STEPHEN WHITE Program (PrzełoŜył: Jerzy Kozłowski) W PRZEDDZIEŃ OSTATKÓW Zapamiętaj sobie. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Był d...
14 downloads
12 Views
2MB Size
STEPHEN WHITE
Program (PrzełoŜył: Jerzy Kozłowski)
W PRZEDDZIEŃ OSTATKÓW Zapamiętaj sobie. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Był dobrym celem. Wysoki, metr dziewięćdziesiąt pięć. Faliste jasne włosy, które w przefiltrowanym lutowym słońcu wydawały się prawie rude. Skóra koloru kości słoniowej. Zielone oczy, które tańczyły w rytm melodii dolatujących ze wszystkich knajp hałaśliwej francuskiej dzielnicy. Nawet w porze największego ścisku w najbardziej zatłoczonej części Nowego Orleanu widać było z daleka jego głowę podskakującą nad tłumem. W przeddzień ostatków francuska dzielnica pękała w szwach od turystów, a kaŜdy z wypiekami na twarzy czekał na szaloną zabawę, która miała rozkręcać się coraz bardziej, aŜ poniedziałek przejdzie we wtorek i rozpocznie się ostatni dzień karnawału. Ten drugi, z bronią, wiedział, Ŝe on sam w takim tłumie byłby fatalnym celem. W sportowych butach miał metr siedemdziesiąt dwa. Ciemne włosy były juŜ mocno przerzedzone, ale łysina mu nie przeszkadzała -baseballówka chroniła głowę przed słońcem równie skutecznie, jak,Ray-Bany w stalowych oprawkach osłaniały oczy. Wybrał spodnie khaki i bluzę w granatowe pasy. Dzięki temu nie rzucał się w oczy na Bourbon Street, w tłumie podobnie ubranych męŜczyzn. Zrobiło się ciepło, więc szedł z przewieszoną przez prawą rękę kurtką, która zasłaniała lufę Rugera Mk II z krótkim tłumiłaem. Lewą dłoń wcisnął głęboko do kieszeni spodni. Wiedział, dokąd zmierza wysoki blondyn, więc na razie pozostawał z tyłu w bezpiecznej odległości. Na skrzyŜowaniu Bienvile i Royal facet z pistoletem miał zacząć zmniejszać dystans. Za następną przecznicą powinien się zbliŜyć na tyle, by wykonać zadanie. Wcześniej wysoki blondyn wyszedł ze swojego biura niedaleko ratusza. śona chciała, Ŝeby spotkali się na mieście i razem poszli do restauracji, ale się nie zgodził. Zaplanował juŜ, Ŝe po drodze zatrzyma się w sklepie z antykami na Royal Street i kupi dziewiętnastowieczną broszkę z kameą, którą niedawno zachwyciła się Ŝona. Niespodzianka na rocznicę ślubu. Wizyta w sklepie nie zabrała mu duŜo czasu i skręcał z Bienville w Bourbon Street dziesięć minut przed ustaloną godziną spotkania. Z wdziękiem sportowca stawiając duŜe kroki, omijał rozleniwionych turystów sączących napoje z jednorazowych kubków i wkrótce znalazł się przed wejściem do restauracji Galatoire's. Rozejrzał się po chodniku i ruchliwej ulicy przed lokalem. śony jeszcze nie było. Nawet nie zaglądał do środka, gdyŜ Kirsten nie znosiła siedzieć sama w restauracji. Miał nadzieję, Ŝe nie spóźni się za bardzo - kolejka czekających na stolik w jednej z legendarnych restauracji Nowego Orleanu juŜ się wydłuŜała.
Mieszkali w Nowym Orleanie od sześciu lat i po raz szósty obchodzili rocznicę w Galatoire's. To on nalegał, Ŝeby wracali tam rok po roku. Ona wolałaby restaurację, w której moŜna zarezerwować stolik. Ale nie dawał za wygraną. To on w rodzinie dbał o tradycję. To on był romantykiem. MęŜczyzna z przewieszoną przez rękę kurtką oglądał wystawę dwa sklepy dalej, obserwując swoją ofiarę w szybie. Nie martwił się, Ŝe zostanie zauwaŜony. Nie było powodu, Ŝeby ktoś zwrócił na niego uwagę. Był przeciętnym facetem w średnim wieku, wałęsającym się po Bourbon Street w południe w przeddzień ostatków - dosłownie jednym z tysiąca. Wreszcie poczuł wibrowanie pagera w kieszeni. Wyłączył go dyskretnie i zaczął wypatrywać na ulicy Kirsten. Jego partner zadzwonił na pager z komórki. Był to sygnał, Ŝe kobieta się zbliŜa. TeŜ byłaby dobrym celem. Tak jak mąŜ, Kirsten była wysoka. I nie próbowała tego maskować. W butach na pięciocentymetrowych obcasach miała ponad metr osiemdziesiąt, a wąska spódnica tylko podkreślała smukłą sylwetkę. Wcięty w talii Ŝakiet akcentował zarys bioder. Włosy miała jasne jak mąŜ, choć w słońcu nie przybierały rudego odcienia. Kirsten była złocista od stóp do głów. Niosła mały, ozdobnie zapakowany prezent - klucz do apartamentu w pobliskim hotelu Windsor Court i zwój pergaminu ze szczegółową listą wszystkich erotycznych przyjemności, które zamierzała sprawić męŜowi od chwili wprowadzenia się do hotelowego pokoju wieczorem do świtu następnego dnia. O odręczne przepisanie listy poprosiła przyjaciółkę, specjalistkę od kaligrafii. MęŜczyzna z kurtką zauwaŜył Kirsten na ulicy. Tak jak się spodziewał, szła wzdłuŜ Bourbon Street od strony Canal. Chwilę potem zauwaŜył ją mąŜ, ale nie zamierzał opuścić miejsca w kolejce przed Galatoire's. Pomachał do niej. Odmachała mu. Jej uśmiech był elektryzujący. Ten z bronią zbliŜał się do wysokiego blondyna. Wyciągnął lewą dłoń z kieszeni i wsunął ją pod kurtkę. Prawą miał teraz wolną. Wepchnął ją do kieszeni spodni w chwili, gdy zauwaŜył swojego partnera, który szedł za kobietą. Zgranie w czasie było wszystkim. Tak mu powiedziano. Nie chodziło tylko o zabójstwo; chodziło teŜ o zgranie w czasie. Zgranie w czasie było wszystkim. Kiedy Kirsten Lord znalazła się o piętnaście metrów od męŜa, męŜczyzna z kurtką zajął pozycję niecałe dwa metry od niego, za jego lewym barkiem. Kirsten szła dość szybko, omijając turystów, i teraz dzieliło ją od męŜa jakieś sześć metrów. Promienny uśmiech rozjaśniał jej twarz.
MęŜczyzna podniósł lewą rękę, którą zasłaniała kurtka, i wyciągnął ją do przodu. Pod kurtką lufa tłumika była teraz wycelowana pod kątem czterdziestu pięciu stopni w stronę prawego barku. Kirsten oderwała wzrok od męŜa tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by zauwaŜyć niskiego męŜczyznę z przewieszoną przez rękę kurtką. Spojrzała mu w oczy, gdy jego wzrok przeskakiwał z niej na Roberta i z powrotem. Zobaczyła, jak dziwnie wyciąga rękę, dostrzegła okrucieństwo w jego uśmiechu i w ułamku sekundy rozpoznała zagroŜenie. Jasny uśmiech przeznaczony dla męŜa zniknął nagle, jakby dostała w twarz. Wypuściła z dłoni ozdobne pudełko z prezentem. Okrzyk przeraŜenia wyrwał się z jej ust w chwili, gdy męŜczyzna w baseballówce machnął ręką i broń z tłumikiem wydostała się spod kurtki. Celował w głowę Roberta Lorda. W ulicznym gwarze, który mieszał się z muzyką dolatującą z niezliczonych klubów i z Ŝałosnym okrzykiem Kirsten Lord, strzały były ledwo słyszalne, nawet dla niej. Pomyślała, Ŝe brzmią raczej jak strzały z łuku. Inny świadek opisał je potem jako dwa uderzenia w bęben. Oba pociski z rugera dwudziestki dwójki nie chybiły celu. Pierwszy trafił Roberta tuŜ pod uchem, drugi wyŜej. Nie mogły przebić głowy Roberta Lorda na wylot. Odpryski czaszki nie poleciały na taftowe okno restauracji. Krew i mózg nie zbryzgały ubrań stojących w kolejce miejscowych i turystów. Dwa pociski tłukły się w głowie Roberta Lorda, czyniąc spustoszenie w jego mózgu. Strzał miał być czysty. I był. Zgranie w czasie miało być idealne. I było. Kirsten przypadła do boku Roberta w chwili, gdy osuwał się na ziemię. Jedna z dwóch łusek wciąŜ tańczyła na betonie i w końcu znieruchomiała przy szyi Roberta. Kirsten nie zwaŜała na niebezpieczeństwo, które mogło jej grozić. Nikt w pobliŜu chyba nie zdawał sobie sprawy, Ŝe właśnie zastrzelono jej męŜa. Nie przypomina sobie juŜ, co mówiła do ludzi, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem i współczuciem. Gdy zadarła głowę, Ŝeby wyłowić z tłumu zabójcę, stawić mu czoło i przyjął następną kulę, juŜ go nie było. Nie mogła tego wiedzieć, ale wtedy juŜ nie miał mini baseballówki ani okularów. Niepotrzebny juŜ pager leŜał w studzience ściekowej. Facet szedł spokojnie wzdłuŜ Bieiwille w stronę Dauphine. Tam właśnie czekał na niego w samochodzie trzeci członek grupy. Zespół w barze na rogu całkiem nieźle bluesował i zabójca doszedł do wniosku, Ŝe im dłuŜej przebywa w Nowym Orleanie, tym bardziej mu się tu podoba. Miał zamordować Roberta Lorda na oczach jego Ŝony, takie było zlecenie. Wiedział,
Ŝe dobrze się sprawił. Kobieta widziała zamach. Co do tego nie było wątpliwości. Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Niespełna miesiąc po złoŜeniu ciała Roberta w ostatniej wolnej kwaterze rodzinnego grobowca Lordów, na cmentarzu Lafayette w Nowym Orleanie, spakowałam rzeczy córki i przeniosłam szczątki naszego Ŝycia na północ, do małego miasteczka o nazwie Slaughter, leŜącego przy autostradzie numer 19, mniej więcej w połowie drogi między Baton Rouge i granicą stanu Arkansas. Przeprowadziłyśmy się w środku nocy. Ulegając mojej paranoi, pojechałam aŜ do Picayune w stanie Missisipi, Ŝeby stamtąd zawrócić do Luizjany i popędzić na pomoc do Slaughter. Mój stary szef w Nowym Orleanie, prokurator okręgowy, wysłał policjanta z Luizjany, Ŝeby jechał za mną aŜ do Picayune, a potem z powrotem do Baton Rouge. Na parkingu pod Baton Rouge kupiłam policjantowi kawę i zanim przekonał mnie, Ŝe nikt nas nie śledził, zdąŜył zjeść dwa kawałki ciasta - szarlotkę i cytrynową bezę. Gdzieś między obrzeŜami Baton Rouge a przedmieściami Slaughter przestałam się nazywać Kirsten Lord, a zaczęłam Katherine Shaw. Wybrałam to nazwisko na pogrzebie męŜa. Skąd taki pomysł? W modlitewniku, który leŜał przede mną na kościelnej ławie, napisano ołówkiem „Katherine Shaw” - litery były starannie wykaligrafowane dziecięcą ręką. Modliłam się, Ŝeby Katherine Shaw, która wcześniej siedziała w tej samej ławie, śpiewała hymny w tym samym kościele i odmawiała ten sam pacierz, nie miała nic przeciw temu, Ŝebym korzystała z jej nazwiska, tak jak korzystałam z jej świętej ksiąŜeczki. Chcąc uatrakcyjnić niespodziewaną przeprowadzkę mojej córce, pozwoliłam, Ŝeby teŜ zmieniła sobie imię. W jej szkole duŜo się ostatnio mówiło o olimpiadzie w Sydney, więc moja córka została Matyldą. Nie przypadło mi do gustu to imię, ale pocieszałam się myślą, Ŝe nie były to igrzyska w Nagano lub Salt Lake City. Razem z Matyldą przeniosłyśmy się do Slaughter w rytmie walca. Kiedy zgodziłam się zaszyć w tymczasowej -jak sobie wtedy wyobraŜałam - kryjówce w stanie Luizjana, wybrałam Slaughter między innymi dlatego, Ŝe było to takie miasteczko, w którym zauwaŜa się obcych. I ludzie oglądają się za kaŜdym nieznanym wozem. Pomimo świeŜej Ŝałoby po Robercie starałam się zaprzyjaźnić z sąsiadami i wkrótce byłam znana jako matka, która co rano odprowadza córkę do szkoły i czeka przed drzwiami szkoły dziesięć minut przed zakończeniem ostatniej lekcji po południu. Uparcie trzymałam się tego zwyczaju, choć z okna
na piętrze wynajmowanego przeze mnie domu miałam całkiem niezły widok na wejście do szkoły. Ale w moim ówczesnym stanie ducha całkiem niezły widok nie wystarczał. Kilka metrów dalej to kilka metrów za daleko. Ostatni dzień szkoły był wyjątkowo upalny jak na początek czerwca. Ale dzieciaki nie zauwaŜały upału. Perspektywa letnich wakacji upajała je i dodawała im energii. Matylda planowała odwiedzić po szkole koleŜankę - było to pierwsze zaproszenie towarzyskie, odkąd doszła do klasy tak późno pod koniec roku szkolnego. Gdy dowiedziałam się o jej planach, zaprosiłam na kawę matkę nowej koleŜanki i podzieliłam się z nią wyssaną z paka opowieścią, Ŝe mój były mąŜ moŜe podjąć próbę porwania Matyldy. Dałam do zrozumienia, Ŝe istnieje spór o prawo do opieki nad córką. Powiedziała, Ŝebym się nie martwiła i obiecała dobrze przypilnować dziewczynek. Próbowała wydobyć ode mnie więcej szczegółów o dranstwach eksmęŜa i z trudem udawało mi się zaspokoić jej ciekawość, zaczęłam juŜ Ŝałować, Ŝe nie wymyśliłam innej historii. Ośmio-, prawie dziewięcioletnia Matylda wyczuła moje obawy związane z wizytą w domu nowej koleŜanki i oznajmiła, Ŝe moŜe tam pójść bez mamusi. - Naprawdę? - udałam zdziwienie, choć spodziewałam się usłyszeć coś w tym stylu od mojej nieco zbyt niezaleŜnej córki. - Nie będziesz na mnie czekała przed szkołą? Podniosłam rękę jak do przysięgi. - Obiecuję. - Mamo, naprawdę obiecujesz? - Jeszcze nie tak dawno tupała nć za kaŜdym razem, kiedy przybierała ten ton. - Zadzwonisz do mnie, kiedy juŜ będziesz u koleŜanki? - zapytałam. - A muszę? - Tak, musisz. - No to zadzwonię. - Matyldo, obiecujesz? - Mamo! Telefon zadzwonił osiemnaście po trzeciej. - Cześć, mamo - powiedziała Matylda. - Dostałyśmy lemoniadę i ciasteczka, takie j ak robiła babcia. Takie z marmoladą po środku. Babcia była mojąmatką. Umarła w kwietniu w zeszłym roku. Nie zdąŜyłam w pełni przeŜyć Ŝalu po jej śmierci, kiedy zagłuszył go ból po stracie Roberta. Tak więc gdy Matylda zajadała się ciasteczkami u koleŜanki trzy i pół przecznicy dalej, ja nie mogłam znaleźć sobie miejsca w naszym wynąjętym domu, dopóki nie
usłyszałam córki przez telefon. A gdy juŜ usłyszałam słodką; melodię jej głosu, rozsiadłam się na leŜaku i wznowiłam moją codzienną popołudniową wartę. Jak wyglądała moja warta? Siedziałam na werandzie i wypatrywałam obcych samochodów prowadzonych przez niskich facetów w spodniach khaki i sportowych kurtkach. Wypatrywałam wszystkiego, co mogło wydawać się podejrzane. Powiedziałam sobie, Ŝe moje zadanie przypomina trochę politykę Sądu NajwyŜszego wobec pornografii - nie mogłam określić, czego dokładnie szukam, ale byłam pewna, Ŝe tego nie przegapię. Gdy sączyłam słodką herbatę, a lód pobrzękiwał w wysokiej szklance, słyszałam dźwięk łusek podskakujących na betonie przy głowie mojego męŜa. To wspomnienie, nawiasem mówiąc, było drapieŜną orką. Boleśnie odczuwałam odległość dzielącą mnie od córki, jakby moŜna ją było zmierzyć latami świetlnymi, a nie przecznicami małego miasta. Próbowałam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje Ŝycie po stracie jeszcze jednej osoby i doszłam do wniosku, Ŝe nie mogłabym tego nazwać Ŝyciem. Dotykałam broszki z kameą przy szyi - ostatniego prezentu od Roberta z okazji naszej rocznicy ślubu - i rozmyślałam o sprawiedliwości. Pojęcie to było odległe i abstrakcyjne, poŜyteczne jak dziecięce wróŜki lub wielkanocny królik i równie nieuchwytne. Myślałam o tym wszystkim, gdy na stoliku przy leŜaku zadzwonił przenośny telefon. Powiedziałam „halo” i w jednej chwili zapomniałam o wewnętrznej pustce i obserwowaniu ulicy. - Katherine? - odezwała się matka koleŜanki Matyldy. - Mówi Libby Larsen. Powiedz mi jeszcze raz, jak dokładnie wygląda twój były mąŜ. Zdaje się, Ŝe jest tu... - Co takiego? - Jedna z tych wielkich furgonetek - dokończyła, rozciągając ostatnią sylabę, jakby jej agent wynegocjował największe honorarium. - Czarna. Wielka i lśniąca. - Gdzie? - Pod magnolią przed domem pani Marter. To... - Dziewczynki są bezpieczne, Libby? - Robiłam wszystko, Ŝeby do mojego głosu nie wkradła się panika. - Są przy mnie w salonie, bawią się na podłodze z... - Zaraz tam będę - powiedziałam i rzuciłam słuchawkę. Zmarnowałam dziesięć kroków, biegnąc po kluczyki wiszące na haczyku w kuchni, ale po chwili doszłam do wniosku, Ŝe szybciej będzie pójść na piechotę – nie!, pobiec, a potem znów zmieniłam zdanie i wróciłam po kluczyki, bo samochód mógł mi być potrzebny do ścigania furgonetki.
DrŜącymi rękami próbowałam trafić kluczykiem do stacyjki, ale nagłe pomyślałam, Ŝeby pobiec z powrotem do domu po broń. Gdy przypadłam do zamkniętej skrzynki, w której ją trzymałam, zdałam sobie sprawę, Ŝe zostawiłam kluczyki w stacyjce i musiałam znowu wrócić. Marnowałam minuty, kiedy nie miałam ani sekundy do stracenia. „Zapamiętaj sobie - powiedział, wskazując na mnie palcem zza stolika obrony. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie”. Jego słowa zmroziły mnie przez chwilę tego dnia w sądzie, ale zignorowałam groźbę. Z pewnością nie była to pierwsza groźba, którą jako prokurator usłyszałam z ust zdesperowanego bandyty. Pomyślałam sobie: nie pierwsza i nie ostatnia. Ale potem ten bandzior wysłał męŜczyznę w spodniach khaki do Nowego Orleanu i Robert zginął na moich oczach na chodniku przed Galatoire's. A teraz pod magnolią pani Marter stała duŜa czarna furgonetka i byłam pewna, Ŝe za kierownicą siedzi niski męŜczyzna w spodniach khaki. Nie dawała mi spokoju myśl, Ŝe jest za ciepło na kurtkę. Przez całą drogę, mijając kolejne przecznice, zastanawiałam się, co teraz przewiesił sobie przez rękę. Oto delfin: Zanim zostaliśmy kochankami, czy choćby przyjaciółmi, zanim je zadałam sobie pytanie, czy chcę, Ŝebyśmy zostali kochankami, spędziłam z Robertem pierwszy wspólny weekend w domu wypoczynkowym naszego przyjaciela w górach w Karolinie Pomocnej. Przyjechaliśmy tam oddzielnie i byliśmy dwoma z dziesięciu osób wypoczywających w przestronnym domu. Drugiej nocy naszego pobytu, po wieczornych atrakcjach, takich jak kąpiefc w gorącym źródle na skraju okolicznych lasów, Robert odciągnął mnie od grupy i patrząc na mnie najłagodniejszymi oczami na świecie, powiedział, Ŝe nigdy nie widział tak pięknych pleców jak moje. Naprawdę. Mówił o plecach. Jego pierwszy, płynący z serca komplement pod moim adresem dotyczył pleców. Jeśli tamtej nocy zwracał na mnie uwagę, a przypuszczam, Ŝe tak było, miał okazję zobaczyć przez krotką chwilę moje piersi, przyjrzeć się całej długości nóg i przestudiować wtedy jeszcze młodzieńczą linię pośladków. Ale męŜczyzna, którego wkrótce miałam poślubić, wolał skupić się na urodzie moich pleców. Tego typu rzeczy teraz sobie przypominam. Nawet w chwilach, kiedy przechylam się na zakrętach i pędem mijam trzy przecznice, Ŝeby ocalić córkę przed zabójcą.
Nie rozumiem. To tylko delfin. PodjeŜdŜając pod dom koleŜanki Matyldy, zbliŜałam się do czarnej furgonetki -jednej z tych nieprzyzwoicie wielkich furgonetek forda - od przodu. Z piskiem opon zatrzymałam audi między zaciętym pyskiem czarnego monstrum a frontowymi drzwiami domu, w którym przebywała moja córka. Zaparkowałam po złej stronie ulicy - coś, czego nie robi się w Slaughter. W ogromnym wozie siedzieli dwaj męŜczyźni. Jeden miał na głowie baseballówkę i obaj chowali się za okularami przeciwsłonecznymi. Poza tym nie mogłam określić ich wzrostu ani w co byli ubrani. Libby Larsen stała na skraju duŜego, przystrzyŜonego trawnika przed domem, osłaniając oczy jedną ręką. Drugą przytrzymywała na biodrze niemowlę. Odwróciłam się do niej i obserwowałam jej usta. - To on? - pytała. Wzruszyłam ramionami, podchodząc do niej. Starała się nie ruszać ustami, kiedy mówiła: - Nie oglądaj się, ale wysiadają właśnie z wozu. Z ledwością zrozumiałam jej słowa, ale wiedziałam, co robić. - wejdziesz do domu, do dziewczynek, Libby? Masz piwnicę? Udawaj, Ŝe to ćwiczenia na wypadek tornado czy coś w tym rodzaju, dobrze? Zabierz je do piwnicy. Jak tylko usłyszysz coś podejrzanego, dzwoń pod 911. Nie znała mnie na tyle dobrze, Ŝeby rozpoznać skrajną desperację w moim głosie, ale posłuchała, jakbym była kaznodzieją, który zna drogę do wiecznego zbawienia. Pobiegła znaleźć dziewczynki i ukryć je w piwnicy. Dwaj męŜczyźni, którzy wysiedli z furgonetki, byli duŜo niŜsi od pojazdu. Obaj szli w moją stronę. Nie spieszyli się. śaden z nich nie niósł kurtki ani niczego, co mogło zasłaniać bRon z tłumikiem, chociaŜ ten w baseballówce lewą rękę trzymał za sobą. Obserwując go, wymacałam palcem spust pistoletu schowanego w przedniej kieszeni bluzy bez rękawów. Bluza naleŜała do Roberta. Na jego prośbę obcięłam rękawy. Z przodu były wyszyte liter LSU - inicjały jego uczelni. MęŜczyzna, z którego nie spuszczałam wzroku, podniósł prawą, wolną rękę i dotknął nią daszka czapki. - Witam szanowną panią. Kiwnęłam głową, starając się nie odwracać uwagi od drugiej reja, którą wciąŜ chował
za plecami. - Szukamy pani Marter - powiedział, wskazując ruchem głowy w stronę magnoliowego drzewa. - Tak - powiedziałam. Drugi męŜczyzna, ten z gołą głową, powiedział: - Dzwoniliśmy do drzwi, ale nikt nie otwiera. Odpowiedziałam, nie spuszczając z oczu męŜczyzny w baseballówce. - W takim razie pewnie nie ma jej w domu. Spodziewa się panów? - Ma się rozumieć. Byliśmy umówieni jakiś czas temu. - Popukał w zegarek. - Umówieni? - Chodzi o instalację klimatyzacji. Mieliśmy przedstawić naszą ofertę. - PrzekaŜę jej, Ŝe panowie byli. Mają panowie wizytówkę? MęŜczyzna w baseballówce wyciągnął rękę zza pleców tak gwałtownie, Ŝe odruchowo pociągnęłam za pistolet, który zaplątał się w materiał kieszeni. Nie mogłam wyciągnąć tej cholernej spluwy. Minęło zbyt wiele sekund, zanim moje oczy rozpoznały, Ŝe wyciągnięta teraz w moją stronę dłoń trzyma tylko wizytówkę. Zostawiając zaplątany w kieszeni pistolet, wyciągnęłam rękę, wzięłam od niego wizytówkę i przeczytałam. - Panowie z Buster's? - zapytałam. Blacharstwo i klimatyzacja. Wydawało mi się, Ŝe pamiętam szyld ze zdezelowanej budy przy supermarkecie. - Tak. - Pani Marter będzie przykro, Ŝe się z panami minęła, zwłaszcza w tak upalny dzień jak dzisiaj. Lato w tym roku będzie długie, co? - I piekielnie gorące - zgodził się. śebyście wiedzieli. Nowa koleŜanka Matyldy w Slaughter miała na imię. Jennifer. Zaprzyjaźniły się. tak, jak tylko potrafią się zaprzyjaźnić dwie małe dziewczynki. Wizyta w domu Jennifer doprowadziła do następnej -u nas. Mam tylko nie mów do niej Jenny, upomniała mnie córka. Potem Matylda przenocowała u Jennifer, co musiało doprowadzić do oczekiwanej rewizyty. Wkrótce potem nastąpiły długie nocne rozmowy telefoniczne i głośne wyznania dozgonnej przyjaźni, które przypadkiem podsłuchałam. Wierzcie mi, naprawdę nie chciałam. Pod koniec czerwca były najlepszymi przyjaciółkami i przetrwały co najmniej dwie burzliwe kłótnie, które w królestwie zwierząt skończyłyby się tym, Ŝe jedno z ciał rozkładałoby się teraz w słońcu. O ile mogłam się zorientować, moja córeczka bez oporów wcieliła się w postać o
imieniu Matylda. Korzystała z wiecznie powiększającej się encyklopedii kłamstw ze swobodą, która mnie przeraŜała. To dziecko potrafiło. wiązać wątki swego fikcyjnego Ŝycia z łatwością mistrzyni tkactwa. Ani razu nie słyszałam, Ŝeby się zaplątała, opowiadając koleŜance szczegóły swojej nowej biografii. Często zastanawiałam się, jakieŜ to niezabliźnione rany skrywała w ten sposób przede mną lub - co martwiło mnie jeszcze bardziej przed sobą samą. PrzeraŜało mnie, Ŝe nie wiem, jak zmierzyć jej ból. A mój? Sądziłam, Ŝe moje rany są niewidoczne dla innych, choć dla mnie stwarzały zagroŜenie. WyobraŜałam je sobie jako krwiaki. Jednak w głębi serca wiedziałam, Ŝe rosnący skrzep nie tworzy się w moim mózgu. Raczej w mojej duszy. Co wieczór przed pójściem spać Matylda wysłuchiwała z udawaną cierpliwością litanii moich niepokojów i napomnień - waŜne było, Ŝeby zrozumiała, jak zachowywać się wśród obcych. W niedługim czasie mogła wyrecytować wszystkie reguły gry. Tak samo jak wtedy, gdy miała dwa lata i recytowała z pamięci KsięŜycowi na dobranoc. Uwielbiała tę ksiąŜeczkę. Kiedy była młodsza, bez względu na to, co czytałyśmy do snu, zawsze upierała się, Ŝeby na końcu czytać KsięŜycowi na dobranoc. To znaczyło, Ŝe ostatnie słowa przed zgaszeniem światła, ostatnie słowa przed „kocham cię” brzmiały zawsze: Idźcie spać, szmery i trzaski. Po osiedleniu się w Slaugnter przed pójściem spać często rozmawiałyśmy o Robercie, jej tacie, i przynajmniej raz lub dwa razy w tygodniu pytała o złoczyńcę, który go zabił. - Tata zrobił coś, co go zdenerwowało? - chciała wiedzieć, a ja mówiłam jej, Ŝe jej ojciec był najmilszym człowiekiem pod słońcem i dobrze o tym wiedziała. - Jak on wygląda? - pytała, ale nie mówiłam jej o spodniach khaki, bo nie chciałam, Ŝeby wpadała w panikę, ilekroć zobaczy ten kolor. - Jest wysoki? - zastanawiała się, ale nie powiedziałam, Ŝe ona w wieku dwunastu lat z pewnością przerośnie drania, który zabił jej tatę. Od samego początku chyba rozumiała, Ŝe zabójca nie został schwytany. I Ŝe musimy ukrywać się w Slaughter, dopóki nie znajdzie się za kratkami. Jej Ŝal po stracie ojca wydawał się równie niedojrzały jak ona sama i martwiłam się, Ŝe nie uroniła tylu łez, ile wydawało mi się, Ŝe powinna. Minął prawie cały miesiąc bez kolejnej wizyty dwóch męŜczyzn w wielkiej furgonetce z Buster's. Oczywiście sprawdziłam ich. Firma była legalna. A ci dwaj tam pracowali. Nazajutrz po rozmowie z nimi przed domem pani Marter widziałam, jak pojawili się rano w
pracy. Zwykła zaś rozmowa telefoniczna potwierdziła, Ŝe pani Marter faktycznie zamierzała zainstalować klimatyzację w swoim domu, ale ceny zaparły jej dech w piersiach równie skutecznie jak zeszłoroczne lipcowe upały. Powoli, gdy mijały kolejne dni, egzystencja w Slaughter w stanie Luizjana znowu zaczęła dawać mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Osobą, która w końcu wyrwała mnie z tego błogostanu i wzmogła we mnie czujność, był stary kolega z biura prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie. Człowiek, który zagroził mi tamtego dnia w sądzie, człowiek, który w moim przekonaniu zaaranŜował zabójstwo mojego męŜa i którego posłałam do więzienia na więcej łat, niŜ mógłby przeŜyć Ŝółw z Galapagos - tego człowieka dotknęła właśnie wielka osobista tragedia. Nazywał się Ernesto Castro. Był wielką szychą w kokainowym światku, lokalnym przedstawicielem kolumbijskich karteli narkotykowych i organizował przerzuty wielkich ilości kokainy z Miami aŜ do Waszyngtonu i Baltimore. Kiedy go poznałam, mieszkał w mieście Welcome nad Missisipi w połowie drogi między Luizjaną i Baton Rouge. Aresztowano go na podstawie podejrzenia o popełnienie brutalnego gwałtu na przykutej do wózka inwalidzkiego 46-letniej kobiecie w windzie biurowca, gdzie pracowała jako sekretarka. Policja z Nowego Orleanu szybko doszła do wniosku, Ŝe Castro był teŜ odpowiedzialny za co najmniej dwa inne gwałty, równie okrutne i nikczemne. Na szczęście dla wymiaru sprawiedliwości brutalność Ernesto przewyŜszała jego inteligencję. Mnie zlecono poprowadzenie oskarŜenia i bez problemu uzyskałam wyroki skazujące w kaŜdym punkcie aktu oskarŜenia. Byłam pewna, Ŝe Castro nigdy nie zobaczy słońca Luizjany jako wolny człowiek. Właśnie w dniu ogłoszenia wyroku otwarcie zagroził mi w sądzie. Tamten dzień zaczął się jak setki innych. Gdy podeszłam do ławy na prośbę sędzi, Castro niespodziewanie wstał za mną przy stanowisku obrony i podniósł zakute w kajdanki ręce. - Ty szmato! Hej! - zawołał. Zerknęłam za siebie. Nie odwróciłam się, tylko zerknęłam. Nie byłam nawet pewna, czy to ja jestem tą szmatą. Sędzia uderzyła młotkiem. Najwyraźniej teŜ nie wiedziała, czy przypadkiem nie ją nazwał szmatą. StraŜnicy otrząsnęli się z letargu i ruszyli w stronę skazanego. - Zapamiętaj sobie - powiedział Ernesto Castro, zanim postawni straŜnicy zdąŜyli go
powstrzymać. - Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. - Gruby palec wskazujący lewej ręki wymierzył prosto we mnie. Nie przypominam sobie nawet wyrazu jego twarzy, kiedy wypowiadał te słowa. Pomimo dramatyzmu całego zajścia, groźba wydawała się stosunkowo błaha - ot, facet z ławy oskarŜonych obrzuca mnie błotem. W moim dzienniku, gdybym akurat miała czas i emocjonalną przytomność, Ŝeby przelać na papier wraŜenia z sądu, napisałabym, Ŝe tego dnia zostałam utytłana. Tak to określałam. Utytłana. Pamiętacie Ghostbusters. Nie? NiewaŜne. Uwierzcie mi, tego dnia zostałam utytłana. Więc cóŜ to za tragedia dotknęła pana Castro - ta, o której powiedział mi kolega z biura prokuratora, gdy ukrywałam się w Slaughter? Matka Castro jechała odwiedzić syna w więzieniu, gdy jej samochód zderzył się czołowo z cięŜarówką wiozącą ciastka. Kierowca cięŜarówki zasnął za kierownicą i zjechał na przeciwny pas ruchu. Pani Castro zginęła w istnym morzu ciastek. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę - tak brzmiały słowa, które do mnie skierował. Jego matka była cenną rzeczą? Dla niego? Z pewnością. Mógł mnie winić za jej śmierć? Oczywiście Ŝe tak. Od chwili, gdy usłyszałam wiadomość o śmierci matki Castro, duŜo gorzej spałam po nocach, zastanawiając się, czy teraz, po śmierci seniory Castro, jestem winna Ernestowi Castro jeszcze jedną, czy teŜ trzy cenne rzeczy? Czy mój Robert naprawdę liczył się tylko za jedną? Matylda, dobry BoŜe, liczyłaby się za dziesiątki. Gdyby Castro zrobił coś Matyldzie, osobiście odwiedziłabym go w więzieniu i wycięła mu narządy, jeden po drugim, aŜ by zdechł. Rozcięłabym go i najpierw wyjęła te niekonieczne do Ŝycia organy, tak Ŝeby nie zdechł od razu - wyrostek, woreczek Ŝółciowy, śledzionę, a potem wepchnęłabym mu je do gardła, Ŝeby się nimi udusił, ten podły drań. Tego typu myśli nigdy nie naleŜały do stada, do mojego stada wielorybów. Nie, one nigdy nie nurkowały, nigdy nie schodziły głęboko. Stały się moimi snami na jawie, które tłukły mi się po głowie, gdy sączyłam słodką herbatę na tarasie w popołudniowym upale i wypatrywałam na drodze niskich męŜczyzn w spodniach khaki. Moja Matylda lubiła grać w piłkę noŜną. Jej przyjaciółka Jennifer teŜ. Podwórko przed domem Larsenów było na tyle duŜe, Ŝe moŜna było na nim kopać piłkę. My takiego nie mieliśmy. Tego lata dziewczynki grały godzinami, a to znaczyło, Ŝe duŜo częściej przebywały
u Larsenów niŜu nas. Pan Larsen skonstruował z plastikowych rur i sieci wędkarskiej prowizorycznąbramkę, którą ustawił między kwitnącymi krzewami po pomocnej stronie duŜego trawnika. Gdyby Ŝył Robert, zaproponowałby pomoc panu Larsenowi przy budowie bramki i prawdopodobnie bardziej by zaszkodził, niŜ pomógł. Robert nie był, jak to się mówi, uzdolniony technicznie. No, ale przecieŜ gdyby Robert Ŝył, nie mieszkałabym z Matyldą w Slaughter. Wstyd mi się do tego przyznać, lecz - choć to przeze mnie zginął - od czasu do czasu przeklinam Roberta za to, Ŝe umarł. Kiedy nadszedł weekend przed Dniem Niepodległości, uspokoiłam Kit juŜ na tyle, Ŝe podczas wizyt Matyldy u Jennifer mogłam czytać lub sprzątać. Ale niewystarczająco, Ŝeby wyjść po zakupy, bo wtedy mógłby ominąć mnie telefon od Libby Larsen z informacją, Ŝe niski męŜczyzna w baseballówce i spodniach khaki wrócił. Rozmowa telefoniczna, kiedy juŜ do niej doszło, była krótka, a nawet lakoniczna. - Katherine? - powiedziała Libby. - Chyba powinnaś przyjechać. I to zaraz. - Nic jej nie jest? - zapytałam. - Z Matyldą wszystko w porządku? - Policja jest juŜ w drodze - poinformowała Libby, a zabrzmiało to bardziej jak wyrzut niŜ pocieszenie. - Ona nie ma na imię Matylda. A to nie był twój były mąŜ Rzuciłam cholerną słuchawkę, złapałam torebkę - w której miałam jwŜ kluczyki i bRon - i przejechałam trzy przecznice do Larsenów jak szalona. Na krawęŜniku czekała na mnie policjantka z komendy w Slaughter i prawie udało jej się powstrzymać mój sprint do frontowych drzwi domu Larsenów. Prawie. Kiedy ją wyminęłam, nigdy w Ŝyciu nie byłaby w stanie mnie dogonić. Nie zwracałam uwagi na jej wezwania, nie zapukałam do drzwi tylko szarpnęłam za nie i krzyknęłam: - Matylda! Matylda! Córeczko! Libby Larsen weszła do zarzuconego zabawkami przedpokoju, wycierająć ręce ścierką w niebieskie ananasy. - Matylda? - Ŝachnęła się. - Jak mogłaś? - zapytała. Zarzuciła ścierk na ramię i wsparła czyste ręce na pełnych biodrach w odwiecznym ge oburzenia gospodyń domowych całego świata. - Jak mogłaś mnie oszukiwać? Nas wszystkich? Jak mogłaś choćby pomyśleć o tym, Ŝeby w ten sposób naraŜać inne dzieci? Jej wściekłość odbijała się ode mnie jak promienie rentgenowskie od ołowiu. Ona nawet nie wiedziała, co to jest niebezpieczeństwo. A ja musiałan chronić swoją córkę. - Matylda! - zawołałam.
Nie sądzę, Ŝebym zawsze była tak gruboskórna. A moŜe byłam. MoŜe to przez moją pracę. Albo przez to, Ŝe zamordowano mi męŜa. Po prostu nie wiem. - Jest w kuchni z policją - powiedziała Libby. Ostatnie słowo wyartykułowała szczególnie wyraźnie. - Coś ci powiem, moja droga. NaleŜą się jakieś wyjaśnienia. Najpierw im. A kiedy juŜ z tobą skończą, mnie teŜ musisz i co nieco wyjaśnić. - Zachowywała się, jakby tym tonem głosu mogła kogoś zastraszyć. MoŜe swoje dzieci. Nie mogłam sobie wyobrazić, Ŝeby jej mąŜ drŜał przed nią. Ale tak naprawdę nie znałam Buda Larsena. MoŜe Libby wyszła za mąŜ za mięczaka. Minęłam ją i wbiegłam do kuchni. Matylda siedziała przy wielkim dębowym stole, mając po obu stronach policjantów. Jeden był czarny, drugi biały. śaden nie waŜył mniej niŜ dziewięćdziesiąt kilogramów. Czapki od munduru leŜały przed nimi na stole i wydawały się tak duŜe, Ŝe moŜna by było smaŜyć na nich naleśniki. Moja wyrośnięta córka wyglądała przy nich na maleństwo. - Kochanie - odezwałam się głosem pełnym czułości, szczęśliwa, Ŝe Matylda Ŝyje, Ŝe oddycha. Wyciągnęłam do niej ręce. - Mamo-powiedziała i natychmiast ześlizgnęła się z krzesła, znikając pod blatem, zanim dwaj potęŜni gliniarze zdąŜyli zareagować. W ciągu kilku sekund przemknęła między ich nogami i znalazła się w moich ramionach. -Mamo - powiedziała znowu. - Mamo. - Ciii - szepnęłam w jej złociste włosy. - Kazali mi powiedzieć o tacie. - Ciii. - I Ŝe nie mam na imię Matylda. - Ciii. - I Ŝe ty nie nazywasz się Katherine Shaw. - Ciii. - Zły człowiek zjawił się, tak jak mówiłaś. Ale to nie był męŜczyzna, mamo. Zły człowiek nie był męŜczyzną. - Ciii. - Co my teraz zrobimy, mamo? Co my teraz zrobimy? - Moja kochana - wyszeptałam. Co się stało? Matylda po mistrzowsku broniła bramki - miała to we krwi -a Jennifer kopnęła piłkę z całej siły. Matylda wyskoczyła wysoko, Ŝeby wybić piłkę nad bramkę. Robert mawiał z dumą, Ŝe jego córka ma w nogach spręŜyny, a nie kości. Matylda pobiegła za piłką przez krzaki na podwórze sąsiadów. Tam spotkała kobietę w zielonej bluzce z odkrytymi plecami i bojówkowych szortach.
- Wyglądała zupełnie jak dziewczyny z katalogu Abercrombie. - Tak moja nagle uświadomiona w sprawach mody córka opisała kobietę, która czaiła się za krzakami. - Była młoda czy stara? - zapytałam. - Młoda. Dwudziestka. - Matylda wypowiedziała swój wniosek z przekonaniem, którego ja nie podzielałam. W minionych latach przesłuchiwałam setki świadków, a Matylda przedstawiała swoją wersję wydarzeń z podejrzaną pewnością siebie. Ale to teŜ miała we krwi. - I? - I podeszła do mnie i zapytała, czy nie widziałam jej psa. - Cholera. - Mamo - skarciła mnie. - Nie bluzgaj. Zresztą pamiętałam, co mówiłaś. śe mogą prosić mnie o pomoc w szukaniu psa lub kota, więc byłam ostroŜna. Kiedy próbowała mnie złapać, ja juŜ biegłam, przysięgam. - Nie przysięgaj. Więc zaczęłaś uciekać? - No, niezupełnie. Ale zaczęłam biec, kiedy chwyciła mnie za rękę, o, tutaj. Przesunęła palcem po lewym ramieniu. - Widzisz? Tutaj mnie złapała. - Czerwone ślady po palcach kobiety były wyraźnie widoczne na opalonej skórze Matyldy. - Mów dalej, złotko. Jestem z ciebie dumna. - Dobrze. No więc... wyciągnęła rękę i chciała mnie mocno złapać. Ale byłam spocona, a ona teŜ miała spoconą rękę, no i byłam dla niej za szybka. Wyślizgnęłam się jej i zaczęłam biec, krzyczeć, wrzeszczeć, tak jak mi kazałaś, i przedarłam się przez krzaki do domu Larsenów. A kiedy się odwróciłam, juŜ mnie nie goniła, tylko biegła w przeciwną stronę, gdzie czekał na i samochód, i tak to się skończyło. Ale, oczywiście, to nie był koniec. Koniec nie był nawet blisko.
ZNIECZULENIE Alan Gregory podniósł poduszki z wyłoŜonej wykładziną podłogi i pomógł wstać swojej cięŜarnej Ŝonie. - No i co myślisz? - zapytał. Lauren uśmiechem podziękowała mu za pomoc i powiedziała: - Co myślę? Chodzi ci o poród? - Uderzyła pięścią jedną z poduszek które trzymał przy piersi. - Chcesz wiedzieć, co myślę? A znasz słowo „znieczulenie”? Roześmiał się i zniŜył głos do szeptu. - Mam rozumieć, Ŝe nie jesteś całkowicie przekonana do idei, by przez, błogosławieństwo porodu przejść w bólu i pocie? Chciała wbić mu do głowy, Ŝe naprawdę nie Ŝartuje. Kiedy pochylił się, z ręką na jej wydatnym brzuchu, Ŝeby ją pocałować, była prawie przekonana. Ale nie do końca. Z naciskiem powtórzyła: - Znie-czu-le... - Dobrze, dobrze, słyszałem. Popytamy Adrienne o anestezjologów. Ale skończymy kurs, dobra? - Dobra, skończymy. Jody chce, Ŝebyśmy skończyli kurs. - Jody była połoŜną Lauren. Lauren ruchem głowy wskazała drugi koniec sali, gdzie właśnie skończyli zajęcia z cyklu „Pierwsze dziecko po trzydziestce”, i szepnęła: - Znasz kogoś z naszej grupy? Mam nadzieję, Ŝe nie ma twoich pacjentów. To byłoby krępujące. - Nie, Ŝadnych pacjentów. Ale znam kobietę, która siedziała przy drzwiach. - Spojrzał w tamtą stronę, ale kobieta juŜ wyszła z sali. - Jest psychiatrą z Denver. Nie miałem pojęcia, Ŝe mieszka w pobliŜu. Nazywa się Teri Grady. Pracowałem z nią parę razy. Lubię ją. Jest zabawna. Rozumiem, Ŝe nie było tutaj nikogo z twoich skazańców? - Lauren była zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder. - Niech Bóg broni. Nie, nikogo z nich nie ścigałam. - Chcesz, Ŝebyśmy po drodze do domu zatrzymali się gdzieś, zjedli coś? Obiecałem, Ŝe zabiorę cię do Dandelion, jeśli będziesz grzeczna na kursie. - Byłam grzeczna? - zapytała z dziecięcą przymilnością. - Dobrze się sprawowałaś. Zrobiłaś parę niepotrzebnych min. Ale ogólnie dobrze się sprawowałaś. - Jakich min? Nie robiłam Ŝadnych min! Uśmiechnął się. Wiedziała, Ŝe to nieprawda.
- Wolałabym odłoŜyć wizytę w Dandelion na kiedy indziej. Powiedziałam Adrienne, Ŝe moŜemy dzisiaj zacząć ćwiczyć jogę. Nie masz nic przeciwko temu? - Ja? AleŜ skąd? Mogę popatrzeć? Pacnęła go w ramię. - Nie ma mowy! - Cholera. Adrienne ma na tym punkcie bzika, co? Całej tej jogi? - Moim zdaniem wygląda świetnie. Nie sądzisz, Ŝe wygląda świetnie? Musiałeś chyba zauwaŜyć, co joga zrobiła z jej pośladkami. Rzucił Ŝonie ukośne spojrzenie. - Mówimy o pupie Adrienne? Niestety. Nie chcę cię rozczarować, ale nie zauwaŜyłem, co joga zrobiła z pośladkami Adrienne. - Ale ja zauwaŜyłam i mam nadzieję, Ŝe z moimi pośladkami będzie tak samo. - Twoja pupinka, moje cudo, tego nie potrzebuje. - Słodki jesteś. Kiedy szli ze szpitala do samochodu, zsunął rękę niebezpiecznie blisko wspomnianej pupy. - Nie martw się. Dziś wieczorem muszę zadzwonić w parę miejsc. Przygotuję kolację, gdy ty z Adrienne będziecie wyczyniać te wasze sztuki. Alan i Lauren mieszkali w niedawno wyremontowanym ranczerskim domu po wschodniej stronie Boulder Yalley w malowniczej okolicy, w pobliŜu autostrady numer 36, która ciągnęła się do Boulder z pomocnych przedmieść Denver. Adrienne, ich przyj aciółkaurolog, i Jonas, jej syn, byli jedynymi bliskimi sąsiadami przy piaszczystej drodze, która kończyła się na placu między ich domami. Ten wieczór był zapowiedzią letnich atrakcji. Słońce kładło się spać do poszarpanej kołyski Gór Skalistych, opadając szczególnie leniwie, a wieczorne powietrze po raz pierwszy w tym roku było raczej ciepłe niŜ chłodne. Niebo rozświetlały rozproszone pastele jak z opakowania wafli Necco. Z jednego z tarasów z zachodniej strony domu Lauren i Alan mieli widok na równoległe węŜe świateł samochodów sunących powoli na wschód i zachód po szosie. Kiedy Alan wprowadził się do wcześniejszego wcielenia tego domu w: tach siedemdziesiątych, w Boulder nie słyszano o czymś takim jak godzi szczytu. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych poznał Lauren, trasa była zatłoczona tylko rano i wieczorem. A teraz? Boulder miało swoje przedmieścia. W Boulder ruch był za duŜy o kaŜdej porze. Autostrada przecinająca Boulder była jak skorodowana rura. PoŜegnali się w garaŜu i Lauren przecięła drogę w stronę domu Adriane, a Alan
przeszedł do frontowych drzwi przywitać się z Emily, suką rasy Bouvier des Flandres. Zwierzę powitało go bez entuzjazmu - pochylenie głowy i małym skokiem na tylnych łapach. Dopiero gdy zobaczyła na drodew Lauren, śmignęła obok Alana, Ŝeby ją dogonić. Alan ostrzegł Ŝonę, która zdaŜyła zrobić unik przed nadmiernie wylewnym pozdrowieniem psa. Po drugiej stronie drogi Jonas otworzył frontowe drzwi swojego domu i krzyknął: - Emily! Chodź tutaj! Emily! I Alan wiedział, Ŝe ich towarzyski pies nie wróci szybko do domu. Zawołał do Lauren: - Niech Jonas ją przyprowadzi, kiedy będzie gotowa do kolacji. - Machnęła ręką na znak, Ŝe go usłyszała. Zaczynał się wieczorny pokaz świateł na zachodnim niebie. Resztki Ŝółtego słońca wieńczyły szczyty Gór Skalistych jak gruby krąŜek masła topiący się na owsiance. Alan nalał sobie szklankę wody z pobliskich źródeł i wyjął piwo rozlewane w pobliskim browarze na Canyon Boulvard. Chciał przez parę minut porozkoszować się tymi metamorfozami przejściem dnia w noc, pseudolata w lato - zanim zajmie się przygotowaniami do kolacji. Wziął do ręki telefon, Ŝeby odsłuchać wiadomości, najpierw domowe -dwie, obie dla Lauren - a potem z pracy - następne dwie, nic pilnego. Wiadomości z pracy ucieszyły go i zaczął się rozluźniać. Od prawie dwóch tygodni niepokoił go stan jednej z pacjentek z poradni psychologicznej. Dzisiejsze stresogenne wydarzenia - doroczna ocena jej pracy w firmie Celestial Seasonings i ogłoszony przez sąd okręgowy w Boulder ostateczny rozpad jej małŜeństwa - mogły doprowadzić do załamania. Fakt, Ŝe nie zostawiła mu lakonicznej wiadomości apatycznym głosem znaczył, Ŝe prawdopodobnie przetrwała jakoś ten dzień. To dobrze - dla niej i dla Alana, W chwili, gdy skończył odsłuchiwać drugą wiadomość - ponowne odwołanie wizyty przez 36-letniego pacjenta, którego Ŝonie wydawało się, Ŝe potrzebuje terapii duŜo bardziej niŜ on - zadzwonił telefon. Zanim odebrał, pociągnął długi łyk piwa. - Halo. - Alan? Mówi Teri Grady. Był zaskoczony. - Teri? Cześć. Fajnie było widzieć cię dzisiaj. Nie wiedziałem, Ŝe spodziewasz się dziecka. Kiedy termin? Szkoda, Ŝe nie mieliśmy okazji pogadać. - To moja wina. Crawford musiał gdzieś pędzić zaraz po kursie. To mój mąŜ - chyba się nie znacie. Mam termin za osiem tygodni. - MoŜe poznam go na kursie za tydzień. A moŜe pójdziemy gdzieś wszyscy na kolację po zajęciach? Poznałabyś teŜ Lauren. - Z przyjemnością, ale wiesz, właściwie to dzwonię w innej sprawie. Kiedy cię dzisiaj
zobaczyłam, zaświtała mi pewna myśl. Chciałabym ci coś zaproponować. - Słucham. - To moŜe zabrzmieć dziwnie. - W takim razie nie będzie to dla mnie nic nowego. - Pewnie o tym nie wiesz, ale jedną z rzeczy, którymi się zajmuję - to znaczy zawodowo -jest praca w charakterze regionalnego konsultanta psychiatrycznego dla SłuŜby Marszali i Secret Service. - Nie, nie wiedziałem. Przypuszczam, Ŝe to ciekawa praca - powiedział Alan, próbując przewidzieć, dokąd zmierza ta rozmowa. - Rzeczywiście, to chyba jedno z niewielu zajęć, które nie tylko wydaje się ciekawe, ale teŜ naprawdę takie jest. W kaŜdym razie szukam kogoś, kto przejmie część moich obowiązków, dopóki nie wrócę z urlopu macierzyńskiego. Zastanawiałam się, czy masz czas i czy byłbyś zainteresowany. - Jest mi miło, Teri. Rzeczywiście mam trochę czasu, w kaŜdym razie kilka wolnych godzin. To zaleŜy, czego dokładnie oczekujesz. Wątpię, czy mógłbym pozwolić sobie na regularne wizyty w Denver, jeśli o to chodzi. - Musiałbyś się tylko spotykać z jednym z moich aktualnych pacjentów, który jest objęty programem ochrony świadków WITSEC, nadzorowanym przez SłuŜbę Marszali. Prawdopodobnie dojdzie jeszcze druga osoba, którą w tej chwili wprowadza się do programu i która poprosiła juŜ o psychoterapię. Wkrótce zamieszka w okolicy. MoŜe juŜ w przyszłym tygodniu. Nie będziesz musiał spotykać się z nimi w Denver; ci ludzie mogą przychodzić do mojego gabinetu w Boulder. - I to wszystko? - Chyba tak. Liczba lokalnych uczestników WITSEC zaleŜy od SłuŜby Marszali. Zawsze istnieje moŜliwość, Ŝe kogoś przyślą lub odeślą, ale większość osób objętych programem nie przyjmuje pomocy psychologicznej. Więc pewnie to będą tylko te dwie osoby. - Jak długo potrwa twój urlop macierzyński? - Planuję wziąć sześć miesięcy po porodzie. Mój połoŜnik jest zaniepokojony krwawieniem i grozi mi leŜenie w łóŜku, jeśli stan się pogorszy. Dlatego juŜ teraz szukam zastępstwa. - A co z lekami, Teri? - Mój pacjent jest na zolofcie. John Connor... pamiętasz go ze studiów, , prawda?... to po nim odziedziczyłam całą tę federalną robotę. Zgodził się zająć wszelkimi sprawami
dotyczącymi leków podczas mojego urlopu. Jeśli chodzi o kwestie farmaceutyczne, nie widzę Ŝadnych chmur na horyzoncie; ale gdybyś potrzebował wsparcia, będzie słuŜył ci pomocą. - Znam Johna. A co z Secret Service? - John się wszystkim zajmie, chyba Ŝe zawalą go robotą, wtedy prawdopodobnie zadzwoni do ciebie, Ŝebyś poprowadził jakieś konsultacje. Ale to dorywcza praca. Podczas wizyt prezydenta lub wiceprezydenta w okolicy i podczas niektórych wizyt kongresmanów i zagranicznych polityków Secret Service musi oszacować niebezpieczeństwo ze strony miejscowych uwaŜanych za potencjalne zagroŜenie. Kiedy agenci mają konkretną sprawę, dzwonią i przedstawiają materiał do konsultacji. Czasem przez telefon, czasem chcą spotkać się osobiście. - Ale rzadko? - Tak. Jak powiedziałam, John się tym zajmie. Pewnie w ciągu tych sześciu miesięcy będziesz miał spokój. Alan patrzył, jak ostatnia kropla słonecznego krąŜka roztapia się w najwyŜszych partiach Gór Skalistych. - Muszę przyznać, Ŝe mnie zaintrygowałaś, Teri. Zawsze lubiłem urozmaicenia w pracy i zdaje się, Ŝe twoja propozycja to właśnie coś takiego. Ale ciekaw jestem, dlaczego ja? Dlaczego nie jeden z twoich kolegów-psychiatrów? - Słuszne pytanie. Po pierwsze myślę, Ŝe świetnie byś sobie poradził z moim obecnym pacjentem. To, hm, ciekawy przypadek. A z tego, co sobie przypominam o twoim stylu pracy, myślę, Ŝe ty teŜ byś mu się spodobał. Poi drugie jesteś elastyczny, a ja przekonałam się, Ŝe psychoterapia z tą... populacją wymaga pewnej terapeutycznej gimnastyki. A po trzecie? Uwielbiam tę pracę... naprawdę... i nie chciałabym tworzyć konkurencji dla siebie w społeczności psychiatrycznej. Jesteś dla mnie bezpieczniejszą opcją. SłuŜba Marszali woli na stanowiskach konsultantów lekarzy nie psychologów. Alan przyznał Teri punkty za szczerość. No, ale była to jedna z tych cech, które mu się u niej zawsze podobały. - Jeszcze bardziej mnie zaintrygowałaś, Teri. Jak powiedziałem, chętnie korzystam z okazji, Ŝeby nie popaść w rutynę w pracy. Prześpię się z twoją propozycją i zadzwonię do ciebie jutro. MoŜe tak być? - No pewnie, ale jest jeszcze jedna sprawa. Nigdy nie byłeś w wojsku, tak? - Nie, a co? - Myślenie Ŝyczeniowe. Rozumiem więc, Ŝe nie zostałeś jeszcze zweryfikowany? - Przykro mi. Czy to mnie dyskwalifikuje?
- AleŜ skąd. Ale Ŝadnych przykrych tajemnic? Nic kompromitującego? Nie ma czegoś, co nie pozwoli ci przejść tego testu? Przepraszam, ale muszę zapytać. - Nie szkodzi, Teri. Właściwie to parę miesięcy temu dostałem nieformalnie zlecenie od pewnych typów z FBI. MoŜe słyszałaś: chodziło o parę starych morderstw pod Steamboat Springs. Ludzie, z którymi pracowałem, powiedzieli, Ŝe zanim się ze mną skontaktowali, prześwietlili moją przeszłość i to, co znaleźli, nie przeszkadzało im. Więc chyba się nadaję. - Świetnie. W takim razie nie powinno być Ŝadnych przeszkód. Czekam jutro na twój telefon. Mam nadzieję, Ŝe się zgodzisz. Masz mój numer do domu? Nie miał, więc mu go podyktowała. Dopił piwo. Zanim wysączył ostatnią kroplę, postanowił juŜ, Ŝe się zgodzi. Lauren zjawiła się w drzwiach około dwudziestej trzydzieści. Lomein z krewetek było gotowe. PoskarŜyła się, Ŝe pierwszego dnia ćwiczeń jogi nie była zbyt sprawna. - Nie mogłam utrzymać równowagi w tych pozycjach, które mi pokazywała. - Przez ciąŜę? - Chyba. I przez brak kondycji. - Biedactwo - powiedział. Rzuciła mu spojrzenie typu „takie jest Ŝycie”, dając do zrozumienia, Ŝe nie chce czuć się jak inwalidka. Opowiedział jej o telefonie od Teri Grady. - Świetnie. Weźmiesz to, prawda? - zapytała natychmiast po usłyszeniu szczegółów propozycji Teri. - Chyba tak - odparł. - Nie jesteś całkiem pewny? Czemu nie? Gdybym ja miała szansę takiej odmiany w pracy, nie wahałabym się ani chwili. - Naprawdę? Mimo Ŝe twoi nowi klienci byliby... no, nie wiem... przestępcami? - Moi klienci są przestępcami. Jestem prokuratorem. - Reprezentujesz społeczeństwo, nie przestępców i wiesz, o co mi chodzi- Nie musisz pomagać tym, których oskarŜasz. - To co innego. Chyba trafia ci się świetna okazja. Myślę, Ŝe powinie z niej skorzystać. MoŜe dzięki temu przestaniesz ciągle myśleć o dziecku. - Nie chcę przestać myśleć o dziecku. - Dobra kolacja - powiedziała, nie zwaŜając na jego słowa. - Zresztą wiesz, Ŝe to zrobisz. Udajesz tylko niezdecydowanego, Ŝebym była zadowolona, bo wziąłeś mnie pod uwagę, podejmując decyzję.
- To nieprawda. - Akurat! - No, nie do końca - powiedział. W ramach weryfikacji Alan musiał odbyć dość szczegółową rozmowę kwalifikacyjną z agentem FBI o nazwisku Flaherty, którego Alan podejrzewał - opierając się wyłącznie na poszlakach lingwistycznych - Ŝe pochodzi gdzieś z północnego wschodu. Dalsza część procedury weryfikacyjnej polegała najwyraźniej na typowych zakulisowych działaniach FBI, między innymi na rozmowach ze wskazanymi przez Alana osobami polecającymi. Podał im nazwisko przyjaciela, Sama Purdy'ego, pracującego w policji w Boulder, a takŜe nazwiska i numery trzech byłych agentów FBI, z którymi współpracował w ciągu ostatnich kilku lat. Okazało się, Ŝe wykładowcą Flaherty'ego w Akademii FBI na kursie z „przestępczości komputerowej” był jeden z emerytowanych agentów na liście referencyjnej Alana, niejaki Kimber Lister. Alan uznał to za zrządzenie losu. W następny piątek rano zaparkował w garaŜu okazałego granitowego budynku przy Cherry Greek South Drive w Denver i wjechał windą na czwarte piętro, gdzie mieścił się gabinet doktor Teri Grady. MęŜczyzna, który powitał go w wygodnej poczekalni, miał na nogach sięgające do kostek lycrowe rajtuzy dojazdy na rowerze i kurtkę z goretexu. - Doktor Gregory? - zapytał. - Inspektor Ronald Kriciak. Jestem inspektorem terenowym ze SłuŜby Marszali. Witam na pokładzie. Dziękuję, Ŝe zechciał pan pomóc. - Miło mi pana poznać. - Alan zlustrował kolarski strój inspektora. -JuŜ pan dzisiaj jeździł? Kriciak dotknął lekkiej kurtki. - Jeszcze nie. Ale gdy tylko skończymy, od razu ruszam w drogę. - Gdzie pan jedzie? - Nie jestem pewien. MoŜe do kanionu. Chcę pojeździć trochę po górkach. Pan teŜ jeździ. - Nie było to pytanie. - Kiedy tylko mogę. Kriciak wskazał na otwarte drzwi. - Mamy trochę czasu przed spotkaniem z Teri. Poprosiłem pana wcześniej, bo przyniosłem materiały do przeczytania. Nie mogę ich panu zostawić. Tajemnica słuŜbowa. - Jasne. Kriciak podał mu dwie teczki i Alan zaczął czytać o swoich dwóch nowych pacjentach. Kriciak wziął do ręki numer „People”.
Prawie pół godziny później obaj weszli do gabinetu Teri, który -jak przypuszczał Alan - był przynajmniej dwa razy większy od jego gabinetu. Dwa ogromne okna wychodziły na góry. Stary perski dywan zdobił drewnianą, ale na pewno nie dębową podłogę. Wiśnia, zgadywał, albo ciemny klon. Teri siedziała, a raczej półleŜała na sofie otoczonej z dwóch stron identycznymi fotelami. Kriciak zajął jeden. Alan uścisnął wyciągniętą dłoń Teri i usiadł w drugim fotelu. - Teri, jak tam twoje...? - przerwał, nie chcąc wypowiadać słowa „krwawienia” przy Kriciaku. Zdobyła się na uśmiech. - Powiedzmy, Ŝe przez parę miesięcy mogę nie oglądać tego gabinetu. Ojej, przykro mi. Musisz leŜeć? Wzruszyła ramionami. - Gdyby mój połoŜnik wiedział, Ŝe tu jestem, pewnie by się wściekł. Ale rozwścieczeni połoŜnicy są najmniejszym z moich zmartwień. A jak się trzyma twoja Ŝona? - Jak na razie ciąŜa dodaje Lauren energii. W pierwszym trymestrze trochę się męczyła, ale od tamtej pory wszystko jest w porządku. W zeszłym tygodniu zaczęła nawet ćwiczyć jogę. Chyba to lubi. Kriciak odchrząknął i popukał w zegarek - elektroniczne cudo, które na oko Alana mogłoby wyłapać nadlatujące pociski balistyczne, gdyby w Północnoamerykańskim Dowództwie Lotnictwa Obronnego doszło do jakiejś powaŜnej awarii. - Przepraszam, Ron - powiedziała Teri. - Wiem, Ŝe chcesz juŜ zacząć. Alanowi wyjaśniła: - Ron jest kawalerem i obecnie udaje, Ŝe cud prokreacji go nie interesuje. - Ach tak. - Ron juŜ ci na pewno wyjaśnił - ciągnęła dalej - Ŝe jest jednym z inspektorów terenowych nadzorujących program WITSEC w tym regionie. Był moim pośrednikiem przy pracy z pacjentem, którego przejmiesz i tak samo będzie z nową pacjentką, która teraz wchodzi do programu. Kiedy ona przyjeŜdŜa? We wtorek, Ron? - Mniej więcej. Alan wyczytał z twarzy Teri, Ŝe wymijająca odpowiedź Rona nie umknęła jej uwadze. Ale dała mu spokój. Powiedziała tylko: - MoŜe wyjaśnisz Alanowi, na czym polega twoja rola? Kriciak był jednym z tych męŜczyzn, którzy siedząz nogami rozstawionymi najszerzej, jak tylko moŜna. Odległość między jego kolanami musiała wynosić jakieś trzy
czwarte metra. Wymarzony sąsiad w teatrze lub w samolocie. - Po pierwsze - zaczął -jako inspektor terenowy monitoruję ich udział w programie. Po drugie, jestem ich łącznikiem ze światem, przynajmniej na początku. Gdy juŜ przyjadą do nowego domu, pomagam im się zadomowić, zorganizować, uczę ich wszystkiego, co muszą wiedzieć o swojej nowej toŜsamości, o przestrzeganiu zasad bezpieczeństwa, o regionie, zasadach programu, informuję, co moŜemy dla nich zrobić. Im dłuŜej ktoś jest objęty programem, jeśli dobrze się sprawuje, tym rzadziej mnie widuje. - Uśmiechnął się do Teri. - Ten twój Carl jest wyjątkiem. Im dłuŜej siedzi w programie, tym więcej ma pomysłów, w jaki sposób mógłbym mu pomóc. Przysięgam, Ŝe gdyby to od niego zaleŜało, zmieniłby w tym całym cholernym programie wszystko od początku do końca. Alanowi wydawało się, Ŝe wychwycił nutkę sarkazmu w jego głosie. Ron odwrócił się do Alana i mówił dalej: - Dla pana będę robił to samo, co dla Teri. Dla doktor Grady. Gdy czegoś potrzebuje, dzwoni do mnie. Sprawdzam moŜliwości i badam, czy program moŜe jakoś pomóc. Prawda jest taka, Ŝe najczęściej nie moŜe. Pan będzie robił to samo. Tu są moje numery. - Podał Alanowi wizytówkę z wytłaczanego papieru. - Najlepiej dzwonić na komórkę albo pager. - Teri? - spytał Alan. - Nie wiem, czy dobrze rozumiem. Po co w trakcie psychoterapii miałbym konsultować się z inspektorem w sprawie mojego pacjenta? Teri poprawiła poduszkę pod kolanami. Skrzywiła się nieznacznie, gdy dziecko wbiło jej łokieć pod Ŝebro. - Moja praca z Carlem w ramach terapii to niezupełnie psychoanaliza, Alan. Nie zrozum mnie źle - on wcale nie jest głupi, ale moja praca ma charakter bardziej... praktyczny. Mniej rozwaŜań, więcej działania. Często jest to szkolenie, prowadzenie, nawet poradnictwo. Ale kiedy okazuje się, Ŝe Carl potrzebuje czegoś, czegoś konkretnego, co twoim zdaniem jest wskazane - na przykład mogłoby być korzystne dla terapii - musisz negocjować z Ronem. Jeśli Carl chce zrobić coś, co wykracza poza ramy programu, musi uzyskać pozwolenie. Zaczynamy od Rona. - Tak, jestem jakby zastępcą Boga - wtrącił Ron z ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Ale Teri ma rację. Carl lubi naciągać zasady programu. Alan zauwaŜył, Ŝe Ron manipuluje przy swoim efektownym zegarku i zastanawiał się, czy wcisnął stoper, Ŝeby zmierzyć czas spotkania. - Co jeszcze muszę wiedzieć, Ron? - O Carlu? Niewiele. Czytał pan jego Ŝyciorys. Teri zna go tak dobrze jak ja, moŜe lepiej. Odpowie na pańskie pytania. Chciałbym tylko, Ŝeby pan zrozumiał jedno: Carl to
naprawdę gorący towar. - Ron pochylił się mocno do przodu. - Nie jest jakimś tam podrzędnym cwaniaczkiem, który wszedł do programu, bo ma manię wielkości albo boi się, Ŝe chce go sprzątnąć grupa recydywistów. Carlowi autentycznie grozi niebezpieczeństwo. Gdyby pewni ludzie dowiedzieli się, kim naprawdę jest Carl i gdzie aktualnie przebywa, Carl byłby juŜ martwy. Rozumie pan? Alan kiwnął głową. Przełknął ślinę. - Rozumiem. A ta druga pacjentka? Ron zerknął na Teri. - Peyton. Peyton Francis, to jej programowe imię i nazwisko. Ogląda pan wiadomości, czyta gazety? Jeśli tak, to zna pan większość informacji z teczki panny Francis. Na twarzy Teri malowało się zaskoczenie. Nie widziała teczki, z którą Alan zapoznał się w poczekalni. - Peyton Francis z niczym mi się nie kojarzy - przyznała. - Ładna pani prokurator z Nowego Orleanu... - podpowiadał Ron -Ta, której w sądzie zagroził gość od narkotyków? Pamiętasz? Jej męŜa zastrzelono później we francuskiej dzielnicy, kiedy czekali przed restauracją, gdzie mieli uczcić rocznicę ślubu? Zaczynasz kojarzyć? - Tak - powiedziała. Przypomniała sobie, faktycznie, kilka miesięcy temu to była głośna sprawa. śona Alana, Lauren, z zapartym tchem śledziła całą tę historię. Przypomniał sobie, co mówiła Lauren: pani prokurator z Luizjany musiała ukrywać się z córką. Federalni i miejscowy prokurator okręgowy publicznie się spierali, która organizacja powinna ją chronić. Alan nie musiał się juŜ zastanawiać, jak zakończył się ten spór. - Wtedy nazywała się Kirsten Lord - poinformował Kriciak. - Teraz: Peyton Francis. W kaŜdym razie jest druga pacjentką Alana objętą programem WITSEC. Podobno jest niespokojna i przygnębiona. Nie rozumiem, dlaczego. Alan zastanawiał się, czy w głosie Rona nie pobrzmiewa nuta samozadowolenia. - Biorąc pod uwagę to, co o niej pamiętam, trudno mi uwierzyć, Ŝe objęto ją programem ochrony świadków - zdziwił się Alan. Tym razem Ron wyraźnie się uśmiechnął. - KaŜdy dostaje to, na co zasługuje. - Czy to przypadkiem nie ona... jakby to powiedzieć... ostro was krytykowała za ten program? To chyba ona występowała w Kongresie w sprawie kilku brutalnych zbrodni popełnionych przez chronionych świadków? - Zgadza się - przyznał Ron. - W dodatku facet, który groził jej w sądzie i
prawdopodobnie kazał zabić jej męŜa był jednym z naszych podopiecznych. Oczywiście juŜ nim nie jest. Teraz odsiaduje dwa wyroki doŜywocia po tym, jak doprowadziła do skazania go za serię gwałtów. - A teraz wy chronicie ją przed nim? Niesamowite. Co za ironia losu. Kriciak przymknął na chwilę oczy, wciąŜ usiłując ukryć uśmiech. Wzruszył ramionami i powiedział: - Świat jest mały. - Przypuszczam, Ŝe to był jej pomysł. śeby przystąpić do programu. - Słusznie. My na pewno nie staraliśmy się jej do tego zmuszać. Chyba zrozumiała, Ŝe nie ma duŜego wyboru, bo stawka jest za duŜa. Grozi jej powaŜne niebezpieczeństwo. A nie ma lepszych od nas, jeśli chodzi o ochronę świadków. - Ona jest świadkiem? Wie, kto zabił jej męŜa? - Niezupełnie. Przyjęto ją do programu w drodze wyjątku. Chronimy ją jako zagroŜonego prokuratora. Ośmielił się spojrzeć w stronę Teri. Miała obojętny wyraz twarzy: nie wysyłała mu Ŝadnych sygnałów, Ŝeby zmienił linię przesłuchania. - Czy fakt, Ŝe włączono ją do programu, nie przeszkadza niektórym w SłuŜbie Marszali? - zapytał Rona. - To trochę niezręczna sytuacja: musi pan chronić kogoś, kto otwarcie krytykował waszą pracę. Ron wskazał na siebie. - Hej, to ja jestem tutaj na terapii?-Znowu pochylił się do Alana.-Pan posłucha, doktorze. Mogę mówić do ciebie Alan? Świetnie. Alan. W WITSEC nie mam do czynienia ze świętymi. Jest trochę informatorów z mafii. Coraz więcej informatorów z branŜy narkotykowej, zgarniętych przez Agencję do Walki z Narkotykami. Ale zwykle są to ludzie, którzy złamali więcej przepisów prawa, niŜ zna przeciętny obywatel. Ludzie, którzy zabijali. Ludzie, którzy sprzedali tyle cracku lub heroiny, Ŝe nie zmieściłoby się to do mojego garaŜu. Nie zastanawiam się, czy ich lubię, czy nie. Nie zaszedłbym daleko, gryząc się tym, co mnie osobiście przeszkadza. Wiesz, o co mi chodzi? Peyton Francis i ja dogadamy się, bo musimy. Proste? - Kiedy przyjeŜdŜa do Kolorado? - Nie musisz wiedzieć, kiedy przyjeŜdŜa. Spotkasz się z nią w przyszłym tygodniu. Poprosiła o szybką wizytę u psychologa. Jaki termin moŜesz zaproponować? - Z plecaka, który leŜał na podłodze, wyciągnął elektroniczny notes i przytknął pióro świetlne do ekranu. Alan znał swoje wolne terminy, nie musiał zaglądać do kalendarza. - MoŜe być poniedziałek o dziewiątej trzydzieści, środa o pierwszej piętnaście i
czwartek o dziesiątej. - Niech będzie przyszły czwartek o dziesiątej. Pierwsza wizyta. Potem sami się dogadacie. - Stukał w komputerek przez następne dziesięć sekund. - Rachunki przysyłaj na adres z wizytówki. Co jeszcze? Teri, zapomniałem o czymś? Alan odnosił wraŜenie, Ŝe Teri jest bardziej zainteresowana własną macicą niŜ pytaniami Rona Kriciaka. Pokręciła głową. - No to będę leciał. - Wstał i odłoŜył notes do plecaka. - Na czym jeździsz, Ron? - spytał Alan. Kriciak zmruŜył oczy. - Na rowerze - powiedział. Po wyjściu inspektora Teri Grady wyjaśniła: - Skłonność do arogancji ulega fluktuacjom. Jeszcze tego nie zgłębiłam. Ale to chyba skutek jego ambiwalentnego stosunku do ludzi, z którymi pracuje. Zanim moja ciąŜa stała się widoczna, było lepiej. Teraz, kiedy juŜ nie ma takiej ochoty na flirtowanie ze mną, wyłazi z niego trochę więcej jadu. Pewnie tobie zaserwuje porządną dawkę. - Ale pomaga, kiedy czegoś potrzebujesz? - Czy pomaga? No, nie wiem. Słucha, otwarcie nie podstawia nogi, ma dość otwarty umysł. Ale pracuje dla tajnego rządowego programu, którego szczegóły niechętnie zdradzane są komukolwiek. Dogadujemy się. Nie marnuję energii, próbując go zdiagnozować; nie jest moim pacjentem. - Ale Carl jest - powiedział Alan. - Carl owszem, jest - przyznała Teri. - Carl Luppo. Nawiasem mówiąc, lubię go. Z tego co wiem, zabił jakieś piętnaście, dwadzieścia osób. Szacuję tak w przybliŜeniu, moŜe więcej. Nigdy nie pytałam go o dokładną liczbę. T- Nadęła policzki i otworzyła szeroko oczy z niedowierzaniem. - i chociaŜ wiem o tym wszystkim... lubię go. Alan domyślił się, o czym mówi Teri. Przetłumaczył na zawodowy Ŝargon: - Przeniesienie jest doprawdy zadziwiającym zjawiskiem. Przeciwprzeniesienie teŜ. - Święta racja - powiedziała.
Czwartek, dziesiąta rano Na pierwszą wizytę u doktora Gregory'ego Peyton przyszła za wcześnie. Ron Kriciak wysadził ją przed małym budynkiem, w którym mieścił się jego gabinet, co najmniej dwadzieścia minut przed czasem. Do poczekalni dotarła dziesięć minut przed umówioną porą wizyty, a doktor Gregory wyszedł po nią do poczekalni dokładnie o czasie. Doktor Gregory zwykle odzywał się pierwszy na początku sesji terapeutycznej i zwykle zaczynał od tych samych słów: W czym mogę pomóc? Ale Peyton uprzedziła go. Gdy tylko usiadła, zaczęła mówić. - Naprawdę tego potrzebuję. Dziękuję, Ŝe przyjmuje mnie pan tak szybko. Powinien pan wiedzieć, Ŝe spodziewałam się kobiety. Mówili, Ŝe będzie mnie przyjmować kobieta. Doktor Gregory milczał wyczekująco. Ale nie powiedziała nic więcej. - Jest pani rozczarowana? - zapytał. -
Tak. Ale jakoś to przeboleję. Ostatnio nie za bardzo mogę sobie pozwolić na
wybrzydzanie. Zna pan moją historię? O wszystkim pana poinformowali? Jak widać, nie mam duŜego doświadczenia w tych sprawach. Mam na myśli psychoterapię. Do tej pory uwaŜałam siebie za kogoś, komu sprzyja szczęście, a nie za osobę pokrzywdzoną przez los. - Wiem o pani z mediów i znam trochę szczegółów, którymi zdecydował się ze mną podzielić inspektor Kriciak. Tylko tyle. - Więc słyszał pan o Robercie? O moim męŜu? Wie pan, co... mu zrobili w Nowym Orleanie? - Tak. Wyskubała z sukienki nitkę i zaczęła ją zwijać w kulkę między palcem wskazującym i kciukiem. - Tamten dzień. Czasem wydaje mi się, jakby mnie tam w ogóle nie było. Ale byłam. Stałam parę metrów od niego. Ale w myślach wciąŜ widzę to wszystko, jakbym była gdzieś daleko, na drugim końcu ulicy, oddzielona od niego szybą. Starałam się bardzo, ale nie mogłam się do niego przedostać.; Wie pan, o co mi chodzi? Doktor Gregory nie wiedział, wyraził to spojrzeniem i powolnym kręceniem głową. Patrzył, jak jego nowa pacjentka zaciska usta i mruŜy oczy. Kolana ściskała mocno, jakby były zrośnięte. - To znaczy, kiedy ich zobaczyłam... wiedziałam, Ŝe grozi mu niebezpieczeństwo... chociaŜ widziałam tylko męŜczyznę z kurtką i z jakoś tak dziwnie wyciągniętą ręką... ale
czułam gdzieś w środku, Ŝe coś jest nie tak. Tak samo wiem, kiedy córka ma anginę albo kiedy pokłóci się z koleŜanką. Po prostu wiem. Tego dnia teŜ wiedziałam. Gregory przyglądał się jej, gdy przerwała i odetchnęła. Myślał o córce, o której wspomniała. - Landon jest moją córką. To nie jest jej prawdziwe imię. Ma teraz dziewięć lat. Tylko dziewięć. - Peyton podniosła wzrok i spojrzała w oczy swojemu terapeucie, mając nadzieję, Ŝe znajdzie w nich jakiś znak zrozumienia. -Tak to wygląda - dodała. Przetrawił jej słowa, dostrzegł rozwidlenie, które wskazała i wybrał jedną z dróg. Niechętnie. Nie było to dla niego nic nowego podczas terapii. - Jak sen, który wydaje się prawdziwy? - zapytał. Zastanowiła się nad jego porównaniem i najwyraźniej doszła do wniosku, Ŝe jest ono do przyjęcia. - Właśnie. Coś takiego - przyznała, jakby za nic nie chciała sprawić wraŜenia kłótliwej. Potarła dłonie. - Zimno tu, czy tylko tak mi się wydaje? Parę minut wcześniej, kiedy po raz pierwszy weszła do jego gabinetu, mogła wybrać między sofą i fotelem. Fotel stał bliŜej doktora Gregory'ego i był obity skórą koloru przypalonego masła. Sofa stała dalej i była przykryta aksamitną kapą. Wolała usiąść dalej i przedłoŜyła aksamit nad skórę. Teraz było jej zimno. Czy to coś znaczyło? Doktor Gregory nie wiedział. Zastanowi się nad tym później. Najwyraźniej doszła do wniosku, Ŝe jego porównanie nie było trafne. - Nie. To nie jest jak sen. JuŜ bardziej jak czytanie ksiąŜki. Kiedy wiem, Ŝe bohater jest w niebezpieczeństwie, chociaŜ on jeszcze sobie go nie uświadamia, a ja wiem, jak go ostrzec, ochronić... ocalić... ale nie mogę się z nim skontaktować, bo on nawet nie wie o moim istnieniu. Serce bije mocniej, czytam coraz szybciej, chciałbym wniknąć w kartki i zaciągnąć go w bezpieczne miejsce. Pan teŜ tak ma, kiedy czyta pan ksiąŜki? - Odwróciła wzrok, jakby jej wyznanie zawstydziło ją. - Lubię ksiąŜki. Bardzo, bardzo lubię czytać powiedziała, na krótko przymykając powieki, zanim znowu spojrzała mu w oczy. - Czy teraz coś pan z tego rozumie? Rozumiał doskonale, ale tylko dlatego, Ŝe znał w ogólnych zarysach historię, którą miała mu opowiedzieć. Mógł odpowiedzieć „tak”, ale instynkt terapeuty podpowiadał mu, Ŝeby pchnąć ją w ciemne korytarze, które z pewnością prowadziły do pieczar skrywanych pod starannie dobieranymi słowami. - Był pani bohaterem? - zapytał. - Robert? Jak bohaterowie ksiąŜek? Otworzyła szeroko oczy. Przybrała lekko buntowniczy ton.
- Nie chcę płakać. Płaczę od miesięcy. Wydaje mi się, jakby to były lata. Chcę, Ŝeby pomógł mi pan przestać płakać. MoŜe pan to dla mnie zrobić? Chcę zacząć Ŝycie od nowa. - Chyba nie moŜemy decydować, kiedy przestać płakać. Potarła oczy. - W końcu muszę. Dla Landon. Potrzebuje normalnej matki, prawda? Zachowuję się egoistycznie? MoŜe ona powinna tu być, nie ja? BoŜe, przez co ona przeszła! To o wiele za duŜo dla takiej małej dziewczynki. - Zastanawia się pani, czy córka potrzebuje psychoterapii? - Tak. - Peyton kiwnęła głową. - Nie ulega wątpliwości, Ŝe duŜo przeszła. ZauwaŜyła pani jakieś oznaki świadczące o tym, Ŝe sobie nie radzi? - Nie, nie. Tak. Co na przykład? Jakiego rodzaju oznaki? - Śpi normalnie? - Tak. - Dobrze jada? - Tak. - Bywa przygnębiona? Apatyczna? Jak spędza wolny czas? - Nie jest bardziej przygnębiona niŜ zwykle. I jest bardzo aktywna, zawsze czymś zajęta. - Szkoła? Kontakty z rówieśnikami? - W Luizjanie dobrze się uczyła. Jeśli chodzi o rówieśników... jest w porządku. Tutaj akurat radzi sobie chyba najlepiej. - MoŜe coś ze zdrowiem lub... Peyton dotknęła opuszkami palców brody. - MoŜe martwi mnie, Ŝe radzi sobie zbyt dobrze. Czy to moŜliwe? Gregory nie odpowiedział. - No więc co pan o tym myśli? - zapytała Peyton. - Myślę, Ŝe pani córka ma matkę, która bardzo się o nią troszczy. Nie widzę teŜ Ŝadnych symptomów wskazujących na to, Ŝe kończy jej się wytrzymałość psychiczna. Jeśli usłyszę od pani coś niepokojącego, obiecuję, Ŝe dam pani znać. - Ale mnie kończy się wytrzymałość psychiczna? Spojrzeniem pozwolił jej samej zastanowić się nad tym pytaniem. Odwróciła wzrok i po chwili znów na niego spojrzała. - Mogę teraz opowiedzieć panu o tamtym dniu? W Nowym Orleanie. Nie ma pan nic przeciw temu?
- Oczywiście, Ŝe nie, jeśli od tego chce pani zacząć. Gdy chłonęła jego proste słowa, zauwaŜył, Ŝe jej mięśnie rozluźniają się i odniósł wraŜenie, jakby zapadła się w siebie. - Wszyscy chcą od tego zaczynać. Zwłaszcza ci ze SłuŜby Marszali. Interesuje ich tylko ten dzień albo... ten drugi, w sądzie. Słyszał pan? Dzień, w którym zapadł wyrok. Zdaje się, Ŝe nikogo nie interesuje nic innego. - Miejmy nadzieję, Ŝe nasze rozmowy będą się trochę róŜniły od pani spotkań z inspektorami. Tutaj moŜe pani sama wybierać, od czego zacząć - wyjaśnił doktor Gregory. Prawie mnie pani nie zna. Nie zamierzam zakładać z góry, co i kiedy zechce mi pani wyjawić. Tym bardziej, Ŝe spodziewała się pani terapeutki, nie terapeuty. Jej następny ruch zaskoczył go. Wstała, podeszła do niego i rozsiadła się w skórzanym fotelu. Gdy juŜ naciągnęła sukienkę na kolana i skrzyŜowała swoje długie nogi, jej stopy dzieliło od niego tylko niespełna pół metra. - Tutaj chyba będzie mi wygodniej - wyjaśniła. - MoŜe cieplej. Jeśli nie opowiem o... tamtym dniu, to o czym mam mówić? Wzruszył ramionami. - Mogę się tylko domyślać, co pani czuje. Mogę wyobrazić sobie tysiące problemów. Ale gdybym miał dziesięć razy zgadywać, które są najwaŜniejsze, obawiam się, Ŝe pomyliłbym się dziesięć razy. - Boję się prawie cały czas - wyznała Peyton - nawet kiedy jestem w domu. Nie sypiam dobrze. Chudnę. Złoszczę się na córkę. Staję się znerwicowanym potworem. - Widzi pani - powiedział doktor Gregory. - śadnego z tych problemów nie było w mojej pierwszej dziesiątce. Oczywiście, niektórych mógł się domyślić. Ale nie chciał wyręczać jej w mówieniu. Zaskoczyło go to, co powiedziała potem. - Te wydarzenia nie tylko mną wstrząsnęły, ale teŜ zmieniły mnie. Teraz kaŜdego dnia, właściwie bez przerwy, czekam na nadejście końca. Jakiegoś kataklizmu. To do mnie niepodobne. W dzieciństwie wierzyłam w dobre wróŜki i w dzielnych rycerzy na białych koniach. Jestem osobą, która zawsze chciała wierzyć w nieskończoność. A teraz wyczekuję tylko końca. - Nie chcę tak dłuŜej - kontynuowała. - Chcę stworzyć tutaj w Boulder coś nowego. Coś trwałego i wartościowego dla mnie i dla Landon. Ale za bardzo jestem rozstrojona. Potrzebuję pańskiej pomocy, doktorze. Nie mam nikogo, kto mógłby mi pomóc, a boję się, Ŝe tracę siły.
Po sesji z Peyton Alan Gregory spotkał się z Lauren, mieli pójść razem na lunch. Przy śniadaniu Ŝona powiedziała mu, Ŝe chciałaby pójść do Rumby. Ale jeden z kierowników restauracji był jego pacjentem, a on czuł się niezręcznie w miejscach, w których pracowali jego pacjenci, więc planował przekonać Ŝonę, Ŝeby wybrała inny lokal. Zanim jeszcze wyszli przez frontowe drzwi starego wiktoriańskiego budynku, zapytała: - Ta pacjentka, która właśnie wyszła, chodzi do ciebie czy Dianę? Fakt, Ŝe Ŝona o to zapytała, zastanowił Alana. Rzadko wspominała o jego pacjentach. Nie było sensu udawać, Ŝe kobieta, która przed chwilą wyszła, nie jest jego pacjentką. Dianę Estevez, jego wspólniczka, nie pracowała tego dnia. Nie odpowiedział od razu, więc Lauren dodała. - Racja, zapomniałam. Dianę nie ma dzisiaj. Razem z Raoulem ciągle szukają domu. Alan uśmiechnął się. - Chyba jąpoznałam - ciągnęła dalej. - Twoją pacjentkę. Ma inne włosy, zrzuciła parę kilogramów, nosi okulary, ale chyba jąpoznałam. Dobrze mi się zdaje? Lauren wiedziała o obowiązującej go tajemnicy i nie zamierzała go naciskać, by zdradził toŜsamość pacjentki. Alan wiedział, Ŝe nie moŜe rozmawiać o pacjentach, ale ciekawość wzięła górę. - A jak myślisz, kto to był? Ktoś, kogo znasz z pracy czy coś takiego? - Nie. To ta kobieta-prokurator, o której było głośno w mediach. Ta z Nowego Orleanu. Kirsten jakaś tam. Lord. Kirsten Lord. Ta, której groŜono w sądzie, a potem zginaj jej mąŜ. Pamiętasz? DuŜo o niej wtedy rozmawialiśmy. Ludzie w biurze prokuratora wciąŜ od czasu do czasu wspominają o niej. Wszyscy są ciekawi, co się z nią stało. Po pogrzebie męŜa jakby zapadła się pod ziemię. - Przerwała. - No więc właśnie ona jest twoją nową pacjentką. Znowu przerwała. - Teraz przynajmniej wiem, co się z nią stało. Alan poczuł skurcz w Ŝołądku, ale zmusił się do uśmiechu i przyłoŜył otwartą dłoń do wydatnego brzucha Ŝony. - Jak się ma nasza dzidzia? Milczała przez chwilę, próbując zrozumieć, co znaczy ta zmiana tematu. Alan poszedł sprawdzić, czy drzwi z poczekalni na zaplecze są zamknięte. Kiedy znowu spojrzał na Lauren, bacznie mu się przyglądała. - Jest twoją nową pacjentką z programu ochrony świadków? - Trudno było zakwalifikować tę wypowiedź jako pytanie, a Lauren z pewnością nie oczekiwała odpowiedzi. Alan juŜ jej mówił, Ŝe ma przejąć od Teri Grady dwóch nowych pacjentów
objętych programem WITSEC. Pochylił się blisko Lauren i zajrzał w jej fiołkowe oczy. - Dziecko? Jak się ma nasze maleństwo? Wiedziała, Ŝe Alan robi unik i Ŝe nie uda jej się wyciągnąć z niego nic więcej o nowej pacjentce. - Dziecko ma się dobrze, kochanie. Jest dziś bardzo aktywne. - Chwyciła go mocno za rękę, gdy schodzili po starych schodach przed domem. Nie zwalniając ani trochę kroku, dodała: - Jeśli mam rację co do tego, kim jest ta kobieta, chciałabym, Ŝebyś otoczył ją szczególną opieką, dobrze? Tę twoją nową pacjentkę. Obiecujesz zrobić wszystko, Ŝeby jej pomóc? - Obiecuję - powiedział. - Masz ochotę na meksykańską kuchnię? Dziecko lubi meksykańską, prawda? - Dziecko dobrze znosi meksykańskie jedzenie. Ale myślałam, Ŝe idziemy do Rumby. Mam ochotę na rumbę. - Wykonała parę quasikaraibskich tanecznych kroków dla podkreślenia swojej wypowiedzi. - Ja chyba mam ochotę na meksykańską kuchnię. Pozwolisz? Powtórzyła taneczne kroki, tym razem bardziej dramatycznie. - My chcemy Rumbę. My bardzo, bardzo chcemy Rumbę. - W takim razie - uległ - niech będzie Rumba. śona doktora Gregory'ego, Lauren, była prokuratorem w okręgu Boulder. Nazajutrz po ogłoszeniu wyroku w sprawie Ernesta Castro w sali rozpraw sądu w Nowym Orleanie Lauren poznała szczegóły tej historii i przy kolacji opowiedziała ją Alanowi. Wypowiedziana publicznie groźba, jak moŜna było przewidzieć, stała się sensacją w biurze prokuratora okręgowego w Boulder i prawdopodobnie we wszystkich innych biurach prokuratorskich w Stanach Zjednoczonych. Kilka tygodni później Lauren rozpłakała się w kuchni, podsuwając męŜowi przez stół „Denver Post”. Na pierwszej stronie było zdjęcie Kirsten pochylonej nad nieruchomym ciałem męŜa, Roberta, na chodniku przed restauracją we francuskiej dzielnicy Nowego Orleanu. - Zrobił to - powiedziała wtedy. - Ten drań zrobił to. Zemścił się na niej. Przez następne dni Lauren płakała nad losem Kirsten Lord, jak gdyby chodziło o kogoś bliskiego. Lauren w myślach przeanalizowała wszystkie procesy, w których brała udział jako prokurator i przypomniała sobie wszystkich drani, którzy w przeszłości rzucali mniej lub bardziej konkretne groźby.
Idąc wzdłuŜ Pearl Street w stronę Rumby na lunch, Alan uświadomił sobie, Ŝe Lauren ma specjalny stosunek do tego, co spotkało Kirsten Lord. Bardzo przejęła się jej tragedią. Współczuła Kristen i w jakiś szczególny sposób wczuwała się w jej połoŜenie. Dlatego, tłumaczył sobie, rozpoznała w kobiecie wychodzącej z poczekalni Kirsten Lord, obecnie Peyton Francis. Mimo to, kiedy zbliŜali się do Dziewiątej ulicy, Alan walczył ze sobą, Ŝeby nie wpaść w panikę. Jak Peyton przetrwa to wszystko? Skoro Lauren tak szybko ją rozpoznała, ktoś inny teŜ mógł to zrobić. Peyton była zbyt dobrze znana, Ŝeby się ukryć. Jak ona i Landon przetrwają to wszystko? Alan zatrzymał Ŝonę na Pearl Street, przed sklepem z towarami importowanymi z Tybetu i poczekał, aŜ spojrzy na niego. - Lauren, załóŜmy, Ŝe miałaś rację. Co do pacjentki, którą u mnie widziałaś. Spojrzała na niego pytająco, próbując odgadnąć, do czego zmierza. Bez skutku. - Tak? - Mówiąc komukolwiek o swoich domysłach, moŜesz narazić ją na ogromne niebezpieczeństwo. Wyczuła napięcie w jego głosie. JuŜ chciała się na niego obrazić, ale stłumiła ten odruch. - Wiem. - To dobrze - powiedział. - To wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Wplotła palce w jego dłoń i ruszyli dalej. Odtańczyła znowu swój krótki taniec.
