódców wzmocniła wprawdzie siły obrońców Gwiezdnego Królestwa, ale być może wyłącznie na papierze. – Zrobimy, co trzeba – odparła w końcu Hardasty zdecydowanym głosem, wyraźnie przejęta. – Powiedzcie tylko co. Lisa poczuła podziw dla tej kobiety. Podjęcie walki na sprawnym okręcie z dobrze wyszkoloną załogą samo w sobie niosło już spore ryzyko. Ona zaś była w sytuacji zawodnika, który miał się bić z jedną ręką przywiązaną za plecami i plączącymi się nogami. Jeszcze jedno zdumiewające zdarzenie tego dnia. Który i bez tego był już dość zaskakujący. – Da się zrobić – powiedział Marcello. – Moja taktyczna, porucznik komandor Donnelly, będzie odpowiedzialna za kontakt z wami. – Lisa wyczuła poruszenie powietrza, gdy siedzący za nią kapitan wyciągnął rękę. – Pani komandor? – Tak, sir. – Lisa poczuła ulgę, że kapitan nie widzi jej twarzy. Z drugiej strony to była logiczna decyzja. Załogi Emparsu nie miały zapewne większej szansy poradzić sobie bez jej wsparcia. Tyle że zajmując się nimi, nie mogła poświęcić całej uwagi własnemu okrętowi. Przelotnie się zastanowiła, co Cazenestro i Admiralicja powiedzą później o tak znacznym naruszeniu procedur.
I zaraz pomyślała, że w gruncie rzeczy to nieważne. Hardasty i Kostava zignorowali rozkazy, ale trudno, tak było trzeba. Marcello i Donnelly znaleźli się przez to w bardzo podobnej sytuacji. Niecodziennej sytuacji, wymagającej niecodziennych decyzji. – Pracuję nad kursem przechwycenia dla nich – powiedziała. – Świetnie – odparł Marcello. – Kapitan Hardasty, komandor Donnelly poda wam kurs ataku pozwalający na skoordynowanie naszych działań. Bądźcie gotowi do wykonania manewru. Ponownie trzeba było odczekać minutę. – Gdy tylko wyślesz im dane kursowe, zamienisz się miejscami z pierwszym – powiedział kapitan do Lisy. – Centrum informacji bojowej daje takie same możliwości koordynowania działań, a dodatkowo będziesz na bieżąco z aktywnością przeciwnika. – Rozumiem, sir. – I głowa do góry – dodał Marcello na tyle głośno, żeby wszyscy go usłyszeli. – Zaczynaliśmy w składzie jeden na dwóch, teraz mamy trzy na dwóch. Lisa skrzywiła się trochę, ale to była prawda. Stworzyli zespół. Nawet jeśli sklecony z jednostek różnych służb. Niech Bóg ma ich w swojej opiece. – To trochę zmienia sytuację – zauważył sucho kapitan Heissman. – Owszem – zgodził się podobnym tonem Woodburn. – I chyba znacznie bardziej niż trochę. Travis spojrzał na ekran danych grawitacyjnych i dreszcz przebiegł mu po plecach. Jeszcze pół minuty temu plan był jasny. Mieli oddalić się trochę od sił inwazyjnych, wykonać zwrot i zacząć podążać za nimi. Przy odrobinie szczęścia mogli dogonić przeciwnika w chwili frontalnego ataku admirała Locatellego. W ten sposób złapaliby napastników w kleszcze. Jednak wraz z niespodziewanym pojawieniem się ośmiu nowych jednostek drugiej fali ataku stracili przewagę taktyczną i sami mogli zostać osaczeni. – Jakieś propozycje? – spytał Heissman. – Celia? Alfred? – Nie widzę dla nas dobrych opcji – odparł Woodburn. – Nawet przy maksymalnej deceleracji nie zdołamy wyhamować i rozpędzić się ponownie na tyle szybko, żeby nie wejść w zasięg rakiet drugiej grupy. – Możemy wyrwać w bok – zauważyła Belokas. – Mamy na to masę czasu. Ale wtedy oddalimy się od rejonu walki. To chyba nie byłby dobry pomysł. – Raczej nie, skoro ciągle mamy sześć pocisków, którymi możemy ich poczęstować – zgodził się Heissman. – Spróbujmy zatem czegoś pośredniego. Poczekamy, aż znajdziemy się w zasięgu ich pocisków, po czym wykonamy obrót o dziewięćdziesiąt stopni i kontynuując zwalnianie, przejdziemy nad ich formacją. Jeśli nie wydzielą żadnej jednostki, żeby się nami zajęła, powinniśmy wyhamować na ich tyłach. Potem ruszymy za nimi, tak samo jak planowaliśmy iść w ślad za pierwszą grupą, tworząc analogiczne zagrożenie dla ich sektorów rufowych. – Brzmi dobrze, sir – powiedziała Belokas.
– I jest szansa, że coś da – skomentował Woodburn. – Zostaje pytanie, czy zdołamy ich dogonić na czas, żeby coś z tego wynikło, ale zawsze to działanie. Poza tym w pewnej chwili będą musieli zacząć zwalniać. – O ile nie chcą zderzyć się z Manticore – dodał Heissman. Co byłoby działaniem nie tylko samobójczym, ale i zakazanym przez przyjęty w Lidze Solarnej edykt erydański. Inna sprawa, że Tamerlane był raczej szemraną postacią i Travis nie był skłonny podejrzewać go o skłonność do przestrzegania międzygwiezdnego prawa. Kapitan Heissman też raczej na to nie liczył. Najgorsze, że gdyby coś takiego rzeczywiście się zdarzyło i Tamerlane skierowałby jeden ze swoich okrętów wprost na planetę albo odpalił w jej kierunku pociski, Obrona Układowa by to dostrzegła, ale zupełnie nic nie mogłaby zrobić. Wszystko odbyłoby się przy prędkościach niedających żadnej szansy na reakcję. Baza na Thorsonie nie była dość dobrze wyposażona, żeby zareagować na coś takiego. Zwłaszcza w tak krótkim czasie. Żadnej szansy na reakcję, powtórzył w myślach Travis i zastanowił się głęboko. – Mamy wielką nadzieję, że tego nie zrobią – powiedział Woodburn. – Mam już gotowy plan zmian kursowych, sir. Wydaje mi się jednak, że pan Long znowu na coś wpadł. – A rzeczywiście – przyznał Heissman. – Long? O czym pan myśli? Travis odebrał to prawie jak żart z jego osoby, ale połączony z autentycznym szacunkiem. Raz podsunął już pewien pomysł, który zadziałał. Może zdoła to powtórzyć. – Myślałem o tym, że obecnie jesteśmy zwróceni do drugiej grupy dennym ekranem – odpowiedział. – Nie widzą więc, co tutaj robimy. I przyszło mi do głowy, żebyśmy utrzymali to położenie i dopuścili ich bliżej… – Bliżej? – spytała Belokas. – Tak, ma’am. Wcześniej jednak wypuścilibyśmy resztę naszych pocisków i przytrzymali je wiązkami ściągającymi przy burtach. Wycelowane w jednostki drugiej grupy. Gdy podejdą dość blisko, dalibyśmy przyspieszenie, tak jak pan proponował, sir. Gdy pociski znalazłyby się poza obrysem naszych ekranów, uaktywnilibyśmy ich napędy. – Zmyślnie – powiedział z namysłem Heissman. – Jeśli nie będą dość uważnie śledzić naszych poczynań, mogą w ogóle nie zauważyć tych pocisków aż do chwili, gdy włączą się ich ekrany. A nawet jeśli, nie będą mieli dość czasu, żeby zareagować równie skutecznie jak w wypadku odpalenia tych pocisków ze zwykłego dystansu. – W najgorszym razie zmusimy ich do naruszenia zasobów systemów obronnych – dodał Travis. W najlepszym zaś wyrównamy trochę rachunki, pomyślał z przejęciem. – Bardzo zmyślnie – powtórzył Heissman. – Niestety, mało praktycznie. – Machnął ręką. – Ster, przyjąć plan kursowy oficera taktycznego. – Aye, plan kursowy taktycznego – potwierdził sternik. – A pan niech może zamknie usta, Long – powiedział Heissman z lekkim uśmiechem. – Taka mina nie przystoi oficerowi na mostku. Travis dopiero teraz się zorientował, że w zamyśleniu nie zamknął ust. Fala uniesienia ustąpiła znajomemu uczuciu zawstydzenia. – W sumie pana plan miałby prawo zadziałać, przynajmniej w części – przyznał Heissman.
– Rzecz w tym, że po tak znacznym oddaleniu się od pocisków stracimy nad nimi kontrolę. Telemetria kiepsko przenika przez osłony boczne, a przez ekrany wcale. – Wiem, sir – odparł Travis. – Myślałem, żeby skorzystać z własnego systemu naprowadzania pocisków. – Gdyby były bardziej nowoczesne, byłbym za podjęciem próby – odezwał się Woodburn. – Niestety nie są. Widział pan, jakimi systemami ECM dysponują jednostki Tamerlane’a. Zbiją nasze pociski z kursu, zanim któryś wejdzie w zasięg antyrakiet. Travis się skrzywił. Miał nadzieję, że uzyskane wcześniej dane o parametrach systemów ECM przeciwnika pozwolą na szybkie przeprogramowanie systemów naprowadzania. Zapewne jednak nie było to możliwe. – Tak, rozumiem. – Chyba jednak nie – powiedział Woodburn, ale bez cienia nieuprzejmości. – A w każdym razie nie do końca. – W innych okolicznościach warto by spróbować – powiedział Heissman. – Jednak obecnie tak długie wyczekiwanie z wykonaniem pętli oznaczałoby problemy z późniejszym zajęciem pozycji pościgowej za formacją przeciwnika. Słyszał pan, co powiedział Alfred: już samo w sobie będzie to problematyczne. Niemniej to nasza jedyna szansa, żeby pozostać uczestnikiem tej walki. Nie chcę rezygnować z niej na rzecz czegoś, co może nie przynieść nam sukcesu. – Tak, sir – zgodził się Travis. Tym razem z pełnym przekonaniem. – Dobrze – mruknął Heissman. – A najważniejsze, proszę nadal dzielić się z nami tym, co przyjdzie panu do głowy. Nie wstydzić się, nie ukrywać pomysłów. Już raz uratował pan dzisiaj Caseya. Dzień jest ciągle młody i kto wie, co jeszcze się zdarzy.
Rozdział XXIII Zespół Zielony wszedł w zasięg pocisków, admirale – oznajmił Imbar. I do tego odwrócony do nas radośnie odsłoniętymi dziobami, pomyślał Gensonne z ironicznym uśmiechem. Furia po zagładzie Tyra już mu przeszła, czy może raczej przybrała postać zimnej złości i pragnienia zemsty. Utrata jednego z krążowników liniowych zmusiła go do zmiany pierwotnego planu, ale szczęśliwie już wcześniej miał plan awaryjny. Pora wprowadzić go w życie. I zakończyć tę walkę, kładąc jednocześnie kres Królestwu Manticore. – Admirale? – ponaglił go Imbar. – Nie otwierać ognia – powiedział Gensonne. – Locatelli próbuje dopasować swoją prędkość do naszej, ale nie będzie wiecznie sterczał tak odsłonięty. Nie ma co strzelać już teraz, dając mu dość czasu na ustawienie się do nas ekranami. Poczekamy, aż będą naprawdę blisko. – Tak, sir – odparł Imbar. – Miałem tylko nadzieję… – Nadzieję na co, kapitanie? Imbar jakby się przygarbił. – Zastanawiałem się, czy oni nie chowają jeszcze jakichś niespodzianek w zanadrzu – odparł niechętnie. – Na przykład jakich? – rzucił mało uprzejmie admirał. – Że wydadzą przyjęcie na naszą cześć? – Miałem na myśli niespodzianki w rodzaju Caseya – odpowiedział Imbar równie ostrym tonem. – Albo w stylu tych dwóch krążowników liniowych, które na nas lecą. Llyn zapewniał, że mają tylko jeden, i to mocno przestarzały. – Coś się zmienia, admirale – zameldował Clymes. – Zielona Jedynka przestała zwalniać i wykonuje zwrot. – W pionie czy poziomie? – W pionie. – Osłony burtowe? – Nadal wyłączone. – No i widzicie? – powiedział Gensonne, wskazując na odległego przeciwnika. – Standardowy zwrot w pionie z wyłączonymi osłonami burtowymi, żeby cały czas dobrze nas widzieć. Locatelli jest albo bardzo nerwowy, albo brakuje mu wyobraźni. Tak czy siak, nie ma klasy kapitana Heissmana. Typowa prowincjonalna marynarka wojenna, kapitanie. Casey miał fart. Imbar nie odpowiedział.
Ale i nie musiał. Gensonne świetnie wiedział, co Imbar mógł sobie pomyśleć. Że ten „fart” kosztował ich utratę krążownika liniowego. A skoro mowa o Caseyu… Admirał spojrzał na ekran ukazujący tylną półsferę. Krążownik poruszał się ze sporą prędkością, nadal ustawiony ekranem do głównych sił Volsungu. Chyba zamierzał czym prędzej zejść z drogi zespołowi De la Rozy. Chyba że Heissman zamyślił sobie wykonać pętlę i wejść na tyły drugiej grupy. Wówczas mógłby jeszcze narobić kłopotów. Pewnie należałoby ich ostrzec. Admirał otworzył usta. – Zielona Jedynka zakończyła zwrot – oznajmił Clymes. – Włączyli osłony, są gotowi do walki. – Nie rozczarujmy ich zatem – powiedział Gensonne, odwracając się od tylnego ekranu. Do diabła z ostrzeżeniami. De la Roza sam powinien wiedzieć, co zrobić z takim krążownikiem na ogonie. Albo sobie poradzi, albo przestanie być dowódcą. – Przygotować się do odpalenia salwy. Cele: prowadzący niszczyciel i ciężki krążownik na lewym skrzydle. – Nie krążownik liniowy? – spytał Imbar. – Jak sam stwierdziłeś, mają być niespodzianki – powiedział Gensonne. – Zielona Jedynka to mój prezent dla De la Rozy. My go tylko trochę odpakujemy. – Tak, sir. Taktyczny? – Niszczyciel i ciężki krążownik – potwierdził Clymes. – Cele wprowadzone. Gensonne pokiwał głową. – W pańskie ręce, kapitanie. Strzelać, gdy będziecie gotowi. Osterman przebywała na swoim posterunku w przednim przedziale uzbrojenia Phoeniksa i zastanawiała się, dlaczego właściwie ktoś zaatakował Gwiezdne Królestwo, gdy wkoło rozpętało się piekło. Dosłownie. Ogłuszające, chaotyczne i krwawe piekło. Dochodziła do siebie stopniowo. Najpierw poczuła ból połamanych żeber, potem trochę mniej dokuczliwy ból lewego przedramienia. Potem smród palonej izolacji i przysmażanych płynów hydraulicznych. I jeszcze coś gorącego i lepkiego, co spływało z lewej strony jej głowy. Równocześnie przypomniała sobie, jak to podręczniki pierwszej pomocy zakazywały ruszać ciężko rannego do chwili przybycia personelu medycznego. Mimo to drgnęła i otworzyła oczy. To nie było złudzenie ani koszmar senny. To się naprawdę zdarzyło. Wszędzie ujrzała płaty poskręcanego metalu i na wpół stopionego tworzywa, ledwie widoczne w ciemności rozświetlanej tylko migotaniem czerwonych wskaźników i zachowanych tu i ówdzie lamp awaryjnych. Przez na wpół otwarty właz widać było korytarz, który nie wyglądał ani trochę lepiej. Przez długą chwilę patrzyła tylko na obraz zniszczenia, jakimś skrawkiem umysłu rejestrując własne obrażenia, poza tym próbując dojść, jaki może być ogólny stan Phoeniksa. Najbardziej dawały się we znaki żebra, które odzywały się boleśnie przy każdym oddechu, co
sugerowało, że co najmniej jeden ostry koniec kości mógł zagrażać płucom. To coś płynące po twarzy było zapewne jej krwią z rany tuż powyżej ciemienia. Była w paskudnym stanie, ale przynajmniej żyła. Jej okręt był jednak prawie martwy. Nie miała kiedy nałożyć hełmu, ale oddychała, co oznaczało, że cokolwiek nieprzyjacielski pocisk zrobił z resztą jednostki, jej sekcja pozostała hermetyczna. Oczywiście trudno było powiedzieć, jak wielki był ten obszar miłosierdzia. Ile kadłuba naprawdę obejmował. Było też zasilanie na tyle sprawne, żeby większość elektroniki nadal działała. Zastanawiała się, czy to reaktor ciągle pracował, czy może prąd płynął teraz z akumulatorów, gdy dalej na korytarzu dostrzegła odbicie jaśniejszych lamp zwykłego systemu oświetleniowego. One były zasilane wyłącznie z głównego generatora. Czyli reaktor działał, nie został awaryjnie wyłączony ani odstrzelony. Mieli zasilanie i powietrze. Zatem pocisk nie do końca trafił w cel. Głowica musiała eksplodować zbyt daleko, żeby ich zniszczyć, ale zdołała poważnie uszkodzić. W zwykłych warunkach dawało to szansę na ratunek. Tyle że warunki dalekie były od zwyczajnych. Skala okolicznych zniszczeń sugerowała, że część węzłów została uszkodzona. Zatem ekrany zniknęły. Napęd wysiadł. Gdy ostatni raz sprawdzała kurs, szli od Manticore. To oznaczało, że wrak dryfował coraz dalej w próżnię międzyukładową, gdzie trudno było oczekiwać jakiejkolwiek pomocy. Co gorsza, brak ekranów oznaczał, że Phoenix był teraz całkiem bezbronny i wystawiony na ciosy. Wystarczy jeden strzał, żeby zmienić go w chmurę drobnych szczątków. W zasadzie już był martwy. Osterman także nie zostało wiele czasu. Nic by jednak nie zyskała, czekając biernie na swój los. Uznała, że lepiej będzie trochę się rozejrzeć. Może ktoś jeszcze przeżył w tej sekcji. Odepchnęła się nogą od tablicy kontrolnej i zdołała złapać prawą dłonią za jeden z uchwytów. Zaciskając z bólu zęby, wyślizgnęła się na korytarz i zaczęła poszukiwania. Salwa wystrzelona przez pierwszą grupę przeciwnika zebrała straszne żniwo. Metzger najchętniej odwróciłaby głowę od ekranu i pojawiających się na nim suchych liczb. I spojrzałaby na admirała Locatellego. Ze współczuciem i gotowością złożenia kondolencji. Ale nie mogła. Po prostu nie mogła. Jej praca polegała na utrzymaniu gotowości bojowej okrętu i musiała bez reszty skupić się na tym zadaniu. Poza tym admirał stracił właśnie bratanka. Zasługiwał na chwilę prywatności. Chwila ta trwała około pięciu sekund. – Raport o stratach, sir – odezwał się McBride z centrum informacji bojowej. Metzger zauważyła, że jego głos był dziwnie zdławiony jak na kogoś, kto zawsze twierdził, że nie ulega emocjom. Chociaż może tylko jej się zdawało. – Sphinx zniszczony w eksplozji. Chyba stracili zabezpieczenia reaktora. Phoenix stracił większość systemów. – Przy tym zdaniu głos pierwszego wyraźnie zadrżał i to na pewno nie było złudzenie. – Padły ekrany i niemal wszystko z prawej burty. Reaktor ciągle działa, ale nie jest w pełni sprawny. Trudno powiedzieć, jak długo jeszcze wytrwa. Jeśli zawiedzie, przy tylu zniszczeniach jest mała szansa, żeby został odrzucony.
