Stephen White Prywatna Praktyka (Private Practices) Przełożyła Urszula Gutowska Moim braciom i siostrze 1 Życiu Claire Draper groziło niebezpieczeństw...
2 downloads
11 Views
2MB Size
Stephen White
Prywatna Praktyka (Private Practices) Przełożyła Urszula Gutowska
Moim braciom i siostrze
1 Życiu Claire Draper groziło niebezpieczeństwo. Zdawała sobie z tego sprawę. Lecz tamtego dnia kiedy wysoki mężczyzna pojawił się bez zapowiedzi przed oszklonymi drzwiami mojego gabinetu, waląc w nie z wściekłością, nie znałem jeszcze Claire Draper. I nie wiedziałem, że ten człowiek ma broń. Tuż za nim stała jakaś kobieta. Była roztrzęsiona. Wpatrywała się we mnie nieprzytomnym wzrokiem, zmieszana i zakłopotana, jakby działo się właśnie coś niestosownego. Miała na sobie lekki wełniany kostium w prążki i białą bluzkę z haftowanym kołnierzykiem. Mimo przejmującego chłodu i śniegu, który nie przestawał padać, była bez płaszcza. Stała chwiejąc się na pięciocentymetrowych obcasach. Najwyraźniej, gdy się rano ubierała, nie planowała spaceru podczas śnieżnej burzy. Zanim zdołałem przyjrzeć się dokładniej, wysoki mężczyzna zbliżył usta do szyby, która zaparowała pod jego oddechem. Dłonią w rękawiczce osłonił oczy przed porannym blaskiem, usiłując zajrzeć do środka. Wstałem z krzesła. – Przepraszam na chwilkę, zdaje się, że mamy gości – powiedziałem do siedzącego obok młodego psychoterapeuty i ruszyłem w stronę drzwi. Przekręciłem błyszczącą miedzianą gałkę i uchyliłem jedno skrzydło. Ostry styczniowy wiatr wpadł do środka. Kilka płatków śniegu wylądowało na moich włosach. – Czym mogę panu służyć? – starałem się, by mój głos nie zdradził niepokoju, który poczułem. Mężczyzna był chudy, wynędzniały. Pochylił się i zajrzał mi przez ramię, pomijając pytanie milczeniem. Miał tak dziwny i nieobecny wyraz twarzy, że przez chwilę zastanawiałem się czy w ogóle zna angielski. Wciąż ignorował moją osobę, całą uwagę skupiając na wnętrzu pokoju. Czułem się jak wykidajło w ekskluzywnym nocnym klubie, który próbuje możliwie najuprzejmiej nakłonić natręta do opuszczenia lokalu. Postanowiłem przyjąć bardziej stanowczą postawę. – Do poczekalni wchodzi się od frontu. Proszę wyjść. Frontowe drzwi są otwarte. Może pan tam zaczekać. – Gdzie ona jest?! – wrzasnął. Drgnąłem. Z ust stojącej obok kobiety wyrwał się jęk. – Nie wiem, o czym pan mówi – starałem się nadać mojej wypowiedzi rzeczowy ton. Byłem przyzwyczajony zachowywać spokój wobec niezrównoważonych pacjentów. Usłyszałem odległy dźwięk syreny. Dotarł on również do uszu mężczyzny. – Gdzie jest Claire, do cholery? – ryknął z wściekłością. Jego wąską twarz wykrzywił grymas. Wydatne policzki oszpecone były śladami po przebytym w młodości trądziku, a
rozwarte w krzyku usta sięgały niemal długiego nosa. Za to zęby miał wspaniałe. Błyskawicznie obrzuciłem spojrzeniem pokój i zobaczyłem głowę mego asystenta ponad oparciem jednego z foteli. Dziwne, że Erie Petrosjan nie obejrzał się, by obserwować rozgrywającą się scenę. Od niedawna sprawowałem nadzór nad jego pracą kliniczną; poprzedni promotor zginął tragicznie podczas urlopu, który spędzał w górach na nartach. Miało to być drugie umówione z Petrosjanem spotkanie; nie znałem go na tyle dobrze żeby zrozumieć, dlaczego nie reaguje. – Wezwij policję, Erie! Ale to już! – wrzasnąłem i dostrzegłem z ulgą, że wstał i podszedł do biurka. Wtedy zobaczyłem broń. Mężczyzna przystawił mi lufę do policzka. – Mów szybko, ty chłystku, gdzie jest ta doktorka, ta mała suka, która mąci w głowie mojej żonie! Doktorka. Domyśliłem się od razu, że chodzi o moją długoletnią wspólniczkę, Diane Estavez. – Tu jej nie ma, sam się przekonaj! – Wykrzyknąłem łudząc się, że Diane jakimś cudem usłyszy mnie przez dźwiękoszczelną ścianę. Drzwi do jej pokoju były tuż za moimi. On cię szuka, moja droga przyjaciółko. Ale może w jakiś sposób dotrze do twoich uszu to, co się tu dzieje. I może uda ci się uciec. Uchyliłem drzwi nieco szerzej, by mężczyzna mógł obejrzeć cały pokój i przekonać się na własne oczy, że nie ma w nim Claire. Szedłem tuż za nim, gdy zaglądał w każdy kąt. Zauważyłem z ulgą, że Erie Petrosjan przesunął się za naszymi plecami za biurko i szeptał coś do słuchawki telefonu. Dźwięk syren nasilił się. Wyły coraz głośniej, coraz bliżej. A drab z czerwoną gębą i ze srebrzystym pistoletem w dłoni w dalszym ciągu panoszył się w moim gabinecie. Popchnął brutalnie idącą przed nim kobietę, jakby zapominając o obecności mojej i Erica. Włosy zakładniczki pokrywały płatki śniegu, jej twarz to czerwieniała, to bladła z zimna i przerażenia. Ilekroć popychał ją, popiskiwała i starała się utrzymać chwiejną równowagę. Gdy, ciągle poszturchiwana, znalazła się pośrodku gabinetu, cofnął ramię i przystawił lufę pistoletu do jej szyi. Powoli odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi prowadzących na korytarz. – Nie ruszaj się, bo ją zabiję, zrozumiałeś? – powiedział do mnie, ignorując Erica. – Jesteś bardzo zdenerwowany – zacząłem. – Może pomogłoby ci... – Zrozumiałeś?! – wrzasnął. Żyły nabrzmiały mu na skroniach. Przełknąłem ślinę. – Tak, zrozumiałem. Cofnął się ku drzwiom na korytarz i kryjąc się za swoją zakładniczką zatrzasnął je za sobą. Erie Petrosjan wciąż tkwił skulony za biurkiem. Miejsce dobre jak każde inne w tym pokoju. Gabinet doktor Dianw Estavez znajdował się tuż obok mojego, na tyłach odnowionego wiktoriańskiego domu z końca ubiegłego stulecia; miały w nim siedzibę dwa gabinety
psychologii klinicznej. Mój mieścił się po wschodniej stronie zaplecza budynku – miał oszklone drzwi wychodzące na podwórze. Gabinet Diane był od zachodu, dębowe drzwi prowadziły na mały taras z cedrowego drewna. Gabinety łączyły drzwi wewnętrzne. Do poczekalni wchodziło się od frontu. Krzyknąłem do Erica, żeby nie ruszał się z miejsca, a sam wybiegłem na zewnątrz przez oszklone drzwi. Natychmiast miałem w butach pełno lodowatego śniegu. Wskoczyłem na wąski taras przed gabinetem Diane, łudząc się rozpaczliwie, że uda mi się ją ostrzec, zanim szaleniec ją dopadnie. Za późno. Przez szybę dostrzegłem, jak facet z bronią wpycha swoją zakładniczkę do środka. Dziewczyna potknęła, się o dywan. Na twarzy dryblasa pojawił się obłęd. Wymachiwał pistoletem to przed Diane, to przed jej pacjentką, która przyszła na psychoterapię. Domyśliłem się, że tą pacjentką była Claire. Siedziała w rogu kanapy koloru ciemnego burgunda. Prawą ręką zasłaniała usta, lewą obejmowała brzuch, jakby w geście samoobrony. Długie, kasztanowe włosy powiewały z lekka, gdy potrząsała powoli głową. Jej twarz nie wyrażała śmiertelnego przerażenia. Malował się na niej lęk połączony z rezygnacją. Był to wyraz twarzy sponiewieranej kobiety, która zobaczyła uniesioną w górę pięść. Diane wsuwała się powoli między pacjentkę a mężczyznę z bronią. Coś mówiła, by uspokoić tego człowieka. Patrzyłem na usta Diane, wypowiadające starannie przemyślane zdania, i prosiłem ją w myśli, by zeszła z linii ognia. Facet wpadł w szał po jakiejś domowej awanturze. Był mężem Claire, a Claire była pacjentką Diane. Nie miałem pojęcia, kim jest kobieta w kostiumie. Obserwowałem przez szybę, jak Diane nieprzerwanie porusza ustami, wpatrując się uważnie w rozwścieczoną twarz człowieka z bronią. Wiedziałem, że te spokojne, budzące zaufanie słowa Diane wypowiada ciepłym tonem. Ale wiedziałem również, że w pewnym momencie jej głos mimo wszystko zadrży. Próbowałem delikatnie poruszyć klamką. Zimny metal ani drgnął. Przenikliwy odgłos syren znowu przewiercił mi uszy. Nagle wszystko umilkło, samochody zatrzymały się tuż, tuż, możliwe, że przed naszą poradnią. Po chwili policyjne krążowniki ruszyły, tym razem z wyłączonymi sygnałami. Jechały długim podjazdem i skręciły za rogiem na dziedziniec. Drzwi jednego z wozów patrolowych otworzyły się gwałtownie. Z auta wyskoczyli dwaj uzbrojeni policjanci. Trzymali lufy pistoletów skierowane w górę. – Zmiataj pan stąd! – syknął jeden z nich pod moim adresem. Stałem na tarasie jak osłupiały. W końcu przyłożyłem palec do ust pokazując, by się uciszył. – Ilu? – zapytał szeptem. Nie zrozumiałem. – Co „ilu”? – Ilu zakładników? – Ostra nuta w jego głosie dała mi do myślenia. Musiał być zły, że to ja, a nie on, zaglądałem przez okno. Uniosłem w górę trzy palce. – Ilu porywaczy?
Porywaczy? Nadałem dłoni kształt pistoletu i wskazałem drugą ręką. Znowu skupiłem się na obserwowaniu wnętrza gabinetu. Facet z bronią nie rozmawiał już ze swoimi zakładniczkami. Pomyślałem z przerażeniem, że albo wyjdzie stąd razem ze swoją żoną, albo ją zabije. Tymczasem mężczyzna nie szykował się do wyjścia. Wyglądało na to, że porywacz zaślepiony wściekłością nie myśli nawet o ucieczce przed policją. Pojawili się następni gliniarze: jeden schował się za samochodem Diane, drugi – za moim starym subaru. Raptem, bez żadnego ostrzeżenia, czyjeś ramię chwyciło mnie za łydkę i jednym szarpnięciem zwaliło z tarasu. Usiłowałem się podnieść, jednak gliniarz złapał mnie za ramiona i zaczaj ciągnąć w stronę głównego wejścia. – Coś pan za jeden, do cholery? – zapytał, kiedy wylądowaliśmy za rogiem domu. – Alan Gregory, lekarz. Mam tu gabinet. Moja wspólniczka jest w środku, z tym wariatem. – Gliniarz raczył w końcu na mnie spojrzeć. Ze zdziwieniem zauważyłem, że to kobieta. Była trochę niższa ode mnie i miała w ręku strzelbę. Podniesiony kołnierz zimowej kurtki przysłaniał jasno-blond włosy. – Może pani już iść. Nie zamierzam uciekać. – Hydrauliczny ucisk na moim ramieniu zelżał. Zaprowadziłem ją do rzeźbionych dębowych drzwi starego domu. W poczekalni zastaliśmy jeszcze dwie policjantki. Zastanawiały się, jak rozwalić drzwi oddzielające poczekalnię od gabinetu. – Proszę – zadzwoniłem kluczami. – Czy wiecie, że w środku jest uzbrojony facet? I zakładniczki? A może potrzebujecie planu pokoju? – Nawet w tak ekstremalnej sytuacji nie mogłem sobie odmówić sarkazmu. Policjantka ze strzelbą najwyraźniej pełniła funkcję dowódcy. – Chwileczkę – powiedziała ostrym tonem. – Czekajcie tutaj, dopóki nie przyjedzie grupa operacyjna. Niech któraś zadzwoni i upewni się, że wiedzą o zakładnikach. Potrzebny nam negocjator. Trzeba sprawdzić czy po niego posłano. W ciągu paru minut powinni tu być. – Potrząsnęła nieznacznie głową i dodała łagodnym tonem: – Mam nadzieję. – Jakby chciała uspokoić swoje podwładne. – Skąd to całe zamieszanie, Charlie? – zapytała niższa, pilnująca drzwi. Charlie trzymała przy uchu radiotelefon. Słychać było zakłócenia na linii. Po ostatnim pisku odwróciła się do koleżanek. – W gmachu sądu przed salą rozpraw podejrzany napadł na panią adwokat, wrzucił ją do swojego auta, przyjechał tutaj i włamał się do gabinetu. Porywacz jest uzbrojony – chyba w małokalibrowy półautomatyczny pistolet – i ma teraz trójkę zakładników: panią adwokat, terapeutkę i niezidentyfikowaną kobietę. – Claire! – wyrwałem się nieproszony. – Ma na imię Claire. Jest pacjentką doktor Estavez. Przypuszczam, że to jego żona. – Dzięki za pomoc – ironicznie odpowiedziała dama ze strzelbą.
– Cholera! – powiedziałem. – W gabinecie jest jeszcze mój asystent. To ten pokój z oszklonymi drzwiami wychodzącymi na wschodnią część dziedzińca. Facet nazywa się Erie Petrosjan. Przekazała tę informację przez radiotelefon. – Zatem chce się pan na coś przydać. Widać to po pańskiej minie – stwierdziła. Skinąłem głową. – W takim razie proszę narysować plan pomieszczeń. Obszedłem poczekalnię w poszukiwaniu jakiegoś papieru, ale nie znalazłem nic poza kolorowymi magazynami. Wziąłem więc ołówek i nakreśliłem plan zaplecza domu na ścianie poczekalni. – Drzwi są z solidnego drewna, szczelne, zamki automatyczne. Wszystkie ściany mają podwójną wykładzinę – dodałem. Charlie była wyraźnie zakłopotana. I zła. – Są dźwiękoszczelne – wyjaśniłem. Zachowała spokój, ale wyczytałem z jej twarzy: „Po co zabierasz mi czas tymi głupstwami?” – Myślałem, że wam się to przyda. – Moje słowa nie poprawiły jej nastroju. Zdałem sobie sprawę, że pominąłem jedną rzecz. – Chwileczkę. Na górze może być jeszcze Dana Beal. To architekt, też ma tu gabinet. – Wskazałem na klatkę schodową. – Wszystko zostało zabezpieczone. Nikogo tam nie znaleźliśmy. Nie zdziwiłem się. Za wczesna pora jak na Dane. – Czy jest tam telefon? – pytanie Charlie skierowane było do mnie. – W gabinecie Diane? – Nie. W garażu. – Podejrzewała chyba, że przywędrowałem tutaj z jakiegoś zakładu pracy chronionej. – Oczywiście mam na myśli jej gabinet. – Tak. – Podałem numer. – Zorganizujcie mi komórkę – warknęła opryskliwie do radiotelefonu. Sądziłem, że ton, jakim zwracała się do mnie, jest zastrzeżony dla cywilów. Widocznie byłem w błędzie. Stojąc przy sporządzonym przeze mnie planie, zaproponowałem pewną taktykę działania: – Moim zdaniem możecie bezpiecznie wejść w głąb tego korytarza. Ktoś z tyłu w tym czasie będzie patrzeć przez okno, czy wewnętrzne drzwi do gabinetu Diane są otwarte. Jeśli nie, to facet nie zobaczy tej części domu i nie usłyszy waszych kroków, ponieważ ściany są dźwiękoszczelne. Według mnie to dobry pomysł. Żachnęła się na moje rady. Odniosłem wrażenie, że ma już dość słuchania o dźwiękoszczelnych ścianach. – Proszę mi dać klucz – powiedziała. Wykręciłem klucz z kółka. Umocowała radio przy pasie i chwyciła klucz. Przez cały czas nie wypuszczała strzelby z lewej ręki. Wyjęła nadajnik z futerału przy pasie i powiedziała coś. Chwilę słuchała, potem zaczęła się z
kimś sprzeczać. W końcu zwróciła się do dwóch stojących obok policjantek: – Zajmijcie pozycje w korytarzu, przed gabinetem. I czekajcie na rozkazy. – Uniosła do ust radiotelefon. – Jak za drzwiami, w porządku? – Odpowiedź była widocznie jednoznaczna. – Idziemy – zwróciła się do funkcjonariuszek. Głos miała płaski, bez wyrazu. Próbowały, ale drzwi były zamknięte. Popatrzyły na nią wyczekująco. Pomajstrowała i zamek ustąpił. Spojrzała na mnie z satysfakcją. Policjantki zajmowały pospiesznie stanowiska w korytarzu na dole. Spojrzałem za ich plecami na drzwi gabinetu Diane – były w dalszym ciągu zamknięte. Charlie wsunęła radio do futerału. Trzymała teraz w dłoni komórkę, a ja rozglądałem się po poczekalni. – Podejrzany nie odpowiada – mruknęła pod nosem. Chyba nie była ciekawa, co ja mam na ten temat do powiedzenia. Wiedziałem, że Diane wyłączyła telefon, by nikt jej nie przeszkadzał podczas sesji, zachowałem to jednak dla siebie. Wymieniła komórkę na radiotelefon i powtórzyła do słuchawki, że podejrzany nie odbiera. Wśród trzasków radia, wskazując strzelbą najdalszy kąt poczekalni, poleciła mi „tam iść”. Chciała się mnie pozbyć. – Negocjator jest już w drodze. Lada chwila tu będzie. Na pewno zechce z panem porozmawiać. Będzie zafascynowany dźwiękoszczelnością gabinetów. – Po najwyżej trzydziestu sekundach oznajmiła: – I oto detektyw – witając u wejścia negocjatora. Zanim ujrzałem twarz, poznałem go po obszernym szarym płaszczu. Negocjatorem okazał się detektyw Samuel Purdy. – Co tu się dzieje, Charlie? – zapytał ze zwykłym sobie spokojem. I wtedy zauważył mnie. – O rany, powinienem był się domyślić – jęknął wyciągając rękę na powitanie. Nasze drogi czasami się przecinają. Dwa lata temu przesłuchiwał mnie, gdy któryś z moich pacjentów popełnił samobójstwo. Rutyna, nazwał to wtedy. Wręcz przeciwnie – wszystko, ale nie to. Później inny mój pacjent zginął w wypadku samochodowym, a kolejna pacjentka została zamordowana, uduszona we własnym łóżku. Mniej więcej w tym samym czasie zyskałem złą sławę jako groźny osobnik, oskarżony o molestowanie seksualne pacjentek. Przed zarzutem o morderstwo ustrzegł mnie fakt, że w chwili jego popełnienia byłem wraz z zastępcą prokuratora okręgowego na urlopie w Meksyku. Zanim cała ta sprawa się wyjaśniła, spędziliśmy z detektywem Purdym weekend w górach na poszukiwaniu mordercy. Nie był to wypoczynkowy pobyt ani dla mnie, ani dla niego. Purdy traktował mnie jak kot zapędzonego w kąt karalucha, pewny, że ma w ręku wszystkie atuty. W gruncie rzeczy jednak mnie lubił. Nie miałem co do tego wątpliwości. Charlie właśnie przedstawiała Purdy’emu przebieg porannych wypadków, kiedy rozległ się,
mimo dźwiękoszczelnych ścian, przytłumiony huk wystrzału. Zamarliśmy. Przez trzaski radiotelefonu Charlie przebił się głos: – O cholera, zastrzelił kogoś.
2 Purdy wyszarpnął policjantce radiotelefon. – Jesteś w pobliżu? Czy dowódca grupy operacyjnej już się pojawił? Niech ktoś, do jasnej cholery, wydostanie stamtąd tego fagasa! – wrzeszczał na swego rozmówcę. Potem chwila ciszy, może pięć sekund, i wreszcie rozległ się: – Stąd słabo słychać, detektywie. Porywacz trzyma przed sobą zakładniczkę. Strzelec wyborowy właśnie zajmuje pozycję. – Nie ma czasu – powiedział Purdy. – Miej broń w pogotowiu, wchodzimy. Zrzucił z siebie płaszcz, chwycił strzelbę i nakazał gestem Charlie, by biegła za nim na dół. Policjantki, które miały pilnować korytarza, stały po obu stronach drzwi gabinetu Diane z pistoletami gotowymi do strzału. Posuwałem się w milczeniu za Purdym i Charlie, ale ponieważ nie byliby zachwyceni moją obecnością, zatrzymałem się w połowie wąskiego korytarza, starając się nie przeszkadzać nikomu. Zza zamkniętych drzwi rozległ się ponownie przytłumiony huk, niczym uderzenie pioruna. Radio zareagowało natychmiast: – Znowu strzelał. Jezu, wszystkie je wykończy, istna egzekucja. – W zniekształconym głosie słychać było niedowierzanie. – Gdy doliczę do pięciu – powiedział Purdy przez radiotelefon – zróbcie jakieś zamieszanie pod tylnymi drzwiami. Tylko trzymajcie się z daleka od linii ognia. – Zrozumiałem. Doliczysz do pięciu... – Raz, dwa, trzy... Policjantka Charlie zauważyła mnie właśnie wtedy, gdy Purdy wypowiadał słowo „trzy”. Otworzyła już usta, by kazać mi się wynosić, gdy za zamkniętymi drzwiami gabinetu padł kolejny strzał. – Pięć! – wrzasnął Purdy. Charlie, biegnąc w stronę gabinetu, machała do mnie gorączkowo, żebym się schylił. Gotowy do strzału pistolet wycelowała w sufit. Padłem twarzą do ziemi, nie odrywając jednak wzroku od gabinetu Diane. Purdy przekręcił klamkę i drzwi się otworzyły. To go najwyraźniej zaskoczyło. Nie spodziewał się, że nie stawią oporu. Cofnął się o krok i pchnął je nogą. Za mocno. Drzwi odskoczyły i z rozpędem wróciły do poprzedniej pozycji, odbijając się od progu, jakby silny powiew wiatru trzasnął okiennicą. Przez sekundę widziałem plecy wysokiego mężczyzny, zakrwawione ciało na kanapie i drugie – na podłodze. Diane, błagam, niech ci się nic nie stanie. Błagam. Purdy końcem buta zatrzymał kołyszące się w tę i z powrotem drzwi, po czym pchnął je już
mniej energicznie. Odsłonił się widok pokoju. Miałem wrażenie, że akcja przebiega w zwolnionym tempie, a my, pasażerowie ogromnego, ślizgającego się na lodzie pojazdu, trwamy w oczekiwaniu nieuchronnej katastrofy. Na środku pokoju stał jak sparaliżowany egzekutor. Całą jego uwagę pochłaniał hałas za oknem. Nagle dotarło do niego trzaśniecie drzwi tuż za nim i donośny krzyk Purdy’ego: – Policja! Uzbrojony mężczyzna obrócił się gwałtownie, wyciągnął prawe ramię i wycelował srebrzysty pistolet w otwarte drzwi, w nas. Purdy nie zastanawiał się dłużej. Widziałem, jak jego palec zbliża się do spustu. Ogłuszający huk aż mną szarpnął. Pierś i szyja wysokiego mężczyzny w jednej chwili zabarwiły się na czerwono. Z przerażeniem w oczach zatoczył się do tyłu, jakby jakaś siła odepchnęła go od nas, i osunął się na kanapę, na Claire. Trwał tak przez moment, wtulony w ciało żony, po czym zaczął staczać się na podłogę, powoli, jakby nawet śmierć nie mogła zerwać więzów łączących go z tą kobietą. Strużka krwi wypływająca z niego mieszała się z jej krwią, jego bezwładne, tyczkowate ciało zastygło skurczone na podłodze. Kark miał wtulony w zgięcie stopy żony. Twarz pustą, bez wyrazu. Purdy cały czas trzymał go na muszce. Wszedłem do gabinetu tuż za Charlie, wyprzedzając nawet policjantki stojące przy drzwiach. Nie słyszałem łoskotu tłuczonych szyb, nie dostrzegłem nawet, że do pokoju wpadła grupa zaśnieżonych policjantów. Nie docierały do mnie jęki Patricii Robin, adwokat prowadzącej sprawę rozwodową Claire Draper; odgłosy, które będą mnie prześladować w snach przez całe tygodnie. Nie widziałem wówczas bladej, pozbawionej życia twarzy Claire ani jej ran zadanych srebrzystym pistoletem – jednej na piersi, drugiej na szyi. Widziałem tylko moją przyjaciółkę, Diane Estavez, obryzganą krwią, pochyloną nad bezwładnym ciałem Claire. Cieszyłem się, że porusza dłońmi, kuli ramiona. Potem zobaczyłem jej drżące usta. Odwróciła głowę, spojrzała na mnie i usłyszałem jej głos. Brzmiał głucho, bezradnie: – Proszę cię, pomóż Claire. Jest ranna. Jest ranna. Rozpłakałem się. Diane nic się nie stało.
3 Nie znałem osoby równie energicznej jak Diane Estavez. Nigdy nie, widziałem, by zwolniła tempo albo, przeżywając jakiś kryzys, poddała mu się. Przypuszczałem, że zaraz po strzelaninie podejmie walkę, by pohamować w sobie chęć odwetu, wzbierającą w niej z przerażającą siłą. Nie wiedziałem więc, jak mam to rozumieć, gdy w odpowiedzi na pytanie Purdy’ego, o czym rozmawiała z zabójcą, odparła bezdźwięcznym głosem: – Mówił bardzo mało. Diane siedziała w skórzanym fotelu przy moim biurku. Przysiadłem na szafce tuż za nią, położyłem dłoń na jej ramieniu. Jak do tej pory moja obecność była dla niej jedyną pozytywną rzeczą tego dnia. Gdy wyprowadzono ją z jatki, jaką stał się jej gabinet, do względnej oazy spokoju, czyli mojego gabinetu, poprosiła Purdy’ego, który miał ją przesłuchiwać, żebym mógł zostać. Detektyw wahał się – nie chciał widocznie, byśmy skonfrontowali nasze wersje przebiegu wydarzeń. Diane zastrzegła, że będzie odpowiadać na pytania tylko w obecności męża lub mojej. Purdy jako alternatywę zaproponował jej przedstawiciela Stowarzyszenia Ochrony Praw Ofiar Zbrodni. – Nie – odpowiedziała. – Alan albo Raoul. Purdy wyszedł za mną na korytarz i przez dwie minuty ustalał, czego właściwie byłem świadkiem. Po powrocie oświadczył kurtuazyjnie Diane, że godzi się na moją obecność podczas przesłuchania. Dał mi jasno do zrozumienia, że mam trzymać gębę na kłódkę, chyba że skieruje pytanie bezpośrednio do mnie. Po pierwszej, ostrożnie sformułowanej odpowiedzi Diane, detektyw czekał cierpliwie na dalszy ciąg. Chyba rozumiał, że musi się pozbierać. Dobry z niego fachowiec. Diane, szukając odpowiednich słów, wykrzywiała zaciśnięte usta. – Powiedział, że Claire na pewno wiedziała, że on ją odnajdzie. Bezpieczne domy to takie, których się nigdy nie opuszcza. – Tym razem przygryzła wargi. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi, tam gdzie się wszystko zaczęło. Być może przypominała sobie to, co wydarzyło się przed jatką. – Mówił, że w magazynku ma tylko sześć pocisków. Po dwa dla każdej z nas. I że dla gliniarzy już mu ich nie starczy. Oświadczył, że mimo wszystko lubi policjantów. Za to kobiet nienawidzi. Nie używał słowa „kobiety”, tylko „cipy”. Pod ciężarem smutku i bólu Diane załamała się. Po jej dawnej wspaniałej postawie nie został ślad. Oparła łokcie na biurku, palcami oplotła kubek kawy pomalowany w kaczuszki. Po chwili jednak w oczach mojej przyjaciółki pojawił się błysk. – Jestem trzecia w kolejności, powiedział, ponieważ psychiatrzy są na wyższym szczeblu rozwoju niż prawnicy. Ale niewiele wyższym. Gdyby pojawił się tam wściekły szop z pianą na
pysku, zastrzeliłby go na końcu. Tak właśnie powiedział. Śmiał się przy tym. Diane zamknęła oczy i oddychała powoli, przez nos. Trudno mi było stwierdzić, czy pomagało jej to w kojarzeniu faktów i udzielaniu odpowiedzi, czy też może w gromadzeniu w świadomości spraw, o których nigdy nie zapomni. – Po pierwszym strzale Claire lekko się poruszyła. Kula trafiła ją w szyję. – Diane dotknęła zagłębienia między obojczykami. – Miała taki lęk w oczach... Mogła tylko delikatnie ruszać głową. Pomyślałam wtedy, że musi mieć uszkodzony rdzeń kręgowy. Z ust ciekła jej krew pomieszana ze śliną, jakby nie miała już nad tym kontroli. Zapytałam go, czy mogę wytrzeć jej twarz. Znowu się roześmiał. Wydawało mi się, że próbowała coś do niego powiedzieć. Czekał, przez jakiś czas wpatrywał się w nią i potem strzelił po raz drugi. Z jego twarzy zniknął wyraz wściekłości. Wyglądał jednocześnie na spokojnego i na szaleńca. Diane uniosła kubek, jakby chciała się napić. Ale nie zbliżyła go do warg. – Następna była Patricia – ciągnęła. – Leżała na podłodze, kiedy do niej strzelił. Popchnął ją tam, kiedy wpadł do pokoju. Powiedział, że następny strzał do niej zabrzmi echem w każdym procesie rozwodowym w całej Ameryce. Jego twarz znowu wykrzywiała wściekłość. Nazwał ją „ludożerczą dupą” i „cholerną lesbiją”. Zapytał, czy wie, kto zaopiekuje się jej zwłokami. Jakby oczekiwał, że mu odpowie. Patricia cała się trzęsła, skomlała jak pies. Śmiał się, a potem znowu do niej strzelił. Tak po prostu. Jak gdyby pacnął muchę. Gdzie byliście, do cholery, gdy on zabijał te kobiety? Kiedy weszliście, czułam się tak, jakbym i ja już nie żyła. Zamilkła, a my nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. – Proszę tam nie wchodzić! Nie wolno! – dobiegło zza drzwi. Raoul Estavez, mąż Diane, do którego zadzwoniłem po strzelaninie, wykrzykiwał coś do policjantów po hiszpańsku. Używał tego języka zawsze wtedy, gdy nie podobało mu się to, co mówiono do niego po angielsku. Ostatnie słowo, jakie padło z jego ust, to mujer. Jej mąż – wyjaśniłem Purdy’emu. – Wpuść go – powiedział Purdy spokojnym tonem do stojącej przy drzwiach Charlie. Raoul obejmował Diane, odwrócony do nas tyłem. – Zostawcie nas samych. Wszyscy – zażądał dźwięcznym głosem. Tak też zrobiliśmy. Wyszedłem ostatni, zamykając za sobą drzwi. Policjantka Charlene Manning, Charlie, przedstawiła mi się w korytarzu cierpkim tonem. – Pański pacjent, jakiś Erie, poszedł sobie. Powiedział, że do pana zadzwoni. Wracając po płaszcz, zajrzał tutaj. – Wskazała na obryzgany krwią gabinet Diane. – Ja wolałabym tego nie oglądać, a on zachowywał się tak, jakby to była atrakcja turystyczna. Pewnie dlatego jest pańskim pacjentem, mam rację? Nie od razu odpowiedziałem. Czasem przyjmuje człowiek kogoś na asystenta i ma uczucie, że ten ktoś bardziej się nadaje na pacjenta. Czasem po kilku spotkaniach, po zapoznaniu się z pracą kliniczną tego terapeuty, to uczucie wcale nie znika. Mając za sobą dwa spotkania
doprawdy nie byłem pewien, co sądzić o Ericu Petrosjanie. – Gdzie on teraz jest? – zapytałem. Zszokowany tym wszystkim i zły, starałem się wykrzesać z siebie choć trochę zainteresowania jego osobą. – Poprosił, żeby pozwolić mu odjechać. Już go chyba nie ma. Tak jak powiedziałam, obiecał, że do pana zadzwoni. Purdy’ego otaczały jakieś typy z policji. Prawdopodobnie przepytywali go w sprawie użycia broni. Patricię Tobin zawieziono do szpitala na ostry dyżur. Pozostałe dwa bezwładne ciała nie wymagały już żadnych zabiegów i nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi z wyjątkiem koronera. Gabinet Diane przeszukiwali policjanci z grupy operacyjnej w oblepionych śniegiem i błotem butach oraz w niebieskich kombinezonach. Nie zgrywali się na ważniaków, ale i robotą specjalnie się nie przejmowali. Drzwi do mojego gabinetu wciąż były zamknięte, co zapewniało Diane i Raouiowi odrobinę prywatności. Pojawił się Elliot Bellhaven, zastępca prokuratora okręgowego, w tych swoich fantastycznych, szerokich sztruksowych spodniach i butach z cholewami do kolan. Miał ciemnoniebieski sweter w czarne i brązowe ciapki, który ważył chyba ze trzy kilo. Rozmawiając z kimś z grupy operacyjnej, machnął mi dłonią na powitanie. Poznałem Elliota przez Lauren Crowder, z którą mam romans. To jej kolega z biura prokuratora okręgowego. W ciągu siedmiu miesięcy naszej znajomości z Lauren doświadczyliśmy oboje więcej wzlotów i upadków niż drewniany koń na karuzeli. Szkoda, pomyślałem, że to ona nie ma tego dnia dyżuru. Nie byłem jednak pewny, czy mój koń na długo pozostanie w górze, więc może dobrze, że to Elliot przybył na miejsce przestępstwa. Był błyskotliwym, wesołym młodym człowiekiem i tylko półtora roku dzieliło go od otrzymania dyplomu na Harvardzie. Zapytałem kiedyś Lauren, dlaczego władze w Boulder powierzyły to stanowisko człowiekowi o tak wątpliwej pozycji. – Elliot pochodzi stąd – odparła. – I prokurator okręgowy wybrał właśnie nas, taka jest prawda. Myślę czasem, że on zamierza jeszcze przed trzydziestką rządzić całym miastem. Kiedyś na jakimś przyjęciu dobrze podpity Elliot zwierzył mi się, że połowa biura zastanawia się, czy nie jest gejem. Zapytałem, co on na to. – Fajnie, niech się zastanawiają – odpowiedział. Prawdę mówiąc, ja też miałem takie podejrzenia. Stałem za porucznikiem z grupy operacyjnej, który rozmawiał z Elliotem. Tkwiłem tam uparcie, żeby Belhaven nie stracił mnie z oczu. Po dokonaniu wstępnych ustaleń z funkcjonariuszem policji ruszył wreszcie w moją stronę. – Nic ci się nie stało, Alan? – zapytał, podając mi dłoń. Uścisnąłem mu rękę. – Mnie nie, ale nie można tego powiedzieć o mojej wspólniczce, Diane Estavez. Była tam – wskazałem obryzgany krwią gabinet – prawie cały czas. Teraz siedzi u mnie. Może byś
powiedział tym facetom, żeby dali jej na razie spokój. Mogą przesłuchać ją później, w domu. Musi się oderwać od tego wszystkiego. Chwilę się namyślał. – Czy udzieliła już wstępnych wyjaśnień? – Tak. Moim zdaniem bardzo dokładnych. – Czy ktoś ze Stowarzyszenia Ochrony Praw Ofiar Zbrodni jest z nią w środku? – Nie. Tylko jej mąż. – Pogadam z detektywem. Zobaczymy, co da się zrobić. – Elliot uśmiechnął się do mnie, poklepał po ramieniu i ruszył powoli w stronę gabinetu Diane. – Mam nadzieję, szanowni państwo, że wszyscy należycie do grupy dochodzeniowo-śledczej – powiedział miłym głosem. Jakiś ponury funkcjonariusz dopadł mnie w poczekalni i przez piętnaście minut zadawał pytania. Gdy wreszcie skończył, poszedłem na górę i zasiadłem przy aparacie telefonicznym naszej lokatorki, architekta Dany Beal. Udało mi się dodzwonić do większości pacjentów Diane, a także moich, odwołując wizyty wyznaczone na dzisiaj. Dla pozostałych nagrałem wiadomość na sekretarce automatycznej w gabinecie Diane. Potem zadzwoniłem do Erica Petrosjana i nagrałem się na jego sekretarkę: jeszcze dziś wieczór postaram się z nim połączyć. Gdy zszedłem na dół, okazało się, że tłum przedstawicieli władzy wyraźnie się przerzedził. W małej kuchence zrobiłem sobie kawę. Była równie czarna jak cały ten dzień. Elliot dopadł mnie w korytarzu. – Pani Estavez jest już w drodze do domu. Spotkamy się z nią jutro o wpół do dziesiątej rano, w gmachu Bezpieczeństwa Publicznego. Będę tam razem z Purdym. – Dzięki, Elliot. Doceniam twoją uprzejmość. – Nie ma sprawy. À propos, my zobaczymy się dziś po południu, o wpół do piątej. To samo miejsce. Ta sama znakomita obsada.
4 W końcu wszyscy sobie poszli. W poradni pozostał niesamowity bałagan. Policja ozdobiła pieczęciami drzwi w gabinecie Diane, resztę pomieszczeń widocznie powierzając naszej trosce. Przeszło godzinę starałem się dodzwonić do kogoś na policji, kto dałby mi zezwolenie na naprawę okien i drzwi w gabinecie Diane. Kolejna godzina upłynęła mi na wyszukaniu szklarza i ślusarza, którzy zgodziliby się na wykonanie roboty jeszcze dziś. Właściciel jednego warsztatu powiedział: – W żadnym wypadku, nie w taką zamieć. Nie będę narażał mojego minibusa za dwadzieścia tysięcy dolców dla takiej drobnej roboty, raptem dwie szyby. Nie ma mowy, wykluczone. – Podziękowałem mu za uprzejmość. Zakład usługowy, który wykonywał rutynowe odnawianie elewacji, obiecał mi, że jeszcze dziś wieczór przyśle ekipę pogotowia technicznego. Zadzwoniłem także do domu Diane i Raoula. Zostawiłem wiadomość na sekretarce, że mogą liczyć na moją pomoc. Poczułem się bezradny. Nie powinienem był dopuścić, żeby ten drab wyszedł z mojego gabinetu. W żadnym wypadku. Około wpół do trzeciej zadzwoniła Lauren. Wiedziała wcześniej o dzisiejszych porannych wydarzeniach, ale dopiero teraz Elliot Belihaven poinformował ją, że ja i Diane byliśmy w to zamieszani. – Jak się czujesz? – zapytała na wstępie. – W porządku – powiedziałem i dodałem bezmyślnie: – A ty? Pominęła to milczeniem. – Alan, na litość boską, czy Diane z tego wyjdzie? Nie miałem pojęcia, co Lauren wie. Wytłumaczyłem, że Diane nic się właściwie nie stało. – Kolejna potencjalna ofiara? – Poznałem po głosie, że braknie jej tchu. – Wszystko na to wskazuje. – Dlaczego? – Co „dlaczego”? – Dlaczego on to zrobił? Dlaczego strzelił do Patricii Tobin, dlaczego zamierzał zabić Diane? – Mogę ci tylko powiedzieć, co myślę. – Proszę.. – Pomagały jego żonie uwolnić się od niego. Obwiniał Diane, że namawiała Claire, by od niego odeszła! Obwiniał tę adwokat, że przeprowadzała sprawę rozwodową. Moim zdaniem to facet uzależniony od narkotyków, bez poczucia własnej godności, klasyczny awanturnik i zabijaka, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że żona go rzuciła. A ona musiała czuć się
zagrożona, skoro podobno mieszkała w schronisku. Wytropił w jakiś sposób, że jest pacjentką Diane. Zamierzał zabić te kobiety. I nie zakładał, że sam przeżyje. Lauren milczała. Była kompetentnym prokuratorem, lecz w takim niby-mieście, jakim jest Boulder, większość czasu spędzała w towarzystwie psychopatów i przestępców drugiej ligi, którzy od czasu do czasu popełniali przestępstwo ligi pierwszej. Ze zdecydowanymi na wszystko oprawcami nie miała na ogół do czynienia. I szukała prawdopodobnie jakiegoś szerszego pola działania. Jak mi się wydaje – ze względu na mnie. – O Boże! – Długa przerwa. – Kochanie, co mogę dla ciebie zrobić? Szybka odpowiedź brzmiałaby zapewne „nic”. Ale po chwili powiedziałem: – Diane na pewno ucieszyłaby się, gdybyś jutro albo pojutrze zadzwoniła do niej. – Po jeszcze dłuższym namyśle zapytałem, czy mógłbym przyjść do niej na obiad. Coś ze sobą przyniosę albo zamówimy pizzę. – Oczywiście – odparła bez wahania, a przynajmniej ja go nie wyczułem. – Zajmę się wszystkim – dodała. – Wpół do ósmej, dobrze? – Świetnie. – Ciężar przeżyć tego dnia przytłumił dźwięk mego głosu. Przesłuchano mnie wyjątkowo niedbale. Zastanawiałem się tylko ile czasu zajmie im papierkowa robota. O piątej piętnaście byłem już w drodze do domu. Strategia zarządzania naszym miastem polegała na tym, że główny obowiązek odśnieżania powierzono energii słonecznej; tak więc ulice Boulder stanowiły jedną wielką katastrofę. Nawet jazda moim subaru o napędzie na cztery koła wymagała nieludzkiego wręcz wysiłku. A miałem do pokonania sześciokilometrową odległość do Spanish Hills. Wóz terenowy mojej sąsiadki Adrienne manewrował tuż przede mną. Prześliznęła się po naszym wspólnym podjeździe i władowała swój wielki samochód do ciepłego garażu, otworzywszy wcześniej pilotem bramę. Ja zaparkowałem auto na zewnątrz, najbliżej drzwi jak się dało. Trzy stopnie, i byłem cały oblepiony śniegiem. Rzut oka na okna po zachodniej stronie mojego małego dziwnego domu wystarczył, żebym zaczął się zastanawiać nad zaplanowaną wizytą u Lauren. Mieszkałem na wysokim wzniesieniu wschodnich wzgórz miasta i z okien mojego salonu miałem widok na Front Rangę. Tego dnia wszystko przesłaniała biała, migocząca ściana śniegu, jakby ktoś wygasił wszystkie światła. Włączyłem telewizor, żeby się przekonać, co na ten temat mają do powiedzenia lokalni magicy od pogody. – Typowe zimowe zjawisko – oznajmiła skwapliwie spikerka. Nie byłem do końca przekonany, czy to mokre, co padało w postaci śniegu, było istotnie „zjawiskiem” i czy istotnie spływało na nas z ciepłych rejonów Zatoki Meksykańskiej. Obraz satelitarny pokazywano mniej więcej sześć razy dziennie, jak gdyby stałe powtórki mogły przekonać tych spośród widzów, którzy odnosili się sceptycznie do absurdów preparowanych przez maniaków. Piracka zapowiedź pokazu kostiumów kąpielowych na przyszły sezon spowodowała, że znów zerknąłem na ekran. Stwierdziłem z niesmakiem, że wracają do łask łachmany. Jakiś
niefortunny reporter, który przyleciał prosto z pokazu mody w Denver, miał na sobie flanelową koszulę, niebieskie dżinsy i kowbojski kapelusz. W studio, którego program właśnie oglądałem, pracowała kiedyś moja niebawem eks-żona, Merideth. Jej nagła decyzja odejścia była dla mnie największym ciosem od momentu, gdy ubiegłej jesieni mój pies Cicero zginął pod kołami furgonetki. Do tej pory przeżyłem więc dwie straty. A teraz uniknąłem trzeciej. Byłem zakłopotany rodzącym się we mnie uczuciem wdzięczności, że los mi jej oszczędził. Wciąż odtwarzałem w myślach wydarzenia tego ranka, usiłując rozproszyć męczące poczucie winy. Tłumaczyłem sobie, że przecież nic więcej nie mogłem zrobić. A jednak nie wolno mi było dopuścić do tego, by intruz wyszedł z mojego gabinetu. Raptem kątem oka zobaczyłem na ekranie niewielki budynek, w którym mieściła się nasza poradnia. W chaosie i rozgardiaszu tego dnia udało mi się umknąć dziennikarzy i kamer telewizyjnych. Zdawałem sobie sprawę, że gdzieś są, ale widocznie policja skutecznie trzymała ich z daleka od budynku. Reporterka podczas relacji dwukrotnie gubiła wątek, ponieważ płatki śniegu sklejały jej rzęsy. Mimo tych potknięć zrelacjonowała wydarzenia całkiem prawidłowo. Zadzwonił telefon. Domyśliłem się, że to moja sąsiadka i przyjaciółka Adrienne, zaniepokojona tym, co widziała w wiadomościach o piątej. Myliłem się. – Alan Gregory? Doktor Gregory? – usłyszałem tubalny głos. Odkąd w ubiegłym roku detektyw Sam Purdy przywiózł kilka trupów pod drzwi mojego domu, witał mnie zawsze sardonicznym: „Cześć, panie Trupski”, zaniepokoiłem się więc jego uprzejmym zwrotem. – Czołem, detektywie. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu – zaczął – chciałbym ci zadać jeszcze parę pytań. Ilekroć przedtem chciał się ode mnie czegoś dowiedzieć, rozmowa odbywała się tutaj, w salonie. – Wybierasz się do mnie? – zapytałem. – Ze względu na warunki atmosferyczne załatwimy to chyba przez telefon. – Dobrze, wal. Westchnął. – Chodzi mi o świadka... Twój pacjent, doktor Petro..., jak mu tam... Czy możesz coś o nim powiedzieć? Jego zeznania nie trzymają się kupy. Pacjent? – pomyślałem. Czy Erie Petrosjan powiedział policji, że jest moim pacjentem? Nabrałem powietrza w płuca. – Słuchaj, detektywie, wiesz przecież, że nie mogę ci nic powiedzieć. Tajemnica lekarska, zapomniałeś? – Purdy’ego prawdopodobnie nie interesowała funkcja Erica, ale wobec współpracownika terapeuty obowiązują takie same prawa jak wobec innych. – Zawsze trzeba spróbować, mam rację? – Mówił swobodnym tonem i bez cienia urazy.
– Słusznie, trzeba. – Doktorze Gregory... czy ty się dobrze czujesz? Biorąc pod uwagę nasze poprzednie stosunki, troska Purdy’ego o moje samopoczucie była co najmniej dziwna. To tak, jakby Patton pytał życzliwie Rommla, czy nie za gorąco mu na pustyni. – Proszę cię, mów do mnie jak zwykle, Alan. Tak, wszystko gra. Martwię się tylko o Diane, ale sam czuję się dobrze. – Nie denerwuj się jej jutrzejszym przesłuchaniem. To zwykła formalność. Nasz sprawca jest już załatwiony. Mamy świadków. Mamy motyw. Twoją przyjaciółkę potraktujemy naprawdę łagodnie. Rutynowe pytania. – Jestem ci wdzięczny. Naprawdę. – Po chwili wahania zapytałem: – A co u ciebie? Dobrze się czujesz? Mam na myśli tę strzelaninę. – Wyobrażałem sobie, jak musi być wzburzony po zastrzeleniu człowieka. Przeciąganie samogłosek, typowe dla ludzi z jego stron, brzmiało tym razem wyjątkowo wyraźnie: – Zabawne, ale mam sobie za złe, że nie wkroczyłem wcześniej. Mało mnie wzrusza fakt, że użyłem broni. – W północnej Minnesocie takie słowa jak „wzrusza” czy „użyłem” wymawia się: „wzruuusza”, „użyyyłem”. – Nie było wyboru; facet chciał umrzeć, jego wola. Wkurza mnie tylko, że po otrzymaniu telefonu w sprawie negocjacji poszedłem się odlać. Straciłem dwie minuty i bach, bach, dwie ofiary. Powtarzam sobie w kółko, że przecież musiałem się wysikać... Takie myśli chodzą człowiekowi po głowie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. – Jesteś na „służbowym” urlopie, czy jak to się nazywa, z powodu strzelaniny? – Oficjalnie? Tak. Podjąłem szybką decyzję. – Ja też mam do ciebie pytanie, detektywie. Co się nie trzyma kupy w zeznaniach Erica? Czy to coś ważnego? – Nie sądzę. Ale znasz mnie, poruszę niebo i ziemię, prawda? Tak czy owak, cholera, nawet jeśliby to było coś ważnego... Ja wrzucam kamyk do twojego ogródka, ale to wcale nie znaczy, że ci pozwolę wrzucać kamyk do mojego. Słowo się rzekło. – Rozumiem. – Jeżeli ty lub twoja wspólniczka będziecie czegoś potrzebować, dzwoń do mnie. Stowarzyszenie Ochrony Praw Ofiar Zbrodni może się przydać. Załatwię ci kontakt, chcesz? – Przekażę Diane. Dzięki. Wielkie dzięki. – Jak zmienisz swój stosunek do tego faceta, Erica, to zaraz mnie o tym powiadom. – Nie przejmuj się zanadto. Zachichotał. – Nie mam zamiaru.
Odłożyłem słuchawkę. Po zakończeniu tamtej sprawy, przy której się poznaliśmy, byłem kompletnie załamany. Purdy stwierdził wówczas, że coś mi jest winien. Domyślałem się, co. Stawiłem czoło dwóm telefonom od dziennikarzy i byłem już zmęczony powtarzaniem, że nie zamierzam się wypowiadać. Zachowywali się tak, jakby mieli przytępiony słuch. Zadzwoniłem do Erica Petrosjana. Znowu zostawiłem mu wiadomość, po czym włączyłem moją sekretarkę i zacząłem się szykować do wyjścia w szalejącą zamieć. Razem z moim wiernym subaru odbyliśmy krzyżową drogę przez miasto w rekordowo wolnym tempie. Miłość do Lauren tłumaczyła fakt, że tolerowałem jej zaciekłą walkę o moją osobę, o całkowitą jedność ze mną. Dlatego właśnie znosiłem wszelkie zabiegi w tym kierunku. Pogodziłem się z tym. Co zresztą nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Wciąż bowiem nie byłem przekonany, czy jest odpowiednią dla mnie kobietą. Od lipca ubiegłego roku, kiedy ją poznałem, nie skracała sobie włosów. Gdy otworzyła mi drzwi, opadały lśniącą czernią na jej ramiona. Jedwabna luźna suknia dobrze na niej leżała, a przy każdym ruchu Lauren wiotki materiał odsłaniał rowek między piersiami. Jedwab był bladoniebieski, a oczy Lauren przybrały podobny odcień. W lewej ręce trzymała kij bilardowy, jedna bila leżała na podłodze. Ślad różowej kredy znaczył miejsce między kciukiem a palcem wskazującym lewej dłoni. Miała jej też trochę na nosie, musiała się widocznie tam podrapać. – Już myślałam, że nie przyjedziesz – powiedziała. – Martwiłam się. – Drogi są... – Wiem, oczywiście. Wchodź. Pospiesz się. Cały jesteś ośnieżony. – Otrzepała szybko mój płaszcz i uważnie mi się przyjrzała, szukając śladów kontuzji. Ściągnęła ze mnie marynarkę, potem buty. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do gabinetu. – Poczekaj chwilę – powiedziała idąc w stronę łazienki. Po chwili ukazała się niczym zjawa w progu, na tle żółtawego przyćmionego światła, i gestem dłoni zaprosiła mnie do sypialni. Choć zdążyłem się już przyzwyczaić, że uwielbia takie teatralne entrèe, zawsze czułem się trochę nieswojo, jak osaczony. Zaczęła rozpinać guziki mojej koszuli, pasek od spodni. Przywarła ustami do moich warg. – Ciiicho, porozmawiamy później – szepnęła. Opadła na kolana i ściągnęła mi skarpetki. – Jeśli uważasz, że potrwa to krócej niż pół godziny, zadzwonię zaraz po pizzę. Objąłem jej nagie ramiona i roześmiałem się po raz pierwszy, odkąd dziś rano ujrzałem broń w ręku tamtego mężczyzny. Miałem wątpliwości, czy Lauren pozbędzie się swoich obaw i wyczuje dokładnie wszystkie moje potrzeby, czy z czułością i wrażliwością odpowiednio na nie zareaguje. Wyczuła doskonale, zanim zdążyłem się zorientować. Uniosła się, wciąż klęcząc, a koniuszki jej palców ślizgały się po moich udach. Ocierała się o moje ciało stwardniałymi brodawkami. Jej dłonie powędrowały wyżej do pośladków, potem
powoli wzdłuż kręgosłupa, lekko dotykając moich naprężonych mięśni. Zamknąłem oczy i zapomniałem o wszystkim. Ręce Lauren krążyły teraz po moich piersiach. Nagle popchnęła mnie delikatnie na stos poduszek na łóżku i pochyliła się nade mną. Potem ja przejąłem inicjatywę.
5 Gdy po raz pierwszy się ocknąłem, była jeszcze noc. Obudziło mnie światło. Czasami przed świtem, kiedy burza śniegowa jeszcze trwa, blady, jasnopomarańczowy blask przebija przez mrok, przenika do sypialni, zakrada się przez firanki i rolety, ogarnia światłem poziome pasemka w zasłonach. Podczas naszego małżeństwa Merideth budziła mnie często w trakcie zamieci, żebym usiadł przy niej i podziwiał to, co nazywała „baśniowym oświetleniem”. Barwa wanilii i cytrusów, to wszystko nie wiadomo skąd się bierze. Nie budziłem Lauren, by wraz ze mną zachwycała się blaskiem. Byłem egoistyczny i szlachetny zarazem. Blask był mój; sen – jej. Po raz drugi obudził mnie dzwonek telefonu. Połowa łóżka obok była pusta i zimna. Nie podniosłem słuchawki; Lauren nie podobałoby się, gdybym zaczął odbierać telefony w jej domu. Po czwartym dzwonku usłyszałem znane mi konwencjonalne powitanie z taśmy, a potem słowa Lauren: – Pobudka, Alan. Chwyciłem słuchawkę. – Dzień dobry – powiedziałem. – Wszystko wskazuje na to, że jestem zakochany. – Dzień dobry, Alan – ton miała nieco zagadkowy. Oznajmiła, że pojawiły się nowe fakty dotyczące wczorajszej strzelaniny. Jak się okazało, Claire Draper miała w przyszłym tygodniu stawić się w sądzie jako świadek. – Nie za często powołujecie ławę przysięgłych, prawda? – Nie za często. I dobrze wiesz kochanie, że nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi. – Więc między nami są jakieś tajemnice? – Tak – powiedziała spokojnym tonem. Nie dała się sprowokować. Granice szczerości to jeden z tematów naszych filozoficznych dyskusji. – Czy miała składać ważne zeznania? – Niestety tak, kluczowe. Podobno była głównym świadkiem oskarżenia. – Podobno? – Dochodzenie przed ławą przysięgłych nie należy do mnie. A wczorajszą rzezią w waszej poradni zajmuje się Elliot. Ja jestem tylko osobą powołaną do sprawy. – To co oni zamierzają zrobić? – Nie wiem. Dziś w południe mamy zebranie – musimy zaplanować, kto, co i jak. Nie wiadomo, co zostanie ustalone. Zadałem jej całkiem proste pytanie: – Czy istnieje możliwość, że mąż Claire nie chciał, żeby zeznawała? – Oczywiście, zastanawiano się nad tym. Ale nie znaleźliśmy żadnego związku między
jednym a drugim. Zeznanie, które miała złożyć, dotyczy prawdopodobnie sprawy związanej z jej środowiskiem. Mąż Claire nie miał z tym nic wspólnego. Przyczyną była chyba kłótnia domowa. Kłótnia? – Znasz moje zdanie na temat zbiegu okoliczności. – Tak, znam. Ale ci wybaczam – masz to we krwi. Tak czy siak, większość z twojej branży to psychopaci. Nagle uświadomiłem sobie, że coś jeszcze musiało się kryć za tym porannym telefonem. – Zamierzacie wciągnąć w to Diane? Sprawdzić, co wie? – Nie zamierzamy nikogo w nic wciągać. Ale faktycznie, musimy się od niej dowiedzieć jak najwięcej. Jest przecież w to zamieszana. Leczyła świadka ławy przysięgłych. I była przy morderstwie. Nie miałem ochoty na sprzeczkę. Czułem się jednak nie w porządku wobec Diane. – Nie będzie chciała z tobą rozmawiać. – To się okaże. – Zamierzasz być przy jej przesłuchaniu dziś rano? – Raczej nie. Ale może zechcę wprowadzić element solidarności płci. Kto wie. To sprawa policji. Znając Elliota, sądzę, że on na pewno weźmie w tym udział. – Będziesz dla niej miła? – Harcerskie słowo honoru – powiedziała. – Słuchaj, ci mechanicy, którzy robili przegląd mojego małego kapryśnego peugeota, powiedzieli przy okazji, że lada dzień skończy się okres dzierżawy ciągłej. Wspomnieli też o zaworach. Czy to jakiś poważny problem? – Poważny. – Naprawdę? Cholera. W takim razie czy byłbyś skłonny postawić mi obiad i odwieźć mnie do domu po pracy? – Z przyjemnością. Przyjąłbym nawet taką opcję: całą noc będę tkwił gdzieś w pobliżu, by jutro rano móc cię odwieźć do pracy. – Muszę się nad tym zastanowić. Piąta piętnaście, dobrze? – A pasowałaby ci piąta trzydzieści? – Zgoda. Do zobaczenia – powiedziała. – Kup jakąś chińszczyznę. Dodzwoniłem się do Diane późnym rankiem, na drugą linię. Pierwsza była sprawdzana przez firmę telefoniczną. Odebrał Raoul i przez parę minut rozmawialiśmy o wczorajszych wydarzeniach. Mieli zamiar z Diane wyjechać z miasta na jakiś czas. Przynajmniej będą próbować. Oddał słuchawkę żonie, która oświadczyła, że nie chce rozmawiać o wczorajszym dniu. – Właśnie przestałam płakać i oczy mam teraz suche jak wióry. Rozumiesz? – Oczywiście – odpowiedziałem, ale trochę mnie to zaniepokoiło. Diane należała do osób rozmownych. Wszystko zawsze lubiła obgadać. Jej obecna wstrzemięźliwość nie była normalna.
– Jak się czujesz? – zapytałem. – Wkurzona. – I co dalej? – Wiesz, co dalej? Jestem cholernie wdzięczna. I to, że jestem cholernie wdzięczna, jeszcze bardziej mnie wkurza. Wdzięczna! Wyobrażasz sobie? Drań wpada do mojego gabinetu, strzela do dwóch porządnych, uczciwych kobiet i zabijają go, zanim zdążył dopaść mnie, a ja jestem wdzięczna losowi. Wdzięczna. Boże! – Cieszę się, że żyjesz, Diane. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdyby i ciebie zastrzelił. – Ty też jesteś wdzięczny. – Czułem w jej głosie, że mówi ze łzami w oczach. – Cudownie. Ale dosyć już tego. Nie chcę więcej płakać. – A Patricia Tobin? Wiesz coś o niej? – zaryzykowałem następne pytanie. – Tak. Raoul rozmawiał dziś rano z jej mężem. Miała straszną noc – nie wiadomo było, czy przeżyje. Niebezpieczeństwo już minęło, ale ma poważne obrażenia. Lekarze mówią, że krok, który zrobiła wchodząc do mojego gabinetu, mógł być ostatni w jej życiu. Co miałem na to powiedzieć? – Koszmar. Strasznie mi przykro, że pozwoliłem, by wszedł do ciebie. – I mnie, mój drogi. Ale ja też mogłam mu przemówić do rozsądku. Nie był jednak zbyt skory do rozmowy. Cholernie żałosne – oboje mamy sobie za złe, a mimo to jesteśmy wdzięczni losowi, że nie stać nas było na odwagę. Zakasłała, chcąc chyba w ten sposób ukryć szloch albo westchnienie. – Jesteś gotowa na przesłuchanie? – zapytałem. – Mało mnie ono wzrusza. Obawiam się tylko, że im nawymyślam, że tak późno przyjechali. Wszystko jest w aktach: Claire i jej mąż byli w separacji, on ją maltretował, mieszkała w Domu Opieki. Kawał drania z tego gnojka. Wiesz, że zanim od niego odeszła, był dwukrotnie aresztowany za użycie wobec niej przemocy? Miał sądowy zakaz zbliżania się do żony i łamał go niezliczoną ilość razy. Wiesz, że publicznie groził jej śmiercią? Nie powiem im nic, o czym by już nie wiedzieli. Jeśli usiłują wskazać kogoś, kto coś tu zlekceważył, to niech kupią sobie wielkie służbowe lustro i niech się w nim przejrzą. – A więc tak się sprawa przedstawia. – Typowa historia. Tragiczna – powiedziała. Nie zdziwiłbym się, gdyby ryknęła na cały głos. – Ciekawe, jak się dowiedział, że ona jest u ciebie. Znał termin wizyty? – Była zastraszona. Nie korzystała ze swojego samochodu, bała się, że będzie ją śledził. Jeździła autobusem albo pożyczała auto od przyjaciół. Facet poprzysiągł sobie, że dopadnie ją i zabije. Po pracy nigdy nie wracała prosto do Domu Opieki – zawsze gdzieś się zatrzymywała albo ktoś jej towarzyszył. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o terminie wizyty. Trzy czy cztery razy spotykałyśmy się o tej samej porze. Wygląda na to, że wszystko miał zaplanowane, nie uważasz? Patricia Tobin była pierwsza – napadł na nią i porwał. Może Claire powiedziała Patricii, że o tej i o tej godzinie wybiera się do mnie? Nie wiem. Po prostu nie wiem. – Co mogę dla ciebie zrobić?
– Miałabym prośbę. Nie jestem w dobrej formie, a wyznaczono mnie na przewodniczącą comiesięcznej konferencji naukowej. Wiesz, rozpoczęliśmy to jeszcze z Paulem Weinmanem. – Tak, wiem. – Możesz zadzwonić i odwołać posiedzenie? Nie mam siły udawać przed ludźmi, że czuję się wspaniale. Tym bardziej, że się nie czuję. Od śmierci Paula nasza konferencja kuleje. Musiałabym zgrywać się przed nimi, a na to nie mam ochoty. W ubiegłym miesiącu na mnie przypadła kolej zreferowania problemu. Przedstawiłam przypadek Claire, więc jestem pewna, że każda obecna tam osoba będzie wygłaszała własną opinię na ten temat. Cholera, nie muszę ci przecież tłumaczyć. Zadzwoń do kogoś z nich, dobrze? – Oczywiście, zadzwonię. Kto jest w grupie? Diane wyrecytowała nazwiska dwóch tutejszych psychiatrów, trzech pracowników socjalnych oraz dwóch psychologów. Większość z nich dobrze znałem. – Zatelefonuj najpierw do Clancy’ego Coatesa – zasugerowała. – On jest z zakładu Paula i najłatwiej mu będzie dotrzeć do innych osób. Paul miał uprawnienia promotora. Prosiłam cię kiedyś o dyskrecję w tej kwestii, dopóki nie przyjmie nowego asystenta. Przyjął. Facet bez stopnia naukowego, młody, rozgościł się w zakładzie Paula. Erie, ojej, Petrosjan. Znasz go? – Tak. Spotkałem się z nim dwukrotnie. Wczoraj był w moim gabinecie, kiedy się to wszystko wydarzyło. – O, kurczę. – Milczała przez parę sekund. – Dobrze, że to twój problem, nie mój. Jeszcze jeden powód, by odwołać posiedzenie. – Podała numery telefonów dwóch członków grupy, których znałem raczej pobieżnie. Pogadaliśmy jeszcze trochę. Erie Petrosjan nie zaprzątał długo mojej uwagi. Po skończonej rozmowie z Diane nacisnąłem guzik sekretarki, by przesłuchać taśmę. Pierwszy był od Erica – podziękował mi za pomoc i powiedział, że zna kogoś, kto przejmie funkcję doktora Paula Weinmana, jego promotora, który zginął tragicznie. Na zakończenie oświadczył, że „nigdy nie zapomni naszej współpracy”. Odetchnąłem z ulgą, że więcej w tym charakterze już się z nim nie spotkam. Nie powinno mnie dziwić, że po strzelaninie Diane wróciła myślą do śmierci Paula Weinmana. Paul był jednym z jej najlepszych przyjaciół i nie dalej jak kilka tygodni temu wygłosiła nad jego trumną mowę pożegnalną. Znałem go od lat. Wspólnie pracowaliśmy nad różnymi przypadkami. Jego wiedza kliniczna była na wysokim poziomie. Nie łączyły nas jednak bliższe stosunki. Diane natomiast była jego wierną przyjaciółką i jedną z najlepszych koleżanek po fachu spoza zakładu. Fakt, że byli razem założycielami comiesięcznej konferencji naukowej, działającej od kilku lat, jeszcze bardziej ich do siebie zbliżył. Choć nasze stosunki cechował profesjonalny dystans, pogrzeb Paula całkiem nieoczekiwanie wywarł na mnie wielkie wrażenie. Trumna z surowego drewna sosnowego była zamknięta. Zastanawiałem się przez chwilę, jak w tej skromnej niewielkiej skrzynce zmieściła się jego
korpulentna postać. Przed nabożeństwem przez prawie dziesięć minut spacerowaliśmy z Diane przed kostnicą, rozmawiając z kolegami – psychologami, psychiatrami, pracownikami socjalnymi – o wypadku Paula. W ubiegły piątek pojechał na narty do Brechenridge. Zjeżdżając z góry, zgubił jakimś cudem nartę i roztrzaskał się o drzewo. Zmarł w helikopterze, zanim dowieziono go do szpitala w Denver. Niektóre rozmowy dotyczyły złych wiązań i nieprzygotowanych, pokrytych skorupą śnieżną stromych zjazdów. Ludzie byli zaszokowani, przepełnieni żalem i smutkiem. Dobierali ostrożne słowa, aby złożyć kondolencje rodzinie Paula, podtrzymywali na duchu jego kolegów, szeptali, dodając otuchy Cybil Malone, terapeutce, towarzyszce życia Paula od czasu jego separacji z żoną ubiegłej jesieni. Paul Weinman był tak samo nieprzygotowany do śmierci jak my wszyscy. Po pierwsze, nie można było odnaleźć testamentu, a adwokat przebywał gdzieś w Cancun. Niektórzy z pacjentów Paula dopiero z lokalnej prasy czy też z telewizji dowiedzieli się o jego śmierci. Któryś z kolegów, przyjmujący w zakładzie Paula, chcąc oszczędzić pacjentom zaskoczenia, przez cały weekend telefonował do ludzi, przekazując im tę tragiczną wiadomość. Obiecaliśmy sobie wszyscy, że nasze dokumenty będziemy utrzymywać we wzorowym porządku. Kilku z nas dotrzymało słowa. Podczas nabożeństwa trzymałem chłodną dłoń Diane. Mój żal nie był tak głęboki; uczestniczyłem w pogrzebie, by wyrazić swój szacunek dla Paula i podtrzymać na duchu Diane. Jej mąż, Raoul wyjechał z miasta, w przeciwnym razie byłby przy żonie. Po zdawkowych słowach rabina Diane, uwolniwszy dłoń z mojej ręki, podeszła do podium, by wygłosić mowę pożegnalną. – Ci, co znali Paula, wiedzą doskonale – zaczęła – jaki to jest dziś dla niego wyjątkowy dzień. – Przerwała, otworzyła szeroko czarne oczy, by łzy mogły z nich szybko wyparować. – Jeśli znaliście Paula, to wiecie, że od momentu, kiedy znalazł się w brzuchu swojej biednej matki i siedział tam niemal dziesięć miesięcy, od momentu, gdy po dziewięciu latach nauki zrobił doktorat, od momentu, gdy każdego roku przez dwadzieścia pięć lat przekraczał termin wpłat do Izby Skarbowej – więc jeśli go znaliście, to wiecie, że jednej rzeczy nasz drogi Paul Weinman nie potrafił: nie potrafił zdążyć na czas. Nigdy. W żadnych okolicznościach. Jeśli umówiliśmy się z Paulem na lunch o dwunastej, to przed dwunastą dwadzieścia nawet się za nim nie rozglądałam. Jeżeli tenis był zaplanowany na dziesiątą trzydzieści, to przed jedenastą nawet nie rezerwowałam kortu... I oto dzisiaj, spójrzcie. – Odwróciła się i wskazała ręką na sosnową trumnę, w głosie jej zabrzmiała niemal karcąca nuta. – Niechaj Bóg go błogosławi, znalazł się tu jako pierwszy z nas! Niektórzy żałobnicy nawet się roześmieli, ale głos Diane przywrócił ich do porządku. – Stąd wiem, że naprawdę umarł. Kiedy już wszystko wróciło do normy, Diane, zgodnie z ostatnią wolą Paula, przejęła pieczę nad jego schedą. Nikt się temu nie dziwił.
Lauren spóźniła się tylko piętnaście minut; moim subaru pojechaliśmy po małże, a potem do domu. Położyła mi rękę na udzie, tuż nad kolanem, przyjęła łaskawie powitalny pocałunek, uniosła głowę i powiedziała: – Chciałabym przed obiadem załatwić pewną sprawę. Co ty na to? Westchnąłem ciężko. – Jaką? – Nawiązaliśmy ponownie kontakt ze świadkami, którzy mają zeznawać przed ławą przysięgłych. Wiesz, na tej rozprawie, na której Claire Draper miała być głównym świadkiem oskarżenia. Niestety śnieżyca uszkodziła linie telefoniczne w tej części miasta, gdzie mieszka jeden z nich, więc chciałabym do niego wpaść i zadać mu kilka pytań. Zostaniesz w wozie i posłuchasz sobie „Sprawy do rozważenia”. – Uśmiechnęła się. – Bądź taki dobry. Obiecałam Elliotowi, że to załatwię. – Jaka to część miasta? – Blisko – nad zatoką, na wschód od Siedemnastej. Zatem cel naszej wyprawy znajdował się zaledwie dwa kilometry stąd. Lauren bezbłędnie wskazała kierunek i po pięciu minutach dotarliśmy przed projektowane przez firmę „Frank Lloyd Wright” osiedle zbudowane z miejscowego piaskowca – horyzontalny układ okien i wydłużone powierzchnie płaskich dachów. Przestronne domy stały tyłem do ścieżki biegnącej wzdłuż Zatoki. Wielokrotnie jeździłem tędy na rowerze i podziwiałem osiedle od tyłu. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział je od frontu. Zaparkowałem wóz przed jednym z domów. Lauren wysiadła i przeskoczyła przez zaspę na porządnie oczyszczony chodnik. Wspięła się po trzech betonowych stopniach i zapukała do drzwi. Spojrzała na zegarek, zapukała znowu i odczekała chwilę. Skręciła za róg domu i podjazdem doszła do podwórka. Ukazała się moim oczom po paru minutach, wyraźnie rozdrażniona uniosła dłonie do góry. Gdy dochodziła do mojego subaru, zauważyłem volvo, pędzące ulicą z ogromną szybkością. Skręciło w długi podjazd i zniknęło nam z oczu za domem. – To właśnie on – stwierdziła. – Muszę mu powiedzieć parę słów do słuchu na temat sposobu jazdy. Ale nie martw się, zajmie mi to najwyżej minutę. – Pochyliła głowę grzebiąc w teczce. Dała mu czas na dojście do domu i spojrzała na frontowe drzwi. Ruszyła w ich stronę, kręcąc, specjalnie dla mnie, swoją wspaniałą pupką. Uśmiechnąłem się. Gdy była w połowie drogi, cały dom wyleciał w powietrze.
6 Wstrząs rozchybotał wóz. Lauren cofała się błyskawicznie, jak gdyby ktoś włączył nagranie wideo w odwrotnym kierunku. Po pewnym czasie usłyszałem jakiś dźwięk – długi łoskot, niskie dudnienie. Ściany domu runęły na wszystkie strony, jak gdyby pod naporem gigantycznej fali. Ciężki dach rozpadł się ze strasznym hukiem na kawałki. Słychać było brzęk tłuczonych szyb, wysoki i ostry. Sąsiednie domy stały nienaruszone, dostojnie, dumnie, jakby kpiły sobie z rumowiska. Pył i kawałki gruzu posypały się na grubą pelerynę śniegu dookoła. Lauren ruszyła z powrotem w stronę ruin. Wyskoczyłem z samochodu i zatrzymałem ją. Protestowała, nie bardzo świadoma tego, co się wydarzyło. W końcu pozwoliła, żebym zaprowadził ją do wozu; sprawdziłem dokładnie, czy nie poraniły jej odpryski gruzu. – Trzeba zadzwonić po pomoc – powiedziała. – Lauren, nic ci się nie stało? Wiesz, gdzie jesteś? – Nie odpowiedziała, wpatrywała się w wątłe światło dnia, w pył opadający na śnieg, wsłuchiwała się w echo eksplozji. – To chyba była bomba – powiedziała. – Możliwe – przyznałem z roztargnieniem, bo całą uwagę skupiałem na niej. Czy rzeczywiście nic się jej nie stało? Po paru minutach powietrze przeszył dźwięk syren. Prawie natychmiast otoczyły nas wozy policyjne, straży pożarnej i karetki pogotowia. Staliśmy z Lauren oparci o subaru, oszołomieni, i patrzyliśmy na stale powiększający się tłum. Sanitariusze zaprowadzili nas do ambulansu. Wewnątrz było przyjemnie ciepło. Zbadano nas gruntownie – przyjęto sceptycznie nasze zapewnienia, że nic nam nie jest. Lauren wyrażała głośniej niż ja swoje protesty, to było w jej stylu. Szok powoli mijał i chciała wysiąść z samochodu, żeby odgrywać rolę prokuratora. Wyszedłem za nią z auta. Miałem wątpliwości co do wybuchu. Obrazy, jakie utrwaliły mi się w pamięci, były płaskie, horyzontalne. A przecież wybuch powoduje, że wszystko leci w górę, myślałem. Tymczasem wyglądało to tak, jakby jakaś siła powaliła najpierw boczne ściany. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Ustawiono sprzęt kontrolny. Żółte taśmy otoczyły obrócony w perzynę dom. Funkcjonariusze policji kazali odsunąć się od miejsca wypadku. Przez głośnik na wozie patrolowym rozlegały się apele, by mieszkańcy okolicznych domów wyszli z nich na ulicę. W pobliskiej szkole średniej postanowiono urządzić punkt ewakuacyjny. Strażacy w maskach ochronnych penetrowali gruzy. Policjant w kombinezonie brygady antyterrorystycznej rozpoznał Lauren. Opowiedziała mu szybko, że wewnątrz była
prawdopodobnie jedna osoba. Zapytał, czy Lauren ją zna. – Tak – odparła i podała mu nazwisko właściciela domu: Lawrence Templeton. Obróciła się w moją stronę. – To było morderstwo – oświadczyła bez ogródek. Objąłem ją, ale błyskawicznie odtrąciła moje ramię. Coś ją tknęło. – Gdzie moja teczka? – zapytała. – Zostawiłaś ją w aucie. Nic jej się nie stanie. – Zamknąłeś samochód? – Nie wiem. Nie dałbym głowy. – Idź i zamknij – poleciła. – A przede wszystkim sprawdź, czy teczka jest na miejscu. Nie, lepiej mi ją przynieś. Z jej tonu wywnioskowałem, że randka skończyła się, zanim się zaczęła, i że jestem teraz po prostu facetem w cywilu, który powinien być wdzięczny, że dostąpił łaski asystowania władzy. Zamykając samochód usłyszałem głos: – Wybierasz się gdzieś? Detektyw Sam Purdy potrząsał wielką głową. – Cześć, Sam – powiedziałem. – No i znowu się spotkaliśmy. Przytaknął. Wskazałem teczkę, – Muszę ją zanieść Lauren. Purdy wezwał policjantkę i kazał jej posadzić mnie w wozie patrolowym, a kiedy on, Purdy, będzie wolny, przyjdzie do mnie na pogawędkę. Wziął teczkę, którą wręczyłem mu bez oporu. Powiedział, że muszę się rozgrzać. Odszedł w stronę Lauren, która właśnie szła mu naprzeciw. Policjantka zaprowadziła mnie do czarnobiałego chevroleta i zamknęła za mną drzwi. Stanęła obok wozu, ramiona skrzyżowała na piersi i obserwowała cały ten zgiełk. Po jakichś dwudziestu minutach pojawił się Purdy. – Znaleźli faceta. Nie żyje. Koszmarnie poturbowany. – Wsunął do ust cukierek, a może proszek. – Co widziałeś? – zapytał. Opisałem mu, jak wyglądał wybuch. Zadał mi jeszcze kilka pytań, na które odpowiadałem: „Nie wiem”. Sprawiał wrażenie rozczarowanego, że byłem tylko obserwatorem, i że z mojej kieszeni nie wystaje parę lasek dynamitu. – Sam, czy ktoś podłożył bombę? Dlaczego wybuch poszedł bokami, a nie w górę? – Bóg raczy wiedzieć. Chłopak z brygady mówi, że nie wyczuł zapachu bomby. Przypuszcza, że to gaz. Ciężki gaz. – Ziemny? – O to samo pytałem. A on na to, że wszystkie są ziemne, i roześmiał się. Chłopacy z brygady mają dziwny stosunek do świata. W każdym razie powiedział, że mógł to być gaz
ziemny, propan albo metan, krótko mówiąc, jakiś „an”. Niektóre są ciężkie – osiadają. Inne lekkie – unoszą się. Wątpi, czy był to gaz ziemny, bo facet wyczułby go. I może Lauren by go wyczuła stojąc przy drzwiach. Jeśli koncentracja gazu była tak silna, że nastąpił wybuch, to gdyby zamiast pukać zadzwoniła, zginęłaby na miejscu. Wystarczyłaby maleńka iskierka. Chłopak przypuszcza, że facet wszedł do domu i nacisnął jakiś guzik albo włączył czajnik, żeby zrobić sobie herbatę.... coś w tym sensie. Skończywszy Purdy powiedział, że mogę już sobie iść. – Odwiozę Lauren do domu – oświadczyłem. – Nie ma potrzeby. My ją odwieziemy. Bezpiecznie, zaznaczam. Myślał prawdopodobnie, że jazda u boku Charlie Manning będzie bezpieczniejsza niż telepanie się ze mną moim subaru. Rozejrzałem się za Lauren i spostrzegłem, że stoi z Elliotem Bellhavenem. Czoło miała zaróżowione, usta zaciśnięte, brodę wysuniętą do przodu. Gestykulowała z zapałem lewą ręką, co robiła tylko wówczas, gdy była zła. Elliot zachowywał kamienny spokój, jak zawsze. Podszedłem, żeby się z nią pożegnać. Oddech miała szybki i płytki. Elliot przywitał mnie szczerym, życzliwym uśmiechem. – Lauren, możesz mi poświęcić minutę? – zapytałem. – Proszę cię, Alan, jestem bardzo zajęta – powiedziała z roztargnieniem. – Wiem. Ale pozwól, to nie potrwa długo. Odeszliśmy na bok. Nie poświęcała mi zbyt wiele uwagi. Dotknąłem chłodną dłonią policzka kobiety i zdołałem uchwycić jej spojrzenie. Lauren, nie odtrącaj mnie. Muszę wiedzieć, czy na pewno nic ci się nie stało. Jesteś zaabsorbowana, traktujesz mnie nieuprzejmie, rozumiem. Ale nie wolno ci mnie ignorować. Nie zgadzam się na to. Ja nie wysadziłem w powietrze domu tego faceta, moja pani. – Patrzyła na mnie wzrokiem bez wyrazu. Odczekałem chwilę. Na zakończenie dodałem: – Wracam do domu. Sam Purdy obiecał, że załatwi ci powrót. Odwróciłem się, a ona dotknęła lekko mojego ramienia. – Masz rację, Alan – powiedziała. – Masz rację. – I dodała głosem już ciepłym, serdecznym: – Zachowałam się wobec ciebie fatalnie. Ale naprawdę nic mi nie jest. Przepraszam cię, jeśli... źle cię potraktowałam. Przyjąłem to do wiadomości i skinąłem głową. – Dziękuję – powiedziałem i pocałowałem ją delikatnie. Lawirując między autami ruszyłem w stronę domu. Obejrzałem w lokalnych wiadomościach sprawozdanie z wybuchu i zacząłem szukać na innych kanałach informacji na ten temat. Ekipy wszystkich stacji relacjonowały na żywo, a ABC i CNN przekazały przez sieć komputerową sprawozdanie z tego wydarzenia na cały kraj. Fotoreporterzy uchwycili scenę tuż po wybuchu. Zobaczyłem siebie i Lauren – w ambulansie. Rozległ się komentarz, że policja nie poda do wiadomości ewentualnych przyczyn wypadku ani podejrzeń, kto za nim stoi, i wówczas kamera objęła moją osobę wbitą w tylne siedzenie czarnobiałego chevroleta oraz policjantkę blokującą mi drogę ucieczki.
– Kapitalne – powiedziałem głośno. I roześmiałem się.
7 Pójście następnego dnia do pracy wydało mi się wręcz niestosowne w obliczu całej serii tragedii, jakie przeżyłem w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Moją pierwszą pacjentką była pewna bardzo wysoka kobieta. Jej wzrost był aż żenujący. Lata praktyki utwierdziły mnie w przekonaniu, że w miarę zanikania dolegliwości psychicznych moi pacjenci stają się wyżsi. Mężczyźni, którzy podczas pierwszej sesji sprawiali wrażenie niskich i krępych, na ostatniej – prawie mnie przerastali. Kobiety wątłe, małe, skulone – po skończonej terapii prostowały się, osiągając przeciętny wzrost. Osoba siedząca naprzeciwko mnie podważała tę hipotezę. Gdyby Elaine Casselman była choć odrobinę wyższa, nie zmieściłaby się w drzwiach. Gdy rozważałem tę prawidłowość, przerwała opowieść czekając na moją opinię. Patrzyła mi w oczy tylko przez sekundę, ani chwili dłużej. Czekałem, wzmagało to jej niepokój. Cisza ją męczyła. W końcu powiedziałem: – No tak, o tym pani wie. Ale jest coś, o czym pani nie wie. Zachowywała się tak, jakby moje słowa do niej nie docierały. Może zastanawiała się nad ich dwuznacznością. A może raczej wycofała się za parawan histerycznej negacji, chroniącej ją przed chłodem moich wypowiedzi. Ciało Elaine Casselman nie było dla niej stworzone. Choć przez dwadzieścia dziewięć lat mogłaby się już przyzwyczaić do swoich niebywałych proporcji – dwa metry pięć centymetrów, prawdopodobnie osiemdziesiąt kilo wagi – ona wciąż przyciskała łokcie do boków, kuliła swoje olbrzymie ramiona, siadała na krześle tak, by ukryć dramatyczną długość nóg. Kiedy jakiś miesiąc temu pojawiła się po raz pierwszy w moim gabinecie, obserwowałem jej chód i zastanawiałem się, czy nie marzy o tym, by być niższa. Teraz, po dwunastu spotkaniach wiem więcej. Elaine wolałaby być zupełnie niewidzialna. Odgarnęła z oczu włosy koloru piasku. Były krótko przycięte, jakby chciała jeszcze bardziej uwydatnić kanciastość twarzy. Nie próbowała upiększać cery, nadać rysom delikatności. Płaszcze, kostiumy, sukienki, jak kiedyś mi wyznała, kupowała w sprzedaży wysyłkowej. Nigdy nic nie wymieniała, nie zwracała. Tylko z butami miała problemy, nie umiała ich dopasować do całości. Na naszym pierwszym spotkaniu już po paru minutach powiedziała mi, że jest dziewicą „z wyboru”. Chwilę czekałem na wyjaśnienie, w końcu stwierdziłem, że nie bardzo rozumiem. – Będąc w Australii zostałam w pewnym sensie zgwałcona – uśmiechnęła się. – Znów zamilkłem, aby dać jej możliwość kontynuowania tematu. – Tylko ten jeden raz. – Zaczerwieniła się. – Nigdy nie zrobiłam tego z własnej woli. Więc jestem dziewicą z wyboru. Ogarnęło mnie przygnębienie, gdy po następnych paru minutach zorientowałem się, że celem
tej opowieści jest uświadomienie mi jej rozpaczy spowodowanej samotnością. Pragnęła tego, czego nie miała: kontaktu z mężczyzną. Gwałt był dla niej czymś błahym, nieważnym – drobna plamka na życiorysie. Zasmuciło mnie to. – A więc została pani zgwałcona „w pewnym sensie”? – Wahałem się, czy podczas leczenia wziąć ten gwałt pod uwagę; chyba na razie dam sobie spokój. Skinęła głową zdecydowanie. Przy kolejnych kilku spotkaniach wciąż towarzyszył jej ten patetyczny ton. Później spotkała Maksa. – Mówił pan coś o poznaniu świata, prawda? Myślałam o Maksie, przepraszam. – Uśmiechnęła się tajemniczo, jakby chciała coś zataić, a jednocześnie o tym opowiadać. Max był jej kochankiem „od szesnastu dni i szesnastu godzin” i owinął ją sobie dokoła palca. Opowiadała mi, czym się wspólnie zajmowali, jak się bawili, co jedli, o seksie, jaki uprawiali. Cudowne przeżycie – tak widocznie powtarzał. Oszalał na jej punkcie, jak mówiła – raz niemal ją udusił, kiedy w łóżku za bardzo, jak na jego gust, się rozochociła. – To moja wina. Powinnam była wiedzieć, kiedy przestać. Rozmawialiśmy o tym. Przeprosił mnie, choć przyznałam się przecież do winy. Czy to nie wspaniałe? To znaczy, czy on nie jest wspaniały? Że przeprosił mnie. Powiedziałam mu, że nie ma sprawy. I wtedy powiedziałem: – No tak, o tym pani wie. Ale jest coś, o czym pani nie wie. – Na jej stwierdzenie, że mnie nie słuchała, powtórzyłem to jeszcze raz. Spojrzała na mnie, wyrazu jej twarzy nie sposób było zinterpretować. Odgarnęła pasmo włosów. – No więc, o czym wiem? – zapytała. Przyjęła postawę obronną. Opancerzyła się. – Wie pani, że ten pies gryzie? Wstrzymała na chwilę oddech, a potem nabrała głęboko powietrza. Zmarszczyła brwi. – Jaki pies? Pozwoliłem, by sama odpowiedziała sobie na to pytanie, po czym wypowiedziałem to głośno: – Max. Wyraz buntu, jaki dostrzegłem na jej twarzy, dodał mi odwagi. – A o czym nie wiem? – zapytała. – Nic pani nie przychodzi na myśl? Wzruszyła ramionami z rozdrażnieniem. – Nie wie pani, kiedy ugryzie znowu. Chwila milczenia. – Nie ugryzie. Przeprosił mnie. – Ma gryzienie we krwi. Wie pani o tym, choć wolałaby pani nie wiedzieć.
– Nie ugryzie – zaprotestowała bez przekonania. – Czy ten człowiek w Australii zapewniał panią o swojej przyjaźni? Mówił, że może mu pani zaufać? Obrzuciła mnie spojrzeniem. – Możemy zmienić temat? – Elaine zawsze pytała o pozwolenie. Nie odpowiedziałem. Czekała chwilę. – Zgoda? – Nie jestem tu po to, by wskazywać pani kierunek działania. Nie wiem nawet, czy muszę pani uzmysławiać, na czym polega pani odmienność. Łagodny sprzeciw rozbłysnął w jej oczach. – Jestem – zaczęła wypinając dumnie pierś – członkiem ławy przysięgłych. Psychoterapia polega się na tym, żeby nie wyrażać sprzeciwu wobec podanych faktów. – Jest pani zadowolona? – Moim zdaniem to wspaniała praca. A według pana? Była zła, że nie podzielam jej zachwytu. Milczałem. – Prokurator powiedział, że wszystko jest poufne. Że nie wolno nam mówić o tym, co słyszymy. Ale pana to nie dotyczy. Obowiązuje pana tajemnica lekarska. Zawsze czułem pewien dyskomfort, dowiadując się w czasie psychoterapii o różnych problemach prawnych. Ale mój dyskomfort to wyłącznie mój problem. Na pewno nie do mnie należy informowanie Elaine, co wolno jej mówić, a czego nie. Jednak biorąc pod uwagę wydarzenia ubiegłych dwóch dni, byłem, delikatnie mówiąc, szczerze zaciekawiony. Następnym pacjentem był Randy Navens. Randy, siedemnastolatek, zaczął przychodzić do mnie na psychoterapię pół roku temu, po tragicznej śmierci rodziców i siostry w katastrofie lotniczej United Airlines w Soiux City, stan Iowa. Skierowała go do mnie Diane, która przed wypadkiem leczyła jego siostrę. Nękany koszmarami nocnymi, cierpiący na bezgraniczną samotność, bezradny, bez krzty energii, zgłosił się do mojego gabinetu po pomoc. Miał sobie za złe, że nic mu się nie stało, dręczyło go poczucie winy, że spośród swoich najbliższych tylko on przeżył katastrofę. Młodsza siostra jego ojca przeniosła się wraz z mężem do domu Navensów, by zaopiekować się Randym. Chłopak był z nimi w stałym konflikcie dotyczącym wielu różnych spraw. Winą za to opiekunowie obarczali jego i „tę katastrofę”. Zdaniem Randy’ego głównie byli wściekli na to, że pieniądze po rodzicach przypadły jemu, a cała odpowiedzialność za chłopca spoczęła na nich. Randy powiedział mi, że go nie chcą, ich ukochanym dzieckiem była dopiero co kupiona restauracja „Pain Perdu” położona na obrzeżach miasta. Wuj Randy’ego chciał uzyskać pewną kwotę ze znacznego spadku odziedziczonego przez siostrzeńca – kapitał z ubezpieczenia na życie plus odszkodowanie za wypadek – i stale mu wypominał, jakiego to rodzice dopuścili się błędu,
że powiernictwo zlecili, komuś innemu. Dom – tłumaczył wuj – wymaga niezwłocznie założenia centralnego ogrzewania, ciotka zaś nie mogła się nadziwić, że matka Randy’ego nie przebudowała „tej przeraźliwie staroświeckiej kuchni”. Na przekór im Randy żył jak asceta, jego miliony czekały pod nadzorem, w dodatku oświadczył swemu opiekunowi, że nie chce żadnych zmian ani remontów, w domu wszystko ma zostać po staremu. – Zaufanie. Dziwne pojęcie, prawda, doktorze? – Nie czekał na moją odpowiedź, – Gdyby mi ufali, nie czepialiby się moich pieniędzy i mógłbym z nimi robić, co chcę. A gdybym ja im ufał... – zastanowił się nad treścią własnych słów. – To tak, jakbym powiedział: „Gdybym mógł latać”. Wykluczone, nie mogę im ufać. Popatrzył na mnie, jak gdyby chciał mi coś jeszcze powiedzieć. Przed roztrzaskaniem się samolotu na polach Iowy Randy był dobrym uczniem, zbierał przeważnie oceny celujące. Teraz miał same średnie. Podejrzewałem, że pali jakieś narkotyki, a kiedy poruszyłem tę kwestię, napotkałem jego zimne spojrzenie. Uniósł rękę i wierzchem dłoni przetarł oczy. – Wydałem trochę pieniędzy. Kupiłem sobie nowy wóz – oznajmił, opuszczając ramiona. – No i? – Każdy chce mieć samochód. Jest pan zaskoczony? – Ty też chciałeś? Cisza. Przecież nie był zainteresowany „przedmiotami”. Podniósł stawkę: – Mam również broń. Wygrał. Teraz byłem zaszokowany. Tylko go nie prowokuj, chłopie. – Masz broń? Sięgnął do torby i wyciągnął pistolet. – Proszę. Chromowany, duży, kanciasty. – Schowaj to, Randy. – Dlaczego? Zląkł się pan? – Tak. Boję się broni. Moja szczerość wyraźnie go zdziwiła. Położył pistolet na stole pomiędzy nami. – No tak. Masz broń – powtórzyłem. – Powie pan o tym komuś? Aha, o to chodzi, pomyślałem. Zaufanie leżało na stole, tuż obok pistoletu. – To zależy. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i zapytał: – Od twoich planów. Jego dotychczasowa wstrzemięźliwość prysła. – Wziąłem tę broń, po to żeby się zastrzelić. Ale kiedy już ją miałem, zacząłem ze sobą walczyć. W ubiegłym tygodniu, kiedy tu byłem, chciałem panu powiedzieć. Nie powiedziałem.
Skoro już miałem pistolet, nie było pośpiechu. – Dodaje ci to pewności siebie? – Chyba tak. Przynajmniej pewności dysponowania własnym życiem. To już jest coś. – Owszem. To znacznie więcej niż dysponowanie życiem innych. Drgnął lekko na te słowa, ale nie dał po sobie poznać, że wywarły na nim wrażenie. – Cały czas się boję, że każe mi pan iść do tego cholernego szpitala dla psychicznych, że mój stan tego wymaga. – Naprawdę? – Co naprawdę? – Naprawdę wymagasz leczenia w klinice psychiatrycznej? Chwilę się zastanawiał. – Nie. Nie sądzę. – Czy myślisz o samobójstwie? – Myślę. Ale jeszcze nie zaraz. – Roześmiał się, jak gdyby powinno mnie to ubawić, uspokoić. – Gdzie ty go zdobyłeś? – zapytałem, rzucając okiem na pistolet. – Należał do mojego taty. Lubił broń. Zaraził tym mamę. Chodzili na strzelnicę i strzelali do celu. W domu było kilka pistoletów. Tata trzymał je pod kluczem. Znalazłem klucze. – Chciałbyś go tutaj zostawić? Przez całe lata miałem pieczę nad receptami, brzytwami, nożami, a nawet nad zestawem kluczyków do samochodu – nad wszystkim tym, co mogło stanowić impuls do popełnienia samobójstwa. Ale nigdy dotąd nie byłem strażnikiem broni. – Ma pan na myśli pistolet? – Dobrze wiedział, o czym mówię. Skinąłem głową. – Klucze również. – Mam je panu oddać? Co pan będzie z nimi robił? Uśmiechnąłem się nieznacznie. – Dokładnie to, co twój tata. Schowam je u siebie, dopóki nie będziesz na tyle odpowiedzialny, żeby nimi rozporządzać. – Podobno pan mi ufa, prawda? – zapytał. – Ufam ci, Randy. Mało tego, wierzę, że się boisz, żeby nie zrobić komuś krzywdy. Szczególnie sobie. Chcę ci pomóc, wspólnie z tobą popracować nad tym, by impulsy samobójcze minęły. – Prawie panu zaufałem – powiedział. – Cieszę się. Pomoże ci to zrozumieć, dlaczego będę musiał porozmawiać o tym z twoimi opiekunami. Zbiłem go z tropu. – Drobiazg. Nic ich to nie obchodzi, nie przejmą się tym. Obawiałem się, że ma rację.
Zostawił u mnie broń i parę kluczy na kółku w skórzanym futerale. Włożyłem to wszystko do dużej szarej koperty i schowałem do szafy pełnej starych akt. Wieczorem zostawiłem wiadomość dla opiekunów Randy’ego, prosząc o telefon. Około wpół do dziesiątej zadzwonił jego wuj. Słyszałem odgłosy restauracyjnego gwaru. Powiedziałem mu o Randym. I jak na to zareagowałem. – Smarkacz! – Słucham? – zapytałem. – Dzisiejsza młodzież – powiedział Geoff Tobias. – Zawsze coś jeden z drugim wystruga. – Istotnie. – Przez parę dobrych minut próbowałem mu wytłumaczyć, czego się obawiam u jego siostrzeńca i na co on, jako opiekun, powinien zwracać szczególną uwagę. – Zrobi się. Zrobi się. Coś jeszcze? – zapytał. Nic mi nie przychodziło do głowy.
8 – Alan? – Słucham. – To ja. Me. Co za Me? – Czołem. Jak się masz – powiedziałem starając się, by głos nie zdradził mojej niewiedzy. – Me. Merideth. Nie pamiętasz? Ach tak. Me. Me jak Merideth. Moja żona. Był to chyba pierwszy z naszych intymnych zwrotów. Me, pierwsze litery jej imienia przyjemnie brzmiały w moich uszach. Na przykład: „To ja. Me, już jestem”. Taka sobie zabawa. Kolega Diane, psychiatra, który nas podsłuchał, skrytykował ten zwrot. – Obco brzmi – powiedział. To, że Merideth użyła tego pieszczotliwego zdrobnienia, uznałem za anachronizm. Podejrzewam, że coś się za tym kryło. Odkąd przyjaciel Diane wygłosił cały wykład o tym naszym żartobliwym zwyczaju, zwracałem się tak do niej tylko w najbardziej intymnych chwilach. „Kochanie”, „skarbie” nie stwarzało wystarczającej atmosfery. – Cześć, co u ciebie? – zastanawiałem się jednocześnie, czy starczy mi energii, by wytrzymać żelazny temat: „Przyjrzyjmy się po raz ostatni naszemu małżeństwu”. Albo, co gorsza: „Stale rozważam podpisanie przez nas tego układu”. – Aha, rozumiem. Pogrążony w rozmyślaniach – powiedziała. Według niej chyba rozmyślałem o tym, czy faktycznie w ciągu najbliższych dni prawo potwierdzi nasze rozstanie. To ona mnie porzuciła, ale moje rany na tyle się już zabliźniły, że mogłem podzielać jej smutek z powodu rozpadu naszego małżeństwa. Dokonała wyboru, uwolniła się ode mnie i nie wyglądało na to, że żałuje tego kroku. Ostateczny akt zerwania więzów był jednak dla niej ciężkim przeżyciem. W sądzie zajmującym się rozwodami w stylu Colorado można zaplanować rozkład małżeństwa z wyprzedzeniem miesięcy, a nawet lat. Rozdział małżonków staje się aktem prawnym po zgłoszeniu się do miejscowego biura rozjemcy. Oto jak nasz rozwód został zaprogramowany. Można go teraz przeprowadzić per procura. Oboje jednak wiemy, ile nas to będzie kosztować. – Tak, oczywiście. Mija już półtora roku od naszego rozstania. To smutne, że nic już nas prawie nie łączy. Mówię o stronie formalnej. – Muszę się z tobą zobaczyć, zanim będzie po wszystkim – powiedziała szybko. Milczałem dłuższą chwilę, zastanawiając się, jak to możliwe, by cisza w słuchawce była tak głośna.
– Naprawdę ci na tym zależy? – Dziwisz się? – Tak. Nie słyszałem cię od czasu, gdy nakrzyczałaś na mnie przez telefon, że jestem chciwy, bo chcę mieć ten dywan z sypialni. To było jakieś parę tygodni przed Bożym Narodzeniem. – Przeżywałam wtedy trudne chwile. Przepraszam, zachowałam się jak idiotka. – Co się stało? Dlaczego teraz? Westchnęła ciężko. – Chcę cię zobaczyć jeszcze raz. Dlaczego? Może dlatego, że kartkuje się przeczytaną książkę przed zwróceniem jej do biblioteki. Nie wiem. A może chciałabym po prostu, żeby było tak jak wtedy, w listopadzie, kiedy pojawiłeś się u mnie? – Zamilkła. – Miałam nadzieję, że się zgodzisz, że też tego chcesz. Ale widzę, że nie. Targały mną sprzeczne uczucia. – To nie tak, tylko że... – Alan, nie zmuszaj mnie, żebym cię prosiła. Mogę do ciebie przyjechać? Ta cisza brzmiała jeszcze bardziej przejmująco. Pożegnałem się z nią na dobre wtedy, w listopadzie. Trudno mi było wówczas się z nią rozstać. A teraz, po półtora roku separacji, bałem się, że tęsknota do niej znowu we mnie odżyje. Dlatego wolałbym się już nie żegnać. Nie powiem o tym Merideth. – Jeśli to takie ważne, dobrze, zgadzam się. – Załatwię samolot na piątek. Pasuje ci? – Zadzwoń i nagraj numer kursu i godzinę przylotu. Wyjadę po ciebie. – Dzięki, Alan. O to mi właśnie chodziło. Jestem ci bardzo wdzięczna. Nie mogę wprost uwierzyć, że się zgodziłeś. Dziękuję. – Odłożyła słuchawkę. Samolot przyleciał punktualnie. Życie toczyło się zgodnie z jej planem. Tak jak zawsze. Uruchomiłem wyobraźnię: przed każdą podróżą dzwoni na lotnisko i daje do zrozumienia, że przygotowuje program o ciągłym spóźnianiu się samolotów. Chyba tylko tym można tłumaczyć, że zawsze przylatuje punktualnie. Szczególnie dotyczy to Denver. Kiedy ukazała się moim oczom, stwierdziłem, że w niczym nie przypomina dawnej Merideth. Ubrana była elegancko, w stylu Zachodniego Wybrzeża, długie blond włosy spięła w koński ogon. Gdy ode mnie odchodziła, miała krótką fryzurę i strój szefa produkcji przemysłowej. A teraz – kosztowna walizka na kółkach i dobrana do niej torba na drobiazgi nie były na pewno pozostałością po naszym związku. Zbliżyła się i wtedy dostrzegłem kilka znanych mi szczegółów. Sposób poruszania się – jak zawsze świadczący o pewności siebie i sporej dozie arogancji. Cera delikatna, blada, usta błyszczące od szminki, policzki lekko rozjaśnione beżowym pudrem. W jej fiołkowych oczach
było skupienie, kiedy wodziła dyskretnie wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Merideth zawsze i wszędzie umiała się znaleźć. Stałem ukryty za filarem. Z zachowania Merideth starałem się odgadnąć cel jej wizyty. Kiedy w końcu wyszedłem zza kolumny, natychmiast mnie dostrzegła i ruszyła w moją stronę tanecznym niemal krokiem. Straciłem kontenans. Uniosła ku mnie lśniące szminką wargi. Zawahałem się i nadstawiłem policzek uświadamiając sobie, że jestem nieogolony. Wziąłem torbę z jej ramienia. – Świetnie wyglądasz. Kalifornia ci służy, jak widać – powiedziałem to co należało powiedzieć. Oczy miała koloru dojrzałej śliwki, i gdy tak patrzyła na mnie błagalnie, w ich kącikach pojawiły się łzy. To właśnie dla tych oczu straciłem dla niej głowę. – Ty też dobrze wyglądasz – stwierdziła. – Cieszę się, że zgoliłeś brodę. Objąłem ją wpół i poszliśmy w stronę wyjścia. Obróciła ku mnie głowę. – Jak twoje ramię? – zapytała. Ubiegłej jesieni jeden z moich pacjentów wpadł w szał i ugodził mnie nożem. Kiedy Merideth widziała mnie po raz ostatni, byłem obolały, nie mogłem zginać karku i miałem rękę na temblaku. Wykonałem zamaszysty gest ramieniem. – W porządku, widzisz? Była ubrana w niebieską bluzkę w jaskrawoczerwone ciapki i czarną skórzaną marynarkę. Kiedy się nachyliła, luźna bluzka odsłoniła fragment jej piersi. Dobrze mi znany teren. – Jak lot? – zapytałem z roztargnieniem. – Dobrze. Pierwsza klasa o najwyższym standardzie. Znasz mnie, często latam. – Pracowała dla jednej z sieci radiowo-telewizyjnych Zachodniego Wybrzeża z bazą w San Francisco, i w poszukiwaniu tematów latała do najdalszych zakątków kraju. Swego czasu doskonale się orientowała, że te częste podróże budzą mój sprzeciw. Kolejny powód naszego rozwodu. Ale pierwszą, najważniejszą przyczyną, która przeważyła szalę, było to, że Merideth nie mogła się zdecydować na dziecko. Pewnego ranka obudziłem się i stwierdziłem stanowczo, że nadeszła pora, by powiększyć rodzinę. Przez dwa miesiące, no, może przez trzy, odnosiła się z entuzjazmem do mojego projektu, ale szybko okazało się, że zażywa pigułki antykoncepcyjne – któregoś wieczoru wypadły jej w samochodzie z torebki. – Zmieniłam zdanie – powiedziała. Była to pierwsza rysa, która doprowadziła do rozpadu. – Jesteś głodna? – zapytałem, znając odpowiedź. „Zjadłam coś w samolocie”. – Zjadłam coś w samolocie. Ale mimo to jestem głodna. Po chwili wahania dodała: – A gdybyśmy wpadli do „Dario”? Na drobną przekąskę? „Dario” to bistro włosko-szwedzkie, gdzie za dobrych czasów spotykaliśmy się na romantycznych randkach – serwowano tam smaczne domowe posiłki. Za dobrych czasów, czyli wtedy, gdy Merideth robiła reportaże dla telewizji w Denver. Przerywałem czasem ten jej
dwunastogodzinny dzień pracy – jedliśmy wczesny obiad i nawet parę razy kochaliśmy się na chybcika. – Dobrze – powiedziałem – jak sobie życzysz. – Odkąd mnie porzuciła, nie byłem w „Dario”. Zjechałem z lotniska w bulwar Martina Luthera Kinga i po kilku zakrętach zaparkowałem samochód przed restauracją. Parę godzin upłynęło nam na wspomnieniach. Właściwie to ja wspominałem. Z nostalgią mówiłem o latach spędzonych razem, o naszym domu, naszym psie, naszych sprzeczkach. Naszym seksie. Merideth zachowała większą pogodę ducha. Może dlatego, że przez rok mieszkała w Hollywood i z tej perspektywy traktowała wspólnie przeżyte lata jako kilkuminutowe ujęcie retro przed kolejnym odcinkiem telewizyjnych miniseriali. Doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że mówimy o dwóch różnych filmach. Po wyjściu z restauracji pojechaliśmy w kierunku Boulder. – Gdzie zamierzasz się zatrzymać? – zapytałem. – Nie przeraź się, kochanie – powiedziała patrząc prosto przed siebie – ale chciałabym zatrzymać się w naszym domu. Od przyszłego tygodnia – twoim. To dla mnie ważne. Przygotowałem jej łóżko w pokoju gościnnym. Bałem się, a jednocześnie chciałem, by w nocy zakradła się do mojej sypialni. Tak się nie stało. Byłem z tego prawie zadowolony. Całą sobotę spędziliśmy razem, a wieczorem zjedliśmy obiad u Petera i Adrienne, w ich domu na wzgórzu. Adrienne była dowcipna, Peter zaś – wyraźnie roztargniony. Perspektywa bliskiego rozwodu przydawała melancholii naszemu spotkaniu. Przez cały pobyt Merideth nawiedzały mnie różne myśli na temat błędów, jakie popełnialiśmy, zmian, jakie w nas zaszły. I wciąż się zastanawiałem nad prawdziwym celem jej wizyty. W niedzielę rano odwiozłem ją na lotnisko. Zatrzymaliśmy się przy krawężniku, przed znakiem zakazu wjazdu. Miałem uczucie, że coś minęło, czegoś nie powiedzieliśmy sobie do końca – i to była prawda. Obróciłem się, by ją pocałować, jak sądziłem, po raz ostami. Uprzedziła mnie. Ujęła moją twarz w obie dłonie i pocałowała mocno w usta. Nie cofnęła rąk przez dłuższą chwilę, patrząc mi usilnie w oczy. Z ustami tuż przy moich wyszeptała. – Jestem w ciąży. Nie wiedziałem, czy mam powiedzieć: „Moje gratulacje”, czy też: „Przykro mi”. I byłem zdenerwowany z tego powodu. W końcu zdecydowałem się na szczerość: – Nie wiem, jak mam zareagować. Odchyliła się na oparcie fotela. – A ja nie wiem, co zrobić. – Westchnęła. – Chciałam ci to powiedzieć przez cały weekend, ale byłeś taki wstrzemięźliwy wobec mnie. Jest mi przykro. Potrzebuję twojej przyjaźni. Ale
może jeszcze na to za wcześnie. Chcę, żebyś mi poradził. Żebyś powiedział mi, jak mam się zachować w takiej sytuacji. Ale – i tu się uśmiechnęła – tak jak za dawnych czasów muszę mieć pełną swobodę w przyjmowaniu twoich sugestii. Jako twoja była żona czuję się głupio, nie na swoim miejscu. Nie wiem. Nie wiem. Może przed przyjazdem powinnam ci to była powiedzieć przez telefon. A może w ogóle nie powinnam była tu przyjeżdżać. W głowie miałem mętlik. O’Henry byłby zachwycony sytuacją, w jakiej się znalazłem. – A co na to...? – zacząłem – Masz na myśli ojca dziecka? – Tak. – Nie powiedziałam mu o tym. Nie wiem jeszcze, czy dam mu prawo głosu. Oceniłem jednoznacznie jej postawę, lecz tę ocenę zachowałem dla siebie. – Nie kochasz go? – zapytałem. Potrząsnęła głową. W jej oczach pojawiły się łzy. – Nie. Nie. Nie kocham. – Czy to na pewno ciąża? – W stu procentach. Niestety. Sześć tygodni i dwa dni. Ale kto to dokładnie wyliczy? Napotkałem jej spojrzenie. – Zawsze jasno stawiałaś sprawę, Me. Nie chcesz mieć dzieci. Twoje prawo. Cholera, o ile wiem, wciąż należysz do Towarzystwa Planowania Rodziny. Jeśli nie chcesz tego dziecka, skarbie, to przecież możesz poddać się aborcji. – Czułem, jak narasta we mnie gniew. Ironia losu. Parę dni przed naszym rozwodem, którego powodem było między innymi to, że nie chciała mieć ze mną dziecka, ta kobieta oświadcza mi, że jest w ciąży. – Słusznie, mam prawo wyboru. Ale nie jestem pewna, czy aborcja jest dla mnie dobrym wyjściem. Ale była dobrym wyjściem na pierwszym roku college’u, pomyślałem. – Nie tak dawno to właśnie ciąża nie była dla ciebie „dobrym wyjściem” – powiedziałem. Sądziłem, że potrafię pokazać klasę. Nie potrafiłem. – To boli – szepnęła. W nagłym pośpiechu uścisnęła mnie mocno i wyskoczyła z samochodu. Zbierając bagaże i otwierając drzwiczki auta ciągle na mnie patrzyła. Jakby na coś czekała. Jakby szukała czegoś we mnie. W końcu pochyliła się i powiedziała: – Żegnaj, kochanie. Płakała. Nie wiem, czy byłem bardziej zły, czy smutny.