Następny poniedziałek, dziewiąta trzydzieści W przyszłym tygodniu jadę zeznawać do Toledo. Wiedział pan o tym? - Nie, nie wiedziałem. Prawdę mówiąc, jeśli chodzi o pana, to wciąŜ wiem niewiele - wyznał drugiemu ze swoich pacjentów z programu WITSEC doktor Alan Gregory. MęŜczyzna roześmiał się. - Witamy w pieprzonym klubie. Zeznania? To część umowy. Zostaję w programie, póki współpracuję i zeznaję, kiedy chcą, Ŝebym zeznawał. Jeśli odmówię, jestem znowu zdany tylko na siebie. Ten proces w Toledo to lipa, od początku im to mówię. Zasadniczo mam powiedzieć, Ŝe widziałem tego a tego, jak szedł na takie a takie spotkanie. To wszystko. Mnie nie było na tym spotkaniu. Nie wiem, kto co powiedział. Potem ktoś wyszedł, powiedzmy, Ŝe znam gościa, i powiedział, Ŝe mogę mieć robotę w Indianapolis. Nic więcej nie wiem. Kto chciał, Ŝeby sprzątnięto tego faceta? Tego nie wiem na pewno. I Ŝeby opowiedzieć tę historyjkę, spędzę cały dzień pod opieką pary gości ze SłuŜby Marszali, niewiele starszych od mojego najstarszego wnuka. Po rozmowie z Ronem Kriciakiem doktor Gregory wiedział, Ŝe męŜczyzna siedzący przed nim w skórzanym fotelu mówi o swoim dawnym fachu. „Mieć robotę” było eufemizmem oznaczającym „zorganizować morderstwo”. Doktor Gregory próbował udawać zaskoczenie i natychmiast zwątpił w słuszność tego terapeutycznego zagrania. Zadał pytanie bez znaczenia. To była jedna z rzeczy, które robił podczas terapii, kiedy był zdenerwowany. - Kiedy pan zeznaje podczas tych procesów, przylatuje i odlatuje pan tego samego dnia? - zapytał. - AleŜ skąd. Przylatuję dzień wcześniej. Spędzam dzień w więziennej celi, w izolatce. Przesłuchuje mnie prokurator i przylatuję z powrotem tutaj. Ci ze SłuŜby Marszali trzymają mnie za rączkę na kaŜdym kroku. - Nie przeszkadza to panu? Nowy pacjent uniósł lekko brodę, jakby miał za ciasno zawiązany krawat. Ale nie nosił krawata. - Ma pan na myśli podróŜowanie czy kablowanie? Wie pan, dlaczego tu jestem? Pod ochroną? Chcieli mnie sprzątnąć po tym, jak przez dwanaście lat siedziałem cicho. Ludzie, wobec których byłem lojalny, chcieli mnie sprzątnąć. Ja trzymam gębę na kłódkę w federalnym kiciu przez dwanaście lat, a oni chcą mnie sprzątnąć. Co jestem im winien po czymś takim? Powiem panu - nic a nic.
Doktor Gregory próbował sobie przypomnieć historię pacjenta. Pięćdziesiąt dwa lata. Wstępne rozpoznanie: depresja. Dobrze zareagował na zoloft. Wtórna diagnoza: pourazowe zaburzenia emocjonalne. Symptomy: zaburzenia snu, niepokój. Czynniki: poprzednia praca, lata w więzieniu i brak kontaktu z rodziną. Doktor Gregory pomyślał, Ŝe jeśli ktoś bierze udział w zorganizowanej przestępczości, powinien traktować pourazowe zaburzenia emocjonalne jako ryzyko zawodowe. Przy innym pacjencie doktor Gregory pozwoliłby, Ŝeby cisza zaległa w pokoju jak gęsta mgła. Ale nie przy tym pacjencie. Czuł się nieswojo, gdy ten człowiek był niespokojny. Przynajmniej na razie. - Nie przeszkadza panu zamiana? - zapytał. - Doktor Grady na pana, o to chodzi? Za wcześnie, Ŝeby o tym mówić, wie pan. Była dobra w rozwiązywaniu problemów. Wyglądało, Ŝe autentycznie zaleŜy jej na tym, Ŝeby pomóc mi się dostosować, jeśli wie pan, o czym mówię. Podobało mi się to. Jeśli pan teŜ umie rozwiązywać problemy, to się dogadamy. - Nad jakimi problemami pracował pan z doktor Grady? - Wiedział, Ŝe innemu pacjentowi nie zadałby takiego pytania. Wiedział. MęŜczyzna uśmiechnął się i doktor Gregory odniósł wraŜenie, Ŝe jego oczy wyglądają starzej niŜ przedtem. - Będę traktował pana jak nowicjusza - powiedział męŜczyzna. - Ja będę uczył pana, czym jest program i Ŝycie, a pan będzie mnie uczył, jak Ŝyć. Bo zaczynam rozumieć, Ŝe ni cholery nic o tym nie wiem. - Od której sfery Ŝycia powinniśmy zacząć? - W tej chwili mam za duŜo wolnego czasu. Nie jeŜdŜę juŜ na przesłuchania tak często. Nie wiem, czy doktor Grady juŜ panu mówiła, zaliczyłem semestr w college'u, w Awarii w Denver, ale nie jestem pewien, czy to dla mnie. Myślę, Ŝe powinienem raczej załapać jakąś robotę albo rozkręcić jakiś biznes, czy coś takiego. Od tego powinniśmy zacząć. Pogadać, jak się do tego zabrać. - Ma pan jakieś pomysły? - Mam mnóstwo pomysłów na to, jak zrobić kasę. Jestem człowiekiem praktycznym. ZauwaŜam luki, jeśli pan wie, o czym mówię. MoŜna to nazwać wizją - zawsze byłem w tym dobry. Ale nie znam się za bardzo na biznesie. To znaczy na prowadzeniu biznesu. Doktor Grady ciągle próbowała mnie przekonać, Ŝe umiejętności, które zdobyłem w poprzednim Ŝyciu, niezbyt dobrze przekładają się na... ten świat. - Musiałby pan sam się tym zająć? Znaleźć pracę? ZałoŜyć firmę? SłuŜba Marszali nie
pomaga? Carlo Luppo nadął policzki z oburzeniem. - Zna się pan na wędkarstwie? Chyba nie, co? To widać. Nie ten typ. W kaŜdym razie chodzi mi o to, Ŝe program ochrony świadków jest jak łapanie i wypuszczanie. Kiedy juŜ cię capną i zgodzisz się współpracować, wpuszczają cię do nowego stawu, dają ci pieniądze, Ŝebyś się zainstalował, a potem w zasadzie Ŝyczą ci powodzenia. A ja? Przez dwanaście lat byłem w stawie za kratkami. A staw, w którym pływałem przedtem, nie miał zbyt czystej wody, jeśli pan wie, o czym mówię. Więc nie bardzo wiem, jak odnaleźć się w tym Ŝyciu z moimi umiejętnościami. Pieniądze, które mi dali na początek... stypendium... gdybym nie miał nic więcej, juŜ pływałbym brzuchem do góry. Doktor Gregory zrobił to niechętnie, ale zapytał: - Co to za umiejętności, o których pan wspominał? Uniósł lekko brodę, zanim odpowiedział. - Byłem gorylem. - Zrobił przerwę. - I jestem w tym dobry. Przynajmniej byłem. - Gorylem? - Zastraszałem ludzi. Niektórych tylko trochę. Innych trochę bardziej. Zwykle potrzebowałem tylko moich oczu. Czasem głosu. Od czasu do czasu musiałem zabębnić w klatkę piersiową, no, wie pan? Doktor Alan mógł się tylko domyślać.
Następny czwartek, dziesiąta
Peyton przejęła inicjatywę, gdy rozpoczęła się jej druga sesja z doktorem Gregorym. - Moje wspomnienia? Sąjak... wieloryby. Czasem myślę o nich jak o stadzie wielorybów i delfinów. Czy to dziwne? Alan Gregory nie bardzo rozumiał, ale miał nadzieję, Ŝe Peyton Francis wyjaśni mu później. Nie mógł nawet odczytać z wyrazu jej twarzy, czy była zakłopotana tym wyznaniem. Czekał. Podczas psychoterapii sporo czasu upływało na czekaniu. Czasem wydawało mu się, Ŝe to najwaŜniejsza i najtrudniejsza czynność terapeutyczna. Na tę sesję, juŜ drugą, przyszła z lizakiem - biały patyczek wystawał z prawego kącika ust. Rzadko dotykała patyczka i w krótkim czasie, który z nim spędziła, wyjęła lizaka z ust tylko raz. Jej nowy terapeuta przypuszczał, Ŝe to Tootsie Roli Pop, ale tak naprawdę nie był znawcą lizaków. Kiedy znowu się odezwała, bawił się myślą, czy nie zinterpretować jakoś jej oralnej manii. - Najczęściej są zanurzone. Niewidzialne. Mówię o wielorybach i delfinach. Ale zawsze w końcu wypływają na powierzchnię - zupełnie jakby musiały zaczerpnąć powietrza. Czasem wypływają, kiedy się tego spodziewam, wie pan, gdzieś blisko miejsca, gdzie ostatnio się zanurzyły. Zobaczę zdjęcie Roberta i przypomnę sobie coś szczególnie wesołego lub szczególnie smutnego o nim, o nas. Kiedy indziej znowu wędrują i zjawiają się tam, gdzie się ich nie spodziewam. Ostatnio wypływają w środku nocy. Jakby lubiły pokazywać się o tej porze. - Nigdy tak naprawdę nie odpływają? - zapytał doktor Gregory. Tym pytaniem trochę lawirował. W rzeczywistości chciał wiedzieć, czyjej wielorybia metafora dotyczy tłumionych wspomnień, w ogóle niedostępnych z poziomu świadomości, zwykle na skutek jakiegoś wstrząsu, czy teŜ nawiązuje do zdarzeń, które po prostu zatarły się w pamięci. WciąŜ rozpraszał go jej lizak. - Te duŜe? Wieloryby wspomnienia? Nie odpływają. Czasem tego Ŝałuję. Czasem sobie myślę, Ŝe Landon zapomina juŜ rzeczy, które się wydarzyły, kiedy miała trzy lub cztery lata. Nawet szczególne chwile związane z ojcem. Wydawało mi się, Ŝe przylgnie do nich jak do tratwy ratunkowej. To mnie zwykle martwi, ale czasem jej zazdroszczę. Bo nie wierzę, Ŝe moje wieloryby kiedykolwiek całkowicie znikną. Chyba nie będę w stanie o niektórych zapomnieć. Mogę tylko mieć nadzieję - uśmiechnęła się smutno - Ŝe kiedy złe wieloryby się
zanurzą, zejdą tak głęboko, Ŝe przez jakiś czas nie będę ich mogła znaleźć, nie poczuję nawet prądów, które się tworzą, kiedy pływają w głębokich wodach. Nie wiedział, dokąd ona zmierza. Milczał. Uniosła najpierw jedną, potem drugą brew. W jej oczach dało się zauwaŜyć ślad wesołości. - Niektóre z nich wręcz ubóstwiam - przyznała. - Nie wszystkie wspomnienia są złe, na pewno nie. Te, które uwielbiam, pojawiają się jak sny na jawie i przenoszą mnie do szczęśliwych chwil, które juŜ nigdy nie wrócą. To są przyjazne delfiny. Nazywani je moimi białuchami. - Ale niektóre wspomnienia nie są takie miłe? - Doktor Gregory przypuszczał, Ŝe Peyton chce porozmawiać właśnie o nich, ale powstrzymał się od snucia dalszych domysłów. Odgadywanie zamiarów pacjentów nie naleŜało do jego obowiązków. - O nie. Mój BoŜe, nie są. Nazywam je orkami. Zabójstwo Roberta. -Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w puste miejsce na ścianie. - Telefon z wiadomością, Ŝe umiera moja matka. I... - Zacisnęła mocno wargi wokół lizakowego patyczka i na chwilę zamknęła oczy. - Dzień, kiedy próbowali porwać Landon. Landon miała wtedy na imię Matylda. Pewnie pan o tym nie słyszał? Tamto zdarzenie... nie dostało się do prasy. Ta orka ostatnio odwiedza mnie w nocy. Budzę się, wstaję z łóŜka, przechodzę do jej pokoju i kładę się obok córeczki. Dopiero wtedy mogę zasnąć. Wącham ją tutaj, w zagłębieniu szyi -powiedziała, dotykając miejsca nad obojczykiem. - Wtykam nos w jej włosy, wdycham ten słodki zapach i przysięgam, Ŝe to dla mnie jak narkotyk. Uspokaja mnie. Parę godzin później budzę się i wciąŜ jestem w jej łóŜku. Ale wtedy orki nie ma juŜ na powierzchni. Doktor Gregory miał kłopoty z koncentracją. Jego myśli przeniosły się juŜ z łóŜka córki pacjentki do łona jego własnej Ŝony i maleństwa, które tam rosło. Próbował wyobrazić sobie słodki zapach własnego dziecka, cieplutkie zagłębienie szyi syna lub córki. Potem słowo „porwać” rozbrzmiało w jego świadomości i próbując wyeliminować z głosu przeraŜenie, zapytał: - Próbowali porwać pani córkę? Peyton kiwnęła głową. - Po zamachu na mojego męŜa zaczęłyśmy się ukrywać. Landon i ja. Ale znalazł nas, jego ludzie nas znaleźli, znaleźli ją. Matyldę, to znaczy Landon. ChociaŜ robiła wszystko, co jej mówiłam. - Nie było tam pani? Zasępiła się i pokręciła głową, jakby czuła się zawstydzona. Udało jej się
niezauwaŜalnie przemieścić lizaka z jednego kącika ust w drugi. - Była u nowej koleŜanki. Grały w piłkę na dworze. Wprawdzie doktor Gregory wiele razy widział twarz Kirsten Lord w telewizji, nie był jednak pewien, czy rozpoznałby ją. Jej długie jasne włosy były teraz krótkie, roztrzepane i ufarbowane na spłowiały mahoń. Zamiast szkieł kontaktowych nosiła okulary bez oprawy i skromne ubranie, które pasowało do jej nowego zawodu. Wyglądała jak przeciętna mieszkanka Boulder. Od przyjazdu pobierała bezpłatne praktyki w kuchni restauracji Q's, ponoć jednego z najlepszych lokali w Boulder, robiąc coś, co -jak jej się zawsze wydawało - mogłaby pokochać. śartowała sobie, Ŝe stara się o rolę kolejnego wypalonego prawnika, który pragnie zrobić coś nowego ze swoim Ŝyciem. Teri Grady ostrzegła Alana Gregory'ego, Ŝe dla większości ludzi objętych programem pieniądze są waŜną sprawą. WITSEC zapewnia przejściową pomoc finansową, ale oczekuje, Ŝe uczestnicy programu szybko się usamodzielnią. Ale Peyton nie miała jeszcze takich problemów. Polisa na Ŝycie męŜa i ich wspólne oszczędności na razie były wystarczającym zabezpieczeniem dla niej i córki. Mogła sobie pozwolić na to, Ŝeby praktykować w restauracyjnej kuchni i doskonalić się w sztuce gotowania. - Nie chcę o tym dzisiaj rozmawiać. Mam nadzieję, Ŝe nie ma pan nic przeciwko temu doktorze. - Wydawało mu się, Ŝe słyszy w jej głosie łagodną nutkę kokieterii. - Nie mam - powiedział, doszukując się w jej kokieterii oznak flirtu. - Wolałabym porozmawiać o mojej córce. - Zrobiła przerwę. - Dobrze - zgodził się. Wyciągnęła z buzi lizaka. Kuleczka na końcu patyka nie była większa od ziarnka grochu. Doktor Gregory wiedział, Ŝe na jej miejscu juŜ dawno schrupałby końcówkę lizaka. Zaczynał rozumieć, Ŝe kobieta, która siedzi naprzeciw niego, ma niespoŜyte pokłady cierpliwości. - DuŜo pan wie o dzieciach? - zapytała. Jako psycholog oczywiście nieraz słyszał juŜ to pytanie. Coraz bardziej go nie lubił. - Tak - odparł. Teoretycznie, w rozumieniu akademickim, jego odpowiedź była zgodna z prawdą. Ale czuł się jak kłamca. Dzieciak, który obchodził go najbardziej, jeszcze się nawet nie urodził. Wsunęła rękę do torebki i wyciągnęła portfel z wielbłądziej skóry. W środku było zdjęcie jej córki. Podała mu je.
Szukał odpowiednich słów i przychodziło mu to z trudem. - Śliczna. Wygląda zupełnie jak, no wie pani... Dokończyła za niego. - Tak jak ja kiedyś? - Uśmiechnęła się ustami, ale nie oczami. - Dziękuję za te słowa. To dla mnie komplement. ChociaŜ jest teŜ bardzo podobna do swego taty. - Ale martwi się pani o nią? - zapytał, próbując nawiązać do jej wstępu. Kiwnęła głową. - Oczywiście. Tyle przeszła. Śmierć ojca. Dwie przeprowadzki. Dwie nowe szkoły. Próbę porwania. Moją paranoję. Przeszła przez... piekło. A wszystko przeze mnie. - Czuje się pani odpowiedzialna - podsunął ostroŜnie. Nie chciał zawracać jej z drogi, którą obrała. Jej oczy zrobiły się wilgotne. - Landon to wszystko, co mi zostało. Moi rodzice nie Ŝyją, Robert teŜ. - Jak się pani układają stosunki z córką? Peyton uśmiechnęła się tym razem i ustami, i oczami. - Jest moją koleŜanką. Jest jak marzenie. Ma dopiero dziewięć lat. Och, czasem zachowuje się, jakby miała cztery lata, innym razem, jakby miała dziewiętnaście. Czasem chce, Ŝebym była jej najlepszą przyjaciółką, innym razem chce, Ŝebym była jej mamą. W kaŜdej godzinie, w kaŜdej minucie muszę wiedzieć, czego potrzebuje i nie wolno mi jej zawieść. Prawda jest taka, Ŝe to dla niej wstąpiłam do programu WITSEC. I to dzięki niej jeszcze nie zwariowałam. Przerwała, czekając na coś. Doktor Gregory nie miał pojęcia na co. - Ju-hu! - zawołała. - Panie doktorze, czy jeszcze nie zwariowałam? - Sądzę, Ŝe nie. - Jakby się pan wahał... - Spuściła wzrok. - No więc mam pewien problem z inspektorem Kriciakiem, jeśli chodzi o Landon. Prosiłabym o radę. Zanim się odezwał, pozwolił, Ŝeby jej prośba wypełniła na chwilę przestrzeń między nimi. - Zrobię, co będę mógł. - Landon ma dwie pasje. Uwielbia piłkę noŜną - gra na bramce. I jest fenomenalna z ortografii. No wie pan, te szkolne konkursy o tytuł mistrza ortografii. Ron nie chce, Ŝeby brała udział w wydarzeniach, które mogą być relacjonowane w mediach. śadnych lokalnych turniejów piłkarskich, obozów sportowych, Ŝadnych konkursów poza szkołą. Mówi, Ŝe za duŜe ryzyko. Ale mnie się wydaje, Ŝe to lekka przesada. A jak pan uwaŜa? Przypomniał sobie reakcję Lauren na widok Peyton w poczekalni.
- No cóŜ, jest pewne ryzyko, Ŝe ktoś rozpozna pani córkę. Peyton była gotowa na polemikę. - Ma inne włosy. Rośnie jak na droŜdŜach. A co najwaŜniejsze, potrzebuje piłki i konkursów ortograficznych dla... poczucia własnej wartości, rozumie pan? Wpływają na to, jak postrzega samą siebie. Te dwie pasje dzieliła z Robertem. Ze swoim ojcem. Mogąc je nadal realizować, zachowuje o nim Ŝywe wspomnienia. RozwaŜył jej słowa. - Nawet jeśli w ten sposób naraŜa was na większe ryzyko? Pytanie było zbyt bezpośrednie. Musiała dojść do siebie. Dotknęła patyczka lizaka, a potem kołnierzyka bluzki. Próbowała się uśmiechnąć, ale nie udało jej się. - Nawet nie lubię zostawiać jej z opiekunką. Kiedy jestem w restauracji, dzwonię do domu dwa razy w ciągu godziny i sprawdzam, czy wszystko w porządku. Ma przy sobie pager, Ŝebym mogła się z nią kontaktować. Ja mam drugi, Ŝeby ona mogła kontaktować się ze mną. Dla mnie ta cała przeprowadzka do Boulder wiąŜe się z nowym koszmarem. Zaczynam dostrzegać znaki. Obawiam się, Ŝe rodzi się nowy morski ssak. - Orka czy delfin? Sama mam kłopoty z tym pytaniem powiedziała. Trudno powiedzieć. W moim stadzie jest jeszcze jedna kategoria. Humbaki. Śpiewają mi, kiedy są blisko powierzchni. Długie, Ŝałosne pieśni. Kiedy się zanurzają, znikają, a kiedy znowu wypływają, wracająjako delfiny lub orki. Tego nigdy nie umiem przewidzieć. Ten humbak sprawa wolności Landon, jej gry w piłkę i ortografii - teraz mi śpiewa; w kaŜdym razie teraz wygląda jak humbak. -Westchnęła. Widzi pan, sprawa jest wyjątkowo skomplikowana, bo Landon zakwalifikowała się juŜ do letnich konkursów, które są eliminacjami do turnieju regionalnego. Doktor Gregory czekał. Peyton teŜ czekała. W końcu on się odezwał. - Musi być pani z niej dumna. - Dumna? No jasne. Ale bardziej przeraŜona. Mam tylko jedną córkę. Gdybym j ą straciła, nie zniosłabym tego. Pokiwał głową, jakby doskonale rozumiał. Ale przed samym sobą przyznał, Ŝe tak naprawdę chyba nie rozumie. Jego myśli znowu zaczęły krąŜyć wokół brzucha Ŝony. - Nie widzi pan, co się dzieje? - zapytała. - Landon i ja jesteśmy jedynymi niestrąconymi kręglami po tym, jak los rzucił pierwszą kulę. Właśnie: jesteśmy jak dwa stojące kręgle. I czekamy... unieruchomione... czekamy na następną kulę, by się przekonać, czy los jest dobrym graczem i strąci resztę. Przyjazd do Boulder - to jakby przeniesiono mnie i Landon z toru numer jeden na tor trzydziesty trzeci, Ŝeby nas ochronić. Ale los i tak nas
znajdzie. Zobaczy pan. Los przecieŜ znalazł Roberta. - Nie jest pani do końca pewna, Ŝe chce pani jej udziału w tym konkursie ortograficznym? - Nie - przyznała. - Nie jestem. Ale nie mogę jej uchronić całkowicie. Zmieniliśmy jej miejsce zamieszkania. Nadaliśmy jej nowe imię, zmieniliśmy wygląd, nawet daliśmy nową datę urodzenia. Ale nie moŜemy zmienić tego, co ma w duszy, doktorze. Nie moŜemy jej kazać, Ŝeby pokochała coś nowego i innego. Dzieci nie są elastyczne we wszystkim. Są rzeczy, których rodzice nie mogą zmienić. - Chce pani, Ŝebym porozmawiał z Ronem Kriciakiem? - Proszę. - Co miałoby zdziałać jego błogosławieństwo? - Landon chce wziąć udział w letnim turnieju ortograficznym. Będzie się trzymać z dala od kamer. Nawet jeśli zakwalifikuje się do etapu regionalnego, nie pojedzie. Oto co miałoby zdziałać jego błogosławieństwo. Tylko tyle. Doktor Gregory nie śmiał się, kiedy opowiadałam mu o wielorybach i del finach, nie wydawało się. nawet, Ŝeby maskował uśmiech. Ciekawe, czy wiedział, Ŝe to był test. Ciekawe, czyja to wiedziałam. Mieszkałam w Boulder z Landon - BoŜe, jak trudno mi było zapamiętać jej nowe imię - zaledwie od ilu? Dziesięciu dni? Tak. Od dziesięciu dni. Wiedziałam, Ŝe Kriciak, inspektor nadzorujący mnie z ramienia SłuŜby Marszali, dostanie szału, kiedy mu powiem, Ŝe zamierzam pozwolić Landon wziąć udział w turniejach piłkarskich i ortograficznych. Kriciak zachowywał spokój - taki miał styl - ale pod tą powłoką krył się porywczy charakter, tlący się lont. Jako prokurator przez wszystkie te lata miałam do czynienia z dziesiątkami gliniarzy takich jak on. Mogłam od razu przewidzieć, jakie wysunie argumenty przeciw udziałowi Landon w tych imprezach. Powie, Ŝe moŜe zostać rozpoznana. Ktoś moŜe tylko czekać, aŜ gdzieś się pojawi. Powie, Ŝe będzie im zbyt trudno nas ochronić. śe nasi prześladowcy są zdeterminowani. Powie teŜ, Ŝebym pomyślała o Landon. Nikt ze SłuŜby Marszali w okresie przygotowawczym nie wspomniał, gdzie mogę zostać przeniesiona. Nikt nie udawał przede mną, Ŝe mam coś do powiedzenia w tej sprawie. Wielokrotnie dawano mi wręcz do zrozumienia, Ŝe tak nie jest. Modliłam się, Ŝeby to było miasto z dobrymi restauracjami. Po tym, co wydarzyło się w Nowym Orleanie i po tym, co o
mały włos nie wydarzyło się w Slaughter, wiedziałam, Ŝe praca prawnika, zwłaszcza prokuratora, nie wchodzi juŜ w grę. Postanowiłam, Ŝe chcę realizować inną moją pasję: chcę nauczyć się gotować w eleganckiej restauracji. Kiedy usłyszałam, Ŝe jadę do Boulder, byłam wniebowzięta. Pomyślałam sobie, Ŝe w Boulder będę miała większe szansę na znalezienie eleganckiej restauracji niŜ we Fresno w Kalifornii lub Amarillo w Teksasie. Przypuszczam, Ŝe mieszkańcy Fresno i Amarillo, których nawet nie znam, mogą poczuć się dotknięci. Przepraszam, ale taka przyszła mi wtedy do głowy myśl. ChociaŜ przyznaję, Ŝe nie byłam w najlepszej formie, jeśli chodzi o sprawność intelektualną. O tym, Ŝe jadę do Boulder, powiedziała mi w końcu młoda kobieta ze SłuŜby Marszali. Była czarna, a jej oczy miały w sobie miękkość najwygodniejszej poduszki, na jakiej kiedykolwiek połoŜyłam głowę. Zasypała mnie pytaniami, Ŝeby ustalić, czy Boulder jest dla mnie bezpiecznym miejscem, czy nie leŜy w -jak to nazwała - „strefie zagroŜenia”, do której naleŜały, z tego co wiedziałam, tylko Luizjana, Floryda i korytarz BaltimoreWaszyngton. W Boulder nie mieszkali Ŝadni wspólnicy człowieka, którego podejrzewano o zamordowanie Roberta. Pytali, czy jestem pewna, więc przez dwa dni i dwie noce grzebałam w pamięci, ale nie przypominałam sobie, Ŝebym znała kogoś w Boulder. śadnych starych przyjaciół. śadnych kolegów z pracy, którzy się tam przeprowadzili. Nikt ze studiów prawniczych. Nikt, kto mógłby mnie rozpoznać i zdemaskować. Spodobało mi się w Boulder. Słońce w Kolorado jest ostre i zuchwałe i przekonałam się, Ŝe pociąga mnie arogancja i przejrzystość tamtejszego światła. Góry Skaliste wznoszą się prowokująco - niemal majestatycznie -na zachodnich krańcach miasta i ich obecność dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Były jak mur obronny albo groźne urwiska broniące dostępu do średniowiecznego zamku. Przez pierwsze dni w mieście łapałam się na tym, Ŝe odwracam się plecami do gór. Zaczęłam teŜ siadać w restauracjach pod ścianą, zawsze twarzą do otwartych drzwi, nieustannie wypatrując niskich męŜczyzn w spodniach khaki. W gruncie rzeczy nie spodziewałam się, Ŝe następnym razem zaatakuje ten sam męŜczyzna, który zabił Roberta, czy nawet inny człowiek ubrany podobnie. Ale miałam twarz dla starego potwora i hołubiłam ją niemal tak samo jak kameę przy mojej szyi. Łączyła mnie z czymś istotnym, z przetrwaniem. Pierwsze ceglane kostki brukowe pasaŜu handlowego Pearl Street Mali zaczynały się zaledwie kilka przecznic od gabinetu doktora Gregory'ego. Zrobiłam sobie spacer do pasaŜu po sesji, na której opowiedziałam doktorowi o moich wielorybach i delfinach. Postanowiłam
posiedzieć sobie w jakimś słonecznym miejscu, bo przed rozpoczęciem wieczornych praktyk w Q's miałam trochę wolnego czasu. Usiłowałam stłumić w sobie silne pragnienie, Ŝeby usadowić się przed drzwiami Landon i przysłuchiwać się dziecięcym odgłosom zabawy. Te odgłosy uspokoiłyby mnie jak nic innego. To pragnienie pojawiało się codziennie. Przysięgam, Ŝe ciśnienie skacze mi gwałtownie, gdy tracę małą z oczu. Wypatrzyłam właśnie przyjemne miejsce w pasaŜu - przy kawiarnianym stoliku na świeŜym powietrzu pod markizą po sąsiedzku z księgarnią Boulder Bookstore. Byłam juŜ kilka razy w tej kawiarni, kelnerka powiedziała mi, Ŝe kiedyś sąsiadowali z New York Deli, gdzie pracował Mork - pamiętacie Morka? Nie? Wszystko jedno. Nie ma juŜ New York Deli, na jego miejscu jest teraz bar sushi Hapa. Morka teŜ juŜ nie ma. W kaŜdym razie juŜ miałam tam usiąść, kiedy poczułam, Ŝe ktoś mi się przygląda. W mojej głowie włączył się alarm i zawahałam się, zanim wybrałam miejsce przy stoliku. Celowo najpierw spojrzałam w dół, a potem szybko podniosłam wzrok. Byłam pewna, Ŝe odwrócił szybko głowę, jakby nie chciał być przyłapany na -jak to nazywa Landon? - wybałuszaniu ślepiów. Nie chciał być przyłapany na wybałuszaniu na mnie ślepiów. Siedział w odległości dziesięciu metrów na krawędzi jednej z betonowych donic na środku pasaŜu, tej przy brązowej płaskorzeźbie plującego staruszka. Przy nim - to znaczy przy tym, który się gapił, nie przy tym, który pluł - stała reklamówka ze sklepu Abercrombie & Fitch. Przyglądający mi się męŜczyzna nie był wysoki, miał moŜe rnetr siedemdziesiąt dwa. Nie był ani młody, ani stary. Krótkie włosy, trochę przerzedzone. Domyślałam się, Ŝe dochodzi pięćdziesiątki, moŜe juŜ jest po pięćdziesiątce. Nosił okulary przeciwsłoneczne, ale nie miał baseballówki. Był ubrany w spodnie khaki i dobre skórzane buty. Tak, spodnie khaki. Nie patrząc w moją stronę, wstał, chwycił reklamówkę za uszy i podniósł jaz chodnika. Torba nie wyglądała na cięŜką. Jeśli miał broń, to nie w reklamówce Abercrombie. Zaczął iść w moją stronę. Nie wpadłam w panikę. Nie zaczęłam uciekać. Ale odeszłam od wybranego kawiarnianego stolika i zaczęłam iść pasaŜem. Stłumiłam instynktowny odruch, Ŝeby się pomodlić i nie oglądałam się za siebie. Byłam spokojniejsza, niŜ powinnam. Dlaczego? Z jakiegoś powodu nie sądziłam, Ŝe to się tak skończy. Nie czułam, Ŝe rodzi się wieloryb.
Po przecięciu Broadway stanęłam przed sklepikiem Printed Page. ZauwaŜyłam go po drugiej stronie chodnika. Udawał, Ŝe ogląda wystawy. Przyspieszyłam i Trzynastą ulicą zbliŜałam się do Canyon. Zatrzymałam się na , światłach, ale juŜ go nie widziałam. Podczas krótkiego pobytu w Boulder moim ulubionym lokalem stała się herbaciarnia Duszanbe. Ta zdumiewająca budowla była szczodrym darem dla Boulder od siostrzanego tadŜyckiego miasta Duszanbe. Ten pełen światła i powietrza budynek został wzniesiony w Azji, a potem rozebrany i w kawałkach przesłany do Boulder. Całe lata tkwił w skrzyniach, aŜ władze Boulder znalazły czas i fundusze, Ŝeby pozwolić azjatyckim rzemieślnikom odtworzyć tę niezwykłą budowlę z pięknie rzeźbionych cedrowych kolumn, mozaikowych paneli i malowanych sufitów. Weszłam do środka, usiadłam przy stoliku i zamówiłam herbatę. Czekałam na nią, kiedy w drzwiach pojawił się męŜczyzna z reklamówką Abercrombie. Wszedł do środka, z otwartymi ustami rozejrzał się po bogato zdobionej sali i wtedy zauwaŜył mnie. Nie wahając się dłuŜej, podszedł do wolnego krzesła przy moim stoliku. Jego nadejście sparaliŜowało mnie, podobnie jak widok męŜczyzny, który zabił Roberta, wbił mnie w ziemię na Bourbon Street Zastanawiałam się, czy nie powinnam krzyczeć, uciekać. Ale nie mogłam pozwolić sobie na zrobienie takiej sceny i ściągnięcie na siebie uwagi. Nie wiedziałam, co robić. Po chwili stał tuŜ przede mną. Uśmiechał się. - Czy mogę? - zapytał, wskazując puste krzesło. Te dwa krótkie słowa dostarczyły mi pewnych informacji. Jego wymowa była zabarwiona akcentem ze wschodniego wybrzeŜa Stanów Zjednoczonych. Skąd dokładnie? „Korytarz Baltimore-Waszyngton”? Nie mogłam tego stwierdzić. Poznaj swoich wrogów, pomyślałam. Potem pojawiła się druga myśl: jeśli ten człowiek chciałby, Ŝebym nie Ŝyła, byłabym juŜ martwa. Niemal bezwiednie moje usta powiedziały: - Chyba tak. Proszę bardzo. - Nie spodziewałam się, Ŝe sięgnie do reklamówki, wyciągnie bRon z tłumikiem i mnie załatwi. Cały czas wydawało mi się, Ŝe kiedy przyjdzie ten moment, będę o tym wiedziała. Nie odnosiłam wraŜenia, Ŝe stanie się to tym razem. Usiadł cięŜko, jakby jego słuszna waga była trochę zbyt uciąŜliwa dla któregoś ze stawów - biodra lub kolana. - Mają tu espresso? - zapytał mnie lekkim, przyjaznym tonem. Kiedy się uśmiechnął, policzki uniosły mu się, trochę jak u wiewiórki.
- Nie wiem. Zawsze piję herbatę - odpowiedziałam, podsuwając mu menu. Zaintrygowały mnie jego oczy. Błękitne jak u Landon z takimi samymi bursztynowymi plamkami na tęczówce. - Od niedawna w mieście? - zapytał, ale tak naprawdę to nie było pytanie. Nie odpowiedziałam. - Na pewno - powiedział, porzucając chwilowo ten temat. Poczułam dreszcz, zastanawiając się, skąd wiedział. MoŜe poznał po ubraniu? Miałam na sobie zwykłą letnią sukienkę; nie nosiłam juŜ spodni khaki. Nigdy. Podniósł dłoń z kolan i serce zamarło mi w piersi, zanim zorientowałam się, Ŝe jest pusta. Wyciągał rękę do uściśnięcia. - Carl Luppo - przedstawił się. - Miło mi. Przez chwilę nie pamiętałam swojego nowego imienia. Katherine? Nie! JuŜ nieaktualne. Kirsten? Tego nie mogłam uŜywać. Peyton? Tak! - Peyton Francis - powiedziałam niemal z dumą. Uśmiechnął się. - Trzeba trochę czasu, Ŝeby się przyzwyczaić. Do tych wszystkich kłamstw i ciągłego udawania. To nienaturalne. Mnie zajęło to parę ładnych miesięcy. Nawet teraz czasami zdarza mi się spie... przepraszam, zawalić sprawę, zdradzić coś, czego nie powinienem. Rozumie pani? - Jego spojrzenie nadal było przyjazne. Co? Skąd wie o kłamstwach? Co on o mnie wie? Przełknęłam ślinę, ale byłam bardziej zaciekawiona niŜ przestraszona. W jednej chwili doszłam do wniosku, Ŝe ten człowiek jest ze SłuŜby Marszali. Przeprowadzał na mnie jakiś test przygotowany przez Rona Kriciaka. Podeszła kelnerka i podała mi herbatę. Darjeeling. Carl Luppo zamówił espresso i po odejściu kelnerki powiedział: - Wiem, Ŝe się rozczaruję. Czasem patrzę, jak ją przygotowują i rzeczywiście wypływa z właściwej maszyny, ale nie smakuje tak jak powinna smakować. Kawa espresso. O niej mówię. - Zaprezentował mi delikatne wzruszenie ramion wykonane bardziej szyją niŜ barkami. Miał silną szyję, zbyt szeroką w stosunku do ramion i głowy. Jego akcent pochodził zdecydowanie ze Wschodniego WybrzeŜa, ale nie potrafiłam określić, czy z Miami, Bostonu, Newark, czy skądś pomiędzy. Na przykład z korytarza Baltimore-Waszyngton. Poczułam ściśnięcie w Ŝołądku i omal go nie zapytałam, czy porwał Landon. Pomyślałam, Ŝe moŜe dlatego nie trzyma w ręku broni z tłumikiem. Gdyby miał moją córkę, nie potrzebowałby broni. Ale coś mi mówiło, Ŝe nie porwał Landon. Miałam przeczucie, Ŝe
dzieje się coś innego. To musiał być test z WITSEC. Przemówił. - Nie zamierzałem dzisiaj z panią rozmawiać. Miałem to zrobić kiedy indziej. Mam nadzieję, Ŝe nie nastraszyłem pani. Nie miałem takiego zamiaru. - Podrapał się w głowę lewą ręką i przygładził włosy - dziwny gest u kogoś, kto ma tylko tyle włosów co Carl Luppo w tej chwili. - Ale nakryła mnie pani, kiedy panią obserwowałem. Tam, na betonowej donicy w pasaŜu. Nieźle to pani wyszło. Zwykle niełatwo mnie nakryć. Potrafię być niewidzialny i jestem w tym dobry. - Mrugnął do mnie. Mimowolnie uśmiechnęłam się do niego. Ale przypomniałam sobie, co mówiono o męŜczyźnie w spodniach khaki, który zabił Roberta. Wszyscy świadkowie mówili, Ŝe był prawie niewidzialny. Prawie nikt go nie widział. Carl Luppo przechwycił moje spojrzenie i powiedział: - Ja i pani, Peyton Francis, mamy wiele wspólnego. Chmura przysłoniła słońce i światło wokół herbaciarni Duszanbe przygasło. Kolory na rzeźbionych ścianach wydawały się jeszcze bardziej Ŝywe. - Naprawdę? - wydusiłam z siebie. - No jasne. Kelnerka przyniosła kawę. Poczekał, aŜ odejdzie do następnego stolika i wtedy podniósł małą filiŜankę ze spodeczka i przytknął ją do ust, mruŜąc oczy - tak samo jak Robert, kiedy udawał, Ŝe zna się na winie. - Espresso jest w porządku, jestem zaskoczony - powiedział. - Nawet zadowolony. Nie taka sama jak w domu w... ale... - Znowu drobne wzruszenie ramionami. - Co pani zamierza? - Wspominał pan, Ŝe mamy ze sobą coś wspólnego. - Rzeczywiście, tak powiedziałem. Na przykład mamy tego samego lekarza. To juŜ coś, prawda? BoŜe. No tak. Cholera. Śledził mnie do pasaŜu, a potem tutaj od gabinetu doktora Gregory'ego. Byłam ciekawa dlaczego i opanowałam dreszcz, który chciał prześlizgnąć się po moich plecach. Czego on ode mnie chciał? - Mamy teŜ... tę samą niańkę. Straciłam opanowanie. - Kim pan jest? - jęknęłam. Musiałam zwątpić w moją intuicję. MoŜe jednak chodziło o Landon. Ale czy naprawdę? Miałam tylko jedną opiekunkę do dziecka. Była Azjatką o imieniu Viv. Mówiła, Ŝe w jej języku Viv znaczy siostra. Opiekowała się Landon, kiedy ja pracowałam w restauracji. Twierdziła, Ŝe nie pracuje u Ŝadnych innych rodzin. Landon uczyła
się nawet jej języka. Dziwne. Carl Luppo dostrzegł panikę w moich oczach. - Nie, nie, nie - powiedział, wykonując lewą ręką lekcewaŜący gest. -Nie o to chodzi. Nie o niańkę do dziecka. Mówiłem o inspektorze Kriciaku. PrzecieŜ jest pani opiekunem, prawda? No i moim teŜ. Ale z niego indywiduum, mówię pani. Nagle zrozumiałam, kim j est ten człowiek. - Pan jest... - następne słowo, jakkolwiek miało brzmieć, uwięzło mi w gardle. - Objęty programem? Tak. Od dziesięciu miesięcy. - Powiedział to jak alkoholik odmierzający okres trzeźwości. Była to ostatnia rzecz, którą spodziewałam się usłyszeć z ust nieznajomego z ulicy. Właściwie nigdy bym się tego nie spodziewała. Świadomość tego, co się stało, poraziła mnie. Byłam w programie od niespełna miesiąca i juŜ mnie znaleziono? Nakryto? Wspaniale. Po prostu wspaniale. Poczułam w brzuchu otchłań, która mogłaby pomieścić całą wycieczkę grotołazów. Chciałam pobiec do samochodu, pojechać po Landon i uciec z nią na księŜyc. - Jest pani świeŜa - powiedział Carl Luppo. - Wiem, Ŝe jest pani cięŜko. Ale chyba mogę pomóc. Ci ze SłuŜby Marszali nie będą zawsze tacy pomocni. Niedługo Kriciak przestanie tak często wpadać. Jak często teraz go pani widuje? Raz w tygodniu? Kiwnęłam głową. - MoŜe dwa razy. - Niedługo to będzie raz na dwa tygodnie, a nawet rzadziej. Dzwoni teraz do pani? - Mniej więcej co drugi dzień - przytaknęłam. - To teŜ się skończy. Nie będzie juŜ do pani tak często dzwonił, moŜe nawet wcale, i będzie wpadał tylko z czekiem albo kiedy będzie czegoś od pani potrzebował. Zacznie spotykać się z panią z obowiązku, nie z ciekawości. Nie będzie juŜ uwaŜał pani za priorytet. Wie pani, o czym mówię? - Problemy, które będzie pani miała za jakiś czas - ciągnął dalej - nie będą takie same jak teraz, ale i tak to będą problemy. Nadal nie będzie pani wiedziała, komu ufać. I codziennie będzie pojawiać się coś trudnego. Coś dziwnego. - Carl Luppo pokręcił głową. - Proszę mi wierzyć, wiem coś o tym. Dlaczego? Bo po prawie roku od wstąpienia do programu wciąŜ jest mi cięŜko. Chce pani wiedzieć, co w tym wszystkim jest najgorsze? Chce pani? Otworzyłam usta, Ŝeby mu odpowiedzieć. Zamknęłam je. Wreszcie wydukałam: - Jasne. Co jest najgorsze? - Wmawiałam sobie, Ŝe zadając to pytanie, do niczego się
nie przyznawałam. - Tęsknota za rodziną. To jest najgorsze. Świadomość, Ŝe nie moŜna ich zobaczyć, choćby nie wiem co. A poza tym? Czuję się teraz bezuŜyteczny. Kiedyś miałem jakąś rolę w Ŝyciu. Czułem, Ŝe robię coś waŜnego. A teraz? -Znowu wzruszył po swojemu ramionami. Nie mam Ŝadnej roli. Moja rola to czekanie. Gdyby wyeliminować te dwie sprawy - rodzinę i poczucie bezuŜyteczności - przysięgam, Ŝe poradziłbym sobie. Z moją odsiadką w tym programie. W więzieniu pod pewnymi względami było łatwiej. Spędziłem tam trochę czasu sporo czasu, co tu kryć? - zanim objęto mnie programem. Tęskniłem tam za rodziną, ale przynajmniej nie byłem bezuŜyteczny. Miałem swój ą rolę, cel, miejsce, jeśli wie pani, o czym mówię. - OpróŜnił miniaturową filiŜankę i odstawił ją nierówno na spodek. Kiedy znowu podniósł wzrok, uśmiechał się. - Ale tutaj przynajmniej mają lepszą kawę niŜ za kratkami. I mogę wypić wino do kolacji. Proszę posłuchać - spojrzał na mnie. - Zdenerwowałem panią tym wszystkim. Przepraszam, nie miałem takiego zamiaru. Proszę mi wybaczyć. - Posłał mi drobny ukłon. Jestem prawnikiem. Kiedy zgodziłam się przystąpić do programu WITSEC podpisałam dokument, w którym wyszczególniono moje prawa i obowiązki. Zaczęłam szukać w pamięci zapisu, który ograniczałby moje kontakty z innymi uczestnikami WITSEC. Nie mogłam sobie niczego takiego przypomnieć, ale przecieŜ nie zwróciłabym na taki zapis większej uwagi. Nigdy nie przypuszczałam, Ŝe moŜe dojść do takiego spotkania. - Wolno nam to robić? - zapytałam. Carl Luppo bawił się lepiej ode mnie. - Co? - zapytał. - Siedzieć w takim ładnym miejscu i pić kawę? Chyba wolno. Regulamin programu ma kilka zwariowanych punktów, ale tego chyba nie zabrania. Przerwał i zabłysnęły mu oczy. - ChociaŜ niewykluczone, Ŝe mogą to uznać za naraŜenie bezpieczeństwa. Gdyby wiedzieli, Ŝe tu jesteśmy, pewnie wręczyliby nam przepustki. Ale nie mam zamiaru pani szkodzić. Więc jeśli chce pani, Ŝebym wstał i sobie poszedł, juŜ mnie nie ma. Ulotnię się. - Wręczyliby nam przepustki? Co to znaczy? - Przepustki to bilety na wyjście z WITSEC. Kiedy ktoś ma dość, prosi o przepustkę. Kiedy oni mają kogoś dość, bo według nich złamał zasady bezpieczeństwa, dają mu przepustkę. Moje oburzenie przebudziło się ze snu. - A więc śledząc mnie, naraŜał mnie pan? - Ale moja propozycja jest chyba tego warta. Ryzyko jest niewielkie. Ale do pani
naleŜy decyzja, nie do mnie. Jak powiedziałem, wystarczy jedno słowo, a zniknę bez śladu. Byłam zdezorientowana, za bardzo zdezorientowana. Zrobiłam zmartwioną minę, kiedy pytałam: - Więc naprawdę nie powie pan inspektorowi Kriciakowi o naszym spotkaniu? Spojrzał na mnie jak na wariatkę. - Co? Chyba pani Ŝartuje! - Tak, tylko Ŝartuję - odparłam, przychodząc powoli do siebie. Zawsze byłam grzeczna. Przestrzegałam regulaminu. Grałam fair. PrzeraŜało mnie, Ŝe oto siedzę tutaj z tym człowiekiem, łamiąc zasady bezpieczeństwa WITSEC. Ale oprócz przeraŜenia czułam teŜ coś innego. Fascynowała mnie perspektywa znajomości z kimś, kto przeszedł przez to, przez co ja przechodziłam. - Jak mnie pan znalazł, panie Luppo? - Mówmy sobie po imieniu. Ale to dobre pytanie, Peyton Francis. Widzę, Ŝe zaczynasz myśleć. Jeśli chcesz pozostać w programie i pozostać przy Ŝyciu, jest waŜne, Ŝebyś cały czas myślała. Zniknięcie nie jest tak łatwe, jak moŜe się wydawać. WaŜne jest, Ŝeby nie wpaść w samozadowolenie. Słowo „samozadowolenie” zaskoczyło mnie w ustach Carlo Luppo. - No więc? - zapytałam. - Jak mnie znalazłeś? Odczekał chwilę, zanim odpowiedział. - Nie spodziewam się juŜ wiele po ludziach. Kiedyś, owszem. Oczekiwałem szacunku, honoru, lojalności. To były dla mnie wielkie sprawy. I uczciwości. Nie mogłem znieść pie... ludzi, którzy nie traktowali mnie uczciwie. No więc w ten okręŜny sposób chcę wyjaśnić, Ŝe znalazłem cię przez przypadek, kiedy sprawdzałem uczciwość Rona Kriciaka. Śledziłem go od kilku dni, kiedy mi powiedział, Ŝe nie ma czasu, Ŝeby coś dla mnie zrobić. Okazuje się, Ŝe kiedy deptałem mu po piętach, on prawie cały czas deptał po piętach tobie. I raz, kiedy go obserwowałem, wysadził cię przy gabinecie doktora Gregory'ego. Skojarzyłem fakty. To samo miejsce, w którym ja bywam raz na jakiś czas. Zawsze byłem dobry w skojarzenia, więc... Zastanawiałam się, czy Carl Luppo nie próbuje przekazać mi zawoalowanej informacji o Kriciaku. - Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem. Po co miałbyś sprawdzać inspektora Kriciaka? PrzecieŜ jest po to, Ŝeby ci pomagać, no nie? - Sama się przekonasz. Niektórzy z nich są po to, Ŝeby pomagać. A niektórymi kierują inne pobudki. Jakie? Jeśli chcesz wiedzieć, zrobią wszystko, Ŝeby wyrzucić cię z WITSEC. - Co?
Pochylił się nad stołem. - Tak. Mówię powaŜnie. Niektórzy wyłaŜą ze skóry, Ŝeby ci pomóc. Są jak do rany przyłóŜ, no wiesz. Jak rodzina. A inni? Innych rajcu... pardon, z niecierpliwością czekają na twoje potknięcie. Depczą ci po piętach, parkują przed twoim domem, śledzą cię w drodze do pracy, cały czas czekając, aŜ naruszysz choć trochę zasady bezpieczeństwa. Wtedy będą mogli donieść na ciebie do Waszyngtonu i wylecisz. Dostajesz przepustkę i wylatujesz. - Więc czego konkretnie się dowiedziałeś, śledząc go? Czy Ron Kriciak traktował cię uczciwie? Moje słowa wywołały kolejny uśmiech. - Kolejne dobre pytanie, Peyton Francis. MoŜe z moją pomocą poradzisz sobie w tym programie. - Na krótko zamknął oczy. - Odpowiedź brzmi: jeszcze nie jestem pewien. W kaŜdym razie wyrok na Kriciaka jeszcze nie zapadł. I w ten oto sposób poznałam Carla Luppo. Wszystko w nim podpowiadało mi, Ŝe będzie przyjaznym delfinem. Ale teŜ wszystko w nim krzyczało: „Jestem z mafii!” O, matko! Moja wiedza o zorganizowanej przestępczości ograniczała się do tego, czego dowiedziałam się z filmów z Alem Pacino, Robertem De Niro i Robertem Duvallem. Nie miałam odpowiedniego kontekstu, Ŝeby zrozumieć Carla Luppo. śadnego. Wydawał się miłym facetem. Po wypiciu z nim herbaty poczułam, Ŝe mógłby być czyimś wujkiem. Czyimś ojcem. Byłam teŜ pewna, Ŝe spędziłby ze mną całe popołudnie na pogaduszkach przy espresso w herbaciarni Duszanbe, ale musiałam iść do pracy. Kiedy nadszedł czas, Ŝeby przejść parę przecznic i rozpocząć dobrowolną słuŜbę w kuchni restauracji Q’s w hotelu Boulderado, powiedziałam mu, Ŝe muszę juŜ iść. Carl wstał szybko i pomógł mi odsunąć krzesło. - Powinniśmy to powtórzyć - zaproponował. Nie byłam, pewna, czy tego chcę. Nieumyślne, jednorazowe złamanie zasad bezpieczeństwa to jedno, umawianie się na następny raz - to co innego. Zrobiłam unik. - Jest coś, co mnie ciekawi. Skąd wiedziałeś, Ŝe inspektor Kriciak nie spotyka się dzisiaj tutaj ze mną? - Ron nie spotyka się w restauracjach. Jest zbyt nerwowy. Wolałbym nie oglądać Kriciaka po dwóch lub trzech kawach. Nie zauwaŜyłaś? Wyglądasz na spostrzegawczą. Musiałaś zauwaŜyć. Oczywiście miał rację co do Rona. Był typem faceta, który nie moŜe usiedzieć w miejscu i od razu przechodzi do rzeczy. Przypominał mi chłopaka, z którym chodziłam w
college'u. I nie, nie wspominam go czule. - Mogę to przemyśleć, Carl? Czy powinniśmy znowu się spotkać. MoŜe zadzwonię do ciebie. Sprawiał wraŜenie zasmuconego moimi słowami, ale udało mu się ukryć rozczarowanie za wzruszeniem ramion, które naleŜałoby chyba opatentować. - Jasne, jasne - powiedział. - Pozwól, Ŝe dam ci mój numer. - Napisał go na odwrocie rachunku z herbaciarni (zapłacił gotówką) i podał mi go. -Zwykle moŜna mnie pod nim zastać - oznajmił w sposób, który wyraźnie komunikował, Ŝe jest samotny, znudzony i chciałby inaczej spędzać czas. Na pewno liczył na to, Ŝe podam mu swój numer telefonu. Ale nie podałam. Czułam niechęć do sygnału, który odbierał mój radar. Nie chciałam, Ŝeby właśnie teraz ktoś mnie potrzebował. Ktokolwiek. Do czegokolwiek. Oprócz Landon, oczywiście. A czasem wolałam, Ŝeby nawet ona mnie nie potrzebowała. - Pomyślę o tym. Obiecuję - powiedziałam, wsuwając do kieszeni rachunek z jego numerem telefonu, po czym minęłam go i ruszyłam w stronę ceglanego bruku pasaŜu. Kusiło mnie, Ŝeby odwrócić się i posłać mu poŜegnalny uśmiech, ale pomyślałam, Ŝe nie powinnam, i nie zrobiłam tego. Ron Kriciak zadzwonił do doktora Gregory'ego kilka minut po ósmej rano w sobotę. Alan juŜ wstał, a jego Ŝona Lauren zdąŜyła wyjść z domu. Ćwiczyła jogę z ich sąsiadką, Adrienne. Ron nawet nie starał się udawać zakłopotania tym, Ŝe mógł obudzić Alana, dzwoniąc tak wcześnie w weekendowy poranek. W rekordowym czasie przeszli przez etap wstępnych pozdrowień. - Planujesz dzisiaj pojeździć na rowerze? - zapytał Ron. Alan rzeczywiście miał takie plany, ale nie szukał towarzystwa. Zazwyczaj lubił jeździć samotnie. - Nie myślałem o tym, Ron. Ale moŜe. Zapowiada się ładny dzień, a w takie dni zwykle jeŜdŜę. - Podobno po południu ma wiać silniejszy wiatr. Wczoraj w Wondemi przekraczał siedemdziesiąt mil na godzinę. Pomyślałem sobie, Ŝe moŜe rano będą lepsze warunki. - Tak? Zapraszasz mnie na wycieczkę, Ron? - Czemu nie? Zdaje się, Ŝe powinniśmy jeszcze porozmawiać o twoich nowych pacjentach. Pomyślałem sobie, Ŝe wspólna wycieczka to dobra okazja, Ŝeby się lepiej poznać. Masz jakąś ulubioną trasę spod domu? Najlepiej na jakieś półtorej, dwie godziny.
- Górską? - Nie. Nie dzisiaj. Coś płaskiego. Alan zaczął się juŜ zastanawiać, o czym będzie chciał rozmawiać. - Mogę podzielić się z tobą tylko ogólnikami, Ron, nie mogę wyjawiać ci szczegółów tego, o czym rozmawiamy. Ron nie przejął się tym. - Wiem. Masz jakiś pomysł, gdzie moglibyśmy pojechać? - Jasne, jest parę tras od mojego domu. Wiesz, gdzie mieszkam? - Pewnie w Boulder. - W okręgu, nie w mieście. Trochę na wschód, niedaleko punktu widokowego przy autostradzie nr 36. - Czyli w okolicach trasy Morgul-Bismarck. Wrzucę rower do wozu. Powiedz, jak dojechać. Alan wytłumaczył mu. - Mogę być na dziewiątą - zaproponował Ron. - W takim razie do zobaczenia. Alan nie przypominał sobie, kiedy ostatnio przeprowadził rozmowę telefoniczną o równie znikomym ładunku serdeczności z kimś, kto nie chce namówić go do zmiany planów zawodowych. Kriciak przyjechał dziesięć minut przed czasem. Gdy Alan uwijał się, przygotowując do wycieczki, Ron powtarzał: Spokojnie, nie ma pośpiechu, a jednocześnie zerkał ukradkiem na swój efektowny zegarek. Alan miał ochotę powiedzieć mu, Ŝe pieprzy tę wycieczkę, ale przypomniał sobie słowa Teri, jak waŜną rolę odgrywa inspektor w jej pracy dla WITSEC. Ron miał prawie nowy tytanowy rower szosowy Serotta Legend i wyposaŜył go w dodatki, które prawdopodobnie podniosły jego wartość do ceny dobrego uŜywanego samochodu. Bardzo dobrego uŜywanego samochodu. Alan wyraził swój podziw, na co Ron odpowiedział rzutem oka na trzyletni rower Alanai słowami: - Tak. Twój teŜ jest w porządku. Miałem kiedyś taki. Alan prowadził. Jechali na północny zachód piaszczystymi drogami, które wiły się wśród falującej prerii i pastwisk wschodniej części Boulder County. Pięć lat wcześniej musieliby od czasu do czasu zwolnić przed traktorem, a nawet poczekać, aŜ stado krów przejdzie przez jezdnię z jednego pastwiska na drugie. Ale nie teraz. Teraz wąskie drogi pełne były chevroletów i fordów wiozących młodych graczy w piłkę lub hokeja na trawie z przedmieść Boulder na sobotnie mecze z dzieciakami z centrum.
Ron trzymał się tylnego błotnika Alana, aŜ minęli Niwwot i zaczęli mijać poŜerające farmerską ziemię budowy wokół Longmont. W miejscu, gdzie wydawało się, Ŝe mają drogę tylko dla siebie, Ron zmaterializował się obok Alana i powiedział: - Myślałeś o materiałach, które dałem ci wtedy do przejrzenia? - Których materiałach? -Alan duŜo myślał zarówno o Peyton Francis, jak i o Carlu Luppo. - O tej, jak ona tam się nazywa? Peyton. - Owszem. - Dokąd dojedziemy? - Proponuję, Ŝebyśmy zawrócili gdzieś w okolicy Hygiene. MoŜe być? - Pierwsze słyszę. Jesteśmy blisko? - Jeszcze parę kilometrów. Przed Lyons. Ron sięgnął po bidon i zaczął wysysać wodę. Kiedy skończył pić, powiedział: - Zrobimy sobie przerwę i wtedy pogadamy. - Zjechał z powrotem za rower Alana, Ŝeby złapać jego strumień powietrza. Alan nie był przekonany co do tego, czy Ron potrafi pracować w zespole. - Tak jest, panie kapitanie - bąknął pod nosem. Jak na razie nie bawił się dobrze. Wspomniane przez Rona materiały na temat Peyton zainteresowały Alana - choć znał juŜ w ogólnym zarysie jej historię - poniewaŜ dawały moŜliwość spojrzenia z pewnej perspektywy. Okazało się, Ŝe groźba rzucona pod adresem Peyton Francis nie wywołała większego oddźwięku. Media przelotnie tylko zainteresowały się krótkim monologiem Ernesta Castro, w którym tak wyraźnie zagroził Kirsten Lord i jej rodzinie. Ograniczono się do krótkiego artykułu w lokalnej gazecie z Nowego Orleanu i małej wzmianki w komunikacie Associated Press. Jedynie inni prokuratorzy bardziej przejęli się tą sprawą. Ale jeszcze wcześniej o Kirsten Lord było głośno w mediach. Wcześniejsze materiały koncentrowały się na jej elokwentnych wystąpieniach krytykujących sposób, w jaki SłuŜba Marszali realizuje program WITSEC. Na długo przed aresztowaniem Ernesta Castro za gwałt w windzie na przykutej do wózka sekretarce Kirsten Lord głośno sprzeciwiała się polityce WITSEC wobec brutalnych przestępców. Prowadzona przez nią zjadliwa krytyka programu sprawiła, Ŝe z sekcji wiadomości lokalnych w „New Orleans Times-Picayune” przeniosła się do gościnnej kolumny na stronę redakcyjną „New York Timesa”, a potem występowała jako ekspert w programach „Lany King Live” i dyskutowała z Mattem Lauerem w „Today”. Wkrótce potem ukazał się artykuł na jej temat w „Timie”, a następnie notka
biograficzna w „People” ze zdjęciem, na którym Kirsten trzyma małego białego psa. Większość materiałów opublikowanych po niesławnym dniu, kiedy w sądzie padła groźba Ernesta Castro, dotyczyła zabójstwa Roberta Lorda, męŜa Kirsten. Kolejne artykuły, głównie w „Times-Picayune”, śledziły publiczny spór, który rozgorzał między prokuratorem okręgowym z Nowego Orleanu a lokalnymi administratorami WITSEC. Władze lokalne i federalne spierały się, kto najlepiej ochroni Kirsten i jej córkę przed kolejnymi działaniami odwetowymi ze strony wysłanników Castro, którzy będą chcieli spełnić jego groźby. Alan zjechał z drogi przy stacji Diamond Shamrock niedaleko Hygiene. Musiał opróŜnić pęcherz i poprosił Rona, Ŝeby popilnował jego roweru. - Pozwól, Ŝe pójdę pierwszy - powiedział Ron. - Zaraz eksploduję. Zeskoczył z roweru, zanim Alan miał szansę zaprotestować. Po wizycie w toalecie Alan wyszedł na dwór. Zaciski na jego butach stukały o betonowe podłoŜe. Ron sprawdzał przy kompresorze ciśnienie w swoich oponach. Alan poczekał, aŜ skończy. - Oglądałeś wczoraj wiadomości? - zapytał go Ron. - Tak - odparł Alan, ale nie miał pojęcia, do czego konkretnie nawiązuje Ron. MoŜe chciał porozmawiać o najnowszej trasie Rockies lub corocznym pobycie Broncos w Greeley? - Wiadomość z Nowego Jorku? Cosa Nostral Przyznanie się do winy w procesie o odszkodowanie? Zwróciłeś na to uwagę? - Niezupełnie. - Przyznał się do winy dzięki naszemu chłopcu. Carlowi. To jego sprawka. - Myślałem, Ŝe Carl jest w... Myślałem, Ŝe jest gdzie indziej. – Alan o mało nie wypaplał poufnej informacji z sesji z Carlem Luppo. Robienie z tego tajemnicy przed Ronem Kriciakiem wydawało mu się dziwne, skoro przecieŜ Ron musiał wiedzieć, dokąd Carl pojechał zeznawać w minionym tygodniu, ale pocieszył się, Ŝe zachowanie ostroŜności jest zdrowym odruchem. - Powiedział ci, Ŝe gdzie był? Ci faceci kłamią. - Ron roześmiał się i poczekał, Ŝeby zobaczyć, czy Alan zamierza odpowiedzieć. Po chwili milczenia dodał: - Co zamierzasz zrobić? Alan wzruszył ramionami. Nie wiedział, co zamierza zrobić. - Jego zeznania pięknie wrobiły tego gościa w Nowym Jorku. Musiał się przyznać, nie miał ruchu. Mówiłem ci juŜ, Ŝe Carl to gorący towar. Więc jeśli przedtem był gorący, to teraz jest rozpalony do czerwoności. Alan odniósł wraŜenie, Ŝe Ron jest dumny z Carla Luppo.
Obok nich zatrzymał się pikap dodge ram. Ron spojrzał na kierowcę i przez długi czas nie odwracał wzroku, jak gdyby zastanawiał się, czy poprosić kobietę za kółkiem o prawo jazdy i dowód rejestracyjny, czy o randkę w piątek. Wreszcie przestał się gapić i przeniósł rower do cienia pod billboardem na poboczu parkingu. Alan poszedł za nim. - Carl jest niesforny. Bardziej inteligentny od większości chronionych świadków, z którymi mamy do czynienia, wyprzedza ich, powiedziałbym, o jakiś rok świetlny. OstroŜnie szacując. Niektórzy z tych bandziorów, którzy dostają się pod nasze skrzydła, mówię ci, nie są zbyt rozgarnięci. Ale Carl? To co innego. Ten facet wie, co ma myśleć. Alanowi wydawało się, Ŝe Ron czeka na komentarz, zapytał więc: - Naprawdę? - Niewielkie formalne wykształcenie. Wątpię nawet, czy skończył średnią szkołę, ale mimo to jest mądry. Tak, swoją mądrość wyniósł z ulicy. To na pewno. Ale nie tylko. Lepiej sobie to dobrze zapamiętaj. Alan chciał zachęcić Rona, Ŝeby mówił dalej, więc powiedział: - Przypuszczam, Ŝe taka inteligencja pomaga Carlowi w przystosowaniu się do Ŝycia chronionego świadka. - I tu się mylisz. - Ron odchrząknął i wypluł coś obrzydliwego na billboard. Przykleiło się, przez co stało się bardziej obrzydliwe. - Najlepiej radzą sobie ci świadkowie, którzy zostawiają myślenie inspektorom, zwłaszcza na początku. Ale to nie w stylu Carla. On robi wszystko po swojemu. Strach nigdy go nie obezwładnia. W przypadku większości naszych świadków jest dokładnie odwrotnie. U nich strach bierze górę. Stają się bezwolni. Nieustraszoność Carla i jego upór sprawiają, Ŝe trudno utrzymać go w ryzach. I znowu Alanowi wydawało się, Ŝe Ron oczekuje od niego jakiegoś komentarza. Chciał powiedzieć, Ŝe te same cechy pozwoliły Carlowi odnieść sukces w poprzednim Ŝyciu. Ale zamiast tego powiedział: - Będą o tym pamiętał. - Ona teŜ. Peyton. Jest zbyt inteligentna. Wie o tym, a wygląda na to, Ŝe mamy z niąjeszcze większy problem: nie ufa nam. W ten sposób podwójnie utrudnia nam zadanie. Alan zastanawiał się, czy to moŜliwe, Ŝe Ron umieścił siebie i Alana w tej samej grupie. Skąd to „my”? - Komu nie ufa? - zapytał. - WITSEC. Inspektorom. Konkretnie mnie. - W przeszłości między nią a WITSEC było... ostro, prawda? Trzeba przezwycięŜyć
mnóstwo uprzedzeń. Jeden z waszych świadków jest odpowiedzialny za zamordowanie jej męŜa. Potem za próbę porwania córki. I za to, Ŝe muszą się teraz ukryć. - Nie jesteśmy doskonałą organizacją. Naprawdę dobrze pilnujemy naszych podopiecznych, ale nie jesteśmy doskonali. A naszym świadkom bardzo, ale to bardzo daleko do doskonałości. Mimo to mniej niŜ dziesięć procent naszych świadków dopuszcza się powaŜniejszych przestępstw w czasie, gdy są pod naszą opieką, wiesz? Alanowi wydawało się, Ŝe to całkiem spory odsetek potencjalnych gwałcicieli prawa, ale w głosie Rona wyraźnie pobrzmiewała duma, jakby uwaŜał tę liczbę za sukces. Alan zrobił więc obojętną minę i zatrzymał swoje opinie dla siebie. - Wiesz - powiedział Ron - byłoby miło, gdybyś pomógł jej przezwycięŜyć tę nieufność. - Spojrzał w stronę gór. Alan odniósł wraŜenie, Ŝe ten gest miał podkreślić wagę słów Rona. Ispektor wyraźnie próbował mu coś zasugerować. Ale co? W świadomości Alana błysnęło ostrzegawcze światełko. Chciał, Ŝeby Ron mówił dalej. - Naprawdę? - zapytał Alan. - Ja? - Serio. - Jak miałbym to zrobić? Ron roześmiał się i poklepał Alana po plecach, jakby byli starymi kumplami. - Jak wy to robicie? Nie wiem, nie mój problem. Mój problem jest taki, Ŝe ona mi chyba nie ufa, nie szuka u mnie pomocy. Na początku świadkowie zwykle traktują mnie, jakbym był tylko nieco mniej nieomylny od samego papieŜa. Ale nie Peyton. Chyba nie mówi mi wszystkiego. Obawiam się, Ŝe jeśli zauwaŜy jakieś oznaki niebezpieczeństwa, nie powiadomi mnie o nich. To stawia mnie w trudnym połoŜeniu. Chodzi chyba o brak zaufania. Pozostałości po dawnych podejrzeniach. Alan usiłował odczytać podtekst tej wypowiedzi. - CzyŜby Peyton obawiała się, Ŝe w WITSEC są ludzie... chodzi tu chyba o SłuŜbę Marszali... których bardziej interesuje, jalc jej zaszkodzić niŜ jak ją ochronić? Ron wsiadł na rower i zapiął pasek kasku. - Wkurzyła wielu ludzi. Była naszym najbardziej zaŜartym krytykiem spoza Kongresu. Niektórzy stracili pracę. Załamało się trochę karier. Wielu ludzi w organizacji uwaŜa, Ŝe niepotrzebnie szkodziła ich pracy. - Nie jestem pewien, czy rozumiem. Czy to znaczy, Ŝe w WITSEC są ludzie, którzy chcąjej zaszkodzić? - Nie wiem. Ale jestem pewien, Ŝe niektórzy nie uroniliby łzy, gdyby stało jej się coś
złego. Albo gdyby coś schrzaniła i wyleciała z programu. Alan próbował wyczytać coś z oczu Rona, ale przez szkła jego ciemnych okularów nie zauwaŜył nic szczególnego. - Z tego co mówisz, Ron, wynika, Ŝe Peyton ma powody, by nie ufać programowi. - Nie. Goście, którzy najgłośniej sprzeciwiali się objęciu jej ochroną, nie wiedzą, gdzie ona jest. Ma w programie specjalny status. Tylko garstka ludzi z WITSEC zna miejsce jej pobytu. Wszystkie związane z nią informacje są zastrzeŜone. Wie o tym wszystkim, ale mimo to jest ostroŜna. Musi mi zaufać. Ty musisz mi zaufać... To co, jedziemy dalej? Ruszył na południowy wschód. Alan pojechał za nim, myśląc: mogliśmy to omówić przez telefon.
KHALID Wciągu pierwszych kilku dni po naszym spotkaniu doszłam do wniosku, Ŝe na mój stosunek do Carla Luppo wpłynęły raczej moje poglądy na temat WITSEC niŜ moje odczucia co do jego udziału w przestępczości zorganizowanej. Moje doświadczenia z przestępczością zorganizowaną ograniczały się do lektury ksiąŜek Maria Puzo i nie miały większego oparcia w rzeczywistości niŜ moje doświadczenia ze statkiem kosmicznym Millenium Falcon. Miałam natomiast pewne doświadczenia z programem WITSEC, sięgają one początków mojej kariery prokuratorskiej w Nowym Orleanie. Wystarczyło jedno spotkanie z chronionym przez władze świadkiem, Ŝeby gruntować moje uprzedzenia wobec WITSEC. Tą pierwszą potyczkę stoczyłam z człowiekiem, który nazywał się Billy Foster. Przepustka Billy'ego Fostera do programu WITSEC była typowa. We wcześniejszym Ŝyciu, „przed programem", Billy był nieudolnym dealerem narkotyków, naprawdę nazywał się Wayne Simkin i odsiadywał karę w więzieniu stanowym w Newadzie po tym, jak próbował sprzedać sporą ilość amfy policjantowi w cywilu podczas akcji zorganizowanej przez komendę w Reno. Gdy trafił za kratki, załamał się i zaproponował, Ŝe będzie donosił na niektórych współwięźniów w zamian za ochronę w więzieniu i później, na wolności. Informacje dostarczone przez Wayne'a okazały się na tyle cenne dla Agencji do Walki z Narkotykami, Ŝe wypracował sobie - w ramach tej części umowy, która dotyczyła ochrony na wolności - status uczestnika WITSEC, bilet do Luizjany i zatwierdzoną przez sąd zmianę nazwiska na Billy Foster. Zatrudnił się jako kierowca cięŜarówki w firmie transportującej mroŜonki. Po upływie sześciu miesięcy od przyjazdu na południe, w pewną parną sierpniową noc Billy został aresztowany przez policję z Nowego Orleanu na skraju francuskiej dzielnicy. Zadźgał noŜem miejscowego dealera narkotyków, niejakiego Armanila Jonesa. Billy Foster twierdził, Ŝe zabił Armanda Jonesa, działając w obronie własnej. Odciski palców Billy'ego Fostera, przepuszczone przez federalną bazę danych, doprowadziły miejscową policję prosto do Wayne'a Simkina. Okazało się, Ŝe Wayne Simkin juŜ dwa razy powołał się na samoobronę, kiedy został aresztowany za podobne napady z noŜem w ręku w Kalifornii i Nevadzie. Był jeszcze nieletni, gdy został skazany za te dwa incydenty. Nazwisko Simkina oczywiście doprowadziło policję prosto do WITSEC. Sprawa Simkina/Fostera dostała się mnie. ChociaŜ wtedy byłam dopiero raczkującym prokuratorem i właściwie nie miałam powodu, Ŝeby zaprotestować tak gwałtownie, narobiłam szumu wokół całej sprawy u mojego szefa, prokuratora okręgowego w Nowym Orleanie.
Podczas narady zakwestionowałam politykę federalnego programu, który lokował szumowiny pokroju Billy'ego Fostera w społecznościach takich jak nasza, niewiele dbając o dobro prawomyślnych mieszkańców. Jeden z prawników twierdził, Ŝe Armando Jones był niezupełnie prawomyślnym członkiem naszej społeczności. Aleja nie ustępowałam. Po moim gorącym wystąpieniu spodziewałam się, Ŝe nazwą mnie naiwną i kaŜą wracać za biurko. Tymczasem prokurator okręgowy wykorzystał mój młodzieńczy entuzjazm i święte oburzenie. Szybko zebrał akta pięciu innych spraw chronionych świadków, których aresztowano w jego okręgu w ciągu ostatnich kilku lat. Zlecił, Ŝebym została ekspertem od tych spraw, a takŜe od procedur i strategii WITSEC i wkrótce mianował mnie łącznikiem między naszym biurem a miejscowymi przedstawicielami WITSEC z regionalnego oddziału SłuŜby Marszali. Natychmiast doprowadziłam do procesu Simkina/Fostera, chociaŜ on do samego końca wierzył, Ŝe ci z WITSEC ochronią go przed odpowiedzialnością za ostatnie przestępstwa. Trzeba im przyznać, Ŝe nie zrobili tego. Gdy szykowałam się do procesu Fostera, przeprowadziłam małą publiczną kampanię przeciw WITSEC. Obrabiałam tyłki miejscowym przedstawicielom. A jeden z inspektorów terenowych ze SłuŜby Marszali, takich jak Ron Kriciak, oskarŜył mnie wręcz, Ŝe Ŝywię się krwią z jego hemoroidów. Wkrótce potem kongresmanka z naszego okręgu poprosiła mnie, Ŝebym wystąpiła przed komisją Kongresu badającą naduŜycia WITSEC. Po tej aferze udzieliłam wywiadów do dziesiątek gazet i magazynów, występowałam w CNN, CNBC i w jakimś nocnym programie w stacji Fox, czego potem Ŝałowałam. Producent programu „Today" namówił mnie do rozmowy na Ŝywo z Mattem Lauerem. Zgodziłam się. Liczyłam na wycieczkę do Nowego Jorku, ale skończyło się na tym, Ŝe rozmawiałam z nim z miejscowego studia. Publiczne debaty zawsze miały podobny przebieg. Zwykle zapraszano do udziału kogoś z WITSEC. Powoływał się - to był zawsze męŜczyzna - na liczbę przestępców skazanych na podstawie zeznań chronionych świadków, na wzorową ochronę bezpieczeństwa świadków i na wielkie postępy poczynione w walce z przestępczością zorganizowaną i kartelami narkotykowymi. Ja w odpowiedzi powoływałam się na bezpieczeństwo publiczne i wskazywałam na cenę, jaką płaci społeczeństwo za wypuszczanie na wolność brutalnych przestępców. Prawda była taka, Ŝe po kilku tygodniach ludzi zmęczył nasz spór. Po kilku następnych tygodniach były nim teŜ zmęczone media. Wydawało się, Ŝe moje pięć minut dobiegło końca. I wtedy pojawił się Ernesto Castro.
Tamtego dnia w sądzie wymierzył we mnie swój gruby paluch i powiedział: - Zapamiętaj sobie. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Te słowa sprawiły, Ŝe dostałam kolejne pięć minut i pół stada nowych wielorybów. Podczas trzeciej sesji mój nowy terapeuta zadał mi oczywiste pytanie: zwaŜywszy na konflikt i wszystko, co wiedziałam o najgorszych aspektach programu, dlaczego zdecydowałam się na wstąpienie do WITSEC? - Są dobrzy w tym, co robią - powiedziałam. - W ochronie świadków. Nie ma lepszych. Po tym, co się stało w Slaughter z Landon... Matyldą... wszystko jedno, wiedziałam, Ŝe potrzebuję dla niej najlepszej moŜliwej ochrony. Ludzie Ernesta Castro znaleźli mnie w Luizjanie. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego. Wiedziałam tylko, Ŝe mnie znaleźli. Wiedziałam teŜ, Ŝe potrzebuję lepszej ochrony niŜ ta, którą miałam w Luizjanie. Czułam, Ŝe WITSEC jest dla mnie jedynym wyjściem, więc poprosiłam przyjaciół, Ŝeby skontaktowali się z prokuratorem generalnym w moim imieniu. I sprawdzili, czy moŜe mi pomóc. - Ale tak naprawdę nie ufasz im? - zapytał doktor Gregory. Zawahałam się przed odpowiedzią. - Ufam im bardziej niŜ Ernestowi Castro. - A to znaczy? Podobał mi się sposób, w jaki mój terapeuta czasem mnie zmuszał do postawienia następnego kroku. Robert nigdy mnie nie naciskał, kiedy okazywałam niezadowolenie albo strach. Machałam mu przed nosem moim lękiem, udając niemal śmiertelnie przeraŜoną, a Robert podchodził do mnie, obejmował i całował w czubek głowy. Zawsze wtedy głośno wdychał zapach moich perfum. To wspomnienie - Roberta wdychającego mój zapach -jest małym delfinem. WciąŜ mnie cieszy i wzrusza. Wierzę, Ŝe Robert często wiedział, co się kryło za moimi unikami. Problem polegał na tym - zdawałam sobie sprawę - Ŝe nigdy nie musiałam tłumaczyć, co się za nimi kryło. Robert chronił mnie przed tym. Robert właściwie lubił mnie przed tym chronić. Tak bardzo lubił być męŜem. Jedyny prawdziwy problem w naszym małŜeństwie polegał na tym, Ŝe bycie Ŝoną nie zawsze było dla mnie aŜ tak dobrą sytuacją. Doktor Gregory wciąŜ czekał, aŜ odpowiem na jego pytanie. - Znaczy to, co znaczy - powiedziałam. Wiedziałam, Ŝe wystawiam na próbę jego cierpliwość. Wcale nie byłabym zawiedziona, gdyby wstał z fotela, podszedł do mnie, objął i pocałował czule w czubek głowy. Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby przy okazji powąchał moje perfumy.
Nie mrugnął nawet okiem. Nie wstał. Powiedział: - Tak. Słucham dalej. Sięgnęłam do kieszeni i rozwinęłam lizaka. DumDum. Ten był wiśniowy, nie przepadam za tym smakiem. Przede wszystkim lubiłam trzymać je w buzi. Moje spoŜycie lizaków podwoiło się lub potroiło od tamtego dnia przed Galatoire's. Z kilku torebek rocznie przerzuciłam się na kilka lizaków dziennie. Ta informacja zapewne dałaby wiele do myślenia doktorowi Gregory'emu. Ale na razie zatrzymałam ją dla siebie. - O niektórych sprawach nie lubię mówić na głos - oznajmiłam, zwijając woskowany papierek po lizaku w maleńką kulkę. Kubeł na śmieci stał na drugim końcu pokoju przy jego biurku. Nie mogłam się zdecydować, co zrobić z papierkiem. Trzymałam go w dłoni i zwijałam w palcach. - A jaka wynika z tego korzyść? - Nie wiem - odparłam. Martwiłam się, Ŝe w moim głosie zaczyna pobrzmiewać rozdraŜnienie. Landon wyczułaby je w mig; miała radar wykrywający rozdraŜnienie. Miała w sobie wiele cech ojca. Między innymi dlatego kochałam ją tak bardzo, Ŝe nie mogłam znieść niebezpieczeństwa, które jej groziło. - MoŜe taka, Ŝe nie musi pani stawiać czoła prawdzie, Ŝe mnie teŜ pani nie ufa. Tu mnie zaskoczył. - Co? - Powiedziała pani, Ŝe ufa bardziej SłuŜbie Marszali niŜ Ernestowi Castro. Być moŜe nie chce pani drąŜyć tego tematu... przynajmniej na głos... bo tak naprawdę nie wierzy pani, Ŝe zatrzymam dla siebie to, co mogłaby pani powiedzieć. Powiedział to obojętnie, jakby tłumaczył mi, jak dojechać do nowej restauracji lub informował o zbliŜającym się chłodnym froncie atmosferycznym. - Myśli pan, Ŝe mu nie ufam? - Sprawnie przeturlałam lizaka językiem na drugą stronę. Doktor Gregory pochylił się kilka centymetrów do przodu, zmienił pozycję w fotelu. - Właściwie to jestem prawie pewny, Ŝe mi pani nie ufa. Zastanawiam się, dlaczego tak trudno jest się pani do tego przyznać. Czułam się pokonana na słowa. - Szansę, Ŝe Ernesto Castro dotrzyma obietnicy i skrzywdzi Landon lub mnie, są bardzo, bardzo duŜe. Szansę, Ŝe ktoś z WITSEC skrzywdzi mnie lub ją, są moim zdaniem mniejsze. Ryzyko istnieje, ale jest ograniczone. Stając się chronionym przez policję federalną świadkiem, godziłam się na to ryzyko.
- Postanowiła mi pani nagle zaufać? - zapytał. - A nie tego pan chciał? Spodziewałam się, Ŝe powie „tak” lub „nie”. Tymczasem zapytał: - Jest dla pani waŜne, Ŝeby robić to, czego ja chcę? Później, po zakończeniu sesji, wyszłam z jego gabinetu, nie mówiąc mu o Carlu Luppo, moich wycieczkach do banku ani o Khalidzie Grangerze. Musiałam przyznać, Ŝe doktor Gregory miał rację. Chyba mu nie ufałam. Na pewno nie ufałam Ronowi Kriciakowi. Bez powodu. Po prostu ryzyko było za duŜe, a Ron nie był człowiekiem, któremu łatwo mogłabym zaufać. Kiedy pracowałam jako prokurator, był typem gliniarza, którego zawsze niechętnie wzywałam do złoŜenia zeznań. Od pierwszego dnia mojej przygody z WITSEC postanowiłam korzystać z tego, co SłuŜba Marszali ma do zaoferowania, a jednocześnie przygotować się na kaŜdą ewentualność. Na wszelki wypadek. Carl Luppo czekał na chodniku przed gabinetem doktora Gregory'ego. Był widoczny jak na dłoni. Nie starał się być niewidzialny. Jego pulchne ręce zwisały swobodnie. śadnej kurtki przewieszonej przez rękę. śadnej reklamówki z Abercrombie ukrywającej Tec-DC9. Nie jestem pewna dlaczego, ale jego widok nie zdenerwował mnie. - Twoja kolej? - zapytałam, wskazując kciukiem budynek doktora Gregory'ego. Nie zwolniłam jednak kroku i maszerowałam dalej w stronę pasaŜu Pearl Street Mali. Carl musiał się pospieszyć, Ŝeby mnie dogonić. Nie miałam Ŝadnych konkretnych planów. Landon była na zajęciach przygotowawczych do turnieju ortograficznego. Miałam kilka wolnych godzin. - Na terapię? Nie, nie dzisiaj. Przyszedłem, Ŝeby zobaczyć się z tobą. Sprawdzić, jak ci leci. Było mi przykro, Ŝe się nie odezwałaś. Czułam się pewniej przy Carlu Luppo niŜ przy doktorze Gregorym, choć nie wiedziałam dlaczego. PrzecieŜ to Carl był z pewnością bardziej niebezpieczny. - Od dnia, kiedy się poznaliśmy i piliśmy kawę, coś mnie intryguje. Dlaczego wstąpiłeś do programu, Carl? Kątem oka zauwaŜyłam, Ŝe wzruszył po swojemu ramionami. Nie owijał w bawełnę. - Większość Ŝycia spędziłem w Cosa Nostra, Ale tego pewnie juŜ się domyśliłaś, prawda? Podobno noszę włoską flagę na rękawie. To tekst mojej poprzedniej terapeutki. Tej, którą zastąpił doktor Gregory. Gdy mnie aresztowano i wsadzono do paki, sprawy tak się potoczyły, Ŝe niektórzy z tych, z którymi kiedyś pracowałem, złamali pewne obietnice. Postanowiłem się bronić. Dlatego wstąpiłem do programu. - Mówił spokojnym głosem. Bez dumy. Bez Ŝalu. Zupełnie jakby miał dwa metry wzrostu i przyznawał, Ŝe grał trochę w kosza.
Zakończył prostymi słowami: - Czym się zajmowałem? Byłem, powiedzmy, gorylem. Takim od mokrej roboty. Po drodze sprzątnąłem kilka osób. Tym się zajmowałem. Ostatnie wypowiedziane przez niego słowa zabrzmiały nierealnie i osiadły w moich myślach jak kęs niesmacznego jedzenia. Nie chciałam ich połknąć, nie mogłam wypluć. Carl Luppo powiedział: Sprzątnąłem kilka osób. Co? Zabrzmiało to zupełnie jak z filmu gangsterskiego. Część mnie była w stanie mu odpowiedzieć. Pewnie była to ta część, która zawsze świetnie radziła sobie w kontaktach z nieznajomymi. Robert mówił, Ŝe jestem gwiazdą na przyjęciach. Nie wiem, czy to prawda. Wiem natomiast, Ŝe lubiłam spoglądać na drugi koniec zatłoczonej sali i widzieć jego oczy wpatrzone we mnie. To mały delfin. Oto co odpowiedziałam Carlowi Luppo: - Nie, tego bym nie zgadła. Ale rzeczywiście wyglądasz na Włocha. Gdybym się zastanowiła, moŜe i podejrzewałabym cię o związki z przestępczością. ZauwaŜył moje niedomówienie. - Czyli o zabijanie? Czasem wydaje mi się, Ŝe powinienem uprzedzać o tym na samym początku. Ludzie zwykle mają pewne problemy ze zrozumieniem. - Nie dziwię się - powiedziałam. Moja przyjaciółka Andrea miała podobny stosunek do uprzedzania partnerów o opryszczce, na którą chorowała. Zawsze mówiła im o niej od razu przy drinku. Nie była to rzecz, z której chciała się zwierzać, kiedy była juŜ naga i leŜała z rozłoŜonymi nogami. - A ty? Dlaczego wstąpiłaś do programu? - zapytał jak gdyby nigdy nic. Nie przeczuwał, Ŝe podpalił lont od beczki z dynamitem. Czekaliśmy na zielone światło na skrzyŜowaniu Pearl i Dziewiątej ulicy. Uznałam za paradoksalny fakt, Ŝe stojący obok mnie zabójca czeka cierpliwie na zmianę świateł. Zastanawiałam się, czy człowiek, który zabił Roberta, jest kimś, kto czekałby na zmianę świateł. W głębi ducha wiedziałam, Ŝe tym pytaniem Carl próbuje odwrócić moją uwagę od tego, co właśnie powiedział o mafii. Pozwoliłam mu na to. Światło się zmieniło i ruszyliśmy dalej. Próbowałam przyjąć taki sam obojętny ton, gdy mówiłam mu o aresztowaniu Ernesta Castro, o groźbie, którą rzucił pod moim adresem w sądzie, i o zamordowaniu Roberta przed Galatoire's. Nie powiedziałam Carlowi Luppo o kobiecie, która próbowała porwać mój ą córkę. Kobiecie, która według mojej córki miała na sobie ubrania z Abercrombie. - To, co zrobili twojemu męŜowi... nazywaliśmy takie zamachy „samobójami”.
Sprzątnięcie kogoś w ten sposób na ulicy przy tylu świadkach jest naprawdę ryzykowne. Goście od narkotyków - powiedział Carl, spluwając na bok. Splunięcie było oczywistą oznaką obrzydzenia. - Oni nie mają szacunku. Nigdy bym nie zabił człowieka w obecności jego Ŝony. Nigdy. Gdybym zobaczył w pobliŜu rodzinę, przełoŜyłbym robotę na inny dzień. Ale ci nowi goście od narkotyków są jak zwierzęta. Zwierzęta. Bez zasad, bez szacunku. Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęły się narkotyki. Pamiętam czasy, zanim na ulicach pojawiła się ta trucizna. Widzisz, jestem aŜ tak stary. - Ale zabijałeś ludzi, którzy mieli Ŝony? - dociekałam. Jakimś cudem głos wydobywający się z moich ust brzmiał całkiem naturalnie, chociaŜ prawda o tym, czym zajmował się ten człowiek, stawała się dla mnie jasna jak słońce. Carl Luppo był jednym z męŜczyzn w spodniach khaki. Nosił przy sobie broń z tłumikiem i odbierał ludziom Ŝycie. - Owszem - przyznał. - To była moja praca. W pierwszym odruchu chciałam rzucić do ucieczki. Nie zrobiłam tego. Dostrzegłam okazję, Ŝeby dowiedzieć się czegoś o męŜczyznach w spodniach khaki. Musiałam dowiedzieć się czegoś o męŜczyznach w spodniach khaki. Przygotowałam się na utytłanie. - Twoja praca? Jak kierowanie autobusem? Albo bycie brygadzistą w fabryce? Zabijanie ludzi było twoją pracą? Znowu wzruszył ramionami. Był zakłopotany moim wybuchem? Nie wiem, chyba nie. - Powiedzmy, Ŝe to był tylko jeden z moich obowiązków. A wszystko było częścią Ŝycia, jakie wtedy prowadziłem. Ludzie, których się likwidowało, zwykle znali reguły gry, wiedzieli, co mogą, a czego nie mogą. Trzeba było stosować się do pewnych zasad. Protokołu. Czasem z jakiegoś powodu ci ludzie decydowali się na łamanie reguł. Kiedy to robili, w głębi ducha wiedzieli, Ŝe w końcu mnie spotkają. Mnie lub kogoś takiego jak ja. - Ktoś taki jak ty zabił mojego męŜa - powiedziałam, niejasno zdając sobie sprawę, Ŝe dźgam ostrym kijem niedźwiedzia grizzly. - Nie - odparł spokojnie, nie podnosząc głosu. Jego sprzeciw był mimo wszystko kategoryczny. Sposób, w jaki wypowiedział słowo „nie”, niósł w sobie cały konieczny sprzeciw. Ludzie pokroju Carla Luppo nie musieli podnosić głosu. - Gdybyś naraziła się moim ludziom, mogliby kazać zabić ciebie. Ale nie twojego męŜa. My nie działaliśmy w ten sposób. I nie zrobiono by tego przy nim. Nigdy. Szanowaliśmy rodziny. To róŜniło nas od tych, którzy handlowali narkotykami. - Szanowaliście rodziny? I potwierdziłyby to wdowy po ludziach, których zabiliście, i
ich osierocone dzieci? — Nie mogłam uwierzyć, Ŝe zadałam mu takie pytanie. Głos w mojej głowie krzyczał: Zamknij się, Kirsten! Zanim odpowiedział, przeszliśmy jeszcze kilka kroków. - No dobrze, dobrze. ZasłuŜyłem sobie - powiedział Carl Luppo. - Słuchaj, bardzo mi przykro z powodu twojego męŜa. Przykro mi, Ŝe musiałaś wstąpić do programu, Ŝe spotkało cię to wszystko. Co do mnie, wiele lat myślałem o moim losie i juŜ dawno doszedłem do wniosku, Ŝe oprócz siebie nie mogę nikogo winić za to, jak wylądowałem w Ŝyciu. Ale jeśli chodzi o ciebie? Nie. To, co się przytrafiło tobie, jest niesprawiedliwe. Słucham twojej historii i wygląda na to, Ŝe jesteś po prostu i zwyczajnie ofiarą. Mogę to zrozumieć. - Co? - Nie chciałam jego współczucia. ObniŜało wartość mojego cierpienia. ObniŜało wartość ofiary Roberta. - Rozumiesz, Ŝe jestem ofiarą? Co ty, do diabła, wygadujesz?! Wydawało się, Ŝe mój wybuch podziałał na niego. - ZasłuŜyłem sobie - powtórzył. - Na te gorzkie słowa. - Przechodziliśmy obok redakcji „Daily Camera”. Zanim znowu zaczął do mnie mówić, rozejrzał się na boki. - Nie twierdzę, Ŝe mi się to podoba, ale nie przeczę, Ŝe sobie nie zasłuŜyłem. Posłuchaj-powiedział głosem niŜszym nagle o oktawę-powinnaś o czymś wiedzieć. Ron Kriciak cię śledzi. Nie wiem, po co to robi. Ale pomyślałem sobie, Ŝe powinnaś o tym wiedzieć: depcze ci po piętach. To moŜe być waŜne. Gapiłam się na niego, jak gdyby przemówił do mnie po włosku albo w jakimś innym niezrozumiałym języku. - Masz mój numer - rzucił i przeszedł przez Pearl Street w niedozwolonym miejscu. Stałam nieruchomo i patrzyłam, jak przeskakuje krawęŜnik i znika za rogiem przy Tom's Tavem. Potrąciła mnie nadchodząca z tyłu para; w przeciwnym razie sterczałbym tam jak słup. Nie przestawałam myśleć: Carl Luppo jest zabójcą. Zabójcą. Jezu! Prawda była taka, Ŝe choć od zabójstwa Roberta trwał mój bieg po Ŝycie, jakoś i tak byłam zupełnie bez formy. Po nocy przy kuchennym stole w Q's, gdzie zarabiałam moją fikcyjną pensję, czułam, Ŝe zamiast ud mam parę wiejskich szynek. Postanowiłam, Ŝe muszę odzyskać kondycję, ale nie czułam się bezpiecznie sama na dworze, a w Boulder było zbyt pięknie, Ŝeby myśleć o ćwiczeniach, w domu. Miałam więc jeszcze jeden problem: powrót do formy. Praktycznie wszystko w moim Ŝyciu wydawało się problemem.