– Rozumiem – odparł Locatelli. – Załoga? – Nie wiadomo. Część dziobowa… Przykro mi, sir. Nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy ktoś przeżył. – Nie pytałem o przedział dziobowy – stwierdził oschle admirał. – Interesuje mnie stan całej załogi. – Tak, sir – odpowiedział McBride. – Mostek i centrum informacji bojowej nie odpowiadają. Nie wiemy, czy to awaria łączności, czy… nie ma tam nikogo, kto mógłby rozmawiać. – Próbujcie dalej – rozkazał Locatelli. – Pani kapitan, jaki jest status reszty zespołu? Metzger spojrzała na najświeższy raport. – Swiftsure melduje utratę dennej wyrzutni i działka numer trzy. Bellerophon… – Czy Swiftsure został trafiony? – przerwała jej Perrow. – Myślałam, że pociski mierzyły tylko w Sphinksa i Phoeniksa. – Ma mechaniczne problemy – wyjaśniła Metzger. – To samo w przypadku Bellerophona, który stracił prawoburtową osłonę. Pegasus, Aquila i Libra meldują pełną gotowość bojową. – To znaczy taką, jaka może cechować te stare korwety, dodała w myślach. W sumie niewielką. – Poradzimy sobie z tym, co nam zostało – powiedział Locatelli. – Przekazać na Bellerophona, żeby cofnął się o tysiąc kilometrów i zapewnił osłonę nam i Swiftsure’owi. – A ta utracona osłona burtowa? – spytała Perrow. – Może nie dać rady tego ukryć. – Na pewno – zgodził się admirał. – Ale tym samym będziemy go mogli jeszcze wykorzystać jako przynętę na którąś z jednostek Tamerlane’a. – Tak, sir. – Perrow nie ucieszyła się z tej odpowiedzi, ale toczyli właśnie walkę na śmierć i życie, taktyczna zaś była zbyt dobra w swoim fachu, żeby nie zrozumieć, że w tej sytuacji należy wykorzystywać wszystko, co tylko wpadnie im w ręce. – Pozwolę sobie jedynie zauważyć, że jeśli nasze dane są prawidłowe, Casey też stracił osłonę burtową na krótko przed trafieniem krążownika liniowego tamtych. Mogą mieć opory przed zaatakowaniem innego naszego okrętu z tym samym rodzajem awarii. – Tym lepiej – orzekł admirał. – Czy to ich przyciągnie, czy zniechęci, ważny jest skutek. Najważniejsze, żeby pomieszać im szyki. Pierwszy, miej oko na ich manewry. – Tak, sir – odparł McBride. – Jak dotąd nic… Ślad pocisku! – zawołał nagle, przerywając wcześniejszą wypowiedź. – Pociski, trzysta pięćdziesiąt g, przewidywane dojście do celu za sto trzydzieści dwie sekundy. – Mam je – potwierdziła Perrow. – Gotowość antyrakiet i działek. Metzger spojrzała na ekran taktyczny. Dojrzała już sześć pocisków i zmarszczyła brwi. W poprzedniej salwie przeciwnika było ich niemal dwa razy tyle i udało im się zneutralizować dwa okręty RMN. Standardowa taktyka przewidywała użycie tak samo licznej albo i większej drugiej salwy, żeby dobić oszołomionego nieprzyjaciela. Jednak Tamerlane wystrzelił tylko sześć pocisków. Zdecydowanie za mało. Czyżby cierpiał na brak amunicji? A może oszczędzał pociski na później? Nie. To by nie miało sensu. Aegis był jedynym zgrupowaniem floty blokującym mu dojście
do Manticore. Zachowywanie pocisków na później nic by mu nie dało. Zatem coś kombinował. Tylko co? Perrow wyraźnie doszła do tych samych wniosków. – Trochę skromna ta druga salwa – zauważyła głośno. – Prowokuje nas – powiedział Locatelli. – Chce nas zmusić do odpowiedzenia ogniem. Metzger znowu zmarszczyła brwi. Owszem, możliwe. Masywna salwa przeciążyłaby telemetrię Invincible, zmuszając ich do wyboru między odparciem ataku a własnym strzałem. Skromna, ledwie na sześć pocisków, pozwalała na jedno i drugie. Tylko po co Tamerlane ich prowokował? To nie była pierwsza wymiana ognia między nim a RMN, miał czas sporo dowiedzieć się o obrońcach. Czego jeszcze nie wiedział? – Pewnie wie już o nas wszystko, więc może chodzić tylko o jedno – odezwał się tymczasem Locatelli. – Próbuje zmusić nas do zmarnowania pocisków. Taktyczna, ile mamy ostatecznie tych pocisków ćwiczebnych? – Cztery, sir – odparła Perrow. – Wystrzelić – rozkazał admirał. – Wszystkie cztery, cel – krążownik liniowy. – Skoro tak czeka na nasz strzał, to niech ma. Nie rozczarujemy go. – Ślad pocisku – zawołał Clymes. – Cztery pociski, dojście do celu za sto dwadzieścia sekund. Gensonne uśmiechnął się pod nosem. Zielona Jedynka złapała przynętę. Strzelili i zmarnowali w ten sposób cztery cenne pociski. – Do wszystkich okrętów: na mój znak przestać przyspieszać – rzucił do mikrofonu. – Teraz. Obrót i zwrot, oba o dziewięćdziesiąt stopni na mój znak. Teraz. Przeniósł spojrzenie na ekran taktyczny. Pięć jednostek jego grupy poruszało się niczym dobry balet, z pełną synchronizacją. Pociski tamtych trafią na pięć nieprzenikalnych ekranów. Prosta, ale skuteczna taktyka. Gensonne nie zamierzał jednak na tym poprzestać. Zaraz po zakończeniu manewru, gdy wszystkie jednostki przyjmą wektor prostopadły do ich dotychczasowego kursu, zamierzał dać pełne przyspieszenie i całkowicie zejść z linii ognia przeciwnika. Zmuszając tym samym Locatellego do dokonania wyboru między złym a jeszcze gorszym. Mógł on rozpocząć pogoń za zespołem Gensonne’a, otwierając tym samym De la Rozie drogę na Manticore, albo rzucić się na drugi zespół, dając Gensonne’owi pełną swobodę ruchów. Albo też rozdzielić swoje siły, żeby spróbować zrealizować oba cele. Admirał miał nadzieję, że Locatelli wybierze trzecią opcję. Wtedy najłatwiej byłoby go zniszczyć. Ale cokolwiek zrobi, i tak nic już nie zmieni. Przegrał z kretesem. Tylko jeszcze o tym nie wiedział. Hermetyczna część kadłuba okazała się większa, niż Osterman początkowo przypuszczała. Rozciągała się od większości lewoburtowych pomieszczeń przedziału dziobowego i ciągnęła niemal do mostka i centrum informacji bojowej. Była też dość szeroka, miejscami dochodząc
do trzeciego korytarza osiowego. Jednak nigdzie nie było lepiej niż w przednim przedziale uzbrojenia, a większość pomieszczeń była nawet w znacznie gorszym stanie. No i wszędzie były ciała. Poskręcane i bezwładnie dryfujące, czasem z ubraniem ciemnym od krwi, czasem nadpalone plazmą z rozszczelnionych przewodów, inne bez żadnych widocznych obrażeń. Dopiero w pomieszczeniu kontroli broni energetycznej znalazł się ktoś żywy. A i wtedy los w pewien sposób zakpił z Osterman. – Wreszcie – powiedział chrapliwie podporucznik Locatelli, gdy Osterman wsunęła głowę do środka. – Już myślałem, że wszyscy porzucili swoje stanowiska. Mimo powagi sytuacji bosman omal nie przewróciła dramatycznie oczami. Młody człowiek próbował wyraźnie wzorować się na stryju, a dokładniej na jego zachowaniu podczas kryzysu Gryphona trzydzieści lat temu. Tyle że nie miał ani klasy, ani pozycji, które by do tego pasowały. – Nie całkiem – odparła. – Chyba żeby uznać za dezercję powołanie na sąd ostateczny. Żyjesz? – Chyba tak. Nie jestem całkiem pewien. Mocno oberwaliśmy? – Bardzo mocno – powiedziała Osterman i doszła do wniosku, że nie pora teraz na przepychanki z młokosem. – Wydaje mi się, że tylko ta sekcja zachowała się w miarę w całości. Interkom nie działa, na wywołania przez komunikator nikt nie odpowiada. – Może ta sieć też wysiadła – zastanowił się Locatelli. – Również próbowałem i mnie nie słyszałaś. Osterman skrzywiła się kwaśno. Tak, to wiele mówiło o stanie jej umysłu, skoro ta oczywista możliwość w ogóle do niej nie dotarła. Uznała, że skoro sam komunikator działał, a tak było, bo lampka się paliła, to i sieć musiała być sprawna. – Parę przedziałów bliżej rufy też trzyma powietrze – powiedział podporucznik, pokazując na ekran kontroli uszkodzeń. – Nie udało mi się skontaktować z nikim z tamtej strony, ale może ich drużyny awaryjne już się do nas przebijają. – Może – odparła Osterman, nie chcąc rozwiewać tych iluzji. – Ale w tej chwili ich tu nie ma. A nawet gdy się pokażą, dalej będziemy całkiem bezbronni. Jeśli Tamerlane uzna nas za godnych jeszcze jednego pocisku, to będzie koniec. – Może tak, a może nie. – Jak to nie? – spytała Osterman. Nie cierpiała, gdy ktoś się wymądrzał. – Nie koniec? – Nie całkiem bezbronni – wyjaśnił Locatelli i wskazał palcem ekran po jego lewej. – Zgodnie z tym statusem laser Phoeniksa ciągle jest sprawny. Zaskoczona Osterman wciągnęła głęboko powietrze i ledwo odnotowała towarzyszący temu ból w klatce piersiowej. Laser ciągle działał? Niemożliwe… Niemniej opis statusu był jednoznaczny. Wszystko wskazywało na to, że lasera nadal można było użyć. Oczywiście jeśli tylko będą mieli wystarczające zasilanie. Jeśli zdołają połatać obwody pomocnicze. Jeśli trafią na działający system celowniczy i nie zawiodą siłowniki służące do
ustawienia lasera. Oraz jeśli znajdą jakiś cel wart tych wszystkich wysiłków. Wszystko oprócz tego ostatniego zależało od ich wysiłków. To ostatnie zaś… – Pamiętasz może, jak daleko od nas była grupa druga, gdy oberwaliśmy? – spytała. – Ja pilnowałam akurat działka. – Parę minut przed trafieniem byli w odległości trzydziestu sześciu minut – odparł Locatelli. – Zatem teraz są pewnie jakieś dwadzieścia pięć minut od nas – mruknęła Osterman. – Wygląda na to, że kondensatory wysiadły i trzeba będzie dać zasilanie od razu kaskadowo ze strumienia plazmy. Dasz radę przełączyć? Moja lewa ręka średnio się nadaje do jakiejkolwiek roboty. – Jasne – stwierdził Locatelli. Odpiął uprząż i odepchnął się od pulpitu. Gdy przepływał przez środek pomieszczenia, Osterman przeszedł dreszcz. Prawa noga podporucznika kończyła się tuż pod kolanem. Niżej zwisała tylko luźna nogawka skafandra. – Pomyślałem, że drużyny medyczne mogą być zajęte, więc sam nałożyłem opatrunek – powiedział. – Przekaźniki kaskadowe są w szóstce? – Powinny – odparła odruchowo Osterman, próbując bezskutecznie oderwać spojrzenie od okaleczonej nogi Locatellego. – Zajrzę do tunelu kontrolnego i zobaczę, czy uda się uruchomić system celowniczy. I tam się spotkamy. Sir. – Dobra. Porucznik zniknął w korytarzu. Osterman potrząsnęła energicznie głową i wywołany tym ból skutecznie ją otrzeźwił. Potem też wypłynęła z pomieszczenia. Widywała już wypadki, w których ludzie tracili kończyny. Rzadko jednak zachowywali aż taką sprawność jak Locatelli. Być może młody człowiek miał jednak coś ze stryja. Coś więcej niż tylko porządne zadęcie. Może był o wiele twardszy, niż się wydawało. I może zdecydowanie go nie doceniała. Z nowym optymizmem popłynęła przez korytarz. Sytuacja nadal była ponura, ale zajęcie, które miało jedynie odwracać uwagę od bliskiego i nieuniknionego końca, nagle nabrało sensu. Być może Phoenix nie wypadł jeszcze tak całkiem z gry. – Jest meldunek, kapitanie – odezwał się komandor Jenz z centrum informacji bojowej Thora. – Casey przechodzi nad nami. – I cały czas zwalnia – dodał oficer taktyczny Obregad. – A tak w ogóle to wykonuje pętlę. Chyba zamierza wejść nam na ogon. – Jasne, że o to im chodzi – powiedział De la Roza, zerkając ze złością na ekran taktyczny. Gdy Casey poszedł w górę, kapitan miał nadzieję, że Heissman nabrał rozumu i zamierza się stąd wynieść. Ale nie. Wyraźnie mieli do czynienia z jednym z tych szlachetnych idiotów, którzy nie potrafią przegrywać. Albo to, albo na Manticore wycofanie się spod ognia przeciwnika było zagrożone karą śmierci. De la Roza pracował w układach, gdzie obowiązywały takie właśnie