9 Adrienne zaprosiła mnie na kawę do swojego domu na wzgórzu. Zanim mój pies Cicero zginął ubiegłej jesieni, potrącony przez furgonetkę, robiliśmy razem krótkie wypady na to wzgórze. Do tej pory, gdy szedłem tamtędy, czułem przy sobie jego obecność. Kilka miesięcy po śmierci zwierzęcia wciąż wydawało mi się, że spogląda na mnie z dołu, zawsze spokojny, posłuszny. Upływ czasu złagodził mój ból, pamięć o psie wyblakła. Ale ilekroć o nim myślałem, robiło mi się ciężko na duszy, a jednocześnie te wspomnienia sprawiały mi radość. – Wchodź do środka! – krzyknęła Adrienne, usłyszawszy skrzypnięcie drzwi i mój głos. Była w kuchni, która od niedawna stanowiła również galerię stolarki artystycznej jej męża. Szafki i blat, pozbawione kantów, wykonał z południowoamerykańskiego twardego drewna – piękna ręczna robota. Konstruując meble Peter, jak większość z nas, niewiele się zastanawiał nad postępującym procesem wycinania lasów. Adrienne manipulowała przy skomplikowanym nowoczesnym ekspresie do kawy. – Doszedłeś do siebie? – zapytała. – Po czym? – Nie odgrywaj naiwniaka. Po Merideth, twojej żonie marnotrawnej – Adrienne pchnęła w moją stronę kubek. – Tak. I choć miałem wcześniej pewne obawy, cieszę się, że przyjechała. Trzeba było pogadać przed rozwodem. Wbrew twoim przypuszczeniom, to nie ja byłem autorem tego pomysłu na wspólny weekend. – Milczałem chwilę sącząc kawę. Powiedzenie Adrienne tego, co zamierzałem powiedzieć, oznaczało dokonanie wyboru narzędzia, za pomocą którego mam wydostać się z dołu, w jaki wpadłem. – Ona jest w ciąży, Ren – oznajmiłem. Wytrzeszczyła na mnie oczy ze zdziwienia. – Merideth? Mówisz poważnie? Skinąłem głową. – Ale bomba! – Klepnęła się dłonią w czoło. – To znaczy, że chce, żebyś wrócił, tak? I mnie przyszło to już do głowy. – Nie opowiadaj głupstw. Chciała się po prostu poradzić. I pożegnać ze mną. – Gówno prawda – powiedziała moja przyjaciółka ze złośliwym uśmiechem. – Obudź się, człowieku! Załatwiła sobie dawcę spermy, a teraz szuka faceta, który odegra rolę tatusia. I ciebie ma na myśli, szanowny panie. – Mówiła ci o tym? – Nie. Ale sądząc z tego, jak w ciągu tych dwóch dni się do ciebie łasiła, wydaje mi się to bardziej niż prawdopodobne. Zarzucała przynętę, badała cię. Taki weekendowy test. To ma ręce i nogi, mówię ci.
– Przesadzasz. – Postanowiłem zbijać jej argumenty, choć ja także brałem pod uwagę taką możliwość. Adrienne zawsze była zbyt pewna siebie i teraz chce wykorzystać moją niejednoznaczną postawę, rzucając się jak rekin na świeże mięso. – Tak czy owak – powiedziała ignorując mój protest – dobrze się znam na tych sztuczkach i w ogóle na kobietach. Zapomniałeś chyba, że leczenie bezpłodności jest jedną z moich specjalizacji. Posłuchaj lekarza: Merideth Gregory przyjechała tu na zwiady, jak trener przed naborem sportowców do drużyny. Boże! Koń by się uśmiał! Kiedy ma się odbyć ta sprawa rozwodowa? – W końcu tygodnia. Gdy Adrienne była czymś podekscytowana, mówiła szybko, krótkimi zdaniami. Trajkotała jak karabin maszynowy. – Przewiduję odroczenie. – Odczytała z mojej twarzy powątpiewanie. – Na pewno mam rację. Chcesz się założyć? – Wyciągnęła ku mnie szczupłą dłoń. – Obiad w „Pain Perdu”? Dla czterech osób. Wiem, co mówię – ty, pani prokurator, ja i Gepetto. Oczywiście ty stawiasz, bo przegrasz. – Gepetto, tak nazywała od czasu do czasu swego męża, stolarza Petera. Wymieniliśmy, jak należy, uścisk dłoni. Skinąłem głową. – Twoje górą – powiedziałem przewrotnie, będąc absolutnie przekonany, że przewidywania Adrienne są z gruntu fałszywe. Próbowała otworzyć paczkę z ciastem, w końcu wzięła tasak, przecięła opakowanie na pół, z każdej strony wyciągnęła po jednym kawałku i poczęstowała mnie. Odmówiłem. – Wiesz, ja ci jednocześnie zazdroszczę i nie zazdroszczę – stwierdziła. Obserwowałem z rozbawieniem, jak wcina ciasto – zapchała sobie usta momentalnie i nie mogła snuć dalszych rozważań. Delektowałem się jej żywiołową energią. Siedziała na wysokim stołku, zrobionym przez Petera z konarów i gałęzi. Sprawiał wrażenie niestabilnego i delikatnego, i jak większość dzieł Petera był przedmiotem dość zawodnym. Na szczęście Adrienne nie stanowiła dla niego zbytniego zagrożenia – była mała i szczupła. – Dlaczego? – zapytałem obojętnie, ale nie chciała już dłużej ciągnąć tego tematu. Zanim znowu się odezwała, sięgnęła po jeszcze jeden kawałek ciasta. – Poznałam Petera na pierwszym roku studiów. Stanowił antidotum na to, czego nie cierpiałam w medycynie. Lekarze zawsze są w pędzie. Jemu się nie spieszy. Lekarze badają i stawiają diagnozę, on deliberuje. Lekarze są przemądrzali, wyrafinowani. A on, jak Boga kocham, słucha całymi dniami muzyki. Ja zarabiam tyle w ciągu dnia, ile on przez miesiąc w swoim warsztacie. I wiesz, co ci powiem? – Rozejrzała się po swojej pięknej kuchni. – Jestem cholernie dobrym urologiem, ale on robi lepszą robotę niż ja. Kocham go, Alan. Tylko że potrzebuję czegoś więcej. On mi tego nie daje. Szanuję go – mało tego, podziwiam – ale rzeczywistość czasem do niego nie dociera. Rozumiesz? To tak, jakby tworzyły się w jego umyśle góry śniegu, i już żadna rzeczywistość nie miała tam dostępu. Dawniej, kiedy jeszcze stosunki między wami, nie były tak fatalne – zanim Merideth uznała, że jesteś dla niej za nudny, i
rzuciła cię – byliście wspaniałymi przyjaciółmi. Zazdrościłam wam. – Usiłowałem protestować, lecz uciszyła mnie gestem dłoni. – Kochanie, przyjaźnimy się, ale ta przyjaźń trwa dlatego, że ona odeszła, a ty nie zamieszkałeś z żadną inną kobietą. Kto wie, może wkrótce twoja pani prokurator, zapłodniona Merideth, a może jeszcze ktoś inny sprowadzi się do ciebie, i wtedy nasza przyjaźń zacznie mętnieć, tak jak mętnieje nam wzrok, gdy za długo patrzymy w słońce. Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale nie dopuściła mnie do głosu. – Nie sprzeczaj się ze mną, Alan. Jeszcze nie skończyłam. Śledzę teraz pilnie twoje randki, jak tańczysz sambę z Merideth, jak obracasz w powolnym walcu Lauren, a przedtem tamte inne, ojej... – Ciemnowłosa Żydówka przeciągnęła się i uniosła oczy do nieba. – No cóż, zazdroszczę ci. Zazdroszczę ci szczególnie teraz, gdy, jak widać, bardziej dbasz o swój wygląd i mam nadzieję podnosisz zawodowe kwalifikacje. Zazdroszczę ci – wszystko przed tobą. Mam na myśli podrywanie. Teraz widzę, jaka to piekielnie trudna sprawa poderwać właściwą osobę. Cieszę się, że mam Petera i że już nie muszę nikogo podrywać. Jedyne, co mam, to właśnie Peter, i czasem wydaje mi się, że to bardzo dużo, cały wszechświat, a czasem, niech Bóg mi wybaczy, że mało. Tak więc, mój elegancie, zazdroszczę ci, że możesz znowu podrywać. A jednocześnie, z tego samego powodu, żal mi ciebie. – Czekając na moją reakcję, wsunęła do ust ostatni kawałek ciasta i powiedziała: – Dziwaczna gadka, no nie? – Skończyłaś? – zapytałem. – Koniec kropka. Miałem taką samą szansę na wygranie zakładu z Adrienne, jak na dobór właściwych cyfr w loterii. Zarezerwowała stolik w „Pain Perdu” na piątek wieczorem, o ósmej. Ponieważ pożal się Boże opiekunowie jednego z moich pacjentów byli właścicielami tego lokalu, chciałem namówić Adrienne i Petera na inną, równie dobrą restaurację w śródmieściu. Pomyślałem sobie jednak, że Adrienne mogłaby mi zarzucić, że usiłuję się wymigać. Peter również miałby do mnie żal, że zamierzam go pozbawić możliwości podziwiania dzieła jego rąk. Toteż, niechętnie, zgodziłem się na ten wybór. Trochę się spóźniliśmy, ponieważ Adrienne musiała dłużej zostać w szpitalu – pewien psychotyczny makler imieniem Raymond ubzdurał sobie, że ma pochwę. – Ten cholerny internista – powiedziała – wie, że facet potrzebuje specjalisty, ale nie ma pojęcia, że tego typu urojenia moczowo-płciowe mają podłoże psychotyczne. Poradziłam mu, żeby zadzwonił do urologa z urojeniami – mówiła z tylnego siedzenia, gdy pokonywaliśmy szybko wzniesienie, kierując się w stronę południowej części Boulder. Spojrzałem na Petera, uśmiechał się. – Lubię, jak wygaduje takie głupstwa – powiedział. Adrienne coś burknęła. „Pain Perdu” zbudowano na miejscu niecieszącej się dobrą sławą restauracji, która przed
prawie dwudziestu pięciu laty spłonęła w dość podejrzanych okolicznościach. W Boulder obowiązywała wówczas prohibicja, a w niepodlegającym miastu okręgu – nie. Poprzednia restauracja funkcjonowała dobrze, ponieważ leżała poza granicami miasta, więc można było serwować tam alkohol. Głosami radnych miasto zniosło w końcu prohibicję i wówczas liczba gości, mających ochotę jechać parę kilometrów, gwałtownie zmalała. Bankructwo. I pewnej nocy restauracja spłonęła. Lokalizacja była świetna – na wzgórzu, z widokiem na szczyty Front Rangę. Miasto leżało na północy, a wzgórza o stromych zboczach wyrastały na zachodzie i południu, gdzie mieściły się zakłady nuklearne. Z zewnątrz restauracja wyglądała trochę jak wiejski dom, a trochę jak pojazd kosmiczny. Bar w „Pain Perdu” nazwano Stonehenge – wielkie sklepienie otoczono dobranymi odpowiednio głazami i kamiennymi filarami. Wewnątrz zbudowano coś w rodzaju tarasu otoczonego belkami z palonego drewna – rozciągał się stamtąd wspaniały widok na północ i zachód. Peter przeszło pół roku obudowywał wnętrze, rzeźbił łuki i krzywizny klatek schodowych, które wiły się z jednego poziomu na drugi wewnątrz przestronnej jadalni. Wielka elegancka sala rozbrzmiewała gwarem. Od chwili otwarcia lokalu przed paroma miesiącami w „Pain Perdu” panował zawsze tłok. Ludzie kpili sobie przedtem z Geoffa i Eriki Tobiasów, że na ruinach poza miastem zamierzają zbudować ekskluzywną restaurację. Przedsięwzięcie okazało się jednak wyjątkowo zyskowne i nikt już więcej nie stroił sobie z nich żartów. Restauracja przyciągała gości z miejsc oddalonych o setki kilometrów, a rezerwacji na weekend trzeba było dokonywać z miesięcznym wyprzedzeniem. Chyba że zamówi się stolik w imieniu mistrza stolarki artystycznej. Dwie doby wcześniej przyjęto od nas rezerwację na piątek wieczór. Z powodu urojeń Raymonda spóźniliśmy się trzydzieści pięć minut, lecz potraktowano to jako coś oczywistego i na miejscu. Erica Tobias przywitała nas serdecznie i zaprowadziła do stolika w rogu sali. Po drodze minęliśmy sporą grupę ludzi, którzy nie dostąpili tego szczęścia. Z naszego miejsca roztaczał się skąpany w blasku księżyca widok na wzgórza dające początek Górom Skalistym. Szepnęła coś do Petera, który spłonął autentycznym rumieńcem, i przeprosiła, bo „musi wracać do kuchni”. Byłem pewien, że nie wie, kim jestem. Zresztą podejrzewałem, że gdyby nawet wiedziała, mało by jato obeszło. Położyliśmy uroczyście serwetki na kolanach, szklanki napełniono nam wodą mineralną – w tej odległości od zakładów nuklearnych goście woleli nie myśleć, że piją wodę ze źródła – i kelner postawił przed nami olbrzymi, pięknie udekorowany półmisek z rozmaitymi skorupiakami. – Rozumiem, że podoba im się twoje dzieło – powiedziałem. Uśmiechnął się, obserwując z wyraźną niechęcią ludzi chodzących po schodach w górę i w dół.
Adrienne promieniała. Lauren postanowiła nie brać udziału w obiedzie. Życzliwie i sympatycznie odniosła się do wizyty Merideth, rozumiała jej potrzebę zobaczenia się ze mną przed rozwodem. Przyznała się nawet, że jakiś czas temu spotkała się ze swoim byłym mężem, Jacobem, w jego domu w Aspen. Ale za jej odmową przyjazdu tutaj kryła się ledwo wyczuwalna gorycz. – Nie podoba mi się to odroczenie sprawy. – Tyle miała na swoje usprawiedliwienie. – I nie podoba mi się, że wcale się tym nie przejąłeś. Odroczenie. Mój adwokat zadzwonił do mnie w środę z wiadomością, że prawnik Merideth na prośbę swojej klientki wnosi o zwłokę przed ostatecznym rozstrzygnięciem, choć nie umie podać, z jakiego powodu. Sama Merideth nie odpowiadała na moje telefony, choć prosząc o wyjaśnienie, nagrałem się na jej sekretarkę. Zawiadomiłem o tym Adrienne. Usłyszałem, że była tego pewna, i dlatego już dziś rano załatwiła rezerwację; przypomniała mi przy okazji, że w „Pain Perdu” tak krótkie terminy w zasadzie nie istnieją. Lokal oferował zawsze do wyboru trzy rodzaje dań. Kelner, podobny do młodego Davida Nivena, zapytał, czy wolimy mały czy duży zestaw. Wybraliśmy mały. – Mięso, drób, ryby – wyrecytował ze śmiertelną powagą. Poprosiliśmy o dodatkowe widelce. Obserwowałem, jak Diane atakuje skorupiaki. – Takie czasy nastały – stwierdziła mocując się z twardymi jak kamień szczypcami kraba – że nie można być zbyt wybrednym, jeśli idzie o zasady serwowania zakąsek. Kelner zniknął, po czym pojawił się z kieliszkami. – Zdaniem szefowej do zakąsek będzie państwu smakował szampan – powiedział. Słusznie. Wzniosłem toast za naszą przyjaźń. Adrienne nalegała by wypić również za jej prorocze zdolności. Przy pierwszym łyku pomyślałem, że jestem nielojalny wobec Randy’ego, ale szybko udzieliłem sobie rozgrzeszenia. Adrienne siedząca twarzą do sali, z dumną miną pomachała dłonią znajomym zajmującym stolik znacznie gorzej usytuowany. Peter czuł się dowartościowany pochwałami personelu oraz właścicieli. Jedyną znajomą osobą, która rzuciła mi się w oczy, był Erie Petrosjan, młody asystent Paula Weinmana. Nie widziałem go od czasu tragedii w gabinecie Diane. Siedział trzy stoliki dalej z mężczyzną i kobietą, którzy ze względu na wiek mogliby być jego rodzicami. Kobieta, mając przed sobą pełny talerz, nic nie jadła, tylko drobnymi łykami piła białe wino. Erie opowiadał coś z zapałem mężczyźnie. Kelner przyniósł nam deser, a ja przyglądałem się wujowi Randy’ego Navensa oraz sąsiedniemu stolikowi na sześć osób, z parującą wazą zupy pośrodku. Geoff Tobias krzątał się, proponował drugie dania, wszędzie go było pełno. Gdy jego wzrok spoczął na Ericu Petrosjanie, wyraźnie się speszył. Cofnął się parę kroków, ale widocznie zmienił zdanie i podszedł do jego
stolika. Pochylił się i szepnął mu coś do ucha, co jednak z powodu odległości do mnie nie dotarło. Geoff miał okrągłą twarz i łysiejącą czaszkę. Po obydwu stronach jego wysokiego czoła wiły się kępki jasnoblond włosów z szarymi cętkami siwizny. Od linii grubych brwi jego czaszka lśniła niczym drogocenny brylant. Erie Petrosjan najwyraźniej nie był zainteresowany tym, co usłyszał od Geoffa. Wytarł usta serwetką, oparł się wygodnie, zapiął guziki dwurzędowej marynarki i nagle zerwał się na równe nogi. Erie był atletycznej budowy i górował nad Tobiasem. Miał na sobie jasnoszary garnitur z cienkiej wełny, który doskonale na nim leżał. Geoff ubrany był w sztruksowe spodnie i rozciągnięty sweter, wyglądał jak plastikowy worek z arbuzem w środku. Choć Erie zachowywał kamienny spokój, Geoff sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Raptowne cofnięcie się Tobiasa i lęk w jego oczach wskazywały na silną emocję, Erie powiedział coś do niego dobitnie i na pewno nie były to słowa uznania dla kuchni. Pochylił się przy tym, tak że jego usta niemal dotykały wysokiego czoła Geoffa. Ten dwukrotnie usiłował się odsunąć, ale Erie go nie odstępował – wyglądało to tak, jakby obaj panowie tańczyli fokstrota. Z komiczną desperacją Geoff podniósł wazę z zupą. Erie miał teraz do wyboru: albo cofnie się o krok, albo zupa grzybowa wyląduje na jego eleganckim garniturze. Roześmiał się z tego manewru Tobiasa na tyle głośno, że zwróciło to uwagę paru osób na sali. Tutaj takie incydenty nie powinny mieć miejsca. Okulary Tobiasa zaszły mgłą od parującej zupy. Ten niski, przysadzisty facet wyglądał tak, jakby miał na oczach oprawione w drewniane ramki zaćmy. Zaczerwienił się z upokorzenia, a może z gorąca. Po chwili odwrócił się i odszedł, a Erie Petrosjan poprawił z uśmiechem przekrzywiony krawat w najlepszym gatunku. Peter, Adrienne i ja wypiliśmy do końca szampana, opróżniliśmy butelkę wina, kończąc rundką poobiednich drinków, a potem zaczęliśmy się zastanawiać, kto z nas poprowadzi auto. Ciągnęliśmy losy – wygrała taksówka.
10 Po strzelaninie Diane przez dwa tygodnie nie przychodziła do pracy. Telefony do niej przez pierwszy tydzień albo nagrywały się na sekretarkę, albo odbiegał je Raoul, jej mąż. Drugi tydzień spędzili w hotelu w St Croix. Rozmawiałem z Diane wieczorem, kilka dni przed jej powrotem do pracy. Od czasu napadu nie była w naszej poradni i na samą myśl o tym, co może zastać, ogarniała ją przeraźliwa rozpacz. Powiedziałem, że szkody zostały w znacznym stopniu naprawione. Ściany odkurzono i pomalowano, plamy krwi na dębowych podłogach wywabiono i wyszorowano papierem ściernym. Wstawiono szyby w oknach i drzwiach. Kanapę oczyszczono chemicznie, ale charakterystyczne zacieki po krwi pozostały. Kanapa, dodałem, stoi teraz w starym garażu za domem. Dekorator, który doprowadził do porządku gabinet Diane, zaproponował, że pożyczy w to miejsce tapczan, na co zgodziłem się w jej imieniu. Indiański dywan, który znalazł się w samym centrum rzezi, jest w Denver, w specjalnej pralni chemicznej, bowiem wszystkie środki do czyszczenia dywanów okazały się nieskuteczne. Przytaszczyłem z domu coś w zastępstwie, może tu leżeć tak długo, jak Diane zechce. – Zupełnie jakby nigdy nic tu się nie stało – powiedziała ze smutkiem. – Szkoda, że tak nie jest, Diane. Chętnie wymazałbym to wszystko z pamięci. A ja tylko wymazałem krew z twojego gabinetu. Chyba nieźle to wyszło. – Tak – odparła z wahaniem. – Nieźle to za mało powiedziano. Świetnie. Bardzo ci jestem wdzięczna. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby pokój wyglądał tak jak przedtem. Jak tamtego ranka. – Zawsze możemy sprzedać dom i znaleźć inne lokum na nasze gabinety. – Kiedy szok po strzelaninie zaczął mi mijać, od razu sobie pomyślałem, że Diane powinna się stąd wyprowadzić, uciec od makabrycznych wspomnień. Usłyszałem, jak przełyka ślinę. – Mnie też to przyszło do głowy. Dzięki. Może rzeczywiście powinnam. Zobaczymy. Trzeciego dnia rano – oboje mieliśmy przerwę w wizytach – zastałem ją na pożyczonym beżowym tapczanie, wtuloną w poduszki. Była spokojna, zamyślona. Być może szukała dowodów, że duchy nawiedzają to stare domostwo. Usiadłem obok, objąłem ją, a drugą rękę położyłem na dłoni Diane. Przytuliła się do mnie i przez kilka minut trwaliśmy w tej pozycji. Światło odbijało się iskierkami w jej załzawionych oczach. – Nie jest tak źle, jak się obawiałam – odezwała się w końcu. – W jakim sensie?
– Bo ja wiem. Myślałam, że odraza, jaką miałam w sobie, powiększy się, gdy przekroczę próg mojego gabinetu. Wiadomo, że chorzy na raka pacjenci dostają mdłości na samą myśl o czekającej ich chemioterapii, że w drodze do szpitala robi im się niedobrze i wymiotują w windzie. Podobnie było ze mną. W miarę zbliżania się momentu powrotu tutaj czułam się coraz gorzej. I okazało się, że nie jest tak źle. Dziwne, ale ten pokój stał się dla mnie pewnego rodzaju pomnikiem, miejscem niemal świętym. W każdym razie nie boję się być tutaj i mam nadzieję, że dalej tak będzie. Wciąż wydaje mi się jednak, że każda maltretowana kobieta, która tu przyjdzie, spowoduje u mnie paniczny lęk. Boże. Mój Boże. Ogarnia mnie wściekłość na myśl, że nie mogłam pomóc tym kobietom, zatrzymać tego łajdaka. Mówiła spokojnym, równym głosem, w którym nie było napięcia. Specjaliści od zdrowia psychicznego określają go jako „płaski”. – O pewnym aspekcie tych wydarzeń będziemy musieli porozmawiać. Ale nie teraz – zastrzegła. Skinąłem głową. – Mogę ci jeszcze w czymś pomóc? – zapytałem. – Nie, Alan. Dzięki za to, co zrobiłeś. Tu, W moim gabinecie. Ten tapczan – uderzyła dłonią w poduszki – trzeba będzie usunąć. – Jej piwne oczy zaszły na chwilę mgłą gwałtownych uczuć. – Wiesz, Raoul zamierza zainstalować tu alarm. Tobie też by się przydał. W razie zagrożenia sygnał idzie na policję, włączają się dzwonki i gwizdy. Straszny hałas. – Zastanowię się nad tym – odparłem. Dotknąłem zegarka i powiedziałem, że za piętnaście dziesiąta mam wizytę. – Ja też. – Uścisnęła mocno moją rękę. – Drzwi mam zostawić otwarte czy zamknąć? – zapytałem idąc w ich kierunku. – Otwarte. – Dasz mi znać, jeśli czegoś będziesz potrzebować? Uśmiechnęła się i znowu odniosłem wrażenie, że zawiera układ z duchami przebywającymi wciąż w jej pokoju. O dziewiątej czterdzieści pięć miałem pierwszą wizytę. Pacjentka zadzwoniła w ubiegłym tygodniu, żeby ustalić termin. Przez telefon głos pani Hughes brzmiał przyjemnie, choć wyczułem w nim nutę arogancji. Przy osobistym zetknięciu... – Ładnie tu – powiedziała rozglądając się po moim gabinecie, gdy tylko zaprosiłem ją do środka. – Sam go pan urządził? – W czym mogę pomóc? – zapytałem. Uniosła brwi ze zdziwieniem wobec tak jawnego braku uprzejmości. Jak mogłem jej pytanie pozostawić bez odpowiedzi? – Przez telefon nie byłam z panem całkiem szczera. Milczałem. Miałem sceptyczny stosunek do ludzi, którzy rozmowę ze mną zaczynają od
kłamstw. Przez chwilę wierciła się niespokojnie, poprawiając fałdy sukienki. Torebkę miała w dobrym gatunku, a na beżowej naszywce zauważyłem logo, które na pewno powinienem znać. Przekładała ją kilka razy z lewej ręki do prawej, potem strząsnęła wyimaginowany pyłek z zielonej spódnicy. Unikała mojego wzroku. Znowu dostrzegła jakiś paproch na rękawie czarnej marynarki. Zwinęła go w kulkę i wyrzuciła na podłogę. Obserwując ten popis obsesyjnego sposobu bycia myślałem o oczku w jej rajstopach, o brakującym guziku na lewym rękawie marynarki, o zniszczonych skórzanych butach. Bił od niej zapach papierosów – kręciła się na krześle, jak gdyby chciała zapalić. – Powiedziałam przez telefon, że znajomi podali mi pańskie nazwisko. To nieprawda. Przeczytałam o panu w gazecie. To, co o panu napisano w ubiegłym roku – przełknęła ślinę – bardzo mnie... zainteresowało. Świetnie, pomyślałem. Właśnie w ubiegłym roku opublikowano na pierwszych stronach gazet szereg artykułów na temat toczącego się śledztwa w mojej sprawie; oskarżano mnie o to, że przespałem się z jedną z moich pacjentek, która popełniła później samobójstwo. Oczyszczenie mnie z zarzutów nie narobiłoby takiego szumu, nie wzbudziłoby takiego zainteresowania jak wyrok skazujący. W ciągu trwającej dziewięć miesięcy infamii moja praktyka zmniejszyła się o siedemdziesiąt procent. W następnych miesiącach zdołałem odzyskać jedną trzecią tego, co straciłem. Teraz moje akcje ruszyły nareszcie w górę – ludzie zaczęli mnie wybierać pomimo ubiegłorocznych oskarżeń. Tak więc był to pierwszy kontakt z kimś, kto wybrał mnie właśnie dlatego, że siedziałem na ławie oskarżonych. – Proszę mówić dalej – powiedziałem. Zwilżyła wąskie wargi, a koniuszki ust uniosła do góry, co wyglądało na jakiś niby-uśmiech. Lynn Hughes według mojej oceny liczyła sobie czterdzieści parę lat. Ubrana była w drogie, ale nie nowe rzeczy, i chyba o nie, nie dbała. Brylant w jej pierścionku miał więcej niż jeden karat, natomiast paznokcie pomalowała sobie sama, i to niestarannie. Domyślałem się, że mam przed sobą kobietę, która od lat korzystała z usług fryzjera i manikiurzystki, i nagle została pozbawiona tej podpory własnej próżności. – Potrzebuję rady. – Spojrzała na mnie tak, jak gdyby czekała, że teraz ja coś powiem. Milczałem. – Chodziłam do innego terapeuty – zaczęła – ale mam pewne wątpliwości... – Czy ten terapeuta wie, że zgłosiła się pani do mnie? – przerwałem jej. – Nie. O Boże, nie. Chyba pan żartuje... – I przyszła pani do mnie...? – Powiedziałam już: żeby udzielił mi pan rady. – Mówiąc, patrzyła mi prosto w oczy. – To, o co pan był oskarżony, on robi ze mną. – Pani terapeuta uprawia z panią seks?
– Tak – odparła. – Poza innymi zajęciami terapeutycznymi kochamy się. Trudno powiedzieć, czy on w dalszym ciągu jest moim terapeutą. Na razie nic mu nie zapłaciłam. – Wystukiwała palcami na udzie jakąś melodię. – Kiedy przeczytałam, co o panu nawypisywali, pomyślałam sobie, po co ten cały szum. Uprawiamy seks od wielu miesięcy i nie widzę w tym nic zdrożnego. Mój terapeuta wciąż mi powtarza, że to jest właśnie to, czego mi potrzeba, i mówiąc szczerze, panie doktorze, poniekąd się z nim zgadzam. Twierdzi, że pożądanie mężczyzny dowartościowuje mnie. Jeśli oczywiście ja też tego pragnę. A faktycznie, pragnę. Przynajmniej pragnęłam. Na początku bardzo mi to odpowiadało. Tylko że teraz naprawdę nie wiem, co myśleć... Biorąc pod uwagę to, przez co pan musiał przejść – mówię o ubiegłym roku – proszę, żeby mi pan powiedział, czy jest w tym coś złego. Nie udawała naiwnej; jej wypowiedź brzmiała szczerze, nawet dobrodusznie, choć w tonie wyczułem nutę prowokacji. – Tak – odparłem bez wahania. – Bardzo złego. Jest to nieetyczne, karygodne traktowanie pacjentki. W dodatku wbrew prawu. Westchnęła głęboko. – Przypuszczałam, że pan to powie. Ale ja doprawdy nie wiem, czy chcę coś zmienić w tym układzie. Jest pan to w stanie zrozumieć? Oczywiście, że rozumiałem. Ten związek zaspokajał pewne jej potrzeby. Gdyby miała poważniejsze wątpliwości, nie doszłoby do tych zwierzeń. – Bez względu na to, czy dąży pani do zerwania, czy nie, jego postępowanie wobec pani jest naganne i szkodliwe. Uwłaczające pani godności. – Na początku to był mój pomysł – odparowała. – Seks. Stale mi powtarzał, że jestem nikomu niepotrzebna. Kiedyś zapytał mnie, czy potrafię być dla kogoś dobra. Powiedziałam, że jestem świetna w łóżku. I od tego się zaczęło. Przez parę chwil zastanawiałem się, jak wyrazić oburzenie, żeby była mnie zdolna wysłuchać. – Ale to on ponosi odpowiedzialność, że zaaprobował taki pomysł, że jako motor pani postępowania określił popęd płciowy. Przede wszystkim, nie sprzeciwił się temu, a wręcz przeciwnie, zachęcał panią do tego. – Co mi pan zatem radzi? Jak mam teraz postąpić? – Co pani miała na myśli mówiąc, że nie wie, czy on w dalszym ciągu jest pani terapeutą? – Bo nie przeprowadza już ze mną żadnych rozmów. I, jak wspomniałam, nie płacę mu za... – Ale przedtem rozmawialiście. Mówiła mu pani o swoich problemach? I płaciła pani za leczenie? Leczenie! – Tak. – Nie doradzam nikomu w sprawach materialnych. Ale chciałbym coś wyjaśnić. Po pierwsze, pani terapeuta postępuje wbrew prawu i etyce lekarskiej, o czym należałoby powiadomić
odpowiednie władze – Izbę Skarg Lecznictwa Psychiatrycznego – które przeprowadziłyby dochodzenie. Zrobię to, jeśli pani mnie do tego upoważni. Albo inaczej: ja udzielę pani rad, dam wskazówki, i sama pani wszystko załatwi. Po drugie, musi pani przerwać leczenie, które jest dla pani szkodliwe. Bardzo szkodliwe. – Ale ja nie chcę mu robić problemów. – On działa na pani szkodę. I zachowując się w ten sposób, sam sobie Stwarza problemy. – Ta instytucja... Co oni zrobią? – Nadadzą sprawie bieg, przeprowadzą dochodzenie i podejmą decyzję, czy postępował wbrew etyce lekarskiej, co też jest karalne, czy też złamał prawo. Z tego, co pani powiedziała, wynika, że mamy do czynienia z przestępstwem. Jeśli dopatrzą się dodatkowo gwałtu, mogą mu wymierzyć karę, na przykład odbierając prawo praktyki, lub skierują sprawę do prokuratora okręgowego, jako podlegającą prawu karnemu. Może go dotyczyć i jedno, i drugie. – Czy mój terapeuta dowie się, kto wniósł skargę? – Tak. Poruszyła się niespokojnie na krześle. – To nie wchodzi w grę. Nie wchodzi w grę. Wszystko jest bardziej skomplikowane, niż pan myśli. Ja... no właśnie... nie mogę sobie pozwolić, by mój terapeuta miał do mnie pretensje. Szczególnie teraz. – Chwilę się zastanawiała: – Niewykluczone – dodała. – Czy zechciałaby mi pani opowiedzieć o tych komplikacjach? – Chętnie. – Westchnęła. – Mój mąż – uniosła lewą dłoń i wskazała brylant w pierścionku, jak gdyby na tym drogocennym kamieniu była wyryta podobizna jego ofiarodawcy – mój mąż to, hm, człowiek wybitny. Mogę zapalić? Potrząsnąłem głową. Znałem mnóstwo terapeutycznych argumentów dotyczących zakazu palenia, ale mnie osobiście wystarczał jeden: nie cierpiałem dymu. – Jeszcze jeden wróg nikotyny? Nie odpowiedziałem. Znowu wyczuwałem w niej coś złego, jakąś prowokację, wrogość w stosunku do mnie. Spojrzała na zegarek, zastanawiając się widocznie, ile jej zostało czasu. Obliczała to sobie w myślach przez parę chwil, a ja zacząłem podejrzewać, że poprosi o krótką przerwę na papierosa. – Opowiem panu historię mojego życia – zaczęła, mówiąc ni stąd, ni zowąd z południowym akcentem – ale nie zdradzę, kim jest ten łajdak, bo, słodziutki, nie mam pewności, czy mogę panu zaufać. Cała ta teatralność, moim zdaniem, dodawała jej pewności siebie. Jeśli chodzi o brak zaufania do mnie, odpowiedziałem: – Słusznie. – Tak, słusznie. – W tym momencie scenariusz przewidywał pewnie, że sięgnie po mały, ręcznie malowany wachlarz i zacznie powoli nim poruszać. Nie zrobiła tego. Wierciła się chwilę, próbując usiąść wygodniej. Odprężyła się. Miałem wrażenie, że przygotowuje się do
wypowiedzenia jakiejś dziwacznej prośby, która, jak się łudziłem, może ewentualnie zmniejszyć dzielący nas dystans. – Czy ma pan ochotę mnie przelecieć, doktorze? Teraz padło na mnie, oczywiście. Te słowa były pytaniem, nie ofertą. Nie dostrzegłem w nich odrobiny kokieterii. Równie dobrze mogłaby zapytać: „Czy pije pan wodę mineralną?”. – A chciałaby pani, żebym miał? – Ooo! En garde. Dobra odpowiedź – powiedziała unosząc brwi i kiwając głową z aprobatą. Wpatrywała się we mnie chyba z minutę. – Niech to diabli! Więc tak to się przedstawia. Zadam panu dodatkowe pytanie: gdyby mój terapeuta miał ze mną finansowe powiązania, to czy wszystko byłoby w porządku? W obliczu prawa. – Co pani rozumie przez „finansowe powiązania”? – Inwestycje, coś w tym sensie. – Nie. Ani od strony etycznej, ani prawnej – odparłem. – Czy to też stanowi dla pani problem? Zamyśliła się głęboko, a pytanie pozostało bez odpowiedzi. Już bez południowego akcentu opowiedziała mi dość pobieżnie historię, w którą nie do końca uwierzyłem. Później wysłuchała uważnie moich sugestii, jak teraz powinna postąpić. Rozmawialiśmy, a mnie męczyło, że nie udało mi się jej przekonać do podjęcia odpowiednich kroków. Bez jej zgody miałem związane ręce. Byłem zobowiązany do przestrzegania tajemnicy lekarskiej, i z tej racji nie mogłem przekazać sprawy do Izby Skarg. Nie ujawniła zresztą nazwiska tego terapeuty. Niektórzy ludzie – zapewniał mnie swego czasu pewien ceniony specjalista, gdy żaliłem mu się, że moje wysiłki podczas sesji z pacjentem poszły na marne – więc ów specjalista powiedział, że niektórzy czują się lepiej jako szaleńcy niż ja jako terapeuta. Powtórzyłem w myśli te słowa, gdy Lynn Hughes opuściła mój gabinet, i znalazłem w nich pociechę. Jednak instynkt mi podpowiadał, że ta kobieta jest w równym stopniu sparaliżowana psychologicznym szantażem, co własną patologią. To, co mi opowiedziała, brzmiało aż nazbyt zwyczajnie. Jej mąż był wybitną, znaną powszechnie osobistością, więc ona absolutnie nie może być zamieszana w żaden skandal. – Mój mąż naprawdę sądził, że pieniądze leżą na ulicy, dlatego dosyć cienko teraz przędziemy – wyjaśniła. Wyglądało na to, że rozważa moją radę, by zakończyć wizyty u terapeuty, ale zaraz dodała: – On na pewno będzie miał mi to za złe. Zapytałem, co chce przez to powiedzieć. – To, że muszę znaleźć inne wyjście z sytuacji. Kto wie, może pan mi pomógł. – Wyjęła portfel i wstała. Wręczając mi zwitek banknotów jako honorarium poprosiła, żebym żadnego pisma nigdzie nie wysyłał. Nie przyjęła mojego zaproszenia na ponowne spotkanie. Pomyślałem, że prawdopodobnie wróci do tamtych gorszących zabiegów psychoterapeutycznych.
11 Randy Navens milczał przez dłuższą chwilę. Zacisnął mocno powieki i dotknął ich delikatnie wierzchem dłoni: – Nic nie pamiętam. Zdawałem sobie sprawę, że niewiele pamięta z katastrofy lotniczej. Ale nie wiedziałem, co miał na myśli tego właśnie dnia, więc czekałem. – Samolot spadł, wszyscy zginęli. Straciłem ojca, matkę, siostrę, pamięć. Przed katastrofą nigdy specjalnie o nich nie myślałem. Po prostu byli. Nagle pole kukurydzy... i przestali być. Łażę po pustym domu, kiedy moi wujostwo są w restauracji, a przeważnie tam są, patrzę na kącik przy schodach, gdzie moja siostra rozmawiała zazwyczaj przez telefon, wchodzę do kuchni, matka zawsze coś tam pichciła, mogę usiąść sobie na fotelu w salonie, gdzie mój ojciec czytał książki, ale nie ma takiego miejsca, gdzie zobaczyłbym wszystko to, czego nie pamiętam. Nigdy o tym nie myślałem, lecz jedną z cech moich rodziców było to, że przechowywali wszystko w pamięci. Jakby tylko oni mieli na nią patent. Mama pytała na przykład: „Pamiętasz, Randy, jak na campingu w Guanelli spadłeś ze skały do zatoki? Miałeś wtedy sześć lat”. Albo: „Pamiętasz, jak w Boże Narodzenie, gdy jedliśmy świąteczny obiad, przewróciła się choinka?”. Teraz nie mam nikogo, kto by mi powiedział, czego nie pamiętam. Moja pamięć umarła na polach kukurydzy. Pola kukurydzy – tam wydarzyła się katastrofa samolotu United Airlines, który spadł za Sioux City w stanie Iowa. Randy określał ją tym ironicznym skrótem. – Nic nie pamiętasz? – zapytałem łagodnie. – Nic – odparł – tylko to, o czym nie wiem, że zapomniałem. – Milczał jakiś czas. – Słucham tego, co pan mówi. Nie jestem już taki, jak kiedyś, ale jestem. Na samym początku pan powiedział, że moja rodzina nie żyje i nic nie zmieni tego faktu, ale nikt nie może odebrać mi wspomnień. I dlatego oni zawsze będą przy mnie. Nie, inaczej. Skoro nic nie pamiętam, to nikt nie może mi odebrać wspomnień, bo ich nie mam. Tak samo jak z pieniędzmi. Wszyscy twierdzą, że pieniądze należą do mnie, ale ja ich nie mam. Wspomnienia także są moje i też ich nie mam. Różnica polega na tym, że z biegiem lat dostanę te pieniądze, natomiast coraz mniej będę pamiętał. Podręcznik psychiatrii, wydanie trzecie poprawione, określa przypadek Randy’ego jako „przewlekłe zaburzenia reaktywne”. Psychoterapeuci stosują skrót: PZR. PZR występuje u żołnierzy, którzy po bitwie nie mogą dojść do siebie, u maltretowanych żon, które nie są w stanie otrząsnąć się po cierpieniach, i dotyczy również młodego chłopca rozpaczającego po stracie rodziny w płonącym samolocie na polach kukurydzy w stanie Iowa. Randy Navens pamiętał. Obejrzał całe zdarzenie nagrane na taśmie wideo – najpierw
desperacka nadzieja, a potem koszmar – rozpadniecie się wielkiego odrzutowca. Nie pamiętał samej katastrofy; pustka. Zapamiętał natomiast pobyt w szpitalu i to, że najpierw powiedziano mu, że jego matka żyje, a po paru godzinach, że umarła. Zapamiętał, że ciało siostry było tak zdeformowane, czarne od płomieni, że nie pozwolono mu nawet na nie spojrzeć. Zapamiętał, że na zwłokach ojca nie dostrzegł żadnego śladu urazu – nie mógł uwierzyć, że nie żyje. Pogrzeby. Cmentarz. To pamiętał. Wspomnienia wybuchły w technikolorze, wtargnęły do jego snów, burząc je, zniechęciły go do zwykłych, codziennych przyjemności. Wtedy po raz pierwszy powiedział, że chce pamiętać więcej. Do tej pory marzył, żeby zapomnieć. – Czasem nachodzą mnie te myśli. – Jakie, Randy? – O samobójstwie. – Milczał. Czekał, jak zareaguję. Uniósł wzrok na szafę z dokumentami. Nie zareagowałem. Nie odzywałem się, żeby zyskać na czasie. – Jeszcze jedno wydarzenie, najświeższe. W restauracji – wie pan, u moich wujostwa – w ubiegły wtorek czekałem tam, aż ciotka podpisze mi jakiś papierek dla szkoły, i... – przełknął ślinę, oczy miał rozbiegane – ...ogarnęło mnie przerażenie, zupełnie ścięło mnie z nóg. Serce waliło mi jak młotem. Czułem, że muszę jak najprędzej stamtąd uciec. Czułem, że mam ochotę nawrzeszczeć na wujka, który siedział przy stole i rozmawiał z kelnerką czy z kimś tam. – Oddech miał szybki, urywany. Uniósł ręce tuż przed twarzą i zaraz je opuścił. – Chwyciłem podpisany przez ciotkę papier i wybiegłem do samochodu. Jechałem do domu naprawdę szybko. Gdy tam dotarłem, zbiegłem do piwnicy i usiadłem na stołeczku, który w dzieciństwie należał do mnie. Po chwili uspokoiłem się i poszedłem do szkoły, żeby obejrzeć mecz koszykówki. Zostało niewiele czasu. Zastanawiałem się, czy nie rozwinąć wątku pamięci – niebezpieczne skojarzenia, atakujące słabe punkty w świadomości Randy’ego. Ale sesja miała się ku końcowi, drążenie tego tematu odłożyłem na później. Dokonaliśmy analizy jego samobójczych myśli. Jak bardzo są natrętne? Czy działa tu impuls, czy stale nosi się z tym zamiarem? Słuchałem go uważnie. Randy’ego nawiedzały lęki, ale nie o charakterze samobójczym. Milczał przez jakiś czas, a potem zapytał, czy w dalszym ciągu mam jego broń. – Tak – wskazałem głową szafę z teczkami. – Koniec na dziś. No, zaczęło się, pomyślałem, gdy szykował się do odejścia. Wraca mu pamięć. Wraca mu pamięć. Niech Bóg ma go w swojej opiece.
12 Ojej. Musisz ogolić nogi. – Ogoliłem. – Kiedy? – Podczas weekendu. – To dobre dla twoich kumpli rowerzystów, ale nie dla kogoś, kogo przelatujesz na golasa. Przelatywałem Lauren nago prawie przez cały wieczór. Działo się to w mojej sypialni. – Jeśli już będziesz golił nogi, to powinieneś coś zrobić z tą szczeciną. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że góra męskiego tułowia przypomina papier ścierny, ale i góra, i dół to już lekka przesada. Niektórzy spośród moich przyjaciół-rowerzystów zaczęli golić nogi parę lat temu. Nie poszedłem w ich ślady nie z powodu pychy, lecz dlatego, że serdecznie nie cierpiałem takich powtarzających się zabiegów kosmetycznych jak golenie nóg. Wybierałem przeważnie trasy peryferyjne, nie brałem udziału w wyścigach ulicami miasta i nie przewracałem się tak często jak moi znajomi. Golenie nóg wzięło się stąd, że wtedy przy upadku powstają znacznie mniejsze otarcia naskórka. I szybko się goją. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro upadki mi się nie zdarzają, to golenie nóg jest całkiem zbędne. No i przed miesiącem wpadłem na kupę zamarzniętego piasku w pobliżu Bertlioud, ocierając sobie spory płat skóry na owłosionej łydce. Wtedy właśnie przystąpili do ataku. „Poważni” rowerzyści golą nogi. A rowerzyści „od parady” – nie. I kim się okazałem? Smarkaczem, który skapitulował. Ogoliłem nogi. – Dla ciebie, najdroższa, będę golił nogi przed każdą naszą imprezą na golasa. Uśmiechnęła się do mnie. Nagle spoważniała. – Jesteś dobrym człowiekiem, Alan – powiedziała. – Lepszym od innych. – Mówiła cichym, równym głosem. Mów dalej, słucham, te słowa powinna wyczytać z mojego spojrzenia. Jej oczy zwilgotniały. Usiadła opierając się o wezgłowie łóżka, podciągnęła kołdrę powyżej piersi. – Kiedy odchodzisz – zaczęła – to nie wiem, czy odchodzisz ode mnie, czy od SM. Nienawidzę tej niepewności. – Usiłowałem protestować. Machnęła dłonią, żebym przestał. Kołdra osunęła się odsłaniając twardą brodawkę. Ciało miała pokryte gęsią skórką. Popatrzyłem na jej pierś, ale zaraz uniosłem wzrok i nasze oczy się spotkały. Mówiła dalej: – Usiłuję zachowywać się normalnie, pomagać ci. Możesz tego nie dostrzegać, ale tak jest. I doceniam to, że okazujesz mi cierpliwość. Uważasz, że radzisz sobie z moją chorobą. Tak nie jest. Ale cieszę się, że się starasz. Mam nadzieję, że i ty doceniasz moją postawę, moje wysiłki. Tego, co jest między nami, nigdy nie zaznałam – ani w moim małżeństwie, ani w żadnym tak zwanym stałym
związku nie było mi tak dobrze. Wydaje mi się jednak – niech cię wszyscy diabli, Alan, – że tobie to nie wystarcza. Mam uczucie, że cię zawiodłam, i czasami jestem na ciebie wściekła, że wymagasz ode mnie czegoś, czego nie umiem z siebie dać. Może zawsze tak było. Czasami myślę, że chciałbyś, żebym umiała latać, i krytykujesz mnie za to, że nie potrafię. Mówiła długo, robiąc przerwy między zdaniami. A każde następne zawierało coraz więcej zawiłych domysłów. – Nie podoba mi się w naszym związku to, że zaczynam wątpić w siebie. Na początku byłam pewna, że to tylko moja wina. Ale teraz wiem, że i twoja. Jakaś część twojej osobowości dąży do tego, żebym w siebie wątpiła. Nie wiem dlaczego. Wiem tylko, że to prawda. – Spojrzała na mnie i zorientowała się, że chcę coś powiedzieć. – Cicho bądź. Jeszcze nie skończyłam. – Usiadła wygodniej i ciągnęła swój wywód: – Nie jestem głucha, słyszę głos, który mi podpowiada: odchodzisz ode mnie, nie od mojej choroby. Mówię sobie w duchu: on jest zbyt uczciwy, zbyt szlachetny, by opuszczać kobietę, która jest chora. I zaraz słyszę: a może przyczyna tkwi w tym, że on coraz bardziej wątpi we mnie, w moją rolę w tym związku. Tak więc kiedy odchodzisz ode mnie, jesteś przekonany, że to nie z powodu SM, tylko z powodu Lauren, tej nieszczęsnej dziewczyny, która nie umie z tobą współgrać, no wiesz, problemy intymne – jest zbyt oziębła, za mało okazuje czułości. To są problemy stanowiące o podziale. Ostateczny atut w aspekcie psychologicznym. Znasz się na tym, kochanie – mówiła patrząc mi w oczy. – Tak, ty się na tym znasz. Innym znów razem nachodzą mnie lęki, że może poderwałam mężczyznę, który potrafi zaakceptować moją chorobę, ale nie potrafi zaakceptować mnie. To niesprawiedliwe. Boże, Boże, jakie to niesprawiedliwe. Gdy odchodzisz ode mnie, kiedy wracasz do tej swojej pięknej Merideth, wmawiam sobie, że wszystko gra. Chronię nasz związek, ale nie jestem doskonała. Często robię coś nie po twojej myśli. No tak. Staram się jednak sprostać zadaniu. Jeśli tego nie doceniasz, trudno, ja swój wysiłek doceniam. Może ktoś inny również by go docenił, może nie. Już myślałem, że skończyła. Zacisnęła te swoje wspaniałe usta, w oczach znowu pojawiły się ogniki. – Nie mogę opuścić mojego SM – ciągnęła. – Zazdroszczę ci, że ty możesz. Codziennie szukam na ciele czerwonej plamki albo wydaje mi się, że w jakimś miejscu czuję odrętwienie – zacisnęła machinalnie dłoń, wbijając paznokcie w ciało – doszukuję się różnych dziwnych oznak: osłabienia, zmęczenia, apatii, rozmaitych rzeczy. Przeważnie to zostawiam i działam dalej. Ale zdarzają się dni, kiedy naprawdę wysiadam. Byłeś tego świadkiem. Nagła ślepota, pamiętasz? Albo zawroty głowy i upadek, czy kiedy wszystko leciało mi z rąk, nic nie mogłam utrzymać. – W chwilach szczególnego napięcia spoglądała zawsze w niebo, napinając mocno skórę na szyi. Teraz również. – Mężczyzna, którego kocham, osądza mnie, moja choroba źle wpływa na jego osąd, ma pretensję, że prowadzę samochód, że mam takie, a nie inne piersi, i przy tym cały czas twierdzi, że SM nie ma z tym nic wspólnego – i wciąż zaprzecza, zaprzecza. Wiem, że nie zgodzisz się ze mną, powiesz, że nieważny jest dla ciebie kształt moich piersi i że choroba o niczym nie stanowi. Tak... ty lubisz moje piersi, ale nienawidzisz mojej choroby. Boję się
czasem, że wybór, jakiego dokonasz, będzie czymś zupełnie naturalnym. Dziwna rzecz: nie wyczuwałem smutku w jej głosie, tylko coś w rodzaju litości. Litości nie nad sobą, raczej nade mną. Solidny materac, na którym leżeliśmy, zamienił się jakby w łóżko wodne. Pobujała się na nim i powiedziała: – Bardzo nie chcę, żeby tak się stało, ale obawiam się, że to sprawa całkiem oczywista. Bujając się również, powiedziałem tylko tyle: – Zastanawiasz się, kiedy to nastąpi? Dotknęła miejsca pod moim okiem i pokiwała głową. – Kiedy? – Nie masz co do tego żadnych wątpliwości? – Nie na tyle, żeby zamienić „kiedy” na „czy”. Naprawdę lubiłem jej piersi. Stale przeprowadzałem autoanalizę mojego stosunku do jej choroby. Mówiła, że polega on na zaprzeczaniu. Może miała rację. Jej sclerosis multiplex. A właściwie nasza sclerosis multiplet. Przez parę ładnych miesięcy wspólnego życia więcej się dowiedziałem o tej chorobie niż z książek i artykułów medycznych. Na dziś można określić stan Lauren jako remisję. Przychodzi i cofa się. Pamiętam jej chwilowe oślepnięcia, zawroty głowy i zachwiania równowagi, silny ból zaczerwienionych miejsc na skórze, będący wynikiem zneurotyzowanej wyobraźni Lauren, jej potykanie się o progi. Widziałem ją! tak osłabioną, że zasypiała na stojąco. „Bierz mnie, mój śnie” – mówiła wtedy. I pamiętam, jak wyglądała lepiej, zdrowiej, ładniej, i to rzucało się w oczy. Widziałem, jak gra w piłkę, bierze udział w biegach narciarskich, strzela bilami niczym zdobywca pucharu, wygłasza w sądzie poruszające mowy oskarżycielskie, jak kocha się ze mną jakby to ona była wynalazcą tej sztuki. Widziałem też, jak usiłuje ukryć ból, widziałem jej gniew, frustracje; i widziałem, jak się poddaje, ucieka do swego pokoju – w sen, wypoczynek, byle nikt nie zauważył. Odwoływała spotkania, by złożyć daninę wielkiej bogini SM. I to wszystko bez słowa skargi. Ale wyczuwałem jej rozdrażnienie. Tak, nie zawsze zachowywałem się właściwie. Gdy nakłaniałem ją do rozmowy o chorobie, używała na ogół jednego stwierdzenia: „Mam szczęście”. Nie dlatego miała szczęście, że była chora na SM. Nigdy nie zniżyła się do tego, by twierdzić, że choroba jest błogosławieństwem danym jej przez Boga. Miała szczęście dlatego, że mogła żyć tak jak inni ludzie. Zdrowi. Zapytałem ją raz, czy kiedykolwiek zastanawiała się, dlaczego właśnie ja. Spojrzała na mnie szczerze zdziwiona: – Nie – odpowiedziała. I zaraz potem: – A dlaczego właśnie mnie nie miałoby to spotkać? Zaznałam w życiu wiele dobrego. Zaznałam tyle szczęścia w różnych jego odmianach. Byłoby wielką arogancją z mojej strony uważać się za osobę, której nie mogą dotknąć żadne
nieszczęścia. Kochanie, nie jestem kaleką. Jeśli mój neurolog jest równie dobrym wróżbitą jak człowiekiem, to nigdy mi to nie grozi. Ta choroba mnie nie zabije. Poza tym jestem ubezpieczona i choroba nie wpędzi mnie w nędzę. Jestem zadowolona. Mam wspaniałych przyjaciół. Kocham swoją pracę. No i w pewnym sensie – jesteś ty. Tak, dlaczego właśnie mnie nie miałoby to spotkać? Jestem równie dobrze jak inni przygotowana do życia z tą chorobą. Nie współczuj mi, kochanie. SM jest jedną z konstelacji na moim niebie. Jak Mała Niedźwiedzica. Czasem świeci blaskiem przyćmionym, czasem jasnym. Jednak zawsze tam jest. Nie myślę o niej za często. Ale kiedy spojrzę w niebo, ona tam jest. To wszystko. Część mojego nieba. Po jakimś czasie zasnąłem obok Lauren. Spałem niespokojnie, miałem męczące sny. Kiedy się obudziłem, wydawało mi się, że śniła mi się strzelanina i Randy Navens. I pomyślałem jeszcze, jak łatwo dokonać złego wyboru.
13 Lauren była pochłonięta pracą. Dochodzenie przed ławą przysięgłych odroczono, a oskarżycielka zastanawiała się, jak postąpić wobec śmierci dwóch najważniejszych świadków. Ja natomiast byłem zaintrygowany tym, w jaki sposób eksperci ustalą, dlaczego dom Lawrence’a Templetona wyleciał w powietrze. Dziennikarze przeprowadzili wywiad z chemikami. Geolodzy, antropolodzy, lokalni historycy opowiadali o farmach mleczarskich i miejskich składowiskach śmieci wzdłuż skarpy Boulder Creek, znajdujących się tam na przełomie wieków. Podejrzewano metan, podejrzewano propan, podejrzewano dynamit i plastik. Kopano rowy w celu pobrania próbek, domy sąsiadów stale były monitorowane. Sprawdzono stację benzynową parę przecznic dalej. Biuro do Spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej wysłało do miasta swoich przedstawicieli w przerobionych na służbowe autobusach wycieczkowych. Prowadzący śledztwo z ramienia Departamentu Gospodarki skontrolowali połączenia z Górami Skalistymi. Krążyły plotki, że do akcji włączyło się również FBI. Wielu naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego i Szkoły Górniczej w pobliżu Golden zaofiarowało darmową pomoc. Wdowa po Lanym Templetonie wystawiła swój smutek na widok publiczny w lokalnym studio telewizyjnym. Rodzina zgodnie twierdziła, że Lany nie miał żadnych wrogów. Może to terroryści, wyrażono przypuszczenie. W końcu był we władzach Rocky Flats. Córka z kolczykiem w nosie zastanawiała się głośno, że może tutejsze lobby antynuklearne chciało zademonstrować, jaką tragedią są bomby. Ciekawe, że te jej przypuszczenia nie spotkały się ze zrozumieniem. Śledziłem wszystkie wywiady, przeczytałem wszystkie artykuły na ten temat i po tygodniu doszedłem do wniosku, że nikt nic nie wie. Po przeanalizowaniu danych dotyczących Lany’ego Templetona zacząłem się zastanawiać, co ten przystojny facet jeżdżący volvo, polujący, łowiący ryby i uprawiający windsurfing miał do powiedzenia przed ławą przysięgłych. Lauren nie puszczała pary z ust na ten temat. Dotyczyło to zresztą i innych spraw związanych z jej zawodem. Wytworzył się między nami jakiś dystans. Jej oświadczenie, że na pewno mam zamiar odejść, jeszcze bardziej skomplikowało nasze wzajemne stosunki. Parokrotnie rozpoczynała ze mną rozmowę od słów: „Kochanie, czy mam cię uważać za rozwiedzionego?” We wtorek po południu szliśmy razem śródmiejską ulicą. Omijaliśmy kałuże topniejącego śniegu i ukryte pod nim łaty lodu, wiał silny wiatr i nic nie zapowiadało, że kiedyś nastanie wiosna. Stanęliśmy na czerwonym świetle na Broadwayu. I wtedy powiedziałem Lauren, że
Merideth jest w ciąży. – O, cholera! – Głos jej brzmiał łagodnie, jakby nie użyła brzydkiego słowa. – A więc tak to wygląda. – Nie jest tak, jak myślisz – stwierdziłem ogólnikowo. Chwilę szła w milczeniu, po czym, nie patrząc na mnie, zapytała: – To twoje dziecko? – Zapaliło się zielone światło. Ludzie ruszyli na drugą stronę ulicy. My staliśmy. Byłem zaszokowany tym pytaniem, choć taka myśl przychodziła mi do głowy kilka razy. – Oczywiście, że nie – odparłem, rozwiązując zarazem w myślach zadanie matematyczne. Kiedy byłem w Kalifornii, żeby pożegnać się z Merideth? W którym miesiącu ciąży jest teraz? Usiłowałem sobie na próżno przypomnieć, czy zastosowaliśmy jakiekolwiek środki bezpieczeństwa. – Nie wierzę ci – powiedziała. – Nic na to nie poradzę. – Byłem zły, że Lauren podejrzewała mnie o przespanie się parę miesięcy temu z Merideth. Mojej złości nie tłumił nawet fakt, że jej podejrzenia były uzasadnione. – Spodziewasz się dziecka, Alan. Twój wspaniały potomek przyjdzie na świat i chcesz przy nim być, prawda? Co mówiła Merideth? Że nie chce dać ojcu praw rodzicielskich? Czy mnie miała na myśli? Lauren przeprosiła, że nie może zjeść ze mną lunchu, co było w planie. Musi wracać do biura. Oboje wiedzieliśmy, że to wymówka. Pojechałem do domu i po raz pierwszy od paru tygodni postanowiłem wybrać się na wycieczkę rowerową. Wymieniłem przekładnię na zimową, sprawdziłem ciśnienie w oponach i ruszyłem. Od początku szło dobrze, wkrótce osiągnąłem właściwe tempo. Skierowałem się na północ, potem trochę na wschód. Właściwie nie miałem celu. Okrążyłem Longmont, ominąłem drogę do Lyons i pojechałem w stronę Berthoud, później z powrotem, drogą u podnóża wzgórz – do Boulder. Zrobiłem jakieś pięćdziesiąt kilometrów. W domu okazało się, że cały jestem pokryty brudnym mokrym śniegiem, obsypany żwirem i opryskany błotem przez mijające mnie auta. Ale było mi dobrze. Czerwone światełko na automatycznej sekretarce sygnalizowało, że ktoś telefonował. Nagrała się Merideth. Od swojej wizyty w Boulder przed dziesięcioma dniami nie odzywała się. Dzwoniłem do niej kilkakrotnie, żeby się dowiedzieć, dlaczego odroczono sprawę rozwodową. Nagrywałem się na sekretarkę, ale nie odpowiedziała. Wiadomość, którą zostawiła brzmiała tajemniczo: – Cześć, tu Merideth, zadzwoń do mnie do... – I tu wymieniła pewną miejscowość w górach. Biorąc prysznic zastanawiałem się, co robi w Kolorado. Może jest tam służbowo, choć Góry Skaliste nie wchodziły w zakres jej zawodowych zainteresowań.
Zadzwoniłem pod numer, jaki mi podała, i okazało się, że telefonuję do hotelu „Hyat Regency” w Beaver Creek, wiosce narciarskiej położonej na uboczu, wysoko w górach, wchodzącej w skład imperium Vail. Na początku naszego małżeństwa byliśmy tam raz na nartach. Wtedy jeszcze teren był otwarty, bez „Hyatu”, bez wirtualnych hoteli – baza w postaci wielkiego balonu w morzu zamarzniętego błota. Pamiętam, jak zachwycałem się tą górą i jak spodobało mi się zarządzenie zmuszające narciarzy do parkowania u jej stóp i dojeżdżania kolejką linową do odległej o parę kilometrów bazy. Mówiąc szczerze, aprobowałem kolejkę w teorii, nie w praktyce, bo byłem jednym z tych, którzy czekali w długim ogonku na jej przyjazd. Zapytałem w hotelu o Merideth Gregory. Powiedziano mi, że taka pani nie figuruje w spisie gości, więc zapytałem nieśmiało o Merideth Murrow. Po chwili usłyszałem w słuchawce jej głos. – Słucham – powiedziała oficjalnym tonem. – Cześć, skarbie – odparłem, dziwiąc się sobie, że użyłem tego pieszczotliwego zwrotu. – Alan – zaczęła. W jej głosie wyczułem zdziwienie. Nie wierzyła, że odpowiem na jej telefon. – Jesteś w Kolorado – stwierdziłem. – Tak, i nici z moich planów narciarskich. Nagrywam spotkania dla sieci. Pomyślałam sobie, że jeśli wciąż masz wolne piątki, to moglibyśmy jutro sobie pojeździć. Co ty na to? Nie byłem zaskoczony. – Interesująca propozycja. Dała mi parę sekund, żebym to sobie przemyślał, po czym zapytała: – Interesująca na tak czy interesująca na nie? Ciągle ta sama Merideth, ostro zmierza do celu. – No więc? Łatwiej i rozsądniej byłoby powiedzieć „nie”. Mógłbym wykręcić się tym, że jutro mam w planie dwie wizyty. – Bardzo chętnie – oznajmiłem zamiast tego. Moje myśli pobiegły takim torem: w piątek nie powinno być tłoku na trasach narciarskich, szkoda, że nie wysłuchałem ostatniej prognozy pogody i informacji o stanie dróg. Do Vail po suchej nawierzchni jechało się około dwóch godzin, do Beaver Creek – dziesięć minut dłużej. – Jaka sytuacja na szosach? – zapytałem. – Nie wiem. Przylecieliśmy z Los Angeles na lotnisko Eagle, z pominięciem Denver. Zastanowiła mnie ta liczba mnoga. – Będę prawdopodobnie około dziesiątej. Gdzie się spotkamy? Chwila ciszy. – Dziś wieczór o dziesiątej czy jutro rano o dziesiątej? Rozmowa z Merideth przypominała czasem grę w tenisa Chris Evert za jej dobrych czasów – świetne odbicia piłki, mordercze serwy. – Myślałem o dniu jutrzejszym – odparłem. – Skarbie, proszę cię, pomyśl o dniu dzisiejszym i zadzwoń do mnie. Zostawię ci klucz. Ale
nie mogę dłużej rozmawiać. Wyszłam spod prysznica, stoję goła, zimno mi i muszę się przygotować do spotkania przy kolacji. Przyjedź, proszę cię, dobrze? Bardzo cię proszę. Cześć. – Cześć – rzuciłem do głuchej już słuchawki, rozpamiętując w sposób nieco lubieżny szczegóły jej ciała pokrytego gęsią skórką. – Dziś wieczór – powiedziałem głośno do siebie, i wydało mi się to zupełnie rozsądne. Postanowiłem, nie wdając się w rozważania natury psychologicznej, nic o tym nie mówić Lauren. Droga nie była taka zła. Przedstawiciele prawa stali tylko przy Eisenhower Tunnel i za Vail. Subaru z napędem na cztery koła radził sobie dobrze z zaspami; nie płaciłem zbyt wysokiej ceny za świeży śnieg w Vail Valley. Kanion, który łączył Sawatch Range ze świetnie prosperującym Avon był wąski i stromy. Niewielkie miasteczko Avon rozsiadło się między szosą I-70 a wjazdem do kanionu. Pełno w nim było powabu i brzydoty – efektów bujnego rozwoju miejscowości – domki do wynajęcia, chałupy, sklepy z nartami, budki z hamburgerami, parking dla przyczep campingowych. Czego tam nie było! Przejechałem przez rzekę Eagle i ruszyłem w stronę wjazdu do kanionu. W budce strażniczej siedziała młoda kobieta o typowo amerykańskim wyglądzie. Jej mocno opalona twarz świadczyła o tym, że całe dnie spędza na powietrzu. Powiedziałem, że jadę do Hyat. Uśmiechnęła się i poinformowała mnie, że jak na razie warunki w górach są najlepsze w tym sezonie. Wydała mi kwit na przejazd i powiedziała, gdzie mam skręcić. Droga prowadząca na tereny narciarskie biegła po zachodniej stronie kanionu – w dole, nad Beaver Greek znajdowały się tereny golfowe, sporo budynków mieszkalnych, szlaki wodne z przystaniami. Wyżej na zboczach stały domki letniskowe o powierzchni nawet do pięciuset metrów kwadratowych. Te pałace były otoczone osikami i sosnami wysokopiennymi, które po wschodniej stronie porastały również wzgórza. W pobliżu położonej wysoko drogi tuż za kanionem stało mnóstwo małych domków, wielkich hoteli, sklepów, restauracji, a „Hyat Regency” otaczał wielkim łukiem bazę sportu narciarskiego. Wszędzie roiło się od facetów z obsługi w służbowych mundurach – opaleni, pokazywali w uśmiechu lśniące białe zęby. Jeden z nich, w kombinezonie narciarskim, zaopiekował się moim subaru, inny popędził gdzieś z moimi nartami, kijkami, butami. Jeszcze inny, już w garniturze, zaniósł mi do recepcji torbę podróżną. Czekałem chwilę w kolejce, a gdy byłem już przy ladzie, zapytałem, czy pani Murrow zostawiła dla mnie klucz; zamiast klucza dostałem kartę magnetyczną i odbyłem z boyem miłą rozmowę, czy dam radę zanieść do pokoju swój bagaż o wadze iluś tam kilogramów. Dwa dolary przekonały go, że dam. Zapukałem. Cisza. Użyłem karty magnetycznej i wszedłem do środka. Poczułem zapach mojej żony. Jej perfumy, jej mydło. Zauważyłem niektóre rzeczy Merideth. Ubrania wisiały na wieszakach, inne części garderoby, porządnie poukładane, leżały w szufladzie. Książkę w
twardej oprawie położyła na szafce nocnej. Od razu wiedziałem, że obwoluta znajduje się w górnej szufladzie tejże szafki. Teczkę umieściła na małym okrągłym stoliku przy oknie. Pióro tkwiło w szklance przy telefonie, obok leżał skórzany kalendarzyk. Pokój z widokiem na trasy narciarskie znajdował się na trzecim piętrze. Światło księżyca przebijało chmury, a śnieg lśnił fluorescencyjnym blaskiem. Reflektory wysoko na górze mocno jarzyły się, tworząc dziwne figury geometryczne. Przez chwilę miałem ochotę przeszukać pokój Merideth. Nie zrobiłem tego. Rozpakowywanie polegało na tym, że położyłem pod dużym regałem swoją torbę podróżną i wyszedłem, zamykając za sobą drzwi. Ruszyłem na poszukiwanie baru. O tej porze w holu tłoczyli się narciarze. Odnalazłem wzrokiem wolne miejsce przy barze. Znajdowało się tuż przy podium dla kelnerek, ale nie miałem wyboru. Zamówiłem drinka i podpisałem się na rachunku, który, mam nadzieję, wpiszą na konto sieci. Obok mnie siedziały na stołkach barowych dwie kobiety, sądząc po akcencie – Latynoski. Obszyte futrem buciki i przybrane skórą kaszmirowe swetry, jednym słowem – elegantki. Jedna spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, najpierw z zainteresowaniem, a potem z mieszaniną litości i pogardy na widok moich starych butów, znoszonych spodni sztruksowych i wełnianej bluzy. Dokończyłem drinka w milczeniu i uciąłem sobie pogawędkę z kelnerką na temat warunków panujących w górach. – Po pierwsze – powiedziała – powinien pan pojechać do Vail. Wspaniałe trasy wyczynowe i cały czas pod górę, śnieg po... pępek. – Przejechała dłonią trochę poniżej klatki piersiowej. Z uśmiechem wyjaśniłem, że wyczyny mam już za sobą. Popatrzyła na mnie, jakby dopiero teraz zorientowała się, że nie jestem pierwszej młodości. Obdarzyła mnie profesjonalnym uśmiechem i popchnęła wózek pełen alkoholi w stronę stolika zajętego przez sporą grupę ludzi, którzy naprawdę mieli już dość. Poprosiłem barmana o szklankę wody z lodem; podał mi. Miał co najmniej dwadzieścia pięć lat i chyba był najstarszy spośród załogi. – Najlepsze tereny narciarskie są tutaj – powiedział. – Niech pan jej nie słucha. I nie wybiera się do Vail. Musiałby pan wracać samochodem albo autobusem i targać ze sobą cały sprzęt. A wszystkie wyciągi w Lionshead są do kitu. Proszę tu zostać – podwieziemy narty, gdzie trzeba, a jeśli pan zechce, pchniemy pana na wyciąg krzesełkowy. Pod koniec dnia pomożemy zdjąć narty, poczęstujemy gorącym jabłecznikiem i wskażemy drogę do gorącej wanny. Po co panu Vail? Doskonały materiał ma menedżera. Na identyfikatorze miał napisane „Chuck” i powiedział mi, że pochodzi z Bend w stanie Oregon. – No właśnie, po co mi Vail – stwierdziłem. I w tym momencie zobaczyłem wychodzącą z restauracji Merideth. Miała na sobie czerwone wełniane legginsy w delikatny wzorek i biały sweter sięgający ud; podarowałem jej kiedyś ten sweter. Kolczyki z brylantami i gruby złoty łańcuch, który zdobił jej szyję również. Chuck odwrócił się, żeby zobaczyć, w kogo się tak wpatruję. Rzucił okiem na Merideth i skinął aprobująco głową, jakbym miał w ręku atutową
kartę, której znaczenie on doceniał. Czekałem, aż jej towarzystwo się rozejdzie. – Sięga pan dziś wieczór gwiazd, kowboju – powiedział Chuck. Kiwnąłem głową, zostawiłem mu dolara i poszedłem przywitać się z Merideth. Zaskoczyć ją czymś nie było łatwo. Stanąłem z tyłu. Rozmawiała o czymś z dwoma mężczyznami i kobietą. – Cześć, mam na imię Alan – powiedziałem. Obejrzała się odruchowo, a na mój widok zapaliły się w jej oczach figlarne iskierki. Staliśmy dwa kroki od siebie, ramiona opuszczone, usta bez uśmiechu. – Cześć – odparła. – Cześć – powtórzyłem. Zaliczyliśmy oboje kilkanaście lat college’u i szkoły wyższej. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałaby nasza rozmowa, gdybyśmy nie mieli wykształcenia.
14 Jechaliśmy windą razem z kolegami Merideth i stadem cudzoziemców. W windach międzynarodowych, a szczególnie w tych, w których zawsze panuje tłok, powinno się wieszać instrukcję: „Stój twarzą do drzwi, patrz na numery pięter, nie pierdź, nie gadaj”. Merideth, w przeciwieństwie do mnie, miała taki sam stosunek do wind, jak do każdego innego miejsca, w jakim się znalazła. Gdziekolwiek była, czuła się jak u siebie. Mówiła coś do dwóch Teksańczyków, jak gdyby byli jej nowymi sąsiadami, których zaprosiła na kawę do kuchni. Gdyby hotel był wyższy, to przed trzydziestym piętrem dowiedzieliby się wszystkiego o jej przodkach wywodzących się z prerii. W każdym razie przed trzecim piętrem Merideth poznała ich nazwiska, dokonała prezentacji według wszelkich reguł, dowiedziała się też, że teksańscy goście są właścicielami restauracji w Austin i szczególnie polecają pizzę z pieca na drewno. Droga korytarzem trwała bardzo długo. Weszliśmy wreszcie do pokoju. – O, już tu byłeś. – Zauważyła moją torbę. – Droga całkiem dobra, przyjechałem dość szybko. Nie zastałem cię, dlatego poszedłem do baru na drinka. Skinęła głową. – Wolałabyś, żebym tu nie wchodził pod twoją nieobecność? – zapytałem. – Nie wiem, czy wolałabym. Ale chyba tak. – Przepraszam. – Nieważne. Podszedłem do okna. Pokojówka zmieniła bieliznę pościelową, położyła na stoliku małą czekoladkę i menu podawanego do pokoju śniadania. Zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte. Odsłoniłem je i patrzyłem, jak reflektory omiatają trasy narciarskie. – No więc jestem – powiedziałem, nie przestając patrzeć w dal. – Zamierzam urodzić – dobiegł mnie jej głos. Łagodny, bez cienia buntu czy przekory. Skinąłem głową. – Czy to moje dziecko? – zapytałem odwracając się ku niej. Czułem, że jest w rozterce. – Nie wiem – powiedziała. – Chciałabym, żeby tak było. – Czy istnieje taka możliwość? – Tak. Walczyłem z odwiecznym, prostackim, typowo męskim uczuciem pogardy – wspaniale, cudownie, jesteś w ciąży i tak się prowadziłaś, że nie wiesz, kto jest ojcem. Takie instynkty trzeba w sobie tłumić. – Mów, słucham.
– Kiedy byłeś u mnie w listopadzie, spotykałam się z pewnym facetem. Pamiętasz? Pojechałam z nim potem do Big Sur. Pamiętałem. Przerwałem ten ich romantyczny weekend, telefonując z uporem w poszukiwaniu Merideth. – Tak, pamiętam. – Tylko on wchodzi w grę. – Czy to ten mężczyzna, którego nie kochasz? – Uhummm. – Merideth rzadko okazywała, że coś ją dotknęło czy zabolało. Stała w drugim końcu pokoju. Patrzyła na mnie przyjaźnie, ciepło, z czułością. – Wciąż cię kocham. – Od razu pożałowałem, że powodowany impulsem wypowiedziałem te słowa. – Wiem. Niech to szlag trafi! – Rozwodzimy się? – zapytałem. – To zależy od jednej osoby. – Ty jesteś tą jedną osobą? – To przecież ty podpisałeś dokument o rozpadzie małżeństwa. Nie ja. Ja poprosiłam o odroczenie końcowej rozprawy. – Tak, słyszałem. – Alan, mogę być z tobą w ciąży. – Hm – mruknąłem. – I wycofujesz się, ponieważ to właśnie mnie zależało na dziecku. W każdym razie zdajesz sobie sprawę, że mogłaś zajść w ciążę podczas tamtego sportowego weekendu. Roześmiała się. – Trafiłeś z tym sportem. Adam jest teraz zawodowym sportowcem. Ale wybrałeś zły cel. No, załóżmy, że to, co mówisz, jest prawdą. Jednak problem wciąż istnieje. – Położyła się na łóżku, ręce splotła nad głową. Odwróciła wzrok i zapytała: – Masz kogoś? – Mam. – Czy to coś poważnego? – Odwijała czekoladkę ze sreberka. – Na tyle poważnego, że nie powiadomiłem jej o tym wyjeździe. – Co chcesz przez to powiedzieć? Milczałem jakiś czas. – W gruncie rzeczy nie wiem. Ale to duża sprawa. Ona wiele dla mnie znaczy. – Kochasz ją? – Wsunęła do ust całą czekoladkę. A ja też miałem na nią ochotę. – Tak. – No to dlaczego przyjechałeś tutaj? – Bo ciebie też kocham. – I jesteś w rozterce.
Położyłem się obok niej. – Fakt. Trudny orzech do zgryzienia. Moje porządanie dziwnie osłabło kiedy zrozumiałem, że podczas naszego ostatniego stosunku mogło nastąpić zapłodnienie. Wydawało się, że jej to nie dotyczy. Nigdy nie była skłonna do stwarzania sobie problemów. Stanowiłem jej emocjonalną antytezę. Rozmawialiśmy, przeszło godzinę leżąc obok siebie. Najpierw nasze dłonie zachowywały neutralność, potem przytuliła się do mnie, położyła mi głowę na piersi i w końcu ja wtuliłem głowę w jej ciało. Znana nam, dająca poczucie bezpieczeństwa pozycja małżonków. Rozmowa obracała się wokół różnych spraw, jakbyśmy nadrabiali zaległości. Strzelanina u mnie, eksplozja domu. Jej praca, mój brak pracy. Jak sobie daje radę moja wspólniczka. Adwokat Merideth, mój adwokat. Wszystko, co dotyczyło spraw bieżących. Krótko przed północą wstałem. Spojrzała na mnie i momentalnie zaczęła ściągać przez głowę biały sweter. To, że wstałem, potraktowała mylnie jako zachętę do rozebrania się. Pod spodem miała cienkie, przejrzyste body. – Boże, jakie to podniecające – powiedziałem tylko, jakbym usiłował wpisać się do Księgi Guinessa w rubryce „Nieporozumienia”. – Nie dziś, Me. Załatwię sobie oddzielny pokój. A jeśli mi się nie uda, bo hotel jest przepełniony, wracam do domu. – Szkoda. Miałam nadzieję... rozumiesz? – Tak, rozumiem. Kto wie, skarbie, może kiedyś. Ale nie dzisiaj, za bardzo jestem rozkojarzony. – Witaj w klubie. – Muszę ci coś powiedzieć. Nie mam do ciebie zaufania. – Przykro mi, Alan, ale nie jestem zdziwiona. Nie byłam wobec ciebie w porządku. Nie postępowałam konsekwentnie. – Nie. Tak bym tego nie określił... – przerwałem. – Na krótko przed naszą separacją męczyło mnie, że twoja decyzja posiadania dziecka była aktem rezygnacji, a może nawet – ofiarą. Robisz to dla mnie. Czułem się podle, ale wzruszyła mnie twoja szlachetność. A teraz – dotknąłem palcem wiotkiego materiału opinającego jej płaski brzuch – to coś całkiem innego niż wtedy, zupełnie jakbym ja był tym, od którego się tego daru oczekuje, który się poświęca, przełyka upokorzenie. Jaki mam dowód twojej miłości? Jedno wiem – prosisz, żebym poświadczył... To nie wygląda dobrze, Me. Znana sztuczka. Nie wystarcza mi to. – Tak, bywam czasem egoistyczna – powiedziała ze spokojem. – Co się w tobie zmieniło? – Często się nad tym zastanawiałam. I dalej nie wiem. Chyba jednak coś się zmieniło. Muszę się jeszcze nad tym dobrze zastanowić. – Spojrzała na mnie i nasze oczy na chwilę się spotkały. Uśmiechnęła się ciepło. – Chciałabym, Alan, żebyś wiedział, że uznaję swój błąd i może zasługuję na wspaniałomyślność z twojej strony, na jeszcze jedną szansę. – Leżała teraz na boku, obie dłonie włożyła między poduszkę a policzek. – Nieważne zresztą, co zrobisz, dziękuję ci, że
przyjechałeś. Dziękuję, że nie powiedziałeś mi, żebym się odczepiła. Bo chyba na to też zasługuję. Uśmiechnęliśmy się oboje na tę mimowolną aluzję. – Jeśli zostanę tu do rana – powiedziałem – to spotkamy się o ósmej przy śniadaniu w restauracji. Chyba to najlepsze wyjście. Dobranoc. – Pochyliłem się, żeby ją pocałować. Zarzuciła mi ręce na szyję, i przyciągnęła do siebie. Czułem pod sobą jej ciało, a po sekundzie jej język w moich ustach. Niczym święty albo głupiec zdołałem się od niej oderwać. Zszedłem do holu; siedziałem tam i rozmyślałem, a fotel przed wspaniałym kamiennym kominkiem wielkości garażu, w którym ogień pożerał drewno aż do popiołu, dawał mi poczucie ciepła, spokoju. Odmówiłem drinka, na który zaprosiła mnie pewna miła pani, zapłaciłem parę dolarów za przechowanie moich nart i za opiekę nad samochodem, nie zapytałem w recepcji, czy jest wolny pokój, po czym ruszyłem szosą I -70 do Vail. Wynająłem drogi pokój w tanim motelu, a nazajutrz rano przemierzałem trasy wyczynowe. Sam. Przez noc spadło jeszcze więcej śniegu i sięgał chyba teraz nie pępka, ale piersi tamtej kelnerki. A trasy były naprawdę cudowne. Nawiasem mówiąc, przydałaby mi się jakaś poważna praca.
15 Przez prawie całą zimę w górach Kolorado możesz robić zdjęcia, które po powrocie do domu nakleisz na drzwiach lodówki i twoi przyjaciele będą wzdychać z zachwytu. Temperatura około minus dziesięciu, bezwietrznie, dużo słońca. Odnosi się wrażenie, że śnieg pada tu tylko w nocy, zasypując wszystko wokół. Na wszystkim, co jest związane z narciarstwem można zarobić krocie. Tego piątkowego wieczoru w drodze powrotnej z Vail, gdzieś w pobliżu Idaho Springs skończył się widokowy raj. Najpierw pojawiły się drobne roztańczone płatki śniegu. Bardziej na wschód, niedaleko Evergreen, śnieg zamienił się w śnieżycę, w okolicach Genesee śnieżyca zamieniła się w burzę śnieżną, a gdzieś w pobliżu Golden burza śnieżna przykryła wszystko grubą warstwą bieli. Bezpośrednia trasa do Boulder, przez Rocky Flats i obok „Pain Perdu”, była nieprzejezdna, boczny wiatr nawiewał zaspy – więc przez półtorej godziny krążyłem po zachodniej części Denver, podmiejskimi bulwarami uprzątniętymi jako tako ze śniegu. W końcu dojechałem do domu. Na taśmie mojej sekretarki pełno była nagrań. Między innymi dzwoniła Merideth. Nie zostawiła wiadomości. Zatelefonowałem do niej. W czwartek wieczorem dzwoniła Lauren. Postanowiła spędzić weekend w swoim domu w Aspen, czy nie pojechałbym z nią? Kolejna wiadomość, z piątku rano, znowu Lauren: „Nadchodzi burza, muszę wyjechać w piątek po południu. Zadzwoń”. I jeszcze jedna, też od niej: „Wszystko u ciebie w porządku? Uciekam przed nawałnicą. Zadzwoń do mnie do Jake’s”. „Jake’s” był to letni pałac jej bogatego eks-małżonka Jacoba, położony na skarpie Roaring Fork, tuż za Aspen. W myśl umowy rozwodowej Lauren mogła do woli z niego korzystać. Zadzwoniłem tam, ale nikt nie podniósł słuchawki. Czytałem potem jakąś powieść, aż w końcu usnąłem. W sobotę rano obudził mnie telefon. Aż oczy mnie zabolały od migoczącego za oknem śniegu, a uszy – od przenikliwego głosu detektywa Sama Purdy’ego, który powitał mnie słowami: – Chcesz się przejechać wozem policyjnym? Moja pierwsza myśl: „Za co zostałem aresztowany?” – Czy mówisz do mnie służbowo? – zapytałem. Roześmiał się. – Masz na myśli nakaz aresztowania? – Tak – odparłem. – Nie mam zwyczaju uprzedzać telefonicznie podejrzanych. Wolę działać z zaskoczenia. To
znacznie lepsza metoda. Nie ucieknie taki facet, nie załaduje broni, nie będzie knuł, jakby tu przeszkodzić mi w pracy. – Czyli nie dzwonisz służbowo? – W pewnym sensie tak. Ale nie aż tak, żebym mógł cię zmusić do czegoś, na co nie masz ochoty. I nie aż tak, żebyś ty mógł obciążyć nas stawką, jaką bierzesz za godzinę. Chodzi o coś pośredniego. Chcę usłyszeć, jaka jest twoja opinia w pewnej kwestii. Byłem głodny, musiałem wziąć prysznic. – Za jakąś godzinę będę do twojej dyspozycji. – Doskonale – powiedział Purdy. – Stawię się u ciebie za trzydzieści minut. Śniadanie biorę na siebie. Zacząłem właśnie pić kawę, gdy na podjazd wtoczył się nieoznakowany samochód. Tempo. – Dostaliśmy takich parę od Herza i Avisa – wyjaśnił, gdy zapytałem go, czy to jest ten wóz policyjny, którym mam się przejechać. – Koniec z plymouthami na czarnych oponach i z kogutem na dachu. Ciemne typy nie zidentyfikują nas tak łatwo. – Napijesz się kawy? – Chętnie. Ale szybko. Musimy się spieszyć. Napełniłem drugi kubek i wkrótce, brnąc w śniegu, poszliśmy do forda. Purdy skierował się w stronę śródmieścia. Pomyślałem z początku, że jedziemy do Komendy Głównej na pączki, ale detektyw zatrzymał się przy Arapahoe, potem wziął kilka ostrych zakrętów i wjechaliśmy na parking przed „Village Cafe”. W latach siedemdziesiątych często tam przesiadywałem, ale od tamtej pory nie byłem w tym lokalu. Nic się tu nie zmieniło. No, tak, racja, każdy z nas się postarzał. Lecz kawa w białych kamionkowych kubkach miała tę samą goryczkę i pojawiła się przed nami, zanim zdążyliśmy ją zamówić. Właściciel posiwiał, ale wciąż obracał patelnię, podgrzewał, dosmażał z taką samą zręcznością i pewnością siebie, jaka jest niezbędna na sali operacyjnej. Obsługa była grzeczna i zarazem dość oschła, a ja jak dawniej, bez zaglądania do jadłospisu, zamówiłem numer pięć z białym zapiekanym pieczywem. Kelnerka spojrzała na mnie, jak gdybym kogoś jej przypominał, i nawet nie pofatygowała się zapytać Purdy’ego, czego on sobie życzy. „Village Cafe” nie ulegała zmieniającej się modzie. Rzecz niespotykana w Boulder, gdzie zdaniem miejscowych sceptyków każdy indywidualista musi być taki jak inny indywidualista. Stabilność „Village Cafe” napawała otuchą. Nawet w solidnej, choć obskurnej „Tom’s Tavern” właściciel wykuł okna w murowanych ścianach i urządził ogródek na chodniku. – Twój drugi dom? – zapytałem Purdy’ego. – Czasem tu zaglądam – odparł. – Jakoś nie jesteś zbyt ciekaw, dlaczego chciałem się z tobą spotkać. – Rozsiadł się wygodnie na krześle. – Trochę jestem. Purdy zaklął, podnosząc do ust zbyt pełny kubek kawy. Piliśmy w milczeniu przez dobrą minutę. Mnie się nie spieszyło.
– Czy nigdy się nie zastanawiasz, dlaczego ludzie wokół ciebie umierają? – przerwał ciszę Purdy. – Takie myśli istotnie przychodzą mi do głowy – przyznałem. – Ale zapewniam cię, że trwa to od niedawna. – Dobrze, że mi to mówisz. Bo i mnie taka myśl przyszła do głowy. Obserwowałem z daleka kucharza, który wbił do miski sześć jajek nie naruszając żółtek. Kelnerki przemykały po sali niczym smugi światła. – Zastanawiam się – ciągnął Purdy – czy czasem twoja obecność nie stanowi wspólnego mianownika. – Mówisz poważnie? – Jak najbardziej. – Nie zgadzam się z tobą, detektywie. – Jeszcze parę tygodni temu mówiłeś mi po imieniu. – Nie zgadzam się z tobą, Sam. Jeśli istnieje jakaś zbieżność między strzelaniną a podłożeniem bomby, to stanie się to przedmiotem dochodzenia przed ławą przysięgłych. I mam nadzieję, że lepiej znasz cały problem niż ja. Bo ja wiem tylko tyle, ile wyczytałem w prasie – podobno wmieszana jest w to jakaś osoba publiczna. Opróżniony kubek stał przed detektywem ładnych parę sekund, zanim kelnerka napełniła go ponownie. Po chwili na stole pojawiły się dwa półmiski z jajkami, zapiekanką mięsną i grzanką. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem jajka sadzone. – Podać coś jeszcze? – zapytała kelnerka. Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. – To pan jest tym psychiatrą, prawda? Do numeru piątego brał pan zawsze angielską bułeczkę podgrzewaną na parze. – Nie czekając na odpowiedź, odeszła od naszego stolika. Miała rację. Do numeru piątego brałem zawsze angielską bułeczkę. Dziś o niej zapomniałem. – Źle mnie zrozumiałeś – powiedział Purdy mieszając jajka z zapiekanką. – Ja cię nie podejrzewam. Ciekaw jestem natomiast, czy może coś wiesz. – Myślałem o tym, Sam, myślałem – oświadczyłem delektując się wspaniałą zapiekanką – ale nie mam pojęcia, co mógłbym wiedzieć. – A co sądzisz o tym? – Wręczył mi kartkę papieru w plastikowej obwolucie. Niewyrobiony charakter pisma, słownictwo południowo-wschodnie. „Kimber – czytałem – chcę sprowadzić tu twoją matkę. Na dobre, na zawsze. Jak mi się to nie uda, miej pretensję do adwokata, albo do tego faceta z pracy. Kocham cię, pamiętaj o tym”. Podpis: „Tatuś”. Uniosłem wzrok znad kartki. – Tatuś to Harlan Draper – powiedział Purdy. Domyśliłem się. Człowiek ze srebrzystą bronią. Mąż Claire Draper. – Wpadło to w nasze ręce parę dni temu. Kimberly, córka Draperów, znalazła list i schowała, nic nam o tym nie mówiąc. Jej opiekunowie zauważyli tę kartkę i dali nam.
– Może źle rozumuję, ale gdybym ja nosił się z zamiarem porwania żony, z którą jestem w separacji, a może i zabicia jej, to chyba bym napisał właśnie coś takiego. – Słusznie. A co sądzisz o tym zdaniu, w którym zrzuca winę na innych? Aha, o to chodzi, Purdy chciał zasięgnąć rady fachowca. Czemu nie. – Na ogół ci, którzy maltretują, nie czują się odpowiedzialni za swoje czyny. Zrzucają z siebie winę jak węże skórę. Przypuszczam, że odpowiedzialnością za to, co się stało, obarczyłby kogoś innego. Wiesz równie dobrze jak ja, że wielu adwokatom nieźle się dostało od urażonych małżonków. Znacznie łatwiej jest poskromić napastliwość sprawcy niż namówić go, by jej zaniechał. Draper zachował się typowo. To straszne. Purdy miał pełne usta, a na półmisku już prawie nic nie zostało. Po chwili kelnerka zabrała puste naczynie i ponownie dolała mu kawy. Ja odstawiłem talerz z resztką jedzenia i powoli sączyłem kawę. Purdy patrzył ponad moją głową, przez cały czas usiłując wydobyć językiem spomiędzy zębów resztki posiłku. – Więc sądzisz, że tym adwokatem była Patricia Tobin? – A ty tak nie uważasz? Jego wrogość wobec niej nie ulega kwestii. – Claire Draper pracowała u jakiegoś adwokata. – No i? – Może to o niego chodziło? – zapytał Purdy. – Równie dobrze mogło chodzić o Perry’ego Masona. Pominął milczeniem mój sarkazm. – Firmę, w której pracowała, założył były mer, obecnie komisarz okręgowy Russel London. – To interesujące. Sam. Tylko czy aż na tyle, żeby dać nam do myślenia? W dalszym ciągu badał językiem swoje siekacze. – Nie powinienem w to wkraczać. Pamiętaj, że nie usłyszałeś tego ode mnie, ale coś mi się wydaje, że właśnie on jest tą „publiczną osobą”, co do której sąd coś podejrzewa. Nie zapominaj, że Claire Draper była pierwszym świadkiem powołanym do złożenia zeznań. Było w tym sporo sensu. – O co go podejrzewają? – Nie wiem – odparł, ale wyczytałem z jego twarzy, że kłamie. Poprosił krążącą po sali kelnerkę o wykałaczki. Miała kilka w kieszeni, owiniętych w celofan. Położyła je na stoliku. Wyjął kartkę papieru z plastikowej obwoluty, złożył ją, rozłożył i powiedział: – „Albo do tego faceta z pracy”, tak jest napisane. „Albo do tego faceta z pracy”. Miałem zamęt w głowie. – Dlaczego napisał: „adwokat albo ten facet z pracy”, skoro to jest jedna i ta sama osoba? Gdzie tu sens? – Faktycznie. Tak naprawdę najbardziej interesujące jest to, gdzie on pracował. Może, pisząc tę kartkę, miał na myśli swoje miejsce pracy, nie jej.
– No dobrze. A gdzie on pracował? – W Rocky Flats. – Purdy przejechał językiem po wyczyszczonych już zębach. – Czyli tam, gdzie był zatrudniony Lany Templeton. No wiesz, ten gość, którego dom wyleciał w powietrze. Świadek ławy przysięgłych numero dos. – Nie uważasz, że to może być czysty przypadek? Rozparł się wygodnie na krześle. – Dziełem przypadku jest to, gdzie spadnie meteoryt. Można mówić o przypadku, że akurat u nas napadało tyle tego cholernego śniegu. Ale kiedy dwie osoby, które miały zeznawać przed tą samą ławą przysięgłych i możliwe, że dobrze się znały, umierają śmiercią tragiczną w tym naszym spokojnym rajskim zakątku – to już nie jest przypadek. To sprawa ogromnie podejrzana. – Chwileczkę, Sam, czy sugerujesz, że Harlan Draper nie zabił żony? Byliśmy tam obydwaj. Pamiętasz? – Nie. Tego nie sugeruję. – Więc podejrzewasz, że wysadzenie w powietrze domu Larry’ego Templetona to było morderstwo? – Tej opinii nikt nie podziela. Wiesz, że eksperci ustalili przyczynę. – No to co podejrzewasz? – Nie jestem pewien, inaczej nie zawracałbym ci głowy. Byłem przy obydwu wydarzeniach. Widziałem strzelaninę w gabinecie twojej wspólniczki. Albo przynajmniej słyszałem. I byłem świadkiem, jak wyciągają ciało Larry’ego spod gruzów jego domu. I tu, i tam miałem dziwne uczucie, że coś brzydko pachnie. Czasem, jak jedziesz samochodem coś ci śmierdzi, wąchasz, wąchasz, potem patrzysz w dół, na nogi, obracasz na bok podeszwę – i masz ci los, wdepnąłeś w psie gówno. Właśnie tak tam śmierdziało – psim gównem. Szukam teraz psa. Skoro i ty byłeś tu i tam, może też coś wyczułeś. Właśnie dlatego postawiłem ci śniadanie. – Usiłował wyciągnąć z kieszeni gruby portfel. – Ale wynika z tego, że nie. Muszę zaznaczyć, że ogarnęła mnie ogromna ochota popatrzenia na swoją podeszwę. Nie zrobiłem tego jednak.
16 Wróciłem do domu i usiłowałem bezskutecznie dodzwonić się do Aspen, do Lauren. Szukałem, równie bezskutecznie, skrawka papieru, na którym zapisałem numer Merideth w Beaver Greek. Chciałem odpowiedzieć na jej wczorajszy telefon. Tymczasem wybawiła mnie z kłopotu i zadzwoniła sama. – Alan, jak to dobrze, bałam się, że już cię nie złapię. Chcę ci podziękować za przyjazd i powiedzieć, jak bardzo mi przykro, że nie zostałeś. Jazda na nartach jest cudowna, bajeczna. Mówiąc szczerze, wolałabym spędzić z tobą trochę więcej czasu. Mówiąc równie szczerze, mnie na to „więcej czasu” nie starczyłoby silnej woli. Nie powiedziałem jej, że pojeździłem sobie na nartach w Vail. Powtórzyłem, że byłem nie w formie. – Kochanie, nie miałam okazji, żeby cię o to zapytać. Czy ktoś już przedstawił oficjalną wersję wydarzeń w Boulder? Jak doszło do śmierci tych ludzi? Chodzi o strzelaninę w gabinecie Diane, o bombę, o ławę przysięgłych? My tutaj zastanawiamy się, czy to interesujący temat w aspekcie ogólnokrajowym. – Jacy my? – No, ja i inni. Reporterzy, producenci. – Przecież to nie dotyczy ciebie, twojej strefy działania czy czegoś tam. Ty jesteś Zachodnie Wybrzeże. – Tak, masz rację. Ale jestem reporterem i rezydentem sieci na miasto Boulder, jeśli można się tak wyrazić. Mówię z waszym akcentem, jestem jedną z was. Ponadto znam ciebie, Diane, i wbrew temu, co mi wmawiasz, orientuję się trochę w psychoterapii. Więc jeśli coś się u was dzieje, jestem tym zainteresowana, to normalne. Dotarłam już zresztą do pewnych źródeł i mam podstawy sądzić, że sprawa jest dość poważna. Chciałem zwalczyć narastające i zaskakujące mnie samego pragnienie: nie życzę sobie, żeby Merideth robiła reportaż o Boulder. Wolałbym, żeby była teraz tysiące kilometrów stąd, w San Francisco. – Nie wiem, czego dowiedziałaś się u tych swoich „źródeł”, ale na pewno nie jest to temat rangi ogólnokrajowej. Zabójstwa mają charakter lokalnych porachunków, a wybuch mógł być spowodowany nieszczelnością przewodów gazowych. – Z moich źródeł wynika, że jest w to zamieszany Russ London. To doprawdy intrygujące. Brałam udział w jego kampanii. A co na to „Daily”? Powiedz słówko. Powiedziałem słówko, ale przemilczałem to, co podczas śniadania usłyszałem od Purdy’ego. I przez cały czas zastanawiałem się, kto był tym jej „źródłem”. – Wykonam parę telefonów – stwierdziła – skontaktuję się z moimi starymi przyjaciółmi w studio w Denver, dowiem się, czy ich to interesuje, no wiesz, czy węszą wokół sprawy. Usiłuję
teraz znaleźć dobrą wymówkę, żeby na jakiś czas przyjechać do Boulder. – Twoja sprawa – powiedziałem. – Nigdy nie próbowałem nawet zrozumieć, co wami kieruje w wyborze tematu. – Jeszcze to sobie przemyślę. Za parę dni znowu do ciebie zadzwonię, żeby porozmawiać o ... naszych... problemach. – Dobrze. Ale proszę cię, na nic nie licz i nie oczekuj ode mnie żadnej deklaracji. Muszę mieć trochę czasu. Powiedzieliśmy sobie do widzenia. Rozmowa nie okazała się aż tak trudna, jak się spodziewałem. Zdziwiło mnie tylko, że Merideth, działająca na terenie tak odległym jak San Francisco, była lepiej zorientowana w sprawach Boulder niż ja, który tkwiłem w samym ich środku. Zadzwoniłem do Aspen około szóstej po południu i zastałem Lauren. Powiedziała mi, że pół dnia jeździła na nartach w Snowmass, jest zmęczona i trochę się boi, czy się aby nie przeforsowała. Mimo zmęczenia chciała podzielić się ze mną swoimi wrażeniami z pobytu w Aspen, pierwszego od Halloween, kiedy to zaatakowano ją brutalnie. Dziwiła mnie jej wylewność, ale zachęcałem, by mówiła dalej. Najwyraźniej sprawiłem jej zawód nie przyjeżdżając do Aspen na weekend. I czułem przez skórę, że ona wie o moim spotkaniu z Merideth. Choć nie wspomniała o tym ani słowem. Po odłożeniu słuchawki uświadomiłem sobie, że za nią tęsknię. Księżyc w nowiu sprawiał, że ciemność nocy była nieprzenikniona. W świeżym śniegu otaczającym zbocze Flatiron odbijały się mętnie światła miasta. Gdybym liczył na towarzystwo przy kolacji, przyrządziłbym coś dobrego. Zamiast tego pokręciłem się po kuchni w poszukiwaniu czegoś na ząb i wyrzuciłem przy okazji z lodówki większość świeżych kiedyś produktów. Po chwili zaniosłem do swojego pokoju talerz makaronu z przyprawami i kawałek czerstwego chleba. Zjadłem sam, popijając piwem i patrząc w noc za oknem. Fakt, że dwie piękne kobiety zapraszały mnie na weekend do dwóch ekskluzywnych ośrodków narciarskich, nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Ani to, że mimo takich perspektyw spędzałem samotnie sobotni wieczór – sam jadłem, sam będę oglądać telewizję i na domiar złego sam położę się do łóżka. Nie przejmowałem się tym i nie przyszło mi na myśl, że postąpiłem niesłusznie. W poniedziałek z samego rana pojechałem do naszej poradni i zastałem Diane siedzącą na stopniach przed wejściem. Dzień był jak zwykle po burzy śnieżnej. Na podjeździe piętrzyłem się zwały rozmiękłego śniegu. Makijaż Diane znaczyły ślady łez. – W czasie weekendu ktoś się tu włamał – powiedziała obracając głowę w stronę budynku. – Straszny rozgardiasz – dodała. Dziwiąc się własnemu spokojowi, usiadłem obok niej. – Jak się czujesz? – zapytałem.