Co rano około dziesiątej krąŜyłam w pobliŜu skrzynki na listy i wypatrywałam na horyzoncie jeepa listonosza. Z niecierpliwością czekałam na nową kartę kredytową i ksiąŜeczkę czekową na nazwisko Peyton Francis z First National Bank of Boulder, które miały nadejść pocztą. Moje nowe Ŝycie było bez nich trudne. Sprzedawcy niechętnie przyjmują terminowe czeki od kogoś, kto zacina się przy wymawianiu własnego nazwiska. Trudno się dziwić. Jeśli w ogóle byłam za coś wdzięczna losowi, to za fakt, Ŝe wstąpiłam do programu z wystarczającym zapasem gotówki, Ŝeby pozwolić sobie na wyrobienie nowej MasterCard. Księgowym z programu jakoś udało się przenieść wszystkie moje środki ze starego na nowe nazwisko. Jak to zrobili? Jestem pewna, Ŝe pomógł sędzia. Ron Kriciak poinformował mnie, Ŝe niewielu uczestników WITSEC wstępowało do programu z legalnie uzyskanymi aktywami płynnymi. Większość jest zmuszona przejść przez mozolny proces starania się o kredyt od zera, nie mając odpowiednio duŜo własnych środków. Inspektorzy, którzy wprowadzali mnie do programu, ostrzegali, jakto będzie. Ron ostrzegał mnie, jak to będzie. Wszyscy mówili, Ŝe przeŜyję mnóstwo małych upokorzeń, zanim dotrze do mnie fakt, Ŝe Ŝyję bez przeszłości. Inspektorzy ze SłuŜby Marszali nie zrobią nic, Ŝeby pomóc mi stworzyć fałszywą przeszłość. śadnych lipnych zaświadczeń o zarobkach. śadnych podrabianych listów polecających. Jeśli zastosuję jakieś kłamstwa, będę musiała sama je wymyślić. Inspektorzy powiedzieli mi teŜ, Ŝe czeka mnie samotność. I izolacja. We wszystkim mieli rację. Niemal codziennie pod nieobecność Landon myślałam o tym, Ŝeby zadzwonić do kogoś z mojej przeszłości. Czasem prowadziłam w myślach całe długie rozmowy z jedną z moich starych przyjaciółek z Florydy, ale zwykle był to ktoś z Luizjany, kto znał teŜ Roberta. Ból wywołany zmianami w moim Ŝyciu nieco ustępował, kiedy mogłam sobie wyobrazić, jak dzielę się nim z kimś, kto znał mojego męŜa i mógł zrozumieć cięŜar straty. Czasem przykładałam słuchawką do ucha i słuchałam sygnału. Uspokajał mnie jak bliskość pluszowego misia. Ron Kriciak dał mi duŜo do myślenia, wygłaszając wykład o kontaktowaniu się z ludźmi z przeszłości. Zdziwiło mnie, Ŝe nie zostało to kategorycznie zakazane. Ale poradził mi, Ŝeby tego nie robić. Koniec kropka. Kiedy przygotowywano mnie do udziału w WITSEC, poznałam zasadę, Ŝe nie wolno mi wyjawiać nowego numeru telefonu, nazwiska i miejsca pobytu znajomym z poprzedniego Ŝycia, ale mogę do nich dzwonić z telefonów z
zastrzeŜonym numerem. W okresie przygotowawczym inspektorzy ostrzegli mnie, Ŝe na blokadach zakładanych przez operatorów telefonicznych nie moŜna polegać. Po prostu nie zawsze działają. Czasem zastrzeŜone numery wyświetlają się. A więc ostroŜnie. Zawsze ostroŜnie. Inspektorzy kazali mi teŜ zachować szczególną ostroŜność przy korzystaniu z numerów zaczynających się od 800, bo automatycznie rozpoznają numer rozmówcy, nawet jeśli ma numer zastrzeŜony, tak jak ja. To prawda: za kaŜdym razem, kiedy korzysta się z takiego numeru, osoba po drugiej stronie wie, kto dzwoni. Operatorzy telefoniczni nie mówią tego swoim abonentom. Ron poinstruował mnie, Ŝebym, oczywiście, nie mówiła starym przyjaciołom, gdzie mieszkam. Więc nie robiłam tego, nawet w myślach. Podczas rozmów, które sobie wyobraŜałam, mówiłam przyjaciołom, Ŝe nie mieszkam juŜ na południu i Ŝe jest tu pięknie. Podczas tych wyimaginowanych rozmów niektórzy grali ze mną w dwadzieścia pytań, próbując wydobyć ze mnie nazwę miejscowości, a inni zachowywali się, jakby to była ostatnia rzecz, o której chcieliby wiedzieć. Niektórzy nie pytali mnie nawet o moje nowe imię. Pomimo przestróg Rona postanowiłam zrobić wyjątek. Wytłumaczyłam sobie, Ŝe zrobiłam ten wyjątek ze względu na Khalida. Tak, Khalida. Ale o nim później. Pierwszą rozmowę między teraźniejszością a przeszłością odbyłam z płatnego telefonu w holu hotelu Boulderado, korzystając z karty telefonicznej kupionej na stacji benzynowej Total przy Dwudziestej Ósmej ulicy, gdzie tankowałam. Zablokowałam swój numer i zadzwoniłam do starej przyjaciółki Andrei Archer w Sarasocie. Delikatnie mówiąc, była zaskoczona, słysząc mój głos. Niemal natychmiast zapytała mnie, skąd dzwonię, a kiedy powiedziałam, Ŝe nie wolno mi zdradzać miejsca pobytu, wylewnie mnie przeprosiła. Dwie minuty później chciała, Ŝebym wyjawiła jej swoje nowe imię. Powiedziałam, Ŝe teraz mam na imię Peyton. Rozśmieszyła mnie swoją reakcją: - Skąd do cholery wytrzasnęłaś takie imię? - Peyton Place - przypomniałam. Jęknęła. - Nie znosiłaś Peyton Place. Nie zdradziłam jej nowego nazwiska. Miałaby niezły ubaw, wybrałam je, bo strasznie nie cierpiałam Connie Francis. Andrea zawsze myliła ją z Anitą Bryant. - Ludzie od ochrony świadków kazali mi wybrać imię, z którym nikt by mnie nie skojarzył. Wybrałam więc imię, którego nie znosiłam. Tak samo z nazwiskiem. - Gdyby padło na mnie - powiedziała, nie wahając się dłuŜej, niŜ trwa machnięcie
skrzydłami kolibra - nazywałabym się Menstruacja Pończocha. Ale słyszę po twoim głosie, Ŝe wybrałaś coś innego? - Myślałam o nazwisku Roberts. Nie pozwolili mi. Powiedzieli, Ŝe za bardzo się kojarzy. - Jesteś zbyt sentymentalna. Wiesz o tym? Wiedziałam, Ŝe w ustach Andrei nie jest to krytyka. - To on był sentymentalny, nie ja - powiedziałam. - Co za ironia losu. - Wiesz, co teraz robi Robert, prawda? Prawdopodobnie siedzi sobie w niebie, podziwia widoki i tłumaczy swoim towarzyszom, na czym polega paradoks tej sytuacji. Wiesz, Ŝe jest tam duszą towarzystwa. Andrea zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć, a czasem teŜ wzruszyć. Wiedziałam, Ŝe ma rację: Robert na pewno był tam duszą towarzystwa. Ale bardziej od jego kontaktów z anielskimi towarzyszami interesowało mnie, czy znalazł sobie kogoś w niebie. ChociaŜ bardzo mnie kochał, zawsze wydawało mi się, Ŝe moŜna mnie zastąpić. Mnie, tak. Landon - nigdy. Nikt nie mógłby zastąpić Landon. Pocieszałam się myślą, Ŝe nie moŜe mieć jej beze mnie. To mnie uspokajało. Kiedy skończyłyśmy rozmowę, pomyślałam sobie, Ŝe dobrze zrobiłam, dzwoniąc do Andrei. Następnym razem wspomnę o Khalidzie. Za drugim razem, kiedy zadzwoniłam do Andrei z Boulder, skorzystałam z domowego telefonu. Numer był zastrzeŜony i uŜyłam karty telefonicznej, Ŝeby rozmowy nie wyszczególniono na rachunku. Andrea była zachwycona, Ŝe znowu mnie słyszy, a na mnie dźwięk jej głosu podziałał kojąco. Ale bardzo szybko podczas naszej rozmowy zaczęłam się czuć, jakbym próbowała przełknąć kości kurczaka. Khalid. Oto nadchodzi. Początek rozmowy zaskoczyłby mnie, gdyby moim rozmówcą był ktoś inny, ale nie Andrea. Chciała wiedzieć, czy posłuchałam jej rady z poprzedniej rozmowy i skonsultowałam się z dietetykiem. - Z takim prawdziwym - dodała. - Który zna się na ziołach. - Ziołach? - No wiesz, chodzi mi o zielarza. No bo czytam właśnie coś, co dostałam od gościa z Winston-Salem... chyba tam nie mieszkasz? To by dopiero był numer. Więc on nie tylko jest dietetykiem, ale teŜ zielarzem, a tak przy okazji, chętnie udziela porad przez telefon. Naprawdę, mógłby doradzić nam obu w tym samym czasie, wiesz, taka rozmowa
konferencyjna za jedną stawkę; jemu w ogóle nie zaleŜy na pieniądzach. Chciałby nawet załoŜyć fundację, dasz wiarę? śeby te informacje były dostępne dla wszystkich. Przeczytałam juŜ trochę i muszę ci powiedzieć, Ŝe sok pomarańczowy, który pijesz co rano, jest fatalny. Do odstawki. Nie moŜna w ten sposób zaczynać dnia. I chyba jemy nie te ryby, co trzeba, i musimy zamienić część gotowanych warzyw na surowe i soję. Zwłaszcza na surowego kalafiora. Nie twierdzę, Ŝe coś z tego rozumiem. Ale to nie takie trudne, no nie? Kalafior? Kto by pomyślał? - NajwaŜniejsze - ciągnęła dalej - Ŝeby zacząć od oczyszczającego postu. To na początek. I masaŜe z olejkami eterycznymi. Ale tylko niektórymi. Podobno ciało nie wchłania pewnych olejków, jeśli twoja dieta nie jest zrównowaŜona. Tak samo nie moŜemy strawić niektórych potrzebnych składników, jeśli dieta nie jest zrównowaŜona. Całkiem logiczne, nie? Ale najwaŜniejsze na początek, to ten sok pomarańczowy. Musi pójść w odstawkę, w porządku? Masz faks? Te materiały mają tylko jakieś dziewięć stron. Jestem pewna, Ŝe jak je przeczytasz, będziesz tak samo podekscytowana jak ja. - Przykro mi, nie mam tu faksu. Musiałabym podać ci mój numer, a nie wolno mi tego robić. - Z pewną dumą oświadczyłam: - Hej, dostałam dzisiaj kartę kredytową na nowe nazwisko. Oficjalnie wróciłam do Ŝycia. W odpowiedzi usłyszałam mnóstwo słów, które w zasadzie sprowadzały się do krótkiego: „To miło”. Zwykle Andrea nie wykazywała braku empatii, ale podejrzewałam, Ŝe wciąŜ nie moŜe się otrząsnąć po mojej chłodnej reakcji na jej wezwanie do zrewolucjonizowania nawyków Ŝywieniowych albo po odmowie powierzenia jej numeru telefonu. W kaŜdym razie zaczynałam godzić się z faktem, Ŝe komuś, kto tego nie przeŜył, trudno zrozumieć codzienne zmartwienia wynikłe z braku toŜsamości. Chwilę później poczułam te nieszczęsne kości kurczaka. - Pamiętasz Khalida Grangera? - zapytała. - Oczywiście - odparłam, czując pierwsze ostre draśnięcie w gardle. Czy pamiętam Khalida Grangera? Równie dobrze mogłaby zapytać, czy pamiętam ojca. Wiedziała o tym. Ale ona pierwsza o nim wspomniała, nie ja. - Mówi się w sądzie, Ŝe w tym tygodniu zapadnie werdykt w sprawie ostatniej apelacji. - I? - Nic innego nie udało mi się wydusić. Wymuszona nonszalancja Andrei w sprawie Khalida Grangera nie była zaraźliwa. Nigdy nie narzekała na to, co go spotkało, co mu zrobiliśmy. - Jeśli przegra apelację, a raczej ją przegra... sędzia prawdopodobnie wyznaczy datę
egzekucji. Odchrząknęłam i zapytałam: - Złagodzenie kary? - Mało prawdopodobne. Nie w tym stanie. Nie z tym gubernatorem. Nie w tym środowisku. Nie, jeśli weźmie się pod uwagę, kim były ofiary. - Jesteś gotowa dać sobie z tym spokój? - dodała. Powiedziała to jakimś dziwnym tonem. Odniosłam wraŜenie, Ŝe byłaby zawiedziona, gdybym odpowiedziała twierdząco. W chwili, gdy wspomniała o Khalidzie, przeniosłam telefon do kuchni, rzuciłam się do zlewu i nalałam sobie szklankę wody z kranu. Jeden z moich nowych sąsiadów powiedział, Ŝe miejscowa woda pochodzi z lodowca niedaleko działu wód w Górach Skalistych. Pamiętałam tę informację, kiedy sączyłam wodę, przez chwilę zastanawiając się, jak dostawała się stamtąd tutaj. - Chyba tak - odpowiedziałam w końcu. - Co się dzieje? Masz dziwny głos. Andrea zawsze to zauwaŜała. - Chyba coś mnie bierze - skłamałam. - Tutaj klimat jest zupełnie inny. Kiedyś byłam osobą prawdomówną. Teraz kłamstwa rozkwitały bujnie jak tulipany wiosną. - Zielarz pomoŜe - stwierdziła Andrea. - Nie odŜywiasz się prawidłowo. Obie o tym wiemy, kochana. śyjesz w stresie, a wiemy, Ŝe stres nikomu nie słuŜy. Czym się róŜni klimat? Orka Ta była zanurzona od dłuŜszego czasu. Kiedy rozmawiam z Andreą, zawsze czuję ruch wody, gdy to potęŜne stworzenie ślizga się głęboko pod powierzchnią, ale rzadko widuję jego ciemne ciało lub białe podbrzusze. Ale Andreą zwykle nie wspomina o nim w rozmowach ze mną. Jestem jej za to wdzięczna. Tą orką jest Khalid Granger. Wtedy? Był dwudziestosiedmioletnim Murzynem mieszkającym na północ od Sarasoty na Florydzie. A ja? Wtedy? Byłam dwudziestosiedmioletnią białą panią prokurator mieszkającą w tym samym okręgu co Khalid Granger. Przez jakiś czas chodziliśmy po tych samych ulicach, wdychaliśmy to samo powietrze, urodziliśmy się w tym samym roku, a nawet w tym samym miesiącu. Ale pod względem społecznym, rasowym i ekonomicznym Khalid i ja mieszkaliśmy na róŜnych planetach. Więc jak się poznaliśmy?
Khalid i ja zetknęliśmy się nad ciałami starszej pary menonitów z okręgu Lancaster w Pensylwanii. Zastrzelono ich podczas napadu na stację benzynową, który nie mógł skończyć się gorzej, nawet gdyby sprawca skrupulatnie zaplanował sobie, Ŝe będzie to prawdziwa katastrofa. Szczegóły tej zbrodni zaczynają się zwyczajnie, stają się niemal komiczne, a kończą się potworną tragedią. Było tak: Samotny czarny męŜczyzna w kominiarce podszedł do lady na całodobowej stacji benzynowej przy autostradzie numer 41 na pomoc od Sarasoty, wyciągnął bRon, wycelował w sprzedawczynię i zaŜądał pieniędzy. Sprzedawczyni, dziewiętnastoletnia Jo Beth Reynolds, której lista zaburzeń psychicznych była dłuŜsza od listy przewinień Khalida Grangera, spojrzała tylko na broń bandyty i padła zemdlona na podłogę. Jo Beth rąbnęła głową o lastryko i pozostała nieprzytomna przez cały czas trwania napadu. Jej udział w incydencie był oficjalnie zakończony. Bandyta oddał jeden strzał do kamery podwieszonej pod sufitem jakieś dwa metry za ladą i trafił. Prosto w obiektyw. Jeden strzał. Zapis wydarzenia na taśmie wideo był oficjalnie zakończony. Mój opis tego, co się wydarzyło po utracie przytomności przez Jo Beth i zgonie kamery, jest z konieczności mieszaniną policyjnych przypuszczeń i wyników badań sądowych, przy czym
niektóre fragmenty tej historii bardziej opierają
się
na
przypuszczeniach, inne na badaniach. Policja domyśla się, Ŝe bandyta nie mógł otworzyć kasy bez pomocy JoBeth, nieprzytomnej sprzedawczyni. Uznali, Ŝe sprawca nie był zbyt cierpliwy. Doszli do tego wniosku, bo zastosowana przez podejrzanego metoda polegała na podniesieniu całej wielkiej maszyny firmy Casio i ciśnięciu jej na podłogę przed półką ze słodyczami. Razem z nią runęło na podłogę całe mnóstwo gum do Ŝucia i dropsów. Metoda ta była mało elegancka, ale za to dość skuteczna, choć ślady na kasie wskazują, Ŝe do jej otwarcia potrzebne były co najmniej dwa rzuty. Monety leŜały rozsypane w promieniu ośmiu metrów od kasy. Dwie ćwierćdolarówki znaleziono, jedną przy drugiej, pod automatem z napojami na zapleczu sklepu. Jak myślicie, jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? Wszystkie banknoty z kasy później zniknęły z miejsca przestępstwa. Kiedy bandyta na czworakach zbierał banknoty, popełnił powaŜny błąd: odwrócił się plecami do drzwi.
Wchodzi starsza para menonitów z Lititz, małej mieściny w okręgu Lancaster w Pensylwanii. MąŜ otworzył drzwi przed Ŝoną, która weszła do sklepu pierwsza i prawdopodobnie natychmiast zdezorientował ją widok wywróconej kasy na podłodze i młodego czarnego męŜczyzny w kominiarce pośpiesznie zbierającego na kolanach pieniądze. Według teorii detektywa prowadzącego sprawę, policjanta Mickeya Redondo, starsza pani stanęła na rulonie monet - chociaŜ jego partner Jack Tarpin głosił teorię, jakoby stanęła na opakowaniu dropsów - i natychmiast upadła głową naprzód. Sekcja zwłok wykazała, Ŝe podczas upadku złamała sobie nadgarstek i prawe biodro. Upadając, być moŜe krzyknęła, w kaŜdym razie bandyta usłyszał za sobą zamieszanie i - prawdopodobnie w panice - zaczął strzelać. Pierwszy strzał trafił starszego pana w gardło, prawie w sam środek, tuŜ obok jabłka Adama, i na pewno przebił tętnicę szyjną. Krew tryskała obficie. Drugi nabój przeleciał przez wciąŜ otwarte drzwi sklepu i później wydobyto go zza licznika na dystrybutorze paliwa przed sklepem. Trzeci i czwarty nabój wystrzelony przez złodzieja - a teraz i mordercę -utkwił w leŜącym na wznak ciele starszej menonitki. Zmarła szybko od ran klatki piersiowej. Miejscowa policja błyskawicznie zajęła się sprawą. Jedynym świadkiem tego, co się stało po napadzie i dwóch zabójstwach, był męŜczyzna, który podjeŜdŜał na stację, Ŝeby zatankować. Zeznał, Ŝe widział samotnego czarnego męŜczyznę wychodzącego ze sklepu i kierującego się na północ. Ten sam świadek znalazł teŜ dwa martwe ciała i nieprzytomną sprzedawczynię za ladą. Scena, na którą natknął się w sklepie, sprawiła, Ŝe gdy przyjechała policja, męŜczyzna ten był całkowicie roztrzęsiony i jako świadek niezbyt wiarygodny. Na scenę wchodzi Khalid Granger, który odpowiadał ogólnemu rysopisowi podanemu przez świadka na miejscu przestępstwa. Świadek zeznał, Ŝe widziany przez niego podejrzany nie miał na twarzy maski. Był samotnym czarnym męŜczyzną - ani zbyt młodym, ani zbyt starym. Jak wspomniałam wcześniej, w chwili aresztowania Khalid miał dwadzieścia siedem lat. Świadek pamiętał, Ŝe podejrzany miał cienki wąsik, tak jak Khalid. Świadek ocenił teŜ wzrost podejrzanego na metr osiemdziesiąt. Khalid miał nieco ponad metr osiemdziesiąt i waŜył budzące respekt dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Obaj ubrani byli w luźne workowate spodnie. Khalid szedł chodnikiem jakieś trzy i pół przecznicy od miejsca przestępstwa, kiedy zatrzymał go patrol przetrząsający okolicę w poszukiwaniu podejrzanego. Wypytano go o przestępstwo, które właśnie popełniono w sklepie. Khalid zaprzeczył, jakoby wiedział coś na
ten temat, ale został zatrzymany do dalszego przesłuchania. Prawdopodobnym powodem jego zatrzymania było podobieństwo do rysopisu podanego przez świadka. Ponadto w raporcie policyjnym odnotowano, Ŝe Khalida znaleziono w pobliŜu miejsca zbrodni. W organach ścigania pojęcie „w pobliŜu” bywa szalenie elastyczne. Niemal tak elastyczne jak „domniemana wina”. Policjanci znaleźli przy Khalidzie sto czterdzieści trzy dolary w małych nominałach. Banknoty były zwinięte i związane dwoma gumkami. Rulon zawierał dwie dwudziestki, sześć dziesiątek, siedem piątek i osiem banknotów jednodolarowych. Suma w przybliŜeniu odpowiadała szacunkowym wpływom w sklepie, które później obliczono na sto trzydzieści sześć dolarów. Zwitek Khalida był wciśnięty pod cholewkę lewego buta. Po kolejnym przesłuchaniu Khalida aresztowano, a w końcu obwiniono o rozbój z bronią w ręku i zabójstwo pary turystów z Pensylwanii. śeby skrócić tę historię bardziej, niŜ na to zasługuje, wspomnę tylko, Ŝe pomogłam uznać Khalida Grangera winnym obydwu morderstw i przysłuŜyłam się do tego, Ŝeby skazano go za popełnione przestępstwa na śmierć na niesławnym krześle elektrycznym na Florydzie. Ale nawet przed tamtym dniem - dniem, w którym go skazano - Khalid Granger stał się jedną z moich orek. Teraz był jednym z najstarszych zwierząt w tym stadzie. - Chcesz wiedzieć, kiedy zapadnie wyrok? Dam ci znać - zaproponowała Andrea. - W sprawie Khalida? - Z jakiegoś powodu nigdy nie nazywałam go Grangerem. O ile pamiętam, ani razu. MoŜe w sądzie odnosiłam się do niego per „panie Granger”. Ale dla mnie zawsze był Khalidem. - Tak, w sprawie Khalida. - Nie, chyba nie. MoŜe zadzwonię do ciebie i powiesz mi... no wiesz... sama nie wiem. - Mogę zostawić ci gdzieś wiadomość. Z informacją, czy wyznaczono datę egzekucji. - To nie jest konieczne, Andreo. Będę mieć oko na wiadomości z Florydy. W „USA Today” lubią relacjonować tego typu rzeczy. Lubię z tobą rozmawiać. Wiesz, Ŝe wkrótce się odezwę. - A co z naszą rozmową konferencyjną z zielarzem? Zrobimy to? Naprawdę bym chciała. - Muszę porozmawiać z kimś, Ŝeby się upewnić, czy mogę. Sprawdzić, jak to zorganizować z mojej strony. No wiesz, bezpieczeństwo. - Ojej, kochana, ciągle tylko gadam o sobie i nawet nie zapytałam. Jak tam twoja
mała? - JuŜ nie taka mała. Wszystko w porządku, Andreo. Tęskni za ojcem. Ale w sumie poradziła sobie z tym, co się stało i z tymi wszystkimi przeprowadzkami lepiej ode mnie. Jest bardziej wytrzymała. - Ciągle pasjonuje się piłką i ortografią? Mam nadzieję, Ŝe nie interesuje się jeszcze chłopcami? - Nie zauwaŜyłam, i bardzo dobrze. Nie jestem jeszcze gotowa. To miała być działka Roberta. Ale tak, nadal uwielbia piłkę i ortografię. Cały czas przegląda listy z trudnymi słówkami. Cały czas. A jej pokój wygląda jak świątynia na cześć Mii Hamm i Briany Scurry. - Kogo? - Mniejsza z tym. Andrea na drugim końcu linii przez chwilę nic nie mówiła. Potem zapytała po prostu: - Bardzo za nim tęsknisz, prawda? Łzy stanęły mi w oczach. Musiałam przełknąć ślinę i zacisnąć oczy, zanim odpowiedziałam. - Chciałabym, Ŝeby ból zaczął ustępować. Wszyscy mi mówili, Ŝe jeśli się wypłaczę, wygadam i minie trochę czasu, ból zacznie ustępować. Nie wiem, dlaczego tak się jeszcze nie stało. Ciągle sięgam po niego w środku nocy i budzę się zdziwiona, Ŝe pościel po jego stronie łóŜka jest zimna. Czasem podnoszę słuchawkę, Ŝeby do niego zadzwonić, kiedy czuję się samotna w pracy. Czasem w nocy śni mi się, a w ciągu dnia wyobraŜam sobie, Ŝe będzie czekał na mnie w domu, Ŝe rozmasuje mi kark, pozwoli się wygadać i coś doradzi. - Pracujesz? Jako prawnik? Roześmiałam się na samą myśl o tym. - Nie, Andreo, moŜesz wierzyć lub nie, ale pracuję w restauracji. Jestem kimś w rodzaju praktykantki. Chcę się uczyć. Na razie tak naprawdę nie potrzebuję pieniędzy. W restauracji? Tak. Podoba mi się tu. Nikt jeszcze mi nie groził. Bo nie przypaliłaś nikomu barszczu. To nie tego typu restauracja. No to powiedz, jaka? Zdrowa? Tobie by sią nie spodobała. Serwujemy mięso. Andrea wcisnęła przycisk wyłączający funkcję głośnomówiącą i odwróciła się do męŜczyzny, który siedział po drugiej stronie biurka. - Mam nadzieję, Ŝe wszystko zrozumiałeś - powiedziała Andrea. - Jak ci mówiłam, jeszcze się nie otrząsnęła. Mówiłam, Ŝe tak będzie.
Podpierał brodę rękami. - Zrozumiałem prawie wszystko. Na pewno nie ma wątpliwości? Wspominała coś o złagodzeniu kary. Andrea wzruszyła ramionami. Gest ten umknął uwadze Dave'a Curtissa. Pochylił nisko głowę, eksponując łysinę na ciemieniu. Kolorem i kształtem przypominała jej lukrowanego pączka. Lukrowane pączki przypomniały jej byłego męŜa Patricka i seks w sobotnie poranki. Połączenie tych dwóch rzeczy przyprawiło ją o falę mdłości. - Ma teraz tyle na głowie - wyjaśniła. - Ale nie popiera nas w tej sprawie? - Nie, jeszcze nie. Dlaczego miałaby popierać? W jego głosie pobrzmiewała jękliwa, desperacka nutka. - Ale moŜe byłaby skłonna? Myślisz, Ŝe to moŜliwe? Gdybyś miała czytać między wierszami? - Domyślam się, Dave, Ŝe sprawa Khalida Grangera w tej chwili nie jest dla niej najwaŜniejsza. Sam słyszałeś: wydawała się zdziwiona, kiedy o nim wspomniałam. - Dla mnie, odkąd dostałem ten list, ta sprawa jest najwaŜniejsza. - Wiem o tym, Dave. Dla mnie teŜ. - Musimy wiedzieć, jakie zajmuje stanowisko. Tak naprawdę musimy wiedzieć, Ŝe stoi po naszej stronie. - Klepnął oparcie fotela. - Decyzja w sprawie tej cholernej apelacji zapadnie lada dzień. Jeśli cała nasza trójka zbierze siły, mamy jakąś szansę. Ale jeśli będzie nas tylko dwoje z trójki... - Co moŜemy zrobić? PrzecieŜ nie mogę do niej pojechać i jej przekonać. Po pierwsze, nie wiem, gdzie mieszka. Po drugie, sprawa jest zbyt delikatna. Za duŜo przeszła, Dave. ZwaŜywszy na to, co się stało, moŜe w ogóle jej nie obchodzi, co zrobimy w sprawie Khalida. MęŜczyzna po drugiej stronie biurka był tylko dwa lata starszy od Andrei, ale wyglądał dwadzieścia lat starzej. Nosił swój niepokój jak kapelusz z pióropuszem. Nie moŜna było go nie zauwaŜyć. Nad górną wargą lśnił pot. Twarz miała kolor miąŜszu arbuza. Trzaskał kostkami po kolei od małego palca do kciuka i z powrotem, kończąc ponownie na kciuku. Po zakończeniu całej sekwencji zamienił ręce i zaczaj od początku. Kiedy zrobił przerwę w trzaskaniu kostkami, prawą ręką z roztargnieniem masował sobie mostek. - Nie moŜemy ryzykować. A jeśli oskarŜymy gliniarzy, a ona publicznie nam się sprzeciwi? Bylibyśmy ugotowani. Naprawdę nie wiesz, gdzie ona teraz jest? - Nie, nie wiem - odparła Andrea. - Gdzieś, gdzie jest inny klimat niŜ na Florydzie lub w Luizjanie. Nic więcej nie wiem.
- Suchszy? MoŜe jak na pustyni? - MoŜe. Albo w górach. A moŜe jest w północnej Dakocie lub w Minnesocie. Trudno powiedzieć. - Nie ufa ci choćby na tyle, Ŝeby powiedzieć, gdzie jest? Jesteś jedną z jej najlepszych przyjaciółek. Andrea przybrała sarkastyczny ton. - Staram się nie brać tego za bardzo do siebie, Dave. Kto wie, moŜe ma swoje powody. PrzecieŜ moŜe w ogóle nie powinna do mnie dzwonić. MęŜczyzna wstał i krzywo zapiął marynarkę od garnituru, więc wisiała na nim jak przekrzywiony obraz na ścianie. - Musimy coś zrobić. Nie ma się nad czym zastanawiać. Ja nie mogę tak dłuŜej. Tracę na wadze, nie mogę spać. Moi partnerzy zaczynają rzucać mi dziwne spojrzenia. - Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się. - Jeszcze jedno. śadnych komórek, kiedy o tym rozmawiamy. Moja firma prowadzi rejestr rozmów. Jestem pewien, Ŝe twoje biuro teŜ. Więc Ŝadnych telefonów słuŜbowych ani domowych. Wiesz, Ŝe na taki rejestr moŜna zdobyć nakaz. Musisz korzystać z telefonu na mieście. - Z telefonu na mieście? Dave, musisz tak wydziwiać? Mogę korzystać z telefonu na mieście, kiedy rozmawiam z tobą, ale nie mam wyboru, jeśli chodzi o rozmowy z Kirsten. Nie mogę do niej dzwonić, pamiętasz? Czysty przypadek, Ŝe zadzwoniła, kiedy tu byłeś. Jeśli chce pogadać, dzwoni do mnie. MoŜe zadzwonić do mnie do biura. Albo do domu. Nie mam na to wpływu. Nie da mi swojego numeru. - Więc spróbuj go jakoś zdobyć. -, Chyba nie sadzisz, Ŝe ci z programu ochrony świadków są na tyle głupi, Ŝeby nie zastrzec numeru, Dave? Nie mamy do czynienia z idiotami. PołoŜył rękę na klamce i odwrócił głowę. - Musimy wiedzieć, jakie jest jej stanowisko. Nie moŜemy wystąpić publicznie z naszymi wątpliwościami, dopóki nie poznamy jej stanowiska. - Dla Khalida moŜe być za późno, Dave. Skrzywił się. - Nie chcę o tym słuchać. Peyton poprosiła doktora Gregory'ego o dodatkową sesję. Spotkali się w piątek rano. - To, co pan powiedział o moim zaufaniu do pana... Ŝe jest to proces, który trochę potrwa... nie jest juŜ aktualne. Jest coś, z czym nie mogę sobie sama poradzić, więc muszę panu zaufać. I dzisiaj właśnie postanowiłam się przemóc. Zaufać panu. Alan Gregory powoli wciągnął powietrze, wypełniając stopniowo płuca, Ŝeby
pacjentka nic nie zauwaŜyła. Miał nadzieję, Ŝe jest przygotowany na to, co zaraz usłyszy. Powiedział tylko: - Tak? - Pewnego człowieka na Florydzie czeka egzekucja. Gdy doktor Gregory słuchał jej słów, przeniosła spojrzenie w stronę okien. Chwilowo coś ją rozpraszało. Kiedy znowu spojrzała na lekarza, dodała: - Nazywa się Khalid Granger. Został skazany za zamordowanie dwóch osób podczas napadu na stację benzynową. Doktor Gregory czekał. Zastanawiał się, jaki jest związek między Peyton Francis i Khalidem Grangerem. - Pomogłam go skazać - wyjaśniła. - Dawno temu. Miałam dwadzieścia siedem lat i była to moja pierwsza sprawa o morderstwo. Mieszkałam wtedy na Florydzie. A więc, pomyślał psycholog, stawka jest wysoka. Sprawa Ŝycia i śmierci. Był świadomy tego, Ŝe próbuje usilnie sprawiać wraŜenie jak najbardziej obiektywnego i neutralnego, a jednocześnie posiadającego więcej współczucia niŜ drzewo. - Problem polega na tym - ciągnęła dalej Peyton - Ŝe nie jestem juŜ przekonana o jego winie. Nie jestem pewna, czy Khalid zabił wtedy tych ludzi. Nie wiem nawet, czy tam w ogóle był. Spodziewała się, Ŝe teraz doktor coś powie. Chciała, Ŝeby coś powiedział. - Ma więc pani... powaŜny dylemat - ocenił. - Owszem - potwierdziła - Mam. - UlŜyło jej, Ŝe najwyraźniej zrozumiał, co jej leŜy na sercu. Prawie całą sesję zajęło Peyton wyjaśnienie szczegółów domniemanej zbrodni Khalida i wskazanie dziur, które policja i prokuratura musiały wypełnić, Ŝeby uzyskać wyrok skazujący. Po zakończeniu prezentacji zaczęła podawać przyczyny swoich wątpliwości. - Gdy policja zatrzymała Khalida na przesłuchanie, szedł w stronę sklepu, a nie oddalał się od niego. Proszę mi powiedzieć, po co ktoś, kto próbuje uciec z miejsca przestępstwa, miałby kierować się z powrotem w tamtą stronę? To nigdy nie dawało mi spokoju. Nigdy. A pieniądze, które Khalid miał schowane w bucie? ChociaŜ suma była zbliŜona do tej, którą skradziono, nie moŜna ich było powiązać z napadem. Na ani jednym banknocie nie znaleziono odcisków palców Jo Beth Reynolds. Ani na jednym. Jo Beth była sprzedawczynią, pracowała na tamtej zmianie. Obracała wszystkimi banknotami w kasie. Jej
odciski powinny być choćby na części tych pieniędzy. Doktor Gregory po coraz szybszym tempie słów Peyton mógł poznać, Ŝe jeszcze nie skończyła swego wywodu. - Khalid Granger był, i prawdopodobnie wciąŜ jest, złym człowiekiem. Takim, którego nikt nie chciałby spotkać na ulicy... takim, którego wolałoby się widzieć za kratkami. Czy był wcześniej karany? A jakŜe. Zanim skończył dwadzieścia siedem lat, trafił do aresztu jedenaście razy. W tym dwukrotnie za przemoc wobec swoich partnerek i dwukrotnie za brutalne przestępstwa uliczne. Te ostatnie to musiały być napady. Jako dzieciak kradł samochody. Zatrzymywano go za posiadanie i sprzedaŜ narkotyków. Jeśli pamięć mnie nie myli, w dniu tamtego napadu na sklep na stacji benzynowej cieszył się wolnością od ośmiu miesięcy i dwóch tygodni. Przedtem siedział w więzieniu stanowym. - Po tych wszystkich latach - ciągnęła dalej - nie daje mi spokoju jeszcze jedno: wszystkie cztery wcześniejsze powaŜniejsze przestępstwa Khalid popełnił z uŜyciem noŜa. Khalid Granger był noŜownikiem. I proszę mi wierzyć, chełpił się tym. Na ulicy był znany z tego, Ŝe potrafi posługiwać się noŜem. Kiedy go zgarniano, znaleziono przy nim nóŜ. Ale nie miał przy sobie broni. I Ŝadna z osób, z którymi rozmawialiśmy, nigdy nie widziała go z bronią. Jest faktem, Ŝe broni uŜytej podczas napadu nie odnaleziono. - Przypuszczam, Ŝe po aresztowaniu - powiedział doktor Gregory -poddano Khalida Grangera testowi na obecność cząstek metali. - Wiedział wszystko o takich testach od Ŝony, która była prokuratorem. Peyton uniosła brwi. - Punkt dla pana. Skąd pan wiedział? - Nie spodziewała się, Ŝe odpowie, ale przerwała na wypadek, gdyby zechciał wyjawić jej coś o sobie. W końcu powiedziała: - Owszem, poddano go temu testowi. Wypadł pozytywnie. - A więc wcześniej strzelał? - Wyniki, które dostaliśmy z policji, wskazują, Ŝe podczas badania znaleziono ślady metali. - Spojrzała z powrotem w stronę okna. - Ale dzisiaj? W tej chwili? Sądzę, Ŝe w ogóle nie strzelał. - Nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem. Sugeruje pani, Ŝe w badaniach popełniono błąd? Czy teŜ sugeruje pani, Ŝe badania zostały sfałszowane? - Nigdy nie powiedziałam tego na głos. Ale z biegiem lat zaczęłam się zastanawiać, czy Khalid nie został po prostu wrobiony. Doktor Gregory próbował ocenić, na ile Peyton jest przekonana do swojego oskarŜenia.
- Kimkolwiek był człowiek, który obrabował sklep, musiał świetnie strzelać, prawda? Jednym strzałem trafił w kamerę. To wymaga solidnego treningu. - Albo... moŜe... był amatorem, któremu się poszczęściło. Tak twierdziła policja. Zdaniem Mickeya Redondo, głównego detektywa, zabójca miał jedną szansę na sto, Ŝe jednym strzałem trafi do kamery z broni ręcznej, a w dniu napadu dopisało mu szczęście. Według policyjnej teorii Khalid postanowił uŜyć do napadu broni, nie noŜa, i świetnie dał sobie radę. - A strzały do staruszków? - Policja wysunęła ten sam argument, jeśli chodzi o drugi strzał... ten, który trafił staruszka w szyję. Był to albo szczęśliwy stezał, albo nieudana próba strzału w tors. Kto wie? Zabójca chybił przy następnym strzale. Staruszek osuwał się juŜ na ziemię i chyba dlatego morderca spudłował. W kaŜdym razie nabój utkwił w dystrybutorze na zewnątrz. Strzał czwarty i piąty? Stał nad kobietą, kiedy leŜała na podłodze. Nie potrzebował specjalnych umiejętności, Ŝeby trafić. - Czy zdecydowała juŜ pani, co zrobić ze swoimi wątpliwościami? -zapytał doktor Gregory. - Nie mogę jeszcze bardziej naraŜać Landon. Wiem o tym. I nie mogę pozwolić, Ŝeby stracono Khalida za zbrodnię, której nie popełnił. O tym teŜ wiem. - Mam wraŜenie, Ŝe występując publicznie w obronie Khalida, narazi pani siebie na niebezpieczeństwo. A naraŜając siebie, narazi pani córkę. Rozbłysłyjej oczy. - Myśli pan, Ŝe o tym nie wiem? Na tym polega mój dylemat. Alan Gregory odczekał chwilę, zanim odpowiedział. Chciał, Ŝeby jego pacjentka spaliła trochę złości. - Kiedy przyszła pani tu dzisiaj, na początku powiedziała pani, Ŝe musi mi zaufać. O co pani konkretnie chodziło? Sięgnęła po lizaka, odwinęła go, ale nie włoŜyła do buzi. To był DumDum. - Zawsze miałam w Ŝyciu jakieś wsparcie. Zawsze. Moi rodzice byli cudownymi ludźmi. Stali za mną, gdy odnosiłam sukcesy i gdy popełniałam błędy. A Robert był ideałem, nie spodziewałam się, Ŝe znajdę tak wspaniałego męŜczyznę. MoŜe nie zasługiwałam na niego. Uzupełnialiśmy się na tyle róŜnych sposobów. Podczas procesu Khalida nie byłam głównym prokuratorem, tylko asystowałam. - Jej słowa zawisły w powietrzu. - Nie wypieram się roli, jaką odegrałam w skazaniu Khalida. Był czas, kiedy się tym szczyciłam. Chciałabym tylko, Ŝeby
dowiedział się pan o mnie czegoś bardzo waŜnego. O tym, kim jestem. Jestem kimś, kto nie występował w Ŝyciu zbyt często bez asekuracji. - Wsunęła lizaka do buzi i zapytała: - Chce pan? Lizaka? Doktor Gregory pokręcił głową. - Nier dziękuję - odparł, zastanawiając się, czy nie pociągnąć wątku lizaków. Szybko jednak doszedł do wniosku, Ŝe w przyszłości będzie miał mnóstwo okazji, Ŝeby zgłębić ten temat. - A co z pani kampanią przeciw programowi ochrony świadków? Zaszła pani całkiem daleko bez niczyjej pomocy. Pokręciła głową. - Prokurator okręgowy z Nowego Orleanu czuwał nad kaŜdym moim krokiem. Myślę, Ŝe miał swoje własne porachunki ze SłuŜbą Marszali. Bez jego poparcia nic bym nie zrobiła. Gdyby kazał mi zarzucić sprawę, natychmiast bym to zrobiła. - A teraz co? Chciałaby pani, Ŝebym ja był dla pani wsparciem? Asekuracją? - Nie był do końca pewien, co te słowa dla niej znaczą. - Chcę, Ŝeby pan we mnie wierzył. Nie pojmował, o co jej chodzi. - Wybaczy pani, ale chyba nie rozumiem. - Jeśli zacznę zgłaszać wątpliwości co do winy Khalida, niektórzy mogą na tym ucierpieć. I to powaŜnie. Na przykład moja najlepsza przyjaciółka z Florydy, Andrea Archer. I jej szef, które teŜ brał udział w tamtym procesie, Dave Curtiss. Andrea była głównym oskarŜycielem, prowadziła sprawę. Nie przypominam sobie, Ŝeby kiedykolwiek miała jakieś problemy z materiałem dowodowym. Równie dobrze mogli z Davem maczać palce w tym przekręcić. Zakładając, Ŝe mam rację, Ŝe moje wątpliwości są uzasadnione, ucierpią teŜ policjanci, którzy byli zamieszani w zafałszowanie sprawy, sfabrykowanie dowodów. Doktor Gregory poczekał, aŜ jego pacjentka skupi na nim uwagę. Kiedy znowu patrzyła na niego, powiedział: - Ucierpieć moŜe teŜ pani. Peyton kiwnęła głową. - Nie wiem, co robić. Nie mogę bardziej naraŜać mojego dziecka. - Ale dlaczego teraz? Dlaczego nie pięć lat temu? Dlaczego dzisiaj zdecydowała się pani o tym mówić? - Bo orki wypływają na powierzchnię. Bo sąd ma wydać werdykt w sprawie jego ostatniej apelacji. Bo... odebranie komuś Ŝycia jest dla mnie bardziej skomplikowane teraz niŜ wtedy. Dlatego. - Skrzywiła się i podniosła palce do oczu. - Martwię się, Ŝe moŜe jest tu gdzieś moja wina. PowaŜna wina. Uwierzyłam, Ŝe aresztując i skazując złego człowieka kogoś, kto pewnie zasłuŜył na więzienie za jakieś przestępstwo - postąpiliśmy słusznie. I
cokolwiek myślałam sobie w głębi duszy o dziurach w tej sprawie, nigdy nie zachwiałam się w przeświadczeniu, Ŝe Khalid powinien siedzieć w więzieniu. Byłam pewna, Ŝe tam jest jego miejsce. Byłam pewna. Prawdopodobnie wciąŜ jestem. - Ale jeśli nie obrabował tego sklepu i nie zabił tych staruszków z Pensylwanii, nie zasługuje na śmierć. - Peyton pomyślała o Robercie, a potem o Landon i zadała sobie pytanie, czy Khalid ma rodzinę. Próbowała przypomnieć sobie fakty, ale nie pamiętała Ŝadnych szczegółów. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić Khalida z dwójką dzieci i golden retrieverem.. - Wie pan - mówiła dalej - po zakończeniu procesu Mickey Redondo... ten detektyw, o którym juŜ mówiłam... podszedł do mnie w sądzie i powiedział: O jednego bandytę mniej na ulicach. Dobra robota, pani prokurator. Z perspektywy czasu wiem, Ŝe Mickeyowi było wszystko jedno, czy z ulic zniknie winny zabójstwa, czy jakikolwiek inny bandyta. Przypuszczam, Ŝe mnie teŜ było wszystko jedno. - A pani przyjaciółka Andrea? Jej zaleŜało? Peyton wbiła wzrok w dłonie. - Nie wiem, co wtedy wiedziała. Kiedy prowadziliśmy sprawę, nie kwestionowaliśmy materiałów, które dostaliśmy; cały czas robiliśmy wszystko, Ŝeby wygrać. Nie doszukiwaliśmy się dziur. Czy współpracowała z policją, Ŝeby wrobić Khalida? Szczerze wątpię. Czy przymknęłaby oko, gdyby myślała, Ŝe sprawiedliwości i tak stanie się zadość? MoŜe. Andrea zawsze była bardziej ambitna ode mnie. Grała ostro. Zawsze była zdania, Ŝe sądownictwo karne nie jest zabawą dla wraŜliwców. Doktor Gregory patrzył, jak Peyton wysuwa lizaka z buzi, przełyka i kładzie go z powrotem na środku języka. Jej policzki zapadły się niczym kratery, gdy zaczęła mocno ssać. - Ale to nie wystarczy, prawda? Jeśli dobrze zrozumiałem, na razie ma pani tylko podejrzenia co do działań policji. Z tego co wiem o procedurze sądowej, dość trudno uniewaŜnić wyrok śmierci na tak późnym etapie. Nie potrzebuje pani dowodów? Przesunęła lizaka z języka pod lewy policzek. Wydawało się, Ŝe jest zatopiona w myślach, ale udało jej się powiedzieć: - Tak, Ŝeby uniewaŜnić wyrok śmierci, potrzebne są dowody. - Są jakieś? Zachowywała się, jakby go nie słyszała. Powtórzył swoje pytanie. - Co? Dowody? Nic o tym nie wiem. Nie sądzę, Ŝebym mogła coś udowodnić. Komukolwiek. Podniósł wyŜej głowę i zmruŜył oczy. - Gdzie pani przed chwilą była? Nie wahała się. - Robert. Myślałam o Robercie.
Doktor Gregory nie wiedział, o co teraz zapytać, więc nie pytał. - Kiedy się zniechęcałam... no, dobrze: złościłam... na pracę, ludzi albo Ŝycie, Robert wysłuchiwał mnie, zawsze cierpliwie, i w pewnym momencie mówił coś w rodzaju: śycie jest takie, jakie jest, kochanie. Hej, naszej trójce nie powodzi się najgorzej. Zobaczysz, jutro ci przejdzie i poczujesz się lepiej. - Co to dla pani znaczyło? - To znaczyło: bądź wdzięczna. Spróbuj docenić to, co masz. Czekał. - Ale po zabójstwie Roberta nie byłam pewna, czy chcę, Ŝeby Ŝycie toczyło się dalej. Czułam, Ŝe szczęście mnie opuściło. Robert, moja córka i praca tworzyły całe moje Ŝycie. Teraz została mi tylko córka i choć bardzo j ą kocham, nie czuję, Ŝeby moje Ŝycie było pełne... Ciągle to powtarzał. Mówił: śycie jest takie, jakie jest. Dobrze, ale ja chcę takiego Ŝycia, jakie miałam kiedyś. To chyba źle, ale nic na to nie poradzę. Doktor Gregory starannie dobierał słowa. - A jaki ma to związek z Khalidem? - zapytał. - Jakiś ma - odparła - ale nie wiem dokładnie. Myślę, Ŝe przydałaby mi się porada prawna. Konsultacja. Co do mojej sytuacji. - Innego prokuratora? - Tak. - MoŜe to pani zrobić poufnie? Kiwnęła głową. - Jasne. - Zna pani kogoś, kogo rady sobie pani ceni? - Są ludzie, do których mogłabym zadzwonić. Znajomi z Nowego Orleanu. Nie mogę tak naprawdę zadzwonić do ludzi, z którymi pracowałam na Florydzie. - Ale? - Wolałabym raczej znaleźć kogoś, kogo nie znam. Kogoś, kto nie zna mojej przeszłości. Rozumie pan? Nie rozumiał. - Ale chciałaby pani teŜ, Ŝebym ja panią asekurował? - Tak. - Co to znaczy? - Robert czasem mnie ostrzegał. Widział, jak szamoczę się ze sobą, z jakimiś problemami w pracy albo w domu... i pytałam go, jak on sobie z tym radzi, dlaczego nigdy nie wydaje się rozdarty lub zmartwiony. Mawiał wtedy: Musisz nauczyć się zamykać serce, Kirsten. Między innymi w ten sposób mnie asekurował. W chwilach, gdy czułam się
najbardziej bezbronna, ostrzegał mnie, kiedy jest czas, Ŝeby zamknąć serce. - Czy nie oddawał pani niedźwiedziej przysługi? - Co takiego? - Zastanawiam się tylko, czy nie zaszkodził pani, zachęcając, Ŝeby izolowała się pani od swoich obaw. - Co pan opowiada? Terapeuta przerwał i spróbował innymi słowami. - MoŜe rady Roberta nie zawsze były słuszne? - A pańskie są? - Nie wydaje mi się, Ŝebym teraz dawał pani jakieś. Sprawiała wraŜenie zaskoczonej. Jej następny argument w obronie nieŜyjącego męŜa był niezdarny. Oboje to wyczuli. - Był dobrym człowiekiem-powiedziała. - Tak. Peyton wyciągnęła lizaka z buzi i wymierzyła małą kulkę na końcu patyka w swojego terapeutę. - Nie rozumiem. O co panu chodzi? Poruszył się nieznacznie w swoim fotelu, pochylając się lekko w jej stronę. - Z pani opisu wynika, Ŝe Robert chronił panią przed uczuciami. Zachęcał panią do chowania się przed nimi, zwłaszcza przed tymi, które były przykre. Zastanawiam się, czy naprawdę chronił panią, czy moŜe chronił siebie przed tym wszystkim, czemu nie chciał stawiać czoła. - On nie potrzebował ochrony. Robert był silny. - MoŜe pani teŜ jest. - On mnie chronił. - CzyŜby? Stanowisko pracy Prowlera było wciśnięte w kąt strychu odremontowanego budynku sprzed wojny secesyjnej niedaleko Atlanty w Georgii. Strych pozbawiony był wszelkich ozdób i upiększeń. Stały tam dwa nowoczesne komputery -jeden PC, drugi Mac - obydwa z 21 -calowymi monitorami. Łącze Tl do modemów. Dwa faksy, jeden kolorowy, na osobnych liniach telefonicznych. Dwa telewizory, jeden ustawiony na CNN, drugi na MSNBC. Prowler zastanawiał się, czy nie dodać jeszcze trzeciego z Fox News. Podłoga przed sprzętem wyłoŜona była wypolerowanym lastryko. MęŜczyzna śmigał na fotelu na kółkach między klawiaturami, telefonem i faksem.
Jeden z jego telefonów zaświergotał niedługo po dwunastej w południe. Prowler opuścił mikrofon w zestawie słuchawkowym i wcisnął przycisk. - Tak? - powiedział. W chwili, gdy odezwał się telefon, próbował odgadnąć, kto do niego dzwoni i wyświetlony numer potwierdził juŜ, Ŝe nie pomylił się w swoich domysłach. Prowler zawsze się cieszył, kiedy wyświetlał się numer, mimo iŜ rozmówca dzwonił z innego stanu. Głos po drugiej stronie zapytał: - Prowler? - Tak. - Dzwonię, jak prosiłeś. Mam nadzieję, Ŝe masz coś dla mnie. Prowler juŜ postanowił, jak obejdzie się z tym klientem. - Zadanie moŜe być trudniejsze, niŜ myślałem - powiedział. - Mój kontakt w WTTSEC nie ma dostępu do jej dokumentów. Mówi, Ŝe głęboko jązakopali, ale tego się spodziewaliśmy. Jeśli będzie nadal węszyć, tylko niepotrzebnie zwróci na siebie uwagę. Nikt nie moŜe się dowiedzieć, Ŝe jej szukamy, zgadza się? - I?. - I... w tej chwili badam inne dojścia. - Nie mamy z moim znajomym nieograniczonego czasu. Prowlerowi nie spodobał się, sposób w jaki jego rozmówca powołał się na „znajomego”. - Zdaję sobie sprawę z ograniczeń czasowych. Ale potrzebuję od was więcej informacji o dziecku. Cokolwiek uda wam się zdobyć. KoleŜanki, zainteresowania, hobby, kluby, sporty. Jak się uczy, słabe i mocne strony. Przebyte choroby. Przy okazji potwierdźcie jej datę urodzin. I to szybko. - Myślisz, Ŝe moŜna ją znaleźć poprzez... Prowler lekko dotknął przycisku, który ich rozłączył. W ramach przysługi dla innego klienta zgodził się - acz niechętnie -pracować dla jego znajomego. Nie czuł się w obowiązku okazywać uprzejmość sługusowi, który odgrywał rolę pośrednika. Po dodatkowej sesji w gabinecie doktora Gregory'ego zadzwoniłam do Q's z wiadomością, Ŝe jestem chora. Tak naprawdę nie musiałam wymyślać symptomów. Ścięgna z karku zamieniły się w twarde rury, pulsowało mi w skroniach i musiałam się hamować, Ŝeby nie przyklęknąć i nie zwymiotować do jednej z ceglanych donic z kwiatami w pasaŜu na Pearl Street. Zastępca szefa kuchni w restauracji okazał się bardziej wyrozumiały, niŜ ja bym była na jego miejscu.
Z budki telefonicznej zadzwoniłam do Vrv, azjatyckiej opiekunki Landon, i powiedziałam jej, Ŝe sama odbiorę córkę ze szkoły. Zapytała, czy cieszę się z pogody. Odpowiedziałam twierdząco. Wcześniej umówiłam się z nią, Ŝe jeśli zadzwonię i zmienię plany, choćby o kilka minut, zapyta mnie, czy cieszę się z pogody. Odpowiadając twierdząco, informowałam ją, Ŝe wszystko jest w porządku. Gdybym zaś powiedziała coś innego, Viv miała natychmiast zabrać Landon w umówione miejsce, które juŜ jej pokazałam. Przed powrotem do domu wstąpiłam do banku. W hallu przystanęłam dwa razy i obejrzałam się. dyskretnie, lustrując przechodniów z pasaŜu - wypatrywałam Rona Kriciaka. Nie widziałam, Ŝeby się gdzieś czaił. Przy okienku kasowym zrealizowałam kolejny czek. Ten opiewał na kwotę ośmiuset dolarów. Pobrałam pieniądze w pięćdziesiątkach i dwudziestkach. Nawet gdyby Ron mnie śledził, pomyślałby sobie, Ŝe wstąpiłam do banku, Ŝeby zrealizować czek lub załoŜyć jakąś lokatę czy coś w tym rodzaju. To wszystko. Nie mógł wiedzieć, Ŝe pobieram tyle pieniędzy. A juŜ na pewno nie mógł wiedzieć dlaczego. Czemu Ron Kriciak mnie śledził? Landon chciała pouczyć się słówek. Przygotowywała się do następnego wielkiego konkursu ortograficznego - szkolnych eliminacji do zawodów stanowych. Zaszyła się w swoim pokoju i chwilę później usłyszałam, jak włącza kompakt w swojej małej wieŜy. Nie umiałabym podać nazwy zespołu, którego słuchała, nawet gdyby zaleŜało od tego moje - lub jej - Ŝycie. W kaŜdym razie jakaś dziewczęca grupa. Tak mi się przynajmniej wydawało. Równie dobrze mogli to być chłopcy przed mutacją. Ostatnio mnóstwo jest takich zespołów. Musiałam bardziej zainteresować się tą częścią jej Ŝycia. Robert, gdzie ty się, do diabła, podziewasz? Kurczę, to ty miałeś zajmować się jej muzyką. Osiemset dolarów z banku wciąŜ tkwiło w mojej torebce. Wyciągnęłam pieniądze i dołoŜyłam je do reszty ukrytej w ksiąŜce, w której wycięłam skrytkę. Tą ksiąŜką był Regulamin tłoczni win Johna Irvinga. Kupiłam duŜe wydanie w twardej oprawie w likwidowanym antykwariacie w pasaŜu. Kiedyś, jeszcze w Luizjanie, przeczytałam ją i bardzo mi się spodobała. Cięłam ją więc z bólem serca, ale nie miałam w Boulder innego tomu, który byłby na tyle gruby, Ŝeby pomieścić wszystkie ukrywane pieniądze. Mieszkałyśmy z Landon w wynajętym domu po wschodniej stronie Foothills Parkway niedaleko Arapahoe Road. Jeśli nie znacie Boulder, ta część miasta leŜy najdalej od gór. Rozkład domu typowy: na dole salon i jadalnia z aneksem kuchennym. Na górze dwie sypialnie, kaŜda z łazienką. Do komórki z pralką-suszarką wchodziło się z podestu schodów. Nie czułam się bezpiecznie w tym domu. Od wyjazdu ze Slaughter nigdzie nie czułam się
bezpiecznie. ChociaŜ nie jest to do końca prawdą. TuŜ po opuszczeniu Slaughter ludzie ze SłuŜby Marszali zabrali nas furgonetką z przyciemnianymi szybami do miejsca odległego o dzień jazdy od Luizjany. Stamtąd zawieziono nas do jakiegoś miasta, chyba do Waszyngtonu, ale nie byłam pewna. Przenocowali nas w małym apartamencie w jakimś wielkim rządowym budynku. Schludny apartament nie miał okien. Tam zaczęli mnie przesłuchiwać, badać i instruować, jak moŜe wyglądać moje Ŝycie w ramach programu WITSEC. Przez te parę dni w tamtym nieciekawym budynku rządowym czułam się bezpiecznie. Meble w naszym domu w Boulder były wypoŜyczone. Do mnie i Landon naleŜał tylko mały telewizor, kilka sprzętów kuchennych i parę osobistych drobiazgów, a takŜe nowe ubrania. Przed naszą przeprowadzką z Luizjany do Boulder SłuŜba Marszali złoŜyła pozostałe rzeczy w magazynie. Przed posłaniem po nie chciałam znowu poczuć się bezpiecznie. Bezpiecznie i jak u siebie. Wiedziałam, Ŝe to znaczyło teŜ - poza programem. Dlaczego? Bo dano mi wyraźnie do zrozumienia, Ŝe nigdy nie dostanę zgody na sprowadzenie czegokolwiek, co miałoby związek z moim dawnym Ŝyciem z Robertem. A ja za niczym innym bardziej nie tęskniłam. Czasem, gdy dopadała mnie chandra, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę te rzeczy. Prawda była taka, Ŝe czułam się, jakby w magazynie, wśród naleŜących do mnie przedmiotów zostało moje Ŝycie. Zamachowiec załatwił mnie tak samo jak Roberta. Z tą tylko róŜnicą, Ŝe ja jeszcze nie umarłam. Z kuchni nie widziałam podestu na dole schodów, więc usiadłam na podłodze jadalni dokładnie tam, gdzie stałby stół, gdybym zechciała go wypoŜyczyć. Ale nie zechciałam. Usiadłam w tym miejscu, bo musiałam mieć pewność, Ŝe usłyszę Landon, gdy będzie schodziła po schodach. Jednocześnie nie chciałam być za blisko, Ŝeby nie podsłuchała mojej rozmowy. Trzymałam słuchawkę przenośnego telefonu w ręku. Numer Carla Luppo znałam na pamięć. Nie próbowałam go zapamiętać, ale to cholerstwo chodziło za mną jak jakaś głupia reklamowa melodyjka - wystarczyło, Ŝe raz zobaczyłam te cyfry na kartce papieru, którą mi podetknął, kiedy wychodziliśmy z herbaciarni po pierwszym spotkaniu. Wybrałam numer i usłyszałam trzy kolejne sygnały. Miałam juŜ się rozłączyć, kiedy w słuchawce odezwało się: Halo. - Carl? - Cześć, Peyton. - Pozdrowienie nie było entuzjastyczne. Głos bez krzty emocji. Nie powiedziałabym nawet, Ŝe był przyjemny.
- Skąd wiedziałeś, Ŝe to ja? - Nie odbieram zbyt wielu telefonów. Zresztą poznałem cię po głosie. Do tego akcent, no wiesz. Podobno mnie teŜ moŜna poznać po akcencie. ChociaŜ perspektywa ciągnięcia tej towarzyskiej paplaniny była kusząca, dałam sobie z nią spokój i zdecydowałam się na mój prokuratorski ton. Dziwne wraŜenie. - Kiedy szliśmy po Pearl Street, pamiętasz? - No. - Powiedziałeś, Ŝe Ron Kriciak chyba mnie śledzi. Zgadza się? - Mniej więcej. Ale nie powiedziałem „chyba”. Ja to wiem. Pomyślałem sobie, Ŝe teŜ powinnaś wiedzieć. - Skąd o tym wiesz? Śledziłeś mnie, Carl? Mnie czy Rona? - Starałam się nieprzybierać oskarŜycielskiego tonu, ale jestem pewna, Ŝe mi się nie udało. Przy Landon teŜ się zapominałam. Robert wtedy odciągał mnie na stronę i wytykał mi, Ŝe przyciskam jądo muru pytaniamio koleŜanki, szkołę lub niewykonane prace w domu. Mówił mi, Ŝe problem tkwi w tonie mojego głosu. A przy okazji, to mały delfin. Carl milczał w odpowiedzi na moje werbalne ataki, a ja rozwaŜałam moŜliwość - a raczej prawdopodobieństwo - Ŝe w tym czasie konstruował jakieś kłamstwo. Ale kiedy ja formułowałam następne przynaglające pytanie, zaskoczył mnie, mówiąc: - Nie wiem, czy jesteś gotowa uwierzyć w moją odpowiedź. Więc po co mam ci ją podawać? Okazałam oburzenie krótkim prychnięciem. Carl musiał usłyszeć ten dźwięk. Musiał. - Zrozum, Peyton. Nie jesteś juŜ tą samą osobą, co kiedyś. Ostatnie przejścia zmieniły cię. Nie mam racji? Tak samo jest ze mną. Nie jestem tą samą osobą, co kiedyś. - Ale... ty byłeś zabójcą, Carl - te słowa wyszeptałam, Ŝeby Landon na pewno ich nie usłyszała. - To się zmienia? Jakbym usłyszała przez telefon, Ŝe wzrusza ramionami. - Wiesz co? MoŜe masz rację. Od dwudziestu lat nie byłem na mszy, ale wciąŜ uwaŜam się za katolika. Nie zabiłem nikogo od kilkunastu lat, ale moŜe w głębi duszy wciąŜ jestem gorylem i tylko wmawiam sobie, Ŝe nim nie jestem. Muszę się nad tym zastanowić. Teraz mam duŜo czasu na rozmyślania. Gorylem? - Jeśli chcesz wiedzieć, a myślę, Ŝe chcesz, Kriciak śledził cię do tego starego duŜego ośrodka przy Baseline Road pod górami. Wiesz, o czym mówię? To coś w rodzaju parku.
Tylko Ŝe duŜo tam budynków. Chautauqua? Tak to się nazywa? Chyba tak. Zdaje się, Ŝe jest taka miejscowość w stanie Nowy Jork. Weszłaś tam do restauracji. - Wczoraj? - No. Dobre Ŝarcie? Nigdy tam nie byłem. - O BoŜe. Landon była ze mną. Była ze mną dziewczynka? To moja córka, Landon. - Jasne. Ładna jest. Mam wnuczkę mniej więcej w jej wieku. Ale dawno jej nie widziałem. Właściwie była niemowlęciem, kiedy ją widziałem ostatni raz. Nie przypuszczałem, dopóki was nie zobaczyłem, Ŝe jesteś z dzieciakiem. To pewnie ma swoje plusy i minusy. No wiesz, masz ze sobą rodzinę. To moŜe być błogosławieństwo. Prawdziwe błogosławieństwo. Ale jestem pewien, Ŝe martwisz się o nią. Chyba chciał porozmawiać o swojej rodzinie. Tej, którą zostawił w Filadelfii, Bostonie, Miami, skądkolwiek pochodził. Za bardzo przeraŜała mnie moja własna sytuacja, Ŝeby zrobić dygresję na temat rodziny Carla. Z poczuciem winy zapytałam: - Dlaczego miałby mnie śledzić, Carl? Jego milczenie trwało krótką chwilę. - Odkąd tu jesteś, czy ktoś ci groził? - zapytał. - Nie. - A podejrzewasz, Ŝe ktoś cię odnalazł? -. Nie. Nie zauwaŜyłam, Ŝeby ktoś mnie rozpoznał. Ron niczego takiego nie mówił. Ale nie jest to wykluczone. A co Ron zrobił potem, kiedy juŜ trafiłyśmy z Landon do Chautauąua? - Podoba mi się jej imię. Landon. Ładnie. Pewnie nie jest prawdziwe. Tak jak Carl i Peyton, co? Ron oddalił się, kiedy zobaczył, co robicie. - Chcesz powiedzieć, Ŝe odjechał, kiedy byłyśmy w restauracji? - No. - Nie zaczekał, aŜ skończymy jeść? - Nie. Zmył się jakieś pięć minut po waszym wejściu do lokalu. - Wiesz, gdzie pojechał? - Nie. - Dlaczego, Carl? Dlaczego miałby nas śledzić? Czy to naleŜy do obowiązków inspektorów, kiedy przyjmują do programu kogoś nowego? - Nie jestem ekspertem w tych sprawach. Ale chyba nie mają tego w zwyczaju. Na 99 procent jestem pewien, Ŝe mnie nikt nie śledził. Mam oczy z tyłu głowy i nigdy nie zauwaŜyłem ogona. A juŜ na pewno nie tak bezczelnego, jak ten, który domalował ci Ron.
- No to dlaczego? - Nie wiem, dlaczego Kriciak depcze ci po piętach. MoŜe ci ze SłuŜby Marszali mają powody, Ŝeby się o ciebie martwić. MoŜe coś usłyszeli, dostali cynk i uznali, Ŝe stałaś się... no wiesz, gorącym towarem. A moŜe chodzi o coś innego. JuŜ ci kiedyś mówiłem, Ŝe co do Kriciaka, wyrok jeszcze nie zapadł. - Nie powiedzieliby mi, gdyby uznali, Ŝe jestem gorącym towarem? - Dali ci numer zaczynający się od 800 do Waszyngtonu? Gdzie masz dzwonić, gdyby coś się działo? - Tak. - W takim razie jesteś wystarczająco gorąca. Jeden inspektor powiedział mi, Ŝe nie wszyscy go dostają. Ale nie wiem, co konkretnie myślą inspektorzy. Odkąd tu jestem, próbuję ich rozgryźć. Jeśli uznają, Ŝe ryzyko jest za duŜe - i to ci mogę obiecać - migiem zwiną stąd ciebie i twoją córkę i przeniosą do nowego lokum z parą nianiek, zanim zdąŜysz otworzyć usta, Ŝeby się poskarŜyć. - Chcesz powiedzieć, Ŝe znowu musiałybyśmy się przeprowadzać? - Tak to działa. - Bez ostrzeŜenia? - śadnego. - A ty musiałeś się przenosić? - To mój drugi przystanek. - Nie ufasz Ronowi? Co, Carl? Znowu jakbym usłyszała, Ŝe wzrusza ramionami. - Dlaczego mu nie ufasz? - Do takich rzeczy ma się nosa - odparł. - W ten sposób moŜna przetrwać w dŜungli. Tam Ŝyją goryle, pomyślałam. - Muszę kończyć - powiedział. - Zaczekaj chwilę. Jest jeszcze coś, co powinnam ci powiedzieć. Coś, czego ci jeszcze nie mówiłam. - Tak? - Kiedy byłam prokuratorem w Nowym Orleanie... krytykowałam publicznie program ochrony świadków. Jestem pewna, Ŝe narobiłam sobie tym wrogów. Wydał z siebie coś w rodzaju chrząknięcia, zanim zapytał: - Co to znaczy „publicznie”? - Zeznawałam przed Kongresem. Udzieliłam mnóstwa wywiadów. Raz byłam nawet
gościem w programie „Today”. - Byłaś w telewizji? - Wydawało mi się, Ŝe jego głos niósł ze sobą niepokój, tak jak fale niosą ze sobą wodorosty. - Tak. Ładnych parę razy. Pisali teŜ o mnie w „People”. Miałam swoje pięć minut, moŜe dziesięć. - Mówimy tu o sporym rozgłosie. Trudniej się wtedy ukryć. W ten sposób wpadł Sammy the Buli. Ktoś go poznał, bo wcześniej widział go w telewizji. ZałoŜę się, Ŝe ciebie teŜ mnóstwo ludzi kojarzy z telewizji. Bardzo zmienili twój wygląd, kiedy cię przyjmowali? - Włosy, oczy. Kiedyś nosiłam barwione szkła kontaktowe. Teraz noszę okulary. Mam ciemne włosy; kiedyś byłam blondynką. No wiesz. śadnych operacji plastycznych, jeśli o to ci chodzi. Zrzuciłam teŜ parę kilogramów. - Powiedz mi coś więcej o swoich atakach na program. O WITSEC powinnaś wiedzieć jedno: ci ludzie nie lubią być w centrum uwagi. Nie doceniają teŜ rad. Zrobiłam to. Opowiedziałam Carlowi Luppo o Billym Fosterze, który naprawdę nazywał się Wayne Simkin, i o wszystkich kłodach, które rzuciłam pod nogi organizatorom programu ochrony świadków, gdy mieszkałam w Nowym Orleanie. Z jakiegoś powodu opowiedziałam mu teŜ o matce Ernesta i o cięŜarówce pełnej ciastek. Opowiedziałam mu o próbie porwania Landon w Slaughter w stanie Luizjana. Kiedy opowiadałam mu moją historię, Carl nazwał Billy'ego Fostera „frajerem od narkotyków”, a potem stwierdził, Ŝe Ernesto Castro to jeszcze jeden frajer od narkotyków”. Powiedział jeszcze: - Naprawdę? CięŜarówka pełna ciastek? - To były jedyne jego wtręty. Kiedy skończyłam, zapytałam: - No i co ty o tym wszystkim myślisz, Carl? - Dostrzegam pewne potencjalne problemy. Poczułam, jak mój Ŝołądek wykonuje jakieś akrobacje. - Na przykład? - MoŜliwe, Ŝe przy programie ochrony świadków pracuje ktoś, komu nie podobały się twoje wypowiedzi z czasów, kiedy byłaś prokuratorem. Z łatwością mógłby zawiadomić o twoim aktualnym miejscu pobytu tego gościa... jak mu tam? Castro. A ten cały Castro, którego wsadziłaś za kratki, ma zdaje się spore moŜliwości. JuŜ się o tym przekonałaś, prawda? Przekonałaś się teŜ, Ŝe jest mściwym typem. Wiesz, o co chodzi? Mówię z sensem? Wiedziałam, o co chodzi. Słyszałam łuski podskakujące na chodniku przy uchu Roberta.
- Albo... moŜliwe, Ŝe ktoś z programu chce cię nastraszyć. No wiesz. śeby ci udowodnić, Ŝe nie jesteś bezpieczna. - Ron? - To nie miałoby sensu. Jeśli coś ci się stanie pod jego okiem, nie będzie to zbyt dobrze o nim świadczyło. MoŜe coś usłyszał, jakieś głosy niezadowolenia wśród kolegów i dlatego depcze ci po piętach? Gdy Carl skończył mówić, odsunęłam słuchawkę od ucha i nasłuchiwałam, czy Landon przypadkiem nie schodzi na dół. Ale nic nie usłyszałam. Przysunęłam słuchawkę do ust i próbowałam zebrać się na odwagę i zadać pytanie, które od dawna chciałam mu zadać. W końcu odezwałam się: - Carl? - No? - Nie wiem, jak o to zapytać, Ŝebyś się nie obraził. Ale jak to jest, kiedy. .. zabijasz człowieka, którego nawet nie znasz? Nie odpowiedział od razu. Jego głos wydawał mi się trochę smutniejszy, kiedy wreszcie przemówił. - Zastanawiasz się, jak czuł się ten gość, który zabił twojego męŜa? -Zaskoczyła mnie trafność jego pytania. - Chyba tak. Nie jestem pewna. - Pewnie tak. I rozumiem, dlaczego się zastanawiasz. Chodzi ci o poczucie winy? - Nie wiem, moŜe. - Nie myśl o tym. Podejrzewam, Ŝe dla niego to było po prostu kolejne zlecenie. Nic osobistego. Sprawca nie działał sam tego dnia. Tego moŜesz być pewna. Był członkiem grupy. Zlecono im tę robotę - a zwaŜywszy na okoliczności, pewnie nawet dostali wskazówki co do tego, jak ją wykonać - więc poszli i zrobili to. Z twojego opisu wynika, Ŝe byli raczej doświadczeni. Tego typu akcja była dość ryzykowna, musieli być zawodowcami. Nie sadzę, Ŝeby sprawca znał któreś z was - ciebie lub twojego męŜa. Całkiem moŜliwe, Ŝe gość był podniecony, no wiesz, pod wpływem adrenaliny, parę minut po sprzątnięciu twojego męŜa. MoŜe łyknął sobie parę głębszych, Ŝeby przyjść do siebie. Omówił wszystko z resztą grupy. MoŜe spotkał się ze swoją dziewczyną albo znalazł sobie dziwkę. Jeden z moich przyjaciół tak robił. Chodził do dziwki. Zwykle do tej samej. Kiedyś powiedziała mi, Ŝe któregoś razu, kiedy juŜ z nią skończył, rozpłakał się. Nie wiem, ale nie mam powodów, Ŝeby jej nie wierzyć. - Niektórzy moi znajomi - ciągnął dalej - ucinali sobie drzemkę. Ale najczęściej
sprzątnięcie kogoś nie było niczym nadzwyczajnym. Ludzie Ŝyli. Ludzie umierali. Bez przemocy nie było sukcesu. A Ŝycie toczyło się dalej. - Ale nie dla Roberta. - Oczywiście, masz rację. Zły dobór słów. Przepraszam. - A co ty robiłeś? Po wszystkim? Zapadła cisza. Nie wiedziałam, czy w ogóle mogę liczyć na odpowiedź. - Robiłem to, co inni - odparł wreszcie. - Wszyscy, co do jednego, piliśmy. Szło się do klubów, barów, lokali będących własnością naszych przyjaciół. A potem zwykle szedłem do domu. Jeśli miałem dziewczynę, czasem najpierw odwiedzałem ją. Słyszałam jego oddech, kiedy przerwał na -jak mi się wydawało - wieczność. Przerwa trwała moŜe dziesięć sekund. - Raz dostaliśmy zlecenie, Ŝeby zlikwidować jednego nadzianego gościa. To była wielka rzecz, nieczęsto zdarzało się takie zlecenie. Bogacze byli zwykle nietykalni. Załatwiliśmy go w samochodzie, a potem zagrzebaliśmy całe cholerstwo - jego i samochód na terenie wykopalisk. Zajęło nam to pół nocy. Pamiętam, Ŝe po robocie wróciłem do domu i grałem w baseball z moim synem. On uderzał, ja łapałem. Graliśmy kilka godzin. Uderzenie i chwyt. Lubiłem udawać, Ŝe jestem Yogi Berrą, a on Don Larsenem. - Lubiłem teŜ słuchać muzyki - wyznał. - Ballad. Sinatry. Czasem robiłem wszystkim niespodziankę i gotowałem coś. Moją specjalnością był makaron. Najlepiej penne. śona wołała wtedy do dzieciaków: „Uwaga, uwaga, wchodzi kluskowy król”. - Kiedy kończyłeś swoją, swoją... - Robotę. - ... swoją robotę, chciałeś być z rodziną? Wracałeś do nich? - Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale tak, chyba tak. Najpierw byłem z kolegami, z jedną rodziną, a potem wracałem do domu, do mojej drugiej rodziny. Tak, zazwyczaj po robocie wracałem do domu. W kaŜdym razie trafiałem tam prędzej czy później. Pomyślałam, Ŝe rozmowa o rodzinie mogła chwilowo osłabić czujność Carla. - Śledziłeś mnie wczoraj, Carl? Mnie czy Kriciaka? Zanim zdąŜył odpowiedzieć, przesłodzona melodia z odtwarzacza kompaktowego Landon zabrzmiała głośniej przez otwarte drzwi jej pokoju. - Mamo! - wydarła się z góry. - Chwileczkę, Carl - rzuciłam do słuchawki. - Jestem na dole, kochanie. Co się dzieje? Czego chcesz? - Widziałaś moje noŜyczki?
- Sprawdź w pudełku po butach w komodzie. - Sprawdzałam. Nie ma. - A w szufladzie biurka? - Tam teŜ nie ma. - A moŜe... - Mamo? MoŜesz przyjść i pomóc mi szukać? Jej głos stał się płaczliwy, niewspółmiernie rozpaczliwy do sytuacji. Znałam to uczucie. Ostatnio często mnie dopadało. Musiałam ją pocieszyć. - Chwileczkę, zaraz u ciebie będę - zawołałam w stronę schodów. - Córka cię potrzebuje - stwierdził Carl. - To dobrze. Powinnaś to doceniać. - Właśnie. - Odpowiadając na twoje pytanie: zacząłem od obserwowania Rona. A kiedy zobaczyłem, za kim chodzi, zacząłem śledzić was oboje. Teraz, kiedy mi o sobie opowiedziałaś, zdaje mi się, Ŝe masz powody do zmartwień. - Dzięki, Ŝe nie wciskasz mi kitu - powiedziałam. - A teraz muszę lecieć do córki. Prowler poczekał, aŜ usłyszy burkliwe pozdrowienie w słuchawce, i powiedział: - Mówiłem, Ŝe mój plan się powiedzie. Mamy trzy kandydatki. Wysyłam kogoś, Ŝeby osobiście je sprawdził. Powinienem mieć coś dla ciebie za góra trzy dni. - Powiedz, jak do tego doszedłeś. - Według danych, które mi dostarczyłeś, córka poszukiwanej jest mistrzem ortografii. Od szóstego roku Ŝycia brała udział we wszystkich wielkich zawodach ortograficznych i odnosiła sukcesy. Coś w rodzaju cudownego dziecka w dziedzinie ortografii. Przejrzałem listy zawodników w turniejach stanowych i regionalnych, szukając dzieciaków mniej więcej w jej wieku, które pojawiają się na listach zawodników w swoim stanie lub regionie po raz pierwszy. Większość turniejów sponsorują gazety. To dobrze, mają dobre archiwa. Udało mi się dotrzeć do danych z czterdziestu trzech stanów, które odpowiadają za dziewięćdziesiąt trzy procent populacji Stanów Zjednoczonych. - Musiałeś zweryfikować mnóstwo dzieciaków. - Zgadza się. - Dobra robota. - Dziękuję. - Sarkazm Prowlera był zamierzony. - Mów dalej. - Zacząłem wykluczać uczniów w zaleŜności od tego, jak długo mieszkają pod adresem z formularza zgłoszeniowego lub j ak długo chodzą do swojej szkoły.
- MoŜna uzyskać takie dane? Jestem pod wraŜeniem. Świetnie, słucham dalej. - Potem skreśliłem tych wszystkich, którzy urodzili się ponad sześć miesięcy wcześniej lub później. Nie sądzę, Ŝeby w WITSEC zmieniono datę urodzin dzieciaka o więcej niŜ sześć miesięcy. Raczej o trzy. Albo nawet jeden. Ale musiałem działać zachowawczo. I w ten sposób lista skurczyła się do jedenastu pozycji. - Jedenaście a trzy to wciąŜ duŜa róŜnica. - Wykluczyłem czwórkę z Luizjany i Florydy. Nie sądzę, Ŝeby zaryzykowano umieszczenie ich w którymś z tych stanów. Jej matka jest zbyt dobrze znana w tych dwóch miejscach. SłuŜba Marszali uznałaby te terytoria za niebezpieczne. - Zgoda. Zostało siedmioro. - Wykluczyłem pozostałych czworo po kolei. Okazuje się, Ŝe dwoje mieszka w dzielnicach i chodzi do szkół dla czarnych -jedno na południu Chicago, drugie w Saint Louis. WITSEC nie moŜe ukryć białego dziecka w takich dzielnicach. To tak jakby chciał ukryć ziarno ryŜu w pudełku czerwonej fasoli. - Zostaje pięcioro. - O jednej napisano artykuł w lokalnej prasie. Mam zdjęcie. To nie nasza dziewczyna. - Jeszcze jedno. - Następnego nie mogłem wyeliminować od razu. Potem zdałem sobie sprawę, Ŝe nasz dzieciak nie miałby rodzeństwa w turnieju, a jedna z dziewczynek zapisała się ze starszym bratem. - Jestem pod wraŜeniem. Gdzie mieszkają ostatnie trzy dziewczynki? - W Carmel pod Indianapolis w stanie Indiana. W Oceanside w Kalifornii - na północ od San Diego. I w Boulder w Kolorado. - Podoba mi się Indiana. - Mnie teŜ. To nasz pierwszy przystanek. - Jakie plany? - Mamy adresy. Moi ludzie wezmą je pod lupę i potwierdzą toŜsamość matki i córki. Wraz z potwierdzeniem powinienem mieć dla ciebie cyfrowe zdjęcia. - Doskonale. - A twoje obserwacje? Masz coś konkretnego? - zapytał Prowler. - U niego jest juŜ podsłuch. Ale nie u niej. Mieszka w strzeŜonym budynku. Ich biura teŜ są czyste. Jak na razie słucham głównie jego córki, gdy plotkuje z koleŜankami o chłopakach. - Daj mi znać, jak będziesz coś miał.
- Dobra. Mój znajomy będzie zadowolony z postępów. - Jest mi niezmiernie miło.
DWANAŚCIE KROKÓW
Mniej więcej w połowie drogi między domem Peyton a podnóŜem wznoszących się wysoko Gór Skalistych Lauren i Alan mieli się spotkać po pracy, Ŝeby rozejrzeć się w sklepach za dziecięcym łóŜeczkiem. Plan był taki, Ŝe Ŝona będzie czekać na niego w Kids and Co. na Arapahoe Road niedaleko Dwudziestej Ósmej, tuŜ obok sklepu z zabawkami Grand Rabbits. Kiedy dotarł do sklepu meblowego, zauwaŜył Lauren w środku, jak ogląda mahoniowe łóŜeczko z rzeźbionymi prętami. Trochę w stylu wiktoriańskim. Czarne włosy Lauren wciąŜ obcinała krótko. Miała gołą szyję i z tyłu trudno się było domyślić, Ŝe jest w ciąŜy. Przystanął na chwilę i przyglądał się jej sylwetce, dochodząc do wniosku, Ŝe nie ma pojęcia, w jaki sposób joga z Adrienne wyszczupli ten tyłek. - Cześć ślicznotko - rzucił z odległości kilku kroków. - Ciekaw jestem, co robisz dziś wieczorem? Nie odwracając się, odparła: - Nie wiem. Ale wieczorem jestem raczej zajęta. Zamierzałam nadrobić zaległości w dzienniku ciąŜy. MoŜe teŜ sprawdzę, jak działa mój nowy laktator. -I dodała zalotnie: Zainteresowany? - Ten fragment o laktatorze brzmi nawet całkiem interesująco. Odwróciła się i pocałowała go. - Pewnie dlatego byłeś wolny, kiedy cię poznałam. Zmarnowałeś najlepsze teksty, podrywając kobiety w sklepach z dziecinnymi mebelkami i artykułami dla niemowląt. Zajrzał jej w oczy i pomyślał, Ŝe wygląda na zmęczoną. Ciągle martwił się o jej zdrowie. CiąŜa i stwardnienie rozsiane. Stwardnienie rozsiane i ciąŜa. - Ale koledzy mówili mi, Ŝe tam właśnie spotkam kobiety - zaŜartował. Uśmiechnęła się. - Na szczęście dla mnie wszyscy twoi koledzy byli skończonymi głupcami. Podoba ci się to łóŜeczko? WciąŜ próbował wysondować, w jakim jest nastroju. - Mam udać zachwyt, czy powiedzieć, co naprawdę myślę? - Dopiero zaczynamy. Udaj zachwyt. - W taki razie powiem, Ŝe rozmiar wydaje się idealny dla dziecka. To duŜy plus. A zwaŜywszy na wzór, zdradza spory potencjał, jeśli postanowimy nazwać dziecko Beatrice lub Arthur.
Kopnęła go lekko w piszczel. - Bądź grzeczny, Alan. Jestem w ciąŜy. Jestem zmęczona. I jestem głodna. Zerknął na zegarek. - Sklep jest chyba otwarty do dziewiątej. Chcesz coś zjeść, zanim się za to weźmiemy? - Full Moon Grill? - Czytasz w moich myślach. Mamy rezerwację. - Wiem, Ŝe czytam w twoich myślach - stwierdziła. - Zwłaszcza jeśli chodzi o pompkę do odsysania mleka. Przeszli kilkadziesiąt metrów na zachód, podziwiając widok na parking supermarketu Safeway po drugiej stronie Arapahoe i płaskie skalne grzbiety odległych Flatirons. W restauracji zaprowadzono ich do dwuosobowego stolika w przyjemnym miejscu przy oknie. - Wiesz co? Tak naprawdę mam ochotę na piwo - wyznała. - Przykro mi, kochanie. Chcesz zamówić coś bezalkoholowego? Sharpsa albo cuttersa? - Nie, chyba nie. Doszłam do wniosku, Ŝe pełna abstynencja jest łatwiejsza. „Prawie” piwo to jak seks bez orgazmu. Pomyślał o tym przez chwilę. - Są gorsze rzeczy. - Przypomnę ci to następnym razem, kiedy będziemy... - Nie... nie to miałem na myśli. Podeszła kelnerka i posłała im sztuczny uśmiech. Alan zamówił piwo. Lauren poprosiła o duŜą szklankę lemoniady. Kelnerka obróciła się na pięcie i odeszła. - Jak się czujecie? - zapytał Alan. - Czujemy się dobrze. Jak juŜ mówiłam, jesteśmy zmęczeni i głodni. MoŜe trochę podenerwowani. - No więc zamówmy coś na początek. - Wskazał na listę przekąsek w menu. - Ale jesteś zwyczajnie zmęczona i zwyczajnie podenerwowana? Nic szczególnego, czym mógłbym się zmartwić? - Nic szczególnego - potwierdziła. - Jak ci minął dzień? - W porządku. Zdaje się, Ŝe moi nowi pacjenci będą dla mnie ciągłym źródłem rozrywki i kłopotów. Lauren natychmiast nadstawiła uszu. - Jak to? - zapytała.
Musiał się zastanowić, ile moŜna powiedzieć, nie łamiąc zasady poufności. - MoŜe nie powiem nic odkrywczego, ale mam wraŜenie, Ŝe nikt nikomu za bardzo nie ufa. - Twoi pacjenci i SłuŜba Marszali? Sięgnął przez stół i odłamał skórkę z kromki chleba. Nie powiedział ani „tak”, ani „nie”. - Wydawałoby się, Ŝe świadkowie powinni być wdzięczni inspektorom, którzy ich chronią- zgadywała Lauren. - Na początkują teŜ tak myślałem. Ale kiedy stawką jest Ŝycie, najwyraźniej zaufanie nie przychodzi zbyt łatwo. Lauren odczekała chwilę, Ŝeby się upewnić, czy Alan skończył. - Jeśli ta twoja pacjentka jest tą samą osobą, o której myślę, ma wiele powodów, Ŝeby nie ufać tym ludziom od ochrony świadków. - Wypowiadając te słowa, Lauren nie podnosiła wzroku znad stołu. Alan poczuł, Ŝe musi odwieść Lauren od dalszej rozmowy o Peyton. - Miałaś z nimi kiedyś do czynienia? To znaczy na stopie zawodowej. Czy prokurator okręgowy z Boulder kiedykolwiek prowadził sprawę przeciw chronionemu świadkowi? - Nie, nic mi o tym nie wiadomo. - Podniosła serwetkę, która przykrywała chleb w koszyku i przyjrzała się dokładnie, co ma do wyboru. - Kochanie? - odezwała się. - Tak. Lauren pochyliła się do przodu i zniŜyła głos do szeptu. - Wiem, Ŝe nie moŜesz o niej rozmawiać. O swojej pracy z nią. Ale wiem teŜ, co widziałam u ciebie w poczekalni. W porządku? To, co zrobiła, naświetlając problemy związane z programem ochrony świadków... - Gwoli ścisłości nazwa brzmi WITSEC. - Wszystko jedno, głupcze. Nie próbuj zmieniać tematu, nie uda ci się. Moim zdaniem zachowała się po prostu bohatersko, zwracając uwagę opinii publicznej na te problemy. A wszystko co przeŜyła, kiedy juŜ podjęła ryzyko -BoŜe, nie wyobraŜam sobie tego. W mojej pracy najbardziej boję się właśnie czegoś takiego: Ŝe zrobię coś, co ściągnie jakiegoś świra do naszego Ŝycia -twojego, mojego i naszego dziecka - i będzie szukał na nas zemsty. - Tak bardzo jej współczuję - kontynuowała. - Cieszę się, Ŝe jej pomagasz i za Ŝadne skarby nie zrobiłabym nic, co mogłoby zaszkodzić terapii. Proszę, zrozum to. Ale jeśli jest coś, co mogłabym zrobić, jakieś pytania, na które mogę odpowiedzieć, cokolwiek na temat pracy prokuratora, czego jeszcze nie wiesz, proszę pytaj. Nie będę się wtrącać do waszej
terapii. Ale poczułabym się wspaniale, gdybym mogła jej pomóc, nawet w najdrobniejszy sposób. Rozumiesz mnie? - Chyba tak. Kelnerka wróciła z napojami i zapytała, czy są gotowi złoŜyć zamówienie. - Przepraszamy, ale nie zdąŜyliśmy nawet zajrzeć do menu - odparła Lauren. Kelnerka wymusiła kolejny uśmiech i przeszła do innego stolika. -Naprawdę - Lauren zwróciła się do Alana. - Chcę pomóc, jeśli tylko mogę. - Nie wiem, co powiedzieć. Ale dam ci znać, jeśli będziesz mi jakoś mogła pomóc. Zgoda? - Dobrze - powiedziała. - Wiesz, tej nocy śniło mi się, Ŝe nasze dziecko będzie miało jasne włosy. Spojrzał na nią ze zdziwieniem w oczach. Włosy Lauren były kruczoczarne. Jego włosy miały brązowy odcień. - Jasne? Skąd się to wzięło? - Ty jesteś psychologiem, ty mi powiedz. Odchylił się do tyłu na krześle i uśmiechnął się do niej. - Mam zinterpretować twój sen? - Masz rację. To zły pomysł. - Sięgnęła przez stół, chwyciła jego piwo i zamoczyła górną wargę w pianie. - Zakazany owoc - rzekła. - No więc zastanawiałam się, czy powinniśmy kupić zwykłą elektryczną niańkę, czy jedną z tych nowych, wideofonicznych? Alan odetchnął. - Coś mi mówi, Ŝe myślałaś o tym dłuŜej ode mnie. Wybór łóŜeczka okazał się tak samo trudny jak wybór imienia dla dziecka. Lauren marzył się słodki, romantyczny, dziecinny pokoik, Alan wolałby zwykłą sypialnię, urządzoną wygodnie, praktycznie i z prostotą. Chwilowo nie osiągnęli porozumienia i po wyjściu z Kids and Co. pojechali na wschód do swojego domu w Spanish Hiłls. Gdy tylko drzwi garaŜu zamknęły się za ich samochodami, a Emily przywitała ich i zrobiła siusiu, Alan i Lauren usiedli razem na sofie stojącej przed zachodnimi oknami. Pod nimi iskrzyło się miasto, a pokryte lodem górskie szczyty jaśniały pod prawie pełnym księŜycem. - Mam do ciebie pytanie - powiedział Allan. - To hipotetyczna sytuacja, w której mógłby znaleźć się prokurator taki jak ty. - Tak. - Głos Lauren był łagodny, nieco matowy. Sen był blisko. - Jesteś zmęczona. Zapytam cię jutro - powiedział.
- Nie, dzisiaj. W porządku. - Stłumiła ziewnięcie. - Hipotetycznie, rozumiemy się? Mruknęła potakująco. - Powiedzmy, Ŝe jakiś czas temu brałaś udział w rozprawie. MoŜe osiem, dziesięć lat temu. Asystowałaś przy duŜym procesie o morderstwo. Wtedy fakty, na których się opierałaś, wyglądały nieźle - nie rewelacyjnie, ale podejrzany pasował idealnie do zbrodni. Przebywał w okolicy i poszlaki przemawiały przeciw niemu. Nieciekawy typ, wielokrotny recydywista. - Mhm. - Po nieskomplikowanej rozprawie zapada wyrok skazujący. Obrona oskarŜonego była poprawna, ale David Kelley poprowadziłby ją z większą finezją. Facet zostaje skazany na śmierć za popełnione zbrodnie. Czujesz, Ŝe sprawiedliwości stało się zadość i twoje Ŝycie toczy się dalej - w kolejce na proces czekają następne gnidy, prawda? Bez większego wysiłku zapominasz o całej sprawie. Później, z upływem czasu, zdobywasz coraz większe doświadczenie prokuratorskie i zaczynają cię dręczyć wątpliwości co do niektórych dowodów, które policja przedstawiła podczas tamtego procesu. - Tak - Lauren zdołała trochę oprzytomnieć. - Gość przez cały ten czas czeka na egzekucję i składa kolejne apelacje jak dziesięciołatek wydający kieszonkowe. Wkrótce zostaje mu juŜ tylko jedna apelacja. Ale z kaŜdą odrzuconą apelacją twoje wątpliwości nasilają się. Prawda jest taka, Ŝe nie jesteś juŜ przekonana, czy on to zrobił. - Tak? - Co wtedy? - Najpierw parę pytań. Moi partnerzy? Ci, z którymi prowadziłam oskarŜenie? Co oni o tym myślą? - Nie wiesz, co myślą. Nie współpracujesz juŜ z nimi, ale wątpisz, Ŝeby podzielali twoje wątpliwości. W kaŜdym razie podejrzewasz, Ŝe woleliby nie wywoływać wilka z lasu. - Mam jakieś dowody na poparcie tych wątpliwości? - Myślisz, Ŝe ktoś sfałszował wyniki testu na obecność cząstek metali, chociaŜ nie jesteś pewna, czy winni są gliniarze, czy laboratorium. Reszta dowodów była poszlakowa. - Ale mam teŜ inne wątpliwości. Nie tylko związane z testem? - Zgadza się. - Czy podejrzewam policję? Alan zastanowił się chwilę, nim odpowiedział. - Choć niechętnie to przyznajesz, prawdopodobnie tak. - Podejrzewam moich partnerów?
- Wzdragasz się przed tym. Chciałabyś wierzyć, Ŝe nie brali udziału w fałszowaniu dowodów. Lauren wstała i powiedziała: - Zaczekaj. Muszę zrobić siusiu. - Poszła do łazienki. Alan wyciągnął się na końcu sofy, zrzucił buty i zapatrzył się w otwartą przestrzeń na południe od Flatirons, w stronę Eldorado Springs. Ruch na trasie wyjazdowej z miasta zatrzymał
się.
Pewnie
jakiś
wypadek.