porządki. Tyle że tutaj dalszy opór nie miał już żadnego sensu. Volsung zaraz wygra, rząd Manticore się podda i będzie po herbacie. Nie dojdzie do orbitalnego bombardowania miast ładunkami nuklearnymi, nie będzie łupienia i gwałtów, płaczu dzieci, upadku ekonomicznego. Tylko król abdykuje. Poza tym życie potoczy się jak dawniej. Heissman nie musiał bronić przyjaciół czy rodziny. Chronił tylko rząd Manticore. De la Roza widział wiele upadających rządów. Przeciętny obywatel czasem nawet nie zauważał, że cokolwiek się zmieniło. Ale dowódca Caseya był widocznie zbyt uparty, żeby to zrozumieć. I oczywiście miał za to drogo zapłacić. Niestety Volsung też musiał przez to zmienić swoje plany. Symulacja dostarczona przez centrum informacji bojowej ostrzegała, że Casey wyjdzie na pozycję za ich rufami krótko przed tym, jak Zielona Jedynka znajdzie się w zasięgu ich pocisków. Jeśli De la Roza nie chciał, żeby ktoś podgryzał ich w tym czasie z tyłu, musiał oddelegować którąś jednostkę do uporania się z zagrożeniem. Ale to nie było takie proste. Centrum opierało się na danych przesłanych przez Gensonne’a, które nie wskazywały, w jaki właściwie sposób lekki krążownik uporał się z Tyrem. Gdyby Casey spróbował drugi raz tej samej sztuczki, dobrze byłoby wysłać kogoś jeszcze, żeby obejrzał sobie z boku, na czym polega podstęp RMN. Ale wydzielenie dwóch jednostek zmniejszyłoby zespół o jedną czwartą. Co gorsza, najbardziej logicznym wyborem był niszczyciel Fox, który ciągnął obecnie za głównymi siłami na pozycji przekaźnikowej. Bez jego pomocy De la Roza ryzykował utrudnienia w komunikacji, częste w przypadku nawiązywania łączności laserowej poprzez osłony burtowe. Musiał jednak coś wymyślić, bo utrata trzech jednostek z formacji była nie do przyjęcia. Owszem, mieli zdecydowaną przewagę i w zasadzie nic nie powinno im już zagrozić. Nawet jeśli poniosą jeszcze jakieś straty, ostateczny wynik był przesądzony. – Sygnał do Foksa i Selene – powiedział De la Roza. – Mają zostać z tyłu i poczekać na Caseya. Potem związać go walką i zniszczyć. I niech się z tym pospieszą. – Wszystkie jednostki ustawione ekranami do przeciwnika, sir – zameldował Imbar. – Dobrze – mruknął Gensonne, spoglądając na ekran danych grawitacyjnych. Dobrze wykonany manewr. Nawet jeśli wcześniej nie wszystko szło doskonale, tym razem dowódcy wykazali się perfekcyjnym opanowaniem sztuki nawigacji. – Sygnał na wszystkie okręty: utrzymać wektor aż do zniszczenia nadciągających pocisków. Potem na mój znak ruszamy z przyspieszeniem jeden sześć pięć g. Po wykonaniu manewru Adder i Ganymede przejdą na prowadzenie, Phobos zajmie pozycję przekaźnikową. – Tak, sir – odparł Imbar. – Coś jeszcze? Gensonne zastanowił się chwilę, ze spojrzeniem wbitym w ekran. Zespół De la Rozy znajdował się ciągle w odległości prawie trzydziestu minut. Niemniej Gensonne i tak miał zaraz wejść na całkiem inny kurs i dalej działać osobno. Straty krążownika liniowego nie było jak zrekompensować, ale w tej sytuacji tym bardziej należałoby jakoś wzmocnić zespół. Na przykład o Umbriela i Mirandę. Oba niszczyciele znajdowały się na razie całkiem z boku, ale
po planowanej zmianie kursu miały szansę bez większych problemów dołączyć do formacji. – Sygnał do grupy Sidewinder – powiedział. – Niech skorygują kurs, tak żeby był zbieżny z naszym wektorem. I niech nas obserwują, bo możemy jeszcze zmienić kurs w razie potrzeby. – Tak, sir. Ale… dostrzegł pan, że taka korekta kursu przybliży ich do jednostek Manticore idących obecnie za niszczycielami? – Skoro tak, to chyba łatwiej im będzie zniszczyć te jednostki, nieprawdaż? – Ale… Jasne. Aye, sir – rzucił Imbar, rezygnując ze zgłaszania obiekcji. I dobrze. Bo niby jak jeden niszczyciel z dwiema korwetami mógł poważnie zagrozić zespołowi dwóch zgranych niszczycieli? Zwłaszcza że te korwety nie przynależały nawet do marynarki wojennej. To były jednostki miejscowej służby poszukiwawczo-ratowniczej. Raport Llyna opisał dokładnie ten tak zwany MPARS, dysponujący zatrważającą zbieraniną złomu, chyba w całości z demobilu. Jeśli Patterson i Hawkin sobie z nimi nie poradzą, to żadni z nich dowódcy. I niech obrywają. Gensonne przypomniał sobie nagle, że nie tak dawno pomyślał coś całkiem podobnego w kontekście Tyra i kapitana Blakely’ego. I wtedy nie skończyło się dobrze. – OK – warknął. – Podkreśl w rozkazie, że mają mieć się na baczności i niech nie ryzykują za bardzo. Obrona Manticore nie jest wcale taka niezborna, jak nam przekazano. – Tak, sir – odparł Imbar, chyba trochę szczęśliwszy. Gensonne prychnął pogardliwie. Volsung nadal miał przewagę. Wygrana była w zasięgu ręki. A jeśli stracą przy tym jeszcze jakieś jednostki, kupią na ich miejsce nowe. Gensonne był pewien, że Llyn i Axelrod zapewnią im aż nadto środków na ten cel.
Rozdział XXIV Zanim podporucznik Locatelli wrócił z przekaźnikami kaskadowymi, Osterman naprawiła większość obwodów. Inne poprowadziła obejściami albo połatała tym, co miała akurat pod ręką. Robota okazała się znacznie trudniejsza, niż z początku przewidywała. Niektóre przewody plazmy były przerwane, i chociaż sama plazma ulotniła się już bez śladu, metalowe elementy w bezpośrednim sąsiedztwie uszkodzonych miejsc były wciąż niebezpiecznie gorące. Osterman dorobiła się kilku nowych oparzeń różnego stopnia oraz rozcięcia na policzku. Najgorsze opatrzyła, jak dała radę, ale nie chciała ryzykować i przyjmować większej ilości środków przeciwbólowych. Otępienie nie ułatwiłoby jej roboty. Oczywiście darowała też sobie dezynfekcję ran. To byłaby już całkowita strata czasu. – Co tak długo? – rzuciła, widząc Locatellego z pakunkiem. Nie był to właściwy sposób zwracania się do oficerów, ale obolała nie miała jakoś ochoty na uprzejmości. Zwłaszcza teraz, w ostatnich chwilach. – Podszedłem aż pod centrum, żeby zebrać dość przekaźników – odparł podporucznik z dziwnie stężałą twarzą. Też przybyło mu oparzeń i pewnie podobnie jak ona wolał nie szafować środkami medycznymi. – Zajrzałem do wewnątrz przez iluminator we włazie. Nie zdążyli założyć hełmów, gdy otworzyło ich na próżnię. Osterman ze smutkiem pokiwała głową. Miała wciąż cichą nadzieję, że ktoś jednak tam ocalał i nie odpowiadał tylko dlatego, że łączność szwankowała. Ale jednak nie. – Niemniej część sprzętu ciągle działa – dodał Locatelli. – Co ważniejsze, łączność jest wciąż sprawna. – Nieźle – stwierdziła Osterman i nadzieja w niej odżyła. Gdyby udało im się nawiązać łączność z własnymi jednostkami, ich szanse znacznie by wzrosły. Ale zaraz przyszło otrzeźwienie. Żeby dostać się do centrum, musiałaby skorzystać z mikrośluzy. Ze złamaną ręką bez szans. – Ja nie dam rady tam wejść – powiedział Locatelli, wskazując na okaleczoną nogę. – Ale ty dasz. – Tylko… – Ustawiłem dla ciebie mikrośluzę – uprzedził jej wątpliwości. – Jak wywołasz Invincible’a, pewnie razem ułożycie jakiś plan. – Tak, sir – odparła Osterman z całkiem nowym szacunkiem. Nie, to nie był już rozwydrzony dzieciak. – Da pan radę sam zainstalować te przekaźniki? – Jestem oficerem, pani bosman – stwierdził podporucznik z boleściwym uśmiechem. – Dobry oficer jest zawsze gotowy i wyprasowany. Proszę już iść. Gdybym skończył, zanim pani wróci, zabiorę się do systemu śledzenia.
Pięć jednostek grupy pierwszej ustawiło się w pionie akurat na czas, żeby osłonić się przed pociskami zespołu Aegis. Metzger skwitowała to uśmiechem. Admirał ich przejrzał. Dostali, co chcieli, nie wiedząc, że nic właściwie w ten sposób nie zyskali. – Pociski ćwiczebne uległy zniszczeniu na ekranach przeciwnika – potwierdziła Perrow. Teraz należało oczekiwać, że skłoniwszy przeciwnika do zmarnowania części zapasów amunicji, Tamerlane zwróci się w ich stronę i zaatakuje. Ale on tego nie zrobił… – Przyspieszają! – zameldowała Perrow. – Grupa pierwsza kieruje się… Admirale, oni uciekają! Metzger spojrzała z niedowierzaniem na ekran taktyczny. Rzeczywiście jakby uciekali. Odchodzili od zespołu Aegis pod ostrym kątem. – To nie ucieczka – poprawił ją Locatelli. – Tamerlane rozdziela siły. – Ale to nie ma sensu – zaprotestowała Metzger. – Dwie połączone grupy miałyby zdecydowaną przewagę. Z osobna każda jest nam równa. – Na papierze może tak – rzuciła Perrow. – W rzeczywistości nie za bardzo. – Trzeba spojrzeć na to w szerszym kontekście, pani kapitan – powiedział Locatelli. – Tamerlane musiał grać w szachy. Zamiast niszczyć kolejno wszystkie pionki, woli od razu zagrozić królowi. W tym przypadku całkiem dosłownie. Oczywiście, pomyślała Metzger i zrobiło się jej nagle bardzo zimno. Jeśli Tamerlane zdoła wymanewrować grupę Aegis i wejść na orbitę Manticore, będzie mógł wystosować ultimatum, w którym zażąda od króla Edwarda bezwarunkowej kapitulacji. I Landing nie będzie miało wyjścia. Cokolwiek powiadał edykt erydański, trudno było oczekiwać od najemników, że są gotowi przestrzegać prawa. Bombardowanie orbitalne to zbyt poważna groźba, żeby ją zignorować. Oznaczałoby ryzyko zniszczenia całego świata i wszystkich jego mieszkańców. – Co pozbawia nas wyboru – powiedział Locatelli. – Taktyczna, proszę o kurs, który pozwoli nam podążać za grupą pierwszą. Potem proszę przekazać go na wszystkie jednostki i podać, że na mój znak podejmiemy pościg za przeciwnikiem. – Zostawiając drugą grupę samą, sir? – spytała cicho Metzger. – Grupa druga jest dwadzieścia minut stąd – przypomniał jej admirał. – Pierwsza zaś ma w tej chwili otwartą drogę do Manticore. To nią musimy się zająć w pierwszej kolejności. – Rozumiem – odparła Metzger z westchnieniem. – Kurs obliczony, admirale – zameldowała Perrow. Jej propozycja pojawiła się na ekranie taktycznym. Metzger przyjrzała się niechętnie wykresom, a coś z każdą chwilą mocniej ściskało ją w piersi. Intuicja podpowiadała jej, że to nie był dobry pomysł. Tamerlane na pewno oczekiwał, że podejmą pościg. Locatelli ładował się w zastawioną przez nieprzyjaciela pułapkę. Z drugiej strony – miał rację. Manticore było zagrożone z dwóch stron i tylko Zielona Jedynka miała szansę jakoś temu zaradzić. I w tej sytuacji należało zacząć od bliższego
zagrożenia. Cóż, admirał Locatelli był dowódcą Obrony Układowej i skoro podjął taką decyzję, należało ją wykonać. I to już była robota Metzger. Pozostawało mieć nadzieję, że baza na Thorsonie zdoła zatrzymać grupę drugą, aż Aegis upora się z pierwszą i wróci z odsieczą. Zakładając oczywiście, że zespół Aegis podoła zadaniu. – Wszystkie jednostki gotowe, admirale – zameldował McBride. – Dziękuję, pierwszy – odparł Locatelli. – Na mój znak… – Sir! – odezwał się nagle bosman Warren ze stanowiska łączności i spojrzał dziwnie na Locatellego. – Mamy sygnał. Jest słaby i chwilami zanika, ale… – Przełknął ciężko ślinę. – Sir, to Phoenix. – Uwaga, pani kapitan – powiedziała Lisa do mikrofonu. – Zmieniają kurs. Musiała trochę odczekać, chociaż teraz opóźnienie było już mniejsze niż na początku pościgu. Lisa wykorzystała ten czas na przeliczenie tego, co wynikało z manewru zespołu trzeciego. Wykonywali skręt na prawą burtę i dodawali kilka g przyspieszenia, co sugerowało, że porzucali pierwotny zamiar zbliżenia się do Manticore. Czyżby naprawdę? Zaklęła pod nosem. Nie, oczywiście, że nie. Obecny wektor miał im pozwolić na dołączenie do grupy pierwszej. – Widzę ich, pani komandor – odpowiedziała Hardasty. – Dokonuję poprawki, żeby utrzymać się na kursie pościgowym. Widzę, że grupa pierwsza też się ruszyła. Sądzi pani, że chcą połączyć siły? – Na to wygląda – potwierdziła Lisa. Niszczyciele kończyły zgrywać swoje kursy i ona też musiała uaktualnić odczyty i analizę sytuacji. – Dobrze – powiedziała z satysfakcją Hardasty. Lisa poczuła ucisk w gardle. Dla Hardasty może było to coś pozytywnego. Ostatecznie obie korwety Emparsu znajdowały się ciągle w sporej odległości i miały podejść do niszczycieli przeciwnika z flanki, praktycznie nie ryzykując, że zostaną zaatakowane. Damocles pechowo znajdował się w zdecydowanie gorszej pozycji. Nowy kurs niszczycieli nie miał wprawdzie doprowadzić do ich spotkania dokładnie dziobem w dziób, ale kąt i tak umożliwiał wymianę pocisków. Damocles zaś miał ich tylko siedem, zapewne zdecydowanie mniej niż przeciwnicy, co stawiało go w dodatkowo niekorzystnej sytuacji. – Taktyczna? – odezwał się z głośnika Marcello. – Mam poprawkę kursową – odparła Lisa. – Wysyłam. – Obsada wyrzutni gotowa? Lisa raz jeszcze zerknęła na meldunki. – Obie wyrzutnie gotowe, kapitanie. Porucznik Nikkelsen utrzymuje, że jego ludzie będą w stanie załadować wyrzutnie na nowo w ciągu trzydziestu pięciu sekund. – Powiedz mu, że mają na to dwadzieścia pięć sekund – polecił Marcello. – Albo inaczej. Powiedz, że po wszystkim zaproszę najszybszą obsadę na obiad. W Landing. A potem do baru. Lisa mimo wszystko się uśmiechnęła. To była dobra metoda motywowania. Szkoda tylko, że nie będzie miał kto z niej skorzystać.