Roześmiała się. – Świetnie. Jak spędziłeś weekend? – Dwie piękne kobiety zaprosiły mnie na narty, a mi chyba odbiło, bo sam sobie pojeździłem gdzie indziej i przez cały czas spałem w pojedynkę. A ty? – Raoul jest służbowo w Alabamie. A ja w ciągu weekendu nosa z domu nie wychyliłam. Nie mogłam doprosić się o ten cholerny pług śnieżny. – Policja już wie? – Wskazałem palcem poradnię. – Tak. Dzwoniłam. Powiedzieli, żebym niczego nie dotykała. Wyszłam więc i usiadłam tutaj. Czekałam, aż się pojawisz. – Przyjadą? – Obiecali. – Okropny widok? – Wewnątrz? Skinąłem głową. – Jeśli chodzi o bałagan, to większy niż na tylnym siedzeniu twojego auta i mniejszy niż w gabinecie Raoula. – A szafy z teczkami? – Otwarte. – W obydwu gabinetach? – Si. – Pracownia Dany? – Nie wchodziłam na górę. – A nowy alarm? Nie działa? – Raoul jest w Huntsville. Nie założył go jeszcze. Wiesz, cały mój mąż. Potwierdziłem. – Kiepsko zaczął się nam rok, nie uważasz? Oparła głowę na moim ramieniu i odpowiedziała: – Niech to cholera! Dwaj gliniarze przyjechali i odjechali. Byli bardzo uprzejmi. Sporządzili raport; z ich zachowania wywnioskowałem, że jest tyle szans na złapanie przestępców, co na spotkanie prawdziwego Świętego Mikołaja. Diane zapytała o odciski palców. – Chodzi pani o włamanie? – upewnił się jeden z nich. Kazali nam zrobić listę brakujących rzeczy. Ten, który milczał do tej pory, poradził, żebyśmy przygotowali ją jak najszybciej. A jego partner dodał z ironicznym uśmiechem: – Zawsze się dziwię, że ludzie stwierdzają brak różnych rzeczy dopiero wtedy, gdy minął termin ich polisy ubezpieczeniowej. Włamywacze dostali się do środka przez oszklone drzwi w moim gabinecie. Ten bardziej
energiczny gliniarz, gdy zobaczył, jak łatwo je sforsować, powiedział z drwiną w głosie: – Kiedy wstawia pan dodatkowy zamek w szklanych drzwiach, trzeba go odpowiednio zamontować. Bo inaczej łobuz zbije szybę, sięgnie do klamki i już jest w środku. – Zademonstrował mi, jak to się robi. Przyznałem mu rację. Czułem się osaczony i ogłupiały. Po krótkotrwałej niezręcznej ciszy policjanci wyszli. Oboje stwierdziliśmy całkowitą zbędność ich wizyty. Zaproponowałem, że zadzwonię do Sama Purdy’ego. Diane odniosła się szyderczo do tego pomysłu. – Mam dość gliniarzy, którzy zwlekają z przyjazdem, a potem bezradnie rozkładają ręce. Zabraliśmy się w milczeniu do przeglądu strat. Nie byłem ostatnio w gabinecie Raoula, ale jeśli panował w nim większy bałagan niż w naszych tego ranka, to powinien służyć jako laboratorium chaosu. Diane wpadła na pomysł, żebyśmy razem doprowadzili pokoje do porządku. Chętnie się zgodziłem, bo wolałem nie być sam. Zaczęliśmy od poczekalni, która nie wymagała tylu zabiegów. W kuchni panował względny ład. Wzmacniacz i odtwarzacz, które znajdowały się w małej szafce ściennej, stały na swoim miejscu, co wydało mi się bardzo podejrzane. Szafa z lekarstwami, drzwi do łazienki i toalety stały otworem. Poza tym wszystko było w porządku. Staliśmy bezczynnie w kuchni, gdy przyszła pierwsza, wyznaczona na ten dzień pacjentka. Diane wyszła do niej, by przedstawić sytuację, a ja tymczasem przygotowałem kawę. Intruzi brutalnie potraktowali nasze gabinety. Na dębowych regałach nie było książek – wszystkie poniewierały się na podłodze. Diane miała w gabinecie tylko małą szafkę na bieżące dokumenty. Została otwarta, a cały stos dokumentów rzucony bezceremonialnie na podłogę. Blat małego biureczka z wiśniowego drewna pokryty był szczelnie zawartością szuflad, które ktoś rzucił pod ściany. Wypiliśmy kawę, a potem zacząłem układać książki na półkach. Diane przeglądała teczki z dokumentami. Żadnej nie brakowało. Była też jej książeczka czekowa. – Chrzanię to wszystko – Diane zazwyczaj nie wyrażała się w ten sposób. W moim gabinecie panował podobny rozgardiasz. Przechowywałem tu więcej niż ona starych teczek z dokumentami, i dlatego więcej ich leżało na podłodze. Niektóre meble były przewrócone. Zamieniliśmy się rolami. Diane układała książki, ja przeglądałem teczki. – Z tego widać – zaczęła – że nasz gość był trochę sfrustrowany szczupłością łupów i wyładował złość na sprzętach. – Zastanawiam się, czy szukali narkotyków. – Idioci! Jeśli tak, to musieli wziąć nas za lekarzy internistów. W jednej z moich dwóch szaf na dokumenty, w dolnej szufladzie, pod teczkami i różnymi papierami leżał futerał z pistoletem ojca Randy’ego. Ustawiłem go w poprzedniej pozycji, pionowo, i oparłem o tył szuflady.
– Czegoś brakuje? – zapytała Diane. – Raczej nie. Jak na razie teczki są wszystkie. W tej szufladzie trzymam broń, którą zostawił mi pacjent o skłonnościach samobójczych. Bałem się, że zniknęła. Ale jest. – Broń? Naprawdę? Z nabojami? – Naprawdę. Nie przechowujesz nigdy żadnych rzeczy impulsywnych pacjentów? – Owszem. Zdarza się. Na ogół narkotyki. Ale broń? Chyba przekazałabym ją policji. – Dlaczego? – Ze względów bezpieczeństwa. Jeśli wyjaśnisz im okoliczności, nie będą pytać, do kogo należy, i zwrócą ci ją na każde żądanie. – Nie wiedziałem o tym. – No to teraz wiesz. Strzeliłem palcami. – Ja to mam pieskie szczęście. Pięć minut po wizycie gliniarzy będę musiał iść na policję. Drzwi do znajdującego się na górze gabinetu-pracowni Dany były zamknięte. Diane wróciła, by odszukać klucze; poszedłem za nią. Znalazła je na biurku w kupie rupieci wywalonych z szuflad. Wdrapaliśmy się znowu na górę i z pewną obawą, czy przypadkiem włamywacze nie zamknęli się tam, otworzyliśmy drzwi do małego pokoiku Dany. Był nietknięty. Żadnego bałaganu. Zauważyłem, że ziemia w doniczkach jest zupełnie sucha. – Widziałaś ją ostatnio? – zapytałem. Potrząsnęła głową. – Jest widocznie na Bora-Bora. – Pójdę po wodę. – Musimy wezwać szklarza i ślusarza – zauważyła. Wziąłem z parapetu dzbanek. – Ja to załatwię. Ty idź po wodę. Przez resztę dnia nie opuszczałem gabinetu; przyjąłem paru pacjentów, którzy mieli umówioną wizytę. Gabinet Diane koło południa wyglądał już jako tako. Do niej przyszło sześciu pacjentów. Około jedenastej Lauren pojawiła się w gmachu sądów. Zadzwoniłem do niej i rozmawialiśmy jakieś pół minuty. Zdążyłem opowiedzieć o włamaniu i zaprosić ją na kolację. Przejęła się włamaniem, lecz co do kolacji – nie okazała entuzjazmu. Mając dość samotnych posiłków, zirytowany włamaniem, zacząłem węszyć, co da się zrobić w tej sprawie. W efekcie zaproszono mnie na obiad na wzgórze. Adrienne i Peter przygotowali chili z plackami kukurydzianymi. Kiedy już byłem ubrany, zadzwonił Purdy. Prosił, żebym mu opowiedział o włamaniu. Nie zdziwiło mnie to. I zaoferował mi pracę. A to mnie zaskoczyło.
17 Obudziłem się. W gardle piekło mnie żywym ogniem, zatoki ciążyły, jakby zatkane cementem. Próbowałem oddychać przez nos, w końcu mózg mi się odrobinę dotlenił. Potrzebowałem lekarstwa na katar i czegoś do owinięcia gardła. Miałem w domu tylko sudafed i ibuprom, łyknąłem więc po trzy proszki każdego z nich. Okazały się równie skuteczne jak wycieranie chusteczką plamy po ropie. O wpół do dziesiątej spotkałem się z Purdym w urzędzie koronera. Siedział w małej poczekalni zatopiony w lekturze „National Geographic”. Uniósł wzrok i dodał mi otuchy słowami, że wyglądam jak krab. Odpowiedziałem, że wiem o tym. Po paru minutach urzędnik zaprowadził nas do pokoju, gdzie Purdy przedstawił mnie Scottowi Truscottowi, głównemu śledczemu do spraw medycznych. Zapisany w konstytucji a obowiązujący w Kolorado system koronerski był przestarzały, ale można było wnieść do niego jakieś poprawki. Nie zawierał zastrzeżeń, żeby wybrany drogą głosowania koroner w każdym okręgu stanu Kolorado musi być patologiem sądowym, psychologiem, internistą lub choćby człowiekiem rozsądnym czy inteligentnym. W istocie rzeczy jedynymi wymogami wobec wysokiej rangi obieralnego urzędnika państwowego we wszelkiego rodzaju służbach były: możliwie młody wiek, miejsce zamieszkania w tymże okręgu, wystarczająca liczba oddanych na niego głosów. W ciągu ostatnich paru łat mieszkańcy Boulder demonstrowali wysuwając żądania, by wybierano na to stanowisko patologa sądowego, dzięki czemu mamy teraz profesjonalnego koronera oraz sprawnie działający urząd. Mężczyzna, z którym Purdy chciał mnie poznać, był głównym śledczym do spraw medycznych, drugą osobą w urzędzie koronerskim okręgu Boulder. Sprawował pieczę nad administracją urzędu i między innymi był odpowiedzialny za pracą trzech medycznych zespołów śledczych działających na terenie, gdzie znaleziono zwłoki. Scott Truscott powitał nas w drzwiach swojego niewielkiego, przyjemnie urządzonego gabinetu. Miał na sobie luźne brązowe spodnie i ładny pulower, a pod spodem białą koszulę i krawat. Jego włosy były jasne i gęste. Przypominałem sobie mgliście, że widziałem go tuż po strzelaninie w gabinecie Diane Estavez. Pochylał się nad ciałem Claire Draper. Purdy od razu przystąpił do rzeczy. – Doktor Alan Gregory, Scott Truscott. Mówiłem ci o nim, Scott. On w pojedynkę odwali tu tyle roboty, jak nikt inny dotąd. – Miło mi pana poznać – powiedziałem wyciągając rękę. Głos, jaki się ze mnie wydobył, niczym nie przypominał mojego; zator w zatokach zaciążył bardziej na spółgłoskach niż na samogłoskach. Scott Truscott rzucił okiem na chusteczkę w mojej lewej ręce, na czerwony nos, zasnute
mgłą oczy i powiedział: – Darujmy sobie uścisk dłoni. – Rozsądna propozycja – odparłem. – Coś takiego jest w powietrzu – powiedział cofając się o krok. – Wiadomo, że większość wirusów dostaje się do organizmu przez dotyk. Skinąłem głową myśląc w duchu: „To po prostu zwykłe zaziębienie, Scott, nie żadne HIV i otwarta rana”. Purdy usiadł na brzegu biurka. – Scottowi brakuje dwóch śledczych. Co? Jeden się zwolnił? Drugiemu umarł ktoś w rodzinie? Coś takiego. Wracając do rzeczy. Mówię mu, że mam takiego psychologa, któremu praktyka się kurczy, nie z jego winy oczywiście, i który chętnie by sobie dorobił na boku. Mówię, że wiesz, jak rozmawiać z ludźmi, co z nich wydobyć. Jakieś podejrzane samobójstwa – kto lepiej odtworzy przeżycia samobójcy niż psycholog. Mówię mu naturalnie, że jesteś aż nazbyt dociekliwy, wścibski, a to się liczy. No i jeszcze, że najlepiej w mieście potrafisz wyławiać informacje. Jedną już mu zawdzięczasz. Purdy obrócił się ku mnie. Z mojej twarzy odczytał zapewne konsternację z powodu jego płomiennej mowy na moją cześć. – Scott powiedział, że chętnie się z tobą spotka i przemyśli tę kwestię. Oczekiwał jakieś reakcji z mojej strony. Nic. Wobec tego ponownie skupił uwagę na Scotcie. – No, bracie, jakie jest twoje zdanie? Scott spojrzał na mnie wymownie i – wobec faktu, że wycierałem właśnie nos – z wyraźnym niesmakiem. – Co pana skłoniło do podjęcia takiej decyzji? Jeden Bóg wie. Zupełnie jakbym miał do wyboru: albo ta praca, albo rzucę się pod samochód. – No cóż, tak jak powiedział detektyw, mam sporo czasu. Ponadto lubię wyzwania. I wygląda to interesująco. – Westchnąłem; osiągnąłem właśnie szczyty elokwencji w całej mojej praktyce rozmów z ludźmi. Sięgnąłem po jeszcze jedną chusteczkę i dmuchnąłem w nią. Żaden efekt poza tym, że odetkały mi się przewody słuchowe. Scott Truscott otworzył leżącą na biurku teczkę i przez moment studiował jej zawartość. – Ma pan doktorat, prawda? Skinąłem głową. Mózg pęczniał mi w czaszce. – Zna się pan na medycynie ogólnej? W tej pracy medycyna odgrywa wielką rolę – wywiady, odczytywanie kart choroby i tak dalej. Pewna znajomość medycyny ogólnej jest tu rzeczą podstawową – koroner wymaga tego od wszystkich śledczych. – Najwidoczniej oczekiwał ode mnie informacji, że zawód lekarza nie jest mi obcy, a przecież trupom, szczególnie w stadium rozkładu, niepotrzebne są już żadne medyczne zabiegi. Uniosłem palec wskazujący, chcąc mu zakomunikować w ten sposób, że gdybym mógł
zapobiec nagłemu kichnięciu, otrzymałby ode mnie odpowiedź. Lecz na kichanie nie ma rady. Wycierając nos, zatrąbiłem arogancko. Gdybym był w lepszej formie, na pewno przeważyłoby u mnie uczucie upokorzenia. – Tak, mam gruntowne medyczne wykształcenie – powiedziałem w końcu. – Specjalizację internistyczną robiłem w Denver. Kiedy po otrzymaniu doktoratu pracowałem w Stowarzyszeniu Psychiatrycznym, przez cały rok udzielałem konsultacji z podstaw medycyny ogólnej. Tu, w naszym mieście też udzieliłem konsultacji paru internistom i urologom. Odczytywanie kart nie stanowi dla mnie problemu. Orientuję się prawie we wszystkich lekach. Jeśli idzie o wiedzę specjalistyczną to nie jestem gorszy od innych. Truscott popatrzył na mnie ze znacznie większym szacunkiem. – Hmmm – mruknął. – Czy będzie mi pan mógł poświęcić osiem do dziesięciu godzin tygodniowo, dopóki nie znajdę i nie przeszkolę nowych śledczych? Skinąłem głową zastanawiając się, dlaczego mam wrażenie, że mój mózg wydostał się nareszcie z czaszki. Wyglądało na to, że Scottem targają sprzeczne uczucia. – Nie mogę panu wiele zapłacić. Na pewno nie taką sumę, jakiej się pan spodziewa. – Czyli? Wymienił kwotę. – Powiedzmy sobie tak: obaj jesteśmy zadowoleni, że ja nie zabiegam o pieniądze. Purdy roześmiał się. – A więc ubiliśmy interes? – Chyba tak. – Na to wygląda – potwierdził Scott. – Proszę zadzwonić do mnie po południu, nie, lepiej jutro rano. Przygotuję dokumenty i omówimy szczegóły. – Zadzwoni na pewno, Scott – obiecał Purdy. Już w hallu powiedziałem Purdy’emu, że ten bufon był na początku okropny, ale potem zauważyłem zmianę w jego zachowaniu. Raptem przestał być sprzedawcą używanych samochodów. – Mnie naprawdę zależy, żebyś dostał tę pracę. Oczekuję od ciebie pomocy w sprawie wybuchu. Scott to dobry administrator, lecz jest dosyć ograniczony, wiesz, co mam na myśli. Nie byłem pewny, czy zaaprobuje kogoś takiego jak ty. Akurat dzisiaj wyglądałeś na faceta, którego należałoby zaciągnąć na detoksykację. W każdym razie lubię w tobie to – może nie tyle lubię, ile doceniam – że potrafisz zademonstrować pewną, że tak powiem, kreatywność w kwestii strategii śledczej. Tak sobie myślę, że przejmę od ciebie trochę twojego zapału i pokażemy mu klasę. – Zamilkł na chwilę i potrząsnął dużą głową, jakby dochodził do siebie po lekkim zamroczeniu. – Na dobrą sprawę to nie wiem, do licha, czy rzeczywiście nadajesz się do tej roboty. Reszta dnia nie była lepsza. Zużyte chusteczki przewyższały liczbę moich pacjentów. A po
pracy popełniłem błąd, odwiedzając w poszukiwaniu odrobiny serdeczności moich sąsiadów. – Jadłeś dzisiaj lunch z panią prokurator, kowboju? – Co takiego? – Wirus osłabił ci widocznie słuch. – Doktor Adrienne wzdrygnęła się z ironicznym niesmakiem. – Taaak się cieszę, że nie stykam się na ogół z tym lepkim, obrzydliwym konaniem. Flegma, smarki, coś zielonego, jakiś zapleśniały roztwór cieknie im z ust. Ohyda. – Wiele ludzi umiera i w twojej dziedzinie. – Nic nie rozumiesz. Nikt nie ma pojęcia o urologii; uwaga, możesz się czegoś nauczyć. Ludzie idą do internisty albo lekarza rodzinnego, kiedy za często siusiają. Również tacy, którzy rzygają albo srają, albo, co nie daj Boże, rzygają i srają jednocześnie. – Przygryzła wargi. – Natomiast ci, którzy przychodzą do mnie, sikają za mało. Wkraczam ja, po czym najzwyczajniej w świecie wracają do prywatności swoich sypialni, łazienek; niebawem jednak wszystko zaczyna się od początku. Z wyjątkiem nielicznych sytuacji śmiało można powiedzieć, że urologia jest jak doskonale zaprogramowaną częścią wszechświata. Ludzie przychodzą do mnie, kiedy zatyka im się instalacja wodno-kanalizacyjna lub kiedy ta instalacja wymaga drobnych napraw. Ty natomiast masz do czynienia z cuchnącym gównem, jak wychodek w Woodstock. Taki jest również los internistów. Miałem tego serdecznie dość. – Jadłaś lunch z Lauren? – zapytałem. Obie panie lubiły się, ale z umiarem. Nie były przyjaciółkami. – Tak. I rozmawiałyśmy głównie o tobie. – Uśmiechnęła się w sposób świadczący o tym, że w jej słowach był cień prawdy. Ukłon w moją stronę. – Naprawdę? – Naprawdę. – Proszę cię, Adrienne, ledwo żyję. Nie w głowie mi żarty, nie dorównuję ci zresztą dowcipem. Masz mi coś do powiedzenia? Krzątała się po kuchni szykując kolację – otwierała i zamykała szafki, grzebała w lodówce. – Zaczęło się od tego, że pani prokurator zaprosiła mnie na roboczy lunch. Przed paroma tygodniami miałam właśnie dyżur w pogotowiu, gdy zgłosiła się do szpitala ofiara gwałtu. Cała w strzępach. Ten sukinsyn musiał ją dobrze przerobić. Nie mogli założyć cewnika. Wezwali mnie, żebym dokonała cudu. I dokonałam. Twoja przyjaciółka jest prokuratorem. Chciała porozmawiać, więc zaprosiła mnie na lunch. Omówiłyśmy tę sprawę. Niewiele miałam uwag. Zanim dotarłam do szpitala, byli już tam lekarze medycyny sądowej, zrobili swoje. Powiedziałam pani prokurator, co moim zdaniem skurczybyk zrobił temu dzieciakowi, jak doprowadził ją do takiego stanu. Wzięła ode mnie notatki, kiwnęła głową i wtedy zapytała, czy dobrze znam Merideth. Mówiąc to, Adrienne próbowała przybrać minę łagodnej owieczki, ale jej usiłowania spełzły na niczym. Więcej miała w sobie z wilka niż z owcy.
Zadzwonił telefon i Adrienne przemknęła przez pokój, żeby odebrać. Słuchała w milczeniu jakieś dziesięć minut, kiwając głową z wyraźnym zniecierpliwieniem. Ręką, w której nie trzymała słuchawki, wykonała kilka kolistych ruchów. – Dobrze – powiedziała. – Zmień antybiotyki, podaj jej cipro 500, jedną tabletkę teraz, nie o dziewiątej wieczorem, razem z innymi lekami. Teraz. Dobrze? W porządku. – Jeszcze chwilę słuchała. – Świetnie, doskonale. Daj jej trochę restorilu. Hm, no dobrze. Może będziemy mogli trochę odpocząć. – Znowu słuchała. – Tak, nie ma sprawy. – Jeszcze parę ruchów dłonią, jak gdyby ponaglała pielęgniarkę, by zmierzała do końca. – Tak, jutro. Dzięki. – Odłożyła słuchawkę. Adrienne wróciła bez pardonu do tematu mojego romantycznego trójkąta. – A więc mnie i Lauren połączyło coś w rodzaju więzi. Ty byłeś tym, który tę więź splótł. Głównie chciała się dowiedzieć czegoś o Merideth. Czy naprawdę – Boże, jak ja nie cierpię tego, co lata osiemdziesiąte zrobiły z naszym językiem, te sformułowania – „jest z tobą”, „żyjesz z nią”, „lecisz na nią”, „śpicie razem”... Myślę sobie czasami, że wezmę parę lekcji i będę mówiła do ludzi po francusku. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby Francuzi dali zgodę na takie kaleczenie języka. Mają policję językową, prawda? Na przykład takie słowo jak „gliniarz”. – Ni stąd, ni zowąd Adrienne zaczęła mówić jak Jeny Lewis naśladujący Maurice’a Chevaliera. – Przykro mi, madame, ale pani sprośne skłonności warte są zaledwie sto franków. Chciało mi się wyć. – I co jej powiedziałaś? – zapytałem sepleniąc. Przez te cholerne zatoki miałem zatkany nos. Dała sobie spokój z francuszczyzną i zamierzając widocznie zirytować mnie jeszcze bardziej, zaczęła z kolei naśladować brzmienie mojego głosu. – Powiedziałam, że Merideth jest moją przyjaciółką i że do niej tęsknię. No i że jest księżniczką. To, że nie umiesz sobie radzić z kobietami, bardzo jest jej na rękę. Powiedziałam tyle, ile wypadało mi powiedzieć – że moim zdaniem pragniesz intymności, ale nie umiesz sobie z nią poradzić. Swoiste odchylenie zawodowe. Nie muszę ci naturalnie uświadamiać, że byłam na tyle szlachetna, by tylko tak to określić. Powiedziałam też, że w głębi duszy najbardziej lubisz intymność urozmaiconą. – A co lubi Merideth? – Ona woli intymność skondensowaną. – Uśmiechnęła się i zapytała, czy nie potrzebuję antybiotyków. – Myślałem, że to wirus. – Wirus. Mówiąc precyzyjnie, adenowirus, o ile moje koleżanki od chorób infekcyjnych są na bieżąco. – Więc żadne antybiotyki mi nie pomogą. – Zgadza się. – To dlaczego mi je proponujesz? – Czasami zalecam to, co działa. A czasem tylko się o to staram.
Peter wyszedł ze swojego warsztatu. Niósł ramę do obrazu, którą postawił w kącie pokoju. Pocałował Adrienne, dotknął czułym gestem przez sweter jej lewej piersi, wyjął z lodówki piwo, jedną puszkę wręczył mnie i poszedł, jak się domyślałem, do łazienki, by spłukać z siebie trociny i kurz. Otworzyłem puszkę i nawiązałem do poprzedniej rozmowy: – Adrienne, kochanie, usiłujesz mi coś wytłumaczyć, a ja nic między wierszami nie mogę odczytać. Co chcesz mi powiedzieć? Popatrzyła na mnie wymownie i podeszła do zlewozmywaka, by umyć ręce. Wycierając je, powiedziała: – Merideth nigdy nie była taka, jaką chciałbyś, żeby była. Zawsze traktowałeś ją całkiem zwyczajnie, tak jak pedałowanie na tym twoim cholernym rowerze. Jeśli idzie o Lauren, to też wątpię, czy jest taka, jakiej byś sobie życzył. Ale z niewiadomych powodów nie dążysz do żadnej zmiany. – A jakiej bym sobie życzył? – Mój drogi, ja widzę pewne symptomy. Ale nie dysponuję aparatem rentgenowskim. Powstrzymam się od diagnozy. Zresztą sam już na pewno wiesz, jaka cię trawi choroba. Starałem się za wszelką cenę zrozumieć jej wywody. – Nawiasem mówiąc – powiedziała – ja i Gepetto jesteśmy w ciąży. Głównie ja. Dzieciak w moim łonie nazywa się Pinokio.
18 Po nocy, tonącej w morzu histaminy, nastał dzień, w którym o dziesiątej rano miałem spotkanie w cztery oczy ze Scottem Truscottem. Purdy, niczym instruktor lotnictwa, twierdził stanowczo, że jeszcze za wcześnie, by jego kursant odbył samodzielny lot, ale przeciwstawiłem mu się – albo pójdę sam, albo nie pójdę w ogóle. Tym razem Scott nie miał obiekcji. Uścisnął moją dłoń i w dodatku okazał mi bezmiar życzliwości – po drugiej stronie biurka czekał na mnie kubek z herbatą ziołową. Zapytał mnie, czy czuję się już lepiej. – Tak, dziękuję – skłamałem. Upił łyk herbaty: – Zna pan dobrze Sama Purdy’ego? – Nie, nie za bardzo – odparłem. – To dobry policjant. Przestrzega przepisów. Przez całe lata był lojalny wobec tej instytucji, w kontaktach ze wszystkimi moimi śledczymi zachowywał się profesjonalnie, brał udział w analizowaniu danych – jest w tym najlepszy. A kiedy musiał powiedzieć moim ludziom coś przykrego, robił to tak, żeby ich nie urazić. – Zamilkł, łyknął herbaty i dodał: – Sporo mu zawdzięczam. – Rozumiem. – Zgodziłem się na spotkanie z panem, bo pomyślałem sobie, że jest szansa, by tanim kosztem odwdzięczyć się Samowi. Przekonam się o braku pańskich kwalifikacji, a potem powiem mu, że nie nadaje się pan do tej pracy, nawet na jakiś czas. Lecz przy pańskiej wiedzy i doświadczeniu może się okazać, że jest mi pan jednak pomocny. – Uśmiechnął się po raz pierwszy. – Zatem idąc tym torem, spłacam dług, ale kto wie, może i tak się zdarzyć, że zatrudniwszy pana, zaciągam następny u tego wielkiego kowboja i że kiedyś znowu będę musiał go spłacić. – Postaram się, żeby pański dług stale się powiększał. – Nie wątpię. Wiem, że zależało mu na tym, by wziął pan udział w śledztwie dotyczącym tego śmiertelnego wypadku podczas eksplozji domu. Decyzja nie była łatwa. Śledczy, który w ubiegłym tygodniu zwolnił się z pracy, prowadził tę sprawę i właściwie ją sobie odpuścił. Mam zamiar poświęcić parę godzin na przejrzenie jego dokumentów i wtedy się zorientuję, czy coś z nich skorzystamy. – Pan jest szefem – powiedziałem, nie mając zielonego pojęcia, jak należy postępować z szefami. – Proszę to sobie utrwalić w pamięci. – Szczególnie wtedy, gdy Sam Purdy będzie pana namawiał do częściowej amnezji. – Przerzucił kilka leżących na biurku teczek i wręczył mi jedną
z nich. – Pierwsza pana sprawa. Zacząłem czytać, a on mówił dalej: – Mamy tu sprawę dwuipółrocznego dziecka zmarłego na zakażenie krwi. Stało się to w szpitalu w Denver, ale dzieciak pochodził z okręgu Boulder, a więc jest nasz. Śmierć nastąpiła przed sześcioma dniami. Autopsję przeprowadził koroner z Boulder. Nasz szef. Jego raport znajduje się w środku. – Sięgnął do teczki i przerzucił kilka kartek. Wyniki badań autopsyjnych leżały przede mną. Stuknął palcem w ostatnią stronę. – Rodzaj śmierci nieustalony. Przeczytałem pobieżnie dokument i niewiele z niego zrozumiałem. Według mnie autor raportu opisał dziecko, które z jakiejś przyczyny straciło odporność i uległo ogólnemu zakażeniu. Mętne szczegóły mojej pierwszej sprawy sprawiły, że zaczęło we mnie narastać zwątpienie. Jeśli doświadczony patolog medycyny sądowej wraz z całym gronem lekarzy w wielkim okręgowym szpitalu dziecięcym nie potrafią sprecyzować rodzaju śmierci, to naprawdę nie wiem, na co ja mógłbym się przydać. – Na rodziców nie ma co liczyć – ciągnął Scott Truscott. – Ojciec wpadł w szał, matka jest w stanie całkowitego odrętwienia, jak zombie. – Jaka w tym moja rola, Scott? – Twója rola, nasza rola, wynika z tego oto pisma. Wczoraj dostarczył je posłaniec. – Wręczył mi wydruk komputerowy ze szpitala. – To jest właśnie rezultat badań, czyli autopsji. Spójrz na te symbole w kółkach. Mogłem powiedzieć jedno – wskaźniki przekraczały wszelkie normy. – Faktycznie – powiedziałem – są nieprawidłowe. Ale niestety niewiele mi mówią. – Te liczby, jak dowiedziałem się od lekarzy, oznaczają, że krew, szpik kostny i wszelkie tkanki tego chłopczyka zaatakowane zostały przez bakterie, które wykryto w jednej tylko substancji. Zamilkł. Po chwili dokończył: – Wykryto je w ludzkim kale. – Chłopczyk jadł własny kał? – Niezwykłe u dziecka, ale zdarzają się takie wypadki. Wynika to, jak się powszechnie uważa, z problemów natury psychicznej. Teraz już wiedziałem, jaka jest tutaj moja rola. Scott podsunął mi pod nos pismo ze szpitala. – Nie, on nie jadł własnego kału. Specjaliści podejrzewają, że ktoś wprowadził do krwi dziecka skażoną kałem substancję. Przypomniałem sobie zawartą w dokumentach hipotezę Scotta na temat zaburzeń psychopatologicznych, opracowanych teoretycznie, a występujących tak rzadko, że większość klinicystów nawet się z nimi nie zetknęła. Ja również nie. – Münchausen perprocura – powiedziałem. Skinął głową.
– Matka? – Zazwyczaj. – Zetknąłeś się z tym kiedyś? – Nie. A ty? – Z Münchausenem tak, parokrotnie. Ale nie z osobą, która celowo doprowadza swoje dziecko do choroby. Nigdy. – W tej konkretnej sprawie nie chodzi o doprowadzenie dziecka do choroby. Wszystko wskazuje na to, że dążono do jego śmierci. – O Boże. – Dziś policja otrzyma nakaz i przeprowadzi rewizję w ich domu. Idź z nimi, poznasz rodziców. Poszedłbym z tobą, na ale mam konferencję w sprawie budżetu okręgu, na której muszę być. – Zamilkł i obdarował mnie uśmiechem. – Witam w biurze koronera, doktorze Gregory. – Dziękuję. – To było wszystko, co z siebie wydusiłem. Scott sięgnął do szuflady i wręczył mi laminowaną kartę identyfikacyjną: konsultant w biurze koronera okręgu Boulder. Zasugerował, że powinienem skontaktować się z detektywem zajmującym się tą sprawą w departamencie policji, by skoordynować działania. Życzył mi powodzenia. Przypomniał na koniec, że jestem konsultantem, a nie agentem-ochotnikiem. Nie musiał dodawać, że zatrudnia mnie na okres próbny. Obydwaj wiedzieliśmy o tym doskonale. Detektyw Georgie Montoya zrelacjonował mi treść rozmów telefonicznych ze wszystkimi związanymi z tą sprawą osobami w denverskim szpitalu. Historia zmarłego chłopca była długa i skomplikowana. Potwierdzała w całej rozciągłości złe intencje rodziców. Dziecko tak długo chorowało na tyle różnych chorób, że do żyły na piersi wprowadzono mu na stałe cewnik, by zaoszczędzić chłopcu bólu ciągłego wkłuwania. Tego ranka Montoya był w hospicjum, gdzie matka chłopca pracowała jako wolontariuszka. Powiedziano mu, że odkąd została zatrudniona, często zdarzały się drobne kradzieże. Ginęły głównie leki do iniekcji. Moja praktyka psychoterapeuty była dla mnie najważniejsza, choć teraz pojawiły się również inne obowiązki. Około południa miałem umówioną wizytę z czterema pacjentami. Przyjąłem ich, po czym wyruszyłem do północnej części miasta. Moim celem był cedrowy dom w wiejskim stylu. Stał na środku podmywanej przez wodę kotliny, a jego lokalizacja świadczyła o tym, że wzniesiono go po to, by składać w nim ofiary bogom czuwającym nad wiosennymi opadami i strzegącym przed powodzią. Zaparkowałem samochód na poboczu, w pewnej odległości od budynku, i czekałem na Georgie Montoyę, rozkoszując się po raz pierwszy od paru dni swobodnym przepływem powietrza przez moje drogi oddechowe.
Nadjechała policja i wszedłem do domu razem z gliniarzami. Spędziłem prawie godzinę na rozmowie z rodzicami dziecka i nic z tego nie wynikło. Matka była tak zbolała, że zupełnie odjęło jej mowę. Ojciec, zszokowany obecnością policji, był wyraźnie zbity z tropu – prawie jak ja. – Dlaczego to wszystko tak się ciągnie? – zapytał. I zwracając się do mnie: – Chcę pochować mojego syna i żyć dalej. – Wyglądało na to, że mówi szczerze. Jedyne wytłumaczenie, które jego zdaniem miało sens, to to, że szpital coś pokręcił. Przyszła kolej na rozmowę z matką. Usiadła na dębowym kapitańskim krześle obok kuchennego stołu. Ja – naprzeciwko niej. Czekałem w milczeniu. – Co pan chce wiedzieć? – zapytała. Milczałem w dalszym ciągu. Chciałem ją zmusić, by spojrzała na mnie. W końcu głosem pełnym współczucia zadałem pytanie: – Pani nie chciała, by syn umarł, prawda? Nie wchodziło to w ogóle w grę, czy tak? Lubiła pani, gdy podczas jego choroby ludzie tak miło się do pani odnosili. Poświęcali państwu tyle uwagi. Siedziała nieruchomo, ani jeden mięsień nie drgnął na jej twarzy. – Po co to pani robiła? – powiedziałem łagodnie, ze smutkiem. Czyżby skinęła głową? – Nie wiedziała pani, że od tego można umrzeć, prawda? Nie zmieniła pozycji. Tyle że rozchyliła usta. – Jak to było na początku? Wirusy? Zwykłe zaziębienia? I uwielbiała pani, że ludzie okazują pani tyle zainteresowania? – Otworzyłem teczkę, którą ze sobą przyniosłem i udałem, że przeglądam zawarte w niej dokumenty. – Zgodnie z zapisem cierpiał na chroniczne zapalenie ucha. Podawała mu pani antybiotyki? A może wyrzucała je pani? Wylewała do zlewu? Po parę łyżeczek do herbaty. Nikt nie zauważył. Wypuściła z płuc powietrze. Zląkłem się, że zabraknie jej tchu. Wzięła głęboki wdech i poprosiła, żebym nic nie mówił jej mężowi. Wkrótce jednak – za szybko, pomyślałem – wzięła się w garść i spojrzała na mnie z jadowitą wściekłością. – Proszę o adwokata. Uznałem, że nadszedł czas, by przekazać całą rzecz w ręce profesjonalistów. Poprosiłem męża, by posiedział chwilę z żoną, i rozejrzałem się za Georgiem Montoyą. Oświadczyłem mu, że może już spełnić swój obowiązek – poinformować kobietę o przysługujących jej prawach. Spędziłem jeszcze pół godziny ze zdumionym obrotem spraw ojcem chłopca, podałem mu nazwiska dobrych terapeutów, którzy pomogą zarówno jemu, jak i jego żonie, pojechałem do domu, zatelefonowałem do szefa, zdałem mu sprawozdanie z przebiegu wypadków, zjadłem jabłko i zasnąłem. Obudziłem się dopiero po czternastu godzinach. Moja nowa praca zapowiadała się wspaniale.
19 Nazajutrz rano Scott Truscott zapoznał mnie z przykrą stroną służby publicznej, to znaczy z papierkową robotą. Nie omieszkał mi powiedzieć, że dobrze się spisałem w sprawie „Münchausen per procura” i w nagrodę wręczył mi teczkę Lawrence’a Templetona. Na koniec z uśmiechem napomknął, że ten protokół będzie dobrą okazją do przedstawienia w departamencie policji mojej kandydatury na oficera śledczego. Jakbym miał w ogóle coś do powiedzenia w tej kwestii. Zadzwoniłem do Sama Purdy’ego. Słyszał już o moim wczorajszym wyczynie, zaś fakt, że Scott Truscott zlecił mi podjęcie działań w sprawie śmierci Larry’ego Templetona, wstrząsnął nim do głębi. Zaproponował mi drugie śniadanie u Dofsa żeby omówić naszą przyszłą współpracę. Purdy, jak zauważyłem, lubił śniadania. Przepadał za tłuszczami nasyconymi – zamawiał jajka, kiełbasę, biszkopty, ponieważ poziom cholesterolu miał w normie. Ja wolałem poprzestać na teksańskim grejpfrucie. Oświadczyłem za to Purdy’emu, że cieszy mnie jego wilczy apetyt. Był chyba dobrze znany w „Dofs Diner”. Przypuszczam, że był dobrze znany w każdej serwującej śniadania restauracji w mieście. „Dofs” to lokal dość skromny, bez specjalnych aspiracji. Około dwudziestu stolików stało po nawietrznej stronie starej stacji benzynowej na zachodnim krańcu Peari Street. Goście, najwyraźniej stali bywalcy, pili z kubków i jedli na talerzach, które pochodziły z darowizny na rzecz Goodwilla, która prawdopodobnie miała miejsce na długo przed wynalezieniem tranzystora. Kelnerka stała wyczekująco przy naszym stoliku, choć zamówiłem tylko pół grejpfruta i kawę. Była lekko zakłopotana – takie potrawy nie były specjalnością restauracji. Kiedy do niej dotarło, że grejpfrut i kawa są jedynymi składnikami mojego śniadania, popatrzyła z sympatią na Sama Purdy’ego, zastanawiając się widocznie, czy on zdaje sobie sprawę, w jakim towarzystwie będzie spożywać posiłek. Pokaźna ilość zamówionych przez niego potraw poprawiła jej humor. Radosna, powędrowała do kuchni. – Wiemy o eksplozji właściwie tylko tyle, ile podawała prasa, no, może trochę więcej – powiedział Purdy, gdy już wymieszał jajecznicę ze stertą płatków owsianych. – Ciągle się sprzeczają czy powodem wybuchu był ten czy inny gaz, czy można go było wyczuć czy nie, a może chodziło o zwykłe zawalenie się konstrukcji albo przypadkowe ulatnianie się gazu z przewodów. Co do mnie, wspomniałem ci o tym wczoraj rano, to nie jestem przekonany, czy nie kryje się za tym jakieś draństwo. Autopsja wykazała, że facet umarł wskutek silnego urazu – wybuch spowodował u niego wstrząs mózgu sufit się zawalił i zabił go. To jest hipotetyczna przyczyna śmierci. Rodzaj śmierci to całkiem inna sprawa. – Scott mówił mi już coś na ten temat. Załóżmy, że nie pojąłem. Wytłumacz mi, na czym
polega różnica. – Powinieneś się w tym orientować, najwyższy czas. – Dał znak kelnerce, żeby nalała mu kawy. – Przyczynę śmierci określa lekarz, prawie zawsze na podstawie autopsji. Nawet jeśli nastąpił znaczny rozkład ciała, to ludzie, dla których pracujesz, są w stanie ją znaleźć. Natomiast rodzaj śmierci – to pytanie „dlaczego”, nie, „jak”. – Zjawiła się kelnerka z dzbankiem kawy i napełniła mu kubek. Gdy zwróciła ku mnie pytający wzrok, skinąłem potakująco głową. – Jeśli kula trafi faceta w serce, to jako przyczynę śmierci podaje się: „rana od postrzału w klatkę piersiową”. To znaczy, jak umarł. Rodzaj śmierci to może być zabójstwo lub wypadek, lub samobójstwo, w zależności od tego, kto wycelował broń i jaką miał motywację do naciśnięcia spustu. To oznacza, dlaczego umarł. Nasza praca w sprawie Templetona – moja i twoja – polega na tym, by wykryć rodzaj śmierci. Mamy do czynienia z mnóstwem znaków zapytania, znacznie ich więcej, niż przy określeniu przyczyny. Powinienem ci także powiedzieć, że ta sprawa nie jest problemem najwyższej wagi, i dlatego Scott bez mrugnięcia okiem przydzielił ją tobie, absolutnemu nowicjuszowi. – Też się nad tym zastanawiałem – wtrąciłem. Purdy dał znać kelnerce, że chciałby więcej kawy. – Słucham? – Zwróciłeś się do mnie o pomoc. Powiedziałeś mi wtedy, że zamierzasz wciągnąć mnie do tej sprawy, bo twoi szefowie nie chcą, żebyś tracił na nią swój cenny czas. Czekałem chwilę, aż Purdy coś powie na ten temat. Na próżno. Ciągnął poprzedni wątek. – Departament policji kieruje się taką oto zasadą: śmierć w wyniku eksplozji rozpatruje się w zależności od końcowego raportu ATF, którego nigdy nie należy się spodziewać szybciej niż po kilku miesiącach. – Co to jest ATF? – Federalni, Ministerstwo Skarbu. Alkohol, tytoń, broń palna. Razem z FBI prowadzą śledztwa w sprawach dotyczących wybuchów i podkładania bomb. Szczególnie wtedy, kiedy zmarły był pracownikiem wydziału specjalnego Ministerstwa Energetyki, który to wydział produkuje głowice nuklearne. – Zapalniki – wtrąciłem. – Ich wytwarzanie przerwano. – Możliwe. – A federalni? Też działają wolno? – W sądowym żargonie „wolno” oznacza koniec tygodnia. Nie. Ci faceci przypominają raczej paleontologów. – Czy nie ma zastępcy prokuratora okręgowego, któremu podlegają takie sprawy? – zapytałem. – Owszem, jest. Przynajmniej był. Elliot Bellhaven. Musisz go znać, bo kręcił się koło pani Crowder. – Tak, znam Elliota. Wygląda na bystrego faceta.
– Bo jest. – W jego głosie pojawiła się smętna nuta. – No i? – No i nic. Wydaje mu się, że zrobił już to, co do niego należało. Wmówił sobie i wielu innym ludziom, że nie mamy do czynienia z żadną aferą kryminalną. Zapytałem, dlaczego nie zainteresował go fakt, że dwoje świadków ławy przysięgłych umiera w ciągu dwudziestu czterech godzin. A on mi na to: „Zdarzają się takie rzeczy. Sam. Nawet na twojej zmianie zdarzają się takie rzeczy”. Wracając do pytania – tak, zastępca prokuratora okręgowego ma w swojej gestii tę sprawę, ale nie uważa, by była podstawa do wszczęcia śledztwa. Moi przełożeni myślą podobnie. Może i mają rację, Bóg jeden wie. Oto, w co wdepnęliśmy, panie konsultancie koronera. Moje zadanie polega na wyjaśnieniu sprawy, przedstawieniu jej panu Bellhavenowi i przekonaniu go, że mamy podstawę, by wnieść oskarżenie. Niestety z jakichś powodów nikt w jego biurze ani nikt w moim departamencie sobie tego nie życzy. A twoje – na tym, żebyś znalazł sposób na przekonanie Scotta Truscotta oraz koronera, by sprawę Templetona przełożyli z teczki „do załatwienia” do teczki „pilne”, choć prawdę mówiąc nie wierzę, że ci się to uda. Powiedzmy, że dopisze ci szczęście i wynajdziesz coś, na podstawie czego koroner stwierdzi, że eksplozja domu była morderstwem – wtedy ja się włączam. – Od czego powinienem zacząć? – Od rodziny. Ma motywację. Lany Templeton pozostawił żonę i dwójkę dzieci. Żona pracuje dorywczo; będzie miała problemy finansowe. Polisa ubezpieczeniowa wyklucza samobójstwo, więc nie wypłacą jej odszkodowania. Bardzo im będzie na rękę ustalenie rodzaju śmierci przez koronera. Wówczas otrzymają sporą kwotę i jakoś się urządzą. Dlatego sądzę, że ci pomogą. Zacznij od nich. Skinąłem głową. – Jakie stanowisko zajmie ława przysięgłych, przed którą denat miał zeznawać? – Nie potrafię ci odpowiedzieć – odparł Sam Purdy. – Przedtem to śledztwo było ukochanym dzieckiem Elliota Bellhavena, ale lada dzień przejmie je od niego prokurator do spraw specjalnych. Podobno obawiają się kłopotów proceduralnych w związku ze śmiercią Lany’ego Templetona i Claire Draper. Ale nie dzielą się ze mną swoją strategią. Kto wie, może natkniesz się na coś, co nada tempo całej sprawie. – Nie mam nawet pojęcia, na czym to „coś” mogłoby polegać. – Odchylił się na oparcie krzesła i patrzył na mnie w sposób, który określiłbym jako „profesjonalną zadumę”. – Cały urok sprawy polega na tym, że nie musisz wiedzieć, czego szukasz. Zawikłana procedura to podstawa techniki dochodzeniowej. Harujesz, aż potkniesz się i padniesz na twarz. Wtedy się obejrzysz i przekonasz, o co się potknąłeś. I tak w kółko. Usiadł wygodniej. – A ty wciąż węszysz i węszysz, prawda, Sam? Spojrzał na mnie ciepło, poprosił kelnerkę o rachunek i uśmiechnął się do niej.
Elaine Casselman wkroczyła do mojego gabinetu na nieprawdopodobnie wysokich obcasach punktualnie o pierwszej. Była dzisiaj co najmniej dwanaście centymetrów wyższa ode mnie, i wyglądało na to, że jest zadowolona z tej niewątpliwej przewagi. Oznajmiła mi, że ława przysięgłych ma przerwę, nie wiadomo, jak długą, więc czy nie mógłbym przełożyć terminu jej wizyty, aż sytuacja się wyjaśni. Przez parę minut ustalaliśmy datę. Okręg Boulder rzadko zwołuje ławę przysięgłych, gdyż większość aktów oskarżenia przekazywana jest bezpośrednio do biura prokuratora okręgowego. W obecności przysięgłych odbywają się zazwyczaj procesy o charakterze politycznym. Członkowie ławy, w której uczestniczyła Elaine, wiedzieli, jak szeroki zasięg ma sprawa, z oficjalnej relacji jednego z prokuratorów. Elaine czerpała chyba satysfakcję z faktu, że nie dzieli się ze mną tym, co wie. Powiedziała tylko, że zamieszany jest w to były dygnitarz z Boulder. Nie sprecyzowała, czy z miasta, czy z okręgu. I nie dowiedziałem się również, czy piastowany przez niego urząd obejmował swym zasięgiem miasto, okręg, stan, państwo. Stwierdziłem w duchu, że tą osobą mógł być równie dobrze nasz burmistrz, który niedawno podał się do dymisji, jak i sam były senator Gary Hart. Elaine wciąż widywała się z Maksem, który od ostatniej próby uduszenia jej, a miało to miejsce przed kilkoma tygodniami – zachowywał się grzecznie. Byłą przekonana, że mam wrogi stosunek do niego, że sprzeciwiam się jej szczęściu, zupełnie jak jej matka, i że „jeden drobny incydent” o niczym jeszcze nie świadczy. Nie można oceniać Maksa pod tym kątem. Pomyślałem o śmierci Claire Draper w gabinecie Diane i o ewentualnych konsekwencjach postępowania Elaine. Obym się mylił. Podejrzewałem, że dlatego jej wypowiedzi dotyczące śledztwa były tak mętne i ogólnikowe, że chciała, pobudziwszy moją ciekawość, wziąć odwet za niechęć, jaką przejawiałem wobec jej ukochanego. Tego wieczoru miałem zamiar wyjść z domu, wstąpić po Lauren i razem z nią pojechać do kina. Lynn Hughes nagrała się na sekretarkę, że ma dla mnie jakąś ważną i pilną wiadomość. Nerwowo szukałem w pamięci, kim mogła być ta Lynn. W końcu przypomniałem sobie i gdy wybierałem numer, jaki mi zostawiła, moja ciekawość sięgała zenitu; od czasu naszej jedynej sesji psychoterapeutycznej, w czasie której zwierzyła mi się z uprawiania seksu z leczącym ją terapeutą, wszelki słuch o niej zaginął. Nie miałem zresztą powodu, aby przypuszczać, że kiedyś znowu los mnie z nią zetknie. Odebrała telefon i wyczuwałem, że stara się ze wszystkich sił zapanować nad sobą. – Powiedział im pan, prawda? – Komu? Co? – No, tej cholernej państwowej komisji czy jak jej tam. O... wie pan, o czym. On się na pewno domyśli, że się wygadałam. Dlaczego? Dlaczego musiał im pan donieść? Czy wy wszyscy
odgrywacie rolę Pana Boga? Obiecał pan nic nie mówić. I co teraz będzie? Boże Święty! – Nikomu nic o pani nie powiedziałem. Jakby się uspokoiła. Po chwili stwierdziła przytłumionym głosem: – Nie wierzę panu. – Skąd to przypuszczenie, że on wie? – Przedtem... przedtem zawsze mi powtarzał, że inni – tacy jak pan – nie zrozumieją tego, co nas łączy. Że gdyby ktokolwiek wiedział, jak zupełnie byłam pozbawiona godności, mieliby mnie za nic. Dlatego nie mogłam nikomu o nas powiedzieć. Żadnej przyjaciółce, nikomu. Dziś po południu oświadczył, że jeśli się dowie, że zwierzyłam się komuś, to on wykorzysta pewne rzeczy, które powiedziałam mu o moim mężu. Mówił, że nas załatwi. – Co to za „rzeczy”? Zaśmiała się wysoko. – Przykro mi, skarbie. – Westchnęła. – Omyliłam się co do jednego z was. Błąd. I nie popełnię go więcej. Powiedzmy, że istnieją pewne sprawy, które zmuszają mnie do takiego stylu życia, którego nie chcę zaakceptować. – Chodzi o rozwód? – Z pewnych względów zakładałam, że mnie pan przejrzał. Ale to nieprawda. – Słyszałem, jak manipuluje zapalniczką i wciąga dym w płuca. – Mój mąż to głupiec. Przez lata zaliczał się do głupców wyższej klasy średniej. Ostatnio zmierza do pozycji głupców-bankrutów. Mogę ścierpieć bogatych głupców. Ale niespłukanych. Bardziej przejmuję się perspektywą biedy niż rozwodu, a mój terapeuta wie coś niecoś o tym, w jaki sposób można naruszyć moje bezpieczeństwo finansowe. – Jak on zagraża temu bezpieczeństwu? Nie bardzo rozumiem. – Nie jest pan, skarbie, na tyle zły, żeby to zrozumieć. Mój terapeuta – całkiem ładne określenie jego funkcji – a więc mój „terapeuta” i ja jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Należymy do kategorii biorców. Całkiem zwyczajnie. On jest teraz górą. Nie na długo. Odłożyła słuchawkę. Przed wyjściem do kina wziąłem prysznic, ogoliłem nogi i ubrałem się. Nie byłem pewien, jak Lauren będzie się zapatrywać na seks z mężczyzną który cierpi na infekcję górnych dróg oddechowych, wiedziałem natomiast, że nie będzie tolerować moich owłosionych nóg. Okazało się, że mamy sobie wiele do powiedzenia. W kinie nie byłoby po temu okazji. W łóżku też nie.
20 Zapukałem do drzwi. Otworzyła mi, musnęła ustami moje wargi i zaciągnęła do salonu, gdzie grała właśnie w bilard. Naliczyłem kolejnych dwanaście trafień, choć jedenasta bila zatrzymała się na samym brzeżku. Lauren wyglądała jak rozzłoszczona kotka. A ta jedenasta wciąż tkwiła bezczelnie na skraju bocznej łuzy. Schowała kij do pudła i zapytała mnie, na jaki film mam ochotę. – Na lekki, niewymagający myślenia. Łatwy w odbiorze. –Więc wchodzi w grę Arnold Schwarzenegger albo ten głupi z Goldie Hawn. – Biorąc pod uwagę moją nową pracę, to wolałbym taki film, w którym nikt nie umiera. Na przykład romantyczną komedię. Wzięła gazetę i przebiegła wzrokiem program kin. Energicznym gestem podała mi ją, wskazując na wielkie ogłoszenie o filmie wchodzącym właśnie na ekrany. – Nieźle się zapowiada – powiedziałem. – Pierwszy seans o ósmej. Mamy sporo czasu. Jadłeś coś? – Nie. A ty? – Zjadłam sałatkę. – Napijemy się gdzieś piwa. I chętnie bym coś przekąsił. – Oczywiście – zgodziła się, myśląc wyraźnie o czymś innym. Poszła holem w stronę sypialni, a ja chwyciłem kurtkę narciarską, którą zwykle nosiłem w czasie styczniowych mrozów. Wyszła z sypialni, wkładając długie czarne palto. Podszedłem, żeby jej pomóc. – Dzięki – powiedziała. – Zgodzisz się, żebym prowadziła? – Wtedy właśnie potknęła się, jak gdyby ktoś ją popchnął, w porę jednak chwyciła za krawędź stołu bilardowego. Wyraz jej twarzy ostrzegł mnie przed odezwaniem się. – Nic ci się nie stało? – zapytałem jednak. – W porządku. Miałam problem z równowagą. – Rozumiem. Może jednak ja usiądę za kierownicą. – W pozycji siedzącej nic mi nie grozi. Ja poprowadzę. Peugeot nie chciał zapalić. Rzuciła pod jego adresem jakieś obelgi i przegubem dłoni walnęła w kierownicę. Zapytała z westchnieniem: – Zależy ci na tym piwie? – Nie, wcale. Masz coś innego na myśli? – Tak. Zobaczysz. – W końcu uruchomiła auto. Wskazała reklamę peugeota ze strzałką na wschód od Arapahoe, mniej więcej w stronę mojego małego domu. Pojechaliśmy na plac, gdzie znajdowały się pawilony dealerów różnych marek. – Myślę o kupnie nowego wozu – szepnęła.
– Dlaczego szepczesz? – zapytałem cicho. – To przez mojego peugeota. Nawala, a ja się denerwuję. – Aha. Nie wiedziałem, jak powinienem się zachować obserwując zmagania Lauren z kolejnymi sprzedawcami. Czy jestem tu, by miała we mnie moralne wsparcie, czy też stanowię tylko audytorium, a może liczy na to, że odradzę jej transakcję. Nie miałem pojęcia, co robić. Godzina ósma nadeszła i minęła, a Lauren nie przestawała dyskutować z dealerami luksusowych aut. Nie zależało mi na filmie. Mało prawdopodobne, żeby ten, który wybraliśmy, dostarczył mi więcej rozrywki niż obserwacja zręcznych manewrów Lauren. Unikała zajęcia miejsca przy biurku, przy którym dealer finalizuje transakcję. Z każdym zaczynała rozmowę od pytania, czy auto ma poduszkę powietrzną również od strony pasażera. Jednego wręcz zaatakowała, że sprzedaje samochody w ogóle bez poduszki powietrznej. Winnym pawilonie zwróciła się do pracownika: – Postawmy sprawę jasno: czy jeśli chcę, żeby mój pasażer przeżył czołowe zderzenie, powinnam nabyć model ze skórzanymi siedzeniami? – Hm, jakby tu powiedzieć, wszystkie nasze modele mają znakomite zabezpieczenia dla pasażerów. – Ma pan na myśli pasy bezpieczeństwa? – zapytała. Skinął głową. Była coraz bardziej rozdrażniona. – Czy poduszki powietrzne mają jakiś związek ze skórzanymi siedzeniami? Czy poduszki zadziałają przy syntetykach? Był na tyle bystry, by wymigać się od odpowiedzi. – Zapytam inaczej: skoro nie stać mnie na skórzane siedzenia, to mój pasażer nie zasłużył sobie na dalsze życie, tak? Szliśmy krok za krokiem, kierując się do ostatniego już, znajdującego się trochę na uboczu pawilonu. Objąłem ją wpół i tak sobie wędrowaliśmy. – Bawi cię to, prawda? – zapytałem. – Trochę – uśmiechnęła się ciepło. – Nie jesteś na mnie zły z powodu tego filmu? – Nie. Tu lepiej się bawię. A poza tym nałykam się świeżego powietrza. Pojedziemy jeszcze kawałek? – Dobrze nam to zrobi – przyznała. Przekroczyliśmy Arapahoe, trzymając się za ręce, i szliśmy boczną uliczką w stronę odgrodzonej murem enklawy domów, udającej bogate osiedle wiejskiej Anglii. Wieczór był chłodny, ale do wytrzymania. Mniej więcej zero stopni. – Naprawdę chcesz kupić samochód? – zapytałem. – Tak. I chyba kupię. Ten peugeot dał mi się porządnie we znaki. Muszę mieć poduszki powietrzne i ABS-y. – Umiesz gadać z tymi facetami, ja tak nie potrafię. – Połowę zawodowego życia spędziłam z socjopatami. Ci tutaj to amatorzy w porównaniu z tamtymi. Przypomina mi się, co powiedział Mark Twain o radach pedagogicznych i idiotach.
– Co mianowicie? – Najpierw Bóg stworzył idiotów. Dla wprawy. Potem wymyślił rady pedagogiczne. A w tym konkretnym wypadku: Bóg najpierw stworzył sprzedawców samochodów. Dla wprawy. A potem socjopatów. Roześmiałem się. Zapytała o moją pracę w biurze koronera. Opowiedziałem jej o śmierci chłopczyka i współpracy z Purdym w sprawie Lany’ego Templetona. Gdy skończyłem stwierdziła, że zajmuje się sprawą „Münchausena per procura” i jej zdaniem matka będzie oskarżona o maltretowanie dziecka ze skutkiem śmiertelnym, natomiast z racji choroby psychicznej mogą ją uniewinnić. I ostrzegła mnie, żebym miał się na baczności. Powiedziała też, że nadstawiała karku, żeby w biurze zastępcy prokuratora okręgowego wzbudzić zainteresowanie sprawą wybuchu w domu Larry’ego Templetona. Zorientowała się, że istnieje jakaś polityczna presja, by nie zajmować się śmiercią Claire Draper i Templetona. Zapytałem ją, czy wie o czymś, co by mi pomogło w ustaleniu rodzaju śmierci Larry’ego. – Nie – odparła. Kusiło mnie, żeby jej uwierzyć. – Zakładam, że pewni ludzie nie byliby zadowoleni, gdybym odkrył, że to nie był wypadek. Milczała chwilę. – Sądzę również, że nie byliby zbyt wstrząśnięci, gdyby okazało się, że Larry popełnił samobójstwo. – Oni? – Oni to znaczy ktoś, kto ma ogromny wpływ na mojego szefa, Royala Petersona i jego obecnego ulubieńca Elliota Bellhavena. Obaj jednym głosem perswadują wszystkim w biurze, że to, co się wydarzyło, jest po prostu zrządzeniem losu. – Ale ty nie jesteś o tym przekonana? – Właściwe określenie. Nie jestem o tym przekonana. Zwykłe rzeczy zdarzają się zwykle. Wyjątkowe – wyjątkowo. Najłatwiejszym wytłumaczeniem tych dwóch śmierci jest uznanie ich za zbieg okoliczności. Maltretujący mężowie zabijają swoje żony. Nieszczelne przewody gazowe doprowadzają do wybuchu. Nikt nie ma żadnego, podkreślam, żadnego dowodu na to, że coś innego mogło wchodzie w grę. Nic wyjątkowego się nie zdarzyło – spojrzała na mnie pytająco. – I biorąc pod uwagę twoje olbrzymie doświadczenie w prowadzeniu śledztwa oraz niewątpliwą sprawność działania, naprawdę wątpię, czy uda ci się coś wynaleźć. W drodze powrotnej trzymała się z całych sił mojego ramienia. Czułem, że chwieje się na nogach i z moją pomocą stara się utrzymać równowagę. Przytulając się do mnie powiedziała, że w piątek leci do Nowego Jorku. – Po co? Westchnęła. – Na wydziale medycznym imienia Alberta Einsteina pracuje pewien lekarz, który
przeprowadza badania leku o nazwie copolymer I. Pierwsze próby wykazały, że jest ułamek nadziei na zmniejszenie objawów SM i złagodzenie jej skutków. Przygotowują się do rozpoczęcia drugiej fazy prób i chcę się dowiedzieć, czy mogłabym się im poddać. Jeden z moich dawnych profesorów na wydziale prawa, doktor medycyny, ma tam wykłady. Przeprowadził ze mną wywiad, czy się nadaję. Okazało się, że mam szansę. Na podstawie wszystkich innych informacji, jakie udało mi się uzyskać, sądzę, że odpowiadam wymaganym kryteriom. – Ale czy ten doktor zajmuje się pacjentami spoza stanu? Będzie miał utrudnioną obserwację. – Jeśli zatwierdzi mnie do prób nad cop-I, może przeniosę się tam na jakiś czas. Jeżeli te jego działania... jeśli to może spowolnić rozwój SM, to gra jest warta świeczki. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy trzy razy występowało u mnie zaostrzenie choroby. Muszę coś z tym zrobić, Alan. – W jej głosie zabrzmiała nuta rozpaczy. Milczałem. Wyczuła zapewne mój smutek wobec perspektywy rozstania. – Może w tym czasie dojdziesz ze sobą do ładu w sprawie Merideth i dziecka. I mojej. Nic na to nie odpowiedziałem. Gdy czekaliśmy na zmianę świateł, mówiła dalej: – Przez cały ubiegły rok traktowałeś mnie z zadziwiającą cierpliwością. Nawet kiedy byłam wściekła albo chłodna wobec ciebie. Teraz na mnie kolej, ja uzbroję się w cierpliwość Jestem ci to winna, jestem to winna nam obojgu. Ale i wobec siebie mam zobowiązania, nie mogę pozwolić sobie na głupotę. Jeżeli w jakimś rozsądnym terminie nie rozwiążesz swoich problemów, będę musiała zacząć się bronić. Uniosła głowę i pocałowała mnie. Po drugiej stronie ulicy siły opuściły Lauren. Poprosiła, żebym zawiózł ją do domu. Rzadki przypadek przyznania się do własnej niesprawności, słabości, którą chciała poddać próbie. Pomogłem jej wysiąść z samochodu, zaprowadziłem do domu, przypilnowałem, żeby się rozebrała, i zapakowałem do łóżka. Potem pojechałem do dzielnicy handlowej, żeby coś zjeść. Rząd zamkniętych sklepów ograniczył możliwości wyboru. Trafiłem w końcu na jasno oświetloną restaurację „Taco Bell” i znalazłem miejsce na ławce ze sztucznego tworzywa udającego dąb. W ciągu paru minut pochłonąłem dwie porcje kurczaka z grilla, ale nie pamiętam, jak smakowały. Skoro żona, o której sądziłem, że ją kocham, porzuciła mnie, a kobietę, z którą sypiałem przeszło rok, zaczynałem kochać, wydawałoby się, że jestem w sytuacji, w której mogę dokonać wyboru. Gdyby te panie były dla mnie wiarygodne, wybrałbym je obie. Wtedy uniknąłbym błędu. Słowa Adrienne o Merideth i Lauren wciąż kołatały mi w głowie. Czego w przypadku Merideth nie chciałem przyjąć do wiadomości? Że to egocentryczna, że, na skali uczuć wyższego rzędu zajmuje dość niską pozycję? Wiedziałem o tym. A mimo to kochałem ją tak długo. Już przed laty uważałem, że miłość do niej to jak jazda pod górę rowerem. Taka wspinaczka nie ma końca, cały człowiek obolały, ale widok ze szczytu jest szczodrą nagrodą za mękę. Lecz
prawda jest taka, że z Merideth nigdy nie dane mi było przebywać długo na szczycie. Większość czasu spędzałem na wspinaczce. Wmawiałem sobie niekiedy, że takie ćwiczenia dodają mi sił. Lauren była dla mnie zagadką. Przez dłuższy czas, kiedy pragnąłem jej bliskości, nie umiałem pokonać bariery, jaką stwarzała. Teraz otworzyła się przede mną i chyba czuje podobnie jak ja, choć ciągle się obawiam, że kiedy będę chciał ją objąć, ona zniknie. Znowu ta bariera. Co Adrienne usiłowała mi powiedzieć? Co mówiła o mnie i mojej intymności? Że tak naprawdę potrzebna mi jest intymność urozmaicona. Jeżeli istotnie Lauren otworzyła się przede mną, to dlaczego się waham? Odpowiedzialność? Możliwe. Choroba? Też możliwe. A może ja właśnie lubię długotrwałe wędrówki w poszukiwaniu kobiet, których nie mam nadziei zdobyć. Może obawiam się, że Lauren nie zniknie, kiedy podejdę do niej, by ją objąć? Nie. Chodzi o dziecko. Merideth może nosić moje dziecko. I znowu: „A może nie moje?”. Przedłużający się monolog wewnętrzny w „Taco Bell” sprawił, że subara zdążył się wyziębić – panował w nim lodowaty chłód. Zamiast jechać prosto do domu, skierowałem się ku zachodniej części miasta. Kilka zakrętów i dotarłem do dobrze oznakowanej sterty gruzów pozostałych po domu Larry’ego Templetona. Stanąłem i przyglądałem się przez chwilę ruinie – silnik miałem włączony, ogrzewanie też – i czekałem, że może coś odkrywczego przyjdzie mi do głowy. Znaki ostrzegawcze i żółta taśma świadczyły, że na teren wybuchu wstęp jest zabroniony. Po paru minutach zapaliło się światło na ganku sąsiadów i zauważyłem przesuwający się cień za oknem ich salonu. Trzeba wracać. Jechałem do domu wolno, moje myśli krążyły wokół Merideth i Lauren. Zastanawiałem się, czy Templeton zginął z własnej woli czy z woli Boga, czy też z woli kogoś innego. Myślałem o Adrienne, jej wywodach, na jakim polu się sprawdziłem, a na jakim nie. Moja aktywność w tej dziedzinie nie miała obiektywnego uzasadnienia. W moim własnym interesie leżało, żeby dąć sobie z tym spokój. Martwiłem się o Diane, jej głęboko zranioną psychikę. Wszystko wskazywało na to, że rana wciąż ropieje i nie wiadomo, kiedy moja przyjaciółka naprawdę dojdzie do siebie. Martwiłem się o Randy’ego Navensa – jego rana była ogromna i głęboko ukryta, a jej wyleczenie – prawie niemożliwe. Ogromnym smutkiem napawała mnie myśl o małym chłopczyku, który zmarł z woli matki. Z lękiem myślałem o Elaine Casselman, oślepłej z miłości, choć Max pokazał jej, kim naprawdę jest, a także o Lynn Hughes, która czuła się poniżona przez seks tylko do następnej wizyty u swego terapeuty. I pomyślałem również o peugeocie, którego dni są policzone.
21 Kolejny problem. Wracając wczoraj sprzed ruin domu Templetona, uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia, gdzie mieszka jego rodzina. Przypuszczałem, że gdzieś w centrum. Przed dziewiątą rano zadzwoniłem do departamentu policji, ale nie zastałem Purdy’ego. Prawdopodobnie pochłaniał śniadanie w jakiejś knajpie. Zostawiłem mu wiadomość, żeby – jeśli wie, gdzie mieszkają Templetonowie – podał recepcjonistce numer mojego pagera, i pojechałem do pracy. Na miejscu zobaczyłem, że drzwi do mojego gabinetu są szeroko otwarte, a olbrzymi Raoul Estavez stoi na trzystopniowej drabince tuż przy oszklonych drzwiach. Drzwi do gabinetu Diane były zamknięte. – Witaj, Raoul. Wykonał ćwierć obrotu. – Cześć, Alain. – Kiedyś powiedział mi, że moje imię na pewno pochodzi z francuskiego i brzmi niezwykle wyszukanie. Spodobało mi się to. – Czego tam szukasz, przyjacielu? – zapytałem. – Moja żona, jak ci wiadomo, nie czuje się bezpiecznie po tym wszystkim. – Ale to mój gabinet. – Zgadza się – odparł. – Uprzedziła, że możesz mnie obsztorcować. – Odwrócił się i znowu zaczął manipulować nad futryną; nacisnął guzik bezprzewodowej wiertarki, licząc na to, że przestanę gadać i wyjdę. Nie widziałem jego twarzy, ale wyobraziłem sobie na niej drwiący uśmiech. Raoul i Diane byli ze sobą wcześniej, niż ja poznałem ich oboje. On w owym czasie właśnie skończył Politechnikę Kalifornijską z tytułem inżyniera i przyjechał tutaj, by wspomóc firmę komputerową Storage Technology; Diane walczyła wtedy zaciekle nad doprowadzeniem do końca swojej pracy doktorskiej. Raoul porzucił Storage Technology i rozpoczął działalność naukową w nowo powstałej wyższej uczelni technicznej; zawsze tak się urządzał, by odejść w pełni chwały. Składał oferty w NBI, Miniscribe, McData, Exabyte. Obecnie pracował w niewielkiej firmie o nazwie TelSat, która zamierza dzięki satelitom dokonać czegoś dla amerykańskiego rolnictwa. Poznałem ich oboje, kiedy Raoul pracował w NBI, a my z Diane byliśmy w Denver na internie. Za jego radą kupiłem trochę obligacji i sprzedałem je z chwilą, kiedy Raoul opuścił przedsiębiorstwo. Wierzyłem w jego instynkt, wyczucie sytuacji. Gdy wybieraliśmy się z Diane i Raoulem na wędrówkę, a on wkładał poncho, choć dzień był pogodny i słoneczny, ja też sięgałem po poncho. Poszedłem za jego przykładem, kiedy kupował akcje na giełdzie, i podobnie jak on odniosłem sukces. Obecnie mam pięć tysięcy udziałów w TelSacie. Głównie dzięki Raoulowi ulokowałem w banku sporo pieniędzy. Nawet po rozwodzie, kiedy będę musiał to „sporo” podzielić na pół, zostanie mi całkiem pokaźna kwota. Kto mógł przewidzieć, jaki zysk
może przynieść zainwestowanie kapitału w przyszłość amerykańskiego rolnictwa? – Alarm? – Si – odpowiedział. Obawiałem się, że założy mi coś, na czym się nie znam. Bo on się znał na wszystkim. – Nie prosiłem cię o to. Wiertarka zawarczała, a ja mówiłem do jego pleców. – No? – Czekałem na odpowiedź, nie mając wątpliwości, jaką otrzymam. – Znasz Diane. Trudno jej odmówić, prawda? – Prawda. – Co z tego, że ona jest zabezpieczona, skoro ty nie jesteś? Ci ludzie wtargnęli do twojego gabinetu, nie jej. Więc skoro ty nie jesteś bezpieczny, ona też nie jest. W każdym razie, powiedziała, twój osąd... – obrócił ku mnie twarz – teraz cytuję, mój drogi: „Twój osąd jest czasem gówno wart”. – Gówno wart – powtórzyłem. – Si – potwierdził machinalnie, wracając myślami do framugi. – Powiedziała, że jeżeli cię zapytam o ten alarm, to na pewno usłyszę „nie”. Nie pytaj, stwierdziła, tylko zamontuj, a on wtedy wzruszy ramionami i nic złego ci nie powie. Wobec niej pozwolisz sobie może na drobną złośliwość i na tym się skończy. Więc montuję. W ten sposób ty będziesz miał powód do sprzeczki, a ja nie. – A jeśli poproszę cię, żebyś przestał się tym zajmować? Popatrzył na mnie udając przerażenie. – Alain, już prawie mamy to z głowy. Nie bądź podły. Roześmiałem się i zapytałem, kiedy ma zamiar skończyć. Odparł, że wraz z przyjacielem pracowali wczoraj przez cały wieczór, więc wyniesie się z mojego gabinetu za dwadzieścia minut, no, może za godzinę. Rozejrzałem się dokoła i wzrok mój padł na plastikowy panel z guziczkami, na małe punkty świetlne przy drzwiach wejściowych. Na podłodze przy moim fotelu zobaczyłem pojemnik z przekaźnikiem, a w kącie pokoju – emiter promieni podczerwonych. – Drzwi zabezpieczone, szyby w oknach zabezpieczone, korytarz monitorowany podczerwienią, na klatce schodowej zamontowane czujniki. Automatyczny sygnalizator będzie informował mojego przyjaciela, który jest właścicielem firmy ochroniarskiej i który dostarczył mi cały ten sprzęt w cenie kosztów własnych. Dodatkowo sygnalizator będzie wybierał numer pagera Diane, twojego, jej komórki, naszego telefonu i twojego. I może jeszcze twojej przyjaciółki, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. – Raczej mam, Raoul. – Jak zmienisz zdanie, daj mi znać. – Mam wizytę o dziesiątej – powiedziałem. – To przestań gadać. Niedługo skończę. – Raoul!
– Si. – Znowu się odwrócił. – Dzięki. – De nada. Widząc, ile ma jeszcze do zrobienia, przypuszczałem, że nie dotrzyma słowa. Faktycznie, skończył dopiero po dwunastej. Gdy pakował swój sprzęt, zapytałem, czy nie wybrałby się ze mną na przejażdżkę w góry. Wcześniej zadzwonił Purdy, podając mi tymczasowy adres Templetonów. Mieszkają teraz w Coal Creek Canyon, w osadzie Mirabelle, o której nigdy dotąd nie słyszałem. Powiedziałem Raoulowi, że moja wizyta u Templetonów na pewno nie potrwa długo i bardzo byłbym rad, gdyby mi towarzyszył. Chętnie się zgodził; jak już będę wolny, zastanę go w „Lucille’s” na lunchu. Umiarkowanie paranoidalny pacjent złagodził nękające mnie poczucie winy, że nie przyjąłem go o czasie – rozumiał w pełni powody mojego spóźnienia; jego zdaniem, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, założenie alarmu to bardzo dobry pomysł. Nie zdziwiła mnie ta jego wyrozumiałość. W czasie nasilenia się objawów paranoi wyraził nawet opinię, że nielegalne posiadanie broni to również bardzo dobry pomysł. Zadzwoniłem do wdowy po Lanym Templetonie i ustaliliśmy, że odwiedzę ją około trzynastej. Szedłem wolnym krokiem po słonecznej stronie ulicy w kierunku restauracji, w której miał czekać Raoul. Rozkoszowałem się ładnym, ciepłym, zimowym dniem. Raoul siedział przy stoliku rozjaśnionym słońcem, pił kawę i czytał lokalną gazetę. Poradził, żebym zamówił sobie coś do jedzenia, na co odpowiedziałem, że jestem umówiony z Templetonami i, niestety, musimy już się zbierać. Zamówiliśmy jeszcze kawę na wynos i wsiedliśmy do jego nowej furgonetki. Pod wycieraczką był wydruk komputerowy z ceną za parkowanie. Wysiadł z samochodu i z całym spokojem schował kartkę do kieszeni. – W niektórych miastach musisz się starać o kwit za dłuższe parkowanie. W Boulder nie ma z tym problemu, zawsze go dostaniesz. W naszym mieście więcej jest parkingowych niż w Hiszpanii faszystów. Czasem mam ochotę zakraść siei rozebrać na części jakiś parkometr. Podejrzewam, że gdy dobiega końca wyznaczony termin, parkometry emitują sygnał radiowy, który takiego parkingowego pobudza do działania. – Ile dostajesz tych kwitów, Raoul? – Mnóstwo. – Płacisz im? Spojrzał na mnie z urazą. – Si. Mam to wliczone w budżet. Raoul prowadził spokojnie, bez pośpiechu, co doprowadzało do szału jego żonę. Ona wręcz nałogowo zmieniała pasy ruchu. Zawsze miała jakiś ważny powód. Jazda na południe była dla nas obydwu wypoczynkiem. Za miastem, gdy wjechaliśmy już na teren Eldorado Springs,
minęliśmy pusty o tej porze parking „Pain Perdu”. Raoul oznajmił, że oboje z żoną jeszcze tu nie byli. Doceniłem ten fakt i zaproponowałem, żebyśmy wybrali się razem. – To jej dobrze zrobi – powiedział. – Jest w takim ponurym nastroju. Przyjdziesz z kimś? – zapytał. – Oczywiście. – Z żoną czy z przyjaciółką? – Z Lauren – odparłem bez wahania, co samego mnie zdziwiło. Rozmawialiśmy o tym, że obydwu nas martwi odrętwienie, w jakie popadła Diane po ostatnich przeżyciach. Tymczasem zbliżaliśmy się do zachodniego wejścia zakładów nuklearnych w Rocky Flats. Minęliśmy w milczeniu wielki kompleks budynków. Chwilę później Raoul skręcił i wjechaliśmy do Coal Greek Canyon. Nie usiłowałem nawet trzymać się wskazówek brzmiących mniej więcej tak: „Ominiesz dwie żwirowane przecznice za rzędem skrzynek pocztowych po prawej stronie, które znajdują się o trzy kilometry od Oddziału Straży Pożarnej, i skręcisz w lewo”. Taką trasę do Mirabelle wytyczył mi Purdy. Droga biegła tuż przy Coal Creek i wcinała się w kanion. Połacie zlodowaciałego śniegu zdobiły szczyt góry na przekór ostatnim, dość ciepłym dniom. Przejechaliśmy przez wieś Coal Creek, i ruszyliśmy stromo w górę w kierunku Wondeiw. Minęliśmy dwie żwirowane przecznice, które przecinały Gross Reservoire. Zirytowany wskazówkami Purdy’ego szukałem pomocy w mapie. Nie odnalazłem Mirabelle. Żwirowane drogi w rozmaitych stadiach naprawy wiły się między wiejskimi chatami i terenami okalającymi nowoczesne pałace, ukryte wśród rzadkich lasów łączących się z lasami Coal Creek. Ciepły zimowy wiatr wiejący ze stoków nasilił się w Wbndervu do tego stopnia, że aż kołysał wielkim wozem Raoula. Continental Divide wyglądało niczym złowrogi mur z powtykanymi białymi szczytami, ciągnący się, jak okiem sięgnąć, na północ i południe. Wyobraziłem sobie rozpacz pionierów wspinających się tysiąc metrów po tych urwistych zboczach i docierających wreszcie nad przepaść o nazwie Wondervu po to tylko, by popatrzeć na oddalony o trzydzieści kilometrów, wysoki na cztery i pół tysiąca metrów mur. Pierwsza nazwa Wondervu brzmiała prawdopodobnie: „O, cholera!”. Raoul wziął ode mnie kartkę z opisaną przez Purdy’ego trasą, przyglądał się jej chwilę w milczeniu, w końcu skinął głową ze zrozumieniem i powiedział, żebym się nie przejmował – trafi do tej Mirabelle. W ciągu następnych dziesięciu minut trzy razy skręcił w niewłaściwą drogę (po raz trzeci za moją namową) aż nareszcie przy skręcie w lewo dostrzegłem tabliczkę z napisem: „Mirabelle, kilometr”. Kiedyś, na początku wieku, jak się później dowiedziałem, Kolej Żelazna Rio Grande postanowiła zbudować kilka tuneli na trasie od Continental Divide do Winter Park. Wobec braku połączenia do Front Range okoliczna ludność sprzeciwiła się dowożeniu tam siły roboczej. Toteż przedsiębiorstwo kolejowe postanowiło wybudować w dolinie osadę dla robotników na około
pięciuset akrach. Gdy prace przy tunelach były już ukończone, siedem rodzin z Front Range dostrzegło szansę, by na tej ziemi, korzystając z pomieszczeń osady, wybudować kilka chat letniskowych. Wykupili od przedsiębiorstwa cały teren wraz z walącymi się chatami za tak niską cenę, że nowocześni przedsiębiorcy wyrywali sobie włosy z głowy. Nazwano tę osadę Valhalla Mirabelle. W ciągu następnego półwiecza stawiano nowe „chaty” i okazało się, że można spędzać wolny czas w odosobnieniu, ciszy i spokoju, w miejscu oddalonym zaledwie o pół godziny jazdy samochodem od hałaśliwego obecnie Front Range. Było tu raptem siedem chat i tylko kilka przystosowano do warunków zimowych. Domki dla dozorców zaopatrzono w piece na drewno, nie miały jednak kanalizacji. Dziadkowie Rity Templeton należeli do tych pionierskich siedmiu rodzin, toteż ona wraz z synem zamieszkali tutaj, w jednej z ocieplonych chat. Spodziewałem się, że zastanę przed wejściem volvo, którym Larry Templeton podjechał pod swój dom przed wybuchem. Zamiast tego zobaczyłem białą półciężarówkę zaparkowaną u wejścia do jedynej chaty, z której komina unosił się dym. Volvo prawdopodobnie zostało doszczętnie zniszczone. Te wozy mogą wyjść cało z wypadku drogowego, ale nie z eksplozji, w której tuż przed nimi wylatuje w powietrze dom. Raoul powiedział, że pójdzie na spacer i rozejrzy się trochę po okolicy. Kazałem mu wrócić za jakieś trzy kwadranse. Rita Templeton czekała w progu. Gdy się zbliżałem, spojrzała mi przez ramię – patrzyła na Raoula, który szedł ku dolinie drogą wijącą się między chatami. – Kto to? – Wyglądała młodo, prawie nie miała zmarszczek. Ubrana była w opięte dżinsy i golf w odcieniu koralowym, w którym bardzo jej było do twarzy. – Mój przyjaciel. Przywiózł mnie tutaj. My porozmawiamy, a on w tym czasie zwiedzi okolicę. – Pełno tu nieczynnych szybów górniczych – ostrzegła. – On też mieszka w górach. Wie, że należy zachować ostrożność. – Nie chciało mi się tłumaczyć w imieniu Raoula; skoro tak się troszczy o jego bezpieczeństwo, powiem po prostu, że jest Baskijczykiem. To ją chyba uspokoi. Rita Templeton poprosiła o okazanie identyfikatora, po czym wprowadziła mnie do wnętrza dużego domu o drewnianych ścianach, kiepsko chroniących przed zimnem. Lodowaty chłód przenikał przez ubranie – ciepło było jedynie przed wielkim piecem w kuchni. Usiedliśmy tam przy stole. Rita nalała mi herbaty z ceramicznego dzbanka. – Jestem tym wszystkim potwornie zmęczona – rzekła, oglądając powtórnie mój identyfikator. Z tonu jej głosu można się było domyślić, że czeka na konkretne pytania. Ale postanowiłem działać po swojemu. – Wyobrażam sobie, jak można się czuć po takiej tragedii. Mam nadzieję, że ta rozmowa pomoże szybciej zakończyć rozprawę. Obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Ja też mam taką nadzieję. – Jej ton był o stopień cieplejszy. – Wie pan o tym zamieszaniu w sprawie polisy? Skinąłem głową i popatrzyłem na jej przepiękne ręce, wspaniale zarysowane łuki brwi. I może to zbyt pochopne z mojej strony, ale uznałem, że z pewnością należy do Junior League. – Choć udało mi się uzyskać trochę nowych informacji, koroner zamierza określić rodzaj śmierci jako „nieustalony”. Żądanie przez rzeczoznawcę połowy wartości polisy może być w zależności od rodzaju śmierci w jakimś sensie uzasadnione. Biuro koronera nie ma wpływu... – Jak, do diabła, można tu mówić o „nieustalonym rodzaju śmierci”?! Ten nasz cholerny dom zawalił się na niego. – Wiemy o tym... – powiedziałem wyuczonym tonem terapeuty, udając eksperta od spraw, z którymi zdołałem zapoznać się pobieżnie w ciągu ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzin – ... że wybuch i zawalenie się domu istotnie doprowadziły do śmierci pani męża. Urazy, jakich doznał w wyniku wypadku, nie zostawiają wątpliwości co do przyczyny śmierci. Ale przyczyna nie jest tu problemem. W dalszym ciągu nie mamy jasności, co spowodowało wybuch. Gdy uda nam się to ustalić, poznamy rodzaj śmierci. – To był gaz. Wszyscy, powtarzam, wszyscy twierdzą, że wybuch był wynikiem ulatniania się gazu. – Nie ma jeszcze zgodnej opinii w kwestii, jaki to był gaz, skąd się ulatniał, nie wiemy nawet, co spowodowało, że nastąpił wybuch. Westchnęła głęboko i zagłębiła się w fotel, jakby opadła z sił, a jej kwadratowe ramiona zaokrągliły się. Szybko wróciła do poprzedniej pozycji. – No dobrze, przemyślę to sobie na spokojnie. Czego chciałby się pan dowiedzieć? Sięgnąłem myślą do pobieżnego przesłuchania, jakie przeprowadził mój poprzednik, i szybko przeszedłem do podstawowych faktów. Lawrence Templeton był dobrym ojcem, dbał o rodzinę, jedyny jego problem stanowiła ciężka praca – całymi wieczorami nie było go w domu. Uprawiał windsurfing, narciarstwo, żeglarstwo, był zapalonym myśliwym. Nie miał wrogów. W nic tajnego się nie angażował. Nie robił niczego, o czym nie wiedziałaby żona. Dzieci, jak to dzieci. Córka, Erin, udawała punka, syn, Brian – sportowca. Larry miał lepszy kontakt z synem niż z córką – byli sobie bliżsi. Ćwiczyli razem lekkoatletykę. Rita pracowała w niepełnym wymiarze godzin u przyjaciółki, która była właścicielką centrum handlowego w śródmieściu Boulder. Dla podtrzymania rozmowy zapytałem o Mirabelle, a ona z zapałem opowiedziała historię osady. Rodziny, do których należał cały teren, przyjaźniły się ze sobą od trzech pokoleń, spędzały razem urlopy, brały wspólnie udział w uroczystościach Czwartego Lipca, weselach, występach, były blisko siebie, gdy wydarzały się tragedie. Templetonowie często spędzali w tej chacie weekendy i starali się tak zagospodarować czas, by przynajmniej raz do roku spędzić tu dwa tygodnie. Inni postępowali podobnie, ci zaś, którzy mieli chaty przystosowane do warunków zimowych, przyjeżdżali tu od czasu do czasu nawet w zimie i czuwali nad całą osadą. Obecnie
funkcję dozorczyni pełniła młoda dziewczyna – jej chłopak mieszkał niedaleko Rollinsville, dwadzieścia minut drogi stąd. Zajmował starą chatę z okrąglaków na terenie, na którym kiedyś stał pałacyk myśliwski. Dziewczyna prawdopodobnie więcej czasu spędza z nim niż tu, w Mirabelle. Sądząc z tonu, Rita nie darzyła jej sympatią. Podała mi jeszcze jedną herbatę i zaczęła mówić o swoich obawach. Martwiła się o dzieci. Erin, nie chcąc dojeżdżać do szkoły z Mirabelle, przeniosła się do miasta, do przyjaciółki. Ze słów Rity wynikało, że właściwie mało zna syna i dlatego nie bardzo umie mu pomóc, by jakoś wrócił do siebie po tym nieszczęściu. W milczeniu analizowałem symptomy jego zachowania, jakie wymieniała, i doszedłem do przekonania, że jego rozpacz nie ma cech patologii – chłopak chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, żeby zainteresowała się, jak sobie radzi. Była dziwnie wstrzemięźliwa w wypowiedziach o stracie, jaką ona sama poniosła, i moje delikatne sugestie, by opowiedziała mi o swoim małżeństwie, trafiły w próżnię – uwagę jej pochłaniały raczej sprawy praktyczne, na które mogła mieć jeszcze wpływ. Zamierzała przetrząsnąć ruiny domu w poszukiwaniu rodzinnych pamiątek. – Kiedy uzyskam na to pozwolenie? – zapytała. Pomyślałem przez chwilę o Randym Navensie. Rita Templeton sprawiała wrażenie, że bardziej się przejmuje utratą albumu ze zdjęciami ślubnymi niż śmiercią męża. Był to z pewnością objaw zaburzeń psychicznych. Całą swoją uwagę skupiła na dzieciach, na stronie finansowej, na znalezieniu mieszkania, na sprostaniu rodzinnym obowiązkom. Przyszło mi namyśl, że może zaproponuję jej wizytę u psychoterapeuty, ale później doszedłem do wniosku, że jej stan w tych okolicznościach nie odbiega od normy i że nie pora jeszcze na leczenie. Podała mi adres córki, jej numer telefonu i obiecała uprzedzić Erin, że będę do niej dzwonił. Syn, dodała, na pewno w niczym mi nie pomoże, ale gdybym chciał przyjechać tu znowu po godzinie czwartej, to prawdopodobnie go zastanę. Podziękowałem za herbatę i obiecałem, że dołożę wszelkich starań, aby śledztwo szybko się zakończyło. Raoul wciąż spacerował. Wyszedłem z chaty i stanąłem na szczycie wzniesienia od strony północno-zachodniej. Zobaczyłem, jak wspina się powoli górniczym chodnikiem, zmierzając ku chatom.
22 – Byłeś kiedyś w Rocky Flats? – zapytałem Raoula, gdy zjeżdżaliśmy, powoli w kierunku Coal Greek Canyon. Oderwał na chwilę wzrok od drogi i potrząsnął przecząco głową. – A miałbyś ochotę tam wstąpić? Spojrzał wymownie na zegarek. – Po co? – Okazuje się, że ten facet, który zginął, pracował tam. Pomyślałem sobie, że może uda mi się czegoś dowiedzieć. – Co tam robił? – Był chyba szefem działu ekologii. Tak naprawdę to nie za bardzo się orientuję, czym się zajmował. – Zrobiło mi się głupio, że nie poprosiłem Rity Templeton, by powiedziała mi coś więcej o stanowisku męża w zakładach nuklearnych. – Aha – mruknął zdawkowo. Najwyraźniej wątpił, czy to zboczenie z trasy coś mi da. – Typ, który się włamał do gabinetu Diane i strzelał do wszystkich, ten Harlan Draper, też tam pracował. – Wobec tego nie mam wyboru – powiedział. Nie było łatwo wjechać na teren należący do Służby Bezpieczeństwa Armii. Identyfikator konsultanta koronera nie wywarł na nikim przy bramie żadnego wrażenia. Jeden z wartowników wskazał nam miejsce, gdzie mamy zaparkować furgonetkę. Musieliśmy zaczekać na pozwolenie na wjazd. Z jego zachowania należałoby wywnioskować, że byłby najszczęśliwszy, gdybyśmy zniknęli mu z oczu. Na twarzy Raoula pojawił się wyraz wyniosłej dezaprobaty, co sprawiło, że poczułem się zażenowany. Czekaliśmy słuchając Cowboy Junkies i rozmawiając. Głównie o Diane, o którą obaj martwiliśmy się szczerze. Tymczasem umundurowani funkcjonariusze bezpieczeństwa dzwonili – najpierw do detektywa Purdy’ego, potem do głównego śledczego Scotta Truscotta – pytając, kim ja, do cholery, jestem, i czego, do cholery, chcę. Dwukrotnie wzywali mnie do telefonu. Każdy, z kim rozmawiałem, gromkim głosem wyrażał zdziwienie, że nie ustaliłem z nim wcześniej terminu wizyty. Jeden z wartowników powiedział: – Nikt tu na ogół nie wpada. – Następnym razem zadzwonię – obiecałem. Mówiłem właśnie Raoulowi, że niezapowiedziany przyjazd do Rocky Flats był jednym z wielu moich nagłych pomysłów, gdy wartowniczka – której oderwały się guziki od munduru, demaskując zatrważające trójkąty białego sadła – przyczłapała do nas, wręczyła Raoulowi dwie plakietki i wskazała budynek, w którym mieściło się biuro pana Templetona. Uprzedziła też, że zboczenie z trasy może być szkodliwe dla zdrowia. Oczywiście zabłądziliśmy. Uznaliśmy, że jeżdżenie dokoła i szukanie właściwych zakrętów
stanowczo nie wyjdzie nam na dobre. Zatrzymaliśmy się więc. Pojazd służby bezpieczeństwa w ciągu minuty był przy nas. Pojechaliśmy za nim na mały parking otoczony kompleksem budynków przemysłowych. Kobieta, jak się okazało, szefowa Lawrence’a Templetona, czekała na nas przy wejściu do gmachu, na którym wisiała tabliczka: „Budynek 24”. Uścisnęła nasze dłonie mocno, po męsku. Nie poprosiła o okazanie identyfikatora, uznając widocznie, że skoro weszliśmy do środka, to musiano nas dobrze prześwietlić. Larry Templeton, jak się okazało, był wysokim urzędnikiem w departamencie, który zajmował się koordynacją ochrony środowiska podczas długotrwałego procesu niwelowania skutków przemysłu nuklearnego. Zarządzanie ekologią i oczyszczaniem środowiska nie brzmi tak złowieszczo jak inne funkcje w Rocky Flats, gdzie wszystko może się wydarzyć. Technologia zapalników nuklearnych nie była jeszcze wówczas dokładnie opracowana. Pani dyrektor departamentu nazywała się Sylvia Torenson. Była przystojną kobietą po czterdziestce. Miała na sobie zielony wełniany kostium, odpowiednio dobrane buty i ciemnozielone kolczyki w uszach. Poprowadziła nas na dół, potem długim korytarzem z drzwiami po obu stronach, a robiła to w sposób, który świadczył, że przywykła do chodzenia na czele. Szliśmy za nią posłusznie, aż wkroczyliśmy do niewielkiego pomieszczenia bez okien. Zajęliśmy miejsca. Pani Torenson nie czekała, aż zadam pytanie. – Lany Templeton był moim zastępcą. Do mnie należy polityka i budżet. On zajmował się personelem i koordynacją projektów. – Z jej twarzy można było wyczytać: „Chyba wszystko jasne?” Lakoniczne wypowiedzi przypominały mi trochę konferencje prasowe z Pentagonu podczas wojny w Zatoce, jakie oglądałem w telewizji. Nie pozwoliłem tak sprytnie dać się spławić. – Czy on odpowiadał za coś, co mogło być celem terrorystów? – Nie. – Pani Torenson była widocznie z natury niezbyt wylewna. – A powodem szantażu? – Nie. – Czy miał dostęp do materiałów nuklearnych? – W żadnym wypadku. Chyba jednak uda mi się ją zmusić do mówienia, pomyślałem. Podczas gdy my oboje staraliśmy się wzajemnie prześwietlić, Raoul, obracając się na krześle, rozglądał się pilnie dokoła. Ja już przy wejściu rzuciłem okiem na pokój – doprawdy, nie było tam nic godnego uwagi. Raoul znowu zrobił obrót. Siedział teraz naprzeciwko nas, dłonie złożył na kolanach, a minę miał bardzo niewyraźną. – Czy pani departament miał do czynienia z innym zatrudnionym tu człowiekiem, z Harlanem Draperem? Pracował w ... – Po raz pierwszy usłyszałam to nazwisko po tym strasznym wydarzeniu w Boulder, – – Słowo „Boulder” wypowiedziała z lekkim sarkazmem, jak gdyby taka tragedia była nie do
pomyślenia w Denver, gdzie ludzie są spokojni, stateczni. – Czy gabinet Larry’ego jest gdzieś w pobliżu? – Pierwsze drzwi na prawo. – Wskazała dłonią. – Mogę tam zajrzeć? – Jego rzeczy osobiste są już spakowane. Czekaliśmy, aż Rita zdecyduje, co z tym zrobić. Poprosiła nas, żebyśmy je przetrzymali, póki ona nie zamieszka gdzieś na stałe. – Mógłbym zobaczyć, co to za rzeczy? Westchnęła. – Tak. Ale ja mam spotkanie za – zerknęła na zegarek – osiem minut. Mam nadzieję, że pan zdąży. Gabinet wciąż stał pusty. Dwa kartonowe pudła stojące na szafie z dokumentami zawierały rzeczy Larry’ego. Jedno było po papierze toaletowym, drugie po piwie. Na blacie biurka czysto, ekran komputera – czarny. Z tych ośmiu minut aż siedem było zbędnych. Wśród rzeczy osobistych Larry’ego Templetona znalazłem fotografie Rity i dzieci. W torbie sportowej leżał dres do joggingu. Zauważyłem również komplet przyborów toaletowych, kalendarz z terminami spotkań i parę oprawionych obrazków przedstawiających żaglówki. Raoul w milczeniu patrzył mi przez ramię, gdy przerzucałem kartki kalendarza w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Podczas gdy ja byłem pochłonięty przetrząsaniem rzeczy, Raoul usiadł za biurkiem i zaczął klikać na komputerze. – Raoul! – powiedziałem scenicznym szeptem. – Ciii. – Przyszło mi na myśl, że zaraz nas aresztują. Po kilku minutach uruchomił system; powiedział, że gdyby miał czas, udałoby mu się prawdopodobnie przywołać hasło Larry’ego. Nie wiedziałem, że znowu za mną stoi. – Na końcu jest kilka stron z numerami telefonów – oznajmił, kiedy już miałem zamknąć kalendarz. Kartki były pozawijane na bokach. Rozprostowałem i rozdzieliłem stronice. Nie znałem żadnego z tych nazwisk. Pomyślałem, że są to chyba numery ludzi związanych z pracą Lany’ego. – Na korytarzu jest kserokopiarka – powiedział Raoul. Wziął ode mnie kalendarz i poszedł tam, żeby odbić strony z numerami telefonów. Moje doświadczenie jako konsultanta koronera zawiodło – nie potrafiłem określić skali etyki zawodowej, a tym samym nie wiedziałem, czy Raoul postępuje legalnie. Nikt nie zwrócił mu uwagi, nie powiedział złego słowa pod jego adresem. – Spośród tych wszystkich rzeczy liczy się tylko jedna – zauważył po powrocie. Wziąłem się za pakowanie pudeł. – Znowu ślepa uliczka, Raoul – zauważyłem. Skinął głową. – Zgadza się – rzekł. – Dziś już dwukrotnie straciliśmy trop. Lecz każda ślepa uliczka uczy nas czegoś, co w efekcie pozwoli nam osiągnąć cel. Mam rację?
Nie wiedziałem, do czego zmierza. Ale z Raoulem często tak bywało. Skończyłem pakowanie. Sylvia Torenson była wyraźnie uradowana, że może nas wreszcie odprowadzić do wyjścia z gmachu. Raoul zatrzymał się przy wartowni i oddaliśmy nasze przepustki. Już za zakrętem w prawo, w stronę Boulder, rzucił mi na kolana kalendarz Lany’ego Templetona. – Właśnie ta rzecz się liczy – powiedział. Zrozumiałem. –Cholera, Raoul! Uśmiechnął się do mnie. – Nikt nie wie, że to masz. Jeśli ktoś zauważy brak kalendarza, to pomyśli, że widocznie Larry miał go przy sobie podczas wybuchu. Nie przejmuj się. A przyda ci się na pewno. – Dlaczego? – Spójrz tylko. Dzień przed wybuchem. Otworzyłem kalendarz, znalazłem właściwa stronę. – Co widzisz? – zapytał. – Że dzień miał bardzo pracowity. – Czasami myślę, Alain, że tępy z ciebie facet. Spójrz na zapis przy lunchu. – Litera M. – Przerzucając kalendarz natknąłeś się na ten inicjał? Na spotkania trwające dziewięćdziesiąt minut? Przeczytałem uważnie inne notatki z tego dnia, potem te z poprzedniego tygodnia i jeszcze z poprzedniego. Nazwiska wszystkich ludzi, z którymi się spotykał, zapisane były w całości. Żadnych inicjałów poza, od czasu do czasu, tym M. Przynajmniej dwa M każdego tygodnia. Jedno w porze lunchu, drugie po pracy, i prawie zawsze godzina albo półtorej. – Diane często mi powtarzała, że jesteś naiwniak, Alain. Nie wierzyłem jej. Ale widocznie to prawda. Twój pan Templeton umawiał się na spotkania z M. Więc może M wie coś, co ci pomoże w rozwiązaniu łamigłówki. Raoul był prawdziwym kameleonem, i chyba właśnie teraz przeistoczył się z ograniczonego wieśniaka w wyrafinowanego Europejczyka. Z jego tonu wynikało niezbicie, i musiałem przyznać mu rację, że ma znacznie większą ode mnie zdolność kojarzenia. – Całkiem możliwe – przyznałem. – Nawet jeśli M w niczym ci nie pomoże, to na pewno rozmowa z nią będzie bardziej interesująca niż z tą babką podobną do sosny. Raoul przyznał jednak, że zidentyfikowanie M może nastręczyć sporo trudności. Po starannym prześledzeniu numerów telefonicznych w kalendarzu wzięliśmy pod uwagę dwie możliwości: pierwsza to Marths Capwell, jak się okazało, zastępca dyrektora do spraw socjalnych w Rocky Flats, sześćdziesięcioletnia babcia pięciu wnuków; druga to Elisabeth Morisot, zamężna siostra Larry’ego Templetona mieszkająca w Fort Collins. Ani Martha, ani Elisabeth nie uznały moich telefonów za główną atrakcję dnia. Dzwoniłem z
mojego gabinetu, podczas gdy Raoul przechadzał się dookoła budynku sprawdzając swoje dzieło, czyli mechanizm alarmowy. Czekał z niecierpliwością, aż Diane skończy sesję ze swoim ostatnim pacjentem, by móc po raz pierwszy uruchomić cały system. Pacjent wyszedł o piątej piętnaście; zasiedliśmy w gabinecie Diane i zdałem jej relację z naszej eskapady. Dwukrotnie ogłuszał nas przenikliwy dźwięk sygnału i za każdym razem Raoul wybiegał pędem z gabinetu, by nacisnąć wyłącznik znajdujący się przy głównej tablicy rozdzielczej, zainstalowanej w kuchni. I za każdym razem Diane uśmiechała się z macierzyńską pobłażliwością. – Cieszy się tym jak dziecko – powiedziała. – Masz mi za złe, że na moją prośbę założył alarm również u ciebie? – Nie. Rozumiem, że to było niezbędne. – Też tak sądziłam. – Jedno z nas musi się nauczyć, jak to obsługiwać. Westchnęła. – Słusznie. Głosuję na ciebie. – Diane, ja nie umiem nastawić czasu w mojej kuchence mikrofalowej, a ty potrafisz się nawet posługiwać komórką. Problem z tym alarmem. Syrena zawyła po raz trzeci. Raoul znowu zerwał się na równe nogi i wybiegł z gabinetu. Roześmieliśmy się. – A może oboje byśmy się nauczyli tej sztuki? – zapytała. – Umowa stoi – odparłem. Diane po raz pierwszy od napadu na jej gabinet była ożywiona, odprężona. – Jak się czujesz? – zapytałem przerywając tamten wątek, co świadczyło, że domagam się dłuższej odpowiedzi. – Jak się czuję? – Obrzuciła wzrokiem pokój. Kilku śladów krwi nie udało się usunąć. – Byle jak. Pracuję nad tym, żeby było jako tako. – Jeszcze to włamanie. – Właśnie. I śmierć Paula Weinmana. – Westchnęła ciężko. – To był naprawdę mój dobry przyjaciel, Alan. Nie muszę ci tego mówić. Po jego separacji w ubiegłym roku zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej. Stał się otwarty, wrażliwszy. Jego śmierć tak mnie psychicznie zdruzgotała, jakbyś to ty wpadł na nartach na to cholerne drzewo. – Oczy jej rozbłysły. – Już prawie sobie poradziłam z tym smutkiem, gdy ten uzbrojony bandyta wtargnął do mojego gabinetu. – Ale teraz to już nie jest smutek. – Nie. Złość, chęć odwetu, przewrażliwienie. Śmieszne, ale żałuję, że Harlan Draper nie żyje. Nie mam na kim wyładować wściekłości. Jakaś część mnie domaga się, żeby on cierpiał. Jeżeli śmierć Paula, Claire, Larry’ego nie budzi we mnie sprzeciwu, to buntuję się wobec śmierci Harlana Drapera. Nie zasłużył sobie na taki spokój. – Znałaś Larry’ego Templetona?