Próbował
wyłowić
pulsujące
reflektory
nadjeŜdŜających wozów policyjnych lub karetek pogotowia, ale nic takiego nie zauwaŜył. Emily zaburczało głośno w brzuchu. Wróciła Lauren i usadowiła się obok, wspierając głowę na jego piersi. ZdąŜyła przebrać się w jedwabny szlafrok. Sięgnęła po jego dłonie i przyłoŜyła je do swego okrągłego brzucha. Wróciła od razu do omawianego tematu. - Tak sobie myślę, Ŝe moŜe być jeszcze jeden problem. Przez te wszystkie lata od procesu moje Ŝycie mogło się zmienić. Powiedzmy, Ŝe zmieniło się diametralnie i nie mam ochoty wracać do poprzedniego Ŝycia za głosem sumienia i zrobić co trzeba w starej sprawie zakończonej wyrokiem śmierci. Kto wie? MoŜe ta niechęć jest naprawdę silna. Czy to pasuje do twojego scenariusza? - Jasne - odparł. Koniuszkami palców wymacał coś wypukłego wciskającego się od środka w brzuch Lauren. Podejrzewał, Ŝe to łokieć lub kolano dziecka. Nacisnął wybrzuszenie. Dziecko odpowiedziało tym samym. Ta zabawa bardzo mu się spodobała i zaczął szukać innego miejsca, które mógłby nacisnąć. - Kurczę, nie wiem, co bym zrobiła - stwierdziła Lauren. Przysunęła się bliŜej niego i nawiązała kontakt wzrokowy. - Nieprawda. No pewnie, Ŝe wiem, co bym zrobiła. Nie wiem tylko jak. - Co byś zrobiła? - Zrobiłabym wszystko, co trzeba, Ŝeby rozwiać moje wątpliwości. Musiałabym na nowo przekonać samą siebie, Ŝe ten facet jest winny. - Jak byś się do tego zabrała? - Wznowiłabym śledztwo. Zbadałabym najsłabsze ogniwa łańcucha dowodowego. Porozmawiałabym z ludźmi odpowiedzialnymi za test na obecność metali. Z detektywem nadzorującym materiały dowodowe, z laborantami, którzy je przeanalizowali. Zobaczyłabym, kto się nerwowo zachowuje. - Jak byś rozwiązała drugi problem? Nie chcesz się ujawniać. - Nie wiem - odparła. - Nie znam odpowiedzi. To nie pytanie do prokuratora. To
indywidualna sprawa. - Co masz na myśli? - Martwię się jeszcze o jedno. Przyjmijmy hipotetycznie, Ŝe mam dziecko. Uśmiechnęła się i spojrzała w dół na swoje. - Mogę je narazić na niebezpieczeństwo, jeśli narobię szumu i postanowię ocalić Ŝycie jakiegoś kryminalisty, którego miejsce moŜe jest na krześle elektrycznym, a moŜe nie. Muszę dokonać wyboru. Alan zmienił pozycję, Ŝeby wygodniej mu było głaskać brzuch Ŝony. - Czy to trudny wybór? Spróbujmy inaczej. Sytuacja jest inna: powiedzmy, Ŝe wchodzisz do banku, a tam jest napad. Gdybyś mogła wybierać: albo wypchnąć pod ostrzał tego samego przestępcę, Ŝeby ocalić dziecko, albo wypchnąć pod ostrzał dziecko, Ŝeby ocalić jego. Wybór byłby łatwy, prawda? - Jasne. Oczywiście. Poświęciłabym jego, Ŝeby ocalić ją. Nie wahałbym się ani sekundy. - No widzisz. - Ale to nie takie proste. Problem polega na tym, Ŝe w twoim scenariuszu, prokurator... ja?... nie jestem tylko mamą, jestem teŜ przestępcą. Nie tylko posyłam kogoś na śmierć, ale teŜ trzymam w ręku bRon, która go zabije. Przez to wybór jest trudny. - Przerwała i pogłaskała go po dłoniach. - Widzę tylko jedno rozwiązanie: opuścić broń. - Jak to się robi? - Najpierw muszę poznać opinię moich partnerów, sprawdzić, czy ktoś podziela moje wątpliwości. Jeśli się okaŜe, Ŝe moim dawnym partnerom nie podobają się za bardzo moje pytania, mogę skorzystać z faktu, Ŝe nie wiedzą, gdzie mnie szukać. - Dobrze. - Jeśli się okaŜe, Ŝe mam sojusznika, korzystam z jego pomocy. Sprawdza gliny, świadków, laboratorium. Wszystko. - A jeśli nie masz sojusznika? - Sytuacja staje się śliska. - Śliska? - Tak, śliska. Indywidualna sprawa, pamiętasz? Mam dziecko, o które się martwię. - No tak, masz. W piątek rano Andrea Archer wrzuciła dwie monety do publicznego telefonu przed Burger Kingiem w Sarasocie i wybrała numer Dave'a Curtissa. Z restauracji docierała do niej woń obsmaŜanego mięsa, przeciw której burzył się jej wegetariański Ŝołądek. Ranek na wybrzeŜu był szary, ale kiedy odwróciła się plecami do telefonu, Ŝeby poczuć morską bryzę,
zauwaŜyła skrawek słońca odbijający się w wodach odległej Zatoki Meksykańskiej. MoŜe pogoda się poprawi. Gdy usłyszała w słuchawce sygnał, zrobiła piruet na jednej nodze i rozejrzała się po nieznajomym otoczeniu restauracji. Pomyślała, Ŝe o to chodziło Dave'owi, gdy mówił o korzystaniu z „telefonu na mieście”. - Dzień dobry. Larkspur, Granita and Warren - przywitała ją recepcjonistka. - Z Dave'em Curtissem proszę. Po chwili odezwał się inny anonimowy kobiecy głos. - Gabinet pana Curtissa. - Czy mogę rozmawiać z panem Curtissem? Mówi jego siostra. Po chwili usłyszała jego głos. - Tu Dave - nie był pewien, czy jego rozmówczyni jest rzeczywiście siostrą Judy z Ohio, czy to Andrea Archer korzysta z hasła, które miała podać, dzwoniąc do niego do biura. - Słyszałeś? - zapytała Andrea, jakby to było coś pilnego. - Nie. Co? Znalazłaś ją? Wiesz, gdzie mieszka? - Nie, nie wiem jeszcze, gdzie mieszka. Dzwonię, bo decyzja zapadła wcześniej, niŜ się spodziewaliśmy. Odrzucono ostatnią apelację Khalida. Wyznaczono datę egzekucji. - Cholera! Potrzebujemy czasu. Cholera jasna. - Przerwał. - Kiedy egzekucja? - Na początku przyszłego miesiąca. - Nie mamy dnia do stracenia. Musimy poznać stanowisko Kirsten w tej sprawie. - Tak sobie myślałam, Dave, moŜe ona ma w nosie, co się tutaj dzieje. No wiesz, ma na głowie niemało własnych problemów. Nie moŜe publicznie wypowiedzieć się na ten temat. - Kirsten jest ucieleśnieniem praworządności i porządku. Kara śmierci to dla niej duŜa sprawa. Wiesz, Ŝe mam rację: znasz ją lepiej ode mnie. Zanim cokolwiek zrobimy, musimy się upewnić, jakie zajmuje stanowisko, inaczej moŜemy się wkopać. Jeśli publicznie się nam przeciwstawi, będzie po nas. - Co proponujesz, Dave? Zadzwonić do tych z WITSEC i poprosić o jej adres? - Nie dzwoniła do ciebie od tamtego telefonu, kiedy byłem u ciebie? - Nie. Ale teraz moŜe zadzwonić. Powiedziała mi, Ŝe czytuje „USA Today”, Ŝeby być na bieŜąco z wiadomościami z Florydy, pamiętasz? Miejmy nadzieję, Ŝe w jutrzejszym wydaniu napiszą o apelacji Khalida. - Andrea poczuła coś chropowatego przy uchu i przyjrzała się słuchawce telefonu. Ktoś wypełnił większość dziurek Ŝółtą musztardą. Andrea zamarzyła o prysznicu. Nie - o saunie. Kiedy przyglądała się słuchawce, nie usłyszała, co mówi Dave. Podniosła j ą do ucha.
-.. .i tak to widzę. Gdy zadzwoni, musisz z niej jakoś wyciągnąć, co sądzi o decyzji w sprawie apelacji. Musimy znać jej opinię. Wtedy zdecydujemy, co zrobić później. - Przemyślałeś to, Dave? Wiesz, co zrobisz, jeśli okaŜe się, Ŝe nie stoi po tej samej stronie co my? - Raczej: co zrobimy. Jeśli dobrze pamiętam, siedzimy w tym razem, zgadza się? Jestem optymistą, Andrea. - Tak, a ja jestem supermodelką. Ty optymistą? Znam cię od czasów studiów w Penn, Dave. Kogo chcesz oszukać? Carl spóźnił się kilka minut na poranne poniedziałkowe spotkanie z doktorem Gregorym. Jak zawsze usiadł na końcu sofy przy ścianie. - Chcę wrócić do tego, o czym ostatnio mówiliśmy. Do moich pomysłów na biznes. Pamięta pan? Przedstawiłem wszystkie mojemu inspektorowi, Ronowi. Nie jest nimi zachwycony. Chce, Ŝebym wykombinował coś takiego, Ŝeby w razie konieczności moŜna było zwinąć interes albo zabrać go ze sobą. - A pan jak myśli? - zapytał doktor Gregory. - Rozumie pan jego stanowisko? - Chyba tak. Wie pan, wstąpienie do WITSEC nie zawsze oznacza bezpieczeństwo. Jeśli otworzę jakiś bar w pasaŜu - włoski lokal z prawdziwego zdarzenia, Ŝadnej mokki czy podobnego świństwa, to jeden z moich pomysłów - i jeśli pojawi się ktoś z mojego poprzedniego Ŝycia i mnie nakryje, będę musiał się ulotnić, a wtedy co z moją inwestycją? Sama maszyna do espresso kosztuje, kurczę, tyle co ostami model lincolna. Co się stanie z tymi wszystkimi gratami? Chyba tym się martwi Ron. - Więc rozumie pan jego zastrzeŜenia? Carl wzruszył ramionami. - No nie wiem. Wiem, Ŝe muszę coś robić, doktorze. No bo co mogę robić, Ŝeby nie trzeba było inwestować? MoŜe pisać piosenki? Dwadzieścia, trzydzieści lat temu pisywałem piosenki i chciałem, Ŝeby śpiewał je Sinatra. Napisałem ich z kilkanaście dla niego i tego drugiego. Engelberta jakiegośtam. Same słowa, bez muzyki. I dla Roberta Gouleta. Lubiłem Gouleta. A pan? Czy on jeszcze Ŝyje? Chyba nie. Pewnie znów mógłbym pisać teksty. Ale kto teraz słucha ballad? Wie pan co? Zdaje się, Ŝe wszyscy trzej nie Ŝyją. Lubię pisać teksty do ballad. Ale oni wszyscy nie Ŝyją. Wszyscy, którzy je śpiewali i połowa tych, którzy ich słuchali. Nie Ŝyją. Doktor Gregory nie był pewien, czy wszyscy ci piosenkarze nie Ŝyją. Ale nie wtrącał się. Chciał zobaczyć, czy Carl chce dalej mówić o muzyce, pisaniu tekstów i balladach. Ale najwyraźniej nie chciał. - A gdyby tak gdzieś się zatrudnić? Zwykły etat od dziewiątej do piątej?
- zasugerował Carlowi. - Dwa problemy. Po pierwsze, co mógłbym robić? Nie mam referencji. I jak juŜ panu mówiłem, tak naprawdę nic nie umiem, więc co miałbym robić? MoŜe mógłbym być bramkarzem w nocnym klubie. Po drugie, mam w zwyczaju stawiać na swoim. To powaŜny problem. Chyba kiepski ze mnie materiał na dobrego pracownika. Gdyby szef mi dopiekł, prawdopodobnie trochę bym go przećwiczył. Nie sądzę, Ŝeby to podziałało na moją korzyść. Najlepiej gdybym to ja był szefem. Tak sobie myślę, moŜe coś w Internecie. Tak sobie tylko myślę. Doktor Gregory odczekał chwilę. Carl podniósł głowę i na krótko odwrócił wzrok. - Poznałem kogoś - wyznał. - Wie pan, dziewczynę. Fajna jest. Alanowi wydawało się, Ŝe Carl zaraz powie mu coś więcej, ale nie, wzruszył tylko ramionami. Doktor Gregory przybrał zachęcający wyraz twarzy, myśląc, Ŝe Carlowi Luppo mogło zabraknąć słów. Psycholog miał wielką ochotę obejrzeć proces ich odnajdywania. - Ta dziewczyna? - dodał Carl. - Jest młodsza ode mnie. Sporo, moŜe jakieś dwadzieścia lat. Nie wiem, nie jestem aŜ tak dobry w odgadywaniu wieku. Ale jest młodsza ode mnie. Nie Ŝeby miało to jakieś znaczenie, bo nie mam wobec niej romantycznych zamiarów, nic z tych rzeczy. Carl siedział na skraju sofy. Łokcie opierał cięŜko o kolana. - Nie mam. Jestem Ŝonaty, wie pan? WciąŜ Ŝonaty. Udział w programie nie zmienia tego. Przysięga to przysięga. - Głos Carla ucichł na myśl o Ŝonie. Doktor Gregory zastanawiał się, czy obserwuje tęsknotę pacjenta za małŜeństwem, czy teŜ jego Ŝal spowodowany faktem, Ŝe wciąŜ jest obciąŜony balastem w postaci Ŝony. Jak dotąd Carl nie mówił duŜo o rodzinie. Carl podniósł wzrok, znowu wzruszył ramionami. - Powie pan coś w końcu czy nie? Tylko będzie pan tak siedział? Jeśli chce pan wiedzieć, nieszczególnie mi to pomaga. - Kiedy będę miał coś poŜytecznego do powiedzenia, zrobię to. - Starał się zachować obojętność w głosie, nie okazywać rozdraŜnienia. Nie przy tym gościu. -Nie jestem jeszcze pewien, dokąd pan zmierza. Nie chcę wybiegać przed pana. Tylko bym przeszkadzał. - Myśli pan, Ŝe gdzieś zmierzam? No, nie wiem. Mówię panu tylko, Ŝe poznałem kogoś, z kim spędzam trochę czasu. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, odkąd tu przyjechałem, wie pan, o czym mówię? - Carl uśmiechnął się i zdusił cichy rechot, jakby myśl o posiadaniu przyjaciół rozbawiła go. - Ale lubi pan tę kobietę?
- Pewnie. Poznaliśmy się w tej herbaciarni po drugiej stronie Broadway. Jak się nazywa? Duszan coś. Chyba z Tybetu. Nie, nie, nie z Tybetu, jednego z tych państw ze „stan” na końcu. Uzbekistan. Afganistan. Wszystko jedno, jest darem dla miasta od jakiegoś państwa z Azji. Czytałem o tym w przewodniku turystycznym. - Duszanbe. - Alan wiedział, Ŝe chodzi o TadŜykistan. - Tak, Duszanbe. Był pan tam? Widział pan te rzeźby i malowidła? Piękna, jakby budował ją Michał Anioł albo Bernini. Wystarczy przymknąć oczy i moŜna poczuć się jak we Włoszech. Jak w małej Kaplicy Sykstyńskiej, czy coś takiego. Nie Ŝebym ją ostatnio zwiedzał. Słyszałem, Ŝe odnowili ją od ostatniego razu, kiedy tam byłem. - Przerwał na dziesięć, moŜe piętnaście sekund. - W kaŜdym razie ładnie tam. Podejrzewam, Ŝe ona teŜ jest samotna. Ta dziewczyna. Jak ja pod pewnymi względami. Ma... jak to się nazywa? Dylematy. Ma dylematy. - Dylematy? - Tak. Dylematy. - Co się panu w niej podoba? - Po pierwsze podoba mi się, Ŝe się mnie nie boi. W kaŜdym razie nie tak bardzo. Rozmawiamy. - Dlaczego miałaby się pana bać? Carl znowu wzruszył ramionami. - Podobno jestem strasznym typem. Kiedy ludzie wyczuwają nosem kogoś z mafii, nawet jeśli nie poznają tego zapachu, przechodzą na drugą stronę ulicy. - Myśli pan, Ŝe bierze pana za kogoś z mafii? - Wystarczy na mnie spojrzeć. Posłuchać. Co innego moŜe sobie pomyśleć? Mam nosić na szyi tabliczkę., czy co? Alan obejrzał Carla od góry do dołu. - Widzę męŜczyznę o Ŝyczliwej twarzy - powiedział. - Jest ubrany w mokasyny i ładną koszulę polo. Nie widzę, ani nie wyczuwam niczego, co wskazywałoby na członka mafii. - Głupi pan, czy tylko zalewa? - Mam nadzieję, Ŝe ani jedno, ani drugie. - Ona widzi we mnie członka mafii. - Na pewno? - Na pewno. - Ale i tak spędza z panem czas? - NieduŜo. Trochę. Widziałem się z nią parę razy. Rozmawiamy o jej kłopotach. Jej dylematach. Ja słucham. Jak mówiłem, nie chodzi o sprawy sercowe, nic z tych rzeczy.
- Lubi pan być jej pomocny? - A czy to jakiś problem? - Raczej nie. - To dobrze. Miałem nadzieję, Ŝe tak pan powie. Wróciłam do pracy w poniedziałek, chociaŜ nie czułam się zbyt dobrze. Ostatnią przerwę w pracy miałam o czwartej, długo przed kolacyjnym szczytem. Nie byłam głodna, więc zadzwoniłam w tym czasie do Viv, Ŝeby zapytać o Landon, a potem spróbowałam dodzwonić się do Andrei, do jej mieszkania na Longboat Key w Sarasocie. Sprawiała wraŜenie tak uszczęśliwionej moim telefonem, Ŝe aŜ się rozrzewniłam. Przede wszystkim tęskniłam za Robertem. Zaraz po nim byli moi przyjaciele. - Zastanawiałam się, czy zadzwonisz. Miałam nadzieję. Musiałaś słyszeć dzisiejsze wiadomości - powiedziała. Pomyślałam sobie „o rany” i zaśpiewałam cicho: - Cztery tysiące dziur w Blackburn. - Co? - zdziwiła się. Nie poznała tekstu piosenki Beatlesów A Day in the Life. Z Sergeant Pepper, jednej z ulubionych płyt Roberta. - Wszystko jedno. NiewaŜne. Tak, widziałam małą wzmiankę o Khalidzie w „USA Today”. - Tego nie czytałam, ale załoŜę się, Ŝe w paru linijkach nie zmieściło się za duŜo szczegółów. W kaŜdym razie po odrzuceniu ostatniej apelacji sprawę Khalida mamy juŜ prawie za sobą. OdŜywają wspomnienia, co? Ty, Dave i ja tworzyliśmy zgrany zespół, zanim zjawił się Robert i porwał cię do Nowego Orleanu. Coś mnie zaskoczyło w tonie jej głosu, ale nie byłam pewna, co takiego. - WciąŜ widujesz się z Dave'em, odkąd zdezerterował do prywatnej kancelarii? - Spotykamy się na stopie zawodowej. Ale nie towarzyskiej. Jego Ŝonie wydaje się, Ŝe chcę jej go wykraść. - Dave'a Curtissa? Ty? - Peyton roześmiała się. - Jego Ŝona to sztywniaczka. - Cieszę się, Ŝe nasza trójka zrobiła w swoim czasie trochę dobrego z prokuratorskiej ławy, Andreo. Wydawało mi się, Ŝe wyczuwam wahanie, moŜe nawet szybki nerwowy wdech, zanim zadała pytanie: - Czy do tych dobrych uczynków zaliczasz sprawę Khalida? Zanurzyłam palec w wodzie na próbę.
- A powinnam? Od rana, odkąd czytałam tę gazetę, zastanawiam się, co mam myśleć o tym, Ŝe przyczyniłam się do czyjejś śmierci. Ty o tym nie myślisz? Znowu wyczułam wahanie przed odpowiedzią. Wydawało mi się nawet, Ŝe słyszę taki sam wdech jak poprzednio. - Moja droga, kiedy mówisz o przyczynieniu się do czyjejś śmierci, masz na myśli Khalida Grangera czy twojego Roberta? - zapytała. Wypowiedziana na głos sugestia, Ŝe mogłabym być winna morderstwa mojego męŜa, sprawiła, Ŝe poczułam w sercu maleńkie kły. PrzezwycięŜyłam ból i zdobyłam się na odpowiedź. - No właśnie, sama nie wiem. Ostatnio mam czasem takie wraŜenie, Ŝe cokolwiek mówię, mówię o Robercie. Najpierw umarła moja matka, a potem Robert i teraz juŜ nie wiem. Powiedz szczerze, czyja zwariowałam? Wiesz co? Zastanawiałam się nawet, czy nie pojechać do tej kobiety, wdowy po nauczycielu ze szkoły Columbine. Po tym, który zginaj podczas szkolnej strzelaniny. Myślałam sobie, Ŝe moŜe jego Ŝona nauczy mnie czegoś, co pomoŜe mi zacząć wszystko od nowa. - Zadzwoniłabyś do niej tak po prostu? - Albo odwiedziłabym ją. To nie tak daleko stad. - Powietrze uwięzło mi w gardle. - O mój BoŜe! Nie powinnam tego mówić. Proszę cię, udawaj, Ŝe tego nie słyszałaś. - Chyba właśnie mi powiedziałaś, Ŝe ty i twoje kochane maleństwo mieszkacie w Kolorado, tak? - Proszę cię, zapomnij, Ŝe to powiedziałam. Po prostu nic takiego nie powiedziałam, dobrze? Moja prośba osiadła jak kurz na ciszy między nami. Wreszcie odezwała się: - No więc co dokładnie zamierzasz? Zapukasz do jej drzwi, powiesz, Ŝe chciałabyś przy herbatce pogawędzić o waszych zamordowanych męŜach? - To brzmi niedorzecznie, prawda? Znowu zamilkła na chwilę. - Myślę, Ŝe jeśli dzięki temu będziesz mogła spać w nocy, to czemu nie? Poczułam, jak po karku przechodzi mi dreszcz. - Andrea, ciekawa jestem, czy juŜ wcześniej czegoś nie wypaplałam. Czasem tak mi trudno utrzymać wszystko w tajemnicy. Stałam się taka niezdecydowana. Muszę nawet chwilę pomyśleć, zanim podam komuś swoje imię. - Mogę sobie wyobrazić, jak jest ci cięŜko. Zapadło zbyt długie milczenie - cisza na linii między dwoma starymi przyjaciółkami była zasmucająca i kłopotliwa. Milczenie przerwała ona.
- Ładnie tam jest? Widziałam tylko zdjęcia. - Przepięknie. Pogoda jest duŜo lepsza, niŜ myślałam. To chyba dobre miejsce dla mnie i Landon. - Landon? - Nie mówiłam ci? To najnowsze imię Matyldy. Landon. Zaczynam się do niego przekonywać. Takie imię wybrałby dla niej Robert, gdybym mu pozwoliła. Chciał, Ŝeby to było coś oryginalnego. Imię, którego nie musiałaby dzielić z setką innych dziewczynek. Słuchaj, muszę wracać do hotelu, w którym pracuję. Kończy mi się przerwa. W głosie Andrei pojawił się niepokój. - Proszę cię, zaczekaj. Musisz mi coś powiedzieć, Kirsten. Mówiłaś o przyczynieniu się do czyjejś śmierci. Masz jakieś wątpliwości co do Khalida? Dźwięk mojego prawdziwego imienia zaszokował mnie. - Mów do mnie Peyton, dobrze? Jakiego rodzaju wątpliwości? - Jakiekolwiek. Milion. Bilion. Ale nie wiedziałam, dlaczego pyta, więc nie mogłam jej powiedzieć. Chciałam wierzyć, Ŝe podziela moje wątpliwości. - Andreo, zaraz się spóźnię. Będę musiała zadzwonić do ciebie kiedy indziej. Odwiesiłam słuchawkę i odeszłam powoli w stronę kuchni. Byłam świadoma, Ŝe właśnie się sypnęłam. Miałam tylko nadzieję, Ŝe się na tym nie przejadę. Mniej więcej godzinę później sprzątnęłam swoje stanowisko. Kilka minut zabrało mi zrzucenie kucharskich spodni w kratę i dwurzędowej bluzy i przebranie się, zanim ruszyłam wzdłuŜ Trzynastej ulicy w stronę samochodu, który zostawiłam parę przecznic dalej między Spruce i Pine. Jeździłam paroletnią czterodrzwiówką, którą razem z Ronem Kriciakiem wybraliśmy w komisie nazajutrz po moim przyjeździe do Boulder. Wyglądała jak pięć tysięcy innych paroletnich czterodrzwiówek, które stały na ulicach centrum Boulder o kaŜdej porze. Wiedziałam, Ŝe o to właśnie chodziło. Raz nawet na parkingu jednego ze sklepów przy Dwudziestej Ósmej, zamiast do własnej, próbowałam władować się do czyjejś paroletniej czterodrzwiówki. Tęskniłam za moim audi. Podśpiewywałam sobie te nieliczne kawałki A Day in the Life, które pamiętałam - A crowd of people stood and stared/They'd seen his face before/Nobody was,really sure/If the wasfrom the House of Lords - kiedy zauwaŜyłam Carla Luppo. Czekał na mnie na schodach kościoła na rogu Trzynastej i Spruce. Spodnie khaki, tak. Cienka kurtka, tak, ale zarzucona na ramiona, nie przewieszona
przez rękę. Wyglądał całkiem elegancko. Nie miał reklamówki Abercrombie, za to ręce trzymał w kieszeniach spodni. To były chyba dockersy. Nie byłam w nastroju na spotkanie z Carlem. Wiedziałam juŜ, Ŝe zabijał nieznajomych na ulicy, a potem wracał do domu do rodziny i grał z synem w baseball. Nie zwolniłam, Ŝeby się z nim przywitać, nie spojrzałam nawet na niego, kiedy go mijałam. - Nie teraz, Carl - rzuciłam. - Nie jestem w nastroju. - Wyraziłam się nie tak, jak chciałam. Bałam się, Ŝe zabrzmiało to jak: boli mnie głowa i nie mam ochoty na seks. - Dobrze - burknął. - Ale powinnaś wiedzieć, Ŝe tam czeka na ciebie Ron. Zaparkował na Pine tak, Ŝeby mieć w polu widzenia twoje auto. Tym razem nie jeździ juŜ tym swoim wielkim pikapem, tylko jeszcze większym fordem expedition. Białym. ZałoŜę się, Ŝe skonfiskowała go DEA. Idź i sama się przekonaj. Przystanęłam i odwróciłam się do niego. Byłam wściekła na ich obu. Na Rona i Carla. Ale Rona nie było pod ręką, więc wsiadłam na Carla, który pod ręką był. Robert zawsze mi mówił, Ŝe nie wybieram sobie wrogów ze starannością, z jaką dobieram przyjaciół. Zdaje się, Ŝe Robert był cholernym geniuszem. - Kto cię prosił? - Zasyczałam. Landon nie cierpiała, kiedy syczałam. Spokojnie znosiła moje wrzaski i krzyki, ale drŜała na dźwięk moich syknięć. Starałam się zostawiać je na specjalne okazje. Carl nie zadrŜał. Spojrzał na palce lewej dłoni i paznokciem kciuka podwaŜył skórkę. Oczywiście nie był męŜczyzną przywykłym do tego, Ŝe się na niego syczy. Wstał. Jako Ŝe siedział na trzecim lub czwartym stopniu kościoła, kiedy wstał, górował nade mną pomimo niewielkiego wzrostu. - Nikt mnie nie prosił - przyznał. - CóŜ, moŜe to nasze spotkanie było wielką pomyłką. Pójdę juŜ sobie. Cześć. PołoŜyłam ręce na biodrach i natychmiast poczułam się głupio. Zdejmując je z bioder, poczułabym się jeszcze głupiej. - MoŜe umówiłam się z Ronem po pracy. W ogóle brałeś pod uwagę taką moŜliwość? Brałeś? - Ale się nie umówiłaś - powiedział. - Prawda? Posłuchaj, staram się być pomocny. śyczliwy. Myślałem, Ŝe moŜe przydałoby ci się towarzystwo kogoś, komu zaleŜy. Kogoś, kto moŜe rozumie, co to znaczy Ŝyć tak jak ty. - Nic nie wiesz o moim Ŝyciu. Nic. - No dobra. MoŜe więc chodzi o bardziej egoistyczne powody. MoŜe to, co robię, jest moją pokutą. Brałaś pod uwagę taką moŜliwość?
Nie chciałam w ogóle prowadzić tej dyskusji, a tym bardziej na ruchliwej ulicy w centrum Boulder. Weszłam dwa stopnie wyŜej, Ŝeby stanąć bliŜej niego i zniŜyłam głos, chociaŜ starałam się zachować jego syczące brzmienie. - Nie chcę być częścią twojej pokuty, Carl. Myślisz, Ŝe co ja robię? Prowadzę klub dla anonimowych zabójców? Program dwunastu kroków? Mam dla ciebie propozycję. MoŜe wejdziesz do kościoła i tam w podziemiach wygłosisz swoją mowę: „Cześć, jestem Carl i jestem byłym zabójcą”? Lepiej ode mnie przyjmą ją inni członkowie tego klubu, przysięgam. - ZwaŜywszy na dawkę jadu w moich słowach, nawet ja zdałam sobie sprawę, Ŝe syczenie jest całkowicie zbędne. Wtedy wynurzył się delfin. TuŜ przede mną, jak zjawa. Był to delfin Roberta. Robert i ja podczas jednej z rzadkich kłótni. O co? Nie pamiętam - w kaŜdym razie to mniej waŜne. Robert podchodzi powoli i ujmuje moją twarz w dłonie. Mówi: Twój umysł tnie jak diament, K. (Czasami Robert nazywał mnie K. W myślach pisałam to jak C-a-y. Dlaczego? Nie wiem, zawsze wydawało mi się, Ŝe to jakiś zwyczaj z Florydy). MoŜesz władać nim jak chirurg skalpelem albo moŜesz kaleczyć ludzi jak uliczny chuligan noŜem. Więc jak chcesz, Ŝeby skończył się ten spór? Chcesz mnie uzdrowić czy mam wykrwawić się na śmierć? Najszczersza prawda? Tu i teraz chciałam uŜyć noŜa myśliwskiego i chciałam, Ŝeby Carl Luppo wykrwawił się na śmierć na granitowych schodach kościoła pod wezwaniem Czyimś Tam. Jak Carl zareagował na moją tyradę? Wzruszył po swojemu ramionami i powiedział: - Jak uwaŜasz. Ale nie mogłam go tak zostawić. Nie mogłam pozwolić, Ŝeby po prostu odszedł. Dlaczego? Bo nie mogłam przestać myśleć o delfinie Roberta. Opuściłam ręce i powiedziałam juŜ normalnym głosem: - Co z tego, Ŝe mnie śledzi? Co ci do tego, Ŝe Ron Kriciak mnie śledzi? ZauwaŜyłam, Ŝe nie jest pewien, jak przyjąć moją nagłą przemianę w kogoś łagodniejszego. Nie byłam jeszcze tak stuknięta, by myśleć, Ŝe Carl dostrzegł delfina Roberta, który wynurzył się i baraszkował w moim prywatnym morzu. - Nie moja sprawa - przyznał. - Tylko twoja. Ale moŜe być twoja dopiero wtedy, kiedy ktoś ci powie, co się dzieje. Więc mówię ci, co się dzieje. To wszystko. Jeśli chcesz zignorować tę informację, masz do tego prawo. Byłam na nogach non stop, odkąd zwlokłam się z łóŜka o szóstej trzydzieści rano. Miałam wciąŜ nogi pani prokurator, a nie kucharki, i dawały mi się porządnie we znaki.
Bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Zerknęłam na zegarek, Ŝeby sprawdzić, za ile minut Viv musi zostawić Landon i pojechać do siebie, usiadłam na kamiennym stopniu i poklepałam zimny kamień obok. Carl teŜ usiadł. Ładne kobiety potrafią namówić męŜczyzn do róŜnych rzeczy. Byłam ładną kobieta i wiedziałam o tym. Ale Carl nie usiadł w miejscu, które poklepywałam, tylko dalej. Instynkt samozachowawczy tego emerytowanego mafioso pozostał w duŜej mierze nietknięty. - Myślisz, Ŝe to coś waŜnego, Carl? Cała ta zabawa Rona w ciuciubabkę. Nie mogę po prostu przyjąć, Ŝe Ron pilnuje mnie z większym zaangaŜowaniem od innych? - MoŜesz tak myśleć, jeśli chcesz - westchnął. - Ale po to przyjęli cię do programu i sprowadzili cię tutaj, Ŝeby kiedy juŜ wydrą dawne Ŝycie spod twoich stóp, podrą je na milion kawałków i skleja tak, Ŝe nawet ty go nie poznasz, nikt nie musiał cię pilnować. O to chodzi w tym całym zamieszaniu, prawda? Więc Ron cię śledzi, bo... - Bo ktoś w WITSEC uwaŜa, Ŝe wciąŜ grozi mi niebezpieczeństwo. To chciałeś powiedzieć? - Tak - odparł, tłumiąc małe beknięcie. Zasłonił usta dłonią. - Przepraszam: Czekając na ciebie, kupiłem sobie tam jedną empanadę. - Wskazał w stronę pasaŜu. - To dla mnie coś nowego, ale chyba mi posmakowało. Znałam to małe stoisko z empanadami. Zaledwie parę przecznic od hotelu. Mnie teŜ smakowały. -
No dobrze, Carl, mówisz z sensem. PokaŜ mi teraz, gdzie jest Ron.
Wstaliśmy i poszłam za nim wzdłuŜ Trzynastej ulicy do Pine. Na jego polecenie przeszliśmy pojedynczo na północną stronę ulicy i zajęliśmy punkt obserwacyjny za cięŜarówką FedEx. - Wystaw głowę, a zobaczysz białego forda expedition. Trzy samochody od przecznicy, po drugiej stronie ulicy. Wyjrzałam. Zobaczyłam męŜczyznę siedzącego za kierownicą wielkiej białej furgonetki z łokciem opartym o krawędź okna. Nie widziałam jego twarzy, to mógł być Ron Kriciak. WciąŜ nie wiedziałam, co o tym myśleć. Cofnęłam się z powrotem za cięŜarówkę i znalazłam się w odległości trzydziestu centymetrów od Carla Luppo. Dotarł do mnie subtelny zapach wody kolońskiej, którego nie poczułam ostatnim razem, kiedy rozmawialiśmy. Coś z nutą cytryny. Miał lekko zakrzywiony nos i miękką skórę bez zmarszczek. Czy ten facet nigdy się nie martwi? Nawet kobiety w moim wieku mogłyby mu pozazdrościć cery.
- To samo pytanie co ostatnio, Carl. Kiedy zauwaŜyłeś dzisiaj Rona, śledziłeś jego czy mnie? W głosie Carla pojawił się lekko karcący ton, jakby strofował ulubioną córkę. - Jesteś za bystra, Ŝeby znowu zadawać to pytanie. Nie rozumiesz? Śledzenie jego i ciebie to teraz jedno i to samo. Przytrzymałam jego spojrzenie. - No to co mam zrobić? - Trudno powiedzieć. Jeśli chcesz, pomyślę o tym. - Chciałabym, Carl - zgodziłam się i zrobiłam krok do tyłu, nagle zmieszana naszą fizyczną bliskością. - Pomyślałem jeszcze o czymś - powiedział, a ja struchlałam. Bałam się, Ŝe zaraz zaprosi mnie na randkę. - Za twoją zgodą mógłbym sprawdzić w więzieniu tego gościa od narkotyków, który kazał sprzątnąć twojego męŜa. - Ernesta Castro. - Samo wypowiedzenie jego nazwiska przyprawiło mnie o mdłości. - Tak. Ernesta Castro. Tak sobie myślałem, Ŝe mógłbym wykonać parę telefonów do zaufanych ludzi i dowiedzieć się, jakie są jego aktualne zamiary. Sprawdzić, czy coś robi, co zamyśla. - Carl przytknął dłoń do klatki piersiowej tuŜ nad sercem, zupełnie jakby miał zaraz wyrecytować przysięgę wierności. - Oczywiście wykonałbym te telefony tylko za twoją zgodą. Poczułam się, jakby moja własna klatka piersiowa wypełniała się wodą. Zdawało mi się, Ŝe juŜ nigdy nie zdołam nabrać powietrza. W końcu udało mi się wykrztusić: - Co masz na myśli, mówiąc o jego zamiarach? Co to znaczył - Bałam się, Ŝe Carl mówi jakimś mafijnym Ŝargonem, którego nie potrafię przetłumaczyć. - Zastanawiam się chyba dokładnie nad tym samym co ty. Czy ten cały Castro wciąŜ cię szuka. Czy ma ludzi, którzy mogliby cię wytropić. MoŜe dlatego Ron wzmocnił ochronę? MoŜe doszły ich słuchy o jakichś nowych groźbach, a moŜe mają jakieś informacje, które ich zaniepokoiły. MoŜliwe, Ŝe zdobędę odpowiedzi na te pytania. - Podejrzewam, Ŝe Castro wciąŜ mnie szuka. Codziennie budzę się z myślą, Ŝe Castro wciąŜ mnie szuka. - MoŜe masz rację. Ale moŜesz teŜ się mylić. Czasem ludzie tracą zainteresowanie. Niektórzy noszą w sobie pretensje z granitu, inni z lodu. Te właśnie topnieją. Sam przez to przeszedłem, więc wiem. Ten twój Ernesto Castro jest teraz w więzieniu. Więzienie narzuca ludziom nowe priorytety. Przez to teŜ przeszedłem, więc wiem. Chciałam mu uwierzyć.
- Myślisz? - zapytałam. - Tak. Myślę teŜ, Ŝe mogę bez większych trudności sprawdzić zamiary pana Castro. Mogę wykonać parę telefonów. MoŜe mam przyjaciół, którzy siedzą w tym samym pudle? Mógłbym się z nimi skontaktować, poprosić o przysługę. Gdzie on kibluje? Powiedziałam mu. - MoŜesz to zrobić bez podawania mojego miejsca pobytu? - Twoje miejsce pobytu to moje miejsce pobytu. Mnie teŜ grozi tutaj co nieco. Staram się zachowywać szczególnie ostroŜnie. Zupełnie zapomniałam, Ŝe Carl - tak jak ja - teŜ jest przez kogoś poszukiwany. - Muszę się z tym przespać - powiedziałam. - Dobra, dasz mi znać. Dobrze. I przepraszam za to, co wcześniej. Za to, jak się zachowałam wtedy przed kościołem. - Bóg wybacza. - Wzruszył ramionami. - Kim ja jestem, Ŝeby się obraŜać? Carl odszedł w kierunku Broadway. Ja zawróciłam do Spruce Street i doszłam do samochodu tą samą trasą, którą bym obrała, idąc od strony restauracji. Carla niepokoiły zamiary Ernesta Castro. Tego dnia instynkt podpowiadał mi, Ŝe mnie bardziej powinny niepokoić zamiary Rona Kriciaka. Jechałam do domu powoli. Tylko raz straciłam z oczu wielkiego białego forda expedition Rona Kriciaka, który ciągnął się za mną. Kriciak miał na nosie ciemne okulary, a na głowie baseballówkę z emblematem jakiegoś zespołu. Robert na pewno by wiedział jakiego. Ze słuchawką w ręku Andrea podeszła do przesuwanych szklanych drzwi i zapatrzyła się w wody zatoki. Osuszyła kieliszek z winem i odłoŜyła go na zgrabny rattanowy stolik przy oknie. Dopiero wtedy wybrała numer Dave'a Curtissa i poczekała, aŜ odbierze. Kiedy w słuchawce rozbrzmiewał sygnał, chodziła w tę i z powrotem przed szklanymi drzwiami, nie zwracając uwagi na swojego kota. Gdy tylko rozpoznała głos Dave'a, powiedziała: - Spotkajmy się za dwadzieścia minut. Wiesz gdzie. - Nie. Jestem sam z dziećmi. Nie mogę wyjść. Poza tym dłuŜej tego nie zniosę. Jestem juŜ kompletnym wrakiem. Yicki mówi, Ŝe dostałem pokrzywki. Wiesz, Ŝe miałem szansę... to znaczy prawdziwą okazję... zająć się bankowością inwestycyjną, a nie prawem? Mówiłem ci kiedyś? No tak, mówiłem. I szkoda, Ŝe tego nie zrobiłem. Mówię ci, nie miałbym teraz tego pasztetu. W bankowości inwestycyjnej nie ma kary śmierci. Jeśli masz coś, na litość boską, gadaj zaraz. - Jestem w domu, Dave. Nie dzwonię z miasta.
- Nie denerwuj mnie, Andrea. Nie jestem w nastroju. Mam nadzieję, Ŝe wreszcie z nią rozmawiałaś? - Owszem. - No to mów, co ci powiedziała. - Niechcący powiedziała mi, Ŝe mieszka w Kolorado. Gdzieś blisko gór. Pracuje w hotelowej restauracji. Tyle wiem. - Restauracje potrzebują prawników? - Te kiepskie chyba tak. Nie, tak naprawdę uczy się gotować. Aha, gdziekolwiek jest, to niedaleko Littleton. - Littleton? - No wiesz, tam gdzie była ta szkolna strzelanina. - Jezu. Moja córka jest w podstawówce. Nie chcę nawet myśleć o tej strzelaninie. Co Kirsten powiedziała o Khalidzie? - Niewiele. Atak przy okazji, teraz ma na imię Peyton. Zabrakło nam czasu. Powiedziała, Ŝe jeszcze zadzwoni. Ale wydaje mi się, Ŝe ma jakieś wątpliwości. - Jakiego rodzaju? Związane z egzekucją? - W jego głosie zaczęła pobrzmiewać nadzieja. - Musiała wracać do pracy w restauracji. Nie wiem, jakiego rodzaju wątpliwości. - Kiedy do ciebie zadzwoni? - Nie wiem, Dave. Mam nadzieję, Ŝe niedługo. Godzinę i piętnaście minut później zadzwonił telefon Prowlera na przedmieściach Atlanty. Odebrał po pierwszym sygnale. - Zapomnij o Indianie - powiedział jego rozmówca. - Podsłuch wreszcie coś przyniósł. Jest w Kolorado. Natychmiast wyślij swoich ludzi. - Z tych trzech moŜliwości, na tę stawiałbym na końcu. Masz potwierdzenie? - Tak. Przed chwilą powiedziała przyjaciółce, Ŝe jest w Kolorado, gdzieś niedaleko gór. Pracuje w hotelowej restauracji. Więc z twoich trzech moŜliwości pozostaje Boulder. - Jaką masz pewność? - Stuprocentową. Mam to na taśmie. Chcesz posłuchać? Prowler zastanowił się nad propozycją. - To nie będzie konieczne - uznał. - Masz jeszcze jakieś szczegóły? Nazwa restauracji? Nazwa hotelu? Coś poŜytecznego? - Nie, nie zaprowadzę cię za rączkę pod same drzwi. Ale znalazłem stóg siana, w którym siedzi. I zlokalizowałem, w której części. Twoi ludzie muszą tylko, kurwa, znaleźć
igłę. Prowler przetrawił krytykę i postanowił nie reagować. - Jeśli te informacje okaŜą się rzetelne, moŜesz się spodziewać, Ŝe twoja pierwotna prośba zostanie rychło spełniona. - Nie martw się, informacje są pewne. Ale mój znajomy nie Ŝyczy sobie Ŝadnych odstępstw od pierwotnego planu. śadnych odstępstw. Wszystko trzeba skoordynować. Przyślesz mi zdjęcia, zanim podejmiesz jakiekolwiek działania? - Taki jest plan. - Dobrze. - Jeśli druga rata przyjdzie z opóźnieniem tak jak pierwsza - dodał Prowler konsekwencje będą przykre. - Nie martw się. Mój znajomy pomylił tylko numer konta. JuŜ ci mówiłem. - Powiedz swojemu znajomemu - poprosił Prowler - Ŝe ja się nie martwię. Ja działam.
BARBARA BARBARA Samolot z Indianapolis do Denver zbliŜał się do lotniska DLA z północy, dając Barb Turner wspaniały widok na góry z miejsca przy oknie po prawej stronie samolotu. Była to pierwsza wizyta Barb w Denver i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w świetliste refleksy nad górami, gdy ostre zębiska odległych Gór Skalistych szarpały płynne podbrzusze zachodzącego słońca. Podczas kołowania samolotu Barb sięgnęła pod fotel do torby, Ŝeby się upewnić, czy nikt tam nie grzebał, gdy była w toalecie. Wymacała dwa aparaty fotograficzne. Dotknęła portfela. Wszystko było na miejscu. Atmosfera lotniska w Denver rozstroiła Barb i wytrąciła ją z równowagi. Było rozświetlone, hałaśliwe, nowe. I duŜe. Za duŜe jak na miasto, które spodziewała się zastać. Zanim po raz pierwszy obejrzała miasto, doszła do wniosku, Ŝe wybudowano lotnisko rozmiar 14 dla miasta rozmiar 8. Barb szczególnie nie przepadała za nowymi lotniskami, które miały swój własny system komunikacji kolejowej. Ale odrobiła pracę domowązapamiętała rozkład lotniska i szybko się zorientowała, gdzie co jest. Miała w zwyczaju wychodzić z samolotu w tłumie biznesmenów. Samotna podróŜniczka mogłaby się łatwo zgubić. Całe stado zazwyczaj znało drogę. Jeśli skręcali w prawo, ona teŜ skręcała w prawo. I szła za nimi po bagaŜ lub do naziemnych środków transportu. Jak zawsze, i tym razem ta strategia sprawdziła się. Po kilku minutach -korzystając z chodników, ruchomych schodów i znienawidzonej kolejki -po pokonaniu, jak jej się wydawało, wielu kilometrów, znalazła się przed fontanną na środku głównego terminalu. Zadarła głowę i obejrzała wysoki przezroczysty sufit. Celowo zachowywała się jak turystka. Stojąc przed fontanną, zauwaŜyła po prawej stronie stanowisko wypoŜyczalni samochodów Avis. Kiedy juŜ Barb Turner odebrała swoją jedyną walizkę, wypoŜyczyła samochód i wybrała trasę z lotniska do Boulder, zapadała noc. Góry rysowały się na tle ciemnego nieba, a szczyty wydawały się duŜo bardziej odległe niŜ wtedy, gdy oglądała je z okna samolotu. Kobieta przy stanowisku wypoŜyczalni samochodów poinformowała ją, Ŝe podróŜ do Boułder moŜe potrwać około czterdziestu pięciu minut. Manipulując przy radiu, próbowała znaleźć lokalną stację i zaczynała się oswajać z miejscową rzeczywistością. Czuła, jakby znała juŜ to miasto, ale potraktowała to wraŜenie z rezerwą. Wiedziała, Ŝe zna Boulder tak samo, jak zna Brentwood. Brentwood wiązał się z O J. Simpsonem.
Boulder - z Jon Benetem. Miasta takie jak Brentwood i Boulder stały się znane z powodu wyczynów amatorów. Barb Turner nie była amatorką. Była profesjonalistką. Podczas swojej wizyty nie zamierzała zostawić Ŝadnych śladów. Nikt w telewizji nie będzie opowiadał o bałaganie, jaki po sobie zostawiła. Nie miała rezerwacji w Ŝadnym hotelu ani motelu w Boulder. ChociaŜ z natury była osobą zorganizowaną, niektóre rzeczy lubiła robić na wyczucie. Wybór noclegu naleŜał do tych rzeczy. Trzymała się autostrady numer 36, zwanej Boulder Turnpike, która przeszła w Dwudziestą Ósmą ulicę i zakręciła na pomoc w głąb Boulder. Kiedy wjeŜdŜała do miasta, zauwaŜyła po prawej stronie motel o nazwie Broker Inn. Później minęła Boulder Inn, Ramada Inn, a potem nieco ciekawsze miejsce o nazwie Lazy L. O mało nie skusiła się na Lazy L, ale nie spodobała jej się lokalizacja. Dwudziesta Ósma ulica była zbyt duŜą arterią. Trochę dalej, po lewej stronie, wypatrzyła wielopiętrowy hotel Regał Harvest House. Nie. śaden z nich nie pasował. WzdłuŜ Arapahoe Road, przecznicy na następnym duŜym skrzyŜowaniu, ciągnęły się punkty handlowe i usługowe, więc skręciła w lewo. Ale dzielnica handlowa okazała się mała. Po minięciu paru przecznic znalazła się na wysadzanej drzewami dwupasmówce, przy której przeplatały się punkty handlowe z domami mieszkalnymi. Ta ulica równie dobrze mogła przecinać tysiąc innych małych miasteczek na Środkowym Zachodzie. Minęła duŜą szkołę, której nazwa wypisana była na kamiennej tablicy: Boulder High School. Za szkołą stało jeszcze kilka sklepów. Barb pojechała dalej i zawahała się przy skrzyŜowaniu z Broadway, następną duŜą arterią, rozglądając się za kolejnym motelem. Po minięciu Broadway Arapahoe Road ciągnęła się przez dzielnicę mieszkaniową, między parterowymi domami z cegły, majestatycznymi wiktoriańskimi domostwami i kilkoma anachronicznymi blokami. Barbara podejrzewała, Ŝe tutejsze domy z cegły są tak stare jak ten, w którym się wychowała w stanie Iowa. Minęła nową bibliotekę, a potem szkołę z przełomu wieków w miejscu, gdzie Arapahoe łagodnie wznosiła się na zachód. Wyłoniły się przed nią wysokie góry. Po kilku przecznicach musiała pochylać się nad kierownicą i wyciągać szyję, Ŝeby dostrzec choćby kawałek ciemnego nieba nad strzelistymi szczytami. Góry były blisko i nęciły ją. Jechała dalej, zwalniając przed serią rond umiejscowionych w zupełnie bezsensownych miejscach. Zaczęła juŜ podejrzewać, Ŝe zawiódł ją instynkt, kiedy trafiła na kolejną małą dzielnicę handlową. Parę niewielkich biurowców. Kilka małych sklepików. Park przy strumieniu. Arapahoe Road zwęziła się i przeszła w ulicę jednokierunkową. I wtedy, po lewej
stronie, z ciemności wyłonił się czerwony napis WOLNE POKOJE. Sąsiednie słowo BRAK nie było podświetlone. Reszta szyldu tonęła w mroku. Podjechała bliŜej, aŜ światła samochodu rozświetliły tablicę. Przeczytała: Motel Pod Górami. Licencja AAA. TV. Nad tablicą, na małym wzniesieniu, dostrzegła motel. Podejrzewała, Ŝe w trzech lub czterech starych, obitych drewnem budynkach mieści się jakiś tuzin pokoi. Na parkingu doliczyła się sześciu samochodów. Zatrzymała się przed budynkiem z napisem RECEPCJA i zgasiła silnik. Była pewna, Ŝe znalazła swoją tymczasową kwaterę. Pokoik recepcji był słabo oświetlony małą, starą lampką. Na stojaku przy ścianie leŜała sterta broszur turystycznych i ulotek. Wysoki kontuar dzielił pomieszczenie mniej więcej na połowę. Za kontuarem przy małym biurku siedziała młoda kobieta. Stukała w klawiaturę laptopa otoczonego otwartymi ksiąŜkami i kopiami artykułów prasowych. Barb wiedziała, Ŝe w Boulder mieści się Uniwersytet Kolorado. - Praca semestralna? - zapytała. - Na jutro. Zawsze odkładam wszystko na ostatnią chwilę. Czym mogę słuŜyć? Szuka pani pokoju? - Tak, chciałabym pokój. Tylko proszę mi nie mówić, Ŝe wszystko zajęte. Nie mam rezerwacji. - Wszystko zajęte, ale właśnie jakaś rodzina odwołała rezerwację. Dwa pokoje. Zaraz sprawdzę... - Młoda kobieta złapała kołonotatnik pełen kartek podzielonych na dni tygodnia. Mamy... maleńką dwójkę... i dwójkę z zabójczym widokiem, ale ze starą łazienką. Mogę pani dać jeden albo drugi. Ten z widokiem szczególnie lubię. Ale moŜe pani w nim zostać do... Spojrzała na tę samą kartkę. - MoŜe pani w nim zostać przez cztery doby. - To Ŝaden problem - stwierdziła Barb. - Jak stara jest ta łazienka? Rozumiem, Ŝe jest przynajmniej sedes? Dziewczyna roześmiała się i wstała od biurka. Górowała nad Barb, która oszacowała, Ŝe młoda recepcjonistka ma co najmniej 185 cm wzrostu. - Niech pani nie Ŝartuje. W niektórych pokojach mamy nową armaturę. Ale właściciele nie wymienili jej jeszcze w tym pokoju. Wanna jest trochę dziwaczna, ale wszystko działa bez zarzutu. Obiecują, Ŝe jakoś przed sezonem piłkarskim zajmą się tym. - Jeśli to pani ulubiony pokój, biorę. - Świetnie. Proszę to wypełnić. - Podsunęła nowemu gościowi kartę rejestracyjną. Jak długo pani u nas zostanie? - Wezmę te cztery doby - zdecydowała Barb. - Tyle mniej więcej powinno mi
wystarczyć. - Barb spodziewała się, Ŝe za dwa dni juŜ jej tu nie będzie. - Skąd pani jest? Barb na chwilę oderwała wzrok od formularza i popatrzyła na młodą recepcjonistkę. - Z Indianapolis - odpowiedziała. - Wizyta słuŜbowa? - Tak - odparła Barb Turner. - Mam parę spotkań na uniwersytecie. Z czego ta praca? - Z psychopatologii. - Ja zajmuję się pedagogiką. Obawiam się, Ŝe o psychopatologii nie mam pojęcia. Jak blisko Gór Skalistych leŜał Motel Pod Górami? Nazajutrz o świcie Barb przekonała się, Ŝe gdyby motel był domem, Góry Skaliste zaczynałyby się juŜ w ogródku. Motel połoŜony był właściwie w gardzieli szerokiego kanionu. Kolejna stroma skalna ściana wznosiła się kilkadziesiąt metrów od frontowych drzwi. Przed pójściem spać Barb skorzystała z miejscowej ksiąŜki telefonicznej, Ŝeby przygotować listę przybytków, które nazywały się hotelami i które oferowały własne restauracje. Nie było ich wiele. Między innymi mijany po drodze do miasta Regał Harvest House. NajbliŜej połoŜonym hotelem z listy było Boulderado. Zamierzała udać się tam na śniadanie. Była pewna, Ŝe znajdzie poszukiwaną kobietę, zanim dzień dobiegnie końca. Okazało się, Ŝe Barb miała rację. Rano skorzystała z publicznego telefonu i zadzwoniła do restauracji w Harvest House Hotel i do Q's - lokalu w Boulderado Hotel. Za kaŜdym razem prosiła, Ŝeby połączono jaz kuchnią i za kaŜdym razem chciała rozmawiać z Peyton z kuchni. W Harvest House powiedziano jej, ze nikt taki u nich nie pracuje. Ale osoba, która odebrała telefon w Q's poinformowała ją, Ŝe Peyton nie ma w tej chwili, Ŝe pracuje na późniejszą zmianę, między pierwszą a piątą po południu. Tylko tyle trudu musiała sobie zadać Barb Tumer, by zlokalizować Kirsten Lord w Boulder w stanie Kolorado. O piętnastej trzydzieści Barb skorzystała z publicznego telefonu na Spruce Street, Ŝeby zadzwonić pod znajomy numer w Georgii. Prowler odebrał po jednym jedynym sygnale. - Prowler. - Cześć, to ja. Znalazłam ją. Pracuje w restauracji Q's. Tylko wielkie „Q”, apostrof i „s”. Jest tam kimś w rodzaju praktykantki. Właściwie jeszcze jej nie widziałam. Gdy tylko zjawi się na swoją zmianę, porobię zdjęcia. Potem pojadę za nią do domu i zacznę układać plan działania.
- Imię, które podałem, zgadza się? - Tak. Peyton jakaś tam. Adresu jeszcze nie znam. Do wieczora, najpóźniej do jutra powinnam mieć i adres, i nazwisko. - Po przesłaniu pliku nasz klient w ciągu kilku godzin powinien potwierdzić jej toŜsamość. - Doskonale. - Dobra robota, Barbara. - Nic dziwnego, Ŝe zarabiam tyle kasy - zaŜartowała Barb. Prowler roześmiał się. Barb napawała się tą chwilą. Wiedziała, Ŝe nieczęsto zdarza się usłyszeć śmiech Prowlera. Ronowi Kriciakowi wydawało się, Ŝe poznał Fenstera Kastle'a na jednym z wyjazdów szkoleniowych dla członków SłuŜby Marszali. MoŜe seminarium w Dallas? Czy Kastle przypadkiem nie występował z jakimś wykładem? Kwestie bezpieczeństwa w walce z handlem narkotykami? To było to? Ron czuł, Ŝe powinien go pamiętać. Fenster Kastle? Na litość boską, to brzmiało jak nazwa jakiegoś pomnika w Wielkiej Brytanii. Ron szczycił się swoją umiejętnością zapamiętywania ludzi i kiedy zapuścił się do archiwum swoich wspomnień w poszukiwaniu wizerunku Fenstera Kastle'a, wydobył wizerunek pulchnego Murzyna o małych zębach i ciemnych guzikowatych oczach. Wyglądał na byłego sportowca. Ale Ron nie przypominał sobie, Ŝeby Kastle był miękki. Przeciwnie. Ron zapamiętał Fenstera Kastle'a jako faceta, z którym niekoniecznie chciałby mierzyć się na rękę w barze. Nie miał jednak okazji przetestować, na ile niezawodna jest jego pamięć. KaŜdy kontakt Rona z Fensterem Kastle'em miał miejsce za pośrednictwem telefonu lub poczty elektronicznej. A kaŜdy z tych kontaktów dotyczył ich wspólnej podopiecznej w ramach WITSEC, Peyton Francis. Kastle był przełoŜonym z centrali, który koordynował udział Peyton w WITSEC. Ostatnia wiadomość od Kastle'a dla Kriciaka brzmiała równie bezosobowo jak wszystkie poprzednie. „Musimy pogadać. Zadzwoń jak najszybciej” - przeczytał w e-mailu. - Fenster? Ron Kriciak z Denver. Ron usłyszał po drugiej stronie stłumione głosy oraz trzaski, jakby ktoś próbował zasłonić mikrofon ręką. W końcu po ostatnim długim trzasku Fenster Kastle powiedział: - Słuchaj, mam tylko minutę. Mamy tutaj urwanie głowy, a muszę zawiadomić cię o nowym niebezpieczeństwie, które zawisło nad naszą przyjaciółką. Ron złapał za ołówek. - Tak?
Natychmiast nabrał wątpliwości co do swojej odpowiedzi. Zbyt zdawkowa? Czy nie okazał za mało szacunku Fensterowi? -
Wykryliśmy
parę
wewnętrznych
prób
przeszukania
naszego
systemu
komputerowego. Zasadniczo wygląda na to, Ŝe kogoś interesuje jej miejsce pobytu. Zapora ogniowa przechwyciła obie próby, ale uŜytkownik był na tyle sprytny, Ŝe nie zdołaliśmy wykryć ich źródła. Wiemy tylko, Ŝe były wewnętrzne. Nasi spece sprawdzają, czy na pewno nikt nie przebił muru. W kaŜdym razie jacyś ludzie próbująją zlokalizować. Chyba im się nie udało, ale obawiamy się, Ŝe cały czas szukają. - Jesteś pewien, Ŝe to nasi ludzie? - Nie ma co do tego wątpliwości. Ron postanowił przejąć inicjatywę. - Jakieś plotki, o których powinienem wiedzieć? - Wielu z naszych kolegów wciąŜ uwaŜa, Ŝe nie powinniśmy chronić tej kobiety. To się nie zmieniło. Ten pogląd zyskuje sobie nawet chyba coraz większą popularność. Poza tym nie mam nic nowego. - A liczba ludzi, którzy znają jej nową toŜsamość i miejsce pobytu? Zmieniła się? - Jest taka sama. Ron zastanowił się nad wiadomościami z centrali. Ani go one za bardzo nie zaskoczyły, ani teŜ za bardzo nie przeraziły. Sam doszedł do tego, Ŝe któryś z jego kolegów ze SłuŜby Marszali pragnie jako pierwszy ogłosić, Ŝe wytropił Kirsten Lord. Ron widział to juŜ wcześniej, kiedy do programu włączano grubsze ryby z mafii. Ron nazywał ten proceder „dalekomorskimi połowami” i wiedział, Ŝe chodziło w tym wszystkim o materiał do przechwałek. Co nie znaczyło, Ŝe ktoś chce zrobić komuś krzywdę. Ale mogło znaczyć, Ŝe ktoś ze SłuŜby Marszali próbuje zdemaskować Peyton. To się czasem zdarzało. - Fenster, myślę, Ŝe problem jest raczej wewnętrzny, chodzi o jakieś wygłupy w stylu macho. Ktoś chce ją znaleźć i udowodnić tym samym, Ŝe potrafi złamać system. Takie rzeczy juŜ się zdarzały z niektórymi gwiazdami Cosa Nostra, które ukrywaliśmy. Naprawdę myślisz, Ŝe coś jej grozi z naszej strony? Po długiej pauzie Fenster Kastle powiedział: - Tak, tak właśnie myślę. I jeszcze jedno, Ron. Jeśli będziesz wiedział, co jest najlepsze dla ciebie i naszej przyjaciółki, rób to. Rozumiemy się? W uszach Rona te słowa nie brzmiały jak słowa pulchnego, miękkiego męŜczyzny. Ronowi nie podobało się to ostrzeŜenie od gościa z centrali gdzieś na wschodzie. Nie zdając sobie nawet sprawy, Ŝe postanowił zmienić temat, zapytał:
- Hej, Fenster, chciałbym cię o coś zapytać. Grałeś kiedyś w baseball? - No. - Gdzie? - Savannah State. Grałem z Shannonem Sharpe'em. Jesteś z Denver, pewnie o nim słyszałeś. - Z Shannonem Sharpe'em? Nie zalewasz? Fenstera Kastle'a nie dawało się łatwo zwieść. - Nie zagaduj mnie, Ron. Jeśli ją stracimy, obaj nie będziemy dobrze wyglądać. Szefowie juŜ mi przypomnieli, Ŝe chociaŜ nie zrobiła nam dobrej reklamy jako prokurator w Nowym Orleanie, dopiero nas obsmaruje, jeśli teraz nie zdołamy zapewnić jej ochrony. Zwłaszcza przed naszymi ludźmi. Ron milczał. - Czekam na potwierdzenie - powiedział Kastle. - Tak jest. Zgadzam się. - A tak przy okazji, jeśli nasza przyjaciółka będzie miała problemy z robakami w nowym domu, jeśli dostanie na rękach wysypki, chcę o tym wiedzieć. Jeśli jej córka opuści się w szkole, jeśli gdzieś w pobliŜu niej zacznie dziwnie wiać wiatr, chcę być pierwszy, który się o tym dowie. WyraŜam się jasno? - Jesteśmy po tej samej stronie barykady, Fenster. JuŜ teraz cieszy się specjalnymi względami. Dopilnują, Ŝeby poświęcono jej jeszcze więcej uwagi. Na jakiej pozycji grałeś w Savannah State? - Na obronie, Ron. Na obronie. Zawsze na obronie. Landon chciała spaghetti na kolację w poniedziałek, a mnie było wszystko jedno było mi teŜ wszystko jedno, co jemy na śniadanie i obiad. Zaczęłam przyrządzać spaghetti. Landon kręciła się w pobliŜu przez jakiś czas, Ŝeby dopilnować, czy robię taki sos jak lubi: gładki, bez większych kawałków pomidorów. Moja córka tolerowała pomidory pod większością postaci, ale nie lubiła kawałków ugotowanego pomidora. Nie rozumiałam, co za róŜnica. Kiedyś nawet pokłóciłyśmy się o to, kiedy zaczęła wydłubywać pomidorowe grudki ze wspaniałej potrawy w modnej restauracji o nazwie Gumbo Shop we francuskiej dzielnicy. Robert zjadł wybrane kawałki pomidora i został arbitrem naszego sporu. Na koniec wszyscy pękaliśmy ze śmiechu. To mały delfin. Landon zjadła dwa razy więcej spaghetti ode mnie. Posprzątałam w kuchni, kiedy ona się kąpała. Potem, poniewaŜ bardzo prosiła, odpytałam ją z setki słówek i przeczytałam jej do
poduszki niejeden, tylko dwa rozdziały nowego Harry'ego Pottera. Moja córka była nałogową czytelniczką Harry'ego Pottera. O ósmej trzydzieści zeszłam na dół. Wzięłam telefon bezprzewodowy, zaczęłam krąŜyć po mieszkaniu, przechodząc z salonu przez jadalnię do pokoju dziennego w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, gdzie mogłabym usiąść. Spróbowałam w kuchni, ale szybko wycofałam się do jadalni. Przestraszyłam się juŜ, Ŝe czeka mnie bezsenna noc i perspektywa pustych godzin przed świtem pozbawiła mnie resztek nadziei, którą zostawił mi dzień. W opustoszałej jadalni nie znalazłam pociechy, więc przeniosłam telefon z powrotem do kuchni i wypiłam szklankę wody, zanim się zdecydowałam. Nie wiedziałam, co robić w związku z Ronem Kriciakiem, Ernestem Castro czy nawet Carlem Luppo. Wiedziałam natomiast, co muszę zrobić w sprawie Khalida Grangera. Musiałam pozbyć się wątpliwości. Po raz drugi tego dnia zadzwoniłam więc do Andrei na Florydę. Odebrała po dwóch sygnałach. - To znowu ja. Nie dzwonię za późno? - zapytałam. - Kirsten, cześć. Przepraszam... Peyton, chciałam powiedzieć Peyton - poprawiła się. Cześć. Nie, jeszcze się nie połoŜyłam. Poczułam się dziwnie wzruszona tym, Ŝe ktoś rozpoznał mój głos, kiedy wszystko wokół mnie siępozmieniało. - Andrea, muszę coś wiedzieć - zaczęłam. - Jesteś zadowolona z tego, co się stało z Khalidem? Z wyniku jego apelacji? - Nie - odparła Andrea głosem nieco tylko głośniejszym od szeptu. -Wcale nie jestem zadowolona. Dave teŜ. A ty? Poczułam, jak wypełnia mnie lekkość, jak unoszę się na grzbiecie fali. Przez chwilę widziałam światła migające na odległym brzegu. Wiedziałam, Ŝe to uczucie nie potrwa długo, Ŝe kaŜda fala... kaŜda co do jednej... musi w końcu opaść. - Zastanawiam się, Andreo, czy on nie jest niewinny - powiedziałam. -Wydaje mi się, Ŝe Mickey i Jack mogli go wrobić. Usłyszałam Jak odetchnęła - głośno. - Razem z Dave'em doszliśmy do tego samego wniosku. Baliśmy się, Ŝe jeśli ujawnimy się z tym, będziesz przeciwna. Nie wiedziałam, jak do ciebie podejść, Ŝebyś nas poparła. I nie chciałam zawracać ci głowy. Tyle przeszłaś. - Dzięki Bogu, Ŝe coś powiedziałam. Bałam się, Ŝe tylko ja mam wątpliwości. Myślałam, Ŝe nic nie uda mi się zrobić, jeśli tylko ja dostrzegam problem. Jakie mamy opcje?
Co moŜemy zrobić na tym etapie? - Nie mamy odpowiedniego materiału dowodowego, na którym moglibyśmy się oprzeć. Chyba Ŝe wiesz coś, o czym my z Dave'em nie wiemy. Ale zdaje się, Ŝe wiemy, gdzie szukać. Nawet jeśli coś znajdziemy, wiesz równie dobrze jak ja, Ŝe odwołanie wyroku na tym etapie nie będzie łatwe - ostrzegła Andrea. - Masz coś konkretnego? Błagam, miej coś, co nam pomoŜe. - Nie, nic nie mam - przyznałam z Ŝalem. - Oprócz przeczucia, Ŝe Mickey nie grał fair. - My z Dave'em teŜ od tego zaczęliśmy po tym, jak Dave dostał list. Nie wiesz o tym. Parę miesięcy temu dostał anonim, w którym ktoś napisał, Ŝe Khalid nie zabił tych staruszków. - Naprawdę? Co to był za list? - Pamiętasz dawnego partnera Mickeya Redondo? - Jasne. Jack Tarpin. - Właśnie. No więc powiem ci, na czym stoimy. Pięć tygodni wcześniej do kancelarii Dave'a Curtissa w Sarasocie przyszedł odręcznie napisany list. Poczta dostarczyła kopertę, na której nie było adresu zwrotnego. Stempel na kopercie wskazywał, Ŝe list nadano we Florida Keys. Nadawca zrobił błąd w nazwisku Dave'a, co nie zdarzało się rzadko. List długości dwóch linijek brzmiał następująco:
Panie Curtis! Khalid Granger nie zabił tamtych dwojga menonitów. Proszę sprawdzić, kiedy wykonano test na obecność cząstek metali. Szczerze oddany Obrońca sprawiedliwości
W kopercie prócz króciutkiego listu był teŜ wycinek z „Miami Herald” sprzed tygodnia o spodziewanym wyroku w sprawie Khalida. Dave nie rozpoznał pisma autora listu. Andrea teŜ nie, kiedy parę dni później umówił się z nią po pracy w barze i pokazał jej list. Szybko jednak doszła do tego samego wniosku co Dave. - To musi być gliniarz - zawyrokowała. - Proszę sprawdzić, kiedy wykonano test na obecność cząstek metali? Kto by się tak wyraził? To musi być albo gliniarz, albo kryminolog. Ktoś, kto zna się na rzeczy. Andrea wciąŜ pracowała w biurze prokuratora okręgowego - Dave wcześniej
przeszedł do prywatnej kancelarii - więc wyciągnęła stare akta sądowe Khalida i zaczęła przeglądać odręczne raporty w poszukiwaniu takiego samego charakteru pisma. Nie znalazła. Miała nadzieję, Ŝe będzie pasowało pismo Jacka Tarpina, ale nie było nawet podobne. Poszperała jeszcze głębiej w aktach i wyciągnęła kopie raportów o teście na obecność cząstek metali, któremu poddano Khalida Grangera tuŜ po zatrzymaniu. Wykonanie tego testu polega na przetarciu rąk, ramion i twarzy podejrzanego specjalnie przygotowanymi gąbkami, które mają zatrzymać określone chemikalia i mikroskopijne cząstki metali wyrzucane z gazami wybuchowymi podczas strzału z broni palnej. Gąbki są potem analizowane pod mikroskopem elektronowym. Test Khalida wypadł obciąŜająco. Wykazał niezbicie obecność cząstek metali na jego rękach i przedramionach. Wynik testu stanowił poszlakowy dowód, Ŝe Khalid Granger znajdował się w pobliŜu broni, z której strzelano. Andrei nie dawały spokoju słowa autora anonimu: Proszę sprawdzić, kiedy wykonano test na obecność cząstek metali. Wróciła do raportów i sprawdziła godziny. W oficjalnym raporcie napisano, Ŝe próbki do testu zebrano z Khalida o drugiej piętnaście, jakieś cztery, pięć godzin po strzelaninie na stacji benzynowej, spokojnie mieszcząc się w ograniczeniach czasowych przyjętych dla tego typu testów. Próbki zostały zebrane przez Jacka Tarpina. Kwit towarzyszący próbkom został podpisany przez Jacka Tarpina. Wskazówka w anonimie wysłanym do Dave'a Curtissa nie miała sensu. Andrea zadzwoniła do przyjaciela z policji i zapytała go, czy wie, co porabia Jack Tarpin na emeryturze. - Jack? Próbuje sobie dorobić, organizując wyprawy rybackie z Plantation Key. Z tego co słyszałem, nie jest to złoty interes, ale poza tym wszystko w porządku. A co? - Muszę z nim porozmawiać o jego starym kumplu. Masz jego numer? - Będzie Ŝałował, Ŝe ci go dałem? - Nie. Właśnie zapinam na ostatni guzik przygotowania do procesu. Chcę po prostu wszystko sprawdzić. - Nie będzie chciał zeznawać. - Nie będzie musiał. Przyjaciel Andrei podał jej numer Jacka Tarpina w Plantation Key. Andrea nigdy nie przepadała za Jackiem Tarpinem. Od pierwszego dnia, kiedy się poznali. W czasie kiedy Khalid został aresztowany za morderstwa na stacji benzynowej, Jack
był juŜ starym policyjnym wygą. Tarpin miał za sobą dwa małŜeństwa i trzy terapie odwykowe, zanim nauczył się na dłuŜej utrzymać przy sobie Ŝonę, a siebie - w trzeźwości. Przez ostatnie dwanaście lat pracy postrzegano go jako wypalonego policjanta, który odwala tylko robotę. Gdyby zapytać kolegów Jacka o jego Ŝyciowy cel, dziewięciu na dziesięciu odpowiedziałoby, Ŝe stara się pozostać niewidzialny i Ŝywy na tyle długo, by doczekać emerytury. Trzecia Ŝona - ta, która go nie opuściła, miała rodzinę w Keys, razem planowali tam zamieszkać i zająć się rybołówstwem, kiedy Jack przestanie być straŜnikiem prawa w Sarasocie. Ale Jack miał teŜ swoich sympatyków. Niektórzy policjanci uwaŜali Jacka Tarpina za starzejącego się frajera, a niektórzy po pewnym czasie dochodzili do wniosku, Ŝe nawet go lubią. Andrea uwaŜała Jacka za starzejącego się frajera. Dave Curtiss zawsze go lubił. Andrea szybko postanowiła, Ŝe właśnie Dave, czy mu się to podoba, czy nie, zadzwoni do Jacka. Ona sama miała skontaktować się ze znajomymi z laboratorium kryminalistycznego, Ŝeby sprawdzić, czy dopatrzą się jakichś nieprawidłowości w wynikach testu. Dave Curtiss znał Jacka Tarpina na tyle dobrze, by domyślić się, Ŝe Jack nic mu nie powie o Khalidzie Grangerze przez telefon. Dave wiedział, Ŝe będzie musiał odbyć podróŜ do Plantation Key i stanąć z nim twarząw twarz, jeśli chce wyciągnąć z Jacka, co wie o teście na obecność cząstek metali, któremu tyle lat temu poddał Khalida Grangera. Dave Curtiss wiedział teŜ, Ŝe podróŜ do Plantation Key oznacza przejazd przez Miami. Dave nie znosił Miami i nie znosił rojącej się od turystów trasy na południe do Florida Key s. Dave wolałby raczej kolejne wziernikowanie esicy niŜ tę podróŜ. Zadzwonił do Jacka w następną środę i rozmawiał z jego Ŝoną, Pamelą. Podał fałszywe nazwisko i powiedział, Ŝe chce rozmawiać z Jackiem w sprawie wypoŜyczenia łodzi. Pamelą odparła, Ŝe mąŜ właśnie wypłynął, ale Ŝe będzie w domu następnego dnia, jeśli Dave zechce zadzwonić jeszcze raz. Dave nie zadzwonił, za to wstał wcześnie rano, zwolnił się z pracy i pokonał trasę, której tak bardzo nie znosił. W domu Jacka i Pameli zjawił się niedługo po obiedzie. Jack Tarpin nie opalał się. Takie wraŜenie odniósł Dave na widok męŜczyzny, który podszedł do drzwi małego
drewnianego domu, gdzie mieszkał z Ŝoną. Twarz, ręce, ramiona i nogi Jacka eksponowały więcej odcieni czerwieni i róŜu niŜ sklep z okolicznościowymi kartkami w Walentynki. Ale teŜ Jack nie wściekł się. ZmruŜył tylko oczy - dając Dave'owi wyraźnie do zrozumienia, Ŝe nie jest szczególnie mile widzianym gościem - pchnął drzwi z moskitierąi powiedział: - Cześć, Dave. Wchodź. Właśnie zasiedliśmy do kanapek i mroŜonej herbaty. Zjesz z nami. Nie była to propozycja, tylko polecenie. Okazało się, Ŝe Dave polubił Pamelę tak bardzo jak Jacka. Jej śmiech i autoironiczny humor sprawił, Ŝe Dave rozluźnił się pomimo oczywistej konsternacji Jacka wywołanej jego wizytą. Pamelą miała długie, brązowe włosy, była chuda jak patyk i uśmiechała się szeroko, od ucha do ucha. Miała na sobie męski T-shirt bez rękawów i bawełniane spodnie od dresu, które wyblakły do koloru upieczonego ciasta. Ten strój pomógł Dave'owi dojść do wniosku, Ŝe cycki Jacka są dwa razy większe od piersi jego Ŝony. Kanapki, które zaserwowała Pamelą, składały się z tłustych kawałków grillowanej ryby pływającej w morzu majonezu z dodatkiem tabasco i posiekanej cebuli. Rybnym farszem napełniła długie porcje pokrojonej włoskiej bułki z supermarketu, a na wierzch dodała grube plastry soczystych kiszonych ogórków. Po tygodniach poŜywiania się przetworzonym indykiem i kanapkami z beztłuszczowym majonezem - tak jego Ŝona wyobraŜała sobie zdrowy na serce posiłek - Dave ugryzł bułę z grillowaną rybą Pameli i pomyślał, Ŝe umarł i poszedł prosto do nieba. - Wczoraj łowiona - oznajmił z dumą Jack, widząc, z jakim apetytem zajada Dave. - Wczoraj patroszyłam - dodała Pamelą. - Nie było to tak przyjemne jak łowienie, mówię wam. Kiedy talerze opustoszały, a z herbaty pozostały zabarwione kostki lodu topniejące na dnie dzbanka, Jack powiedział: - Nie przyjechałeś tutaj z tak daleka, Ŝeby zjeść z nami lunch. - Gdybym wiedział, Ŝe będzie taki dobry, to kto wie? Ale masz rację, Jack, chodzi o stare dochodzenie, które prowadziłeś. - Słucham - powiedział Jack. Dave patrzył, jak Pamelą odwraca wzrok i wstaje, Ŝeby zebrać talerze ze stołu. - Khalid Granger - zaczął Dave. - Na pewno go pamiętasz. Wyczerpał juŜ wszystkie apelacje, ale są pewne wątpliwości co do testu na obecność cząstek metali, który wykonano po jego zatrzymaniu. - Dave juŜ wcześniej postanowił nie wspominać o liście, chyba Ŝe
zajdzie taka konieczność. Jack podrapał się po głowie tak energicznie, Ŝe -jak wydawało się Dave'owi - musiało go zaboleć. Westchnął i rzekł: - Oczywiście, Ŝe są wątpliwości. Dziwię się tylko, Ŝe dopiero teraz ktoś o nie pyta. Wiesz juŜ, w czym problem? - Niezupełnie - odparł Dave. - Szukamy, ale nic nie znaleźliśmy. Dlatego przyj echałem aŜ tutaj. - Powiedziałeś: szukamy. Kto jeszcze? - Pamiętasz Andreę Archer? Nadal pracuje w biurze prokuratora okręgowego. Ja nie... zanim przeszedłeś na emeryturę, zatrudniłem się w prywatnej kancelarii. Andrea wyciągnęła stare akta sprawy, Ŝeby dojść, jak to było z tym cholernym testem. - Nigdy się nie lubiliśmy - stwierdził Jack. - UwaŜała mnie za skończonego pijaka. Dave starał się nie pokazać po sobie, Ŝe jest zakłopotany. W końcu kiwnął głową i zerknął na Pamelę, która zaczęła zmywać naczynia. Jack podąŜył za spojrzeniem Dave'a. - Nie martw się o Pammy - powiedział - wie o mojej reputacji i wie o Khalidzie. Dzień, kiedy oddałem odznakę, był teŜ dniem, kiedy przestałem mieć przed nią tajemnice. - Tu nie chodzi o pomoc Andrei, Jack - powiedział Dave. - Tak, wiem. Ale tylko wy główkujecie nad tą sprawą? Nikt inny? A co z tamtą trzecią, która pracowała z wami? - Kirsten? Kirsten Lord? - Właśnie, co z nią? - Będziemy z nią rozmawiać, jeśli ja dzisiaj coś wskóram. Jack kiwnął głową. - Dobra. Czegoś nie rozumiem, Jack. Coś mi nie pasuje. Zrobiłeś Khalidowi test na obecność cząstek metali kilka godzin po strzelaninie. Wypadł pozytywnie. Nie widzimy z Andrea Ŝadnych problemów z czasem wykonania testu, ani z samym testem. Wszystko wygląda czysto. - Jeśli tak jest, to kto zgłasza te wszystkie wątpliwości? Wydawało mi się, Ŝe jeśli kiedykolwiek dojdzie do tej rozmowy, to z jakimś adwokatem z urzędu, który będzie chciał ocalić tyłek Khalidowi. Dave odsunął krzesło od stołu. - Wielu ludzi ma wątpliwości. Andrea i ja czujemy się wyjątkowo podle, bo to my byliśmy oskarŜycielami Khalida. Ale niektórzy zaczynają podnosić ostrzegawcze flagi. - Kto taki? - Dostajemy anonimy.
- Anonimy - skrzywił się Jack. - Martwicie się o siebie, czy o tę łajzę? - Jeśli Khalid to zrobił, Jack, nie mam nic przeciwko temu, Ŝeby się usmaŜył na krześle elektrycznym. Taka jest prawda, mogę przysiąc. Nie będzie pierwszym skazanym, którego posłałem na krzesło. Powód, dla którego telepałem się tu z tak daleka, jest prosty. Chcę wiedzieć, czy były jakieś problemy z testem na obecność cząstek metali lub z czymkolwiek innym, na co trafiliście z Mickeyem podczas śledztwa. To wszystko. Jack odsunął się od stołu i splótł ręce za głową. Wpatrywał się w Dave' a, aŜ ten poruszył się na krześle i odwrócił wzrok. - Problemy? Nie było Ŝadnych problemów, nie licząc faktu, Ŝe to nie test Khalida wypadł pozytywnie. - Co? - Chcą go usmaŜyć, co? - Khalida? Tak. Jack potarł wierzchem dłoni o zarośnięte policzki. - Wiesz, jaki był z niego śmieć, prawda? Ciął noŜem kobiety, handlował narkotykami, okradał własnych sąsiadów. Nikt nie płacze, Ŝe facet jest w kiciu. Naprawdę nikt. ZałoŜę się, Ŝe jego własna matka się z tego cieszy. - Wiem o tym, Jack. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, czy naprawdę zabił tych dwoje starszych ludzi na stacji. Nie próbuję wyciągnąć go z mamra. Jack przechylił swoją szklankę prawie do poziomu, próbując oderwać od dna kostkę lodu. Ten sposób nie zadziałał. - Mickey Redondo był, kurwa, najgorszym partnerem, z jakim przyszło mi robić, a przez wszystkie te lata miałem paru niezłych dupków. Ale to nie znaczy, Ŝe chcę mu zaszkodzić z powodu takiej łajzy jak Khalid. - Rozumiem to, Jack - rzekł Dave, mając nadzieję, Ŝe Jack się przed nim nie zamknie. - No więc mówię, jak było. Jestem pewien, Ŝe Mickey podmienił próbki, zanim dotarły do laboratorium. - Nie rozumiem. - Zrobiłeś szmat drogi. Masz pełny brzuch. Więc chyba masz czas, Ŝeby posłuchać pewnej historyjki. Co się stało tamtego dnia? No więc tak... Historia, którą Jack Tarpin opowiedział Dave'owi w Plantation Key, brzmiała mniej więcej tak. Trzeba oczywiście pamiętać, Ŝe usłyszałam ją z ust Andrei, nie Dave'a. - Po zatrzymaniu Khalida przesłuchiwaliśmy go razem z Mickeyem na komendzie. Od razu pasował nam na mordercę tej pary staruszków na stacji. Odpowiadał rysopisowi
podanemu przez naszego jedynego świadka, miał przy sobie odpowiednią ilość pieniędzy, znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze i miał na koncie listę wykroczeń dłuŜszą od mojej linki wędkarskiej. Poza tym zachowywał się arogancko. Olewał nas, normalnie nas olewał. Ale przecieŜ był juŜ wcześniej aresztowany z tysiąc razy i wiedział, jak z nami pogrywać. Prawda jest taka, Ŝe nie wyciągnęliśmy z niego zbyt wiele. Pewnie kombinował sobie, Ŝe go wypuścimy. Na początku swojej relacji Jack wyciągnął z kieszeni zmiętą torebkę z pestkami słonecznika i natychmiast zaczął wrzucać je sobie do buzi po pięć lub sześć naraz. Potrafił oddzielić łupinę zębami i językiem, w ogóle nie posługując się palcami, stosik wilgotnych pustych łupin, które zbierał na serwetce na stole, szybko się powiększał i robił się coraz bardziej obrzydliwy. Dave siedział cicho, czekając, aŜ Jack wypluje kilka łusek i podejmie opowieść na nowo. - Potem do Mickeya ktoś zadzwonił. Policjantka wsunęła głowę do pokoju, gdzie pracowaliśmy nad Khalidem, i przekazała Mickeyowi, Ŝe jest do niego telefon. Powiedział jej, Ŝe jesteśmy zajęci i Ŝeby zapisała wiadomość. Tymczasem ona włazi do środka i szepcze mu coś prosto do ucha. Roześmiał się i powiedział: Bez jaj!, a potem wyjaśnił mi, Ŝe jednak musi odebrać ten telefon. Powiedziałem, Ŝe nie ma problemu i Ŝe sam zbiorę próbki do testu, kiedy jego nie będzie. Tak teŜ zrobiłem. Miałem ze sobą zestaw i solidnie powycierałem Khalida, jak w podręczniku. Podczas zdejmowania próbek Khalid cały czas nawijał, Ŝe tracę czas, Ŝe nie uŜywa broni palnej, tylko noŜa, i wszyscy o tym wiedzą. I Ŝe gdybyśmy oddali mu nóŜ, chętnie zademonstrowałby nam swój kunszt. Był całkiem zabawny, podobny do Chrisa Rocka. W kaŜdym razie zebrałem materiał do testu. Oznaczyłem próbki, zakleiłem kopertę, wypełniłem jakiś głupi formularz i złoŜyłem swój podpis. Sterta przeŜutych łupinek słonecznika robiła się coraz większa, a on mówił dalej. - W kaŜdym razie Mickey wchodzi kilka minut później, ale zachowuje się zupełnie inaczej. Nie chce juŜ męczyć Khalida. Nagle Mickey robi się superuprzejmy i wysztywniony i nie ma juŜ więcej pytań do Khalida o podwójne morderstwo. Zanim zdąŜyłem się zorientować, juŜ prowadził Khalida korytarzem, Ŝeby wpakować go do ciupy za dwa morderstwa pierwszego stopnia i parę mniejszych wykroczeń. Khalid się wkurza; nie moŜe w to uwierzyć. Całkowicie stracił poczucie humoru. Ale Mickey jest zadowolony. Zabiera próbki, które zdjąłem z Khalida, parę innych formularzy i mówi, Ŝe wszystkim się zajmie. - A ja? Zastanawiam się, dlaczego ten facet, który przez dwa lata, odkąd razem pracujemy, nie zrobi mi kawy, kiedy sam ją sobie nalewa, staje się nagle taki serdeczny i
pomocny. Mówię coś w rodzaju: To dopiero musiał być waŜny telefon. Oczy Mickeya zabłysły na chwilę i powiedział: Ktoś tylko dał mi znać, Ŝe mam tego, kogo trzeba. Zapytałem go, co to znaczy, ale on mnie zbył. Jack przerwał, jakby pomyślał, Ŝe Dave sam zdoła dopowiedzieć sobie resztę, ale Dave wyznał, Ŝe wciąŜ nie rozumie, na czym polega problem z testem. -
JuŜ wyjaśniam. Następnego dnia odbierałem wyniki testu z laboratorium.
Pomimo tych wszystkich zapewnień, jakoby uŜywał noŜa, a nie broni palnej, okazało się, Ŝe jednak nasz Khalid strzelał. Badania wykryły obecność cząstek metali we wszystkich próbkach. Wszystkich. Wprawdzie to tylko dowód i poszlakowy, ale jak pewnie pamiętasz, Dave, był dla nas cholernie waŜny. A Ŝe miałem inne rzeczy na głowie, potem nie myślałem juŜ za bardzo o wynikach testu. Nie mogły wystarczyć, Ŝeby go skazać, prawda? NadąŜasz? Dave nadąŜał. - Dobra. O teście przypomniałem sobie dopiero w sądzie na procesie Khalida, kiedy zeznawałem jako świadek. Twoja znajoma Andrea Archer pokazuje mi róŜne raporty, dokumenty i dowody i co chwila pyta, czy jest mi znane to, tamto i siamto, a ja odpowiadam „tak, napisałem to” albo „tak, to mój podpis”. Potem wręcza mi kwit, który wypisałem - ten sam, który poszedł do laboratorium z próbkami Khalida i pyta, czy go poznaję. Zanim zawiesiłem na nim oko, odpowiedziałem, Ŝe tak, ale potem kątem oka zauwaŜyłem, Ŝe to jednak nie ten sam formularz, który wypełniałem. Więc szybko dodałem jak najbardziej nonszalanckim tonem: Tak, ja to podpisałem. Dave przysunął się, omijając chwiejną stertę nasion słonecznika na stole. - Jak to: nie ten sam formularz? - Pismo nie moje. Owszem, podpis na dole mój, ale formularz wypełniono nie moim pismem. Tylko Mickeya. Dave pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole, starając się nie zetknąć z Wezuwiuszem słonecznikowych trupków. - Przypuszczam, Ŝe zapytałeś Mickeya o te rozbieŜności? - Jasne Ŝe tak. Na następnej przerwie. - Powiedział, Ŝe wylała mu się kawa na starą kopertę, więc dał mi nowy formularz do podpisu, wypełnił go i zakleił w nowej kopercie. - Jack naprawdę dał ci nowy formularz do podpisu? - naciskał Dave. -Pamiętasz to? Jack pokręcił głową. - Skłamałbym, gdybym powiedział, Ŝe tak. I skłamałbym, gdybym powiedział, Ŝe nie. Ale gdyby mój partner poprosił mnie o podpisanie takiego formularza, pewnie bym to zrobił.
Nawet jeśli prosiłby Mickey Redondo. - Mówisz, Ŝe Mickey mógł podmienić próbki? Dlaczego tak sądzisz? Pamela skończyła zmywać i dołączyła do nich przy stole. Jack natychmiast przestał podjadać pestki słonecznika. Jakaś niepisana umowa między nimi, pomyślał Dave. - JuŜ ci powiedziałem. Ten telefon do Mickeya wydawał mi się podejrzany. Wróciłem do laboratorium, Ŝeby się przekonać, o której godzinie przyjęto próbki Khalida. Okazuje się, Ŝe te próbki dotarły do laboratorium dopiero przed ósmą wieczorem. - To coś dziwnego? - Wziął je ode mnie jakoś o wpół do czwartej. Laboratorium jest w tym samym budynku co nasza komenda. Więc co Mickey wyprawiał z tymi próbkami przez ponad cztery godziny? Dziwne, cholera. Jeszcze dziwniejsze, kiedy się pomyśli, Ŝe między szóstą a siódmą Mickey Redondo spędził pół godziny na policyjnej strzelnicy. - Był na strzelnicy? Co w tym dziwnego? - Mickey nie znosił tego miejsca. Najczęściej trzeba go tam było zaciągać siłą. Nie chciał nawet tam chodzić na testy. A Ŝeby poświęcać czas na wizytę na strzelnicy w dniu, kiedy ma na głowie śledztwo w sprawie świeŜego podwójnego morderstwa? - Jack roześmiał się. - Tak, to jest dziwne. - Skąd wiesz, Ŝe tam był? - zapytał Dave. - Jak juŜ mówiłem, nabrałem podejrzeń. Zajrzałem do rejestru. - Jack uśmiechnął się do Ŝony. - Hej, przecieŜ kiedyś byłem detektywem. Dave chciał, Ŝeby Jack jasno określił swoje podejrzenia. - Więc sądzisz, Ŝe po wizycie na strzelnicy zebrał próbki do testu z siebie i złoŜył je w laboratorium? - Tak właśnie sądzę - potwierdził Jack. - Zamienił próbki Khalida, które ja zdjąłem na komendzie, i podłoŜył próbki zdjęte z siebie po wizycie na strzelnicy. Wniosek narzucał się sam. Nie zadawałby sobie tyle trudu, gdyby nie wiedział wcześniej, Ŝe wyniki testu Khalida będą negatywne. A do tego nie mógł dopuścić. - Ten telefon - snuł domysły Dave Curtiss. - To musiał być bardzo waŜny telefon. - TeŜ tak pomyślałem - powiedział Jack. - Później, po procesie, doszedłem do tego, Ŝe cokolwiek Mickey wtedy usłyszał przez telefon, musiał dowiedzieć się, kto zabił tych dwoje staruszków w sklepie. Mickey mógł mieć pewność, Ŝe Khalid tego nie zrobił tylko wtedy, jeśli wiedział, kto to naprawdę zrobił, no nie? - No więc wróciłem na komendę - ciągnął dalej - i znalazłem dziewczynę, która zawiadomiła go o telefonie podczas przesłuchania. Zapytałem ją, czy pamięta, kto wtedy do
niego zadzwonił. - I pamiętała? - No pewnie. Pat Lieber. Serce Dave'a przestało na chwilę bić, Ŝeby po chwili załomotać szybciej. - Naprawdę? Zalewasz. Ten trener piłkarski? - Myślisz, Ŝe wciskałbym ci kit? Powiedziała, Ŝe gość chciał rozmawiać z Mickeyem Redondo. - I chociaŜ Mickey przesłuchiwał podejrzanego o morderstwo, ona od razu po niego pobiegła? - Tak. TeŜ byś tak zrobił, gdyby zadzwonił do ciebie ktoś taki. Wiesz, jak sławny jest Pat Lieber na Florydzie. Był juŜ wtedy. Bear Bryant i Vince Lombardi w jednym. Dave Curtiss odchylił się do tyłu, bujając się na dwóch tylnych nogach krzesła. Paliło go w piersi. Zaczął ssać pepcid i poprosił Pamelę o szklankę zimnej wody. Uśmiechnęła się grzecznie, wstała i podeszła do zlewu. - Pat Lieber, co? Jack kiwnął głową. - Pat Lieber. - Poprosił o Mickeya? Nie o osobę, która prowadzi to śledztwo? Dobrze zrozumiałem? - Tak, powiedziała, Ŝe poprosił konkretnie o Mickeya. - Mickey znał Liebera? - Przez te wszystkie lata doszedłem do wniosku, Ŝe musieli znać się wcześniej. Nic, co mógłbym udowodnić. Od czasu do czasu Mickey miał bilety na mecze, za które ja dałbym się posiekać. Parę razy próbowałem wyciągnąć z niego, skąd je ma. Odniosłem wraŜenie, Ŝe właśnie od Liebera. Dave zastanawiał się, co mogło łączyć najsłynniejszego trenera piłkarskiego w stanie Floryda z Khalidem Grangerem. - Nie moŜesz niczego udowodnić, prawda, Jack? Tego, co według ciebie się stało? Pamela podała mu wodę. Dave podziękował. - Udowodnić? Co udowodnić? Na procesie zeznawałem zgodnie z prawdą. Na formularzu z testu był mój podpis. A wizyta Mickeya na strzelnicy? Podejrzewam, Ŝe i teraz moŜesz wyszperać rejestr i sam to udowodnić. A Ŝe podczas przesłuchania Khalida zadzwonił do niego Pat Lieber? Policjantka, która po niego przyszła, wciąŜ pracuje. ZałoŜę się, Ŝe nie zapomniała takiego telefonu. Ale nawet mając to wszystko, co moŜesz zrobić? Mickey nigdy się nie przyzna, o czym rozmawiał wtedy przez telefon. A Lieber? Zaprzeczy, Ŝe taka rozmowa w ogóle miała miejsce. Mickey nie jest w ciemię bity. Jeśli wziął kasę od Liebera,
nigdy jej nie znajdziecie. To, co mamy, nie wystarczy, Ŝeby sędzia zgodził się jeszcze raz zbadać sprawę Khalida. Obaj o tym wiemy. Dave wiedział, Ŝe Jack ma rację. - Nigdy nie sprawdzałeś, jaki związek z tym wszystkim ma Lieber? - Kpisz czy o drogę pytasz? Sprawdzać Pata Libera na Florydzie? -Roześmiał się. - To jak sprawdzać papieŜa w Watykanie. Obejdę się bez takich kłopotów - powiedział Jack. - W tym cały urok. Mogę siedzieć tutaj i nie brudzić sobie rąk... Wtrąciła się Pamela. - Jacku Tarpinie, nie masz czystych rąk od dnia, w którym cię poznałam. Jack uśmiechnął się do Ŝony. -.. .i pozwolić ludziom takim jak ty starać się o to, Ŝeby uratować Ŝałosny tyłek Khalida przed sfajczeniem. I wiesz, co jeszcze bardziej mnie cieszy? Teraz, kiedy powiedziałem ci o tym wszystkim, moŜe przestanę budzić się w nocy. To byłoby coś pozytywnego. - Nie sypia dobrze - potwierdziła Pamela. - Tak się rzuca, Ŝe czasem dostaję choroby morskiej, kiedy leŜę obok niego. Opowieść o liście i wizycie Dave'a w Plantation Key zajęła Andrei prawie godzinę. Nie zdziwiłam się więc, Ŝe zanim jeszcze odłoŜyłam słuchawkę, otoczyło mnie znajome stado wielorybów. Zazwyczaj wieloryby, które odwiedzają mnie na powierzchni, ukazują mi się jako obrazy, widzę wtedy coś, co albo pragnę przeŜyć raz jeszcze, albo staram się zapomnieć. Czasem pojawiają się jako znajome zapachy - wanilii, magnolii lub woni włosów Roberta. A czasem pływają w ciemności i rozpoznaję je tylko po dźwięku i drganiach wody. Najrzadziej pływają w płytkich wodach pod skórą i dostają się do mojej świadomości jako uczucia. Tym razem właśnie wieloryby uczuć przejęły kontrolę. Niewiele jest w moim Ŝyciu chwil, kiedy czas naprawdę zwolnił. Mogę je wszystkie policzyć na palcach i pamiętam je. Bardzo dobrze pamiętam. Kiedy miałam siedemnaście lat, wjechałam samochodem ojca w tył miejskiego autobusu. Włączałam właśnie radio i nie zauwaŜyłam, Ŝe autobus przede mną zatrzymał się. Kiedy zadzwoniłam do domu, Ŝeby powiedzieć rodzicom, co zrobiłam z samochodem, wydawało mi się, Ŝe telefon unosi się w mojej dłoni, a chwila trwająca ułamek sekundy wydawała się tak długa jak cały pierwszy rok studiów w Miami. Ciszę przerwał mój ojciec, pytając: Z tobą wszystko w porządku? Nic innego się nie liczy, kochanie. Jesteś cała? Później czas się zatrzymał, kiedy drugi raz kochałam się z Robertem. Nie pierwszy,
tylko drugi raz. Nasze pierwsze doświadczenie było impulsywne i niezdarne, jakbyśmy byli parą nastolatków. W rekordowym czasie przeszliśmy od wspólnej konsumpcji piwa na sofie do akrobacji na ławie. Muszę jednak przyznać, Ŝe nawet teraz to wspomnienie ma w sobie pewien urok. Ale następnym razem... o BoŜe... była taka chwila między „prawie” a „juŜ”, kiedy serce przestało mi bić, a wszystkie zegary na całej planecie przestały tykać i zdawało mi się, Ŝe ta chwila trwa całą wieczność. Rozciągała się przede mną jak światło letniego świtu. Szeroko, jasno i nieskończenie. Robert nigdy juŜ nie zabrał mnie w to miejsce, chociaŜ nie moŜna powiedzieć, Ŝe się nie starał, za to dla mnie osiągnięcie tych szczytów raz jeszcze stało się celem... jak dostanie się do nieba. Trzecie wydarzenie, które zatrzymało czas, nastąpiło po urodzeniu mojego dziecka. TuŜ po tym, jak posłuchałam rozkazów mojej lekarki i zrobiłam ostatni -jak mi obiecała wysiłek, przekonana, Ŝe wydatkuję ostatnie kalorie energii pozostałe w mym ciele, usłyszałam głos Roberta ponad innymi dźwiękami sali porodowej. „K, to dziewczynka, cudna, cudna dziewczynka” i przysięgam, Ŝe dopiero godzinę później, moŜe nawet jeszcze później, wręczono mi zawiniątko i mogłam spojrzeć na maleństwo, które na wieki zawładnęło moim sercem. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego wręczenie mi mojego ślicznego dziecka zabrało im całą wieczność. Robert mówi, Ŝe to były dwie, góra trzy minuty. Robert nie zawsze miał rację. A czwarty przypadek, kiedy zatrzymał się czas? Było to oczywiście tego dnia, kiedy zamordowano Roberta. Byliśmy umówieni na lunch w Galatoire's we francuskiej dzielnicy jak co roku, odkąd przyjechaliśmy do Nowego Orleanu. Tego dnia obchodziliśmy rocznicę. Przyszedł pierwszy i zajął miejsce w kolejce. Robert był wyŜszy od większości przechodniów i zauwaŜyłam jego jasną czuprynę z daleka. Kiedy podeszłam bliŜej, zobaczyłam męŜczyznę w spodniach khaki z kurtką przewieszoną jakoś dziwnie przez zgięte ramię. Nie wiem, dlaczego przykuł moją uwagę. MoŜe dlatego, Ŝe jego oczy przeskakiwały z Roberta na mnie i z powrotem i poczułam, Ŝe przez jego twarz przemyka cień uśmiechu. Jego uśmiech zabolał mnie gdzieś w środku. Jeszcze teraz pamiętam: zobaczyłam jego uśmiech i poczułam, jakby chlusnął mi kwasem w oczy. Czas się tam wtedy zatrzymał. Na jak długo? Wystarczyło, Ŝebym przeniosła się do sądu, do dnia, kiedy usłyszałam groźbę Ernesta Castro: Zapamiętaj sobie. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie.