– Przekażę, sir. – Dobrze. Sternik, przejść na nowy kurs. Dranie lecą do mamusi. Może uda nam się zrobić im kuku, zanim tam dotrą. W pierwszej chwili Gensonne pomyślał, że to jego niestandardowy manewr tak zaskoczył Locatellego. Bo coś chyba musiało. Zielona Jedynka szła starym kursem, jakby w ogóle nie zauważyła, że przeciwnik jest już całkiem gdzie indziej. Na dodatek czas mijał i ciągle nic się nie działo, dlatego Gensonne uznał, że tamci musieli poczuć się niewyobrażalnie zaskoczeni manewrem zespołu Odina, a po namyśle Locatelli uznał, że trudno, i postanowił ruszyć przeciwko zespołowi De la Rozy. Admirał pokręcił głową. W tej sytuacji trudno było o dobre decyzje, jednak kontynuowanie lotu dawnym kursem przeciwko drugiej fali inwazyjnej było chyba najgorszym możliwym wyborem. Powód był prosty. Bitwa, do której szykował się teraz Locatelli, nigdy nie miała się zdarzyć. Czy też nie miała prawa przebiec w sposób, na który tamten liczył. Gdy tylko pierwsza fala znajdzie się dość daleko, tak żeby Locatelli nie mógł już jej dogonić, Gensonne zamierzał nakazać De la Rozie zmianę kursu, tak by odciągnął przeciwnika jeszcze dalej. W ten sposób admirał zyska dość czasu, żeby spokojnie podejść do Manticore, zniszczyć instalacje obronne na księżycu planety i przekazać ultimatum. A gdy król już podda planetę, nie będzie wcale ważne, ile okrętów Royal Manticoran Navy pozostało jeszcze sprawnych. Wraz z kapitulacją Gwiezdnego Królestwa wszystkie one będą musiały zaprzestać działań wojennych. – Nowy meldunek – oznajmił Clymes. – Jeden z krążowników liniowych Zielonej Jedynki zwraca się w naszą stronę. Gensonne ponownie pokręcił głową. Jedna błędna decyzja to już pech. Ale próba wycofania się z niej przez podejmowanie kolejnej, niewiele lepszej, to była już katastrofa. A jednak Locatelli jakoś to osiągnął, marnując sporo czasu i wprowadzając zamieszanie w swojej formacji. – Ślady pocisków – zameldował Clymes. – Skupiona wiązka. Przyspieszenie trzysta pięćdziesiąt g, dojście do celu za dziewięćdziesiąt dwie sekundy. Gensonne zmarszczył czoło i przyjrzał się uważnie sytuacji widocznej na ekranie taktycznym. Dobrze, zatem Locatelli nie był kompletnym idiotą. Czekał tylko, aż zakończą zwrot i będzie mógł strzelić im w rufową lukę za osłonami bocznymi. Nie był to klasyczny układ. Wymagał też szczególnie uważnej kontroli telemetrycznej, niemniej gdyby któryś z tych pocisków zdołał przejść obok osłony i eksplodował przed uderzeniem w ekran albo osłonę po przeciwległej burcie, mógłby spowodować spore zniszczenia. Co gorsza, z powodu nietypowego kąta ataku systemy ECM Odina byłyby zablokowane przez własny ekran, co sprowadziłoby ich skuteczność niemal do zera. Pociski miały szansę dotrzeć do wyznaczonego celu praktycznie bez przeszkód. Czy to była właśnie tajna zagrywka Manticore? Nie nowy system uzbrojenia, ale mocno
innowacyjny system naprowadzania pocisków? Może i tak. Z pewnością było to coś na tyle subtelnego, że mogło zostać przeoczone przez agentów Llyna. Chociaż z drugiej strony nie mogli być chyba aż tak niekompetentni? Niemniej… – Sygnał do wszystkich jednostek – odezwał się. – Na mój znak zredukować przyspieszenie i wykonać zwrot w dół o trzydzieści stopni. – Trzydzieści stopni, sir? – spytał z troską Imbar. – A co powiedziałem? – warknął Gensonne. – Że trzydzieści, tak? To ma być trzydzieści. Sam wiedział, że to było więcej, niż potrzebował. Jednak po utracie Tyra skłonny był przesadzić z ostrożnością niż coś zlekceważyć. Zwrot o trzydzieści stopni ustawiał ich prostopadle do toru nadlatujących pocisków, eliminując tym samym istniejącą dotąd lukę w systemach obronnych. Ale nie zamierzał wyjaśniać tego wszystkiego Imbarowi. Kapitan zupełnie na to nie zasłużył. – Czy potem wrócimy na poprzedni kurs? – Imbar wyraźnie nie dawał za wygraną. – Czy zostaniemy na nowym? Gensonne odniósł wrażenie, że pytanie kapitana było zakamuflowaną krytyką. Niesłuszną, a co więcej, Imbar nie był w żaden sposób uprawniony do takiego odzywania się do przełożonego. Może uważał, że stary zaczął fiksować? Być może nadeszła pora, żeby kto inny objął dowództwo Odina. Oczywiście gdy już uporają się z tym bałaganem. – Zostajemy na tym kursie – odparł tonem jasno sugerującym, że nie życzy sobie żadnych więcej dyskusji. – Zaprowadzi nas gdzie trzeba. Może nie tak szybko i trochę okrężnie, ale jednak. – Tak, sir – potwierdził Imbar, nadal chyba nieprzekonany. Gensonne spojrzał ponownie na ekran taktyczny. Do diabła z nim. Do diabła z nimi wszystkimi. Niech sobie myślą, co chcą. Jego interesowało dokończenie roboty bez dalszych strat. – Zredukować przyspieszenie, teraz! – polecił. Przyspieszenie Odina spadło natychmiast do zera. Sprawdził na ekranie taktycznym trajektorie pocisków. – Zwrot, teraz! – Wykonuję zwrot – potwierdził Clymes. – Osłony boczne włączone. Uderzenie za dwadzieścia sekund. Gensonne pomyślał, że ci z Manticore nie są wcale tak słabi, jak z początku sądził. Uczyli się, chociaż sporo ich to kosztowało. Jednak dopóki był w stanie przewidzieć ich ruchy, mogli sobie kombinować. Żadna wielka strategia i zmyślna taktyka nie mogły im pomóc. Po prostu od początku nie mieli szansy na zwycięstwo. Żadnej. – Pętla zakończona, kapitanie – zameldował Woodburn ze stanowiska oficera taktycznego. – Chyba zostawili nam komitet powitalny. – W rzeczy samej – zgodził się Heissman. – Celia, co o nich wiemy?
– Obie jednostki to niszczyciele – odparła siedząca w centrum informacji bojowej Belokas. – Jeden typu Hyperion, drugiego nie mamy na naszej liście. – Coś nowego? – spytał Heissman. – Raczej mocno przestarzałego – stwierdziła Belokas. – Wszystkie ich jednostki pochodzą chyba z wyprzedaży nadwyżek i staroci. – Dzięki choć za to – mruknął kapitan. Travis przyjrzał się sytuacji taktycznej. Oba niszczyciele szły jeden nad drugim, obrócone do nich dziobami, i zapewne z tą samą prędkością, którą rozwijał cały zespół, gdy jednostki od niego odłączyły i skierowały się w stronę Caseya. Nie przyspieszały, jakby zamierzały zaatakować. Zawsze coś. Niemniej blokowały drogę do reszty sił inwazyjnych, nadal przyspieszających w kierunku Manticore. – Jak chcesz to rozegrać, Alfredzie? – spytał Heissman. – To zależy, co zamierzamy osiągnąć – odparł Woodburn. – Jeśli chcemy tylko je tam zatrzymać, to wystarczy przyspieszyć, aż zrównamy nasze prędkości, a potem nastroszyć się groźnie i zacząć rozgłośnie warczeć. Jeśli zaś chcemy je zniszczyć, samemu oczywiście przy tym nie ginąc, musimy znaleźć lukę w ich obronie. W obecnej chwili atak nie miałby zapewne większych szans powodzenia. Chyba żeby zabrakło im pocisków do działek, na co trudno liczyć. Cokolwiek wystrzelimy, zawsze zdążą obrócić się do nas tarczami, i to nawet nie rozbijając formacji. – Celia? – Przychylam się do pierwszej propozycji Alfreda – powiedziała Belokas. – Raczej nie możemy im nic zrobić. Nie z sześcioma pociskami i przewagą liczebną po ich stronie. – Zgadzam się – stwierdził Heissman i uniósł brew. – Chyba że porucznik Long ma jakiś pomysł? Travis ponownie spojrzał na ekran taktyczny i spróbował pozbierać myśli. Przecież nie mogli siedzieć tu bezczynnie, gdy sam byt Gwiezdnego Królestwa był zagrożony, a reszta RMN prowadziła walkę… Jednak nic nie przechodziło mu do głowy. – Nie, sir – przyznał. – Taktyka podkradania się mogłaby zadziałać, ale tylko wtedy, gdyby po pierwszym pocisku wziętym na ekran obrócili się akurat w porę, żeby trafić na kolejny. Jeśli zaś użyją działek, zapewne zniszczą oba. – I w ogóle nie ma pewności, czy ustawią się do nas ekranami – powiedział Woodburn. – Ale możemy trzymać ten pomysł w rezerwie, gdyby chcieli się od nas oderwać. Wtedy będziemy mogli co najmniej wystawić na próbę ich systemy defensywne. – Oczywiście, gdy obrócą się do nas rufami, będziemy mieli okazję do czystego strzału – zgodził się Heissman. – Zwłaszcza jeśli podejdziemy dość blisko, żeby mieć ich w zasięgu, zanim spróbują dołączyć do głównych sił. Powinniśmy więc trochę przyspieszyć ponad obecny dryf. Nie za bardzo, akurat tyle, żeby z ich punktu widzenia wyglądało to na wypracowywanie pozycji do ataku. – Aye, komodorze. – I jak to było dalej, Alfredzie? – spytał Heissman.
– Z tym stroszeniem się i warczeniem? – Właśnie – przytaknął kapitan. – Musimy pomyśleć, jak to zrobić. – Oho – mruknął podporucznik Kyell znad pulpitu rezerwowego systemu śledzenia. – Znowu zmieniają kurs. – Na jaki teraz? – spytał Chrup takim tonem, jakby niczego innego nie oczekiwał. – Nie chodzi o nasz kurs – wyjaśnił Kyell. – I nie o grupę trzecią, przynajmniej na razie. Mam na myśli grupę pierwszą, formację Tamerlane’a. Skręcają… chyba na lewą burtę. – I Aegis się do nich dopasowuje? – spytał Chrup, wpatrzony w trzewia konsoli śledzenia, przez którą co rusz chciało mu się kląć. Przede wszystkim na osobę, która wcześniej naprawiała w niej złącza. To była chyba Husovski. Musi mieć nierówno pod kopułą, dwie lewe ręce i zero kwalifikacji. W sumie jednak ten problem akurat nie był trudny do rozwiązania. Trzeba tylko było podłączyć ten luźny kabel do tamtego przekaźnika. Żadna sztuka. – Jeszcze nie… chociaż chwila – odezwał się Kyell. – Tak, już to robią. – Aegis? – Nie, grupa trzecia. Chrup odetchnął głęboko, żeby się uspokoić. – Gdzie dokładnie się kierują? – To poprawka kursu – odparł Kyell. – Chyba zamierzają dołączyć do grupy pierwszej. Nie jestem pewien. Chrup wysunął głowę ponad konsolę i sam zerknął na ekran. System śledzący Ariesa był równie przestrzały jak cały okręt i nie miał funkcji taktycznego opracowywania danych. Niemniej wyglądało na to, że Kyell ma rację. Dwa niszczyciele grupy trzeciej rzeczywiście próbowały dołączyć do Tamerlane’a. – Ciekaw jestem, czy w ten sposób podejdą bliżej do nas czy do Damoclesa – powiedział Chrup. Kyell syknął przez zęby. – Sam nie wiem, co byłoby lepsze. Boże, ale chce mi się rzygać. Czy w walce to normalne? Chrup tylko westchnął. Skąd niby miał to wiedzieć? Ale nic nie powiedział. Kyell po prostu się bał. Pewnie tak samo jak wszyscy na pokładzie Ariesa. Chrup ani myślał ich za to winić. On sam był w trochę lepszej sytuacji, bo przeszedł pełne szkolenie Royal Manticoran Navy, gdzie uczono go zasad walki kosmicznej, oczywiście w przekonaniu, że nigdy nie doświadczy tego w praktyce. Biedni durnie z Emparsu nie mieli nawet tego. I tym bardziej się bali. Ale mimo to wykonywali swoją robotę. Często nawet dobrze. Wręcz cholernie dobrze. Lepiej niż można by się po nich spodziewać. Mimo że znali jedynie podstawy i byli w większości „odrzutami” z marynarki wojennej, korweta jakoś się sprawiała, oni zaś szykowali się do walki i być może śmierci za Gwiezdne Królestwo.
Dodatkowo ironia polegała na tym, że mimo wieloletnich animozji i nieustannej rywalizacji z RMN personel Emparsu patrzył teraz na Chrupa i jemu podobnych „delegatów” floty z nadzieją i wiarą, że ich obecność na pokładzie okaże się zbawienna. Po miesiącach krzywych spojrzeń ze strony tych samych ludzi była to naprawdę miła odmiana. Teraz zostało tylko pożyć dość długo, by zrodzone właśnie braterstwo broni przyniosło trwalsze efekty. I ta część planu była najtrudniejsza do wykonania. Dyżurujący w przedziale uzbrojenia Chrup nie wiedział za bardzo, co się działo na mostku, ale ze strzępów informacji wynikało, że Damocles i obie korwety miały podejść do wrogich niszczycieli na odległość strzału mniej więcej w tym samym czasie. Możliwe nawet, że Aries i Taurus mogły znaleźć się szybciej w pobliżu przeciwnika. Teoretycznie nawet nieźle to wróżyło. Mimo chronicznych braków amunicji, na które cierpiało Gwiezdne Królestwo, Breakwater zdołał załatwić dla każdej z nowych jednostek po trzy pociski. Nie było to wiele, ale też typowy niszczyciel nie posiadał rozbudowanych systemów defensywnych, poza tym ci dwaj bandyci musieli postrzelać już trochę podczas krótkiego starcia z zespołem Janus. W walce sześć pocisków mogło znaczyć naprawdę sporo. Gorzej, że po ich wystrzeleniu nie mogli zrobić już praktycznie nic więcej, a gdyby niszczyciele odpowiedziały ogniem, ich los byłby przesądzony. W kwestii obrony Breakwater nie był już tak zapobiegliwy i Aries miał tylko 25 procent normalnego stanu amunicji do dwóch posiadanych działek. Starczyłoby to na odparcie tylko jednej salwy przeciwnika. Potem musieliby albo odwrócić się do niego ekranem, albo czym prędzej uciec. Jedno i drugie oznaczałoby wypadnięcie z walki. Ku niejakiemu zaskoczeniu Chrupa załoga nie miała zamiaru tego robić. Mogli być cieniasami z Emparsu, ale byli też obywatelami Gwiezdnego Królestwa. Gotowymi zrobić wszystko dla obrony swoich domów. Co oczywiście nie znaczyło, że podniesienie ich odrobinę na duchu byłoby nie na miejscu. – Każda walka jest inna – powiedział Chrup, cytując starą maksymę wojskową. – Trzeba być gotowym na niespodziewane… – Zamilkł. Coś zmieniało się na ekranie taktycznym. – Co? – spytał zaniepokojony Kyell, zwracając głowę w stronę monitora. – Co jest? Chrup zastanawiał się jeszcze chwilę. Jeśli dobrze to odczytywał, a przecież mógł się mylić… Przesunął się do interkomu. – Mostek, tu przedni przedział uzbrojenia – zawołał. – Czy… – Jakiś problem? – spytał pierwszy. – Coś z pociskami? – Nie, sir, żadnych problemów – zapewnił Chrup. – Chcę tylko wiedzieć, czy te wektory ruchu okrętów widoczne na taktycznym to aktualne dane czy przewidywania? – Aktualne, Townsend – odezwała się kapitan Hardasty. – Dlaczego? – Bo wydaje mi się, że grupa trzecia znajdzie się w potrzasku – powiedział Chrup. – Gdy wejdziemy w zasięg skutecznego strzału… co nastąpi pewnie za dziesięć minut? – Dwanaście i pół – sprostowała Hardasty. – Damocles będzie tam pięć minut później. Do czego zmierzasz?
– Chodzi mi o to, ma’am, że przy takim układzie będą mogli zwrócić się ekranem i osłoną burtową do nas albo do Damoclesa. Żadnym sposobem nie zdołają zablokować nas wszystkich w tym samym czasie. Na chwilę zapadła cisza. – Zgadza się, już to widzę – powiedziała powoli Hardasty. – I co z tego wynika? – A to, że możemy sprawić im niespodziankę – wyjaśnił Chrup. – Oto moja propozycja… – Zdecydowanie zmienia kurs, admirale – oznajmił Clymes, na równi zdumiony i zaciekawiony. – Tak… opuszcza Zieloną Jedynkę i idzie za nami. Gensonne raz jeszcze pokręcił głową. Niewiarygodne. Kolejny wielki błąd wielkiego admirała Locatellego. I to naprawdę wielki, a do tego fatalny. Owszem, manewr odejścia w bok miał na celu podzielenie sił obrońców i można powiedzieć, że tamci w końcu chwycili przynętę. A na dodatek zrobili to w najgorszy możliwy sposób. Zamiast podzielić zespół na dwie mniej więcej równe grupy, wypuścili jeden krążownik liniowy, całkiem samotny i bez eskorty. I kazali mu podjąć pościg za Gensonne’em. To mogło być kuszące, bo w tym położeniu mógł zyskać szansę oddania strzału w nieosłoniętą rufę Odina. Nadal jednak było to działanie po prostu głupie. I desperackie. Chociaż może tylko to już im zostało? Taka rozpaczliwa szamotanina? Pechowo dla Locatellego – to było o wiele za mało. To nie była desperacka akcja, ale zwykłe samobójstwo. Admirał musiał chyba zapomnieć, że okręty De la Rozy wchodziły już prawie w zasięg skutecznego ognia. I że one także mogły zmienić kurs. – Wywołaj Thora – powiedział. – Powiedz mu, że mam dla niego tłusty kąsek. – Aye, aye, admirale. – Naprawdę chce go pan skierować na ten cel? – spytał półgłosem Imbar. – Może Locatelli właśnie na to liczy. – I co mógłby w ten sposób zyskać? – prychnął Gensonne. – Powstrzymałby De la Rozę? Niewarta skórka wyprawki. – Myślę o zmianie wektora ruchu Thora – wyjaśnił Imbar. – Znowu: po co? – spytał admirał. – Poza tym De la Roza nie zmieni wektora. Wystarczy, że przestanie przyspieszać, wychyli okręt o jakieś dwadzieścia stopni i wystrzeli dwa pociski w rufę tamtego. Potem wyprostuje lot. Straci góra dwie minuty. Żadna tragedia. – Pewnie tak – przyznał niechętnie Imbar. – Ale ten ruch wydaje się tak… bez sensu. – Skończyły im się pomysły – orzekł Gensonne. – A dzięki temu wydaje im się, że wciąż walczą. Pewnie wolą to właśnie niż się poddać. – Możliwe – mruknął nadal niepewny Imbar. – Kapitan De la Roza potwierdza przyjęcie rozkazu – odezwał się łącznościowiec. – Mówi, że chętnie się zabawi. – Z pewnością – skomentował z uśmiechem Gensonne. Trzy do czterech minut i znowu będą mieli więcej krążowników liniowych niż przeciwnik.