– Ze słyszenia. W związku z problemem Claire Draper. – Machnęła ramieniem w stronę miejsca, gdzie rozegrała się tragedia. – Zdajesz sobie sprawę, że nie mogę nic na ten temat powiedzieć – przypomniała z uśmiechem. Wyleciało mi z pamięci, że Larry i Claire mieli zeznawać przed ławą przysięgłych. Nie powinno mnie dziwić, że się znali. I że dlatego Diane wiedziała o istnieniu Larry’ego Templetona. Inicjały Claire Draper... – Czy ta Claire miała jakieś przydomki? – Nic mi na ten temat nie wiadomo. – A nie będzie wbrew zasadom, jeśli powiesz mi, czy ona była z kimś związana uczuciowo? – Owszem, będzie. – W głosie Diane wyczułem irytację. Nie miałem wątpliwości, że jej bystry umysł wytropił rodzące się we mnie podejrzenie. Ale znowu się uśmiechnęła. – Niech mnie szlag trafi, skarbie, jeśli nie widzę, do czego zmierzasz. Ona nie jest M. Więc daj sobie z tym spokój, dobrze? Raoul stanął w drzwiach, by nam zakomunikować, że wszystko już w porządku, system działa prawidłowo. Ale syrena zakpiła sobie z niego i gdy spoglądał radośnie na swoją żonę, znowu zawyła przeraźliwie. Popędził z powrotem. – Co zrobisz z tym nadmiarem szczęścia, Alan? – zapytała. – Merideth i Lauren? – No właśnie. – Nie wiem. A co mi radzisz? – Idź za głosem serca. A potem postępuj zgodnie z głosem rozsądku. – Nie pasuje do ciebie cynizm, Diane. – Nie dowierzam romansom. – Powiedziałem Merideth, że jej nie ufam. – Otóż to. Ale pozostaje jeszcze pytanie, czyj potomek zamieszkuje konspiracyjnie jej łono. Nie chciało mi się ciągnąć tego tematu. – Skoro mowa o łonie, to Adrienne jest w ciąży. Ożywiła się. – Wspaniale! O Boże, tak się cieszę. Zdecydowali się? Długo to trwało. – Sprawiają wrażenie naprawdę szczęśliwych. Poczekam, aż mi powiedzą coś więcej. Diane chciała od razu dzwonić do Adrienne. – Możliwe, że Lauren wyprowadzi się z miasta – powiedziałem. Diane znowu skupiła na mnie uwagę. – Naprawdę? Opowiedziałem jej o cop-I, próbach klinicznych przeprowadzanych w Nowym Jorku i o rozgoryczeniu Lauren. Rozumiałem ją. Moja sprawa rozwodowa została odroczona, kwestia ojcostwa dziecka Merideth ciągle niejasna. Lauren naprawdę starała się zrozumieć zawikłaną sytuację. Mam obawy, że tylko dlatego zgodziłaby się zostać przy mnie, ponieważ jej trochę w
życiu pomogłem, miała we mnie oparcie. Przytoczyłem opinię Adrienne, że potrzebna mi jest tylko intymność urozmaicona. Diane trwała chwilę w zamyśleniu. – Prawdopodobnie nieprzyjemnie będzie ci to usłyszeć... – Co mianowicie? – Alan, mój drogi. Jesteś przecież dojrzałym człowiekiem. Sądzę, że Adrienne ma rację. Dopiero teraz dorosłeś do prawdziwej intymności. Gdyby przedtem była ci potrzebna, nie wybrałbyś na żonę Merideth. Tylko pomyśl. Ona jest bardzo zdolną, piękną kobietą, łączyła nas serdeczna przyjaźń, ale coś z jej potrzebą bliskości jest nie w porządku. I zawsze było. Wiedziałeś o tym, kiedy się z nią żeniłeś. Pragnienie intymności i ślub z Merideth to tak, jakbyś chcąc kupić kosiarkę, kupił księgarnię. – Pocałowała mnie w policzek i mówiła dalej. – Zauważ, że szybciej się starzejemy niż dojrzewamy. Ostatnio martwiłam się o ciebie – te wszystkie stresy, dołki psychiczne, ciężkie przeżycia, które były twoim udziałem. Teraz wiem, jak ciężko przez to przebrnąć. Mam nadzieję, że będę tak dzielna jak ty. I liczę, że trochę zmądrzeję, kiedy te wszystkie okropności będę miała za sobą. Ty, kochanie, zmądrzałeś; nie zaprzepaść tego. Poza tym „intymność urozmaicona” ma swoje dobre strony. Więc się nie obrażaj.
23 Prezenter wiadomości o godzinie dziesiątej oznajmił, że na całym obszarze Denver pojawi się jutro silne zanieczyszczenie powietrza. Ta informacją dotyczyła także miasta Boulder. Zakaz palenia drewna, ograniczenie korzystania z samochodów. Słowa podzięki dla polityków za etanol. Lecz słońce zadrwiło sobie z synoptyków i nastał krystaliczny poranek o niebywałej wręcz urodzie. Alarm wkrótce odwołano, właściwie odłożono na następny dzień, kiedy zagrożenie mogło wzrosnąć. Spędziłem przyjemne chwile w jadalni, przeglądając poranną prasę i obserwując nieregularną linię horyzontu, poprzerywaną białymi czubkami szczytów górskich wcinających się w niebo, nakrapiane wacikami chmur. Piłem kawę, jadłem grzanki i starałem sienie myśleć o przykrych rzeczach. Potem wziąłem prysznic, ogoliłem się i po mniej więcej godzinie ruszyłem swoim subaru w stronę miasta. Z gabinetu zadzwoniłem do Scotta Truscotta i omówiłem z nim wydarzenia ubiegłego dnia. Biorąc pod uwagę fakt, że nie udało mi się wpaść na żaden nowy trop, postanowiłem nic mu nie wspominać o kalendarzu, który podwędził Raoul. Scott wyraził wątpliwość, czy aby cała ta sprawa warta jest zachodu i środków, jakie w nią inwestował. Byłem pewien, że wyczuwał stanowisko Purdy’ego, by nie rezygnować z wysiłków, lecz nie znałem Scotta na tyle, żeby móc ocenić stopień jego wrażliwości. Tak czy owak, nie uciął sprawy. Zaznaczył jedynie, że ma związane ręce. Przyjąłem czterech pacjentów, ale nie było wśród nich Randy ego Navensa. Nie pokazał się. A przecież nigdy nie opuścił żadnej wizyty, rzadko kiedy się spóźniał. Zadzwoniłem do niego. Najpierw wybrałem numer jego pokoju, potem ciotki, potem wuja. Nikt nie podnosił słuchawki. Zatelefonowałem do szkoły z pytaniem, czy przychodzi na lekcje. Nie, nie przychodził. Następnie zadzwoniłem do „Pain Perdu” i w końcu przekonałem uroczą hostessę, że naprawdę w niczym mi nie może pomóc i że koniecznie muszę rozmawiać z Eriką lub Geoffem, w dodatku jak najszybciej, z wyczuwalną niechęcią zeszła na dół, by odszukać jednego z małżonków. Pierwsza rozmowa z ciotką Randy’ego wzbudziła mój szczery niepokój. Przedstawiłem się, i od razu zorientowałem, że Erice Tobias nic nie mówi moje nazwisko. – Jestem terapeutą Randy’ego – dodałem. Dwukrotnie na początku leczenia chłopca usiłowałem zainteresować państwa Tobiasów przebiegiem kuracji ich siostrzeńca i za każdym razem nie szczędzili starań, żeby się ode mnie uwolnić. Randy z wielkimi oporami pozwolił mi wówczas skontaktować się z nimi. Nie wolno mi było ujawnić tego, co mi powiedział – nie miałem zresztą takiego zamiaru – i w końcu zgodził się, żebym porozmawiał o problemach, które istnieją między nimi i udzielił Tobiasom kilku mało
konkretnych rad. Ani Erica, ani Geoff nie wyrazili chęci Spotkania ze mną. Erica zgodziła się w końcu na rozmowę wyłącznie przez telefon, która okazała się istną parodią zainteresowania losem chłopca. Powiedziała mi, że oboje z Geoffem bardzo się cieszą, że Randy ma dobre stopnie i że nie używa narkotyków jak „tylu młodych w naszych czasach”. Szacowałem wówczas w przybliżeniu, że przez mniej więcej godzinę w ciągu dnia bywa naćpany. Oznajmiła, że to „fantastyczne”, iż Randy otrzymuje właściwą pomoc, by dojść do siebie po tej „strasznej tragedii”, chciałem wykorzystać przejawy szczególnego zainteresowania losem chłopca, i pozwoliłem sobie na pytanie o pewne symptomy jego stresu. Nic z tego. Wyraziła tylko „wielką wdzięczność” za moją pomoc. Wygląda na to, że Randy mnie lubi, mówiła, i płacami za opiekę nad nim, prawda? Poinformowałem ją, że zarząd powierniczy Randy’ego płaci regularnie moje rachunki. – Świetnie – powiedziała. – Bardzo dziękuję za telefon. I proszę dzwonie bez wahania, kiedy tylko uzna pan za stosowne. Dzisiaj moje nazwisko wystarczyło. – Poznaję, oczywiście. – Poczułem się dowartościowany. – Czym mogę panu służyć, doktorze? – Randy nie przyszedł na umówioną wizytę. I, o ile wiem, nie było go też w szkole. Czy jest chory? Cisza. I po chwili: – Chyba nie. Zapytam Geoffreya. Wraz z prośbą o cierpliwość i zapewnieniem, że zaraz się dowie, wysłuchałem recytacji menu na dzień dzisiejszy. Brzmiało zachęcająco. Potem niestety coraz mniej. Im dłużej wsłuchiwałem się w odgłosy kuchni, tym bardziej się zastanawiałem, czy ktoś chciałby mieć do czynienia z tym, co oni wyprawiają z serem i kurczakami. Zamiast Eriki usłyszałem po drugiej stronie metaliczny głos Geoffa Tobiasa. – Cześć, Alan. – Zupełnie, jakbyśmy byli przyjaciółmi. – Dzień dobry panu. Jestem trochę zaniepokojony Randym, który nie był dziś w szkole i nie zgłosił się do mnie na umówioną wizytę. Pomyślałem, że może leży chory w domu, i nie odbiera telefonów. – Nie. Nie ma go w domu. Jak zwykle parę minut po ósmej słyszałem, że odjeżdża. Przepraszam... Wykluczone, nie ma stolika na ósmą piętnaście. Nie obchodzi mnie to. – Jego głos był przytłumiony. Potem zwrócił się do mnie poprzednim tonem: – Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Byłem zirytowany. Geoff Tobias „miał nadzieję, że nic mu się nie stało” tylko dlatego, że gdyby coś mu się jednak wydarzyło, wiązałyby się z tym pewne kłopoty, a nie dlatego, że powodowała nim naturalna troska o dobro siostrzeńca.
– Ja też mam nadzieję – odpowiedziałem; lakoniczność była bronią, którą najczęściej walczyłem z własnym sarkazmem. – Dzwonił pan do szpitala? – zapytał. O nie, Geoff, to należy do twoich obowiązków, pomyślałem. I powiedziałem po wymownej przerwie: – Nie, ja nie dzwoniłem. – Wobec tego pierwsze, co zrobię, to zadzwonię do szpitala. Ale nie teraz. Za trzy kwadranse otwieramy. Pełno dziś będzie gości. Miałem już dość. – To bardzo ładnie z pana strony. Sądzę, że Randy nie zniknął tylko dlatego, żeby przysporzyć panu kłopotu. Wygląda na to, że jest nieosiągalny przez cały dzień. – Zajmę się tym, doktorze. Dzięki za troskę. – Stuk odkładanej słuchawki. Stać mnie na uprzejmość. Goliłem nogi przed randką z Lauren i nie mogłem przestać myśleć o nonszalancji, z jaką nie tak dawno temu potraktowałem opowieść Randy’ego o pewnym incydencie w restauracji jego opiekunów. Świadczyła o wyraźnym rozkojarzeniu chłopaka. Lecząc go przewidywałem, że nadejdzie czas, kiedy pamięć o wypadku zacznie mu wracać, kiedy sensacje psychiczne po koszmarze przejdą w symptomy, kiedy zwykły lęk zamieni się w obsesję atakującą jego ego, kiedy rozpacz chłopca się zwielokrotni. Zastanawiałem się nad jego krótkotrwałym wybuchem paniki i wściekłości, gdy obserwował wuja rozmawiającego z kelnerką, a potem wykonał nagły skok w kryjówkę dzieciństwa. To był właśnie początek tego procesu. Dużo z nim wtedy rozmawiałem. Uprzedzałem go, że coraz więcej szczegółów zaatakuje jego pamięć i przypomniałem mu, że zawsze, o każdej porze może do mnie zadzwonić. Ale w dniu jego zniknięcia przestraszyłem się, że może nie doceniłem impetu burzy, jaka pojawiła się na jego horyzoncie. Lauren znała w ogólnych zarysach przebieg psychoterapii Randy’ego. Nie powiedziałem jej oczywiście, jak się chłopak nazywa, wiedziała tylko, że jest jedyną osobą, która przeżyła katastrofę na polach kukurydzianych. Randy stał się jednak powszechnie znany i cierpiał z tego powodu, a zamieszczony w lokalnej prasie reportaż o nim w rocznicę katastrofy wycisnął łzy z oczu Lauren. Wyznała mi wtedy po raz pierwszy, że jej pijany ojciec, prowadząc ciężarówkę, w której była ona i jej starszy brat, wpadł na słup telegraficzny. Straciła przytomność, miała złamaną nogę w kostce i nadgarstek. Jej brat, z urazami wewnętrznymi i ranami twarzy, przeleżał w szpitalu parę tygodni. Ojciec wyszedł bez szwanku. – Mama twierdziła potem, że jesteśmy jej „ocalonymi dziećmi”. „Oto moje skarby, które cudem przeżyły” – mówiła, gdy wchodziliśmy razem do domu. Choć ja nigdy nie czułam się „ocalona”. Ocaleć to coś więcej niż pozostać przy życiu. Znacznie więcej. Siedziała w kuchni przy stole i opowiadała mi tę historię. Skrajem dłoni zgarnęła ze stołu
niewidoczne okruszki. – Pewnego razu córka sąsiada, przyjaciółka mojego brata, omal się nie utopiła w kanale irygacyjnym. To było przed naszym wypadkiem, miałam wtedy jedenaście lat. Uratowali ją, ale zbyt długo przebywała pod wodą. Ożywili jej serce, ożywili płuca, ale nie ożywili mózgu. Była taką radosną, słodką dziewczynką. – Lauren przemknęła wzrokiem po mojej twarzy. – I nagle stała się żałosnym, pokręconym, śmierdzącym tworem medycznych zabiegów. Jakżeż ona się mnie bała. Kiedy rodzinę pytano o córkę mówili, że jest „prawie topielicą”. Czasami pilnowałam dzieci tych sąsiadów, ale po tragedii odrzuciło mnie od niej – miała na imię Molly – puste oczy, smród. Molly nie była „prawie topielicą”. Ona naprawdę utonęła. Tylko „prawie” przeżyła. Przez następnych parę minut Lauren krzątała się przygotowując herbatę. Ustawiała filiżanki, zapalała gaz pod emaliowanym czajnikiem. Czekałem. – Kiedy doszłam do siebie po wypadku, pierwsza świadoma myśl, jaka przyszła mi do głowy to: „Może będę taka jak Molly”. Śmierdząca i „prawie” żywa. Wiedziałam w głębi duszy, że z Molly została tylko ranna. Obraz zniknął. Po wypadku chciałam od razu sprawdzić, czy moje ciało nie śmierdzi, wąchałam się po pachami, w kroczu; byłam pewna, że jeśli zacznę śmierdzieć, to będę już na zawsze taka jak Molly. Wtedy myślałam, że jej ciało się rozkłada i stąd ten smród. Bałam się, że będę taka jak Molly. Raptem, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, zapomniałam o Molly i zapomniałam o rozkładzie. Potem moje małżeństwo się rozpadło, ja zachorowałam na SM, i zdarzały się chwile, kiedy byłam pewna, że ja też należę do tych, którzy „prawie przeżyli”. I że jeśli ktoś się do mnie zbliży, poczuje smród rozkładającego się ciała i zobaczy tylko pustą ramę. Dlatego tak się ciebie bałam, Alan. A teraz twierdzę, że w pewnym sensie uratowałeś mi życie. Ty i Rebecca. Oboje uratowaliście mi życie. Rebecca Washburn była terapeutką Lauren. Opowiedziałem Lauren o moich obawach w związku ze zniknięciem pacjenta. Bardzo się tym przejęła i ofiarowała mi pomoc. Zadzwoniła do Purdy’ego z prośbą, żeby sprawdził raporty z wypadków oraz czy nie zamordowano kogoś, kto odpowiadałby opisowi chłopca. Gdy czekaliśmy na odpowiedź, chcąc oderwać mnie od złych myśli, zaproponowała lekcję bilardu. Skrzywiła się, kiedy nie trafiłem z bliskiej odległości. – Lekko, nie musisz się tak wysilać – i wtedy zadzwonił telefon. Purdy oznajmił, że na razie nic nie znalazł, ale wydał polecenie, żeby zawiadomiono go natychmiast, kiedy pojawi się jakiś ślad. Lauren podziękowała mu. Poszliśmy do łóżka. W środku nocy obudził nas świergot pagera. Oboje z Lauren zaczęliśmy szukać swoich aparatów. Mój był przymocowany do paska spodni, które leżały pod łóżkiem. Ona pierwsza odnalazła swój i włączyła ekran. – Nie do mnie, kochanie – powiedziała. Zegarek wskazywał trzecią trzydzieści siedem. Wydobyłem w końcu pager zza paska i zobaczyłem napis: „Jedna wiadomość”. Wziąłem
głęboki oddech i odruchowo wciągnąłem spodnie i koszulę. W tym czasie Lauren postawiła telefon na środku łóżka, włożyła też ciemnozielony szlafrok. Zadzwoniłem do poczty głosowej. – Jedno nagranie – usłyszałem głos z komputera. – Cześć, mówi Randy. Jestem w górach. Wszystko ze mną w porządku, ale kazał mi pan zadzwonić. Późna pora. Będę tu jeszcze przez parę minut. – Podał numer telefonu i odłożył słuchawkę. Nacisnąłem cyfrę osiem. „Odtwarzam” – usłyszałem. Wykonałem ruch ręką, że chcę coś zapisać. Lauren znalazła długopis. Podyktowałem jej numer telefonu. W połowie dzwonka Randy podniósł słuchawkę. – Doktor Gregory? Westchnąłem głęboko i rozluźniłem się, żeby mój głos brzmiał spokojnie. – Tak, Randy, mówi Alan Gregory. – Przypomniałem sobie, że nie przyszedłem na umówione spotkanie. – Nieważne, Randy. Gdzie jesteś? – W górach. Chyba gdzieś w pobliżu Central City, ale nie mam pewności. Ta okolica wydaje mi się znajoma, tylko że nie pamiętam, kiedy tu byłem. Może w dzieciństwie. Mama będzie wiedziała. Postanowiłem nie przypominać mu, że jego mama nie żyje. – Dzwonisz z automatu? – Nie, jestem w chacie, w domu. Doprawdy przykro mi. – Wiesz, jak się tam dostałeś? – Nie. Ale mam tu samochód. – W jego głosie wyczułem nutę paniki. – Jesteś sam? – Tak. Chyba sam. – Wiesz, do kogo należy ten dom? – Byłem tu kiedyś. Na pewno byłem. Ale nie wiem. Nie pamiętam. Boję się. – O cholera! Fuga? – Możesz mi powiedzieć, co dziś robiłeś? Nie było cię w szkole, prawda? – Nie wiem, co robiłem. Coraz bardziej się boję. Nie wiem, jak się tu dostałem. – Spróbuj określić kierunek, miejsce pobytu. Przyjadę po ciebie. – To niemożliwe, Nie wiem, gdzie jestem. I czy nadeszła pora. Chyba nie siedzę tu długo. Widzę światła samochodów. W pobliżu jest droga. Pojadę i zadzwonię z innego telefonu – Nie odkładaj słuchawki, Randy! Co masz na myśli mówiąc, że nie nadeszła pora? Zadzwonię na policję, niech zlokalizują miejsce, skąd dzwonisz. Wtedy po ciebie przyjadę. – Nie. Nie mogę tu dłużej zostać. I odłożył słuchawkę.
Telefon zadzwonił po godzinie. W tym czasie ubrałem się i ogoliłem. Lauren zrobiła kawę – usiedliśmy w kuchni i czekaliśmy. Lauren usiłowała mi wytłumaczyć, dlaczego przedsiębiorstwo telefoniczne nie mogło zidentyfikować miejsca, skąd Randy dzwonił. Gdy skończyła, nie byłem pewien, czy załatwienie takiej sprawy od ręki narusza wolność osobistą jednostki, czy też po prostu nie istnieje dostęp do zapisów komputerowych. Należałem do grona tych obywateli, którzy są przekonani, że telefonia może zrobić wszystko. Owa wiara miała niewątpliwie paranoiczne podłoże. Randy odłożył słuchawkę i nie zdążyłem mu podać numeru Lauren, toteż jego telefon około piątej rano przebył tę samą skomplikowaną komputerową drogę. W końcu usłyszałem jego głos: – U mnie wszystko w porządku. Jesteś wściekły? – Niezmartwiony. – Oczywiście, że byłem wściekły. – Jestem teraz na autostradzie Peak to Peak, chyba niedaleko Nederland. Jadę do siedziby moich rodziców. – Randy nigdy nie określał miejsca, gdzie mieszkali, mianem „dom”. – Słuchaj mnie uważnie, przyjadę po ciebie. Sam cię tam zawiozę. – Nie. – Randy... – Nie chcę, żeby pan przyjeżdżał, doktorze. Już dobrze się czuję. Jestem zmęczony. Chce mi się spać. Niech pan zadzwoni do wujostwa i powie im, żeby dali sobie spokój. Bardzo byłbym panu wdzięczny. Niech pan też poprosi ciotkę, żeby zadzwoniła do szkoły. Dobrze? Mówił powoli, jakby z wysiłkiem. Zastanawiałem się, czy obstawać przy swoim i kazać mu czekać, aż po niego przyjadę. Postanowiłem nie upierać się dłużej. Wyglądało na to, że doszedł do siebie. Uznałem, że trzeba sprawdzić jego impulsywność. – Oczywiście, że zadzwonię do twoich wujostwa i powstrzymam się przed jakimkolwiek działaniem, dopóki my obaj nie omówimy tego, co zaszło. A na razie proszę cię, żebyś mi coś powiedział. Rozmawialiśmy ostatnio o tym, że zamierzasz zrobić sobie jakąś krzywdę czy coś w tym sensie. Czy teraz też to czujesz? – Nie. Jestem po prostu zmęczony. – Nie masz myśli samobójczych? – Nie. Daję słowo. – W jego głosie pojawiła się ostra nuta, świadcząca o tym, że go drażnię. Starałem się mówić swobodnym tonem, by nie pomyślał, że wywieram na niego presję. – Umawiamy się niezobowiązująco, że po południu przyjdziesz do mnie, zgoda? Piętnaście po czwartej. – Dobrze. Przykro mi, że sprawiłem panu kłopot, doktorze. Do widzenia. – Odłożył słuchawkę. Lauren, stojąca cały czas z tyłu, objęła mnie i powiedziała na ucho: – Jeśli będę tonęła kochanie, to chciałabym, żebyś ty mnie uratował. – Jej dłoń powędrowała niżej. Nachyliła się nade mną, ja zaś, rozchyliwszy szlafrok, ująłem jej pierś, ciężką i ciepłą.
24 Sam Purdy wpadł do mojego gabinetu około dziewiątej, niezapowiedziany, tuż przed pierwszą wizytą. Chciał się dowiedzieć szczegółów wizyty w Mirabelle i Rocky Flats. Zrelacjonowałem mu przebieg tamtego popołudnia i podziękowałem za udzieloną mi wczoraj wieczorem pomoc. – Znalazłeś go w końcu? – Tak. Objawił się dziś o piątej rano. Jak się domyślasz, niewiele spałem tej nocy. – Dzieciaki zawsze rozrabiają. – Tak, ale najczęściej wypływa to z poczucia odrębności, z alienacji. Niestety tym razem nie to było przyczyną. – Co masz na myśli? – Znasz pojęcie fugi? – Mogę ci przytoczyć niektóre literackie odniesienia. – Purdy zacytował mętne fragmenty swojej pracy magisterskiej, posługując się nieangielską terminologią. Ich treść szybko wyleciała mi z głowy. – Ale, rzecz jasna, to zupełnie co innego. – Fuga psychogeniczna, to znaczy niespowodowana organicznym uszkodzeniem mózgu, jest niezwykle rzadkim zjawiskiem w psychologii. Zalicza się do kategorii zaburzeń znanych pod nazwą „rozdwojenie osobowości”. W czasie trwania fugi, która teoretycznie jest następstwem poważnego urazu, ludzie nagle zaczynają postępować niezgodnie z ich przedchorobową osobowością. Ich czyny wydają się celowe i nie sprawiają wrażenia patologicznych. Choć człowiek będący w stanie fugi zamyka się w sobie, mogą się pojawić nietypowe dla niego wybuchy gniewu czy skłonności do destrukcji, czego później nie pamięta. Fuga jest defensywną odpowiedzią na ukryty konflikt, często związaną z jakimś wyjątkowo ciężkim przeżyciem. Pojawia się, kiedy pamięć o nim zaczyna powracać. Obawiam się, że mój pacjent przeżywał dziś w nocy taką fugę. – Choć Lauren nie wymieniła nazwiska – powiedział Purdy – gdy wczoraj w nocy dzwoniła do mnie, to i tak wiedziałem, o kogo chodzi. Jego rodzice – no, powiedzmy, opiekunowie, zawiadomili nas o zaginięciu. To jest ten chłopak, który przeżył katastrofę samolotu w Des Moines, zgadza się? – W Sioux City. Nic ci nie mogę powiedzieć, Sam. – To by wyjaśniało sytuację. – Tak. Gdyby to był ten chłopak, powód traumy jest oczywisty. Purdy wykazał większe zainteresowanie Randym i większą dociekliwość niż Geoff Tobias, do którego zadzwoniłem po porannym telefonie chłopca. Tobias powiedział po prostu: – Jest już w drodze do domu? Świetnie. – Zasugerowałem Geoffreowi, żeby nie wypytywał
go o nic i nie karał, a my obaj z Randym przy pierwszej okazji omówimy to wszystko, co się wydarzyło. – Dobrze – powiedział i odłożył słuchawkę. Sam Purdy stał cały czas, wreszcie usiadł na moim fotelu. Ja zająłem miejsce za biurkiem, więc odwrócony był do mnie plecami. – Według mnie – zaczął – Scott Truscott nie poświęci więcej czasu na dochodzenie w sprawie Templetona. I chyba nie mam o to do niego żalu. Zdziwiłem się. Zawsze uważałem, że Sam jest uparty jak osioł. – Chcesz się poddać, Sam? Nie widziałem jego twarzy, ale zaczął się wiercić na fotelu. – Życie mija – powiedział. – Ludzie twierdzą, że powinienem sobie odpuścić. Może właśnie teraz jest okazja. – Podobnie powiedział Saddam Husein, gdy plama ropy pojawiła się w Zatoce Perskiej. Sam dobrze wiesz – to, że jest okazja, wcale nie oznacza, że trzeba z niej skorzystać. Purdy odwrócił głowę i spojrzał na mnie nad oparciem fotela. – Dobra, dobra, zdaje się, że mnie nawróciłeś. Mam ochotę na śniadanie – poprzyglądamy się sobie i pogadamy o tym i owym. Roześmiałem się. – Śniadanie odpada. Muszę zarabiać na życie. Dziś po południu spróbuję się zobaczyć z córką Templetona. Poza tym to mój dzień przyjęć. Aż do jutra biuro musi się obejść beze mnie. – Wolna wola. Myślałem o „Bagel Ballery”. Ja stawiam. – Smacznego, Sam. Uniósł swoje cielsko z fotela. – Miałem dobre chęci. Tuż po jego wyjściu pożałowałem, że nie dałem mu na przechowanie pistoletu Randy’ego. Biorąc pod uwagę wydarzenia ubiegłej nocy, dużo wody upłynie, zanim zwrócę go Randy’emu, a czułbym się znacznie lepiej, gdybym się pozbył broni z gabinetu. Obiecałem sobie, że przy najbliższej okazji oddam ją Purdy’emu. Od trzeciej do czwartej piętnaście, kiedy miał się pojawić u mnie Randy, dysponowałem wolnym czasem. Zadzwoniłem do mieszkania przyjaciółki Erin Templeton i ze zdziwieniem usłyszałem, że Erin jest w domu i czeka na mój telefon. Podeszła do aparatu, a ja zapytałem, czy nie moglibyśmy porozmawiać osobiście. Nie miała nic przeciwko temu. Wyjaśniła mi, jak trafić do Mapleton Hill. Jechało się pod górę, na północ od śródmieścia. Roztaczał się stamtąd widok na całe Boulder. Kilkanaście minut samochodem od mojej poradni. Trzypasmową aleję otaczały z obu stron solidne domy wzniesione na początku wieku przez ałożycieli miasta. Erin Templeton mieszkała u przyjaciółki, której rodzice byli z właścicielami zamku o średnich rozmiarach – zaledwie czterysta czy pięćset metrów kwadratowych. Po przedstawieniu mnie mamie przyjaciółki,
uprzejmej propozycji, żebym się odświeżył i starannym obejrzeniu przez panie mojego identyfikatora zaproszono mnie do nasłonecznionej niszy przy kuchni. Widok stamtąd był wspaniały. Gdyby Pikes Peak unieść trochę wyżej, to na pewno, wytężając wzrok, dostrzegłbym Nowy Meksyk. Zagłębiłem się w wiklinowym fotelu wysłanym poduszkami. Erin usiadła jak najdalej ode mnie. Miałem do wyboru: albo wykrzykiwać pytania, albo przysunąć się bliżej niej. Wydostałem się z głębin fotela i usiadłem przy stole z kutego żelaza, metr od Erin. Przetłuszczone włosy opadały jej luźno na ramiona. Nie wiem, czy było to teraz modne, czy też wynikało po prostu z młodzieżowej pogardy dla higieny. Być może i jedno, i drugie. W nosie miała ten sam mały brylancik, który widziałem w telewizji. – Wiesz, po co przyszedłem? Wzruszyła ramionami. – A chcesz wiedzieć? Znowu ten ruch ramion. Wziąłem głęboki oddech. – Chodzi o twojego ojca. Po raz pierwszy spojrzała mi prosto w oczy. – Doprawdy? Bardzo mnie to dziwi. – W gwarze moich młodzieńczych lat brzmiałoby to: „Mowa trawa”. – Usiłuję się dowiedzieć, co było przyczyną ulatniania się gazu, który rozwalił wam dom. Wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby. – Nieważne, co. Głowa mi pękała. Byłem solidnie zmęczony potężną dawką młodzieżowego buntu, z którym miałem do czynienia w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. – Wydaje mi się, że możesz mi coś powiedzieć na ten temat. – Nie wiedziałem, czy tak jest naprawdę, ale chciałem ją w ten sposób sprowokować. Erin Templeton chrząknęła, co brzmiało jak zachłyśnięcie się psa kością, i obróciła głowę w stronę Pikes Peak. Nie odrywałem od niej wzroku. Była chuda, z rodzaju tych dziewcząt, które rozwijają się późno, a rozkwitają w ostatniej klasie szkoły średniej. Albo i nie rozkwitają. – Co ja wiem według pana? – Znasz odpowiedź. – Na jakie pytanie? – Ty je zadaj. – Boże, co z pana za facet! – powiedziała pociągając nosem. – Ja nic nie wiem. – Być może liczyła na to, że jeśli będzie bezczelna, dam jej spokój. – Ojciec palił papierosy. Zapalając papierosa wysadził się w powietrze. Pańskim zdaniem palenie to coś złego? Pomyślałem sobie, że ten wywiad znaczy dla biura tyle, ile za niego dostanę, a mianowicie około dolara. – Dlaczego nie mieszkasz w Coal Creek razem z mamą i bratem?
– Z tysiąca powodów. – Możesz mi podać najważniejszy? – Moi przyjaciele. Tam jest zimno. I Janet. – Janet? – Ta dozorczyni – uśmiechnęła się z przekąsem – to kurwa. – Powiedz mi coś więcej. – To kurwa. Aha. To ma być wyjaśnienie. – Znam wiele osób, o których można by się tak wyrazić. Jaka ona jest? – Dała mi popalić. Wystarczy. Nie lubię jej. To kurwa. – Co ona ci takiego zrobiła? Chciało mi się pić. A właściwie spać. Wypuściła powietrze z takim świstem, jakby zdmuchiwała świeczki urodzinowe. – Mówiła, że mój ojciec pieprzył się z różnymi babami. – A co ty o tym myślisz? – Myślę, że to kurwa. Tak, tośmy sobie wyjaśnili. – A co sądzisz o tym, co powiedziała o twoim ojcu? – Co to ma za znaczenie? Sądzę, że uprawiał bezpieczny seks. Zresztą on nie żyje. – Jej buńczuczny głos jakby się trochę załamał. Milczałem jakiś czas. – Twój ojciec widocznie nie był człowiekiem bez skazy – powiedziałem w końcu. Raptem rozpłakała się. – Nie..– Szlochała już na dobre. – Nie wiem. Czekałem, aż się uspokoi. – Ulżyj sobie, Erin, wypłacz się. Co też zrobiła – płakała przeszło dwadzieścia minut. Zanim wyszedłem, dowiedziałem się jeszcze czegoś. Zeszłego lata Erin i Janet przyjaźniły się. Janet dawała jej kondomy, z których Erin nie korzystała, i alkohol, z którego Erin korzystała. W czasie weekendu Święta Pracy wszyscy właściciele przyjechali do swoich chat na pożegnanie lata. Erin i Janet powędrowały piechotą do pobliskiego jeziora, upiły się chłodzonym winem, i wtedy Janet powiedziała Erin, że jej tata przyjeżdża tu czasem w południe z pewną kobietą na małe bzykanko. Zdaniem Erin matka o niczym nie wiedziała. Powiedziałem jej, że ta tajemnica jest dla niej zbyt poważnym obciążeniem, i napomknąłem, że przydałaby się jej wizyta u psychoterapeuty. Gdy przebrnęliśmy przez rutynowe, typowe dla młodych: „Nie jestem wariatką” i z mojej strony: „Ja tego nie twierdzę”, zgodziła się na kilka wizyt. Napisałem jej parę nazwisk i numery telefonów. Powiedziałem mamie przyjaciółki – była wyraźnie zaniepokojona, że doprowadziłem dziewczynę do łez – że Erin jest trochę poruszona, i
żeby w razie potrzeby zadzwoniła do mnie. Spotkanie z Erin zajęło mi więcej czasu, niż przypuszczałem. Mimo szybkiej jazdy spóźniłem się dwie minuty na spotkanie z Randym. Światło w poczekalni świadczyło o tym, że on już jest – wszedłem więc w pośpiechu do gabinetu od tyłu, przez oszklone drzwi. Większość czasu spędziliśmy na dociekaniu przyczyny, dla której on tak mało pamięta z tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin. Wydawało mu się że pamięta, jak ubiegłego ranka wychodził z domu. Z jakiegoś powodu – choć nie wie, czy to aby na pewno prawda – był przekonany, że jego napad wściekłości w restauracji miał miejsce w tym właśnie dniu. Wciąż nie potrafił zlokalizować chaty, w której przebywał, nie wiedział nawet, jaką drogą się tam dojeżdża, ale w dalszym ciągu miał wrażenie, że jest to na trasie do Central City. Może gdzieś w pobliżu autostrady Peak to Peak, jednak i co do tego nie miał pewności. Wspominał siebie jako małego chłopca, który schował się w jakiejś dziwnej szafie, posiadającej drzwi z obu stron – do kuchni i do pokoju. Zapytałem go, czy zapamiętał to jako coś, co przeżył. – Nie. Raczej jak fotografię, którą oglądałem. Powiedział, że kiedy próbował wejść do tej szafy, to zorientował się, że wszystko mu się w głowie pomieszało. Wtedy zadzwonił do mnie. – Stale widzę koronki. Wszędzie koronki. – Co ci się kojarzy z koronkami? – Nic. – A w samolocie? Czy twoja matka albo siostra miały na sobie koronki? Potrząsnął głową. – A ojciec? Spojrzał na mnie i roześmiał się. – Ktoś z pasażerów? – Raczej nie. – Odpowiadał spokojnym głosem. – Czy nie chodzi o gazę? – Nie. – Jakaś rzecz związana ze szpitalem? Oczy mu rozbłysły gniewem, i zaraz potem – lękiem. – Nie. Rodzaj obrusu. Koronki jak przy obrusie. – Na jego twarzy pojawił się wyraz udręki. – Zostańmy przy tym obrusie, Randy. Z jego twarzy nic już teraz nie można było wyczytać. – Tak, obrus. – Lecieliście pierwszą klasą? – Rzadko podróżowałem pierwszą klasą, i bardzo możliwe, że podnoszone stoliki nakryte są tam serwetkami. Może ozdobionymi koronką? Wątpię. – Nie, lecieliśmy klasą super, w pozycji leżącej. Zamilkliśmy obaj wobec niepowodzenia kolejnych prób.
– Czy to może znowu się wydarzyć? – Co? – zapytałem. – No, to, co zdarzyło się wczoraj? – Fuga? – Tak. – Może, Randy, nigdy nic nie wiadomo. – Czy zrobi pan coś, żeby temu zapobiec? – Właśnie to robimy. Szukamy podłoża. – Ciekawe, co jeszcze narozrabiałem? – To musi być straszne. Zgubienie pamięci. – Proszę mi coś o tym opowiedzieć – rzekł. Gdy wróciłem z pracy, między moim domem a domem Adrienne i Petera stał isuzu o napędzie na cztery koła, ze sprzętem narciarskim na dachu. Tablica rejestracyjna zaczynała się od litery „Z „, co oznaczało, że wóz jest wynajęty. Adrienne i Peter mieli gości. Upchnąłem subaru tuż przy wejściu, żeby mieć raczej szansę wyjścia na nędzne resztki mojego trawnika niż w błotnistą maź. Rzut oka na horyzont obwieścił mi, że balsamiczne interludium pogodowe ma się już ku końcowi. W nocy będzie padał śnieg. Przynajmniej błoto znowu zamarznie. W domu było zimno. Włączyłem ogrzewanie, zbiegłem na dół i właśnie przebierałem się w domowy strój, gdy zadzwoniła Adrienne i zaprosiła mnie do ich wielkiego domu na herbatę i coś słodkiego. Będzie moja żona. Peter upiekł szarlotkę. Jak na mój gust była za mało słodka, ale słowa krytyki zachowałem dla siebie. Także moje myśli i uczucia. Miałem za sobą ciężki dzień, toteż niespodziewane pojawienie się Merideth zmroziło mnie zupełnie. Poczułem się fatalnie. Merideth opowiadała właśnie Adrienne, że przyjechała do miasta, by zebrać odpowiedni materiał do swoich reportaży. Przede wszystkim musi zgromadzić dane o pracy noblisty Thomasa Cecha, naukowca uniwersytetu Kolorado. Badał on RNA pod kątem leków zwalczających wirusy. Przy okazji zapozna się z problemem śmierci dwóch świadków ławy przysięgłych. Chciała sprawdzić, czy tej sprawie warto poświęcić więcej uwagi. Trzecim, najważniejszym powodem, którego nam nie ujawniła, byłem ja. Zdradziła go tylko mnie, gdy Adrienne i Peter krokiem niemal tanecznym poszli do kuchni. Powiedziała, że „podjęła terapię, by móc jakoś to wszystko wrobię uporządkować”. Opisała mi swoją terapeutkę z San Francisco, o której jej przyjaciółka opowiadała cuda. Miały ze sobą wiele wspólnego. Terapeutka także rozwiodła się z mężem z powodu „typu osobowości, jaki reprezentował” i doskonale rozumie, co oznacza związek z kimś takim jak on. Umknął mojej uwadze sposób, w jaki Merideth dowiedziała się, że jej terapeutka miała podrażnienia naskórka w odbycie. Zdaniem pani psycholog trudno dzisiaj spotkać porządnego mężczyznę, który nie byłby gejem. I – na co
Merideth położyła szczególny nacisk – jej terapeutka również dokonała kiedyś aborcji. Pod koniec sesji obie panie, pełne wzajemnego zrozumienia, objęły się i popłakały sobie szczerze. Od tamtej chwili Merideth czuła się znacznie lepiej. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pominąć milczeniem tych jej wynurzeń. Ale waga problemu była znaczna, cel zaś – łatwy do osiągnięcia. – Merideth – powiedziałem w końcu – psychoterapia jako taka wymaga więcej dyskrecji. To, co mi opowiedziałaś, w żadnym stopniu psychoterapii nie przypomina. Mimo że tyle lat mieszkała ze mną pod jednym dachem, jej podejście do tej dziedziny wiedzy medycznej było niezwykle naiwne. Teraz, po raz pierwszy w życiu, miała z nią do czynienia w sensie praktycznym. – Ona, sprawia bardzo dobre wrażenie – upierała się. Czułem się tak, jakby błagała mnie o coś, czemu nie potrafię sprostać, choć muszę. Miałem o to żal do siebie. Nie mogłem jednak postąpić inaczej. – Kochanie – powiedziałem. – Bądź ostrożna. „Dobre wrażenie” nic tu nie znaczy. Fakt, że siedzisz z kimś w pokoju i opowiadasz mu o swoim życiu nie ma nic wspólnego z terapią. Każdy, kto ma język w gębie i wrażliwe serce, może omamić innego człowieka swoją niby to wiedzą. Zresztą w niektórych stanach nawet tak skromne kryteria nie są przestrzegane. – Ona ma doktorat, tak jak ty. – Stanowisko Merideth budziło we mnie jeszcze większy sprzeciw, dolewało oliwy do ognia. Westchnęła ciężko. Byłem idiotycznie zacietrzewiony, ale nic na to nie mogłem poradzić. Nie potrafiłem się powstrzymać, co, biorąc pod uwagę przeżycia tego dnia, mogło być uzasadnione. – To, że siedząca naprzeciw osoba ma taki czy inny stopień naukowy i naciąga cię na sto dolarów za czterdzieści pięć minut, wcale nie oznacza, że stosuje wobec ciebie terapię, Doktor filozofii mógłby być astrofizykiem na własny użytek. Doktor medycyny reumatologiem alkoholikiem, któremu cofnięto uprawnienia zawodowe. Gdy pozwolisz, żeby pokrajał cię internista, to ten fakt nie czyni z niego chirurga. Jeśli po wyjściu z czyjegoś gabinetu czujesz się lepiej, to absolutnie nie świadczy o tym, że przebieg sesji miał charakter terapeutyczny. Prostytutki też poprawiają samopoczucie mężczyznom – przynajmniej teoretycznie – co w żadnym razie nie wpływa na faktyczny stan ich zdrowia. Praca nad własnym samopoczuciem i samopoczuciem innych zajmuje mnóstwo czasu, kochanie. Terapeuta rzadko osiąga dobre wyniki, a czasem w ogóle ich nie ma. Wymaga to wprawy, umiejętności. Tego, co każdy terapeuta musi wiedzieć, uczą w szkole. Choć bywa, że nie uczą. Konieczne jest oczywiście wykształcenie, ale samo wykształcenie nie wystarcza. Nie daj się robić w konia. Nie myśl, że zaprzyjaźnianie się z kimś, wzajemne zwierzenia, czułości mają jakiekolwiek terapeutyczne znaczenie. Niekompetentni, wrogo nastawieni do ludzi terapeuci często własne potrzeby przedkładają nad potrzeby swoich pacjentów i lektura na temat etyki zawodowej nie zmieni ich mentalności.
Merideth po wysłuchaniu moich wywodów miała mi do powiedzenia tylko tyle: – Maja nie ma w sobie źdźbła wrogości. Na pewno dobrze byś ją ocenił. – Wstała i wyszła z pokoju, by przyłączyć się do Adrienne i Petera. Oni na pewno nie zaliczają się do ludzi, którzy lubią komuś dokopać. – Maja? – powiedziałem do pustych czterech ścian.
25 Merideth nie zabawiła u Petera i Adrienne dłużej niż wymagał tego dobry obyczaj, i niebawem się pożegnała. Przez ułamek sekundy widziałem jej obojętną twarz w drzwiach salonu, gdzie siedziałem zapatrzony w ogień; rzuciła mi szorstkie „do widzenia”, machnęła dłonią i wyszła. Nie zasłużyłem sobie na tak dobre maniery. Po paru minutach poszedłem do kuchni, do Petera i Adrienne. Zajęliśmy się przestawianiem przedmiotów lub ich wyrzucaniem. – Meri twierdzi, że masz wszystko w dupie – powiedziała Adrienne tonem zachęcającym do podjęcia dyskusji. Popatrzyłem na Petera. Uśmiechał się figlarnie. Nagle wyśpiewał tym swoim dźwięcznym głosem: – To żaden test. Alert progesteronowy, ha, ha, ha. Uważaj, Alan. Bądź ostrożny. Walka hormonów, nadpobudliwość. – Po wygłoszeniu tego ostrzeżenia wybiegł uciekając w popłochu przed Adrienne, która rzuciła w niego rękawicą kuchenną. – Nie powinna wpadać tu jak po ogień – powiedziałem. – Chce coś naprawić. Twoje gwałtowne reakcje nie pomagają jej w tym. – Masz rację. Byłem za ostry. Ale powiedziałem szczerą prawdę. I znowu przyznaję ci rację, chyba rzeczywiście chce coś naprawić między nami. Sęk w tym, że nie bardzo wierzę, by była skłonna do jakiegokolwiek kompromisu. Adrienne otworzyła szeroko oczy, uśmiech rozjaśnił jej twarz. Moja natomiast wyrażała głęboką konsternację. – Starałem się nie okazać mięczakiem – powiedziałem. Potrząsnęła głową, krzywiąc się. Zacisnęła mocno powieki i ujęła dłońmi swoje piersi. – O mamma mia. Strasznie bolą mnie cycki. Wspaniale, że starasz się nie być mięczakiem, chłopie. Sęk w tym, żebyś z mięczaka nie przeistoczył się w skurwiela. – Rozejrzała się po kuchni. – Gdzie się podział Gepetto? Jeśli sądzisz, że doprowadzę do ładu ten bałagan, to masz źle pod sufitem. Schodząc ze wzgórza do domu patrzyłem na świeże płatki śniegu, przypominające zamarznięte białe piórka, rozrzucone na zlodowaciałej trawie. Śnieg już nie padał, co stwierdziłem idąc ścieżką ku drzwiom – wyraźna przerwa w nawałnicy. Zdejmowałem płaszcz, gdy usłyszałem ćwierkanie pagera. Mizerne resztki koniaku przelałem do szklanki i dopiero wtedy zadzwoniłem do poczty głosowej. Wcisnąłem odpowiedni guzik i usłyszałem głos Sama Purdy’ego – pytał, jakie mam plany na jutro, prosił też o telefon. Odtworzyłem wcześniejszą wiadomość od Scotta Truscotta. Ma dla mnie nową sprawę. On też prosił o telefon nazajutrz rano.
Zadzwoniłem do Purdy’ego. – Halo, tu Simon przy aparacie. – Usłyszałem w słuchawce melodyjny dziecięcy głos. Pamiętam, że kiedy w ubiegłym roku wpadłem na krótko do gabinetu Purdy’ego, na jego biurku stała fotografia malucha. – Cześć, Simon. Jest tatuś? – Jest – odpowiedział. Czekałem ze słuchawką przy uchu, w której szumiał oddech małego. – Możesz go poprosić? – Mogę. I znowu przerywany szum oddechu. – Poproś go teraz, dobrze? – Dobrze. Odłożył słuchawkę. Wyjrzałem przez okno. Śnieg znowu zaczął padać, i to porządnie. Ponownie wybrałem numer i tym razem usłyszałem głos Sama, nie Simona: – Halo? – Simon wspaniale się spisał. Przećwiczy to jeszcze parę razy i wszystko będzie grało. Fantastyczny chłopak. – Jest lepszy od niejednego z naszych gońców. Dzięki za telefon. Masz coś dla mnie? Poinformowałem go, że udało mi się poznać pewne fragmenty niepublicznej działalności Larry’ego Templetona. Rozmawiałem z Erin Templeton, która opowiedziała mi o Janet Lasker, dozorczyni w Mirabelle. – Nie uważasz – zapytałem – że rzecz jest warta zachodu i że trzeba się tam wybrać? – Masz rację. Czekam na ciebie o dziewiątej. Będę przy... – Scott ma dla mnie nową sprawę. Jedź sam, ja nie mogę. – Sprawa Scotta jest nieważna. Możesz załatwić ją po lunchu. Co powiesz o śniadaniu „U Mamy”? Przychodzą tam fajni ludzie. – Skąd wiesz, że nieważna? – Nic o niej nie wiem. Skoro nic o niej nie wiem, to znaczy, że jest nieważna. Była w tym jakaś logika, oczywiście. – Wal do „Mamy” – powiedziałem. – Będę tam jakiś kwadrans po tobie. – Tylko bądź. Dają tam świetne naleśniki. – Nie zawiodę. Dobranoc. I powiedz twojemu Simonowi, że życzę mu dobrej nocy. Nie mieliśmy okazji się pożegnać. Jedno z dwojga: albo Purdy się spóźnił, albo obsłużono go gorzej niż do tego przywykł. Obrzydliwą mieszaninę naleśników i syropu klonowego zmiatał systematycznie z talerza. Przypomniał mi się reportaż dokumentalny nadawany w telewizji o dobrodziejstwach mikserów. Stałem pośrodku sali i obserwowałem, jak Sam je, czytając przy tym gazetę. Przełykał głośno
kawę. Gdy postanowiłem nie ruszać się z miejsca, póki on nie skończy jeść, Purdy, nie podnosząc wzroku znad gazety, machnął ku mnie ręką. Usiadłem. Przyniesiono mi kawę i jadłospis. – Tylko kawa, dziękuję – powiedziałem do kelnerki, która postawiła na stole kilka kartonów z sokiem i zabrała jadłospis. – Dzień dobry – powiedział Sam Purdy. – Mam trochę nowin. Dziś rano zabawiłem się w detektywa i trafiłem na coś, co może nam oszczędzić sporo czasu. – Świetnie. – Rozśmieszyła go wyraźnie moja aluzja do jego zawodu. – Zadzwoniłem do Rity Templeton, żeby się dowiedzieć, czy Janet Lasker jest teraz w Mirabelle. Odparła, że nie, od paru dni jej nie widziała. Co widocznie nie jest niczym nadzwyczajnym. Dostałem natomiast numer telefonu jej chłopaka oraz kilka wskazówek, jak dotrzeć do jego domu w górach. Próbowałem zadzwonić, nagrałem się nawet na sekretarkę. Rita stwierdziła później, że to było do przewidzenia – oboje słyną z tego, że nie odbierają telefonów. – Gdzie on mieszka? – Na południe od Rollinsville, przy Peak to Peak. Talerz Purdy’ego był już pusty. Rzucił pieniądze na stół. – Chodźmy – powiedział. Obok banknotów położyłem dolara za kawę i ruszyłem za policjantem w stronę samochodu. Już w wozie rzucił mi na kolana atlas z mapami poszczególnych okręgów. – Postaraj się znaleźć to miejsce. Ciekawe, w jakim leży okręgu. Możemy się natknąć na pewne ograniczenia prawno-administracyjne. Przez parę minut przewracałem strony, porównując z mapą udzielone mi przez Ritę wskazówki. – Najwyraźniej jego dom znajduje się w okręgu Gilpin – powiedziałem w końcu. – O, cholera! Dlaczego ludzie nie mieszkają w jednym okręgu? Purdy skręcił w Boulder Canyon i rozpoczął telefoniczną batalię – albo udzielą mu zezwolenia na czasowe prowadzenie śledztwa w okręgu Gilpin, albo niech zastępca szeryfa z lokalnej komendy policji przyjedzie do Rollinsville, żeby nam towarzyszyć. Minęliśmy Boulder Falls, kiedy otrzymaliśmy wiadomość przez radiotelefon, że możemy działać na własną rękę. Kanion wyglądał przepięknie w zimowych szatach. Głębokie wąwozy, zamarznięta płaszczyzna zatoki, wodospady ścięte raptownie przez mróz. Lecz drogi koszmarne. Pokrywająca je warstwa lodu stanowiła duże zagrożenie, toteż wyczekiwałem tych odcinków, na których wciąż leżał śnieg naniesiony przez burzę ubiegłej nocy. Wyprzedzało nas sporo samochodów. – Mina by im zrzedła, gdyby wiedzieli, że włażą na bagażnik gliniarza – powiedział z uśmiechem. Jednak większość aut zatrzymywała się w Nederland albo skręcała parę mil dalej na trakt wiodący na tereny narciarskie w Eldora. Purdy wskazał mi górską trasę o bardzo złej
renomie – narkotyki, morderstwa, napady, wszelkie zło. – Ludziom się chyba wydaje, że na tej wysokości żadne prawo nie obowiązuje. Że wysokość wszystko usprawiedliwia. Znałem tę drogę. Autostrada Peak to Peak prowadziła na same szczyty gór. Przylegała do zboczy, wijąc się od strony południowej, z Parku Narodowego Gór Skalistych przez dawną stolicę Colorado Central City aż do międzystanowej autostrady 70. Prawie cała biegła na wysokości trzech tysięcy metrów. Wymagała od kierowców szczególnego skupienia, by nie ulegli pokusie i nie zaczęli podziwiać widoków. Od czasu do czasu wzdłuż Peak to Peak i dramatycznie blisko Rollinsville horyzont od strony zachodniej przesłaniały poszarpane, liczące cztery i pół tysiąca metrów potwory Continental Divide. Teren na zachód od autostrady był mi dobrze znany; oboje z Merideth szusowaliśmy tędy na nartach. Jeździliśmy licznymi szlakami prowadzącymi z szerokiego brudnego traktu, który w Rollinsville dzielił na połowę Peak to Peak, zmierzając ku Moffat Tunnel. – Chyba jedziemy prawidłowo – powiedział Purdy. – Ma być kamienisty teren. I koła wozu tuż przy autostradzie. Jakby jakiś cholerny pionier je porozrzucał. – Po minucie klepnął się z rozmachem w udo. – A co, nie mówiłem? Koła wozu, jesteśmy na miejscu. Władował swojego forda na kupę zbitego śniegu między autostradą a kamiennymi wrotami, ozdobionymi również kołami, tyle że czerwonymi. Szedłem za nim wąską zaśnieżoną uliczką prowadzącą w dół, do największego spośród drewniano-kamiennych budynków, stojących na wielkim placu. Kobieta, która otworzyła nam drzwi miała tak czerwone włosy, że gdyby światło padało na nią z tyłu, można by porównać jej głowę do tarczy zachodzącego słońca. Jej twarz była blada, ale bez piegów. Wystające kości policzkowe i silnie zarysowana, kanciasta dolna szczęka sugerowały stanowczy i bezwzględny charakter. Mimo to była dość ładna. Obrzuciła Purdy’ego podejrzliwym spojrzeniem, a mój skierowany do niej uśmiech całkowicie zlekceważyła. Długo oglądała identyfikator Purdy’ego. – Przebywa pan w niewłaściwym okręgu, szeryfie. – Jestem detektywem pani... – Nie pofatygowała się, by dopowiedzieć. – Szeryf okręgu Gilpin – ciągnął Purdy – wie, że przyjechaliśmy tutaj. Może pani do niego zadzwonić. Zignorowała radę Purdy’ego. – A pan kim jest? – Tym razem wypowiedziane ostrym tonem słowa skierowała do mnie. – Alan Gregory, doktor Alan Gregory – odpowiedziałem. Purdy spojrzał na mnie ni to z niechęcią, ni to ze zdziwieniem. Westchnął ciężko. – To nie jest uniwersytet. Nie musisz mówić, jaki masz stopień naukowy. Pokaż identyfikator. A to bubek!
– Jestem z biura koronera okręgu Boulder – oświadczyłem podając jej plakietkę. – Możemy wejść do środka? – zapytał Purdy. – Nie – ton, wskazywał na absurd zadanego pytania. – Nie wiem nawet, czego sobie panowie życzycie. – Czy mam przyjemność z panią Janet Lasker? – A jeśli tak, to co? Purdy był już niemal skłonny zrezygnować z „taktyki uprzejmości”. Czułem, jak narasta w nim zniecierpliwienie, jak energia go rozpiera. – Chcielibyśmy przeprowadzić rozmowę z panią Lasker. Prowadzimy rutynowe dochodzenie w sprawie, która jej osobiście nie dotyczy. Pani Lasker jest poza wszelkimi podejrzeniami. – Czy chodzi o morderstwo, czy nieumyślne spowodowanie śmierci? – Zwróciła mi mój identyfikator. – Gdyby chodziło o coś innego, nie przyjechałby pan tutaj, prawda? Skinąłem głową. Purdy obrzucił mnie wymownym spojrzeniem. Nie mogłem się zdecydować, czy bardziej był zły na mnie, czy na nią. Dama w drzwiach podjęła widocznie decyzję! – Janet Lasker jest przyjaciółką jednego z moich dzierżawców. Mieszkają w chacie na północnym krańcu drogi dojazdowej za budynkiem. – Zamknęła nam drzwi przed nosem. – Pełnomocnik obrony – powiedział Purdy. – Niech to szlag. – Słyszałeś o niej? – Nie. – No to skąd wiesz? – Gliniarze wyczuwają przestępców. A przestępcy wyczuwają gliniarzy. Gliniarze wyczuwają pełnomocników obrony. Tak to wygląda. Jakiś samochód jechał właśnie długą wąską drogą dojazdową, zostawiając za sobą dwa równoległe, głębokie ślady na śniegu. Purdy szedł w dół lewym śladem, ja prawym. Piętnaście metrów od chaty, stojącej dalej od trzech pozostałych, Purdy powiedział: – Cholera, nikogo nie ma w domu. Nie miałem pojęcia, na jakiej podstawie wysnuł taki wniosek. Poranne słońce odbijało się od szyb i w żaden sposób nie można było zajrzeć do środka. Przed chatą stał stary, zdezelowany samochód, toyota. – Skąd wiesz? – zapytałem. – Ani dymka z komina. Wytrzymałbyś w chacie bez ognia? A na dworze zimno. Gwarantuję ci, że w środku nie ma centralnego ogrzewania ani innego źródła ciepła. – Może są jeszcze w łóżku? – Niewykluczone. Zrobimy im zatem pobudkę. Purdy zastukał do drzwi. Czekaliśmy. Przed wejściem były tylko nasze ślady. Odkąd w nocy śnieg przestał padać, nikt nie wychodził z chaty ani nikt do niej nie wchodził. Szyby były pokryte zlodowaciałą skorupą, zabezpieczone przed mrozem kawałkami nieprzejrzystego plastiku, więc nie można było nawet marzyć o zajrzeniu do środka. Purdy próbował – przez okna obok drzwi –
ale niestety zasłony były zaciągnięte. Pochyliłem się i zajrzałem przez dziurkę od klucza. Zobaczyłem tylko stary piec i róg łóżka, na którym leżał stos poduszek. – Widzisz coś? – Nic – odparłem. Purdy wyjął z portfela wizytówkę, wetknął ją w szparę w drzwiach i kazał mi zrobić to samo. Na odwrocie wizytówki biura koronera okręgu Boulder nabazgrałem numer telefonu mojego gabinetu. Gdy wsuwałem ją w szparę między futryną a drzwiami, usłyszałem dobiegający z góry groźny szum. Uniosłem głowę i zobaczyłem wielką górę śniegu zsuwającą się z dachu chaty. Usłyszałem huk i śnieg zwalił się na mnie. Wrzasnąłem i zacząłem machać ramionami. Purdy odskoczył, bo śnieg przesuwał się obrzeże dachu. Stał z ramionami skrzyżowanymi na piersi i śmiał się ze mnie bez żenady. – Ogarniają mnie coraz większe wątpliwości, czy nadajesz się do tej roboty – powiedział. Przeszedł mnie dreszcz na myśl o tym, co przeżyłem, zadrżałem też z powodu przejmującego zimna. – Chodźmy teraz na pogawędkę z panią X – dorzucił Purdy i pomaszerowaliśmy do samochodu, by ponownie odwiedzić kamienny dom. Pani X zmierzyła nas od stóp do głów. – Walka na kule śnieżne? Chyba wiem, kto przegrał. Purdy wyciągnął wizytówkę. Szukałem tej z biura koronera, ale w końcu podałem moją służbową, psychologa. Pani o czerwonych włosach zgarnęła obie. – Oszczędzę panom kłopotu. Nie widziałam ich od para dni. Co nie oznacza, że ich nie ma. Ja często wyjeżdżam. Kiedy ona się tu pokaże, poproszę ją o telefon do panów. Dobrze? – Będę bardzo zobowiązany – powiedział Purdy z przesadną uprzejmością i odwrócił się, by ruszyć ku drzwiom. Nagle się zatrzymał. – À propos, dla jakiego sądu okręgowego pani pracuje? Po raz pierwszy uśmiech zagościł na jej twarzy. – Jeffco, panie detektywie. Głównie dla Jeffco. – Sam Purdy – przedstawił się, ściągając rękawiczkę. Wymienili uścisk dłoni. – Casey Sparrow. Purdy skinął głową, pożegnał się i skierował w stronę wozu. Ruszyłem za nim, strząsając po drodze śnieg z kołnierza palta. Wsiedliśmy do samochodu. Sprawa, którą Scott Truscott chciał mi powierzyć, miała charakter rutynowy. Zadzwoniłem do jego sekretarki. Zrelacjonowała mi sytuację w sposób tak zdawkowy i bagatelizujący zagadnienie, że choć wszystko było w zasadzie jasne, poczułem niepokój. Denatem był dwudziestosiedmioletni mężczyzna, który zmarł w izbie przyjęć po wypadku samochodowym. Nie stwierdzono alkoholu we krwi, lecz wśród jego dokumentów znaleziono
receptę na prosac. Badania wykazały, że istotnie ów mężczyzna zażywał leki antydepresyjne. Scott Truscott zlecił mi, bym podczas wstępnego dochodzenia powiązał ze sobą pewne fakty. Po południu przeprowadziłem rozmowę z wdową – przerażoną tym, co się stało, dwudziestoczteroletnią kobietą matką dwojga dzieci. Skonsultowałem się telefonicznie z psychiatrą który leczył mężczyznę na depresję, rozmawiałem również z jego kierownikiem oraz ze współpracownikami ze służb publicznych, także z dyrektorem firmy. Policjant ze stanu Colorado przekazał mi przez telefon dane dotyczące okoliczności wypadku, jakie zamieścił w raporcie. Za główne przyczyny uznał śliską jezdnię, nadmierną prędkość oraz nieużywanie przez denata pasów bezpieczeństwa. W raporcie znalazł się również fakt, że denat miał na swoim koncie jedno wykroczenie drogowe przed trzema laty. Przed piątą zadzwoniłem do Scotta Ruscotta i powiedziałem, że śmierć tego człowieka jest według mnie dziełem przypadku. Denat był leczony na dystymię – prosac dawał dobre wyniki i nie zaobserwowano u niego ostatnio symptomów depresji. Przed wypadkiem nie miał skłonności samobójczych, a wśród przyjaciół, znajomych i rodziny znany był z tego, że jeździł z nadmierną szybkością i nie używał pasów bezpieczeństwa. – Doskonale – powiedział Scott. – Napisz to. Twój raport przekażę koronerowi. Kiedy tylko wszedłem do domu, zauważyłem światełko na sekretarce. Merideth zostawiła wiadomość, zapraszała na obiad, żebym miał okazję grzecznie ją przeprosić za wczorajszy wieczór. Zostawiła numer telefonu. Zadzwoniłem więc. Zastałem ją w pokoju w „Harvest Hause”. – Dzięki za zaproszenie – powiedziałem – ale dzisiejszy wieczór mam zajęty. Wyczułem wahanie w jej głosie. – Randka? – zapytała. – Nie. Odwożę Lauren na lotnisko. – Lauren? – Wiedziała, kim jest Lauren. Teraz przyszła kolej na mnie – ja się zawahałem. Przypomniałem sobie słowa Adrienne, żebym z mięczaka nie przemienił się w skurwiela. – To kobieta, z którą jestem związany. – Aha. Wobec tego będziesz miał wolny weekend, skoro ona wyjeżdża. Milczałem. – Przyjedziesz jutro na obiad? Proszę cię. Cholera, dlaczego nie? – Dobrze. Będę w hotelu około siódmej. – Dzięki, Alan. – No to do jutra.
26 Zniosłem rozstanie z Lauren gorzej, niż przypuszczałem. W drodze na lotnisko w Denver wyczuwała stan mojego ducha. Dwukrotnie zapewniła, że przecież jedzie tylko na pięć dni, mimo to nie mogłem pozbyć się wrażenia, że skutki naszej chwilowej rozłąki będą znacznie poważniejsze. Pożegnaliśmy się przy hali odlotów – życzyłem jej szczęścia, powodzenia w przedsięwzięciu, no i oczywiście przemilczałem własne wątpliwości dotyczące naszego rozstania. – Chcesz wiedzieć, co mnie najbardziej martwi? – zapytała szukając biletu w torebce. Skinąłem głową. Sądziłem, że powie coś o mnie i Merideth, czego wolałbym nie słyszeć. Wspomniałem jej już, że zamierzamy z moją prawie byłą żoną zjeść nazajutrz obiad. Zareagowała bez krzty zazdrości, co wywołało we mnie różne przykre skojarzenia. – Z jednej strony boję się dobrej wiadomości, a mianowicie tego, że przyjmą mnie do cop-I, z drugiej strony – boję się złej wiadomości, gdy po sześciomiesięcznym pobycie w Nowym Jorku okaże się, że nie wchodzę w skład grupy kontrolnej. Gdy Lauren wspomniała mi po raz pierwszy o badaniach klinicznych z cop-I, sądziłem, że będą one miały charakter typowy dla doświadczeń przeprowadzanych drogą losową. W tego rodzaju badaniach ani lekarze, ani pacjenci nie wiedzą, kto będzie przydzielony do grupy eksperymentalnej, której podaje się leki, a kto do tej, której podaje się placebo. Teoretycznie więc dopiero po eksperymencie wiadomo, kto gdzie trafił. – Czy wiąże się to z ryzykiem? – zapytałem, starając się, by mój głos wyrażał głęboką troskę. Chłodnymi palcami dotknęła mojego policzka. – Nie będziesz się tym przejmować, prawda? Obiema dłońmi przyciągnęła moją twarz do swojej; miała wilgotne, ciepłe wargi. Potem odwróciła się i odeszła. Obiad następnego wieczoru zawdzięczałem firmie Merideth. Zaliczyła mnie bowiem do grona swoich informatorów. O wpół do ósmej czekała na mnie w holu hotelu „Harvest Hause”. Miała na sobie czarną trykotową tunikę – materiał opinał jej ciało w tak wymyślny sposób, że ogarniała mnie ciekawość, w którym miejscu kończy się tunika, a w którym zaczynają uda. Stanowiłem doskonałą widownię. O Merideth śmiało można było powiedzieć, że jest bardziej elegancka niż piękna. Tak jakby ktoś wyraził się o Pacyfiku, że jest bardziej mokry niż wielki. Podsunęła mi policzek do pocałunku i dotknęła delikatnie mojego ramienia. Odniosłem wrażenie, że chciała w ten sposób podkreślić nasz małżeński status. Zapytała, czy pojedziemy do restauracji. Odparłem, że tak, oczywiście, zdając sobie jednocześnie sprawę, że mój subaru jest stanowczo poniżej jej
standardu. Tak jak wszystko w czasie trwania naszego małżeństwa. Zanosiło się na to, że obiad będzie wykwintny; zarezerwowała stolik w „Flagstaff Hause”. Jadąc wijącą się szosą pod górę, przeprosiłem ją za ton moich wypowiedzi sprzed dwóch dni. Przyjęła przeprosiny. Wykorzystując zapadający w górach zmrok – wolała widocznie, żebym nie widział wyrazu jej twarzy – przyznała, że pomyliła się co do nas obojga, i choć nie zamierza wywierać na mnie presji, chce postawić sprawę jasno: czy nie powinniśmy ponownie przeanalizować decyzji o rozwodzie. W nagłym blasku świateł nadjeżdżającego z przeciwnej strony auta ograniczyłem się do stwierdzenia, że w pełni doceniam brak nacisku z jej strony. Nasz stolik w restauracji stał we wnęce tuż przy oknie i trudno mi było skupić uwagę na jadłospisie. W dole migotały światła Boulder, a dalej na dużej przestrzeni bił w górę blask Denver. Zauważyłem głośno, że aż dziw bierze, jak odmienny jest widok stąd od widoku z mojego domu. – Naszego domu – powiedziała z uśmiechem, po czym zapytała, co miałbym ochotę zjeść. Wszystko było nie tak, nie po mojej myśli. Chętnie zamieniłbym się z nią miejscami, jeśli by to coś pomogło. Pojawiła się kelnerka i Merideth zamówiła stek i sałatkę ze szpinaku. – Punkt krytyczny mojej ciąży już minął – powiedziała, gdy kelnerka odeszła – ale te różne zawierające żelazo cholerne dodatki powodują u mnie zaparcia. – Przemiana materii u Merideth nie była przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania, toteż speszyło mnie nieco to zainscenizowane przez nią intymne wyznanie. Na randce nie mówi się o niedyspozycjach żołądkowych; to temat zarezerwowany dla małżeństw. Zamówiłem krewetki. Powinno się je serwować z koperkiem, do tego kieliszek pernod. Według mnie ten trunek miał smak lukrecji. Merideth, ponieważ była w ciąży, nie piła alkoholu, ale dla mnie zamówiła wino. Chciała wybrać coś, co pasowałoby do krewetek, i doszła do wniosku, że napój z dodatkiem anyżku będzie całkiem odpowiedni do tej potrawy. Tymczasem nie okazało się zbyt szczęśliwe. – Dobrze to za mało powiedziane. Czuję się wspaniale – oświadczyła. – Widocznie ciąża mi służy. – Spojrzałem na jej brzuch i pomyślałem sobie, że nie mam powodu jej nie wierzyć. Wyprawa Merideth do Kolorado była bardzo efektywna. – Tom Cech to cała historia. Zakończył już niemal pracę nad RNA. Wszystko ma nagrane, ale jak na razie nie zamierza tego sprzedać ani przesłać do Ivy League. Reportaż na pewno przejdzie, nadaliśmy mu tytuł „Kowbojski naukowiec”. Niestety szczegółowy opis, jak do wszystkiego doszedł, nie istnieje. Typowe dla samouka. Ten człowiek jest pewien własnych dokonań. – A reportaż o ławie przysięgłych? – W tej sprawie wciąż liczę na twoją pomoc. Opowiedziałem jej o mojej funkcji konsultanta w biurze koronera. Zainteresowało ją to, więc dorzuciłem kilka informacji. Mimo nacisku z jej strony upierałem się przy swoim – nie
widziałem żadnej potrzeby, by nagłaśniać historię w mediach regionalnych, a tym bardziej w stanowych. Prawdę mówiąc, ciągnąłem, nie budzi ona nawet zainteresowania tutejszych mieszkańców. Po obiedzie wróciliśmy do hotelu. Merideth wyglądała ponętnie, poruszała się ponętnie, ale nie zaprosiła mnie do pokoju na drinka. Byłem jej za to wdzięczny. Nie chciałem kusić losu, po raz kolejny narażać na ryzyko mojej seksualnej samodyscypliny. Zaproponowała, że postawi mi drinka w barze. Zgodziłem się. Sączyłem powoli alkohol i słuchałem jej zachwytów nad cudownym życiem, jakie wiodła w Bay Area. Wynajęła nowy bungalow na przystani, który nie został uszkodzony podczas trzęsienia ziemi w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Restauracje, ocean, sztuka, muzea, zakupy – usta jej się nie zamykały, ja natomiast puszczałem to wszystko mimo uszu, ponieważ całą swoją uwagę skupiałem na Purdym i, jak się domyślałem, jego żonie. Tańczyli na parkiecie z taką gracją i elegancją, że aż dech mi zaparło z wrażenia. Kobieta była krągłą blondynką – nie gruba, nie otyła, tylko fantastycznie okrągła. Miała okrągłe oczy, twarz, piersi, biodra. Obserwując, jak Sam na nią patrzy, jak prowadzi ją w tańcu, jak śledzi jej ruchy, jak uśmiecha się do niej, uświadomiłem sobie, że, Purdy wcale nie jest taki zasadniczy, za jakiego go miałem. Merideth przerwała w końcu swój wykład i wtedy zauważyła, że oczy mi zwilgotniały. Mocno uścisnęła mi dłoń. – Wiem, skarbie, jak kochasz Boulder. Ale mieszkanie w dużym mieście to całkiem coś innego. Nie przejmuj się, jakoś to załatwimy. Zobaczysz. To był strzał i pudło. Nie cofnąłbym się przed określeniem: atak. Niedobrze. Merideth zawsze dotąd trafiała w bramkę. Następnego dnia przed ósmą rano ktoś walił w moje drzwi w podobny sposób, jak ten maniak Fuller Brush. Im bardziej przytomniałem, tym bardziej natarczywy hałas wwiercał się w moje uszy, przerywając mi quasi-erotyczne sny. Budziłem się powoli, a obudziłem nagle. Gdy wszystkie moje szare komórki zaczęły wreszcie funkcjonować, wyskoczyłem z łóżka jak oparzony. Mój dom stoi na wzgórzu, sypialnię mam na dole, przy zboczu wzniesienia. Wciągnąłem przepocone portki od piżamy, wbiegając po schodach na górę zawiązywałem tasiemkę, w końcu dopadłem drzwi i otworzyłem. – Rany boskie – powiedział Purdy. – Spisz jak zabity. Sterczę tu od dziesięciu minut. Ubieraj się. Jedziemy. – Nie mam ochoty jeść z tobą śniadania. – Starałem się mówić tonem człowieka niebezpodstawnie zirytowanego. Nie sprawiało mi to trudności. Przecież zaledwie wczoraj wieczór widziałem, jak ten facet wywijał na parkiecie niczym Fred Astaire. – Nie ma mowy o śniadaniu. Sprawa jest większego kalibru. Ubieraj się. Szybko. Wierz mi,
to ważne. Zbiegłem na dół niczym huragan, wysiusiałem się, ogoliłem, uczesałem, umyłem zęby, a w trakcie ubierania wściekałem się w duchu, że z własnej nieprzymuszonej woli zostałem doradcą koronera. Po co mi to było? Wszedłem w pośpiechu na górę. Purdy rozsiadł się w skórzanym fotelu w salonie i gadał przez telefon. Poczekałem, aż skończy. – Powiedz mi nareszcie, co się stało. – Chodzi o Diane. Wczoraj wieczorem ktoś włamał się do jej domu. Zaskoczyła włamywaczy i zadali jej cios w głowę. Jest w szpitalu. Opadłem bezwładnie na krzesło. – Jak się teraz czuje?! – niemal krzyknąłem. Purdy wzruszył ramionami. – Wiesz, jacy są lekarze. – Przestań, do diabła! Odpowiedz mi na o pytanie. Jak ona się czuje? Czy jest przytomna? – Była. Przez chwilę. Dzwoniłem właśnie do szpitala. Ktoś powiedział szeryfowi, że istnieje zagrożenie obrzęku mózgu, więc za pomocą barbituranów chcą ją wprowadzić w stan śpiączki. Założyli jej taki aparat, zdaje się, respirator, żeby ułatwić oddychanie. – Niech to jasny szlag! – Przemierzałem teraz pokój tam i z powrotem. – Muszę ją zobaczyć. – To niemożliwe. – Więc po jaką cholerę tutaj przyszedłeś? Purdy zachowywał kamienny spokój. – Chciałbym, żebyśmy razem pojechali do jej domu. – Dlaczego? – Bo prawdopodobnie wszystko to, co się wydarzyło, ma związek ze starymi kompletami dokumentów, które przechowuje. Wyszliśmy już, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie włożyłem kurtki. Purdy na mnie poczekał. – Czy Raoul był w tym czasie w domu? – zapytałem. – Raoul to jej mąż? – Tak. – Nie, nikt go nie widział. Wiesz, jak się można z nim skontaktować? – Spróbuję. Raoul pracuje w niewielkim przedsiębiorstwie, które ma swoją filię w Huntsville, w stanie Alabama. Spędza tam sporo czasu. Purdy zapytał, jak się nazywa to przedsiębiorstwo. Powiedziałem mu. – Sprawdzę – stwierdził. Diane i Raoul mieszkali na Lee Hill Drive, niewielkim wzniesieniu na północ od Boulder. Purdy jechał aleją przez miasto. Prosiłem go, żeby włączył syrenę albo przynajmniej zwiększył prędkość.
– Cierpliwości, Alan. Właśnie teraz gliniarze z oddziału operacyjnego otaczają dom. Spojrzałem na Purdy’ego, chcąc się nadal upierać przy swoim, i wtedy właśnie zauważyłem, że ma na sobie to samo ubranie, co wczoraj wieczorem w „Harvest Hause”. Całą noc był na nogach. – Skoro Raoula nie było w domu, a Diane straciła przytomność, to skąd twoi ludzie dowiedzieli się o napadzie? – zapytałem. – Nie spałeś ani godziny? – To prawda – przyznał. Ramiona mu opadły, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę ze zmęczenia. – Twoi przyjaciele mieli włączony system alarmowy. Firma monitorująca dała znać szeryfowi. Wczoraj wieczorem nie było mnie w domu i dopiero w drodze powrotnej otrzymałem wiadomość. Skojarzyłem to sobie z włamaniem do waszej poradni i zadzwoniłem do biura, że wezmę tę sprawę. Zgodzili się, żebym pojechał i rozejrzał się w sytuacji. Od tamtej pory ani chwili odpoczynku. Choć zmierzaliśmy do celu najkrótszą drogą, podróż trwała w nieskończoność. Przy Lee Hill pojawiła się przed nami stara furgonetka, wlokąca się niemiłosiernie, pełna po brzegi siana albo słomy, w każdym razie czegoś, czym karmi się konie. Z szosy dom Raoula i Diane nie był widoczny. Moja cierpliwość dobiegała już kresu, tymczasem Purdy pokonał dwa ostre zakręty i oto wyłoniły się spośród drzew zarysy piętrowego westybulu. Policjanci z grupy operacyjnej rozproszyli się widocznie wśród sosen, bo w ogóle nie było ich widać. Zastępca szeryfa stał na stopniach przed rzeźbionymi drzwiami. Purdy błysnął odznaką, ja okazałem swój identyfikator. Zastępca szeryfa dokładnie go obejrzał i zapytał: – Czy ona nie żyje? – Żyje – odparł Purdy. – Doktor mi towarzyszy. – Chciał chyba dokładniej wyjaśnić okoliczności, ale wszedł do środka. Ruszyłem za nim do domu, w którym bywałem setki razy. Przepiękna szklana wieża u wejścia dawała podwójne odbicie odległych przestrzeni, przenosząc drzewa, skały, niebo do salonu i kuchni. Pokoje Raoula i Diane znajdowały się na parterze po północnej stronie; warsztat Raoula natomiast – na pierwszym piętrze. Czekałem, że lada chwila pojawi się Diane, by mnie przywitać. Wielki akrylowy obraz LeRoya Neimana, którego przedtem nie widziałem, wisiał nad kominkiem. Raoul był wielbicielem Neimana, i niestety miał dosyć pieniędzy, żeby oddawać się swojej pasji. Diane robiła co mogła, by te malowidła nie wisiały w miejscach bardziej uczęszczanych, za to bałaganiarski pokój Raoula stanowił dla nich odpowiednie tło. Purdy domyślał się, co czuję. Skinął na mnie, bym poszedł za nim do kuchni. – Nie muszę ci chyba przypominać, żebyś niczego nie dotykał. Milczałem. – Facet wszedł tędy – wskazał popękaną framugę drzwi łączących niszę śniadaniową z cedrowym tarasem. – Żadna sztuka. Zwykłe włamanie. Obrócił się na pięcie i ruszył schodami w dół, z półpiętra do salonu, po czym dalej, do przeciwległej części domu, gdzie mieściły się bliźniacze pokoje małżonków.
– Tylko jeden włamywacz. Miał mokre buty, duże stopy dorosłego mężczyzny. Naszym zdaniem zszedł od razu na dół. Jak gdyby wiedział, czego szuka. Prosto do gabinetu pani domu. Niewielkim łomem – mamy go na komendzie – otwiera drzwi szafy i zaczyna szperać w teczkach, przeglądać je, czytać. Słyszy nadjeżdżający samochód. Wychodzi, staje tutaj. – Purdy zrobił kilka kroków i zatrzymał się w kącie westybulu. – Czeka. Twoja przyjaciółka otwiera drzwi, wchodzi. Napastnik strzela raz, pudłuje. – Widząc zdziwienie w moich oczach, dopowiada: – Tak, miał broń. Może mu się zacięła, nie wiadomo. Albo może naprawdę nie zamierzał zabić. Ale kiedy kobieta chce uciec, wybiec z domu, chwytają i łomem zadaje cios – silny, ale z boku. Gdyby stał twarzą do niej, roztrzaskałby jej czaszkę. Potem wychodzi. To tyle na razie. – Skąd wiesz, że miał broń? Wskazał na ścianę nad moją głową. Obejrzałem się – wielka dziura na wysokości około siedmiu stóp. – Ślad po pocisku. Policjanci wywiercili ją do takich rozmiarów, by wydobyć kulkę. A Diane zapytała lekarza pogotowia, czy jest ranna. Bo ktoś strzelał. – Macie tę broń? Potrząsnął przecząco głową. Purdy poprosił, żebym przejrzał teczki Diane – może uda mi się stwierdzić, czy którejś brakuje. Mimo że nasze gabinety sąsiadowały ze sobą, mimo łączącej nas przyjaźni i wspólnych zainteresowań, każde z nas pracowało na swoim. Niewiele wiedziałem o poszczególnych przypadkach w jej praktyce; podobnie ona o moich. Próbowałem wyjaśnić to Purdy’emu. – Dokumenty są poufne, zdajesz sobie sprawę. Nie mogę szperać w jej teczkach. – Umysł Diane w tej chwili nie działa. Ty jesteś jej wspólnikiem. Nie wydziwiaj, Alan. Świadomie lub nieświadomie, Purdy posłużył się trafnym argumentem. Przed wielu laty ustaliliśmy z Diane, i potwierdziliśmy to ustalenie po śmierci Paula Weinmana, że w razie śmierci lub ubezwłasnowolnienia któregoś z nas druga osoba przejmie nadzór nad dokumentacją. Rzuciłem okiem na zawartość szafy. Na każdej teczce obok nazwiska pacjenta był rok rozpoczęcia leczenia. Na przykład: Jane Smith /86/. – To są stare teczki, Sam – powiedziałem. – Bieżące trzyma w swoim gabinecie w poradni. Przeglądałem następne, kiedy Purdy znowu utrafił w sedno: – Czy nie natknąłeś się na teczkę Claire Draper? Dougharty... Dogwood... Drew... – Nie, nie ma nazwiska Draper – oświadczyłem. Zamyślił się głęboko. – Może być w jej gabinecie w poradni – dodałem. – Po morderstwie Claire Diane mogła ją tam zostawić.
– Pora wracać do miasta. Nie uważasz? W drodze powrotnej prosiłem go, by zadzwonił do szpitala i dowiedział się o stan zdrowia Diane. Bez zmian – padła odpowiedź. Nasza poradnia była na pierwszy rzut oka nietknięta, wszystko pozamykane. Nacisnęliśmy klamkę frontowych drzwi – w porządku. Purdy poradził, byśmy obeszli dom dookoła. Przez drzwi frontowe dostaliśmy się do mojego gabinetu. Chciał wejść pierwszy. Miałem nawet ochotę zobaczyć, jak z bronią gotową do strzału wsuwa się ostrożnie do środka, ale nic z tych rzeczy – poruszał się normalnie. W korytarzu sięgnąłem po klucz uniwersalny do gabinetu Diane. Zajrzeliśmy do środka – panował tam absolutny porządek. – Skoro już tu jesteśmy, może byś zajrzał do teczek? – zaproponował Purdy. – Jako kto? – zapytałem z sarkazmem. – Jako jej wspólnik czy jako śledczy koronera? Uśmiechnął się z tak potulną miną, jak tylko on potrafił. – Jej wspólnika władze mogłyby pociągnąć do odpowiedzialności, śledczy koronera natomiast miałby to wszystko gdzieś. – No właśnie – powiedziałem. Purdy przyglądał się elektronicznym cudeńkom Raoula. Jak to się stało, że gdy weszliśmy tutaj, nie zauważyłem, żebyś coś wyłączał? – Raoul, mąż Diane, zainstalował ten cały mechanizm. Ale wymaga on jeszcze... no, pewnych korekt. Toteż na razie go nie używaliśmy. – A szkoda. Byłoby lepiej, gdyby działał. – Mówisz to jako gliniarz czy jako przyjaciel? Powieki miał półprzymknięte ze zmęczenia. Rdzawy zarost szpecił mu twarz. – I jedno, i drugie – odparł. Próbowałem uśmiechnąć się równie jak on sympatycznie. – Widzisz, nikt się tu nie włamał. Podwieź mnie do szpitala, bardzo cię proszę. A potem wracaj do domu i prześpij się. Wezmę taksówkę. – Umowa stoi. Diane Estavez leżała na bardzo kosztownym oddziale intensywnej terapii, gdzie miała nadzwyczajne warunki, niezbędne człowiekowi, którego życie zależy od sprawnie działającego systemu. Od czasu ukończenia praktyki internistycznej, gdy podjąłem pracę w okręgu Denver, napatrzyłem się na pacjentów podłączonych do respiratorów, aparatów do transfuzji krwi i innych temu podobnych mechanizmów. Swego rodzaju znieczulenie, wynikające z częstego obcowania z aparaturą najnowszej generacji znika natychmiast, gdy wśród całej tej maszynerii, w plątaninie plastikowych węży leży człowiek ci bliski. Przez piętnaście minut, bo tyle pozwolono
mi siedzieć przy jej łóżku, łzy napływały mi do oczu; z trudem się opanowywałem, trzymając w dłoniach bezwładną rękę Diane. Przyszło mi do głowy, że mógłbym z dyżurki pielęgniarek zadzwonić do Adrienne. – Cześć, Ren, mówi Alan. – O, kurczę – powiedziała wyczuwając napięcie w moim głosie. – Stało się coś złego? – Wczoraj wieczorem było włamanie do domu Diane. Napastnik uderzył ją w głowę. Jestem teraz w szpitalu, na oddziale intensywnej terapii. Wprowadzili ją w stan śpiączki. Nie pokazali mi jej karty choroby i od żadnego lekarza nic konkretnego nie mogę się dowiedzieć. Może tobie się uda? – Powiedz mi, jak do tego doszło. Powiedziałem. – A jak ty się czujesz, Alan? – Martwię się. I mam zamęt w głowie. – To znaczy? – Przepraszam cię, Ren, ale jestem jak odrętwiały. Boję się o jej życie. Muszę złapać Raoula w Huntsville i ściągnąć go tutaj. – Raoul jest w Alabamie? W sprawie satelitów? – Tak. – To mi dopiero – powiedziała, jak gdyby fakt, że Alabama ma coś wspólnego z satelitami, był dla niej równie niezrozumiały, jak, dajmy na to, wyprawa Raoula do Kalkuty ze starymi fordami na sprzedaż. – Masz włączony pager? – zapytała. – Mam. – Trzymaj się. Zobaczę, co da się zrobić. I tak zamierzałam w południe odwiedzić moich chorych w szpitalu. Na pewno czegoś się dowiem. I zaraz zadzwonię do ciebie. Nie miałem notesu z numerami telefonów, nie miałem samochodu, nie udało mi się pokonać własnych nerwów. Straciłem dwadzieścia minut i pięć dolarów na daremne próby dodzwonienia się do Raoula w Huntsville. Gdy wychodziłem ze szpitala, Adrienne wysiadała właśnie ze swojego land cruisera. Dostrzegła mnie i ruszyliśmy ku sobie z wyciągniętymi ramionami. Poprosiłem, żeby pożyczyła mi samochód. Wręczyła mi kluczyki mówiąc, że niedługo czegoś się dowie. Czasami, gdy źle się czuła ze swoim niskim wzrostem, potrafiła w jakiś sposób rozciągnąć ciało tak, że wyglądała przynajmniej na metr sześćdziesiąt. A ponieważ musiała coś widzieć przez przednią szybą swojego auta, siedzenie tego wielkiego wozu było tak bardzo przesunięte do przodu i tak bardzo podniesione w górę, że nie miałem żadnej szansy wciśnięcia się za kierownicę. Chwyciłem za rączkę, cofnąłem siedzenie i jakoś się ulokowałem. Odezwał się mój pager. Pełen najgorszych przeczuć wyskoczyłem z wozu, pobiegłem schodami w górę i wpadłem na
oddział intensywnej terapii. Adrienne siedziała w dyżurce przy niskim stoliku i rozmawiała przez telefon. Widok mojej przerażonej miny wyraźnie ją zaniepokoił, a ja uświadomiłem sobie z ulgą, że to nie ona nadała sygnał. Dopadłem pierwszego lepszego telefonu i połączyłem się z pocztą głosową. Usłyszałem głos Purdy’ego: – Alan, odnalazłem Raoula Estaveza w „Mariotcie” w Huntsville. Przyleci do Denver samolotem Delta numer dwanaście-dwadzieścia. Oboje z Adrienne odłożyliśmy jednocześnie słuchawki. Odezwałem się pierwszy: – Gliniarze odszukali Raoula. Jest w drodze do domu. Adrienne odetchnęła z ulgą. – A ja rozmawiałam z neurologiem. – Czekałem. Adrienne miała łagodny wyraz twarzy i z jej oczu wyczytałem, że nie ma złych wiadomości. Powiedziała cichym, spokojnym głosem: – Nasza przyjaciółka, kochanie, doznała ciężkiego urazu głowy. Jest jak chore dziecko. Na razie lekarze nie mogą powiedzieć, w jakim stanie z tęgo wyjdzie. Próbowałem się uśmiechnąć. – Adrienne – zacząłem błagalnym tonem. – Proszę cię, mów zrozumiałym językiem. Zrobiła kilka kroków i przytuliła się do mnie. A potem wyruszyła na obchód. Stałem u wezgłowia Diane, gdy Raoul późnym popołudniem pojawił się w szpitalu. Pozornie był opanowany, ale w jego oczach widziałem wściekłość i rozpacz. Winnych okolicznościach sposób, w jaki reagował na pouczenia pielęgniarek, może by mnie nawet ubawił, ale oczywiście nie teraz. Cofnąłem się trochę, mając nadzieję, że odniosą się do niego z pewną tolerancją, na którą na pewno zasługiwał. Po tej pierwszej wizycie u żony nie przyjmował moich wyrazów współczucia; chciał się tylko dowiedzieć, co wiem. Opowiedziałem mu, jak do tego doszło. Zgodził się z naszymi podejrzeniami, że włamanie do domu miało ścisły związek z poprzednim włamaniem do gabinetu Diane. Wyraził zaniepokojenie umówionymi wizytami pacjentów. Oznajmiłem mu, że nagrałem się na ich sekretarki, odwołałem wizyty na ten tydzień i pokryłem wszystkie związane z wypadkiem należności. Podziękował mi i poradził, żebym już poszedł do domu. Wiedziałem, że on zostanie. Zapadł zmrok, gdy wyruszyłem na piechotę ze szpitala do odległej o ponad kilometr poradni. Kurtka, którą tego ranka chwyciłem w pośpiechu, nie zabezpieczała mnie przed chłodem wieczoru, więc gdy przekroczyłem próg gabinetu, byłem zziębnięty i ledwo żywy. Już, już miałem zadzwonić do Petera z prośbą, żeby nakarmił mojego psa, kiedy dotarło do mnie, że Cicero nie żyje już od przeszło czterech miesięcy. Gdy przeżywam stres lub jestem czymś bezgranicznie pochłonięty, zdarza się, że zapominam że go już nie ma, że nie potrzebuje już mojej opieki – dziwna mieszanina poczucia winy i tęsknoty do przeszłości. Zadzwoniłem do Nowego Jorku, do Lauren. Była tam teraz dziewiętnasta trzydzieści. Nie zastałem jej.
Zadzwoniłem więc do Merideth. Ją zastałem. Była wstrząśnięta wiadomością o Diane i chciała zaraz jechać do szpitala. Ze mną, oczywiście. Odmówiłem i poradziłem jej, żeby raczej tam zadzwoniła. Raoul jest teraz przy żonie, mówiłem, a tylko jedna osoba może przebywać w pokoju chorej. Potem wezwałem taksówkę, by jak najszybciej znaleźć się w domu. – Moim zdaniem kryją się za tym jakieś ciemne interesy lokalnych władz – brzmiały ostatnie słowa Merideth.
27 Zasnąłem, mimo wszystko. Widocznie mój umysł nie przyjął do wiadomości tego koszmaru, bo rano stwierdziłem, że nic mi się nie śniło. Z aparatu przy łóżku zadzwoniłem do szpitala i rozmawiałem z pielęgniarką, która poprzedniego dnia czuwała przy chorej. Była sympatyczna i szczera. Dała mi wyraźnie do zrozumienia, że to, co powiedziano mi o przypadku Diane, zawierało tylko pozory prawdy. Lekarze wciąż nic nie wiedzieli. Adrienne prawie natychmiast podniosła słuchawkę i obiecała, że jak tylko dowie się czegoś o stanie zdrowia Diane, natychmiast da mi znać. Przez całe przedpołudnie będzie dokonywać cudów z czyimiś nerkami i co jakiś czas wpadnie do Diane na oddział intensywnej terapii. Nie miałem pojęcia, jaki jest dzień tygodnia. Wrzuciłem coś na siebie i wyskoczyłem po gazetę tkwiącą w skrzynce pocztowej. Okazało się, że poniedziałek. Wciąż luty. Wiadomość o napadzie na Diane biła w oczy z drugiej szpalty pierwszej strony. W miarę czytania coraz bardziej rad byłem, że wiedza prasy na ten temat jest niewielka. Reporter nawet nie nawiązał do poprzedniego włamania do gabinetu Diane, do zabójstwa Claire Draper ani do roli, jaką może tu odgrywać biznes Raoula. Podał nawet błędnie zawód Diane: praktykujący psychiatra. Wiem z własnego doświadczenia, że prasa lokalna przedkłada wytrwałość nad pośpiech, bowiem działając w pośpiechu można popełnić błędy. Należy się zatem spodziewać, że za dzień lub dwa redaktorzy poświęcą tej sprawie więcej uwagi. Merideth i jej załoga wysuną się wtedy na czoło i jestem pewien, że potrafią skutecznie wykorzystać ten fakt. Lauren odpowiedziała na mój telefon wczoraj wieczorem, gdy kładłem się do łóżka. Była na obiedzie ze swoim dawnym profesorem prawa w rosyjskiej restauracji w Brighton Beach. Myślała, że chciałem z nią po prostu pogadać i powiedzieć, jak bardzo za nią tęsknię. A tęskniłem za nią. Opowiedziałem jej o Diane i wyczułem, jak to nią wstrząsnęło. Pytała mnie oczywiście tylko o to, czego nie mogłem jej powiedzieć. O rokowania Diane, kierunek śledztwa, zebrane dowody i o to, kto spośród jej kolegów będzie prowadzić tę sprawę. – Czy chcesz, skarbie, żebym wróciła? Byłem wzruszony. – Nie – odparłem. – Jesteś naprawdę kochana, że mi to proponujesz, ale poczekamy do końca tygodnia. Musisz przejść przez wszystkie badania. To ważne. – Naprawdę nie jestem ci potrzebna? Wiesz przecież, że mogę wrócić do domu. – Dzięki, ale obstaję przy swoim. Bardzo bym chciał, żebyśmy oboje równie chętnie
przyjmowali uprzejmości, jak je sobie wyświadczali. Nie mogłem się dodzwonić do Purdy’ego. Raoul nie odbierał w domu telefonu. Wstawiłem kawę, wziąłem prysznic, ogoliłem się i kawa była gotowa. Choć nie miałem apetytu, zmusiłem się do zjedzenia banana i grzanki z miodem. Około wpół do dziewiątej pojechałem do pracy. Pierwszy pacjent miał przyjść dopiero o jedenastej, ale chciałem przedtem odpowiedzieć na kilka telefonów, zawiadomić o nieobecności Diane tych spośród jej pacjentów, którym nie zdołałem nagrać się na sekretarkę, oraz wpaść do szpitala i sprawdzić co nowego u mojej przyjaciółki – wszystko to przed wyznaczoną na jedenastą wizytą. Luty udawał kwiecień. Nie otrzymałby Nagrody Akademii, ale wart był nominacji do niej. Noce były tak ciepłe, że breja na podjeździe nie zamarzała, i coraz cieplejsze dni – należałoby się spodziewać wczesnej wiosny. Na bladoniebieskim niebie wisiały, jak pociągnięte piórkiem, horyzontalne pasma chmur – niczym logo Pana Boga wykonane przez jakiegoś gwiezdnego artystę o komercyjnych predyspozycjach. Zaparkowałem subaru na zapleczu poradni, na miejscu zajmowanym zwykle przez Diane. Obok znajdował się stary, walący się warsztat przylegający do parkingu. Nad moim miejscem pochylało się drzewo. Zawsze miałem samochód bezlitośnie oblepiony brudnymi liśćmi i ptasim łajnem. Diane postawiła bardzo racjonalny warunek – jeśli będę zajmował jej miejsce, to ona zetnie to cholerne drzewo. Jak zwykle wszedłem do gabinetu od tyłu, przez oszklone drzwi, zaopatrzone w nowy zamek. Otwarcie go sprawiło mi nieco trudności, więc dopiero po minucie udało mi się dostać do środka. Rzuciłem wysłużoną teczkę na biurko i przystąpiłem do porannych rutynowych czynności – włączyłem ogrzewanie, ekspres do kawy, wybrałem płytę z odpowiednia muzyką do poczekalni, ze skrzynki na drzwiach wyjąłem korespondencję. Na środku poczekalni zatrzymałem się. Coś było nie tak. Z początku nie mogłem się zorientować, co. Starannie obejrzałem całe pomieszczenie. Meble stały na swoim miejscu. Kolorowe magazyny leżały na stolikach, co oznaczało, że Diane przed wyjściem w ubiegły piątek porządnieje poukładała. Światła były wygaszone, tak jak trzeba, a rolety opuszczone. Sygnalizatory przybycia zostały wyłączone. Obejrzałem całą poczekalnię i byłem już niemal przekonany, że moje podejrzenia są bezpodstawne, kiedy uświadomiłem sobie przyczynę niepokoju. Poczta leżała nie tam, gdzie powinna. Plik listów obwiedzionych szeroką taśmą znajdował się za dębowym gzymsem na prawo od drzwi, niezgodnie z kierunkiem padania. W te dni, kiedy poradnia była zamknięta, nasz listonosz wrzucał pocztę przez mosiężny otwór, znajdujący się na wysokości około pół metra nad podłogą. W myśl prawa grawitacji listy powinny leżeć tuż za drzwiami z dopuszczalną różnicą paru milimetrów. Wrzucenie kopert tak, by leżały gdzie indziej, wymagałoby wysiłku. Po pierwsze,
listonosz musiałby wsunąć dłoń przez otwór i gwałtownym ruchem wepchnąć listy, które w takim wypadku znalazłyby się na podłodze w różnych miejscach. Mało prawdopodobna hipoteza. Po drugie, ktoś kopnął lub przesunął plik w to miejsce, gdzie się obecnie znajdował. Albo, po trzecie, plik mógłby przesunąć ktoś, kto otwierał drzwi. Dwie ostatnie hipotezy były niepokojące. Pierwsza mogła się okazać nawet zabawna – prosiłem Boga, by nieumyślną sprawczynią okazała się nasza lokatorka, architekt Dana Beal. Wyszedłem z poczekalni i ruszyłem na górę mając nadzieję, że zastanę Dane pochyloną nad pulpitem kreślarskim, projektującą przybudówkę do jakiegoś letniego domu. Nie było jej. Zszedłem na dół do kuchni, gdzie przejrzałem pocztę. Chciałem się przekonać, czy Diane zabrała swoją korespondencję. Nie zabrała. Chwyciłem klucze i ponownie udałem się na górę. Wszedłem znowu do pracowni Dany i zauważyłem tym razem, że kwiaty miały sucho. Musiało jej tu nie być przez jakiś czas. Wróciłem do gabinetu i zadzwoniłem do Sama Purdy’ego. Powiedziałem mu wszystko i dodałem, że byłoby dobrze, gdyby przyjechał. Zaznaczyłem, żeby wszedł od tyłu. Kazał, żebym niczego nie dotykał. Czekając na niego obejrzałem mój gabinet w poszukiwaniu jakiegoś śladu po intruzie. Nic poza paczką listów leżącą nie tam, gdzie trzeba. Dziesięć minut później staliśmy z Purdym w korytarzu, odtwarzając w pamięci drogę, jaką poruszaliśmy się w niedzielę rano po tym pomieszczeniu. Obaj nie przypominaliśmy sobie podchodzenia do drzwi od wewnątrz. Stwierdziliśmy natomiast, że zamykając te drzwi, ktoś przekręcił gałkę od zewnątrz. Nie przypominaliśmy też sobie pliku listów w tak dziwnym miejscu. Sam Purdy zaklął pod nosem i zadzwonił po policjantów z grupy operacyjnej. Czekając na przybycie śledczych, odwołałem telefonicznie umówione na ten dzień wizyty i przełożyłem je na koniec tygodnia. Na drzwiach od frontu wywiesiłem kartkę z zawiadomieniem, że z powodu choroby Diane jest nieobecna. Wykonałem też telefon do szpitala i dowiedziałem się, że stan chorej nie uległ zmianie. Purdy polecił mi, żebym usiadł za biurkiem i naszkicował trasę, jaką pokonałem na podwórzu i wewnątrz domu. Miałem też zaznaczyć czego dotykałem. Kiedy skończyłem, on z kolei rozsiadł się w moim fotelu i porządkował fakty z naszej poprzedniej tu wizyty. Przyjechali policjanci. Purdy rozmawiał z nimi przez chwilę, dał im nasze wykresy i wyszliśmy, kierując się do „Nancy’s”... na śniadanie. Powiedziałem mu, że już jadłem. – Ale ja nie – oświadczył. – Coś takiego? – nawet mnie nie spodobała się nuta sarkazmu w moim głosie. Zamówił tylko biszkopty i kawę. Poszedłem za jego przykładem. Biszkopty z dżemem dla mnie, z masłem dla Sama. Purdy był pochłonięty sprawą. Przedstawił mi cały wachlarz scenariuszy. Że plik listów przesunął się z woli Boga. Pomyślałem sobie, że gdy w grę wchodzi przestępstwo, Purdy zaczyna
gorliwie wierzyć w ingerencję Siły Wyższej. Albo, sugerował, ktoś po napaści na Diane w sobotni wieczór dostał się do jej gabinetu, a ślady, jakie po sobie pozostawił, umknęły następnego dnia naszej uwadze, gdy w pośpiechu i niesystematycznie oglądaliśmy lokal. Wnioskując z jego tonu, nie miałem wątpliwości, jakim obrzydzeniem napawa go ta hipoteza. A może, ciągnął, ktoś w niedzielę, już po naszej tam bytności, wtargnął do gabinetu i dlatego nie znaleźliśmy żadnych śladów. Skinąłem głową skwapliwie i dziobnąłem widelcem biszkopt w kształcie piłki. Smakował nieźle. Purdy wciąż rozważał jak to się stało, że ktoś, kto wtargnął do poradni, nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Nagle zaskrzeczało jego radio, a ja aż drgnąłem i zakrztusiłem się sporym kawałkiem ciasta. Sam wyciągnął radio z kieszeni płaszcza. Moich uszu dobiegł kobiecy głos. Powiedziała coś niewyraźnie, ale nawet dla mnie, nieobytego z ich profesjonalnym żargonem, groźnie to zabrzmiało. – Przyjąłem. Jadę tam. – Purdy spojrzał na zegarek. Potem z bocznej kieszeni kurtki wyszarpnął mały notatnik i zapisał godzinę, datę oraz adres. Wetknął radio z powrotem do kieszeni, schował notatnik, dopił resztkę kawy i potrząsnął głową. – Wygląda na to, panie doktorze konsultancie koronera, że mamy coś nowego. Idziemy. Zapłać. Rzuciłem pieniądze na stolik i ruszyłem za Purdym. Drogę do mojej poradni, przy której zaparkował, przebyliśmy prawie biegiem. Pamiętając jego popisy na parkiecie, nie byłem zaskoczony sprawnością, z jaką pokonywał tę dość długą trasę. Z wielkim trudem starałem się dotrzymać mu kroku. Poprosił mnie, żebym poczekał – nie, kazał mi poczekać – sam zaś wpadł jak huragan do budynku. Po niecałej minucie był już z powrotem. Wskazał mi dłonią forda, wsiadł do niego i nagle stał się kimś innym. Nie był już moim kumplem, tylko zwierzchnikiem, który wydaje rozkazy. Posłuszne wykonywanie poleceń to ostatnia rzecz, o jakiej marzę, ale ciekawość wzięła górę – za wszelką cenę chciałem się dowiedzieć, co takiego się wydarzyło. Scott Truscott, wprowadzając mnie w realia moich nowych obowiązków powiedział, że czasami śledczy koronera są wzywani na miejsce zbrodni. Widocznie nadarzała się po temu okazja. Sam Purdy zapiął pas bezpieczeństwa, trzasnął drzwiami i obrócił się ku mnie. – Denatka jest prawdopodobnie żoną naszego byłego mera, a obecnie komisarza okręgu Russela Londona. – Podniósł głowę i zmarszczył nos, jakby wykrył sabotaż w toalecie publicznej. – Coś mi tu paskudnie śmierdzi, mój drogi. Purdy zjechał w dół, do Dziewiątej ulicy, a potem wspiął się na wzgórze, kierując w stronę Chautauqua. Miałem nadzieję, że umieści koguta na dachu wozu, że włączy syrenę i dociśnie gaz
do dechy, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Nic z tych rzeczy. Jechał tak, jakbyśmy wybierali się do kościoła, byle tylko zdążyć na kazanie. Zapytał mnie, czy czytałem „Zen a sztuka prowadzenia motocykla”, zignorował moje potakujące skinienie głową i zaczął wykład na temat ruchu Chautauqua oraz jego działalności na terenie Stanów Zjednoczonych. Czy wiem, że okolice Boulder słyną z najlepiej utrzymanych budynków? Wiedziałem, że Purdy nie życzy sobie, bym mu przerywał. Mówił jedno, a myślał o czymś innym – czyli o morderstwie żony Russela Londona. Był widocznie do tego przyzwyczajony – umiejętność niezbędna zarówno psychoterapeutom, jak detektywom. W Basaline skręcił na tereny Chautauqua. Zwolnił, gdy człowiek pilnujący parkingu przy strażnicy leśnej machnął nam ręką, żebyśmy jechali drogą pod górę, omijając ulice o kwietnych nazwach, i dalej, za wielką drewnianą palisadą otaczającą plac zgromadzeń Chautauqua. Przy końcu drogi prowadzącej zboczem wzgórza, które dotykało pionowej niemal skały pierwszego Flatironu, Purdy nagle się zatrzymał. Przed nami w kierunku miejsca zbrodni posuwał się podniecony tłum. Funkcjonariusze policji z Boulder nie zdążyli jeszcze odgrodzić żółtą taśmą placu wielkości przynajmniej kilku akrów. Stał tam już ambulans, sześć wozów patrolowych, dwie policyjne furgonetki i kilka prywatnych starych aut. Zauważyłem też isuzu o napędzie na cztery koła, z tablicą rejestracyjną o pierwszej literze „Z”. Gdy podchodziliśmy do policjanta z ekipy patrolowej, Purdy wypchnął mnie przed siebie. – Okaż mu identyfikator – syknął. Potem czekaliśmy chwilę, aż policjant zanotuje moje nazwisko, numer identyfikatora i czas przybycia. Funkcjonariusze opanowali do perfekcji wyżej wymienione czynności. Pod adresem Purdy’ego policjant rzucił tylko: – Czołem, detektywie. Sam mruknął coś pod nosem. – Kto tu był pierwszy? – zapytał. – Charlie – wskazał lizakiem stojącą na wzniesieniu policjantkę, którą poznałem ostatnio w moim gabinecie. Purdy zapisywał coś dłuższą chwilę w notatniku. – Nie oddalaj się ode mnie. Zrozumiałeś? – rzucił. Uznałem, że pytanie nie wymaga odpowiedzi. Purdy był przeciwnego zdania. – Zapytałem, czy zrozumiałeś – warknął, zaciskając dłoń na moim przedramieniu, co drastycznie zmniejszyło jego obwód. – Zrozumiałem – odparłem. Zwolnił ucisk i już normalnym głosem powiedział. – To jest miejsce zbrodni. Trzymaj się mnie. Niczego nie dotykaj. Nic nie mów. – Rozumiem. – To dobrze.