Czas zatrzymał się na tak długo, Ŝebym domyśliła się, Ŝe ten człowiek na chodniku przed Galatoire's jest ucieleśnieniem groźby Ernesta Castro. Czas zatrzymał się na tak długo, Ŝebym nabrała pewności, Ŝe ten człowiek w spodniach khaki i z przerzuconą przez rękę kurtką zaraz spróbuje zabić mojego Roberta. Skąd wiedziałam? Nie wiem skąd. Po prostu wiedziałam. Czas zwolnił, przechwycił moje ostrzegawcze krzyki i protesty i uwięził je w moim gardle, by nigdy juŜ ich nie wypuścić. Czas zatrzymał się na tak długo, Ŝeby moja pewność siebie zamieniła się w poczucie nieuchronności, które niemal pozbawiło mnie woli. Czas zatrzymał się na tak długo, Ŝeby ogarnęło mnie poczucie całkowitej bezradności, pewność, Ŝe nie zdąŜę nic zrobić, zanim mój mąŜ zostanie zabity na moich oczach. Czas zwolnił tak bardzo tego dnia, Ŝe do dzisiaj wydaje mi się, iŜ widziałam ołowiane naboje wydobywające się spod kurtki i przecinające te kilkadziesiąt centymetrów leniwego, wilgotnego powietrza Luizjany, które dzieliły głowę mojego męŜa od lufy z tłumikiem. To, co czułam przez lata, które minęły między chwilą, gdy zauwaŜyłam męŜczyznę w spodniach khaki, a momentem, gdy zorientowałam się, Ŝe mój mąŜ umiera w moich ramionach, było piekielną mieszanką odpowiedzialności i poczucia winy. Czułam kaŜdym włóknem mojego serca, Ŝe to ja zwabiłam zabójcę do mojego męŜa, i wiedziałam, Ŝe to ja nie zdołałam przebiec tych nieszczęsnych trzech metrów, Ŝeby powstrzymać zabójcę. Wieloryby, które dołączyły do mnie po rozmowie z Andreą, były dwoma dobrze mi znanymi wielorybami uczuć - wieloryb odpowiedzialności i wieloryb winy. Kiedy mnie odwiedzały, zazwyczaj pływały razem. Dlaczego wypłynęły właśnie wtedy? Chyba Ŝeby mi przypomnieć, Ŝe między innymi ja dopuściłam do tego, by u drzwi celi Khalida stanął kat. Owszem, niechcący. Owszem, bez złych zamiarów. Ale zakapturzony człowiek mimo to czaił się przed kratami celi Khalida. A teraz bałam się, Ŝe nie uda mi się powstrzymać go przed wykonaniem okropnej powinności. Zgodnie z prawem. Jak się czułam z tą świadomością? No cóŜ, wydawało mi się, Ŝe gdybym w tej chwili spojrzała w lustro, zobaczyłabym dwa odbicia. Byłabym męŜczyzną w spodniach khaki z dwudziestką dwójką z tłumikiem. Byłabym teŜ kobietą na Bourbon Street w ładnej garsonce. No wiecie, tą kobietą, której krzyk uwiązł w gardle. Sprawdziłam dwa razy, czy drzwi są zamknięte i zgasiłam po kolei światła na dole. Na górze spała Landon, leŜała na boku, w rozkopanej pościeli. UłoŜyłam ją wygodnie i
przykryłam kołdrą. Ulubiony pluszowy miś zawsze czuwał przy niej. Pocałowałam ją we włosy, w ramię i znowu we włosy. - Kocham cię, złotko. Dobranoc - szepnęłam. Na głos powiedziałam: - Idźcie spać, szmery i trzaski. W mojej sypialni we frontowej części domu było ciemno. Przy zgaszonym świetle podeszłam do okna i wyjrzałam przez szparę w zasłonach. Nie podziwiałam widoku gór ani nie szukałam konstelacji na nocnym niebie. Wypatrywałam na parkingu i sąsiednich ulicach wielkiego białego forda expedition z zaspanym inspektorem za kierownicą. Nie widziałam Rona Kriciaka, ale ani przez chwilę nie pomyślałam, Ŝe jego brak w polu widzenia oznacza jego nieobecność. Po tym krótkim czuwaniu wróciłam do pokoju Landon. ZdąŜyła juŜ się rozkopać. Poprawiłam pościel, tym razem przykrywając j ą tylko do brzucha. Byłam jej mamąj musiałam dbać o to, Ŝeby było jej ciepło. I Ŝeby była bezpieczna. Naprawdę chciałam wierzyć, Ŝe SłuŜba Marszali moŜe ochronić mnie przed Ernestem Castro. Ale w głębi serca wiedziałam, Ŝe przed jakimś renegatem ze SłuŜby Marszali obronić się mogę tylko ja sama. Zastanawiałam się, na kogo liczy Khalid - kto ochroni go przed niesławnym elektrycznym krzesłem Florydy? Na pewno nie na mnie, Andreę lub Dave'a. Na pewno nie na Jacka Tarpina ani Mickeya Redondo. Zastanawiałam się, czy Khalid stracił juŜ nadzieję i czy w ogóle wie, Ŝe ma jakąś szansę. Zaczynałam chyba utoŜsamiać się z Khalidem. Rozumiałam juŜ, co czuje człowiek, którego szansę na apelację zmalały do zera.
PROGRAM OCHRONY PSÓW Barb Turner nie lubiła gromadzić danych. Była kobietą czynu. Lubiła działać. Dlatego okazało się, Ŝe posada nauczycielki w szkole podstawowej w Galveston nie jest dla niej. Jeśli chodzi o pracę z dzieciakami w klasie, było w porządku. Najczęściej udawało jej się zmusić dzieci do wykonywania poleceń. Ale uŜeranie się z rodzicami? I borykanie się ze sprawami administracyjnymi? Zawsze kończyło się na tym, Ŝe miała ochotę kogoś zabić. Postanowiła więc posłuchać spontanicznych rad przyjaciółek. Jej najlepsze przyjaciółki powtarzały, Ŝe kobieta powinna znaleźć swoją pasję i iść za głosem serca. Barb o mało nie przegapiła pojawienia się Peyton w pracy. Zaczęła obserwować z ukrycia wejście do restauracji o ósmej rano, tak na wszelki wypadek. W ciągu trzech następnych godzin kilka kobiet chwilowo przykuło uwagę Barb, ale Ŝadna z nich nie była odmienioną Kirsten Lord. Barb przyjrzała się Peyton, gdy ta szła wzdłuŜ Trzynastej ulicy w stronę Boulderado, ale nie rozpoznała w niej Kirsten Lord, dopiero jakiś intuicyjny odruch kazał jej skierować aparat z powrotem w stronę tej kobiety. Nastawiła ostrość. Wysoka kobieta w kwiecistej letniej sukience długimi, zdecydowanymi krokami zbliŜała się do wejścia Boulderado Hotel. Barb wysunęła obiektyw. MoŜe -pomyślała. Zrobiła jedno zdjęcie. Ciemne włosy. Krótkie włosy. MoŜe - pomyślała znowu, robiąc większe zbliŜenie i pstrykając kolejną fotkę. Okulary, to coś nowego. - Proszę cię, moja droga - szepnęła - zdejmij te okulary. Daj mi zrobić takie zdjęcie, Ŝeby Prowler był zadowolony. No, na co czekasz? Jak na zawołanie Peyton zdjęła okulary. ZłoŜyła je, wsunęła do futerału, a futerał schowała do torebki. Wyciągnęła inne okulary - bez oprawek, z jasnymi szkłami - i nałoŜyła je sobie na nos w chwili, gdy zaczęła wchodzić po kamiennych schodach prowadzących do hotelowego wejścia. Barb zdąŜyła pstryknąć jeszcze dwa szybkie zdjęcia. Klik, klik. W dobie fotografii cyfrowej nie rozlegał się rozpraszający szum przewijanego filmu. - Mam cię, pani Kirsten - mruknęła Barb Turner, opuszczając aparat. -Chyba cię mam, złotko. - Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je powoli. - Niestety, następnym razem nie będę pstrykać fotek. Następnym razem, kochana, będę strzelać. Carl Luppo po drugiej stronie Trzynastej ulicy obserwował kobietę, która mruczała coś do siebie, odkładając aparat na siedzenie obok. Siedziała w fotelu pasaŜera granatowego
dodge'a zaparkowanego po drugiej strome Trzynastej naprzeciw wejścia do hotelu. Carl doszedł juŜ do oczywistego wniosku, Ŝe nieznajoma robiła zdjęcia Peyton. Teraz chciał tylko wiedzieć dlaczego. Barb potrzebowała swojego komputera, Ŝeby pocztą elektroniczną przesłać Prowlerowi cyfrowe zdjęcia z aparatu. Stwierdziła, Ŝe ma co najmniej kilka godzin na przesłanie danych i powrót pod hotel na czas, by móc pojechać za Peyton do domu. Włączyła silnik i dojechała najpierw do Broadway, a potem wzdłuŜ Broad-way w stronę Arapahoe. Po pięciu minutach jej samochód znalazł się z powrotem na parkingu przy Motelu Pod Górami. Carl Luppo nadjechał jakieś piętnaście sekund później. Martwił się. Barb zaparkowała samochód tuŜ przed swoim domkiem i zabrała aparat do środka. Wyciągnęła dyskietkę z aparatu, wsunęła ją do komputera i sprawdziła jakość zdjęć na ekranie - nie doskonała, ale dobra - zanim przesłała pliki Prowlerowi. Dołączyła maila z obietnicą, Ŝe przed końcem dnia dośle adres domowy i zdjęcia uzdolnionego ortograficznie dzieciaka. Kiedy Barb Tumer zmieniła zawód, duŜo szybciej nauczyła się posługiwać nową komputerową techniką niŜ bronią. Carl Luppo zatrzymał samochód na parkingu przy pobliskim parku Eben Fine i na wielkiej skale nad rzeką Boulder Creek czekał, aŜ kobieta w motelu zrobi następny ruch. Czekając, czytał gazetę. Carl Luppo zabił mnóstwo czasu, zanim zauwaŜył, Ŝe Barb Turner wsiada z powrotem do samochodu. Wtedy juŜ Carl Luppo opuścił stanowisko na skale nad rzeką i siedział za kierownicą samochodu, słuchając relacji z meczu Rockies na Florydzie. Zespół gospodarzy przegrywał sześć do jednego podczas drugiej rundy. Zastanawiał się, jak to moŜliwe, Ŝe jedna druŜyna baseballowa moŜe stracić tyle punktów. I wciąŜ nie dawała mu spokoju kobieta z Motelu Pod Górami. Barb przez krótki czas jechała na zachód, zanim skręciła z Arapahoe w Canyon i zaczęła kierować się na wschód. Carl jechał za nią. Osłonę przeciwsłoneczną miał opuszczoną. ZałoŜył ciemne okulary i dziwaczny okrągły kapelusz, który zakrywał niemal całe jego szerokie czoło. Domyślał się, Ŝe kobieta wraca do Boulder, Ŝeby zaczekać na Peyton, więc nie zdziwił się, kiedy skręciła z Canyon w Trzynastą i sunęła dalej w stronę hotelu. Barb zajęła jedyne wolne miejsce parkingowe naprzeciw hotelu. Carl zaczął się
przyzwyczajać do problemów z parkowaniem w centrum Boulder i juŜ wcześniej powziął alternatywny plan. Przejechał obok jej samochodu, przeciął Spruce, skręcił w prawo w Pine i zaczął jeździć w tę i z powrotem między Spruce i Pine ulicami na wschód od hotelu. Minęło prawie pięć minut, zanim zauwaŜył samochód Peyton. Zaparkowała pół przecznicy dalej na zachód od miejsca, gdzie parkowała dzień wcześniej. Pod koniec dnia Barb Turner pojechała za Kirsten Lord/Peyton Francis od hotelu, w którym pracowała, do jej domu we wschodniej części Boulder. Barb podjęła rozmyślnie ryzyko i zatrzymała się przed domem ofiary, Ŝeby pstryknąć kilka cyfrowych zdjęć fasady domu i - dopisało jej szczęście -parę fotek dziecka. Dziewczynka wyszła z domu jak na zawołanie - tak jak wcześniej jej matka, kiedy zdjęła okulary, jakby słyszała prośbę Barb. Po zrobieniu ostatniego zdjęcia Barb ruszyła w drogę powrotną przez miasto do Motelu Pod Górami, układając w tym czasie plan ataku. Prowler juŜ ją zawiadomił, Ŝe na wykonanie zadania będzie miała ograniczony czas. Powiedział: Trzeba ją załatwić w tym samym czasie co innych. Barb nie wiedziała, kim byli „inni”, zresztą nie obchodziło jej to. Nie wiedziała, kto wykonywał tamtą mokrą robotę. Właściwie wolała nie wiedzieć. Obchodziło jąza to, czy będzie musiała zlikwidować dziecko. Nigdy jeszcze tego nie robiła i tak naprawdę wolała nie zaczynać. Dziewczynka, mniej więcej dziewięcioletnia, mogłaby być jedną z jej uczennic w szkole w Teksasie. Kiedy juŜ znalazła siew swoim bezpiecznym schronieniu w motelu, Barb sprawdziła pocztę elektroniczną i znalazła wiadomość od Prowlera, na którą czekała: Twój ptaszek to ten, którego szukamy. Czekaj na instrukcje. PrzełoŜyła dyskietkę z czterema nowymi zdjęciami z aparatu do laptopa, sprawdziła jakość i przesłała Prowlerowi do Atlanty razem z zaszyfrowanym mailem zawierającym adres Peyton w Boulder i proste pytanie: Co mam zrobić z drugą mieszkanką gniazda? Barb miała ze sobą nowy film na DVD. Wild Wild West. Zamówiła pizzę z restauracji Blackjack, bo spodobała jej się nazwa, kupiła dwie puszki sprite'a z jaskrawo pomalowanego automatu przy recepcji i rozłoŜyła się na łóŜku z laptopem i odtwarzaczem DVD. Po prostu ubóstwiała Willa Smitha.
Nazajutrz był wtorek. Znowu po drodze do pracy zatrzymałam się w banku w pasaŜu. Jadąc przez miasto, zerkałam co chwila do lusterek, ale nie wydawało mi się, Ŝeby ktoś mnie śledził. W banku podjęłam cztery tysiące dolarów w pięćdziesiątkach i setkach i była to największa kwota, jaką do tej pory kazałam sobie wypłacić. Wepchnęłam gruby plik banknotów do kieszeni spodni i trzymałam je tam przez całą zmianę w restauracji. Po dodaniu
ich do tego, co ukryłam w domu, w Regulaminie tłoczni win było tego prawie jedenaście tysięcy gotówką. Pomyślałam sobie, Ŝe John Irving, przymykając oko na okaleczenie ksiąŜki, byłby zadowolony. W pracy ubijałam białka, aŜ rozbolały mnie przedramiona. Szatkowałam dynię, a krojone przeze mnie paski były tak jednolite jak małe niemieckie Ŝołnierzyki. Obrałam i oczyściłam dwie skrzynki pomidorów, potem ugotowałam i obrałam pięć kilo bobu. Z przyjemnością wzięłam udział w bardzo poŜytecznej lekcji gotowania rosołu i nauczyłam się, jak wytapiać kaczy tłuszcz. Kiedy dzień pracy dobiegł końca, wydawało mi się, Ŝe nogi bolą mnie jeszcze bardziej niŜ wczoraj. Doszłam do wniosku, Ŝe robię postępy. W głębi ducha spodziewałam się, Ŝe Carlo Luppo będzie na mnie czekał, gdy po pracy szłam do samochodu. Wyszłam wcześniej, Ŝeby zabrać Landon na eliminacje do turnieju ortograficznego. Ale Carl nie czekał na mnie. Zdałam sobie sprawę, Ŝe czuję ulgę i jednocześnie lekkie rozczarowanie. Zaczynałam doceniać fakt, Ŝe nie spuszcza mnie z oka i pod jego nieobecność poczułam drobne ukłucie strachu, jakby mój anioł stróŜ wziął sobie wolne popołudnie. Jadąc do domu, starałam się zachowywać czujność i lusterka podpowiedziały mi, Ŝe Ron Kriciak nie śledzi mnie. Zdawałam sobie wyraźnie sprawę z tego, Ŝe nie postrzegam juŜ Rona jako mego sprzymierzeńca. Ale pomimo ostrzeŜeń Carla Ron jeszcze nie przekroczył granicy i nie stał się wrogiem. W kaŜdym razie odpowiedzialność, którą pozwoliłam przejąć Ronowi za bezpieczeństwo moje i córki w Boulder, znowu wzięłam na swoje barki. Tak jak powiedział Carl podczas naszego pierwszego spotkania: wyrok na Rona Kriciaka jeszcze nie zapadł. Viv miała jakieś pilne sprawy i wybiegła pośpiesznie, gdy tylko weszłam do domu. Ledwie opiekunka znalazła się za drzwiami, a Landon juŜ przyskoczyła do mnie. Chciała pojechać do parku i pograć w piłkę po eliminacjach. - Obiecałaś - wytknęła mi. Obiecałam czy nie obiecałam? Nie mogłam sobie przypomnieć. Przeklęłam Roberta w duchu. Kopanie piłki z córką to miała być jego działka. - Jasne, kochanie - zgodziłam się -jeśli skończymy o czasie, wrócimy tu po eliminacjach i przebierzemy się: wtedy będziemy mogły pojechać do parku. MoŜe potem zjemy na mieście jakąś kolację. - Pójdziemy na sushi? Pomysł Roberta. śeby zapoznać naszą córkę z sushi. Osobiście nie gustuję w
surowych rybach. - Zastanowię się - obiecałam. - Myślałam raczej o McDonaldzie. - Ach tak - bąknęła, a ja poczułam się winna. Nie wiedziałam nawet, gdzie w Boulder moŜna dostać dobre sushi. Podejrzewałam, Ŝe gdzieś w centrum niedaleko pasaŜu moŜna znaleźć porządny lokal. MoŜe tam, gdzie kiedyś stał New York Dęli. Ale przecieŜ ja nie jadałam surowych ryb. Jak miałam poznać porządny lokal? Dziesięć minut później jechałyśmy juŜ na zawody. Eliminacje okręgowe odbywały się w szkole niezbyt daleko od naszego domu. Zakładając, Ŝe będę błądziła, na pięciominutową jazdę przeznaczyłam dziesięć minut. Wykorzystałam ten czas, Ŝeby przypomnieć Landon niektóre warunki, na których zgodziłam się na jej uczestnictwo w turnieju. - Kochanie? - zaczęłam. - Wiesz, Ŝe to juŜ ostatnie twoje zawody? Bez względu na wynik, nie moŜesz pojawić się w finałach okręgowych. To byłoby za duŜe ryzyko. - Wiem - odparła. - Ze względu na kamery telewizyjne, tak? - Ton jej głosu wskazywał, Ŝe nie tylko wiedziała, ale teŜ nie za bardzo chciała, Ŝeby jej o tym przypominano i cały czas uwaŜała całą sprawę za cholernie niesprawiedliwą. Trudno było się z nianie zgodzić. Dodała jeszcze z wyŜszością: -Ale i tak się zakwalifikuję. Musisz o tym wiedzieć. - A ja będę z ciebie dumna. Nawet jeśli nie będziesz mogła przejść dalej. Musisz o tym wiedzieć. - Powiedz mi jeszcze raz, mamo: ile osób zakwalifikuje się do finału? - Tylko trójka z tych eliminacji, kochanie. - Łatwizna - stwierdziła. - Ten, kto zajmie czwarte miejsce, będzie mi naprawdę wdzięczny, jak się wycofam. Uśmiechnęłam się. Gdy dotarłyśmy do szkoły, okrąŜyłam ją dwa razy, wypatrując męŜczyzn w samochodach, którzy nie pasowaliby do otoczenia. W końcu wjechałam na parking. - Szukasz złoczyńcy? - zapytała Landon. Jej przenikliwa uwaga była dla mnie jak cios w brzuch. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie skłamać, ale nie zrobiłam tego. Kiwnęłam głową. - Tak, kochanie. Zawsze mam na niego oko. - No to ja teŜ będę miała na niego oko - zaofiarowała i wbiła wzrok w przednią szybę. Zaczęłam płakać, kiedy to powiedziała. Szybko wjechałam na wolne miejsce i wysiadłam z samochodu, mając nadzieję, Ŝe nie zauwaŜy moich łez. Weszłyśmy do szkoły w ślad za dwiema innymi matkami z dziećmi i sterylnymi
korytarzami doszłyśmy do równie sterylnej sali. - Do widzenia - rzuciła Landon i pośpiesznie dołączyła do innych dzieci na podwyŜszeniu. Przeniosłam składane krzesło pod ścianę, Ŝeby mieć oko na audytorium, gdy nie będę obserwować dzieci. Rozejrzałam się bacznie po sali, wypatrując telewizyjnych kamer. Jak zwykle podczas zawodów ortograficznych pierwsze trzy rundy słuŜyły do przesiania zawodników. Po zaledwie trzydziestu minutach spośród dwudziestu sześciu uczestników na scenie zostało ośmioro dzieci. Była wśród nich Landon. Uśmiechnęłam się, kiedy po mistrzowsku poradziła sobie ze słowem „synekura”. Mina mi zrzedła, gdy zauwaŜyłam męŜczyznę wchodzącego do sali. Był mniej więcej w moim wieku, krępej budowy ciała, o krótkich, rzadkich i jasnych włosach. Na nosie miał okulary bez oprawek, które zdawały się powiększać jego niebieskie oczy. Miał na sobie granatową marynarkę. Kiedy zatrzymał się przy drzwiach i skrzyŜował ręce, wydawało mi się, Ŝe widzę wybrzuszenie pod jego lewym ramieniem, bliŜej pleców. Serce waliło mi, gdy przyglądałam się temu wybrzuszeniu i chwilowo przestałam śledzić zawody na scenie. MęŜczyzna zajął miejsce z tyłu małej sali i co najmniej przez minutę lustrował widownię. Wydawało mi się, Ŝe zatrzymuje na chwilę wzrok na kaŜdym obecnym rodzicu oprócz mnie. Znowu skoncentrowałam się na scenie. Zostało sześcioro dzieci. Landon była najmłodsza z czwórki dziewczynek. Zaraz miała odpowiadać. Przeskakiwałam wzrokiem z niej na męŜczyznę w marynarce, jakbym oglądała mecz tenisowy, a nie zawody ortograficzne. Chłopiec przed nią wyłoŜył się na słowie „zadłuŜony”. Jakaś matka jęknęła. Wywołano imię Landon i podeszła do mikrofonu. Miała słowo „ekwilibrystyczny”. Albo „ekwilibrystyka”. CięŜka sprawa. Sama nie byłam pewna, jak to się pisze. Kiedy moja córka pochyliła się do mikrofonu i zaczęła literować słowo, zaczynając od „e”, blondyn wstał i ruszył między rzędami. Ja teŜ wstałam i zaczęłam zbliŜać się do sceny, Ŝeby móc ewentualnie stanąć między nim a córką. W tej chwili salę wypełnił ogłuszający dzwonek - tak głośny i przenikliwy, Ŝe aŜ bolały uszy. Dwoje dorosłych na scenie natychmiast przyskoczyło do dzieci biorących udział w konkursie. Kobieta obok mnie złapała mnie za łokieć i wskazała wyjście z tyłu sali. Wyrwałam się i próbowałam znaleźć wzrokiem blondyna w marynarce. Był juŜ prawie na schodach prowadzących na scenę.
Próbowałam dostać się do Landon, ale kiedy się odwróciłam, wpadłam prosto na kobietę, która wcześniej wskazywała mi drzwi. Obie runęłyśmy na podłogę. Upadając, jęknęła tak głośno, Ŝe usłyszałam ją pomimo przeraźliwego dzwonka. Bałam się, czy nie zrobiła sobie krzywdy, ale moje współczucie dla niej musiało poczekać. Podniosłam się. Nie widziałam Landon, za to blondyn był juŜ na scenie. Ktoś krzyczał: - Proszę państwa! Rodzice! Mamy alarm poŜarowy. Wychodzimy pojedynczo przez drzwi na końcu sali. Bardzo proszę. Akurat. Wciągnęłam powietrze, ale nie wyczułam nic podejrzanego. Doszłam do wniosku, Ŝe alarm jest tylko fortelem. Czymś, co zainscenizował blondyn, Ŝeby wywołać zamieszanie. Przeskoczyłam przez leŜącą kobietę i wspięłam się na scenę. Dzieci juŜ znikły za sceną, ale zauwaŜyłam jeszcze plecy blondyna, kiedy wchodził do tego samego skrzydła. Siłą woli zmusiłam oczy, Ŝeby przeniosły spojrzenie z marynarki na spodnie. Straciłam go z oczu, zanim mogłam ustalić, czy ma na sobie spodnie khaki. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe ktoś do mnie krzyczy, Ŝebym zeszła ze sceny. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Daj mi dwie sekundy, pomyślałam, a moŜesz być pewien, Ŝe zejdę z tej cholernej sceny. Drzwi prowadziły ze sceny na słabo oświetlony szkolny korytarz. Po jednej stronie korytarza ściany wyłoŜono płytkami do wysokości barków. Po drugiej stronie ciągnęły się szafki. Nasłuchiwałam oddalających się kroków, dziecięcych głosów lub - BoŜe uchowaj krzyków Landon. Ale potworny jazgot alarmu poŜarowego zagłuszał wszelkie dźwięki oprócz wszechobecnego echa groźby Ernesta Castro. Pobiegłam w stronę samotnego zielonego napisu WYJŚCIE. Z kaŜdym krokiem czułam, jak popycha mnie ryk niestrudzonego dzwonka. Linoleum zaczęło błyszczeć w miejscu przecięcia dwóch korytarzy. Skręciłam w prawo i ruszyłam w stronę odległych błysków szklanych drzwi. Na końcu korytarza na tle tych drzwi rysowała się sylwetka męŜczyzny w granatowej marynarce. Trzymał pod ręką dziecko, którego nogi w sportowych butach wierzgały dziko. - Stać! - ryknęłam. - Moje dziecko! MęŜczyzna nie zwolnił. Jeszcze nigdy w Ŝyciu nie biegłam tak szybko -szybciej niŜ tamtego dnia w Slaughter. Wołałam do córki, Ŝeby się nie bała (chociaŜ sama byłam w strachu), i krzyczałam do męŜczyzny, Ŝeby się zatrzymał. Dzieliło mnie od niego moŜe sześć metrów, gdy dotarł do drzwi. Kiedy otwierałam usta, Ŝeby znowu krzyknąć: Stać!, alarm poŜarowy raptownie umilkł, co sprawiło, Ŝe mój
przeraźliwy
krzyk
wypełnił
cały
korytarz.
Nogi
męŜczyzny
znieruchomiały,
w
przeciwieństwie do nóg dziewczynki. Słyszałam, jak piszczy. Obejrzał się na mnie przez ramię. Usłyszał mnie. - Puść ją - powiedziałam. - Jest pani nauczycielką? - zapytał. - Puść ją-powtórzyłam, podchodząc bliŜej. - Ma wizytę u ortodonty - zaczął się tłumaczyć. - JuŜ jesteśmy spóźnieni. Ortodonta? Akurat! - Puść -ją- rozkazałam cierpko. - W tej chwili! Postawił ją na podłodze między sobą a drzwiami. Czekałam, aŜ sięgnie po broń schowaną pod marynarką. Zastanawiałam się, co zrobię, jak go rozproszę, Ŝeby Landon zdąŜyła uciec. Wtedy wyłoniła się orka i usłyszałam dźwięk pustych łusek podskakujących na chodniku w Nowym Orleanie. Przechylając głową, zapytał: - Jest pani nauczycielką? Wystąpiła juŜ w eliminacjach. Odpadła. A teraz zabieram ją do ortodonty. Z szerokim metalowym uśmiechem na twarzy dziecko wyjrzało zza krępego ciała męŜczyzny i spojrzało na mnie. - Ona nie jest moją nauczycielką, tato. Gapiąc się na nieznajomą twarz z aparatem na zębach, wystękałam: - Pomyliłam cię... z kimś innym. Bardzo... przepraszam. MęŜczyzna zmruŜył oczy i pokręcił głową tak samo jak ja, gdy widzę kierowców, którzy zajeŜdŜają mi drogę. Wziął córkę za rękę i zniknął w oślepiającym południowym słońcu. Miał na sobie obcisłe białe dŜinsy. Nie spodnie khaki. Oparłam się o ścianę wyłoŜoną płytkami i osunęłam się na podłogę. Zanim się rozpłakałam, zaczęło mną trząść. Pięć minut później znalazłam dzieci, które brały udział w eliminacjach, na boisku koszykówki po pomocnej stronie szkoły. Była wśród nich Landon. ZauwaŜyła coś w moim wyglądzie, gdy zbliŜałam się do niej - moŜe drŜenie rąk albo zaczerwienione oczy. A moŜe desperację w głosie, kiedy powiedziałam: Cześć, kochanie. Nie jestem pewna, co dokładnie zobaczyła, ale wyszła z szeregu i podeszła do mnie. - Wszystko w porządku? - zapytała. Kiwnęłam głową. Uśmiechnęłam się słabo.
- Jasne. Wszystko gra. - Widziałaś złoczyńcę? - zapytała. Cholera. Pokręciłam głową. - Nie - wydusiłam z siebie. - Tylko zaskoczył mnie ten alarm. To wszystko. Odetchnęła i wzięła w swoje ręce moją dłoń. Z powagą w głosie, która zupełnie nie przystawała do jej wieku, rzekła: - Mamo, pierwsza zasada ćwiczeń przeciwpoŜarowych brzmi: Nie wpadać w panikę. Będziesz o tym pamiętała następnym razem? Odpowiedziałam, próbując znowu powstrzymać łzy. - Dobrze. To dobra rada. Postaram się ją zapamiętać. Landon dotrzymała obietnicy i uplasowała się w konkursie ortograficznym w pierwszej trójce, zajmując drugie miejsce. Słowo, na którym w końcu się potknęła, brzmiało „fungicyd”. Kiedy jechałyśmy do domu, nie opuszczał jej dobry nastrój. Po doświadczeniu z alarmem poŜarowym byłam roztrzęsiona. Gdy w mojej sypialni zadzwonił telefon, odebrałam pełna obaw. Przebierałam się właśnie w szorty i sportowe buty, Ŝeby zgodnie z daną obietnicą pojechać do parku pograć w piłkę. - To ja - odezwał się w słuchawce Carl Luppo. - Cześć - powitałam go. Sama się zdziwiłam, jak bardzo ucieszył mnie jego głos. ZwaŜywszy na to, co niedawno przeszłam, mój głos brzmiał bardziej Ŝyczliwie, niŜ wydawało mi się moŜliwe. - Słuchaj, pamiętasz, o czym wczoraj rozmawialiśmy? O tym białym duŜym... Hej, nie muszę ci chyba tego przeliterować? Wiesz, o czym mówię, prawda? - Tak. - Jego niechęć do konkretów ostrzegła mnie, Ŝe dzieje się coś niedobrego. Ścisnęłam kurczowo słuchawkę. - Zdaje się, Ŝe teraz jest jeszcze jeden. Inny, ale ten sam rodzaj. Ten nowy jest jeszcze bardziej podejrzany. Tym razem nie podchodziłbym do sprawy tak... nie wiem... niefrasobliwie jak wczoraj. Powinniśmy chyba pogadać. I to szybko. Niefrasobliwie? Czy Carl Luppo powiedział „niefrasobliwie”? Landon na pewno znała to słowo. - Kiedy? - Na przykład teraz. Zaraz. Walczyłam z paniką. - Dobrze. - Myślałem o miejscu, gdzie sprzedają to coś, co przyprawia mnie o lekką niestrawność. Pamiętasz? Mówił o barze z empanadami na Trzynastej przy pasaŜu Pearl Street Mali.
- Tak, chyba tak. Powiedziałeś, Ŝe chyba ci posmakowały. W jego głosie zabrzmiała nutka wesołości. - Dokładnie. Powiedzmy za dwadzieścia minut? Tam się spotkamy. Przypomniałam sobie o obiecanym parku i sushi. - Muszę najpierw gdzieś pojechać. Z córką. Niech będzie siódma. W porządku? Westchnął, zanim odpowiedział. - Niezbyt dobry pomysł. śeby właśnie teraz przebywać z córką poza domem. Serce na chwilę przestało mi bić. Poczułam, jak rodzi się wieloryb. ZniŜyłam głos, i szybko, z lekką zadyszką zapytałam: - Co chcesz przez to powiedzieć? Co...? Głos Carla był opanowany. - Nie tutaj. Nie teraz. Nie przez twój domowy telefon. Przez telefon na mieście albo osobiście. Zaufaj mi. - Powiedziałeś, Ŝe za dwadzieścia minut? - Pasuje. OdłoŜyłam słuchawkę i odliczyłam do dziesięciu. Zanim zawołałam Landon, zmówiłam cichą modlitwę. - Autobus odjeŜdŜa na kolację za dwie minuty. Mała zmiana planów, jedziemy na empanady. Gotowa? - Widziałaś moje ochraniacze na kolana? Mamo? Co to są empanady? - Ochraniacze są tutaj obok butów. Ale nie będziemy od razu grać w piłkę. Weź ze sobą czyste skarpetki. Empanada to taka potrawa z Ameryki Południowej. Trochę jak pieczona kanapka. - Mamo. - Myślę, Ŝe ci posmakują. - Co w nich jest? - RóŜne rzeczy. MoŜna wybrać. Idziemy, kochanie. Bardzo cię proszę. To naprawdę bardzo waŜne. - A są takie z sushi? Nie odpowiedziałam, bo nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Ilu dziewięciolatków zadałoby takie pytanie? Kręciło mi się w głowie. Carl odkrył coś, co go przekonało, Ŝe mnie i Landon grozi niebezpieczeństwo. Musiał dojść do wniosku, Ŝe ktoś jeszcze nas śledzi. Oprócz Rona Kriciaka. Zanim Landon zeszła na dół, podeszłam do półki z ksiąŜkami i przełoŜyłam całe
dziesięć tysięcy osiemset dolarów z okaleczonej ksiąŜki Johna Irvinga na dno torebki. Sprawdziłam, czy mam klucze. Dobrze. Usłyszałam kroki córki zbiegającej po schodach. Moje serce dudniło jednak głośniej. Nie zapomniałam czegoś? Ernesto Castro? Naprawdę tak szybko mnie znalazłeś? Rozległy trawnik rozciągający się między budynkiem sądu a pasaŜem był niemal wyludniony, gdy przyjechałyśmy z Landon na spotkanie z Carlem. Włóczędzy, których zwykle tam widywałam, tego wieczora opuścili swoje trawiaste królestwo wcześniej niŜ zwykle, a małolaty, które często się tam zbierały, najwyraźniej znalazły jakiś lepszy sposób na spędzenie reszty dnia. Kiedy zjedliśmy empanady i wypiliśmy lemoniadę, Carl zaproponował, Ŝe przez kilka minut pogra z Landon w piłkę na trawniku przed sądem. Nie wyglądał mi na sportsmena, ale nadrabiał entuzjazmem i wykazał się aktorską Ŝyłką, której wcześniej u niego nie zauwaŜyłam. Gdy w końcu dołączył do mnie w cieniu pod wielkim drzewem naprzeciw Antica Roma, Landon postanowiła zostać na trawniku i potrenować dryblowanie. Dzieliłam uwagę między nią a Carla. Po zabawie z Landon złapanie oddechu zabrało Carlowi kilka minut. - Lubię twoją córkę - powiedział. - Jest grzeczna. Ale teŜ trochę nieokiełznana. Podobają mi się dziewczyny, które lubią sport. Miałam nadzieję, Ŝe nie uwaŜa mnie za jedną z takich dziewczyn. Odmówiłam cichą modlitwę, Ŝeby nie zapytał mnie o piłkę noŜną albo baseball. - Dziękuję - powiedziałam. - Rzeczywiście jest taka. Czasem nieokiełznanie bierze górę nad grzecznością... jeśli wiesz, co mam na myśli. Zachichotał. - Podobno moja wnuczka Amanda teŜ jest taka. - Wskazał na Antica Roma. - Widzisz tamtą restaurację? Trattoria we Włoszech wygląda inaczej. Przynajmniej na południu. Byłem tam kilka razy, Ŝeby odwiedzić rodzinę. Ta tutaj jest trochę jak z Disneylandu. Jak turystyczna wersja czegoś autentycznego, wiesz, o czym mówię? - Uśmiechnął się. - Ale stąd jedzenie pachnie w porządku. Nie uwaŜasz? Byłaś tam kiedyś? - Nie - odpowiedziałam i Ŝeby przyciągnąć jego uwagę, przesunęłam palcami po wierzchu jego dłoni. Wydawał się zaskoczony tym gestem i natychmiast pogładził się po miejscu, którego przed chwilą dotknęłam. - Carl -zapytałam - skąd wiesz, Ŝe ja i Landon jesteśmy tu bezpieczne? To znaczy tutaj, na otwartej przestrzeni. Wydawałeś się podenerwowany przez telefon. Teraz zachowujesz się nonszalancko.
- Jak juŜ ci mówiłem, z pracy do domu jechała za tobą jakaś kobieta. Zatrzymała się na chwilę przed twoim domem. Miała aparat. Twoja córka wyszła przez frontowe drzwi poŜegnać się z tą kobietą, która się nią opiekuje. - Viv. - Wszystko jedno. Twoja córka wyszła na jakąś minutę, a ta kobieta pstryknęła jej dwa, trzy zdjęcia i odjechała. Siedziałem jej na ogonie, aŜ dojechała do motelu, w którym się zatrzymała. Przy Arapahoe niedaleko gardzieli kanionu pod górami. - I nie wiesz, kto to? Carl pokręcił głową. - Przykro mi. - Ze SłuŜby Marszali? Carl zacisnął pięść i przykrył ją otwartą dłonią. - To nie miałoby sensu, Ŝeby SłuŜba Marszali wynajmowała dla kogoś ze swoich pokój w motelu. WITSEC mógłby zatrudnić ludzi na miejscu, gdyby chcieli cię śledzić. Do diabła, po prostu zleciliby to Kriciakowi – zresztą i tak depcze ci po piętach. Albo mogliby zamontować ci w samochodzie nadajnik i ułatwiliby sobie zadanie, zgadza się? Kiwnęłam głową. - W tutejszym oddziale mają mnóstwo ludzi - ciągnął dalej. - Kiedy wyjeŜdŜałem stąd, Ŝeby złoŜyć zeznania, pilnowało mnie co najmniej sześciu róŜnych inspektorów. A ten aparat fotograficzny? Ten aparat w ogóle mi nie pasuje. PrzecieŜ w WITSEC mają mnóstwo zdjęć twoich i twojej córki. Przed i po wstąpieniu do programu. Nic nie wskazuje na to, Ŝe ta kobieta jest ze SłuŜby Marszali. Pomyślałam o jego słowach i płynącym z nich wniosku. Jadąc z Landon do centrum, juŜ się nad tym zastanawiałam. - Więc nie ma co ukrywać, Ŝe mnie i Landon grozi niebezpieczeństwo, Carl. Zanim się odezwał, spuścił wzrok, skubnął kilka długich źdźbeł trawy i zwinął je w palcach w pojedynczy gruby zwój. Kiedy znowu na mnie spojrzał, jego oczy mówiły: Bez picu, a po chwili powiedział: - Obawiam się, Ŝe tak, Peyton. - Mam powiedzieć Ronowi o tej kobiecie? Wzruszył ramionami. - Chyba musisz. NajwaŜniejsze, uwaŜam, jak zareaguje. - A jeśli ta kobieta jest ze SłuŜby Marszali? Ma mi za złe krytykę WITSEC? Próbuje mnie wrobić, zemścić się? No wiesz, przyłapać mnie na łamaniu zasad bezpieczeństwa. śebym dostała... przepustkę. - Jeśli Ron nie bierze udziału w tej akcji, będzie miał problem. Znajdzie się między
młotem a kowadłem. Zastanowiłam się nad sytuacją Rona i pomyślałam, Ŝe blednie w porównaniu do mojej. - Czy stracę coś, jeśli powiem Ronowi o tej kobiecie? Carl roześmiał się ironicznie. - Jeśli masz rację i ta kobieta jest ze SłuŜby Marszali i ma swój własny plan, a Ron jest w to zamieszany... to znaczy, Ŝe juŜ wie, gdzie cię szukać. - Uwierzy mi? - Jeśli nie jest zamieszany? śe ktoś z WITSEC moŜe cię śledzić bez jego wiedzy? Pewnie nie. śe w WITSEC pewne siły mogą chcieć twojego odejścia? Jeśli nie jest zamieszany, nie będzie go łatwo o tym przekonać, ale teŜ nie zdziwi się za bardzo. - A co z tą kobietą? Jak mam mu o niej powiedzieć? Niby skąd wiem o niej? Nie mogę mu powiedzieć o nas. - Nie, nie moŜesz mu powiedzieć, Ŝe mnie znasz. Podejrzewam, Ŝe Ron nie przyjmie tego w dojrzały sposób. Po prostu powiedz Ronowi, Ŝe widziałaś kobietę z aparatem fotograficznym przez okno. Nie chciałaś spuszczać oka z Landon, kiedy wychodziła i zauwaŜyłaś kobietę, która robiła z samochodu zdjęcia twojej córce. Pomyślałam przez chwilę o jego pomyśle i nie dostrzegłam w nim Ŝadnych oczywistych wad. - No, to powinno zrobić swoje. Ale chciałabym teŜ, Ŝeby Ron wiedział, gdzie się zatrzymała, prawda? To znaczy w którym motelu. . - Zawiadomię ich o tym jakoś, anonimowo. Jest sposób, Ŝeby to zrobić. Przy okazji podam im numer tablicy rejestracyjnej jej samochodu. - Zmienił pozycję i jego noga wylądowała zaledwie parę centymetrów od mojego uda. Poczułam ciepło promieniujące w moją stronę. - Musisz pomyśleć o czymś jeszcze. - O czym? Oparł się na łokciu i wyciągnął szyję, Ŝeby spojrzeć na Landon, zanim jego wzrok spoczął z powrotem na mnie. ZmruŜył oczy. - A jeśli ta kobieta z aparatem nie jest ze SłuŜby Marszali? Na chwilę zupełnie mnie zatkało. Z trudem odetchnęłam. - Więc musiał ją przysłać Ernesto Castro - wydusiłam. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Odruchowo zlustrowałam trawnik przed sądem w poszukiwaniu Landon. Zaczęła grać z trochę młodszym od siebie chłopcem. Dawała mu niezłą szkołę. Uśmiechnęłam się. - Castro to ten facet, który zlecił sprzątnięcie twojego męŜa? - zapytał Carl.
Swoboda, z jaką te słowa spłynęły z jego ust, przyprawiła mnie o drŜenie. Dla Carla Luppo zlecenie morderstwa było jak zamówienie pizzy. - Tak - odparłam. Carl kiwnął głową i podrapał się za uchem. - Nie wydaje mi się. Senior Castro nie jest typem faceta, który wysyła na mokrą robotę kobietę. Starałam się nie czuć uraŜona stwierdzeniem Carla, ale teŜ nie zamierzałam wdawać się w zaŜarty spór i udowadniać, Ŝe mordowanie jest jedną z tych rzeczy, które kobietom wychodzą równie dobrze jak męŜczyznom. - MoŜe Castro próbuje mnie przechytrzyć. Wysyłając kogoś, kogo się nie spodziewam. Kogoś takiego jak ona. - Ten twój Ernesto Castro nie wygląda mi na spryciarza. Wystarczy przyjrzeć się jego Ŝyciu. Nie jest zbyt bystry. Sprzedaje ludziom narkotyki. A jak traktuje kobiety? Maltretuje prostytutki, zgadza się? A ta sekretarka na wózku inwalidzkim? Wziął i zgwałcił ją. Gwałcił teŜ inne kobiety. Mam dobre informacje, prawda? Nie, ten cały Castro nie wynajmie kobiety do mokrej roboty. Nie ten typ. Kobiety mogą krwawić, ale same nie przelewają krwi. - Ale kiedy mieszkałyśmy w Slaughter, kobieta próbowała porwać Landon. - Porwanie to nie zabójstwo. Nie wysłałby kobiety, Ŝeby cię sprzątnęła. Nie umknął mi paradoks tej sytuacji. Siedziałam o zmierzchu na trawniku kilka kroków od Gór Skalistych i gawędziłam z emerytowanym członkiem mafii - gorylem, jak sam siebie nazwał - a on rozwodził się o wadach charakteru śmiecia, który kazał zabić mojego męŜa. Kilka razy zamrugałam powiekami i musiałam podjąć świadomą decyzję, Ŝeby zamknąć usta, bo opadła mi szczęka. Carl Luppo sprawiał wraŜenie przekonanego o słuszności swojej charakterystyki Ernesta Castro. I ostre ukłucie w piersi podpowiedziało mi, Ŝe prawdopodobnie ma rację. Nie podobały mi się wnioski, które byłam zmuszona wyciągnąć. - No więc kto? Podniósł jeden gruby palec i powiedział: - Masz swojego Ernesta Castro. - Podniósł drugi palec, czyniąc w ten sposób znak zwycięstwa. - Masz swoich wnerwionych inspektorów ze SłuŜby Marszali. - Chwycił wolną ręką serdeczny palec. - Numer trzy? Jest jeszcze ktoś, kto za tobą nie przepada, Peyton? Wzruszyłam ramionami. - A dwoje nie wystarczy? - Z mojego doświadczenia wynika, Ŝe wrogowie zawsze atakują stadami. Kiedy jesteś
silna, na niebie nie ma ani jednego myszołowa, a gdy zaczynasz trochę krwawić, z chmur nadlatują czarne ptaszyska, Ŝeby coś z ciebie dziobnąć. Ledwie zmierzchało, ale nagle poczułam nieprzeniknioną ciemność, jak poduszkę na twarzy. I lęk, Ŝe się uduszę. Próbowałam rozjaśnić mrok. - Ilu śmiertelnych wrogów moŜe mieć jedna dziewczyna, Carl? - zaŜartowałam. - Z mojego doświadczenia wynika, Ŝe zwykle o jednego za duŜo. - A prasa? MoŜe śledziła mnie jakaś reporterka - zasugerowałam. - Na przykład? - Nie wiem. Z jakiegoś brukowca typu „Star” albo „Enąuirer”. MoŜe postanowili mnie wytropić. Wyglądał na zdezorientowanego. - Ale po co? - A po co w ogóle robią to, co robią? - No tak, masz rację. Nie mogę zaprzeczyć. Ale ujawnianie miejsca pobytu federalnych świadków? No, nie wiem, Peyton. Prosiliby się o zupełnie nowy rodzaj kłopotów. Nie odpowiedziałam, a on nie naciskał. Po mniej więcej minucie znowu się odezwał. - Masz ochotę na kawę? - zapytał. - MoŜemy się przejść do Duszanbe. Po jedzeniu lubię napić się espresso. Przechwyciłam jego spojrzenie i dostrzegłam tęsknotę, która kryła się w ich głębi. Nie proponował mi kawy. Nie proponował mi pomocy. Carl Luppo zapraszał mnie na randkę. Nie byłam nawet pewna, czy on sam zdaje sobie z tego sprawę. Ale ja wiedziałam. Musiałam mu odpowiedzieć. Ale zanim to zrobiłam, z wody wyskoczył wieloryb. Próbowałam się otrząsnąć, zmusić go do zanurkowania, ale nie potrafiłam. Chodziło o Roberta, oczy Roberta i to coś, co zawsze podpowiadało mi, Ŝe mnie pragnie. Było to uczucie przyjemnego ciepła, siły połączonej z poŜądaniem. Odpędziłam je. - Nie dzisiaj, Carl - odpowiedziałam. - Za bardzo martwię się o Landon. Muszę wrócić do domu, zadzwonić do Rona Kriciaka, zdecydować, co mam teraz robić. - Mogę kupić Landon lody? Jest takie jedno miejsce w pasaŜu. Bardzo bym się ucieszył, gdybym mógł kupić jej lody. Sprawiłoby mi to przyjemność. - Wskazał na zachód, w stronę gór. Wiedziałam, Ŝe nie chce się rozstawać. Pomyślałam o wszystkich rozstaniach, za które
był odpowiedzialny, o wszystkich poŜegnaniach, których był sprawcą. - Chyba nie. Powinnam wracać. Zadzwonić do Rona. Carl spuścił wzrok. - Kiedy powiesz mu o tym wszystkim, przeniesie cię, wiesz o tym? Jeszcze dziś wieczorem wyniesiesz się ze swojego domu do jakiejś przechowalni. Jutro będziesz w nowej przechowalni, a do końca tygodnia znajdziesz się w Topeka czy gdzieś tam. Z jakiegoś powodu pomyślałam o pieniądzach wciśniętych na dno torebki. Ci ze SłuŜby Marszali przeszukają mnie. Pieniądze sprowokują pytania. Jak się wytłumaczę? Spojrzałam na zachód, w stronę gór. Zachód słońca był monochromatyczny, złocisty jak świeŜe masło. śółte światło roztapiało się za kanionem. - Tam, dokąd pojedziemy, nie będzie tak pięknie. - Kto wie? - powiedział. Jego spojrzenie było cięŜkie i miałam wraŜenie, Ŝe wykrzesanie energii do dalszej rozmowy wymagało od niego zdwojonego wysiłku. - MoŜe trzymają dla uczestników programu jakieś miejsce na Bermudach albo w Honolulu. Roześmiałam się. - Posłuchaj, ktokolwiek cię szuka, łatwo cię znalazł. Są mocni. Mają kontakty. Dobre kontakty. Niewykluczone, Ŝe znowu cię znajdą. Musisz cały czas być na wszystko przygotowana. Obiecaj mi to. - Znowu mówił jak ojciec do ulubionej córki. Napięcie erotyczne między nami uleciało wyŜej, niesione swoim Ŝarem. Carl i ja zostaliśmy na ziemi z naszym przygnębieniem i smutkiem. Czułam to od niego. Czułam to w sobie. Chciałam, Ŝeby mój głos zabrzmiał wesoło. - Kto się mną zaopiekuje? Kiedy wyląduje samolot, nie będę miała drugiego Carla Luppo, prawda? - Carl Luppo jest jeden w swoim rodzaju. - Owszem - potwierdziłam i cmoknęłam byłego killera w policzek. BoŜe, ale moje Ŝycie się zmieniło!
Po szybkiej kolacji Prowler wjechał prywatną windą z mieszkania w piwnicy do pracowni na strychu. Lokatorzy wynajmujący od niego cztery mieszkania w tym domu nawet nie przypuszczali, Ŝe pod dachem budynku mieści się pracownia. Nie wiedzieli teŜ, Ŝe darmowy dostęp do internetu, który zapewnił im gospodarz, dawał mu dostąp do dodatkowej linii telefonicznej, którą poprowadził z kaŜdego mieszkania do pracowni na strychu. Nalegał, Ŝeby kaŜdy lokator korzystał z usług internetowych na własne nazwisko i przekazywał mu miesięczne rachunki razem z czekiem za czynsz. Prowler potem odliczał tę kwotę od czynszu
za następny miesiąc. Ten system dawał mu cztery niewykrywalne linie do wykonywania i przyjmowania miejscowych rozmów telefonicznych. Otworzenie
pomieszczenia
na
strychu
wymagało
klucza,
sześciocyfrowego
alfanumerycznego kodu i skanera tęczówki. Odpowiednia kombinacja w odpowiednim porządku nie tylko otwierała drzwi, ale równieŜ dezaktywowała komputerowy system ochronny, który zaprogramowano do natychmiastowego sformatowania wszystkich napędów w pomieszczeniu na wypadek wtargnięcia osoby nieupowaŜnionej, nieoczekiwanego ruchu lub dźwięku tłuczonego szkła. Okna na trzecim piętrze nie otwierały się; wszystkie były nieprzezroczyste i zrobione z pancernego szkła. Pomieszczenie ogrzewały rury opromieniowane, a przekrój przewodów wentylacyjnych był zbyt mały, Ŝeby przedostał się przez nie człowiek. Jeśli chodzi o system ochronny, jedyną osobą upowaŜnioną do przebywania na strychu był Prowler. Po wejściu Prowler przełączał system na tryb „Stay”, co dezaktywowało czujnik ruchu. ZauwaŜył nadejście nowych cyfrowych zdjęć od Barb Tumer. Kilka uderzeń w klawiaturę i zachował je na trzech róŜnych twardych dyskach. Prowler nie wierzył w przenośne media. Bardzo trudno było je zniszczyć, a bardzo łatwo ukraść. Dzieciak Kirsten Lord nie zainteresował go, a adres miał dostać później, jak obiecała Barb Turner. Stała się jego najbardziej solidnym współpracownikiem. Tak o niej myślał. Dla Prowlera Barb Turner była jak facet w przebraniu. A to przebranie pomagało jej wtopić się w najbardziej niezwykłe lokalizacje. Jak na przykład Boulder w stanie Kolorado. Wysłał jej e-maila z wiadomością, Ŝe nie widzi powodu, by niepokoić resztę gniazda. Pomyślał, Ŝe ta informacja uspokoi Barb. Prowler nie zatrudniłby kogoś, kto mógłby zabić dziecko bez najmniejszego Ŝalu. Nie zatrudniłby teŜ kogoś, kto nie zabiłby dziecka, gdyby dostał takie polecenie. Prowler zajął się koordynacją następnego etapu, kiedy zadzwonił telefon. Jedną ręką opuścił mikrofon przy zestawie słuchawkowym i zanim spojrzał na monitor z numerem rozmówcy, spróbował zgadnąć, kto do niego dzwoni. Numer na ekranie wskazywał, Ŝe telefon jest z Waszyngtonu. Czyli Marvin. Prowler nie typował Marvina. Po raz pierwszy tego dnia spudłował. Wcisnął guzik. - Prowler. - Mamy tu w centrali zamieszanie. - Słucham. - Zapisywał rozmowę na dysku. - Mój człowiek przechwycił kilka poufnych e-maili. Okay? Czy to jasne? Zdaje się, Ŝe
wykryto kilka aktywnych prób spenetrowania plików w centrali, łącznie z plikami osoby, która nas szczególnie interesuje. Nie wiadomo, czy odnotowano wcześniejsze starania mojej wtyczki, czy teŜ miały miejsce jakieś niezaleŜne próby przebicia się przez zaporę ogniową. Prowler błyskawicznie przeanalizował problem. - Wyjaśnić - rozkazał. - Jeśli zbierają dowody na temat twojej wtyczki, bądź gotów bezzwłocznie posprzątać po sobie. - Próbujemy ustalić, co wiedzą. Mój człowiek musi szczególnie uwaŜać, Ŝeby nie zostawić Ŝadnych elektronicznych śladów. To tylko pogorszyłoby sprawę. Nie chcemy do tego dopuścić. Prowler wyczuł niezdecydowanie. Nie lubił niezdecydowania. - Jesteś gotów zerwać więzy, Marvin? - To nie będzie konieczne, Prowler. - Powinieneś wiedzieć, Ŝe ja jestem gotów zerwać więzy. Podobno mały przykład moŜe być cudownym środkiem motywującym dla podwładnego. Prowler usłyszał, Ŝe jego rozmówca na drugim końcu linii przełknął głośno ślinę, zanim powiedział: - Znasz mnie. Zrobię, co trzeba zrobić. MoŜesz być o to spokojny. - Jestem spokojny. Zakładam, Ŝe plan jest gotowy. - Owszem. - To dobrze. Prowler rozłączył się i wystukał jedenaście cyfr na klawiaturze telefonu. Odebrano po trzech sygnałach. - Krist - zabrzmiało to jak angielskie słowo „Christ” - Chrystus. Komizm sytuacji nie umknął Prowlerowi. - My tutaj jesteśmy gotowi. Co u ciebie? - WciąŜ zaleŜy wam na wypadku? Czy moŜe mam zostawić wiadomość? - Sprawę trzeba załatwić po cichu. - Jeśli będę miał trochę więcej czasu, mogę załatwić ich razem. Samochód w wodzie. Mamy tutaj mnóstwo wody. - Ile czasu? - Trzy, moŜe cztery dni. Dosyć regularnie się spotykają i rozmawiają o naszej klientce. - Nie masz tyle czasu. Sprawa musi być załatwiona w ciągu doby. Najlepiej do jutra w południe. - W takim razie ona do wody, a on dostaje ataku serca. Ona jest lekkomyślna, a on ma
chorobę wieńcową. - Niech tak będzie - powiedział Prowler. - A więc do roboty? - Do roboty.
Nie chciałam uwierzyć, Ŝe Landon i ja wyjedziemy z Boulder w ciągu najbliŜszych godzin i wmówiłam sobie, Ŝe dlatego nie chciałam poŜegnać się z Carlem Luppo, kiedy zostawiałyśmy go w pasaŜu Pearl Street Mali. ChociaŜ nie przychodziło mi do głowy Ŝadne niewinne wytłumaczenie faktu, Ŝe jakaś kobieta z aparatem fotograficznym śledzi moja córkę i mnie w Boulder, próbowałam przekonać samą siebie, Ŝe takie niewinne wytłumaczenie istnieje. Carl odprowadził nas do samochodu, który był zaparkowany na Trzynastej niedaleko hotelu, gdzie pracowałam. Kiedy wsiadłam do wozu i opuściłam szybę, Carl Luppo pochylił się do mnie i powiedział: -
Chciałbym, Ŝebyś wiedziała, Ŝe byłem bardzo szczęśliwy, mogąc wam pomóc.
Bardzo szczęśliwy. Czułam jego oddech na twarzy i czułam jego zapach, mieszankę cytryny i słońca. - Dziękuję, Carl. Za wszystko. Mówię powaŜnie. Ze swojego miejsca na środku tylnej kanapy odezwała się Landon. - Właśnie, dzięki za empanady i lemoniadę, wujku. I za to, Ŝe ze mną pograłeś. Ja teŜ mówię powaŜnie. Kiedy mówiła „wujku” na jego twarz wypłynął najszerszy uśmiech, jaki do tej pory u niego widziałam. Oczy zabłysły mu jak świętemu Mikołajowi. Landon zaszyła się w swoim pokoju, gdy tylko wróciłyśmy do domu. Ten wieczór wydawał jej się normalny. Chciała posłuchać muzyki i przejrzeć listy słówek przed pójściem spać. Zastanawiałam się, czy Ron Kriciak i SłuŜba Marszali pozwoląjej chociaŜ obudzić się w tym samym łóŜku nazajutrz rano. Co ja najlepszego zrobiłam mojej córeczce? Zniosłam telefon na dół i usiadłam na podłodze w jadalni, w miejscu, gdzie stałby stół, gdybyśmy go miały. Usiadłam na środku pokoju bezpośrednio pod kiczowatym Ŝyrandolem z zadymionego szkła i imitacji kryształu, zwisającym na niby antycznym łańcuchu z brązu. Zaczęłam wystukiwać numer pagera Rona Kriciaka, ale przerwałam jedną cyfrę przed końcem. Rozłączyłam się i sprawdziłam w torebce, czy mam inny numer. Znalazłam wizytówkę, której szukałam, i wybrałam numer. Wysłuchałam długiego komunikatu
zachęcającego do zostawienia wiadomości i wykręcenia innego numeru na pager. Zostawiłam następującą wiadomość: - Mówi Peyton. Przepraszam, Ŝe zawracam panu głowę, ale coś wyskoczyło i muszę jak najszybciej z panem porozmawiać. Oczywiście to bardzo waŜne. Zanim odłoŜyłam słuchawkę, podyktowałam mój numer. Wybrałam numer pagera, wpisałam swój i czekałam. Dwie minuty, trzy. Z mojego zegarka wynikało, Ŝe jest za pięć dziewiąta. Zegarek był zbyt elegancki na co dzień, ale i tak go zakładałam. Prezent od Roberta. Ale bez wygrawerowanego napisu. Po długiej kłótni inspektorzy ze SłuŜby Marszali ulegli i pozwolili mi go zatrzymać. W końcu telefon zadzwonił. Odebrałam natychmiast. Mój głos zabrzmiał chrapliwie. Zastanawiałam się, czy nie rozbiera mnie choroba. NiemoŜliwe, Ŝeby miało to związek ze stresem. - Peyton? - odezwał się mój terapeuta. - Doktorze Gregory, dziękuję, Ŝe pan zadzwonił. Dziesięć minut później, tak naprawdę nie oczekując odpowiedzi, zapytałam mojego psychologa: - Więc myśli pan, Ŝe powinnam zadzwonić do Rona? Czułam, Ŝe się waha. Kiedy się odezwał, powiedział: - śałuję, ale nie mogę pani radzić w tych sprawach. Mógłbym znaleźć argumenty za tym, Ŝeby zadzwonić do Rona i za tym, Ŝeby nie dzwonić do Rona. Postarałam się, Ŝeby w moim głosie zabrzmiała nutka rozpaczy, jak dawniej, kiedy czułam, Ŝe Robert bezsensownie mi się sprzeciwia. - Nie wiem, co robić. Przydałaby mi się rada. Odpowiedź doktora Gregory'ego zaskoczyła mnie. - Trudno mi radzić. Wie pani, jak by to wyglądało? Jakbym stał, bezpiecznie z boku i mówił pani, jak macie przejść z córką przez pole minowe. Powiedzmy, Ŝe zasugeruję wam krok w złym kierunku - i bum! - będzie po was, a ja wciąŜ będę stał sobie z boku. - Częściowo ma pan rację. Rzeczywiście czuję się jak na polu minowym - przyznałam. WciąŜ byłam rozczarowana, ale moja rozpacz nieco zelŜała. Na początek powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam o kobiecie z aparatem fotograficznym i o moich podejrzeniach, Ŝe Ron Kriciak jeździ za mną po Boulder od kilku dni. Ale nie powiedziałam doktorowi Gregory'emu wszystkiego. Nie powiedziałam mu o pomocy Carla Luppo.
Przyznałam teŜ: - Po prostu nie wiem, komu mogę zaufać. Poza sobą, córką i emerytowanym mafioso. I tobą, drogi doktorze, pomyślałam. Po tym porównaniu z polem minowym zapytał: - Co zamierza pani zrobić? Co? Jak to? Mój ojciec nie zadałby mi takiego pytania. Mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, kazałby mi do znudzenia analizować schematy-drzewka, marszcząc brwi, jeśli decydowałam się na złą gałąź i unosząc kąciki ust w uśmiechu, jeśli wybierałam tę właściwą. Rozwiązywanie problemów było jak poszukiwanie skarbów przy moim tacie, a ja zawsze uwielbiałam sięz nim bawić, bo pozwalał mi oszukiwać. Uwielbiał, kiedy oszukiwałam. Robert teŜ nie zapytałby mnie, co zamierzam zrobić. Robert w chwilach mojej bierności wyliczał precyzyjnie, jakie mam moŜliwości, a potem eliminował po kolei te wszystkie, które jego zdaniem były idiotyczne, aŜ stawało się jasne, Ŝe kaŜda rozsądna osoba - a przecieŜ ja jestem rozsądna, prawda? -wybrałaby tę moŜliwość, którą Robert w swojej mądrości słusznie i sprawiedliwie uznał za jedyną godną uwagi. - Nie wiem, co zamierzam zrobić - wyznałam doktorowi Gregory'emu. - Chyba powinnam zadzwonić do Rona. Po cichu przeklinałam bezosobowy charakter rozmowy telefonicznej i wyobraziłam sobie, Ŝe siedzę przed doktorem Gregorym w jego gabinecie i przyglądam mu się tak, jak kiedyś przyszpilałam wzrokiem świadków, gdy podejrzewałam, Ŝe będą kłamać. Ale nawet w moich myślach doktor Gregory nie odwrócił oczu. Nie spuszczał ich ze mnie. Z jego twarzy nic nie dało się wyczytać. SkrzyŜowane nogi ani drgnęły. Potrzebowałam podpowiedzi. Nie dostałam nic. Sfrustrowana sięgnęłam do torebki i wygrzebałam z niej ostatniego lizaka. RóŜowego. Czy lizaki DumDum mogły mieć smak arbuzowy? Owszem, mogły. Ale ten był truskawkowy. Odwinęłam papierek i połoŜyłam lizaka na środku języka, starając się, Ŝeby nie stuknął o zęby. W końcu doktor Gregory odezwał się. - Tak? - JuŜ raz panu mówiłam, Ŝe bardziej ufam SłuŜbie Marszali niŜ Ernestowi Castro,
prawda? - Chyba tak. - No więc idąc tym tropem, powinnam zadzwonić do Rona i powiedzieć mu, co myślę. Najwyraźniej nie była to prawidłowa odpowiedź. - Czego w tej chwili najbardziej się pani boi? To znaczy oprócz nieznajomych w spodniach khaki albo w ciuchach z ostatniej kolekcji Abercrombie, chcących porwać moją córkę? I oprócz tego, Ŝe ten sam ktoś spróbuje zrobić jedną lub dwie dziury w mojej głowie za pomocą dwudziestki dwójki z tłumikiem? A moŜe chodzi o inne lęki? Decyzje Sądu NajwyŜszego? Cena benzyny? Brak stabilizacji na Bałkanach? - Gdy tylko zadzwonię do Rona - powiedziałam - stracę kontrolę. On przechwytuje pałeczkę. On decyduje, co się stanie. Z tego co wiem, do północy ewakuuje mnie z tego domu, a do jutra rana z Kolorado. Landon zostawi nowe koleŜanki. Ja stracę pracę, którą lubię i znowu staniemy się pionkami przesuwanymi po wielkiej planszy WITSEC. - Brakuje ci poczucia kontroli, prawda? Jego słowa doprowadziły mnie do łez. Nie byłam pewna dlaczego. Nie chciałam szlochać do słuchawki. Nie chciałam, Ŝeby słyszał moje chlipanie. Kiedy udało mi się dojść do siebie, potulnie odpowiedziałam na jego pytanie: - Tak, od tamtego dnia pod Galatoire's. - A ja myślę, Ŝe to zaczęło się wcześniej. Katherine Shaw z pewnością brakowało poczucia kontroli. Peyton Francis teŜ go brakuje. A co zaskakujące - moŜe dla nas obojga chyba chcesz mi powiedzieć, Ŝe Kirsten Lord teŜ miała z tym problem. Zapamiętał wszystkie moje imiona i nazwiska. Byłam wzruszona. Miałam takie dni, kiedy sama ich nie pamiętałam. - Co pan przez to rozumie? - zapytałam, podwaŜając twierdzenie, jakoby Kirsten Lord brakowało poczucia kontroli. - Myślę, Ŝe pani wie. Wiedziałam. - Jest jakaś wskazówka w pana słowach? Coś, co mogłoby mi pomóc w podjęciu decyzji? Czytał między wierszami. - Chciałbym wiedzieć, co jest dla pani najlepsze. Gdybym wiedział, powiedziałbym pani. Tata zawsze wiedział, co jest dla mnie najlepsze. Robert teŜ zawsze wiedział. I moi szefowie.
- Szkoda, Ŝe pan nie wie - powiedziałam, chyba rzeczywiście tego Ŝałując. - Zdaje się, Ŝe inni męŜczyźni w pani Ŝyciu chętnie zachowywali się, jakby wiedzieli, co jest dla pani najlepsze, prawda? Jeśli pani wolała udawać bezradną. Przełknęłam ślinę, tłumiąc w sobie buntowniczą falę złości. Chciałam się sprzeciwić, choćby tylko dla zasady. - Robert - powiedział. Byłam pewna, Ŝe słyszy mój oddech. Zrobiłam świadomy wysiłek, Ŝeby nie ssać lizaka. - Pani ojciec. Poczułam się głupio, jakbym nie zdąŜyła na pociąg i teraz stała sama na peronie. - Sugeruje pan, Ŝe z nimi współdziałałam? śe zachęcałam ich do podejmowania decyzji za mnie? Zaczął mówić, zawahał się, ale w końcu powiedział: - śeby ratować damę w opałach, potrzebna jest najpierw dama. Ja damą? Robert roześmiałby się na tę myśl, a usłyszawszy ją, podbiegłby do mnie, pocałowałby mnie mocno, przynajmniej z jedną ręką na moim pośladku i byłby całkowicie zadowolony z tego opisu. Jesteś mpjądamą w opałach, powiedziałby. Ta refleksja na temat Roberta nie ogrzała mnie. Nie zapowiadała nawet wizyty wieloryba. - MoŜe... - powiedziałam - moŜe dzisiaj nie powinnam zgrywać damy. MoŜe to jest rada dla mnie. - MoŜe - powtórzył mój terapeuta. - Kłopot w tym - rzekłam - Ŝe nie jestem pewna, jaką rolę dama ma odegrać dzisiaj. Roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał jak muzyka. Landon spała w ubraniu na boku. Z odtwarzacza kompaktowego płynęła piosenka jakiejś grupy, której sława z pewnością przeminie, zanim ja nauczę sięjej nazwy. Jeśli moja córka nie była chora, spała jak suseł. Rozebrałam ją i wciągnęłam jej przez głowę nocną koszulę, nie słysząc choćby najmniejszej skargi. Przemknęło mi przez myśl, Ŝeby ją obudzić - mogłaby zrobić siusiu i umyć zęby - ale rozmyśliłam się. Wybudzenie jej z tego letargu wymagało duŜo więcej energii, niŜ miałam, a prawda była taka, Ŝe zazdrościłam jej niewinności i snu. Zanim zgasiłam światło, przyciszyłam muzykę i kucnęłam przy jej łóŜku. Szybko przeczytałam KsięŜycowi na dobranoc. Ten wieczorny rytuał odbywał się duŜo szybciej, kiedy nie musiałam pokazywać obrazków lub śmiać się na widok myszy, którą odnajdowała
na kaŜdej stronie. Ostatnimi słowami przed „kocham cię” były niemal równie znajome „idźcie spać, szmery i trzaski”. Zamknęłam ksiąŜeczkę i pochyliłam się, Ŝeby przytknąć usta do jej policzka. Poczułam słony smak, kiedy ją pocałowałam. Moja córeczka, moja mała Mia. Robert zwykle wyczuwał, kiedy byłam naga - tak naprawdę nie wiem, jak to robił - i zawsze mogłam liczyć, Ŝe nie zlekcewaŜy mojej nagości. Cicho podchodził do mnie od tyłu i kładł swoje duŜe dłonie na moich piersiach albo przesuwał palcami po plecach, albo zrzucał wcześniej ubranie, odwracał się i przylegał do mnie plecami, splatał ze mną dłonie i tańczyliśmy nadzy, tyłek przy tyłku. Śpiewał wtedy piosenkę, coś romantycznego. Albo coś głupiego. A teraz, na tym etapie mojego Ŝycia, nikogo nie obchodziło, Ŝe jestem naga. Nikt nawet o tym nie wiedział. Wieloryb Roberta odpływał juŜ, kiedy usłyszałam kolejne stłumione kaszlnięcie. Tym razem odwróciłam się. Czułam się tak wypompowana, Ŝe spacer między jej pokojem a moim zdawał się trwać bez końca, jakbym przemierzała cały kontynent. Moje zmęczenie kojarzyło mi się z upalnym wczesnym popołudniem w Nowym Orleanie. Ze sjestą. Z wentylatorem na suficie. Ale wiedziałam, Ŝe nerwy nie dadzą mi usnąć. WciąŜ miałam zagadkę do rozwiązania: czy zakończyć ten dzień - i prawdopodobnie cały pobyt w Boulder - telefonem do Rona Kriciaka z informacją o kobiecie z aparatem fotograficznym, która zatrzymała się w motelu niedaleko kanionu. W mojej sypialni było ciemno i nie zmieniałam tego stanu rzeczy. Rozsunęłam zasłony i zaczęłam wypatrywać na niebie spadających gwiazd. Ani jednej. Zaczęłam wypatrywać na parkingu nieznajomych samochodów. Ani jednego. Starałam się nie patrzeć na jasną przestrzeń między parkingiem a nocnym niebem, bo to właśnie mogłam stracić. Boulder i wszystkie jego obietnice. Kolorado i całą jego urodę. Usłyszałam stłumione kaszlnięcie, zduszony cichy pomruk i znieruchomiałam, kontrolując oddech, aŜ upewniłam się, Ŝe Landon nie budzi się z kaszlem.Policzyłam do dziesięciu. Nic. Jednym szybkim ruchem skrzyŜowałam ramiona i zdjęłam bluzkę przez głowę, a potem zsunęłam stanik. Rozpięłam szorty i pozwoliłam, Ŝeby opadły na podłogę tam, gdzie stałam. Zrobiłam krok do tyłu i powitałam wieloryba w samych majtkach.
Alan Gregory odłoŜył słuchawkę po rozmowie z Peyton i dołączył do Ŝony na wąskim tarasie przy sypialni. Zanim usiadł, zarzucił jej na ramiona lekką narzutę w kolorze musztardy. Niebo przed nimi było szare ze srebrnymi smugami. Powietrze zaczynało swoją przemianę z gorącego w ciepłe. Podziękowała cicho za przykrycie i przez kilka minut siedzieli w milczeniu. Na drugim końcu tarasu Emily bacznie przyglądała się wąskiej dróŜce, która wiła się przez trawy prerii na zachód od domu. Korzystały z niej lisy podczas nocnych łowów. Emily nie zaszczekała, kiedy pierwszy lis pojawił się w polu widzenia, ale napięła wszystkie mięśnie i przywarła do podłogi tarasu. Do czego się przygotowywała? Do skoku w mrok? Alan i Lauren nigdy tego nie wiedzieli. Alan juŜ miał coś powiedzieć o wyraźnym zwiększeniu się populacji zwierząt w okolicy, kiedy Lauren zapytała go: - To było coś waŜnego? Zastanowił się przez chwilę. - Zdaniem pacjenta, owszem, było. - Było? Zaśmiał się z samego siebie. - Chyba kiepski ze mnie cudotwórca. Jest. Jej zdaniem to jest coś waŜnego. DrąŜyła dalej. - Jej? I jesteś zadowolony z tego, w jakim stanie ją zostawiłeś? Domyślał się - ale nie miał racji - Ŝe Lauren obawia się, iŜ ten pilny telefon moŜe być pierwszym z całej serii, które zburzą im spokój tego wieczora. - Nie - odparł - tak naprawdę cały czas się o nią martwię. Nie zdziwiłbym się, gdyby znowu zadzwoniła. Lauren zmruŜyła oczy, nie patrząc w jego stronę. - Ja teŜ powinnam się o nią martwić? - zapytała. Rytm jego oddechu zmienił się. Wiedział o tym. Wiedział, Ŝe to zauwaŜyła. Próbował wymazać tę zmianę z kosmosu, wyciągając do niej rękę i mówiąc: - Tobie wolno martwić się tylko o nasze dziecko. Lauren kiwnęła głową i zastanawiała się, co takiego dzieje się z Kirsten Lord, Ŝe aŜ dzwoni do jej męŜa po pomoc. Opuściła ręce pod swój wydatny brzuch i zamilkła. - Właściwie myślałem, czy nie poprosić Sama, Ŝeby wysłał wóz patrolowy pod jej dom dziś wieczorem, bo ma pewne... obawy.
- Tak? - W końcu uznałem, Ŝe te problemy... obawy... mają raczej źródło w psychice, a nie... w rzeczywistości. Lauren poczuła, jak wzrasta jej tętno. Dziecko zaserwowało jej kilka szybkich kopniaków w nerki. - Nie wygląda na to, Ŝebyś był do końca zadowolony ze swojej decyzji. Komu by zaszkodziło, gdyby kogoś tam posłać? - Zastanowię się jeszcze - powiedział. Wstała. Musiała się wysiusiać. Carl odprowadził Peyton i jej córkę wzrokiem, gdy odjeŜdŜały po wspólnym pikniku w pasaŜu, zanim przeszedł do swojego samochodu. Przebrał się w ubrania z worka, który trzymał w bagaŜniku. Najpierw wymienił okulary przeciwsłoneczne, potem włoŜył fioletową kurtkę Colorado Rockies, a całość dopełnił czapką z daszkiem kupioną na cześć drugiego zwycięstwa Bronco's w zawodach Super Bowl. Podczas swego pobytu w Kolorado Carl dość szybko odkrył, Ŝe ten właśnie strój jest odpowiedni praktycznie na kaŜdą okazję w Denver i okolicach, nie licząc moŜe ślubów i pogrzebów. Jak dotąd nie brał udziału ani w jednych, ani w drugich. Wsiadł do samochodu, cofnął się na południe i na Arapahoe skręcił na zachód, aŜ dojechał na parking przy parku Eben Fine. Po krótkim spacerze zauwaŜył wóz „kobiety z aparatem fotograficznym” tuŜ przed bungalowem, w którym miał nadzieję ją zastać. Ucieszył się. Obserwował chłopaka, który przywiózł jej pizzę - na dachu jego toyoty tercel była przytwierdzona reklama z napisem „Blackjack”. Dostarczenie pizzy było dobrą wiadomością. Carl domyślił się, Ŝe kobieta pozostanie w domu przez pewien czas. Z tego, co wiedział, Peyton nigdy nie widziała jego samochodu, więc ruszył wzdłuŜ Arapahoe z powrotem na wschód, minął Trzynastą i Foothills Parkway, aŜ dotarł do osiedla Peyton. Objechał okolicę, wypatrując Rona Kriciaka lub kogoś innego ze SłuŜby Marszati, ale nie zauwaŜył nikogo podejrzanego. Carl znalazł wolne miejsce pod drzewem przy sąsiedniej ulicy i wysiadł z samochodu. Powiedział na głos: - Jeszcze nie wyjechała, prawda? Więc nasza robota jeszcze się nie skończyła. Dobrze mówię, tak czy nie? Z tylnej kanapy doleciało ciche piśniecie. - Chodźmy na spacer. Co ty na to? I tobie, i mnie przydałoby się rozprostować kości. No, juŜ. Chodź.
Pies Carla Luppo był miniaturowym pudlem waŜącym moŜe siedem kilogramów. Kiedy kupił go od hodowcy kilka tygodni po przyjeździe do Kolorado, pies miał juŜ sześć lat. Zwierzak -jak domyślił się Carl - kończył właśnie karierę reproduktora. Unieszczęśliwiono go beznadziejnym imieniem Christopher. Pies miał dziwaczny zwyczaj stawania z odchylonymi do zewnątrz przednimi łapami, jakby pozował do psiego magazynu kulturystycznego. Carl pomyślał, Ŝe dzięki temu Christopher wyglądał jak twardziel i natychmiast przemianował czarnego psa na Anvila. Wiele lat wcześniej, kiedy jeszcze mieszkał z własną rodziną, jego Ŝona nie zadowalała się byle czym - miała dwa duŜe pudle i wydawała fortunę na ich strzyŜenie, Ŝeby wyglądały „frymuśnie”. Carl w dzieciństwie słyszał to słowo na ulicy, ale nie wiedział do końca, co znaczy. Był jednak całkiem pewien, Ŝe odnosiło się do wyglądu jego dwóch psów, kiedy juŜ je przystrzyŜono, wygolono, uczesano i wydawało się, Ŝe kaŜdy z nich połknął tuzin napęczniałych kulek włosów. Mimo wszystko Carl nauczył się doceniać charakter i elegancję jej dwóch pudli o imionach Lois i Clark i gdy tylko osiadł w Kolorado, zaczął się rozglądać za psem dla siebie. W dniu, w którym znalazł Christophera, musiał wysłuchać wywodów właścicielki o tym, jak to jeden z pierwszych przodków psa trafił do samego Westminsteru. Ale Carl od razu zakochał się w psie, więc przymknął oko na właścicielkę i gdy tylko dostąpił zaszczytu kupna Christophera, natychmiast zapuścił mu włosy, Ŝeby ukryć resztki „frymuśności”, która mogła czaić się w jego genach. Carl zdawał sobie sprawę, Ŝe z nową fryzurą, nowym domem i świeŜo zmienionym imieniem, Anvil mógł równie dobrze pretendować do udziału w Federalnym Programie Ochrony Psów. Carl postanowił nazwać nowy program DOGSEC. I nie tylko kierował tym programem, ale teŜ robił to dobrze. Jedyny pies zapisany do DOGSEC był tak dobrze zamaskowany, Ŝe nie musiał się o nic martwić. Carl był przekonany, Ŝe Anvil w nowym wcieleniu mógłby wskoczyć na podwórko starej właścicielki, a ona juŜ by go nie rozpoznała. Gdy Anvil przeskoczył z tylnej kanapy na przednie siedzenie, Carl przypiął mu do obroŜy regulowaną smycz i wyciągnął ze schowka parę plastikowych torebek na nieuchronne psie kupki. Zaczęli we dwójkę spacerować po okolicy. Carl doceniał zalety posiadania psa, kiedy chciał wtopić się w tło dzielnicy mieszkaniowej. Wkrótce po nabyciu pudelka zorientował się, Ŝe Anvil jest niezawodnym magnesem na spódniczki, jak to określała jego starsza siostra. Kiedy czuł się samotny, co zdarzało się często, Carl bardzo sobie cenił właściwości tego magnesu. Ale kiedy starał się być niewidoczny, nie był juŜ tego taki pewien.
Przekonał się jednak, Ŝe pies jest tak śliczny, iŜ podchodzący do niego nieznajomi rzadko kiedy spoglądają na właściciela. Były chwile, kiedy Carlowi to nie przeszkadzało.
Proszę cię, tylko nie nabaw się kaszlu; niezbyt dobra pora na przeziębienie, kochanie myślałam, ruszając w stronę pokoju Landon. Kierując się do drzwi sypialni, musiałam przejść obok mojego podwójnego łóŜka. WypoŜyczyłam je -jak prawie wszystko w tym domu - wkrótce po przyjeździe do Boulder. Styl utylitarny - materac spręŜynowy osadzony na metalowej ramie, do której przytwierdzono zdobione intarsją dębowe płyty. Próbowałam złagodzić twarde linie mebla ładną pościelą i narzutą, dodałam nawet parę obitych poduszek kupionych w Pier One. To, co zdziałałam, zadowalało mnie. Rzecz jasna nad łóŜkiem miałam gołe ściany. I, oczywiście, stolik był oklejony dębowym, a nie klonowym fornirem ze słojami. Pokój z pewnością nie przypominał romantycznego gniazdka, jakie stworzyłam dla siebie i Roberta w naszym domu w Nowym Orleanie, z materiałami i akcesoriami ze sklepu Frette na Manhattanie, ale... Robert nie Ŝył, a ja wątpiłam, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczę Nowy Orlean. Co kiedyś wydawało mi się absolutną koniecznością - Ŝeby codziennie w nocy poczuć na gołej skórze pościel z Frette - teraz wydawało się śmiechu wartą fanaberią. Prawie juŜ minęłam łóŜko, kiedy usłyszałam stłumione kaszlnięcie po raz trzeci. To nie była Landon. Dźwięk dobiegł z prawej strony, nie z otwartych drzwi przede mną. Zaczęłam odwracać głowę i kątem oka zauwaŜyłam jakiś ruch. Wyglądało to, jakby oparte o zagłówek poduszki lewitowały i zawisły w powietrzu nad łóŜkiem. Kiedy całkowicie odwróciłam głowę, frunęły w moją stronę przez pokój, a materac zaczął podnosić się szybko z ramy od strony głowy. Znieruchomiałam, usiłując - bez skutku - zrozumieć, co się wokół mnie dzieje. Spod podnoszącej się masy pościeli usłyszałam głęboki, basowy jęk i pomyślałam: Landon! Rozległo się głośne - tym razem nie stłumione - kaszlnięcie. Landon! Materac ciągle się podnosił, aŜ przyjął pozycję pionową i przewaŜył w drugą stronę. Narzuta przykrywająca pościel zsunęła się na podłogę i materac zaczął opadać na mnie. JuŜ miał przyszpilić mnie do ściany, kiedy kucnęłam, skoczyłam do przodu i pomknęłam na czworakach w stronę drzwi. Myślałam tylko o jednym: muszę dostać się do mojego dziecka.
Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. W chwili, w której wymknęłam się spod opadającego materaca, poczułam na prawej kostce u nogi uchwyt silnej ręki. Miałam wraŜenie, jakby za nogę złapał mnie sam diabeł. Uchwyt był gorący, silny i nieugięty. Ta siła odciągała mnie od drzwi, odciągała mnie od córki. Pomyślałam o spodniach khaki i broni z tłumikiem. - Kochanie, uciekaj! - wrzasnęłam. - Uciekaj! On tu jest! Poczułam na sobie jego cięŜar, a jedna dłoń w rękawiczce zasłoniła mi twarz. Ugryzłam materiał rękawiczki, która próbowała mnie uciszyć - coś gumowego pokrytego maleńkimi okrągłymi wypustkami - ale nie mogłam rozewrzeć szczęk na tyle szeroko, Ŝeby chwycić między zęby jego palce. Mój następny krzyk uwiązł w jego dłoni. Ale czy to męŜczyzna? Czy Carl nie powiedział, Ŝe śledząca mnie osoba jest kobietą? Ta myśl wyparowała, gdy próbowałam wyślizgnąć się spod niego. Nie mogłam. Przygniatający mnie cięŜar wydawał się nie mniejszy od masy samochodu. LeŜałam rozpłaszczona z twarzą w dywanie, a zabójca wciskał mi wściekle rękę w usta. - Uciekaj, kochanie, uciekaj! -próbowałam znowu krzyknąć. Ale skończyło się na próbie. Miałam mętlik w głowie. Myślałam o damach w opałach, o wezwaniu pomocy i o Ronię Kriciaku, któremu powinnam powiedzieć, Ŝe ktoś mnie śledził. Ale przede wszystkim myślałam o mojej córeczce i modliłam się, Ŝeby obudziła ją ta szamotanina. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Wyobraziłam sobie, jak zbiega po schodach niczym Mia Hamm pędząca jak wiatr w stronę bramki. Gola, kochanie, gola! MęŜczyzna przesunął kolano na środek moich pleców i zaklejał mi czymś usta. Z trudnością mogłam oddychać. Nie chciałam być związana. Tak bardzo nie chciałam być związana. Zaczął krępować mi ręce w nadgarstkach za plecami. Taśmą, czułam nawet zapach kleju. Siłowałam się i na chwilę uwolniłam jedną rękę. Przycisnął mnie mocniej kolanem. Przestraszyłam się, Ŝe zaraz trzaśnie mi kręgosłup i dałam za wygraną. Po skrępowaniu rąk w nadgarstkach zabrał się za nogi w kostkach. Czułam się jak związany przed pieczeniem indyk. Kiedy juŜ całkowicie mnie spętał, nie powiedział ani słowa. Trzepnął mnie za to mocno w ucho. Odniosłam wraŜenie, Ŝe jest to przedsmak tego, co
mnie czeka. Podniósł się i stanął nade mną. Przez chwilę w ciemności dostrzegłam zarysy jego butów. Czarne, wiązane, z gumowymi podeszwami. Przylgnęłam do tego szczegółu, jakby był równie waŜną częścią materiału dowodowego jak łańcuch DNA. Powtarzałam w myślach: Czarne wiązane z gumowymi podeszwami. Czarne wiązane z gumowymi podeszwami. MęŜczyzna odchrząknął i przełknął ślinę. - Nie ukryjesz się - powiedział. Wyszedł z mojej sypialni i zamknął za sobą drzwi. Przewróciłam się na bok i podniosłam się na kolana, zanim straciłam równowagę i znowu upadłam, bliŜej okna, dalej od drzwi. Dalej od mojego dziecka. Och, Landon! Przytrzymując się okiennego parapetu, jakoś udało mi się stanąć na nogi. Właśnie miałam się odwrócić, Ŝeby spróbować skrępowanymi rękami pomanipulować przy klamce okna i wezwać pomoc, kiedy zobaczyłam męŜczyznę stojącego na chodniku przed moim domem. Trzymał na smyczy małego psa. Gapił się prosto na mnie, w okno. Gapił się z otwartymi ustami. Pies na smyczy był maleńkim czarnym pudełkiem o zagiętych przednich nóŜkach. Tym męŜczyzną był Carl Luppo. Psa nie znałam. Carl i Anvil minęli raz dom Peyton i zawracali juŜ w stronę samochodu, kiedy Carl wyczuł jakiś ruch w jednym z okien na górze i pomyślał, Ŝe został nakryty. Wzruszył ramionami i spojrzał tam, gdzie wydawało mu się, Ŝe dostrzegł jakiś ruch. Carl Luppo później wyrzucał sobie, Ŝe zauwaŜył najpierw nagość Peyton, a dopiero potem taśmę na jej ustach. Ale te dwie rzeczy nastąpiły tak szybko po sobie, Ŝe nie spowolniło to jego reakcji. Anvil zachowywał się, jakby nagły sprint Carla do frontowych drzwi domu był oczekiwanym punktem ich wieczornego spaceru. Pies nie odstępował pana na krok, biegnąc na smyczy z uniesioną wysoko głową - wspomnienia z dawnych lat, kiedy występował na zawodach, podpowiadały mu, jak się zachować. ChociaŜ Carl Luppo nie był potęŜnym męŜczyzną, masa jego ciała nie była bagatelna. Gdy tylko dotarł do drzwi i ustalił, Ŝe są zamknięte, opuścił lewy bark i rzucił się na nie zwartym ciałem z wściekłością, dla której nie znajdował większego poŜytku, odkąd wypuścili go z więzienia. Drzwi nie ustąpiły. Carl przyjrzał się zamkowi. Oprócz klamki była teŜ zasuwa. Przeklął i spróbował raz jeszcze wywaŜyć drzwi. I jeszcze raz. Drzwi były zrobione z metalu i obite imitacją drewna.