Nic nie powetuje utraty Tyra, ale przewaga liczebna to też coś. I tak, to będzie dobra zabawa. Wręcz szampańska. – Wasza Wysokość, panowie – odezwał się podoficer ze stanowiska łączności. – Vanguard i Nike meldują gotowość do rejsu. Edwarda coś ukłuło w piersi. Gotowość do rejsu. Nie do ataku, walki czy czegoś w tym rodzaju. Tylko do rejsu. Ale Gwiezdne Królestwo nie dysponowało już niczym więcej. – Wasza Wysokość? – szepnął siedzący obok Cazenestro. Edward zebrał siły. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. – Przekaż admirałowi Locatellemu, że je wysyłamy – powiedział. Wiedział, że formalnie to właśnie admirał powinien podjąć tę decyzję, a nie król czy pierwszy lord admiralicji. Niemniej Locatelli był całe dziesięć minut biegu światła od nich i wraz ze swym zespołem walczył o przetrwanie. Dość odpowiedzialności ciążyło na nim w tej właśnie chwili. – Potem wydaj rozkaz. Cazenestro kiwnął głową. – Niech ruszają – zawołał do podoficera i spojrzał znowu na Edwarda. – I niech Bóg ma ich w swojej opiece. – I nas też – dodał z powagą Edward.
Rozdział XXV Ku wielkiemu zdumieniu Chrupa Hardasty zgodziła się na jego plan. Chociaż trzeba przyznać, że zrobiła to raczej bez entuzjazmu. – Mam wielką nadzieję, że się nie mylisz – powiedziała. – Bo będziemy jak goły w pokrzywach. – Tak, ma’am – odpowiedział. – To zadziała, ma’am. Kapitan chrząknęła znacząco. – Oby – stwierdziła nie po raz pierwszy. – I jesteś pewien, że komandor Donnelly też to kupi? – Tak, ma’am – odparł chyba po raz czwarty. Przynajmniej tego ostatniego naprawdę był pewien. Damocles znajdował się zbyt blisko przeciwnika, żeby ryzykować przekazanie tego planu otwartym tekstem. Nawet przy szyfrowanym łączu przeciwnik mógłby się zorientować, że coś szykują. Niemniej od czasu incydentu w układzie Casca Chrup wiedział, że Donnelly jest całkiem biegła w odczytywaniu cienkich aluzji. I miał nadzieję, że tym razem wyjdzie równie dobrze. – Dobra – rzuciła Hardasty. – To zaczynamy. Chrup spojrzał na Kyella i pokazał podporucznikowi uniesiony kciuk, po czym obrócił się do pulpitu. To powinno zadziałać. Napastnicy musieli przeprowadzić jakiś zwiad i taką właśnie rolę musiał odgrywać ten rzekomo porwany przez piratów frachtowiec, Izbica, który pierwszy raz pojawił się w tej okolicy i zniknął potem bez śladu. Na dodatek zdarzyło się to całkiem niedawno, jakby Tamerlane chciał zdobyć w ten sposób możliwie aktualne dane o obrońcach. Chrup domyślał się, o jakie informacje mu chodziło. Pytanie tylko, ile naprawdę zdołał się dowiedzieć. A jeszcze istotniejsze było to, na ile on i jego kapitanowie uznawali swoją wiedzę za pełną. – Do niezidentyfikowanych okrętów, tu kapitan Ellen Hardasty ze Służby Patrolowej Manticore – rozległo się stanowczym tonem z głośnika. – Nakazuję wam… – …wyłączyć ekrany i poddać się – dobiegło z głośników w centrum informacji bojowej Damoclesa. – W razie odmowy otworzymy ogień. – Co, u diabła? – mruknęła Shiflett. – Mamy wyrzutnie załadowane pociskami Zulu Kickback – kontynuowała Hardasty. – Otrzymaliśmy też pozwolenie na ich użycie. Powtarzam, wyłączcie ekrany albo zostaniecie zniszczeni.
Lisa wstrzymała oddech. Zulu Kickback. Townsend? – Dajcie mi listę załogi Ariesa – zawołała. – Muszę sprawdzić, czy jest na niej technik rakietowy Charles Townsend. – Masz coś ciekawego? – spytał Marcello. – Być może, sir – odparła Lisa. – Pamiętacie Townsenda z układu Casca? – Jak wrzód na tyłku. Prawie dał się zabić – stwierdziła z niechęcią Shiflett. – Ale wiedział, jak zagrać, żeby niepostrzeżenie przekazać, co trzeba – przypomniała Lisa, zastanawiając się gorączkowo, o co mogło tym razem chodzić Townsendowi. Czy i tym razem Zulu odnosiło się do realistycznych ćwiczeń odbywanych w Casey-Rosewood? A może chciał tylko zasygnalizować Donnelly i Marcellowi, że coś szykuje? – Jest, ma’am – powiedział porucznik siedzący przy stanowisku śledzenia. – Townsend jest na pokładzie Ariesa. I nagle zrozumiała. – Kapitanie, musimy wystrzelić do tych niszczycieli – powiedziała. – Teraz. Zaraz. – Ale jesteśmy praktycznie na granicy zasięgu – zaprotestował Marcello. – Lepiej poczekajmy kilka minut. – Nie, sir. Musimy strzelić teraz. Aries blefuje. I to jest podwójna gra. Wszyscy jesteśmy w zasięgu i tamci nie mogą jednocześnie osłonić się przed nami i przed korwetami. Dlatego właśnie Hardasty zagroziła im otwarciem ognia. Chce, żeby ustawili się do niej dziobami. – A to dlaczego? – zdziwiła się Shiflett. – Przecież Aries jest znacznie bliżej. – Zgadza się – przytaknęła Lisa, wprowadzając szybko parametry strzału. – Ale ci na niszczycielach wiedzą, że Aries i Taurus są jednostkami Emparsu. A wedle ich wiedzy jednostki Emparsu są nieuzbrojone. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Lisa wstrzymała oddech, raz jeszcze zastanawiając się, czy dobrze wszystko odczytała. Bo jeśli Townsend myślał o czymś innym… – Sprytne – mruknął Marcello. – Zobaczymy, czy zadziała. Proszę podać mi wektor strzału. – Mam gotowy, przekazuję. – Dostałem – potwierdził Marcello. – Przednie wyrzutnie, macie namiary. Po jednym pocisku na cel. Odpalenie na mój znak. Lisa przebiegła spojrzeniem znaczniki statusów. Wszystko wyglądało zwyczajnie. Coś jednak nie dawało jej spokoju. Coś ważnego. I nagle sobie przypomniała. Ostatni raport o pracach serwisowych przy przedniej wyrzutni… – Chwila! – Ognia! Huknęło i cały okręt zadrżał jak przerażony rumak, aż Lisa szarpnęła się w uprzęży. Zaraz potem rozległ się kolejny huk potężnej eksplozji, jakby niszczyciel się rozpadał. I natychmiast zrobiło się całkiem ciemno.
– Odpalenie z Damoclesa – oznajmiła Hardasty. – Cele… Chrup wstrzymał oddech. Zaraz miało się okazać, czy najeźdźcy byli dość bystrzy, żeby przejrzeć prostą sztuczkę głupich tubylców… – Cele wykonują obrót – powiedziała kapitan. – Odwracają się ekranami do Damoclesa. Cholera na wrotkach. Oni naprawdę to robią. Naprawdę zwracają się do nas golizną. Chrup się uśmiechnął. Jeśli to naprawdę były niszczyciele typu Luna, to znaczyło, że nie miały działek rufowych. Więc jeśli Hardasty wypali do nich ze wszystkich luf… – Sygnał na Taurusa, żeby odpalać – rozkazała. – Wszystkie trzy w dolnego bandytę. My zajmiemy się górnym. Kyell? – Jesteśmy gotowi, ma’am – rzucił porucznik do interkomu. Głos mu trochę drżał, zapewne i z podniecenia, i ze strachu. – Parametry ustawione, pociski uzbrojone i załadowane. – Na mój sygnał… gotowi… ognia! – Zupełnie nie mogę się w tym połapać – jęknął podporucznik Locatelli schowany w przejściu technicznym obok emitera laserowego. Ledwie go było stamtąd słychać. – Jesteś pewna, że damy radę wycelować? – Całkiem pewna – odpowiedziała Osterman, spoglądając na wpięty do systemu lasera komunikator. W gruncie rzeczy nie była aż tak pewna swego. Wprawdzie sam laser pozostał sprawny, lecz jego oprogramowanie zostało poważnie uszkodzone na skutek przedśmiertnych drgawek różnych systemów elektronicznych okrętu. Szczęśliwie udało się jej znaleźć w jednym z systemów centrum informacji bojowej nietknięty moduł pamięci o wystarczającej pojemności. Invincible przesłał brakujące oprogramowanie, które Lisa załadowała następnie na moduł, Locatelli zaś podłączył go do systemu kontroli ognia baterii. Ekran systemu został zniszczony wraz z resztą urządzeń sterowniczych, więc Lisa wpięła komunikator do systemu. Od teraz to on był jej oczami i uszami. Oczywiście nie mogła użyć własnego komunikatora, który okazał się niesprawny. Skorzystała z urządzenia należącego wcześniej do komandora Sladka. Znalazła go przy zwłokach pierwszego oficera. Ktoś mógłby mieć opory przed takim obrabowaniem zwłok, ale Osterman wolała postrzegać to inaczej. Dla niej komandor Sladek pomagał im właśnie w desperackiej próbie obrony Gwiezdnego Królestwa. Był obecny duchem. Był obecny i pracował razem z nimi. Pierwszy oficer, młodszy oficer i podoficer. Niezła równowaga w stylu yin i yang. W przypływie czarnego humoru Osterman pomyślała, że jeśli ich historia stanie się kiedyś znana, ludzie pewnie będą uznawać ją co najmniej w części za zmyśloną. – Dobra, jeśli mają złapać przynętę, to niech się pospieszą – powiedział Locatelli. – To cholerstwo grzeje się coraz bardziej. – Jakie cholerstwo? – spytała Osterman. – Te przekaźniki. Tak, wiem, że one są przeznaczone do pracy z plazmą, ale podłączenia były pogięte, niektóre wyrwane. Jasne, naprawiłem, tylko…
– Tylko… – zaczęła Osterman i nie dokończyła. Rzecz w tym, że system działał na słowo honoru i należało oczekiwać, że przy wielkim przepływie energii nie wytrzyma. Jeśli została gdzieś jakaś nieszczelność, Locatelli najpewniej wyparuje. Z drugiej strony nie miało to najmniejszego znaczenia. Wystrzał na pewno spowoduje cały szereg różnych awarii naprędce połatanego systemu. Czy będą to przekaźniki, czy przewody, czy może nawet sam reaktor. Oboje wtedy zginą. Ale dobrze. Od początku znali skalę ryzyka i razem zgodzili się je podjąć. Większość załogi już wcześniej zapłaciła tę cenę. Pora do nich dołączyć. Tylko daj nam szansę na ten ostatni strzał, modliła się w duchu Osterman. Tylko daj nam ten jeden strzał, Boże. – Coś się dzieje – odezwał się Locatelli. – Potwierdzasz? Osterman skupiła spojrzenie na ekranie komunikatora. Kiepsko widziała, ale… Tak, dostrzegła jakiś ruch. Druga grupa nieprzyjacielskich jednostek przestała przyspieszać i skręcała. Potem dostrzegła krążownik liniowy obracający dziób w stronę odległego Swiftsure’a, który ścigał Tamerlane’a i jego drugi krążownik liniowy. Wystawiał się jednocześnie do grupy drugiej całkiem nieosłoniętą rufą. Największym i najbardziej kuszącym celem w okolicy. Rozległ się przytłumiony syk silniczków manewrowych, gdy program sterujący laserem ustawiał na wpół martwy kadłub Phoeniksa w pozycji celowania. – Już prawie – rzuciła do Locatellego. – Strzelaj, gdy tylko będzie można – odpowiedział. – Lada chwila to wszystko może puścić. – Zawahał się. – I pozwolę sobie dodać, pani bosman, że było dla mnie zaszczytem służyć razem z panią. Mam nadzieję, że nie zalazłem zbytnio za skórę. Osterman się uśmiechnęła. – Nie, sir. Ani trochę. Nie bardziej niż inni podporucznicy. – Dziękuję, pani bosman. Do zobaczenia po drugiej stronie. Komunikator dał sygnał, że cel został uchwycony. Osterman zebrała się w sobie i nacisnęła ikonkę odpalenia. Zobaczyła jeszcze, jak odległy krążownik liniowy zaczął się rozpadać, trafiony nawałą laserowego ognia, ale zaraz potem ostatnie linie przesyłu plazmy popękały i uwolniły ognistą zawartość. – Nie! – krzyknął ktoś. – Nie!!! Był to donośny, wręcz rozdzierający krzyk. Wpatrzonemu w ekran taktyczny admirałowi wydał się jednak dziwnie kobiecy. A może dziecinny. I podszyty tchórzem. Gensonne dopiero po pełnych dwóch sekundach zrozumiał, że to on właśnie krzyczał. Ktoś inny na mostku Odina przeklinał siarczyście, składając piętrowe wiązanki. Chociaż może i to był sam Gensonne. Admirał nie miał jak tego sprawdzić, całym jestestwem skupiony na obrazie ekranu taktycznego. To było niemożliwe. Niemożliwe. A jednak się stało.