Zauważyłem grupę dziennikarzy i poszukałem wzrokiem Merideth, mając nadzieję, że jej tu nie ma. Purdy ruszył łąką pod górę, w stronę funkcjonariuszki Charlie Manning. Ja wlokłem się za nim jak pies na smyczy. Policjantka Manning miała szczerozłote włosy, które kontrastowały z buro-żółtą, miejscami brązową trawą na wzgórzu. Zauważyłem delikatnie podkreślone oczy, ale poza tym żadnego makijażu. Wydała mi się szczuplejsza niż wtedy, gdy widziałem ją po raz pierwszy. Miała na sobie ciężką niebieską kurtkę, stanowczo za ciepłą jak na ten dzień. Ale nie za ciepłą jak na te okoliczności. Skinęli sobie z Purdym głowami na powitanie. Zastanawiałem się przez chwilę, czy za tym familiarnym gestem nie kryje się coś więcej niż koleżeńska poufałość. Charlene Manning, zaglądając do małego notatnika, zaczęła składać Purdy’emu sprawozdanie. – Ciało znalazł mężczyzna uprawiający jogging około dziewiątej piętnaście dziś rano. – Panowała nad emocjami, ale nie nad zwięzłością raportu. – Prawdopodobnie poruszył zwłoki, chcąc sprawdzić, czy ofiara żyje. Kiedy się upewnił, że nie, pobiegł na dół do jednego z domów i zadzwonił na policję. Przyjechaliśmy z Wilsonem na sygnale, byliśmy na miejscu o dziewiątej trzydzieści dwie i potwierdziliśmy przez radio, że potrzebny jest ambulans, policja, detektywi, koroner i służby pomocnicze. Przesłuchaliśmy świadka i zaczęliśmy zabezpieczać miejsce zbrodni. Wilson zabrał się za pisanie raportu, a ja wytyczałam granice strefy przestępstwa. Przyjechały służby sanitarne i potwierdziły zgon... – Co wiesz o ofierze? – przerwał Purdy. – Ofiarą jest prawdopodobnie... Marilyn London. Mężczyzna, który znalazł ciało, znał ją, była chyba jego sąsiadką. Mąż ofiary jest merem, nie, byłym merem miasta Boulder. Coś w tym sensie. – Coś w tym sensie – burknął Purdy. – Przyczyna śmierci? Broń? Mord na tle seksualnym? Purdy ruszył pod górę, w stronę miejsca zbrodni. Dwaj śledczy – jeden z kamerą, drugi z aparatem – kręcili się wokół zwłok kobiety. Trzeci śledczy dokonywał pomiarów i nanosił cyfry na szkic. Charlie stała obok Purdy’ego i kontynuowała raport: – Przyczyną śmierci są prawdopodobnie dwa pociski, jeden w prawą górną stronę klatki piersiowej, drugi w żołądek. Szczegółowe badania są w toku. Jak dotąd, nie znaleziono broni. Ofiara miała na sobie odzież. Autopsja nie wykazała żadnych śladów gwałtu. – Spojrzała na mnie. Skinąłem głową, jakbym zgadzał się z jej opinią. A w ogóle to czułem się tu całkiem zbędny. – No dobrze – powiedział Purdy. – Kto przesłuchiwał świadka? – Ja. – Gdzie on teraz jest? – W moim wozie patrolowym. – Aha. Za chwilę wrócę, żeby z wami porozmawiać. Możliwie jak najszybciej postaraj się o
kogoś, kto przesłucha ludzi z tych domów. – Już podjęłam kroki. Purdy dłubał językiem w okolicach zęba trzonowego. – Świetnie – powiedział i jakby uświadamiając sobie nagle moją obecność, rozkazał: – Pójdziesz ze mną. Zwłoki znajdowały się jakieś sto metrów wyżej, mniej więcej piętnaście metrów od ścieżki prowadzącej na szczyt wzniesienia. Około dziesięciu metrów od ciała stał mój szef z biura koronera, Scott Truscott. Nie sprawiał wrażenia, że się cieszy widząc mnie tutaj. – Sam, koroner zaraz tu będzie i osobiście zajmie się wszystkim. Nie sadzę, żeby... – zwrócił się natychmiast do Purdy’ego. – Rozluźnij się, Scott. Omawialiśmy z doktorem sprawę Templetonów, kiedy otrzymałem tę wiadomość. Czegoś się przy tej okazji nauczy. Chryste, przecież wiadomo, że on się nie na to złapać. Scott Truscott wyraźnie zmiękł. – Trzymaj się mnie, Alan. Możesz się naprawdę czegoś nauczyć – przyznał po chwili. Popatrzyłem na Sama Purdy’ego, mając nadzieję, że nie każe mi wybierać między dwoma szefami. – Świetny pomysł, Scott – rzekł. – Tylko że muszę z nim jeszcze obgadać jedną sprawę, więc... – Znowu zaczął męczyć językiem ząb. – Nigdzie się nie oddalaj, Alan. – Oczywiście, detektywie – odparłem robiąc krok w stronę Scotta; czułem się jak dzieciak, o którego zabiegają dwie niańki. Purdy skierował się w stronę zwłok kobiety. Poruszał się tak, jakby ubyło mu dwadzieścia kilo – przypomniałem sobie, z jaką gracją tańczył na parkiecie. Scott Truscott polecił mi, żebym mu towarzyszył przy oględzinach zwłok i pozostałych czynnościach. Z miejsca, w którym stałem, widziałem ciało kobiety leżące twarzą do ziemi na suchej, pożółkłej trawie. Zniknęła cała moja chorobliwa ciekawość. To morderstwo wywoływało we mnie sprzeciw. Postanowiłem działać. – Posłuchaj, Scott – powiedziałem. Nie zamierzam robić w tej dziedzinie kariery. Nie muszę stawać obok zwłok. Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, w którym wyczuwało się również pewną dozę ulgi. – Zgoda, Alan. Dlaczego więc nie zejdziesz ze wzgórz? – To jest myśl. Truscott był wyraźnie zadowolony, że nie będę mu deptał po piętach. Włożyłem ręce do kieszeni i zacząłem schodzić w dół wydeptanym traktem. Na dole, gdy policjant z grupy patrolowej sprawdził już moją tożsamość, rozejrzałem się za Merideth. Nigdzie jej nie spostrzegłem, ale wynajęty wóz stał ciągle w pobliżu, a któraś z kilku
pracujących kamer należała niewątpliwie do jej stacji. Musiała gdzieś tu się kręcić; zawsze była niezmordowana w zdobywaniu najświeższych wiadomości. Nie wątpiłem, że Toma Cecha i RNA odłożyła dzisiaj na dalszy plan. Subaru został przy poradni, czekałaby mnie zatem względnie przyjemna wędrówka wzdłuż opadającej w dół Dziewiątej ulicy. Gdybym chciał się narazić Purdy’emu, byłbym na miejscu za niecałe pół godziny – ale przecież zaznaczył wyraźnie, żebym się nigdzie nie oddalał. Przysiadłem więc na wielkim zderzaku ambulansu, który niestety na nic się nie przydał. Tam właśnie dopadła mnie Merideth. Od razu spojrzałem na jej brzuch. Podciągnęła w górę długi czarny sweter, jak gdyby chciała zademonstrować wciąż jeszcze płaskie łono. – Cześć – powiedziałem. Uśmiechnęła się i pochyliła nade mną, nadstawiając policzek do pocałunku. – Wiesz coś więcej o Diane? – zapytała. Potrząsnąłem głową. Miałem pewne trudności z zachowaniem strategii, jaką obrałem. Bardzo bym chciał, żeby żadna cząstka mojego ja nie pragnęła jej widoku. Nic z tego. Bardzo bym chciał z tym skończyć. Nic z tego. – Wiem z pewnego źródła – powiedziała, odczekawszy chwilę, aż skupię uwagę na jej słowach – że dochodzenie przed ławą przysięgłych dotyczy między innymi osoby Russela Londona. I wiesz już chyba, że to jego żonę zamordowano na wzgórzu. – Wprawiła mnie w zakłopotanie. Zawsze z trudem tolerowałem opowieści o jej pracy, i zacząłem się zastanawiać, czy aby Merideth nie chce mnie wykorzystać w charakterze swojego kolejnego „źródła”, które potwierdzi informacje uzyskane od innej osoby. – Tak – powiedziałem. – Chodzi o panią London. Prawdopodobnie. – W jaki sposób ją zabili? Czy została zgwałcona? – zapytała od razu, jakby moja wypowiedź nie miała dla niej żadnego znaczenia. W tym momencie zapiszczał pager. Merideth obserwowała, jak mocuję się z guzikami, by go uciszyć, po czym sięgnęła do przewieszonej przez ramię torby i podała mi telefon komórkowy w skórzanym pokrowcu. – Chcesz zadzwonić? – zapytała. Zdziwiłem się, niepotrzebnie zresztą. Jej firmie nie powinno zależeć, by pracownik z kieszenią pełną ćwierćdolarówek narażał ją na dodatkowe koszty. Pager znowu się odezwał i znowu musiałem manipulować przy guzikach. – Nie wiem, jak się tym posługiwać – powiedziałem wyciągając rękę po komórkę. Wyjęła telefon z pokrowca, nacisnęła jakiś guzik i wręczyła mi go ze słowami: – Cholernie to skomplikowane, skarbie. Wybierz numer i naciśnij „odbiór”. Wybrałem numer poczty głosowej i wysłuchałem Geoffa Tobiasa informującego mnie, że Randy Navens znowu dziś rano nie pokazał się w szkole. Sygnał. Przerwa. Rita Templeton ciepłym głosem oznajmiła, że Randy Navens jest u niej i
bardzo by chciał ze mną porozmawiać.
28 Mam w pracy stan alarmowy – powiedziałem do Merideth. Oddając jej komórkę zapytałem: – Czy mogę jeszcze zadzwonić w kilka miejsc? – Oczywiście. – Kiedy wstałem, by przejść za ambulans i móc swobodnie pogadać z Randym, zrobiła ruch, jak gdyby chciała być obecna przy tej rozmowie. Wyczułem, że Rita Templeton ogromnie się ucieszyła z mojego telefonu. Wyjaśniła, że Randy’emu nic się nie stało, ale ma wrażenie, że chłopak czuje się bardzo zagubiony. Rozmawiałem z nim krótko. Obiecał, że nie ruszy się z Mirabelle, dopóki po niego nie przyjadę. Następnie zadzwoniłem do „Pain Perdu” i dowiedziałem się, że Geoff Tobias jest na zebraniu i nie można mu przeszkadzać. Nie miałem siły przekonywać młodego człowieka, który odebrał telefon, więc kazałem mu tylko przekazać Geoffowi Tobiasowi, że odnalazłem Randy’ego i że nic złego mu się nie stało. Podczas gdy usiłowałem znaleźć odpowiedni guzik wyłączający telefon, zauważyłem stojącą przy ambulansie Merideth. Nie odrywała ode mnie wzroku. Zwróciłem jej komórkę mówiąc, że muszę jechać do pacjenta. – Ale później zadzwonisz do mnie? – Dobrze, zadzwonię. Teraz muszę się jakoś dostać do poradni. Nie mam tu samochodu. Namyślała się chwilę. – Dałabym ci nasz, ale nie wiem, co tu się jeszcze wydarzy. Przykro mi. Chciałabym ci jakoś pomóc... Poczekaj, zobaczę, co da się zrobić. – Nie fatyguj się – powiedziałem. – Jesteś zajęta, rozumiem doskonale. Nie ma problemu, jakoś sobie poradzę. – Choć byłem zaaferowany swoimi sprawami, zanotowałem w myślach, że Merideth chciała mi pomóc. Potrafiła być wielkoduszna, ale wynikało to na ogół z egoistycznych pobudek. Rzadko brała pod uwagę potrzeby innych. Dawniej, gdy byliśmy razem, musiałem przywyknąć do jej braku wrażliwości na moje potrzeby. Albo uważała je za mało oczywiste, albo za mało dla niej wygodne. W obecnej sytuacji miałem przez chwilę ochotę sprawić, by poczuła wyrzuty sumienia, że nie postarała mi się o jakiś środek lokomocji. Zamiast tego położyłem dłoń na jej ramieniu i obiecałem, że zadzwonię. Po pięciu minutach odnalazłem Purdy’ego; rozmawiał z policjantem z ekipy patrolowej. Odczekałem jakiś czas, zanim im przerwałem. – Jeden z pacjentów mnie potrzebuje. Muszę jechać. Możesz mi załatwić powrót do miasta? – Co takiego?! – krzyknął ze złością. – Chodzi o tego chłopaka. Pamiętasz? Tego, który zaginął. Teraz znowu uciekł. Muszę jechać. Skinął machinalnie głową i podjął rozmowę z gliniarzem. Nigdy nie wiedziałem, czy moje słowa docierają do niego. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w drogę. Na piechotę.
– Poczekaj, do jasnej cholery! – zawołał. Zatrzymałem się i odwróciłem powoli. – Załatwię ci transport – powiedział prawie spokojnie. – Daj mi, do diabła, trochę czasu! Miałem na głowie zbyt wiele spraw, żeby udawać spokój. – Nie zapominaj, detektywie, że nie jestem do dyspozycji okręgu. Nie jestem również do twojej dyspozycji. Mój pacjent ma kłopoty. Twój „problem” – machnąłem ręką w stronę zwłok żony byłego mera – niczego już nie potrzebuje. A mój pacjent wymaga opieki. Teraz, zaraz. Ten wybuch zmusił go do działania; zawołał młodego gliniarza pilnującego miejsca zbrodni od strony zachodniej i kazał mu zawieźć mnie do miasta. Odwróciłem się i ruszyłem za policjantem. Obaj z Purdym nie zadaliśmy sobie trudu, by się pożegnać. Tak czy owak jechałem prawdziwym policyjnym wozem. Pół godziny później wsiadłem do swojego samochodu i ruszyłem do Mirabelle. Poza furgonetką Rity Templeton nie było nawet śladu po innych mieszkańcach. Rozejrzałem się w poszukiwaniu samochodu Randy’ego, ale nigdzie go nie zauważyłem. Wysiadałem właśnie z subaru, gdy drzwi chaty, przy której zaparkowałem, otworzyły się i w progu stanęła Rita – miała na sobie obcisłe spodnie i postrzępiony sweter, który chyba widziałem w katalogu Eddie Bauer. Randy stał tuż za nią. Wyglądał strasznie. Rzadki, niechlujny kilkudniowy zarost, półprzymknięte, ciężkie powieki, worki pod oczami, źrenice przekrwione i rozbiegane – odnosiło się wrażenie, że nie potrafi zapanować nad wzrokiem. – Randy – powiedziałem łagodnym głosem – to ja, Alan. Prosiłeś, żebym przyjechał. – Cześć – odparł. Nie odrywałem od niego oczu. – Czy mogłaby pani zostawić nas samych na parę minut? I może dostaniemy herbatę albo kawę beż kofeiny? Wyczułem jej niepokój. – Oczywiście. Już mnie nie ma. A wy przejdźcie do salonu, proszę, tędy. Podszedłem powoli do Randy’ego i powtórzyłem propozycję pani Templeton. W salonie usiadłem w pewnej odległości od niego, tak, jak w gabinecie – był do tego przyzwyczajony. Milczałem. Chciałem, żeby się oswoił z moją obecnością. Pokój był duży i zimny. Kanapy i fotele o wspaniałej, wypukłej tapicerce, typowej dla lat trzydziestych, stały zakurzone i chyba od dawna nieużywane. Boczne dębowe stoliki przypominały te z katalogu Seara, który był popularny na początku wieku. Z sufitu na środku pokoju zwisał duży, okrągły żyrandol, nad kominkiem zaś – interesująco splecione ze sobą poroża łosia. Randy siedział pochylony, kiwając się z lekka. Włosy miał przetłuszczone, ubranie
obrzydliwie brudne. – Znowu mi się to przydarzyło – powiedział w końcu. – Wszystko na to wskazuje. – Wtedy też tutaj byłem. – Zastanawiałem się nad tym. Kiwał się coraz szybciej. – Wiesz, gdzie jesteś? – W górach – odparł uśmiechając się na pytanie o sprawę tak oczywistą. – Jaki mamy dzisiaj dzień? Spojrzał na zegarek. – Poniedziałek. Chyba poniedziałek. – Znowu się uśmiechnął. – Czy to ma być test? – Sprawdzam twoją orientację. – No i? – Na razie dobrze ci idzie. Kiedy masz urodziny? Powiedział mi. – Jak się nazywasz? – Randy Navens. Co za podchwytliwe pytanie! Odprężył się, wracało mu to jego sarkastyczne poczucie humoru. – Opowiedz, co się działo ubiegłego wieczoru. I dzisiaj rano. Zanim zdążył zacząć, weszła Rita niosąc tacę z dzbankiem herbaty, kubkami i ciepłymi pachnącymi bułeczkami. Na tacy stał również wazonik z kwiatkiem. – Czy mogę usiąść na chwilę? – Oczywiście, Rito, pani Rito. Dziękujemy. Bułeczki są pyszne. Z cynamonem? – Bardzo proszę. Tak, cynamonowe. Lubię piec, choć Larry nigdy nie zwracał na to uwagi. Jadłby nawet trociny, gdyby okazało się, że są pożywne. Dzięki Bogu za dzieci. Dzieci to wielka radość. – Czekając, aż sobie pójdzie, nalałem Randy’emu herbaty. Ujął kubek w dłonie. Nalałem również sobie. Piłem drobnymi łykami i czekałem. Rita wyszła z pokoju. – Niewiele pamiętam – zaczął Randy. – Historia mojego życia w ciągu tych dwóch dni. – I naśladując papugę, powtarzał: – Nie-pa-mię-tam, nie-pa-mię-tam, nie-pa-mię-tam. – Przyłożył kubek do ust i wdychał zapach mięty i cytryny. – Takie samo miejsce jak wtedy. Byłem w takim samym pokoju, próbowałem wejść do takiej samej cholernej szafy. I koronki, takie same koronki. Nagle znowu jestem tutaj. Jakbym, wie pan – ciągnął, tym razem głośno, w sposób typowy dla swoich rówieśników – jakbym wrócił do pojazdu kosmicznego. – I już normalnym tonem mówił dalej: – Wiedziałem, kim jestem. Zobaczyłem samochód i zapukałem do drzwi. Ta pani zadzwoniła do pana. – Popatrzył na mnie z lekkim uśmiechem, uniósł kubek do ust. – Bałeś się? Łyknął herbaty. – Tak, niech to diabli.
– No jasne. Ja też. Bałem się o ciebie. Jakieś wizje z katastrofy? – Nie. – Na pewno? – Na pewno. – Czy jest ci łatwiej, kiedy potrafisz podejść do tego z humorem? – Nie wiem. Ale chyba byłoby gorzej, gdybym nie potrafił. – W której chacie byłeś? Wstał, podszedł do okna i rozejrzał się po okolicy. Stanąłem przy nim. – W tej – powiedział. Wskazał piętrowy drewniany dom na prawo od chaty Templetonów. Dom, pomalowany bejcą, miał kolor brudnej czerwieni. – Do kogo należy? – Do kogoś, komu pewnie w głowie by się nie mieściło, że jakiś przygłup włamał się tutaj i próbował wcisnąć do jego szafy. – Spojrzał na mnie. – Ale nie wiesz, do kogo konkretnie? – Nie wiem. Wydaje mi się, że byłem tam już kiedyś. Dawno temu. Tego też nie jestem pewny. Rita Templeton znów pojawiła się w salonie. Nie miałem wątpliwości, że poprawiła makijaż. Ostry zapach perfum wypełnił pokój. – Wszystko w porządku? – zapytała. – Nie jestem wam potrzebna? – Może macie jeszcze ochotę na bułeczki? – Dziękujemy. Aha, chciałbym o coś spytać. Spojrzała na mnie wyczekująco. – Do kogo należy ta chata? – Wskazałem dłonią. Podeszła bliżej, żeby zobaczyć, o którą chodzi. – Ach ta. To chata rodziny Tobiasów. Jedni mieszkają w Arvadzie, inni w Wheat Ridge. Na ogół nikt z niej nie korzysta. Wiadomość nie zrobiła na Randym Navensie wrażenia. Upuścił tylko na podłogę kubek z herbatą. Randy przed wejściem do chaty pani Templeton zdjął buty, więc kiedy kubek z herbatą wyśliznął mu się z ręki, upadł prosto na duży palec jego lewej stopy. Kubek nie ucierpiał, lecz sądząc z nagłej opuchlizny, palec owszem. Rita bardziej się tym przejęła niż my obaj. Podtrzymując skaczącego na jednej nodze chłopca, zaprowadziła go do jedynego w tym domu ciepłego pomieszczenia, czyli do kuchni. Posadziła go na fotelu, przysunęła drugi, uniosła nogę chłopca i podłożyła pod nią poduszkę. Odkręciła stary metalowy pojemnik na lód, kostki owinęła w zieloną ściereczkę i przyłożyła mu ją do stopy. Wycierając dłonie o spodnie zapytała, czy będzie nam jeszcze potrzebna. Podziękowaliśmy jej obaj.
– Rozumiem, że do tej rodziny Tobiasów zaliczają się także twoi wujostwo – powiedziałem. Skinął machinalnie głową. Wyglądał na zmęczonego. Jak miał to w zwyczaju, przetarł oczy wierzchem dłoni. Domyśliłem się, że coś sobie przypomina. Przypuszczałem, że to przeżycie rozrzedziło mu mgłę przed oczami. Rita przyniosła z salonu dzbanek z herbatą. – Ma pan na myśli tych właścicieli restauracji? – zapytała. – Fantastyczny lokal. Czy to twoi krewni, Randy? Byłam tam tylko raz – jedliśmy z Larym obiad w rocznicę naszego ślubu... – powiedziała głosem nagle zmienionym, o matowej barwie. Krzątała się dalej przy płycie kuchennej, wycierając z zapałem naczynia. Gdy obróciła w naszą stronę twarz, dostrzegłem łzy w jej oczach. – Pozostałe dzieci starych Tobiasów częściej tu bywają niż Geoff i jego żona. Muszą być bardzo zapracowani w tej restauracji. Starzy Tobiasowie mieli troje dzieci – i chyba cała trójka założyła już własne rodziny. Rodzice nie żyją. Mam gdzieś numery telefonów tych z młodszej generacji, jeśli chciałby pan do nich zadzwonić. Nikt właściwie nie korzysta z tej chaty. Szczerze mówiąc, należałoby o nią trochę zadbać. Geoff nie był dla mnie w tej chwili najważniejszy. – Nie, Rito, dziękuję. Wiem, jak dotrzeć do Geoffa Tobiasa. Jak dotrzeć to za dużo powiedziane – znałem jego numer telefonu. Rita przyniosła Randy’emu kilka pastylek ibupromu, zaznaczając dyskretnie, jak dobrze służy jej ten lek w wiadomym czasie. Ta aluzja do menstruacji wprawiła Randy’ego w zakłopotanie. Oznajmiłem im, że przejdę się do chaty Tobiasa, zobaczę, czy wszystko jest pozamykane, i zaraz wracam. Rita uśmiechnęła się ze zrozumieniem i zaproponowała Randy’emu puszkę pepsi. Zbliżało się wprawdzie południe, ale na zewnątrz, w cieniu, panował chłód. Chata Tobiasa jedną stroną przylegała do niewielkiego zbocza. Nacisnąłem klamkę drzwi od frontu. Zamknięte. Wszedłem od tyłu na obszerny taras wykonany z drewna sekwoi, o całe dekady nowszy od domu, i naciskałem klamki drzwi prowadzących do środka. Wszystkie zamknięte. Obok chaty stał samochód Randy’ego, jak się domyśliłem. Zaparkowany był przed garażem przylegającym do zbocza, a z drugiej strony – do domu. Drzwi do garażu były stare, chyba oryginalne, i zamykały się na sztaby, jak wrota stodoły. Mniejsze drzwi, obliczone na wzrost człowieka, wbudowano w środek tych wielkich. Stary zardzewiały zamek leżał w kurzu obok. W garażu było mroczno i zimno. Wyglądało, jakby przeszedł tam huragan i pogruchotał stare meble ogrodowe. Połamane piknikowe stoliki, parasole pokryte brezentem, zardzewiałe metalowe części leżaków, powyginane aluminiowe pręty szezlongów oraz ławeczki z kutego żelaza, szczątki emaliowanych stolików o szklanych blatach z kompletem wyściełanych krzesełek – wszystko to leżało bez ładu i składu w długim wąskim pomieszczeniu. Stałem w miejscu, z którego mogłem dojrzeć niskie schodki prowadzące do wnętrza domu. Drzwi na
podeście były chyba również zamknięte. Nie miałem zresztą ochoty wchodzić do środka. Nieprawda, miałem. No dobrze, i chciałem tam wejść, i nie chciałem. Nie wszedłem. Postanowiłem przy okazji powiadomić Geoffa Tobiasa, żeby założył nowy zamek w swoim garażu. Zawiozłem Randy’ego do Izby Przyjęć szpitala w Boulder, by lekarz obejrzał jego duży palec. Zostawiłem urzędniczce numery telefonów ciotki i wujka chłopaka, żeby załatwiła z nimi wszelkie formalności. Pożegnałem ją życzliwie i podszedłem do Randy’ego. Był spokojny, dobrze przyjął moje zapewnienia, że wpadnę do niego po wizycie u Diane. Gdy jechaliśmy do miasta, milczał cały czas, nie był w stanie albo nie chciał rozmawiać. Zapytałem, czy dla własnego dobra nie zgodziłby się na pobyt na oddziale psychiatrycznym. Cokolwiek się działo podczas tych epizodów rozkojarzenia psychicznego, mogłoby się to niedobrze skończyć, tłumaczyłem mu. Byłem zdumiony, że moja sugestia spotkała się tylko z jedną reakcją: – Jasny gwint, wiem o tym! O chacie Tobiasa powiedział tak: – Musiałem tam być w dzieciństwie. Wszystko wydawało mi się znajome. Ale bałem się, wie pan, że dom jest nawiedzany przez duchy. Starałem się wyciągnąć z niego jeszcze jakieś wspomnienia – na próżno. Ni stąd, ni zowąd, gdy przejeżdżaliśmy koło „Pain Perdu” odezwał się: – Na polu kukurydzianym siedziałem obok siostry. Była dla mnie miła. Dopiero teraz przypomniałem sobie o tym. Nic więcej nie powiedział.
29 Diane Estavez budziła się. W pewnym sensie. Raoul zobaczył mnie, jak pędzę, torując sobie drogę wśród personelu i pacjentów. On sam szedł korytarzem równym krokiem, ale widziałem, jak jest wzburzony. – Wyprowadzają ją ze stanu śpiączki – zaczął i objął mnie mocno. – Cieszę się, Alain, że cię widzę. – Co z nią? Dlaczego?... – Lekarze wypowiadają się mętnie... Z tego, co zrozumiałem, uważają, że bezpieczniej będzie zaprzestać podawania leków wywołujących śpiączkę. Jej stan jest – jak to oni się wyrazili? – stabilny. Ciśnienie wewnątrzczaszkowe spadło. A to ważne. – Czy Adrienne była u niej? – Doktor „Poquito” – powiedział ciepło, z uśmiechem, opuszczając dłoń do poziomu pępka – poszła poszukać innego lekarza, neurologa. Obiecała, że wróci. – Przyłożył do piersi tę swoją dużą rękę. – Wierzą, że wszystko dobrze się skończy. – W jego ciemnych oczach rozbłysły łzy, niczym krople deszczu na asfalcie. Parę minut stałem przy łóżku Diane, obserwując, jak walczy o odzyskanie przytomności, potem poszedłem do dyżurki pielęgniarek, żeby zadzwonić do Tobiasów. Przysłuchiwałem się uważnie nagranemu na taśmę głosowi Eriki, jej przepisów na owoce morza i granaty, no i w końcu odebrała telefon. Usłyszałem ją „na żywo”. – Słucham? – Mówi Alan Gregory. – Odnalazł go pan? – Odnalazłem. A właściwie – on mnie. Był w Mirabelle. W chacie rodziny Tobiasów. – Och, w tej chałupie. Nie przepadam za nią. Nie należę do grona leśnych ludzi. Ciekawe, skąd Randy wie o jej istnieniu. Chyba nigdy tam nie był. My raczej z niej nie korzystamy. Mamy nowy dom w Vail – powiedziała ni to tłumacząc się, ni chwaląc. – Pani mąż powinien założyć nowy zamek w garażu. – Powiem mu, żeby zadzwonił do dozorcy. Domyślam się, że chłopcu nic się nie stało? Chłopiec! – Ma chyba złamany duży palec u nogi. – Tak, rozumiem. – Cisza. – Chciałbym, żeby pozostał w szpitalu. – Z powodu złamanego palca? Boże, dodaj mi sił! – Nie, na oddziale psychiatrycznym – oznajmiłem spokojnie, starając się, żeby nie przedostała się do mojego głosu nuta sarkazmu. – Z powodu jego okresowych rozkojarzeń. W
stadium fugi może się znaleźć w sytuacji zagrażającej życiu. W szpitalu będzie bezpieczny. – Pańskim zdaniem to konieczne? A co ze szkołą? – Tak, konieczne. Będzie się uczył na miejscu. – Ubezpieczalnia pokryje koszty? – W znacznej mierze. Resztę dopłaci zarząd powierniczy. – No dobrze. Daję panu wolną rękę – zdecydowała. – Podczas przyjmowania go do szpitala konieczna będzie pani obecność. Musi pani podpisać parę dokumentów i udzielić informacji personelowi. A Randy’emu potrzebne jest czyste ubranie, przybory toaletowe i tak dalej. Westchnienie. – Czy oni nie mogliby przysłać mi tych dokumentów pocztą i dać mu jakąś szpitalną bieliznę? A dane dotyczące choroby pan zna. Jesteśmy tacy zajęci. – Z jej tonu wyczytałem ponadto: „Nasza praca jest dla nas najważniejsza”. Milczałem, głównie dlatego, że zabrakło mi słów. Słyszałem, jak przycisza muzykę w radio i mówi coś szeptem do kogoś stojącego obok. Wymiana zdań trwała chwilę. – Proszę mi wytłumaczyć, dokąd mam pojechać. A im niech pan powie, że będę piętnaście po piątej i tylko na godzinę. Szczerze mówiąc, doktorze, myślałam, że pan lepiej zadba o Randy’ego. Chyba się myliłam. – I momentalnie odłożyła słuchawkę. Uniosłem głowę i spostrzegłem, że Adrienne wciągnęła Raoula do pustej oszklonej izolatki i tłumaczy mu coś, gwałtownie gestykulując. Wszedłem tam. Raoul uśmiechnął się, więc i ja się uśmiechnąłem. Adrienne spojrzała na mnie. – Z czego się, do diabła, śmiejecie? – zapytała ostrym tonem. W jednej chwili ściągnąłem usta, a potem znowu zacząłem się śmiać. Na szczęście zawtórowali mi. – Wróci do zdrowia? – zapytałem z nadzieją w głosie. Z każdą chwilą ma się lepiej – powiedział Raoul. Roześmiałem się i dałem moim przyjaciołom potężnego kuksańca. – I wiesz co – ciągnął Raoul, nie przestając się śmiać – jak ona się wreszcie obudzi, to od razu stąd nawieje. Gdybym był człowiekiem roztropnym, poszedłbym już do domu, położył się do łóżka i zakończył dzień tą pierwszą dobrą wiadomością. Lecz niestety nie byłem roztropny. I dzień się dla mnie nie skończył. Oczywiście zawdzięczać to mogę Samowi Purdy’emu. Porządkowałem dokumenty Randy’ego, potrzebne do przyjęcia na oddział psychiatryczny dla nieletnich, gdy ktoś z personelu szpitala powiedział mi, że w dyżurce pielęgniarek jest do mnie telefon. Skończyłem właśnie szczegółowy opis początkowej fazy leczenia i pobiegłem do dyżurki. Usłyszałem, że mam czekać na Purdy’ego w swoim gabinecie.
– Czy to rozkaz, detektywie? – Przestań nudzić, Alan. Ten dzień nam się wydłużył. – Pod jednym warunkiem. Kup mi po drodze butelkę piwa. – Mogę, ci kupić całe wiadro. – Będę za dziesięć minut. Pożegnałem się z Randym i zostawiłem wiadomość dla psychiatry, który załatwi formalności natury medycznej. Zrobiłem co mogłem, by przygotować personel oddziału psychiatrycznego dla nieletnich na spotkanie z Tobiasami, zbiegłem na dół, powiedziałem do widzenia Raoulowi, pocałowałem w policzek śpiącą Diane, odnalazłem swój samochód na szpitalnym parkingu i pojechałem do poradni. Sedan Purdy’ego stał na miejscu Diane, musiałem więc zaparkować swój pod drzewem. Sam siedział na stopniach, opierając się o tylne drzwi gabinetu Diane. Ubranie miał zabłocone, oczy zaczerwienione i wydawało mi się, że burczy mu w brzuchu. Stałem na pierwszym stopniu małego tarasu, czekając cierpliwie, aż oderwie rękę od czoła i spojrzy na mnie. – Ludzie z grupy operacyjnej powiadomili mnie, że ktoś tu był. Klamki od drzwi od frontu, od drzwi do poczekalni i od drzwi do twojego gabinetu były starannie wytarte. Podkreślam, do twojego gabinetu, nie do gabinetu twojej przyjaciółki. Moje pytanie brzmi: Jak oni, do diabła, dostali się do środka? W komendzie mówią, że może te safanduły doktorzy zapomnieli zamknąć drzwi. Nie ma żadnych śladów, by ktoś manipulował przy zamkach. Burza mózgów gliniarzy nie dała żadnego rezultatu. Może jutro, mówią. Trzeba odnaleźć ślady stóp i linii papilarnych. A to potrwa. Wiesz co, doktorze? Moim zdaniem włamywacz ma klucz do twojego małego królestwa. Tak przypuszczam. Przyszło mi to już raz do głowy. Ale spekulacje Purdy’ego bardziej mnie interesowały niż moje domysły, kiwnąłem więc głową, żeby mówił dalej. – Chcę, żebyś opowiedział mi wszystko o twojej lokatorce, tej z góry, pani architekt bez zamówień. To nieprawda, że Dana Beal nie miała zamówień. Według mnie pracowała zawsze nad przynajmniej jednym projektem, który za każdym razem sprzedawała. Jakoś tak się ustawiła, że projektowała prawie wyłącznie nadmorskie wille. Tymczasem jej pracownia była jedynym, nie wymagającym sztucznego światła pomieszczeniem na pierwszym piętrze naszego niewielkiego budynku, w centrum niemającego dostępu do morza stanu Kolorado. Dana poważnie traktowała swoją pracę – domagała się zawsze od klientów, żeby pozwolili jej przyjeżdżać na plac budowy, zmieniała swoje projekty, poprawiała je... Opowiedziałem to Purdy’emu, który zapytał z sarkazmem, czy wiem, na której wyspie ona może teraz bawić. Nie wiedziałem. Ale Diane na pewno wie. Przypomniał mi, że Diane nie może teraz udzielać wywiadów. Poinformowałem go przy okazji, że stan jej zdrowia ulega poprawie.
Ucieszył się. Oznajmił, że spróbuje się dowiedzieć o miejsce pobytu pani Dany Beal, i nagle zmienił temat. Zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że jeszcze jedna osoba, mająca związek ze śledztwem przed ławą przysięgłych w sprawie Russela Londona, padła ofiarą zbrodni. – Tak – odparłem. Myślałem ciągle o stanie zdrowia Diane i o Randym Navensie, i nie potrafiłem wykrzesać z siebie energii, by współuczestniczyć w tworzeniu teorii spiskowej Sama Purdy’ego. Starczyło mi jej jedynie na tyle, by powiązać z całą sprawą zabójstwo Marilyn London w Chautauqua. Sam wyczuł moje rozkojarzenie. – Według mnie – zaczął – musimy się teraz dowiedzieć najważniejszego – co spowodowało, że dom Larry’ego wyleciał w powietrze. Spojrzałem na niego. W powoli zapadającym zmroku zakurzona i brudna odzież Purdy’ego nie wyglądała najgorzej, trudno też było dostrzec wyraz jego twarzy. – Przekonałeś swoich szefów? – zapytałem. – Pracuję nad tym. – Aha. I dlatego potrzebna ci jeszcze moja osoba. A Scott Truscott? Udało ci się wzbudzić jego ciekawość? – Scott to rozsądny facet. – On od jutra będzie miał inny problem. Jego konsultant, twój zresztą też, umieścił właśnie swego pacjenta w szpitalu i w efekcie na pracę będzie mógł poświęcić dużo mniej czasu. Toteż przypuszczam, że Scott tym niechętnej wyrazi zgodę na to, by jego nieliczna załoga traciła niepotrzebnie czas na szukanie wiatru w polu – a głowę daję, że tak właśnie sądzi. – Mówisz o tym chłopaku? – zapytał Purdy. Skinąłem głową. – Zajmij się nim. Scott to mój problem. Przez jakiś czas panowała cisza. Zrobiło mi się zimno. – Dlaczego chciałeś się ze mną tutaj spotkać? – zapytałem. – Musimy się dowiedzieć, czy intruz szukał twoich teczek z dokumentami. Rzuć okiem, czy nic nie zginęło. – Nachylając się, zmienił pozycję na niemal poziomą. – Mam wejść do środka? – Tak. Nie ma innego sposobu, żeby się o tym przekonać. Podeszliśmy do oszklonych drzwi. Otworzyłem je ze słowami: – Ty pierwszy. Wszedł do pokoju i zapalił światło. – Ci z grupy operacyjnej to cholerne niechluje – powiedział z dezaprobatą. Ręce mi opadły na widok pokładu brudnego, przypominającego talk proszku na podłodze i meblach. – Proszek do zdejmowania linii papilarnych i inne chemikalia – wyjaśnił Purdy. – Ich psim obowiązkiem było to posprzątać. – Opadł na mój fotel. – Rozejrzyj się. Nie, czekaj. Po pierwsze – ciągnął z uśmiechem, ale głos jego brzmiał złowieszczo – muszę cię oficjalnie ostrzec, że pełno
tu również twoich odcisków palców. Roześmiałem się. – Przypuszczamy, że twoich. Jeszcze tego nie sprawdziliśmy. Podszedłem do stojącej za biurkiem szafy na dokumenty i rozejrzałem się w poszukiwaniu klucza. Dębowa szafa miała podłużny kształt i dwie obszerne szuflady. Po poprzednim włamaniu zmieniłem zamek. Nie wyglądało na to, żeby potem ktoś przy nim majstrował. Uświadomiłem sobie, że włamywacz sporo musiał się natrudzić, by nikt nic nie zauważył. A wiedziałem z własnego doświadczenia, że wystarczył cienki śrubokręt, włożony między szufladę a drzwi, żeby zamek puszczał. Sam zrobiłem to parę razy, gdy klucz mi się zaciął. Brak śladów wcale nie świadczył o tym, że nikt nie grzebał w moich teczkach. Spojrzałem na nie. Wszystko było w porządku, stały rzędem tam, gdzie je zostawiłem, i chyba żadnej nie brakowało. Przebiegłem w myślach listę aktualnych pacjentów – ich teczki stały na swoim miejscu. – Nikt tu nie grzebał, Sam – powiedziałem. – I nie widzę, żeby coś zginęło. Musiałbym jednak każdą dokładnie przejrzeć, żeby się upewnić, czy nie wyrwano ze środka kartek. – Chciałbym, żebyś to zrobił. Może poza godzinami pracy. – Sam sprawiał wrażenie zmęczonego, spragnionego i głodnego. Nagle przypomniałem sobie coś, co ostatnio uparcie wyrzucałem z pamięci. – Poczekaj chwilę, dam ci jedną rzecz, która sprawi, że poczujesz ,się bezpieczny. – Znowu otworzyłem szafę i zza teczek wyjąłem dużą ciężką kopertę, zawierającą pistolet ojca Randy’ego Navensa. Ilekroć dotykałem tej koperty, dziwiłem się, że tyle waży. Wyciągnąłem ją w stronę Purdy’ego. – Diane powiedziała mi kiedyś, że wy, gliniarze, przyjmiecie ode mnie takie coś na przechowanie, dopóki mój pacjent nie stanie się na tyle wiarygodny, żebym mógł mu to zwrócić. Sam Purdy nie okazał specjalnej ciekawości – zmęczenie brało w nim górę. – To broń – dodałem. W końcu wziął kopertę, zważył ją w dłoni, otworzył i zajrzał do środka. – Faktycznie. – Nie chcę trzymać jej dłużej u siebie. Szczególnie teraz, gdy mój gabinet nawiedzają włamywacze. Przechowasz ją? – Oczywiście. Powiesz mi, do kogo należy? – Nie. – Spodziewałem się tego. Ktoś chciał popełnić samobójstwo? – Tak. Ktoś chciał popełnić samobójstwo. – Dasz znać, kiedy ci będzie potrzebna? – Skinąłem głową. Wysunął czubek języka i zapytał: – Idziemy teraz na obiad do „Southern Exposure”, zgoda? – Nie mają tam raczej beczki z piwem. – Mają za to świetny chleb kukurydziany. Wyczułem zmianę jego nastroju.
– A równie świetne ciasto z malinami? – To też – odparł. – Idziemy? – Ale stawiasz mi to obiecane piwo? – Jasna rzecz, stawiam.
30 Znowu ona, pomyślałem, gdy wjeżdżając na podjazd zauważyłem samochód Merideth, zaparkowany przed domem Adrienne i Petera. Nie miałem specjalnej ochoty na spotkanie z nią. Obiad z Samem Purdym trwał długo, miło spędziliśmy czas i dotrzymał słowa – postawił mi trzy piwa. Wypiłem dwa i pół i czułem się średnio. Byłem naprawdę zmęczony. Łudziłem się, że jedynym celem przyjazdu Merideth była wizyta u Adrienne i Petera, nie zaś namawianie swojego już prawie eks-małżonka, by zrezygnował z rozwodu. Jednak po chwili rozległ się dzwonek u drzwi. Mój wielki pies Cicero nie żył już prawie pół roku, ale ja wciąż nie mogłem się przyzwyczaić do nachalnego brzmienia tego dzwonka. Cicero uprzedzał mnie zawsze ostrzegawczym szczeknięciem – jakby chciał mi powiedzieć: uważaj, zaraz rozlegnie się straszny dźwięk. Teraz dzwonek u drzwi, podobnie jak sygnał telefonu w środku nocy, wywoływał we mnie nerwowe drgawki. Otworzyłem. Merideth wyglądała cudownie. Cokolwiek robiła od chwili, kiedy spotkaliśmy się ma miejscu zbrodni, było na pewno mniej wyczerpujące niż to, czym ja byłem zajęty. W przeciwieństwie do niej wyglądałem jak ktoś, kto miał do czynienia z ludzkimi zwłokami, dziećmi przeżywającymi kryzys, chorymi przyjaciółmi, włamywaczami i krnąbrnymi gliniarzami. – Wspaniałe wieści o Diane – powiedziała. – Skarbie, wyglądasz na... zmęczonego. – Cześć – rzuciłem stojąc w półotwartych drzwiach. – Bo jestem zmęczony. Wykończony, kompletnie. Weszła omijając mnie, a ja stałem w smudze jej zapachu. Merideth nigdy nie przyszło do głowy, że może być gdzieś źle widziana. Miała na sobie atrakcyjne palto z owczej i jagnięcej skóry. Obszerny i wysoki kołnierz, przykryty jej włosami upiętymi z tyłu, podkreślał zarys profilu i doskonały kształt uszu, z których zwisały różowe perły różnej wielkości. – Wejdź – powiedziałem do pustych już drzwi, odwróciłem się i pomogłem jej zdjąć palto. Pod spodem miała cienki szary golf, chyba z kaszmiru. Stałem twarzą do niej, bardzo blisko. Piersi Merideth wydały mi się pełniejsze niż podczas ostatniego spotkania. – Włącz jakąś muzykę i zrób sobie drinka. Ja wezmę prysznic. – Zbiegłem szybko na dół, zanim zdołała przedstawić plan alternatywny. Telefon odezwał się w chwili, gdy wszedłem do kabiny. Po trzecim dzwonku albo ktoś się nagrał na sekretarkę, albo Merideth podniosła słuchawkę. Nago, prawie biegiem wpadłem do sypialni, podniosłem słuchawkę i słysząc z góry głos Merideth, krzyknąłem: – Odbieram!
Chwila ciszy, trzask i głos Lauren: – Witam, Alan. Wynająłeś kogoś do odbierania telefonów? – O Boże, Lauren, jak się cieszę, że cię słyszę. Nie wyobrażasz sobie, jaki miałem dzień. – Coś mi się wydaje, że nie możesz narzekać na samotność, kochanie. – Przed pięcioma minutami wpadła niespodziewanie Merideth. Kiedy zadzwoniłaś, byłem na dole, właziłem pod prysznic. A ona podniosła słuchawkę. Na górze. – Brzmi to tak, jakbyś się bronił. – Nie chcę, żebyś tak oceniała jej wizytę. Marzyłem, żeby cię usłyszeć. Co u ciebie? – Wywiad wypadł dobrze, tak przypuszczam. Ale kto to może wiedzieć? Miałam dziś rano badanie neurologiczne, które trwało przeszło godzinę, a popołudnie spędziłam w Whitney. Mają kilka pytań dotyczących kliszy, jakie przywiozłam ze sobą, była również mowa o powtórzeniu badań. Jutro mam sporo wizyt u lekarzy. Ale trzymam się. Czy ty z nią śpisz? Nabrałem powietrza w płuca. – Nie. – By uwiarygodnić moją odpowiedź, dodałem: – Od twojego wyjazdu nie ogoliłem nawet nóg. – To dobrze – powiedziała ciepło. – Trudno byłoby mi to znieść. – A mnie jest trudno znieść, że nie śpię z tobą. Kiedy wracasz? – Może pod koniec tygodnia. Muszę czekać, aż podejmą decyzję w sprawie kontynuacji testów, ponownych badań i jeszcze tam czegoś. – Do końca tygodnia jest sporo czasu. – Zależy mi, żeby już wracać, tym bardziej, że moja konkurencja panoszy się w twoim domu, a ty biegasz na golasa napalony jak diabli. – Lauren... – Następne słowa, jakie cisnęły mi się na usta, brzmiały: „Ona nie jest dla ciebie konkurencją”. Lecz po co miałem ją zwodzić? Toteż ich nie wypowiedziałem. – Nie chcę cię stracić, Alan, – Nie chcę cię stracić, Lauren. – Chwila przerwy. – Kocham cię. – Dzięki. Chciałam to usłyszeć. Ja też cię kocham. Usłyszałem kroki na schodach i zdążyłem przysłonić dłonią słuchawkę, zanim Merideth zawołała: – Skończyłeś prysznic, najdroższy? Nalałam ci wina. – Halo – odezwała się Lauren. – Idź już. Na pewno jesteś bardzo zajęty. – Nie, Lauren, proszę cię... – Alan, przy okazji, zadzwoniłam do szpitala i rozmawiałam z Raoulem. Powiedział mi wspaniałą nowinę o Diane – może już jutro będzie mógł z nią porozmawiać. A co do ciebie – proszę, pamiętaj o mnie. Siedziałem goły na łóżku, nieogolonymi nogami przywarłem do piersi – żeby mi było cieplej i żeby przykryć swoją nagość. W drzwiach sypialni stanęła Merideth ze szklanką w dłoni. – Lauren, proszę cię, ja muszę...
– Dobranoc, Alan. Naprawdę cię kocham – powiedziała, głos jej brzmiał szczerze, jak zawsze. Odłożyła słuchawkę. Merideth uśmiechała się. Ja też spróbowałem. Zastanawiałem się, czy widzi moją mosznę wraz z przyległościami. – Chcesz wina? – zapytała. Serce mi waliło. Piersi miała pełniejsze niż ostatnio. – Nie. Nie teraz. Nie wziąłem jeszcze prysznica. Za dziesięć minut, dobrze? – wydusiłem z siebie. – Jej spojrzenie powędrowało bezwstydnie w to miejsce, gdzie moje cztery litery stykały się z łóżkiem, po czym utkwiła wzrok w moich oczach. – Słowo? – zapytała unosząc brwi. – Słowo – odparłem. – No dobrze. – Potrząsnęła głową, jak gdyby nie dowierzając moim zapewnieniom. Wycofywała się z sypialni powoli – dawała mi wyraźnie szansę. Usłyszałem wreszcie jej kroki na schodach i uświadomiłem sobie, że przez dłuższą chwilę wstrzymywałem oddech. Po trwającym dość długo gorącym prysznicu wciągnąłem dżinsy i koszulę i poszedłem do salonu, gdzie czekała Merideth. Modliłem się w duchu, żeby zachowała się jakoś szczególnie odrażająco. Wtedy mógłbym raz na zawsze przestać walczyć ze sobą. – Tęskniłam do tego widoku, spokoju, świateł w dole – powiedziała. Zdziwiłem się i zastanawiałem przez chwilę, czy aby na pewno jest szczera. Kiedyś żartowaliśmy, że jest do tego stopnia nieczuła na widoki, że gdyby ktoś ukradł góry i przeniósł je do Nabraski, dopiero po tygodniu zauważyłaby ich brak. Nie przerywałem jej. – Co słychać u twojej przyjaciółki? – zapytała zmieniając temat. – W porządku – odparłem i popiłem wody ze szklanki. – Chodź, siadaj, tu masz wino. – Wskazała miejsce na kanapie obok siebie. – Piłem piwo i chyba wino sobie odpuszczę. – Usiadłem na swoim wielkim fotelu, przerzucając nogę przez oparcie. Wybrała starą płytę z Ritą Coolidge. Rita śpiewała pieśń zatytułowaną „Gorączka”. A Merideth dyrygowała, naśladując teatralny styl wczesnego Bernsteina. Buty mojej żony – czarne, na płaskim obcasie, w zabawne złote kropki – leżały na podłodze obok kanapy. Jedną nogę Merideth wcisnęła pod siebie, drugą oparła o stolik. – Ile układaliśmy tutaj planów, prawda? – powiedziała przyglądając się perełkom wody na ściankach szklanki. To, co tutaj robiliśmy, pomyślałem, było nieustannym odkładaniem tych planów. Odmiana stylu życia, założenie rodziny. – Jakby to było całe wieki temu – powiedziałem. – Tyle się zmieniło. – Umarł Cicero – stwierdziła. Milczałem. Wspomnienie o nim zawsze napełniało mnie smutkiem. – Ty też jesteś inny, Alan. – Od razu przyszło mi do głowy, że nie była szczególnie
zainteresowana rozwojem mojej osobowości. – To, co przeżyłeś w ubiegłym roku, musiało cię zmienić. – I zmieniło – przyznałem wpatrując się w noc za oknem. Byłem zmęczony i senny – nie chciało mi się roztrząsać wspomnień. – Na czym polega ta zmiana? – zapytała. Zdałem sobie sprawę, że wolałbym jej nie odpowiadać. Pytania Merideth tylko pozornie świadczyły o jej zainteresowaniu kimś, komu je zadawała, w gruncie rzeczy bowiem umiała pytać, a nie umiała rozmawiać. Bardziej niż informator ciekawiły ją informacje. A to, o co pytała, było przedmiotem moich najświeższych przemyśleń. Próbowałem je w sobie uporządkować. Niby wszystko się zgadzało, wszystko było jasne, ale ja czułem dyskomfort. – Trudno to określić, Merideth. Sam jeszcze nie wiem. Chciałbym mieć to przekonanie, że stałem się wrażliwszy na ludzkie cierpienia. Bardziej wczuwam się w los innych. Bardziej jestem świadomy tego, co chcę osiągnąć. Nie wiem. Czas pokaże. – Moje słowa brzmiały banalnie, bezosobowo. W rzeczywistości wydarzenia ubiegłego roku przeraziły mnie, sprowadziły do poziomu człowieka pierwotnego. Straty, jakie poniosłem, zwaliły mnie z nóg, wykazały całą moją fizyczną i psychiczną słabość, wyzwoliły we mnie zdolność do czynienia zła, do przemocy a jednocześnie uświadomiły mi, jak daleki byłem zawsze od prawdziwej troski i szczerego zainteresowania człowiekiem. Tak jak się spodziewałem, Merideth wystarczyły frazesy, jakie jej zafundowałem. Odgarnęła włosy wierzchem dłoni, obróciła się ku mnie. Sięgnęła po leżącą w rogu kanapy dużą, czerwoną poduszkę, obejmując ją ramionami położyła sobie na brzuchu i spojrzała na mnie. Nogi zgięte w kolanach, stopy skrzyżowane, wsparte o tył kanapy. – Twój przyjaciel detektyw przekonał mnie, że te wszystkie śmierci mają ze sobą coś wspólnego. – Rozmawiałaś z nim? – Wyciągnęłam od niego coś niecoś. Umiem czytać między wierszami; opierałam się głównie na tym, co ty mi powiedziałeś, i na krążących wokół śledztwa plotkach. – Więc reportaż masz już gotowy? – Rzecz dotyczy raczej spraw lokalnych niż regionalnych. Natknęłam się też prawdopodobnie na drugą sprawę tu, w Republice Ludowej Boulder. Ma to swoje dobre strony – będę miała okazję tutaj przyjechać. Kto wie? Uśmiechnąłem się słysząc od lat nie używane określenie naszego miasta. – Moglibyśmy sobie nawzajem pomóc – powiedziała. Zastanawiałem się, czy ta wieczorna wizyta nie zawierała dwóch programów. Podejrzewałem jednak, że to, co uważała za naszą wspólną sprawę, odnosiło się do mojego instynktu ojcowskiego, i skoro termin naglił, zapewnienie dziecku biologicznego rodzica stanowiło jej cel. Ale nie byłem jeszcze gotów uporać się z tym problemem. – W jaki sposób? – zapytałem.
– Dzielenie się informacjami. – Merideth, kochanie, ty jako reporterka jesteś bardziej zainteresowana wyjaśnieniem, co było przyczyną dramatu. Mnie, konsultanta koronera, w miarę pojawiania się nowych trupów, coraz mniej ten problem obchodzi. Pogadaj z Purdym. Może on na to pójdzie. Co do mnie, to zależy mi jedynie na tym, by włamywacze dali spokój naszej poradni... – Chwileczkę, Alan! Włamanie do twojego gabinetu? Milczałem. Mogła się przecież dowiedzieć wszystkiego z policyjnych raportów. W końcu opowiedziałem jej trochę szczegółów o poprzednim włamaniu do naszej poradni i o tym ostatnim, pod koniec ubiegłego tygodnia. Domyślałem się, że jej bystry umysł generował w tym czasie nową strategię działania. – Niczego nie zapomniałeś mi powiedzieć? – Nie sądzę. – Możesz mi załatwić wywiad z tym detektywem? – Wątpię. Ale zapytam. – Nie zapytam. – Mówiłeś o włamywaczach. – Owszem, powiedziałem, że chcę, żeby dali mi spokój, żeby nie napadali na Diane, że chciałbym być znowu stosunkowo mało znanym, cieszącym się stosunkowo dobrą opinią psychologiem klinicznym, prowadzącym na ogół nudne życie w towarzystwie moich dwóch rowerów. – A żona? Rodzina? Z samego dna mojego gardła wydobył się wprawiający mnie w zakłopotanie dźwięk. – Jest teraz w zasięgu mojej ręki, ale na krótko, i to w bardzo atrakcyjnym opakowaniu – powiedziałem. Uśmiechnęła się i wstała. – I to ci wystarcza? Śmieszne! Kiedyś, przed laty, gdy wreszcie poszliśmy na jakieś przyjęcie, a ja skarżyłam się znajomym, że ciągle tkwisz tu, na górze, w tej twojej dziupli, wykręcając się od wszystkiego, co robią inni ludzie – od tańca, jazdy na nartach, bywania na przyjęciach – Adrienne powiedziała mi, że kiedy cię poznała, zaczęła cię nazywać „dziwadło”. Później orzekła, że jesteś po prostu nudny. Boże, jak my się między sobą różnimy! – oświadczyła z nagłym ożywieniem i spojrzała na mnie wymownie, jakby chciała iść ze mną do łóżka. Po chwili dodała: – Wiem, że i ty chciałbyś się ze mną kochać. Następnego dnia obudziłem się wcześnie. Sam. Podmuchy wiatru od Gór Skalistych były tak silne, że mogłyby zemleć na proch nawet żelazo. Zgodnie z prognozą pogody tego ranka huragan w okolicach Boulder osiągał prędkość sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Wiedziałem z doświadczenia, co dzieje się wtedy na dworze. W czasie takiego huraganu, wkrótce po mojej przeprowadzce do Boulder, przegnało mnie z moim samochodem na wschód od miasta, na wiodącą do Denver autostradę i za sprawą nieustających podmuchów wjeżdżałem na wysokie
zbocze z prędkością przeszło stu kilometrów na godzinę. Wyminęła mnie śmieciarka z pustą przyczepą jadąca przynajmniej sto trzydzieści. O ósmej piętnaście przyjąłem mego pierwszego pacjenta, zastanawiając się, jak wytłumaczę mu obecność zalegającego wszędzie białego proszku, który zostawili po sobie policjanci. Około pierwszej ciągłe brzęczenie szyb wyprowadziło mnie z równowagi. Mimo to przyjąłem jeszcze czterech pacjentów. Czułem, jak odradza się we mnie zawodowa pewność siebie, i pomyślałem na serio o rezygnacji ze stanowiska konsultanta koronera. Kolejną pacjentką była Elaine Gasselman i przez połowę sesji jęczała, jak mogła odtrącić Maksa – w ciągu pięciu dni ani razu do niej nie zadzwonił – przez drugą zaś połowę, jaka jest przerażona i zbulwersowana morderstwem Marilyn London. O Maksie opowiadała ogromnie emocjonalnie. Moje sugestie, że jego odejście wynikało raczej z nieodporności psychicznej, nie z wyimaginowanego przez nią towarzyskiego faux pas, pozostawały bez echa. Gdy skończyła wreszcie wątek Maksa, wróciłem do przerażenia, o jakim wspomniała. – No tak, najpierw umiera psychiatra tego faceta. Potem mający zeznawać przeciwko niemu świadkowie. Potem jego żona. Według mnie ława przysięgłych się ośmiesza, ale ta wojna nerwów staje się niepokojąca. – Uśmiechnęła się z widocznym wysiłkiem. – Boi się pani o siebie? – Tak. Ten człowiek był merem. Teraz jest komisarzem okręgu. Musi mieć mnóstwo przyjaciół. Mnóstwo kontaktów, osobistości, do których może się odwołać. – Myśli pani, że to on zabił świadków, a nawet swoją żonę? – Mnie również przyszło do głowy, że Russ London maczał palce w zabójstwie małżonki, nie miałem jednak żadnych danych potwierdzających tę hipotezę. – Nie tylko świadków. Uczestników. To znaczy: ktoś zabił jego żonę i przestała stanowić zagrożenie, nie będzie zeznawać przeciwko niemu. Wyprostowała się – widok niebywały – i mówiła dalej: – Skąd policjanci mogą wiedzieć, że facet, który zabił raz, nie zrobi tego znowu? I znowu? Patrzyła na mnie czekając nie wiadomo na co. Jej pytania były retoryczne. Nie zamierzałem wdawać się w te rozważania. – Może policja odkryje prawdziwe oblicze Londona wtedy, kiedy pani odkryje prawdziwe oblicze Maxa? – powiedziałem. Skuliła się, skurczyła do poprzednich rozmiarów. I spiorunowała mnie spojrzeniem jak dziewięciolatka, której przyjaciółek nie aprobują rodzice. Byłem przekonany, że dałem do myślenia Elaine Casselman. Może w ostatecznym rachunku pomogłem jej stawić czoło największej miłości jej życia – Maksowi. Odpłaciła mi pięknym za nadobne – również dała mi do myślenia, dostarczając niechcący dodatkowych informacji. Dowiedziałem się, że uwaga ławy przysięgłych skupiona jest na osobie Russela Londona i że
Paul Weinman, który zginął w górach, był jego psychoterapeutą. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że jeśli wkrótce umrze kolejny terapeuta, plotki się nasilą. Ale Diane Estavez – najbardziej wiarygodne dla mnie źródło informacji – była na bocznym torze od przeszło miesiąca. Możliwe, że przez to coś mi umknęło. Każdego innego łagodnego zimowego dnia zrobiłbym sobie chętnie piętnastominutowy spacerek do szpitala, żeby odwiedzić Diane i Randy’ego. Dziś jednak oznaczałoby to narażanie się na walkę z wichurą i na ciosy odłamków skał, które niosła ze sobą. Wziąłem więc samochód. Diane nie pamiętała włamania i napaści. Powiedziała, że była w Niwot, u przyjaciółki na obiedzie. A potem obudziła się w szpitalu. Uścisnąłem ją delikatnie i oczy mi zwilgotniały; w jej oczach dostrzegłem również perełki łez. – Witaj na świecie – powiedziałem – Tęskniłem za tobą. – Dzięki. A ja nawet nie wiedziałam, że mnie nie było. Zapewniłem Diane, że zadbałem o jej pacjentów i wraz z jej kolegami z grupy załatwiliśmy, co trzeba. Wszystko jest pod kontrolą. – Kto oprócz ciebie zajął się moimi pacjentami? – zapytała z lekką obawą w głosie. Próbowała usiąść na łóżku. – Uspokój się, Diane. I nie zmieniaj pozycji. O co ci chodzi? Wzięła głęboki oddech, oczy jej rozbłysły lękiem. – Powiedz mi, kto przejął moich pacjentów? Byłem zdumiony tą reakcją, ale nie miałem zamiaru się jej przeciwstawiać, nawet gdyby twierdziła, że ziemia jest płaska. – Oprócz mnie? – Skinęła głową. – Mona i Clancy Coates. – Mona Lanier pracowała w klinice i była jej dobrą przyjaciółką, Clarence Coates to psychiatra, Diane zwykle radziła się go w sprawie leków i od lat wyrażała się o nim w samych superlatywach. Po napaści na Diane oboje z zapałem zajęli się jej pacjentami, by podczas nieobecności chorej nie ucierpiała jej praktyka; tak naprawdę większość kolegów z jej grupy dzwoniła do mnie, ofiarowując pomoc. – O, Boże! – powiedziała. – Czy zrobiłem coś nie tak? – Ty? Nie. Skąd mogłeś wiedzieć. – Przez kilkanaście sekund wpatrywała się w sufit. Spojrzała na mnie znowu. – To, co ci powiem, jest ściśle poufne, rozumiesz? Skinąłem głową. – W ubiegłym tygodniu, a może kiedy indziej – nie wiem nawet, jaki mamy dziś dzień... Czy może to było przed dwoma tygodniami... Cholera! Nieważne. Otóż jedna z moich pacjentek była kiedyś pacjentką Clancy’ego Coatesa. Zwierzyła mi się, że on ją dotykał i chciał wymóc na niej seks oralny. Nie miałam powodu, żeby podejrzewać ją o kłamstwo. Ho, ho, ho... Doznawałem mieszanych uczuć. Nie znałem dobrze Clancy’ego, wiedziałem jednak z własnego doświadczenia, co to znaczy być publicznie oskarżonym o molestowanie seksualne pacjentki. Dla mnie było to jak powolne schodzenie do czyśćca. Kiedy podobne
oskarżenia dotyczą kogoś innego, zawsze istnieje możliwość, że pokrywają się one z prawdą. Momentalnie zadałem sobie pytanie, czy Lynn Hughes nie była również pacjentką Clancy’go Coatesa. – Jeśli idzie o Clancy’ego Diane, to naprawdę nie wiem... Czy masz zaufanie do tej swojej pacjentki? – Nie mam powodu, żeby jej nie wierzyć. Skąd u ciebie takie przypuszczenia? – Wycofują się. Przykro mi. Czy ona zgłosiła ten fakt władzom? – Nie. Nie chciała być w to wmieszana, bała się ewentualnych konsekwencji. – Naprawdę, Diane, bardzo mi przykro, nie chciałem nikogo narażać na takie problemy. – Z pewnością nie doszło do najgorszego. Dlaczego nie zadzwoniłeś do Jennifer Ekars? Pomogłaby mi. Diane dała do zrozumienia, że jest zmęczona, podziękowała i poprosiła, żebym przyszedł wkrótce na dłuższą rozmowę. W holu dopadł mnie Raoul, pytając czy wiem, gdzie Diane trzyma zapasowe kluczyki do swojego saaba. Po włamaniu policja zabrała kluczyki, a on nie może znaleźć zapasowych. Odparłem, że trzyma je w małym pudełku w środkowej szufladzie biurka, i obiecałem, że to sprawdzę, kiedy będę w poradni. Zanim wszedłem na górę, by odwiedzić Randy’ego, myślałem o tych kluczykach. Powinienem jak najszybciej zadzwonić do Purdy’ego. Ku mojemu zdziwieniu zastałem go. – Sam, mówi Alan Gregory. Zdaje się, że na coś trafiłem. Czy gliniarze z grupy operacyjnej zabrali z domu Diane jej kluczyki – te od samochodu i od domu? No wtedy, po napaści na nią. Zorientował się momentalnie, do czego zmierzam. – Poczekaj chwilę – rzucił. Dopiero po pięciu minutach usłyszałem jego głos: – Nie, ludzie szeryfa nie mają tych kluczy. Bardzo mi przykro, ale nie mają żadnych kluczy. – I niewiele do powiedzenia? – Możliwe. Masz godzinkę? – Godzinkę? Mam godzinkę. – Spotkamy się w jej domu? – Wpół do trzeciej. – Zatem do zobaczenia. Raoul docenił wagę zaginionych kluczy i naciskał na to, żeby być obecnym przy naszym spotkaniu z Purdym. Pomyślałem sobie, że spotkanie na szczycie: Raoul, Purdy i ja, może się okazać niezwykle interesujące, ponadto miało się odbyć w jego domu, toteż musiałem odpowiedzieć, że to świetny pomysł. Po sesji z Randym pojechaliśmy z Purdym na Lee Hill. Zaproponowałem mu, żeby każdy z
nas wziął swój samochód, wtedy ja nie będę zależny od niego, jemu zaś nie będzie łatwo zaanektować mnie na resztę popołudnia. Kiedy zajechałem na miejsce, Purdy czekał przed tarasem. Raoul nadjechał zaraz po mnie. Wysiadł z wozu i podszedł do nas. – Detektyw Sam Purdy – przedstawiłem. – Nie pamiętasz Raoula Estaveza, Sam? – Spotkali się po strzelaninie w gabinecie u Diane. Raoul wyciągnął dłoń. – Miło mi, detektywie – powiedział bezbarwnym, matowym głosem. Purdy spojrzał na mnie podejrzliwie, zastanawiając się, czy wiedziałem, że Raoul będzie nam towarzyszył. – Mnie również. Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że rozejrzymy się w poszukiwaniu kluczy pańskiej żony? – Bardzo mi to na rękę, detektywie. Może będę mógł w czymś pomóc? Wtedy właśnie dołączył do nas Chevy Blazer z departamentu szeryfa. – Zadzwoniłem tam – powiedział Purdy. – W końcu to ich sprawa. Jurysdykcji i w ogóle. Zacząłem od frontu tarasu, który ciągnął się w stronę północnego zachodu. Przez większość dnia zacieniały go gęste sosny, podkreślając zimowy mrok. Szerokie schody prowadziły na spory cedrowy balkon. Okalały go balustrady utrzymane w stylu tego domu. Na środku, tuż przy drzwiach frontowych, wbudowana była w podłogę duża kratownica służąca do wycierania nóg i strzepywania śniegu z butów. Przed tarasem leżały pryzmy śniegu, zlodowaciałego po ostatnich ciepłych dniach, szarego od kurzu i żwiru naniesionego przez huragan. – Zgarniamy śnieg z przejścia i tarasu, stąd te pryzmy – powiedział Raoul wskazując dłonią. – Dlatego tyle tego jest. Tu zawsze panuje cień. Często przez całą zimę śnieg nie taje, mimo cieplejszych dni. Purdy spojrzał na niego i zapytał: – Ma pan łopaty i jakąś siatkę drucianą? Raoul skinął głową i poszedł ciężkim krokiem do stojącego na uboczu warsztatu. Zastępca szeryfa wziął Purdy’ego na bok. Jak przypuszczałem, rozmawiali głównie o mnie i o Raoulu. Drzwi warsztatu zatrzeszczały i wyłonił się z nich Raoul z dwiema szuflami do śniegu, z dwiema łopatami i dużą drucianą siatką. – Pasuje? – zapytał pewnym siebie tonem. – W lecie Diane przykrywa tym warzywa przed królikami i sarnami. Nie wiem dlaczego uważa, że większej pielęgnacji rośliny nie wymagają. Wrócił jeszcze do warsztatu po dwa kozły, młotek i gwoździe. Rozciągnęliśmy drucianą siatkę między kozłami i przybiliśmy ją, do nich. Chwyciliśmy za łopaty i zaczęliśmy rozgarniać śnieg. Ja zaatakowałem pryzmę po lewej strome, Raoul podniósł kratownicę na tarasie i wymiótł spod niej brudy. Zastępca szeryfa natomiast wyciągnął z furgonetki wykrywacz metali i zaczął przeszukiwać nim teren wokół drogi wjazdowej. Purdy stał ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i wpatrywał się w siatkę wzrokiem poszukiwacza skarbów. Cała ta scena przypominała mi wykopaliska archeologiczne
Po dziesięciu minutach ledwie słyszalny dźwięk sprawił, że oczy nas wszystkich skierowały się na siatkę. Purdy zanurzył dłonie w mokrym śniegu, jego grube palce zaróżowiły się od przesiewania śnieżnych grudek. Z niby to obojętną miną uniósł w górę srebrny długopis. Raoul bez słowa wyszedł z wykopu przy tarasie i wziął od niego znalezisko. – Mój, dzięki – powiedział i wsunął go do kieszeni kurtki. Zabrał się znowu do grzebania w zamarzniętej brei pod tarasem. Zastępca szeryfa powiedział, że swoją czarodziejską różdżką przeszukał już cały teren. Raoul z kolei poinformował Purdy’ego, że rzemieślnik, który ostatnio reperował dach, pozostawił gdzieś tutaj całe pudło ćwieków. Purdy zaklął soczyście i kazał zastępcy chwycić za łopatę. Wycie wiatru irytowało nas wszystkich a oczy łzawiły od niesionego przez silne podmuchy kurzu. Nagle przyciągnął naszą uwagę wibrujący dźwięk metalu stukającego o siatkę w miejscu, gdzie stał Purdy. Opuchniętymi dłońmi usunął śnieg z kompletu kluczy na kółku. – Cholera! – Obrócił głowę i splunął. – Nie przypuszczałem, że tu są. Daję słowo. Niech nikt ich nie dotyka.
31 – Coś tu jest nie tak – orzekł Raoul pochylony nad kompletem kluczy. – Co? – zapytał Purdy. – On ma rację – przyznałem. Coś ta jest nie tak. Purdy obrócił się, w moją stronę. – A ty skąd wiesz? – Kapitanie – powiedział Raoul, awansując go na polu bitwy. – Czy jest pan żonaty? Zna pan więc, tak jak ja, pewne zwyczaje swojej żony. Ja znam ten na przykład. – Jaki? – Purdy posiadał nadmiar wytrwałości i niedobór cierpliwości. – Diane – zacząłem monotonnym głosem, którego używałem gdy pacjenci zaczynali na mnie wrzeszczeć – trzymała kluczyki do samochodu na jednym kółku, a do domu – na drugim. Oba spięte były pośrodku małym zatrzaskiem. Purdy przyjrzał się kluczykom leżącym na siatce. Znaczek saaba na plastikowej otoczce rozwiał jego wątpliwości. – Może resztę kluczy ma napastnik, a może i nie – powiedział. – Kto je odkopał? Zastępca uniósł z dumą łopatę. – Kop dalej – polecił mu Purdy. Podniósł wykrywacz i skierował go na pryzmę śniegu, przy której pracował zastępca szeryfa. Detektor zagwizdał niczym podmuch huraganu wiejącego od gór. – Ten instrument jest nic nie wart – mruknął pod nosem. My, robotnicy pracujący gołymi rękami, kopaliśmy przez kolejne pół godziny, póki nie rozwaliliśmy reszty pryzm i nie przesialiśmy śniegu przez siatkę. Nie natrafiliśmy na pozostałe klucze Diane. – Purdy nie zwrócił Raoulowi znalezionego kompletu. Wsunął go do papierowej torby, napisał coś na niej i wręczył zastępcy szeryfa. Odjechali każdy swoim wozem. Powiedział mi na pożegnanie, że zadzwoni później. Raoul wrzucił do metalowej skrzynki różne narzędzia, załadował do swojej furgonetki i ruszył w ślad za mną w kierunku miasta. W momencie gdy zaczął ponownie zakładać alarm w naszej poradni, nadjechał wezwany przeze mnie ślusarz, żeby znowu zmienić wszystkie zamki. Widząc mnie po raz drugi w ciągu dwóch tygodni, powitał mnie: Czołem, szefie. – Mam u pana dożywocie – dorzucił. Uśmiechnąłem się smętnie i poszedłem po przybory do sprzątania, by oczyścić z kurzu i białego proszku meble w obu naszych gabinetach. Ślusarz wcześniej ode mnie zakończył pracę i wręczył mi rachunek. Następny był Raoul; oświadczył, że „teraz wszystko gra”. Zaczął mi tłumaczyć, jak uruchamia się i wyłącza mechanizm, zapewniając, że wykład nie potrwa dłużej niż minutę. Mówił też o strefach bezpieczeństwa. Niewiele z tego zrozumiałem. Gadał przez całe piętnaście minut.
W dowód wdzięczności przeszukałem biurko jego żony i szybko odnalazłem zapasowe kluczyki do saaba. W cynowym pudełku, do którego zajrzałem, były spinacze, różowy guzik, dwie pinezki, zapasowe kluczyki do jej poprzedniego wozu, dwie pięciocentówki, jeden znaczek za dwadzieścia dwa centy oraz dwa małe kluczyki przymocowane do białej tekturki w metalowej ramce, na której było napisane: „Dokumenty Paula”. Raoul poprosił mnie, żebym poszedł z nim na pogrzeb Marilyn London. On sam nie miał na to wielkiej ochoty, ale ze względu na jego pozycję w środowisku tutejszych biznesmenów stanowczo powinien uczestniczyć w pogrzebie żony byłego mera, a obecnego komisarza okręgu. Uroczystości miały się odbyć jutro o jedenastej w jednym z wielkich, zbudowanych z piaskowca kościołów na Broadwayu. Skróciłem sesję z pacjentem wyznaczonym na godzinę dziesiątą i we właściwym czasie spotkałem się z Raoulem przed wypełnionym po brzegi kościołem. Zobaczyłem dziwaczne zbiorowisko ludzi – żałobnicy pogrążeni w smutku i wyborcy byłego mera, którzy przyszli tu z powodów politycznych. Raoul powiedział mi, że od wielu lat spotykał zmarłą na społecznych i politycznych zebraniach. Obaj jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że należymy do tej większości, która przyszła tu z obowiązku, a nie z żalu po zmarłej. Raoul czuł się zobowiązany wobec byłego mera i jego kumpli; ja zaś zrobiłem to dla Raoula. Był to mój drugi pogrzeb w ciągu dwóch miesięcy, piąty – w ciągu półtora roku, jednym słowem – gwałtowne przyspieszenie. Miałem nadzieję, nie przekształci się to w stały trend. Pogrzeb Marilyn London różnił się znacznie od pogrzebu Paula Weinmana. Paul miał zwykłą sosnową trumnę, a w ostatniej drodze towarzyszyły mu mowy pochwalne najbliższych przyjaciół. Marilyn London leżała w trumnie z brązu, wyścielonej atłasem, a wokół rozlegał się poruszający do głębi śpiew przy akompaniamencie gitary. Ołtarz otaczała taka moc kwiatów, jakby spłynęło nań morze róż. Ale największa różnica polegała na tym, że podczas ceremonii pogrzebowej trumna była otwarta. Rozumiem, że rodzina i może kilkoro najbliższych przyjaciół chciało obejrzeć nieboszczkę po raz ostatni, ale moim zdaniem owo intymne pożegnanie mogło się odbyć w jednym z bocznych pomieszczeń kościoła. Wskutek czyjegoś wątpliwego pomysłu około trzystu ciekawskich obserwatorów stało w kolejce do trumny i wzdychając przesuwało się krok za krokiem przed zwłokami Marilyn. Kolejka posuwała się powoli, nie wypadało widocznie śpieszyć się w takiej sytuacji. Ponieważ dołączyliśmy do procesji u wejścia do kościoła, marsz do ołtarza był dość długi i nużący. Gdy już dochodziliśmy do trumny, moją uwagę rozproszył witraż i ustawione dookoła kwiaty. Raoul był w kolejce przede mną. Kiedy osiągnął punkt, z którego ciało było najlepiej widoczne stanął, pochylił się prawie niezauważalnie i zacisnął usta w sposób nadający twarzy wyraz głębokiego smutku i szacunku zarazem. Gdy przyjdzie kolej na mnie, myślałem, zachowam się podobnie do Raoula. Byłem pewny, że Europejczycy w ogóle, a Raoul w szczególności poprawne zachowanie w każdych okolicznościach mają we krwi.
Gdy znalazłem się przy uniesionym wieku trumny, spojrzałem na splecione na piersiach dłonie Marilyn London, staranny manicure i różową suknię, którą ktoś wybrał na jej wieczny strój. Stanął mi przed oczami obraz – kiedy to było? Zaledwie przed dwoma dniami – leżała twarzą do ziemi, wśród chwastów w Chautauqua. Zrobiłem krok do przodu i miałem właśnie zatrzymać wzrok na jej spokojnej, jak wyrzeźbionej z wosku twarzy, pochylić lekko głowę i ściągnąwszy usta nadać memu obliczu wyraz głębokiego szacunku... – O, cholera! – powiedziałem zamiast tego o wiele za głośno. Mój głos – nie wątpiłem w to ani przez chwilę – zabrzmiał donośnie w całym sanktuarium. To, co zobaczyłem, było dla mnie szokiem. Ogarnął mnie wstyd, że naruszyłem spokój świątyni, i zaraz pomyślałem, że Adrienne byłaby zachwycona tym wybrykiem. Po moim krótkim wystąpieniu nic już nie zakłóciło powagi ceremonii. Raoul uznał to za przejaw czarnego humoru, za kiepski żart rodem z opery mydlanej; zaraz potem objął mnie potężnym ramieniem i zaprowadził do ławki na tyłach kościoła, cały czas szepcząc mi do ucha coś po hiszpańsku. Udawał, że jestem pogrążony w smutku, a on mnie pociesza. Usiedliśmy w ławce i dwukrotnie próbowałem mu wyjaśnić przyczynę mojego zachowania, a on za każdym razem przykładał palec do ust, żebym był cicho. Zanim żałobnicy zaczęli opuszczać kościół i wsiadać do samochodów, które miały ruszyć nieprzerwanym sznurem na cmentarz, Raoul, trzymając mocno moje ramię, wyprowadził mnie głównym wejściem z kościoła. Przystojny młody mężczyzna o modnie ostrzyżonych włosach wyraźnie oczekujący, aż ktoś się wreszcie pojawi, wlazł na odwróconą do góry dnem skrzynkę na mleko i obiema dłońmi tuląc do piersi Biblię, powiedział łagodnym głosem: – Księga mówi, że musicie się ponownie narodzić, by wstąpić do Królestwa Niebieskiego. – Pochylił nabożnie głowę, pewien, że ogłosił wielką prawdę. Zastanawiałem się, czy Bóg udzieli mi swojej łaski. Raoul jakby czytał w moich myślach. – Alan – powiedział – ważne, że Bóg pozwolił ci się urodzić po raz pierwszy. Chodźmy. Zamierzałem po pogrzebie odwiedzić Randy’ego. Raoul był już rano u Diane i przyszedł do kościoła prosto od niej. Powędrowaliśmy Broadwayem w stronę szpitala. Dopiero gdy minęliśmy skrzyżowanie, Raoul zwolnił nieco ucisk, choć jeszcze przez jakiś czas trzymał mnie pod ramię. Czekaliśmy na zielone światło, gdy w końcu się odezwał: – Pierwszy raz stałeś przy otwartej trumnie? – Nie... nie – odparłem. Potrzebowałem chwili skupienia, by pozbierać myśli po tym, co zobaczyłem w kościele. – Na widok... hm... jej twarzy uświadomiłem sobie, że ją znałem. To nie był pogrzeb obcej mi osoby. – Poznałeś ją gdzieś i wyleciało ci to z pamięci? – zapytał. – W pewnym sensie. Poznałem ją, ale nie wyleciało mi to z pamięci. Raoul był dobrze wychowany. Gadałem bez ładu i składu, a on kiwał głową.
– Kiedy ją poznałem, nosiła inne nazwisko – wyjaśniłem. Przez chwilę się namyślał. – Aha, poznałeś ją, zanim wyszła za mąż. Znałeś ją...no tak... rozumiem. – Był pewien, że trafił w sedno. Uśmiechnąłem się. – Nie. Nie rozumiesz, chłopie. Mogę być naiwny, ale na pewno nie jestem libertynem. Poznałem ją niedawno – i nie w romantycznych okolicznościach. Przedstawiając się, wymieniła inne nazwisko. Więc kiedy zbliżyłem się do trumny i zobaczyłem jej twarz, zaszokowało mnie, że znałem tę zamordowaną kobietę pod innym nazwiskiem. Że wówczas wprowadziła mnie w błąd. Lecz jeszcze bardziej wstrząsnęło mną to, że jeden z moich szanownych kolegów mógł mieć motyw, by ją zamordować. Tego jednak Raoulowi nie powiedziałem. – Jakie podała nazwisko? – zapytał. – Lynn. Tak się przedstawiła. Skinął głową, jakby teraz wszystko było dla niego jasne. No tak. Co już wiedziałem? Że zamordowana żona byłego mera, Marilyn London, przedstawiła mi się jako Lynn Hughes. Wyznała, że wpadła w pułapkę i jest wykorzystywana seksualnie przez jednego z moich kolegów. Po paru tygodniach zadzwoniła do mnie bardzo wzburzona i przerażona. Powiedziała, że jej terapeuta wie, że ujawniła przede mną, jakie łączą ich stosunki. Bardzo się bała, że ten człowiek zrobi coś, co poważnie zagrozi jej finansowemu bezpieczeństwu. Tak. To wiedziałem. Wiedziałem też, że zginęła od dwóch strzałów na trasie spacerowej między Chautauqua a bazą Flatiron. I znałem przynajmniej jednego człowieka, który miał motyw zabójstwa – jej terapeutę. Domyślałem się również, że skoro była żoną człowieka będącego obiektem śledztwa przed ławą przysięgłych, także inne osoby mogły mieć motyw zbrodni. Wiedziałem także, że ktoś podjął się ogromnego ryzyka, by znaleźć coś w teczkach moich i Diane. Być może tym kimś był terapeuta Marilyn London, który za wszelką cenę chciał sprawdzić, jakie posiadam informacje na jego temat. Ale dlaczego włamał się również do domu Diane? W głowie mi się to wszystko nie mieściło. Usiłowałem spojrzeć na to od strony etycznej. Nawet gdyby Marilyn London skłamała i zgłosiła się do mnie tylko na konsultację, nie zwalniało mnie to z obowiązku dochowania tajemnicy lekarskiej. Co oznacza, że bez jej zgody lub zgody kogoś występującego w jej imieniu nie wolno mi podawać żadnych szczegółów tej wizyty. Czyli nie wolno mi podać do publicznej wiadomości faktu, że domyślam się motywu, a nawet podejrzewam, kto jest mordercą. Natomiast mąż, jeśli rzeczywiście sprawował nadzór nad jej majątkiem, mógłby upoważnić mnie do złożenia zeznań na policji. To już coś. Świetnie. Pójdę do Russela Londona i pogadam z nim. W
końcu ta łamigłówka nie jest aż tak skomplikowana. W porządku. Chyba że Russel z jakichś powodów nie zgodzi się, bym przekazał policji to, co wiem. Byłem jednak dziwnie pewny, że się zgodzi. Diane przeniesiono do opłacanego prywatnie pokoju. Była ożywiona i nie mogła się doczekać, kiedy wypiszą ją ze szpitala. Na parapecie stało pudełko z pizzą. Zapytała, jak było na pogrzebie. Dostrzegła uśmieszek Raoula i figlarny błysk w jego czarnych oczach. – Odegrałem tam niezłą scenę – powiedziałem. Popatrzyła na Raoula, potem na mnie, ciekawa szczegółów. Gdyby dano jej do wyboru – tlen albo plotki, wybrałaby to drugie. Plotki znajdowały się na czele jej potrzeb, za jedzeniem oczywiście. Raoul miał wyraz twarzy prawdziwego męczennika. Marzył o tym, by powiedzieć jej, co narozrabiałem. Chcąc sobie oszczędzić wstydu z powtórki tego fatalnego incydentu, przeprosiłem ich i poszedłem na górę, do Randy’ego. – Układaliśmy puzzle. Moja siostra Lily i ja. Kiedy samolot roztrzaskał się na polu kukurydzianym, układaliśmy puzzle. Po raz pierwszy usłyszałem, żeby nie namawiany do tego wymienił imię siostry. Spotykaliśmy się z Randym w małym pokoiku bez okien na oddziale psychiatrycznym dla nieletnich. Siedzieliśmy obaj na chromowanych krzesłach o oparciach i siedzeniach z pomarańczowego plastiku. Na wyszczerbionym i porysowanym stole, obok lampy, nieczynnej chyba od czasów Watergate, stało zepsute radio, które kiedyś wskazywało godziny. – Przypominasz sobie coraz więcej faktów – powiedziałem ciepło, starając się ukierunkować tok jego myślenia. Nagle za drzwiami rozległ się przeraźliwy krzyk. Randy zgodził się z moim stwierdzeniem, a na hałas nie zwrócił żadnej uwagi. – Tak, jakbym chciał znać te fakty, no wie pan, szczegóły tego, co się stało. Ale ja naprawdę nie chcę ich znać. Mijają mi lęki. Co gorszego może mnie jeszcze spotkać? Dowiedziałem się od pielęgniarki, że podczas całego pobytu w szpitalu Randy nie miał nawrotów rozkojarzenia, co mnie zresztą nie zdziwiło. Czuł się tu dobrze; odnosiłem wrażenie, że pobyt w szpitalu pozwolił mu się odprężyć. – Ci chłopcy nie wyglądają na wariatów – powiedział o swoich kolegach z oddziału. Nie wyłączając tego, jak przypuszczam, który wył z rozpaczy za drzwiami. – Bo nimi nie są, Randy. Ty też nie. – Na pewno paru z nich cierpi na chorobę psychiczną i Randy niebawem sam się o tym przekona. – Obawiam się, że czasem jestem. – Czasem jesteś. – Wujek twierdzi, że mam nie tak pod sufitem.
– A jaki ty masz do niego stosunek? Oczy mu zwilgotniały. – Uważa, że jestem dla niego zawadą. I chyba ma rację. Odwrócił się i utkwił wzrok w za dużych na niego, sięgających kostki trampkach bez sznurowadeł. – Może i myślę o tym, może te koronki, które widziałem... może to słowo z puzzli, które układaliśmy z siostrą. No wie pan, ko-ron-ki. – Tak sądzisz? – zapytałem starając się, by w moim głosie nie zabrzmiał sceptycyzm. – To ma sens, jest całkiem proste. Spójrzmy na to tak: wiadomo, że nikt już teraz nie może powiedzieć, jak było naprawdę. Ale moja wersja wydarzeń jest właśnie taka. – Uniósł głowę. – Niech to szlag! Wie pan co? Można się uśmiać. Pamięć o całej mojej rodzinie przechowuję tutaj. – Palcem wskazującym dotknął skroni. – A najważniejsze przepadło.
32 Przez kilka dni miałem złudne wrażenie, że moje życie wróciło do normy. Purdy pochłonięty był bez reszty dochodzeniem w sprawie morderstwa Marilyn London. Scott Truscott zabiegał o doświadczonego śledczego spoza okręgu sądowego Arapanhoe i powiedział mi, że jeśli w tym tygodniu liczba zgłoszeń o wypadkach śmiertelnych nie zwiększy się, to moja pomoc nie będzie mu już potrzebna. Merideth wezwano do San Francisco, by przygotowała reportaż o kruczkach prawnych stosowanych w procesie wielokrotnego mordercy w Kalifornii. Diane była szczęśliwa, że żyje, i klęła na czym świat stoi na przedłużający się pobyt w szpitalu. Neurologa Diane oraz zespół pielęgniarek darzyłem ogromną sympatią. Russel London, jak oświadczył urzędnik w biurze komisarza okręgu, „nikogo na razie nie przyjmuje”. Jego asystentka nadmieniła, że pan London nie może dojść do siebie po śmierci żony i zapytała, czy ktoś inny mógłby mi służyć pomocą. Odpowiedziałem, że nie. Nie traciłem nadziei. Wierzyłem, że jeśli uda mi się w końcu do niego dotrzeć, to udzieli mi zgody na powiadomienie policji o problemach, jakie jego zmarła żona miała ze swoim terapeutą. Postanowiłem iść za ciosem i udzielić Purdy’emu przez telefon wstępnych informacji. Nagrywając się na sekretarkę, powiedziałem mu tylko tyle, że podobno Marilyn leczyła się u psychoterapeuty, ale nie wiem, u którego – może Purdy czegoś się dowie. Przez pięć minut nękało mnie poczucie winy z powodu mojego nieetycznego postępku. Miałem różne teorie na temat brakujących kluczy. Doszedłem ostatecznie do wniosku, że może dowiem się czegoś więcej, kiedy Diane wróci ze szpitala i będzie mogła przejrzeć dokumenty w domu i w gabinecie, by przekonać się osobiście, czy nic nie zginęło. W tej chwili jednak zacząłem mieć wątpliwości, czy jej poszukiwania w czymś nam pomogą. Wszystko wskazywało na to, że włamywaczowi chodziło nie tyle o kradzież dokumentów, ile o zapoznanie się z nimi na miejscu. W takim wypadku Diane nie zorientuje się, czego szukał. Lauren, pani prokurator, będąc w Nowym Jorku czuła się jak gwiazda sportu wyeliminowana z gry wskutek kontuzji. Świadkowie ławy przysięgłych ginęli jeden po drugim, żona znanego w mieście polityka została zamordowana, na przyjaciółkę Lauren dokonano napadu w jej własnym domu, gabinet kochanka Lauren został splądrowany, już prawie była żona kochanka pojawiła się w mieście, by zakończyć sprawę po swojej myśli – a sama Lauren tkwiła w Nowym Jorku. Oznajmiła mi, że bez względu na wszystko wraca w piątek. W czwartek postanowiłem wykorzystać okres ciszy między burzami i nadrobić zaległości, jakie mi się nawarstwiły. Po przyjęciu ostatniego pacjenta zadzwoniłem do Rity Templeton, żeby podziękować jej za opiekę nad Randym. Byłem zdziwiony, że zainteresowała się głównie jego poturbowanym palcem u nogi. – Unieruchomili go bandażem elastycznym. Wszystko będzie dobrze – powiedziałem.
– Cieszę się. – Mam do ciebie parę pytań. – Słucham, doktorze. – Była chyba zadowolona, że na palcu rozmowa się nie skończy. – Ciekaw jestem, co słychać u Erin i Briana. Czy Erin posłuchała mojej rady? I czy Brian czuje się już lepiej? Chwilę czekałem na odpowiedz. – Chyba oboje czują się lepiej. Brian spał dobrze całą noc, a teraz jest ze swoimi przyjaciółmi. Erin, mój Boże, Erin chodzi do terapeutki, która nazywa się Mona. To jedna z osób, których nazwiska jej podałeś. Erin do tej pory jest zła na ojca. Że umarł. Tak niewiele wiem o swojej córce... – dokończyła przytłumionym głosem. – A ty, Rito, jak ty się czujesz? – Ciężko mi – wyznała. Bardzo, bardzo ciężko. I te kłopoty z polisą ubezpieczeniową Larry’ego. Nie sposób zgromadzić wszystkich dokumentów finansowych, bo wiele uległo zniszczeniu podczas wybuchu. Chcesz wysłuchać wiadomości dobrej i złej? Otóż towarzystwo ubezpieczeniowe Larry’ego postanowiło wypłacić mi odszkodowanie. Ale, jak oznajmili, Larry pobrał większość kwoty z konta polisy. A ja nie wiem, gdzie ulokował te pieniądze, bo nie mam jego dokumentów. I tkwię tu sama jak palec. To jest ta zła wiadomość. Czułem się nieco zakłopotany – może ona widzi we mnie kogoś, kto rozwiąże problem samotności. Zapytałem, jak się czuje i wyraziłem opinię że moim zdaniem nie wymaga opieki psychoterapeuty. Jeśli jednak szukałaby pomocy, to służę paroma nazwiskami. – A może ty byś się mną zajął, doktorze? – Nie – odparłem odrobinę za szybko. – Biorąc pod uwagę nasze układy, nie byłoby to wskazane. – Jakie układy? – zapytała. – My znamy się już na tyle, że utrudniłoby to kontakt terapeuty z pacjentem. Ale chętnie podam ci kilka nazwisk. Odrobinę za szybko odparła: – Przemyślę to sobie. I dam ci znać. – Zgoda – powiedziałem ciepło, odbierając dobrze mi znany sygnał, żebym poprawił jej samopoczucie, a nie stan zdrowia. – Byłbym zapomniał, Rito, czy widziałaś się ostatnio z Janet Lasker? Dozorczynią Mirabelle? – Śmieszna historia! Wczoraj wieczorem jadłam obiad z Russem Londonem. Przyjechał tu do swojej chaty, żeby się jakoś pozbierać po tej tragedii. Los nas podobnie doświadczył. Zapytał mnie, czy widziałam się ostatnio z Janet Lassker. Chciał z nią pogadać, poprosić, żeby lepiej odgarniała śnieg. Powiedziałam, że nie widziałam jej od dłuższego czasu i pomyślałam sobie, że ona bardziej przykłada się do roboty niż poprzednia... Coś takiego! – To znaczy, że Russel London ma chatę w Mirabelle?
– Tak. Ta po drugiej stronie drogi, z czarnymi okiennicami. Jak byłam smarkata, podkochiwałam się w nim. Jest znacznie ode mnie starszy, ale dla mnie był najprzystojniejszym... – Rito, przepraszam, że ci przerywam. Kim są właściciele innych chat? – Jedna jest nasza. Z domu nazywam się Holman, czyli była to chata Holmanów. O Erice i Jeoffie Tobiasach już wiesz, mają chatę w pobliżu. Panieńskie nazwisko Eriki brzmi Schleibman. – Wydało mi się, że między „brzmi” a „Schleibman” zrobiła małą przerwę. – I chata Londonów. I Turnerów – mieszkają w Arvada. I Knorrów – Lydia Knorr była tutaj moją najlepszą przyjaciółką. Chata Andersonów. I Bellhavenów – ta największa. Zawsze uważałam, że mają najpiękniejszy widok. Kiedyś był to dom doktora z oryginalnego obozowiska. – Bellhaven? Powiedziałaś Bellhaven? – Tak, rodzice – Albert i Ruth. Mają troje dzieci... – Bellhavenowie... mieszkają w... – W Boulder. Znasz ich? – Raczej chyba znałem, stwierdziłem w duchu. – Sympatyczna rodzina – ciągnęła Rita – i dzieci mają takie udane. Zastanawiam się, jak Al i Ruth... – Dzieci, wymień ich imiona. – Jeśli przestaniesz ciągle mi przerywać, Alan, to dokończę. No więc dzieci Bellhavenów – George, Amanda i najmłodszy Elliot. Powtórzyłem imię Elliot, tak jak ona je wymawiała, zastanawiając się, co może oznaczać, że rodzina zastępcy prokuratora okręgowego posiada chatę w Mirabelle. Zapisałem sobie nazwiska właścicieli wymienione przez Ritę. Szukałem wzrokiem zaczynającego się na literę „M”, który to inicjał znalazłem w kalendarzu Lary’ego Templetona – na próżno. Ponieważ przerywałem jej w niekulturalny sposób, musiałem zadzwonić później z przeprosinami i przy okazji zapytać, czy byłaby łaskawa podać mi imiona właścicieli, ich żon, dzieci – co tylko zdołała zapamiętać. Pierwsze cztery imiona zaczynały się na „M”, lecz dwa z nich były męskie, dwa – dziecięce. Zapytała mnie, dlaczego tak się interesuję właścicielami Mirabelle. – Czy ma to jakiś związek z Lanym? – W takiej sprawie, Rito, nigdy nie wiadomo, co może się okazać ważne – powiedziałem ogólnikowo. – Ale czy ma to coś wspólnego ze śmiercią mojego męża? Ponieważ na liście znalazły się nazwiska Russela Londona i Elliota Bellhavena, doszedłem do wniosku, że już nic z tego nie rozumiem. – Możliwe – stwierdziłem. – Ale nie wiem, Rito, wszystko jest strasznie pogmatwane. – Właśnie – powiedziała z westchnieniem. Rozłączyliśmy się. Momentalnie zadzwoniłem do Purdy’ego. Nie zastałem go. Nagrałem mu wiadomość, prosząc o telefon. Brzęczyk pagera odezwał się, kiedy byłem w markecie Alfalfa – patrzyłem na plastikowe
torebki ze świeżą bazylią, zastanawiając się, czy spośród tak wielu towarów warto akurat na nią wydać trzydzieści jeden dolarów, by móc pokosztować w środku zimy zielonej przyprawy. Obliczyłem szybko, że w takiej torebce mieści się zaledwie mała garstka bazylii ważąca nie więcej niż trzy deko. Wrzuciłem ją jednak do koszyka i ruszyłem na w poszukiwanie telefonu. Sprawdziłem po drodze, ile będą mnie kosztować pomidory ze szklarni. Purdy podniósł słuchawkę i na moje: „Czołem” warknął: – Czego chcesz? Zamierzasz mnie znowu wpuścić w maliny? – O czym ty mówisz? – Ta kobieta nie chodziła do żadnego terapeuty. Sprawdziliśmy jej rachunki, wyciągi z konta męża i stan kasy ubezpieczenia zdrowotnego. Przewertowaliśmy paragony i pokwitowania. Nikt nie słyszał, żeby odbywała z kimkolwiek sesje terapeutyczne. W jej kalendarzach nie ma na ten temat żadnej notatki. Bądź łaskaw mi powiedzieć, z jakiego źródła pochodzą te informacje. Mam ochotę poigrać sobie z tym „źródłem”, niech nawet policja oskarży mnie o brutalność. – Przykro mi, ale to ci się nie uda – powiedziałem potulnie. – Przypieram cię do muru, żebyś zmiękł. Dokumenty towarzystwa ubezpieczeniowego wykazują, że przed paroma laty Russ zasięgał jakiejś porady, ale ostatnio – nie. Sprawdzimy to jeszcze. No więc, czego chcesz? Jestem człowiekiem bardzo zajętym. – Mam coś w sprawie Templetona. – Co takiego? – Zdobyłem nazwiska wszystkich właścicieli chat w tej osadzie w Coal Creek Canyon, o której ci mówiłem. No wiesz, gdzie Templetonowie mają swój letni domek. – Coś mi się wydaje, że to nie ma nic wspólnego ze sprawą najważniejszą, z wykryciem mordercy. Przyjmij do wiadomości, że poświęcam ci uwagę, powiedzmy, przez trzydzieści sekund. Liczę, że dowiedziałeś się czegoś, co warte jest zachodu. – Russel London jest właścicielem jednej z tych chat. – Cholera! – Cisza. – Serio? Skąd wiesz? W tej samej osadzie, co Templeton? – Tak. Usłyszałem, jak klasnął w dłonie, uderzył w biurko czy też w coś, co wydało podobny dźwięk. – Ponadto... – Masz coś jeszcze? – Mam. – No to gadaj! – Właścicielem innej chaty jest rodzina Elliota Bellhavena. Milczał chwilę. Wreszcie powiedział: – Oj, chłopie. – I po chwili: – Oj, chłopie, oj, chłopie. – Otóż to. Oj, chłopie! Wdepnęliśmy w gówno. – Znasz nazwiska reszty właścicieli? – zapytał. – Zrobiłem listę. – Jak mi ją dasz, zapomnę, że mnie wpuściłeś w maliny z tym terapeutą.