Skutek jego wysiłków był za kaŜdym razem identyczny: drzwi ani drgnęły, za to coś drgało w układzie kostnym ramienia Carla. Na dźwięk uderzeń o drzwi Avil opuścił ogon z niemal idealnego pionu i zlokalizował go pewnie między nogami. Przekonany, Ŝe drzwi nie ustąpią, Carl pobiegł sprawdzić, czy nie ma innego sposobu dostania się do wewnątrz. Oprócz wielkich drzwi do garaŜu innych moŜliwości nie było. Wrócił pod frontowe drzwi, wziął z ganku skrzynkę po mleku firmy Longmont Dairy i rzucił nią w najbliŜsze okno. Zrzucił fioletową kurtkę Colorado Rockies, owinął ją sobie wokół prawego przedramienia i pięści i oczyścił okienną ramę z resztek szkła. Sięgnął do środka, przesunął zasuwę, aŜ usłyszał kliknięcie i nacisnął klamkę. Carl znalazł się w środku. TuŜ przed nim wznosiły się schody, pierwszy stopień moŜe trzy metry od wejścia. Gdy zamieszanie związane z włamaniem się do domu dobiegło końca, Anvil odzyskał spokój. Wrócił na znajome terytorium u boku pana. Zadarł ogon i trzymał się Carla z lewej strony, kiedy ruszyli w stronę schodów. Carl stanął na chwilę pod nimi, Ŝeby ocenić sytuację. Kiedy pochylił się, chcąc pogłaskać Aiwila po głowie, wydawało mu się, Ŝe usłyszał ciche kaszlnięcie z głębi domu. Czy to dziewczynka? Jest na dole? Natychmiast zrewidował swoje plany, które ograniczały się do wejścia na górę i wsparcia Peyton. Zanim ruszył tam, skąd doleciało kaszlnięcie, Carl podniósł psa i postawił go na szafce przy drzwiach. Wiedział, Ŝe cokolwiek się stanie, Anvil nie zeskoczy ze swojej grzędy, wysokość zdawała się kompletnie paraliŜować tego psa, przy czym „wysokością” było dla niego wszystko powyŜej osiemdziesięciu centymetrów. Carl obszedł salon sąsiadujący z korytarzem w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu posłuŜyć jako broń i zdecydował się na cięŜki kryształowy wazon. Kwiaty i wodę wyrzucił na podłogę i zbadał wagę kryształu, trzymając go za jeden koniec. Uderzył dnem o otwartą dłoń. Było twarde jak młotek. Musiało wystarczyć. Chwycił wazon w prawą rękę i ruszył w kierunku, z którego -jak mu się wydawało - dobiegło kaszlnięcie. Wąski korytarz prowadził do pustej jadalni, a potem do małej kuchni i pokoju dziennego. Carl poruszał się ostroŜnie, lustrując kaŜdą przestrzeń, gdy oczy przyzwyczaiły się juŜ do ciemności. Wszystkie trzy pomieszczenia wyglądały na puste. Troje sosnowych drzwi wychodziło z kuchni, a przesuwane szklane drzwi oddzielały pokój dzienny od małego podwórka. Były zablokowane kijem od szczotki. W oddali Carl dostrzegał zarys drewnianego
ogrodzenia wokół maleńkiego podwórza. Wszystkie drzwi były zamknięte. Musiał sprawdzić je po kolei. Landon? Uciekłaś, kochanie? Kiedy opierałam się o okno, słyszałam, a nawet czułam wysiłki Carla, który próbował sforsować frontowe drzwi. Ale był pode mną, osłonięty daszkiem werandy i nie widziałam jego prób. Dopingowałam go w myślach. Zrób to, Carl. Zrób to. W końcu po serii głuchych odgłosów usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła i kilka sekund później szmer otwieranych drzwi. Czekałam, aŜ wyczuję drgania cięŜkich kroków Carla na schodach. Ale nie doczekałam się. Chciałam krzyknąć do niego: Sprawdź najpierw, co z Landon. Na końcu korytarza. Lecz przez zaklejone usta było to niemoŜliwe. WytęŜałam słuch i wydawało mi się, Ŝe słyszę, jak krąŜy na dole. Ale nic do mnie nie mówił. Nie zawołał, Ŝe sprawdzi, co z dzieckiem. Próbowałam doskoczyć do drzwi, dotrzeć do niej korytarzem. Zamiast tego klapnęłam na twarz. Gdybym mogła spełnić swoje marzenia, chciałabym móc powiedzieć: Nie martw się o Landon, juŜ jej tu nie ma. Popędziła jak Mia Hamm. Jest bezpieczna. Ale moje marzenia były w rękach diabłów i zamiast ich spełnienia - zamiast tego wszystkie zegary w domu przestały tykać, moje płuca wstrzymały pompowanie tlenu, moje złącza nerwowe przestał działać, a czas w moim wszechświecie stanął. Całkowicie. Znowu. Wydawało mi się, Ŝe czekam na jego słowa całą wieczność. Powiedz, co z moim dzieckiem, Carl. Powiedz, co z moim dzieckiem! Gdzieś na dole usłyszałam, jak otwierają się drzwi i zaczęłam odliczać. Przy sześciu drzwi się zamknęły. Otworzyły się drugie drzwi. Doliczyłam do ośmiu, zanim się zamknęły. Otworzyły się trzecie drzwi. Nie zdąŜyłam nawet doliczyć do jednego, kiedy usłyszałam głuchy łomot - odgłos, który przeszywa serce matki, odgłos, który mówi, Ŝe głowa dziecka zetknęła się z twardym przedmiotem i Ŝe przedmiot ten okazał się bardziej wytrzymały od głowy dziecka. O mało nie zwymiotowałam w mój knebel. W domu rozległ się jęk, jęk męŜczyzny. Wydawało się, Ŝe ten barytonowy lament będzie trwał wiecznie, gdy urwał się nagle, jakby ktoś wyłączył radio. Przez kilka sekund z dołu nie dochodziły Ŝadne nowe dźwięki. Potem zaczęłam
słyszeć szuranie, jakby po kuchennej podłodze pode mną coś ciągnięto. Znowu otworzyły się drzwi. Przypomniałam sobie o liczeniu i dotarłam do trzynastu, kiedy się zamknęły. Przez prawie pięć minut nie słyszałam nic innego. W końcu usłyszałam kroki na schodach i głos Carla, który wołał, Ŝe chce sprawdzić, co z Landon. Nie pamiętam dokładnie, jak to zrobiłam, ale jakoś udało mi się zaczepić kneblującą mnie taśmę o ostrą krawędź ramy łóŜka i zerwałam ją z ust. - Carl? Landon? - ryknęłam i czekałam na odpowiedź następne sto lat. Carl wrócił do domu z garaŜu i przystanął na chwilę, zanim odwrócił się w stronę schodów prowadzących do pokoju, w którym widział w oknie Peyton. Wykorzystał ten moment, Ŝeby skatalogować w myślach wszystkie powierzchnie, których mógł dotknąć podczas szamotaniny. Przy drzwiach Anvil stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie go zostawił, merdając jak oszalały stojącym w idealnym pionie ogonem. Carl podniósł psa z szafki, opuścił go na podłogą i razem ruszyli po schodach w stronę pokoju, w którym Carl widział Peyton. Na górze zawołał: - Siedź tam i nie ruszaj się. To ja, Carl. Najpierw sprawdzę, co z twoim dzieckiem. Wcześniej widział, Ŝe Peyton miała zaklejone usta, więc nie spodziewał się odpowiedzi. Puścił smycz Anvila i równymi krokami przemierzył krótki korytarz, wtykaj ąc głowę przez drzwi przy podeście na piętrze. Maleńka łazienka była pusta. Komórka z pralką? Nie, tam teŜ jej nie było. Następne drzwi prowadziły do komórki na pościel, tyle Ŝe prawie bez pościeli. W końcu Carl otworzył drzwi do sypialni Landon i zatrzymał się w nich, uświadamiając sobie, Ŝe czuje coś, czego nie czuł od lat. Krew jakby odpłynęła mu z serca i pomyślał przez chwilę, Ŝe zemdleje. Anvil przyglądał się Carlowi, wciąŜ merdając ogonem, a smycz ciągnęła się za nim jak dziesięciotonowa kotwica za małą łodzią. Kiedy Carl w końcu wszedł do mojego pokoju, nie przywitałam go, ani nie poprosiłam, Ŝeby mnie rozwiązał. Pochyliłam się w lewo, a potem w prawo, Ŝeby zajrzeć za niego, na korytarz, gdzie -jak przypuszczałam - zostawił moją córkę, kiedy przyszedł mnie rozwiązać. Ale nie było jej tam. Pomógł mi klęknąć, obrócił mnie i sięgnął do moich nadgarstków. Zaczął do mnie mówić, ale nie byłam w stanie przyswoić niczego oprócz widoku pustego korytarza. Znowu
spojrzałam przez ramię, do góry, na sufit, w dół, wszędzie. Łzy, które zaczęły napływać mi do oczu, sprawiły, Ŝe nie widziałam prawie nic. W końcu go usłyszałam. Mówił: - Tylko jeden facet? Nikt więcej? - Tak. Jeden. Moje dziecko? - Mówiłem ci, śpi. Nic jej nie jest. Zupełnie jakby na dole zupełnie nic się nie stało. - Moja mała, nic jej nie jest? - Tak. Wszystko w porządku. Mówię przecieŜ, Ŝe śpi. Pochylił się do moich kostek i pociągnął za taśmę, która je krępowała. Próbowałam za szybko uwolnić się z tych pęt i o mało nie padłam na niego. - Oddycha? Matczyne pytanie. - Śpi, oddycha. Jak trzeba. Mówię, Ŝe nic jej nie jest. Tego gościa, który ci to zrobił, znalazłem na dole. Zaatakował mnie. Powiedzmy, Ŝe wziąłem nad nim górę. W tej chwili jest w bagaŜniku twojego samochodu. Hej, a gdzie Anvil? Widziałaś mojego psa? Ale ja juŜ zostawiłam go za sobą. Wypadłam na korytarz, do jej pokoju. Carl się mylił. Moja córeczka nie spała. Siedziała w łóŜku. Mały czarny piesek zwinął siew kłębek i leŜał na niej, jakby to było jego najbardziej ulubione miejsce na całym świecie. Landon podniosła wzrok, zaskoczona. Zdałam sobie sprawę, Ŝe stoję w drzwiach do jej pokoju prawie naga. Z pewnością widziała za mną Carla, skojarzyła fakty i pomyślała sobie Bóg wie co. Nie chcąc, Ŝeby uchodzące juŜ ze mnie przeraŜenie zabrzmiało w moim głosie, powiedziałam tylko: - Cześć, kochanie. Landon przytuliła zwierzątko jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle było moŜliwe. - Mamo - powiedziała - zobacz, wujek Carl przyprowadził swojego psa. Carl patrzył, jak zakładam stanik. Nie sprawdzałam, czy mi się przygląda, ale czułam na sobie jego wzrok. Nie zaleŜało mi. Miałam tysiąc pytań, milion rzeczy, o których musiałam pamiętać. - Nie wiem, co jej powiedzieć - przyznałam. - Jak wstanie, zobaczy uszkodzone drzwi, zbitą szybę. - W kuchni jest teŜ trochę krwi. Ten facet schował się w spiŜarni. Usłyszałem, jak kaszle. - Jezu, ja teŜ. Powiedział, Ŝe się nie ukryję. - Tak powiedział? - zapytał Carl. - Ciekawe, co to do cholery znaczy. Powiedz córce,
Ŝe odstraszyłaś drania. MoŜe to wystarczy. Z dzieciakami czasem im mniej, tym lepiej. Zaskoczyła mnie jego przenikliwość. - Przy niej zawsze nazywałam go złoczyńcą. Tego, który zabił jej ojca i wypędził nas z Luizjany. - Świetnie. Więc powiedz, Ŝe odstraszyłaś złoczyńcę. A Anvil i ja przyszliśmy pomóc. Wciągnęłam przez głowę T-shirt. Nie widziałam twarzy Carla, kiedy mówiłam: - Nie mogę się połapać, kto to był, Carl. - Ja teŜ nie - przyznał. - Wyglądał cholera jak jakiś marinę. MoŜe to glina. - Ze SłuŜby Marszali? - zapytałam. - Nie wiem. Nie powiedział. Chcesz go zobaczyć? - Nie mówił, Ŝe jest ze SłuŜby Marszali? - Kiedy dokonałem juŜ formalnej prezentacji, nie był zbytnio rozmowny. Nie miał przy sobie dokumentów. Chcesz rzucić okiem, sprawdzić, czy go poznasz? Wzięłam głęboki wdech i zapytałam: - Czy on... nie Ŝyje, Carl? - Nie. Ale jest nieprzytomny. Huknąłem go w ucho wazonem, który stał w salonie. ZadrŜałam. Wazon był z kryształu. Taniego kryształu. Ale kryształu. Au. - Co chciał...? - Dokończenie tego zdania oznaczało wyobraŜenie sobie serii zdarzeń, które były zbyt straszne, Ŝeby je sobie wyobrazić. Zapytałam więc: - Chował się, kiedy wszedłeś? - MoŜe słyszał, jak próbuję dostać się do środka. Chwilowo zamknął się w spiŜarni i pewnie zamierzał uciec, kiedy wejdę na górę. Tylko Ŝe ja nie poszedłem na górę. Dręczyło mnie juŜ waŜniejsze pytanie. Zastanawiałam się, dlaczego -kimkolwiek był chował się pod moim łóŜkiem. Skoro był w domu na tyle długo, Ŝeby schować się w mojej sypialni, miał mnóstwo czasu, Ŝeby zrobić coś Landon albo ją porwać. Albo przeszukać dom i coś ukraść. - Carl, myślisz, Ŝe policja jest juŜ w drodze? Wzruszył po swojemu ramionami. - MoŜe. Z sąsiadami nigdy nic nie wiadomo. Czasem wszystko słyszą. Albo mają włączone telewizory i nic nie słyszą. Czasem wzywają policję. Albo nie chcą się wtrącać. Z mojego doświadczenia wynika, Ŝe ludzkich reakcji nie moŜna przewidzieć. Jedna z wielkich zagadek mojej profesji. Mojej dawnej profesji. Odwróciłam się do niego plecami, zanim wciągnęłam dŜinsy. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Miałam wraŜenie, Ŝe nie jest to wstydliwość, raczej coś innego. - Carl?
- Tak. - MoŜesz nas gdzieś dzisiaj podrzucić? Przetrawił moją prośbę i zadał swoje pytanie. - Uciekasz? - Naprawdę chcesz wiedzieć? To moŜe być dla ciebie trudne. Zabłysły mu oczy. - Coś mi się zdaje, Ŝe moje Ŝycie jest zbyt proste. Tak, chcę wiedzieć. Jego sarkazm sprawił, Ŝe się uśmiechnęłam. - No więc tak, uciekamy. - Dziwnie było powiedzieć to na głos. - Nie zadzwoniłaś do Rona Kriciaka? - zapytał. - Nie. ZmruŜył oczy. Mogłam niemal czytać w jego myślach. - Niełatwo jest zniknąć. Zwłaszcza bez niczyjej pomocy. Zadzwonił telefon. Słuchałam, jak włącza się sekretarka. Ktokolwiek zadzwonił, odłoŜył słuchawkę, nie zostawiając wiadomości. - Za duŜo ludzi się mną interesuje. Nie ufam SłuŜbie Marszali. Chyba nie mamy wielkiego wyboru. - Nie odpowiedział. - Kupiłam trochę ksiąŜek - dodałam. - No wiesz, o tym, jak się ukryć. Przygotowuję się, odkąd przyjechałyśmy do Boulder. - Chciałam mu pokazać, Ŝe jestem rozwaŜna, a nie impulsywna. - Będziesz potrzebowała pieniędzy. - Mam pieniądze. - Mówię o gotówce. - Mam gotówkę. Całkiem sporo. - Pomogę ci. Odniosłam wraŜenie, Ŝe jest to szczery gest. Nie chciałam z niego korzystać, bo wymagało to zaufania, którego nie mogłam z siebie wykrzesać i uzaleŜnienia, na które nie mogłam sobie pozwolić. - Tyle juŜ dla nas zrobiłeś, dzięki. Jest parę drobiazgów. W komórce na dole, tej przy drzwiach, są dwa worki. Gdybyś mógł postawić je przy drzwiach, dobrze? Aha, i wystaw ze spiŜarni w kuchni chłodziarkę turystyczną. Wstaw ją do zlewu i wrzuć na dno trochę kostek lodu. - Jasne. Ja tu jeszcze zostanę. Najpierw muszę wytrzeć parę rzeczy, na wypadek, gdyby ktoś chciał tu zdejmować odciski palców. - Wyszedł na korytarz w stronę schodów i zatrzymał się. - Powinnaś obejrzeć tego gościa, zobaczyć, czy go znasz. - Tak. Zaraz zejdę. No, no, ale ze mnie dama.
Myśl, Peyton, myśl! Sprawdzić - worki, pieniądze, jedzenie, torebka. Landon. Zawołałam do niej przez korytarz. - Za dwie minuty wychodzimy, kochanie. Jesteś ubrana? Pomimo późnej pory Landon miała szeroko otwarte oczy, była posłuszna i pełna energii. Uwielbiała, kiedy wokół niej było zamieszanie. To wyostrzało jej umysł. Mentalność bramkarza. - Jestem gotowa, mamo. MoŜemy zabrać Anvila? - Anvil musi zostać z wujkiem Carlem. Naprawdę nie moŜemy dzisiaj wziąć psa. - Gdzie jedziemy? - Na spotkanie kolejnej przygody, kochanie. Kolejnej przygody. - Wracamy do Luizjany? - Niestety nie. - Muszą zatrzymać moje stare imię, mamo? Czy mam wybrać sobie nowe? - zapytała i usłyszałam w jej głosie podniecenie, ale teŜ coś innego, coś nieoczekiwanego, jakąś obawę. Trzeba było dać jej trochę swobody. - Razem zdecydujemy, ty i ja. Co ty na to? - Ekstra! A co z wujkiem Carlem? No właśnie, pomyślałam, co z wujkiem Carlem? - Muszę sprawdzić coś w garaŜu z wujkiem. Przypilnujesz Anvila? - Pewnie!
BIEG W MIEJSCU Nie musiałam się zastanawiać, co teraz zrobić. Następne kilka kroków tego układu choreograficznego miałam starannie zaplanowane, chociaŜ zdeklarowana przez Carla chęć pomocy w realizacji mojego planu dała mi więcej swobody, niŜ oczekiwałam. Oczywiście gdyby przed opuszczeniem przez nas domu zjawiła się policja, wszystko by diabli wzięli. Nie przewidziałam wybitych okien i prób wywaŜenia drzwi. Co stało się potem? Zadzwoniłam do Yellow Cab i zamówiłam taksówkę. Kiedy dyspozytorka zapytała o adres docelowy, powiedziałam, Ŝe jadę na lotnisko w Detwer. Kierowca przyj echał pięć minut później. Władowałam worki i lodówkę turystyczną do bagaŜnika i kazałam Landon usiąść z tyłu. Miałam opuszczoną głowę, kiedy powiedziałam kierowcy, Ŝeby zabrał nas na dworzec autobusowy w Boulder, ten między Canyon i Walnut, niedaleko pasaŜu Pearl Street. - Myślałem, Ŝe jedziemy na lotnisko? - W głosie taksówkarza słychać było oburzenie i rozczarowanie. Jego zarobek skurczył się właśnie o jakieś pięćdziesiąt dolarów. - Nie, powiedziałam dyspozytorce, Ŝe jadę na lotnisko autobusem. Musimy się dostać tylko na dworzec autobusowy. - Miałam nadzieję, Ŝe ten drobny fortel wprowadzi małe zamieszanie w SłuŜbie Marszali, zanim ustalą, czy wydostałyśmy się z miasta autobusem czy samolotem. - Cholera - burknął pod nosem kierowca i zauwaŜyłam, Ŝe Landon przewraca oczami. Była wciąŜ w tym wieku, kiedy niestosowne zachowanie dorosłych bawi. Jazda przez miasto trwała trochę ponad dziesięć minut. Wydawało mi się, Ŝe przystajemy na wszystkich światłach, a z kaŜdego samochodu przynajmniej jeden pasaŜer gapi się na tylne siedzenie naszej taksówki. Przeniosłam bagaŜ do wyludnionej poczekalni dworca autobusowego od strony Czternastej ulicy i pięć minut później, dokładnie tak jak poprosiłam, podjechał Carl z Anvilem. Carl został w samochodzie, kiedy ja pakowałam córkę i nasze rzeczy na tylne siedzenie. Anvil ucieszył się na nasz widok. Zgodnie z instrukcjami Carl wjechał do dzielnicy mieszkaniowej połoŜonej za Uniwersytetem Kolorado, którą miejscowi nazywają Wzgórzem, i cofał się małymi uliczkami na zachód od Szóstej ulicy. To dziwna okolica ze starymi drzewami i domami, które wyglądają, jakby miały wiecznie przymknięte oczy. Poprosiłam Carla, Ŝeby zatrzymał się na zakręcie w miejscu, gdzie Szósta przechodzi w Euc-lid. Przez ponad minutę obserwowaliśmy
ulicę w obu kierunkach. Podczas gdy Carl sprawdzał, czy nie mamy ogona, ja przeszłam na przednie siedzenie, naciągnęłam na głowę kapelusz, a na koszulkę nałoŜyłam czarny, bawełniany sweter rozpinany z przodu. Rzuciłam Landon baseballówkęi poliesterową sportową kurtkę. Na czapce był napis „AF”, a na plecach kurtki „Scurry”. Od mistrzostw świata w dziewięćdziesiątym dziewiątym była ulubionym bramkarzem Landon. Landon włoŜyła kurtkę bez słowa protestu. Byłam zaszokowana jej wspaniałomyślną chęcią współpracy. I byłam wdzięczna. Podejrzewałam, Ŝe za jej łaskawość odpowiadał Aiwil. - Nie widzę, Ŝeby ktoś nam deptał po piętach. A juŜ na pewno nie to wielkie białe, czym ostatnio jeździ Ron - stwierdził Carl. - No to dokąd jedziemy? Kanada czy Meksyk? Chyba muszę najpierw zatankować. Miał tak powaŜną minę, Ŝe omal się nie nabrałam na jego Ŝart. Wskazałam prosto przed siebie na przednią szybę, gdzie Szósta Ulica wznosiła się stromo na południe w stronę Flatirons. - Jedziemy tam, Carl. Wynajęłam dom w Chautauqua. Jest tam cały kompleks małych domków wybudowanych na początku wieku. Zapłaciłam mojej nowej gospodyni gotówką i podałam fałszywe nazwisko. To przemiła staruszka po osiemdziesiątce, która myśli, Ŝe ukrywam się przez brutalnym męŜem. Tam się zatrzymamy. Przynajmniej na jakiś czas. Widziałam, jak podnosi brwi, ale nie byłam pewna, czy zdziwiła go gruntowność moich przygotowań, czy zaufanie, którym go obdarzyłam. Zmienił pozycję w fotelu, wyciągnął grubą szyję i zaczaj szperać przy otworze wentylacyjnym na desce rozdzielczej po stronie kierowcy, chociaŜ ani ogrzewanie, ani klimatyzacja nie były włączone. - Więc bieg w miejscu? - Taki jest na razie plan. AŜ się dowiem, kto jest moim przeciwnikiem. Przygotowywałam się do tej chwili, odkąd tylko przyjechałam do Boulder. SłuŜba Marszali przypuszczalnie pomyśli sobie, Ŝe pojechałam gdzie indziej. - Dlatego tak bardzo się zmartwiłaś, Ŝe Ron śledził cię wtedy do tamtej restauracji? Mam rację? Bałaś się, Ŝe widział wasz wynajęty domek? Bo tam pojechałyście po obiedzie? - Zgadza się. - Co mogę dla ciebie zrobić? Wręczyłam mu kartkę papieru z adresem domku i narysowaną ołówkiem mapką poplątanych dróg na terenie Chautauąua. Nasz domek leŜał przy Kinnikinic niedaleko Łupinę. Stał tyłem do rozległej otwartej przestrzeni przed Flatirons. - Wysadź nas przed restauracją Chautauąua, jakbyś zostawiał nas na obiad, a potem
odjedź na trochę. Jakieś piętnaście minut później wróć i zostaw nasze rzeczy przed domkiem. Weranda jest osłonięta siatką, ale drzwi są zawsze otwarte. Staraj się nie zwracać na siebie uwagi. Nie siedź tam za długo. Nie pukaj. My z Landon wejdziemy przez drzwi od tyłu od strony szlaku dla turystów. - Jedzenie? - Zapasy są przygotowane. - Pieniądze? - Mam duŜo. - Naprawdę? Mogę ci pomóc. - Naprawdę, mam ich mnóstwo. Tysiące. - Brzmi powaŜnie. Co potem? - Zobaczymy. Kiwnął głową. - Jak mam się kontaktować? Sięgnęłam do torebki i wyjęłam długopis z nową kartką papieru. - Tu masz numer do mojego domku... nie martw się, jest na nazwisko właścicielki, nie na moje. Jeśli będziesz musiał się ze mną skontaktować, zadzwoń dwa razy z minutową przerwą i za kaŜdym razem rozłącz się po jednym sygnale. To będzie nasz znak rozpoznawczy. Spotkamy się w Duszanbe... no wiesz, tej herbaciarni... dokładnie godzinę później. - Tak samo będziesz kontaktować się ze mną? - Tak. Wyciągnął rękę i dotknął mojej dłoni. - Pamiętasz o tej drugiej sprawie, którą miałem załatwić? WciąŜ czekam na wiadomości o gościu, który kazał sprzątnąć twojego męŜa. No wiesz, o jego aktualnych zamiarach. Wymusiłam uśmiech. - Dzięki -powiedziałam. Myślałam, Ŝe znam aktualne zamiary Ernesta Castro. Carl zerknął do lusterek i zaczął zjeŜdŜać z krawęŜnika. Zapytał Landon, czy zapięła pasy. Nie domyśliłabym się, Ŝe killerzy to ludzie, którzy przed włączeniem się do ruchu zerkają w lusterka i sprawdzają, czy dzieci zapięły pasy. Dwie minuty później zatrzymywaliśmy się przed restauracją Chautauąua. Wysiadłam z wozu i poprosiłam Landon, Ŝeby puściła psa. Po raz ostatni przytuliła i pocałowała Anvila... a potem jeszcze raz lub dwa. - Do widzenia, Peyton. UwaŜajcie na siebie - powiedział Carl. - Ty teŜ, Carl. Dziękuję za pomoc. Carl?
- No? - Wspaniały pies. - Dzięki. - Uśmiechnął się do mnie. - Tak, wujku - przytaknęła Landon. - Anvil to wspaniały pies. - Wiesz - powiedział Carl - moŜe to jakiś debil włamał się do ciebie. MoŜe to nic takiego. Pochyliłam się do okna samochodu. - Chciałabym, Ŝeby to była prawda. Ale zdaje się, Ŝe ktoś próbuje przesłać mi wiadomość. Muszę ją teraz rozszyfrować. I wtedy ruszyłyśmy naprzeciw nowej przygodzie. Sięgnęłam do torebki po dwa lizaki. Miałam tylko jednego. Dałam go Landon. Wolałaby twiksa, ale nie miałam Ŝadnego.
Kiedy zadzwonił telefon, Barb przeŜuwała juŜ na pewno ostatni - jak sobie obiecała kawałek pizzy. Zatrzymała film z Willem Smithem na DVD i odebrała. Oczekiwała jakiejś wiadomości z recepcji. Nie spodziewała się głosu z Atlanty. - Mówi Prowler. Barb wyprostowała się. Przeniosła laptopa z ud na wolne miejsce na materacu po prawej stronie. - Tak. - Jutro. - Czas? - Zanim wróci z pracy do domu. Najlepiej południe. - Wszystko zgodnie z pierwotnym planem? - Niech to wygląda na dalszy ciąg Nowego Orleanu. Sprzęt gotowy? - Tak. - Nic musisz potwierdzać. Potwierdzenie będę miał w wiadomościach. Plan ewakuacji? - Zwracam samochód na lotnisku. Autobusem do Colorado Springs. Stamtąd lecę do Columbus. Z Columbus samochodem do domu. Głośne walenie do drzwi przerwało rozmowę. - Ktoś przyszedł. Pewnie do sprzątania. Coś jeszcze? - Miłej podróŜy.
Carl Luppo przestał walić w drzwi motelu. Słyszał jej głos. Wiedział, Ŝe jest w środku. Carl nie lubił prowizorki. Nigdy. Pomyślał, Ŝe juŜ jej nie polubi. A tym razem miał wraŜenie, Ŝe to prowizorka. Był w mieście, którego nie znał zbyt dobrze. Odwiedzał nieznajomy motel. I miał się spotkać z kobietą, której w ogóle nie znał. Zdecydowanie była to prowizorka. Pozwolił sobie na chwilę wahania, zanim po raz drugi uderzył w cięŜkie drewniane drzwi bungalowu w Motelu Pod Górami. Wysiłek obudził ból w barku obtłuczonym mniej więcej godzinę wcześniej podczas nieszczęsnej próby wywaŜenia frontowych drzwi u Peyton. Mowy nie ma, Ŝeby przyłoŜył ten sam bark do tych monstrualnych drzwi. Mowy nie ma. Przez zamknięte drzwi odezwał się głos, prawie kobiecy, prawie bez akcentu. - O co chodzi? - Jestem Phil... z „Blackjack”. Dostarczyliśmy dzisiaj pani pizzę. Zdaje się, Ŝe jest pewien problem. Carl zobaczył, Ŝe oko kobiety przysłania wizjer pośrodku drzwi. Nie cofnął się, ale postarał się, Ŝeby nie zobaczyła jego rąk. Rękawiczki, które załoŜył, mogłyby nie wzbudzić jej zaufania. - Pizzę dostarczył mi ktoś inny. - No właśnie. W tym cały problem. Jestem jego szefem. Zniknął. Nie moŜemy go znaleźć. Musimy z panią porozmawiać. - Ja nic nie wiem. Nie mogę wam pomóc. Carl wzruszył ramionami, na wypadek, gdyby go obserwowała. - Jeśli sam go nie znajdę, będę musiał wezwać policję. Z opóźnieniem około dziesięciu sekund drzwi uchyliły się, moŜe na trzydzieści centymetrów. Carl uśmiechnął się. Na razie widział tę kobietę tylko w samochodzie. Była drobna, moŜe trochę szeroka w biodrach. Miał nad nią przewagę fizyczną i podobało mu się to. A co do broni? W tej sprawie wyrok jeszcze nie zapadł. Carl jednak podejrzewał, Ŝe nie do niego naleŜy przewaga. Ona teŜ się do niego uśmiechnęła. Jej oczy mówiły, Ŝe wcale nie ma ochoty się uśmiechać. Carl odnotował to. Z ledwo skrywaną irytacją powiedziała: - Jak mogę wam pomóc? Był tutaj... no, nie wiem... jakąś godzinę temu. Przywiózł pizzę. Z grzybami i bekonem. - Kciukiem wskazała za siebie, w stronę pudełka leŜącego na
łóŜku. -1 potem odjechał. Słuchając jej, Carl analizował sytuację. Widział juŜ jej ręce. Były puste. Widoczna część pokoju wyglądała schludnie, nie licząc pudełka po pizzy i paru puszek po sodzie na podłodze przy łóŜku. JuŜ wcześniej postanowił, Ŝe chyba powinni porozmawiać. Zrobił pół kroku do przodu, Ŝeby jego cięŜki but zablokował drzwi, zanim zatrzasną mu się przed nosem. Spojrzała Carlowi w oczy i nagle spręŜyła się jak do skoku. Zrobiła zwrot w prawo i rzuciła się za otwarte drzwi. Carl był pod wraŜeniem refleksu kobiety, ale przewidział jej ruch. Po pięciu sekundach leŜała na podłodze twarzą do dołu. Kopniakiem zamknął za sobą drzwi, jednocześnie naciskając mocno przedramieniem na jej kark. Prawdopodobnie wydawało jej się, Ŝe kręgosłup w kaŜdej chwili moŜe jej trzasnąć jak słony paluszek. Wiedział o tym. Znowu poczuł się jak goryl. Minęło trochę czasu, pomyślał, ale to tak samo jak z jazdą na rowerze. Ze swojego miejsca zauwaŜył aparat fotograficzny. ChociaŜ stał na komodzie na drugim końcu pokoju, Carl wiedział, Ŝe nie jest to kształt znanego mu starego canona 35 mm. - Robisz zdjęcia? - zapytał. Zmniejszył nacisk na tyle, Ŝeby mogła mówić. - Jestem turystką, na litość boską. Turyści robią zdjęcia - wydusiła. Carl zignorował jej protesty. Najwyraźniej nie przestraszył jej dostatecznie mocno. To się czasami zdarzało. Zwłaszcza z zawodowcami. ChociaŜ nie tak często, jak mogłoby się zdawać. - To jeden z tych nowych aparatów cyfrowych? - zapytał Carl. - Współpracuje z komputerem, który wywołuje zdjęcia elektronicznie? Tak to działa? - Coś... aaaau... w tym stylu. Tak, tak - potwierdziła chrapliwie - to aparat cyfrowy. MoŜesz sobie go wziąć, komputer teŜ. O, mój BoŜe! MoŜesz wziąć wszystko, co chcesz. Carl powoli zwiększał nacisk na jej kark. - Cieszę się, Ŝe tak mówisz. Bo rzeczywiście coś bym chciał. Ale nie twój aparat. Potrzebuję trochę informacji. W jej głosie brzmiała desperacja i ulga. - Powiem wszystko. - Dla kogo pracujesz? Poczuł, jak jej mięśnie rozluźniają się i pierdnęła głośno. Carl uśmiechnął się do siebie. Poza nieprzyjemnym zapachem, pomyślał, było to lepsze od pieprzonego testu na
wykrywaczu kłamstw. Dał jej jakieś pięć sekund na podjęcie decyzji, czy odpowiedzieć na pytanie i znowu zwiększył nacisk na jej kręgosłup. Wyszedł z wprawy i miał nadzieję, Ŝe niechcący nie przeholuje. Doświadczenie nauczyło go, Ŝe kiedy przeholowywał, kości trzaskały głośno. Jak słony paluszek - bez ostrzeŜenia. Po chwili kobieta kopnęła w podłogę dwa lub trzy razy na zmianę raz jedną, raz drugą nogą jak dziecko w napadzie złości. ZwaŜywszy na to, Ŝe być moŜe w ten sposób chciała zasygnalizować chęć współpracy, Carl złagodził nieco nacisk przedramienia. Zakaszlała i wydała z siebie kilka zdławionych dźwięków. - Nie rozumiem nic z tego, co mówisz - powiedział Carl. - Jestem nauczycielką w podstawówce - wychrypiała głosem człowieka umierającego na pustyni. - Tak, a ja jestem misjonarzem i pracuję z trędowatymi. -Przerwał. -Tyle Ŝe nie jestem tak cierpliwy ani tak dobry jak ojciec Damien, wiesz, o czym mówię? Na stole za drzwiami widzę pistolet kaliber 22. Po co nauczycielce broń ? Dyszała. Chrząknęła. Ale nie odpowiedziała. Carlowi było wszystko jedno. Wiedział, Ŝe dwudziestka dwójka była kiepską bronią dla nauczycielki, która nosi ją dla ochrony. Ale świetna dla zabójczym planującej mokrą robotę. - No to zacznijmy od prostszego pytania. Jak się nazywasz? - Barbara, Barbara Turner. - Robisz zdjęcia mojej znajomej, Barbaro Barbaro Turner. ZauwaŜ, Ŝe to nie było pytanie. Pytanie brzmi: dlaczego robisz zdjęcia mojej znajomej? -Zwiększył o kilka jednostek nacisk na jej kark. - Powinienem cię ostrzec: jeszcze jedno kłamstwo i nie Ŝyjesz. Wydusiła z siebie jedno słowo: - Zlecenie. Carl westchnął. Zaczynał wpadać w swój rytm. Ona teŜ. Wzruszył ramionami, chociaŜ nie mogła tego widzieć ze swojej pozycji. - MoŜe i nie skłamałaś, ale teŜ za bardzo się nie rozgadałaś. Mówiłem juŜ, Ŝe mam w kieszeni nóŜ? Umówmy się, Ŝe jeśli bardziej się nie wysilisz, zacznę przecinać twoje ścięgna udowe. Pionowo, nie poziomo. Po jednym. Co ty na to? Znowu pierdnęła. Carl zyskiwał pewność, Ŝe kobieta nie jest przyzwyczajona do brutalnego traktowania. Gdyby zamienili się rolami, wiedział, Ŝe nie ustąpiłby ani trochę. Szydziłby z niej, wyrywał się, podjudzał, Ŝeby go zabiła. Wiedział, Ŝe zgrywałby twardziela.
- Dobrze - powiedział. - Chyba się rozumiemy. Od kogo dostałaś zlecenie? - Od Prowlera. - Prowlera? Co? A kto to kurwa jest Prowler? Co to takiego? Imię czy nazwisko? - Nie wiem. Jest z Georgii. - Z Georgii? Gdzie? - Na południu. Musiał się pohamować, Ŝeby nie uderzyć jej w twarz. - Wiem, kurwa, gdzie leŜy Georgia. Pytam, gdzie konkretnie mieszka w Georgii. - Pod Atlantą. Nic więcej nie wiem. Prowadzi agencję, dla której... czasami pracuję. Nigdy się z nim nie spotkałam. - Dlaczego? - Dlaczego się z nim nie spotkałam? UwaŜa, Ŝe tak jest lepiej. Ja teŜ. - Nie rozumiemy się. Dlaczego przysłał cię, Ŝebyś zrobiła zdjęcia mojej znajomej? To coś normalnego dla nauczycielki na wakacjach? Mam w to uwierzyć? - Nie wiem. Nigdy nie tłumaczy mi dlaczego. Ja nie pytam. Jakiś klient... chyba o to prosił. - Chyba? Więc co to za agencja, dla której pracujesz? - Prowadzimy dochodzenia. - Dochodzenia? - Głos Carla doskonale wyraŜał sceptycyzm. - Szukamy ludzi. Informacji. - No jasne. Więc jak przekazujesz te informacje Prowlerowi? - Telefonicznie. E-mailem. - Dostał juŜ zdjęcia, które zrobiłaś? Wysłałaś mu je przez komputer? To znaczy Internetem? - Tak. - Zechcesz podać mi numer Prowlera? Wykrztusiła numer i adres e-mailowy i Carl kazał powtórzyć je jeszcze dwa razy, rejestrując dane w pamięci. Gimnastyka pamięciowa była czymś, co ćwiczył w więzieniu po przeczytaniu paru ksiąŜek Johna Lucasa na temat pamięci. - Sprawujesz się duŜo lepiej. Więc nie traćmy rozpędu. Coś jeszcze mnie zastanawia. Masz partnera? Kogoś, z kim pracujesz nad zleceniem od tego gościa z Georgii, Prowlera? - Nie, nie, nie. Zawsze pracuję sama. - Nie ma Ŝadnego faceta w czarnych sznurowanych butach? - Co? Nie, nie. Przysięgam. Tylko ja. Pracuję sama. Carl ocenił jej prawdomówność.
- Więc nie przysłałaś dzisiaj nikogo do mojej znajomej? - Przysięgam. - W jej głosie narastał strach. Wydawało mu się, Ŝe mówi prawdę. Ale jej odpowiedź zmartwiła go. Jeśli facet, który rzucał materacami i związał Peyton, nie był od Barbary Barbary Tumer, w takim razie od kogo? MoŜe to naprawdę był ktoś ze SłuŜby Marszali? Coś jeszcze martwiło Carla. Znalazł się w sytuacji, w której nie spodziewał się juŜ nigdy znaleźć. Musiał zdecydować o Ŝyciu tej kobiety. Tak czy; inaczej wiedział, Ŝe Barbara Barbara Turner nie przeprowadzi zamachu na Peyton. Jeśli puści ją wolno, jak najszybciej wyniesie się z miasta. Ale Prowler zinterpretuje jego wyrozumiałość jako oznakę słabości. Carl wiedział, Ŝe okazywanie słabości nie pomoŜe Peyton w przyszłości. Poza tym okazywanie słabości nie leŜało w naturze Carla. - Co jeszcze moŜesz mi powiedzieć? Czekam na coś, co być moŜe pogłębi moje współczucie. Barbara Turner milczała. Carl domyślał się, Ŝe się zastanawia. Powinna zgrywać bohaterkę i cierpieć jak cholera? A moŜe poddać się i cierpieć tylko trochę? Carl dał jej prawie pół minuty, zanim się odezwał. - No więc? - Prowler raz powiedział, Ŝe trzeba ją załatwić w tym samym czasie co dwoje innych. Nic więcej nie wiem, ale na pewno w sprawę zamieszani są inni. - A ty nie masz z nimi nic wspólnego? - Zgadza się. - I powiedział: w tym samym czasie? Prowler tak powiedział? - Tak. Carl uwaŜnie zastanowił się nad następnym pytaniem. - Więc miałaś ją zabić? Moją znajomą? Oboje zawahali się. Oboje zdawali sobie sprawę, Ŝe ta druga osoba się waha. - Tak - wybąkała. - Tak. Tak. Tak. Miałam. - Kiedy? - Jutro. Barb wiedziała, Ŝe nie Ŝyje, zanim trzasnął jej kark. Było juŜ późno, po jedenastej, kiedy Alan Gregory wyłączył światło i wsunął się do łóŜka obok Lauren. Pocałował ją w usta, a potem pocałował ją z pięć razy w brzuch. - Śpijcie dobrze, oboje. Kocham was - powiedział. Lauren przetoczyła się z pleców na bok, Ŝeby go dobrze widzieć.
- Zadzwoniłeś w końcu do Sama w sprawie tej... pacjentki? Oczy Alana nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności. Nie widział Ŝadnej podpowiedzi w jej oczach. - Co? - Zastanawiałeś się, czy nie zadzwonić do Sama Purdy'ego, Ŝeby wysłał wóz patrolowy pod jej dom. No więc zadzwoniłeś, czy nie? - Nie. Nie dzwoniła więcej. - I według ciebie to znaczy, Ŝe z nią wszystko w porządku? - Zwykle tak to sobie tłumaczę. Lauren poprawiła poduszki ułoŜone pod brzuchem i pod nogami. - To moŜe znaczyć coś przeciwnego. Z małym zastrzykiem wesołości w głosie odparł: - Trudno byłoby mi przejść przez Ŝycie, myśląc w ten sposób. Jeśli moi pacjenci się nie odzywają, próbuję brać to za dobry znak. Alternatywa byłaby załamująca. - Ach tak? - W jej głosie było tyle powątpiewania, Ŝe zdawało się wypełniać cały pokój. Nie miał wyboru: musiał wdychać jej sceptycyzm. - Co to miało znaczyć? - zapytał. - Nie wiem. MoŜe to nie jest zwykła pacjentka. - MoŜe - przyznał. - Masz czasem przeczucia? - zapytała. - Chodzi ci o intuicję? Tego rodzaju przeczucia? - Chyba. - Czasem. - Ja teŜ - odparła Lauren. Zadzwonił telefon. Odebrał Alan, słuchał przez chwilę, zasłonił słuchawkę otwartą dłonią i powiedział: - Do ciebie, kochanie; z policji. Masz dzisiaj dyŜur? Nie wiedziałem. Najpierw kiwnęła głową, potem nią pokręciła. Sięgając po telefon, wyjaśniła: - Jestem w rezerwie. Do słuchawki powiedziała: - Mówi Lauren Crowder. - Słuchała przez chwilę, nie zadając ani jednego pytania. W końcu powiedziała: - Oczywiście, zaczekam, proszę mnie przełączyć. Mniej więcej minutę później odrzuciła kołdrę i przewiesiła nogi przez krawędź łóŜka. Podając Alanowi słuchawkę, Ŝeby mógł ją odłoŜyć, zmusiła się do uśmiechu. - Albo jestem na to za stara, albo w zbyt zaawansowanej ciąŜy-oznajmiła. - Co się stało?
- Podobno zamordowano kogoś w małym motelu na zachodnim odcinku Arapahoe. Motel pod Górami. Znasz? Wzywają mnie na miejsce przestępstwa. - No, znam ten motel. Jest czarujący, ale chyba nie tym razem. MoŜe poprosisz kogoś, Ŝeby cię zastąpił? Kto jest dzisiaj w rezerwie? Zadzwoń. Na pewno zrozumie. - JuŜ ci mówiłam. To ja jestem rezerwą. Fred ma dzisiaj dyŜur, ale jego Ŝona wyjechała, a dzieciak powaŜnie zachorował. Zdaje się, Ŝe to krup. Miejsce przestępstwa jest małe; nie powinno mi to zabrać duŜo czasu. - PrzecieŜ chodzi o morderstwo. Nie będzie cię pół nocy i dobrze o tym wiesz. Przerwał, zanim dodał: - Nie poprowadzisz tej sprawy, prawda? Niedługo idziesz na urlop macierzyński. - Nie, zastępuję tylko Freda. Nie ma mowy, Ŝeby kobiecie w takiej ciąŜy wcisnęli morderstwo. - Rozmawiałaś z Samem? On się tym zajmie? Ich przyjaciel, Sam Purdy, był jednym z detektywów, odpowiedzialnym za ściganie zabójców. Kiwnęła głową. - To był Sammy. Pozdrowię go od ciebie. Pięć minut później była juŜ ubrana i w drodze. Alan jeszcze nie spał, kiedy Lauren wsunęła się z powrotem do łóŜka około drugiej czterdzieści pięć. O morderstwie w motelu mogła powiedzieć tylko tyle, Ŝe nie zgłosił się ani jeden świadek i śledztwo nie zapowiada się łatwo, chyba Ŝe sprawcą był mąŜ lub chłopak ofiary. Zapytał, czy przydzielą jej tę sprawę. - JuŜ ci mówiłam: nie. - Jej ton dawał wyraźnie do zrozumienia, Ŝe nie chce juŜ rozmawiać o morderstwie w motelu. Alan masował jej plecy przez kilka minut, gdy usiłowała ułoŜyć się wygodnie, podkładając poduszki pod brzuch. Po minucie lub dwóch wcisnęła jeszcze jedną między uda. Z rytmu jej oddechu domyślił się, Ŝe zapadła w sen duŜo wcześniej od niego. Budzik wyrwał ich ze snu zaledwie kilka godzin później. O siódmej dwadzieścia w środę rano Ron Kriciak jechał ulicą, przy której mieszkała Peyton i zwolnił, Ŝeby zatrzymać swego pikapa kilka domów od niej. Czuł się nieswojo, rozciągając nad Peyton tak ścisłą kontrolę. W większości przypadków Ron postulował, by podległym mu świadkom dawać moŜliwość samodzielnego sprawdzenia się. Nie lubił siedzieć na nich jak kura na jajkach, ale Fenster Kastie wyraźnie określił, czego chce: jeśli Peyton kichnie, Ron ma być na tyle blisko, Ŝeby mógł podać jej
chusteczkę. PoniewaŜ Peyton nie odbierała telefonu, gdy Ron zadzwonił do niej o ósmej czterdzieści pięć zeszłego wieczoru, postanowił podjechać i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Pięć sekund po wrzuceniu biegu na luz juŜ wiedział, Ŝe nie wszystko jest w porządku. Okno od frontu było wybite. Ron zatrzymał wóz i zanim wyłączył silnik, sprawdził, czy ma broń w kaburze pod ramieniem. Spod fotela wyciągnął rękawiczki z lateksu. Pomimo silnego niepokoju udało mu się podejść do domu z wypracowaną nonszalancją. Na werandzie jedną ręką wybrał numer Peyton na telefonie komórkowym, a drugą przycisnął dzwonek przy drzwiach. Zadźwięczał głośno przez wybite okno. Ale nikt nie podszedł do drzwi. Po trzecim sygnale Ron odsunął komórkę od ucha i nasłuchiwał dźwięku telefonu z domu. Kiedy włączyła się automatyczna sekretarka, sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął lateksowe rękawiczki. Nacisnął klamkę przy drzwiach. Były zamknięte. Ron nie potrafił ocenić, czy zamknięte drzwi są dobrym czy złym znakiem. W końcu doszedł do wniosku, Ŝe to nie ma znaczenia. Wyciągnął bRon z kabury, sprawdził zamek, sięgnął ręką przez wybite okno i wszedł się do środka. Poza potłuczonym szkłem na podłodze pod oknem Ron nie dostrzegł w pierwszej chwili Ŝadnych innych szkód. Kątem oka zauwaŜył, Ŝe na dywan w salonie wyrzucono kwiaty. Zastanowił się nad tym, ale nie spłodził Ŝadnej hipotezy. Wciągnął powietrze, ale jego nos nie wywęszył nic podejrzanego. Koniuszkiem palca sprawdził, czy bRon jest odbezpieczona, i ruszył przez jadalnię w stronę kuchni i pokoju dziennego. Kłopoty. Drzwi do spiŜami były otwarte, a na podłodze leŜały rozrzucone produkty spoŜywcze. Od spiŜami do drzwi po drugiej stronie kuchni prowadziły krople, plamy i smugi krwi. Ron domyślił się, Ŝe drzwi prowadzą do garaŜu. W kuchennym zlewie leŜał kryształowy wazon. Ron przypomniał sobie kwiaty i wodę na podłodze w salonie. Miał „a” i „b”. Ale wciąŜ nie był pewien, jaką dadzą sumę. Nie miał „c”. Na ławie w pokoju dziennym leŜał otwarty egzemplarz Regulaminu tłoczni win Johna Inringa. W środku ksiąŜki Ŝyletką wycięto wgłębienie. Skrytka była teraz pusta. Ron zastanowił się, czy pójść śladami krwi. Ale nie, wycofał się na korytarz i ruszył do góry po schodach, mając nadzieję, Ŝe tam znajdzie Peyton i jej córkę. Obawiając się, Ŝe znajdzie Peyton i jej córkę.
- Cholera - powiedział, wchodząc do głównej sypialni. Po pokoju walała się zuŜyta taśma samoprzylepna. Dwa wyraźne zwoje lepkiej szarej taśmy leŜały na środku dywanu, a jeden mniejszy kawałek o długości niecałych piętnastu centymetrów spoczywał bliŜej okna. Materac, skrzynia, poduszki i pościel rozrzucono bezładnie na podłodze. Na drugim końcu pokoju stała naga metalowa rama łóŜka z dębowymi płytami. Ron podejrzewał, Ŝe w pokoju doszło do szamotaniny, a taśmy uŜyto do skrępowania kogoś. Peyton? Mógł sobie zgadywać. Łazienka przy sypialni, na oko Rona, była nienaruszona. Podczas pobieŜnych oględzin nie zauwaŜył, Ŝe nie ma w niej ani szczotki do włosów, ani szczoteczki do zębów. Pokój dziewczynki w głębi korytarza zastał w nieładzie, ale bez widocznych szkód. Zawrócił, zszedł po schodach na dół i znowu zamyślił się nad wszystkimi kawałkami układanki. Nie potrafił połączyć ich w jedną logiczną całość. Postanowił, Ŝe czas pójść po śladach krwi i sprawdzić garaŜ. Przeszedł przez kuchnię, otworzył drzwi i włączył górne światło. Na środku garaŜu stało auto Peyton. Ron nie byłby sobą, gdyby nie zauwaŜył, Ŝe sedanowi przydałoby się mycie. Ale zdziwiło go, Ŝe w ogóle zastał tu jej samochód. Spodziewał się, Ŝe zniknął razem z Peyton. Zamrugał powiekami, jak gdyby mógł w ten sposób sprawić, Ŝe auto zniknie. Ale sedan wciąŜ stał. I wciąŜ był brudny. Ron zszedł z jedynego stopnia do garaŜu. Nie otwierając drzwi, zajrzał do samochodu. Był pusty. Przeszedł do drzwi pasaŜera, otworzył je, nachylił się do środka i pociągnął za dźwignię otwierania bagaŜnika, zanim przeszedł na tył wozu. - Nie wierzę - powiedział, podnosząc pokrywę bagaŜnika. Palcami w rękawiczce sprawdził męŜczyźnie w tętno, potem wyjął komórkę i wcisnął numer Fenstera Kastle'a w Waszyngtonie. Fenstera nie było przy biurku. Zlokalizowanie go zabrało komuś ponad minutę. - Fenster, mówi Ron Kriciak i nie dzwonię z zabezpieczonego telefonu. - Tak. - Jestem w jej domu. U nas jeszcze nie ma ósmej. Wszystko wskazuje na to, Ŝe
zniknęła. Okoliczności nieznane. Jeden z naszych, powtarzam, jeden z naszych... leŜy nieprzytomny w bagaŜniku jej samochodu. Prawdopodobnie rana głowy. Do diabła, na pewno rana głowy. W domu są ślady włamania i szamotaniny. - Co to za jeden? - Chcesz znać nazwisko? - Nie, chcę znać jego hobby i markę samochodu. Na tej podstawie spróbuję odgadnąć, kim jest. BoŜe, zlituj się. - To miejscowy, nazywa się Ficklin. Znasz go? - Imię? - Ernest. Bernie. - Powinien znać jej adres? Pracuje przy niej, a ja o tym nie wiem? - Wykluczone - odparł Ron. Kastle odetchnął głośno. - Sprowadź pomoc medyczną i zrób to dyskretnie. Kiedy znajdzie się w szpitalu, postaw przy nim straŜnika i odizoluj, jakby był prezydentem USA, a reszta świata miała malarię. Rozumiesz, co mówię? Kiedy się obudzi i zacznie mówić, chcę o tym natychmiast wiedzieć. Wybij sobie z głowy, Ŝeby z nim rozmawiać przede mną. - Tak jest. - Wracając do naszej przyjaciółki. Uciekła, czy została uprowadzona? - Nie potrafię powiedzieć. - No to zgaduj. - W sypialni jest taśma samoprzylepna. Zdaje się, Ŝe tą taśmą ją związano. Gdybym miał zgadywać, została porwana. Na linii zapadło milczenie na tak długo, Ŝe Ron znowu zaczął się denerwować. - Chcę wiedzieć, co się stało w tym domu i chcę wiedzieć, gdzie pojechała, z kim i kiedy. Jeśli będziesz potrzebował na miejscu jakichś posiłków, zorganizujemy je. Lokalna policja juŜ wie? - Wygląda na to, Ŝe nie. - To dobrze. Niech tak zostanie. - Rozkaz. -, Masz mnie informować o rozwoju wydarzeń na bezpiecznej linii co godzina, począwszy od ósmej trzydzieści waszego czasu. - Tak jest. Gabinet Alana przy Walnut Street dzieliło od domku Peyton w Chautauqua jakieś dwanaście przecznic. Druga sesja tego dnia zaczęła się kilka minut temu. Na ścianie
zaświeciła się czerwona lampka - sygnał, Ŝe przyszła następna pacjentka. Czerwone światło rozproszyło go na chwilę, bo wskazywało, Ŝe następna pacjentka - kobieta, która nigdy w Ŝyciu nie pojawiła się nigdzie na czas - przybyła na spotkanie z nim czterdzieści minut przed czasem. Tymczasem rozmawiał z Kelli Wynton. Była 34-letnią panną i cierpiała chronicznie na coś, co lubił nazywać „syndromem ego”. Podejrzewał, Ŝe wcześniej panna Wynton mogła przejść łagodniejszą formę tej choroby, „syndrom Cosmo”, a takŜe mogła być jedną z tych nieszczęśliwych nastolatek dotkniętych najwcześniejszą formą owej przypadłości „syndromem Siedemnastki”. WyobraŜenie panny Wynton o stanie jej psyche było w duŜym stopniu ukształtowane przez artykuły, ankiety i psychozabawy publikowane w popularnych pismach kobiecych, w których naczytała się o własnych ułomnościach. Ta ograniczona perspektywa sprawiła, Ŝe była całkowicie ślepa na sprawy mogące mieć rzeczywisty wpływ na jej zdrowie psychiczne. Kiedy doktora Gregory'ego zdekoncentrowała mała czerwona lampka na ścianie, panna Wynton rozprawiała o metodach, które stosowała, Ŝeby nakłonić męŜczyzn do kontaktu z nią po pierwszej randce. Najwyraźniej skuteczność tych metod nie osiągnęła choćby zadowalającego poziomu. Terapeuta utracił kontakt wzrokowy z Kelli, gdy czerwona lampka zgasła i po chwili znowu się zapaliła. Miał nadzieję, Ŝe nic nie zauwaŜyła. Pacjentka zaczęła właśnie wyjaśniać z ewidentną dumą, Ŝe ma mnóstwo pierwszych randek. Najczęściej po dwie w tygodniu. Czasem trzy. Następnie przeszła do rozwlekłego wywodu, Ŝe częstotliwość pierwszych randek musi świadczyć o jej atrakcyjności. Lampka znowu zgasła i zaraz się zaświeciła. Doktor Gregory usłyszał w oddali dudniący bas przebijający się przez dźwiękoszczelne ściany gabinetu. Jego pacjentka zdawała się nie zwracać Ŝadnej uwagi na te odgłosy. Doktor Gregory usłyszał stłumiony głos, Dianę, która wołała z korytarza przed jego gabinetem: - Przepraszam, nie moŜe pan tam wejść. Nie! Proszę nie wchodzić, ma teraz sesję. Kilka sekund później drzwi otworzyły się i do gabinetu wparował Ron Kriciak. Miał na sobie roboczą białą koszulę z wełnianym krawatem i zielone spodnie, które nigdy nie widziały Ŝelazka. Łokcie trzymał szeroko i wypinał pierś jak szympans. - Muszę z tobą pogadać - oznajmił, wskazując ruchem głowy Alana. Mówił oskarŜycielskim tonem, jak rodzic wpadający do pokoju nastolatka tuŜ po telefonie od dyrektora szkoły.
Usiłuj ąc zachować spokój, Alan wstał i odparł: - Ron, tak być nie moŜe. Jest u mniektoś. Jeśli musisz ze mną porozmawiać, moŜesz zadzwonić i umówić się jak wszyscy inni. - Alan zwrócił się do pacjentki: - Przepraszani za tę przerwę. Postaram się to załatwić jak najszybciej. - Dzwoniłem. I wysłuchałem, cholera, twojego nagrania. To nie moŜe czekać, aŜ skontaktujesz się ze mną ,jak najszybciej”. To naprawdę pilne. Sprawa Ŝycia i śmierci powiedział Ron. - Więc usiądź w poczekalni. Daj mi kilka minut, Ŝebym mógł zakończyć... - Nie - rzekł Ron. Odwrócił się do pacjentki i w jego dłoni zmaterializowała się odznaka. - Proszę pani? Jestem ze SłuŜby Marszali. To sprawa słuŜbowa. Zechce pani opuścić na chwilę gabinet i poczekać na korytarzu? Dziękuję za współpracę. Zajmie się panią, gdy tylko skończy ze mną. Alan stanął oko w oko z Ronem i powiedział: - Nie. Ty wyjdziesz do poczekalni. Pani i ja szybko dojdziemy do etapu, na którym będziemy mogli przerwać sesję i zaraz do ciebie wyjdę. Kelli Wynton wstała i ruszyła w stronę drzwi. - Nie, nie, nie. JuŜ sobie pójdę. Naprawdę, to dla mnie Ŝaden problem. -Niemal wybiegła przez drzwi w kierunku poczekalni. Nawet nie zabrała ze sobą torebki i Ŝakietu od jasnoniebieskiego kostiumu. Alan zauwaŜył Dianę, która czekała na korytarzu przed jego gabinetem z telefonem bezprzewodowym w ręku. Druga ręka wisiała nad przyciskiem alarmu zainstalowanym na ścianie. Podniósł rękę, Ŝeby ją powstrzymać. - Ron, co ty do diabła wyprawiasz - oburzał się. - śeby wdzierać się tutaj w ten sposób? - Nie ma jej. Peyton zniknęła. Nie moŜemy jej znaleźć. Alan natychmiast pomyślał o jej wczorajszym telefonie i przeczuciu, Ŝe ktoś ze SłuŜby Marszali ją śledzi. Próbował pojąć wagę słów Rona. Najpierw odwrócił się do otwartych drzwi i powiedział: - Myślę, Ŝe wszystko w porządku, Dianę. Dzięki za pomoc. Zmarszczyła brwi, przekonana, Ŝe jej partner okazuje całkowity brak wyobraźni, i odeszła korytarzem, znikając mu z oczu. Alan nie słyszał, Ŝeby Dianę zamknęła drzwi do swojego gabinetu i przypuszczał, Ŝe czai się gdzieś na korytarzu, nasłuchując. Alan stanął przed Ronem i zapytał: - Nie rozumiem. Jak to: Peyton zniknęła?
- PrzejeŜdŜałem dziś rano koło jej domu. Nie było jej. Mieszkanie jest w opłakanym stanie. Potłuczone szkło, powywracane meble. Taki rodzaj zniknięcia miałem na myśli. - Jezu! - jęknął Alan. - No więc wiesz, gdzie ona teraz jest? - zaŜądał odpowiedzi Ron. Alan pokręcił głową, a potem wyjaśnił, co ten gest tak naprawdę znaczy, - Ron, współpracowałeś jakiś czas z Teri Grady przy innych sprawach. Na pewno wiesz, Ŝe nie mógłbym ci powiedzieć, nawet gdybym wiedział. I miał nadzieję, Ŝe Ron przetłumaczy jego słowa na: Nie, nie wiem, gdzie ona teraz jest. Ron skrzyŜował ramiona i przechylił głowę na bok. - Powiesz mi, co wiesz. Alan pomyślał, Ŝe Ron wygląda teraz jak bramkarz. - MoŜe najpierw ty mi powiesz, co wiesz. I nie groź mi, Ron. To na mnie nie działa. - Nie wymądrzaj się, doktorku. MoŜe jej grozić powaŜne niebezpieczeństwo, - JuŜ mi to powiedziałeś głośno i wyraźnie. Zrozum. Nawet jeśli tak jest, ja nic nie wiem. - Zastanowił się, czy to faktycznie prawda. Wczoraj Peyton powiedziała mu, Ŝe ktoś śledzi ją z aparatem fotograficznym. Była zaniepokojona. Wydawało się jej wtedy, Ŝe to ktoś z WITSEC. - Wiesz, dlaczego mogła uciec? - zapytał Ron. - Uciec? Dlaczego mówisz o ucieczce? Myślałem, Ŝe martwisz się, Ŝe mogła zostać uprowadzona lub zabita. PrzecieŜ włamano się do niej. - Jeśli została uprowadzona, to juŜ nie Ŝyje. Jeśli uciekła, wciąŜ mogej uratować jej Ŝałosny tyłek. Alan przeszedł przez gabinet i zamknął drzwi. - Usiądź - powiedział, wskazując na sofę. Ron usadowił się na środku sofy i rozstawił nogi tak, Ŝe między jego kolanami było jakieś osiemdziesiąt centymetrów. Pochylił się i oparł na łokciach a wełniany krawat zwisał teraz między jego nogami jak wyjątkowo długi, unoszący się w powietrzu wykrzyknik. Alan mówił powoli, ostroŜnie. - Chyba nie wiem nic, co mogłoby ci pomóc ją znaleźć, Ron. - Pozwoli Ŝeby jego słowa wybrzmiały. Ron podniósł głowę. Alanowi wydawało się, Ŝe wciąŜ próbuje wyglądać j groźnie. - Jak będzie trzeba, zdobędę nakaz sądowy, Ŝeby zmusić cię do mówienia. W tych okolicznościach nie będę się cackał. Teraz są inne priorytety. Alan bił się z myślami. Nie był pewien, czy Peyton chciałaby, Ŝeby powierzył Ronowi
Kriciakowi więcej informacji. - Naprawdę? Przykro mi, ale to nie działa w ten sposób, Ron. Nie wiem,; czy juŜ kiedyś przez to przechodziłeś, bo ja tak. Sąd moŜe mnie wezwać, ale niej moŜe mnie zmusić do mówienia. Nie wyjawię poufnych informacji zasłyszanych podczas sesji terapeutycznych z pacjentką. Mógłbym naduŜyć jej zaufania tylko w jednym przypadku: gdyby była w niebezpieczeństwie, gdyby komuś groziła albo gdyby skrzywdziła dziecko. To wszystko. Ale w tych okolicznościach nawet to jest bez znaczenia, bo nie wiem nic, co ci pomoŜe ją znaleźć lub wyjaśnić, dlaczego zaginęła. ChociaŜ chciałbym wiedzieć. - Nie wspominała o tym, Ŝe moŜe jej coś grozić? Nic w tym stylu? Nie mówiła, gdzie mogłaby pojechać, gdyby coś ją przestraszyło? Alan odetchnął głośno i zanim się odezwał, wziął głęboki wdech. - Podczas wcześniejszych rozmów z tobą odniosłem wraŜenie, Ŝe postrzegasz Peyton jako osobę, która wciąŜ czuje się niepewnie i... nie ufa prawie nikomu, takŜe ludziom z WITSEC. Nie mam powodów, Ŝeby nie zgadzać się z twoimi spostrzeŜeniami. WyraŜam się dostatecznie jasno? Ron kiwnął głową, jakby wreszcie usłyszał. - Ale gdzie mogła pojechać, gdyby spanikowała? Nic o tym nie mówiła? - Nie wiem nic, co mogłoby ci pomóc. Nic. - Miała jakieś konkretne obawy co do nas? SłuŜby Marszali? Oczy Alana mówiły: tak. - Cholera - zaklął Ron. Zaczął tupać lewą nogą. - Opowiadała, Ŝe widziała kogoś z przeszłości? Alan wbił w niego wzrok. - Nie mogę ci powiedzieć, co mi opowiadała. Powtarzam raz jeszcze, Ŝe nie wiem nic, co wyjaśniłoby obecną sytuację i mogę tylko potwierdzić twoje wcześniejsze odczucia, Ŝe bała się ludzi, którzy jej szukają, i miała pewne podejrzenia co do SłuŜby Marszali. Alan spodziewał się, Ŝe rozdraŜni Rona tą wymijającą odpowiedzią, tymczasem Kriciak zaczynał wreszcie rozumieć, Ŝe nic z niego nie wyciągnie. - Nic? - Przykro mi, nic. - Lecisz ze mną w kulki? To jest oficjalne przesłuchanie. Jestem funkcjonariuszem federalnym. Dobiorę ci się do dupy. - Nie lecę z tobą w kulki, Ron. Robiła to juŜ kiedyś? Znikała w nocy? Alan zauwaŜył, Ŝe Ron zawahał się przed odpowiedzią. - Nie obserwujemy jej non stop. Mogła kiedyś wyjechać w nocy. Ale na pewno nie
zgłosiła nigdy wybitej szyby. - MoŜe pojechała gdzieś, Ŝeby poczuć się bezpiecznie - zasugerował Alan- MoŜliwe, Ŝe nic się nie stało, prawda? MoŜe istnieje jakieś racjonalne wytłumaczenie. - Ma wybite okno. W jej sypialni panuje rozgardiasz. Są ślady krwi. - Samochód? - Został. - Kiedy ostatni raz się z nią kontaktowałeś, Ron? - Widziano ją wczoraj. Alan odnotował tę osobliwą gramatykę. - I...? - I co? - Czy ten, kto ją wczoraj widział, zauwaŜył w jej zachowaniu coś szczególnego? Ron zawahał się, ale powiedział: - Nie. - Były jakieś nowe groźby pod jej adresem? - To ja przesłuchuję. Alan pozwolił myślom ułoŜyć niewinne wytłumaczenie. - Miejmy nadzieję, Ŝe po prostu poznała kogoś, a jej córka przenocowała u koleŜanki. Módlmy się, Ŝeby tak było. Ron wstał. - Nigdy nie wspominała o jakimś miejscu, gdzie czuje się bezpiecznie? Nawet mimochodem? - Przykro mi, Ron. Minutę później doktor Gregory wprowadził Kelli Wynton z powrotem do swojego gabinetu. Znowu przeprosił za nieoczekiwaną przerwę. - Nic nie szkodzi - powiedziała. - To wszystko było nawet ekscytujące. - Zawahała się. - Naprawdę jest tym, za kogo się podaje? Doktor Gregory kiwnął głową. - Ma pan z nim jakieś... kłopoty? - Współpracuję ze SłuŜbą Marszali jako konsultant. To wtargnięcie było wynikiem niefortunnego nieporozumienia. - Aha - powiedziała. - Aha... - Podniosła rękę i palcem wskazującym prawej ręki dotknęła miękkiego miejsca pod lewym uchem. - Nie zauwaŜyłam, Ŝeby nosił obrączkę. Nie wie pan, czy się z kimś widuje?
Ron Kriciak skorzystał z publicznego telefonu, nie ze swojej komórki, Ŝeby zadzwonić do Fenstera Kastle do Waszyngtonu. - Rozmawiałeś z jej psychologiem? - zapytał Kastle. - Tak - potwierdził Ron. - Właśnie wyszedłem z jego gabinetu. Trudno powiedzieć, czy coś wie. - Jak to? - Jest sprytny i wie, Ŝe nie musi ze mną rozmawiać, ale próbował dać mi do zrozumienia, Ŝe nie wie nic, co mogłoby nam pomóc. Wydawał się autentycznie zaskoczony wiadomością. - Mamy na niego jakiegoś haka? - Nie jestem pewien. Jego Ŝona jest prokuratorem. To moŜe pomóc. Chcę zadzwonić do kobiety, którą zastępuje i zobaczyć, czy ma jakieś pomysły, jak go ruszyć. - Wiadomości z domu naszej klientki? - Zero. Nadal nie mam pojęcia, co tam się działo. Wygląda na to, Ŝe intruzów było dwóch. Nasz człowiek to tylko jeden z nich i wciąŜ jest nieprzytomny. Mamy informację, Ŝe wczoraj o dziewiątej dwadzieścia wieczorem podjechała pod jej dom taksówka i zabrała jaz córką na lotnisko albo na dworzec autobusowy. Próbujemy ustalić, gdzie. - ZałoŜę się, Ŝe na dworzec. Na lotnisku potrzebowałaby dokumentów. Sprawdzasz trasy i kierowców? - Zgadzam się z tą wersją. Tak, sprawdzamy, dokąd mogła pojechać o tej porze. - Miejscowa policja nie miesza się? - Jak na razie. - Co nasz człowiek robił w tym domu, Ron? - Jeszcze nie mówi. Mogę tylko spekulować. - No to spekuluj. - Nie podobało mu się, Ŝe jest pod ochroną naszego programu. Był u niej albo po to, Ŝeby ją przestraszyć, albo podłoŜyć coś, co by ją skompromitowało. Kastle odczekał chwilę. - Tak? Wiesz coś jeszcze. Nie baw się ze mną w ciuciubabkę, Ron. Nie jesteśmy na placu zabaw. Ron odetchnął. - Jeden z kolegów Ficklina stracił pracę przy programie po zadymie, jaką naszą klientka zrobiła w Kongresie. Ficklin bez przerwy się na to skarŜył. - Skąd wiedział, Ŝe tam mieszka? - zabulgotał Kastle.
- Nie wiem. - Dowiedz się. - Tak jest. - Informuj mnie na bieŜąco, Kriciak. - Tak jest.
POCIĄG W PARKU W moim planie ukrycia się z Landon wzięłam pod uwagę podstawowe rzeczy: schronienie, Ŝywność, pieniądze. Nie wzięłam pod uwagę wolnego czasu. Landon i ja dziwnie przywykłyśmy do roli więźniarek. Slaughter w Luizjanie było dla nas więzieniem. Boulder było dla nas więzieniem. Większym, ładniejszym - to pewne. Ale zawsze więzieniem. Zmurszała stara chata w Chautauqua miała być zupełnie innym rodzajem więzienia. Zanosiło się na to, Ŝe na razie będziemy zamknięte w tej celi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To nam dawało mnóstwo wolnego czasu. Czasu między posiłkami i spaniem. Spakowałam nasz podróŜny zestaw do gry w scrabble'a, którą Landon uwielbiała. Mnie gra w scrabble'a podobała się nieco mniej, częściowo dlatego, Ŝe nie pokonałam córki od dnia jej ósmych urodzin. Alternatywą dla scrabble'a były karty - grywałyśmy w tysiąca. W tej grze wciąŜ udawało mi się czasem wygrać. Na miejscu znalazłyśmy w szafie niepełny zestaw domina, wybrakowanego chińczyka i monopol, który powinien raczej znaleźć się w sklepie z antykami. Miałyśmy teŜ ksiąŜki. Landon i ja zawsze miałyśmy ksiąŜki. Pierwszej nocy w domku spałam na tapczanie w duŜym pokoju i obudziłam się wcześnie z podkoszulkiem przyklejonym do pleców. Landon leŜała zwinięta w kłębek na boku na podwójnym łóŜku w jedynej sypialni. Byłam zbyt przeraŜona, Ŝeby otworzyć wieczorem okna, więc w naszym domku było duszno. Unosił się tu nagromadzony przez pół wieku zapach potu kolejnych mieszkańców. W obu pokojach stały dumnie stare i obdrapane meble z okresu misji hiszpańskich. Miałam wraŜenie, Ŝe Myrna, nasza gospodyni, nie zdaje sobie sprawy, jaką mają wartość po tych wszystkich latach. Wysiusiałam się, spryskałam twarz wodą i nastawiłam wodę w czajniku na kawę. Lekką plastikową łyŜeczką wyjadłam kompot z jabłek z małego plastikowego pojemnika. Słodkie owoce tak bardzo mi smakowały, Ŝe otworzyłam drugi plastikowy pojemnik i opróŜniłam go, zanim zagotowała się woda. Zadzwonił telefon i ten dźwięk tak mnie przeraził, Ŝe o mało nie krzyknęłam. Dzwonek nie był znajomym elektronicznym świergotem mojego domowego telefonu, ale staromodnym „drrrryń”. Gdybym rozmontowała wielki czarny aparat stojący na stoliku przy sofie, na pewno znalazłabym w środku prawdziwy dzwonek. Poczekałam na drugi sygnał, ale telefon zadzwonił tylko raz. Znalazłam swój zegarek
na stoliku przy drzwiach i obserwowałam sekundnik przesuwający się gładko po tarczy. Gdy wskazówka obracała się, rozsunęłam zasłony po obu stronach pokoju i przyjrzałam się drodze przed domkiem. Widziałam te same samochody, które stały tam zeszłego wieczoru. Nie spodziewałam się zobaczyć nic podejrzanego, i nie zobaczyłam. Po niespełna minucie znowu rozległ się dzwonek. Drrrrrrrryń. Czekałam. śadnych dodatkowych dźwięków. Carl. Była siódma dwadzieścia trzy. Ukrywałam się od dwunastu godzin, a on juŜ chciał ze mną rozmawiać. No dobrze, z perspektywy czasu wiem, Ŝe powinnam była przyzwyczaić Landon do wózka inwalidzkiego. Kiedy weszłam do sypialni, Ŝeby obudzić ją po telefonie Carla, wstała rozkapryszona i zdezorientowana. Nie, wcale się nie cieszyła, Ŝe będzie miała przefarbowane na czarno włosy. Nie podobały jej się okulary przeciwsłoneczne, które jej kupiłam. UwaŜała, Ŝe wybrane przeze mnie ubrania są „szczytem szkaradziejstwa”. Studiowanie ortografii wzbogaciło słownictwo Landon aŜ do przesady. Często byłam z niej dumna. Czasem śmieszyła mnie. A od czasu do czasu denerwowała. - Mówi się „szkaradzieństwa”, nie „szkaradziejstwa”. - Wszystko jedno. W takim razie ciuchy, które mam załoŜyć, są szczytem szkaradzieństwa. Powiedziałam jej, Ŝe o to właśnie chodzi. Spojrzała na mnie, jakbym postradała zmysły i po raz piąty czy szósty w ciągu dwunastu godzin zadałam sobie pytanie, czy rzeczywiście sfiksowałam. Zastanawiałam się nawet, czy nie zadzwonić do Rona Kriciaka i nie poprosić go o pomoc. Jeden telefon i razem z Landon wkrótce znalazłybyśmy się w furgonetce SłuŜby Marszali z dwoma lub trzema uzbrojonymi „opiekunami”. Furgonetka miałaby ciemne szyby, a ja z córką obudziłabym się następnego dnia w Omaha, Fresno lub Walia Walia. Był tylko jeden problem. W głębi serca wiedziałam, Ŝe facet, którego ostami raz widziałam w bagaŜniku mojego samochodu, na pięćdziesiąt procent był ze SłuŜby Marszali. Gdybym zadzwoniła do Rona, miałabym jeszcze mniej pewności, Ŝe WITSEC i SłuŜba Marszali zdołają nas ochronić, niŜ wtedy, gdy przyjechałam do Boulder. I wciąŜ nie miałabym pojęcia, dlaczego Ron jeździł za mną po mieście i dlaczego facet w czarnych sznurowanych butach chował się pod moim łóŜkiem. Po ufarbowaniu włosów Landon - moje wcisnęłam pod beret nakłoniłam ją do zajęcia
miejsca w wózku inwalidzkim i rozpoczęłam długą podróŜ od naszej chaty w Chautauąua do Boulder. Przez pierwsze sześć przecznic Landon siedziała naburmuszona, nie chciała nawet bawić się ze mną w gry słowne. Udało jej się jakoś wykorzystać trzy okazje, Ŝeby uŜyć w zdaniu słowa „szczyt”. Za kaŜdym razem jej wymowa była idealna. Szczególnie irytowało ją chyba to, Ŝe wózek nie był wyposaŜony w kierownicę. Przeklinałam Roberta i tęskniłam za nim jak tonący tęskni za powietrzem. Chautauąua zajmuje najpiękniejsze tereny Boulder przy Baseline Road, zanim Baseline zaczyna wznosić się stromo u podgórza Gór Skalistych. Kompleks Chautauqua z przełomu wieków, mieszczący sale wykładowe, audytoria i małe letnie domki, to kilka cennych akrów ziemi, które ciągną się poniŜej wielkiej otwartej przestrzeni u podnóŜa wysokich Flatirons. Chautauqua połoŜona jest wysoko i rozciągają się stamtąd wspaniałe widoki na zachód, pomoc i wschód. LeŜy samotnie na skraju miasta. Niewielki ruch, mało samochodów. Odkąd znalazłam ogłoszenie z ofertą wynajęcia domku, pomyślałam, Ŝe byłoby to doskonałe miejsce na tymczasową kryjówkę. Ale z Baseline Road do herbaciarni Duszanbe na piechotę jest bardzo daleko. Zanim dopchałam wózek z Landon do handlowej dzielnicy na Wzgórzu, którą od herbaciarni dzieliło jeszcze kilka przecznic, doszłam do wniosku, Ŝe muszę zaproponować inne miejsce spotkań z Carlem Luppo. Zdecydowałam teŜ, Ŝe w drodze powrotnej skorzystamy z Landon z miejskiego autobusu, Ŝeby dojechać jak najbliŜej do Chautauqua. Trasa z Chautauqua do centrum Boulder prawie cały czas prowadziła z góry na dół. Z centrum Boulder z powrotem do Chautauqua było pod górkę. Nie zdąŜyłyśmy do Duszanbe na czas. Plan zakładał, Ŝe pojawimy się sześćdziesiąt minut po dwukrotnym sygnale Carla. Pojawiłyśmy się osiemdziesiąt pięć minut później. Przystanęłam na chodniku i przypomniałam Landon, Ŝeby zachowywała się spokojnie na widok Carla. Wprowadziłam wózek do środka i pomimo sporego tłoku w lokalu natychmiast go zauwaŜyłam. Na stoliku przed Carlem stały dwie puste filiŜanki po espresso. Kiedy weszłyśmy, spojrzał w stronę drzwi, prześlizgnął się po nas wzrokiem, zerknął na zegarek i znowu zainteresował się poranną gazetą. Nie poznał nas. Zdumiewające. To przez wózek inwalidzki. Ludzie nie chcieli się gapić. Ludzie nie chcieli nawet widzieć, Ŝe w wózku inwalidzkim siedzi dziecko. Pogratulowałam sobie pomysłu. Pchnęłam Landon w stroną stolika. Carl nie podniósł wzroku, dopóki nie podeszłyśmy na odległość półtora metra.
- Cześć - rzuciłam. Landon uśmiechnęła sią po raz pierwszy tego dnia. Carl omal nie roześmiał się na głos, kiedy wreszcie nas poznał. Szybkim ruchem złoŜył czytaną gazetę i wstał, Ŝeby się przywitać. - Siadajcie. Właściwie to jedna z was juŜ siedzi. Mniejsza z tym. Zaczynałem się juŜ martwić. - To długi spacer - wyjaśniłam. - AleŜ oczywiście, oczywiście. Na co macie ochotę? Kawa, herbata? Espresso jest w porządku. Gorąca czekolada dla mojej małej przyjaciółki? Co zamawiamy? Ciastka są całkiem dobre. Domyślałam się, Ŝe są „całkiem dobre”, bo upieczono je w Kolorado, a nie tam, skąd pochodził Carl. Podeszła do nas szałowa młoda kelnerka. Jej sięgające do pasa włosy miały odcień miąŜszu ciemnej wiśni. Zamówiłam herbatę. Landon zamówiła bezkofeinową mokkę dziękuję, Robercie i czekoladowy rogalik. Przed Carlem najwyraźniej zgrywała grzeczne dziewczątko, ale nie zamierzałam jej tego wytykać. Przynajmniej znalazła powód, Ŝeby przestać się dąsać i od naszego wejścia do lokalu ani razu nie wcisnęła do zdania słowa „szczyt”. Landon pochyliła się do przodu i zapytała szeptem: - Gdzie Anvil? Masz go ze sobą, wujku? - Nie, złotko, został w domu - odpowiedział Carl. - Wiedziałem, Ŝe będę dzisiaj zajęty. Mam parę umówionych spotkań. A on nie lubi, kiedy ganiam z nim po mieście. Minutę później kelnerka o cud włosach przyniosła nam napoje. Wydawało mi się, Ŝe Carl jest lekko zdenerwowany, gdy podniósł gazetę i zapytał: - Widziałaś poranną prasę? Pokręciłam głową. Wręczył mi „Boulder Daily Camera”. - Pierwsza strona - podpowiedział. Natychmiast przestraszyłam się, Ŝe na pierwszej stronie na eksponowanym miejscu znajdę moje zdjęcie. Ale nie. Zobaczyłam tylko piękną kolorową fotografię golden retrievera baraszkującego w Boulder Creek. Nad zdjęciem były trzy artykuły. Szybko przejrzałam nagłówki, dochodząc do wniosku, Ŝe Carl nie próbuje zwrócić mojej uwagi na ostatni zamach terrorystyczny na Bliskim Wschodzie, ani na artykuł o problemach w administracji okręgowej. Trzeci artykuł dotyczył morderstwa w motelu w zachodniej części miasta. Znaleziono
tam kobietę ze skręconym karkiem, niejaką Barbarę Turner z Indiany, która przyjechała do Boulder, Ŝeby wziąć udział w spotkaniach na uniwersytecie. Jej pokój nosił ślady walki. Według policji do zbrodni doszło podczas włamania. Czytałam dalej i przyłapałam się na tym, Ŝe zaczęłam tupać nogą, Ŝeby stłumić narastającą złość. Landon przyglądała mi się znad wielkiej filiŜanki. Mimo iŜ próbowałam maskować uczucia, dostrzegła coś w mojej twarzy lub oczach. - Co się stało, mamo? - zapytała. - Nic - odparłam. Powiedziałam to takim samym nieszczerym głosem jak wtedy, kiedy zatrzymano mnie za przekroczenie dozwolonej prędkości. Głosem, którym zapytałam: Coś się stało, panie władzo? W artykule wyjaśniono, Ŝe morderstwo miało miejsce poprzedniego dnia wieczorem w Motelu Pod Górami. Czy Carl wymienił tę nazwę, kiedy wspominał o kobiecie, która śledziła mnie z aparatem fotograficznym? Chyba nie. Mówił tylko, Ŝe ten motel leŜy na zachodnim końcu Arapahoe. Czyli dokładnie pod górami. Nie podnosząc wzroku, dotknęłam gazety i z wymuszonym opanowaniem zapytałam: - Carl? Czy to... eee... ten sam motel? - Ten sam co? - zapytała z zaciekawieniem Landon. - Tak - powiedział Carl. - Ten sam co? - bardziej stanowczo zaŜądała odpowiedzi Landon. Spojrzałam na Carla z największą intensywnością, na jaką potrafiłam się zdobyć. Determinacja jego spojrzenia dorównywała mojej. -
Zrobiłeś to? - wydusiłam z siebie, kręcąc głową.
Landon przerzucała spojrzenie ze mnie na twarz Carla i z powrotem. - Co zrobił? - zapytała głośno. Przez chwilę Carl nic nie mówił. - Nie przy dziecku - powiedział w końcu. - Nigdy, przenigdy nie mów o tym przy dziecku. - To niesprawiedliwe - zaprotestowała Landon. - To szczyt niesprawiedliwości. Wydawało mi się, Ŝe ton jej głosu niebezpiecznie zbliŜył się do jęku. Carl chwilowo zignorował mnie i przemówił do Landon, jakby była jego ulubioną siostrzenicą lub wnuczką. - Wiesz, czego mi wczoraj brakowało? Brakowało mi kogoś, z kim mógłbym pograć w baseball. Chciałabyś sobie poodbijać? - Wolę piłkę noŜną-odparła Landon.-Jesteś całkiem dobry jak na... JuŜ miała
powiedzieć „staruszka”, czy coś w tym rodzaju i ugryzła się w język. Ale jej słowa wisiały w powietrzu; nie wiedziała, jak dokończyć zdanie. Carl uśmiechnął się do niej, spojrzał na mnie i powoli zamknął oczy. Poczułam przejmujący chłód i dotkliwy ból w piersi. Moje usta otworzyły się w bezgłośnym krzyku, a kaŜdy skrawek koloru w bogato zdobionej herbaciarni przeszedł w barwę khaki. Między Trzynastą a Broadway naprzeciw herbaciarni rozciąga się mały park. Zostawiłam wózek z Landon w alejce, skąd mogła oglądać starą lokomotywę, wagon pasaŜerski i wagon towarowy z budką hamulcową, a potem odeszłam, Ŝeby porozmawiać na osobności z Carlem. Zdumiało mnie, Ŝe Landon tak bardzo zaleŜało na dalszym odgrywaniu roli inwalidki i nie wstała z wózka. Kiedy oddaliliśmy się od niej o jakieś trzydzieści metrów, zawołała: - Hej, chyba mnie tu nie porzucicie, co? Wszyscy, którzy usłyszeli jej krzyk, najpierw spojrzeli na nią, a potem na Carla i na mnie. Poczułam się, jakbym miała na sobie koszulkę z napisem WITSEC. Albo tarczę strzelniczą. Carl posadził mnie na ławce nad brzegiem Boulder Creek i odczekał dobre dwadzieścia sekund, aŜ coś powiem. Pod nami wezbrane od topniejącego śniegu wody rzeki płynęły szybko przez gęste zarośla. Sceneria była tak malownicza, Ŝe omal się nie rozmarzyłam. Carl na pewno spodziewał się, Ŝe go zaatakuję za to morderstwo w motelu. Ale wyjście z zatłoczonej herbaciarni i zaciszne miejsce nad rzeką jakoś mnie uspokoiły. Byłam gotowa go wysłuchać. Zerknęłam w stronę Landon. Siedziała dokładnie tam, gdzie ją zostawiłam. Powiedziałam tylko: - Słucham. Wzruszył ramionami. Otworzył dłonie. Zamknął je. - Ta kobieta z aparatem fotograficznym? Ta, która cię śledziła? Była zawodowcem. Wiesz, o czym mówię? Spojrzał na mnie i utkwił wzrok w moich oczach. Pokręciłam głową. - Pracowała dla niejakiego Prowlera spod Atlanty w Georgii. Jak powiedziałem, była zawodowcem. Ktoś chce cię sprzątnąć. Przyjechała tutaj, Ŝeby to zrobić. Nie znała klienta. Podniósł z ławki gałązkę i zakręcił nią między dłońmi. - Nie pojechałem tam, Ŝeby ją wykończyć... czułbym się lepiej, gdybyś mi uwierzyła... ale gdybym ją puścił Ŝywą, ty byś dzisiaj zginęła.
Nie byłam wcale zdziwiona. Skleiły mi się usta. Musiałam rozdzielić je językiem. - Oczywiście, Ŝe ktoś chce mnie sprzątnąć. Nazywa się Ernesto Castro. On ją wynajął. - Mój głos nie wyraŜał w pełni rozpaczy, którą czułam. Castro juŜ mnie znalazł. Tak szybko, tak łatwo. Przed nim nie sposób się było ukryć. - Nie sądzę - rzekł Carl. - Dlaczego? - Z dwóch powodów. Po pierwsze, jak mówiłem, była zawodowcem. Ludzie tacy jak Prowler i ta kobieta, Barbara Turner, sporo kosztują. Mówimy tu o duŜej forsie. Ten twój Castro nie ma tyle szmalu. Mam rację? -Kiwnęłam głową. - Gdyby to on zlecił zabójstwo, przysłałby jakiegoś pospolitego bandziora, kogoś, kogo zna z ciupy lub z narkotykowego półświatka. Jak wtedy, kiedy spaprał porwanie twojej córki w... jak się nazywała ta miejscowość? - Slaughter. W Luizjanie. - Właśnie, wtedy, co spier..., przepraszam, spieprzył sprawę. - Ale Roberta zabił zawodowiec. - Owszem. Ale moŜe wtedy Castro miał jeszcze kasę. Albo ktoś był mu winien przysługę? Zarabiał mnóstwo forsy, handlując narkotykami. Pewnie odłoŜył sobie trochę. Ale później? Kiedy trafił do więzienia stanowego? A ty mieszkałaś, no wiesz, w Slaughter. Ta akcja w Slaughter była robotą amatorów. I świadczy o tym, Ŝe jego studnia z forsą juŜ dawno się wyczerpała. To nie on wynajął tego całego Prowlera z Georgii. RozwaŜyłam jego argument. - Dowiedziałeś się czegoś o Prowlerze od tej kobiety? - Zdobyłem jego numer telefonu i adres e-mailowy. Ale załoŜę się, Ŝe trop do Prolwera od Barbary Turner juŜ pewnie jest zimny. Wkrótce zniknie. MoŜesz być tego pewna. A w mojej sytuacji nie mogę za bardzo liczyć na pomoc policji w sprawie Prowlera. Przypomniałam sobie, Ŝe jeszcze niedawno sama byłam urzędnikiem sądowym. Sojusznikiem policjantów, których teraz unikałam. - Mówiłeś, Ŝe Ernesto Castro na pewno nie jest klientem Prowlera z dwóch powodów. Jaki jest drugi? - Klient Prowlera chciał, Ŝeby w tym samym czasie co ty zginęły jeszcze dwie osoby. Gdzie indziej. Poinformował Barbarę Turner, Ŝe musi cię zlikwidować w tym samym czasie. Kogo jeszcze chciałby sprzątnąć Castro? Nikogo. ZaleŜy mu na ukaraniu ciebie. Tylko ciebie. Nic juŜ z tego nie rozumiałam. - No więc kto jeszcze miał zginąć?
- Ten biznes rządzi się swoimi prawami. Barbara Turner nie mogła tego wiedzieć. Znała tylko szczegóły swojego zlecenia. Próbowałam zrozumieć, co mówi do mnie Carl. Kogo jeszcze oprócz mnie chciałby zabić Ernesto Castro? A jeśli nie Castro, kogo jeszcze zdegenerowany funkcjonariusz SłuŜby Marszali chciałby zabić poza mną? - Ten facet, który był u mnie wczoraj w nocy? Ten, który mnie zaatakował? Był z nią? Pracował z Barbarą Turner? - Nie. Przechyliłam głowę na bok i wbiłam wzrok w Carla. - Co? - zapytałam grubszym głosem. - Powiedziała, Ŝe nie. - I uwierzyłeś jej? Postarał się, Ŝebym wciąŜ patrzyła mu w oczy, kiedy powiedział: - Byłem dosyć przekonujący. ZadrŜałam i poczułam na ciele gęsią skórkę. - No to kim był ten facet w moim domu? Carl pokręcił głową. Zgubiłam się. Próbowałam starannie wszystko przemyśleć, przeanalizować moje teorie. Ale wciąŜ nie mogłam się połapać. Kawałki układanki nie pasowały do siebie. - Jak chciała mnie zabić? - zapytałam niemal od niechcenia. - Miała u siebie broń. Pistolet kaliber 22. Broń zabójcy. Przypuszczam, Ŝe spotkałoby cię to samo co twojego męŜa. - A tłumik? - Tak, znalazłem teŜ tłumik. Dobry. Solidny. Zmontowany przez kogoś, kto zna się na swoim fachu. - Miała teŜ zabić Landon? - Wiesz, nie zapytałem. - Skrzywił się. - To waŜne. Przepraszam. Powinienem był zapytać. To do mnie niepodobne. - Jeśli będzie następny raz, nie zapomnij zapytać - powiedziałam i wstałam, Ŝeby dołączyć do Landon przy starej lokomotywie. Przeszłam połowę drogi do mojej przykutej do wózka córki, kiedy zobaczyłam pozostałe fragmenty układanki wyraźnie, jakby były chmurami na błękitnym niebie okalającymi szczyty Gór Skalistych. Krzyknęłam przez ramię do Carla: - MoŜe tu chodzi o Khalida. Muszę skorzystać z telefonu. I to szybko. Nie wiedziałam, co miał na myśli, odpowiadając: - Wiesz co, ja teŜ chyba muszę skorzystać z telefonu. Biegnąc w stronę herbaciarni,
usłyszałam wołanie mojej córki: - Tylko sobie nie myślcie, Ŝe moŜecie mnie tu zostawić! Telefon Prowlera zadzwonił około jedenastej trzydzieści miejscowego czasu. Domyślał się, Ŝe to Krist dzwoni z najświeŜszymi informacjami lub potwierdzeniem wykonania dwóch zadań na Florydzie. Prowler wcisnął przycisk i powiedział do mikrofonu w zestawie słuchawkowym: - Prowler. Odpowiedział mu głos, którego nie poznał. - Prowler, świetnie. Posłuchaj. Nie znasz mnie, ale tak sobie pomyślałem, Ŝe chciałbyś wiedzieć, co się stało z twoją przyjaciółką, Barbarą Turner. OtóŜ nie Ŝyje. Dzwonię z tą wiadomością, bo najwyraźniej jesteś tak jakby jej najbliŜszym krewnym czy kimś w tym rodzaju. Wiedz, Ŝe mam jej rzeczy. Wszystko. W kaŜdym razie to, co najwaŜniejsze. Prowler wcisnął przycisk, który miał zniekształcać jego głos w czasie trwania rozmowy. - Kim jesteś? - zapytał. - NiewaŜne - odparł męŜczyzna. - Powiedzmy, Ŝe kimś, komu nie podoba się to, co knujesz. Przerwa. - A co według ciebie knuję? - Nie wciskaj mi kitu, panie Prowler. Wiem, kim była Barbara. Wiem, jak zarabiała na Ŝycie. Wiem, kogo tu szukała. Wiem, jak się nazywasz i wiem, gdzie pracujesz. - Jak się nazywasz? - A ty? - Czego chcesz? - Bardziej powinieneś się zainteresować tym, czego nie chcę. Nie chcę Ŝeby burzono spokój mojej znajomej. Zdecydowanie nie chcę poznać następcy Barbary Barbary Turner. Nie chcę tu znowu widzieć twoich ludzi. W przeciwnym razie efekt będzie taki sam. A potem przyjadę do ciebie, bo mnie nie posłuchałeś. Zrozumiano? Prowler nie odzywał się. - Świetnie-powiedział głos. Kliknięcie. Sygnał w słuchawce. Prowler odchylił się do tyłu w fotelu i odsunął od ust mikrofon. Wyłączył funkcję zniekształcania głosu. - Cholera - rzucił w powietrze. Podjął szybką decyzję: musiał ostrzec Krista i przełoŜyć akcję na Florydzie do czasu, gdy porozmawia ze swoim klientem i otrzyma nowe instrukcje.
Przez krótką chwilę zastanowił się nad własnym bezpieczeństwem na skutek katastrofy w Boulder. Co ten gość mógł zabrać Barbarze? Aparat fotograficzny? Po przesłaniu pliku na pewno wyczyściła dyskietkę. Barbara była rozwaŜna i solidna. Nie zapomniałaby o procedurze. Komputer? Bez prawidłowego hasła po drugiej próbie uruchomienia go przez osobę nieupowaŜnioną twardy dysk sam się sformatuje. KaŜda próba otworzenia laptopa? Ten sam rezultat. Barbara była zbyt bystra, Ŝeby zostawiać obciąŜające dane na twardym dysku. Broń? Nie martwił się o to. Broń i tłumik były nie do namierzenia. Komórka? Klon. Na szczęście dla Prowlera, poza informacją, Ŝe mieszkał gdzieś pod Atlantą, Barbara Turner nie miała zielonego pojęcia, gdzie dokładnie zlokalizowany jest interes Prowlera. Ale facetowi udało się najwyraźniej wycisnąć z Barbary numer telefonu. Prowler wiedział, Ŝe Barbara raczej niechętnie rozstałaby się z taką informacją. Doszedł do wniosku, Ŝe jego rozmówca jest kimś, kto nie zawaha się uŜyć tortur jako narzędzia motywacyjnego. Co znaczyło, Ŝe jest kimś takim jak on, pomyślał Prowler. - Cholera - powtórzył. Przez następne pięć minut Prowler surfował po sieci w poszukiwaniu wiadomości o śmierci Barbary Tumer. Na stronie „Boulder Daily Camera” znalazł prawie wszystkie informacje o morderstwie, których potrzebował. Przez dodatkową minutę analizował sytuację, zanim przystąpił do działania. Przypuszczał, Ŝe jeśli SłuŜba Marszali ma pojęcie o zamiarach Barbary Tumer, prawdopodobnie juŜ przeniesiono Peyton Francis w jakieś nowe miejsce i razem z córką będąjuŜ kimś innym, zanim zobaczą następny wschód słońca. Będzie musiał od nowa wszcząć poszukiwania. W tych okolicznościach nie było moŜliwości dotrzymania wszystkich trzech warunków umowy. Musiał odwołać dwa zabójstwa zaplanowane na ten dzień. Zadzwonił na pager Krista. Krist nie odpowiedział. Spróbował znowu. Czekał. Telefon Andrei zadzwonił tylko raz, zanim odebrała jej sekretarka. Powiedziała mi, Ŝe Andrea nie przyszła rano do pracy. Natychmiast poczułam falę. Wieloryb wynurzał się tak blisko, Ŝe czułam na twarzy wodny pył. Przedstawiłam się jako stara znajoma Andrei i zapytałam:
- Dzwoniła, Ŝe jest chora? - Nie, ale kiedy wczoraj wychodziła, powiedziała, Ŝe nie czuje się dobrze, Pewnie została w łóŜku. - Co jej dolegało? - Bolało ją gardło. Była rozbita. No, wie pani. - Próbowała pani dzwonić do niej do domu? - Nie. Przypuszczam, Ŝe odpoczywa. Skorzystałam z karty telefonicznej, Ŝeby zadzwonić do Andrei do domu. Trzy sygnały. Cztery, pięć... Siedem... osiem. Andrea naleŜała do ludzi, u których automatyczna sekretarka włącza się po niemal nie kończącej się serii sygnałów. Eliminuję wiadomości od niecierpliwych, wyjaśniła kiedyś. Dziewięć. Przygotowałam się do odsłuchania komunikatu, zastanawiając się, czy zmieniła go od czasów, gdy nagrała w tle śpiew Julio Iglesiasa. Miałam nadzieję, bo nie znosiłam kiczowatych komunikatów na automatycznej sekretarce. - Halo - odezwała się w końcu. Dźwięk jej ochrypłego głosu wywołał szeroki uśmiech na mojej twarzy. Chciałam uścisnąć ją przez telefon. - Andrea? Tu Kirsten. - Potknęłam się przy imieniu. - Kirsten? To znaczy Peyton? Cześć. - Ale chrypisz. - Jestem chora. To chyba grypa. Albo jakiś wirus, którego się nie da odróŜnić od grypy. - Przykro mi. - Mogło być gorzej. Rzeczywiście, pomyślałam. Wieloryb jeszcze nie odpłynął. Widziałam, jak nieopodal wyskakuje z wody. - Posłuchaj mnie, kochana, to zabrzmi dziwacznie. To, co ci teraz powiem. Staraj się niczemu nie dziwić. Zakaszlała. - Ktoś chce mnie tutaj dopaść, no wiesz, tu gdzie teraz mieszkam. Ktoś inny, jeśli dasz wiarę. Nie ci sami ludzie. - Co? Ktoś jeszcze próbuje cię zabić?