Thor. Zniknął w piekle promieni laserowych. Rozpadł się. Zniknął. Ale przecież to nie miało prawa się zdarzyć. Żadna jednostka Manticore nie była na tyle blisko, żeby użyć broni energetycznej. Jak, na Boga, im się to udało? – Tam. – Czyjś głos wdarł się do umysłu admirała. Mroczny głos, nabrzmiały złością, oskarżycielski. Głos Imbara. – Ta chmura szczątków. To stamtąd padł strzał. Z najwyższym wysiłkiem Gensonne podążył za palcem wskazującym punkt na ekranie. To była chmura szczątków pozostała po trafionym niszczycielu RMN. Widać go trafili, ale nie unicestwili. Został tylko uszkodzony. Przez swą typową pewność siebie Gensonne uznał, że nie warto marnować pocisku na taki cel. Na dokończenie roboty. – Cholera! – wykrzyknął nagle Clymes. – Admirale, dostali Umbriela! Gensonne obrócił się z walącym sercem. Niedowierzanie rozpaliło się w nim na nowo. To wszystko działo się zbyt szybko. O wiele za szybko. Jeden cios za drugim. Walka w kosmosie przebiegała powoli, dając wiele czasu do namysłu… – Admirale… – Zamknąć się! – warknął Gensonne i poszukał spojrzeniem tego durnia, który śmiał przerwać jego tok myśli. Ale nikt na niego nie patrzył. Wszyscy opuścili głowy i wbili oczy w ekrany swoich stanowisk, żeby tylko nie ściągnąć na siebie gniewu dowódcy. – Admirale! – rozległo się znowu. Tym razem Gensonne poznał głos zastępcy oficera taktycznego. Przebywał w centrum informacji bojowej i wywoływał go przez interkom. – Tak, wiem – odpowiedział. – Thor i Umbriel… – To diabła z nimi – przerwał mu gorączkowo tamten. – Mamy dwa nowe krążowniki liniowe, schodzą właśnie z orbity Manticore. Gensonne zamarł. – Co powiedziałeś? – Od strony Manticore nadciągają dwa krążowniki liniowe – powtórzył oficer. – Na Boga, admirale, co teraz zrobimy? Odnalezienie właściwego ekranu było dla niego sporym wysiłkiem, ale w końcu się udało. Ujrzał dwie nowe sygnatury ekranów energetycznych, wyłaniające się właśnie zza tarczy księżyca Manticore. Obie jednostki kierowały się w rejon bitwy. – Admirale? – Tym razem to był Imbar. Raczej zaniepokojony niż wściekły. To musiała być jakaś sztuczka. Nie inaczej. Manticore żadnym cudem nie mogło mieć jeszcze dwóch takich okrętów. Nie mogło ich rzucić do walki… Ale nieważne. Nawet bez nich byli teraz górą. Zyskali przewagę liczebną. Gensonne musiałby mieć naprawdę wiele szczęścia, żeby wygrać. A jeśli te krążowniki liniowe były prawdziwe…
– Sygnał do wszystkich – powiedział półgłosem, bo krzyk w niczym nie mógł mu już pomóc. – Oderwać się od przeciwnika i wycofać. Powtarzam: oderwać się od przeciwnika i wycofać. – Aye, aye, admirale – potwierdził Imbar. W jego głosie chyba pobrzmiewała ulga. Nic dziwnego. Można mieć silną i sprawną flotę, ale do zwycięstwa zawsze potrzeba też pewnej dozy szczęścia. Tego dnia jutrzenka zwycięstwa wspierała Gwiezdne Królestwo Manticore. Ale Gensonne wiedział świetnie, jak bardzo bywa ona kapryśna. Dziś wsparła Manticore, ale przecież nie zawsze będzie im sprzyjać. Kiedyś ich opuści, a wtedy on tutaj wróci. – Wszystkie jednostki potwierdziły odbiór rozkazu – zameldował Imbar. – Manewr oderwania od przeciwnika. – Kurs na granicę nadprzestrzenną – rozkazał Gensonne. – Tak szybko, jak tylko można, nie wchodząc przy tym w zasięg ognia nieprzyjaciela. – Tak, sir. Gensonne spojrzał znowu na ekran taktyczny i pochylił głowę w szyderczym ukłonie. – Bez obaw, kapitanie – powiedział. – To była tylko chwilowa przegrana. Jeszcze tu wrócimy. Bez dwóch zdań – dodał z błyskiem w oku. – Mój Boże – zawołał Kyell, patrząc z niedowierzaniem na ekran. – Widziałeś to, Townsend? Widziałeś? – Widziałem – zapewnił Chrup. Tak, to był przepiękny widok. I w sumie nadal było co podziwiać. Rozpraszająca się chmura szczątków nie dawała się oczywiście dostrzec gołym okiem i nawet przez teleskop trudno byłoby ją dojrzeć, ale lidar i radar ukazywały ją w całej krasie. Jeden nieprzyjacielski niszczyciel unicestwiony. Drugi nieprzyjacielski niszczyciel… No, ten nie został wyeliminowany, ciągle miał aktywne ekrany, co oznaczało, że impellery i reaktor nie zostały uszkodzone. Co najmniej jeden pocisk Taurusa przeniknął jednak pod osłony burtowe i eksplozja jego głowicy na pewno spowodowała jakieś szkody – Czekaj – rzucił Kyell, przysuwając się do ekranu. – Ciągle idziemy w jego stronę? – Chyba tak – odparł Chrup. – Dlaczego pytasz? – Dlaczego? Nie mamy już pocisków, człowieku. Wszystkie poszły. – No i? – mruknął Chrup. – Oni o tym nie wiedzą. Dla nich to ciągle kwestia wyboru między nami a Damoclesem. Ostatni raz wybrali źle. Zobaczymy, co zrobią teraz. – Chyba nic – zauważył Kyell. – Nie mam pewności, ale chyba odlatują. Chrup zmarszczył brwi i sam przyjrzał się ekranowi, na którym niszczyciel wykonał szereg manewrów unikowych i wszedł na nowy kurs. Wyraźnie nie zamierzał dołączać do zespołu pierwszego. Zaraz potem przyspieszył gwałtownie. Kurs sugerował, że okręt wraca tam, skąd przybył. Kyell miał rację. Niszczyciel uciekał do granicy nadprzestrzennej. I to tak szybko, jak tylko moc maszyn jednostki tego typu pozwalała.
– A owszem – mruknął Chrup i wskazał na inną część ekranu. – Podobnie jak pozostali. Wszyscy uciekają. – Niech mnie – szepnął Kyell. – To już koniec, prawda? Już po wszystkim? Chrup przełknął ciężko ślinę. – Koniec – potwierdził. Chociaż to nie był koniec. Gwiezdne Królestwo odparło ten atak, ale ktoś wydał masę forsy i poświęcił sporo czasu, żeby przygotować tę inwazję. I ten ktoś zapewne nie podda się po jednej próbie. Bitwa o Manticore, bo tak zapewne miała zostać nazwana w podręcznikach historii, dobiegła końca. Ale przyczyna, która ją spowodowała, nie zniknęła. Ten, który ją wywołał, nadal gdzieś tam był. I lepiej, żeby Gwiezdne Królestwo ustaliło, kto stał za tym atakiem i gdzie należy go szukać. I to możliwie jak najszybciej. I nagle było po wszystkim. Winterfall widział na wielkim ekranie Izby Lordów, jak ostatni napastnicy uciekają z pełną prędkością do granicy nadprzestrzennej. On sam czuł coraz silniejsze mrowienie w karku. Było to wręcz surrealistyczne widowisko, z wektorami kursów mierzącymi gdzieś w próżnię zamiast w Manticore. Coś, co by pasowało do dawnych sag albo obrazu artysty, pasjonata minimalizmu. Jednak to, co działo się w Izbie, nie miało w sobie nic z minimalizmu. Wszyscy klaskali i krzyczeli, ile sił w płucach. Inwazja została odparta. Gwiezdne Królestwo było bezpieczne. Przynajmniej na razie. Ktoś pociągnął go za rękaw. – Chodź – powiedział Breakwater, wstając i ciągnąc Winterfalla za sobą w stronę wyjścia. – O co chodzi? – spytał Winterfall, starając się nadążyć za kanclerzem. Breakwater wyszedł na pusty korytarz. – Jakiś problem, milordzie? – drążył, z trudem dotrzymując mu kroku. – Żaden problem, Gavinie – powiedział Breakwater, gdy szli już obok siebie. – Tylko sposobność. – Zerknął na Winterfalla. – Sposobność, której nie mam zamiaru marnować. Winterfall zmarszczył brwi. Sposobność? – Milordzie… – Cicho – polecił kanclerz. Wyciągnął tablet i coś zaczął do niego wpisywać. – Casey, Casey… Hm. Oficjalnie ani słowa, ale najwyraźniej przetrwał. Jeszcze godzinę temu był cały i sprawny. Mam nadzieję, że nadal tak jest. – Casey? – powtórzył Winterfall, całkiem zagubiony. – Co ma z tym wszystkim wspólnego Casey? – A to, że na nim właśnie służy twój brat – wyjaśnił Breakwater. – Wstępne raporty podawały, że Casey sprawił się świetnie w pierwszej fazie bitwy. Chociaż po prawdzie nawet
w razie jego zniszczenia moglibyśmy wykorzystać obecność twojego brata… – Chwila moment – przerwał mu Winterfall. – Co ma z tym wspólnego mój brat? – Casey sprawił się dobrze, a twój brat jest oficerem na tym okręcie – rzucił niecierpliwie Breakwater. – Chyba potrafisz skojarzyć, co to może dla nas znaczyć. – Tak – mruknął Winterfall. Nagle pamięć mu wróciła. Travis był na Caseyu… a jeszcze niedawno na Phoeniksie… Okręcie, który został zniszczony. Wszyscy widzieli jego zagładę. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Jego brat o mało nie zginął. Chyba nie zginął, bo, jak powiedział kanclerz, nie było jeszcze pełnej informacji o wszystkich okrętach, które wzięły udział w bitwie. Winterfall wiedział, że na wojnach ludzie giną. Ale była to wiedza historyczna, czysta teoria. Nagle odczuł to całkiem inaczej. O wiele bardziej osobiście. I nieważne, że tak naprawdę od lat nie utrzymywał kontaktów z bratem. Travis był dla niego kimś bliskim. – Aha – mruknął z satysfakcją Breakwater. – Wspaniale. Meldunki zaczynają wreszcie napływać. Okazuje się, że dwie nowe korwety Emparsu odegrały ważną rolę w walce. Jeśli połączymy oba nasze atuty, uda nam się solidnie zapunktować u ludzi. Oraz w oczach Izby Lordów. – Tak – mruknął ponownie Winterfall. Z wolna się uspokajał i zaczynał przestawiać się z powrotem na polityczne myślenie. Travis ocalał albo zginął. Jakkolwiek było, Winterfall nie mógł nic zmienić. Co było teraz ważne, to że Breakwater mógł zyskać, dać wynieść się fali, która miała niebawem wezbrać. Bo jeśli wydarzenia kilku minionych godzin czegoś dowiodły, to tego, że wszyscy straszący czarnymi scenariuszami mieli rację. Gdzieś tam czaiły się liczne i wielkie zagrożenia i Gwiezdne Królestwo nie mogło czuć się bezpieczne. Zanim opadnie kurz po walce, Dapplelake i Cazenestro zażądają zwiększenia nakładów na flotę. Będą chcieli więcej ludzi. I jeśli Breakwater i Winterfall szybko czegoś nie zrobią, król i parlament dadzą im wszystko, o co tylko poproszą. A to byłaby czysta głupota, ponieważ RMN i Dapplelake mieli wciąż fałszywe wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać taka flota. Wielkie okręty mogły robić wrażenie na maluczkich, ale Gwiezdne Królestwo potrzebowało wielu małych i zwinnych jednostek, zdolnych osaczyć i zniszczyć siły inwazyjne. Korwety Emparsu, a także Casey, dobitnie pokazały, że era wielkich i coraz większych krążowników liniowych dobiegła już końca. Manticore nie potrzebowało więcej krążowników liniowych. Powinno postawić na małe jednostki obronne. Czyli na rozbudowę Emparsu. – Idziesz? Winterfall drgnął, uświadomiwszy sobie nagle, że w zamyśleniu zaczął odstawać od pryncypała. – Tak, milordzie.
Należało oczekiwać, że Cazenestro lada chwila wejdzie do sieci, promując pomysł rozbudowy RMN. Musieli go wyprzedzić. Nagle było po wszystkim. Metzger bała się uwierzyć w to, co widziała na ekranie taktycznym. Widziała, jak po utracie drugiego krążownika liniowego Tamerlane zaczął przegrupowywać jednostki. Być może gdzieś blisko Sphinksa albo nawet Manticore B, żeby napaść na Gryphona i całkiem nieprzygotowany Zespół Czerwony, strzegący tamtej okolicy. Niemniej po chwili zauważyła, że manewry nieprzyjacielskich jednostek nie pasowały do tego scenariusza. Wszystkie szły z maksymalnym przyspieszeniem i każda starała się dotrzeć jak najszybciej do granicy nadprzestrzennej, co miało spowodować rozrzucenie ich na wielkim obszarze, obejmującym aż pięćdziesiąt stopni kątowych. To nie było przegrupowanie. To była ucieczka. Metzger obróciła się do Locatellego. Admirał też studiował ekran taktyczny, co chwila zerkając na monitory z zestawieniami i napływającymi meldunkami. W pewnej chwili podniósł głowę, jakby wyczuł jej spojrzenie, ich oczy się spotkały. Metzger bezwiednie przygotowała się na rozkaz podjęcia pościgu przez ich okręt. – Otworzyć połączenie ze wszystkimi jednostkami – powiedział admirał. – I wysłać, co następuje: Mówi admirał Locatelli. Wszystkie jednostki mają przerwać ataki, które nie dadzą w ciągu dziesięciu minut szansy na odpalenie pocisków, i skierować się na orbitę Manticore. Powtarzam, przerwać wszystkie ataki niedające szans szybkiego powodzenia i powrócić na orbitę Manticore. Metzger rozejrzała się po mostku. Sądząc po wyrazach twarzy obecnych, połowa odebrała rozkaz z ulgą, połowa nie miała jeszcze dość walki. Locatelli też musiał to wyczuć. – Wprawdzie zapewne odparliśmy próbę inwazji na nasze królestwo, lecz musimy liczyć się z ewentualnością, że przeciwnik dysponuje jeszcze innymi jednostkami, które w razie pozorowanego odwrotu dla odciągnięcia nas od Manticore mogłyby zostać rzucone do ataku. Co więcej, na pokładach naszych okrętów jest wielu rannych, z których część wymaga znacznie lepszej opieki, niż jesteśmy w stanie im zapewnić. Metzger rozejrzała się ponownie. Ogień w oczach z wolna przygasał. Nawet najwięksi zapaleńcy dostrzegli sens decyzji admirała. Z drugiej strony, nie musiał im niczego tłumaczyć. Był admirałem Carltonem Locatellim, dowódcą Obrony Układowej Royal Manticoran Navy. Szczebel niżej od pierwszego lorda Cazenestro, dwa szczeble pod ministrem obrony, trzy szczeble poniżej samego króla. Skoro Locatelli coś rozkazał, jego podwładni wykonywali rozkaz. Nie trzeba było nic więcej. Ale on nie chciał im tylko rozkazywać. Postarał się, żeby ci, którzy mu zaufali, zrozumieli powody jego decyzji. Bywały chwile, kiedy brakowało czasu na wyjaśnienia. Ten moment miał wszystkim jego podwładnym zaszczepić pewność potrzebną w takich właśnie sytuacjach. Dobry dowódca nigdy o tym nie zapominał. Metzger odnotowała to starannie w pamięci,
być może na przyszły użytek. – Skoro bitwa dobiegła końca, chcę przekazać wam wszystkim, że jestem z was dumny. Ze wszystkich razem i z każdego z osobna. Royal Manticoran Navy spotkała się dzisiaj z czymś, co ją przerastało, ale i tak daliśmy radę. – Uśmiechnął się smutno. – Gratuluję wszystkim, którzy przyczynili się do tego sukcesu. Dał ręką znak, że to już koniec. – Wysłane, admirale – powiedział Warren ze stanowiska łączności. – Wszyscy obrońcy zerwali kontakt z nieprzyjacielem, sir – zameldował McBride. – Chociaż dwie jednostki zwlekają z powrotem na Manticore. – Widzę je – odparł Locatelli. – To jednostki Emparsu. Pewnie czekają na rozkazy z własnego dowództwa. – Albo mają oko na ten ostatni niszczyciel nieprzyjaciela – zasugerowała Metzger. – Zauważyłam też, że Damocles ciągle nie ruszył się ze swojej pozycji. – Tak, widzę – powiedział admirał. – Biorąc pod uwagę wektor ocalałego bandyty z grupy trzeciej, kapitan Marcello może chce dopilnować, żeby tamten naprawdę odleciał. – Uśmiechnął się. – Albo nie chce, żeby korwety Emparsu zostały same. – Miałby je chronić? – spytała Metzger. – Raczej pilnować, żeby nie wplątały się w jakąś awanturę – wyjaśnił Locatelli. – Jak wspomniałem, Aries i Taurus mogą czekać wciąż na rozkazy. A Breakwater na okazję. Metzger zacisnęła wargi. Znowu ta polityka. Dopiero co wyszli z krwawej bitwy, podczas której los Gwiezdnego Królestwa zawisł na włosku, a Locatelli już zaczyna o polityce i odwiecznym sporze między flotą a Emparsem. Jak on może? Oczywiście, że może. I nawet powinien. Ktoś musiał trzymać Breakwatera w ryzach. – Bosmanie Warren, łącze z Manticore poproszę – rzucił Locatelli. – Tak, sir. Gotowe. – Mówi admirał Locatelli, dowódca zespołów broniących układu Manticore – zaczął, tym razem podnioślejszym i poważniejszym głosem, tonem dowódcy. Właściwym przy zwracaniu się do parlamentu i obywateli królestwa. Głosem, który miał się zapisać w historii. – Napotkaliśmy dzisiaj przeciwnika, którego pokonaliśmy. Przelaliśmy naszą krew w walce i zostaliśmy na placu boju. Pokonaliśmy nasze słabości i znamy już naszą siłę. Niech żyje król, niech Gwiezdne Królestwo trwa wiecznie. Ponowny gest dłoni zaznaczył koniec mowy i Warren wyłączył mikrofon. – Bardzo poruszające, sir – odezwał się McBride. – Ale czy nie za krótkie? – Im krótsze, tym lepsze, komandorze – zapewnił go Locatelli. – Przyjdzie jeszcze pora na długie przemówienia. Bosmanie Warren, sygnał na Damoclesa. Proszę przekazać kapitanowi Marcello, że może pozostać na pozycji, aż się upewni, że zagrożenie minęło. – Tak, sir. Już wcześniej próbowałem wywołać kapitana Marcella – odparł niepewnie Warren. – Ale bez powodzenia. – Co pan chce przez to powiedzieć? – spytała Metzger, odszukując właściwy monitor. Ekrany Damoclesa były aktywne, czyli wszystkie najważniejsze systemy musiały pozostawać sprawne.