– Wracając podrzucę ci ją do biura. – Nie będzie mnie, Alan. Zostaw ją na biurku Madeleine. Dobra robota, doktorku. – Dzięki, nie ma sprawy – odparłem do głuchej już słuchawki. Wróciłem do Alfalfa i cały czas głowiłem się, dlaczego Marilyn London naopowiadała mi tyle kłamstw. Zrezygnowałem z bazylii i odłożyłem torebkę na miejsce. Wziąłem z okienka numerek z liczbą osiemdziesiąt siedem. Kiedy przyszła moja kolej, zamówiłem na wynos czarną fasolkę w sosie pomidorowym. Zatrzymałem się już tylko przed departamentem policji, by zostawić Purdy’emu listę właścicieli chat w Mirabelle. Po obiedzie burza naniosła zwały ciężkiego, mokrego śniegu. Siedziałem sam przy stole, jadłem fasolkę, popijałem piwem i obserwowałem czarne chmury, które nie mogły się zdecydować, czy przepłynąć przez przełęcz i zasypać śniegiem drogi, co nazajutrz rano w godzinie szczytu uniemożliwi ludziom dojazd do pracy, czy też zatrzymać się nad górami i wzbogacić białym puchem trasy narciarskie. Skoro postanowiły już przesunąć się nad dolinę, nie traciły czasu i w ciągu paru minut przykryły ją śniegiem wzdłuż i wszerz. Gdy skończyłem pić piwo, przez okno nic już nie było widać – tylko płatki śniegu, mgłę i mrok. Zachciało mi się rozpaczliwie czegoś słodkiego, ale nic takiego w domu nie miałem. Pomyślałem o Adrienne, która zawsze trzymała w zamrażarce jakieś słodycze. Zadzwoniłem. Nikogo nie było. Zatelefonowałem do Nowego Jorku. Nikt nie podniósł słuchawki. Odezwał się mój pager. Komputer poczty głosowej oznajmił, że nie znam swojego kodu. Nacisnąłem właściwe guziki, by uczynić zadość jego zachciankom, i usłyszałem nieznany mi kobiecy głos: – Mam pana wizytówkę. Jeśli w dalszym ciągu chce pan porozmawiać ze mną o Lanym Templetonie, proszę przyjechać jutro rano do chaty mojego chłopaka przy Peak to Peak. Bez gliniarza. Nie cierpię gliniarzy. Z panem mogę porozmawiać. Ale nie z nim. Ojej, zapomniałam. Mówi Janet Lasker. Do mnie niech pan nie dzwoni; wyłączono nam właśnie telefon. Koniec. Dozorczyni Mirabelle chce ze mną rozmawiać. Może dowiem się wreszcie, kim jest ta grzeszna „M” z kalendarza Larry’ego Templetona. I nagle uświadomiłem sobie coś, co wręcz rzucało się w oczy. „M” jak Marilyn. Jak Marilyn London. Jak zamordowana żona mera. „M” jak morderstwo. Tym bardziej zapragnąłem porozmawiać z Janet Lasker. Lauren miała przylecieć w piątek o drugiej. Lotnisko w Denver było oddalone od Rollinsville o dwie godziny jazdy. Suchą drogą. W warunkach, jakie zapowiadano na jutro będę potrzebował dwie i pół do trzech godzin. Postanowiłem przyjechać do Janet Lasker o dziesiątej, żeby o jedenastej wyruszyć do Denver. Sięgnąłem po jeszcze jedno piwo i usadowiłem się przed telewizorem. Byłem właśnie w połowie jakiejś komercyjnej chały z Debrą Winger, kiedy z ekranu dobiegły trzaski, co
świadczyło o tym, że burza uszkodziła kabel telewizyjny. Zszedłem na dół, do sypialni, i czytałem książkę, póki nie zmorzył mnie sen. Wozy o napędzie na cztery koła mają swoje dobre strony. Latem i jesienią można nimi bez trudno przejechać trasami terenowymi setki mil. Zimą, o ile zaspy śnieżne nie przesłonią przednich świateł, taki wóz da sobie radę w każdych warunkach. W zamarzającej brei tworzą się na drogach koleiny przysypane śniegiem i błotnistą mazią. Wóz o napędzie na cztery koła potrafi nad tym zapanować, na co innych, mniej sprawnych pojazdów nie byłoby stać. Tym większe zaskoczenie pewnego siebie kierowcy, gdy właśnie ten super wóz stacza się z szosy i wpada na słup. Jednak auta o napędzie na cztery koła, tak jak mój subaru, mają także złe strony. Główna ich wada polega na tym, że skoro wóz może przy najgorszej pogodzie jechać pod górę, kierowcy mnie podobni wychodzą z błędnego założenia, że taki wóz musi przy najgorszej pogodzie jechać pod górę. Wyobraźnia nie sięga tego, co może się wydarzyć. Tak było i ze mną, gdy jechałem na spotkanie z Janet Lasker. Kiedy przejeżdżałem koło Barker Reservoir, trwała już śnieżyca. Wielkie płaty śniegu, które najwyraźniej nie chciały się podzielić na płatki, doprowadzały mnie do szału. Peak to Peak była w lepszym stanie niż szosa w Canyon Boulder. Pługi odśnieżały przynajmniej jedno pasmo, przy tym zasłaniające widoczność płaty śniegu spadały z nieba rzadziej niż w kanionie. Zajechałem pod dom chłopaka Janet Lasker dwadzieścia minut później niż byłem umówiony. Pierwszy problem: nie wiedziałem, gdzie zaparkować samochód. Pług utworzył pryzmy śniegu po obu stronach szosy, blokując podjazdy do chat na tyle strome, że nie sposób było przy tej pogodzie ryzykować wspinaczkę. Jeśli postawię wóz przy którejś z pryzm, następny pług go pogrzebie. Prawdopodobnie zrobi to z całą satysfakcją. Postanowiłem ostatecznie wjechać na wzgórze za podjazdem, gdzie droga była nieco szersza, a potem wycofać się przez najmniejszą zaspę, jaką uda mi się odnaleźć, licząc na to, że ekipy drogowe zlitują się nade mną i nie zasypią mojego samochodu. Przygotowując się do tej wyprawy, włożyłem buty sięgające kolan, kurtkę z kapturem na podpince, sweter i ciepłe spodnie. Ruszając w zamieć pomyślałem sobie, że okręg Boulder stanowczo za mało mi płaci. Wykorzystując wiedzę nabytą w policji przyjąłem, że skoro dym unosi się z komina, ktoś w domu musi być. Zapukałem do drzwi, nie spuszczając z oka grubej hałdy śniegu zwisającej groźnie z dachu chaty. Podejrzewałem, że tylko czeka, by się na mnie zwalić. Chata miała jakieś dwa metry kwadratowe na krzyż, toteż zaniepokoił mnie fakt, że tak długo muszę stać przed drzwiami. – Kto tam, do diabła?! Na jaką cholerę ktoś tu się pęta? – usłyszałem męski głos. – Jestem umówiony z panią Janet Lasker. – Moje słowa zabrzmiały idiotycznie, jakbym stał
przed recepcją modnej kancelarii adwokackiej lub równie eleganckiej przychodni, a nie przed wyszczerbionymi drzwiami prostaka z gór. – Nie ma jej tu. – Byłem niemal pewny, że słyszę szum zsuwającej się z dachu lawiny. – Proszę posłuchać. Dzwoniła do mnie i umówiła się tu ze mną na dziś rano. Jestem z okręgowego biura koronera. Nazywam się Alan Gregory. – Ona jest w Kostaryce. – Co takiego? Proszę, niech mi pan otworzy. – Żarty pan sobie stroi! Jest cholernie zimno. – Jak długo tam będzie? – Co najmniej dwa tygodnie, niech to szlag! – Jak pan się nazywa? – Odchrzań się pan! Cofnąłem się dwa kroki akurat w momencie, gdy lawina runęła z dachu. Zakląłem głośno. Powlokłem się z powrotem, mijając duży dom pewnego antypatycznego adwokata z okręgu Jefferson i bramę ozdobioną kołami wozu. Wspiąłem się na górę, do mojego subaru. W głowie kłębiło mi się od pytań. Czy źle zrozumiałem Janet Lasker? Czy wystrychnęła mnie na dudka? A może telefon nie był od niej ? Nie było mnie najwyżej dziesięć minut, a przednią szybę przykrywała już gruba warstwa śniegu. Zgarniałem go właśnie z szyby i dachu, gdy niczym zjawa, wyłonił się z wszechobecnej bieli pomarańczowy pług. Na widok migającego wśród śnieżycy niebieskiego światła, przestraszyłem się nie na żarty, że zostanę żywcem pogrzebany pod hałdą przerzucanego śniegu. Lecz gdy maszyna zbliżyła się powoli do mojego auta, zauważyłem, że łopatę ma uniesioną. Kierowca zwolnił, by skierować strumień światła na zbocza przy drodze, ominął mnie i ruszył dalej. Decyzja, by jechać jego śladem byłaby rozsądnym wyjściem. Pług śnieżny wymiatałby drogę przede mną aż do autostrady, którą dojadę prosto na lotnisko. Fakt, że kierowca oświetlił zbocze, świadczył niewątpliwie o jakimś zagrożeniu na trasie do Boulder Canyon. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie powinienem jechać tamtędy. Po minucie pług zniknął mi z oczu – piął się pod górę w kierunku południowym. Ruszyłem za nim bez chwili namysłu. Z jakiejś przyczyny łopata maszyny uniesiona była w górę, więc z trudem torowałem sobie drogę. Dlaczego ten idiota nie uruchomił mechanizmu? Przecież pług jest po to, by odgarniać śnieg z szosy. Przede mną, w górze, na skraju kępy drzew dostrzegłem niebieskie migające światła – kierowca próbował zidentyfikować coś, co okazało się wielką zaspą śniegu blokującą przejazd. Zatrzymałem się, włączyłem światła sygnalizacyjne i czekałem cierpliwie, aż pług wykona to, co do niego należało. Wyglądało na to, że zepchnie hałdę na drugą stronę szosy zamiast zrzucić ją ze stromej skały wznoszącej się na południe od starej chaty, w której byłem umówiony z Janet Lasker.
Wielki pomarańczowy pojazd to pojawiał się, to znikał, w miarę jak wiatr napędzał lub rozpraszał całuny oślepiającego śniegu. Po mniej więcej minucie, gdy zupełnie zniknął mi z oczu, pomyślałem, że zrobił, co zamierzał, i jedzie teraz dalej szosą. Aż zaparło mi dech w piersi, kiedy wyłonił się nagle z zamarzającej mgły niecałe dwa metry od mojego zderzaka, zahamował gwałtownie, po czym ruszył do przodu, torując mi drogę tuż przy poboczu. Odetchnąłem, skierowałem samochód na oczyszczony ze śniegu trakt i znowu pomarańczowy pojazd zniknął mi tajemniczo z oczu. Po przejechaniu paru metrów okazało się, że moja radość była przedwczesna. Zaspa wysokości półtora metra zablokowała mi drogę, a druga, podobna, wyrosła nagle po mojej prawej stronie. Rozejrzałem się, szukając możliwości skrętu. Niestety. Patrzyłem przed siebie i na próżno nasłuchiwałem jakiegoś odgłosu wielkiego pomarańczowego pługa; wcisnąłem sprzęgło, by wrzucić wsteczny bieg, gdy po mojej lewej stronie rozległ się trzask niczym uderzenie pioruna. Wielka biała ścianą zbliżała się do mojego wozu. Cholera, pomyślałem, lawina? I wtedy zauważyłem powolny ruch oblodzonego, pokrytego rdzą, pobłyskującego tu i ówdzie, trzeszczącego ogłuszająco ostrza pługa. Nacisnąłem klakson, ostrzegając kierowcę, że posuwam się wytyczonym przez niego traktem, i pogubiłem się szukając biegu wstecznego. Wcisnąłem właśnie sprzęgło, gdy zlodowaciała masa śniegu poderwała mój samochód, który popłynął unoszony potężną białą falą. Usłyszałem trzask metalu o metal, spojrzałem w górę, potem przez boczne okno, i zobaczyłem zarysy twarzy w kabinie pługa. Wiedział, gdzie jestem. W ciągu dwóch sekund ostrze pługa przepchnęło mnie pod skałę, mój samochód przechylił się na bok i zaczął osuwać w dół. Jak oszalały manipulowałem kierownicą, sprawdzając palcami uwięzionymi w rękawiczce, czy wóz wciąż ma napęd na cztery koła. Jak gdyby poprawne prowadzenie pojazdu miało jakieś znaczenie, gdy auto, wśród zamieci, zsuwa się na boku ze skały.
33 Wokół jednolita biel. Blask przednich świateł padał na mnie jakby z ekranu. Po kilku chwilach lotu w powietrzu upadek na ziemię złagodziła puchowa kołdra świeżego śniegu. Mimo to uderzyłem głową w boczną szybę subaru. Ułamek sekundy i auto uderzyło o coś twardego – potężny wstrząs i rzuciło mną, mimo pasów bezpieczeństwa, na środek samochodu; mignął mi przed oczami wielki oblodzony głaz i zaraz potem usłyszałem łoskot – drzwi od strony pasażera uderzyły w niego z impetem. Samochód zawirował i po chwili już nie tyle spadałem, ile ześlizgiwałem się wraz z autem ze stromego zbocza. I znowu huk, jakby zagrzmiało. I znowu w dół, coraz szybciej. Wysunąłem prawą nogę, by jakimś cudem wyhamować to przyspieszenie. Całe ciało miałem zbolałe, oczy zaś wypatrywały jakiegoś błysku, jakiegoś sygnału, który pozwoliłby się zorientować, co jest pode mną a co nade mną, co wiruje w powietrzu, a co spada. To, co dotąd było białe, stało się czarne. Nagle, w jednej chwili, ustał łoskot i szczęk metalu. Zapanował spokój, absolutny spokój. I cisza. Chyba usnąłem na krótko. Gdy się obudziłem, poczułem coś ciepłego na twarzy, przy prawym uchu. Poruszyłem lekko głową. To ciepłe popłynęło przez policzek, nad górną wargę i sięgnęło wąsów. Przestało być ciepłe. Mój mózg nie wysilił się, by poznać przyczynę wędrującej po mojej twarzy strużki wilgoci. W końcu jednak zrozumiałem. Obudziłem się leżąc na boku. Na lewym boku. I krwawiąc. Ciemność dokoła. Silny kontrast dla moich oczu. Rozejrzałem się po wnętrzu samochodu. Nic poza czernią. Wymacałem przełącznik, zapaliłem światło wewnętrzne i znowu się rozejrzałem. Szyba była popękana, ale niewybita. Trochę śniegu osiadło na wygiętej ramie poobijanych drzwi od strony pasażera, ale w przeważającej części samochód ocalał. Biel. Tyle bieli wokół. Przez chwilę byłem oszołomiony, zaskoczony. I zrozumiałem. Zostałem pogrzebany żywcem. A mój subaru stał się trumną o napędzie na cztery koła. Powietrze. Głęboki wdech. Uduszę się. Uspokój się, oddychaj płytko. Nie zużyjesz, idioto, tyle powietrza. Starałem się uspokoić. Przez dobrą minutę usiłowałem obliczyć, ile stóp sześciennych powietrza mieści się w samochodzie, a co za tym idzie, na ile minut wystarczy mi tlenu, ale szybko doszedłem do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu. Rozbolała mnie głowa. Umierałem.
Jak się stąd wydostać? Uspokój się, oddychaj powoli. Odpiąłem pas i wpełzłem na tylne siedzenie. Jeśli opuszczę szybę od strony pasażera, żeby sprawdzić, co jest nade mną, śnieg dostanie się do środka, powietrze wydostanie się na zewnątrz, a ja szybciej umrę. Lecz jeżeli pokrywa śnieżna ma głębokość tylko kilku centymetrów? Muszę się o tym przekonać. Pod siedzeniem znalazłem karton w kształcie harmonii, który służył mi do osłaniania przed słońcem przedniej szyby. Oderwałem część, zgiąłem w kabłąk, opierając stopy o tylne drzwi, i zacząłem powoli kręcić korbą przy oknie, aż uchyliłem szybę na kilka centymetrów. Wówczas częścią kartonu zasłoniłem szparę, by śnieg nie dostał się do środka. Końcowy fragment pozostawiłem bez osłony. Kolejną część kartonu zwinąłem w tubę i wysunąłem na zewnątrz, pionowo w górę, modląc się o błysk światła dziennego. Tuba i prawie całe moje ramię znalazły się za szybą – i nic, żadnego promyka światła. Walczyłem z paniką. Wziąłem resztę kartonu, rozciągnąłem na całą długość i zmarzniętymi palcami zacząłem starannie zwijać. Wydawało mi się, że upłynęły godziny, zanim uzyskałem rurę długości ponad metra. Wcisnąłem ją w szparę, potem pionowo w śnieg, ale opór był zbyt silny i nic z tego nie wyszło. Wcisnąłem ramię w rurę i usiłowałem przebić się trochę wyżej, i wyżej, w końcu wypchnąłem ją całą poza okno. Spojrzałem przez nią jak przez okular teleskopu i odniosłem wrażenie, że zobaczyłem światło. Uznałem to jednak za wytwór wyobraźni, pobożne życzenie. Pokrywa śnieżna nade mną miała co najmniej półtora metra grubości. Wraz z samochodem tkwiliśmy w lawinie. Ogarnięty paniką, dusząc się z braku powietrza, zapomniałem, jak pożyteczną rzeczą jest pług śnieżny. Pamiętałem natomiast, jaką drogą tu trafiłem. A także to, że albo będę kopał, albo zginę. To była moja ostatnia myśl, zanim straciłem poczucie czasu. Górne światło w wozie przygasało. Tak jak ja. Jak długo byłem nieprzytomny? Wmawiałem sobie, że mój stan wynika z rozpaczy. Miałem problem z zachowaniem trzeźwości myślenia. Słyszałem huk fal. Świst, huk. Świst, huk. Jakieś głosy w oddali, szczekanie psa. Ludzie opalają się na piasku. Wydawało mi się, że czuję ciepło słońca na szyi, zaraz jednak słońce znikło. Niebo pokryły chmury, wszystko wokół poszarzało. Odłożyłem książkę, którą czytałem, i powiedziałem sobie, że się zdrzemnę, tylko na parę minut. Na parę minut. Na plaży szczekał pies. Nie mogłem otworzyć oczu, żeby go zobaczyć. I wtedy głośny brzęk. I znowu. Ludzie podchodzili do mnie, słyszałem głosy. Brzęk! Świst, grzmot. Świst, łoskot. Odgłos tłukącego się szkła. Cholera, ludzie, ostrożnie! – Czy on żyje? – usłyszałem rozpaczliwy kobiecy krzyk i pomyślałem sobie, że ktoś widocznie utonął w burzliwym morzu. Zauważyłem, że słońce znowu wyjrzało, ale powietrze było zimne. Jak wielka musiała być fala, skoro obryzgała mi twarz. Ktoś szarpał mnie mocno za
ramię i usłyszałem głos, chyba znowu tej kobiety: – Żyje! Żyje! Chwała Bogu! Chwała Bogu! Otworzyłem oczy. – Nic mi nie jest. Cieszę się – powiedziałem. I spojrzałem w górę na coś, co wydawało mi się słońcem. Casey Sparrow była silniejsza, niż świadczyłaby o tym jej sylwetka. Mimo przenikliwego chłodu i wciąż padającego śniegu miała gołą głowę, a korona płatków na jasnorudych włosach nadawała jej wygląd uczennicy szkoły katolickiej, która w upiętym nad czołem welonie udaje się na mszę. Miała jasną cerę, zaróżowione policzki i twarz pełną wyrazu. Jej pies o złotej sierści był pełen radości życia, ale nie dorównywał wielkością mojemu zmarłemu Ciceronowi. Casey Sparrow miała na sobie wysokie gumowce. Ja i pies nie, i gdy podążaliśmy za Casey, zapadaliśmy się co chwila w głębokie hałdy śniegu. Mnie sięgał po uda, psu po uszy. Kobieta była na tyle silna, że z łatwością mnie podtrzymywała. Zadawała przy tym różne proste pytania, z których wywnioskowałem, że podczas tej uciążliwej wędrówki do jej domu, odległego o jakieś sto metrów, bada stan mojego umysłu. Zapytała, jak się nazywam i czy wiem, gdzie jestem, jaki mamy dziś dzień i czy potrafię dodawać. Odpowiedziałem na wszystkie pytania, pozwalając jej łaskawie ocenić wyniki. Lawina z nagiego zbocza nad nami osunęła się na szosę pod kątem pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stopni. Próbowałem wyobrazić sobie, jak to się stało, że jadąc tak blisko skały, przeżyłem. Przekraczało to moją wyobraźnię. Gdyby Casey zapytała mnie w ramach badania sprawności mojego umysłu, ile czasu zajmie mi dotarcie do jej ciepłego domu, odpowiedziałbym: „Miesiąc”. Dom zbudowany był ze starych bali i miał duże okna z widokiem na przełęcz. W salonie pełno było foteli i kanap, jak gdyby mieszkała tu dwunastoosobowa rodzina o różnych zainteresowaniach, ale również skłonnościach do kompromisu. Pełno tu było rozmaitych rzeczy. Mnóstwo starych akcesoriów z Dzikiego Zachodu – siodła, koła od wozów, spreparowane kości zwierząt oraz eksponaty sztuki ludowej amerykańsko-meksykańsko-indiańskiej, ponadto zabytkowe globusy, mapy, dywany z Dalekiego Wschodu i półki, półki zapchane książkami. Pokój był przy tym tak przytulny, tak ciepły, że każdego innego dnia rozgrzałbym się tu nawet bez ognia w kamiennym kominku. Lecz tego dnia byłem wdzięczny za miejsce na miękkiej dużej kanapie naprzeciwko kominka. Casey Sparrow zachowywała się w domu z jeszcze większym spokojem niż w górach. Ściągnęła mi buty, kazała zdjąć kompletnie przemoczone spodnie i zanim wyszła z pokoju, rzuciła mi koc. Po chwili pojawiła się z butelką wody utlenionej i z wacikami, i zaczęła pracować nad moją twarzą. Stała tuż przy mnie, a oczy miała zielone niczym wiosenne listowie. – Dziękuję – powiedziałem krzywiąc się z bólu.
– Moim zdaniem – zaczęła omywając starannie moją zakrwawioną twarz – należy założyć szwy, i chyba będzie panu potrzebna operacja plastyczna. – Uniosła wzrok, nasze oczy spotkały się na moment. – Cieszę się, że zdołałam pomóc – ciągnęła. – Czy ktoś w mieście mógłby pana zszyć? I zbadać, czy nie doszło do wstrząsu mózgu? – Byłem nieprzytomny tylko przez chwilę, tak mi się przynajmniej wydawało. Mam przyjaciółkę, urologa. – Ostatnie słowa, jakie padły z moich ust, świadczyły niezbicie, że z moim mózgiem jest coś nie tak. Nie zmieniła wyrazu twarzy. – Tę część ciała może pan sam sobie zbadać. – Wstała i znowu wyszła z pokoju. Wróciła z paroma rolkami bandaża. – Mam tylko jeden opatrunek. Przyłożę go panu, zanim pojedziemy do lekarza. – Pochyliła się nade mną i zapytała:’– Pan jest psychologiem, tym od koronera, tak? – Tak – odparłem. – Nazywam się Alan Gregory. Przypominam sobie, pani Casey Sparrow? – Tak. – Przyjechałem na rozmowę z Janet Lasker. Umówiliśmy się na dziś rano. – Nie myli się pan? Od dłuższego czas nie widzę jej samochodu przed domem. I co się stało? Zabłądził pan? – Choć jawnie sobie ze mnie kpiła, wyczułem nutę zatroskania w jej miłym głosie. – Ktoś chciał mnie zabić. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do mnie. Sympatycznym, lekko protekcjonalnym uśmiechem. – Miał pan ciężki dzień – powiedziała. Zawahała się i ciągnęła dalej: – Siedziałam tutaj przy stole i wyglądałam przez okno, kiedy zauważyłam, że ktoś czy coś spada ze zbocza; każdej zimy zdarzają się takie wypadki. Wydało mi się, że zobaczyłam samochód. Mignął mi przed oczami przez ułamek sekundy – pstryknęła palcami o krótko obciętych, niepolakierowanych paznokciach. – Postanowiłam to sprawdzić. Poszliśmy więc z Tobym, by zorientować się w sytuacji, a on jak oszalały pobiegł w to miejsce nad jeziorem, grzebał w śniegu i szczekał; wróciłam do domu po łopatę i zaczęłam kopać; zrobiłam dół na pół metra i dostrzegłam tę zwiniętą w rulon tekturową osłonę. Pomyślałam sobie, że może głębiej jest samochód, toteż kopałam dalej, a Toby wciąż szczekał, i wtedy przyszło mi do głowy, że jesteśmy dokładnie nad jeziorem. Zlękłam się, bo jeśli istotnie pod nami był samochód, to lód mógł nie wytrzymać ciężaru. Załamie się i koniec, myślałam. Mało brakowało, a przestałabym kopać. – Dziękuję, że pani nie przestała – powiedziałem. – Odwróciłam łopatę trzonkiem w dół i przewiercałam nim śnieg tak, jak to robią ratownicy szukający ludzi pod lawiną, pokazują to w telewizji. Parę razy natrafiłam na coś twardego, więc kopałam dalej. – Dziękuję. – Napije się pan może kawy? Herbaty?
Skinąłem głową. Przyniosła dwa kubki, podała mi jeden i usiadła na podłodze, blisko kominka. Bohaterski Toby spał obok niej. – A teraz niech mi pan opowie, jak to się stało. Opowiedziałem. Była bardzo cierpliwa. – W mojej branży wysłuchuję mnóstwa takich idiotycznych historii – oświadczyła. – Ja też – odparłem. Popijając kawę zapytała: – Czy pan sam w to wierzy? – Czy mogę mówić pani po imieniu? A więc, Casey, zaczynam wierzyć, że mój osąd jest, powiedzmy, nieco wypaczony, że mój instynkt samozachowawczy odrobinę stępiał, ale to, co powiedziałem, jest zgodne z prawdą. Nie kłamałbym komuś, kto uratował mi życie. Zastanowiła się nad tym, co usłyszała. – W takim razie musimy zadzwonić do szeryfa. Łatwo będzie ustalić, ile pomarańczowych pługów wyjechało dziś na trasę. Łyknąłem kawy i skinąłem aprobująco głową. Ten ruch sprawiał mi ból. – Dlaczego nie jesteś w pracy? – zapytałem. – W taką burzę? Tylko wariaci przy takiej pogodzie wychodzą z domu. – Uśmiechnęła się dając mi do zrozumienia, że ma pewne wątpliwości co do stanu mojego umysłu. Mimo to z każdym jej uśmiechem w pokoju robiło się cieplej. – Skąd przyszło ci do głowy, żeby przeprowadzić test na moją sprawność umysłową? Wtedy, kiedy wyciągnęłaś mnie spod śniegu? – W poprzednim życiu pracowałam w klinice jako socjolog – odparła. I wówczas przypomniałem sobie, że miałem jechać po Lauren. – Cholera, przecież byłem w drodze na lotnisko. Miałem tam kogoś odebrać. – Byłeś w drodze na lotnisko? – zapytała z niedowierzaniem. – Znowu zaczynasz bredzić. Przecież mieszkańcy Boulder jadący do Denver wybierają inną trasę, nie przez góry. – Nie jest tak, jak myślisz. Po spotkaniu z Janet Lasker miałem odebrać kogoś z lotniska. Przylot planowany na drugą. – Teraz jest wpół do pierwszej. Nie zdążysz. Z całą pewnością. – Muszę jechać. Spojrzała na mnie z rozbawieniem. – Nie jesteś w stanie prowadzić – powiedziała. – I w gruncie rzeczy nie masz samochodu. Jej mózg funkcjonował sprawniej niż mój. – Lauren chyba mnie zabije. – Lauren? – zapytała. Nie wziąłem pod uwagę, że Casey może ją znać.
– Znasz Lauren Crowder? Jest prawnikiem, tak jak ty. No, może nie tak jak ty – to zastępca prokuratora okręgowego w Boulder. – Poznałyśmy się – powiedziała z tym samym, pełnym ciepła uśmiechem. – W sądzie? – Nie, nie. W ubiegłym roku siedziałyśmy obok siebie na obiedzie wydanym przez Stowarzyszenie Prawników. – Odwróciła ode mnie wzrok, jak gdyby przywołując coś z pamięci. – Spodobała mi się ta twoja Lauren Crowder. Było bardzo miło – ciekawe rozmowy, nie pamiętam, na jaki temat, ale pamiętam, że uśmiałyśmy się do rozpuku. Ona, ta twoja przyjaciółka, jest bardzo inteligentna, ma bystry umysł. Obie pochodzimy z Waszyngtonu – powiedziała z zadumą. – Po obiedzie szłyśmy razem na parking. Jej wóz stał przed moim, stary peugeot, prawda? – Postawiła akcent na pierwszej sylabie. – Prawda – odparłem. – W każdym razie świetnie się z nią czułam. Zapytałam, czy nie chciałaby się ze mną spotkać. Ona na to, że owszem, z przyjemnością, i dała mi swoją wizytówkę. Nie mogłam znaleźć swojej, szukałam w portfelu i ni stąd, ni zowąd zapytałam, czy bardzo będzie wstrząśnięta, jeśli jej powiem, że jestem lesbijką. Spojrzała na wizytówkę, którą w końcu znalazłam, z taką zabawną miną, jakby było tam napisane „Casey Sparrow, lesbijka”, a powiedziała: „Nie, Casey, wcale mi to nie przeszkadza”. Czekała na moją reakcję. Starałem się nie zakrztusić, ale się zakrztusiłem. – Potem jeszcze dodała, co za cudowna dziewczyna: „Ale czy tobie nie przeszkadza, że ja nie jestem?” Popatrzyłam na jej ładną twarz i powiedziałam, że ta wiadomość złamała mi serce. Spojrzała na mnie z tym swoim ciepłym uśmiechem. – A teraz mam przed sobą jej wybranka, siedzi bez spodni w moim salonie, a za oknami szaleje zamieć. Życie – powiedziała na zakończenie – to istna komedia.
34 Lauren dowiedziała się o lawinie dzięki Casey Sparrow, która, korzystając ze specjalnego połączenia, przekazała tę wiadomość mediom. Przypuszczam, że specjalnego wrażenia na nich to nie wywarło. Lauren odnalazła mnie w końcu w szpitalu w Boulder, dokąd przywiozła mnie Casey w wygodnej i bezpiecznej furgonetce, gdy burza skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Spędziłem tam sporo czasu na obserwacji, która polegała widocznie na tym, że przebywałem sam w zimnym pokoju. Późnym popołudniem złożyłem oświadczenie szeryfowi okręgu Gilpin, a polecony przez Adrienne chirurg plastyczny zakończył zszywanie ran na mojej skroni. Neurolog, który leczył Diane, wpadł właśnie, by mnie zbadać i potwierdził, że miałem lekki wstrząs mózgu. Był na tyle altruistą i na tyle cynikiem, że zaoferował mnie i mojej wspólniczce ulgową stawkę, gdybyśmy doznali w przyszłości urazów głowy. Mimo że Lauren została obraźliwie potraktowana przez wiozącego ją na lotnisko w Nowym Jorku taksówkarza, którego nazwiska – wyznała to z zażenowaniem – nie potrafiła wymówić, i którego pochodzenia nie potrafiła określić, mimo że samolot odleciał z lotniska La Guardia z półgodzinnym opóźnieniem, mimo że siedziała w zatłoczonym samolocie obok jakiegoś opasłego typa, nieprzestrzegającego w dodatku zasad higieny, a za kimś, kto ciągle zmieniał kąt oparcia swojego fotela, mimo że wylądowała w Denver w czasie zamieci i zamiast do domu pojechała do szpitala – a więc mimo tych wszystkich okoliczności wyglądała przepięknie. Lśniące czarne włosy, szaroniebieskie oczy o łagodnym spojrzeniu. Byłem tak szczęśliwy, że aż bliski płaczu. Popatrzyła na mnie z dziwną mieszaniną dezaprobaty i współczucia. Chirurg plastyczny skończył już haftować mi skroń, ale jeszcze nie wróciłby ją zabandażować. Lauren uścisnęła mnie delikatnie i pocałowała w czoło, w nos, w końcu w usta. Objąłem ją za szyję. – Kiedy odlatywałam do Nowego Jorku, jadłeś obiad z piękną blondyną. A kiedy wróciłam, siedziałeś półnagi w górskiej chacie atrakcyjnego rudzielca. Czy można ci ufać? – Boże, jak ja za tobą tęskniłem – powiedziałem. – Wyglądasz cudownie. – Dzięki. W przeciwieństwie do ciebie. Czy bardzo cierpisz? – Boli mnie trochę głowa, kiedy nią poruszam. Posmarowali ranę ksylokainą i czymś tam jeszcze. Ale teraz dopiero czuję, że jestem cały obolały. – Dowiedziałam się od Casey Sparrow, że pług zepchnął cię z drogi i podejrzewasz, że zrobił to celowo. – Tak. Brzmi idiotycznie? – Owszem. – Może mam uraz mózgu. Przyjęli cię na próby z lekami?
– Nic jeszcze nie wiem. Niedługo dadzą mi znać. Słowa Lauren zagłuszył głęboki męski głos: – A więc tak się rzeczy mają – powiedział Sam Purdy wchodząc do pokoju. – Znaleźli chyba ten pług. Facet, który go ukradł, zostawił pojazd na Moffa Road, niedaleko traktu Jenny Lind. Ustalili to chłopcy z grupy dochodzeniowej. – Obrócił się do Lauren z uśmiechem: – Witamy w domu przedstawicielkę prawa. – Cześć, Sam – odparła Lauren. – Czy rzeczywiście znaleziono porzucony pług? Purdy skinął głową. – Widocznie jednak mu nie odbiło. Jeszcze nie. – I zwracając się ku mnie: – Jak widzę, nie zamierzasz wykitować? – Dzięki za troskę, Sam. Mało brakowało, a straciłbyś partnera. Teraz czuję się całkiem dobrze. Detektyw pochylił się i oglądał szwy na mojej skroni. Roześmiał się szyderczo. – Wcale nie jesteś moim partnerem. I wcale nie wyglądasz dobrze. Ten twój lekarz to chyba doktor Frankenstein, i w dodatku nie dokończył dzieła. – Rozejrzał się szukając krzesła, ale znalazł tylko metalowy stołek obrotowy. Przekręcił go do wysokości odpowiadającej jego rozmiarom i usiadł po drugiej stronie stołu zabiegowego. – Co ona wie? – zapytał wskazując palcem Lauren. – Z ostatnich wydarzeń niewiele. Purdy opowiedział jej o włamaniach do domu i gabinetu Diane, o zamordowaniu Marilyn London, o licznych śladach prowadzących do Mirabelle i o tym, że właśnie jechałem na rozmowę z dozorczynią Mirabelle, która miała dotyczyć pozamałżeńskiej aktywności Larry’ego Templetona. Podczas tej wyprawy dokonano prawdopodobnie zamachu na mnie, używając pługa śnieżnego. Opowiedział też o swoich podejrzeniach, że to wszystko ma jakiś związek z masakrą w gabinecie Diane i wysadzeniem w powietrze domu Larry’ego Templetona. Uświadomiłem sobie nagle, że nie zdradziłem Purdy’emu mojego ostatniego odkrycia dotyczącego Marilyn London i Larry’ego Templetona oraz inicjału „M”, na który natrafiłem w kalendarzu Larry’ego. Przerwałem detektywowi wykład. – Sam, chwileczkę, poczekaj. Zapomniałem ci powiedzieć, że według mnie litera „M”, nad którą tak się głowiliśmy, może dotyczyć Marilyn London. Obie rodziny, Londonów i Templetonów, są właścicielami chat w Mirabelle, a Marilyn i Lany zginęli śmiercią tragiczną. Jadąc tam dziś rano liczyłem, że dozorczyni widziała tę tajemniczą kobietę i może pomoże mi ją zidentyfikować. – Tak, to ma ręce i nogi. Ale, czemu nie należy się dziwić, wyprzedziłem cię w tych wnioskach. Dopóki jednak nie uda się ustalić, że Marilyn to na pewno „M”, ta teoria najbliższa jest prawdy. Rozpocząłem już poszukiwania nieuchwytnej pani Lasker, której musimy zadać parę pytań. Lauren przysłuchiwała się uważnie naszej rozmowie. Korzystając z chwilowej przerwy
powiedziała: – Skończyliście na razie? Chyba przesadziłeś, Sam, łącząc Mirabelle z niektórymi mieszkańcami Boulder. – Drażliwa sprawa, tak? – Poczekał na potwierdzający ruch głowy Lauren i mówił dalej: – Rodzina Elliota Bellhavena ma tam również swoją chatę. Jeśli zaszokował ją fakt, że jeden z jej kolegów należy do grona podejrzanych, to nie dała tego po sobie poznać. – Nie rozumiem, jaki ma związek Mirabelle z całą tą łamigłówką? – zapytała. – Nie jesteśmy jeszcze pewni na sto procent – powiedział Purdy. – Na razie upewniłem się, że Templetonowie, Londonowie, Tobiasowie i Bellhavenowie są właścicielami chat w Mirabelle. – I nie stanowi to problemu dla Elliota? Natury etycznej? – zwróciłem się do Lauren. – Może tak, może nie – odparła. – Problem może się dopiero pojawić. Przyszedł mi na myśl skandal finansowy, George Bush i jego syn Neil. Wyłowiłem pewną zmianę w tonacji głosu Lauren, co świadczyłoby o tym, że przechodzi do defensywy. Puściłem ten sygnał beztrosko mimo uszu. – Jakie są związki Elliota z ławą przysięgłych, przed którą trwa dochodzenie w sprawie Russa Londona? – zapytałem. Lauren obrzuciła Purdy’ego piorunującym spojrzeniem, zakładając niesłusznie, że to od niego dowiedziałem się o śledztwie. Skoro jednak nie miałem zamiaru informować Purdy’ego ani Lauren o mojej pacjentce, która wchodziła w skład ławy przysięgłych i dostarczyła mi tych smakowitych kąsków, zwaliłem całą winę na spekulacje lokalnej prasy. Purdy zaś, w odpowiedzi na błysk w oczach Lauren, wzruszył tylko ramionami. – Luźne – odparła wreszcie na moje pytanie dotyczące Elliota. – Nikt z nas, zastępców, nie angażuje się raczej w sprawy prowadzone przed ławą przysięgłych. Przedtem... – Zawahała się chwilę, ale postanowiła widocznie mówić dalej – ...badaliśmy pewne nieprawidłowości dotyczące lokat, przekłamań... Wtedy Russ London był poza wszelkimi podejrzeniami, jego osoby nie brano w ogóle od uwagę. Kiedy natknęliśmy się na pewne wątpliwe sprawy, które prowadziła jego dawna firma prawnicza, przedstawiliśmy jak najszybciej nasze zastrzeżenia wyznaczonemu przez sąd prokuratorowi do spraw specjalnych. – Dlaczego? – zapytałem. – Tak się zazwyczaj postępuje. Żeby uniknąć posądzeń o protekcję, gdy jakaś lokalna gruba ryba staje się obiektem śledztwa. – Więc Elliot nie był zaangażowany w sprawę lokat? – zapytał Purdy. – Przedtem tak. Ale ostatnio prowadzi u nas swoistą kampanię – głosi wszem i wobec, że morderstwo Claire Draper było wynikiem kłótni rodzinnej, a śmierć Lany’ego Templetona to po prostu nieszczęśliwy wypadek. – Więc teraz jest zaangażowany – stwierdził Purdy. – Z powodu Mirabelle?
– Być może, ale głównie dlatego, że jako zastępca prokuratora okręgowego rozpracowuje z moim udziałem sprawę morderstwa Marilyn London. – Czy to etyczne? – zapytałem Lauren. – Czy prawnikom wolno tak postępować? – Jak? – Pracować nad sprawą, która również ich może dotyczyć? – To żaden problem. Nie istnieje przepis zakazujący przedstawicielowi prawa ścigania mordercy swojej znajomej ani reprezentowania interesów przyjaciela. Dziwi mnie całkiem co innego, to mianowicie, że Elliot nie jest na tyle doświadczony, by powierzać mu tego rodzaju sprawę. Sam uśmiechnął się do Lauren. – Być może tych bardziej doświadczonych zastępców prokuratora nie było po prostu w mieście. Lauren uniosła brwi na znak, że zaaprobowała komplement. – Nie możemy przyjąć takiego założenia – powiedziałem. – Psychologowie nie mogą leczyć ludzi, których znają towarzysko lub zawodowo. Wymaga się od nas unikania „podwójnego powiązania” z pacjentami. Nie wolno nam siedzieć na dwóch stołkach – przyjaciel i terapeuta, klient i terapeuta. – Wśród prawników jest to zjawisko powszechne – oznajmiła Lauren wzruszając ramionami. Purdy wrócił do tematu: – Czego dotyczą te nieprawidłowości lokat? – zwrócił się do Lauren. – Nie wiem, gdzie ostatnio prowadzi się takie dochodzenia. Prokurator do spraw specjalnych nie informuje nas o przebiegu śledztwa. Na początku sprawa dotyczyła pewnych wątpliwych inwestycji opłacanych z funduszu emerytalnego. – Jakich? – zapytał Purdy. – Związanych z handlem narkotykami? Z nielegalną sprzedażą broni? – Nie, Sam – odpowiedziała Lauren z uśmiechem. – Chodzi o inwestowanie aktywów w sposób niezgodny z układem powierniczym. Na ogół korzystają z tego kapitału początkujący biznesmeni. To ryzykowne przedsięwzięcie dla funduszy emerytalnych. Część pieniędzy ginie, padają oskarżenia. – Chyba niezbyt poważne? – Pół biedy, jeśli ktoś uzna stawiane mu zarzuty albo nie jest politykiem liczącym na reelekcję. – Lauren wstała i spojrzała na mnie. – Skoro już wiesz, że pożyjesz jeszcze jakiś czas, pobiegnę na górę. Chcę się przekonać na własne oczy, że Diane zdrowieje. Potem zabiorę cię do domu. Nigdzie nie wychodź. Cześć, Sam. – Przesłała mu pocałunek i wyszła. Purdy machnął jej ręką od niechcenia. Przysunął się do mnie na metalowym stołku. – Opowiedz mi teraz o pługu. Od początku. Gdy Purdy sobie poszedł, Lauren wróciła od Diane, wyraźnie podniesiona na duchu. Lekarz
wręczył mi arkusz papieru wypełniony instrukcjami, które informowały o wszystkim tak dokładnie, że nie mógłbym zaskarżyć o zaniedbania ani jego, ani szpitala, nawet gdyby mi głowa odpadła już na parkingu. – Doktorze, czy pana pacjent może uprawiać seks? – zapytała Lauren. Chirurg miał na sobie zielony kitel, z szyi zwisała mu maska. Na czubku głowy tkwiły grube okulary w czarnej oprawie. – A przed wypadkiem mógł? – zapytał. – Czasami – odparła z uśmiechem Lauren. On też się uśmiechnął. – No to może i teraz. Chwileczkę! Pod warunkiem, że nie będzie używał w tym celu głowy. Nie jestem zresztą specjalistą od seksu. Znowu na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Przeprowadzimy pewne doświadczenia i damy panu znać. Mogę zapewnić, że nie mam żadnych zamiarów co do jego głowy. Zaczerwieniłem się. Poprosiłem pielęgniarkę, żeby zawiozła mnie na wózku na oddział psychiatryczny dla nieletnich; dowiem się, co z Randym, i wyjaśnię mu, dlaczego tego dnia nie przyszedłem na umówione spotkanie. Był zafascynowany opowieścią o lawinie. Zarzucił mnie pytaniami o pług, co czułem spadając z góry, co zapamiętałem, o czym zapomniałem. – Jesteśmy teraz w podobnej sytuacji – zauważył. – Masz na myśli, że obaj jesteśmy w szpitalu? – Nie. Pan przeżył, tak jak ja. – Jakie masz w związku z tym uczucie? – Że nie jestem już taki samotny. Przypomniałem sobie wyznania Lauren, że przez tyle lat żyła w ciągłym lęku przed powolnym rozkładem, i chyba teraz zacząłem ją rozumieć. – Po co pan tam jechał w taką burzę? – zapytał Randy. Wahałem się, co mu odpowiedzieć, i w końcu postanowiłem wyjawić prawdę. – Umówiłem się na rozmowę z dozorczynią z osady, gdzie twoi wujostwo mają chatę. Nie spotkałem się z nią w końcu. Policja podejrzewa, że Mirabelle – ta osada – wiąże się w jakiś sposób z morderstwami, jakie ostatnio wydarzyły się w mieście, łącznie z morderstwem w Chautauqua, wiesz, mówię o tej kobiecie, którą ktoś zastrzelił. Skinął głową, dłonie przyłożył do oczu. Potem stał chwilę ze spojrzeniem utkwionym w swoich stopach. Uniósł wzrok. – Moim zdaniem to jest miejsce przeklęte – powiedział. – Mogę wrócić do swojego pokoju? Pielęgniarka zwiozła mnie na dół, tłumacząc po drodze, że przenoszą mnie na oddział. Starałem się skupić uwagę na jej słowach, ale myślałem o tym, co mi powiedział Randy. W końcu zacząłem sobie uświadamiać, przez co przeszedłem, i nie wiadomo w dodatku, co mnie
jeszcze czeka. Późnym popołudniem wypisano nas ze szpitala. Nas, to znaczy mnie i Diane Estavez. Adrienne skończyła właśnie reperować pęcherz jakiegoś pieszego, który próbował, z fatalnym skutkiem, przejść szybciej przez oblodzoną ulicę niż kierowca furgonetki zdołał nacisnąć na hamulec. Operacja się udała. Adrienne promieniała radością nic tylko z powodu ciąży, również dlatego, że stała się rzecz nadzwyczajna: oto dwójka jej najlepszych przyjaciół, którzy doznali urazu mózgu, wraca ze szpitala z tą samą prawie ilością neuronów, jaką mieli przed wypadkiem. Raoul zajechał tuż przed wejście do szpitala i załadowaliśmy Diane wraz z czterema pojemnikami nietkniętych jeszcze leków wspomagających. Po pożegnalnych uściskach i pocałunkach Lauren wrzuciła swój bagaż do land cruisera Adrienne i oboje wspięliśmy się do niego. Adrienne jechała przez zachodnią część miasta. Podrzuciła do domu Lauren, która po podróży chciała wziąć prysznic i przebrać się, a następnie wzięła kurs na Spanish Hills, gdzie mieszkaliśmy. Moja przyjaciółka uparła się, by otoczyć mnie macierzyńską opieką. Podtrzymywała mnie, gdy wchodziłem po schodach, włączyła ogrzewanie, zapytała, czy chciałbym coś zjeść lub czegoś się napić, zaproponowała, że przyniesie z sypialni więcej poduszek, i zastanawiała się głośno, czy gorąca kąpiel dobrze mi zrobi. – Traktujesz mnie jak dziecko. Wchodzisz w rolę, prawda? Była wyraźnie urażona. – Człowieku, czy nie mogę być dla ciebie uprzejma? – Adrienne, kochanie, jesteś naprawdę wspaniałą przyjaciółką. Ale czy uprzejmą? Nawet twoja matka tak by ciebie nie określiła. Zastanów się, co ty wyprawiasz – chcesz mnie obłożyć poduszkami, przygotować gorącą kąpiel. Wytrzeszczyła oczy i roześmiała się. – O Boże – z przerażeniem chwyciła się za głowę. – Co mi się stało? Tego tylko brakuje, żebym zaczęła piec ciastka i roznosić je inwalidom. – Nie umiesz piec ciastek. – Albo wstąpię do Rotarian i będę zbierała pieniądze na rzecz poparzonych dzieci. – To stowarzyszenie kultowe i nie wiem, czy zechcą cię przyjąć. – A może cierpię na ostre zatrucie i... – Zrzuć z siebie cztery miliony pieluszek i niech twoje ciało wydali niezidentyfikowane fluidy, które zniszczą ci najlepszą sukienkę. – No właśnie. Coś w tym jest – przyznała. – Czy na pewno zjawi się u ciebie pani prokurator i zbada sprawność twoich urządzeń wodno-kanalizacyjnych? Ja nie muszę tego robić? A ten wielki gliniarz będzie miał na ciebie oko? – Muszę powiedzieć, że wolę psychologiczne testy Lauren niż twoje.
– Ale ja nie poddaję cię żadnym testom. Przemilczałem tę uwagę. – Purdy obiecał, że będzie mnie chronił przed niebezpiecznymi dla otoczenia kierowcami pługów. – Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to ja, Gepetto i Pinokio jesteśmy pod ręką. Czułabym się znacznie lepiej, gdyby przed drzwiami leżał Cicero. – Ja też Ren, dziękuje. Przesłała mi dłonią pocałunek i już od progu powiedziała: – Gdyby twoja pani prokurator się nie pokazała, zadzwoń. – Wezmę to pod uwagę – powiedziałem i opadłem na kanapę. Lauren potrzebowała paru godzin na zadomowienie się, co zresztą było mi na rękę, bo chciałem mieć trochę czasu dla siebie. Wziąłem, za radą Adrienne, gorącą kąpiel, ogoliłem nogi i zażyłem trzy proszki przeciwbólowe, przez cały czas rozważając pogmatwaną sytuację, w jakiej się znalazłem. Na początku miałem ochotę podzielić się z Purdym swoimi spostrzeżeniami. Czułem, że wypadki śmiertelne, będące przedmiotem dochodzenia przed ławą przysięgłych, mąją jakiś związek z włamaniami i usiłowaniem zabójstwa Diane i mnie. Lecz jedynym konkretnym pomostem łączącym uczestników tej gry były ich dość anachroniczne metody działania, jak ostatnio, w Coal Creek Canyon. Za mało miałem danych. Mogłem przyjąć, że powodem wciągnięcia Diane w całe to bagno był fakt, iż Claire Draper należała do grona jej pacjentów. Mogłem zgodzić się z tym, że Harlan dokonał tych morderstw w napadzie szaleństwa. Włamania do gabinetów miały może na celu zdobycie albo przynajmniej przejrzenie teczki Diane z dokumentami Claire Draper. Russel London lub inna osoba, wobec której toczy się śledztwo, mogła się bać tego, co Claire wyznała Diane. Jeżeli te przypuszczenia okazałyby się prawdziwe, to splądrowanie mojego gabinetu miałoby tylko na celu odwrócenie uwagi. A może to przeszukanie było wstępem do pozostałych włamań – ktoś poszukiwał teczkę Lynn Hughes. Mógł to być oczywiście jej poprzedni terapeuta – może Clancy Coates który chciał sprawdzić, czy powiedziała mi, że była przez niego molestowana, albo przynajmniej przejrzeć moje notatki z tej wizyty. Co do zastępcy prokuratora okręgowego, Elliota Bellhavena – albo był częścią tej łamigłówki, albo znalazł się na liście mieszkańców Mirabelle przez czysty przypadek. Czy miał jakiś motyw, by odwrócić uwagę śledczych od finansowych nieprawidłowości dotyczących firmy prawniczej Russela? Nagle, gdy przyglądałem się w lustrze szwom na mojej skroni, przypomniałem sobie, co w czasie sesji w ubiegłym tygodniu powiedziała o Londonie Elaine Casselman. Russ London chodził do Paula Weinmana na psychoterapię; potwierdził to Sam Purdy, gdy szukał polisy
ubezpieczenia zdrowotnego Russa Londona. Zastanawiałem się, na jaką przypadłość Weinman leczył Londona. Klucze do szafy z dokumentami Weinmana leżące w szufladzie Diane mogłyby dać na to odpowiedź. Oczywiście ból głowy i siniaki na całym moim ciele świadczyły niezbicie o tym, że ja również coś tu znaczę i że ktoś chciał mnie dziś rano zabić. Nie pamiętam, żebym wiedział cokolwiek, co czyniłoby ze mnie aż tak niebezpiecznego faceta, by dybać na moje życie. Wniosek pierwszy: wiem coś, o czym nie wiem. Wniosek drugi: jestem na tropie czegoś tak ważnego, że warto było mnie zabić, żeby to coś nie wyszło na jaw. Wniosek trzeci: zabójca był w błędzie, a ja faktycznie o niczym nie wiedziałem. Wtedy właśnie do drzwi zapukała Lauren; przyniosła jakieś chińskie danie i ofiarowała mi pragnienie miłości. Byłem jednak zbyt przejęty swoimi dociekaniami i nie miałem ochoty ani najedzenie, ani na seks. Nie chcąc sprawić Lauren zawodu, przełknąłem kilka kęsów. Przed przyjściem Lauren przesłuchałem sekretarkę. Od rana nazbierało się sporo telefonów. Merideth dowiedziała się od dyrektora wiadomości o mojej przygodzie z lawiną. Jej głos nagrany na taśmę świadczył o tym, że jest zdenerwowana, zaniepokojona i ciekawa moich dalszych losów. Purdy powiedział, że ma trochę nowych informacji, i zaprosił mnie jutro na śniadanie. A Rita Templeton, która zadzwoniła wczoraj przed wieczorem, zostawiła wiadomość, że prosi o telefon. Redaktorzy prasy lokalnej, z dzienników w Denver i z lokalnej telewizji – wszyscy chcieli ze mną rozmawiać. Oddzwaniając do mediów, stałbym się podręcznikowym wręcz przykładem niedoszłej ofiary zabójstwa. A Merideth miałaby pretensję, gdybym przed nią z kimś o tym rozmawiał. Rano wsiedliśmy z Lauren do jej peugeota i pojechaliśmy na śniadanie z Purdym. Lauren zamówiła coś, co nazywało się sałatką śniadaniową, Purdy – burritos, jajecznicę, fasolkę i zielone chili, ja – kawę i obwarzanek. – Pług nic nam nie mówi – oświadczył Purdy. – Godzinę przed zepchnięciem cię ze skały, zniknął z placu Okręgowego Zarządu Dróg przy Peak to Peak. Nie pofatygowali się, żeby złożyć raport zwierzchnikom o kradzieży, a jeden z kierowców z pogotowia drogowego zapomniał wykreślić go z harmonogramu. Ostrze pługa zostawiło ślady na twoim wozie. Czy ty wiesz, że spadłeś z wysokości dwudziestu metrów? Cholerny szczęściarz z ciebie. Nie wątpiłem w to. – Telefon tego chłopaka dozorczyni działa. Wygląda na to, że ktoś ustawia cię jak kręgiel do celowania. – Purdy sprawiał wrażenie, że cieszy się z mojej naiwności. – A tak prywatnie, Sam, co ci wiadomo o zamordowaniu Marilyn London? Odłożył widelec i oparł się o tył krzesła. Zanim zaczął mówić, sięgnął po kawę. – Prywatnie, powiadasz. No, nie za bardzo mi wiadomo. Ktoś stojący poniżej wzgórza, na
którym się znajdowała, wystrzelił z półautomatycznej krótkiej broni. Mamy zniekształconą łuskę. Drugi pocisk przeszedł przez nią na wylot. Nie znaleźliśmy go. Na razie specjaliści od balistyki nie wypowiadają się konkretnie. Czas zgonu – wieczór. Mieszkańcy pobliskich domów twierdzą, że tuż po ósmej słyszeli coś, co przypominało strzał, pokrywałoby się to z ustaleniami koronera. Mąż denatki wyjechał z miasta w sprawach służbowych, toteż nikt nie zgłosił jej zaginięcia. Nie ma żadnych świadków. Coś jednak wiemy. Ciało ściągnięto ze ścieżki. Włókna z odzieży i inne ślady należą chyba do niej – laboranci są w trakcie badań. Na tej trasie jest osiem milionów odcisków stóp. To wszystko. Żadnych innych dowodów. Motyw? Mąż wydaje się czysty. Jak już wspomniałem, ma alibi, do niczego nie można się przyczepić. Ich małżeństwo było takie sobie. Ale jeśli spojrzeć przez mikroskop, to które jest doskonałe? Jej ubezpieczenie na życie nie stanowiło kwoty zbyt wygórowanej. Jak na razie nic nie wskazuje, by on czyhał na spadek po niej, a ona po nim. Przyjaciele mówią, że od dawna nic ich ze sobą nie łączyło, taka chroniczna separacja. Ale to już sprawa ławy przysięgłych, my zaś nie zgromadziliśmy wystarczającej liczby faktów, by stwierdzić, czy któryś z nich pasuje do całości. Prokurator do spraw specjalnych ma mi dziś udzielić krótkiego wywiadu, ale uprzedził, że będę się czuł zawiedziony. Z relacji przyjaciół wiadomo, że pani London często biegała wieczorem. Zawsze miała przy sobie dokumenty i puszkę z sokiem w torebce na biodrach. A tamtego wieczoru nic przy niej nie znaleźliśmy. Możliwy jest więc rabunek, choć mało prawdopodobny. Zimno, coraz zimniej. Podobnie rzecz się ma z moim buritto. – Z pełnymi ustami zapytał Lauren: – Zastanawiałaś się nad Elliotem? Lauren przełknęła jogurt i wytarła usta. – Przed dwoma laty był jeszcze całkiem zielony. Jednak, choć jest najmłodszy w naszej drużynie, to odkąd przeprowadził tę sprawę, o której było głośno, wyłamał się z kolejki i szybko pnie się w górę. Purdy przeniósł wzrok z Lauren na mnie, a potem znowu na Lauren. – Ona robi uniki – powiedziałem do Sama. Sam przytaknął z zapałem. Popatrzyła na niego wymownie. – Czy Elliot prowadzi czystą grę? – zapytał Purdy. Obrzuciła go pytającym spojrzeniem i odłożyła łyżeczkę. – Wiesz przecież, Sam, jakie krążą plotki. Wszyscy są przekonani, że Elliot jest gejem. Nikt, kogo znam, nie wie, czy tak jest rzeczywiście. I nikt nie chce wiedzieć. Sprytny, inteligentny, ciężko pracuje, to on zawsze przygotowuje nasze konferencje i ludzie zarówno w sądzie, jak i w biurze doskonale się orientują, że jest uchem Roya. Każdy każdego stara się utwierdzić w przekonaniu, że bycie gejem w Boulder nie stanowi już żadnego problemu. Royal Peterson będzie się prawdopodobnie ubiegał o stanowisko zastępcy prokuratora okręgowego. Jeśli przeprowadziłbyś sondę w naszym biurze, to na pewno Elliot, który zaledwie dobiega trzydziestki, otrzymałby więcej głosów. Purdy mruknął coś pod nosem i spojrzał żałośnie na swój pusty talerz. Zdziwiłem się, że
Lauren nie zaimponował ani jego wilczy apetyt, ani szybkość, z jaką pochłaniał pokarm. Widocznie nie po raz pierwszy jadła w jego towarzystwie. Po śniadaniu pojechaliśmy do firmy wynajmującej samochody, którą polecił mój agent ubezpieczeniowy. Zaproponowano mi dwuletniego subcompacta, który pachniał jak popielniczka spryskana sosnowym dezodorantem. Wziąłem kluczyki i ucałowałem serdecznie Lauren. Dotknęła z czułością mojego policzka, łzy zabłysły w jej oczach i z wymuszonym uśmiechem powiedziała: – Na razie. – To rozstanie było dziwnie przejmujące, tak jakby mówiąc do widzenia kochankowi wiedziała, że już się z nim nigdy nie zobaczy. Jechałem za jej peugeotem – oboje śpieszyliśmy się do pracy. Do drzwi poradni przylepiona była kartka od Dany Beal – pisała, że jej klucz nie pasuje do zamka, i dlaczego, do diabła, te naklejki na oknach ostrzegają o alarmie. Zostawiłem jej wiadomość na sekretarce, że w starym garażu, gdzie przechowujemy dodatkowe klucze, zostawię jej nowy zestaw oraz instrukcję, jak działa alarm. Potem zadzwoniłem do Rity Templeton, odpowiadając na jej telefon. Prosiła, żebym wyjaśnił, dlaczego nie chcę zostać jej terapeutą. Powiedziałem o przepisie zakazującym psychologom leczenia osób, które zna ją na innym gruncie. Skoro z polecenia koronera uczestniczyłem w śledztwie dotyczącym śmierci jej męża, byłoby wysoce nieetyczne, gdybym jako terapeuta oferował jej swoje usługi. – Nie rozumiem. Paul robił to cały czas. Połowa tutejszych mieszkańców leczyła się u niego. – Paul? – Paul Weinman. Nie znałeś go? Dlaczego Paul znowu pojawia się na horyzoncie? – Znałem. Więc twierdzisz, że wiele osób z Mirabelle leczyło się u niego? – Oczywiście. Cieszył się tu wspaniałą opinią. – Powiedziałaś: „robił to cały czas”. Co mianowicie „robił cały czas?” – Przyjmował pacjentów. Stąd. – I znał tu wszystkich prywatnie? – Alan, o ile dobrze usłyszałam, znałeś Paula? – Tylko jako kolegą po fachu. – Był w separacji z żoną, Lydią Weinman. Panieńskie nazwisko – Lydia Knorr. Pamiętasz, mówiłam ci o chacie Knorrów? Trochę mnie ta wiadomość oszołomiła. – To znaczy, że znał tutaj wszystkich? – Jak najbardziej. Bywał tu często z Lydią i dziećmi. – I jako terapeuta przyjmował tutejszych mieszkańców? – Wiedziałem już, że leczył Russa Londona. Kiedyś przyszło mi nawet do głowy, że to on był tym napastującym Marilyn London terapeutą. Denatka nie powiedziała mi całej prawdy.
– Tak, przyjmował – odparła Rita z lekką nutą przekory. – I nie miał żadnych zastrzeżeń, w przeciwieństwie do ciebie. Dlaczego ty masz opory? Bąknąłem coś o zasadach etyki, której przestrzegam, co z pewnością nie przekonało Rity Templeton. Zastanawiałem się, w co, do cholery, Paul się wplątał. I kto się za tym krył. Diane będzie wiedziała. A jeśli nie, to przechowuje przecież teczki Paula, które może przejrzeć. Z drugiej strony jeśli Paul był winny, to raczej nie zapisywał tego w dokumentach pacjentki.
35 Parzyłem właśnie kawę, gdy Diane pojawiła się w poradni. Raoul ją przywiózł. Weszła do kuchni. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, żebyś się już brała do roboty – powiedziałem. – I kto to mówi? W końcu moje siniaki miały czas i warunki, żeby zmienić kolor. Ja na to z odpowiednią miną: – Zamierzasz pracować cały dzień? – Nie. Przyjmę tylko paru pacjentów, którzy nie wierzą, że żyję. Pokazanie się tu jest mniej dla mnie uciążliwe niż codzienne odbieranie telefonów od nich. A co u ciebie? Ja też uważam, że nie powinieneś przychodzić do pracy. Wzruszyłem obojętnie ramionami i nalałem kawę do jej kubka, dodając czubatą łyżeczkę cukru. Diane dłużej będzie mieszać płyn niż ja pić. Miała pewną teorię na temat molekuł w stadium ruchu oraz energii, którą trzeba zużyć, żeby sacharoza uległa rozproszeniu. – Czy mogę ci zadać pytanie dotyczące Paula Wienmana? – odezwałem się po chwili. Przerwała mieszanie. – Czy mam usiąść? Tak złowieszczo to zabrzmiało. – Opiekujesz się jego dokumentami, prawda? Diane przytaknęła i znowu zabrała się do mieszania. – Możliwe – ciągnąłem – że włamywacz chce się dowiedzieć, co jest w teczkach Paula. Nie w twoich ani w moich. Łyknęła wreszcie trochę kawy. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Ale oczywiście, to całkiem możliwe. – Gdzie one są? Te dokumenty Paula? – Wszędzie. Paul praktykował od zawsze. Miał tony papierów. Stare teczki, te naprawdę stare, są w trzech wielkich szafach w piwnicy Cybil na Spanish Hills. Znasz Cybil, jego przyjaciółkę. Mieszkał z nią. Powiedziała mi, że teczki mogą tam zostać. Pojechaliśmy do niej z Raoulem i wymieniliśmy w tych szafach kłódki na nowe. Dokumenty z ostatnich trzech lat leżą w dwóch pudłach w szafie ściennej u mnie w domu. Uważałam, że powinnam mieć do nich dostęp, bo może o te właśnie teczki ktoś mnie zapyta. Teczki pacjentów, których przyjmował tuż przed śmiercią, a te byłyby na pewno przedmiotem największego zainteresowania, są tutaj, zapakowane w pudła, w stale zamkniętej szafie pod schodami. – Czy możesz mi powiedzieć, Diane, w których teczkach grzebał włamywacz? Czy rzuciłaś na nie okiem wczoraj wieczorem, gdy wróciłaś ze szpitala? – Oczywiście, że zajrzałam do nich. Żadnej nie brakowało. Ten skurczybyk wyłamał zamek w szafie z moimi dokumentami. Ale trudno mi powiedzieć, które teczki przejrzał.
– Jak myślisz, czy szukał teczek Paula? – Jeśli tak, to robił to bardzo ostrożnie. Nic nie wskazywało na to, by ktoś je ruszał. – Po ostatnim włamaniu nie przyszło mi na myśl, żeby sprawdzić tę szafę pod schodami – powiedziałem. – Wytrychem można ją otworzyć, prawda? – Diane skinęła głową, a ja ciągnąłem wątek: – Nasz ostatni intruz miał go chyba przy sobie. Diane zerwała się z miejsca i zbiegła na dół, ja za nią. Zapomniała kluczy, wpadła po nie do swego gabinetu. Chwyciła nowy błyszczący zestaw i już była przy klatce schodowej. Włożyła klucz do zamka, przekręciła, otworzyła szafę, która miała kształt trójkąta i półki od góry do dołu. Trzymaliśmy w niej między innymi materiały biurowe. Pudło z teczkami stało na najwyższej półce. Na nim starannie wypisano słowa: „Teczki z dokumentami doktora Paula Weinmana”. – Mogę dotknąć? – zapytała. – Nie chciałabym zetrzeć odcisków palców. – Bo ja wiem. Może sięgnij po te na samym dole – zasugerowałem. Tak też zrobiła. Rozwiązała czerwony sznurek zabezpieczający pudło, otworzyła je czubkami paznokci i zajrzała do środka; na moje oko nic tu nie było ruszane. – I co ty na to? – zapytałem. – Nie mam pojęcia. – Czy przeglądałaś te teczki? – To znaczy, czy zapoznałam się z ich treścią, tak? – Tak. – Nie. Nie było takiej potrzeby. Podczas tej wymiany zdań czytałem wypisane na maszynie nalepki po prawej stronie każdej teczki. Nie było to właściwe z mojej strony, ale czytałem. W pudle znajdowało się około czterdziestu teczek, ułożonych w porządku alfabetycznym. Na drugiej widniał napis: „Bellhaven, Amanda”. A na trzeciej od końca: „Templeton, Lawrence”. Z jakiejś przyczyny wcale mnie to odkrycie nie zdziwiło. Lecz ostatni napis, owszem. Przeczytałem: „Tobias, Geoffrey”. Diane uchwyciła wyraz mojej twarzy. – Nie powinieneś tego robić, dobrze wiesz. – Wiem – odparłem. – Masz taką minę, jakbyś zobaczył ducha. – Zastanawiam się, co takiego może być w tym pudle, że pewne osoby dybią na nasze życie. – Z powodu Paula? – zapytała głosem, w którym pojawiła się nagle nuta czujności. – Przyjaźniliście się, Diane. Wolałabyś pewnie tego nie słyszeć, ale Paul Weinman popełnił kilka poważnych błędów, które teraz wróciły rykoszetem. Potrząsnęła głową. Nie chciała wierzyć w to, co miałem jej do powiedzenia. Wziąłem ją za rękę i wróciliśmy do gabinetu. Poszedłem do kuchni po kubki z kawą. Usiadłem naprzeciwko niej i zacząłem tłumaczyć, na czym polega cały ten rozgardiasz, jaki zapisał nam w spadku Paul Weinman.
– Leczył ludzi, których nie miał prawa leczyć. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała. – Przyjmował pacjentów, którzy byli jego przyjaciółmi. Złamał zakaz „podwójnego powiązania”. – To do niego niepodobne. – A jednak. – Skąd się dowiedziałeś? Opowiedziałem jej o Ricie i to, co od niej usłyszałem o Mirabelle. A usłyszałem o Paulu i Lydii, którzy mieli tam swoją chatę, i o tym, że Paul leczył ludzi z osady. Wyjaśniłem Diane, że skoro Rita nie wspomniała o tym ani słowem, nie przyszło mi nawet na myśl, że jej mąż, Lany, był również pacjentem Paula. Tak więc z przynajmniej trzema osobami wymienionymi w tych dokumentach łączyły go bliskie stosunki towarzyskie. Przynajmniej jedna z nich Lany Templeton, zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach; druga zaś, Amanda Bellhaven, była siostrą Elliota, zastępcy prokuratora okręgowego biorącego udział w wiadomej sprawie; trzecim pacjentem Paula był Geoffrey Tobias, wujek i opiekun mojego młodego pacjenta, który przeżył katastrofę w Sioux, stan Iowa. Sprzeciw Diane i niewiara w moje słowa wyraźnie słabły. – Co ma z tym wspólnego ten biedny chłopak? – zapytała. – Co ma z tym wspólnego katastrofa lotnicza w Sioux? – Jeszcze nie wiem, czy ma. Wiem natomiast, że Paul był właścicielem chaty w Mirabelle, tak samo jak Russ London, Lany Templeton, Elliot i Amanda Bellhavenowie. Znalazłem tu także teczkę Geoffa Tobiasa, który również ma tam chatę. Ale doprawdy nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy. – A jaki to ma związek z zamachami na nasze życie? – Nie wiem. Z całą pewnością jednak ma. Diane zadrżała i rozejrzała się z lękiem dookoła. Oto znowu była w pokoju, w którym wszystko się zaczęło, gdzie Harlan Draper strzelał ze swojej posrebrzanej broni. – Nie wierzę – powiedziała – żeby Paul tak postępował. Żeby leczył swoich przyjaciół. – Może to nie byli tacy bliscy przyjaciele. Po prostu ludzie, z którymi się spotykał od czasu do czasu. – Źle się czułem jako adwokat diabła, ale żal mi było Diane. – Być może – odparła. – Ale jednak... Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, był ich sąsiadem. To pogwałcenie zasady „podwójnego powiązania”. – Westchnęła i przymknęła oczy. – Był moim mistrzem, Alan. Przewodnikiem. Uważałam go zawsze za doskonałego terapeutę, człowieka ze wszech miar etycznego. Nie wiem, dlaczego to robił. – Musiał mieć jakiś powód. – Jaki? – Może ty mi podpowiesz. – Nie wolno nam wyciągać pochopnego wniosku, że wszystko to, co się dzieje, ma związek z
dokumentami Paula. Może jakiś fakt nam umknął. – Jej na ogół spokojny głos nabrzmiały był łzami. – Słusznie, zgadzam się z tobą. Podrapała się za prawym uchem, tam gdzie uderzył ją włamywacz. – Jeśli chodzi o Claire Draper, to mam jej teczkę. Była tylko moją pacjentką, więc zajrzę do dokumentów i zobaczymy, czy jest jakoś powiązana z tą sprawą. – Czy żadnego z pacjentów Weinmana nic nie łączyło z twoimi pacjentami? – Chwileczkę, zaraz, możliwe, że tak. Mówisz, że ten Tobias jest opiekunem chłopaka, który przeżył katastrofę? – Tak. – A pamiętasz, że to ja skierowałam do ciebie młodego Navensa? – Tak, pamiętam. – Wspomniałam ci o tym kiedyś. Powodem, dla którego sama nie chciałam go leczyć, było to, że przed katastrofą leczyłam jego siostrę. To bardzo wątpliwe ogniwo, jednak... – Na co ją leczyłaś? Chwila milczenia. – Konsultacje, wystarczy? – Musi wystarczyć – odparłem. Westchnęła głęboko. – Problemy wieku dojrzewania, ucieczki, patologiczny sposób odżywiania się. – Nic, co by było warte włamania się do twoich teczek? – Nie, nie przypominam sobie. A może ty masz jakieś dokumenty, które mogłyby kogoś zainteresować? – Myślę, że zostaje tylko to wątpliwe ogniwo, łączące ze sprawą Geoffa Tobiasa, katastrofę lotniczą... i dzieci Navensów. – Zaczekaj, Alan. Wymieniłeś już nazwisko Tobias. Kim on jest, czym się zajmuje? – Jest właścicielem „Pain Perdu”, razem z żoną. – Nie byliśmy tam jeszcze. Za modny lokal dla Raoula. Czy masz jakichś innych pacjentów, którzy figurowali w teczkach Paula? Uniosłem brwi. – Konsultacje, wystarczy? – Oczywiście – powiedziała z uśmiechem. – Jeden bardzo dziwny przypadek. Niedawno zgłosiła się do mnie na konsultację pewna kobieta. Prosiła o radę: co ma robić w sytuacji, kiedy z terapeutą łączą ją stosunki seksualne. Udzieliłem porady i nigdy potem już jej nie widziałem. Raz tylko zadzwoniła, cała w nerwach, oskarżając mnie, że złożyłem donos na tego terapeutę. Rzecz jasna, bez jej zgody nie zrobiłbym tego. Zresztą nie znałem jego nazwiska, nie podała mi go. W każdym razie okłamała mnie, może nie we wszystkim, może częściowo. Gdy zobaczyłem ją po raz drugi, nosiła inne nazwisko.
Teraz uważaj. Ten drugi raz zobaczyłem ją w trumnie jako Marilyn London. – Coś takiego! I dlatego zrobiłeś z siebie widowisko w kościele? – Tak. Właśnie dlatego. Diane roześmiała się. – Jaka szkoda, że mnie tam nie było. Wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. No dobrze. Znasz pewne fakty z życia Marilyn London i na ich podstawie sądzisz, że może być zamieszana w tę sprawę. Brzmi to rozsądnie, tym bardziej że wiemy, kim jest jej mąż. Tworzy to jednak kolejną lukę w naszym dochodzeniu. Terapeuta... Czy wiesz, kto to? Psycholog, psychiatra, pracownik socjalny? – Nie wiem. – Zachowałem dla siebie informację, że na sporządzonej przeze mnie liście podejrzanych znajduje się Paul Weinman. Nie przyjęłaby tego do wiadomości. W żadnym wypadku. – Może chodzi o Clancy’ego Coatesa? – powiedziała w zadumie. Z pewnością chciałaby usłyszeć, że doktor medycyny Clarence Coates był tym, którego się oskarża o molestowanie seksualne pacjentki. – Może nie o niego – powiedziałem. Zignorowała moje słowa. To dla niej typowe. – I co dalej? – zapytała. – Jeden z moich pacjentów wchodzi w skład ławy przysięgłych, przed którą trwa dochodzenie w sprawie Russa Londona. Uśmiechnęła się z lekka. – No, no, jesteś kopalnią informacji. A więc to Russel jest obiektem śledztwa. Prasa miała rację. – Zakładałem, że już o tym wiesz. A przed paroma laty był on również pacjentem Paula Weinmana. – Ten członek ławy przysięgłych? – Nie. Russel London. – Naprawdę? Na co Russ się leczył? – Nie wiem – odparłem. Dziwny wyraz twarzy Diane świadczył o tym, że ta wiadomość jej nie zaskoczyła. – Twierdzisz więc – zaczęła – że Lydia i Paul mają chatę w osadzie Mirabelle? – Bingo – powiedziałem i właśnie wtedy zapaliło się czerwone światełko sygnalizujące przybycie pacjenta Diane. Wstałem. – Pogadamy jeszcze na ten temat. – Możesz na mnie liczyć. Zatrzymałem się na moment w drzwiach. – Pod koniec dnia, Diane, trzeba będzie oddać część teczek do depozytu w banku. – Zawiozę tam swoje – odparła. – A ja swoje. Co z teczkami Paula? – Nie sądzę, by ktokolwiek wiedział, że tuje przechowujemy. Poza tym jeszcze się z nimi nie
zapoznałam. I byłabym kompletną idiotką, gdybym usiadła w jakimś małym bankowym pomieszczeniu i zabrała się za czytanie tych cholernych papierów.
36 Nie wiem, czy głowa rozbolała mnie od tego wstrząśnienia mózgu, czy od rozmowy z Diane, czy od nieustannego brzęczenia telefonów. Dzwoniono z rozmaitych mediów, których redaktorzy zapragnęli nagle poznać mój życiorys, szczególnie tę jego część dotyczącą przygody z lawiną. Dzwonili z redakcji „Star”, „Enquirer”, „People”. Bez względu na to, że stan mojego zdrowia zależał od udzielenia pierwszeństwa Merideth, i tak nie miałem ochoty współpracować z mediami. W ubiegłym roku, gdy zostałem oskarżony, prasa potraktowała mnie dość obcesowo. Przed południem przyjąłem kilku pacjentów, a potem pojechałem do szpitala odwiedzić Randy’ego, który, jak dowiedziałem się od personelu, nie zachowywał się już tak dobrze jak przedtem. Poprzedniego wieczoru odbył się na oddziale „wieczór rodzinny”. Zaproszono rodziny nieletnich pacjentów na beztroskie, rekreacyjne spotkanie. Randy nie spodziewał się ani ciotki, ani wujka. Ku jego zdziwieniu Geoff Tobias pojawił się w szpitalu. Celem jego wizyty nie było jednak zobaczenie się z siostrzeńcem i wspólna zabawa. Przyjechał po to, by namówić Randy’ego na zmianę lekarza. Chciał się mnie po prostu pozbyć. Od pielęgniarek dowiedziałem się, że podczas gry w szachy z Tobiasem Randy nie zapanował nad sobą i trzeba go było przywołać do porządku. Wrzeszczał na wuja, groził mu, a potem schował się między meblami. Kiedy usiedliśmy naprzeciwko siebie, by rozpocząć sesję, okazało się, że Randy nic nie pamięta z wydarzeń ubiegłego wieczoru. – Podobno wczoraj narozrabiałem – powiedział ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Przepraszam. – Nie musisz przepraszać, Randy. – Pielęgniarka powiedziała mi, że on chciał, żebym zmienił lekarza. Czy może mnie do tego zmusić? – Nie wydaje mi się, ale nie jestem pewny. Masz siedemnaście lat, i według prawa stanu Kolorado sam możesz podejmować decyzję, kto cię będzie leczył. Muszę to jeszcze sprawdzić. Sądzę jednak, że nie może działać wbrew twojej woli. Może natomiast piekielnie utrudnić ci życie. – Otóż właśnie – przyznał Randy. Resztę czasu zajęła nam rozmowa o tym, jak ten stale powiększający się rozdźwięk między nim a opiekunami odbije się na jego życiu. Co sądzi o nagłym zainteresowaniu wujostwa jego osobą? I co sądzi o możliwości zerwania ze mną kontaktu? Byłem zadowolony z tej sesji.
Pojechałem do domu i przespałem prawie całe popołudnie; wstałem akurat w porę, by korzystając z lekkiego wiatru odbyć wycieczkę rowerową, dobre trzydzieści kilometrów wśród wzgórz wschodniej części okręgu Boulder. Gdy spałem, dzwoniła Lauren. Odpowiedziałem na ten telefon po powrocie, około piątej, ale nie zastałem jej. Była na jakimś zebraniu. Zadzwoniłem do Merideth i dowiedziałem się, że jest w sądzie, w okręgu Marin, prosiła o telefon na komórkę. – Pani Murrow kazała panu powiedzieć, że to pilne. Od paru dni próbowała się do pana dodzwonić. Niech pan zaraz do niej zatelefonuje – nienaturalnym, zdenerwowanym głosem poinformował mnie jej sekretarz. – Zanotowałem numer, jaki mi podyktował, i uświadomiłem sobie nagle, że z ulgą przyjąłem wiadomość, że jej nie ma. Nie zadzwoniłem na komórkę. Choć miałem coś w rodzaju poczucia winy wobec zatroskanego sekretarza, nie byłem w nastroju do udzielania wywiadów na temat mojej przygody z lawiną. Chciałem też uniknąć dziwnego uczucia, jakiego doznawałem ostatnio podczas każdej rozmowy z moją ciężarną, prawie już byłą żoną. Automatyczna sekretarka odmawiała posłuszeństwa. Po odtworzeniu niemal dwóch trzecich telefonów nagle zamilkła, zabrzęczała i nie pofatygowała się dokończyć przekazu. Pora jej na emeryturę, pomyślałem. Siedziałem popijając piwo i obserwowałem zapadający zmrok nad górami, przesączający się z równin na wschodzie, wygaszający blask zachodu słońca. Drgnąłem na dźwięk dzwonka u drzwi. Po raz kolejny obiecałem sobie w duchu, że wyłączę ten cholerny mechanizm. W progu stał Sam Purdy z pudełkiem pizzy. – Jadłeś już? – zapytał wręczając mi list. – Był wciśnięty między drzwi. – Cześć, Sam, wchodź. Wyciągnąłem dłoń po kopertę. Nie była zaadresowana. Domyśliłem się, że to kartka od Adrienne, która nie mogła się widocznie uporać z moją krnąbrną sekretarką. Sam ruszył prosto do jadalni i wypatrzył stojącą na stoliku w salonie butelkę piwa. – Masz jeszcze trochę? – zapytał. Odłożyłem kopertę i poszedłem do kuchni; wziąłem z lodówki parę piw, z szafki talerzyki i serwetki, i zaniosłem wszystko do jadalni. Sam siedział już przy stole, ja zająłem miejsce obok niego. Otworzył pudełko z pizzą – świeże pomidory, ser, czosnek i bazylia. – Wygląda apetycznie – powiedziałem. Zjadłem kilka kęsów, potem cały kawałek, a potem Purdy oznajmił: – Widziałem się dziś z prokuratorem do spraw specjalnych. Ostra baba. Świeżo mianowany zastępca prokuratora okręgu Jeffco, zna całkiem dobrze Casey Sparrow, a także całą historię o tym piekielnym pługu. – No i? – Nie rozczarowała mnie aż tak, jak przypuszczałem. Słuchaj uważnie: nie tylko nie wiesz tego ode mnie, ale w ogóle nic nie wiesz. Otóż ci w sądzie nie kiwnęli palcem, żeby wykryć
przestępstwo. Pewne towarzystwo przekazało część posiadanych przez siebie pieniędzy tutejszym prawnikom oraz głównym księgowym, którzy zamierzali ulokować fundusz emerytalny w jakimś ryzykownym przedsięwzięciu. Kilka starszych pań straciło dochód i złożyło zażalenie do zastępcy prokuratora okręgowego. Tak to wygląda. – I Russ London jest w to zamieszany? – Takiego zdania jest widocznie zastępca prokuratora w Boulder, bo w przeciwnym wypadku nie przekazałby tego na ręce pani prokurator do spraw specjalnych, która ma ciężki orzech do zgryzienia z powodu braku świadków. Zanim wznowi dochodzenie przed ławą przysięgłych, jej podwładni muszą poświęcić sporo czasu i energii na to, by zgromadzić wszystkie dokumenty, które byłyby równie przekonujące, co zeznania świadków przed ich tragiczną śmiercią. – Jaki to ma związek z morderstwem Marilyn London? – I właśnie w tym punkcie mnie zawiodła. Prokurator do spraw specjalnych nie wie, tak samo jak ja. Może taki związek w ogóle nie istnieje. – A co oni sądzą o Russie Londonie? Purdy uśmiechnął się. – Ta uczta jest formą podziękowania, jakie ci składam, doktorze. Jeśli Russel zrobił to, o co go podejrzewa pani Specjalna, to zainwestował poważny kapitał powierniczy w bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. I zdaje się, że trzyma dwie sroki za ogon. Nie tylko rozporządził cudzym kapitałem, ale wszystko wskazuje na to, że czerpie z tego niezłe zyski. – O jaką kwotę chodzi? – Około pół miliona. Podobno zagarnął połowę górnej stawki, a ich zdaniem wziął pięć procent od całości. – Co to za przedsięwzięcie? Medycyna naturalna? Komputery? – Przez ułamek sekundy pomyślałem z przerażeniem, że może być w to zamieszany TelSat, ostatnio przejęty przez Raoula zakład przemysłowy. – Nie. – Nic nie rozumiem. Dlaczego uhonorowałeś mnie tym królewskim przyjęciem? – Ten ryzykowny biznes to restauracja o nazwie „Pain Perdu”. – Obserwował błysk w moich oczach. – Tak – powiedział – chodzi o tę nową Mekkę dla bogatych bawidamków. A dzięki liście mieszkańców Mirabelle, jaką mi dałeś, dowiedziałem się, że główni właściciele restauracji, Tobiasowie, też mają tam chatę. Nie mogłem się w tym wszystkim połapać. Zatem małżeństwo Tobiasów łączyło nie tylko bliskie sąsiedztwo ze zmarłym psychologiem Paulem Weinmanem. Znali również byłego mera Russela Londona, a także zastępcę prokuratora okręgowego Elliota Belhavena. Można więc wysunąć hipotezę, że Tobiasowie byli również zamieszani w to inwestycyjne oszustwo, którym zajmowała się pani prokurator do spraw specjalnych. Purdy domyślił się widocznie, że moje szare komórki nie funkcjonują jak należy. – Taaak – powiedział. – Klocki zaczynają się dopasowywać, mój drogi. Popatrz tylko, ta
niewielka grupa skumplowanych górali postanowiła sfinansować niewiarygodnie ryzykowny biznes w postaci restauracji, balansując na pograniczu prawa, a gdy na tej ich konspiracyjnej budowli pokazały się rysy, ludzie zaczęli umierać. Jedyna zagadka, jaką chciałbym teraz rozwikłać, to ta, kto miał najbardziej istotny motyw, by usunąć z drogi zawadzające mu osoby. Wtedy zidentyfikuję sprawcę dwóch albo trzech morderstw. – Podejrzewasz Elliota? – Raczej nie. On lepiej znał tych, z którymi dorastał, swoich rówieśników. Zdaniem pani Specjalnej jego nazwisko nie jest łączone z nikim spośród mieszkańców Mirabelle i z żadnym inwestorem restauracji. Jak na razie Elliot nie pasuje do układanki. – Sam, dlaczego ty mi to wszystko mówisz? – Bo wciąż jesteś mi potrzebny. Mądrość większości moich współpracowników polega na przekonaniu, że powinienem skupić całą swoją energię na ohydnym morderstwie dokonanym na Marilyn London, a nie tracić czas na doszukiwanie się czegoś w zwykłym zabójstwie spowodowanym domową sprzeczką czy w przypadkowej eksplozji domu. Zależy mi więc na twojej pomocy – szczególnie gdy sprawa dotyczy wdowy Templeton. Ponieważ... – urwał, żeby przeżuć potężny kęs pizzy i przełknąć solidny haust piwa. – Ponieważ wydaje mi się, że nieboszczyk Larry był także współwłaścicielem kulinarnego pałacu na wzgórzu. Nie powinno mnie to zdziwić, ale zdziwiło. – Rita chyba o tym nie wie – powiedziałem. – Oznajmiła mi, że towarzystwo ubezpieczeniowe zgodziło się w końcu wypłacić jej odszkodowanie, ale nie była to duża kwota. Poinformowano ją, że Larry zaciągnął dużą pożyczkę na konto polisy, zatem pieniędzy zostało niewiele. Nie miała pojęcia i nie mogła dojść, na co on wydał taką sumę, gdyż większość dokumentów uległo zniszczeniu podczas wybuchu. Sam westchnął ciężko. – Wiem, co zrobił z tą forsą. Kupił część restauracji Tobiasów. Sporą część. Ktoś ode mnie sprawdził innych właścicieli chat w Mirabelle, czy także nie dokonali podobnego zakupu. Chciałbym, żebyś znowu się zajął sprawą Templetona. Może odkryjesz coś nowego, cokolwiek, każdy drobiazg się liczy. Teraz czuć ode mnie czosnkiem i chmielem, ale ostatnio coraz częściej wydaje mi się, że śmierdzę psim gównem. – W porządku. Będę działał, dopóki Scott nie każe mi przestać. – Nie przejmuj się nim. Niewiele go to kosztuje, zresztą ma wobec mnie pewien dług. No i nie chciałby pozbyć się z biura koronera tak przydatnej osoby. Nałożył sobie kolejny kawałek pizzy, a ja poszedłem do kuchni po piwo, zastanawiając się cały czas, jak skierować jego uwagę na osobę Paula Weinmana bez podawania mu do wiadomości rzeczy, o których nie chcę i nie mam prawa mówić. Znalazłem sposób. Poniekąd. Usiadłem. – Wydaje mi się, że mógłbym przedstawić ci pewną teorię, w jaki sposób włamania do
gabinetu i domu Diane, pobicie jej oraz zamach na mnie wiążą się z tą aferą restauracyjną. Żuł pizzę w zadumie. Przełknął ją z przesadnym wysiłkiem. – Wydaje ci się, powiadasz, że mógłbyś przedstawić mi pewną teorię. Jaką? – Chyba bardziej niż „wydaje mi się” – odparłem potulnie. Rozsiadł się wygodnie na krześle i utkwił wzrok w kolejnej butelce piwa, odkładając na później ponowny atak na pizzę. – Mów – rozkazał. – Pytanie pierwsze: czy w trakcie śledztwa pojawiły się nazwiska wspólników tej restauracji? Na przykład Knorr? Chwilę się namyślał. – Knorr to jeden z właścicieli osady w Mirabelle – powiedział. – Nie ma go na wstępnej liście inwestorów. Nie przejrzeliśmy jeszcze wszystkich. – Z jego tonu wynikało niezbicie, że tak samo lubi odpowiedzi w formie pytającej, jak towarzystwa ubezpieczeniowe lubią wypisywać czeki. – A co powiesz o Weinmanie? – zapytałem. – Nie znam go. – Paul Weinman był psychologiem... – O, cholera! – przerwał mi. – ...psychologiem, który zginął tragicznie w czasie urlopu – jadąc na nartach w Brecklenridge wpadł na drzewo. Okazuje się, Sam, że aktorów tego dramatu nie tylko łączy fakt, że są właścicielami posesji w Mirabelle i restauracji. Niektórzy z nich od lat, w różnym czasie, byli pacjentami psychoterapeutów. Dostrzegłem wyraz zainteresowania w oczach Purdy’ego. Jakby coś sobie przypominał. – Aha, wiem. To ten psychiatra, u którego leczył się Russel London? – Tak mi się wydaje. Znali się. Obaj mieli chaty w Mirabelle. – Zaraz, zaraz, czy on leczył również Marilyn London? Szybko, może nazbyt szybko odparłem: – Tego nie wiem. Spojrzał ma mnie podejrzliwie. – Będę strzelał: twoim zdaniem ktoś czegoś szuka w teczkach tego psychiatry-narciarza? Masz te teczki? – No, niezupełnie... Tak. Według mnie ktoś czegoś szuka w jego dokumentach. To tylko część problemu. – A reszta? – pytał z coraz większym podnieceniem. – Mamy z Diane papiery, którymi ci ludzie mogą być również zainteresowani. Diane, rzecz jasna, ma teczkę Claire Draper, kobiety, którą zastrzelono w jej gabinecie. Może ona kogoś zainteresować, bo Claire wchodziła w skład ławy przysięgłych. Ja zaś jestem w posiadaniu teczki, do której nasi podejrzani także mogą chcieć dotrzeć. – Nie miałem prawa ujawniać faktu,
że Marilyn London zgłosiła się do mnie po poradę. Purdy zorientował się momentalnie, że coś kręcę. – Do jasnej cholery! Znowu to samo! Bawisz się w tajemnice! Chrzanię taką robotę! – Posłuchaj, Sam, zanim zupełnie stracisz nad sobą kontrolę. Nie wiem, co zawierają teczki Diane i Paula Weinmana. Nie zapoznałem się z ich treścią. Równie dobrze mogą nie mieć żadnego znaczenia. A teczka, którą ja mam... Oczywiście lepiej bym się czuł, gdybym mógł ci powiedzieć, co w niej jest, ale nie mogę. – Nie zapoznałeś się z dokumentami Weinmana? Dlaczego? – Bo to nie są moje teczki. – Masz je, więc są twoje. Przeczytaj, co trzeba. Liczył chyba na to, że chwycę płaszcz i popędzę do poradni. – Drobna komplikacja, Sam. To nie są moje teczki. Dokumentami Paula Weinmana opiekuje się Diane Estavez. Twarz Purdy’ego stężała, jakby ktoś zrobił mu zastrzyk w policzek. – Nie. Nie. Nie opowiadaj mi takich rzeczy. Tylko nie ona. Ja pracuję z tobą, nie z nią. Ona jest... Ona jest... – Uparta? – Jak osioł. Denerwowałem się przewidując argumenty, jakie wysunie Purdy – że Diane powinna, i dlaczego powinna, przejrzeć wszystkie teczki, o których mowa. Wziąłem ze stołu białą kopertę i powoli zacząłem ją otwierać. – Mam nadzieję, że wszystkie te teczki są w bezpiecznym miejscu – powiedział Purdy. Przytaknąłem. Roześmiał się. – Co ja mówię: ostatnio nic, co jest w waszych rękach, nie może być bezpieczne. Wyjąłem z koperty pojedynczy arkusik papieru. Zobaczyłem tekst napisany na maszynie elektronicznej lub wydruk komputerowy. Zaczynał się poniżej połowy strony: Nie licz na to, że po raz drugi będziesz miał szczęście. Skończ z tym, w co się wdałeś. Purdy patrzył na moją poszarzałą nagle twarz. Wziął ode mnie kartkę. Potrząsnął głową ze złością potem coś w rodzaju uśmiechu pojawiło się na jego ustach. – Amatorzy – powiedział. – Mój Boże, mamy do czynienia z amatorami.
37 Diane otrzymała taką samą przesyłkę. Purdy skonfiskował oczywiście oba arkusiki, by poddać je laboratoryjnej analizie, i obojgu nam obiecał wzmożoną ochronę policji, choć był „prawie na sto procent” przekonany, że tymi listami chciano nas tylko zastraszyć. Diane skwitowała jego wypowiedź głośnym parsknięciem. Następnego dnia rano wpadłem do biura koronera, żeby zobaczyć się ze Scottem Truscottem. Jak przewidywał Purdy, Scott oznajmił mi, że koroner pochwalił moje działania dotyczące śledztwa w sprawie Larry’ego Templetona. Truscott przypomniał, że moja rola polega na rozpracowaniu danych pod kątem medycznym i psychologicznym, co pomoże w ustaleniu rodzaju śmierci. Reszta, podkreślił, należy do policji. Wiedział o pługu. Poinformowałem go o liście z pogróżkami. Powiedział, że zrozumie, jeśli zrezygnuję z pracy. Perspektywa mojego ewentualnego odejścia wcale go nie zmartwiła. Dodał jeszcze, że pod koniec przyszłego tygodnia będzie dysponował pełną obsadą. Pogratulowałem mu sukcesu w naborze pracowników. W odpowiedzi na sugestię, żebym zrezygnował z pracy, poprosiłem o możliwość ponownego przejrzenia dokumentów medycznych dostarczonych przez lekarzy Larry’ego Templetona. Potrząsnął głową z lekko wyczuwalną niechęcią, ale zadzwonił do swojej asystentki, by odszukała dla mnie teczkę. Nie sądziłem wprawdzie, by podczas pierwszego czytania tych dokumentów coś umknęło mojej uwadze, ale skupiałem się wówczas na tym, czy są wśród nich raporty Paula Weinmana lub innego specjalisty od chorób psychicznych. Takich raportów nie było. Drugie podejście wymagało żmudnej dłubaniny – odcyfrowywania nagryzmolonych notatek o przebiegu choroby, zrozumienia wyników badań laboratoryjnych, odczytywania prześwietleń radiologicznych i zapoznawania się z opiniami konsultantów. Miałem nadzieję, że znajdę jakiś dokument świadczący o tym, że jeden z lekarzy Larry’ego skierował go do Paula Weinmana na konsultację psychologiczną. Z wielkim trudem ustaliłem tylko to, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat był on dwukrotnie operowany; pierwszy raz chodziło o prawe kolano, drugi zabieg miał na celu usunięcie czegoś paskudnego z zatoki. Liczyłem, że z tych rozproszonych dokumentów wyłowię coś istotnego. Ale nic nie wyłowiłem. Zanotowałem kilka fragmentów zawierających słowa, których nie rozumiałem – poproszę Adrienne, by przetłumaczyła mi je na ludzki język – po czym włożyłem papierzyska do teczki. – Znalazłeś coś? – Nic, na co liczyłem. Myślałem, że przeoczyłem skierowanie do psychiatry albo raport konsultanta psychiatry dla internisty, czy coś w tym sensie. Niestety, zawiodłem się. Scott Truscott poklepał mnie delikatnie po ramieniu i odwrócił się do swojej sekretarki.
Jedliśmy z Lauren lunch w „James Pub”. Sprawiała wrażenie roztargnionej i zdenerwowanej, ale kiedy ją zapytałem, powiedziała, że nic złego się nie stało. Pomyślałem, że na wszystkich frontach moje akcje idą w dół. Po lunchu poszedłem do szpitala na umówione spotkanie z Randym. Był wyciszony, obojętny, żaden temat go nie interesował. Rozmowa z nim tego dnia wymagała z mojej strony dużego wysiłku, jakbym przedzierał się przez zaspę śnieżną. Poszedłem do poradni. Zadzwonił telefon. Głos Merideth brzmiał przyjemnie, pełen był troski, wyczuwałem w nim niepokój o moje bezpieczeństwo. Powiedziała, że wątpi, czy policja zapewni mi wystarczającą ochronę. Miała nadzieję, że za parę dni uda jej się wyrwać z Marin, gdzie toczy się proces o morderstwo, i razem z ekipą przyjedzie do Boulder, żeby dokończyć nagrywanie opowieści Cecha. Chce się też przekonać, jak postępuje ta obrzydliwa sprawa Russa Londona. Prosiła, bym jej obiecał, że przed spotkaniem z nią nie opowiem mediom o lawinie. Obiecałem. W ubiegłym roku we wrześniu Adrienne wyhodowała w swoim ogrodzie wspaniały gatunek włoskich pomidorów. Podzieliła się ze mną zbiorem, a ja przerobiłem je na sok, którym wypchałem lodówkę i piłem go przez całą zimę. Wieczorem zaprosiłem Adrienne i Petera na spaghetti. Miała być również Lauren, ale pół godziny przed umówionym spotkaniem zadzwoniła, że nie przyjedzie. – Jestem zmęczona – powiedziała. – Tylko dlatego? Nic się nie stało? – Nie, po prostu bywam czasami zmęczona. Wiesz przecież. – Masz jakieś nowe objawy, kochanie? – zapytałem w obawie, że SM znowu dało o sobie znać. – Nie. Słabo się czuję. Ale nie sądzę, by to było zaostrzenie choroby. – W razie czego zadzwoń, dobrze? – W tej chwili trudno mi coś powiedzieć. Zaczyna się, pomyślałem. Adrienne siedziała na stole kuchennym i klęła na czym świat stoi, że musi pić piwo bezalkoholowe tylko dlatego, bo jej płód „nie znosi alkoholu”. Peter szepnął, że miała dziś kiepski dzień i zaczął mi pomagać w przygotowaniu dania; siekaliśmy i podsmażaliśmy czosnek, krajaliśmy szalotki, dodawaliśmy do sosu zapiekaną paprykę. Ilekroć się odwróciłem, dokładał jej coraz więcej. Przyniósł ze sobą włoskie czerwone wino w brązowej butelce. Nalałem jemu i sobie, i chlusnąłem trochę do sosu. Kątem oka zauważyłem, że skrzywił się w tym momencie. Prawdopodobnie nie było to wino stołowe. Powinienem lepiej się na tym znać. Zniecierpliwiona Adrienne stukała czubkami butów o podłogę.
– Macie coś do jedzenia? Może jakąś zakąskę? Człowiek patrząc, jak się krzątacie, może umrzeć z głodu. Wyciągnąłem w jej stronę kromkę chrupkiego włoskiego chleba z siemieniem lnianym. – Chcesz? – Tylko to? – zapytała. – Nie masz melona, prosciuto, antipasto? Peter uśmiechnął się ostrzegawczo, ale się nie odezwał. – Mam parę marchewek. I sałatę. – Chcę nakarmić tę swoją cholerną rodzinę, a ty proponujesz mi marchewkę i sałatę. Jak następnym razem zaprosisz mnie na obiad muszę pamiętać, żeby wziąć ze sobą coś do żarcia. Dałem jej wielki kawał chleba wraz z kuksańcem. – Jeszcze tylko dziesięć minut, Ren, słowo. Najecie się z Pinokiem do syta. Spojrzałem w stronę płyty kuchennej. Peter wrzucał właśnie spaghetti do wrzątku. Adrienne z urażoną miną spojrzała na chleb i zapytała: – Co? Bez masła? Pinokio potrzebuje tłuszczu. Podałem jej oliwę z oliwek i spodeczek. Przewróciła oczami. – Nic z tego. Dzieciak potrzebuje tłuszczów nasyconych. Amerykańskich. Wyjąłem z lodówki kostkę masła i nieśmiało jej podsunąłem. Peter w tym czasie mieszał łyżką kawałki papryki. – Potrzebna mi konsultacja, pani doktor – zwróciłem się do mojej rozgrymaszonej przyjaciółki, lekarza urologa. – Nie udzielam jej znajomym – powiedziała z pełnymi ustami. – Musisz ze swoim fiutkiem iść gdzie indziej. Wymieniliśmy z Peterem spojrzenia i wybuchnęliśmy śmiechem. Adrienne, wskutek zakłóconej pracy hormonów, a co za tym idzie – wzmożonej drażliwości, nie dostrzegła w tym nic śmiesznego. Wynotowałem sobie w trakcie czytania raportów medycznych Larry’ego Templetona, o co mam zapytać Adrienne. – Na co zapisuje się lek o nazwie gantrisin? – Na oczy. Nie robię w oczach. – A co to jest dysplastic nevus! – Choroba skórna. Nie robię w skórze. – A anosomia, co to takiego anosomia? – Brak powonienia. W nosach też nie robię. – Na jej twarzy pojawił się nikły uśmiech. – To ma być test? – A w czym robisz, Ren? Przełknęła duży kęs chleba i spojrzała na mnie. – Robię w siusiakach. W siusiakach.
W miarę jedzenia nastrój Adrienne wyraźnie się poprawiał. Pochłonęła tyle, że gdy wreszcie skończyła, powinna być w stanie euforii. Niestety. Jej uczestnictwo w rozmowie przy obiedzie ograniczyło się do wypowiedzianego ostrym tonem zdania: – Mogliście więcej tego zrobić. Mieląc kawę uprzytomniłem sobie nagle, że definicja anosomii może być dla mnie bardzo ważna. Larry Templeton cierpiał na tę chorobę. Lany Templeton nie czuł zapachów. Nie czuł zapachu robionych przez żonę cynamonowych bułeczek. Nie czuł zapachu świeżo skoszonej trawy. Nie czuł zapachu gazu. Nawet gdyby ulatniający się w domu gaz bardzo śmierdział, nie dotarłoby to do jego nozdrzy. Nie uciekałby. Larry Templeton nie popełnił samobójstwa. Co oznaczało, że albo zginął przypadkowo, albo został zamordowany. To już duży postęp w moim dochodzeniu. Sam Purdy, Scott Truscott i Rita Templeton byliby ze mnie zadowoleni. A ten ktoś, kto przysłał mi kartkę z dobrą radą, abym zaprzestał działania, byłby prawdopodobnie bardzo zły. Postawiłem na stole kubki i czekając, aż kawa się zaparzy, rozważałem problem dalszego uczestniczenia wprowadzonym przez Purdy’ego śledztwie. Adrienne w soczystej oracji skierowanej przeciwko kierowcy niebieskiego volvo, który dziś po południu o mało się na nią nie władował, utopiła resztki złego humoru. Opisała Peterowi urządzenie, które chroniłoby ją przed jadącym za nią autem, i poprosiła męża, by zainstalował takie coś na jej land cruiserze. Miał to być walec wypełniony stężonym śmierdzącym gazem, umieszczonym pod tylnym siedzeniem samochodu. Po naciśnięciu guzika wydobywałby się z walca podmuch smrodu skunksa, siarka lub coś równie mocnego. W Greeley, mieście na północ od Boulder, jakąś godziną drogi stąd, mieściła się największa na świecie przetwarzalnia odpadów. – Gdy ktoś będzie mi się wpychał na bagażnik, wystarczy, że nacisnę guzik i – voilà – facet nałyka się smrodu z walca. Wtedy wreszcie się cofnie. – Albo cię zastrzeli – powiedział Peter. Adrienne obrzuciła go mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Spokojnym jak na nią głosem kontynuowała: – A cały urok polega na tym, że nikt nie domyśli się źródła smrodu. Jeden z drugim będzie wiedział tylko tyle, że kiedy zbliżą się zanadto do mojego wozu, w ich autach pojawi się odór krowiego gówna. – Popatrzyła wokół, wyraźnie z siebie zadowolona. – Mam nawet nazwę takiego aparatu: „Pierdziel”. Może założymy zakład produkcyjny i zrobimy majątek? Tym razem ani do mnie, ani do Petera nie przemówiło swoiste poczucie humoru Adrienne. Śmiejąc się wymuszenie, opuściliśmy obaj głowy. – Mówię poważnie – oznajmiła. Nie unosząc wzroku powiedziałem: – Oczywiście. Podczas gdy Peter i Adrienne wspinali się pod górę wracając do domu, ja wsiadłem do
mojego małego samochodu i pojechałem do Lauren sprawdzić, co się z nią dzieje. Zaparkowałem auto za wielkim czarnym BMW i byłem już w połowie drogi do wejścia, gdy ujrzałem ją przez okno; stała przy stole bilardowym z kijem w lewej ręce, szykując się do pchnięcia bili. Zdziwiłem się, że nie odpoczywa. Przystanąłem. Zrobiłem krok do przodu i wtedy w polu mego widzenia pojawił się wysoki, szczupły mężczyzna. Znowu się zatrzymałem. Mężczyzna w jednej ręce trzymał kij, w drugiej szklankę z brązowym płynem i kostkami lodu. Pomyślałem, że Lauren wygląda dobrze. A skoro, jak wszystko na to wskazywało, miała już wystarczającą pulę gości, zawróciłem do mojego samochodzika. W drodze powrotnej coś zaczęło ćwierkać, jak gdyby mały wróbelek zagnieździł się za deską rozdzielczą. Uderzyłem w obudowę prawą ręką i ćwierkanie ustało. Spojrzałem na dłonie – czubki palców miałem zabrudzone jakąś lepką brązową substancją. Zamierzałem powąchać, co to może być, ale doszedłem do wniosku, że wcale mi ta wiedza nie jest potrzebna. A ćwierkający wróbelek znowu kpił sobie ze mnie. Miotałem się między wściekłością na Lauren – oszukała mnie, odwołała spotkanie, bo miała u siebie mężczyznę – a wściekłością na własną bierność. Obawiałem się, że w końcu szala przechyli się na korzyść Merideth. Z drugiej strony – widziałem przecież tylko tyle, że w salonie Lauren stał wysoki przystojny mężczyzna z koktajlem w ręku, a było to o godzinie za piętnaście jedenasta tego właśnie wieczoru, gdy Lauren czuła się zbyt zmęczona, by zjeść ze mną kolację. Mogło to w ogóle nie mieć żadnego znaczenia. Podobnie jak czerwone ostrzegawcze światełko, które zabłysło na desce rozdzielczej wynajętego samochodu. Rano pager przerwał mi rozmowę z pracownikiem agencji wynajmu wozów na temat tego czerwonego światełka. Pracownik był niemal w wieku szkolnym, chudy jak tyczka, o młodzieńczej cerze. Agencja wymagała widocznie od niego, by nosił krawat. Ku jego rozpaczy, do krawata potrzebna jest koszula, a jego szyja nie nadawała się jeszcze do tego, by otaczał ją zapinany na guzik kołnierzyk. Chłopak wyglądał jak nieopierzony pisklak. Moja prośba o wymianę wozu zaniepokoiła go. – Szanowny panie – powiedziałem głosem najbardziej zgryźliwym, na jaki mogłem się zdobyć. – Proszę o inny samochód. Chcę mieć wóz sprawny i wyprodukowany nie przed pana maturą. I proszę mi wybaczyć: w czasie, gdy będzie pan załatwiał formalności, ja zatelefonuję. Moja władcza mowa wypadłaby wspaniale, gdybym po paru sekundach nie poprosił smarkacza o rozmienienie dolara. Z poczty głosowej dowiedziałem się, że właśnie przed chwilą dzwonił do mnie Sam Purdy. Jeszcze dwadzieścia centów i kobieta, która odebrała telefon w jego biurze, przekazała mi polecenie od Sama: mam wpaść do niego możliwie jak najszybciej. Podsunąłem pod nos młodziaka mój identyfikator z biura koronera. – Proszę słuchać uważnie: rozmawiałem właśnie – wskazałem palcem automat telefoniczny – z detektywem z departamentu policji, który wzywa mnie pilnie. Chodzi o morderstwo. Muszę
mieć samochód natychmiast. – Smarkacz z trudem przełknął ślinę. Można by pomyśleć, że ma za ciasny kołnierzyk. Odszedł i po chwili wrócił z kluczykami i dokumentami wozu – mam rozejrzeć się na placu, nowy czerwony wóz marki Sundanu jest do mojej dyspozycji. Tablica rejestracyjna ze stanu Utah. Odnalazłem samochód. Od razu zapalił. Żadnych niepotrzebnych światełek na desce rozdzielczej. Za niecałą godzinę miałem umówionego pacjenta. Jeśli się pospieszę, zdążę przedtem wpaść do Purdy’ego. Stwierdziłem również, że ani mi się śni zwracać Scottowi Truscottowi mój identyfikator koronera. Zostałem zaprowadzony do tej części budynku, gdzie znajdowały się laboratoria medycyny sądowej. Tam czekał na mnie Purdy. Stał pochylony nad mikroskopem i mamrotał jakieś pytania do stojącej obok kobiety. Gdy wszedłem, uniosła na mnie wzrok. – Przyszedł ten facet od ciebie – powiedziała. Wyprostował się i obrócił na stołku w moją stronę. – Chodź – rozkazał. – Musisz to zobaczyć. Próbowałem wyczytać coś z jego twarzy. Nie było to łatwe. Miał nieprzeniknione oblicze; takie samo wrażenie odniosłem przy pierwszym z nim zetknięciu, gdy przesłuchiwał mnie w związku ze śmiercią jednego z moich pacjentów. Popatrzyłem na kobietę, która stała obok, w nadziei, że może z jej twarzy uda mi się coś wywnioskować. Wyglądała na zaniepokojoną. – Usiądź tu – powiedział Purdy wstając. Usiadłem i obróciłem się na stołku w stronę mikroskopu. – Otrzymałem trochę materiału z wydziału balistyki i chciałbym, żebyś rzucił okiem. To jest mikroskop porównawczy. Zobaczysz obok siebie dwa różne obrazy. Trzeba je porównać pod kątem podobieństw i różnic. Rozejrzałem się za regulatorem ostrości. Kobieta położyła moją lewą dłoń na chromowanej gałce. – Tutaj – powiedziała. – To Katy Conover – odezwał się Purdy. – Szefowa laboratoriów kryminalnych. Masz przed oczami kulki. Uniosłem głowę. – Miło mi panią poznać. – Ponownie utkwiłem wzrok w mikroskopie. – Masz na myśli pociski? – Tak, pociski. Ten po lewej wydobyto z ciała Marilyn London. Jest trochę zdeformowany, natrafił na kość. Popatrz teraz w górę. Katy? Katy Conover trzymała fotografię przy piersi. Z powagą, donośnym głosem powiedziała: – To jest fotomikrograf, a tu mam mikrofotograficzny obraz porównawczy. Proszę skupić uwagę na lewej stronie. – Mówiła profesjonalnie i miała profesjonalny sposób bycia. – Proszę przyjrzeć się tym skazom. – Końcem ołówka wskazała minimalne ślady na fotografii. – Po
prawej stronie są także. Teraz proszę zidentyfikować je przez mikroskop. Czułem się jak uczeń instruowany przez nauczyciela w laboratorium szkolnym. Miałem pewne kłopoty z dopatrzeniem się tych śladów. Oczekiwano chyba ode mnie potwierdzenia, że oba pociski pochodzą z tej samej broni. – Z tej samej broni, prawda? – zapytałem. No tak, o to chodziło. – Czy ten pocisk po prawej wydobyto ze ściany domu Diane? Purdy już miał odpowiedzieć, ale Katy Conover go ubiegła. – Nie, tamten był zbyt zniekształcony uderzeniem w gwóźdź – metoda porównawcza nie miałaby większego znaczenia. – Więc skąd macie ten pocisk z prawej strony? – Pochodzi z broni, która była w twoim gabinecie – powiedział ze smutkiem Purdy. – Tej, którą dałeś mi na przechowanie. Poszliśmy na górę do jego gabinetu. To, co czułem ukrywałem za złością na bezzasadne obciążanie winą mojego pacjenta. – Jakim prawem strzeliłeś z tej broni? – zapytałem. – Była pod moim nadzorem. Żaden zakaz mnie nie obowiązywał. – Ale pistolet nie należał do mnie. – Dano ci go dobrowolnie, prawda? A ty dobrowolnie dałeś go mnie. – Jednak... – Alan... – wyciągnął ku mnie obie ręce. – Gnojek jest załatwiony. Mam rację? Po co wdawać się w bezsensowną dyskusję? Niech przedstawiciele prawa zastanawiają się, czy dostarczyłem im właściwy materiał. A my dajmy sobie spokój. Nie jestem głupi, i ty dobrze o tym wiesz. Wiem, który pacjent dał ci tę broń, nie musisz mi mówić. Dajmy sobie z tym spokój w imię naszej przyjaźni, bo Bóg jeden wie, jakim byś się okazał upartym palantem w całej tej gównianej sprawie. I Bóg wie, jakim ja mógłbym się okazać upartym palantem. – Skąd masz pewność, do kogo należy pistolet? – Domyślałem się, a potem sprawdziłem rejestrację. Na litość boską, Alan, broń była zarejestrowana na nazwisko jego ojca. I to nie jest jedyne źródło mojej wiedzy. – Co zamierzasz zrobić? – zapytałem z westchnieniem. – Pogadać z nim. I potrzebuję asystenta. – Mnie? Po co? – Dziś rano rozmawiałem z jego opiekunami. Zamknęliście chłopaka na oddziale dla psychicznie chorych. Zakładam, że jest trochę słaby. Byłem zły. Niekoniecznie na Purdy’ego, ale byłem zły. – Zakładasz również, że jest trochę winny. – No tak. – Będzie potrzebowała adwokata.