Słysząc, jak wypowiada te słowa na głos, odniosłam wraŜenie, Ŝe zagroŜenie stało się jeszcze bardziej realne. Objęłam się wolną ręką. - Ta kobieta nie miała nawet szansy spróbować... juŜ nie Ŝyje. To długa historia. Co najwaŜniejsze, nie przysłał jej Ernesto Castro. Na razie nadąŜasz? - Staram się. Nic wam nie jest? Tobie i twojej córce? - Jak na razie mamy się dobrze. Naprawdę. O co mi chodzi: wydaje mi się, Ŝe ta kobieta miała mnie zabić w związku z Khalidem. W związku z listem, który dostał Dave i rozmowami, które przeprowadziliście, wskazując na dziury w śledztwie. Nadal wszystko jasne? Wydawało mi się, Ŝe jej głos zadrŜał, ale prawie nie usłyszałam w nim chrypki, kiedy powiedziała: - Tak. - Przed... śmiercią, ta kobieta, która przyjechała do Boulder, Ŝeby mnie zabić, powiedziała, Ŝe miałam zginąć w tym samym czasie co... dwoje innych. - Tak ci powiedziała? - Nie, nie mnie. Ktoś... mi pomaga. Powiedziała mu o tym, ale nie obyło się bez... uŜycia siły. - I co? Myślisz, Ŝe chodziło jej o mnie i Dave'a? To my mieliśmy być tymi pozostałymi? Wyczułam w jej głosie jedynie łagodne niedowierzanie. - Tak myślę. Przynajmniej jest to moŜliwe. Naprawdę obawiam się, Ŝe to jest moŜliwe. - Powinnam zadzwonić do Dave'a. - Tak. Zadzwonię do ciebie za pięć minut, Ŝeby dowiedzieć się, co on ma do powiedzenia. W porządku? Zakaszlała. Przy sąsiednim aparacie Carl zakończył juŜ swój ą rozmowę. Poczekał, aŜ odwieszę słuchawkę. - Zadzwoniłem do tego całego Prowlera. Postraszyłem go. Pewnie nic to nie da, ale chciałem, Ŝeby wiedział, Ŝe zmusiłem jego kobietę do mówienia. WaŜne, Ŝeby to wiedział. MoŜe wywoła to jakieś wątpliwości. Wahanie. Przynajmniej będzie się zastanawiał, ile wiem. Skinęłam głową w stronę aparatu, z którego przed chwilą korzystałam i powiedziałam: - Rozmawiałam z moją przyjaciółką Andrea z Florydy. Zdaje się, Ŝe to ona miała zginąć w tym samym czasie co ja. Dzwoni teraz do naszego znajomego. Obie myślimy, Ŝe
moŜe być tym trzecim. Zadzwonię do niej za chwilę i zobaczymy, co nam powie. Na twarzy Carla malowało się zwątpienie. - Później wszystko mi, oczywiście, wyjaśnisz? - Oczywiście., Stłumił ziewnięcie. - Chyba zobaczę, co robi Landon, kiedy będziesz dzwonić. Zdając sobie niejasno sprawę, Ŝe posyłam płatnego zabójcę do pilnowania mojej córki, która właśnie udaje kalekę, powiedziałam: - Dzięki, pewnie się tam wścieka, Ŝe ją zostawiliśmy samą. Nie doczekałam pięciu minut i zadzwoniłam do Andrei po trzech. Numer był zajęty. Spróbowałam znowu po pięciu minutach. WciąŜ zajęte. Osiem minut, to samo. W końcu po jedenastu minutach i dwudziestu sekundach dodzwoniłam się. Andrea odebrała zapłakana. - Kirsten? - Tak? - Dave nie Ŝyje. Co ja mam teraz robić? Z tego, co udało mi się wyciągnąć z Andrei, która usłyszała całą historię od bliskiej histerii Ŝony Dave'a, Vicki, Dave Curtiss zaczął dzień od rutynowych czynności, które wypełniły kilka tysięcy poranków przedtem i powinny wypełnić jeszcze przynajmniej kilka tysięcy następnych. Pobudka o szóstej czterdzieści pięć. Pierwsza filiŜanka kawy na stojąco w kuchni w samych bokserkach. Prysznic, golenie. ŚwieŜa koszula. Garnitur, który powinien juŜ trafić do pralni. Odrzucił trzy krawaty zanim znalazł taki, który nie był poplamiony. Pocałował Ŝonę. Docinki pod adresem najstarszej córki w związku z jej ostatnim chłopakiem, który wydzwaniał do niej rano, w południe i wieczorem. Druga filiŜanka kawy, tost z masłem i rzut oka na „Wall Street Journal”. Nie tknął świeŜej sałatki owocowej przygotowanej dla niego przez Vicki. W tle słychać było program Today. Dave prawdopodobnie nie słyszał ani jednego słowa z tego, o czym mówiła prezenterka. Przed ósmą Dave Curtiss zabrał teczkę, przeszukał pół domu w poszukiwaniu kluczyków do samochodu i poŜegnał się z rodziną w kuchni. Przeszedł przez mały przedsionek i po betonowych schodkach wszedł do garaŜu. PodróŜ samochodem do biura zabierała mu dziesięć minut. Około dziewiątej piętnaście znalazła go Vicki, gdy wychodziła na pierwsze tego dnia zakupy. Dave siedział bokiem na przednim fotelu swojego lexusa, a jego duŜe ciało pochylało się nad deską rozdzielczą.
Początkowo myślała, Ŝe szuka czegoś, co spadło na podłogę samochodu. Odwiesiłam słuchawkę i poszłam szukać Carla i Landon. Musiałam przejść przez Trzynastą, Ŝeby dostać się do parku. Nie pamiętani, Ŝebym widziała nadjeŜdŜające samochody, ale nie jestem pewna, czy bym je zauwaŜyła. Kiedy przeszłam połowę drogi do starej lokomotywy, Carl podbiegł do mnie po trawniku. Walczyłam z hiperwentylacją. - Nie Ŝyje - wydusiłam z siebie. - Mój znajomy Dave Curtiss nie Ŝyje. To długa historia, ale myślę, Ŝe wszystko ma związek ze starą sprawą sądową na Florydzie, w której byliśmy razem oskarŜycielami. Carl wziął mnie za ręce i zaprowadził przez park do ławki nad Boulder Creek. Posadził mnie. śeby oczyścić myśli, zapytałam, co z Landon. - Wesoła jak szczygiełek. Jeśli moŜesz w to uwierzyć, uczy się słówek. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Uśmiechnęłam się słabo. - A teraz powiedz mi, jak zginął twój znajomy? - Jak? - Jakiej metody uŜyto? Nie: Co się stało? Nie: Dlaczego? Ale: Jak - Jego Ŝona powiedziała mojej przyjaciółce, Ŝe lekarz z pogotowia stwierdził atak serca. Znalazła go rano leŜącego na kierownicy samochodu w garaŜu. Dave miał wcześniej kłopoty z sercem. Carl kiwnął głową. - Pewnie uŜyli narkotyków. Trudno będzie udowodnić, chyba Ŝe gliny się tym zajmą. Twoja przyjaciółka? Ta, do której zadzwoniłaś najpierw? Ona teŜ brała udział w tamtej sprawie sądowej? - Tak. - Więc dlaczego komuś zaleŜy, Ŝebyście wszyscy byli martwi? - Jesteśmy całkiem pewni, Ŝe wiele lat temu kogoś wrobiono w morderstwo. Podejrzewamy, Ŝe to sprawka policji. Prowadziliśmy oskarŜenie. Wszyscy troje chcieliśmy teraz doprowadzić do obalenia wyroku. - Dlaczego? Carl wydawał się szczerze zdziwiony. Spróbowałam mu wyjaśnić. - Człowiek, którego skazano za te zbrodnie, ma być niedługo stracony. Nie moŜemy do tego dopuścić. Planowaliśmy kampanię na rzecz wznowienia postępowania.
Wyraz twarzy Carla niczego nie zdradzał, kiedy powiedział: - Ale mogliście spokojnie Ŝyć przez wszystkie te lata, kiedy ten człowiek siedział w więzieniu? To wam nie przeszkadzało? - Człowiek, którego skazano, nie jest święty. - Czułam, Ŝe przechodzę do defensywy. Jest... przestępcą. Zasługuje na więzienie. - Moje wytłumaczenie zabrzmiało świątobliwie, a zarazem pusto. Zwłaszcza Ŝe męŜczyzna stanowiący moje jednoosobowe audytorium teŜ kiedyś był przestępcą, teŜ według jakiegoś prokuratora zasługiwał na więzienie. Carl puścił moje słowa mimo uszu. - Masz dowody na poparcie nowej teorii? Podejrzewam, Ŝe nie. Pokręciłam głową. - Wiemy mniej więcej, gdzie szukać dowodów. Z kim moŜemy rozmawiać. - Przypuszczam, Ŝe plany waszej trójki nie uszczęśliwiły policjantów, którzy prowadzili wtedy śledztwo. - Masz rację. - Nie pozostaje mi nic innego tylko... jak to się mówi?... wydedukować, Ŝe Prowlera wynajął jakiś gliniarz. Kiwnęłam głową. - Mnie teŜ się tak wydaje. - Jak myślisz? Wiesz kto? Znowu kiwnęłam głową. - Jesteś pewna? - A co? - Pytam z ciekawości. - Prawie pewna. - Podaj liczbę. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent? - Na dziewięćdziesiąt procent. Carl zrobił długi, wolny wdech. Przy wydechu powiedział: - Ten gliniarz jakoś się nazywa? - Mickey Redondo. Jest detektywem. - Opowiedz mi o nim. Spełniłam jego Ŝyczenie. Powiedziałam, co wiem o Mickeyu. Nie było tego duŜo. Carl zadał jeszcze kilka pytań. Pamiętałam trochę szczegółów o Mickeyu, jego rodzinie i dzieciach. W miarę moŜliwości zaspokoiłam jego ciekawość. Kiedy skończyłam, powiedział: - Ale twoja przyjaciółka jak na razie ma się dobrze? Ta, z którą rozmawiałaś. - Zachorowała na grypę.
- Grypę? - Została dzisiaj w domu przez grypę. - Mieszka w domu czy w mieszkaniu. - W apartamentowcu. - DuŜy budynek? - Spory. - Ta grypa mogła uratować jej Ŝycie. - TeŜ jej to powiedziałam. - Dam ci dla niej parę wskazówek. Musisz do niej zadzwonić i powiedzieć, co ma robić. - Dobra - zgodziłam się. - Co? - Powinna zadzwonić na policję i wymyślić jakąś historyjkę, Ŝe boi się po śmierci znajomego. Niech poprosi o ochronę. ZałoŜę się, Ŝe człowiek Prowlera czeka, aŜ ona wyjdzie z domu. Jeśli ktoś tam jest, musi zobaczyć przyjazd policji. - Co chcesz zrobić? - Znowu zadzwonię do Prowlera. Wymienię nazwisko gliniarza, który według ciebie ma brudne ręce. Wprowadzę mały... jak to się mówi... zamęt. Pod nami woda w Boulder Creek wciąŜ obmywała gładkie kamienie. Do tej chwili nie słyszałam ani jednego odgłosu rwącej rzeki i nie zauwaŜyłam ani jednej przepływającej kropli. Razem z Carlem znowu podeszliśmy do aparatów. Wykręciłam numer Andrei. Był zajęty. - U niej zajęte - zwróciłam się do Carla. - MoŜe juŜ wzywa pomoc. Zanim znowu do niej zadzwonię, muszę coś wiedzieć. - Dotknęłam jego ramienia. - Wszystko w porządku? Mam na myśli wczoraj. ZmruŜył oczy. - Nie wiem, o co ci chodzi. O to, co się stało u ciebie w domu? Zerknęłam na niego, Ŝeby ocenić, na ile jest szczery. - Mówię o tym, co się stało w motelu przy Arapahoe. Wszystko z tobą w porządku po tym, co się tam wczoraj stało? Widziałam, jak podskakuje mu jabłko Adama, gdy przełykał ślinę. ZwilŜył językiem wargi. - Czy... ze mną wszystko w porządku? - Kiedy rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu, wspominałeś, Ŝe jest cięŜko... no wiesz,
potem. To znaczy emocjonalnie. Mówiłeś o grze w baseball z dzieckiem i o gotowaniu ziti? Zastanawiałam się tylko, jak się dzisiaj czujesz, to wszystko. Martwię się. - Wbiłam wzrok w wody rzeki, a potem w swoje palce. Zaczęłam czuć się nieswojo i niezręcznie. - Penne - poprawił mnie. - To nie to samo co ziti. W obu przypadkach są to małe rurki, ale tylko jeden rodzaj ma rowki: penne. I jest krojony pod kątem. Ten drugi jest zwykły, no wiesz, gładki, i trochę skręcony. Częściej gotuję penne; lubię, jak w rowkach zostaje sos. - Nie znałam tej róŜnicy. Przepraszam. - Nic takiego. - Dotknął mojej ręki. - Peyton, posłuchaj mnie. Skrzywdziłem w moim Ŝyciu wielu ludzi. Taka jest prawda. Skrzywdziłem. Ale większej liczbie ludzi pomogłem. MoŜesz nie wierzyć, ale to prawda. Więcej ludzi uratowałem, niŜ zabiłem. A wczoraj nie chodziło o to, Ŝe kogoś skrzywdziłem. Raczej komuś pomogłem, kogoś uratowałem. Miałam mu teraz powiedzieć „dziękuję”? - Ale dzięki za pamięć. Później widzę się z doktorem Gregorym. No wiesz. Nie wiedziałam, ale dałam spokój. Zebranie energii, by objąć współczuciem zabójcę wyczerpało wszystkie moje emocjonalne rezerwy. Nie mogłam zdobyć się na nic więcej. Po prostu nie mogłam. Mimo Ŝe zabójca prawdopodobnie uratował mi właśnie Ŝycie. Numer Andrei był wciąŜ zajęty, kiedy zadzwoniłam po raz drugi. Coraz bardziej się niepokoiłam. Stałam obok Carla i patrzyłam, jak dzwoni znowu do Prowlera. Carl wybrał numer z pamięci. Nie wiem, co powiedział Prowler, ale Carl zaczął od: - Tu znajomy Barbary z Kolorado. Pamiętasz... juŜ rozmawialiśmy. Dobrze. Tak myślałem, Ŝe mnie pamiętasz. Słuchaj, jest coś, o czym zapomniałem ci wtedy powiedzieć... Pozwolisz? Mogę teraz?... Na pewno? Nie chcę przeszkadzać. Głos Carla przybrał inny rytm. Skracał słowa, połykał spółgłoski. Była to całkiem nowa melodia przepełniona arogancją. Mówił jak mafioso z filmów. Słuchając tego, co Prowler mówił w odpowiedzi, Carl powoli kołysał głową do przodu i do tyłu i przewrócił oczami, jakby to, co słyszy, nudziło go. - Bardzo dobrze. Cieszę się... O czym jeszcze zapomniałem? JuŜ wiem. Zapomniałem poprosić cię, Ŝebyś przekazał pozdrowienia Mickeyowi. Zrobisz to dla mnie, co? Jego syn podobno wciąŜ studiuje w Duke. Elektrotechnikę, czy coś w tym rodzaju. Mam dobre informacje? Córka właśnie kończy liceum? Ojciec powinien być dumny, naprawdę dumny z takich dzieciaków. Gdy Prowler odpowiadał, w oczach Carla zabłysło lekkie zdziwienie. - Pytasz mnie, jaki Mickey? A jak ci się, kurwa, wydaje, Mickey Mantle? Czy moŜe
Myszka Mickey, do kurwy? Ile znamy Mickeyów, Prowler? Nie przeciągaj struny. Tracę cierpliwość. MoŜesz zapytać swoją znajomą, Barbarę Barbarę Turner, jak to jest z moją cierpliwością. Carl odwiesił słuchawkę. Kiedy odwrócił się do mnie i znowu przemówił, głos mu złagodniał, dziwna melodia znikła jak jeden z moich wielorybów. - Wiadomość dostarczona. Jak przez firmę kurierską. - Przerwał. -Albo e-mailem. Wszystko jedno. Moja kolej. Zerknęłam przez ramię na Landon. Wydawało się, Ŝe wciąŜ studiuje listy słówek. ZasłuŜyła na wielką nagrodę za posłuszeństwo. MoŜe znajdę sposób, Ŝeby poczęstować ją sushi. Kątem oka zauwaŜyłam, Ŝe Carl znowu rozciąga po swojemu szyję. Odwróciłam się i wcisnęłam długą serię numerów, które miały połączyć mnie z Florydą. Odebrała w połowie pierwszego sygnału. - Andrea - powiedziałam - to znowu ja. Mówiła niskim i ochrypłym głosem, jakby wcześniej piła. Miałam nadzieję, Ŝe to grypa, a nie alkohol. To, co miało się teraz wydarzyć, wymagało trzeźwości. Wypłynął z niej potok słów. - Cześć. Po pierwsze, naprawdę, ale to naprawdę się boję. Jestem przeraŜona, rozumiesz? Po drugie, Dave'a chyba zamordowano, prawda? Nie wierzysz, Ŝe to był atak serca? Starałam się, Ŝeby w moim głosie zabrzmiał spokój, chociaŜ wcale go nie czułam. Instynkt podpowiadał mi, Ŝeby zrównowaŜyć niepokój Andrei, tak jak to kiedyś często robił ze mną Robert. śartował, Ŝe mój niepokój, gdy juŜ zostanie rozbudzony, zachowuje się nieobliczalnie. Niepokój Andrei teŜ. - MoŜliwe, Ŝe Dave został zamordowany - przyznałam. - Gdyby okazało się to prawdą, a nie wiemy tego na pewno, musimy obie zachować szczególną ostroŜność. Przede wszystkim musisz zapewnić sobie jakąś ochronę. Co masz zrobić? Jak tylko skończymy rozmowę, zadzwonisz na policję i powiesz, jak bardzo się boisz. Powiesz im, Ŝe dostawaliście z Dave'em pogróŜki w związku ze starą sprawą sądową. Jak chcesz, moŜesz nawet wspomnieć o Khalidzie. Niech przyjedzie po ciebie policja i pomoŜe ci znaleźć jakieś bezpieczne schronienie. Dobrze? MoŜesz to zrobić? - Tak, tak, tak. Ja...
Usłyszałam szybki wdech, głośny łoskot i dźwięki, jakby ktoś pluł. - Andrea? Andrea? śadnej odpowiedzi. Andrea nie wydała juŜ Ŝadnego dźwięku. - Andrea! - krzyknęłam. Mijały sekundy, a ja próbowałam wychwycić jeszcze jakieś dźwięki ze słuchawki, którą przyciskałam mocno do ucha. - Andrea! - krzyknęłam znowu. Idąca chodnikiem w stronę herbaciarni starsza kobieta próbowała udawać, Ŝe nie zwraca uwagi na moje krzyki. Po twardym kliknięciu usłyszałam natychmiast ciągły sygnał. Z jakiegoś powodu wydawało mi się dziwne, Ŝe słuchawka nie zahaczyła o coś w drodze na widełki. Puściłam słuchawkę i obiema rękami zakryłam usta. - O BoŜe, nie. - Co? Co? - dopytywał się Carl. - Chyba właśnie ją zabili. Kiedy rozmawiałam z nią, chyba ktoś ją zabił. - Co? - Przestała nagle mówić, urwała w pół zdania. Słyszałam jakieś dziwne odgłosy -jakby uderzenie, plucie - a potem połączenie zostało przerwane. Chwycił mnie za ramiona i spojrzał badawczo w oczy. - Masz jej adres? - Tak, tak, oczywiście - powiedziałam, grzebiąc w torebce. Nie musiał zadawać mi kolejnych pytań. Natychmiast wybrałam znany mi numer komisariatu w Sarasocie i powiedziałam, Ŝe słyszałam kobiece krzyki w apartamentowcu w Longboat Key. Podałam adres Andrei. Próbowali zdobyć moje nazwisko i adres, ale powiedziałam tylko, Ŝeby się pospieszyli. I odwiesiłam słuchawkę. - ZwaŜywszy na bieŜące okoliczności - powiedział Carl -jesteś za długo w jednym miejscu. Powinniśmy oboje się stąd wynieść. Chcesz, Ŝebym was gdzieś podwiózł? - Tak, byłoby miło - odparłam bezwolnie. Odwróciłam się, Ŝeby pójść po Landon i jej wózek. Ale jej nigdzie nie było.
Krist w końcu odpowiedział na wiadomość Prowlera. - Gdzieś ty się, do cholery, podziewał? - Byłem juŜ w odwiedzinach u drugiej kuzynki, kiedy dostałem od ciebie wiadomość
na pager. Nie za bardzo mogłem wtedy wyciągnąć komórkę i sobie pogawędzić. - W odwiedzinach? U niej w domu? Myślałem, Ŝe to się stanie gdzieś poza domem. Wspominałeś coś o wodzie? - Doszło do zakłócenia jej normalnego rozkładu zajęć. Została dzisiaj w domu. Musiałem zmienić plany, Ŝeby dostosować się do harmonogramu. - Korzystasz teraz z komórki? - Tak. Ale bez obaw, to świeŜy klon. - NiewaŜne. Chcę, Ŝebyś się wycofał. - Jak to: wycofał? - Wstrzymał się. Straciliśmy koordynację na drugim końcu. Musimy dokonać przegrupowania. - Nie mogę się wycofać. Jak powiedziałem, musiałem przejść do planu B, ale poszło sprawnie. U mnie juŜ po odwiedzinach. Teraz jadę wykonać zrzut. - Wykonałeś oba zadania? - Zgodnie z rozkazem. - Cholera! Gdzie teraz jesteś? - Jadę na południe do Everglades. Planuję małą wycieczkę. MoŜe nakarmię parę dzikich zwierząt. Prowler jęknął. - Nie chcę, Ŝeby jakieś dowody... wypłynęły. Ani teraz. Ani w przyszłym tygodniu. Nigdy. - W takim razie zrezygnuję ze wzniesienia krzyŜa w miejscu pozostawienia zwłok. To zwykle kiepski kamuflaŜ. - Nie jestem w nastroju na twoje Ŝarty. I chyba muszę ci od razu zlecić jeszcze jedno zadanie. To które miało być skoordynowane z twoim. Cel się ukrywa, więc ta nowa robota będzie poza miastem. Zadzwoń do mnie, jak będziesz wolny. - Potrwa parę godzin, zanim tam dojadę i podzielę wszystko na odpowiednio małe kawałki, Ŝeby nakarmić aligatory. Prowler zadrŜał na tę myśl, odłoŜył słuchawkę i powiedział: - Cholera! Dwie minuty później Prowler miał zadzwonić do swojego klienta i przekazać mu złe wieści z Kolorado, kiedy telefon zadzwonił znowu. Tym razem był to Marvin z Waszyngtonu. Prowler nie zgadł, kto dzwoni.
- Właśnie miałem telefon od mojego człowieka - powiedział Marvin. -Połowa personelu oszalała. Między centralą a terenem, zwłaszcza Kolorado, krąŜą e-maile. Zdaje się, Ŝe nie mogą jej znaleźć. - Jak to: nie mogą jej znaleźć? - SłuŜba Marszali zgubiła ją. Zeszłej nocy czmychnęła i ukryła się gdzieś. Według mojego informatora złamano zasady bezpieczeństwa, ktoś z WITSEC dowiedział się, gdzie ona mieszka, i to ją wystraszyło. Uciekła. Sprawdzają autobusy i nic, dupa. Mówi, Ŝe rzucili wszystkie swoje siły, Ŝeby ją wytropić. - Są pewni, Ŝe znikła, a nie... zginęła? - Nie, nie są pewni. To teŜ rozwaŜają. Ale jak na razie brak dowodów. - Zadzwoń, jak ją znajdą. Zwłaszcza jeśli znajdą ciało. - Natychmiast. Prowler? - Tak? - Mówiłem, Ŝe mój człowiek jest dobry. Prowler chrząknął i rozłączył się, nie odpowiadając. Prowler opuścił mikrofon w zestawie słuchawkowym, wcisnął numer pagera swojego klienta, zostawił hasło oznaczające krytyczną sytuację i zaczął czekać. Dostał odpowiedź po osiemdziesięciu ośmiu sekundach. - Prowler. - Co się dzieje? - Dzwoni pan z telefonu stacjonarnego czy z komórki? - Z budki. - Mój człowiek w Kolorado to juŜ historia. Status celu jest nieznany. Istnieje niewielka szansa, Ŝe robotę odwalił za nas ktoś inny. Co bardziej prawdopodobne, uciekła tym, którzy ją chronili. - A co z Florydą? - Zadania wykonano. - Cholera. Wszystko miało być precyzyjnie zsynchronizowane. Nie wierzę, Ŝeś spartaczył robotę. - Słucham? - Masz wiadomości o jej miejscu pobytu? Prowler zastanawiał się, czyjego rozmówca sili się na sarkazm. - Pracujemy nad tym. Wiemy, co wie SłuŜba Marszali. Szukają jej w całym kraju. Jeśli znajdą ją Ŝywą, natychmiast przystąpimy do działania. W przeciwnym razie nie
będziemy się musieli juŜ o nic martwić. - Przystąpicie do działania? Jeśli pierwsi ją znajdą, nie pozwolą jej wyściubić nosa przez wiele tygodni. MoŜe miesięcy, Prowler. Umieszczą ją i dzieciaka w jakiejś kryjówce z całodobową opieką nianiek ze SłuŜby Marszali. Musisz ją znaleźć pierwszy, nie drugi. Kiedy się dowie, co się stało z jej znajomymi, skojarzy fakty i dopiero zacznie śpiewać. Prowler wiedział, Ŝe jego rozmówca ma absolutną rację, ale za nic nie chciał mu jej przyznać. Zachował milczenie. Klient ciągnął dalej. - Wiesz, Ŝe nie dotrzymałeś naszej umowy. Zgranie w czasie, jak mawiają prawnicy, miało pierwszorzędne znaczenie. - Grozi mi pan, Ŝe mi nie zapłaci? - Wręcz przeciwnie. Gdy tylko skończymy tę rozmowę, uiszczam drugą ratę. Chcę tylko, Ŝebyś na nią zarobił. Zostaw mi wiadomość na pagerze, jeśli będziesz miał coś nowego. Prowler organicznie nie znosił, kiedy wydawano mu rozkazy. Czuł, jak napinają mu się ścięgna na szyi. - Zanim pan odłoŜy słuchawkę, jest jeszcze coś, co mogłoby pana zainteresować. - No, co takiego? - Człowiek, który prawdopodobnie zabił mojego wysłannika w Kolorado. Zdaje się, Ŝe wie o panu. - Co? - Zadzwonił do mnie z informacją o fiasku misji w Boulder. A przy okazji, moŜe być pan pewien, Ŝe do Kolorado posłałem kogoś solidnego. Wyciągnięcie od niego mojego numeru telefonu wymagało silnej perswazji, zapewniam pana. W kaŜdym razie ten człowiek kazał mi pozdrowić „Mickeya”. Nie podał nazwiska. Ale wspomniał jeszcze coś o pańskich dzieciach. Najwyraźniej znał szczegóły dotyczące ich Ŝycia. Ma pan podobno syna w Duke? Studiuje elektrotechnikę czy coś takiego? Ten gość zasugerował, Ŝe powinien być pan z niego dumny. MęŜczyzna roześmiał się nerwowo. - Ty to wymyślasz, Prowler? - Au contraire. Mam całą rozmowę na dyskietce. Chce jej pan sam posłuchać? - Kto to był? Ktoś ze SłuŜby Marszali? - Wątpię. Ale jeszcze moŜe pan Ŝałować, Ŝe SłuŜba Marszali nie jest pańskim głównym problemem. - Dlaczego? O czym ty mówisz? - Nie ukrywam, Ŝe nie znam toŜsamości tego faceta. Ale wyglądał mi na kogoś z
branŜy. - Z branŜy? Czyli co? Gangster? - Tak, mafioso, jak Robert De Niro. - Ale co ona ma wspólnego z mafią? W tym nie ma Ŝadnego sensu. - TeŜ tak myślę. Jest przecieŜ prokuratorem. - Właśnie, jest cholernym prokuratorem. - Bez sensu. - Mafioso ostrzega mnie? W co wyście mnie wpakowali? Co ty za fuszerkę odstawiasz, Prowler? Jak bardzo przecieka ten twój statek? - Nie przecieka. I właśnie to powinno pana martwić. Pańskie imię nie jest nigdzie zapisane w moich aktach. Nigdzie. Ani na jednej kartce papieru. Ani na jednym pliku komputerowym. Właściwie nawet nie znam pańskiego nazwiska. Ludzie w terenie nigdy nie znają toŜsamości klienta, więc nie mogą jej wyjawić, nawet jeśli są schwytani i... torturowani. Co, tak przy okazji, chyba przytrafiło się mojemu człowiekowi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - śe chyba spełniają się pańskie najgorsze obawy. Ten gość, który do mnie zadzwonił, przedstawił się jako znajomy naszej przyjaciółki w Kolorado. A to znaczy, Ŝe ona wie to samo, co on. Podała mu pańskie imię. A to znaczy? Skoro on wie, kim pan jest, to prawdopodobnie ona teŜ to wie. A to znaczy, Ŝe prawnicy, których zlecił pan zabić, wiedzieli dokładnie, kogo szukają. I moŜe wiedzieli, dlaczego. - Jezu. Naprawdę wspomniał o Duke'u i o elektrotechnice? - Zgadza się. - Jezu, Jezu. Prowler przerwał połączenie, zanim to zrobił jego klient. Odchylił się do tyłu w fotelu i obrócił mikrofon tak, Ŝe zawisł w powietrzu pod jego brodą. Odepchnął fotel na kółkach od konsoli i zamknął oczy. Nie tolerował poraŜek. A ta cała sprawa zaczynała śmierdzieć poraŜką. Musiał znaleźć Kirsten Lord czy Peyton Francis, czy jak tam się teraz nazywała, zanim znajdzie ją SłuŜba Marszali. Miała na początek piętnastogodzinną przewagę, ale pewnie ograniczała się do transportu samochodowego lub kolejowego. Miała nowe dokumenty? Nie wiedział, ale musiał załoŜyć, Ŝe tak. Prowier wstał z fotela i przeszedł na drugi koniec biura, gdzie stanął przed olbrzymią mapą Stanów Zjednoczonych, która prawie zakrywała duŜą ścianę. Zaczął obliczać odległości
od łańcucha Front Rangę w Kolorado, przerywając zadanie tylko po to, Ŝeby wyjąć maleńką butelkę coca-coli z lodówki. Takie butelki sprzedawano w ulicznych automatach, kiedy był dzieckiem. Idealny rozmiar do wody sodowej. KaŜdy łyk był orzeźwiający, zimny i słodki zarazem. Zimne szkło doskonale trzymało idealną temperaturę napoju. Zdjął kapsel otwieraczem - starym sposobem - i opróŜnił butelkę dwoma długimi łykami, wpatrując się w mapę. Z butelką w ręku zaczął się uśmiechać. Wiedział dokładnie, gdzie znaleźć kobietę i jej córkę. Końcem butelki dotknął właściwego miejsca na mapie, zanim odbył krótki spacer do swego idealnego fotela przy biurku. Carl, nie ma jej. Landon zniknęła! Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. Carl stał z rękami w kieszeniach i zastanawiał się nad czymś, wpatrzony w ziemię. Na moje słowa raptownie podniósł głowę. - Co do... - bąknął. Oboje zaczęliśmy biec. Słowa Ernesta Castro unosiły się nad moją głową jak szatańska aureola. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę... Wyeksponowany w parku pociąg był ogrodzony wysoką na jakieś 120 centymetrów siatką. Teren między pociągiem a rzeką- tam gdzie siedzieliśmy wcześniej z Carlem pokrywała głownie trawa. ...ty stracisz dwie. Landon nie było nigdzie na otwartej przestrzeni. Musieliśmy obejść cały pociąg, Ŝeby przeszukać park z drugiej strony. - Ty idź tam - zawołałam, wskazując bliŜszy koniec siatki. Przypuszczałam, Ŝe jestem szybsza od Carla i juŜ zaczęłam biec w stronę dalszego końca siatki okalającej pociąg. Wieloryby, wieloryby, wieloryby. Były wszędzie, przysięgam. Zupełnie jakby wyległy na ląd, musiałam je omijać, biegnąc. Niecałą minutę później spotkałam się z Carlem po drugiej stronie trzywagonowego pociągu. Nic nie mówiliśmy; oboje tylko kręciliśmy głowami, a nasze oczy gorączkowo szukały Landon. Natychmiast ruszyłam w stronę wielkiej białej muszli koncertowej i małego amfiteatru, które oddzielały północny kraniec parku od ruchliwego Canyon Boulevard. Landon siedziała w wózku trzy metry od sceny, słuchając dwóch chłopców klika lat starszych od niej. Grali rap. Rapowali beznadziejnie. Tańczyli beznadziejnie.
Ale mieli duŜo zapału. Przypomniałam sobie o oddychaniu. Przypomniałam sobie, Ŝeby zostawić strach za drzwiami. Przypomniałam sobie, Ŝe to wszystko jest o wiele za trudne dla małej dziewczynki. Carl doścignął mnie na tyłach amfiteatru. Dyszał cięŜko jak po długim biegu. - Dajmy jej minutkę - poprosiłam. - Dobra. Pewnie jej potrzebuje. Carl jechał na zachód wzdłuŜ Arapahoe, zanim skręcił w lewo w Dziewiątą. Na południowym krańcu starego pionierskiego cmentarza skręcił w prawo. Poprosiłam go, Ŝeby się zatrzymał i wskazałam mały sklep spoŜywczy na rogu za nami. - Następnym razem, kiedy będziemy musieli się spotkać, spotkajmy się tam, dobra? Będzie mi łatwiej. - Jasne - odparł i ruszył dalej na zachód między poplątane uliczki po drugiej stronie cmentarza. Zatrzymał wóz w cieniu wiązu, któremu bardzo przydałoby się podcięcie gałęzi, i zasugerował, Ŝebym wysiadła z samochodu. - Ale ja nie, co? - powiedziała Landon. - Zgadza się - rzekł Carl. - Zaraz wracamy. Wymamrotała coś, co na pewno uznałabym za złośliwe. W innych okolicznościach zwróciłabym jej uwagę. Ale nie dzisiaj. Wysiadłam z samochodu. Carl teŜ. Staliśmy oparci o bagaŜnik, zapatrzeni w stronę centrum miasta. - Co zamierzasz? - zapytał mnie. - Muszę się dowiedzieć, co się stało z moimi przyjaciółmi. To na początek. - Niedobrze. To, co słyszałaś przez telefon, nie napawa nadzieją, Ŝe wiadomości będą dobre. Mój głos drŜał od tłumionego gniewu i z trudem powstrzymywanych łez. - Co oni by jej zrobili, Carl? Gdyby mieli ją zabić w tych okolicznościach? W takim apartamentowcu? Jak oni by to zrobili? - ZadrŜałam na dźwięk własnych słów. Wzruszył ramionami. - ZaleŜy, jakie mieli zamiary. Czasem chcesz, Ŝeby ktoś zginał i Ŝeby wszyscy się o tym dowiedzieli. A czasem chcesz, Ŝeby zniknęli, wyparowali. - Śmierć Dave'a Curtissa była... czysta, prawda? Ten niby atak serca? Chcieli upozorować naturalny zgon? śeby nie przyciągać uwagi? - Tak, to była czysta akcja. - Więc zadali sobie trochę trudu, Ŝeby to wyglądało jak coś naturalnego. Przypuśćmy,
Ŝe z Andreą teŜ chcieli załatwić sprawę czysto. Co by zrobili? - Ja na ich miejscu, biorąc pod uwagę, Ŝe to, co słyszałaś przez telefon, było planem zastępczym... nie mogli wiedzieć, Ŝe przez chorobę nie pójdzie do pracy... prawdopodobnie zrobiłbym coś prostego i dyskretnego. - Podniósł głowę i spojrzał szybko na mnie. Udusiłbym ją. Prawdopodobnie drutem. Miałbym coś przygotowane do transportu ciała. - Nie rozumiem. ChociaŜ był to plan zastępczy, byłbym gotów wejść do niej, gdyby zaszła taka potrzeba. Pozbycie się ciała to skomplikowana sprawa. Prawdopodobnie wszedłbym do budynku przebrany za mechanika, no wiesz, moŜe miałbym ze sobą pralkę lub lodówkę na wózku. Po robocie wepchnąłbym ją do środka i wywiózł. Nikt nawet by się nie obejrzał. Wchodzisz do budynku z lodówką, więc nikt się nie dziwi, kiedy wychodzisz z lodówką. Potem ukryłbym zwłoki gdzieś, gdzie nikt by ich nie znalazł. - To aŜ takie proste? Wzruszył ramionami. - Mnie nigdy nie złapali. - Pozwolił, Ŝeby ta myśl przeniknęła przez moje membrany, zanim dodał: - Zabójstwo na zlecenie to twardy orzech do zgryzienia dla policji. Motyw trudny do odgadnięcia. Jeśli niczego nie sknocisz, ujdzie ci bezkarnie. MoŜe nie jest to proste. Ale jeśli zachowujesz ostroŜność niezbyt trudne. Jako prokurator, oczywiście, wiedziałam o tym. Ale nie chciałam, Ŝeby tak się stało w przypadku zabójcy Roberta. WciąŜ modliłam się o to, Ŝeby facet w spodniach khaki dołączył do Ernesta Castro za kratkami. - Kiedy juŜ dowiesz się, co się stało z twoimi przyjaciółmi - ciągnął Carl - A co potem? - Na razie? Będę próbowała się ukrywać. - A co z tym gościem, którego mają usmaŜyć na Florydzie? Zapomnisz o nim? - Nie, w tej sprawie będę potrzebowała pomocy. - Jakiej pomocy? MoŜe ja mógłbym coś zrobić? - Chciałabym. Andreą i Dave mieli zająć się całą prawną stroną tej sprawy. Byli na miejscu, znali wszystkich graczy. Dave rozmawiał juŜ z dawnym partnerem Mickeya Redondo. Pomagał nam. - Spójrzmy prawdzie w oczy - kontynuowałam - biorąc pod uwagę; moją sytuację, nie bardzo mogę pojechać na Florydę i wypytywać ludzi o tę starą sprawę. Jeśli mam działać skutecznie, potrzebuję prawnika. Kogoś kto zechce za mnie pojechać na Florydę. Kogoś, kto zechce mnie wesprzeć.
Chrząknął. - I tego gościa, którego mają usmaŜyć. - Tak - przyznałam. - I Khalida. - MoŜe i jest ktoś taki. - Co? O kim myślisz, Carl? Znasz prawnika, który moŜe mi pomóc? - No, niezupełnie. A jakiego prawnika szukasz? Takiego jak ty? Prokuratora? Pasowałby ci? - Jasne. Gdyby tylko chciał zrobić to, co chcę. Prokurator zrozumiałby moją sytuację. - W takim razie moŜe znam kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać. - Znasz prokuratorów? No pewnie. Jakich? Federalnych, stanowych? Ludzi, dla których zeznajesz? Kto to? - Nie. Myślałem o Ŝonie doktora Gregory'ego. O mało nie wybuchnęłam śmiechem. - Słucham? - śona doktora Gregory'ego jest prokuratorem okręgowym... Tutaj, w Boulder. Nie wierzyłam własnym uszom. - Skąd o tym wiesz? - Nie jestem zbyt... ufny. Sprawdziłem go, zanim zacząłem do niego chodzić. Ona jest prokuratorem. Nie nosi tego samego nazwiska co on. Mam to zapisane w domu. Zaufaj mi, wiem, co mówię. Nie zwątpiłam w to ani przez chwilę. - Znasz ją, Carl? Pokręcił głową. - Osobiście nie. Ale nietrudno będzie się z nią zapoznać. Kilka minut później Carl wysadził mnie i Landon przy wejściu do restauracji w Chautauąua. Było to ryzykowne; czułam się widoczna jak na dłoni, kiedy wysiadałam w środku dnia na oczach kilkunastu osób, ale nie miałam siły, Ŝeby przepchnąć wózek z Landon stromym zboczem prowadzącym od Baseline Road do naszego domku. Spacer ze stołówki miał być duŜo łatwiejszy. Zaczęłam juŜ powątpiewać w słuszność przykucia Landon do wózka inwalidzkiego. Po odjeździe Carla zawiozłam ją w wózku do Kinnikinic i dalej w stronę Łupinę i naszego małego domku, uśmiechając się po drodze do paru mijanych sąsiadów. Kiedy juŜ znalazłyśmy się na osłoniętej werandzie, Landon wyskoczyła z wózka, odwróciła się do mnie i powiedziała: - To jest tak strasznie niesprawiedliwe! - Tak, masz rację. To szczyt niesprawiedliwości. Zaskoczyła mnie, uśmiechając się.
- Szczyt to za mało powiedziane. Raczej Mount Everest. Wymówiła: Mołnt Everest. Nie poprawiłam jej. śeby udobruchać córkę, zagrałam z nią - i przegrałam - trzy razy w scrabble'a, zanim postanowiła zaszyć się w sypialni z przenośnym odtwarzaczem CD i ostatnim Harrym Potterem. Zaparzyłam herbatę z ekspresowej torebki Liptona, która leŜała chyba w głębi kuchennego kredensu od początku prezydentury Lyndona Johnsona. Zaniosłam swój kubek na osłoniętą werandę i połoŜyłam się na starym drewnianym szezlongu przykrytym popękanymi winylowymi poduszkami koloru wyschniętej natki. Szezlong był duŜo wygodniejszy niŜ wyglądał. Osłonięte siatką werandy, tak powszechne wokół mojego nowego domu, początkowo mnie zdziwiły. Zanim odkryłam Chautauąua, nie widziałam w Boulder ani jednej osłoniętej werandy. Nie widziałam teŜ zbyt wielu owadów. Nie tak jak na południu. Okolica mojej nowej kryjówki wyglądała jak ilustracja Normana Rockwella. Patrzyłam na dwie dziewczynki, starsza siostra wiozła w spacerówce młodszą. Wózek był stary, takie łóŜeczko na kółkach. Dziewczynki zbliŜały się do mnie wzdłuŜ Łupinę. Starsza dziewczynka śpiewała piosenkę, rozśmieszając maleństwo. Po drugiej stronie ulicy kobieta w wieku mojej gospodyni rozwieszała pościel na sznurze rozpiętym między dwoma drzewami. Pościel była biała. Po prostu biała. śaden z samochodów zaparkowanych przy wąskich uliczkach Chautauąua nie był nowym modelem. Do nowości było im daleko. ChociaŜ ceny działek w Boulder były absurdalnie wysokie, nie była to bogata okolica. Małe trawniki wyglądały na zaniedbane. Nie szumiała klimatyzacja. Gdyby udało mi się zostać w Boulder, pomyślałabym, Ŝe byłoby to idealne miejsce, by zacząć z Landon normalne Ŝycie. Ale teraz normalne Ŝycie było mrzonką. Zamknęłam oczy i zaczęłam się zastanawiać, czy Carl Luppo ma rację - czy Ŝona doktora Gregory'ego naprawdę moŜe mi pomóc. Prawie zasnęłam, kiedy rozmyślałam o starzeniu się. Wcześniej przyjrzałam się moim dłoniom i zauwaŜyłam, Ŝe moja niegdyś nieskazitelna skóra zaczęła się rozciągać i marszczyć. KaŜdego ranka lustro pokazywało mi, Ŝe skóra wokół oczu i ust lekko zwiotczała tam, gdzie kiedyś była mocno napięta. Mój tyłek robił wszystko, Ŝeby dowieść praw grawitacji. O tym właśnie myślałam, kiedy spośród fal wyskoczył wspaniały delfin. Ostatniej nocy przed jego śmiercią, gdy kładliśmy się spać, stałam przed umywalką w
łazience i lamentowałam nad utratą młodości. Robert opierał się o zagłówek łóŜka i czytał jakiś raport do pracy. Złościłam się, jęczałam i trajkotałam, ale wydawało mi się, Ŝe mnie nie słucha. Po cichu wsunął się do łazienki. Widziałam w lustrze, jak podchodzi do mnie. Bez ostrzeŜenia zdjął ze mnie nocną koszulę, więc stałam przed nim zupełnie naga. Pochylił się i zaczął lekko całować moją wypucowaną twarz, dotykając ustami zmarszczek w kącikach ust, a potem maleńkich wgłębień, które niedawno powstały koło moich oczu. Potem osunął się na kolana i przytknął wargi do mojego niegdyś płaskiego, a teraz łagodnie zaokrąglonego brzucha. DuŜymi dłońmi obrócił mnie i pocałował w obciąŜone grawitacją pośladki. Kiedy znowu stanął przede mną, przysunął usta do mojego ucha i szepnął: - Twoja uroda zmieniła się, K. Ale nie przeminęła. To wspomnienie wycisnęło mi z oczu łzy. Delfin odpłynął. Usnęłam na werandzie. Ostatnią myślą przed zaśnięciem było, Ŝe Carl Luppo zabił kogoś dla mnie. Nie umiałam znaleźć w moim Ŝyciu szuflady, do której ta myśl by pasowała.
WIZYTA DOMOWA TuŜ po południu Kriciak zadzwonił na pager Alana. Doktor oddzwonił zaledwie kilka minut po tym, jak poczuł na biodrze wibracje pagera i tuŜ przed przybyciem umówionego na 13.00 pacjenta, Carla Luppo. ZwaŜywszy na burzliwy przebieg ich ostatniej rozmowy, Alan postanowił wyciągnąć rękę do pojednania, okazując inspektorowi wylewną serdeczność. Na krótkie „Kriciak” Kriciaka odparł: - Ron, jak miło cię znowu usłyszeć. Tu Alan. Jak leci? Na Ronię nie zrobiło to Ŝadnego wraŜenia. - Odezwała się? Alan stłumił westchnięcie. - Jak juŜ ci tłumaczyłem, Ron, gdyby się odezwała, nie mógłbym ci nic powiedzieć. Chyba Ŝe udzieliłaby mi zgody na rozmowę z tobą, rzecz jasna. Jeśli do mnie zadzwoni, na pewno zapytam ją, czy nie ma nic przeciwko temu,; Ŝebym cię zawiadomił. Czy do was w ogóle coś dociera? - zapytał. Ron nie odpowiedział. - Więc dasz mi znać na pager, gdy tylko się odezwie? -
Gdy tylko udzieli mi zgody.
Ron odłoŜył słuchawką. Alan doszedł do wniosku, Ŝe w przypadku Rona niewiele się zdziała serdecznością.
Carl Luppo przybył na spotkanie punktualnie. Gdy usiadł tam, gdzie zwykle, na sofie, doktor Gregory odniósł wraŜenie, Ŝe jego nowy pacjent jest pogodny, mniej ponury niŜ zwykle. Jakby czytając w myślach terapeuty, Carl zaczął od słów: - Byłem zajęty. Lubię być zajęty. Doktor Gregory czekał. Carl czekał. - Był pan zajęty - powiedział w końcu Alan Gregory. - Co pan robił? - Pomagałem znajomej. Komuś, kto potrzebuje trochę wsparcia. Wydało mu się dziwne, Ŝe Carl nagle stał się tak nieskory do wyjawiania szczegółów. - Wspominał pan kiedyś o młodej kobiecie, z którą spędza pan trochę czasu. O tej z „dylematami”. O tej, która się pana chyba nie boi. Tej znajom pan pomaga? Carl uśmiechnął się. - Tak. Czuję się potrzebny. PoŜyteczny. Ostatnio niezbyt często się czułem.
- A SłuŜba Marszali nie uwaŜa, Ŝe jest pan poŜyteczny? Te pański zeznania? Carl pokręcił głową. - To nie to samo. Robię to wszystko dla prokuratury, bo obiecałem. A j pomagam, bo chcę. To co innego. Doktor Gregory w końcu zorientował się, Ŝe poprzednim pytaniem nie chcący skłonił Carla do zmiany tematu. Ale Carl natychmiast wrócił do dziewczyny. Teraz Alan czekał. Nie bardzo wiedział, do czego zmierza. - Niech pan posłucha - ciągnął dalej Carl - chcę coś ustalić. Jeśli panu powiem, ma pan nikomu nie powtarzać, zgoda? Ani Kriciakowi. szefowi Kriciaka. Ani nikomu. Doktor Gregory starał się nie okazywać zaskoczenia. - Bez pańskiej zgody nic nie powiem, chyba Ŝe w grę wchodzi molestowanie dziecka albo wisi nad panem bezpośrednie niebezpieczeństwo, albo komuś pan grozi. Carl podniósł rękę. - śeby wszystko było jasne... na wypadek, gdyby były jakieś wątpliwości... nie ma pan mojej zgody. OK? Bez obrazy, oczywiście. A teraz niech mi pan powie, o co chodzi z tym „bezpośrednim niebezpieczeństwem”? Brzmi jak komunikat o huraganie. Co to dokładnie znaczy? Bezpośrednie niebezpieczeństwo? - Powiedzmy, Ŝe usłyszałem od pana, Ŝe planuje pan kogoś zabić. Miałbym obowiązek ostrzec tę osobę albo zawiadomić policję, Ŝeby mogli ochronić jego lub ją. Carl uniósł brwi i cofnął swój ą szeroką brodę. - Po co miałbym panu coś takiego mówić? - Nie twierdzę, Ŝe pan by to zrobił. Wyłącznie od pana zaleŜy, co tu usłyszę. Podałem tylko przykład, czym jest bezpośrednie niebezpieczeństwo. - I taki sam przykład podałby pan komuś innemu? Komuś o trochę innej przeszłości? Doktor Gregory pomyślał o tym, zrozumiał stanowisko Carla. Ale powiedział: - Tak, często podaję ten przykład, gdy pojawia się to pytanie. Carl zastanowił się nad jego odpowiedzią. - Ale gdybym powiedział panu coś innego... nie o kimś, kto ma być dopiero sprzątnięty, ale coś, czego SłuŜba Marszali bardzo, ale to bardzo chciałaby się ode mnie dowiedzieć, i tak by im pan nie powiedział? Mówię o czymś, co juŜ się stało, a nie o tych pierdołach z bezpośrednim niebezpieczeństwem. Carl nie przeklinał duŜo podczas terapii. Jego terapeuta odnotował wulgaryzm, zanim odpowiedział: - Nie, bez pańskiej zgody nie. Nie wyjawiłbym tego.
- A co pan na taką... jak to się mówi... hipotezę? Przypuśćmy, Ŝe jeden z pańskich pacjentów wie coś o innym pańskim pacjencie... powiedzmy, Ŝe są znajomymi. Doktor Gregory wyczuł, Ŝe pacjent czeka na jakąś reakcję. OstroŜnie stwierdził: - Nie przepadam za hipotezami. - A ja nie przepadam za hemoroidami, ale jak dotąd nie pomogło mi to się przed nimi uchronić. Uśmiechnął się. - Tak? - No wiec hipotetycznie. Nie mógłby pan wyjawić, co jeden pański pacjent powiedział o drugim? Skoro obaj są pacjentami, prawda? Doktor Gregory poczuł, Ŝe zastawia się na niego pułapkę. Nie miał pojęcia, jak ją obejść. - Jeśli dobrze rozumiem pańskie pytanie - zaczął - ma pan rację, nie mógłbym wyjawić niczego o Ŝadnym z pacjentów. Ale mógłbym mieć wątpliwości co do charakteru ich znajomości. Mam na myśli pacjentów. I mógłby się zastanawiać, czy ich znajomość nie szkodzi psychoterapii. - Tak? - zapytał Carl. Kiwnął głową. - Jest coś, co chciałby mi pan powiedzieć? Carl pokręcił głową. Patrzył tylko. W końcu odezwał się: - Mówiłem juŜ panu, Ŝe mam psa?
Landon odmówiła wyjścia z domu, jeśli będzie musiała siedzieć w wózku. Nie próbowałam jej przekonywać, bo sama odmówiłabym wyjścia z domi gdybym musiała pchać to cholerstwo pod górę. Postanowiłam więc, Ŝe cudem wróciła do zdrowia i zapytałam ją, czy chciałaby, Ŝebym zaczęła nazywać ją Lourdes. Nie zrozumiała Ŝartu i nawet po moim wyjaśnieniu nie wyglądała na szczególnie rozbawioną. Zgodziła się jednak pójść ze mną na spotkanie z Carlem - tym i o czwartej trzydzieści w nowym miejscu spotkań, przy sklepie Delilah's Good Grocery, który stał duŜo bliŜej Chautauqua niŜ herbaciarnia Duszanbe. śeby się umówić, zadzwoniłam do Carla dwa razy około trzeciej trzydzieści, wyłączając się za kaŜdym razem po pierwszym sygnale. Próbowałam nęcić Landon nadziejami na spotkanie z Anvilem, ale przechodziła przez jedną z tych dziecięcych faz, kiedy nadzieja nie jest wystarczającą motywacją. Nie jest nawet planetą we wszechświecie. Powiedziałam jej więc, Ŝ jeśli będzie grzeczna podczas spotkania,
kupię jej coś niewymownie słodkiego. Odparła, Ŝe posługuję się hiperbolom. - Owszem, przesadzam. Ale chyba chodzi ci o hiperbolę. Pokręciła głową z dezaprobatą i powiedziała: - Wszystko jedno. Podczas krótkiego pobytu w mieście odkryłam, ku swojemu zdziwieniu Ŝe w krajobrazie Boulder wciąŜ występują małe sklepiki, takie jak Delilah’s. Ten starzejący się sklepik typu mydło i powidło mieścił się w ciasnym, ale cudownym, starym kamiennym budynku na rogu Dziewiątej i Euclid w samym środku mieszkalnej części dzielnicy, zwanej Boulder Wzgórzem. Sklep Delilah's był po części miejscem spotkań, po części tablicą ogłoszeń dla lokalnej społeczności, a po części sklepem typu „7-Eleven”, ale bez plastiku i krzykliwego wystroju. MoŜna tam było kupić pół litra mleka, bochenek chleba, zostawić ogłoszenie o rowerze do sprzedania, dowiedzieć się, gdzie przekłuć sobie pępek i w jakich godzinach zaczyna się co najmniej jedenaście róŜnych kursów jogi. Dla mnie osobiście największym atutem Delilah był fakt, Ŝe od naszego domu w Chautauqua szło się tam cały czas z górki. Byłam bardziej zdenerwowana podczas tej wycieczki niŜ podczas rannego wypadu z wózkiem inwalidzkim. Wcześniej w herbaciarni przy Carlu chyba uwierzyłam, Ŝe SłuŜba Marszali dała się nabrać na mój wyjazd z Landon zeszłej nocy. Teraz nie byłam juŜ taka pewna swojego sprytu. Śmierć Andrei na Florydzie wstrząsnęła mną i sprawiła, Ŝe poczułam się jeszcze bardziej bezradna, jeśli to w ogóle moŜliwe. Ciągle próbowałam wyobrazić sobie Prowlera i jego wysłanników, ale widziałam tylko oczami wyobraźni armię Carlów Luppo. Landon i ja dotarłyśmy na miejsce i zaczekałyśmy na Carla w sklepie. Moja córka przeŜywała męki, próbując wybrać między zboŜowym ciastkiem wielkości dysku, a starym dobrym batonem Butterfinger. Miała wyraźnie nadzieję, Ŝe zgodzę się, by zjadła jedno i drugie. Jej oczy mówiły, Ŝe ojciec by pozwolił. Prawdopodobnie miała rację. Dzięki, Robercie. Witaj, wielorybie. Serce mi zadrŜało, kiedy do sklepu wszedł Carl Luppo. Nie ze strachu, ale z dziwnie definiowanej wdzięczności. Chyba nawet z sympatii. Ten człowiek stał się dla mnie pewnego rodzaju idolem. Był obrońcą, przewodnikiem, mentorem.
Dostrzegałam paradoks tej sytuacji: uciekałam przed płatnym zabójcą w ramiona płatnego zabójcy. Miał na sobie luźną koszulę w kratę i zielono-niebieską baseballówkę z napisem „AF”. Carl na pewno nie wiedział, Ŝe kupując ubrania w sklepie Abercrombie w pasaŜu przy Pearl Street, ubierał się zdecydowanie zbyt modnie jak na swój wiek. - Ekstra czapka, wujku - oceniła Landon. - Przywiozłeś Anvila? Dotknął daszka czapki. - Dzięki. Jest w samochodzie. Przywitasz się z nim trochę później, dobrze? Carl podszedł do mnie i pocałował mnie w policzek. Ten gest omal nie pozbawił mnie tchu. Nie byłam pewna dlaczego. - Co się dzieje? - zapytał. Dałam Landon dwa dolary i pozwoliłam jej wybrać, co chce z niekończącej się półki ze słodyczami. Kiedy odwróciła się ode mnie, dodałam, Ŝe będziemy z Carlem rozmawiać przed sklepem. Na zewnątrz usiedliśmy przodem do Euclid. Oboje zwracaliśmy uwagę na kaŜdego kręcącego się w pobliŜu przechodnia, na kaŜdego kierowcę, który zwolnił lub zaparkował przed sklepem. - Podoba mi się twój pomysł, Ŝeby skontaktować się z Ŝoną doktora Gregory'ego. Chcę się z nią spotkać, zobaczyć, czy jest w stanie mi pomóc. Sprawdziłeś w domu, jak się nazywa? Kiwnął głową, jakby spodziewał się tego pytania. - Lauren Crowder. Jest zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder. - Więc pracuje w Justice Centre przy Canyon. - Tego nie wiem - przyznał. - Takie rzeczy powinnaś wiedzieć lepiej ode mnie. Ale chyba nie chcesz odwiedzić jej w pracy? Chciałam. - To nie byłoby zbyt mądre, prawda? - zapytałam. - Prawda. - Zrobił przerwę. - Tam, gdzie pracuje, pewnie jest mnóstwo gliniarzy. Mnóstwo prawników. Niezbyt dobrze, jeśli ktoś chce zachować anonimowość. Chcesz wiedzieć, gdzie mieszkają? - Wiesz, gdzie mieszkają? Wzruszył ramionami. - Zabierzesz nas tam? - zapytałam. - Teraz? - Nie, wieczorem, kiedy oboje wrócą z pracy. - Jasne. Nie mam Ŝadnych planów na wieczór. Warto spróbować choćby po to, Ŝeby
zobaczyć zdziwienie na twarzy Gregory'ego. - Carl uśmiechnął się, chociaŜ jego oczy wydawały się smutne. Nigdy nie rozmawialiśmy o naszym wspólnym terapeucie. W tym momencie ze sklepu wyszła Landon z dziewięcioma centami reszty, ciastkiem i batonem. - MoŜe mała zabierze Anvila na spacer? Na pewno bardzo by się ucieszył. Oczywiście zgodziłam się. Poszłam za nimi do samochodu Carla, który był zaparkowany po drugiej stronie ulicy przy cmentarnym ogrodzeniu z kutego Ŝelaza. Anvil był wniebowzięty naszym widokiem. Gdy tylko Carl otworzył drzwi, Landon wzięła psa na ręce. Carl przypiął smycz do obroŜy Anvila 1 postawił go na chodniku. Moja introwertyczna córka nagle zapytała: - To chłopiec, prawda? A dlaczego nie ma jajek? Carl spojrzał na Landon krytycznym okiem. A potem powiedział. - AleŜ Anvil ma jajka, moja mała przyjaciółko. Nie ma tylko orzeszków. Landon i ja rozstałyśmy się z Carlem i Aiwilem po leniwym spacerze przez cmentarz Columbia. Szłyśmy uliczkami pod górę w stronę Chautauqua, trzymając się za ręce - znowu byłyśmy przyjaciółkami. Rozmawiałyśmy o szkole, chłopakach, złoczyńcach i kłamstwach. Po powrocie do domku przyrządziłyśmy kolację z zawartości puszek i pudełek i zjadłyśmy jąna werandzie, grając w karty. Bez przerwy zerkałam na drogę, mając nadzieję, Ŝe Landon tego nie zauwaŜy. Pokonała mnie dwa na trzy razy. I prawdopodobnie zauwaŜyła. Po kolacji, o siódmej znalazłyśmy samochód Carla zaparkowany przy Grant, jedną przecznicę na pomoc od Baseline, dokładnie tam, gdzie miał stanąć. Pomachał do nas z fotela kierowcy i wsiadłyśmy do środka. Ańvil natychmiast usadowił się na kolanach Landon. - Mam nadzieję, Ŝe doktor Gregory i jego Ŝona są w domu -powiedziałam. Carl uśmiechnął się, jakby juŜ wiedział. Nie potrzebował mapy, Ŝeby znaleźć ich dom stojący w części miasta, w której jeszcze nie byłam. Carl oddalił się od gór, a potem wjechał między wzniesienia tworzące wschodnią stronę doliny Boulder. Ostatni zakręt zawiódł nas na piaszczysto-Ŝwirową drogę zakręcającą w stronę Boulder Turnpike. Na końcu drogi po obu jej stronach stały dwa domy, jeden wyŜej, drugi niŜej. Droga kończyła się przy podobnym do stodoły budynku tuŜ za domami. - MoŜesz wierzyć lub nie, ale mieszkają w tym mniejszym. Ten mniejszy nie był znowu taki mały, chyba Ŝe porównywało się go do bardziej okazałego sąsiada. Doktor Gregory mieszkał z Ŝoną w parterowym domu pokrytym
kamieniem i oblicówką, który meandrował nierówno od szczytu do szczytu, jakby był wznoszony latami przez wielu róŜnych właścicieli. Stromy dach nad wejściem był obramowany podobnie jak dach nad oddzielnym garaŜem, chyba niedawno zbudowanym. - Kochanie? - zwróciłam się do Landon. - MoŜe załoŜysz Anvilowi smycz i pospacerujesz z nim po tym placu, tutaj, między domami, dobrze? Nie odchodź daleko. - I uwaŜaj na lisy, kochanie - dodał Carl. - Widziałem ich tu parę, a obawiam się, Ŝe Anvil byłby dla nich smaczną przekąską. - Lisy - zachwyciła się. - Super. Gdy podchodziliśmy z Carlem do drzwi domu doktora Gregory'ego, słońce zaczynało właśnie chować się za ostre szczyty odległych gór. Niebo nad górami mieniło się odcieniami błękitu i szarości. Widok zapierał dech w piersiach. - Pozwól, Ŝe ja to zrobię - powiedział Carl, naciskając dzwonek przy drzwiach. Nie usłyszałam dzwonka. Usłyszałam za to straszliwy tumult i odgłosy psiego szczekania, które boleśnie wwiercało się w czaszkę. Kobiecy głos, wysoki ale spokojny. - Cicho... Dobrze... Siad... Zostań. Szczekanie umilkło. Czyjeś oczy wyjrzały przez małe okienko w drzwiach kilka sekund przed otwarciem drzwi. Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie - Mogę w czymś pomóc? - zapytała, a jej niesamowite fiołkowe oczy przeskakiwały z Carla na mnie i ze mnie na Carla. W końcu skupiła uwagę na mnie i zmruŜyła oczy. Z niepokojem spojrzałam na psa, który przypominał małego niedźwiedzia. Pies z trudem tłumił instynktowną chęć szczekania, rzucenia się na nas i zjedzenia Carla lub mnie na kolację. - Właśnie - odezwał się Carl. - Tak, tak. Chyba moŜe nam pani pomóc. Kobieta w drzwiach miała krótkie czarne włosy i śliczną twarz. Stała boso w czerwonych spodniach i rozepchanej bawełnianej bluzie. Była teŜ w bardzo zaawansowanej ciąŜy. W jej oczach pojawił się błysk zaciekawienia, gdy zapytała: - Czy my się znamy? Mówiła o mnie. Odezwałam się po raz pierwszy, usiłując wyeliminować niepokój z mojego głosu. - Nie, chyba nie - odparłam. - Chyba się nie poznałyśmy. Mieszkam tu od niedawna. Kiwnęła głową, ale jej oczy mówiły, Ŝe wcale nie jest przekonana. - Przepraszamy za to najście, ale moja znajoma potrzebuje pani pomocy, pani Crowder. Pomocy prawnej - wyjaśnił Carl. Kobieta cofnęła się jakby odruchowo. Pies napiął mięśnie. Przytknęła otwartą dłoń do
pyska psa i zwierzę zaskomlało. Kobieta jeszcze raz przeniosła wzrok na Carla, zanim spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - Proszę wejść, pani Lord. Jestem Lauren Crowder. Serce zaczęło mi walić w panice, gdy usłyszałam dźwięk mojego prawdziwego nazwiska. Jakoś udało mi się wyciągnąć rękę i uścisnąć jej dłoń, zanim podała ją Carlowi. Chwycił ją niezdarnie i powiedział: - Carl Luppo. Miło mi. Otworzyła drzwi na ościeŜ i powiedziała: - Dajcie psu minutę. Przyzwyczai się do was. Ma na imię Emily. Carl dał psu do powąchania rękę i powiedział: - O mnie proszę się nie martwić. Uwielbiam psy. - Niestety, problem polega na tym - rzekła Lauren - Ŝe Emily nie zawsze uwielbia ludzi. Nie zbliŜałam się do psa. Wzrok Lauren minął mnie i znowu się uśmiechnęła. - To pani córka, pani Lord? - Mam na imię Kirsten. Ale proszę do mnie mówić Peyton. A to moja córka. Landon. - Proszę ją przyprowadzić. Pieska teŜ. - Suka nie będzie miała nic przeciwko temu? - zapytał Carl. - Nie, Emily uwielbia małe psy. - Jakiej rasy jest Emily? - Bouvier. Bouvier des Flandres. - Szczeka gorzej, niŜ gryzie, co? - zaŜartował Carl. - Wątpię- powiedziała Lauren. - ChociaŜ nigdy mnie nie ugryzła, jestem raczej pewna, Ŝe jej ugryzienie jest duŜo mniej przyjemne od szczekania. Dom był urządzony prosto, ale elegancko. ChociaŜ dzień szybko przechodził w zmierzch, wnętrze zalewały długie strumienie światła. Podłogi były z drewnianej, wypolerowanej klepki. Niedawno wyremontowana kuchnia połączona była z jadalnią i salonem, w których ogromne okna wychodziły na Góry Skaliste. W miejscu, gdzie normalnie mieściłaby się jadalnia, stał ogromny stół bilardowy. Carl trzymał na rękach Anvila, a wielki pies-niedźwiedź kręcił się pod jego nogami. Landon trzymała mnie za rękę. Lauren poprosiła, Ŝebyśmy usiedli. Z niepokojem czekałam, aŜ wejdzie doktor Gregory. Dopiero się zdziwi, gdy zastanie nas w swoim domu.
- Rozpoznała mnie pani? - zwróciłam się do Lauren, zajmując miejsce obok córki na sofie. - Teraz juŜ dwa razy, chociaŜ wygląda pani zupełnie inaczej niŜ wtedy, gdy pierwszy raz widziałam panią w telewizji. Najpierw zobaczyłam panią pod gabinetem męŜa. Poznałam panią ze zdjęć. Byłam bardzo... nie wiem... przejęta tym, przez co pani przeszła na początku tego roku. No, wie pani, w pracy, w rodzinie. Tak mi przykro z powodu pani męŜa. - Dziękują. Nie wiem, jak o to zapytać, ale czy doktor Gregory... nie, wiem...? - Nie, nic mi nie powiedział. MąŜ nie rozmawia ze mną o pacjentach -zapewniła Lauren, uśmiechając się do Landon. - Jesteś głodna, a moŜe chce ci się pić? Mogę cię czymś poczęstować? ZałoŜę się, Ŝe gdzieś mam lizaka, jeśli twoja mama się zgodzi. - Nie, dziękuję - odparła Landon. Lauren spojrzała na mnie i zapytała: - Chciałaby pani mojej porady prawnej w jakiejś sprawie? - Jej ton był serdeczny i Ŝyczliwy. Taki, jakim dama z Południa proponowałaby kolejną filiŜankę herbaty. Przytuliłam do siebie Landon i zapytałam: - Mogłaby gdzieś pójść, gdy my będziemy rozmawiać? Wzięła trochę ksiąŜek. Poczyta sobie. Obiecuję, Ŝe nie sprawi kłopotu. - Na dole jest pokój z telewizorem, moŜe zeszłaby tam i... -Wtedy wszedł jej w słowo doktor Gregory. Dźwięk jego łagodnego głosu przestraszył mnie. - MoŜe zabiorę ją ze sobą? Właśnie szedłem na chwilę do Adrienne. MoŜe Landon chciałaby poznać Jonasa? Jestem pewien, Ŝe Jonas bardzo by chciał się z nią spotkać i poznać psa. - Spojrzał na Landon. - Jonas jest młodszy od ciebie, Landon, ale chłopak przepada za psami. Doktor Gregory stał w otwartych drzwiach po drugiej stronie pokoju, ubrany w T-shirt wyłoŜony na zielone spodnie od dresów. Był na bosaka i miał 1 mokre włosy, jakby przed chwilą się kąpał. Wszedł do pokoju i powiedział: - Lauren, mogę cię zostawić samą z naszymi gośćmi? - Oczywiście - odparła. Zerknął na Carla i powiedział: - Witam, jestem Alan Gregory. Carl machnął do niego i rzekł: - Hej. Carl Luppo. A ten tutaj wabi się Anvil. - Widziałam, Ŝe Carl powstrzymuje się od uśmiechu. Zebrałam się w sobie i powiedziałam po prostu: Witam. Próbowałam wyczytać w oczach doktora Gregory'ego zdziwienie, oburzenie, złość czy coś jeszcze innego. Ale nie
umiałam czytać w jego oczach, tak jak nie potrafiłam zwracać się do mojego terapeuty per Alan.
Prowler nienawidził być świadkiem aktów przemocy, których osobiście nie popełniał, i nie znosił widoku krwi, której osobiście nie przelał. Przez dwie godziny i piętnaście minut, kiedy z niecierpliwością czekał na kolejny telefon Krista, Prowler odpędzał myśli o tym, co robił jego człowiek, Ŝeby pozbyć się ciała kobiety na Florydzie. W wyobraźni Prowler ciągle widział wielkie zakrzywione jak maczety ostrza i podręczne małe piły do przycinania gałęzi. Odpędzał wyobraŜenia kobiecych zwłok i natrętne myśli o miejscowym rzeźniku ćwiartującym kurczaka. Bez przerwy przypominały mu się filmowe zdjęcia pokazujące zachowanie głodnych aligatorów. Prowler próbował odwrócić uwagę od tej jatki, surfując po Intemecie. Jednocześnie popijał coca-colęz małej butelki, usiłując uspokoić Ŝołądek. Krist w końcu zadzwonił około trzeciej po południu. Prowler zaczął mówić, zanim jego człowiek miał szansę odsłonić szczegóły ostatniej akcji w Everglades. - Jedziesz do Boulder w Kolorado. Jeśli ruszysz od razu, zdąŜysz na samolot do Chicago lub Atlanty i tam się przesiądziesz. Mam przed sobą rozkład lotów. Wybrać ci coś? - Wczoraj chyba mówiłeś, Ŝe wyniosła się z Kolorado. - Właśnie na tym jej zaleŜy, Ŝeby wszyscy tak myśleli. - Jesteś pewien? - PodróŜujesz na mój koszt. Oczywiście, Ŝe jestem pewien. Przesłałem ci mailem wszystkie informacje o nowej kuzynce. Musisz wiedzieć, Ŝe jest z nią dziecko, dziewięcioletnia dziewczynka. - I? - I nic. Dzieciak nie jest dla mnie waŜny. Masz wolną rękę. Co się stanie, to się stanie. - Kapuję. - A przy okazji, zapomniałem ci powiedzieć. Zdaje się, Ŝe ktoś jej pomaga. Gość moŜe być branŜowy. - Jak to: branŜowy? - Z mafii. Barbara nie Ŝyje. Zadzwonił do mnie facet, który jest za to odpowiedzialny. Brzmiał całkiem jak mafioso. Ten sam akcent i zachowanie. Twardziel. DuŜo gróźb. - Zalewasz? Jak cię znalazł? - Musiała mnie wydać. - To do niej niepodobne. Torturował ją?
Tak mi się wydaje. Ale coś mi tu nie pasuje. Pracuję nad tym. Bądź ostroŜny, kiedy znajdziesz się na miejscu. Ten gość moŜe być nieprzewidywalny. Jak wiesz, nie lubię niewiadomych. - Ja teŜ nie, Prowler. Kasa za tę robotę musi być podwójna. Jeśli okaŜe się, Ŝe muszę załatwić teŜ tego mafioso - potrójna. Prowler westchnął i powiedział: - Wszystko jedno. - Ale zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby łatwiej zrezygnować z honorarium, załatwić za to klienta i zapomnieć o całej reszcie. -Wysłałem ci juŜ plik. Dostaniesz świeŜe informacje, gdy tylko coś zdobędę. Zamelduj się po przyjeździe do Boulder. Prowler połoŜył dłoń na myszy i kliknął trzy razy, Ŝeby ustawić zadanie, a potem kliknął jeszcze raz. Głośniki hi-fi po obu stronach pokoju oŜyły głosem Carla Luppo. - Nie wciskaj mi kitu, panie Prowler. Wiem, kim była Barbara. Wiem, jak zarabiała na Ŝycie. Wiem, kogo tu szukała. Wiem, jak się nazywasz i wiem, gdzie pracujesz. - Jak się nazywasz? - A ty? - Czego chcesz? - Bardziej powinieneś się zainteresować tym, czego nie chcę. Nie chcę, Ŝeby burzono spokój mojej znajomej. Zdecydowanie nie chcę poznać następcy Barbary Barbary Turner. Nie chcę tu znowu widzieć twoich ludzi. W przeciwnym razie efekt będzie taki sam. A potem przyjadę do ciebie, bo mnie nie posłuchałeś. Zrozumiano? Prowler dotknął przycisków na myszy i kliknął jeszcze dwa razy, znowu odtwarzając cyfrowe nagranie. Za kaŜdym przesłuchaniem był coraz bardziej pewien swoich wniosków. ChociaŜ Prowler nie miał w zwyczaju mówić do siebie, tym razem powiedział: - Ten gość od niej moŜe i jest brutalny, ale nie jest aŜ tak bystry. Dzwoni do mnie dzień po morderstwie i mówi, Ŝe oboje są wciąŜ w Boulder. A to znaczy, Ŝe mam znowu stóg siana. Muszę tylko znaleźć parę igieł. Zadzwonił do Marvina do Waszyngtonu i poprosił o aktualne wiadomości z kwatery SłuŜby Marszali. - Gadałeś ze swoim informatorem? - Właśnie się rozłączyłem. - I? - Podłączył się na maksa. Dali sobie spokój z wewnętrznymi zabezpieczeniami. Czyta
wszystkie e-maile, które krąŜą w sieci. Zgubili ją. Nikt nic nie wie. Rozesłali wszędzie swoich ludzi. Rozmawiali z taksówkarzem, który wczoraj wieczorem odebrał ją spod domu, z jej szefem w pracy, z sąsiadami, z nauczycielką córki, z jej psychologiem, opiekunką do dziecka, ... - Z jej psychologiem? Chodzi do psychologa? - No. Tak twierdzi mój informator. - Nazwisko? - Chwila. Gość nazywa się... Alan Gregory. Doktor Alan Gregory. Alan przez jedno „l”, no wiesz: A-l-a-n. - Mieszka w Boulder? - Chyba. Nie pytałem. Mogę to potwierdzić, jeśli chcesz. - Nie kłopocz się. Doktor Gregory jest agentem federalnym? - Nie. Podobno cywil. - Potrzebuję więcej danych. Zdobądź wszystko, co się da. Nie czekaj na mój telefon. Masz mnie informować, jak tylko będziesz miał coś nowego. Prowler zakończył rozmowę bez poŜegnania i zaczął zbierać z Internetu informacje o doktorze Alanie Gregorym z Boulder w Kolorado. Dziesięć minut później przesłał Kristowi mailem zgromadzone dane - dość kompletne dossier z informacjami o Ŝyciu zawodowym i osobistym. Potem Prowler zadzwonił na pager swojego klienta i czekał niespełna minutę na jego telefon. - Sytuacja jest taka. SłuŜba Marszali nie wie, gdzie ona jest. Ale my wiemy. Znaleźliśmy ją. Jest cały czas w Boulder. Mój najlepszy człowiek jest w drodze. - Wiadomo, gdzie ukrywa się w Boulder? - Jeszcze nie. Ale... sądzimy, Ŝe jej psycholog moŜe nam powiedzieć. - Chodzi do psychologa? - Zdobyliśmy informację, Ŝe widuje się z doktorem Gregorym. Doktorem Alanem Gregorym. - Natychmiast daj mi znać, co powie. - O to proszę się nie martwić. - Mój przyjaciel przelał resztę pieniędzy, Prowler. Ja się nie martwię. Martwiłbym się, gdybym był na twoim miejscu. On nie lubi rozczarowań. Kiedy mój terapeuta wyszedł z Landon, a za nimi dwa psy, Carl zapytał Lauren, czy moŜe sobie pograć w bilard, kiedy my będziemy rozmawiały. Wydawało mi się, Ŝe się
zawahała, zanim wyraziła zgodę. Spojrzała na stół bilardowy tak samo, jak Robert kiedyś spoglądał na swoje porsche z 64, gdy ktoś pytał, czy moŜe się przejechać. A ja? Byłam wdzięczna Carlowi, Ŝe nie chce się wtrącać do mojej rozmowy z Lauren. Gdy Carl zajął się wydobywaniem bil z łuz i ustawianiem ich na stole, Lauren wzięła mnie za rękę i wyprowadziła na wąski taras przy salonie. Taras wisiał nad morzem traw graniczącym z najwyŜszymi wzniesieniami doliny Boulder i rozciągał się z niego widok na tysiąc gór i bezkres nieba. - Dlatego tutaj mieszkamy - powiedziała. - Co wieczór zachód słońca przypomina mi, dlaczego tu mieszkamy. - Jest... przepięknie - stwierdziłam i dodałam szybko: - Strasznie przepraszam, Ŝe przyszliśmy. Nie wiedziałam, Ŝe jesteś w tak... zaawansowanej ciąŜy. Roześmiała się i połoŜyła ręce na brzuchu. - Tak? Trochę po mnie widać - przyznała. - Kiedy termin? - Dopiero pod koniec września, jeśli dasz wiarę. To znaczy, Ŝe jeszcze się rozrosnę. I proszę, nie przepraszaj, Ŝe przyszliście. Chciałabym ci pomóc. I to bardzo. - Nie wiesz, o co cię poproszę. Nie wyglądała na zaniepokojoną. - Przypuszczam, Ŝe potrzebujesz porady. Pokręciłam głową. - Chciałabym, Ŝeby to było takie proste. Ale nie jest. Potrzebuję pomocy... prawdziwej pomocy... Ŝeby uratować komuś Ŝycie. Uśmiechnęła się lekko. - I myślisz, Ŝe potrzebujesz do tego prawnika? MoŜe mogłabym skontaktować cię z kimś z policji? Pokręciłam głową. - Chodzi o człowieka, którego pomogłam skazać na śmierć. Ale jest niewinny. Pozwoliłam, Ŝeby te prowokacyjne słowa zawisły w powietrzu, licząc na reakcję, ale w ukrywaniu uczuć Lauren była tak dobra jak jej mąŜ. Powiedziała tylko: - Tak ? - Znasz moją sytuację ? Dlaczego jestem w Kolorado ? - śe się ukrywasz? Chodziły plotki u mnie w pracy... pewnie wiesz, Ŝe jestem zastępcą prokuratora okręgowego w Boulder... Ŝe po zamordowaniu męŜa objęto cię programem ochrony świadków.
- Właściwie weszłam do programu dopiero po próbie porwania mojej córki. Ale tak, jestem objęta programem ochrony świadków. A raczej byłam. - Westchnęłam. - Posłuchaj Lauren, zanim wejdę w szczegóły, chciałabym, Ŝebyś potwierdziła, Ŝe jest to konsultacja między prawnikiem i klientem. Po prostu zaleŜy mi na poufności. Jeśli nie zgodzisz się mi pomóc po wysłuchaniu tego, co mam ci do powiedzenia, w pełni to zrozumiem i nasza znąjomość skończy się dzisiaj. Tak czy inaczej, muszę wiedzieć, Ŝe to, co ci teraz powiem, będzie chronioną informacją. Dotknęła ust palcami jednej ręki. - Dobrze -powiedziała. -Przynajmniej w tej chwili jestem twoim prawnikiem. - Nie wiem nawet, czy twój mąŜ o tym wie, ale od wczoraj uciekam przed SłuŜbą Marszali i WITSEC. Mój udział w tym programie był kontrowersyjny od samego początku i wydarzyło się parę rzeczy, które przekonały mnie, Ŝe SłuŜba Marszali nie moŜe zagwarantować Landon i mnie ochrony przed, nie wiem jak to nazwać... zemstą?... samych członków tej organizacji. - Słyszałam, Ŝe krytykowałaś program ochrony świadków. Zawsze uwaŜałam twoje stanowisko za bardzo odwaŜne. - Miło słyszeć, chociaŜ... No cóŜ, przekonałam się, Ŝe niesamowicie łatwo przekroczyć granicę między odwagą i głupotą. PoniewaŜ moją krytyką programu zwróciłam na ten problem uwagę całego kraju, niektórzy ze SłuŜby Marszali obarczają mnie odpowiedzialnością za cięcia budŜetowe, zwolnienia, degradacje... moŜesz sobie wymieniać dalej. Jest wielu ludzi w tej organizacji, którzy uwaŜają, Ŝe Landon i ja nie zasługujemy na ich ochronę. Ze względu na naszą złą sławę, kiedy wchodziłyśmy do programu, przyznano nam specjalny status - nasze nowe nazwisko i miejsce pobytu miały być znane tylko garstce osób. - Dobra. Na razie wszystko jasne. - Wczoraj wieczorem, właściwie mniej więcej o tej samej porze, ktoś... niewykluczone, Ŝe ze SłuŜby Marszali... włamał się do naszego domu. Sądzę, Ŝe próbował dać nam do zrozumienia, Ŝe nie jesteśmy bezpieczne w WITSEC. CóŜ, nie jestem głupia, zrozumiałam. Uciekłyśmy. Opuściłyśmy dom, w którym mieszkałyśmy, i ukryłyśmy się przed wszystkimi, którzy nas szukają, łącznie z ludźmi z programu. Wskazałam za siebie na Carla, który przygotowywał się do uderzenia w bilę. - Mój przyjaciel nam pomaga. - Carl? - Tak. Kiwnęła głową. Widziałam, Ŝe ma parę pytań na temat Carla Luppo, ale była na tyle mądra, by ich nie zadać.
- A teraz jesteście u mnie - powiedziała. - Co dokładnie miałabym dla ciebie zrobić? - Jest pewien człowiek - zaczęłam. - Nazywa się Khalid Granger i ma być stracony w stanie Floryda. Istnieje uzasadnione podejrzenie, Ŝe nie jest winny przestępstw, za które go skazano. Chcę, Ŝebyś mi pomogła nie dopuścić do tej egzekucji. Podjęłam juŜ decyzję, Ŝeby nie zakładać z góry, jakie jest zdanie Lauren Crowder na temat kary śmierci. Zastanawiałam się wprawdzie, czy nie wybadać ostroŜnie jej poglądów, zanim poproszę o pomoc, ale rozmyśliłam się. Miałam nadzieję, Ŝe poglądy Lauren na temat kary śmierci nie będą miały znaczenia; potrzebowałam kogoś, kto pomoŜe mi zrobić to, co trzeba. Koniec kropka. - Jak miałabym to zrobić? - Zdaje się, Ŝe detektyw prowadzący śledztwo, niejaki Mickey Redondo, ma brudne ręce. Wierzę, tak jak dwoje innych prokuratorów, którzy pracowali przy sprawie, Ŝe Mickey wrobił Khalida. Dlaczego? Nie wiem. Jak? Mamy pewne przypuszczenia. Podniosła rękę, Ŝebym zwolniła. - Zaczekaj chwilę. A gdzie są teraz ci dwaj prokuratorzy? Dlaczego oni nie mogą ci pomóc? Zaczęłam płakać. - Oboje chyba zostali dziś rano zamordowani. - Łkając, dodałam: - Byli moimi przyjaciółmi. Rozmawiałyśmy przez prawie godzinę. Po około czterdziestu pięciu minutach usłyszałam, Ŝe doktor Gregory wrócił do domu z chłopcem, Landon i dwoma psami. Przez ramię zaobserwowałam, Ŝe Carl podał Landon kij bilardowy i zaczął ją czegoś uczyć. Lauren teŜ to zauwaŜyła. Nie sądzę, Ŝeby była przyzwyczajona, Ŝe dziewięcioletnie dziewczynki pobierają lekcje na jej nieskazitelnym stole. Najtrudniejszą częścią rozmowy z Lauren było unikanie wzmianek o Prowlerze, Barbarze-zabójczyni i wizycie Carla Luppo w motelu przy Arapahoe. Nie chciałam ujawniać miejscowej policji ani mojej toŜsamości, ani miejsca pobytu i nie chciałam powiedzieć czegoś, co mogłoby wzbudzić por dejrzenia o udział Carla w morderstwie w motelu. O ostatnich wydarzeniach powiedziałam Lauren tylko tyle, Ŝe od śmierci Dave'a Curtissa i podejrzanego zniknięcia Andrei dziś rano, obawiam się teŜ o własne bezpieczeństwo. Wyczuwała, Ŝe nie mówię jej wszystkiego, widziałam to. Dlatego obie czułyśmy się niezręcznie. W pewnym momencie przerwała mi i zapytała, czy jej mąŜ wie coś na temat śmierci Dave'a i zniknięcia Andrei. Powiedziałam, Ŝe z tego, co wiem, nie wiedział.
Kiedy dobrnęłam do końca mojej opowieści, powiedziała: - Mogę to podsumować, Peyton? Przypuszczasz, Ŝe człowiek, który na początku ci groził... ten, który, jak sądzisz, kazał zabić twojego męŜa... wciąŜ cię szuka? - Ernesto Castro. Tak. Przypuszczam, Ŝe szuka nas obie. Landon i mnie. - Dobrze. Dodatkowo masz powody sądzić, Ŝe program ochrony świadków nie jest ci juŜ w stanie zagwarantować bezpieczeństwa? śe nawet w WITSEC są ludzie gotowi narazić na szwank twoje bezpieczeństwo i wystawić cię Ernestowi Castro? - Tak. Wszystko wskazuje na to, Ŝe wczoraj w nocy odwiedził mnie ktoś ze SłuŜby Marszali. - A teraz jeszcze wydaje ci się, Ŝe ten detektyw z Florydy, Mickey Redondo, albo zabił, albo zaaranŜował morderstwa dwóch prokuratorów, Ŝeby ochronić siebie przed oskarŜeniami o niewłaściwe postępowanie w związku z tą starą sprawą o morderstwo? Zgadza się? - Tak. - A to prowadzi nas bezpośrednio do wniosku, Ŝe Mickey Redondo... lub ktoś działający w jego imieniu... prawdopodobnie szuka teŜ ciebie. - Tego się obawiam, tak. Lauren zmieniła pozycję, zanim podniosła się z trudem, przytrzymując się balustrady na tarasie. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. - Mogę cię przeprosić na chwileczkę? Muszę zrobić siusiu. Nie wierzę, Ŝe udało mi się tak długo wytrzymać. Od dwóch tygodni nie wytrzymałam tak długo. - Sięgnęła ręką do drzwi, zatrzymała się i powiedziała: - Peyton? Dlaczego mam wraŜenie, Ŝe byłaś typem dziewczyny, która pakowała się w kłopoty, umawiając się z dwoma chłopakami na zabawę w szkole? Pół minuty później drzwi znowu się otworzyły i miejsce Ŝony na tarasie zajął doktor Gregory. WciąŜ miał na sobie te same spodnie i T-shirt. Ale włosy juŜ mu wyschły. - Ma pani wspaniałą córkę, Peyton - powiedział. - Świetnie się bawiliśmy u sąsiadów. - Dziękuję. Jest cudowna. Przynajmniej przez większość czasu. - Mama Jonasa jest lekarzem - wyjaśnił. - Wezwali ją do szpitala, więc Landon i Jonas są tutaj ze mną. Bawią się na dole. - Świetnie. - Chyba musimy porozmawiać? Prawda? Kiwnęłam głową, próbując powstrzymać świeŜe łzy. Naprawdę chciałam z nim porozmawiać, ale chciałam porozmawiać o strachu o Landon, o utracie przyjaciół na
Florydzie i o niewiarygodnie poplątanych uczuciach, które wywoływał we mnie Carl, i o tym, co dla mnie zrobił. Ale nie to doktor Gregory miał na myśli, składając swojąpropozycję. Chciał porozmawiać o moim niezapowiedzianym pojawieniu się na jego progu z Carlem Luppo i chciał porozmawiać o tym, dlaczego widziałam się z jego Ŝoną. Wyciągnęłam z kieszeni lizaka, odwinęłam go z papierka i zapytałam go, czy chce jednego. Pokręcił głową. Umieściłam kulkę na środku języka i dwukrotnie obróciłam patyczkiem. Ten był cytrynowy. - Moją pracą rządzą pewne zasady etyczne - zaczął - tak jak pani. -Jedną z zasad... jedną z podstawowych zasad etycznych... w mojej profesji jest zakaz nawiązywania osobistych stosunków z pacjentami. W praktyce znaczy to, Ŝe nie wolno mi otoczyć profesjonalną opieką kogoś, z kim łączy mnie jakikolwiek rodzaj znajomości. Jakikolwiek rodzaj. Czy to jest zrozumiałe? Jego słowa były zrozumiałe, ale nie byłam jeszcze gotowa mu odpowiedzieć, więc pokręciłam głową. - To znaczy, Ŝe nie mogę poddawać psychoterapii kogoś, do kogą chodzę ścinać włosy. Nie mogę przeprowadzić analizy syna najlepszego przyjaciela. Nie mogę udzielić konsultacji personelowi mojego bankiera. Jego argument był przekonujący. Stałam na środku torów kolejowych i widziałam nadjeŜdŜający pociąg, więc powiedziałam to, co było oczywiste. - I nie moŜe pan zapewnić pomocy kobiecie, która jest klientką pańskiej Ŝony. Kiwnął głową. Przesunęłam lizaka w ustach, wyjęłam go i wymierzyłam w niego małą Ŝółtą kulkę. - A kto twierdzi, Ŝe jestem? - Nie jest pani? - Tego nie powiedziałam. Próbuję tylko zrozumieć, jak doszedł pan do tego wniosku. - Słucham? Zaprzecza pani, Ŝe przyszła tu dziś wieczorem do mojej Ŝony z prośbą o pomoc prawną? Jego głos zdradzał pewną frustrację. Uznałam ten przełom w jego zachowaniu za zwycięstwo. - Niczemu nie zaprzeczam. Niczego nie potwierdzam. Zastanawiam się tylko, jak doszedł pan do tego wniosku. Przyszłam zobaczyć się z pańską Ŝoną - ja tak to widzę. Jest kwestią otwartą, czy łączy nas coś innego niŜ tylko przypadkowa znajomość. W mieście wielkości Boulder na pewno utrzymuje pan zawodowe kontakty ze znajomymi swojej Ŝony. Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułam się jak prawnik.
Szybko odzyskał pewność siebie. Przenosząc rękę w powietrzu między naszymi fotelami, zapytał: - A więc chodzi tu o problem kontroli? Czy było to oskarŜenie, czy teŜ celowo wskazywał mi rozwiązanie mojego dylematu? Naprawdę nie wiedziałam. - Czy psychoterapia zwykle kończy się, gdy pojawia się ten problem? -zapytałam. - Zazwyczaj nie, nie. Ale czasami. Uznałam, Ŝe proponuje mi wyjście. - W takim razie - powiedziałam - wygląda na to, Ŝe sprawa sprowadzi się do kwestii kontroli. - Wsunęłam lizaka z powrotem do buzi. Popatrzył na najciemniejszą część nieba. Po mniej więcej minucie odezwał się: - Ale jest jeszcze coś. Będziemy musieli porozmawiać o pani znajomości z... Carlem. Kiwnęłam głową i otworzyłam szeroko oczy. - Dlaczego? Wiedziałam, Ŝe nie moŜe przyznać się do tego, Ŝe Carl jest jego pacjentem. Złamałby wtedy zasadę poufności. I jeśli Carl powiedział juŜ doktorowi Gregory'emu, Ŝe się przyjaźnimy, doktor Gregory teŜ nie mógłby mi o tym powiedzieć. Prawda była taka, Ŝe doktor Gregory i ja nie mogliśmy rozmawiać o Carlu Luppo, chyba Ŝe ja poruszyłabym ten temat. Doktor Gregory był w kropce. Wyraz jego twarzy wskazywał, Ŝe zdaje sobie z tego sprawę. - Ron Kriciak pani szuka -powiedział. - Tak przypuszczałam. MoŜliwe, Ŝe ktoś ze SłuŜby Marszali... jeden z jego kolegów... włamał się wczoraj w nocy do mojego domu. Wyjechałyśmy stamtąd. Nie bardzo wierzę, Ŝe WITSEC moŜe mnie ochronić. - Ron wyglądał na szczerze zmartwionego. - Nie jestem przekonana. MoŜe tak, moŜe nie. Niektórzy jego koledzy na pewno nie są zmartwieni. Doktor Gregory przetrawił moje słowa. - Kriciak chciał, Ŝebym dał mu znać, jeśli się pani odezwie. - Zrobi pan to? - zapytałam najspokojniej jak tylko mogłam. - Nie bez pani zgody. - Świetnie. No więc nie zgadzam się. Prawie się uśmiechnął. - Z jakiegoś powodu podejrzewałem, Ŝe tak będzie - powiedział. Ssałam mocno lizaka. Tak mocno, Ŝe zapadły mi się policzki.