– Nie otrzymuję żadnej odpowiedzi na wywołania – wyjaśnił Warren. – Coś musiało się tam stać. Coś złego. – Rozumiem – powiedział Locatelli. – Proszę przekazać na Swiftsure’a, żeby podszedł do Damoclesa i zbadał sprawę. – Tak, sir. Admirał zaczerpnął głęboko powietrza… i Metzger się wydało, że dojrzała nowe zmarszczki na jego twarzy. Ale to musiało być złudzenie. Przecież nikt nie starzeje się tak szybko. Wrażenie jednak pozostało. Admirał wypuścił powietrze w przeciągłym westchnieniu. – Zabierz nas do domu, Allegro – nakazał cicho. Metzger przytaknęła i zastanowiła się przelotnie, czy i jej twarz w jakiś sposób się nie zmieniła. – Tak, sir. Wracamy do domu.
Rozdział XXVI Admirał Locatelli zakończył swoje oświadczenie i przez chwilę w sali konferencyjnej pałacu zalegała cisza. Winterfall spojrzał na zgromadzonych, starając się wyczytać z ich twarzy, jak przyjęli raport admirała. Nie było to trudne ani zaskakujące. Premier Burgundy, minister obrony Dapplelake i pierwszy lord admiralicji Cazenestro byli zdecydowanie za Locatellim. Kanclerz Breakwater, minister przemysłu, baron Harwich i była minister obrony lady Calvingdell nie wyglądali na przekonanych. Reszta członków gabinetu zajmowała mniej więcej neutralne stanowisko. Król Edward zaś… Król siedział niewzruszony u szczytu stołu, z wyrazem twarzy i postawą mającymi sugerować, że jest ponad polityczne podziały. I prawidłowo. Jako monarcha powinien tak ważyć argumenty stron, żeby uczynić z tego funkcjonalną całość. Chociaż może tym razem miał również osobiste powody do zachowywania dystansu. Opłakał śmierć syna, jak i wszystkich poddanych, którzy zginęli tamtego strasznego dnia, ale było oczywiste, że blizny pozostaną i jeszcze długo będą o sobie przypominać. Niemniej, patrząc w ciemne oczy władcy, Winterfall odniósł wrażenie, że kryje się w nich coś jeszcze. Coś więcej niż podzielana przez ogół obecnych troska o przyszłość Gwiezdnego Królestwa. Król na coś czekał. Edward pozwolił, żeby cisza wybrzmiała, po czym z pełną powagą skinął głową w stronę Locatellego. – Dziękuję, admirale – powiedział. – Gwiezdne Królestwo jest głęboko wdzięczne panu za odwagę i oddanie, podobnie jak ceni wysoko odwagę i oddanie okazane przez pańskich podwładnych oraz personel Emparsu – dodał, zwracając się z kolei w stronę Breakwatera. – Udało im się odeprzeć ten niespodziewany atak. Wiem, że każde z was chciałoby zadać wiele pytań dotyczących tego zdarzenia, i zadbamy, żebyście mieli szansę to zrobić jeszcze przed czekającym nas posiedzeniem parlamentu. – Oczywiście, Wasza Wysokość – odezwał się Locatelli. – Jednak zanim do tego przejdziemy, chciałbym poruszyć pewną istotną sprawę. To było to. Sądząc po tonie i wyrazie twarzy, admirał uzgodnił wcześniej swój wniosek z Edwardem. Winterfall zerknął na Breakwatera. Kanclerz przymrużył powieki i lekko się pochylił. Najwyraźniej on też nie został powiadomiony, że coś się szykuje. I to był błąd. Poważny błąd. To nie był dobry czas na ukrywanie czegokolwiek przed
głównymi graczami na scenie polityki. I bez tego sytuacja była wystarczająco niejasna. Zaskakiwanie Breakwatera czymś, czego nie miał szansy wcześniej rozważyć, nie mogło skończyć się dobrze. W takich sytuacjach kanclerz odruchowo nastawiał się „przeciwko”. – Zauważyłem, że minister Dapplelake i pierwszy lord Cazenestro przedstawili szereg oficerów i podoficerów RMN do odznaczenia Krzyżem Manticore oraz Krzyżem Żołnierskiej Odwagi – powiedział Locatelli, rezygnując po części z formalnego tonu. – Jak większość z was wie, są to najwyższe odznaczenia przyznawane wojskowym za męstwo okazane w obliczu nieprzyjaciela – dodał, zerkając w stronę cywilnych gości. – Krzyż Manticore przyznaje się oficerom, podczas gdy Krzyż Żołnierskiej Odwagi przewidziany jest dla podoficerów. Winterfall wiedział o tym, chociaż aż do teraz zasady przyznawania wspomnianych odznaczeń miał jedynie za ciekawostkę historyczną. Krzyż Manticore otrzymała dotąd tylko jedna osoba, kapitan Franklin Casey, i zdarzyło się to już ponad sto lat temu. Z tego, co Winterfall wiedział, to drugie odznaczenie jeszcze nigdy nie zostało przyznane. – Moja propozycja ma na celu przydanie naszej tradycji akcentu, który będzie przypominał o konkretnej osobie i konkretnym zdarzeniu. Zdarzeniu, które będzie dla przyszłych pokoleń jednym z kluczowych momentów w historii Królestwa Manticore. Winterfall już wiedział. Krzyż Manticore, który został pośmiertnie przyznany bratankowi admirała Locatellego, miał zostać nazwany Krzyżem Locatellego. To było w pewien sposób mistrzostwo, pomyślał Winterfall, spoglądając na króla. Naprawdę godna podziwu i subtelna manipulacja. Admirał był wielkim bohaterem tej bitwy, nikt nie kwestionował odegranej przez niego roli. Był też obecnie najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem marynarki wojennej i gabinet nie mógł odmówić mu czegoś tak oczywistego. Nie teraz, gdy cały naród cieszył się ze zwycięstwa. Subtelność manipulacji zaś wiązała się z faktem, że ostatecznie zmiana nazwy Krzyża Manticore miała wzmocnić prestiż admirała. Wiążąc jego nazwisko z najwyższym odznaczeniem wojskowym, wywierano też presję na parlament mający w najbliższym czasie podjąć ważne decyzje dotyczące polityki obronnej Gwiezdnego Królestwa. Genialność z kolei zaznaczała się w tym, że Breakwater żadnym sposobem nie mógł przeciwstawić się podobnej propozycji. Sprzeciw wobec prośby Locatellego zostałby odebrany jako odrażająca małostkowość i podły atak. Wręcz obrzucanie błotem, które przylgnęłoby ostatecznie do samego Breakwatera. Trudno było nawet wyobrazić sobie jakiś kompromis w tej sprawie, decyzja mogła być tylko na tak albo na nie, bez możliwości pośrednich. To, że król najwyraźniej wspierał Locatellego, czyniło wszelki sprzeciw tym bardziej bezcelowym. Ale nie znaczyło to jeszcze, że Breakwater całkiem się podda. Winterfall dobrze go znał i był pewien, że niezależnie od kosztów nawet teraz spróbuje ugrać coś dla siebie. – I dlatego właśnie, pamiętając o bezprecedensowym akcie heroizmu, jakim było uruchomienie działa laserowego HMS Phoenix i późniejsze zniszczenie wrogiego okrętu… Breakwater pochylił się jeszcze bardziej, a Winterfall przygotował się w duchu na pojedynek słowny.
– …proponuję zmienić nazwę Krzyża Odwagi Żołnierskiej na Krzyż Osterman. Zagubiony Winterfall spojrzał na Locatellego. Już czuł wiatr w żaglach i nagle… cisza morska. Krzyż Osterman? Chwilę później sam się zawstydził. Król nie próbowałby przecież grać tą kartą. Nie próbowałby wykorzystać politycznie bitwy o Manticore, której wynik przesądził o dalszym istnieniu Gwiezdnego Królestwa. Chodziło mu wyłącznie o wzmocnienie zaufania obywateli Manticore do ludzi w mundurach. Ukazanie ich jako niezawodnych. Gwiezdne Królestwo potrzebowało bohaterów. I król oraz Locatelli zamierzali ich dostarczyć. Winterfall przyjrzał się admirałowi. Wciąż nie mógł pozbyć się poczucia winy. Nigdy nie lubił Locatellego, ale tego dnia poczuł do niego szacunek. – Wspaniała propozycja, admirale – powiedział król Edward, kiwając głową. – Oczywiście istnieje oficjalna procedura zatwierdzania takich zmian, ale nie wątpię, że dokona się to bez najmniejszych przeszkód. – Rozejrzał się, jakby wypatrywał gestów sprzeciwu. Tym razem nawet Breakwater się nie odezwał. – Przejdźmy zatem do pytań – oznajmił król. – Lordzie Burgundy, może pan pierwszy zabierze głos. – Chcę, abyś wiedział, że wnioskowałem dla ciebie o Medal za Wybitną Odwagę – powiedział Heissman z trudnym do odczytania wyrazem twarzy. – Dziękuję, sir – odparł siedzący po drugiej stronie biurka Travis, któremu zrobiło się nagle dziwnie ciepło. Niemniej jak wszystkie emocje, które żywił przez ostatnie dwa tygodnie, czyli od zakończenia bitwy, i ta naznaczona była smutkiem. Oczywiście tak jak inni cieszył się z przetrwania, ale nie potrafił zapomnieć o tych wszystkich ludziach z załóg obu zespołów, którym się to nie udało. A było ich wielu, zatrważająco wielu. Stracili pięć okrętów, w tym wszystkie pozostałe jednostki zespołu Janus. Wiele innych, w tym i Casey, wróciło z poważnymi uszkodzeniami i stratami w załodze. Ich powodem nie zawsze był ogień nieprzyjaciela. Awarie systemów pokładowych też zebrały swoje żniwo. W tych okolicznościach rozmowy o odznaczeniach czy nagrodach wydawały się przedwczesne. Może nawet niestosowne. Niemniej admirał Locatelli zdążył już przypisać sobie lwią część sukcesu i głośno chwalił się nim tak w parlamencie, jak i w mediach. Należało zadbać o to, by reszta bohaterów tego dnia, prawdziwych bohaterów, też została zauważona, zanim admirał zagarnie wszystkie zaszczyty dla siebie. – Ale nie podniecaj się za bardzo – powiedział ze smutkiem Heissman. – Wniosek został odrzucony. Ciepło zniknęło. – Sir? – spytał zmieszany Travis. – Pewne osoby na odpowiednich stanowiskach stwierdziły, że to wszystko było kwestią szczęśliwych zbiegów okoliczności, a twoje pomysły nie miały większego znaczenia. Kwestia szczęścia i umiejętnej współpracy całej załogi i oficerów Caseya.
– Tak, sir – powiedział Travis. – To znaczy… jasne, to był wspólny wysiłek. Same pomysły nie są nic warte bez zespołowego działania… – A zespołowe działanie nie jest nic warte bez dobrych pomysłów – przerwał mu Heissman. – Zwłaszcza w beznadziejnej sytuacji. Starałem się to podkreślić. Oczywiście odznaczony zostaniesz tak samo jak reszta załogi, tego nie mogli ci odebrać, ale obawiam się, że to pozostanie niezauważone. – Spojrzał poważnie na Travisa. – Wydaje mi się, że masz paru wrogów gdzieś wysoko. Travis skrzywił się lekko. Co kapitan chciał przez to powiedzieć? – Nigdy nie starałem się świadomie wywoływać animozji, sir – powiedział, starannie dobierając słowa. – Świadomie czy nie, najwyraźniej ci się udało – stwierdził Heissman. – Domyślam się, że ma to związek z twoim poprzednim przydziałem na Phoeniksa. Nawet na pewno, pomyślał Travis. Musiało chodzić o nieodżałowanego porucznika Fentona Locatellego, krewniaka obecnego bohatera narodowego Manticore. Jeszcze przed bitwą admirał zapewne chętnie skreśliłby go z dowolnej listy wyróżnień. Teraz było to praktycznie nieuniknione. Travis nie mógł nic z tym zrobić. A nawet gdyby mógł, wolałby nie próbować. Przy tak wielkiej ofierze z życia obrońców ojczyzny miał swój udział za mało istotny. – Doceniam pańskie starania, sir – dodał. – Jeśli to wszystko… – Nie całkiem – odparł zdecydowanym tonem Heissman. – Pozwól, że zacznę od oczywistego. Wiem, że takie sytuacje są jak nagły kop w dupę, ale nie zwracałbym na to większej uwagi. We flocie jest wielu popapranych politykierów, ale gdy się zastanowić, nas jest więcej. Czy przez „nas” rozumiał ludzi, którzy chcieli wykonywać swoją robotę najlepiej, jak potrafili? Czy też może zaliczał do tej grupy kombinatorów, którym było wszystko jedno, dopóki żołd wpływał na konto? Bo tych też było całkiem sporo. Ciekawe, czy nie zaczną teraz kombinować, jak by tu ulotnić się dyskretnie z RMN. – Tak, sir – powiedział głośno. – I nie myślę przy tym o szeregu inteligentnych inaczej, którzy zawsze psują krew – dodał Heissman. – O nich pomyślałeś, prawda? Ludziach, którzy mają gdzieś procedury. – W jakimś celu te procedury wymyślono, sir. – I są ważne nawet wtedy, gdy tego celu akurat nie widać? – Cel zawsze istnieje – odparł oficjalnym tonem Travis. – Nawet jeśli nie zawsze jest oczywisty. – Podziwiam twój optymizm w tej materii – powiedział Heissman. – Niemniej muszę też nadmienić, że takie podejście czyni z ciebie kuriozum. Zwykle jest tak, że ludzie mocno przywiązani do procedur okazują się zamknięci na wszystko, co wykracza poza sztywne schematy. Nie tylko służbowo, ale i w prywatnym życiu. Ty zaś jesteś zdolny nie tylko do myślenia poza schematami, ale potrafisz także często robić to według własnych reguł. – Dziękuję, sir – odpowiedział Travis, zastanawiając się, do czego te wszystkie komplementy mają prowadzić. – Nie wydaje mi się, żebym zrobił coś niezwykłego.