– Raczej tak. – Co zamierzasz teraz zrobić? Iść do szpitala i zamknąć go? Purdy westchnął ciężko i po paru sekundach, jakby dając nam obu czas na uspokojenie się, powiedział: – Przecież mnie znasz. Choć starałem się oddalić od siebie tę myśl, uderzyła mnie jak obuchem w głowę. – Czy zdajesz sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy, Sam? Będzie mu również potrzebny inny psycholog. – Alan – zaczął Purdy, wzburzony – ten chłopak potrzebuje cię teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie możesz go opuścić. Nie mam wyboru, Sam. Biorę udział w dochodzeniu, pomagam koronerowi. Z tego powodu ktoś chciał mnie zabić. A skoro chłopak jest w to zamieszany, nie mogę go leczyć. Byłoby to sprzeczne z etyką lekarską. „Podwójne powiązanie” jest absolutnie niedopuszczalne. Ta zasada chroni pacjentów przed terapeutą, który podlega konfliktowi interesów. – Zamilkłem, potrząsnąłem głową i spojrzałem na Sama Purdy’ego. – Ile razy temu chłopakowi życie daje w kość? Ile razy? Sam, on nie jest zabójcą. Jest ofiarą. Cholerną ofiarą. Znowu. Śniadanie podeszło mi do gardła. Czułem w ustach gorycz i kwaś. Dusiłem się niemal, gdy Purdy dzwonił do Tobiasów, by oficjalnie powiadomić, że ich podopieczny jest podejrzany o zamordowanie Marilyn London. Siedziałem naprzeciwko jego biurka, słyszałem słowa detektywa i widziałem jego pełną zatroskania twarz, gdy milczał ze słuchawką przy uchu. Telefon odebrała Erica. Zapewniła w końcu Purdy’ego, że postara się dla siostrzeńca o dobrego adwokata. Skorzystałem z okazji i zadzwoniłem do ordynatora oddziału psychiatrycznego dla nieletnich. Powiedziałem mu o kłopotliwej sytuacji, w jakiej znalazł się Randy. Wyjaśniłem również obowiązujące mnie zasady oraz to, że będzie musiał postarać się o innego terapeutę dla chłopca. Potem wykonałem telefon do dyżurnej pielęgniarki, że w porze lunchu będę u Randy’ego, niech pacjent na mnie czeka. Purdy zapytał, jakie mogą być konsekwencje, gdy ze szpitala przeniesie się Randy’ego do więzienia. Od strony psychologicznej, powiedziałem, byłoby to posunięcie co najmniej ryzykowne. On na to, że gdy zgromadzą więcej dowodów, a na pewno tak się stanie, będzie musiał podjąć ryzyko. Wzburzyła mnie jego postawa. – Dlaczego nie zrobisz tego od razu? Żeby mieć z głowy? Rozumiał, w jaki popadłem konflikt, i zanim podjął wątek, chwilę się wahał. – Problem tkwi w dostępie do broni. Chłopak miał do niej dostęp – dał ci ją. Ale czy istotnie włamał się do twojego gabinetu, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, wziął pistolet, zabił Marilyn London, wrócił i położył broń na miejscu? Mówiłeś mi, że jego wujostwo wiedzieli, gdzie jest broń. I że Diane Estavez też o tym wiedziała. Przed tym morderstwem włamano się do
ciebie dwukrotnie, może więc włamywacze natknęli się na pistolet. Kapujesz, jaki problem mam do rozwiązania? Zbyt wiele osób wiedziało, że broń jest gdzieś u ciebie. Drugim problemem jest motyw. Nie znamy motywu. – Zamilkł na dłuższą chwilę. – Na razie. – Twoim zdaniem on popełnił tę zbrodnię? Wzruszył ramionami. – Nie twierdzę, że nie popełnił. Wiesz, gdzie on mieszka? Przy Jedenastej, na południe od Baseline. Dwie przecznice od Chautauqua. Dwie przecznice od miejsca zbrodni. – Potrząsnął głową. – Najlepiej lubię w swojej pracy przestępców sukinsynów. Nędzarzy sukinsynów, sukinsynów z klasy średniej, eleganckich sukinsynów – nie jestem wybredny i mam satysfakcję, gdy takiego złapię. Nie cierpię, kiedy moi przestępcy są sarni ofiarami. Zatem jeśli z jakiegoś nieznanego mi na razie powodu ten smarkacz zastrzelił Marilyn. London, to kiszki się we mnie przewracają na myśl, że będę musiał zapudłować chłopaka, który jako jedyny z rodziny przeżył katastrofę. Nienawidzę takich sytuacji. Co nie znaczy, że tego nie zrobię. Szykowałem się już do wyjścia, gdy przypomniałem sobie o swoim odkryciu dotyczącym Larry’ego Templetona. – Pozornie to błahostka, Sam, ale może się przydać; otóż Larry Templeton leczył się na chorobę o nazwie anosomia. Jest to utrata powonienia, w jego wypadku spowodowana jakimś wirusem. Jeśli w jego domu ulatniał się gaz, on by go nie wyczuł. Nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, mógłby sam wywołać eksplozję. Co, moim zdaniem, wyklucza samobójstwo – zakończyłem. – Ale nie wyklucza zabójstwa. – Tak sobie myślę, że gdyby ktoś wiedział o jego przypadłości, wykorzystałby ją do pozbycia się Tampeltona. Zamierzam powiedzieć o tym Scottowi Truscottowi. – Mógłby to być równie dobrze nieszczęśliwy wypadek. – Słusznie. Ludzie giną w wypadkach, prawda, Sam? – Tak – odparł. – Przynajmniej większość. – Toteż całkiem możliwe, że to był wypadek. Nieszczęśliwy wypadek.
38 Choć dość mętnie wytłumaczyłem Diane, że muszę przerwać leczenie Randy’ego Navensa, moja relacja była jasna jak słońce w porównaniu z jej zawiłymi wypowiedziami. Zgodnie z zasadami żadne z nas nie wymieniło nazwiska pacjenta, gdyż przy rozmowie obecny był Raoul. Diane zapytała, czy według mnie ten pacjent – czyli Randy – mógłby tak postąpić – czyli zabić Marilyn London. – Oczywiście, że mógłby – odparłem. – Ale po co? Podczas żadnej sesji nigdy o niej nawet nie wspomniał. Jaki miałby motyw? – Miewał jednak okresy rozkojarzenia, Alan. I wtedy mógłby mieć z nią coś wspólnego. Jakieś rozmowy, nawet przypadkowe. Prawdopodobnie i tak wyleciałoby mu to z pamięci. – Może i masz rację, Diane. Tylko że jego fugi miały określony kierunek – letnie chaty w górach. A te chaty nijak się nie mają do Chautauqua. Z całą pewnością. – À propos, czy nie wspomniałeś, że Londonowie też mieli chatę w tej osadzie przy Coal Creek? Raoul uniósł na nas wzrok. Był tam przecież ze mną. – Tak. Niestety nie mogę założyć, że mój pacjent nie miał żadnego kontaktu z Marilyn London. Nawet jeśli nie pamiętał, że rodzice bywali z nim w chacie Tobiasów, to jego wypady w czasie okresowego rozkojarzenia tylko potwierdzają ten fakt. W dzieciństwie mógł znać Marilyn London. Na twarzy Raoula malowało się skupienie, jak gdyby jego szare komórki przetwarzały to, co usłyszał. Diane zignorowała mój racjonalny końcowy wniosek. – Zgoda, musiał tam bywać, bo w przeciwnym wypadku, gdy wychodził z fugi, nie miałby uczucia, że to miejsce jest mu znane. Spójrzmy na to tak: wiele danych przemawia za tym, że w trakcie stadium rozkojarzenia włamywał się, nic o tym nie wiedząc, do chaty swojego wuja. – Chwila milczenia. – Czy wiedział, że broń jest w twoim gabinecie? – zapytała. – Oczywiście, że wiedział. – Tym gorzej dla niego. – Niestety. Diane spojrzała na męża. Raoul przechylał się to w prawo, to w lewo, robiąc uniki przed ostrymi promieniami słońca, które padały z okna wychodzącego na południe. – Raoul, najwyższy czas, żebyśmy z kurczaków zamienili się w świnie. Siedzieliśmy we trójkę w pokoju Diane. Po opuszczeniu kwatery głównej policji pojechałem do poradni, przyjąłem paru pacjentów, którym nie poświęciłem zbyt wiele uwagi, i postanowiłem udać się do Diane Estavez po radę profesjonalną i moralne wsparcie. Raoul był w jej pokoju,
majstrował coś przy guziku alarmowym, który zainstalował na podłodze przy krześle żony. Opowiedziałem im o moim pacjencie – głównym podejrzanym, i o ostatnich rewelacjach Purdy’ego na temat pistoletu, który do niedawna przechowywałem w swojej szafie na dokumenty. Raoul przesunął się na kanapie o jedno miejsce, uciekając przed drapieżnym, bijącym z okna słońcem, i zaczął wyjaśniać metaforę Diane o zwierzętach domowych. – Co to, do diabła, ma oznaczać? – zapytałem wcześniej. Diane odwróciła się ku mnie. – Dotyczy to stopnia zaangażowania – powiedziała. – Jajka na bekonie. W bekon i jajka kurczak jest tylko zamieszany. Ale świni dotyczy to bezpośrednio, świnia jest zaangażowana. Od samego początku. Alan, byliśmy w tę sprawę tylko zamieszani. Ktoś chciał nas pozbawić życia. Chcieli nam coś ukraść. Zabili jedną z moich pacjentek. Teraz twój pacjent jest zagrożony. I co zrobiliśmy? Ty coś tam zdziałałeś w policji. Ja wpadłam w depresję, leżałam w szpitalu i zajadałam się czekoladą. Raoul poprawił bramę, gdy lis już pożarł wszystkie kury. Nic nie zrobiliśmy. W każdym razie niewiele. Najwyższy czas zaangażować się w sprawę. Koniec z kurczakami. Pora na świnie. Raoul wyemitował z siebie specyficzny iberyjski dźwięk. Przemówienie Diane dodało mi animuszu, a hiszpańskie chrząkanie świni szczerze mnie ubawiło. – I co dalej? – zapytałem. – Musimy zrobić wszystko, by ochronić tego chłopaka. Śmiało można powiedzieć, Alan, że w tej chwili jesteś dla niego ostatnią deską ratunku. My z Raoulem dołączymy do ciebie, będziemy stanowić drużynę. Takie orędownictwo na rzecz dziecka. Raoul spojrzał na żonę. – Jeśli o mnie chodzi, możesz ją nazwać drużyną odwetu. – A w jaki sposób mamy go ochraniać? Ja nie mogę go już leczyć. – Mnie o to pytasz, Alan? – Uśmiechnęła się. – Pamiętaj, że masz uraz mózgu. Raoul wzruszył ramionami. – Chyba mam jakiś pomysł – powiedziałem patrząc na moją drużynę. Wymyśliłem, żeby przekazać Randy’ego wraz z jego problemami w ręce najlepszego terapeuty. Diane z racji napadu na nią, a także dlatego, że wchodziła w skład „mojej drużyny”, nie mogła być brana pod uwagę. Ale ustaliliśmy, że znamy w mieście kilku dobrych specjalistów od zaburzeń pourazowych. Miałem zadzwonić do nich i dowiedzieć się, czy dysponują czasem i czy byliby skłonni zająć się chłopcem. Perspektywa zerwania kontaktu z Randym była dla mnie bardzo bolesna. Przekazując go w ręce innego terapeuty, czułem się jak dezerter. Diane miała rację. Byłem teraz jego ostatnią deską ratunku. A mimo to musiałem mu powiedzieć, że nie mogę dłużej się nim opiekować. Okazało się jednak, że mam w ręku pewne atuty.
Mój następny pomysł polegał na tym, że skorzystam z danych niedostępnych policji. Moje teczki. Teczki Diane. Teczki Paula Weinmana. Musiałem się w jakiś sposób dowiedzieć, o którą ze znajdujących się w teczkach informacji zabiegałby ktoś, kto był zdolny do popełnienia przestępstwa, by tylko rzucić okiem na ten dokument. Wiedząc, kto tak rozpaczliwie szukałby dostępu do informacji, można by sporządzić listę osób mających motyw wtargnięcia do naszych gabinetów, do domu Diane i Raoula, i być może do zabójstwa Larry’ego Templetona i (albo) Marilyn London. Jak również motyw zabicia Diane i zrzucenie mnie pługiem ze skały. Diane przejrzała już dokumenty Paula Weinmana i sporządziła listę osób zainteresowanych potencjalnie jej teczkami, toteż moglibyśmy teraz porównać ją z drugą listą osób, które miały sporą wiedzę na temat Randy’ego Navensa, jego pistoletu, i mogły wrobić go w morderstwo Marilyn London. I wreszcie pozostanie nam porównanie tej nowej listy z listą ludzi, którzy mieliby powód, by pozbawić życia żonę byłego mera. To nie byłoby takie trudne. Przedstawiłem Diane moją strategię. Raoul nie deklarował współpracy, Diane zaś oświadczyła, że przeczyta słowo po słowie dokumenty Claire, a także te teczki Paula Weinmana, które miała pod swoją opieką. Poprosiła, żebym jej przypomniał nazwiska osób, które mogą mieć związek ze sprawą. – Larry Templeton, Geoffrey Tobias i Amanda Bellhaven – powiedziałem. – Ich karty rejestracyjne znajdują się w szafce pod schodami. A jeśli znajdziesz stare teczki Paula, to przydadzą się nam również dane o Russelu Londonie. Wiadomość, że nie mogę dłużej się nim opiekować, Randy przyjął z rezygnacją. Ciotka zdążyła już go powiadomić telefonicznie, że policja prowadzi dochodzenie w sprawie jego udziału w morderstwie Marilyn London. Kiedy przyszedłem, był dostatecznie zmaltretowany tym, co usłyszał. Tyle się już nacierpiał, że do tego, co mu powiedziałem, odniósł się raczej obojętnie, tak jak mieszkańcy Seattle traktują obojętnie prognozę o opadach deszczu. – W porządku. – Wpatrywał się w czubki swoich butów. – Naprawdę? Po prostu „w porządku”? – zapytałem. – Mam to gdzieś. – Czyżby? – Chcą się pana pozbyć, to się pozbywają. Chcą się pozbyć mnie, to się pozbędą. – Jestem do tego zmuszony, Randy. Obowiązuje mnie etyka lekarska. Twoi wujostwo nie mają z tym nic wspólnego. – Czy wsadzą mnie do pierdla? – Niewykluczone, bardzo mi przykro. Z pistoletu, który mi przyniosłeś, zastrzelono tę
kobietę. Są na nim twoje odciski palców, – Pan im go dał? – Tak – odparłem. – Na przechowanie. – Zacząłem mu wyjaśniać, dlaczego podjąłem taką decyzję, ale zaraz uświadomiłem sobie bezsensowność własnych poczynań. Bez względu na to, czym się kierowałem dając Purdy’emu broń na przechowanie, był to, jak się okazało, akt zdrady wobec chłopaka. Randy westchnął ciężko i ledwie zauważalnie potrząsnął głową. Kolejny cios przyjął ze spokojem. – Ja jej chyba nie znałem. Tej pani, która zginęła. Ale to, co mi się przydarzało, te fugi – kto to może wiedzieć, prawda? – Właśnie to biorą pod uwagę. Fugi. – Przyjdzie do mnie adwokat. – Bardzo dobrze. – Jestem w tarapatach, doktorze. Bardzo poważnych. I jaki z pana teraz dobry człowiek? Chrzanię taką dobroć! Rodzice muszą chronić swoje dzieci, prawda? Jego słowa pełne były wściekłości, ale wypowiadał je bez emocji, tonem płaskim jak tafla jeziora o świcie. W naturalnym odruchu powinienem się bronić, ale zamiast tego mruknąłem coś zdawkowo. Chciałem, by wyrzucił z siebie całą swoją złość, wszystkie urazy. Długo czekałem, aż uda mi się wydobyć z niego wściekłość na rodzinę, że nie przeżyła katastrofy. Gdybym nie pozwolił mu wywalić tego z siebie, popełniłbym kolejną zdradę. Jego spokój nie współgrał ze słowami, które wypowiadał. Zapamiętałem to sobie. Wpatrywał się po prostu w czubki swoich butów. Teraz milczał. A ja czekałem na ponowny atak złości. Albo raczej na to, że złość zburzy nareszcie jego spokój. Nie doczekałem się. Powiedziałem, że postaram się dla niego o dobrego terapeutę, że w miarę możliwości będę z tym terapeutą współpracował. Obiecałem mu, że nie zniknę z jego życia. Psychoterapeuci, gdy skończą leczenie, zrywają na ogół kontakt ze swoimi pacjentami. Ja nie zamierzam zerwać kontaktu z Randym. – Jak mnie aresztują – powiedział łamiącym się głosem, wycierając łzy rękawem swetra – to czy zakują mnie w kajdanki? Zwalczyłem w sobie pokusę sarkazmu. Pomyślałem bowiem: po co aż kajdanki? Szok i upokorzenie wystarczą, by go totalnie pogrążyć. – Nie wiem, bardzo mi przykro. Było mi straszliwie przykro. Kiedy nadszedł czas pożegnania, ja również miałem łzy w oczach. Uścisnąłem go mocno. Jego wątłe ramiona jeszcze bardziej mnie rozczuliły.
O czwartej trzydzieści Purdy wpadł do mnie do poradni. Ponieważ nie zdołał zwrócić na siebie mojej uwagi włączaniem i wyłączaniem świateł wozu, zaczął dobijać się do drzwi. Wpuściłem go do środka. Ruszył za mną do gabinetu. Usiadłem za biurkiem z mocnym postanowieniem ignorowania go. Stojąc w drzwiach zapytał, czy mam ochotę jechać z nim do szpitala i być przy aresztowaniu Randy’ego. Siedziałem z naburmuszoną miną. Chciałem, żeby powiedział „proszę”. A ja wtedy odpowiedziałbym „nie”. Nie było powodu, żebym z własnej woli obserwował tę tragedię. Chyba że Randy będzie mnie potrzebował. Jeśli ktokolwiek byłby w stanie ulżyć mu w jego cierpieniu, zamortyzować cios, jaki go spotka, to właściwie tylko ja. Choć, jak na razie, nie miałem dzieci, mój konflikt wewnętrzny niewiele się różnił od duchowego rozdarcia rodzica, którego by zapytano, czy chce być obecny przy uśpieniu dziecka przed czekającą go operacją. Odparłem więc, że z nim pojadę. – W porządku. – Usiadł naprzeciwko mnie. – Jego sprawa kiepsko wygląda, Alan. Musiał mieć jakieś nowe informacje. – Powiedz, czego się dowiedziałeś? – zapytałem. – Najpierw ty mi coś powiedz. Ile on ma lat? Chwila namysłu. – Siedemnaście. Niedługo chyba skończy osiemnaście. Milczał jakiś czas. – Słuchaj, Alan, to nie jest dla mnie łatwe. Rozumiesz? Randy lubi wędrować. Mam wielu świadków, którzy regularnie widywali go na drodze wiodącej z Chautauqa w stronę Mesa Trail. Nikt sobie nie przypomina, że widział go tej nocy – nocy morderstwa; badamy jeszcze tę sprawę. W tej sytuacji nie byłbym zdziwiony, gdybyśmy znaleźli świadka, który natknął się na niego w tamtej okolicy, mniej więcej w porze dokonania zbrodni. W dodatku jego wuj powiedział nam, że wtedy właśnie Randy był w stanie fugi. Zatem chłopak nie ma alibi. Żadnego. Chyba że przypomni sobie, gdzie był tej nocy, i znajdzie kogoś, kto to potwierdzi. Dostaliśmy nakaz rewizji, przeszukaliśmy jego pokój, cały dom, który, jak ci chyba wspomniałem, znajduje się parę przecznic od głównej ulicy. Okazało się, że w drodze do Chautauqua mijał dom Londonów. W jego pokoju znaleźliśmy metalowe pudełko, ukryte między książkami na półce, a w nim – Boże, jakie to straszne – dużą kopertę z odłamkami samolotu. Także taśmę wideo – widocznie nagrywał z telewizji sprawozdania, a nawet sam moment wypadku. Było tam także trochę rodzinnych fotografii. W pudełku znaleźliśmy także puszkę z sokiem i prawo jazdy Marilyn London. – Zamilkł obserwując, jakie to na mnie wywarło wrażenie. Próbowałem się opanować, ale coś drgnęło w mojej twarzy. – Żywy trup z tego chłopaka – powiedziałem. – Tak – zgodził się Purdy. – Ale to jeszcze nie koniec. Czułem się tak, jakby z wszystkich komórek mojego ciała raptownie wyparowała woda. – Jego fundusz powierniczy. Fundusz powierniczy Randy’ego – ciągnął. – Russel London
sprawował nad nim zarząd. Nie powinno nas to zdziwić, prawda? Może nawet powinniśmy się byli domyślać. Przed paroma laty ojciec chłopca pracował w urzędzie planowania. Wiedziałeś o tym? – Zaprzeczyłem potrząsając głową. – W tym czasie Russ London byt merem. Prawdopodobnie zaprzyjaźnili się. – Przerwał, po czym mówił dalej: – Fundusz powierniczy chłopaka to przeszło cztery miliony wkładu kapitałowego. W tym sporo kasy z ubezpieczenia na życie, ogromne odszkodowanie od linii lotniczych, pieniądze z ubezpieczenia od wypadku. Odsetki z paru lat aż do dziś. Cztery do pięciu milionów. Kupa szmalu. Wstał i podszedł do oszklonych drzwi. Był teraz odwrócony do mnie tyłem. Usiłowałem sobie przypomnieć, kto z zarządu funduszu powierniczego podpisywał czeki za moje usługi. Byłem prawie pewien, że nie Russ London. To nazwisko rzuciłoby mi się w oczy. Przypuszczalnie jakiś anonimowy pracownik biura prawnego. Stukałem ołówkiem w blat biurka. Liczyłem uderzenia nie mogąc się doczekać, kiedy Purdy przejdzie do drugiej części swojej relacji. Tej, której wolałbym nie słyszeć. – Russ London zainwestował masą pieniędzy Randy’ego w „Pain Perdu”. Poprosiłem Lauren, przejrzała dokumenty. Doszło tam do ewidentnego pogwałcenia zasad powiernictwa. Doliczyłem do sześciu. Odłożyłem ołówek. – Chodzi o defraudacją? – zapytałem. – Taka już jest natura działalności przestępczej, że finanse tych ludzi kryje mrok. To jedna z przyczyn, dla której powołany został prokurator do spraw specjalnych. Teraz uważaj. Choć zasady powiernictwa zabraniają powiernikowi inwestowania kapitału w przedsiębiorstwa o dużym ryzyku, w rzeczywistości wygląda to tak, że „Pain Perdu” szybko zbija majątek, a cała inwestycja oceniana jest prawdopodobnie minimum na dwadzieścia pięć procent rocznie. Co zatem dalej? Czy potępia się byłego mera, obecnego komisarza okręgu, za to, że podjął pokrętną decyzję finansową, szkodliwą dla nieszczęsnego chłopaka, którego cała rodzina zginęła w katastrofie lotniczej? Ależ skąd. Jego polityczni kumple dadzą mu małego prztyczka w nos, dla dobra sprawy, a na ucho szepną: „Świetne pociągnięcie, Russ!” Na usta cisnęły mi się pytania. – Wobec tego powiedz mi, Sam, dlaczego Randy miałby zabijać żonę swojego powiernika? Nawet jeśli wiedział o tym wszystkim, to dlaczego zaatakował Marilyn London? Widzi przecież, że restauracja idzie dobrze, orientuje się, że duża część jego kapitału powierniczego została tam ulokowana, i jest na tyle sprytny, by zdawać sobie sprawę, że osiąga zyski z nieczystego interesu. Wszystko by było jasne, gdyby mu zależało na powiększeniu swojego kapitału, a ja ci oświadczam, że mu na tym nie zależało. – Miał środki i spore możliwości, Alan. Co zaś do motywu, to pamiętajmy, że chłopak jest chory psychicznie. W pierwszym odruchu chciałem sprzeciwić się temu określeniu. Ale z tonu Prudy’ego wyczułem, że zaliczenie Randy’ego w poczet chorych nie jest zarzutem. Jego słowa dawały nadzieję.
– Wygląda to tak, Sam, jakby szeryf przedkładał strategię obrony. – Wiesz, chłopie, jestem już zmęczony. Nasłuchałeś się wywodów starego i zmęczonego detektywa. Ten chłopak, biedny chłopak, przeżył katastrofę, stracił w niej rodziców i siostrę. Uraz, trauma, wspomnienia, wredni opiekunowie, stres, fugi – kto winien, że znalazł się w ślepym zaułku? Byłem wzruszony wielkodusznością Purdy’ego – zasygnalizował mi, jakimi argumentami się posłuży, by zachęcić Elliota Bellhavena, zastępcę prokuratora okręgowego, do spojrzenia innym okiem na mordercę Marilyn London. – Wujostwo Randy’ego biorą w tym szachrajstwie czynny udział – powiedziałem. – Cholera, przecież to w ich restaurację zainwestowano kapitał. Trudno mi uwierzyć, że nie zapoznali się z dokumentami powiernictwa. I tu popadli w konflikt. Ponieważ są prawnymi opiekunami Randy’ego, nie mogą podejmować w sprawie, o której mowa, żadnych decyzji. – Tak, wiemy o tym. Oczywiście, zgadzam się z tobą. Również Elliot podziela ten pogląd. Zasugerował już sądowi, że chłopakowi potrzebny będzie obrońca z urzędu. Jutro rano któryś z nich odwiedzi Randy’ego. – Przetarł oczy obiema dłońmi z taką siłą, że aż zazgrzytało. – Powiedziałem Elliotowi, że Casey Sparrow mogłaby wystąpić w sądzie jako opiekunka chłopca ad litem, moim zdaniem byłoby to słuszne pociągnięcie. Przyszło mi też na myśl, że adwokat z urzędu Randy’ego nie może mieć żadnych powiązań w okręgu. Musi to być ktoś, kto nie podlegał byłemu merowi i kto nic nie zawdzięcza prokuratorowi okręgowemu, mógłby za to znać się trochę na obronie w sprawach kryminalnych. Wiesz, o co chodzi? Wiedziałem. Odetchnąłem z ulgą, Sam Purdy miał dla Randy’ego dużo życzliwości. – Dzięki, Sam. – Drobiazg – odparł. – Za to mi płacą. Czułem się tak psychicznie odprężony, jakby rozluźniły się wszystkie ścięgna mojej szyi. Potarłem kark. – Nie masz pewności, że on ją zamordował, prawda, Sam? – Wierzę tylko dowodom. A mam ich dużo. Czasem myślę, że o wiele za dużo. Wiesz, co ci powiem? Gdy w grę wchodzą nieletni, to mam zawsze tyle dowodów, jakby obdarował mnie nimi szczodrze Święty Mikołaj. – Ziewnął przeciągle. Po raz pierwszy widziałem, że jest bardziej zmęczony niż głodny. Na krótkim odcinku do szpitala Purdy zapalił wszystkie światła wozu. Takiej choinki jeszcze w Boulder nie widziałem. Akurat wtedy, gdy marzyłem o tym, by jazda trwała jak najdłużej. – Na miejscu jest ambulans, który przewiezie go do więzienia – mówił Sam. – Pojedzie z nim policjant. Jeśli chcesz, też możesz się zabrać. Nie zareagowałem na tę ofertę. Pamiętając o lęku Randy’ego, zapytałem: – Ale chyba nie zakujecie go w kajdanki? Na pewno nie będzie stawiał żadnego oporu. Zamyślił się.
– Tak, kajdanki to nic przyjemnego. Skinąłem głową z ponurą miną, świadom porażki. Purdy włożył czapkę policyjną i zaparkował samochód w niedozwolonym miejscu, tuż przed wejściem do szpitala. Wjechaliśmy windą na pierwsze piętro i ruszyliśmy korytarzem w stronę oddziału psychiatrycznego dla nieletnich. Dwaj dyżurni policjanci czekali na nas. Purdy nacisnął guzik przed drzwiami. – Mam klucz – powiedziałem. Otworzyliśmy drzwi i Purdy zwrócił się do funkcjonariuszy. – Czekajcie na nas tutaj. – Po czym do mnie: – Jest mi tak samo przykro jak tobie, ale muszę to zrobić. – Wiem – odparłem. – Proszę cię, Sam, dla dobra Randy’ego, wyobraź sobie, że przyszło ci aresztować Simona. Na myśl o osadzeniu w więzieniu własnego syna Purdy jęknął. Weszliśmy na oddział. Wśród personelu panowało zamieszanie. Nie zauważyliśmy żadnego z pacjentów. Młodzi o tej porze, a było późne popołudnie, chyba już dawno wrócili z zajęć szkolnych. Pustka na korytarzu świadczyła o tym, że zabroniono im wychodzić z pokojów. W oszklonej dyżurce pielęgniarek było pięć aparatów telefonicznych. Z każdego ktoś dzwonił. W równoległym do naszego korytarzu dwoje strażników szpitalnych – mężczyzna i kobieta – sprawdzali gorączkowo drzwi do pokoi pacjentów. W przypływie nagłego przerażenia pobiegłem do pokoju Randy’ego. Niski, krępy szesnastolatek siedział na łóżku, nad którym wisiał plakat przedstawiający chudego mężczyznę o długich jasnych włosach, z tatuażem na brzuchu. Drugie łóżko było puste. – Gdzie jest Randy?! – krzyknąłem. Krępy chłopak miał rude włosy, z przodu obcięte na jeża, a z tyłu zebrane w cienką kitkę. Przegub lewej ręki zdobił mu wykonany własnoręcznie tatuaż. Bawełniana koszulka była cała w dziurach. – Nie ma go – powiedział. – Jak to nie ma? – Dał nogę. Zwiał. – Dzięki Bogu – mruknąłem pod nosem. I do chłopaka: – Dziękuję ci. Cwaniak. Myślę, że mu się uda. Odwróciłem się. Za mną stał Purdy. Wyszliśmy i dopiero po paru krokach zapytał: – Co z nim? – Nie wiem. Ten chłopak powiedział, że go nie ma. Zwiał. – A dlaczego mruknąłeś: „Dzięki Bogu”? – Sam, pomyślałem najpierw, że się zabił. Nie cieszę się z tego, że uciekł. Bałem się, że nie żyje.
Purdy niemal biegł w stronę dyżurki, ja dreptałem obok niego. W małym pomieszczeniu w dalszym ciągu przy każdym telefonie ktoś tkwił. Sam stanął na środku pokoju, pokazał odznakę policyjną, i powiedział: – Jeśli wy wszyscy usiłujecie się do mnie dodzwonić – a tak być powinno – to odłóżcie te cholerne słuchawki i powiedzcie mi, co się tutaj dzieje. – Jego głos rozległ się w pokoju z takim trzaskiem, jakby ktoś rzucił talerzem o podłogę. Telefonujący przerwali w pół słowa i spojrzeli na niego. Odezwał się mój pager. Dwie pielęgniarki odłożyły słuchawki. – To chyba ja – powiedziała jedna z nich. – Dzwoniłam do pana, doktorze. – A ja już miałam połączenie z pana biurem, panie sierżancie – oświadczyła Nancy, siostra oddziałowa. – Panie detektywie – poprawił ją Purdy. – No więc, gdzie jest chłopak? – Urwał się po szkole. – Urwał się? – Uciekł. Zwiał. Wracając z sali szkolnej, zbiegł po schodach przeciwpożarowych, nie mogliśmy go złapać. Podobno jeden z chłopaków widział go przez okno, według niego biegł przez park North Boulder. – Siostra oddziałowa była jedyną osobą, która zabrała głos. Starała się wybrnąć z trudnej sytuacji. Nie straciła pewności siebie, głos jej brzmiał ostro, ale wyczuwało się w nim łagodną nutę pokory. Prawdopodobnie był to skutek stałego przebywania wśród chorych psychicznie nieletnich. – Co miał na sobie? – zapytał Purdy. Tym razem odpowiedziała inna pielęgniarka. Włączyłem się dodając, że chłopak kulał po złamaniu palca u nogi. Purdy chwycił za słuchawkę, przekazał dyżurnemu rysopis Randy’ego i polecił, by wszczęto poszukiwania. – Nancy – zwróciłem się do siostry oddziałowej – czy chłopiec był w stadium rozkojarzenia? – Nic na to nie wskazywało – odparła uprzejmie, jakbym ją zapytał, czy zjadł deser. Niewątpliwie obecność Purdy’ego sprawiła, że wszyscy przybrali służbową postawę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś z personelu zwracał się do mnie „panie doktorze”. Przynajmniej nie dwukrotnie w ciągu minuty. Jak się dziś zachowywał? – pytałem dalej. – Był osowiały, płaczliwy, tak jak podczas ostatniej pana wizyty. Przed lekcjami miał telefon od ciotki, nie, od wuja, i to go trochę zdenerwowało. Z nikim o tym nie rozmawiał, odmówił spotkania ze mną w cztery oczy. I jeszcze bardziej posmutniał. – Wzruszyła ramionami. – Dlaczego nie zaostrzono rygorów wobec niego? – zapytał Purdy. Nancy poderwała się z miejsca. – Jego lekarz – tu wszyscy skierowali wzrok na mnie – nie zaostrzył mu rygorów. To przecież lekarze ustalają zakres restrykcji stosowanych wobec pacjentów.
Purdy spiorunował mnie spojrzeniem. – Widać z tego, Sam, że dokonałem błędnej oceny – powiedziałem. Purdy nie odrywał ode mnie wzroku. – Hm, no tak. Za tę błędną ocenę ty ponosisz odpowiedzialność. Czy ktoś z was podjął jakieś działania? – Zamilkł i popatrzył badawczo na zgromadzonych. – Jeśli tak, to gówno były warte.
39 Purdy, gdy już zlecił swoim ludziom zorganizowanie pościgu za Randym, zwymyślał mnie od ostatnich. Potrzebowałem rozpaczliwie jakiegoś wsparcia. Chciałem się zobaczyć z Lauren, ale w pracy nikt nie odbierał telefonu, a jej sekretarka automatyczna była nieczynna. Zatelefonowałem do Diane, również bezskutecznie. W końcu dodzwoniłem się do niej na komórkę – wracała z lotniska w Denver, dokąd podrzuciła męża. Raul leciał do Huntsville, do swojego satelitarnego przedsiębiorstwa. Diane zbliżała się właśnie do Broomfield, gdy zacząłem jej opowiadać o ucieczce Randy’ego ze szpitala i o tym, że jak tylko go odnajdą, Purdy zaraz chłopaka aresztuje. Nasza rozmowa, składająca się z pytań i odpowiedzi, jeszcze trwała, gdy Diane włączyła się do ruchu przy Dwudziestej Ósmej ulicy w Boulder. Poprosiłem ją, żeby zabrała mnie ze szpitala do poradni, bo muszę wziąć stamtąd wóz, na co ona zaproponowała mi skwapliwie wspólne zjedzenie obiadu; wspomnienie tych strasznych chwil, jakie przeżyła pod nieobecność Raoula – wówczas też był w Huntsville – spowodowało, że bała się samotności. Zatrzymała auto przed wejściem do izby przyjęć, a gdy wgramoliłem się do środka, zapytała od razu, czy mam jakieś specjalne życzenia co do lokalu. – Wszystko mi jedno – powiedziałem. – Bardzo dobrze. Spodziewałam się takiej odpowiedzi. Zdziwiłem się, gdy skręciła na zachód, w stronę gór, a po paru minutach, przekraczając dozwoloną prędkość, jechała już pod górę Boulder Canyon. Pięć kilometrów dalej zmieniła raptem kierunek i zwolniła, bo wjeżdżaliśmy właśnie na zdezelowany most, za którym znajdował się parking restauracji „Red Lionlnn”. – Podają tu wcześnie obiad – powiedziała, jak gdyby tłumacząc się z wyboru lokalu. O tej godzinie zatłoczona zwykle restauracja świeciła pustkami. Gospodarz zamierzał posadzić nas w głównej sali. Diane wolała jednak usiąść przy narożnym stoliku na werandzie, z widokiem na „cmentarz basenu”. Gospodarz spojrzał na mnie, licząc na zrozumienie. Nic z tego. Mimo to obstawał przy swoim. – Wcześniejsze obiady zwykle serwujemy na dole – powiedział uprzejmie. – Posadzę państwa przy pięknym oknie z widokiem na trawnik. Diane uśmiechnęła się słodko. – O, nie wątpię w pana życzliwość, Ale mam nadzieję, że jednak się pan zgodzi. Wie pan – westchnęła i uniosła brwi – przy tamtym stoliku zaręczyliśmy się. – Wzięła mnie za rękę i weszliśmy po schodach na mieszczącą się na pierwszym piętrze słoneczną werandę; liczący sobie sto lat budynek – kiedyś dworek myśliwski, stał trzydzieści metrów od skarpy Bouider Creek. Gospodarz z widoczną niechęcią szedł za nami.
– Co to za „cmentarz basenu”? – zapytałem. – Był to bardzo nietypowy plac zabaw z basenem od frontu, urządzony w stylu myśliwskim. Podczas renowacji tego budynku w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim, pewien architekt uznał, że przydałoby się tu coś pośredniego między kalifornijskim motelem, a wiejską posiadłością. Obecny właściciel kupił ją w latach sześćdziesiątych. Po jakimś czasie miał dość basenu i zakopał go, by powiększyć teren parkingowy. – Siedzieliśmy przy wybranym prze Diane stoliku, a ona opowiadała dalej: – To właśnie tam. – Wskazała mi miejsce. – Właściciel tej restauracji i Raoul grywają razem w pokera. Obaj są nietutejsi. I obaj lubią Neimana. Możesz mi wierzyć, że z trudem znoszę, gdy na nas przychodzi kolej urządzić partyjkę. Wyjrzałem na zewnątrz. Nie było nagrobka po zmarłym basenie. Postanowiłem przyjąć jej słowa do wiadomości i nie domagać się dowodów. Diane przejrzała jadłospis, przywołała kelnera i zamówiła butelkę wina. Wygładziła spódnicę, wyprostowała ramiona, by lepiej się prezentować, i spojrzała na mnie. – Rzuciłam okiem na te teczki – oznajmiła. Siedziała spokojnie, jak gdyby wtoczyła do stawu wielki kamień i teraz czekała cierpliwie, co z tego wyniknie. – Czy znalazłaś coś, co pomogłoby Randy’emu? Pominęła milczeniem moje pytanie. Powiedziała natomiast: – Paul Weinman znał pewne fakty. Może nawet sporo faktów. To świadczyłyby, że jest w całą sprawę zamieszany. Miał szczęście, że umarł. Tkwi w tym pewne alibi, którym mógłbyś się posłużyć. Operowała dwuznacznikami i nie raczyła zauważyć, że nie byłem w nastroju wysłuchiwać jej aluzji. Zdawałem sobie jednak sprawę, że zamierza przekazać mi jakieś poufne dane z teczek Paula i zrobi to w sposób sobie właściwy. A próba nacisku miałaby odwrotny skutek. Od strony czysto formalnej mogła podzielić się ze mną informacjami tylko pod pretekstem konsultacji klinicznych. Ale ona wolała po swojemu. – Skoro jednak Paul nie żyje, wyklucza go to z gry – ciągnęła. – Chyba że przed śmiercią przekazał komuś te fakty – odparłem. Nadszedł kelner. Ze zdumiewającą łatwością odkorkował butelkę i oddalił się grzecznie. Diane uśmiechnęła się i potrząsnęła głową z politowaniem. – Kto jeszcze miał dostęp do tych teczek? – zapytałem. – Ja. – Uśmiech nie znikał z jej ust. – Przez jakiś czas jego pełnomocnik. Poza tym przyjaciółka Paula, Cybil Malone, ma jeszcze parę teczek u siebie w piwnicy. Być może zajrzała do szaf. Ty – znowu ten uśmiech – i Raoul. I niektórzy włamywacze. Właśnie. – Żadne „właśnie” – powiedziałem. – Po pierwsze włamywacze nie mają tu nic do rzeczy. Wiele smrodliwych spraw wydarzyło się, zanim oni rozpoczęli akcję. Jeśli te teczki mają z tym jakiś związek, to informacje w nich zawarte musiałyby się również odnosić do popełnionych przedtem zbrodni – do morderstwa Claire w twoim gabinecie, możliwe, że i do eksplozji domu, do manipulacji finansowych w „Pain Perdu”. Włamywacze natomiast mieli chyba coś wspólnego
z usunięciem istniejących wcześniej dowodów. Nie wiem tylko, jakich. A po drugie, jest jeszcze parę osób, które miały dostęp do dokumentów Paula. Wtedy, kiedy umarł – pamiętasz? Podniosła się wrzawa, że paru jego kolegów przeglądało teczki, żeby móc się skontaktować z pacjentami, którzy byli umówieni z Paulem. Chodziło im także o to, aby o jego śmierci nie dowiedzieli się z mediów. – Dianie patrzyła na mnie z powątpiewaniem. – Przecież pamiętasz, prawda? – Szczerze mówiąc zapomniałem – przyznała. – Ale teraz sobie przypominam. – Ciekawe, co to za koledzy. Ci, który grzebali w teczkach. – Ciekawe – zgodziła się. – W poradni Paula pracowało chyba z sześciu terapeutów, jest w czym wybierać. – Znasz kogoś, kogo mogłabyś o to zapytać? Diane znała prawie wszystkich ludzi w mieście. – Może Clancy Coates? Ale ja o nic nie będę go pytać. – Diane, zasada „niewinny, póki nie orzeczono winy” ma dobre strony. Na razie Clancy jest oskarżony, nie skazany. – Ty uznajesz swoje normy, ja swoje. Na tym polu nic nie wskóram. – A co powiesz o nowym doktorze, Ericu Petrosjanie? No wiesz, tym facecie, który przez parę tygodni po śmierci Paula przychodził do mnie na konsultację naukową. On należał do dawnej grupy Paula. I był przy tym, jak Claire Draper została zamordowana, prawda? Mogłabyś go zapytać, czy wie, kto szperał w teczkach Paula. – Owszem, to mogę zrobić – zgodziła się Diane. – Zawdzięcza mi to i owo. Pojawił się kelner z nową butelką wina i czekał, by przyjąć zamówienie. Przypomniałem sobie obiad w „Pain Perdu” z Peterem i Adrienne, kiedy to byłem świadkiem sprzeczki Erica Petrosjana z Geoffem Tobiasem, i poczułem się nieswojo. Przestało mi zależeć na wyborze dania. Gdy kelner z ołówkiem w ręku zwrócił się do mnie, zamówiłem to samo, co Diane. Skinął głową i najwyraźniej zwalczał w sobie chęć strzelenia obcasami. Nie strzelił. Odszedł od stolika. – Zamówiłeś antylopę – szepnęła ze zdziwieniem Diane. – Naprawdę? Nieważne. Nie jestem głodny. Może nie powinnaś jednak pytać o te teczki Petrosjana. Lubisz antylopę? – Tak. Bardzo. Lubię też łosie i sarny. Wszelką powodującą straty dziczyznę. Im więcej ich zjem, tym mniej zrobią mi szkody w ogrodzie. Dlaczego nie mam pytać Petrosjana? – Czym to pachnie? Wątróbką? – Proszę cię, odpowiedz mi na pytanie. Powiedziałem jej o kłótni w „Pain Perdu”, do jakiej doszło między Erikiem a Geoffem Tobiasem. – Może Erie nie był zadowolony z obsługi? Potrafi być bardzo arogancki. Ludzie mówią, że jako młody psychiatra też bywa arogancki. Raptem coś mnie tknęło.
– Czy odnalazłaś teczkę Russa Londona? – zapytałem. – Nie. Ona musi być wśród starych teczek. Przypuszczam, ż w piwnicy Cybil. Zapoznałam się tylko z tymi dokumentami, które są w naszych gabinetach. I u mnie w domu. W tych pudłach, pamiętasz? – Tak. Czy po obiedzie moglibyśmy wpaść do Cybil i poszukać teczki Russa? Skinęła głową i wzruszyła ramionami. – Dziękuję. – Wypiłem łyk wina. Kelner przyniósł zamówione dania; Diane zjadła obie porcje antylopy. Cybil Malone mieszkała w śródmieściu. Zadzwoniliśmy do niej z samochodu. Coraz bardziej lubiłem telefony komórkowe. Dom Cybil, przedwojenny parterowy budynek, stał trochę powyżej uniwersytetu, niedaleko miejsca, gdzie mieszkała Lauren. Podłogę miał z bardzo ciemnego, błyszczącego dębowego drewna. Kontrastowała z panującą powszechnie bielą – białe ściany, meble, białe dywany, biała Cybil. Ubrana w biały powiewny strój otworzyła nam drzwi i zaproponowała kawę. Odmówiliśmy. Przyjęła ponownie nasze wyrazy współczucia z powodu śmierci Paula Weinmana, po czym zaprowadziła nas na dół, do piwnicy, gdzie stał olbrzymi piec gazowy. Rury, niczym ośmiornica, wypełzały ze szczytu pieca, obejmując całą powierzchnię sufitu. Cybil otworzyła drzwi, zapaliła światło i wpuściła nas do środka. Szafy z teczkami Paula stały pod ścianą zagraconej piwnicy i wyglądało na to, że nikt ich nie otwierał. Pokrywała je gruba warstwa kurzu. Diane otworzyła trzy szafy i rozsunęła stalowe okratowanie. Stałem za nią, gotów pomóc. Cybil wyczuła, że nie jest przewidziana jako uczestnik tej imprezy, powiedziała „przepraszam” i wróciła na górę. – Pomóż mi znaleźć tę teczkę – powiedziała Diane. – Przejrzę ją i zadecyduję, czy potrzebna mi będzie twoja konsultacja. Zacząłem od dołu najdalej stojącej szafy. Diane – od góry najbliższej. Mozoliłem się z oporną szufladą, która wreszcie uległa ze zgrzytem. Pierwsza rzecz, jaka rzuciła mi się w oczy, to to, że teczki Paula nie były poustawiane w jakiejś rozsądnej kolejności. Nie odnalazłem dokumentów Russela Londona. – Voilà – wykrzyknęła Diane po jakichś dziesięciu minutach i wyciągnęła z szafy cienką szarą teczkę. Podeszła do sofy z lat siedemdziesiątych, przykrytej idiotycznie pomarańczową winylową kapą, strzepnęła z niej kurz i usiadła. – Nic ciekawego – orzekła po pięciu minutach, podczas gdy ja szperałem wśród starych książek Malone. Miała tu kilka pierwszych wydań w stanie prawie idealnym, oraz wspaniałą kolekcję dzieł Stephena Kinga. – Russ London – powiedziała Diane – był bardzo nieszczęśliwy w małżeństwie. Narzekał, że żona zawsze go krytykuje, mieli problemy z porozumieniem się, problemy seksualne, drobne problemy życia codziennego, problemy z wydawaniem pieniędzy i temu podobne ple ple ple...
Chwileczkę, notatka z sesji z roku osiemdziesiątego siódmego: „Omówienie incydentu z pacjentem – rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy”. Chwileczkę – przewróciła stronę – jest tu odniesienie do Clancy’ego Coatesa. Przepisał widocznie naszemu merowi środki nasenne. – Potrząsnęła głową. – Paul nalegał na Russa, żeby brał udział w zebraniach rady miejskiej. Co jest dla każdego najlepszym lekiem na bezsenność. – Zamknęła teczkę. – To wszystko. Nic, co miałoby jakieś znaczenie. Wstała i włożyła teczkę z powrotem do szuflady. – Kiedy to się działo? – zapytałem. – Ostatnia sesja odbyła się cztery lata temu. – Jak długo trwało leczenie? – Prawie rok. Choć nie przychodził co tydzień – odparła Diane. – W sumie jakichś dwadzieścia sesji. – Ojej, zapomniałem, mój wóz stoi wciąż przed poradnią. – Chodźmy podziękować Cybil i podrzucę cię tam. – Czy dokładnie przejrzałaś te teczki w szafie pod schodami? – zapytałem Diane. Oderwała wzrok od mostu nad Boulder Creek i zerknęła na mnie podejrzliwie. – Zorientowałam się ogólnie, szukałam rzeczy istotnych, pomijając nieistotne. – Czy zauważyłaś w którejś brak stron? – Nie wiem. Może tak, może nie. – Chciałabyś ponownie do nich zajrzeć? – Jeśli się zgodzę, to postawisz mi coś słodkiego? Wiedziałem, że nie ma ochoty wracać do domu. – Umowa stoi. Zaparkowała swojego saaba w zwykłym miejscu przed garażem, i drzwiami do jej gabinetu weszliśmy do środka. Pierwsze kroki skierowałem do kuchni, by wyłączyć alarm. Diane w tym czasie otworzyła szafę pod schodami. Wyciągnąłem ciężkie pudła i uchyliłem pokrywę. Diane sięgnęła po jedną z teczek, usiadła opierając się o ścianę, wyrównała fałdy spódnicy i zaczęła czytać. Zająłem miejsce na podłodze naprzeciwko niej i ponownie przejrzałem wszystkie nazwiska na nalepkach teczek, sprawdzając, czy poprzednio któregoś nie przegapiłem. Nie przegapiłem. Odezwał się mój pager. Drgnęliśmy oboje. Siedzieliśmy w korytarzu naszej poradni, Diane zapoznawała się z dokumentami, do czego miała pełne prawo, a mimo to dręczyło nas uczucie, że popełniamy jakieś przestępstwo. Poszedłem do pokoju i zadzwoniłem do poczty głosowej. To był telefon od Purdy’ego. Nie znaleźli zbiega. Czy może ja miałem jakąś wiadomość? Wybrałem numer departamentu policji i poprosiłem o przekazanie detektywowi Purdy’emu, że odpowiedź na jego pytanie brzmi: nie. Znowu usiadłem na podłodze naprzeciwko zagłębionej w swojej lekturze Diane.
– Kiepsko z Randym – powiedziałem. – Mam nadzieję, że go odnajdą. W więzieniu będzie znacznie bezpieczniejszy. Dotknęła mego ramienia przyjaznym gestem, nie odrywając wzroku od dokumentów. – Co w nich jest? – zapytałem wskazując na kilka teczek stojących przy brzegu pudła. – Byłbyś tak uprzejmy mi nie przeszkadzać? – zapytała rzucając na nie okiem. – Nie wiem. Zajrzyj. Jeśli to raporty kliniczne, odłóż je na bok, przeczytam, jak skończę te. Na pierwszej widniała etykieta z ręcznym napisem: „Sprawozdania z Ministerstwa Opieki Społecznej”, na drugiej nalepka z napisem na maszynie: „Konsultacje i skierowania – włączyć do teczki”. Zacząłem od pierwszej i szybko zorientowałem się, że był to opis rozmów telefonicznych Paula Weinmana z Ministerstwem Opieki Społecznej dotyczących raportu w sprawie maltretowanego dziecka. Było tego sześć stron, każda nosiła inną datę. Na trzech znajdowały się nazwiska, na dalszych trzech tylko inicjały, żadnego nie zdołałem rozszyfrować. Rozmowy dotyczyły problemów ogólnoprawnych – co można, a czego nie można wymagać od raportu w kwestii naruszania praw dziecka. Teczka „Konsultacje i skierowania” zawierała dwa razy tyle stron. Były to chyba protokoły niewykorzystanych skierowań i konsultacji. Prawdopodobnie to ich dotyczyła notatka „włączyć do teczki”, póki Paul nie odeśle ich pod domowym adresem poszczególnych pacjentów. Gdy doszedłem do ostatniej strony „Konsultacji i skierowań”, zamurowało mnie. Data sprzed piętnastu miesięcy. Pismo Paula było niewyraźne, trudne do odcyfrowania. Zajęło mi to z minutę: Wiad. od M. London, szuka dla siebie terapeuty. Ponieważ leczyłem jej męża, odmówiłem. Wzburzyło ją to, poprosiła o jakieś nazwiska. Podałem trzy: Clancy, Diane, Erie. Przeczytałem to jeszcze raz i jeszcze raz. – Diane. – Co takiego? – odburknęła. – Czytaj. Podałem jej kartkę, Zirytowana wyrwała mi ją z rąk, nie przerywając lektury dokumentów, które miała przed sobą. Po minucie spojrzała na notatkę i utkwiła we mnie szeroko otwarte oczy. Gwizdnęła przeciągle. – Towarzystwo, w jakim się znalazłam, raczej mi nie odpowiada – orzekła. – Diane, według Marilyn London, jedno z was trojga z nią spało. Albo – kto to może wiedzieć – robiła mnie w konia. Naprawdę nie wiem, w co i komu wierzyć. – Możesz śmiało skreślić mnie z tej listy. Ja nie z tych. Gdybym zamierzała napastować seksualnie moich pacjentów, to mogę ci zagwarantować, że nie zaczęłabym od osoby o damskim
imieniu. – Rzucamy monetę? – zapytałem. – Dobra. Awers to Clancy Coates. – Uśmiechnęła się złośliwie. – I rewers to Clancy Coates. Moja droga dedukcji biegła w innym kierunku. – Diane, Diane, nie bądź taka szybka w oskarżaniu Clancy’ego. Zastanów się przez chwilę. Możliwe, że są jeszcze inne powiązania. Nie powiedziałaś mi na razie, co znalazłaś w teczkach Paula. Ale nawet nie wiedząc, co w nich jest, jedno mogę stwierdzić: Paul, Clancy i Erie, cała ta trójka była w twojej grupie, prawda? I nic mi nie powiedziałaś, że tuż przed śmiercią Claire Draper poddałaś jej przypadek pod ogólną dyskusję. – Tak, to prawda – przyznała tępym głosem, przewidując widocznie, do czego zmierzam. – Zatem wszyscy oni wiedzieli, z jaką determinacją mąż Claire jej szukał. Wiedzieli, że groził jej śmiercią, prawda? – Tak, ale relacjonując grupie jakiś przypadek, nie posługuję się nazwiskami. Nikt z nas nie przytacza nazwisk. Skąd więc mieliby wiedzieć... – Chyba że już przedtem dowiedzieli się o całej historii od samego Harlana Drapera albo od Russa Londona – zanim London został komisarzem okręgu, Claire była jego sekretarką – więc gdy wspomniałaś o facecie maltretującym żonę, doszli po nitce do kłębka. – Określiłam ją inicjałem „C”. – No właśnie, określiłaś ją inicjałem „C”. Usta Diane drżały. Drżały również ramiona. – Boże, Alan, być może przyczyniłam się do jej śmierci. Boże, o Boże! Nie mogę w to uwierzyć – to tak, jakbym wręczyła smarkaczowi załadowaną broń. – Siedziała utkwiwszy wzrok w ścianie naprzeciwko. Cała się trzęsła jak gdyby w pomieszczeniu panował straszliwy chłód. Skrzyżowała ramiona, kołysząc się rytmicznie w przód i w tył. Podszedłem i objąłem ją czule. Gdy przestała szlochać, powiedziałem: – Tyle jeszcze mamy luk w naszym rozumowaniu. Wciąż nie mogę zrozumieć, w jaki sposób ten ktoś – Paul, Clancy czy Erie – dowiedział się, co zrobił Russ London z kapitałem powierniczym Randy’ego. – Jest jeszcze coś – zaczęła – o czym ci nie powiedziałam. Paul znał pobieżnie tę sprawę. Od Larry’ego Templetona. Wszystko jest w dokumentach Lany’ego. On pierwszy zainwestował w restaurację. Jego udział został zmniejszony, gdy napłynęły nowe dolary. Wściekał się wówczas. Zwierzył się z tego Paulowi i stąd Paul trochę się orientował w sytuacji. I pewien terapeuta – może Clancy, może Erie, może jeszcze ktoś inny – usłyszał widocznie sporo szczegółów na ten temat od Marilyn London. A reszta? Reszta, jak sądzę, znana była temu terapeucie, który napastował Marilyn, bo prawdopodobnie wygadała mu się w łóżku. Tak więc jedyne, co nam pozostaje, to wykryć, który z tych wspaniałych psychologów przelatywał Marilyn. Wtedy będzie jasne, kto szantażował ludzi informacjami pochodzącymi z teczek Paula.
Diane wstała i obciągnęła spódnicę na biodrach. Wytarła ostrożnie wilgotne miejsca pod oczami, by tusz nie rozmazał się na policzkach. Znów wstrząsnęły nią dreszcze. Złożyła głowę na mojej piersi i ponownie się rozpłakała. Płacząc, uniosła na mnie wzrok. – Elliot Bellhaven jest seropozytywny, Alan. Znalazłam to w karcie jego siostry. Ten przyszły polityk jest zarażony wirusem HIV. Czekałem, aż przestanie płakać. – W takim razie może i on jest szantażowany – powiedziałem. – Bardzo możliwe. Ten fakt wystarczy aż nadto, by wykorzystać go przeciw komuś o ambicjach politycznych. Chciałem, żeby sama mi to powiedziała, ale niecierpliwość wzięła we mnie górę. – A co znalazłaś w karcie Geoffa Tobiasa? Zdobyła się na uśmiech przez łzy. – Nie znalazłam tam nic, co byłoby warte szantażu. Paul nie darzył go sympatią. Odniosłam wrażenie, że traktował go jako zachłannego mięczaka – zadufanego w sobie, narcystycznego bubka. Zachichotałem, rozbawił mnie ten wizerunek. Potrząsnąłem teczką ze skierowaniami, którą wciąż miałem w ręku. – Jeśli rzeczywiście ten skrawek papieru świadczy o tym, o czym myślimy, to Clancy lub Erie mogli być tymi, którzy usiłowali nas zabić. – Ale dlaczego? zapytała. – Jaki by to miało sens? Na jakiej podstawie mieliby podejrzewać, że wykryjemy cały ten szwindel? Skoro przestali już nas prześladować – myślę o włamaniach i zamachach – powinniśmy dać sobie z tym spokój. To wszystko nie ma sensu. A jednak – ciągnęła, marszcząc czoło – jeżeli oni, Erie lub Clancy, znali już zawartość tych teczek, to po jakiego diabła włamywali się do naszych gabinetów? Oczywiście, pomyślałem. – Otóż właśnie. Słusznie rozumujesz, Diane. To nie Clancy ani Erie dokonali tego włamania. W żadnym wypadku, kimkolwiek byli, nie zależało im na teczkach Paula. Szukali twoich teczek. Zawierają one bowiem coś, co ktoś chciałby ukryć przed światem. Nie Erie ani Clancy. Diane znów wpatrywała się w ścianę tępym wzrokiem. Obróciła się nagle ku mnie i powiedziała ostro: – Oni również włamali się do ciebie. Także w twoich teczkach musi być to coś. Co my, do diabła, wiemy, o czym nie wiemy, że wiemy? Po chwili namysłu postanowiliśmy zgodnie, że zadamy Clancy’emu i Ericowi to właśnie pytanie.
40 Przez piętnaście minut usiłowaliśmy, i to bezskutecznie, połączyć się z doktorem Erikiem Petrosjanem i doktorem Clarencem Coatesem. Diane znalazła w książce telefonicznej ich numery domowe. U Clancy’ego Coatesa nikt nie podnosił słuchawki. Eric Petrosjan miał mniej szczęścia, jego telefon był zajęty. – Chyba nie jest żonaty i z nikim nie mieszka – powiedziała Diane. – Więc musi być w domu. Jedźmy tam. Roześmiała się, kiedy zapytałem, czy chce, żebym prowadził samochód. Po minucie wyłączyłem muzykę. – Czy my jesteśmy bardziej uprawnieni niż Clancy, Erie bądź ktokolwiek inny do przeglądania teczek Paula? – zadałem jej pytanie przyciszonym głosem. – Oboje dzielimy się pewnymi poufnymi informacjami – moimi, twoimi i z dokumentów Paula – jakbyśmy byli do tego upoważnieni. Diane przełknęła głośno ślinę. – Jedno z nas – oświadczyła – ma pełne prawo do tych informacji. Ujmując rzecz od strony technicznej, udzielamy sobie wzajemnie konsultacji. Jednak w głębi serca przyznaję, że zachodzi tu pewna różnica. – Głos jej brzmiał głucho, nieprzyjemnie. – Też cię to męczy? – zapytałem. – Cholernie. – Każdego, kto postąpiłby tak, jak my, surowo byśmy osadzili. – Tak. Oczywiście. – Westchnęła. – Powiedzmy sobie otwarcie, że chcąc przedostać się na drugi brzeg, balansujemy na linie. – Może jest jakaś inna droga? – Być może. Ale jaka? – Nie wiem. – Ani ja. – Moglibyśmy zostawić to Purdy’emu, policji – powiedziałem. – Niech oni się tym zajmą. Milczała parę sekund. – Może wykryją, że coś jest nie tak z restauracją – zaczęła. – Może wykryją, że coś jest nie tak z osadą w górach, może nawet wykryją, kto naprawdę zamordował Marilyn London. Ale bez zajrzenia do teczek Paula nie wykryją, dlaczego tak się dzieje. Zabrakło mi słów. Chciałem zaprzeczyć, ale nie znajdowałem żadnych argumentów. Czułem się jak ktoś, kto poniósł klęskę. Do tej pory broniłem zaciekle zasad etyki, prawa do poufności, a
teraz sam sobie udzieliłem przywileju omijania tego prawa. Na jakiej podstawie? Wyciszyłem muzykę i opowiedziałem Diane o dziwnym zachowaniu Lauren po jej powrocie z Nowego Jorku. I o nagłej troskliwości Merideth. Zapytałem ją, co o tym sądzi. Zmianę tematu przyjęła z wyraźną ulgą. – Sądzę, że jesteś głupi. Miałeś rajskie życie, Alan. I za bardzo ci ono przypadło do gustu. Wbrew własnemu o sobie mniemaniu nie jesteś aż tak cennym nabytkiem, by któraś z tych kobiet czekała w nieskończoność na twoją decyzję. – Powinienem się na coś zdecydować? – Nie. Moim zdaniem powinieneś się zastanowić, czy w ogóle gotów jesteś się na coś zdecydować. Nie chcesz dokonać wyboru, bo żaden wybór nie spełni wszystkich twoich oczekiwań. Tak czy owak, Lauren wykazuje nieprawdopodobną wręcz cierpliwość. Na jej miejscu dawno miałabym cię dość. – Dziecko komplikuje sytuację. – O, na pewno – powiedziała z pewną dozą współczucia. – Ale to nie jest wystarczający powód do ponownego związania się z Meri. – Wiem – odparłem. – Tylko że nie za bardzo potrafię z niej zrezygnować. – Tak. Obserwuję to od półtora roku. – Poprawiła lusterko wsteczne i przez ułamek sekundy patrzyła mi prosto w twarz. – Alan, nie licz na moją bezstronność. Wrócisz do Merideth i w efekcie przeprowadzisz się do Bay Area, żeby dać jej pełnię szczęścia, a ja stracę jednego z moich najlepszych przyjaciół. Będę musiała znaleźć sobie innego wspólnika, który prawdopodobnie doprowadzi mnie do szału, będę musiała wysłuchiwać, jak Lauren miesza cię z błotem, bo od niej odszedłeś, mimo że ona wciąż cię kocha, i mszcząc się na mnie nie wiadomo za co, odejdzie z naszej drużyny baseballowej. Nie znajdę nikogo w jej zastępstwie, stracimy mistrzostwo ligi, ja wpadnę w depresję, zacznę pić i Raoul rozwiedzie się ze mną. Zostanę bez grosza przy duszy, będę musiała wynająć jakieś nędzne lokum na peryferiach Boulder, a Peter już – się o to postara, żebym została jego nową najlepszą przyjaciółką. – A na serio, masz jakieś zdanie w tej sprawie? – Kochanie, znasz mnie. Wiesz, że zawsze mam jakieś zdanie. Ale pamiętaj, to nie jest rada. Nie udzielam rad. – Diane, przez ubiegłe trzy lata drużyna baseballowa była ostatnią rzeczą, o jakiej myślałaś. – Mamy paru dobrze zapowiadających się chłopaków. Młodzi, silni. Świetni przy długich rzutach. – Zacząłem się śmiać. – Nie śmiej się – powiedziała. – To jest nasz rok. Nie schrzań mi go, Alan. O takich zawodników nie jest łatwo. Uśmiechnąłem się lekko w mroku samochodu. Jechaliśmy dalej w milczeniu. Zatrzymaliśmy się wreszcie przed skromnym domem Erica Petrosjana. Za ostatnim zakrętem Diane powiedziała: – To zły omen – i wskazała na tabliczkę: ulica Cykuty. – Nie mam coś ochoty na te odwiedziny – oświadczyłem. – Przyjeżdżamy do faceta o
dziesiątej wieczór, niezapowiedziani, i pytamy, czy postępował niezgodnie z etyką lekarską, czy dokonał włamania, czy usiłował kogoś zabić, a może zabił. Nie będzie uszczęśliwiony naszą wizytą. Diane w ogóle mnie nie słuchała. Przeprowadzała coś w rodzaju gimnastyki moralnej, utwierdzającej ją w przekonaniu, że nasza wątpliwa wyprawa ma sens. – Nie zapominaj o lawinie. Nie zapominaj o mojej głowie. Nie zapominaj o Randym – oświadczyła. – Idziemy. Randy. O Boże, Randy. Przesadnie ozdobiony dom doktora Petrosjana był niewielki, w stylu rustykalnym, z garażem na dwa samochody. Wewnątrz paliło się światło, ale od frontu panowała ciemność. Nie spodziewał się gości. Zapukałem. Diane wyczuła we mnie brak zapału, więc z tym większą energią nacisnęła dzwonek. Naszych uszu dobiegały jakieś dźwięki, dziwna melodia, której nie potrafiłem określić. Diane na pewno ją znała, ale ponieważ mało mnie to obchodziło, nie pytałem. Czekaliśmy. Powietrze było chłodne i – nietypowo dla Kolorado – przesycone wilgocią. Zdziwiłem się, kiedy dziś rano zobaczyłem mgłę za oknami. Diane ponownie nacisnęła guzik. – Może on wciąż rozmawia przez telefon – wyraziłem przypuszczenie. Nie raczyła odpowiedzieć. Jakaś osoba z psem na smyczy przeszła chodnikiem obok nas. Obejrzałem się za nią. Diane z uporem wpatrywała się w drzwi, jak gdyby ta jej determinacja miała skłonić Petrosjana do ich otwarcia. Duży brązowy pies warknął na mnie, po czym wysikał się na małym trawniku przed domem. Skinąłem dłonią właścicielowi zwierzaka. Przechodzień pociągnął za smycz i poszedł swoją drogą. Czekaliśmy. Zaproponowałem, że wrócę do wozu i zadzwonię do Petrosjana z komórki – przekonamy się, czy jest w domu. Nie odpowiedziała od razu. Z pobliskiego bulwaru docierał do mnie szum samochodów. W końcu wręczyła mi kluczyki, powiedziała „dobrze”, i podała numer jego telefonu. Upłynęło parę minut, zanim znalazłem się w aucie. Zapaliłem górne światło, nacisnąłem guzik telefonu i wybrałem numer. Miałem nadzieję, że nikt nie będzie odbierał, wtedy zabierzemy się stąd i pomyślimy, co dalej. Tymczasem numer stale był zajęty. Z krawężnika krzyknąłem do Diane, która wciąż stała pod drzwiami. Mogłem po prostu podejść do niej z telefonem w ręku, ale biorąc pod uwagę jej nastrój, wolałem, by dzieliła nas pewna bezpieczna odległość. Tupnęła nogą, a z jej ust wydobył się kłębek pary. Wyłączyłem telefon i podszedłem do niej. – On wie, że tu jesteśmy – powiedziała. – I wie, dlaczego. Toteż nie otwiera drzwi. – Mnie się to też zdarza, gdy rozmawiam przez telefon.
– Niech to licho. Unika nas. Czyli wie, że my coś wiemy. Czyli mamy rację. – Waliła teraz w drzwi pięścią. Stwierdziłem z rezygnacją, że sobie nie odpuści. Wróciłem do saaba i zadzwoniłem do informacji. Przedstawiłem się i powiedziałem telefonistce, że muszę w trybie pilnym porozmawiać z kolegą po fachu, doktorem Petrosjanem. Jego telefon od pół godziny jest. zajęty, więc czy byłaby uprzejma sprawdzić. Może jest uszkodzony, a jeśli nie, to czy mogłaby przerwać rozmowę i powiadomić go, że mam do niego pilną sprawę. Po minucie powiadomiła mnie, że słuchawka jest odłożona. – Przykro mi – powiedziała. – Mnie również – wymamrotałem pod nosem i wyłączyłem komórkę. Wróciłem pod drzwi i przekazałem Diane słowa telefonistki. – Szlag by to trafił – warknęła. – Jesteś uparta jak osioł. – Wiem, że on tam jest. Rozejrzałam się tu i ówdzie. Wchodzimy? Nie zwróciła uwagi na moje słowa protestu. – Co on nam może zrobić? Wezwie policją? Raczej nie. Szedłem za nią wąskim chodnikiem obok garażu i dalej, na podwórze. Pokoje od tyłu były jasno oświetlone. Diane obejrzała się na mnie z drwiącym uśmiechem „a nie mówiłam?” Może dlatego, że tak jawnie naruszyliśmy prawo własności, szum samochodów słyszałem wyjątkowo wyraźnie, jakby jechały tuż obok. Najpierw podeszliśmy do okien kuchni. Nie były zasłonięte. Ujrzeliśmy wyjęte z szafek drzwi, które Erie pomalował na jaskrawożółty kolor. Na półce ostatniej szafki stało mnóstwo butelek, puszek z oliwą i z octem, oraz pleciona tacka z przyprawami. Wszystko to wyglądało tak swojsko, po domowemu. – Niezły kucharz – szepnąłem do Diane, jak gdyby stanowiło to wystarczający powód przerwania naszej wyprawy. – I co z tego? Oglądałeś film Sweeney Toddl Miałem już zachichotać, gdy zobaczyłem krew. Diane dostrzegła ją sekundę po mnie. Przerażona, przykryła dłonią usta. Dół szafek i ściany obryzgane były krwią. Czerwona kałuża z jednej strony pomieszczenia spływała aż pod samą kuchenkę. Jej brzegi zaczynały już ciemnieć. Podłużne smugi rdzawej czerwieni prowadziły do drzwi, jakby ktoś usiłował oczyścić umazany krwią pędzel. Diane ze stoickim spokojem włożyła rękawiczki i spróbowała nacisnąć klamkę kuchennych drzwi. Nie były zamknięte – ze skrzypieniem otworzyły się na oścież. Serce mi łomotało, podchodząc do gardła. – Musimy sprawdzić, czy ten ktoś jeszcze żyje – powiedziała. Skinąłem w milczeniu głową, choć jedynym moim pragnieniem było pobiec do samochodu i wezwać policję. – Nie wchodź w krew. I niczego nie dotykaj – ostrzegła.
– Trzeba było zostawić kartkę w drzwiach. – Zgromiła mnie spojrzeniem. – Postępujemy niesłusznie. – A jeśli to jest Randy? – zapytała. Jęknąłem. Trafiła w dziesiątkę. Omijając kałuże krwi szedłem za nią aż do wyjścia z kuchni, potem wąskim korytarzem, tuż przy ścianie, ku drzwiom prowadzącym do garażu. Diane otworzyła je i zajrzała do ciemnego wnętrza. Była nieustraszona. Weszła do środka i dłonią w rękawiczce zapaliła światło. Na końcu garażu stał japoński pikap, bliżej – kosiarka i różne domowe rupiecie. Ścieżka z krwi prowadziła do drugich, zamkniętych drzwi. Ostrożnie podszedłem do samochodu, zajrzałem do kabiny i do przyczepy. Wszędzie pusto. Wstrzymałem oddech i dopiero po dłuższej chwili wypuściłem powietrze z płuc. – Ktoś go tu przywlókł – szepnęła Diane. – Potem wyciągnął na zewnątrz i załadował do samochodu. – Chodźmy stąd – powiedziałem błagalnym tonem. Powinniśmy przeszukać cały dom, nie uważasz? – Diane, czy ty naprawdę chcesz się tu na kogoś wpakować? – Zastanówmy się. A jeśli Randy gdzieś się tutaj ukrywa? – Według ciebie to jego robota? – zapytałem wskazując krew. – Nawet nie znam tego chłopaka, Alan. Wiem tylko, co przeżył i o co jest oskarżony. I jedno, i drugie budzi grozę. Pójdę pierwsza – dodała. – Ja wcześniej niż ty miałam uraz głowy. – Ale byłaś w gorszym stanie – zaprotestowałem, usiłując ją wyprzedzić. Ruszyła przodem, zanim zrobiłem krok. – Tylko niczego nie dotykaj – powtarzała co chwila. Mimo przedziwnej architektury widać było, że Erie Petrosjan zrealizował w swoim domu parę ładnych pomysłów. Łatwiej byłoby ocenić jego twórcze wysiłki, gdyby nie ten straszny bałagan – meble, obrazy, jakieś elementy dekoracyjne poniewierały się wszędzie. Sprawiało to wrażenie umyślnie spowodowanego chaosu. – Porzucony dom – szepnęła Diane. – Przeszukany – odparłem. – Ten dom został przeszukany. – Niech ci będzie. – Diane nie cierpiała, kiedy ktoś ją poprawiał. Dywan w salonie uginał się pod naszymi stopami. Zostawiliśmy na nim mnóstwo odcisków butów dla policjantów z grupy dochodzeniowej. Idąc korytarzem – chlup, chlup, chlup – szukaliśmy sypialni. Panował w nich podobny rozgardiasz. W sypialni pana domu odkryliśmy źródło pluskania: wodne łóżko Erika zostało pocięte, materac odsunięty na bok, jakby ktoś pod nim czegoś szukał. – Może już pojedziemy? – poprosiłem. – Najpierw trzeba sprawdzić, co jest w łazience – odparła. Weszła tam, zamknęła drzwi za sobą i po chwili szum spuszczanej wody zapowiedział jej
powrót. – Musiałam zrobić siusiu – oznajmiła. Nie uwierzyłem. – Diane, oni będą wiedzieli, że tu byliśmy. – Czyżby? Zrobią odciski mojego tyłka? Boże, pomóż mi! Puściłem ją przodem. Przeszliśmy przez cały dom, kierując się na podwórze, a potem bocznym chodnikiem do wejścia od frontu. Zatrzymałem się i wskazałem ślady krwi na podjeździe. – Jesteśmy załatwieni, Diane. Wdepnęliśmy w to. Już wtedy, na tyłach domu. Spojrzała na lepkie krople krwi na ziemi, które w mroku, na starych plamach po oleju były ledwo widoczne. Wzruszyła ramionami, jakby ten fakt nie wzbudził jej zainteresowania, i poszła w stronę samochodu. – Twoim zdaniem to nieważne? – zapytałem. – Musztarda po obiedzie. – Spokój Diane sprawił, że poczułem się nieswojo. – Nie możesz się pospieszyć, Alan? Wolałabym się stąd zmyć, zanim nadjedzie policja. – Niby dlaczego? Przecież siedziałaś na jego sedesie. Chodziliśmy po śladach krwi. Tak czy owak będą o nas wiedzieć. Zapięła pas i włączyła silnik. – Nie dramatyzuj. I przestań upierać się przy swoim. Będą wiedzieli, że ktoś tu był. Ktoś, nie my. Nie zamierzam im się tłumaczyć. – Ale dlaczego nie? Nic złego nie zrobiliśmy. – Ponieważ zainteresują się, dlaczego. A powód tkwi w teczkach Paula. Nie chcę rozmawiać z twoim przyjacielem detektywem na temat tych teczek. Bo on nic o nich nie wie. Minąwszy dwie przecznice Diane zwolniła. Zadzwoniła do centrali departamentu policji, której numer podano jej w informacji, i powiedziała, naśladując bezwiednie głos swego męża – że według niej ktoś w domu przy ulicy Cykuty został ciężko ranny. Podała adres Petrosjana i wyłączyła komórkę, zanim jej rozmówca zażądał więcej informacji. Gdy Diane osiągała stan super spokoju, potrafiła być arogancka. Wolałem wtedy nie wdawać się nią w rozmowę. Po tej krótkiej, tajemniczej informacji, przekazanej przedstawicielowi bezpieczeństwa publicznego, którego jej lakoniczność musiała porządnie rozdrażnić, wziąłem od Diane telefon i zadzwoniłem pod wewnętrzny numer Purdy’ego w departamencie policji. Nie było go. Zatelefonowałem więc na oddział psychiatryczny dla nieletnich. Nie mieli pojęcia, gdzie podziewa się Randy. Ogarnął mnie nagły lęk, że to może jego krwią zbryzgana została kuchnia Erica. Położyłem komórkę obok siebie. – A więc może naszym celem jest Petrosjan – powiedziała Diane tym swoim równym głosem. – Nie Clancy. Milczałem. Zastanawiałem się, czy nasz cel nie jest już nieboszczykiem. – Dlaczego Petrosjanowi zależało na śmierci Claire? Nie rozumiem. – Głos Diane był teraz o
oktawę wyższy. Na próżno usiłowała zapanować nad wzburzeniem. Dotknąłem jej ramienia. – Zaczynam przypuszczać, że ta cholerna restauracja ma z tym wiele wspólnego. Pamiętam kłótnię Geoffreya Tobiasa z Erikiem Petrosjanem – właśnie w „Pain Perdu”. Coś się musiało wydarzyć między nim, Tobiasem i Londonami. Marilyn powiedziała mi, że z tym terapeutą łączy ją zarówno seks, jak i biznes. Sądzę, że chodzi tu o restaurację. Claire miała zamiar ujawnić coś przed ławą przysięgłych. Erie nie mógł do tego dopuścić, wobec tego posłużył się Harlanem Draperem niczym załadowaną armatą, by już nie miała możliwości wywlec na światło dzienne tych wszystkich restauracyjnych machlojek. Tylko taki widzę w tym sens. Dla dobra „Pain Perdu” Erie musiał stosować szantaż lub przemoc. Albo przez dotarcie do teczek Paula, albo przez seks z Marilyn. A może jedno i drugie. Do tej pory udało mu się bronić własnej skóry. – Czy to Erie wysadził w powietrze dom Templetonów? – zapytała. – Bóg raczy wiedzieć. W mroku samochodu Diane obróciła ku mnie głowę. – Nie dotarliśmy do sedna. Za mało wiemy. Tu chodzi jeszcze o coś innego. Miała rację, Męczyło mnie przeczucie, że to „inne” może mieć związek z Randym Navensem, katastrofą na polu kukurydzianym i osadą w górach o nazwie Mirabelle. I z kałużami krwi przy ulicy Cykuty. Wyciągnąłem z kieszeni płaszcza kalendarzyk, przerzuciłem kilka stron i znalazłem numer telefonu Rity Templeton. Było już po jedenastej, ale po paru sygnałach podniosła słuchawkę. Wyraźnie wyrwałem ją ze snu. – Rito, mówi Alan Gregory. – Och, jak się cieszę, że dzwonisz. – Randy jest prawdopodobnie znowu w stadium rozkojarzenia. Pomyślałem sobie, że może widziałaś się z nim. – Wiem. Był u mnie szeryf. Dwukrotnie. Przeszukał z latarką wszystkie kąty. Oświetlili teren tymi kogutami na wozach. Potem wypytywali mnie o niego. Mój syn uważa, że to cholernie ekscytująca historia. – Wyczuwałem, że brakuje jej tchu. – Widziałaś się z nim? Chwila wahania. – Nie. Nie widziałam się. Ale czuję czyjąś obecność w pobliżu. Miewasz czasami takie wrażenie? Jak gdyby ktoś cię z zewnątrz obserwował. – Może to szeryf zaczaił się na Randy’ego? – Może. Nie wiem. Diane patrzyła na mnie zniecierpliwiona. Gdy zatrzymała saaba na czerwonym świetle, obróciłem się i objąłem ją. – Myślisz, Rito, że on tam jest? Dłuższa chwila wahania.
– Tak. Ale dlaczego szuka go policja? Co on takiego przeskrobał? Teraz ja się zawahałem. – Podejrzewają go, że zabił Marilyn London. – Randy? Chłopak ze złamanym palcem u nogi? – Czy mogę wpaść do ciebie, Rito? – Bardzo proszę – odpowiedziała szybko. – Przyjedź, Alan. Wziąłem swoje auto sprzed wejścia do poradni i namówiłem Diane, żeby jechała ze mną. Zawiozłem ją do mnie do domu. Gdy przebierałem się w sypialni, przekonywała mnie zacietrzewionym głosem, że powinienem ją ze sobą zabrać. W końcu to ja ją przekonałem, że powinna pozostać w mieście – a nuż pojawi się Randy. Mnie nie będzie prawie godzinę, więc jeśli on się pokaże, to ma go zatrzymać aż do mojego powrotu. Ustąpiła w końcu i dała mi swój telefon komórkowy, żeby w razie czego mogła się ze mną skontaktować. Pomysł był świetny. Propozycja, żeby poszła na wzgórze, do Petera i Adrienne, napotkała na jeszcze większy opór. Złoczyńcy wiedzieli, gdzie mieszkam, toteż nie chciałem, żeby Diane została sama. Jako pretekst podała, że nie cierpi Petera, i naprawdę chciałaby poczekać tutaj. Powiedziałem, że jej lekceważenie niebezpieczeństwa jest patologiczne. Odpłaciła mi tym samym – w środku nocy urządzam sobie wycieczkę do Coal Creek Canyon w poszukiwaniu domniemanego mordercy. Zignorowałem jej wypowiedź, a ona – moją. – Co do Petera – dodałem – to nie ma sprawy. W swoim pokoju potrafi spać aż do południa. Nawet byś się z nim nie spotkała. – Ale Diane była nieugięta. Tak jakbym namawiał rzekę Missisipi, by zmieniła koryto. Szkoda mi było czasu na tę jałową wymianę zdań, toteż zadzwoniłem po wsparcie ciężkiej artylerii. Po Adrienne. Minutę później byłem już w drodze do Mirabelle. Adrienne zdołała przemówić Diane do rozsądku. Wyszła po nią przed dom, przyznała jej rację: „Oczywiście, kochanie, Peter to okropny facet; wiem o tym doskonale”, a lewą ręką pomachała mi za plecami, żebym sobie poszedł. Spływaj, spływaj. Bardzo polubiłem telefon komórkowy. Wjeżdżając w góry czułem .narastający we mnie niepokój. Żeby jakoś nad nim zapanować, zadzwoniłem do poczty głosowej i wysłuchałem pozostawionych wiadomości. Potem zadzwoniłem do informacji, żeby dowiedzieć się o godzinę i aktualną temperaturę powietrza. „Jedenasta czterdzieści dwie i dwadzieścia sekund. Temperatura trzy stopnie Celsjusza”. Zastanawiałem się, czy nie zatelefonować do Purdy’ego i nie powiadomić go, dokąd jadę, ale pomyślałem, że każe mi wracać, więc dałem sobie spokój. Przyszło mi do głowy, by ponownie powiadomić policję i podać im parę szczegółów na temat krwawej łaźni w domu Petrosjana. Ale i z tego zrezygnowałem. Teraz jest tam już na pewno policja, detektywi, służby pomocnicze, no i prawdopodobnie media. Niepotrzebna im moja pomoc.
Zauważyłem smugi mgły w miejscach niżej położonych i pomyślałem, że szosa musi być tam oblodzona. Ruch był niewielki. Ludzie jechali z miasta na południe, w kierunku autostrady. Na szczycie pierwszego dużego wzniesienia zauważyłem przez gęstniejącą siatkę mgły słabe światła „Pain Perdu”. Pomyślałem ze smutkiem i złością jednocześnie, że Tobiasowie nie przejmują się siostrzeńcem, który wpadł w poważne tarapaty. Przed zakrętem do Coal Creek Canyon jakiś nieznany świergot wypełnił wnętrze mojego małego samochodu. Cholera, mruknąłem, i spojrzałem na deskę rozdzielczą, czy nie zapaliło się jakieś alarmowe światełko, wskaźnik, że auto odmawia posłuszeństwa. Nie było światełka, żadnego sygnału. Znowu świergot. Wreszcie rozpoznałem ten dźwięk. Po raz pierwszy w życiu ktoś do mnie zadzwonił na telefon komórkowy! Strasznie się zdenerwowałem. O mało nie zjechałem na pobocze, wpatrując się w małe guziczki aparatu i zastanawiając, który nacisnąć. Dzwoniła Adrienne. – Dlaczego, do cholery, tak długo nie odbierasz? Byłeś w drugim pokoju? Brałeś prysznic? Westchnąłem z głębi serca, – Halo, Adrienne. Do twojej wiadomości: w przeciwieństwie do wielu lekarzy i psychologów klinicznych nie miałem szansy na przeszkolenie. W dziedzinie telefonii komórkowej jestem nowicjuszem. Wybacz – nie mogłem znaleźć właściwego guzika. Co się stało? Chcesz sobie uciąć pogawędkę? Jak tam Diane? – Diane opowiedziała mi o waszym przestępstwie. Co ty sobie wyobrażasz? Określiłabym to jako ucieczkę z miejsca zbrodni. Popełniliście chyba wykroczenie o charakterze kryminalnym. Nie martw się, powołam komitet, który zbierze forsę dla twojego obrońcy. Nazwę go „Fundusz na rzecz dwojga z ulicy Cykuty”. A co do Diane, to śpi w pokoju gościnnym. Na drodze do Coal Creek Canyon zaczęły się niebezpieczne zakręty. W tej sytuacji wolałem mieć obie ręce na kierownicy. – Zmierzaj do celu, Ren – powiedziałem. Żachnęła się na te słowa. – Gliniarze są już na miejscu. Radio nagłośniło tę historię, Konsternacja z powodu braku ciała ofiary. Według niepotwierdzonych pogłosek ilość krwi źle wróży osobie, z której wyciekła. – Faktycznie. Są jakieś wieści o Randym? – Nie. I całe szczęście. Nie było nawet wzmianki o chłopcu. Co się dzieje z twoją komórką? Zupełnie jakbyś mówił z dziupli. – Jadę głębokim kanionem. Aż dziw, że coś słychać. O, cholera! – Upuściłem telefon, nacisnąłem hamulec, wpadłem w lekki poślizg i natychmiast zaczęło mną kręcić. Łania, którą usiłowałem ominąć, przyglądała się uważnie jak mój samochód obraca się do tyłu. Po chwili z gracją przeskoczyła na drugą stronę szosy i znikła w mglistym mroku. Auto wykonało ileś tam
obrotów i wreszcie zatrzymało się na szosie, tyle że tyłem do kierunku jazdy. Po kilku manewrach zawróciłem i podniosłem z podłogi aparat. – Jesteś tam, Ren? – zapytałem. – Jestem. Co się stało? – O mało nie przejechałem sarenki. Kochanie, muszę mieć obie ręce wolne. Co masz mi jeszcze do powiedzenia? – Przyjechała Merideth. Była przy Cykuty i zadzwoniła do mnie. Szukała cię. Wie o ucieczce ze szpitala twojego pacjenta; ma jeszcze do mnie zadzwonić, żeby się dowiedzieć, gdzie jesteś w tej chwili. – Skłam. – Mam skłamać? Moi? Podziękowałem jej i usiłowałam sobie przypomnieć, jak wyłącza się ten cholerny telefon.
41 Zwalniałem już i zacząłem skręcać w stronę osady Mirabelle, gdy zastępca szeryfa kazał mi się zatrzymać. Świecił mi prosto w oczy reflektorem, podczas gdy ustawiałem wóz na zabłoconym poboczu. Czułem niemal, jak drżą mi źrenice w promieniach białego światła. Choć przy obiedzie wypiłem tylko kieliszek wina, zląkłem się, że każe mi dmuchać w balonik. – Proszę o prawo jazdy – odezwał się ochrypłym głosem. Oślepiony jasnym światłem reflektora widziałem w ciemności tylko zarys postaci policjanta. Wyglądał jak zjawa, nie jak człowiek z krwi i kości. Prawdopodobnie chciał wywierać takie narażenie na kierowcach. Wyciągnąłem z portfela prawo jazdy i podałem mu je. – Co pana tu sprowadza, doktorze? – zapytał oświetlając latarką tylne siedzenie. Pewnie szukał Randy’ego. – Jestem przyjacielem pani Templeton. Zdenerwowała się tym, co się tu dzieje. Boi się być sama. – Może pan otworzyć bagażnik? – Oczywiście. – Byłem pewien, że dźwignię mam gdzieś w samochodzie, nie wiedziałem tylko, z której strony. Znalazłem ją wreszcie na podłodze za siedzeniem. – To jest bagnet do pomiaru paliwa – wyjaśnił policjant przesadnie uprzejmym tonem. Cofnąłem się o krok z kluczykami w dłoni, – Wynająłem ten wóz, nie znam go dobrze. Mój się rozbił. Otworzyłem wreszcie bagażnik i odetchnąłem z ulgą – nie było w nim nic podejrzanego. Policjant obrzucił mnie przyjaznym spojrzeniem. – Pański przyjaciel już chyba pana powiadomił, że szukamy młodego chłopaka, który może być groźny. Niewykluczone, że kręci się w tej okolicy. Może pan jechać, ale gdyby coś zwróciło pańską uwagę, proszę dać nam znać. Czułem się tak, jakby udało mi się nie zapłacić mandatu za nadmierną prędkość. Uśmiechnąłem się miło, skinąłem głową i wsiadłem do samochodu. Rita Templeton czekała na mnie przed drzwiami; miała na sobie czarne spodnie i obcisły żółty golf. Naszyjnik z rzeźbionych drewnianych elementów, nanizanych na rzemyk, zwisał jej między piersiami. Oczy kobiety lśniły nadzieją. Uśmiechnęła się i wyciągnęła ramiona, jakby chciała mnie objąć. Uścisnąłem jej dłoń. W innych okolicznościach nie byłbym tak wstrzemięźliwy – była kobietą atrakcyjną i godną pożądania – jednak na przeszkodzie stały wydarzenia dzisiejszego dnia oraz ślady szminki na jej zębach. Reszty dokonał głos Franka Sinatry dobiegający z głębi chaty. W kuchni czekała już na nas herbata. Na stole stał, przykryty serwetką, koszyk z ciastem z
rodzynkami. Rita patrzyła z przejęciem, jak pałaszuję. – Pyszne – powiedziałem. – Dzięki. Lubię piec. Działa to na mnie jak lekarstwo. – Czyż Lany tego nie doceniał? – odezwałem się po chwili milczenia. Upiła trochę herbaty. – Skąd wiesz? – spytała w końcu. – Od moich dzieci? On nie miał powonienia. To się nazywa anosomia, jest spowodowane prawdopodobnie jakimś wirusem. Dlatego nie wyczuł gazu. Brak powonienia, brak smaku... – Obserwowałem wyraz jej oczu. – Chyba o tym nie wiedziałeś. Ja też wielu rzeczy nie wiedziałam o Lanym. Dopiero teraz okazało się, że jestem współwłaścicielką restauracji Tobiasów. Lany kupił udziały za pieniądze, które pożyczył ze swojego wkładu ubezpieczenia na życie. Jak widać była to dobra inwestycja, bo lokal świetnie prosperuje. – Ostatnie zdanie wypowiedziała przyciszonym głosem. Obserwowałem, jak stara się odepchnąć od siebie nieprzyjemną rzeczywistość. Siedziałem w milczeniu. Miałem ochotę powiedzieć jej, że o jeszcze jedne rzeczy dotyczącej Larry’ego nie miała pojęcia. Mianowicie o tym, że był pacjentem pewnego psychiatry, doktora Paula Weinemana. Nie zrobiłem tego. Czekałem, aż moje milczenie odniesie skutek. Nie czekałem długo. – Nie zamierzam wprowadzać cię w błąd. Nasze małżeństwo nie było dobre. – Poprawiła sweter, przesunęła naszyjnik. – Nie było w nim prawdy, szczerości. On nie żyje – od kiedy? Od sześciu tygodni. Czy ty możesz sobie wyobrazić, że od sześciu miesięcy nie poszłam z nikim do łóżka? Może nawet dłużej... Temu, komu na tym nie zależy, jest łatwiej. Ale mnie zależy. Ostatnio kochałam się z mężem czternastego sierpnia ubiegłego roku. W moje urodziny. Mam trzydzieści siedem lat. Czuję się staro, choć nie powinnam. Mam przyjaciół w moim wieku – i oni są młodzi. – Kąciki jej oczu i ust opadły, jakby potwierdzając krytyczne słowa. – Siedzę tu i chce mi się płakać. Tylko że wszystkie łzy już wypłakałam. – Odwróciła głowę, uciekając wzrokiem. – Aha, zadałeś mi pytanie. Czy Lany doceniał moje gotowanie. Kiedy zdał sobie sprawę, że nie czuje zapachów... – Ubiegłej jesieni? – Zgadza się. On by mi o tym nie powiedział. Nienawidził zwrotu: nie mogę. – Dotknęła dłonią karku, zwichrzyła włosy. – Parę lat temu zaczął potrzebować okularów do czytania. Nie chciał ich sobie sprawić. Zapytałam, dlaczego teraz tak mało czyta. „Nie czuję potrzeby – odparł. – W pracy dosyć się naczytam”. Nigdy mi się nie przyznał, że jednak ma okulary. Znalazłam je w kieszeni płaszcza przed oddaniem go do pralni. Nie, nie powiedziałby mi, że stracił powonienie. Nigdy w życiu. Wstała i podeszła do zlewozmywaka, żeby coś tam zrobić. Tak naprawdę chciała pobyć chwilę sama ze sobą. Poczułem przypływ współczucia, ale nie mogłem zdobyć się na żadne, choćby zdawkowe słowa, jakich by ode mnie oczekiwała. Zmieniłem temat.
– Rito, muszę wyjść i rozejrzeć się w okolicy, może natknę się na jakiś ślad Randy’ego. Jeśli jest gdzieś tutaj, w górach, to może uda mi się go namówić, żeby wrócił. Pożyczysz mi jakąś latarkę? – Oczywiście – powiedziała nie odwracając się i wyszła z kuchni. Gdy wróciła, zauważyłem, że przesuwa językiem po górnych zębach. Spojrzała widocznie w lustro. Przyniosła małą metalową latarkę, a kiedy zaczęła mówić, na jej zębach nie było już śladu szminki. – Lany lubił narzędzia. Zawsze miał najlepsze. – Podała mi latarkę najwyższej jakości. Spojrzała na mnie i spostrzegłem, że jej piwne oczy są zaróżowione. – Przypuszczam, że Lany miał romans – powiedziała tonem, który nie wymagał odpowiedzi. Jeszcze w domu przebrałem się przed tą wyprawią – włożyłem odpowiednie buty, dżinsy i ciepłą czarną kurtkę. Wciągnąłem skórzane rękawice, a latarkę schowałem do kieszeni kurtki – w drugiej miałem komórkę Diane. – Powinienem niezadługo wrócić. – Rita zacisnęła usta i skinęła głową. – Są tu jakieś drzwi od tyłu? – zapytałem. Zanim zdążyła odpowiedzieć, rozległo się głośne stukanie do drzwi frontowych. To on, pomyślałem. Poszedłem za Ritą. Przed otwarciem ciężkich drzwi spojrzała na mnie pytająco. W progu stała kobieta. – Cześć, Alan – powiedziała i przywitała się z Ritą Templeton. Rita obejrzała się na mnie. – To jest Rita Templeton, a to Merideth Murrow... moja... żona. – Twoja żona? – zapytała Rita. – Jesteśmy w separacji – powiedziała Merideth. – Jesteście w separacji? – powtórzyła Rita. Po chwili Rita przypomniała sobie o dobrym wychowaniu i poprosiła Merideth do środka. Zaprowadziła nas do ciepłej kuchni. – Zostawię was samych... – To całkiem zbędne, Rito – powiedziałem, zanim Merideth zdążyła wyrazić zgodę. – Przypuszczam, że Merideth przyjechała tu służbowo. Jest reporterką. Merideth popatrzyła na mnie, a raczej zmierzyła mnie piorunującym spojrzeniem. Skinęła głową w stronę Rity. – Wygląda na to, że chłopak, który uciekł, dziś wieczorem napadł na kogoś w mieście. Policja przeszukuje miejsce przestępstwa. Nie poinformowali mnie o tym, ale zdaje się, że mają nawet świadka. Świadka? Przyszedł mi na myśl facet z pudlem. Bałem się, że Randy miał coś wspólnego z tym, co się działo w domu Erica Petrosjana, dlatego, o ironio, podejrzenia Merideth dotyczące wcześniejszych wydarzeń sprawiły mi ulgę. Jeśli taka była robocza hipoteza policji, oznaczało to,
że Randy nie był ofiarą zbrodni popełnionej na ulicy Cykuty. – Aha – mruknąłem. Merideth i Rita spojrzały po sobie. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – zapytałem. – Już ci mówiłam: mam swoje źródła. I skojarzyłam pewne fakty. – Rozmawiałaś z Purdym? – Nie mogę zdradzić swoich informatorów, chyba rozumiesz? – Wychodziłem właśnie, żeby się rozejrzeć po okolicy i poszukać Randy’ego. Dotrzymaj towarzystwa Ricie. Jak wrócę, to ci powiem tyle, ile mogę. Dobrze? Merideth uznała widocznie, że trafiła na złotą żyłę informacji, toteż chętnie się zgodziła. Rita zaprowadziła mnie na wyłożony boazerią ganek, którego drzwi wychodziły na duży taras z drewna sekwoi, skąd rozciągał się piękny widok na Continental Divide. Zszedłem po kilku stopniach i zagłębiłem się w mglistą czerń nocy. Omijając trzy domy, skierowałem kroki ku chacie Tobiasów. Wolałem nie świecić latarką, obawiając się, że czatujący na drodze zastępca szeryfa weźmie mnie za Randy’ego. Powoli, potykając się, przebyłem te sto jardów dzielących mnie od celu. Byłem chyba najgłośniejszym w tych lasach zwierzęciem. Gęsty rząd sosen i skały oddzielały chatę Tobiasa od jego najbliższego sąsiada. Musiałem zdecydować: albo wspinaczka po skałach, albo powrót na drogę przed chatami i wystawienie się na widok szeryfa. Wybrałem to pierwsze. Na szczycie przystanąłem, żeby się rozejrzeć. Mgła osiadła w głębi wąwozu otoczonego z obu stron skałami. W oddali rysowały się czarne cienie gór, nad którymi wisiało upstrzone gwiazdami niebo. Szedłem po resztkach ognisk i po odpadkach, jakie zostawili po sobie ci, którzy spędzali tu wieczory. Zauważyłem we mgle błysk światła. Trwało to nie dłużej niż dwie sekundy. Wpatrywałem się w ten punkt z zapartym tchem. Błysk pojawił się znowu – tym razem na przynajmniej pięć sekund. Byłem już pewny: Randy ukrywa się gdzieś tutaj, prawdopodobnie w wyrobisku dawnej kopalni.
42 Starałem się uspokoić i zapanować nad emocjami. Próbowałem sobie przypomnieć, którędy biegła polna droga, którą Raoul okrążał Mirabelle podczas mojej pierwszej wizyty u Rity Templeton. Prowadziła chyba na wschód od chaty Tobiasów. Zacząłem zmierzać w tym kierunku. Światło latarki spłoszyłoby Randy’ego. Odgłos moich kroków również, a wołanie zaalarmuje zastępcę szeryfa. Musiałem znaleźć jakiś sposób, by zbliżyć się do Randy’ego i go nie spłoszyć, bo w przeciwnym razie znowu ucieknie, a ja stracę ostatnią szansę wydobycia go z tej przepaści, w którą się coraz bardziej zagłębiał. Odnalazłem drogę. Był to właściwie trakt szerokości dwóch metrów, pełen dziur i wykrotów. Przed laty ktoś przysypał je żwirem i odłamkami skalnymi, o które co krok się potykałem. Na osłoniętych przed słońcem miejscach leżały płaty skruszałego śniegu. Starałem się iść skrajem drogi, omijając błoto. Posuwałem się wolno, ostrożnie, zmierzając w dół, ku wąwozowi. Wzgórza i kępy sosen przesłaniały mi miejsce, w którym dostrzegłem światło. Miałem nadzieję, że Randy nie poszedł gdzieś dalej; jeśli tak, to nigdy go nie odnajdę. Byłem równie dobry we wspinaczce i tropieniu śladów, jak Purdy w przestrzeganiu diety. Wlokłem się tą niby drogą, która po jakichś dziesięciu minutach skręciła w lewo. Zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać. Cisza. Potem ledwie słyszalny szelest i znowu cisza. I znowu szelest. Co to może być? Wiatr? Prawdopodobnie. Nie. Im głębiej wchodziłem w niewielką dolinę, tym powietrze stawało się gęściejsze, jakby przesycone dymem. Przestałem cokolwiek widzieć. Co jakiś czas stawałem i coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że naprawdę coś słyszę. Nie mogłem jednak rozróżnić, skąd dociera do mnie ten dźwięk. Z góry? Z dołu? Zatrzymałem się. Cisza. Z wyjątkiem echa moich kroków. Bałem się że ktoś może je usłyszeć. Czy zaryzykować i zawołać Randy’ego? Jaka nas dzieli odległość? Podjąłem wędrówkę, pełen nadziei i lęku. Starałem się iść jak najciszej. Znowu dostrzegłem błysk. Przestałem przejmować się ewentualnym hałasem. Szedłem coraz szybciej. Kolejny błysk. Po paru sekundach znikł. Trudno było osądzić odległość, ale moim zdaniem wynosiła około pięćdziesięciu metrów. Szelest powtarzał się – raz trwał dłużej, raz krócej, potem następowała przerwa – bębniąca w uszach cisza mglistej zimowej nocy. Raptem jakiś odgłos nade mną. Echo? Szsz, szsz.
Po drugiej stronie wąwozu błysk światła. Parę sekund, Ciemność. Ponownie dźwięk nade mną. Z prawej strony. Gdzieś blisko. Zamarłem. Poczułem się nieswojo. – Alan, to ja. – Czyjaś ręka chwyciła mnie za przegub. Nie rozpoznałem: czy to był głos kobiecy, czy męski? Cichy kobiecy szept: – Znalazłeś go? Już miałem powiedzieć: „Niech cię szlag trafi, Merideth”, ale wtedy właśnie padł na nas promień ostrego światła. Przebijając mgłę, osaczył mnie, jak reflektory auta osaczają odrętwiałą ze strachu sarenkę. Przykucnąłem broniąc się przed tą agresją, prawa noga straciła grunt i sturlałem się po miękkiej glebie z pobocza drogi. Jakieś pół metra, nie więcej. Merideth zjechała razem ze mną. Narobiliśmy takiego hałasu, że dałoby się go tylko porównać z graną fortissimo symfonią. Snop światła po drugiej stronie kanionu przecinał noc jak szablą. Mgła stała się nagle moim sprzymierzeńcem, pancerzem. Pochyliłem się nad Merideth i nad dzieckiem – przerażony, starając się nad sobą zapanować, uspokoić oszalały puls, którego bicie słychać było chyba w całej dolinie. Gdybym zawołał teraz Randy’ego, to czy uwierzyłby, że jestem sam? Muszę zaryzykować, bo inaczej ucieknie i już go nie odzyskam. Albo wyjmie broń. Otworzyłem usta i wtedy właśnie rozległ się strzał. Zdawałem sobie sprawę, że z takiej odległości kula łatwo może mnie dosięgnąć. Trwałem nieruchomo, modląc się w duchu, żeby dziecku nic się nie stało. Kiedy otrząsnąłem się z szoku usłyszałem, że ktoś biegnie na wzgórze i z powrotem, w stronę osady. Po chwili dotarły do moich uszu wypowiadane głośno polecenia. Domyśliłem się, że to zastępca szeryfa. Wycie syren przeszyło powietrze. Usłyszałem krzyk Rity Templeton: – Tam gdzieś jest Alan! Pomóżcie mu! – Randy! Przestań uciekać! To ja, Alan Gregory! –wrzasnąłem. Nie posłuchał mnie. Chwyciłem Merideth za ramiona i zbliżyłem twarz do jej twarzy. – Nie ruszaj się stąd! On cię nie zna! Nie ruszaj się stąd, do cholery! – Usiłowała protestować, więc dodałem: – Dla dobra dziecka, Merideth, proszę cię! – Znowu zaczęła coś mówić, ale wbiegłem w mgłę i po własnych, niknących już śladach wróciłem na drogę. Nie słyszałem już tego szelestu, zgubiłem ślad. Po pewnym czasie reflektory wozu szeryfa zaczęły bezskutecznie przedzierać się przez mleczne opary. Szeryf krzyczał przez głośnik: – Panie Gregory! Pani Murrow! Mówi szeryf. Panie Gregory! – Nie wiedział widocznie o istnieniu starej drogi kopalnianej. Stał oparty o skałę i oświetlał fragment wąwozu, skąd padł strzał. Po paru minutach, ledwie dysząc, wdrapałem się na wzgórze. – Jestem tu, na dole! – zawołała Merideth, a w jej głosie wyczułem przerażenie.
Obserwowałem, jak reflektor penetruje miejsce, w którym ją zostawiłem. – Nie ruszajcie się stamtąd! Nigdzie nie odchodźcie! – krzyczał szeryf. Nie odnalazłem Randy’ego. Samochód policyjny wciąż stał po drugiej stronie wzgórza i przeczesywał reflektorem teren w poszukiwaniu Merideth. Głos szeryfa nieustannie mnie wzywał, a przenikliwy gwizd syren drążył noc. – Alan! Alan! – wrzeszczała Rita Templeton. Byłem spokojny i zdeterminowany. Chciałem odnaleźć Randy’ego. I chciałem uczynić to pierwszy. Podziwiałem sam siebie, że z takim spokojem zbliżam się od tyłu do chaty Tobiasa, absolutnie pewny, że zastanę tam chłopca. Nie wiedziałem, czy zdołam go namówić, by oddał się w ręce policji, ani czy powstrzymam go przed użyciem broni, którą ostatnio tak bardzo polubił. Geoff Tobias nie pofatygował się, by założyć nowy zamek w drzwiach garażu. Możliwe, że miał dobre chęci, ale wobec innych spraw nie w głowie mu była opieka nad tak skromnym mieniem. Zamek leżał w błocie, przed drzwiami uchylonymi na tyle, że mogłem bez wysiłku wśliznąć się do środka. Broń? Chwileczkę, przecież policja ma ten pistolet; dałem go Purdy’emu. Skąd Randy zdobył drugi? I wtedy przypomniałem sobie. Randy mówił mi kiedyś, że jego ojciec miał dwa identyczne pistolety – oboje z żoną ćwiczyli strzelanie do celu. Ale klucz do szafki, gdzie trzymali broń, znajdował się w torbie, którą wraz z bronią wręczyłem Purdy’emu. W każdym razie Geoff Tobias obiecał mi potem, że założy kłódkę na szafkę i zamknie ją na amen. Sądząc jednak po drzwiach do garażu, należałoby wątpić w tamte zapewnienia. Czy Randy wrócił do siebie po ten drugi pistolet? Mało prawdopodobne – tylu policjantów kręciło się w pobliżu. Na pewno jego dom był pod ścisłą obserwacją. Nagle coś sobie uświadomiłem, aż chłód przebiegł mi po plecach. Byłem już prawie zdecydowany wejść ostrożnie do środka, zawołać Randy’ego i wyrwać go z kolejnego stanu rozkojarzenia. Przypuszczałem do tej pory, że zastanę go zwiniętego w kłębek w chacie, która była jego schronieniem w czasie poprzednich fug, w pozycji, jaką muszą przyjąć pasażerowie samolotu w przypadku niebezpieczeństwa. Nagle zacząłem mieć wątpliwości, czy moje przypuszczenia okażą się prawdziwe. Podwoiłem ostrożność, starałem się poruszać jak najciszej. Wyminąłem przechowywane tu meble ogrodowe i przeszedłem przez garaż. Gdy stanąłem u stóp schodów, prowadzących do wnętrza domu, usłyszałem czyjeś kroki. Ich skrzypiący odgłos zlewał się z dźwiękami docierającymi z zewnątrz, okrzykami ludzi, gdakaniem radia, rykiem silników i piskiem hamulców. Kroki przybliżyły się, jakby ktoś wszedł do pokoju na górze. Ukryłem się pospiesznie w zasnutej pajęczyną wnęce z narzędziami ogrodniczymi. Ktoś tam na górze energicznie otworzył drzwi. Moje zmysły zarejestrowały tyko dźwięki, żadne światło nie towarzyszyło tym odgłosom. Ktoś schodził po schodach. Jakiś czarny cień minął podest na dole.
Wychodzi? Miałem wrażenie, że za głośno oddycham. Bałem się broni. Pomyślałem, że może wyjdę z ukrycia, ujawnię się. Ale jeśli Randy jest w stanie fugi lub rozkojarzenia, nie ma gwarancji, że mnie pozna. A nawet jeśli tak, w przypływie paniki może strzelić. Wybuch rakiety. Chaos dźwięków. Trzaski, huki wystrzałów, odgłosy tłukącego się szkła. Kroki, chrząkanie, znowu trzaski. Metal. Drewno. I nagle cisza. Kroki za mną. Znowu przesunął się obok mnie ten cień. Czułem, że coś łazi mi po twarzy. Chciało mi się krzyczeć. Gdy drzwi na górze otworzyły się i zamknęły, strząsnąłem dłonią zza ucha wyimaginowanego owada, strzepnąłem pajęczynę, która mnie omotała i wyszedłem z wnęki. Zaryzykowałem błysk latarką. Tak jak przypuszczałem, meble ogrodowe, przechowywane kiedyś po jednej stronie garażu, poniewierały się wszędzie, góra ich tarasowała drzwi, sięgały niemal sufitu. Nie można już było ukradkiem wejść do garażu Nie można już było ukradkiem się z niego wydostać. Usiadłem na brzegu ławy piknikowej, która jakimś cudem stała prosto, i z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjąłem telefon komórkowy Diane. Wpatrywałem się w klawiaturę nie wiedząc, do kogo zadzwonić. Ani co powiedzieć. Sytuacja przedstawiała się następująco: byłem uwięziony w chacie w górach razem z kimś podejrzanym o morderstwo. Otaczali nas policjanci. Jeśli będący w stanie rozkojarzenia Randy usłyszy, że rozmawiam przez telefon, może zbiec na dół i zastrzelić mnie. Albo zaprosić na colę. Nic nie wiadomo. Dałem spokój rozważaniom. Wsunąłem telefon do kieszeni i postanowiłem iść na górę, by stawić czoło narastającym we mnie wątpliwościom. Wykorzystałem moment, kiedy hałasy z zewnątrz przybrały na sile i prawie nie było słychać skrzypienia schodów pod moimi stopami. W połowie drogi zatrzymałem się i nasłuchiwałem. W domu panowała cisza. Nagle zadzwonił telefon. Głośno, wyraźnie, po staroświecku. Dzwonił i dzwonił. Wydawało się, że cisza między jednym a drugim sygnałem trwa nieskończenie długo. Naliczyłem ich piętnaście i dałem sobie spokój. Kroki na górze świadczyły o tym, że ktoś wreszcie wszedł do pokoju. Ten ktoś podniósł słuchawkę i po paru sekundach odłożył ją bez słowa na widełki. Po chwili telefon znowu się rozdzwonił. I prawie jednocześnie u dołu drzwi ujrzałem pasmo jaskrawego światła. Tym razem natychmiast podniesiono słuchawkę. Usłyszałem zdenerwowany głos: – On mówi, żeby wyłączyć te cholerne reflektory, bo inaczej mnie zabije. Proszę. – Słuchawkę odłożono. To nie był głos Randy’ego. Więc czyj? Geoffa Tobiasa? Czy ten „on” to Randy? Czy trzyma tu swojego wuja jako zakładnika? O co w tym wszystkim chodzi? Cholera, sądziłem, że jest w tym jakiś sens. Choć restauracja zarobiła na funduszu powierniczym Randy’ego kupę forsy, Geoff podle się odnosił do swego siostrzeńca. Być może,
myślałem, Tobias stał się zakładnikiem z wyboru. Może Randy potrzebował wsparcia po tym, co zrobił z Petrosjanem. Ale dlaczego Randy miałby chcieć śmierci Erica? Jednak, mając zakłóconą świadomość, popełnia się czyny niczym nie umotywowane. Powoli, Alan. Czy to aby na pewno był głos Geoffa? Musiałbym go jeszcze raz usłyszeć. Światło pod drzwiami znikło. Ponownie odezwał się telefon. Dzwonił i dzwonił. Bez skutku. Znowu rozbłysło jaskrawe pasmo pod drzwiami. – On nie żartuje, wyłącz te cholerne reflektory – usłyszałem. Geoff? Tak, Geoff. Światło zgasło. Ale tym razem nie usłyszałem odkładanej na widełki słuchawki. Chwila ciszy. Z odkręconego kranu popłynęła woda. Domyśliłem się, że jestem przy drzwiach do kuchni. I wtedy: – Jestem jego wujem i opiekunem, Geoffreyem Tobiasem. Nie pozwala mi nic więcej mówić. – Znowu cisza. Geoff słuchał. – Nie. Powiedział, że jak przyjdzie pora, to z tobą porozmawia. Boi się, że kiedy podejdzie do telefonu, to zastrzelisz go przez okno. We właściwym czasie powie ci, czego żąda. Nie wcześniej. – Cisza. – Nooo tak, oczywiście, że jestem przerażony. Muszę kończyć. Nie pozwala mi dłużej rozmawiać. – Odłożył słuchawkę i, jak przypuszczałem, wyszedł z kuchni. Hałas z zewnątrz nie był już tak donośny, ale trwał bezustannie. Krzyki, szum opon na zamarzniętej ziemi, skrzeczenie radia, terkot helikoptera w oddali. Nadstawiłem uszu, by spośród tych dźwięków wyłowić głos Geoffa, który przekazywał Randy’emu szczegóły swojej rozmowy telefonicznej. Na próżno. Przeszli widocznie do dalszych pomieszczeń. Próbowałem wyobrazić sobie chłopaka trzymającego na muszce swojego wuja, ale taka scena wydała mi się wręcz absurdalna. Pamiętaj o fudze, myślałem, pamiętaj o fudze. Nie zastanawiałem się nad swoim następnym ruchem. Po prostu wykonałem go. Wszedłem do kuchni na górze. Pomieszczenie było obszerne, ciemne i zimne. Puste półki pod oknem, a obok porcelanowy zlewozmywak z zaciekami rdzy. Wiekowa lodówka stała samotnie pod ścianą, a naprzeciwko drzwi, którymi tu wszedłem – duża, stara kuchnia gazowa. Drzwi rozsuwane, otwarte teraz, prowadziły w głąb domu. Inne drzwi kryły za sobą kiepsko zaopatrzoną spiżarnię. Na półkach poniewierały się przeterminowane dawno produkty i mysie bobki w dużych ilościach. Wszedłem tam i tuż za drzwiami przykucnąłem na chwilę. Poza biciem własnego serca i głosami nawołujących się policjantów nic więcej nie słyszałem. I znów zadzwonił telefon. Stary jasnożółty aparat, z tarczą. Wisiał na ścianie między drzwiami do spiżarni a drzwiami do reszty pomieszczeń. Z drugiego końca domu dobiegł mnie głos, którego nie rozpoznałem, tupot kroków, i Geoff Tobias wszedł do kuchni. Przez szparę
ujrzałem zarys jego tłustego brzucha. Podniósł słuchawkę. Dlaczego Randy nie poszedł za nim do telefonu? Może słuchał rozmowy z drugiego aparatu? Może boi się, że ktoś go zastrzeli? Co powstrzymywało Geoffa przed wybiciem szyby i wyskoczeniem przez okno? Upadek z wysokości trzech metrów nie zagrażałby jego życiu. Geoff sam odpowiedział mi na te pytania. – Mówiłem ci już że on nie chce, żebyś tu dzwonił. Bądź cierpliwy. – Prawą ręką odwiesił słuchawkę. W lewej trzymał pistolet. W pierwszej chwili pogubiłem się. To, co zobaczyłem, kompletnie zbiło mnie z tropu. Ale potem zrozumiałem. Jasna sprawa. Geoff nie był zakładnikiem Randy’ego. Randy był zakładnikiem Geoffa Tobiasa. Wszystkie te rozmowy telefoniczne były jakąś niesamowitą szaradą. Zastanawiałem się, czy Randy w ogóle jest w domu. Czy jeszcze żyje. I kogo tropiłem w starym obozowisku kopalnianym, Geoffa czy Randy’ego? Znowu te irytujące światła reflektorów. Natychmiast zadzwonił telefon. Geoff szybko podniósł słuchawkę. – Powiedział, że jeśli nie przestaniecie, zestrzeli te reflektory, zrozumiano? Nie będę więcej odbierał telefonów. – Odwiesił słuchawkę. Reflektory świeciły dalej. Telefon dzwonił bezustannie. Dzwonił i dzwonił. W przesączającym się do spiżarni świetle czułem się jak na wystawie, ciemność była moją tarczą. O ironio, również tarczą Geoffa. Gdyby szeryf i jego policjanci mogli zajrzeć do środka, zobaczyliby poruszającego się swobodnie po domu Tobiasa. Dostrzegliby jego broń. Nie mógł do tego dopuścić. Szperałem w spiżarni w poszukiwaniu czegokolwiek – długopisu, ołówka, kawałka mydła – czym mógłbym napisać kartkę i wyrzucić ją przez okno – dobrze by było poinformować policję o aktualnej sytuacji w chacie. Nic takiego nie znalazłem. Musiałem poszukać lepszego schronienia. Obok mnie, na tylnej ścianie spiżarni stała obszerna szafa, nad którą wisiała szeroka półka. Ciekawe, czy dałbym radę się w niej ulokować. Zajrzałem do środka. Pusto. Po drugiej stronie znajdowały się drzwi z grubego szkła w dębowej framudze – prowadziły do znajdującej się obok jadalni. Nagle zrozumiałem. Natknąłem się na legowisko Randy’ego. Wśliznąłem się do „czarodziejskiej szafy”, o której Randy mi opowiadał, zamknąłem za sobą delikatnie drzwi, usiadłem i wyciągnąłem z kieszeni komórkę Diane. Telefon w kuchni dzwonił bez przerwy. Zacząłem wybierać numer biura Purdy’ego, ale ten cholerny aparacik chrypiał za każdym naciśnięciem guzika. Udało mi się odnaleźć guzik kontrolny i wyeliminować piszczenie. Obserwowałem cały czas szklane drzwi, czy czasem Geoff nie wraca do kuchni. Telefon odebrała kobieta.
– Zawiadom Sama, że dzwoni Alan – powiedziałem szeptem. – To bardzo pilne, dotyczy Randy’ego. Pospiesz się. Nie mogę dłużej mówić. Zaczęła mi zadawać całkiem rozsądne pytania. Przerwałem jej: – Znajdź go... jak najszybciej... zagraża niebezpieczeństwo... proszę cię, – Mówiłem z przerwami, tylko wtedy, gdy w kuchni dzwonił telefon. Głos kobiety brzmiał niewyraźnie, cicho, ledwo ją słyszałem. Ale chyba powiedziała: – Dobrze. Poczekaj. Trwało to całą wieczność, zanim usłyszałem głos Sama: – Jak się masz, Alan. – Tak sobie przetłumaczyłem te trzaski. Obserwowałem Tobiasa wchodzącego do jadalni, potem do kuchni. – Nie mogę mówić – powiedziałem w momencie gdy dzwonił telefon. – Skoro nie możesz mówić, to po co, do cholery, dzwonisz? – Purdy usłyszał widocznie dzwonek telefonu w kuchni. – Co? Masz kogoś na drugiej linii? Geoff podniósł słuchawkę. Przycisnąłem komórkę do drzwi szafy w nadziei, że może Purdy usłyszy Tobiasa. Przez prawie pół minuty Geoff przekonywał kogoś głośno w sprawie reflektorów. Chwyciłem komórkę. – Jesteś tam? – zapytał Purdy z niedowierzaniem. Stuknąłem raz. – On nie wie, że tam jesteś? Stuknąłem raz. – Ale może cię usłyszeć, więc odpowiadasz stukaniem? Stuk. – Słońce zachodzi na wschodzie? Stuk, stuk. – Rozumiem. – Sam miał szybki refleks; jego następne pytanie brzmiało: – Czy i dla ciebie reflektory stanowią problem? Stuk. Dzięki Bogu. Po pięciu sekundach wyłączono je. Geoff odwiesił słuchawkę i wyszedł. Obserwowałem jego sylwetkę, gdy przemierzał jadalnię, by zniknąć w drugiej części domu. – To Geoff, nie Randy – oznajmiłem. Nie mogłem zrozumieć odpowiedzi. – Geoff trzyma tu Randy’ego jako zakładnika – mówiłem dalej – nie odwrotnie. – Co takiego? – zapytał z powątpiewaniem. Milczałem. – Czy Geoff Tobias ma broń? Stuk. Purdy powiedział coś do kogoś obok. – Udaje zakładnika?
Stuk. Znowu zwrócił się do kogoś. I po chwili do mnie: – Czy Randy’emu nic się nie stało? Milczałem. – Nie wiesz? Stuk. – Poczekaj. Stuk. Chciało mi się siusiu. Zmieniłem pozycję, by zmniejszyć nacisk na pęcherz. Moje oczy zaczęły się przyzwyczajać do panującego tu mroku. Obawiając się, że Geoff może wrócić, siedziałem ze wzrokiem utkwionym w jadalnię. I wtedy zauważyłem koronki. Wszędzie. Na stole o nogach w kształcie zwierzęcych łap, w oknach, nawet wzór na drzwiach szafy je przypominał. Koronki. Uświadomiłem sobie, w jakim byłem błędzie. Randy, do diabła, co tu się wydarzyło?
43 Nie znałem się na kryształach. Sądziłem, że siusiam do jednego z tych tanich wazonów, w których kwiaciarki wystawiają bukiety na sprzedaż. Lecz wazon, jaki znalazłem w zakamarkach szafy, mógł być równie dobrze kryształem najwyższej klasy. Jeśli tak, to popełniłem świętokradztwo. Zawartość mojego pęcherza ledwo się w nim zmieściła, ale poczułem taką ulgę, że w oczach pojawiły mi się łzy. Przed przygotowaniami do tego wydarzenia wyłączyłem komórkę. Purdy tak długo podsumowywał naszą rozmowę, aż się zląkłem, że baterie się wyczerpią i nie będę mógł później się z nim skontaktować. Na pewno był wściekły, że zerwałem połączenie, ale za to ja miałem większe możliwości manewru. Na razie nic więcej nie mogłem mu powiedzieć. Z drugiej części domu nie dochodził żaden dźwięk. Widok przez szybę szafy nie pozwalał mi określić, gdzie są teraz Geoff i Randy. Zastanawiałem się zresztą, czy w ogóle Randy tu przebywa. Pomyślałem o koronkach. W jadalni musiało wydarzyć się coś strasznego, skoro szczegóły utkwiły tak mocno w pamięci chłopaka. Odtwarzałem w myślach nasze sesje psychoterapeutyczne, usiłując sobie przypomnieć jakiś fakt, który pomógłby mi zrozumieć, czy to, co się tutaj wydarzyło, dotyczyło bezpośrednio Randy’ego, czy też stał się on tylko świadkiem jakiegoś horroru. Cokolwiek to było, spowodowało rozkojarzenia osobowości chłopca i jego obsesyjne ucieczki do tego kanionu, do tej chaty, do tego pokoju. Koronki. Nie doceniłem wagi utrwalonych w pamięci Randy’ego wspomnień. Z uporem wysuwałem błędną hipotezę, że przyczyną traumy i zaburzeń psychicznych chłopca była katastrofa lotnicza i jej konsekwencje. Nie przyszło mi do głowy, że powodem jego patologicznych rozkojarzeń mogły być wydarzenia przed wypadkiem. Koronki były tutaj. Zatem bardzo prawdopodobne, że urazu, przynajmniej pierwszego urazu, Randy doznał w chacie swego wuja. Czy Geoff Tobias był w to zamieszany? W co? Co on zrobił Randy’emu? A broń, na której były odciski palców chłopaka? Uznałem, z pewnością zbyt pochopnie, że Geoff mógł zabić Marilyn London, zaś przyczyną włamań było podrzucenie do gabinetu broni mordercy. Wymiana jej na tą, którą dał mi Randy. Kto wiedział, że w mojej szafie z teczkami znajduje się pistolet? Geoff Tobias. Sam go o tym powiadomiłem.
Kto miał łatwy dostęp do pokoju chłopca, by podrzucić dowód winy? Geoff Tobias. Nie znałem motywu jego działania. Snułem domysły, że ma to coś wspólnego z koronkami, z lukami w pamięci Randy’ego i z czymś, o czym nie wiedziałem, czego Erie Petrosjan dowiedział się z teczek Paula Weinmana. Z czymś, czym Erie szantażował Geoffa Tobiasa. Z czymś tak strasznym, że Geoff Tobias gotów był na morderstwo, byle tylko ten fakt nie ujrzał światła dziennego. Co to mogło być? Krew w domu Erica Petrosjana była niezbitym dowodem na to, że Geoff nie doceniał tego, kogo szantażował. Z drugiej strony, nikt nigdy nie doceniał przebiegłości Geoffa Tobiasa. Ta choreograficzna szarada w jego chacie była przemyślaną inscenizacją. Chciał wykazać, że i tym razem winę ponosi Randy. Nie Geoff. Gdy tak siedziałem skulony w szafie między spiżarnią a jadalnią, nie mogłem pozbyć, się myśli, że gdzieś w tym zimnym domu leżą zwłoki Randy’ego. Jego obecność w chacie była groźna dla Geoffa. Chłopak mógłby przedstawić swoją wersję wydarzeń. Obawiałem się, że Geoff albo już go zabił, albo wkrótce to zrobi. Te cholerne reflektory znowu zaczęły intensywnie oświetlać chatę. Ponieważ okno jadalni wychodziło na podwórze, oszklona szafa, w której się ukryłem, została dokładnie oświetlona. Poczułem się jak pasztet w celofanie na wystawie sklepowej. Byłem wściekły na Purdy’ego, że nic go nie obchodzi moje bezpieczeństwo. Zły byłem również na siebie, że nie wziąłem od niego numeru komórki. Zadzwoniłem do jego biura i czekałem nieskończenie długo na połączenie. Gdy je wreszcie uzyskałem, snop światła zniknął. – Myśleliśmy już, że cię znaleźli. Wszystko w porządku? Stuk. – Świetnie. Wyłączyłeś przedtem komórkę? Stuk. – Oszczędzałeś baterie? Stuk. – Wiesz, ile ci zostało czasu? Kusiło mnie, by zripostować zawartą w pytaniu Purdy’ego aluzję, ale zabrakło mi wyobraźni, jak tę ripostę wystukać. Odpowiedziałem mu dwoma stuknięciami. – Masz coś nowego? Stuk. Stuk. Podał mi numer swojej komórki, a ja dwoma stuknięciami poprosiłem go o powtórzenie cyfr. Spojrzałem w górę i serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Geoff Tobias stał w zasięgu mojego wzroku. Odnosiłem wrażenie, że przewierca mnie spojrzeniem na wylot. W prawej ręce trzymał broń. Obrócił powoli głowę w lewo, potem równie powoli w prawo. Długie pasma włosów, które zaczesywał na łysinę, zwisały mu nad okularami. Puls mi się rozszalał, gdy postąpił dwa kroki w
moją stronę. W obawie, że dotrze do jego uszu głos Purdy’ego, chciałem wyłączyć komórkę, i wtedy zdałem sobie sprawę z mojej jedynej szansy: niech Purdy usłyszy, że zostałem zdemaskowany. Dotarło do mnie, że detektyw pyta o położenie domu. Nie mogłem się już jednak skoncentrować, by we właściwy sposób wystukiwać odpowiedzi. Prawą stopę ustawiłem w takiej pozycji, by jednym kopnięciem otworzyć drzwi szafy prowadzące do spiżarni. I wówczas Geoff nagle zniknął – wszedł do kuchni. Mimo panującego w chacie dotkliwego chłodu, rękawy pod pachami miałem całe mokre, na plecach czułem strużki potu. Minęło parę sekund, dając mi złudne poczucie ulgi – raptem zobaczyłem nogi w sztruksowych spodniach. Geoff obrócił się tuż przed oszklonymi drzwiami szafy od strony jadalni. Był na wyciągnięcie ręki. Uniosłem wazon z uryną i wyobraziłem sobie scenę chluśnięcia nią komuś w twarz. Ciepła, obrzydliwa, trudno marzyć o lepszej broni. Nade mną górne drzwi szafy otworzyły się i zamknęły. Zaskrzypiały zardzewiałe zawiasy. Otworzył jedną szufladę, potem drugą. O Boże, pomyślałem, on szuka czegoś, a znajdzie mnie. Jeśli otworzy te oszklone drzwi, chlusnę mu w twarz uryną. Do mojej kryjówki docierały różne odgłosy. Szuflada zacięła się, potem z trzaskiem zamknęła. Otworzył następną. Teraz kolej na mnie, pomyślałem. Obserwowałem górną część oszklonych drzwi. Lada chwila Geoff pochyli się i mnie zobaczy. Ale by się zdziwił! Wazon miałem w pogotowiu i szykowałem się do zamknięcia na zasuwę drugich drzwi, tych wiodących do spiżarni. W końcu grube uda w sztruksach oddaliły się. Ich właściciel ruszył w stronę kuchni. Odetchnąłem. – Jak tam? – zapytał Purdy. Gdy kroki Geoffa ucichły, stuknąłem raz. Po paru chwilach zadzwonił w kuchni telefon. Dzięki, Sam, dzięki. – Tak, to ja. Co takiego? Myślisz, że mam sekretarkę automatyczną? Nie, w dalszym ciągu nie chce z tobą rozmawiać. – Po krótkiej przerwie mówił dalej: – Nie, tym razem słuchaj mnie uważnie: żąda kamizelki kuloodpornej. Żąda helikoptera. Chce, żeby jego fundusz powierniczy przelać do banku szwajcarskiego... Nie, on nie żartuje... Co? Myślisz, że on się zna na bankowości, to przecież gówniarz. Tak, wygląda na to, że jest w pełni władz umysłowych... Nie, nie chce, żebyś wiedział, w którym przebywa pomieszczeniu. A tu jest tylko jeden telefon... Tak, obserwuje mnie teraz. Żadnych więcej pytań. Nie! Żadnych więcej pytań... Mówi, że masz dziesięć minut na odpowiedź. Nie! Dziesięć minut. Geoff odwiesił słuchawkę, przeszedł przez jadalnię – w jednej ręce broń, w drugiej świeca, i pokiwał głową. Pomyślałem, że zostało mi dziesięć minut na odnalezienie Randy’ego. W tym czasie Geoff odejdzie od chłopaka na dłużej, by wykonać inny telefon. Stuknąłem trzy razy, wyłączyłem komórkę i wyśliznąłem się z szafy do jadalni. Kilka kroków i byłem w pokoju obok, wyłożonym
boazerią salonie. Na ścianie między oknami znajdował się duży kominek w skalnej obudowie. Okna sięgały niemal od podłogi do sufitu. W świetle dnia musiał być z nich wspaniały widok na przełęcz. Teraz wisiały w nich grube zasłony, w całym pokoju śmierdziało stęchlizną i wilgotnym popiołem, unosiła się woń dawno nie sprzątanego pomieszczenia. Frontowe drzwi prowadziły do jadalni. Stojąc w salonie zauważyłem, że Geoff zabarykadował wejście ogromnym kredensem i ułożył w stertę różne drobne przedmioty. Meble w salonie były w stylu wczesno-amerykańskim i nie przedstawiały większej wartości. Przykucnąłem za kanapą przykrytą narzutą w żółte kwiaty na szarym tle, z mnóstwem poduszek, i obserwowałem drzwi prowadzące zapewne na korytarz, a stamtąd do reszty pomieszczeń. Nie dostrzegłem nic, co mogłoby wskazywać, gdzie Geoff przetrzymuje Randy’ego. Nadstawiłem uszu. Cisza. Zbliżyłem się do drzwi na korytarz, przywarłem do ściany. Moja kurtka otarła się głośno o boazerię. Obróciłem się i rozejrzałem po korytarzu. Ta sama polerowana sosnowa boazeria. Stary zniszczony dywan na podłodze. Po obu stronach zamknięte drzwi. Zauważyłem jedne otwarte. Podszedłem do nich i zajrzałem do środka – łazienka, pusta. Wsłuchiwałem się w przytłumione odgłosy z zewnątrz, i wreszcie wszedłem do tego zimnego i brudnego pomieszczenia. Podłoga wyłożona była kwadracikami czarnobiałej terakoty. Mała umywalka, niechlujny klozet starego typu. Do wanny na lwich łapach podłączony był prysznic, a obrzydliwa winylowa zasłona zwisała z owalnej ramy pod sufitem. Szafa na ręczniki wbudowana była w ścianę przy drzwiach. W klozecie coś bulgotało i kapało. Wlazłem do wanny, usiadłem i ostrożnie zaciągnąłem zasłonę. Mój plan był prosty: kiedy usłyszę, że Geoff idzie korytarzem w stronę kuchni, by stamtąd zadzwonić, ja wymknę się z łazienki i odnajdę Randy’ego. A potem skorzystam z mojej wiernej komórki i wezwę posiłki. Szkoda, że nie pomyślałem o broni. W łazience nie było żadnego stosownego przyrządu. Kusiło mnie, żeby wrócić do kuchni i poszukać noża, ale odgłos kroków wykluczył jakiekolwiek działanie z mojej strony. Chwyciłem latarkę, którą dostałem od Rity, i znowu poczułem lęk, że Geoff mnie znajdzie. Wszedł do łazienki, stanął przy sedesie i zaczął oddawać mocz. Zasłona nad wanną była zaciągnięta, nie wiedziałem więc, czy ma przy sobie broń. Zastanawiałem się, czy można jednocześnie sikać i trzymać w pogotowiu załadowany pistolet, jednak przekraczało to moją wyobraźnię. Może odłożył broń. Może ma ją za paskiem spodni. Może mógłbym skoczyć na niego od tyłu. Ale jeśli przy wyłażeniu z wanny zapłaczę się w tę cholerną zasłonę, wtedy on zdąży chwycić pistolet i zastrzelić mnie. Podczas sikania gwizdał jakąś ładną melodię, a potężny strumień uryny wlewał się z pluskiem do miski klozetowej, co z pewnością wywołałoby uśmiech aprobaty na twarzy Adrienne. Znałem melodię, którą gwizdał. Pochodziła chyba z filmu Master ofthe Hause. Wyszedł. Kroki na korytarzu. Liczyłem. Trzy? Cztery? Drzwi otworzyły się i zamknęły. Czekałem. Układałem klocki, dopasowywałem jeden do drugiego. Czy Geoff był kierowcą pługa? Pytanie nie pozbawione sensu. Jedno jest pewne, że chciał
odsunąć mnie od Randy’ego. Śmierć to droga najprostsza. Problem do rozważenia: czy on się bał, że Randy mi coś powiedział albo zamierzał powiedzieć, i do tego za żadną cenę nie mógł dopuścić? Jeśli tak, to zarówno Randy, jak i ja byliśmy zagrożeni z tej samej przyczyny. A jeśli Geoff był istotnie kierowcą pługa, oznaczałoby to, że już wtedy chciał mnie zabić, zapewniając sobie w ten sposób moje milczenie. Czy z tegoż powodu zamierzał poświęcić Randy’ego? By chłopak nic już nigdy nie mógł powiedzieć? Ale o czym? Koronki. A kto włamał się do domu Diane, zadając jej cios w głowę? Geoff? Czego tam szukał? Geoff leczył się u Paula Weinmana, lecz jego teczki z dokumentami były nienaruszone. A teczki Diane – tak. Jeśli to rzeczywiście Geoff włamał się do jej domu, to czego szukał w teczkach? Przypomniałem sobie jeszcze coś: to Diane poleciła mi Randy’ego, skierowała go do mnie na psychoterapię. Przed katastrofą lotniczą Diane leczyła jego siostrę, Lily. Czyżby Geoff bał się, że coś jest w karcie Lily? Diane wspomniała, że był to lekki przypadek. Blisko łazienki otworzyły się jakieś drzwi. Przygotowywałem się do wyjścia. Trzask zamykania i Geoff poczłapał w stronę kuchni. Wiszącym obok prętem rozsunąłem delikatnie kółka, do których przytwierdzona była zasłona i wyszedłem z wanny. Raptem zabulgotała woda w sedesie. W odruchu obronnym chwyciłem ciężką porcelanową pokrywę zbiornika i uniosłem ją na wysokość piersi. Czy pokrywa zatrzyma pociski? Nie, raczej nie. Wyjrzałem zza drzwi i na końcu korytarza zobaczyłem Geoffa – sprawdzał widocznie, czy wszystko w porządku. Czekałem, aż przejdzie do kuchni, i skradając się przy ścianie ruszyłem w przeciwnym kierunku. Randy był w pokoju za drugimi drzwiami. Geoff musiał skrępować go w specjalny sposób, by na ciele chłopaka nie pozostały żadne ślady. Randy leżał na plecach, kostki u nóg i nadgarstki miał związane ręcznikami ze wzmacniającą węzeł taśmą na wierzchu, która była przytwierdzona do stalowej ramy łóżka. Przykryty był ciężkim wełnianym kocem, przymocowanym taśmą do materaca. Usta zakneblowano mu przylepcem. Oczy miał otwarte, wzrok tępy, bez wyrazu. Zląkłem się, że chłopak już nie żyje. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zauważyłem drgnięcie podbródka. Podszedłem do niego na palcach i nagle zdałem sobie sprawę, że uwolnienie go z tych taśm bez noża zajęłoby mi zbyt dużo czasu. Nachyliłem się nad nim: – To ja, Alan Gregory. Jestem tu po to, żeby cię uwolnić. Ale bez czegoś ostrego nie dam rady. Poszukam noża i wrócę. – Trudno mi było stwierdzić, w jakim stanie umysłu znajduje się mój pacjent. Nie byłem nawet pewny, czy mnie poznał. Drzwi po przeciwnej stronie korytarza prowadziły do niewielkiego schowka załadowanego starym sprzętem skautowskim. Namioty, plecaki, menażki, śpiwory, narty do biegania, kalosze, kuchenki polowe, lampiony, rakiety do tenisa oraz, tuż u moich stóp – pudło kartonowe pełne kuchennych przyborów niezbędnych na obozowisku. Znalazłem między innymi wyszczerbione, pokryte rdzą noże o drewnianych rączkach. Gdy schyliłem się, by je podnieść, odezwała się moja
komórka. Niech to licho, Adrienhe! Zamknąłem drzwi i nerwowo szukałem w ciemności guzika, który uciszyłby brzęczyk. Udało się. Przez minutę wstrzymując oddech, wsłuchiwałem się w kroki Geoffa na korytarzu. Byłem pewien, że usłyszał dzwonienie, w końcu jednak kroki się oddaliły. Chwyciłem nóż i czekałem. Trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Czy Geoff szukał źródła dźwięku, czy też poszedł do Randy’ego, by go zamordować? Policzyłem do trzydziestu i uchyliłem drzwi. Wystawiłem głowę na korytarz. Był pusty. Nic już nie poradzę, pomyślałem. Miałem rację. Przez zamknięte drzwi usłyszałem słowa Geoffa. – Zaraz cię rozwiążę. Zbliżamy się do końca. Nie sprzeciwiaj mi się. – W energicznym tonie jego głosu wyczuwało się napięcie. Przyłożyłem telefon do ucha. Głuchy. Boże, pomyślałem, jak ja teraz złapię Purdy’ego. I olśnienie: przecież sam wyłączyłem tę cholerną komórkę, żeby przestała warczeć. Przeczekałem w korytarzu dwie pełne napięcia minuty, dając czas Geoffowi na rozluźnienie krępujących Randy’ego więzów, potem szybko cofnąłem się do schowka, włączyłem komórkę i zadzwoniłem do Purdy’ego. Jakość dźwięku była straszna. – Światło! Hałas! – powiedziałem na tyle głośno, na ile mogłem. Cisza po tamtej strome. Powtórzyłem. – Ma być jakieś zamieszanie, o to ci chodzi? – zapytał Purdy. Stuk. – Dobra! Zrobione! W ciągu paru sekund reflektory oświetliły cały dom. Siedziałem w schowku. Usłyszałem wycie syren, wrzask ludzkich głosów. W kuchni zadzwonił telefon. Geoff wybiegł z pokoju Randy’ego i szedł korytarzem, by po raz kolejny nawymyślać władzom. Wypadłem ze schowka, nie przejmując się możliwością napotkania Geoffa. Sporo jeszcze brakowało do uwolnienia chłopca. Przeciąłem ostatnią taśmę przytwierdzającą koc do materaca i tępym nożem przystąpiłem do piłowania zwoju taśm wokół jego kostek u nóg. Obawiając się zarówno nieprzewidzianych reakcji Randy’ego, jak i nagłego pojawienia się Geoffa, nie przeciąłem taśmy na jego nadgarstkach. I nie odkneblowałem mu ust, bojąc się, że krzyknie i przyspieszy tym samym powrót Geoffa z pistoletem w dłoni. Z oczu mojego pacjenta nic nie dało się wyczytać. Ale nie stawiał opora, gdy prowadziłem go korytarzem do schowka. Wśliznąłem się tam za nim, zamknąłem drzwi i wyjąłem z kieszeni komórkę. – Policja – szepnąłem Randy’emu, a do słuchawki powiedziałem: – Geoff jest uzbrojony. Jesteśmy z Randym w schowku na tyłach domu. Wchodźcie! – Słabo cię słyszę – powiedział Purdy. – Chcesz, żebyśmy wkroczyli? Stuknąłem raz. – Gdzie się, do cholery, podziałeś? – usłyszałem pytanie Tobiasa. Chyba za późno wezwałem policję. Byłem gotów bronić się przed Geoffem. Gdy otworzył drzwi naszej kryjówki, rzuciłem
mu na głowę pokrywę zbiornika. Podniósł instynktownie prawe ramię i zrobił unik. Porcelanowa rakieta uderzyła go najpierw w nadgarstek, potem w ramię i spadła z brzękiem u jego stóp. Okulary Geoffa odskoczyły na bok, jakby miały skrzydła. Pistolet wypadł mu z ciężko uszkodzonej ręki i potoczył się po podłodze. Geoff wył z bólu. Spojrzał zszokowany na odłamek kości wystający z nadgarstka i momentalnie, uprzedzając mnie o pół kroku, dopadł broni. Był szybszy, bo ja musiałem przebrnąć przez rupiecie w schowku. W chwili gdy Geoff z pistoletem w lewej ręce ruszył chwiejnym krokiem w stronę salonu, usłyszałem zgrzyt otwieranych od frontu drzwi. Przykucnąłem na podłodze korytarza, akurat na okularach Geoffa, krzyknąłem do Randy’ego, żeby nie ruszał się z miejsca, i posuwając się do przodu skulony dotarłem do drzwi salonu. Bałem się, że jeśli wrócę do schowka, Geoff dopadnie nas tam i zastrzeli. Policjanci z ogromnym trudem rozwalili kupę mebli tarasujących wejście. Widziałem przez okno ostatni szczebel drabiny i sylwetkę pochylonego człowieka. Słyszałem wykrzykiwane przez głośnik instrukcje. Wśród łoskotu rozrzucanych w garażu mebli ogrodowych ledwie usłyszałem huk wybuchającej rakiety. Brzęk tłuczonego szkła dobiegał jednocześnie ze wszystkich kierunków. Kiedy rozglądałem się nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś śladu obecności Geoffa, poczułem z przerażeniem, po raz drugi tej zimy, chłód lufy na policzku. – Nie ruszaj się, ty cholerny sukinsynu – powiedział Geoff. Zamarłem. Uświadomiłem sobie, że moje heroiczne wyczyny, by uwolnić Randy’ego nic tu nie znaczą. Geoff w dalszym ciągu potrzebuje swojej tarczy ochronnej. A kiedy runą barykady i uzbrojeni po uszy gliniarze wtargną do środka, wolałbym się nie znajdować między nimi a Geoffem. Stał za mną, z lewej strony, z pistoletem w lewej dłoni. Zauważyłem kątem oka, że jego zakrwawiona ręka i broczący krwią nadgarstek zwisają bezwładnie. – Nie ruszaj się – powiedział i jeszcze mocniej wcisnął mi lufę w policzek. Staliśmy na progu salonu, blisko drzwi do sypialni, obaj dyszeliśmy. Geoff rozglądał się nerwowo, słysząc dochodzące z różnych stron hałasy. Powoli, ostrożnie uniosłem prawą nogę i z całych sił kopnąłem Geoffa, osłabionego ubytkiem krwi. Zatoczyłem się i upadłem na prawy bok, byle jak najdalej od broni. Turlając się po podłodze, słyszałem jednocześnie rozpaczliwy wrzask i huk wystrzału. Nie wiedziałem, gdzie utkwił pocisk. Raptem wszystkie hałasy – tłuczenie szkła, przerzucanie mebli, głośne przekrzykiwanie się – umilkły. Bez wahania przeturlałem się w stronę mebli pod drzwiami, uniosłem głowę i w tym momencie ujrzałem celującego we mnie Geoffa. Dopiero parę sekund po strzale zastanowiłem się, jak to możliwe, by Geoff, nie mając okularów, był w stanie lewą ręką tak sprawnie operować bronią. Chwila wahania z jego strony i zdołałem ukryć się za barykadą mebli – druga kula utkwiła w jakimś stołku. Modliłem się w duchu, by policja wreszcie weszła do środka i położyła temu kres.
Sterta mebli za mną poruszyła się i przez kuchnię wbiegli do pokoju dwaj policjanci w czarnych kombinezonach. Padli na podłogę, broń w pogotowiu, twarze spięte, przerażone. Przez szparę między meblami widziałem, jak Geoff rzuca pistolet. – Oto i wasz porywacz – powiedziałem wychodząc z kryjówki. Geoff cofnął się, oparł o ścianę salonu, a reflektory z zewnątrz oświetliły jego sylwetkę. – Chłopak jest tam dalej. Nic mu się nie stało. – Na podłogę! Ramiona do tyłu! Wszyscy! – wrzeszczał jeden z zastępców szeryfa. Wyszedłem zza biurka z uniesionymi do góry rękami i wówczas w polu mojego widzenia pojawił się Randy. Szedł spokojnie korytarzem, ręce wciąż miał związane, knebel w ustach. Ostre, chłodne spojrzenie upewniło mnie, że przebywa na innej planecie. Zrozumieli to wszyscy obecni oprócz jego wuja. I niego samego. Krzyczałem, żeby się zatrzymał, w końcu skoczyłem między niego a rozgorączkowanych policjantów, zanim ci ostatni zaczną strzelać. Ranny w rękę Geoff, stojąc na chwiejnych nogach w pobliżu kominka, przyglądał się czujnie Randy’emu. Nagle osunął się na podłogę niczym gałąź pod ciężarem śniegu. Randy szedł w kierunku wuja. – Nie strzelajcie do niego! – krzyknąłem w stronę gliniarzy i rzuciłem się błyskawicznie, by zagrodzić drogę chłopakowi. – To już koniec, Randy! Koniec! – wołałem błagalnie. – Stój! – wrzasnął policjant. Jeszcze jeden krok i Randy zatrzymał się, odwrócił i spojrzał mi prosto w oczy. Rozłożyłem ramiona w powitalnym geście. Panujące w pokoju napięcie opadło, jakby z pękniętego balonu uszło całe powietrze. Gdy po pewnym czasie odważyłem się odwrócić od chłopca i rozejrzeć w poszukiwaniu Purdego, stwierdziłem, że cała chata zapchana jest policją. – Usunąć stąd chłopaka! – krzyknął ktoś głosem nieznoszącym sprzeciwu i jeden z gliniarzy ruszył w stronę Randy’ego. Bez chwili wahania chłopak skoczył ku wujowi niczym wielki kot, wydając jakieś niesamowite wrzaski wściekłości. Geoff, ze skutymi za plecami rękami, był łatwym obiektem ataku, Usiłował niezdarnie stanąć na nogi i uciec przed zagrożeniem. Policjanci natarli na Randy’ego. Ja stałem najbliżej chłopaka i starałem się go jakoś osłonić. Obiema dłońmi chwyciłem go za nogę w kostce i całym ciężarem upadliśmy na podłogę. Geoff, przerażony atakiem Randy’ego, usiłował podnieść się z kolan. Zachwiał się, potoczył na kosz z drewnem na rozpałkę, potem na lampę stojącą. Skute ręce krępowały mu ruchy. W końcu upadł na wiszącą za nim zasłonę. Uniosła się chmura kurzu, rozległ się trzask drewna, brzęk tłukącej się szyby, posypały się drzazgi i stary, zmurszały materiał oderwał się od karnisza. Stojący najbliżej Geoffa funkcjonariusz starał się go pochwycić, gdy ten zawisł przez chwilę na skrawku kotary, tuż przy rozbitej szybie, lecz skrępowane kajdankami dłonie, ciężar ciała i brak równowagi – wszystko to sprawiło, że Tobias z przejmującym krzykiem stoczył się z okna w
ciemność nocy. Policjanci rzucili się do drzwi. Ktoś wołał o lekarza. Purdy odłączył się od grupy funkcjonariuszy i pomógł mnie i Randy’emu stanąć na nogi. – Rozwiążcie chłopaka i załóżcie mu kajdanki – powiedział spokojnym głosem. – I niech ktoś będzie łaskaw podnieść tę broń. – Zastępca szeryfa w czarnym kombinezonie sięgnął po pistolet, a Purdy warknął: – Tylko ostrożnie! To jest dowód. – Obrócił się ku mnie. Jak zwykle trudno było z jego twarzy cokolwiek wyczytać, ale wydawało mi się, że dostrzegłem w niej aprobatę i coś w rodzaju zakłopotania. – Czy mogę prosić, detektywie, o pięć minut rozmowy z moim pacjentem? – zapytałem. Uśmiechnął się tajemniczo: – Nie widzę przeciwwskazań, ale to nie moja działka. – Uśmiech zniknął z jego twarzy, choć w dalszym ciągu spoglądał na mnie zagadkowo. – Jak ci wiadomo.
44 Siedzieliśmy w małej sypialni, naprzeciwko tej, w której Geoff więził siostrzeńca. Przyprowadził nas tu wartownik szeryfa i nie miałem wątpliwości, że przez cały czas będzie stał za drzwiami. Meble w tym ponurym pokoju stały jak popadło, bez ładu i składu. Fornir komody i nocnego stolika był porysowany, popękany do żywego drewna. Przypomniał mi się wystrój sypialni rodziców z czasów mojego dzieciństwa. Fotel z czerwoną poduszką ze sztucznego tworzywa wepchnięto w kąt, dotykał niemal łoża małżeńskiego. Randy usiadł na nim bez wahania. Ja z niesmakiem zająłem miejsce na zakurzonym, poplamionym i śmierdzącym moczem materacu. Randy zmierzył mnie piorunującym spojrzeniem, którego wyraz podkreślała jeszcze zaciśnięta szczęka oraz powtarzające się wciąż, chyba bezwiedne, przełykanie śliny. Nagle zamknął oczy i natychmiast zapadł w sen; wolne już od więzów ręce położył na oparciu fotela, głowę wsparł o ścianę. Miał na sobie dżinsy i bawełnianą koszulkę z napisem „Brown University”. Dół spodni i skarpetki pokrywały brązowe ślady, jakby krwi. Twarz pokrywał kilkudniowy zarost. Przyszło mi na myśl, że gdyby leżał w trumnie, byłby równie daleki. Ale znałem ten teren i wiedziałem, co robię. Po prostu czekałem. Choć oddychał miarowo, nie byłem pewien, czy ta jego ucieczka w sen była aktem samoobrony, czy też skutkiem wyczerpania po przeżyciach dnia. Więc czekałem. Ale niezbyt długo. Po chwili odezwał się dziecięcym głosem. Mówił jak człowiek pogrążony w hipnozie: – On to robił tutaj. Przyprowadził ją tu po obiedzie, po ciemku. I zrobił to. – Otworzył oczy pełne smutku. – Czułem się okropnie, koszmarnie. Siedziałem słuchając uważnie. Spojrzał w górę i poszukał mojego wzroku. Powiedziałem ciepłym, przyciszonym głosem: – Widziałem koronki. Oczy mu nagle rozbłysły i równie szybko zasnuła je mgła. Następne słowa wypowiadał szybko, potoczyły się jak kamyki z górki. – Kiedy szykował obiad, ja miałem leżeć w łóżku, ale nie leżałem, poszedłem na podwórze, żeby poszukać nietoperzy, a z powrotem musiałem przejść przez garaż, bo nie mogłem dosięgnąć okna, przez które wyskoczyłem, i słyszałem ich, i ukryłem się w Szafie, i widziałem ich przez szybę szafy, widziałem koronki i ich nogi, był przy niej, dotykał jej, i wtedy wszedł ten drugi mężczyzna. On powiedział temu drugiemu mężczyźnie, że ona tego chce, nie ma problemu. Patrzyłem, jak kończyli obiad, jak zapalili wszystkie światła i robili to, a ten drugi mężczyzna ich fotografował. Potem ona płakała i miała przerażoną minę, a kiedy ten drugi mężczyzna wyszedł,
on przyprowadził ją tutaj, do tego pokoju, i słyszałem jej płacz, a potem wszystko ucichło. Poszedłem do łóżka. Głęboki wydech i zamknął oczy, siedział tak parę sekund, po czym uchylił powieki. – Lily? – zapytałem. Przełknął ślinę. Wierzchem dłoni otarł oczy, zanim na policzkach pojawiły się łzy, i powiedział drżącym głosem, w którym wyczuwało się ogromny wysiłek przywołania z pamięci zapomnianych zdarzeń. – O Boże, Lily... – Cały się trząsł. – Gdzie są moi rodzice? Dlaczego do tego dopuścili? Dlaczego ja do tego dopuściłem? Gdzie oni są? Gdzie oni są? – Mówił głosem cichym, pełnym napięcia, wyczuwało się w nim raczej zdumienie niż strach. I wtedy krzyknął głośno, dobitnie: – Lily! – I rozpłakał się. – Nie wolno mi było do tego dopuścić! Powinienem był go zabić – powiedział pochlipując jak dziecko. – Kim był ten drugi mężczyzna? – zapytałem bojąc się, że jego ojciec brał w tym udział. – Nie wiem. Ten drugi fotografował. – Kogo? – Lily. – Czy ona była ubrana? Zamknął oczy i potrząsnął głową, usiłując wydobyć to z pamięci. Zasłonił oczy ręką, rozczapierzając palce. Widział. Nie chciał tego widzieć. Ale widział. Przesunąłem się ostrożnie na łóżku, by być bliżej niego, i położyłem mu dłoń na ramieniu. Poddał się temu dotknięciu jak zagubiony psiak potrzebujący pieszczoty. Wstałem i przytuliłem go do piersi. Czułem, że jego zamrożona pamięć topnieje, że wraca mu świadomość okrutnej prawdy. Gdy Randy znowu zapadł w sen, wyszedłem z pokoju. Byłem gotów stawić opór każdemu, kto chciałby tam wejść: chłopak był na skraju całkowitego wyczerpania. Lecz pierwszą osobą, na jaką się natknąłem, nie licząc strażników, była Casey Sparrow. Płomień jej bujnych włosów zdawał się rozświetlać cały korytarz. – Co z moim klientem? – zapytała. Był środek nocy i choć na jej twarzy nie dostrzegłem śladu makijażu, wyglądała niczym promień słońca po deszczowym tygodniu. – Kiepsko – odparłem ze smutkiem. – Pilnie potrzebuje dobrego adwokata. – Jak już wspomniałam, chętnie podejmę się jego obrony – powiedziała z błyskiem w oku. – Wspaniale sobie z tym poradzisz, madame. Masz opinię świetnego obrońcy sponiewieranych ludzi. – Nie mówiąc o moich zdolnościach ożywiania nieboszczyków – dodała. – No właśnie. Oboje zdecydowaliśmy, że wystąpi o powrót Randy’ego do szpitala. Oświadczyłem, że będę
przy nim, dokądkolwiek go zabiorą. Wchodząc do głównego pomieszczenia chaty zauważyłem przez otwarte na oścież drzwi, że media obsługujące okręg Denver zgromadziły się na neutralnym terenie przed Mirabelle. Taśmy odgradzającą miejsce przestępstwa założono jakieś trzydzieści metrów od osady. Cała strefa w obrębie taśmy była zmilitaryzowana – jasno oświetlony teren pełen uzbrojonych policjantów, karetek pogotowia i wozów straży pożarnej. Przeciskając się między tymi pojazdami, ruszyłem na poszukiwanie Merideth. Odnalazła mnie szybciej, niż ja ją. Objąłem moją prawie byłą żonę, stwierdzając w duchu, jak bardzo nasze ciała pasują do siebie. Pocałowaliśmy się. – Czy dziecku nic się nie stało? – zapytałem. – I czy tobie nic się nie stało? – O, Boże, kocham cię, Alan. – Ja też cię kocham, Me. – Pocałowałem ją znowu, tym razem w nos, i bez chwili zastanowienia, dziwiąc się własnej niekonsekwencji, dodałem: – Ale sama wiesz, że to nie wystarcza. – Na wspomnienie naszego małżeństwa napłynęły mi łzy do oczu, i kosztowało mnie sporo wysiłku, żeby się nie rozbeczeć. – Chciałbym, żeby wystarczało, ale niestety... Westchnęła ciężko i zacisnęła piękne usta. Skinęła głową, pocałowała mnie w policzek. Wiem. Sama również doszłam do takiego wniosku. W chłodnym powietrzu nocy nasze oddechy zamieniały się w parę. Za nami kolejna ekipa rozpakowywała swój ekwipunek. Błyskały reflektory jeden po drugim. Teraz w jej oczach pojawiły się łzy, lśniące w bladym świetle. Odsunęła się ode mnie gwałtownie i patrząc w dal, powiedziała: – Ja... straciłam dziecko, na początku ubiegłego tygodnia. Nie chciałam ci tego mówić przez, telefon. No i... przyjechałam tutaj. – Merideth... jak mi przykro. – Nie, nie – zaprzeczyła z wymuszonym uśmiechem. – Dobrze się stało. Nie dla niej oczywiście. Nie mówiłam ci nigdy, ale byłam pewna, że to dziewczynka. Jednak my, no tak, my, ty i ja, nie kochaliśmy się na tyle... A sama nie dałabym rady. Aż wstyd się przyznać. Nie potrafię. Nie jestem – jakby tu powiedzieć – nie jestem wystarczająco szlachetna, by zgodzić się na pozycję samotnej matki. – To prawda, kochanie – przyznałem najłagodniejszym głosem, na jaki mogłem się zdobyć. – Chodzi również o ciebie. – Znowu jej oczy pełne były łez. – Wspaniały tata. Marzenie robiącej karierę feministki. Sądziłam, że chcę twojego powrotu, nigdy jednak nie dalibyśmy sobie szczęścia, nie uważasz? – Chyba tak. – Nie przypuszczałem, że tej nocy stać mnie będzie na jakieś inne uczucia. Ale strata dziecka bardzo mnie przygnębiła. – Masz rację. – Merideth otarła łzy z moich oczu. – Czegoś było brak w naszej miłości. – Istotnie. – Uśmiechnęła się, tym razem szczerze. – Ale przeżyliśmy razem sporo szczęśliwych chwil, prawda?
– Tak, zaznaliśmy wiele szczęścia, Me. Ruchem głowy wskazała chatę Tobiasa. – Dowiem się czegoś od ciebie? – Jeśli chcesz, oczywiście. – Odchrząknąłem, zadowolony ze zmiany tematu. – W miarę rozwoju sytuacji okazało się, że to typowa historia urazu psychicznego wiążącego się z wykorzystywaniem seksualnym, chciwością i sporą dawką megalomanii zawodowej. Nic godnego twojej uwagi, standard, brutalna strawa dla lokalnych wiadomości. – Dobrze. Skoro już tu jestem, zdobędę informacje również z innych źródeł. Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. – Słusznie. Nie wiadomo. – Po chwili dodałem: – Oboje mamy coś podpisać, prawda? – Nie chcę – odparła. – Nie chcesz podpisać? – Bo... – Spojrzała gdzieś poza mną. – ...bo jeśli małżeństwo jeszcze trwa, to nie mam poczucia klęski. Wolałabym, żeby to była twoja wina. Gdy od ciebie odchodziłam, byłam o tym święcie przekonana. Myliłam się. Wypowiadając słowo „tak”, łudziłam się, że będzie z nas dobrana para – byłeś inteligentny, przystojny, dowcipny, pełen seksu – myślałam, że to wystarczy. Gdybym dostrzegła, czego mi może w tobie zabraknąć, mój stosunek do naszego małżeństwa byłby inny. – Może Maja, ta twoja terapeutka, mogłaby ci pomóc... Potrząsnęła głową, zmarszczyła brwi. – Nie, nie mogłaby. Miałeś rację, Alan, Maja to trociny. – I dodała zaczepnym tonem: – Czy wy, lekarze ludzkich dusz, przyglądacie się sobie wzajemnie pod kątem przydatności zawodowej? Sprawdzacie, czy nie zostały z was trociny? Przyszli mi na myśl Erie Petrosjan, Clancy Coates, Paul Wienman i jeszcze kilku innych znanych mi terapeutów. – Nie – powiedziałem. – Nie za bardzo. Właściwie zupełnie nie. Umówiliśmy się na jutro po południu, żeby podpisać dokumenty rozwodowe.
45 Purdy stanął za mną niespodziewanie i zapytał uprzejmie, czy mógłbym mu towarzyszyć. Wcisnęliśmy się na tylne siedzenie samochodu policyjnego i zastępca szeryfa ruszył żwirowaną drogą w stronę dawnej kopalni położonej poniżej Mirabelle. Miejsce obok kierowcy zajmował mężczyzna o łagodnym wyrazie twarzy i gęstej blond czuprynie. Nikomu mnie nie przedstawiono. Mgła uniosła się i w nocnym mroku reflektory wystarczająco oświetlały wąski wąwóz. Choć parę godzin wcześniej przejeżdżałem tędy, teren wydał mi się zupełnie obcy. Purdy milczał. Zastępca zatrzymał wóz na końcu nierównej, pełnej zlodowaciałych kolein drogi. Wysiedliśmy. – Tam, wyżej – powiedział Purdy. – Idźcie ostrożnie. Policjanci w czarnych kombinezonach oświetlili latarkami szyb wentylacyjny. Na występie skalnym, szerokości czterech do pięciu metrów, leżał człowiek. Ubranie na nim było prawie spalone, teraz rdzawoczerwone, przedtem miało zapewne inny kolor. Jedna nogawka spodni została podciągnięta aż po kolano. Skóra na łydce miała barwę ziemistoszarą. – Może go pan zidentyfikować? – zapytał blondyn. – Nie z takiej odległości. Wiedziałem, kto to jest. – Przenieście go tu – polecił policjantom. – Dwie minuty, szeryfie. Zajęło dziesięć. – Ktoś chciał się pozbyć ciała – wyjaśnił Purdy. – Z powodu mgły nie zauważył, że upadło na występ skalny. – Przez ułamek sekundy pomyślałem z trwogą, że Purdy sądzi, że to ja byłem tym kimś. Trup leżał przede mną, na brzuchu. Policjanci obrócili go na wznak i stwierdziłem z ulgą, że nie strzelono mu w twarz. – To psychoterapeuta, Erie Petrosjan – powiedziałem. Szeryf obrócił się do Purdy’ego. – Masz u mnie piwo, Sam – powiedział. – Uhum – potwierdził Purdy. – Nie wygląda pan na zdziwionego – szeryf zwrócił się do mnie. – Jestem bardziej niż zdziwiony – odparłem. – Wieczorem jakiś wóz jechał tędy przede mną. Myślałem, że to Randy. Chciałem z nim porozmawiać, namówić go, by się poddał. Słyszałem różne hałasy. Była mgła. Nikogo nie widziałem. Tylko światła reflektorów. Przypuszczam teraz, że to Geoff chciał ukryć tu ciało.
Purdy i szeryf słuchali w milczeniu. – Czy Geoff zabił Erica? – zapytałem. – Możliwe. – Purdy patrzył na mnie uważnie. Oczy miał przymknięte, ale dostrzegłem w nich jakiś cyniczny błysk. Mówił dalej, prawie nie poruszając ustami. – Zdaje się, że w domu tego faceta zdarzył się jakiś wypadek z bronią. Skinąłem głową. Nie miałem ochoty na rozmowę o domu Petrosjana. – Szeryfie – zacząłem – co pan zamierza zrobić z Randym? – Chcemy razem z detektywem rozegrać tę grę, doktorze. Ustalić, do jakiego okręgu należą żywi i z jakiego miasta pochodzą zabici. Sądzę, że Randy’ego zawieziemy do Boulder. Prawda, Sam? – Tak, zajmę się chłopakiem. – Ale z tym facetem – szeryf wskazał na zwłoki Petrosjana – będzie sporo kłopotu. Paskudnie się zachował: dał się zastrzelić w jednym okręgu, a jako nieboszczyk pojawił się w drugim. – Papierkowa robota – powiedział Sam Purdy. – Papierkowa robota – powtórzył szeryf. Purdy odwrócił się do mnie: – Czy aby na pewno nic ci nie wiadomo o okolicznościach, w jakich doszło do zbrodni w domu twojego kolegi? Patrzyłem na niego w milczeniu. – Boulder, małe miasto – ciągnął. – Zabawne, ostatnio spędziłem trochę czasu przy tej ulicy Cykuty. Służbowo. Wiesz, kto mieszkał obok Petrosjana? Claire i Harlan Draperowie. Nadmiar tragedii jak na taką małą ulicę, nie uważasz? – Obszedł samochód i objął mnie ciężkim ramieniem. – Tak się złożyło – ciągnął scenicznym szeptem – że w dniu jatki w poradni ten cały Erie znajdował się w twoim gabinecie. Tak się złożyło, że był właścicielem domu sąsiadującego z domem Draperów. I tak się złożyło, że jego zwłoki leżą tu, w szybie kopalnianym, za osadą chat będących własnością tych ludzi, których w ciągu ubiegłych miesięcy miałem przyjemność przesłuchiwać, i to nie bez powodu. Dziwny zbieg okoliczności, prawda? – Rzeczywiście dziwny – odpowiedziałem próbując dopasować w myślach kolejny klocek układanki. A więc coś łączyło Erica z Draperami. – Zastanawiający – dodał Purdy. – Pamiętasz, że kiedy jechaliśmy samochodem po tej jatce w wykonaniu Drapera, powiedziałem ci, że coś mi nie pasuje w zeznaniach doktora Petrosjana? – Pamiętam. – Nie potrafiłem się potem doszukać w tym żadnego sensu. Erie powiedział, że kiedy Harlan szalał w twoim gabinecie, kazałeś mu zadzwonić na policję. Pytaliśmy o to ciebie – potwierdziłeś. Doktor Petrosjan oznajmił nam, że wykonał ten telefon, połączył się z grupą operacyjną i zaczął im mówić, co się stało, ale wyłączył się, bo usłyszał syreny i sądził, że policja już przyjechała. Sęk w tym, że ani na taśmie, ani w komputerze, ani w centralce nie znaleźliśmy śladu telefonu od niego. – Purdy potrząsnął głową i mocno ścisnął mnie za ramię. – Nie ma
mowy o pomyłce. Przyjmując tezę, że doktor Petrosjan był w tę całą chryję zamieszany od samego początku, oraz biorąc pod uwagę wydarzenia ubiegłej nocy w jego domu, zaczynam podejrzewać, że Erie w ogóle nie zadzwonił wówczas na policję. Aż zaschło mi w gardle na myśl o tym, co może mi zdradzić Purdy. – Sugerujesz więc – zacząłem – że Erie Petrosjan powiadomił Harlana Drapera, gdzie jest Claire? – Tak. Tak właśnie przypuszczam. I jeszcze coś ci powiem: kiedy doktor podawał nam swój adres, był to adres miejsca pracy, przy Spruce Street. Nie połapałem się, że to nie jest adres prywatny. Czytałem to cholerne oświadczenie co najmniej pięciokrotnie i nie połapałem się. Gdybym na to wpadł, rzuciłoby mi się w oczy, że nasz morderca, nasza ofiara oraz jeden z naszych świadków – wszyscy są bliskimi sąsiadami. I na pewno zastanowiłbym się nad tą zbieżnością. Zrobiłbym go na szaro. Tymczasem doktor Petrosjan zrobił mnie na szaro. Znasz to uczucie? Skinąłem głową. Poklepał mnie po ramieniu, tym razem ojcowskim gestem. – Jeśli masz mi coś do powiedzenia, to słucham z uwagą. Jakieś rewelacje? Na przykład dlaczego Ericowi zależało na śmierci Claire Draper? Chciałem mu powiedzieć, że Erie dowiedział się czegoś z teczek Paula Weinmana i wykorzystał to, by dołączyć do kliki udziałowców „Pain Perdu”. A zeznania Claire przeszkodziłyby mu w tym. Chciałem powiedzieć Samowi, że Erie prawdopodobnie wykorzystywał seksualnie Marilyn London, swoją pacjentkę. Po tym, jak oznajmiła mi telefonicznie, że zamierza podjąć pewne kroki wobec swego terapeuty – a okazał się nim Erie – została zamordowana. I że zabójcą byt przypuszczalnie Erie Petrosjan albo, na jego polecenie, Geoff Tobias. Co do tego nie miałem jednak pewności. Chciałem powiedzieć Samowi Purdy’emu, że teczki Paula Weinmana są w naszej poradni, w szafie pod schodami, a klucz do niej mam w kieszeni. Ale nic nie powiedziałem. W odpowiedzi na jego pytanie odparłem: – Nie, Sam, nie mam dla ciebie żadnych rewelacji. Policja zawiozła Randy’ego z powrotem do szpitala. Tym razem umieszczono go w oddzielnym pokoju. Pod strażą. Byłem przy nim, dopóki nie oswoił się ze zmianą; uzyskałem jego zgodę na powiadomienie policji o wydarzeniach w chacie które wyłoniły się z jego pamięci. Usiadłem potem w sali konferencyjnej szpitala i czekałem na Purdy’ego, by ponownie mnie przesłuchał. Gdy było już po wszystkim, wsiadłem do wozu i w szarym brzasku rodzącego się dnia pojechałem do poradni; od razu skierowałem kroki do szafy pod schodami. Sądziłem do tej pory, że znam już całą historię, ale pewien jej fragment wciąż pozostawał w
sferze domysłów. Kim był ten drugi mężczyzna w chacie w Mirabelle, ten, który fotografował Lily Navens? Z teczek Paula Weinmana dowiem się, czy moje domysły pokrywają się z prawdą. Wiedziałem, że nie mam prawa zaglądać do tych dokumentów, ale mało mnie to już teraz obchodziło. Teczki stały nienaruszone, tak jak je zostawiliśmy z Diane. Sięgnąłem po tę z etykietką „Sprawozdania – MOS”. Gdy doszedłem do trzeciej strony, z trudem powstrzymałem okrzyk. Powietrze wokół wibrowało od przenikliwego dźwięku. Dopiero po sekundzie zorientowałem się, że zapomniałem wyłączyć alarm. Pobiegłem do kuchni i uciszyłem to diabelstwo, po czym udałem się do mojego gabinetu i czekałem na odzew firmy ochroniarskiej. Zadzwonił telefon. Czyjś znudzony głos zapytał mnie o kod. Podałem. Oby wszystkie zagrożenia miały taki finał. Kląłem w duchu na dziwactwa Raoula, ale gdy wróciłem do szafy, puls już mi się wyrównał. Najszybciej jak mogłem przejrzałem inne naklejki na teczkach i wyciągnąłem tę z napisem „Geoffrey Tobias”. Przewracałem w pośpiechu stronice, zwracając uwagę na daty sesji z Geoffem; szukałem notatki z datą dokumentu, jaki wyjąłem z teczki „Sprawozdania – MOS”. Nie znalazłem. Data na sprawozdaniu dla Ministerstwa Opieki Społecznej nie miała odpowiednika w teczce Geoffa Tobiasa. Jednak ich kolejność świadczyła o tym, że sprawozdanie dla MOS zostało sporządzone między kolejnymi wizytami Geoffa u psychoterapeuty. Brakowało jednej strony. Po śmierci Paula Weinmana Erie Petrosjan musiał wyjąć ją z teczki. Prawdopodobnie jest teraz w posiadaniu Purdy’ego. Albo niedługo będzie. Sięgnąłem jeszcze raz do sprawozdania dla MOS. U góry strony widniały dwie litery: L.N. LilyNavens. Po telefonie do Ministerstwa Opieki Społecznej w sprawie ustawy o przedawnieniu przestępstwa dotyczącego wykorzystywania seksualnego dziecka, Paul sporządził krótką notatkę. Tym wykorzystywanym dzieckiem była Lily Navens. Pacjent, który przyznał się do tego czynu, miał trzydzieści cztery lata, a nazywał się Geoffrey Tobias. Przebieg sprawy: trzydziestoczteroletni mężczyzna przyznał się do wielokrotnego molestowania i wykorzystywania seksualnego swojej siostrzenicy /L.N./, obecnie lat osiemnaście. Ostatni incydent miał miejsce w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym, ofiara miała osiem lat. Radca prawny ministerstwa poinformował mnie, że sprawa ulega przedawnieniu po upływie dziesięciu lat. Raport po tym czasie jest mile widziany, lecz nieobowiązujący. Na następnej sesji poinformuję o tym pacjenta.
Byłem tak wstrząśnięty owym lakonicznym podsumowaniem tragedii Lily Navens, że nie usłyszałem nawet kroków za sobą. – Złapałam cię na gorącym uczynku – powiedziała Diane. – Mogę cię prosić, żebyś łaskawie wyjaśnił mi, dlaczego grzebiesz w tych teczkach? – Tak, możesz – odparłem nie podnosząc głowy. – Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – Raoul tak to sprytnie urządził, że alarm najpierw dociera do ochrony, a potem do mnie. Zadzwoniłam do nich i okazało się, że to ty dałeś się złapać. – Spojrzała mi przez ramię, na dokument, który trzymałem w ręku. – Bądź tak dobry i powiedz, czego to dotyczy. Wręczyłem jej pismo Paula. Przebiegła je wzrokiem. – O, Boże, Lily – jęknęła – Tak, Lily. Diane usiadła na podłodze obok mnie, nie odrywając wzroku od notatki Paula. – Moja pacjentka! Jak mogłam to przeoczyć? – Tej notatki tu nie było. Czarna dziura. Wiesz przecież z własnego doświadczenia, że Lily nie mogła o tym zapomnieć. Ale nigdzie nie było żadnej wzmianki. I powiem ci coś jeszcze: notatka Paula, opatrzona identyczną datą, zniknęła z teczki Geoffa Tobiasa. – Twoim zdaniem Erie po śmierci doktora wyjął ją z teczki Geoffa, który był pacjentem Paula? – Tak przypuszczam. Diane milczała dłuższą chwilę. – Na początku. Tuż po śmierci Paula. – Mówiła urywanie, jak gdyby sama do siebie. – Erie przetrząsnął teczki Paula, znalazł to, co chciał, i szantażował Geoffa Tobiasa ujawnieniem sprawy Lily. – Zgadza się. Posługiwał się tą notatką z teczki Geoffa, by wyłudzić kawałek „Pain Perdu”. Również dlatego poinformował Harlana Drapera, gdzie przebywa Claire. Erie nie chciał dopuścić, by zeznając przed ławą przysięgłych opowiedziała o finansowych machlojkach w restauracji, co położyłoby kres napływowi świeżej gotówki. Zdałem Diane relację ze wszystkiego, co wydarzyło się w Mirabelle wczoraj w nocy. Ani razu mi nie przerwała. – Jeśli dobrze zrozumiałam, to do mojego domu włamał się Geoff Tobias, który szukał teczki Lily; chciał się dowiedzieć, co ja wiem na ten temat – powiedziała, kiedy skończyłem. – Tak. Ale Randy mówił mi, że był przy tym jeszcze jeden mężczyzna. Tamtej nocy. „Incydent 1981”. Sesja fotograficzna. Raczej pornograficzna. – Słusznie. Pornograficzna. – Czy tym drugim mężczyzną był Paul? – zapytała Diane z niedowierzaniem. – Nie. Nie sądzę. – Więc kto?
– Nie wiem. – Chętnie zabiłabym tego cholernego Geoffa. Ale niech lepiej żyje, dostanie za swoje. – Musisz uzbroić się w cierpliwość. A on będzie żył. Ma złamany nadgarstek, obojczyk – tu wyprostowałem się, dumny z własnych dokonań – udo i powszechny w takich wypadkach uraz głowy. – No dobrze. A inne włamania? – To pierwsze tutaj, to chyba sprawka Erica – chciał się dowiedzieć, czy wiem, że wykorzystywał seksualnie Marilyn London. Drugiego, też tutaj, dokonał Geoff Tobias – chciał zamienić pistolet, żeby podejrzenie o zabójstwo Marilyn padło na Randy’ego. – A pług śnieżny? – Sądzę, że Geoff zaczął się obawiać, że Randy może sobie przypomnieć o gwałcie na Lily. Dla pewności chciał mnie zabić, żebym już więcej nie zajmował się chłopakiem, żebym nie pomógł mu przypomnieć sobie tego, co się kiedyś wydarzyło i co mogłoby się znaleźć na czołówkach gazet. Moim zdaniem liczył, że Randy popełni w końcu samobójstwo. Lecz gdy chłopak w okresie rozkojarzenia wracał z uporem do Mirabelle, Geoff wpadł w panikę, zdawał sobie bowiem sprawę, że Randy’emu może wrócić pamięć. Gdy Randy był w szpitalu, Geoff przystąpił do działania. Próbował znaleźć chłopcu innego terapeutę, a kiedy nic z tego nie wyszło, posłużył się pługiem, by pozbyć się mnie na zawsze. To oczywiście tylko moje domysły. – Dlaczego zamordowano żonę mera? – Marilyn? Purdy będzie musiał wydobyć to od Geoffa. Prawdopodobnie Erie przekonał go, że dla ochrony interesów restauracji jest to niezbędne. Być może Marilyn groziła Petrosjanowi, że ujawni jego seksualne wyczyny podczas sesji terapeutycznych, lub że o czymś, czego nie wiem, powiadomi swojego męża. Moim zdaniem Marilyn sądziła, że uda jej się wygrać z grubymi rybami. Pozostaje pytanie, kto nacisnął spust. Geoff i Erie są zbyt tchórzliwi, żeby odważyć się na taki krok. W oczach Diane pojawiły się łzy, kolanami przywarła do piersi. – Wiesz, jak to się zaczęło? Przedstawiłam sprawę Claire na zebraniu naszej grupy. I popatrz, co się stało potem. Claire nie żyje. Jej mąż nie żyje. Osierocili dzieci. Jej adwokatka została kaleką. Jej sąsiad nie żyje. Marilyn London nie żyje. – To nie twoja wina. – Wiem. Nie płaczę z poczucia winy, kochanie. Płaczę, bo sobie uświadomiłam, ile złego mogą zrobić psychoterapeuci. U Paula zaczęło się od tego, że złamał jedną z wielu zasad etyki zawodowej. Przyjmował pacjentów, z którymi spotykał się na gruncie towarzyskim. To wszystko. Zasada niby mało istotna, omija ją tysiące psychoterapeutów. Drobna komórka, która rozrasta się w guz. I ten Erie. Zimny drań. Wykorzystywał swoją pacjentkę i na pewno kilka innych, doprowadził do śmierci tylu osób tylko po to, by skosić kilka tysięcy dolców. Jak to się dzieje, że takie typy otrzymują tytuły naukowe? Coś tu jest nie tak. Czego nie dostrzegamy w tym zawodzie? Co, do cholery, robimy niewłaściwie?
– Wokół jest tyle zła, Diane. To nie tylko Erie, i nie uważam, by pieniądze wchodziły tu w grę. Erie był żądny władzy. Taka jest moja opinia. I nie za wszystko on ponosi winę. Pomyśl o Paulu. Pomyśl o Geoffie. – Nie mam z nim nic wspólnego. Nie dzielę się z nim bolesnymi przeżyciami moich pacjentów. Mam natomiast coś wspólnego z Erikiem, moim kolegą po fachu. Nie dostrzegłam tkwiącego w nim zła. Ty miałeś nadzór nad jego pracą, i też nic nie zauważyłeś. Czy to cię nie przeraża? Nie przeraża cię myśl, że może nie chcieliśmy widzieć? Milczałem. – I nie posądzasz mnie o brak kompetencji? Nie posądzałem jej o brak kompetencji. – Postaraj się nie zgubić mojej komórki – powiedziała grożąc mi palcem.
46 Nie chciało mi się opuszczać jej gabinetu, ale uparła się, żebym sobie poszedł. Potrzebowała samotności, by, jak mówiła, móc się uporać ze swoimi uczuciami żalu i smutku, z tragedią, jaką przeżyła Lily Navens. Chciała się oswoić się ze wspomnieniami o wydarzeniach, które miały miejsce w tym oryginalnym wiktoriańskim budynku, w naszej poradni, gdzie wkładaliśmy tyle wysiłku w uzdrawianie chorych dusz. Lauren szalała ze zmartwienia. Powiedziała mi, że o świcie zadzwonił do niej Elliot Belihaven z wiadomością o dramacie, jaki rozegrał się tej nocy. Lauren tak uporczywie wydzwaniała do biura Purdy’ego, że w końcu Purdy sam do niej oddzwonił i opisał jej przebieg wypadków w domu Petrosjana i w Mirabelle. Od tamtej pory starała się jakoś do mnie dotrzeć. Lecz gdy stukałem do jej drzwi, nic jeszcze o tym nie wiedziałem. Czułem się niepewnie i byłem nastawiony raczej ugodowo. Od tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy to przyrządzałem spaghetti dla Petera i Adrienne, a potem podjechałem pod jej dom i zobaczyłem przez okno, jak gra w bilard i pije drinka z wysokim, szczupłym, atrakcyjnym mężczyzną, którego wóz w cenie średniej willi w Missouri, stał na podjeździe – więc od tamtego pamiętnego wieczoru jeszcze z nią nie rozmawiałem. Gdy podbiegła, by otworzyć mi drzwi, była już ubrana jak do pracy. Po szykownym kostiumie z wełny czesankowej poznałem, że tego dnia ma przynajmniej jedną rozprawę w sądzie. W przeciwieństwie do niej wyglądałem jak człowiek, który przez całą noc był na nogach, wałęsał się po wyrobiskach kopalnianych i walczył z porywaczami. Stałem u jej progu jak żebrak. Oparła się o framugę drzwi, jak gdyby nie mogła ustać na nogach. Przez parę sekund wpatrywała się we mnie, po czym odetchnęła głęboko, z ulgą. – Jesteś! Zdrów i cały – powiedziała i przytuliła się do mnie. Wtuliłem głowę w jej ramię. – Paskudnie się wobec ciebie zachowałem. – Daj spokój... Nic się nie stało... Dobrze, że jesteś. Pocałowaliśmy się. Ani ja, ani ona nie zamknęliśmy oczu. Oboje dotknęliśmy językiem naszych warg, jakbyśmy na nowo poznawali smak pocałunku. – Wszystko w porządku między nami? – zapytałem. Skinęła głową, oczy miała wilgotne, błyszczące. – Wchodź. Mój Boże, Alan – westchnęła. Zaprowadziła mnie do kuchni, posadziła przy stole i zaczęła się krzątać, przygotowując kawę z mlekiem. Stała przy zlewozmywaku, tyłem do mnie.
– Czy mam cię zapytać o wydarzenia ubiegłej nocy? – Nie musisz – powiedziałem i zrelacjonowałem jej to, co mogłem. Przemilczałem te informacje, które pochodziły z teczek Paula Weinmana. Słuchając, obróciła się; odniosłem wrażenie, że zainteresowało ją szczególnie to, czego nie powiedziałem. Widocznie dotarły już do niej jakieś słuchy i domyśliła się, że jednak coś przed nią ukrywam. – Wydaje mi się, że to nie wszystko – zauważyła. – Dobrze ci się wydaje – potwierdziłem. I uśmiechnąłem się w duchu. W ten prosty sposób powstrzymałem ją od wypytywania mnie o szczegóły, których nie mogłem ujawnić. Żeby jeszcze bardziej odwrócić jej uwagę od głównego tematu, dodałem: – W Mirabelle była Merideth. Nie wyglądała na zaniepokojoną tym faktem. Popijała kawę i czekała na dalszy ciąg opowieści. Zwlekałem, niczym Jack Nicholson trzymający w napięciu widza, dopóki oko kamery spoczywa na jego twarzy. – Ustaliliśmy, że za parę dni spotkamy się, by podpisać dokumenty rozwodowe – powiedziałem obserwując jej reakcję. Odwróciła ode mnie głowę i spojrzała przez okno na urwiste zbocza Front Rangę. – Naprawdę za parę dni? – Naprawdę – odparłem. – A co z dzieckiem? Dzieckiem Merideth? – Potem, jak jej powiedziałem, że nie widzę przed nami żadnej przyszłości, oznajmiła mi, że poroniła. – Na pewno „potem”? – Na pewno. – Wierzysz jej? – Jeśli idzie o dziecko, to średnio. Parę sekund namysłu. – Szkoda. Szkoda mi jej – powiedziała. Wycierała ręce kuchenną ściereczką, tak białą, jak białka jej oczu. – Możliwe, że szkoda mi również ciebie, ale muszę to sobie przemyśleć. – Obawiam się, że jesteś już zmęczona czekaniem. Mam na myśli nas. – Istotnie, byłam święcie cierpliwa. – Widziałem tę twoją świętą cierpliwość, kiedy w ubiegłym tygodniu raczyłaś się koktajlem z przystojnym mężczyzną, którego wielki czarny wóz stał przed wejściem. Roześmiała się. – Przystojny, prawda? Byłeś zazdrosny? – Oczywiście, że byłem. I wściekły na siebie, że tak głupio z tobą postępuję. – Faktycznie głupio. – Czy to coś poważnego. – Ten facet?
– Tak, ten facet. – To Jacob. Mój były. Zaprosiłam go, żeby zasięgnąć jego rady. – Co do mnie? – Ale jesteś pępuszek świata! Bohater. Tak. Co do ciebie. – No i? – Powiedział, że jestem zaborcza. – Swoiste podejście do życia. – Tak, to cały Jake. Zaschło mi w ustach, łyknąłem spory haust kawy i niemal bez zastanowienia powiedziałem: – Powinniśmy się pobrać, Lauren. Spojrzała gdzieś w dal, a potem z uśmiechem prosto w moją twarz. – Brzmi to bardziej jak oświadczenie niż oświadczyny, ale zanim nawiążesz nowy romans i zmienisz zdanie – uniosła rękę, bym milczał – pozwól, że wyrażę zgodę. Chciałabym tego małżeństwa... Cicho, jeszcze nie skończyłam. Lecz najbardziej bym chciała, żeby to małżeństwo było dobre... Żyliśmy już właściwie jak małżeństwo, ale to nie to samo. Proponuję taki układ. Zachowujmy się przez pewien czas jak ludzie, którzy zamierzają się pobrać, i zobaczymy, co z tego wyniknie. – Coś w rodzaju zaręczyn? – Coś w rodzaju zaręczyn. Ale wolałabym inaczej to określić. – Jak? – Nie wiem. Powiem ci, kiedy znajdę właściwe słowo. – Wiesz, czuję się czasami jak rzucana niepewną ręką piłka, która odbija się od muru po twojej stronie. – Niepotrzebnie. Chcę ciebie, Alanie Gregory. Tak, chcę. I nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Przedtem jednak pojadę do Nowego Jorku, żeby klęknąć przed ołtarzem bogów SM. – Zakwalifikowano cię? Skinęła głową z uśmiechem. – Moje gratulacje. Cieszę się w twoim imieniu. Na jak długo? – Muszę tam być od pół roku do roku. Przez kolejne osiemnaście miesięcy mogę dojeżdżać. – Cholera! – powiedziałem i pomyślałem, że to bardzo długo. – Cholera? – Nie, skarbie, jestem z tobą. – Oczy kleiły mi się ze zmęczenia. – Kocham cię, Lauren Crowder. – Ja też cię kocham, Alanie Gregory. – Od pół roku do roku... bez ciebie? Już wolałbym, żeby ci piekielni lekarze nie przyjęli cię do tej grapy kontrolnej. – Będziesz mnie odwiedzał? – spytała z uśmiechem. – Nowy Jork? Tyle tam śmieci. I nie ma ścieżek rowerowych.
Zmarszczyła groźnie brwi. – Ale ja tam będę. Podszedłem do niej, pocałowałem mocno. Przytuliła się i musnęła dłonią moją twarz. – Dawno się nie goliłeś – powiedziała – ale chyba jeszcze dawniej nie goliłeś nóg. Zasnąłem w sypialni Lauren, a obudziłem się, gdy w drzwiach stanął Purdy. Jak zjawa senna. Tyle, że był w ubraniu, co zmniejszyło mój lęk przed duchami. Zadzwonił kluczykami na kółku. – Powiedziała, że tu cię zastanę. Czy ty w ogóle pracujesz? Burknąłem coś i wcisnąłem głowę w poduszkę. – Ubieraj się. Czekam w kuchni. Wciągnąłem brudne spodnie, w których spędziłem tę noc. Purdy był ogolony i jakimś cudem wyglądał na wypoczętego. Zdążył się przebrać. Ja zaś czułem się tak, jakby obudzono mnie po wielkim pijaństwie. – Musisz się ogolić – przypomniał. – Chyba wyhodowałem sobie brodę. – Twoja przyjaciółka poprosiła Royala Petersona o urlop z przyczyn osobistych. – Purdy manipulował guzikami, by zmusić kuchenkę mikrofalową do podgrzania fusów po porannej kawie. – Tak, wiem, urlop od pracy i ode mnie. – To chyba znasz te jej „przyczyny osobiste”? Skinąłem głową. Boże, jaki byłem głodny! – A ja nie znam – oświadczył Purdy. – I nie cierpię czegoś nie znać. Szlag mnie trafia na przykład, że nie wiem, kto z domu Erica Petrosjana zadzwonił do naszej centrali. Może jakoś to przeżyję. Zresztą łatwo będzie dojść prawdy po licznych odciskach stóp. – Popatrzył na mnie z ukosa i powędrował oczami ku moim nagim stopom. – A do wściekłości doprowadza mnie fakt, że nie mam pojęcia, skąd ten skurczybyk Erie czerpał wiadomości, którymi szantażował tych ludzi. I jaką, do diabła, miał z tego korzyść. Rzucił na stół fotografie. Pięć na siedem. Kolorowe. Zobaczyłem na jednej podobną do Randy’ego podłużną twarz dziewczynki o ciemnych oczach, twarz jego siostry. Na drugiej – jej nagie dziecięce ciało; siedziała, z wyrazem zakłopotania na buzi, na chropowatym kamieniu, w tle niewielkie jezioro, ręce na karku, wyeksponowane przez fotografa – nieowłosione krocze. Odkładając na bok zdjęcie chrząknąłem z zażenowaniem. Następna fotografia przedstawiała wnętrze chaty Geoffa Tobiasa. W pełnym oświetleniu. Przy kominku chłopięce ciało dziewczynki w damskiej bieliźnie, ramiączko koszuli opadało, ukazując klatkę piersiową bez śladów zaokrąglenia. Bielizna była koronkowa. Odwróciłem wzrok. Powstrzymałem się, żeby nie zakryć dłońmi oczu.
Zgarniając ze stołu parę innych zdjęć, Purdy powiedział: – Te są jeszcze bardziej wstrząsające. Nie jesteś ciekaw, skąd je mam? Starałem się zapanować nad nerwowym drżeniem głosu: – Znalazłeś je u Geoffa? – Nie. Nie u Geoffa. – Co? Czyżby u Petrosjana? – Zrobiło mi się niedobrze. – Nie. Słuchaj uważnie. Przez całą noc tropiłem cię w górach – nawiasem mówiąc, wiele się tam ostatnio wydarzyło – i miałem mnóstwo czasu na myślenie. Na przykład o tym, co też Geoff Tobias mógł zrobić w swojej chacie siostrze twojego pacjenta. Wiedziałem od ciebie, że poza wujem Randy’ego był tam jeszcze ktoś, i że ten ktoś robił zdjęcia; a ponieważ wciąż nurtowała mnie myśl, jak to się stało, że ten cholerny Geoff Tobias zmusił Russela Londona do finansowych machlojek, powziąłem pewne podejrzenia. Podzieliłem się nimi z sędzią, który po tylu latach pracy uznał, że jest to całkiem racjonalny powód, by go obudzić w środku nocy. Wyraził zgodę na to, żebym się rozejrzał w domu Russa. Znaleźliśmy te fotografie w szafie Russela Londona. W dużej kopercie, poza zdjęciami, była kartka z takim oto napisem: „Pamiętasz”. Tylko to słowo: „Pamiętasz”. Prawdopodobnie Geoff groził Russelowi Londonowi, że ujawni jego, być może chwilową, skłonność do pedofilii. Nie jestem pewien, czy Russel brał w tym udział, mam na myśli dziecięcą pornografię. Jednak wiele na to wskazuje. Russel co najmniej wiedział o tym i zachował tę wiedzę dla siebie. A fakt, że przechowywał te zdjęcia przez tyle lat, sugeruje, że jego zainteresowania nie były przejściowe. .. Muszę to sobie dokładnie przemyśleć. Powiedziałem ci już, czego nie cierpię, prawda? A wiesz, czego jeszcze nie znoszę? Że ty i twoja twardogłowa wspólniczka wiecie odrobinę więcej niż ja. Nie mogę myśleć spokojnie o tym, że prawo o napastowaniu i molestowaniu seksualnym dzieci jest tak nieprecyzyjne. Nie ulega kwestii, że Erie wiedział o tej całej pornografii, prawda? A do mnie nie dotarł żaden raport. Bo to nie byłoby słuszne. Nie byłoby zgodne z zasadami, sprawiedliwe. Coś takiego nie powinno nigdy się zdarzyć. Purdy nawet nie czekał na moją odpowiedź. Wiedział, że jest na tropie prawdy, wiedział również, że ja nie potwierdzę żadnej jego hipotezy. – Geoff Tobias milczy jak zaklęty – ciągnął. – Załatwił sobie jakiegoś wystrzałowego adwokata z Denver, który natychmiast wykorzystał waszą chroniczną tajemniczość na rzecz klienta. Na szczęście dysponujemy wieloma dowodami, że to on zamordował Erica Petrosjana i porwał siostrzeńca. Nie mówiąc już o dwóch naocznych świadkach. – Spojrzał na mnie, uniósł groźnie brew. – Zanim jednak jego pełnomocnik kazał mu milczeć, Geoff bąknął coś o swoim kumplu Petrosjanie. Że jego zdaniem to on wysadził w powietrze dom Larry’ego Templetona. Że Erie nigdy się do tego nie przyznał, ale w rozmowach z innymi pedałami wciąż nawiązywał do tego tematu i ich zdaniem był na tyle bezwzględny, że mógł to zrobić. Śmiem wątpić w skromność Geoffa i zaczynam wątpić w motyw, dla którego Erie miałby załatwić Templetona. Geoffowi natomiast nie brakłoby motywów. Gdyby Larry groził mu powiadomieniem
prokuratury, że jego udział w finansach restauracji z niewiadomych przyczyn nagle się zmniejszył, Geoff byłby poważnie zagrożony. Być może po tej nocy federalni zdobędą potrzebne nam dowody, a być może nie zdobędą. Pewne sprawy, jak życie mnie nauczyło, nigdy nie wychodzą na jaw. Coś mi jednak mówi, że ten Erie był na tyle sprytny, że potrafił wykorzystać każdą sytuację. – Czy to Geoff siedział za kierownicą pługa? – zapytałem. – Prawdopodobnie. Odnaleźliśmy wreszcie tę dozorczynię z Mirabelle, Janet jakąś tam. Jej chłopak albo się pomylił, albo skłamał – ona nie była w żadnej Kostaryce, była w Belize, Ledwo wpadliśmy na jej trop, cholerny kraj, ma może cztery działające linie telefoniczne. W każdym razie powiedziała nam, że Geoff dzwonił do niej, by zrobiła porządek w jego chacie, a ona na to, że musi zniknąć na jakiś czas, „bo gliniarze depczą jej po piętach, a ona zaplanowała sobie tę wycieczkę i pozostanie tam tak długo, póki tamci nie przestaną za nią gonić”. Myślała, że chcemy ją przyskrzynić. Co jest zrozumiałe – dziewczyna ma paranoidalną osobowość i kilka wykroczeń na sumieniu. „Posiadanie z zamiarem sprzedaży”, zakłócanie spokoju podczas akcji protestacyjnej w Rocky Flats. W końcu Geoff ją zapytał, jacy to gliniarze jej szukają, a ona wymieniła nasze nazwiska. Stąd wiedział, jak na ciebie zapolować. Usłyszeliśmy ponadto od jego żony, że Tobias w college’u uczył się prowadzić ciężarówki, toteż i z pługiem dałby sobie radę. – A co w sprawie Marilyn London? Purdy rozglądał się za cukiernicą. Lauren nie używała cukru, więc nie mogłem mu pomóc. – To sprawka Geoffa – ciągnął. – Nie mógł już widocznie nic zrobić, by ratować restaurację i własny tyłek. W tej kolejności. A dowody zbrodni znaleźliśmy w jego domu. Kto wie, być może Marilyn usiłowała ujawnić szantażystę swego męża. A może to ona próbowała szantażować Geoffa, że wyciągnie na światło dzienne jego rolę w całej tej historii. Wątpiłem, czy uda się Purdy’emu dotrzeć do prawdy. Marilyn mogła wdepnąć w to bagno tylko dlatego, że była wykorzystywaną seksualnie pacjentką Erica Petrosjana. Możliwe, myślałem, że Erie przyczynia się do jej zabójstwa – pośrednio lub bezpośrednio. – Co z byłym merem? – zapytałem. – Karierę polityczną ma z głowy. Ława przysięgłych jednogłośnie podejmie taką decyzję. Domyślam się – wskazał na obsceniczne fotografie – że dojdą jeszcze inne tego typu oskarżenia. – A co się stanie z Randym? – To już zależy od twoich terapeutycznych talentów, nie ode mnie. Moim zdaniem chłopaka można winić tylko za to, że miał pecha. Uśmiechnąłem się smętnie. – A Elliot? Jego rodzina również ma tam chatę. Czy on też jest wmieszany w tę śmierdzącą sprawę? Purdy milczał chwilę. Spojrzał mi prosto w oczy. – O ile wiem, nie. – Wpatrywał się we mnie uporczywie, jakby z wyrazu mojej twarzy chciał
coś wyczytać. – Chyba że ty wiesz o nim coś, co chciałbyś mi przekazać. Potrząsnąłem przecząco głową. To dobrze, że HIV Elliota Bellhavena pozostanie jego tajemnicą. – Czy ty zdajesz sobie sprawę – ciągnął Sam – ilu prawników przez ile lat będzie się głowiło, kto jest naprawdę właścicielem tej cholernej podmiejskiej restauracji? Bez względu na to, kto przegrywa, prawnicy zawsze wygrywają. – Oni stanowią prawo, Sam. Oni stanowią prawo. – À propos. Dowiedziałem się od Scotta, że twój kontrakt wygasł. Czyli że zwalnia cię z pracy. Chcesz do niego zadzwonić? – Nareszcie jakaś dobra wiadomość. – Wiem również, kim jest ta nieuchwytna „M”. Możesz zatem napisać swój ostatni raport. – Purdy otworzył lodówkę i zaczął przeszukiwać jej zawartość. – Czy ta kobieta nie ma nic do jedzenia? – zapytał. – Naprawdę? – Co „naprawdę”? Aha. – Purdy usiadł ponownie przy kuchennym stole ze zwiniętym plasterkiem sera szwajcarskiego umoczonego w musztardzie. – Larry Templeton umawiał się nie z jakąś tam, nieznaną nam „M”, tylko panią Tobias. Co, rzecz jasna, stanowi kolejny motyw Geoffa pogrzebania Larry’ego pod gruzami jego własnego domu. „M” to pewnie Mirabelle, nie żaden inicjał imienia. Właśnie w Mirabelle spotykali się Larry i Erika, by uprawiać cudzołóstwo. W chacie Larry’ego, nie Geoffa. Aż do ubiegłej nocy nie miałem przyjemności poznania pani Templeton. A jest bardzo atrakcyjna i robi świetne wypieki – sam się o tym przekonałem. Nie do wiary wręcz, że mając taką żonę facet sypiał z panią Tobias, z którą dziś wczesnym rankiem odbyłem godzinną, dość niemiłą rozmowę. Możesz sobie wyobrazić. Mogę sobie wyobrazić. Podszedłem do zlewozmywaka i ochlapałem twarz zimną wodą. Wytarłem ją nieskazitelnie czystą ściereczką. – Masz ochotę na śniadanie, Sam? – Myślałem, że już mnie o to nie zapytasz. – Stanął w progu salonu. – Strzelę sobie parę bili, gdy ty będziesz się golił i stroił. Oczekuję, że zabierzesz mnie do jakiejś fajnej knajpki. – Lauren nie będzie szczęśliwa, że użyłeś jej sprzętu. – A powiedz mi, kto jest dziś szczęśliwy, do cholery. No kto? Przez dziesięć minut myłem się i jednocześnie dokonywałem rozrachunku z Paulem Weinmanem, którego obarczałem winą za to wszystko, co się wydarzyło. Gdy Russ London powiedział Paulowi w czasie sesji psychoterapeutycznej, że był świadkiem, a może uczestnikiem wykorzystywania seksualnego Lily Navens, Paul był zobowiązany – ze względów moralnych, etycznych, prawnych – złożyć o tym doniesienie do prokuratury. Ale ponieważ obaj panowie byli przyjaciółmi, znajomymi, wspólnikami, obojętne
kim – Paul tego nie zrobił. Popełnił niewybaczalny błąd, podejmując się psychoterapii swojego przyjaciela. Skutkiem tego błędu było to, że nie złożył raportu o molestowaniu seksualnym dziecka. Reszta działa się już poza Paulem Weinmanem. Piłeczkę przejął Erie Petrosjan. Doktor Erie Petrosjan. Erie wykorzystał sprawozdania lekarskie Paula Weinmana dotyczące Russa Londona i Geoffa Tobiasa, by szantażem utorować sobie drogę do „Pain Perdu”, pomógł mu w tym również nielegalny romans z Marilyn London. Posłużył się Harlanem Draperem – pomógł mu w planowanym zabójstwie żony. Harlan chciał się zemścić na Claire, która od niego odeszła; Erie zaś przyłożył do tego rękę, bo nie chciał dopuścić, żeby Claire ujawniła przed ławą przysięgłych ciemne sprawki restauracji. Następnie albo on sam wysadził w powietrze dom Larry’ego Templetona, albo sprytnie wykorzystał ten fakt. Potem sam zamordował Marilyn, lub wrobił w to Geoffa. I cały spisek trwałby nadal, gdyby Randy Navens nie przypomniał sobie tej nocy w chacie, co stało się sygnałem klęski ich wszystkich. Doktor Paul Weinman ominął pewne drobne zasady etyki zawodowej. Wynikiem było morderstwo. Pomodliłem się za jego duszę. I przekląłem błędy, jakich się dopuścił.
47 Wydarzenia w Mirabelle odciągnęły mnie od mojej pracy zawodowej, naruszyły tok wyznaczonych wizyt pacjentów i w efekcie musiałem spędzić sporo czasu przy telefonie, ustalając na nowo harmonogram przyjęć. Parę osób miało mi za złe moją częstą ostatnio nieobecność, inni dali do zrozumienia, że woleliby, by moje nazwisko nie pojawiało się tak często na łamach prasy. Rozumiałem ich. Długo rozważałem problem, czy powinienem kontynuować leczenie Randy’ego, i doszedłem do wniosku, że tak. Zadzwoniłem nawet do Denver, do specjalisty w tej dziedzinie, i przedstawiłem mu wszystkie fakty. Odparł, że znajduję się na pograniczu i powinienem wybrać stronę, która mi odpowiada. Wybrałem tę, która umożliwi mi dalszą opiekę nad chłopcem. Chłopak miał przed sobą długą drogę wnikliwej psychoterapii. Przede wszystkim musiałem go przekonać, że jego ostatnie przeżycia wiodą ku wyzdrowieniu i ich skutkiem nie będzie nowy uraz. Trudne zadanie. Casey Sparrow trwała przy Randym jak jego anioł stróż. Sąd wyznaczył nowego powiernika funduszu chłopaka w osobie wiceprezesa lokalnego banku, zatwierdził także tymczasowego opiekuna z ramienia stanu Kolorado, czyli Casey Sparrow. Opieka trwać będzie dopóty, dopóki Randy nie opuści szpitala. Russel zrezygnował z funkcji komisarza okręgowego w przeddzień obrad ławy przysięgłych, w czasie których głosowało za jego pozostaniem dziewięciu przysięgłych. Podczas gdy prawnicy starali się ustalić, kto jest właścicielem restauracji, Erika Tobias rządziła w „Pain Perdu”, jak gdyby Geoff w ogóle nie istniał. Skandal wokół lokalu sprawił, że dostał najwyższą pięciogwiazdkową ocenę. Mnie mało to obchodziło. Natomiast Randy i Rita Templeton wzbogacili się – i był to całkiem przyjemny akcent w tej aferze. Nasz rozwód z Merideth stał się faktem. Zdaniem Adrienne poronienie było kłamstwem; sama poddała się aborcji. Potwierdziło to moje uprzednie obawy, lecz mimo to miałem pewne wyrzuty sumienia – zastanawiałem się, czy aborcja nastąpiła przed czy po jej upadku w Mirabelle. Merideth nagrała tę historię dla lokalnych mediów. Lecz ja odmówiłem udziału – nie chciałem ani stawać przed kamerą, ani opowiadać o Randym. Kiedy w czasie wiosennych roztopów reportaż znalazł się w końcu na ekranie, ziemia nie zadrżała w posadach. Lauren pojechała do Nowego Jorku na codzienną porcję zastrzyków. A ja wróciłem do pracy.
Ellaine Casselman dłuższą chwilę sadowiła się na fotelu naprzeciwko mnie. – No więc znowu jestem u pana – powiedziała. Ciekawe, pomyślałem, kiedy zacznie opowiadać o siniakach, które przebijały przez grubą warstwę makijażu na jej policzkach. Była wyraźnie podekscytowana, ale za tą nietypową dla niej wesołością coś się kryło. – Słyszał pan? O ławie przysięgłych? Nic pan nie wie? Ta pani prokurator do spraw specjalnych przypomniała, że mamy trzymać język za zębami. Nie wolno nic mówić ani mężowi, ani żonie, ani najlepszej przyjaciółce. A potem dodała: „ani swojemu terapeucie”, i dam sobie rękę uciąć, że w tym momencie utkwiła wzrok we mnie. Mało brakowało, a wstałabym i powiedziała, że nie muszę nic mówi mojemu terapeucie, bo mój terapeuta wie więcej niż ja. Zauważyła, że patrzę na jej policzek. Dotknęła dłonią twarzy. Radykalna zmiana nastroju. – Tak, Max mnie uderzył. – Głos miała spokojny, ale zabrzmiała w nim stanowcza nuta. – No właśnie. Właśnie. A ja mu oświadczyłam, że jeżeli jeszcze raz podniesie na mnie rękę, to nie chcę go więcej widzieć. No i co? Dobrze zrobiłam? Czułem ogarniające mnie zmęczenie. Słuchałem jej, ale myślałem o Claire Draper, o Lily Navens. I zastanawiałem się, co też przydarzyło się w dzieciństwie siedzącej naprzeciwko mnie kobiecie. Jaką przeżyła grozę, że przez całe życie potrafiła być tylko ofiarą. – Jest pani wzburzona, rozgniewana – powiedziałem ciepło. Droga biegła w dal, aż straciłem ją z oczu.