– Prawdziwie utalentowani ludzie nigdy tak nie uważają – stwierdził rzeczowo Heissman. – Przede wszystkim chodzi mi jednak o coś innego. Taka postawa czyni często człowieka niepopularnym, przynajmniej w pewnych kręgach. Niemniej pozostali, którzy cenią takie podejście, zawsze je zauważą i docenią. To ma swoją wartość. – Dziękuję, sir, ale proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie wstąpiłem do RMN dla sławy i pochwał. Zrobiłem to, żeby chronić Gwiezdne Królestwo. – Zawahał się. – I nawet zginąć w jego obronie, jeśli zajdzie taka konieczność. – Wiem – powiedział trochę smutniejszym tonem Heissman. – Niestety i taka postawa bywa ostatnio niepopularna. Prawdziwy patriotyzm to coś kłopotliwego dla cynicznych manipulatorów. Ale to nasuwa mi pewne pytanie. Kiedy to się dla ciebie zaczęło? I jak wcześniej sobie z tym radziłeś? Travis westchnął. – Zaczęło się jeszcze w szkole, a jak sobie radziłem? Jakoś musiałem, sir. Na przykład jeden z naszych nauczycieli ciągle wymyślał uczniom przezwiska. Sądził, że stanie się w ten sposób naszym kumplem. Ja nazywam się Travis Uriah Long, czasem Travis U. Long. On wymawiał to bardziej jako Travis Oolung, co skojarzyło mu się z gatunkiem herbaty ze Starej Ziemi. No i czasem słyszałem potem: „Gdzieżeś się taki ulung?”. – Ulung – mruknął Heissman, uśmiechając się lekko. – Przypuszczam, że przy twoim dążeniu do przestrzegania regulaminów było to wręcz nieuniknione. – Tak, sir – odparł Travis. – Ale byłbym wdzięczny za nierozpowszechnianie tej historii. – Oczywiście – przytaknął Heissman. – A wracając do najważniejszego. Otrzymałem informację, że Casey spędzi w stoczni jeszcze co najmniej miesiąc, zatem wszystkie nasze urlopy się wydłużą. Jednak w każdej chwili możesz zostać wezwany, żeby złożyć dodatkowe zeznania, nie oddalaj się więc za bardzo z Landing City. Nagle wstał, ku sporemu zresztą zdumieniu Travisa. – To była dobra robota – powiedział, gdy wymieniali się salutami. – Tak jak ty, czekam niecierpliwie, aż będziemy mogli wrócić na pokład. Najszybciej jak się da. – Spojrzał gdzieś w przestrzeń. – Mam przeczucie, że coś się skończyło. Manticore nie będzie już nigdy takie jak wcześniej. Skończyły się złote czasy na spokojnej prowincji. Nie wiem właściwie dlaczego. Chyba nikt z nas tego nie wie. Ale jedno jest oczywiste. O ile jeszcze dwa tygodnie temu Royal Manticoran Navy mogła być zabawką w rękach polityków, o tyle od teraz będzie ich oczkiem w głowie. Ktoś wziął nas na celownik i musimy się dowiedzieć kto. Wspomniałeś o gotowości oddania życia za Manticore. Kto wie, czy nie będziesz jeszcze miał po temu okazji – dodał z powagą. – Cholera jasna – warknął Breakwater, zerkając na tablet. – Odmówili mu. Winterfall spojrzał na niego pytająco. – Komu i czego? – spytał. – Marynarka nie chce przyznać twojemu bratu Medalu za Wybitną Odwagę – wyjaśnił Breakwater. – Będziesz musiał opuścić to w wystąpieniu. – Niewątpliwie – odparł Winterfall, cofając się na tablecie do właściwego fragmentu przygotowywanej mowy. Fajnie byłoby wspomnieć o zasługach brata, zwłaszcza że jak
nadmienił Breakwater, podniosłoby to również prestiż samego Winterfalla. Z drugiej strony jakoś to przeboleje. Poza tym w tej chwili ważniejsze były heroiczne czyny załóg obu korwet Emparsu. Tego Locatelli nie mógł im odebrać. Gdy kasował akapit dotyczący brata, nagle coś do niego dotarło. Czyżby RMN wykreśliła Travisa z listy przedstawionych do odznaczenia za sprawą brata w parlamencie? Po sekundzie uświadomił sobie coś jeszcze gorszego: że usłyszawszy nowinę, pomyślał w pierwszej chwili, jak to wpłynie na jego karierę polityczną. Czy to było w porządku? Miał co do tego coraz więcej wątpliwości. Ponownie spojrzał na Breakwatera. Kanclerz rozmawiał cicho z baronessą Tweenriver i earlem Chillonem. Oczywiście na temat debaty mającej zdecydować o przyznaniu Emparsowi dodatkowych funduszy. Zapomniał już wyraźnie o takim drobiazgu jak odznaczenie Travisa Uriaha Longa. Czy raczej braku tego odznaczenia. Winterfall zastanowił się nagle, co on właściwie robi. Opuścił wzrok na tablet. Tak. Troszczył się o życie, wolność i bezpieczeństwo Gwiezdnego Królestwa. W tej chwili wszyscy patrzyli na lśniący na piersi Locatellego Krzyż Manticore. Wszyscy podziwiali admirała i było oczywiste, że Dapplelake i Cazenestro zaraz to wykorzystają, żeby uzyskać zgodę parlamentu na dofinansowanie Royal Manticoran Navy. Ale to byłby błąd. Wymarzona przez Dapplelake’a większa i silniejsza flota nie uczyni Gwiezdnego Królestwa bardziej bezpiecznym. Wręcz przeciwnie, za jej sprawą sąsiedzi zaczną postrzegać Manticore jako zagrożenie. Gwiezdne Królestwo nie powinno podążać tą drogą. Najważniejsze w tej części galaktyki Haven, jak i odleglejsza Liga Solarna nie spojrzą przychylnie na rozbudowę RMN, zwłaszcza jeśli wśród nowych jednostek znajdą się ofensywne krążowniki liniowe. Być może Dapplelake nie czytał historii Gustava Andermana, ale Winterfall znał ją na pamięć. Po podbiciu Kuan Yin i przemianowaniu planety na Potsdam Anderman zajął jeszcze pięć innych układów, z czego trzy z powodu rzekomego zagrożenia, jakie miały stwarzać dla jego imperium. Manticore leżało bardzo daleko od Potsdamu, a Anderman posuwał się w latach i podobno coraz bardziej dziwaczał. Kto wie, co będzie skłonny uznać za zagrożenie? Było boleśnie oczywiste, że gdyby do tego doszło, Royal Manticoran Navy żadnym sposobem nie zdoła go powstrzymać. Dapplelake mógł tego nie rozumieć. Król Edward, były oficer marynarki, mógł nie ogarniać całości obrazu. To zadanie przypadło Breakwaterowi i jego sojusznikom. W tym Winterfallowi. Odebranie Travisowi odznaczenia było aktem niewiarygodnej małostkowości, jednak Winterfall nie zamierzał poddać się poczuciu winy. Nie osłabią go w ten sposób, nie zbiją z tropu. Był członkiem Izby Lordów i poczuwał się do odpowiedzialności za Gwiezdne Królestwo. Podobnie jak Travis, ślubował, że będzie go bronić. Obaj mieli więc swoje obowiązki do wypełnienia.
Przewinął tekst do samego dołu i wrócił do pracy nad przemówieniem.
Rozdział XXVII Już zaczęłam się obawiać, że w ogóle cię nie puszczą – powiedziała Lisa, pozdrawiając go w progu. – Niewiele brakowało – odparł Travis, chłonąc jej uśmiech i wdzięk, jakby w życiu nie widział nic piękniejszego. Po dwóch dniach składania zeznań przed komisjami parlamentarnymi miał dość skrzywionych gąb i podchwytliwych pytań. Życzliwa twarz Lisy była zdecydowanie przyjemną odmianą. – Mam nadzieję, że się nie spóźniłem? – Żaden problem, sos do spaghetti jest cierpliwy – zapewniła go Lisa. – Daj mi kurtkę. W pierwszej chwili Travis chciał się sprzeciwić, gotów sam odwiesić kurtkę mundurową, jednak czemuś się rozmyślił. – Dziękuję – powiedział, zdejmując kurtkę i oddając gospodyni. Chciała być dla niego uprzejma, on zaś potrzebował jakiegoś życzliwego gestu. – Mnie trzymali trzy godziny – rzuciła przez ramię, podchodząc do szafki i starannie odwieszając kurtkę. Travisowi się zdawało, że zwróciła przy tym uwagę na wstążkę odznaczenia Królewskiej Pochwały Jednostki, widoczną nad prawą piersią. Jeśli nawet ją zastanowiło, dlaczego tylko tyle, wstrzymała się od komentarza. – Ale to mi wystarczyło – dodała, kierując się pod łukowatym przejściem do salonu. – Trudno mi sobie wyobrazić, przez co ty musiałeś przejść. Chodź, w kuchni też można rozmawiać. Ja nałożę makaron, ty zajmiesz się bagietką, dobrze? – To jedna z moich specjalności – odparł Travis, za wszelką cenę pragnąc zachować miłą atmosferę. Poważnych min i tematów też miał dosyć. – Jak chcesz coś przekroić, położyć na tacy czy wrzucić do piecyka, jestem do usług. – Miło mi to słyszeć – rzuciła Lisa. – Moje talenty ograniczają się do sypania włoskich przypraw do garnuszka. Tędy. – Jak było na Damoclesie? – spytał Travis, rozglądając się ciekawie w drodze do kuchni. Pierwszy raz odwiedzał Lisę i uderzyło go, że mieszkanie było urządzone w podobnym stylu jak jej kabina na Vanguardzie. W sposób łączący siłę z miękkością i oddający chyba charakter kobiety, która świetnie znała swoje możliwości i nie zamierzała ich ani przeceniać, ani lekceważyć. Trzy tygodnie temu dowiodła tego jednoznacznie podczas walki, która oficjalnie była już zwana bitwą o Manticore. Travis wiedział, że teraz pozostawało już tylko kwestią czasu, aż Donnelly dostanie własny okręt i złotą gwiazdę dowódcy. Pytanie tylko, jaki to będzie okręt. Travis miał wielką nadzieję, że Lisie trafi się krążownik liniowy. Z nim byłoby jej do twarzy. – Tu jest pieczywo – powiedziała. – Wyszłam z tego praktycznie bez szwanku, ledwie kilka siniaków. Damocles jest w gorszym stanie. Co dokładnie o nas słyszałeś?
– Niewiele. Tylko trochę niejasnych wzmianek, że trzeba go było holować na Manticore, ale bez żadnych szczegółów. – Bo nikt nie chce się tym chwalić – stwierdziła z przekąsem Lisa. – Gdy chcieliśmy odpalić pocisk z grzbietowej wyrzutni, część napędowa eksplodowała i niewiele brakowało, żeby spora część okrętu nam odleciała. Travis zagwizdał cicho. Słyszał, że to coś poważnego, ale nie sądził, że było aż tak źle. – Co się stało? – Oficjalnie chodziło o niewykryte w porę zmęczenie materiału – odparła Lisa. – Nieoficjalnie było całkiem inaczej i dlatego właśnie nie chcą o tym mówić. Jeden z techników zostawił przypadkiem w wyrzutni cały sprzęt do przywracania ciśnienia hydrauliki. – Au. – Skrzywił się boleśnie Travis. – I gdy pocisk miał wystartować… – Wtedy wszystkie te graty spowolniły go na tyle, że rakieta na paliwo stałe odpaliła zbyt blisko wyrzutni. Fala uderzeniowa załatwiła całą sieć elektryczną na śródokręciu, włączając w to mostek i centrum informacji bojowej. Przez pół godziny, zanim udało się uruchomić system rezerwowy, byliśmy praktycznie bezradni i bezbronni. – Mieliście szczęście, że skończyło się tylko na tym – zauważył Travis. – W sumie nie wiem – odparła poważnie Lisa. – Najbardziej niezręczna część wiąże się z faktem, że tydzień wcześniej widziałam meldunek o tym, że jeden z systemów hydraulicznych się spieprzył, ale za późno skojarzyłam, że prowadzono tam jakieś roboty. – To nie jest twoja działka. – Zasadniczo nie, ale wiesz… Oficer techniczny powinien wiedzieć o wszystkim, co ma wpływ na stan uzbrojenia okrętu. – Hm – mruknął Travis. Nie zgadzał się z nią, ale nie zamierzał podejmować dyskusji. – Zakładam, że winnego czeka sprawa przed sądem wojskowym? – Wątpię – stwierdziła Lisa i pokazała mu wiązkę czekającego na ugotowanie spaghetti. Gdy pokręcił głową, ułamała kawałek z takim chrzęstem, aż Travisa dreszcz przeszedł. – Zwykła historia. Ten podoficer jest jakimś pociotkiem jednego z ministrów. Kimś, o kogo przychylność wszyscy teraz zabiegają, i RMN nie chce sobie zrażać gościa. Travis się skrzywił i przypomniał sobie podporucznika Locatellego. Ale nic nie powiedział. Nie chodziło tylko o zasadę, że „o zmarłych mówi się dobrze albo wcale”. Raport na temat jego działań, które podjął wraz z bosman Osterman, sugerował jasno, że ten młody człowiek był wart znacznie więcej, niż Travis przypuszczał. Albo gotów był zauważyć. – Mieliśmy wielkie szczęście, że Aries zdołał zniszczyć jednego z bandytów – powiedziała Lisa, ułamując sobie kolejny kawałek makaronu. – A potem bitwa się skończyła i mogliśmy spokojnie połatać to i owo. – To było szczęście – przyznał Travis. Słyszał o podstępie, który kosztował przeciwnika utratę niszczyciela. I o roli, jaką odegrał w tym technik rakietowy Charles Townsend, który znajdował się akurat na pokładzie Ariesa, ponieważ on, Travis Long, napisał raport, po którym jego były kumpel został wykopany do Emparsu.
Oczywiście nie miał pewności, że to właśnie było przyczyną przeniesienia Chrupa, takich rzeczy nie podawano w raportach. Wiedział jednak, że Chrup został ukarany za włamanie do niejawnych plików Phoeniksa i że nikt nigdy by go na tym nie przyłapał, gdyby Travis nie okazał się aż takim służbistą. Z drugiej strony tamta historia i jej konsekwencje sprawiły, że Chrup znalazł się tam, gdzie pomógł wygrać tę całą bitwę. Czy to załatwiało sprawę? Czy też może było wyłącznie jałową racjonalizacją? – Wiesz, że to nasz były technik, Charles Townsend, wpadł na pomysł, jak dołożyć tym bandytom? – spytała Lisa. Była odwrócona do niego plecami i pakowała właśnie makaron do garnka. – Chyba był w twojej grupie w Casey-Rosewood? Travis zaczerpnął głęboko powietrza. Nie ma co rozdrapywać starych ran, powiedział sobie. Zwłaszcza przed kimś trzecim. – Owszem – przytaknął. – Sporo razem pobiegaliśmy. – Tak, to były dobre czasy – rzuciła Lisa. – Fajne są takie wspomnienia. – Uśmiechnęła się do niego przez ramię. – I dobrze mieć przyjaciół. Gdy skończysz z bagietką, mógłbyś wyciągnąć sałatkę? Jest już wymieszana. – Jasne. – Travis otworzył piekarnik i wsunął tam pokrojoną bagietkę. Tak, przyjaciele byli ważni. Przyjaciele i wszyscy, którzy byli mu bliscy. Jak instruktor musztry Jonny Funk. Zginął. Jego były współlokator i przyjaciel z Phoeniksa, Brad Fornier. Poległy. Towarzysze służby z Vanguarda, rozproszeni po różnych jednostkach, stracił ich z oczu. Jego brat, baron Winterfall, praktycznie obcy. Matka – tak samo obca. A teraz jeszcze Chrup, który pewnie nigdy nie będzie chciał z nim gadać. W sumie jedyną naprawdę przyjazną osobą, która mu została, była Lisa Donnelly. Jak długo potrwa, aż i ją w jakiś sposób do siebie zniechęci? Pewnie niewiele. Może nawet bardzo mało. Chrup już dawno miał okazję poznać zasadę, że w wielkim świecie małe rybki muszą zawsze gonić za wielkimi. A potem czekać. Po prostu takie było życie. Także to w RMN czy Emparsie. A lordowie to już w ogóle nie potrafili inaczej. Dlatego też przeżył szok, gdy stanąwszy w progu biura księżnej Calvingdell, został natychmiast przywołany przez sekretarkę. Gdy pierwszy raz znalazł się w gabinecie Calvingdell, jej biurko było zasłane rozmaitymi militarnymi gadżetami i dokumentami, jak na ministra obrony przystało. Za drugim razem, krótko po incydencie w układzie Casca, było ich już znacznie mniej. Calvingdell przygotowała się, żeby przekazać stanowisko Dapplelake’owi. Teraz był tu po raz trzeci i blat biurka był prawie pusty. I dzięki temu panował na nim porządek. Chrup nie wiedział wiele o Calvingdell, ale kojarzył, że nie lubiła bałaganu. W jej obecnej sytuacji zakrawało to na ironię losu. – Witaj, Townsend – powiedziała, gdy podszedł do biurka, ale nie oderwała oczu od tabletu. – Jak ci idzie w Emparsie?
– Tam jest trochę inaczej, milady – odparł, wybierając najbardziej dyplomatyczną wersję. – Jak inaczej? Cóż, sama się prosi. – Słabsza dyscyplina – powiedział. – Gorszy sprzęt. Prostsza struktura organizacyjna. Mniej szkoleń dla oficerów i załóg. Więcej arogancji i niechęci wobec tych z marynarki. – Uśmiechnął się ironicznie. – Ale duch porównywalny. – Porównywalny? – Przynajmniej z tego, co widziałem. To jak? Zostanę tam czy wrócę do RMN? Calvingdell nagrodziła go uśmiechem. Nikłym i cynicznym ułożeniem ust w całkiem nieruchomej poza tym twarzy. – Ani jedno, ani drugie – powiedziała cicho. – Obróciła tablet w taki sposób, żeby mógł zobaczyć ekran. – Ale zanim do tego przejdziemy, mam do ciebie jedną prośbę – dodała, stukając palcem w obudowę urządzenia. – Powiedz mi wszystko, co wiesz o tym człowieku. Opowiedz mi o Travisie Uriahu Longu.
W cyklu Honor Harrington dotychczas ukazały się książki:
Placówka Basilisk Honor królowej Krótka, zwycięska wojenka Kwestia honoru Honor na wygnaniu Honor wśród wrogów Więcej niż Honor W rękach wroga Honor ponad wszystko Nie tylko Honor Popioły zwycięstwa W służbie miecza Królowa niewolników Wojna Honor cz. I i II Światy Honor Cień Saganami Za wszelką cenę cz. I i II Zarzewie wojny Bitwa o Torch Misja Honor Piękna przyjaźń Zrodzone w boju Zwiastuny burzy Czas ognia Cień wolności Wojny treecatów Początki Kocioł duchów Wezwanie do broni Wezwanie do walki