- Jest w porządku? Mogę być nadal pana pacjentką? Wzruszył ramionami. Nie był to tak teatralny gest jak w wykonaniu Carla. - Są pewne problemy związane z zaufaniem, kontrolą. Nie jestem przekonany, czy moŜemy się z nimi uporać, ale nie chciałbym o tym dzisiaj decydować. Planuje pani przyjść na następną sesję? - To moŜe nie być... rozsądne z mojej strony. Staram się nie rzucać ludziom w oczy. Pracuje pan czasem przez telefon? - W krytycznych sytuacjach, owszem. Miałam nadzieję, Ŝe nasza rozmowa dojdzie gdzieś do tego etapu i wiedziałam, co zamierzam mu zaproponować. - To jest chyba krytyczna sytuacja. MoŜe mi pan podać numer telefonu, który osobiście pan odbiera? Taki bez automatycznej sekretarki. Najpierw zadzwonię na pager i zostawię czterocyfrową wiadomość. To będzie godzina, o której zadzwonię. Zanim zdąŜył się zgodzić lub nie, na taras wróciła Lauren. Doktor Gregory ustąpił jej miejsca. Opuściła się ostroŜnie na fotel i powiedziała: - Kiedy byłam w domu, zadzwonił do mnie jakiś Ron Kriciak. Mówił, Ŝe jest inspektorem ze SłuŜby Marszali. Poczułam nagle, Ŝe się duszę. CzyŜby Ron mnie znalazł i przyjechał tu za mną? Doktor Gregory stał wciąŜ przy Ŝonie. - Naprawdę? - zapytał. - Ron Kriciak chciał rozmawiać z tobą? - Tak, poprosił o mnie. Chciał porozmawiać jak jeden funkcjonariusz wymiaru sprawiedliwości z drugim. Mano a mano. Zasugerował, Ŝebym wpłynęła na ciebie i postarała się, byś na prośbę SłuŜby Marszali udzielił pewnych informacji o swoich klientach. Westchnęłam z ulgą: a więc Ron wciąŜ mnie szukał. - A ty mu powiedziałaś...? - zapytał doktor Gregory. - .. .Ŝe mój mąŜ jest uparty i zazwyczaj odporny na większość form nacisku. - Większość form? - Jego głos chwilowo przybrał nieznajomy - przynajmniej dla mnie - przekomarzający ton. Odpowiedziała natychmiast tym samym tonem: - Zgadza się, większość form. - To dzisiaj nie pierwszy tego typu telefon od Rona Kriciaka - poinformował doktor Gregory. - Dzwonił teŜ do Teri Grady. Zatelefonowała do mnie późnym popołudniem z wiadomością, Ŝe Ron naciskał ją, by wpłynęła na mnie dokładnie w tej samej sprawie. - Jak ona się czuje? - zapytała Lauren.
- Ma dość leŜenia w łóŜku - odpowiedział Ŝonie doktor Gregory - ale ma się dobrze. Pytała o ciebie i kazała cię pozdrowić. - Kto to? - zapytałam. Doktor Gregory otworzył usta, jakby miał odpowiedzieć, ale nie odezwał się. - Teri Grady jest psychiatrą z Denver - wyjaśniła Lauren. - Teraz jest na urlopie macierzyńskim, a pracuje jako konsultant przy programie WITSEC. Mój mąŜ ją zastępuje. - Aha - powiedziałam. Ludzie z WITSEC zdecydowanie chcieli mnie znaleźć. Wywierali nacisk na mojego terapeutę, a teraz jeszcze wywierali nacisk na mojego nowego prawnika. Ale przynajmniej nie wyglądało na to, Ŝeby wiedzieli, Ŝe Landon i ja cały czas jesteśmy w Boulder. ChociaŜ w nocy zrobiło się chłodno, Lauren otworzyła wszystkie okna w sypialni, zanim zdjęła koszulę nocną i wsunęła się do łóŜka. - Gorąco ci? - zapytał Alan. Kiwnęła głową i wskazała na brzuch. - Czasem wydaje mi się, Ŝe mam w sobie mały piecyk. - Przystąpiła do skomplikowanego zadania układania poduszek. Kiedy juŜ Lauren skończyła gimnastykę z poduszkami, Alan zaczął masować jej plecy i powiedział: - Nie moŜesz jej pomóc, kochanie, wiesz o tym, prawda? - Tonem głosu dał jej wyraźnie do zrozumienia, Ŝe nie powinna tego robić. Lauren celowo zignorowała sugestię w jego głosie. - Jak to: nie mogę jej pomóc? - zapytała. - Nic mi na ten temat nie wiadomo. - To znaczy, Ŝe jest to zbyt niebezpieczne. Dla ciebie i dla dziecka. Lauren westchnęła i uspokoiła oddech. - To dla nas... kłopotliwy temat, Alan. Musimy bardzo uwaŜać. Są rzeczy związane z naszą pracą, o których nie moŜemy dyskutować. Zawsze to szanowaliśmy. - Cieszyła się, Ŝe światła są wyłączone i Ŝe jest odwrócona do niego plecami. Nie chciała, Ŝeby szukał prawdy w jej oczach. - UwaŜam i próbuję być dyskretny. Mówię tylko, Ŝe jej Ŝycie jest zbyt niebezpieczne. Nie powinnaś się mieszać. - A ty powinieneś? - Gdy tylko wypowiedziała te słowa, poŜałowała, Ŝe nie ugryzła się w język. Zabrzmiało to dziecinnie. - Nie wiedziałem, w co się pakuję. Ty chyba wiesz. - MoŜe. Ale nie rozumiem, skąd moŜesz wiedzieć, w co się pakuję. Nic ci nie powiedziałam. A jeśli ona coś ci powiedziała, nie moŜesz ze mną o tym rozmawiać.
- Sam fakt, Ŝe nie chcesz o tym rozmawiać, podpowiada mi, Ŝe zaangaŜowałaś się w jej sprawę. Wystarczy, Ŝebym zaczął się martwić o ciebie i o nasze dziecko. - Naprawdę? - Naprawdę. Lauren poczuła się jak w pułapce. Właśnie udało jej się ułoŜyć poduszki tak jak trzeba - przez kilka niebiańskich chwil jej brzuch zdawał się osiągnąć stan niewaŜkości. Ale Lauren poczuła teŜ silne pragnienie spojrzenia Alanowi w twarz przed kontynuowaniem tej rozmowy. - Przejdź na chwilę na moją stronę łóŜka - powiedziała. - Co? Roześmiała się. - Wstań i podejdź no tutaj. Chcę cię widzieć, a te cholerne poduszki są ułoŜone tak, Ŝe osiągnęły niemal szczyt doskonałości. Nie chcę się ruszać. Wstał, po drodze ominął Emily i ukląkł przy Ŝonie. - Wiesz, wyglądasz ślicznie. Cindy Crawford nie mogłaby się z tobą mierzyć powiedział. Znowu się roześmiała. - Wprawdzie całkiem mi się podoba, Ŝe klęczysz nago przy łóŜku i udajesz, Ŝe jestem piękna, ale twoje pochlebstwa na nic się nie zdadzą. Uśmiechnął się. - Wyglądasz ślicznie, bez względu na to, czy moje pochlebstwa zdadzą się na coś, czy teŜ nie. Lauren spowaŜniała. - Kiedy tylko zobaczyłam ją w twoim gabinecie, powiedziałam ci, Ŝel chciałabym jej pomóc, prawda? - Owszem, powiedziałaś. - A teraz mam okazję. Dotknął jej nagiego brzucha.ylko nie wspominaj o dziecku, Alan. Jestem tak samo jak ty zdolna; zaryzykować w granicach rozsądku. - Jesteś pewna, Ŝe chcesz się do mnie porównywać? - Wiesz, o co mi chodzi. Dotknął jej nosa i ust, zanim powiedział: - Ona nie wie, co się stanie. Ja nie wiem, co się stanie. SłuŜba Marszali nie wie, co się stanie. Jak to moŜliwe, Ŝe ty potrafisz określić rozsądne granice ryzyka?
ANGINA Styl pracy w terenie Jeremiaha Krista róŜnił się diametralnie od tego, który reprezentowała Barbara Turner. Kiedy Krist dostawał zlecenie, wolał podróŜować jako biznesmen. Gdy tylko było to moŜliwe, wybierał wielkie, anonimowe hotele i korzystając z jednego z wielu fałszywych dowodów toŜsamości, rezerwował kaŜdy szczegół podróŜy z góry za pośrednictwem Internetu. Podczas tej wyprawy był kierownikiem działu zakupów firmy Texas Instruments. Lot z Saint Petersburg do Chicago został opóźniony z powodu burz i Krist ledwo zdąŜył na ostatnie połączenie z O'Hare do Denver - wbiegł jakieś trzydzieści sekund przed zamknięciem drzwi kabiny. Kiedy znalazł się bezpiecznie na ziemi w Kolorado, odjechał wypoŜyczonym samochodem - wielkim mercurym - z międzynarodowego lotniska w Denver i udał się prosto do hotelu Omni Interlocken w Broomfield, jakieś dziesięć minut drogi na wschód od Boulder przy autostradzie numer 36. Krist wybrał Omni, bo był duŜy, nowy i słuŜył głównie podróŜnym załatwiającym interesy w pobliskim Centrum Biznesu Interlocken, a takŜe dlatego, Ŝe w kaŜdym pokoju moŜna się było podłączyć do Internetu. Zasnął w swoim pokoju na czwartym piętrze przed północą. Ustawił podróŜny budzik na piątą trzydzieści. Poprosił o okno wychodzące na zachód, wiedząc, Ŝe kiedy się obudzi, będzie miał przed sobą cudowny widok na góry. Pierwszą rzeczą, jaką Krist zauwaŜył przy śniadaniu, był fakt, Ŝe w Kolorado interesy robiło się niekoniecznie w garniturze. Mimo iŜ w hotelu zatrzymywali się goście wielkich korporacji posiadających filie w pobliskim centrum, jedynie dwóch na około trzydziestu biznesmenów, których widział w hotelowej restauracji, miało na sobie garnitury. A raczej garsonki, bo tą dwójką były kobiety. Krawaty teŜ wydawały się nieobowiązkowe. Przypuszczał, Ŝe nosi je tylko połowa męŜczyzn. Po powrocie do pokoju Krist przebrał się z brązowego garnituru w spodnie khaki i czarną marynarkę - charakter pracy Krista wymagał choćby marynarki - ale zrezygnował z krawata. Szybki rzut oka na odbicie w lustrze przekonał go, Ŝe wyglądał teraz jak prawdziwy biznesmen z Teksasu, który ma spotkanie w Sun Microsystems lub Level Three Communications. Krist włączył laptopa i sprawdził, czy ma świeŜe e-maile od Prowlera. Nie przyszło nic nowego, więc przejrzał informacje, które juŜ dostał na temat doktora Alana Gregory'ego.
Stwierdził, Ŝe nie pozostaje mu nic innego, jak pójść tym tropem. Czterdzieści pięć minut później Krist znalazł wolne miejsce przy parkometrze na Walnut Street w Boulder i przeszedł do budynku, w którym, według jego źródeł, mieścił się gabinet doktora Gregory'ego. Wspiął się po drewnianych schodach do starego wiktoriańskiego budynku. Tabliczka na zewnątrz wskazywała, Ŝe doktor Gregory dzieli gabinet z innym psychologiem, niejaką Dianę Estevez. Krist zajrzał przez okno do poczekalni, którą oddzielały od reszty domu zamknięte drzwi. W poczekalni na bordowej sofie siedziała kobieta po pięćdziesiątce i czytała „New Yorkera”. Podniosła wzrok i spojrzała na niego, by po chwili znowu zająć się lekturą. Krist nie widział Ŝadnej sekretarki ani recepcjonistki. Wrócił na Walnut Street i znalazł budkę telefoniczną niedaleko Dziewiątej. Wystukał numer gabinetu doktora Gregory'ego. Kiedy odezwała się automatyczna sekretarka, Jeremiah odwiesił słuchawkę. Prawdopodobnie psycholog nie miał recepcjonistki. Chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy Krist doszedł z powrotem do budynku doktora Gregory'ego. Frontowymi drzwiami wiktoriańskiego domu wychodził męŜczyzna ze spiętymi w kucyk długimi włosami i podrygującymi złotymi kolczykami w kształcie wielorybiego ogona. Po schodach wchodziła j młoda kobieta z plecakiem, miała nie więcej niŜ dziewiętnaście lat. Gdy wchodziła, męŜczyzna przytrzymał jej drzwi. Uśmiechnął się do niej. Jakby tego nie zauwaŜyła. Krist szedł dalej. ChociaŜ nie miał nic przeciwko cudom, nie miał złudzeń, Ŝe jego ofiara akurat teraz przyjedzie na umówione spotkanie w gabinecie terapeuty. Krist liczył jednak na to, Ŝe punkt przyjęć doktora Gregory'ego okaŜe się trochę mniej anonimowy. Odpowiednio znudzona sekretarka lub recepcjonistka mogła zdradzić mu mnóstwo szczegółów o tym, gdzie co jest i kto jest kim za zamkniętymi drzwiami w poczekalni. Sfrustrowany, postanowił obejrzeć dom doktora Gregory'ego, mając nadzieję, Ŝe okaŜe się bardziej przyjaznym miejscem na pogawędkę. Po drodze do domu doktora Krist zgubił się dwa razy, skręcając z South Boulder Road. Mniejsze uliczki w tej części kraju były kiepsko oznaczone i Krist był niemal pewien, Ŝe na ściągniętej z Internetu mapie nie było co najmniej trzech mijanych przecznic. W myślach układał juŜ sobie jadowitą krytykę, którą prześle e-mailem do firmy dostarczającej mapę.
Nie zatrzymywał się. Wydawało się, Ŝe droga, którą jechał, kończyła się ślepo przy ostatnich dwóch domach, równocześnie jednak rozszerzała się. Później mały plac przed stodołą wyznaczał koniec drogi. Przed większym z dwóch domów mały chłopiec grał w jakąś własną odmianę frisbee, która wymagała trafienia dyskiem w jedną z licznych balii rozstawionych na trawniku. Podczas tej gry trzeba było duŜo się nabiegać, naskakać i napiszczeć. Kobieta - z jej posępnego wyrazu twarzy Krist wyczytał, Ŝe chronicznie cierpi na depresję i ma ponad trzydzieści lat - siedziała w cieniu, od czasu do czasu dopingując chłopca wypowiedziami typu: Bardzo ładnie, Jonas. Krist jechał bardzo powoli i udawał, Ŝe się zgubił. W jednym ręku ściskał mapę z wypoŜyczalni i rozglądał się dookoła, jakby miał nadzieję, Ŝe zaraz natknie się na coś znajomego. Kiedy znalazł się naprzeciw domu, chłopiec o imieniu Jonas przestał biegać i wrzucać dyski do balii, wbił za to wzrok w Krista i mercurego. Kobieta oderwała wzrok od chłopca, połoŜyła dłonie na kolanach i zaczęła gapić się w samochód, jakby nie widziała ani jednego od tygodni. Krist zauwaŜył mosięŜny numer na domu za nimi i wiedział juŜ, Ŝe nie tego numeru szuka. Doktor Gregory mieszkał w tym drugim. Krist rzucił mapę, jakby poczuł do niej wstręt, dojechał do końca drogi, gdzie zawrócił i przejechał tuŜ pod frontowymi drzwiami doktora. Podczas tego powolnego manewru usiłował zapamiętać kaŜdy szczegół domu i okolicy. Jedną z pierwszych rzeczy, które zauwaŜył, była mała tabliczka przy frontowych drzwiach z napisem, Ŝe dom jest chroniony alarmem firmy Alarms Incorporated. ZauwaŜył teŜ ogrodzony siatką wybieg dla psa. Stał tam wielki kubeł z wodą. Ale nie było psa. Kristowi wydawało się, Ŝe Gregory jest typem faceta, który powinien mieć golden retrievera lub czarnego labradora. Nie spoglądając juŜ w stronę kobiety i chłopca, odjechał tą samą drogą. Nie licząc alarmu i ewentualnej obecności psa, Krist nie mógł być bardziej zadowolony z tego, co zobaczył. Dom Gregory'ego nie leŜał na całkowitym odludziu. Ale na to, co zaplanował na późniejszą część dnia, okolica była dostatecznie odludna. Jadąc z powrotem w stronę Boulder, zatrzymał się na parkingu przy Dwudziestej Ósmej, przecznicę od biura Hertza. Wysiadł z wozu, podniósł maskę i otworzył scyzoryk. Po chwili zastanowienia wyciął dziurę w jednym z przewodów doprowadzających płyn do chłodnicy.
Gdy tylko upewnił się, Ŝe płyn wycieka swobodnie spod samochodu, wsunął się znowu za kierownicę i pojechał prosto do wypoŜyczalni, gdzie wymienił wadliwego mercurego na potęŜnego GMC. Teraz lepiej pasował do Boulder.
Rano po naszej wizycie u doktora Gregory'ego Landon obudziła się ze wszystkimi objawami anginy. Gorączka, ból gardła i brzucha. Znałam symptomy anginy mojej córki równie dobrze jak objawy moich dolegliwości menstruacyjnych. I czasem wydawało mi się, Ŝe zapadała na anginę z regularnością mojego okresu. Wiedziałam teŜ, jakiej terapii potrzebuje. Lekarz zajrzałby jej do gardła, obmacał węzły chłonne, zrobił jej błyskawiczny test na obecność paciorkowców i pobrał wymaz z gardła na posiew. Gdyby test wypadł pozytywnie - zawsze wypadał - lekarz zapisałby erytromycynę dwa razy dziennie przez dziesięć dni. Po jednym dniu zaŜywania leku Landon nie zaraŜałaby juŜ innych. Po trzech dawkach leku przestałaby stanowić zagroŜenie dla mnie. To były waŜne etapy. Skutkiem nie leczonej anginy moŜe być choroba reumatyczna. W ogóle nie brałam pod uwagę, by nie leczyć anginy Landon. Problem polegał na tym, Ŝe nie wiedziałam, jak zdobyć leki, których potrzebowała. Nie mogłam ryzykować wizyty u lekarza lub w szpitalu. Gdybym zarejestrowała Landon jako nową pacjentkę, dane z dostarczonych przez WITSEC dokumentów zostałyby z pewnością wpisane do jakiegoś systemu komputerowego współpracującego z jakimś innym systemem komputerowym i nasza obecność zostałaby zauwaŜona przez jakiegoś czujnego funkcjonariusza SłuŜby Marszali, który ma za zadanie gapić się w ekran, aŜ wyświetli się nazwisko Peyton lub Landon Francis. Wiedziałam, Ŝe mogłam podać fałszywe dane, a potem zapłacić za leczenie gotówka, ale jeśli poproszą mnie o dokumenty? Nie wiedziałam, co bym zrobiła, więc wolałam nie ryzykować, jeśli miałam inny wybór. Wydawało mi się, Ŝe mam. Zadzwoniłam do doktora Gregory'ego. Nie wyszedł jeszcze do pracy, kiedy odpowiedział na moją wiadomość zostawioną na pagerze. - Chciałabym prosić o przysługę - zaczęłam. - Co miałbym zrobić? - zapytał głosem zupełnie wyjałowionym z emocji. - Landon ma anginę. Obudziła się o piątej ze wszystkimi objawami. Zawracam panu głowę, bo chciałabym, Ŝebyś pomógł mi pan w dwóch sprawach. Po pierwsze, proszę
powiedzieć mamie Jonasa, Ŝe jej syn prawdopodobnie się zaraził. - Jeśli pani chce, mogę pani podać numer do niej. - Z przyjemnością sama jej o tym powiem, ale do tej drugiej sprawy potrzebuję pana. Mógłby pan ją spytać, czy nie zapisałaby trochę erytromycyny dla Landon? - Adrienne... mama Jonasa... jest urologiem, a nie pediatrą. - Nie szkodzi. I tak moŜe przepisać. Znam dawkowanie. Landon zapada na anginę dwa lub trzy razy do roku. - Adrienne nawet nie leczy sama Jonasa, Peyton. W takich przypadkach zabiera go do pediatry. - Jestem w... szczególnej sytuacji, doktorze Gregory. Nie bardzo mogę zabrać Landon do przychodni, prawda? Przez chwilę nic nie mówił. - Zadzwonię, spróbuję ją namierzyć. Jak mam się z panią kontaktować? - Oddzwonię za dziesięć minut. MoŜemy się tak umówić? - Powiedzmy za pięć, ale... Peyton? - Tak? - To, na co się właśnie zgodziłem, wykracza poza granice relacji terapeuta-pacjentka. Nie jest mi z tym dobrze. Musimy porozmawiać o tym, czego w ramach rozsądku moŜe pani ode mnie oczekiwać. - Okoliczności są nadzwyczajne - argumentowałam. - Nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić... kto zna moją sytuację. Zaczął coś mówić, ale się zreflektował. Powiedział w końcu: - Będę musiał powiedzieć Adrienne coś o pani, Ŝeby nakłonić ją do zgody. Musi się pani z tym liczyć. - Jest dyskretna? - Lepiej. To cicha anarchistka. - Zgoda. Zadzwoniłam do niego po pięciu minutach. - Adrienne jest juŜ w szpitalu. Wróci do domu dopiero po osiemnastej. To i tak wcześnie jak na nią. Zgodziła się przywieźć dwa testy na paciorkowce -jeden dla Jonasa - i trochę erytromycyny. Pytała, czy Landon moŜe przyjmować tabletki, czy musi być w płynie. - Mogą być tabletki. - Musi znać datę urodzin Landon i jej wagę. Powiedziałam mu. - Chce obejrzeć Landon. MoŜecie być u niej o szóstej? - zapytał.
- Tak. - Trzeba was podwieźć? To była propozycja? - Nie, dziękuję. Zadzwonię do przyjaciela. Wydawało mi się, Ŝe słyszę westchnienie. Nie było mi łatwo, ale doczekałam do południa i dopiero wtedy zadzwoniłam do biura prokuratora okręgowego i poprosiłam do telefonu Lauren Crowder. Od razu mnie przełączono. - Peyton, jeszcze nic nie mam - powiedziała na początek. - Przepraszam, Ŝe jestem taka niecierpliwa. Tylko... Przerwała mi. - Nie o to chodzi. Wiem, Ŝe nie ma duŜo czasu. Wykonałam parę wstępnych telefonów, ale nic to nie dało. Najpierw próbowałam się skontaktować z tym emerytowanym gliniarzem, który pomagał twoim przyjaciołom. - JackTarpin. - Właśnie. Jego Ŝona mówi, Ŝe wyjechał na parę dni. - Organizuje wyprawy rybackie. - Pamiętam. Zostawiłam teŜ wiadomość temu facetowi z Northwestern. Znasz go? To ten profesor dziennikarstwa, którego studenci wyciągnęli z celi śmierci tylu skazańców w Illinois. Jeszcze nie oddzwonił. Liczę na jakieś rady od niego, moŜe powie, co mamy robić. Zostawiłam teŜ parę wiadomości w Southern Capital Punishment Project, Ŝeby sprawdzić, czy są w stanie pomóc Khalidowi. Ale z tego, co mi juŜ powiedziałaś, wszystko zaleŜy głównie od współpracy tego byłego gliniarza, Jacka Tarpina. - A co z Patem Lieberem? - zapytałam. - Tym trenerem, który wtedy dzwonił do Mickeya Redondo? - Jego teŜ sprawdzam. Zleciłam studentowi prawa, Ŝeby przejrzał archiwa i poszukał o nim materiałów. Na to wszystko trzeba czasu. PrzecieŜ nie mogę po prostu podnieść słuchawki i zadzwonić do niego znienacka, pytając, czy pamięta, jak przekupywał detektywa w sprawie o morderstwo, prawda? - Nie - potwierdziłam - nie moŜesz tego zrobić. Poprosiłam Carla, Ŝeby przyjechał po mnie i Landon pod sklep Delilah za piętnaście szósta. Kiedy czekałyśmy, Landon udało się chrapliwym i szorstkim jak koci język głosem naciągnąć mnie na piwo imbirowe. Nienawidziłam siebie, gdy dawałam się nabrać na te jej komedie. Kiedy Landon z zadowoleniem sączyła przez słomkę piwo, ja kupiłam wszystkie gazety, jakie były do kupienia, szukając wiadomości o Khalidzie lub o nas. Przejrzałam „USA Today” w poszukiwaniu czegoś o zniknięciu Andrei lub śmierci Dave'a Curtissa. Nic nie
znalazłam. Ale „Boulder Daily Camera” zamieściła dwa duŜe i jeden mniejszy artykuł o niedawnym morderstwie w Motelu Pod Górami. Wynikało z nich, Ŝe policja nie potrafi rozwikłać tej zagadki. Szczególnie tajemniczy był motyw. W najkrótszym artykule koledzy zamordowanej nauczycielki wspominali ją z rozrzewnieniem. ChociaŜ nie pracowali z ofiarą od ponad trzech lat, byli - kaŜdy bez wyjątku - całkowicie zaszokowani i przeraŜeni jej brutalną śmiercią. Czy nie zawsze tak się dzieje? Carl punktualnie zatrzymał swój wóz na krawęŜniku przed sklepem. Byłam ciekawa, czy punktualność jest wspólną cechą wszystkich członków Cosa Nostra. Jakoś w to wątpiłam, chociaŜ dostrzegałam logistyczną korzyść, jaką cecha ta dawała płatnym zabójcom. Uśmiechnęłam się, widząc, Ŝe Carlowi towarzyszy Anvil. Pies tak się ucieszył na widok Landon, Ŝe bałam się, iŜ pęknie mu z radości jego małe serduszko. Ja niemal tak samo ucieszyłam się na widok Carla. Kiedy usiadłam w samochodzie obok niego, przysunęłam się i pocałowałam go w policzek. Było to dla mnie niemal tak samo Ŝenujące jak dla niego. Jego oczy złagodniały, kiedy zapytał: - No i jak się czujesz, kochanie? Zatkało mnie. Nie wiedziałam, czy mówi do mnie, czy do mojej córki. Landon oszczędziła mi upokorzenia i wychrypiała: - Dobrze. Piwo imbirowe bardzo, ale to bardzo pomaga. Dziękuję, Ŝe wziąłeś ze sobą Anvila, wujku. Dotknął mojego kolana. Miał gorące koniuszki palców. - A ty? Jak się trzymasz? Kiwnęłam głową i połoŜyłam rękę na jego dłoni. Kiedy pokonywaliśmy samochodem ostatnie sto metrów do domu doktora, zauwaŜyłam, Ŝe właśnie wrócili z Lauren z pracy. GaraŜ był otwarty i oboje nieśli teczki, idąc w stronę frontowych drzwi. Jej teczka była co najmniej dwa razy grubsza od jego. Zatrzymali się na widok nadjeŜdŜającego samochodu Carla. Lauren pomachała do nas. Mój BoŜe, ale miała brzuch. Usiłowała zapanować nad kaczym chodem, który pamiętałam aŜ nadto dobrze. Doktor Gregory nie pomachał. Wiedziałam, Ŝe nie czuje się najlepiej w swojej roli w dramacie, którym stało się moje Ŝycie. Prawda była taka, Ŝe jego obecne połoŜenie nie wzbudzało we mnie współczucia. Pomyślałam sobie: witaj w klubie. Sądzę, Ŝe Carl takŜe wyczuł tę niechęć u doktora Gregory'ego. Powiedział do mnie:
- Wiesz co? Chyba zostanę w samochodzie z małą, dopóki nie poznamy planu gry. - Świetnie. Wyjdę sprawdzić, co się dzieje, gdzie mam zabrać Landon na test. Otworzyłam drzwi i wysiadłam. - Witam - powiedział doktor Gregory. - Adrienne nie ma jeszcze w domu. Spóźni się. Właśnie ją wezwali. Lauren podniosła swoją komórkę. - Nie martw się, to nic wielkiego. Zawsze się spóźnia. Tym razem wezwali ją do szpitala, Ŝeby usunęła patyczek do bierek z penisa jedenastolatka. - Podniosłą rękę, jakby miała zaraz złoŜyć przysięgę jako świadek. - Nie Ŝartuję. Jak się czuje córka? Słyszałam, jak Landon komentuje z tylnego siedzenia: - Brr... ohyda! Sama musiałam się skrzywić, słysząc o przygodzie z bierką. Odpowiedziałam na pytanie Lauren. - Landon kiepsko się czuje, ale poczuje się lepiej, gdy dostanie antybiotyk. Jestem pewna, Ŝe czuje się lepiej od tego chłopca z bierką w... penisie. Dzięki, Ŝe pytasz. - Wejdźmy wszyscy do środka, napijemy się czegoś chłodnego, wieczór jest ciepły. - Wiesz - powiedziałam - chyba będę się czuła swobodniej tutaj. Lauren spiorunowała męŜa spojrzeniem typu: to twoja wina, słoneczko. - No to moŜe tylko Landon? W samochodzie jest jej zdecydowanie Ŝal gorąco. Niech wejdzie do domu i połoŜy się, a my poczekamy na Adrienne. Powiedziała: 30 minut. Ale w jej przypadku pierwsza liczba, którą ci podaje zwykle niewiele znaczy. To jak cena wywoławcza przy kupnie samochodu. Zanim zdąŜyłam odpowiedzieć, Landon wyskoczyła z tylnego siedzenia ściskając Aiwila na rękach. - Ja chętnie - powiedziała. - Dobry wieczór, pani Crowder. Dobry wieczór, doktorze Gregory. Na Boga, pamiętała nie tylko ich nazwiska, ale i o dobrych manierach, j JuŜ myślałam, Ŝe południowym zwyczajem zaraz zacznie dygać. - Naprawdę nie powinnaś teraz przy niej być, Lauren. Ma przecieŜ anginę, zawahała się przez chwilę. - Masz rację. Ale coś ci powiem. Daj mi parę minut, Ŝebym się przebrali ła, a potem pójdziemy we dwie na spacer z psami. Mamy parę spraw omówienia. Landon moŜe wejść do domu z Alanem. Jeśli będzie miała ochotę, moŜe pograć w bilard. Chyba się nie zaraŜę. Witam, panie Luppo. - Pomachała do Carla,
Patrzyłam, jak macha do niej bez entuzjazmu. Lauren rzuciła męŜowi kolejne spojrzenie - tym razem naprawdę groźne - zanim odwróciła się do Carla i powiedziała: - Pana oczywiście teŜ zapraszamy do środka, panie Luppo. - Proszę mówić do mnie Carl. Pomyślę o tym - powiedział z tak silnym akcentem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. Landon wzięła doktora za rękę i razem weszli do domu kilka sekund po Lauren. Carl wysiadł z samochodu i stanął obok mnie. - Dziwne, ta cała sprawa z psychoterapią, co? - Właśnie. Nie wiem, jaką rolę mam przy nim grać. - A trzeba grać? - zapytał. Pozwoliłam jego słowom wybrzmieć, nasłuchując echa sarkazmu. Nie wychwyciłam go. - Nie dosłownie, chyba nie - powiedziałam. - Ale jeszcze nigdy byłam w takiej sytuacji. - Ja teŜ. Jakby nie mógł pogodzić się z faktem, Ŝe się przyjaźnimy. To znaczy ty i ja. - Coś mi mówi, Ŝe to nie takie proste. Carl udał zdziwienie. - Co? To, Ŝe się przyjaźnimy? Myślisz, Ŝe sprawa jest bardziej skomplikowana? - Chodzi mi o niego. Ma dwoje pacjentów, którzy się przyjaźnią. Podejrzewam, Ŝe wiąŜą się z tym jakieś problemy. - Problemy? Chyba nie myślisz... ? - urwał. - Co? Wskazał grubym kciukiem najpierw na mnie, a potem na siebie. - śe wydaje mu się, no wiesz, Ŝe jest coś między... no wiesz... między nami. Mam na myśli... no wiesz. śe chodzi mu o takie komplikacje? Zaczerwieniłam się. - Między nami? Ja, eee. Jasne... CóŜ. - No właśnie - powiedział Carl. - No właśnie. Krist znalazł się z powrotem w Spanish Hills tuŜ po czwartej po południu. Jechał piaszczystą drogą w stronę domu doktora Gregory'ego, ale zamiast dojechać do końca, na ostatnim skrzyŜowaniu skręcił na zachód w kolejną wyboistą drogę, aŜ jego samochód stał się niewidoczny dla tych, którzy zmierzali w stronę domu doktora. Pojechał jeszcze kawałek dalej. Droga, którą jechał, biegła najpierw na południe po górskiej stronie domu, ale potem
skręcała na zachód, nie docierając do niego. Pole między drogą i domem, który stał na łagodnym stoku, porośnięte było sięgającymi do pasa trawami. NajbliŜszy sąsiad doktora Gregory'ego oddalony był o dobre dwieście metrów na zachód. Krist zatrzymał samochód za nasypem ziemnym, który musiał tam powstać w trakcie robót
drogowych.
Pomyślał,
Ŝe
nasyp
stworzył
prawdopodobnie
jakiś
niezbyt
wykwalifikowany operator równiarki. Krist był mu wdzięczny za ten brak kompetencji. Wysiadł z wozu. Popołudniowe
słońce
świeciło
ostro,
gdy
Krist
nakładał
przez
głowę
jaskrawopomarańczową kamizelkę. Na wypadek, gdyby kogoś zaciekawiła jego obecność na drodze, dla kamuflaŜu rozstawił na zachodnim poboczu trójnóg geodety. Uwagę dzielił między swój przyrząd mierniczy i małą lornetkę, metodycznie badając architektoniczne szczegóły domu doktora Gregory'ego i topograficzne detale okolicznych ziem. Dwa razy w ciągu dwudziestu minut przeniósł trójnóg i udawał, Ŝe spisuje nowe pomiary. Po zakończeniu obserwacji Krist złoŜył trójnóg, wsiadł z powrotem do samochodu i ruszył dalej drogą wijącą się na zachód. Meandrowała przez prawie pół mili, a potem zawracała na północ i łączyła się z brukowaną dróg prowadzącą do skrzyŜowania z South Boulder Road. Znalazł juŜ dwie trasy ucieczki - osobiste minimum przy kaŜdym kontakt cię, który potencjalnie mógł zakończyć się krwawo. Planowane spotkanie z doktorem Gregorym zdecydowanie mogło tak się zakończyć. Krist nie wyobraŜał sobie scenariusza wydarzeń, który pozostawiał doktora przy Ŝyciu kiedy juŜ nakłoni go do wyjawienia jej aktualnego miejsca pobytu. Rozumowanie Krista było proste. śywy Gregory mógł ją ostrzec. Martwy nie mógł tego zrobić. ChociaŜ Krist nie mógł sobie pozwolić na luksus dokładnego zapoznania się z rozkładem zajęć doktora Gregory'ego, kierował się załoŜeniem, Ŝe psycholog ma mniej więcej regularne godziny pracy i nie spodziewał się go w domu jeszcze przez jakąś godzinę lub dwie. Mając do dyspozycji ten zapas czasu, Krist przejechał za domem i znów schował swój wielki wóz za nasypem, zdjął pomarańczową kamizelkę, zarzucił na ramię zielono-szary plecak i zaczął maszerować przez pole w stronę domu. Stawiał długie, zdecydowane kroki. Większą część drogi pokonał, idąc wąską ścieŜką wydeptaną w trawie przez jakieś małe zwierzęta. Gdy juŜ znalazł się pod domem, zajrzał przez okna na poziomie ogrodu, a potem wciągnął się na jeden z dwóch tarasów będących przedłuŜeniem górnej kondygnacji. Gdyby nie prawdopodobna obecność systemu alarmowego, Krist po prostu włamałby
się do środka i poczekał w wygodnych warunkach. Ale w cieniu pod werandą mógł sobie zabijać czas całkiem przyjemnie, czekając, aŜ doktor Gregory wróci z pracy do domu i wyłączy alarm. Suka doktora Gregory'ego, Emily, spała w sypialni swego pana, gdy usłyszała lub wyczuła - a moŜe jedno i drugie - intruza na tarasie przy salonie. Emily, jak kaŜdy Bouvier de Flandres była czujna, ostroŜna i towarzyska. Niektóre okręgi policyjne uŜywają bouvierów do pracy. Jeśli Emily kogoś nie znała, mogła być naprawdę podła. Gdy Krist wspinał się na taras, nie słyszał psa zbliŜającego się do przesuwanych szklanych drzwi za nim, ale kiedy Emily zaczęła szczekać wściekle trzydzieści centymetrów od jego ucha, Krist podskoczył, jakby jego buty były wyposaŜone w wyrzutnie. Kiedy się odwrócił, Ŝeby zlokalizować źródło zamieszania, ściskał juŜ pewnie rękojeść broni. Patrzył na zwierzę po drugiej stronie szyby i przez chwilę wydawało mu się, Ŝe to oswojony niedźwiedź. Pies, który stał na tylnych łapach, skowycząc i obnaŜając zęby, był zwartym, silnym zwierzęciem bez ogona, o stojących na sztorc uszach i długiej brodzie. Krist ocenił wagę psa na jakieś pięćdziesiąt kilogramów. KaŜde szczeknięcie przyprawiało Krista o drŜenie. Czuł się jak pod obstrzałem. - Cholera - przeklął na głos. - Co to jest, do diabła? Krist doszedł do wniosku, Ŝe pies nie uspokoi się, dopóki on nie zejdzie z tarasu. PrzełoŜył nogę przez balustradę i zeskoczył na dół, przed dolną kondygnację domu wyeksponowaną na zachodnim stoku między dwoma tarasami. Gdy szczekanie psa zaczęło cichnąć, Krist przystąpił do układania planu B. Plan B musiał zdecydowanie wziąć pod uwagę psa. Krist oparł się o ścianę domu i nasłuchiwał dźwięku nadjeŜdŜających samochodów. Wreszcie usłyszał trzask Ŝwiru na drodze, jeszcze zanim wychwycił dźwięk silnika. Początkowo wydawało mu się, Ŝe pod dom zajeŜdŜają dwa samochody. Ale zaraz za nimi przyjechał trzeci. Nie był zadowolony. Nie Ŝyczył sobie tłumów podczas pogawędki z doktorem Gregorym. Zanim wychylił głowę zza rogu, Ŝeby sprawdzić, kto przyjechał, usłyszał wycie domowego systemu alarmowego. Po kilku sekundach syrena ucichła. To znaczyło, Ŝe doktor Gregory lub jego Ŝona - albo oboje - weszli do domu i wpisali kod, Ŝeby uciszyć alarm. Mniej więcej w tym samym czasie rozległy się dwa ostre szczeknięcia, jak grzmoty. Ale tylko dwa. Krist szybko wydedukował, Ŝe z gospodarzami jest ktoś, kto nie jest dla psa
zupełnie obcy. Krist wrócił w stronę tarasu. Plan B brał pod uwagę Ŝonę doktora i jego psa, ale nie niespodziewanych gości. Plan moŜna było jednak skorygować. Krist wiedział, Ŝe główną zmienną jest liczba trupów, które zostawi za sobą po rozmowie z doktorem Gregorym. Jeszcze przed przybyciem doktora Gregory'ego Krist wykonał dwa zadania. Przeciął kabel telefoniczny prowadzący do domu doktora i do pobliskiego domu sąsiadów. Zniszczył teŜ zamek w jednym z okien na dole. Mając doktora w domu i wyłączony alarm, Krist zrobił następny krok - uchylił okno i wsunął głowę do środka. Nie widział ani nie słyszał, Ŝeby ktoś schodził po schodach, więc przecisnął się przez okno i poczekał chwilę, nasłuchując przede wszystkim, czy pies nie nadchodzi, Ŝeby go poŜreć. Nasłuchując, trzymał w pogotowiu broń, celując w stronę schodów. Nic. Wystrój pomieszczenia pozwalał mu się domyślać, Ŝe jest w pokoju gościnnym. Nad głową usłyszał kroki i stłumione głosy. Prześlizgnął się bezszelestnie do schodów i zatrzymał się, próbując ustalić, kogo spotka na górze. Gdzieś w pobliŜu schodów kobiecy głos zawołał: - Emily? Chcesz wyjść na spacer? Krist słuchał frenetycznego tupotu psich nóg na drewnianej podłodze, gdy zwierzę podjęło desperacką próbę dotarcia do drzwi, zanim kobieta zmieni zdanie co do spaceru. - Dobra dziewczynka. Dobra dziewczynka - pochwaliła ją kobieta, zanim zmieniła ton i zawołała: - Alan, nie wychodzimy na bardzo długo, moŜe na pół godziny. Na pewno będziemy z powrotem, zanim wróci Adrienne. Niedługo do was dołączymy. „Do was”, pomyślał Krist. Powiedziała „będziemy”. Powiedziała „do was”. Potem zadał sobie pytanie: kim do diabła jest Adrienne? Frontowe drzwi otworzyły się i zamknęły. Krist ocenił sytuację. Na szczęście ten piekielny pies sobie poszedł. Ale niestety ktoś jakiś nieznajomy - został z doktorem Gregorym. Krist nie wahał się. Wyglądało na to, Ŝe ma tylko pół godziny, Ŝeby wydusić z doktora aktualne miejsce pobytu Kirsten Lord. Przed upływem trzydziestu minut Ŝona wróci ze spaceru z tym koszmarnym psem, a ktoś o imieniu Adrienne jeszcze bardziej skomplikuje mu Ŝycie. Jeremiah Krist wiedział, Ŝe pół godziny wystarczy, by doktor Gregory zdradził mu tajemnice Kirsten Lord. Jeremiah Krist wiedział teŜ, Ŝe zaraz potem doktor Gregory będzie
juŜ martwy. Ruszył powoli po schodach na górę Schody kończyły się niedaleko frontowych drzwi domu. Z wyciągniętą bronią Krist zatrzymał się i spojrzał w stronę wielkich okien wychodzących na zachód. ZauwaŜył stół bilardowy, który widział juŜ wcześniej z zewnątrz, zobaczył teŜ taras, gdzie o mało nie umarł ze strachu na widok psa niedźwiedzia. Nie widział Ŝadnych ludzi. Pierwsze drzwi po lewej prowadziły do nowoczesnej kuchni - granitowe blaty i nowiutki sprzęt. Krist wsunął głowę na tyle daleko, Ŝeby przekonać się, Ŝe nikogo tam nie ma. Wielki pokój z widokowymi oknami teŜ był pusty. Korytarz na końcu duŜego pokoju prowadził, jak przypuszczał Krist, do sypialni. Tam spodziewał się znaleźć doktora Gregory'ego. Pozostawała jeszcze druga osoba. Jego Ŝona powiedziała: Niedługo do was dołączymy. Do was. Czyli do kogoś jeszcze oprócz doktora. Krist cicho przeszedł przez pokój, szukając dogodnego miejsca, gdzie mógłby się zaczaić. Wybrał kąt za stołem bilardowym. Idealne miejsce: będzie stał za doktorem, kiedy ten wyjdzie z sypialni. Dwa kroki dzieliły go od wybranego miejsca w kącie, kiedy usłyszał głos doktora Gregory'ego: - Chcesz coś zimnego do picia? Twoje gardło to zniesie? Ale nie wiem, czy mamy gdzieś piwo imbirowe. Chcesz sok pomarańczowy? Krist obrócił się i stanął przodem do korytarza prowadzącego do sypialni. Po dwóch sekundach w progu stanął Gregory. Nie zauwaŜył Krista w kącie. Gregory ani trochę się nie zawahał; podszedł pewnym krokiem do sofy na drugim końcu pokoju. Krist nie spuszczał go z oczu. Dopiero wtedy zauwaŜył, Ŝe na sofie pod kocem ktoś leŜy. Czy Gregory ma dzieci, o których nie wiem? - zastanawiał się Krist. Czy wywiad Prowlera jest aŜ tak kiepski? Spod koca wyłoniła się dziewczynka i odwróciła się do doktora. Wtedy zobaczyła Krista. Krist poczuł jej spojrzenie na sobie, gdy pokazała go palcem i powiedziała: - Czy to ten zły człowiek, doktorze? Myślałam, Ŝe będzie wysoki.
Lauren wyszła z domu z Anvilem na rękach. Przed nimi szła suka - Emily rozciągnęła kabel regulowanej smyczy do maksimum. Wyglądała na dostatecznie silną, Ŝeby holować samochód. Carl wziął Anvila od Lauren i przypiął mu do obroŜy smycz. Pudełek podskakiwał u stóp Carla, merdając ogonem i wyciągając do góry długi pyszczek. - Wiem, Ŝe musicie porozmawiać o swoich sprawach - powiedział do mnie Carl. Jeśli pozwolisz, będę się trzymał z tyłu za wami. Poza zasięgiem słuchu. Anvilowi i mnie przyda się trochę ruchu. Spacer dobrze nam zrobi, a poza tym Anvil musi się załatwić. W ten sposób Carl pytał, czy pozwolę, by towarzyszył nam jako mój ochroniarz. - Dziękuję ci, Carl - powiedziałam. Lauren zmruŜyła lekko oczy, słuchając naszej krótkiej rozmowy. Wydawało mi się, Ŝe leciutko kiwnęła głową, ale nie byłam pewna. Nagle dotknęła jedną rękę do swego wypukłego brzucha. - Au! - pisnęła - ale mi dowalił. Carl odwrócił wzrok, udając, Ŝe nie słyszał tego, co właśnie powiedział. Ja teŜ przystanęłam zdziwiona tym doborem słów. śeby zamaskować zmieszanie, odwinęłam lizaka i połoŜyłam go sobie na języku. Ten był jabłkowy. Nie mój ulubiony smak. Poczęstowałam lizakiem Lauren i Carla, ale najwyraźniej nie podzielali mojej pasji. Emily, nie mogąc się doczekać spaceru, prowadziła nas wszystkich drogą. Szliśmy w ostatnich ostrych promieniach popołudniowego słońca, ale niebo na północ od nas było szare jak mokry popiół, a błyskawice rysowały ogniste strzały między chmurami. Pionowe smugi deszczu wyznaczały granice burzy niczym powietrzny płot. - Nadchodzi burza? - zapytałam. - Nie - zaprzeczyła Lauren. - Pójdzie na północ lub na wschód. Rzadko docierają stamtąd na południe. Tak naprawdę nie grozi nam Ŝadne niebezpieczeństwo. O mało się nie roześmiałam z tej naiwnej uwagi. Z wysokimi chmurami na zachodzie i potęŜną burzą rzucającą cień na północne równiny, zbliŜający się zachód słońca zapowiadał się imponująco. Carl i Anvil trzymali się z tyłu, wyprzedziłyśmy ich o jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów. Zapytałam Lauren, jak się czuje. Uśmiechnęła się do mnie i powiedziała: - W ciąŜy? Świetnie. Dobrze. No wiesz - przeszłaś przez to samo. Męczę się, często boli mnie kręgosłup. Połowy butów nie mogę wcisnąć na nogi. Jestem całkowicie gotowa urodzić to dziecko, ale dziecko nie jest jeszcze całkiem gotowe, Ŝeby się urodzić. - Pies nagle
wyrwał się do przodu z taką siłą, Ŝe obawiałam się, iŜ ramię Lauren wyskoczy ze stawu. Jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. - Posłuchaj - ciągnęła dalej. - WciąŜ czekam na odpowiedź Jacka Tarpina, a tymczasem mój student prawa, pamiętasz? Nazywa się Arturo Mota. Mówiłam ci, Ŝe zleciłam mu wyszukanie w archiwum materiałów o Lieberze. - Tak. O tym trenerze. - Zdałam sobie sprawę, Ŝe próbuję doszukiwać się w jej głosie nadziei. - Arturo jest bardzo inteligentny. Najlepszy student, jakiego miałam. W kaŜdym razie w jedną godzinę przy komputerze dowiedział się tego wszystkiego, co ci zaraz powiem. Z informacji wyszperanych przez Arturo najwaŜniejsza jest chyba ta, Ŝe Ŝona Pata Liebera ma młodszego brata. Teraz ma jakieś trzydzieści sześć, trzydzieści siedem lat. - Tyle co ja. Tyle co Khalid. - Tak. Tyle co Khalid. Przeszłyśmy kilka kroków, zanim odezwała się znowu. - Szwagier nazywa się Princely Carter. Siedzi w więzieniu stanowym w Wirginii. Od 1995.I według ostroŜnych szacunków, zostanie tam co najmniej do 2007. - ZałoŜę się, Ŝe w ciupie nie uŜywa imienia Princely. - Nie wiem dlaczego poczułam, Ŝe muszę z tego zaŜartować, ale zrobiłam to. - To chyba bezpieczny zakład - powiedziała. - Siedzi za napad z bronią w ręku. Wiosną 1995 napadł na stację benzynową w Richmond. Jak się okazało, popełnił błąd, bo trafił akurat na koniec zmiany. MąŜ sprzedawczyni był gliniarzem z Richmond i właśnie przyjechał po Ŝonę na stację. Nie za bardzo spodobało mu się, Ŝe pan Carter mierzył do niej z broni. Gdy Lauren kontynuowała swojąrelację, ja wlokłam się z tyłu, bo wielki pies ciągnął ją jak śmigło na pełnych obrotach. Właśnie dotarłyśmy do skrzyŜowania z inną piaszczystoŜwirową drogą. PodąŜałam za Lauren, która usiłowała dotrzymać kroku zdeterminowanej Emily skręcającej w nową drogę. Na zakręcie obejrzałam się i zobaczyłam Carla i Anvila szli w swoim tempie kilkadziesiąt metrów za nami. Anvil maszerował paradnym, wypracowanym krokiem u boku pana. W tym momencie trudno mi było zrozumieć, dlaczego nauka jest przekonana, Ŝe pudel i bouvier naleŜą do tego samego gatunku. Jakieś sto metrów przede mną Emily stanęła w miejscu i zaczęła obwąchiwać lewe pobocze piaszczystej drogi. Lauren miała wreszcie szansę odpocząć. Dogoniłam ją po kilku krokach. - Pewnie juŜ wiesz, dokąd zmierza ta moja historyjka o panu Princely -powiedziała.
- Mogę się domyślić. Dzień zabójstwa, dzień aresztowania Khalida. Jeśli rozmowa telefoniczna z Mickeyem Redondo przebiegła tak, jak sobie to wyobraŜamy, ten szwagier, Princely, mógł był sprawcą zabójstw w Sarasocie. Pat Lieber jakoś dowiedział się o tym -jeśli tak, to pewnie od Princely'ego. Zadzwonił do Mickeya i dał mu do zrozumienia, Ŝe sowicie go wynagrodzi, jeśli uda mu się osłonić brata Ŝony. Ta teoria tłumaczyłaby większość niejasności. - Prawie tak samo to widzę. Ale wątpię, czy Lieber tego dnia zdradził przez telefon nazwisko swojego szwagra. Przypuszczani, Ŝe Lieber zadał Mickeyowi wystarczająco duŜo pytań, by wyciągnąć od niego, Ŝe ma juŜ dobrego podejrzanego. Potem juŜ tylko zachęcił Mickeya, Ŝeby postarał się o pogrąŜenie Khalida. - Prawdopodobnie masz rację - powiedziałam. - Pozostaje jednak parę znaków zapytania. MoŜna ustalić, czy ten cały Princely Carter był tamtego dnia w Sarasocie? I czy znajdziemy jakieś dowody łapówki, jaką Mickey dostał od Liebera? - Arturo wciąŜ szuka, próbuje dowiedzieć się, czy Carter był juŜ notowany na Florydzie, zwłaszcza w okręgu Sarasota. Sprawdza teŜ poprzednie adresy. Znając Arturo, mogę się załoŜyć, Ŝe na jutro będzie miał coś dla mnie. - Niech pan Mota sprawdzi równieŜ okręgi Manatee i Charlotte. Ta, teŜ powinny być jakieś ślady tego qui pro quo. Mickey musiał coś z tego mieć. Pieniądze moŜna wytropić. - MoŜe. Ale z mojego doświadczenia tutaj wynika, Ŝe duŜo trudnić sprawdzić takie rzeczy bez nakazu sądowego. Nie sądzę, Ŝebyśmy zoba czyli jakieś dowody łapownictwa, jeśli najpierw nie udowodnimy tych pozostałych rzeczy. No wiesz, przedtem musimy przekonać sędziego do naszej teorii. - Poczekaj, Lauren. Mówiłaś, Ŝe Carter był aresztowany w Wirginii napad z bronią, zgadza się? - Tak. - W sklepie przy stacji benzynowej? - Mhm. Oddychałam płytko. Poczułam się jak pierwszego dnia w Boulder, kiedy oszołomiło mnie powietrze na tak duŜej wysokości - moje płuca potrzebowały więcej tlenu. - Miał broń? - Tak. Czekałam, aŜ spojrzy na mnie. Kilka sekund później moje milczenie ściągnęło jej spojrzenie jak magnes przyciąga metal. Miała fascynujące oczy ciemnofioletowe i lśniące niemal tak bardzo jak jej czarne włosy.
- Na początku napadu przestrzelił obiektyw sklepowej kamery? - zapytałam. Emily znowu puściła się biegiem, ciągnąc za sobą Lauren. Ruszyła do przodu, Ŝeby nie stracić równowagi. Rzuciła przez ramię: - Trafił za drugim razem, ale tak. Skąd o tym wiesz? Przestraszyłam się, gdyŜ nagle wyrósł przy mnie Carl. Anvil otarł mi się o nogi jak kot. - Zna pani ten samochód? - Carl zapytał Lauren. DuŜy zielony wóz stał: zaparkowany na poboczu. Był częściowo osłonięty wysokim do ramion ziemnym nasypem. - Nie, nigdy go tu nie widziałam. Spaceruję z Emily tą trasą prawie codziennie. Nigdy nie widujemy zaparkowanych tutaj samochodów. - W jej głosie nie wyczuwało się niepokoju. Pomyślałam, Ŝe nie pływała z wielorybami tyle czasu co ja. Lauren wskazała na nasyp. - Nie ma powodu, Ŝeby ktoś tu parkował. NajbliŜej połoŜonym domem od tego miejsca jest nasz. Carl wręczył mi smycz Aiwila i zasłonił oczy przed słońcem, zaglądając przez ciemną szybę samochodu od strony pasaŜera. - WypoŜyczony, na fotelu leŜy mapa - powiedział. - A z tyłu jest pełno sprzętu do pomiarów geodezyjnych. Coś mi tu nie gra. - Rozejrzał się. -Gdzie jest ten cholerny geodeta i dlaczego uŜywa wypoŜyczonego samochodu? - Tak naprawdę nie mówił ani do Lauren, ani do mnie. Mówił na głos do siebie. Kiedy staliśmy wszyscy, patrząc, jak Carl dokonuje dalszych oględzin wnętrza samochodu, Emily zanurzyła się w wysokich trawach porastających łagodne wzniesienie. Pies prawie całkowicie znikł nam z oczu. Lauren zauwaŜyła, Ŝe wodzę wzrokiem za psem i wyjaśniła: - Czasem chodzi szlakiem lisów. Wariuje na punkcie czerwonych lisów. Carl odszedł od samochodu. - Nie podoba mi się to. Wracam. Chcę, Ŝebyście trzymały się z dala od domu, czy to jasne? Macie trzymać się z dala od domu, dopóki nie powiem, Ŝe wszystko w porządku. Mówił przede wszystkim do mnie. - Co się stało, Carl? - zapytałam. - Ten wóz nie daje mi spokoju. Nie podoba mi się, Ŝe mała tam została. - Wskazał na dom. Mówił o Landon. - Myślisz, Ŝe... - zaczęłam. - Myślisz, Ŝe ktoś tam jest? - wtrąciła się Lauren. - W moim domu? -Nie dowierzała, ale jeszcze nie była przeraŜona. Carl ustawił się między nami i spojrzał na mnie.
- Nie wchodzicie tam. Bez względu na wszystko, dobrze? AŜ do odwołania. Nie mogłam odpowiedzieć. Moja dusza zaczęła nagle boleć, jakby dostała konwulsji. Pływałam we wzburzonym morzu i obijałam się o co najmniej tuzin wielorybów i groźnych orek. Chór w moich uszach zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Słyszałam tylko obietnicę Ernesta Castro. Za kaŜdą cenną rzecz, którą stracę, ty stracisz dwie. - Landon - powiedziałam. Chciałam wykrzyczeć jej imię, ale nie byłam w stanie. Zupełnie jakbym nagle nie wiedziała, jak to zrobić. - Alan - powiedziała Lauren. - O mój BoŜe! Mam pójść do sąsiadki i zadzwonić na policję? Carl spojrzał na mnie i znowu na Lauren. - W tych okolicznościach nie jest to najlepszy pomysł. Kiedy ja tu jestem. I ona tu jest. - Mówił o mnie. - Ma pani w domu broń? Carl był zaskoczony, niemal zaszokowany, kiedy Lauren odpowiedziała twierdząco. - Jaką i gdzie? - Mała beretta 9 mm. Mam na nią zezwolenie, ale nie wnoszę jej do domu, kiedy są tam dzieci. Zostawiłam ją w samochodzie ze względu na Landon. Jest zamknięta w schowku. - Naładowana? - Oczywiście. - Ma pani przy sobie kluczyki? - Nie. - Przypilnujcie psa - rozkazał i ruszył w stronę lisiego szlaku w morzu traw. Najbardziej buntowniczym tonem, na jaki było mnie stać, zawołałam za nim: - Nie mogę zostawić tam Landon, Carl. Idę z tobą. Zatrzymał się w miejscu i zmroził mnie spojrzeniem. - Słuchaj się mnie. Słuchasz się mnie? - ZmruŜył oczy. - To dobrze. Jeśli sprawdzą się moje domysły i ktoś tu jest, to przyjechał tu do ciebie. Kiedy cię dostaną, sprawa się rypnie. Wszyscy, którzy przypadkiem będą w pobliŜu, mogą stracić Ŝycie. Twoje dziecko, twój psycholog, twoja pani prokurator, wszyscy inni. Jeśli chcesz uratować Ŝycie paru osobom, lepiej trzymaj się z daleka od tego pieprzonego domu. Pochylił głowę i zaczął wspinać się do góry, wymachując rękami. - Wygląda jak Ŝołnierz- powiedziała Lauren. - Albo goryl-bąknęłam mimowolnie. - Co?
Za kaŜdą cenną rzecz. Za kaŜdą cenną rzecz.
Jak na złoczyńcę Kris nie był wysoki. W praktycznych butach mephisto, które wybrał do ostatniego - na co teraz juŜ liczył etapu tej przygody, Krist nie miał więcej niŜ sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Przez całe Ŝycie nigdy nie waŜył więcej niŜ sześćdziesiąt kilogramów. Skłonność natury do ironii sprawiła, Ŝe rekompensatą za tak drobną sylwetkę była duŜa głowa i wielkie uszy, które mogłyby posłuŜyć za Ŝagle. ChociaŜ miał dopiero trzydzieści cztery lata, jego niegdyś blond włosy posiwiały i przybrały odcień matowego srebra. Doktor Gregory nie od razu zrozumiał pytanie Landon o „złego człowieka”. - Kogo masz na myśli? - zapytał. Landon wskazywała palcem. - Tego za panem. Myślałam, Ŝe będzie większy. A pan? - Proszę się powoli odwrócić, doktorze - powiedział Krist. - Sam się pan przekona. Alan Gregory obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni powoli, jak mu kazano. Zobaczył męŜczyznę stojącego w kącie za stołem bilardowym. Trzymał w ręku broń, automat. Gregory zauwaŜył wydłuŜoną lufę i pomyślał: tłumik. - Czego pan chce? - zapytał. - Chodzi mi o jej matkę. - Krist nie mógł się nacieszyć obecnością dziewczynki w salonie doktora Gregory'ego. Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Przyjechał tu na chybił trafił w poszukiwaniu swojej ofiary. Teraz liczył na to, Ŝe za parę godzin juŜ go nie będzie w Kolorado. Landon zaczęła kwilić. - Niech pan nie robi krzywdy mojej mamie - powiedziała. - Niech pan nie robi krzywdy mojej mamie. Krist zbliŜył się o dwa kroki, stanął i zrobił jeszcze jeden krok. Uśmiechnął się do Alana, i powiedział: - Doktorze Gregory? Czekam, aŜ mi pan powie, gdzie mogę znaleźć jej matkę. Gregory próbował coś wymyślić. Wymierzona w niego broń nie pomagała mu się skoncentrować. Sytuacja
przeraŜała
go.
Landon juŜ
znalazła
się
w powaŜnym
niebezpieczeństwie. Peyton pewnie zginie w chwili, gdy pojawi się w drzwiach. Lauren i jego nienarodzone dziecko teŜ były prawdopodobnymi ofiarami. Alan Gregory dokonał wyboru. - Ukrywa się- powiedział. - Opiekujemy się z Ŝoną jej córką. Z uśmiechem na twarzy Krist podniósł broń, Ŝeby namierzyć cel i pociągnął za spust.
Łoskot, który się rozległ, zagłuszył klapnięcie. Z pistoletu wyskoczyła łuska i wylądowała na podłodze przy nogach bilardowego stołu. - Zastrzelił Daphne! - krzyknęła Landon. Tak nazywał się pluszowy miś Landon. Został trafiony prosto w zagięcie lewej łapy. - Jestem bardzo dobrym strzelcem - przestrzegł Krist. - Następnym razem przy braku współpracy nie będę strzelał do misia. Uśmiechnął sięjeszcze szerzej, bardziej złośliwie. Doktorowi Gregory'emu wydawało się, Ŝe facet dobrze się bawi. Podejrzewał teŜ, Ŝe następny strzał będzie wymierzony w Landon, nie w misia. - Jest na spacerze z moją Ŝoną - powiedział. - Zaraz powinny wrócić. - śona mówiła coś o trzydziestu minutach. Zostało nam juŜ tylko jakieś dwadzieścia pięć. - Być moŜe. - Ten wasz wielki pies teŜ, tak? - Tak, pies jest z nimi. - Kim jest Adrienne? - Sąsiadką. Nie ma z tym nic wspólnego. - KaŜdy, kto od tej pory pojawi się w tym domu, będzie miał z tym coś wspólnego. Gregory poczuł, jak pot spływa mu po plecach. Landon podniosła misia i powiedziała. - Ona Ŝyje. Daphne Ŝyje. Jest tylko ranna. Trzeba strzelić w głowę, Ŝeby zabić. Złoczyńca uśmiechnął się, słysząc naiwne słowa dziewczynki, ale zwrócił się do doktora Gregory'ego. - Nie wydaje mi się, Ŝebyś teraz kłamał. Ale na wypadek, gdyby tak było, oto powód, dla którego jeszcze nie jesteś martwy: jeśli okaŜe się, Ŝe kłamałeś, najpierw powiesz mi prawdę, a potem będziesz umierał powoli i w męczarniach. Jeśli przekonam się, Ŝe mówiłeś prawdę, zginiesz tą samą śmiercią co Daphne. - Daphne wcale nie zginęła. Widzisz? - Obróciła misia i pokazała go Kristowi. Dziura po pocisku była prawie niewidoczna w gęstym futrze. -Właściwie Daphne jest szczytem Ŝywotności. Krist zignorował ją. - Chciałbyś jeszcze coś dodać, Gregory? On nie wie o Carlu, pomyślał Gregory. - Nie - rzekł. - Nie mam nic do dodania. - Dobra. Ręce za głowę i siadaj w tym fotelu. - Gregory przysunął się do Landon. Nie, nie obok niej. W tamtym. Tak... dobrze. - Zrobił głęboki wdech. - Lubię ten zapach.
Kordyt. A wy? - To ten, który zabił mojego tatę? - szepnęła Landon. - Nie sądzę, kochanie. - Zabrzmiało to tak, jakby według doktora Gregory'ego ten miał zabić jej mamę. - Macie w domu telefon komórkowy? - zapytał Krist. - W moim samochodzie, w garaŜu. Zwykle go tam zostawiam. - A twoja Ŝona? TeŜ ma komórkę? - Tak. - Gdzie? - Musiałbym sprawdzić, ale pewnie się ładuje na stole w kuchni. - Przechylił głowę w stronę kuchni. - Ładuje ją codziennie, kiedy wraca z pracy. Ładowarka jest na stole. MęŜczyzna wycofał się w stronę kuchni. Bez ostrzeŜenia wpadł do niej na chwilę i wrócił kilka sekund później z telefonem Lauren. - To ta? Komórka twojej Ŝony? - Tak. MęŜczyzna upuścił aparat na podłogę i uderzył w niego obcasem buta. Telefon odskoczył w jednym kawałku. Krist podniósł go, rozejrzał się za twardą powierzchnią, o którą mógłby go roztrzaskać i z całej siły cisnął nim o podłogę. Telefon rozpadł się na trzy części. - Załatwiliśmy problem z telefonami. Spodziewasz się jakichś gości oprócz tej Adrienne, o której mówiła Ŝona? Alan zobaczył, Ŝe Landon otwiera usta. Uprzedził ją, zanim zdąŜyła powiedzieć coś na temat Carla. - Adrienne jest lekarzem. Przychodzi z testem na paciorkowce dla dziewczynki. Nikogo więcej się nie spodziewamy. Krist uśmiechnął się. - Nikt inny nie przyjdzie? - zapytał. - Nie. Nikogo się nie spodziewamy. - Ale przecieŜ mnie teŜ chyba się nie spodziewaliście, co?
Sunąc cięŜko pod górę, Carl doszedł do wniosku, Ŝe albo zareagował histerycznie na widok wozu ze sprzętem geodezyjnym, albo wkrótce spotka się z zawodowcem, najprawdopodobniej kimś przysłanym przez Prowlera do posprzątania bałaganu, który zostawiła Barbara Barbara Turner. Carl był jeszcze dobre pięćdziesiąt metrów od domu, kiedy zauwaŜył kabel
telefoniczny zwisający jak czarne spaghetti ze sfatygowanego słupa po drugiej stronie domu. Wtedy Carl wiedział juŜ na pewno, Ŝe wcale nie histeryzuje. Wpatrywał się w kabel przez prawie dziesięć sekund i wymamrotał: - Zadałbym sobie tyle trudu, gdybym planował rozbić się tu na dłuŜej. -Wniosek: nowy wysłannik Prowlera nie był pewien, co zastanie w domu doktora. Więc przygotował się na dłuŜszy pobyt. Carl zwolnił kroku, podchodząc do dolnej kondygnacji domu. ChociaŜ zamek w oknie został wyłamany fachowo, Carl natychmiast zauwaŜył uszkodzenie. Mimo to robota włamywacza zrobiła na nim wraŜenie. To nie był jakiś głupek z młotkiem i szmatą. Carl okrąŜył dom od pomocy i wszedł do garaŜu przez boczne drzwi. Zatrzymał się i przejrzał zestaw narzędzi ogrodniczych doktora, wybierając w końcu toporek, który wyglądała na tak leciwy, Ŝe mógł naleŜeć do doktora Gregory'ego, kiedy ten był jeszcze skautem. Carl rozpoznał samochód swojego psychologa. Stał na drugim końcu garaŜu. Samochód zaparkowany bliŜej bocznych drzwi musiał naleŜeć do Lauren. Drzwi od strony pasaŜera były zamknięte. Ale nie drzwi od strony kierowcy. Carl wpuścił się do środka, usiadł za kierownicą i spróbował otworzyć schowek. Tak jak obiecała Lauren, był zamknięty. Bez wahania Carl zamierzył się toporem w zamek. W ciasnym wnętrzu samochodu nie mógł się dobrze zamachnąć, a ostrze topora było tak tępe, Ŝe pierwsze uderzenie ledwie wgięło twardy plastik na tablicy rozdzielczej. Uderzył w małe drzwiczki schowka jeszcze trzy razy - łup, łup, łup - tępą stroną narzędzia. Drzwiczki odskoczyły. Sięgnął ręką i wyciągnął berettę Lauren, sprawdził magazynek i odbezpieczył broń. Potem załadował, połoŜył pistolet na kolanach i sprawdził sobie puls. Spokojny i równomierny: siedemdziesiąt osiem. - Jak przy jeździe na rowerze - powiedział do siebie i wrócił tą samą drogą do okna z wyłamanym zamkiem. Carl z ledwością przecisnął się przez otwór okienny. Najpierw zablokowały się ramiona. Kiedy juŜ je przepchnął, zaklinowały się biodra. W końcu musiał przekręcić się na bok, Ŝeby dostać się do tego cholernego domu. Gdy zsunął się na podłogę głową do przodu, doszedł do wniosku, Ŝe ten nowy wysłannik Prowlera jest albo węŜem albo muszką. Carl podniósł się i wtedy podłogą nad jego głową wstrząsnął pojedynczy głuchy łomot. Zamarł i zaczął liczyć. Liczenie było więziennym odruchem - w ten sposób mierzył,
kiedy straŜnicy dojdą do jego celi. Kiedy doliczył do trzynastu, usłyszał na górze następny odgłos, tym razem ostrzejszy, gdy coś uderzyło w to samo miejsce na podłodze. Carl puścił się biegiem w stronę schodów. Był juŜ blisko nich. Usłyszał głosy. Zaczął wchodzić po schodach. Dwa stopnie od podestu usłyszał, co mówi człowiek Prowlera: - Ale przecieŜ mnie teŜ chyba się nie spodziewaliście, co? Oni moŜe się nie spodziewali - odezwał się Carl. - Ale ja tak. Carl Luppo nie utrzymałby się przy Ŝyciu w Cosa Nostra przez tyle lat, grając fair. Gdy tylko zobaczył broń wymierzoną w doktora Gregory'ego, nie czekał, aŜ męŜczyzna odwróci się do niego, Ŝeby wyrównać szansę. Carl strzelił mu prosto w plecy, umieszczając trzy pociski między łopatkami. Beretta Lauren narobiła sporo huku w zamkniętej przestrzeni, a zapach spalonego prochu wisiał w powietrzu jak metaliczna mgła. ChociaŜ Carlowi dzwoniło w uszach, wydawało mu się, Ŝe słyszy krzyk Landon z drugiego końca pokoju. - Doktorze Gregory? - zawołał. - Z dziewczynką wszystko w porządku? - Ale nie słyszał nawet własnego głosu, nie mówiąc juŜ o odpowiedzi doktora. Czas stanął na baczność. Zupełnie znieruchomiał jak wartownicy przed Pałacem Buckingham. Jak oni się nazywają? Och, mniejsza z tym. Za kaŜdą cenną rzecz... Za kaŜdą cenną rzecz... Od chwili, gdy Carl Luppo zaczął sunąć po zboczu złocistych traw do momentu, gdy usłyszałam strzał w domu doktora Gregory'ego, mogła minąć minuta, godzina, dzień, rok. Wiem tylko, Ŝe trwało to całe Ŝycie. Po ostrzeŜeniu Carla, Ŝebyśmy nie podchodziły do domu, Lauren ciągnęła mnie i dwa psy z powrotem w stronę skrzyŜowania piaszczystych dróg. Chciała dobrze się ustawić, Ŝeby zatrzymać Adrienne. Stałyśmy tam, czekałyśmy na jakiś sygnał z domu i drŜałyśmy ze strachu o naszych bliskich. Rozmawiałyśmy trochę, ale nie pamiętam ani słowa z tego, co mówiłyśmy, chodząc w tę i z powrotem po skrzyŜowaniu. Pamiętam tylko gasnące światło - noc juŜ prawie skradła resztki dnia. I pamiętam obawę - Ŝe zachód słońca jest metaforą czegoś, czego nie chciałam
sobie nawet wyobraŜać. Lauren trzymała smycz Emily. Ja ściskałam Anvila na rękach. Szybkie bicie jego serca - jeszcze szybsze od mojego - pomogło mi udawać, Ŝe jestem spokojna. Nagły huk wystrzału, który doleciał z domu, sprawił, Ŝe obie z Lauren odskoczyłyśmy do tyłu, jakbyśmy robiły unik przed kulami. Emily spuściła uszy i zaskomlała. Chwilę później Lauren krzyknęła: Alan! i zaczęła biec drogą. - Moje dziecko - zawołałam i puściłam Anvila na ziemię. Po sekundzie wyprzedziłam Lauren. Wszyscy wiedzą, Ŝe w chwili paniki matki biegają szybciej od zwykłych Ŝon. Zwłaszcza kiedy te zwykłe Ŝony są w ósmym miesiącu ciąŜy.
PODMIEJSKI BLUES Kiedy wpadłam do domu przez otwarte drzwi, najpierw uderzył mnie zapach. Spalonego prochu. Jakieś sześć metrów od drzwi zobaczyłam rozciągniętego na podłodze męŜczyznę. LeŜał w dziwnej pozycji - nienaturalnie wygięta ręka, przekręcona na bok głowa. Od razu wiedziałam, Ŝe nie Ŝyje. Oparcie stojącej za nim szarej sofy było skropione ciemnymi plamkami róŜnej wielkości. Wiedziałam, Ŝe to plamy krwi. Nie widziałam twarzy, ale był drobny, zbyt drobny jak na mojego psychologa, zbyt chudy, Ŝeby mógł być Carlem Luppo. Chciałam zawołać córkę, ale nie wiedziałam, co się dzieje, a nie chciałam jej narazić na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Za kaŜdą cenną rzecz... Lauren dołączyła do mnie w otwartych drzwiach. Obserwowałam jej oczy, gdy zobaczyła martwego męŜczyznę na podłodze i potem, gdy zauwaŜyła dwie sztuki broni na stole przy schodach. Jeden z dwóch pistoletów był przedłuŜony tłumikiem. Zakryła usta rozczapierzonymi palcami i powiedziała cicho: - O mój BoŜe. Emily zaczęła szczekać na leŜącego trupa. ObnaŜała kły, nie zwaŜając na uspokajające komendy Lauren. Lauren z całej siły przytrzymywała smycz. Anvil dołączył do psiego chóru, ale szczekał cienko i bez przekonania. Nie wkładał w to całego serca. Chciał się chyba tylko dostosować do sytuacji. Carl usłyszał psi jazgot i wszedł do salonu przez szklane drzwi z tarasu. - Witam - rzucił. - Byłem na zewnątrz, Ŝeby was zawiadomić, Ŝe tutaj juŜ po wszystkim. Psy uspokoiły się. Nie byłam pewna dlaczego. Wydusiłam z siebie jedno słowo: - Landon? Przechylił głowę. - W porządku. Jest z powrotem w sypialni z panem doktorem. Pomyśleliśmy, Ŝe nie powinna być tutaj z tym... no wiesz... facetem. - Czy ona...? - Nie potrafiłam dokończyć myśli. Carl wiedział. - Słyszała, co się stało, ale nic nie widziała. Ten świrus strzelił do jej misia. - Strzelił do misia? Daphne? - A mój mąŜ? - zapytała Lauren. - Z Alanem wszystko w porządku? - Jak najbardziej, jak najbardziej. Sytuacja była dość napięta... ale... wiecie, wszystko dobrze się skończyło.
Spojrzałam na męŜczyznę na podłodze. - Carl, eee, kto to jest? Carl wzruszył ramionami. - Nie przedstawił się. Jakiś facet z bronią. Miał tu do wykonania zadanie i szukał ciebie, Peyton. Powiedział doktorowi Gregory'emu, Ŝe szuka ciebie. Zaczęłam się trząść. Zaczęłam płakać. Głos Lauren zabrzmiał głucho. - Musimy zadzwonić na policję - powiedziała. - Tak - przyznał Carl. - Ale telefony nie działają. Przeciął kabel. Rozwalił teŜ komórkę. Usłyszałam nadjeŜdŜający drogą samochód. Emily odwróciła łeb i warknęła. Lauren objęła mnie, Ŝeby choć trochę mnie pocieszyć. - To pewnie Adrienne z testami na paciorkowce - powiedziała. - Będzie miała telefon. Nie znacie jej, ale chyba się wścieknie, gdy się dowie, jakie emocje ją ominęły. - Muszę się uspokoić, nie mogę iść do Landon taka zaryczana - powiedziałam do siebie. - Jasne, jasne - uspakajała mnie Lauren. Kiedy mnie obejmowała, czułam kopnięcia jej dziecka. Trzasnęły drzwi samochodu. Dziesięć sekund później do domu wszedł Jack Tarpin. Natychmiast odepchnęłam od siebie Lauren i przestałam płakać. Najpierw pomyślałam, Ŝe nie zmienił się zbytnio przez wszystkie te lata. A druga myśl? Jack miał na sobie spodnie khaki. Przysięgam. Miał takŜe znoszone mokasyny bez skarpetek i koszulkę polo w paski, która kiedyś była brązowo-Ŝołta, a teraz - beŜowo-biaława. Jack Tarpin był świeŜym wielorybem ubranym w spodnie khaki. W ten sposób dowiedziałam się, Ŝe przyjechał mnie zabić. - Jack? - powiedziałam. Musiałam uŜyć całej swojej samokontroli, Ŝeby nie pobiec jak szalona w stronę sypialni do Landon. Nawet nie zerknęłam w tamtą stronę. - Witaj, Kirsten - rzucił Jack. - Powiedziałbym: miło cię widzieć po tak długim czasie, ale to nieprawda. - Wypuścił powietrze głośno przez nos, wyraŜając w ten sposób pogardę. Minęło tyle lat, ale ty, jak juŜ się do czegoś przyczepisz... Nie wiem, czy to ci zrobi jakąś róŜnicę, ale gliniarze nigdy ci nie ufali. - Napełnił policzki powietrzem, a potem wypuścił je przez ściśnięte wargi. - Panie odejdą od tych pukawek, co leŜą na stole. Jeszcze zanim dokończył zdanie, usłyszałam za sobą stukot. Obejrzałam się i zobaczyłam szerokie plecy i ramiona Carla, który przeciął wąski taras i skoczył głową do przodu nad balustradą.
Nie widziałam, Ŝeby Jack trzymał broń - nie wiem, gdzie ją schował - ale i kiedy odwróciłam się do niego, juŜ strzelił. Kula świsnęła mi koło głowy. Huk sprawił, Ŝe ścisnęło mnie w Ŝołądku. Strzelił do Carla. Zanim zdąŜyłam krzyknąć, Jack minął mnie, biegnąc w stronę szklanych drzwi. Pokonał sofę jak przeszkodę na bieŜni i pędząc tam, gdzie Carl katapultował się z tarasu, zahaczył ramieniem o drzwi, który wypadły z szyn. - Carl! - krzyknęłam. - UwaŜaj! Jack przeszukał rejon pod tarasem, ale zapadła juŜ noc i najwidoczniej nie zobaczył w ciemności nic, co warte byłoby oddania strzału. Patrzyłam, jak dotyka balustrady małym palcem wolnej ręki. Podetknął palec pod nos i powąchał. Kiedy podniósł wzrok, zmruŜył oczy i wymierzył broń prosto w mój brzuch. - Rozumiem, Ŝe to ten twój mafioso? - zwrócił się do mnie. - Co? Podniósł mały palec jakby do osobliwego salutu. - Zdaje się, Ŝe go trafiłem. Jest tam trochę krwi. Zaczaj się śmiać, ale przestał, gdy tylko wszedł do środka i zobaczył leŜące przy sofie ciało. - Psiakrew - powiedział, kręcąc głową. - Bardzo chciałbym wiedzieć, co się tu, do diaska, działo. - Wskazał na zwłoki lufą pistoletu. - Kto to kurwa, jest? śadna z nas nie odpowiedziała. Podniósł głos. - Ten trup. Kto to? - Ktoś się włamał do domu - wyjaśniłam. - Mój przyjaciel zastrzelił go. Wyglądało na to, Ŝe Jack zastanawia się nad moją historyjką, pocierając twarz wolną dłonią. Bardziej do siebie, niŜ do Lauren i do mnie powiedział: - Pewnie jeszcze jeden od Prowlera. Cieszę się, Ŝe przyjechałem. - Co? - zapytała Lauren. Pokręcił głową. - Macie się obie połoŜyć na tamtym stole bilardowym. - Machnął bronią. - No, juŜ. Jedna i druga. śebym miał was na oku. Nie spodziewałem się tutaj takich tłumów. Myślałem, Ŝe utnę sobie pogawędkę tylko z jakimś dok-torkiem. - Przejechał palcami wolnej ręki po gęstych siwych włosach i westchnął. - Muszę się chwilę zastanowić, jak mam to zrobić, Ŝeby mi to uszło na sucho. Pocieszałam się myślą, Ŝe ze wszystkich rzeczy, o które posądzano Jacka podczas jego niezbyt chlubnej policyjnej kariery - pijaństwo, tchórzostwo, niekompetencja - nigdy nie
posądzano go o nadmiar inteligencji. Lauren tak zbladła, jakby miała zaraz zemdleć. Wzięłam ją za wilgotną dłoń i pomogłam wgramolić się na obitą filcem płytę stołu bilardowego. Ani przez chwilę nie wypuściła z raje smyczy Emily. Pies był dziwnie opanowany. - Nie moŜe zabić mojego dziecka, prawda? - Lauren jęknęła do mnie. -Nie zabije mojego dziecka? Jack znowu przemówił. - Kiedy ja będę sobie tu główkował, wy załóŜcie ręce za głowę, wiecie, jakbyście robiły pajacyki lub skakały tyłem do basenu, czy coś takiego. -Wykonałyśmy polecenie. Dobra. Niech tak zostanie. Wydawało mi się, Ŝe Jack popełnia błąd, ignorując wielkiego psa. Ale teŜ nie znałam zwierzęcia zbyt dobrze. Emily siedziała spokojnie na drugim końcu stołu bilardowego, Aiwil tuŜ obok niej. Wróciłam myślami do Landon. Za kaŜdą cenną rzecz... Kilka sekund później Lauren zaskoczyła mnie, mówiąc: - To ty wtedy odebrałeś ten telefon, prawda? Nie twój partner. Z mojego końca stołu nie widziałam twarzy Jacka. Właściwie nie wiedziałam nawet, w której części pokoju się znajduje. Mijały sekundy i byłam juŜ prawie przekonana, Ŝe jej nie odpowie. - A więc wiesz o wszystkim, tak? - powiedział w końcu. - To ty musisz być tą prawniczką, która rozmawiała z moją Pamelą. - Mówił melodyjnym głosem, trochę jakby z irlandzkim akcentem. - Tak. - No to przykro mi, Ŝe tu dzisiaj jesteś, moja droga. Ale się wpakowałaś. Jeszcze z dzieciakiem w brzuchu. Bardzo mi przykro. śal mi nas obojga. -Przerwał. - Trochę bardziej Ŝal mi siebie niŜ ciebie, ale zawsze. Zupełnie jakby nie zarejestrowała groźby w słowach Jacka, brnęła dalej: - To do ciebie zadzwonił wtedy Pat Lieber, zgadza się? Tego dnia na komendzie. To ty podmieniłeś próbki. A potem wrobiłeś partnera na wypadek, gdyby coś poszło nie tak? Jack nie odpowiadał. - Powiedz tylko, czy to prawda. Z głosu Jacka zniknęła śpiewność, gdy odpowiedział: - A moŜe byś się tak zamknęła, co? Ja tu próbuję myśleć.
Podniosłam głowę i zobaczyłam, Ŝe Jack siedzi na drugim końcu salonu w fotelu z prostym, wysokim oparciem. Wybrał pozycję, z której mógł nie tylko widzieć taras, na wypadek, gdyby wrócił Carl, ale teŜ miał na oku frontowe drzwi i schody prowadzące na dół. Wyciągnęłam szyję jeszcze bardziej - dwóch pistoletów, które leŜały na stoliku przy drzwiach, juŜ tam nie było. Jack był nieźle uzbrojony. Opuściłam głowę i zaczęłam się modlić za Landon. Pomyślałam o doktorze Gregorym. Pomyślałam o Carlu. Przestałam się modlić. Jack wstał i podszedł do stołu bilardowego. Podniosłam głowę, Ŝeby go lepiej widzieć. W prawej dłoni trzymał wielką automatyczną spluwę. - Czy w domu jest jeszcze ktoś? - zapytał. - Na przykład tam - Wskazywał na korytarz prowadzący do głównej sypialni. Prowadzący do Landon. - Nie, nikogo tam nie ma - zapewniłam go. - Gdzie twój dzieciak, Kirsten? Masz córkę. Zawahałam się przez ułamek sekundy, wymyślając kłamstwo. Jack zauwaŜył moje wahanie. - Jest tutaj, co? - zapytał, zanim zdąŜyłam skłamać. - Nie - to wszystko, co powiedziałam. To pojedyncze słowo było raczej protestem niŜ zaprzeczeniem. Podniosłam głos. - Nie! Nie! Nie idź tam. -Doktor Gregory i Landon musieli mnie usłyszeć. Musieli. Jack juŜ minął stół bilardowy i sunął w stronę sypialni. Zatrzymał się. - Wstawaj - rozkazał Lauren. Gdy z trudem zeszła na podłogę, zasłonił się nią jak tarczą i zaczął popychać korytarzem w stronę sypialni. Przez ramię rzucił jeszcze, Ŝebym nie ruszyła się ani na centymetr, w przeciwnym razie zabije moją córkę. LeŜałam więc dalej na plecach na stole bilardowym i modliłam się, czekając na huk wystrzału. Emily szczeknęła. Anvil zaskomlał. Alan, oczywiście, usłyszał huk wystrzału, którym Jack Tarpin chciał unicestwić zeskakującego z tarasu Carla. Natychmiast wyprowadził Landon na taras przy sypialni,
opuścił ją na ziemię, gdzie - miał nadzieję - nic jej juŜ i będzie groziło. Potem ruszył w ślad za nią. Znalazł Landon pod tarasem obok Carla Luppo. - Zranili wujka Carla - szepnęła. - Ale nie umrze, bo trafili go w nogę, a nie w głowę. Mojego tatę trafili w głowę, bo tam trzeba strzelać, Ŝeby zabić. - To nie całkiem tak, robaczku - powiedział Carl. - Jak to wygląda, Carl? - zapytał Alan. Carl zerknął na Landon. - Niezbyt dobrze - przyznał. - Niezbyt dobrze. Nie strzelał do mnie z dwudziestki dwójki. Tracę duŜo krwi. Alan pochylił się i próbował obejrzeć ranę umiejscowioną wysoko na udzie Carla kilka centymetrów pod pośladkami. Carl zrobił juŜ sobie z paska opaskę uciskową wokół nogi w okolicy krocza. - Kto jest tam z nimi? - zapytał Alan. - Kto do ciebie strzelał? - Peyton zwracała się do niego „Jack”. Nie wiem. Musisz coś zrobić dla naszych pań, doktorze. Weź moją broń. - Masz broń? - PoŜyczyłem od pewnej kobiety. Nie pytaj. Nie chcesz wiedzieć. - Mam w samochodzie telefon. Zadzwonią po policję- zaproponował Alan. - Nie ma czasu. Ten facet przyjechał tutaj, Ŝeby zabić Peyton. Nie dopuści do tego, Ŝeby twoja Ŝona przeŜyła jako świadek. Ją teŜ zabije. Alan spojrzał na Carla, waŜąc bRon w dłoni. - Gotowy do strzału? Nie znam się za bardzo na broni. Carl sprawdził, czy pocisk jest w komorze. - Tak, gotowy. Ale to dwudziestka dwójka. Mały kaliber. Musisz podejść blisko, Ŝeby strzelić mu w głowę. - O czym ty mówisz? - To duŜy facet. Ta pukawka nie ma mocy trzydziestki ósemki, czterdziestki czwórki, czy nawet dziewiątki. Będziesz musiał trafić go w głowę, bo jak nie, to się odwróci i wszystkich was pozabija. - A nie mówiłam? - powiedziała Landon. Carl pokazał za siebie. Okno na dole jest otwarte. Jeśli chcesz, moŜesz się dostać do środka tamtędy. Alan przełknął ślinę i zastanowił się. - Jeśli mam podejść tak blisko, jak mówisz, zrobię inaczej. Landon, zaopiekuj się Carlem, dobrze? Obiecała mu to.
Alan zaczął okrąŜać dom. Gdy wyszedł zza rogu, zauwaŜył światła che-vroleta Adrienne podskakującego na drodze. Natychmiast zrewidował swój plan i wybiegł na spotkanie samochodu. Adrienne zgodziła się nacisnąć dzwonek przy drzwiach do domu Alana i Lauren, a potem pobiec do swojego domu. Obiecała zadzwonić pod 911 z komórki, gdy tylko bezpiecznie dotrze do domu, do Jonasa i jego opiekunki. Kiedy Adrienne naciskała dzwonek, Alan czekał pochylony za kierownicą jej chevroleta, który zatrzymał cztery metry od frontowych drzwi swojego domu. Pistolet, który dostał od Carla, wsunął pod prawe udo. Silnik pracował. Przednie światła były włączone. Długie. PotęŜny pojazd miał napęd na cztery koła. I włączone sprzęgło. Alan miał ograniczoną widoczność nad krawędzią deski rozdzielczej. Widział za to wyraźnie wachlarzowate okno wycięte wysoko we frontowych drzwiach jego domu. Utkwił wzrok w tym właśnie oknie i czekał. Kiedy Jack poszedł przeszukać główną sypialnię, zabierając ze sobą Lauren, czas znowu się dla mnie zatrzymał. Nie wiem, jak długo nie było ich w salonie. Wydawało mi się, Ŝe rok lub dwa. Ale prawdopodobnie trwało to mniej więcej minutę. Jack natychmiast kazał Lauren wracać na stół bilardowy, a potem zniknął mi z pola widzenia. - Gdzie twój dzieciak? - zapytał. - U przyjaciół - powiedziałam. Przewidziałam to pytanie, a w zanadrzu miałam jeszcze cały zestaw kłamstw. Ale nie poprosił o więcej kłamstw. Przez dwie lub trzy minuty w pokoju było cicho jak w grobie. Jedynymi dźwiękami, które słyszałam, było dyszenie psów i bicie mojego serca. - Musimy się stąd ruszyć - powiedział w końcu Jack. - Nie chcę robić tego, co muszę, tutaj. - Czyli zabić nas? - zapytałam. Nie wiem, dlaczego chciałam, Ŝeby przyznał się do swoich planów, ale chciałam. Zanim zdąŜył odpowiedzieć, zadzwonił dzwonek u drzwi i psy zaczęły ujadać, jakby kończył się świat. Emily wyrwała się w stronę drzwi. Lauren ledwo zdąŜyła chwycić rączkę smyczy. Psu prawie udało się ściągnąć panią ze stołu. Ściskałam mocno smycz Anvila, Ŝeby nie mógł popędzić do drzwi. - Wiesz, kto to? - zapytał Jack, przekrzykując szczekanie Emily. Lauren podparła się na łokciach.
- Moja sąsiadka - powiedziała. - Jest lekarzem. Miała mi coś podrzucić po powrocie z pracy. O niczym nie wie. Podejdź do drzwi i powiedz jej, Ŝe wpadnę później. Jeśli chcesz, sama to zrobię. - Zostań na miejscu. A jeśli nie odpowiem? - Słyszała psy. MoŜe wejść, Ŝeby je zabrać. Jej syn lubi się bawić z naszymi psami. - Ma klucz do twojego domu? - Tak, ma klucz do domu. Jack Tarpin odwrócił się do nas. - Jeśli któraś się ruszy, zabiję. - I tak juŜ nie Ŝyjemy-skwitowałam. Z bronią w ręku podszedł do frontowych drzwi. - Jak wysoko jest taras? - szepnęłam do Lauren. - Około trzech i pół metra. - Musimy to zrobić. Chwyciła się za brzuch. - Moje dziecko. Coś moŜe mu się stać, jeśli skoczę. - MoŜe nie - powiedziałam. - Ale na pewno coś mu się stanie, jeśli nie skoczysz. On nas zabije. - Przyjdzie Alan. - Nie, Lauren - powiedziałam. - Musimy skoczyć. Pomogę ci przejść przez balustradę. Na trzy. Raz, dwa... Zanim zdąŜyłam powiedzieć „trzy” frontowe drzwi eksplodowały i pokój zalały jasne światła. Ryk był ogłuszający i w twarze dmuchnęła nam chmura kurzu. Chwyciłam Lauren za rękę i pociągnęłam ją w stronę tarasu. Alan zobaczył cień padający na okno w drzwiach ułamek sekundy przed pojawieniem się w nim róŜowej twarzy. Nie wahał się. Wdepnął pedał gazu w potęŜnym chevrolecie Adrienne. Wydawało się, Ŝe samochód zawahał się przez chwilę, zanim pokonał kilka metrów Ŝwiru i wskoczył na pojedynczy stopień werandy. Dwie ozdobne kolumny usunęły się z drogi samochodu i chwilę później ścięty przód chevroleta staranował drzwi domu. Alan siedział sztywno wyprostowany. Był przygotowany na eksplozję poduszki powietrznej, ale i tak go ogłuszyła. Frontowe drzwi z całą futryną zapadły się do wewnątrz. Wóz znów jakby się zawahał. Alan wcisnął się w oparcie fotela i dał gaz do dechy. Wydawało mu się, Ŝe słyszy krzyk, ale echo detonującej poduszki powietrznej i rumor zniszczenia były zbyt głośne, Ŝeby mógł być pewien.
Wóz przejechał jeszcze kawałek i zatrzymał się ze zgrzytem. Alan chwycił bRon i wysiadł w zdemolowanym wejściu do własnego domu. Gorączkowo przeszukiwał gruzy przed samochodem w poszukiwaniu męŜczyzny o róŜowej twarzy. Powietrze było gęste od kurzu, a ostre światło reflektorów odbijało się i raziło go w oczy. ZauwaŜył znoszony mokasyn przy swoich stopach. Potem znalazł frontowe drzwi. LeŜały prawie płasko na podłodze. Nie było pod nimi męŜczyzny. Alan pochylił się, Ŝeby zajrzeć pod samochód. Poczuł, jak czyjaś ręka zaciska się mocno wokół jego kostki. Zanim zdąŜył zareagować, zwalił się z nóg. Kiedy upadł, zobaczył pomarańczowe kółka oczu Emily wyłaniające się zza kurzu i gruzów. Jej pysk otwierał się i zamykał, ale Alan nie słyszał szczekania. Huk wystrzału był zbyt głośny. MęŜczyzna o róŜowej twarzy był uwięziony pod wozem. Jedna z jego raje zaciskała się na nodze Alana jak imadło. Druga ręka, przyciśnięta przez futrynę wywaŜonych drzwi, trzymała pistolet automatyczny. MęŜczyzna strzelał do Alana, ale ręka z bronią była niemal całkowicie unieruchomiona i męŜczyzna nie mógł prawidłowo wycelować. Jednak kaŜdy kolejny strzał był bliŜszy celu. Alan podniósł dwudziestkę dwójkę. Przez mgłę i kurz widział głowę i tors męŜczyzny pod miską olejową silnika chevroleta. Alan podniósł wyŜej broń, której lufę od głowy męŜczyzny dzielił teraz juŜ tylko jeden metr, moŜe metr trzydzieści. Odchylił się do tyłu i wycelował, pamiętając radę Carla, Ŝe musi trafić w głowę z bliska. MęŜczyzna znowu wystrzelił. Pocisk wbił się w ścianę dosłownie o centymetry od piersi Alana. Alan zamknął oczy i strzelił. Nie otworzył oczu, dopóki uścisk na nodze nie zelŜał. W końcu usłyszał szczekanie, a w oddali - syreny.
NA KINNIKINIC Stan Floryda stracił Khalida Grangera wcześnie rano w moje trzydzieste szóste urodziny, trzy dni przed jego urodzinami. W dniu, w którym posłano go na krzesło elektryczne, nie kładłam się do późna w nocy. Siedziałam przyklejona do ekranu mojego nowego komputera, nie odrywając się od Internetu. Na próŜno czekałam na wiadomość, Ŝe gubernator mojego rodzinnego stanu okaŜe odwagę i oszczędzi Ŝycie Khalida, który wprawdzie był złym człowiekiem, ale jednak nie zasługiwał na śmierć z rąk społeczeństwa. Jego rzecznik poinformował, Ŝe gubernator połoŜył się spać o zwykłej porze. Czyli duŜo wcześniej niŜ ja tamtej nocy. Obawiam się teŜ, Ŝe spał duŜo lepiej ode mnie. Czy spał lepiej od Carla Luppo? Albo lepiej od Ernesta Castro? Jakoś w to wątpiłam. Wydawało mi się, Ŝe wszyscy killerzy śpią jak niemowlęta. Lauren i ja starałyśmy się. BoŜe, jak bardzo się starałyśmy. Myślałyśmy, Ŝe mamy dobry scenariusz wydarzeń. Nawet świetny. Ale na Florydzie podczas kaŜdego jesiennego sezonu piłkarskiego nasz winowajca, Pat Lieber, jest bardziej popularny od Pana Boga. A prawda była taka, Ŝe nie miałyśmy ani skrawka fizycznego dowodu potwierdzającego naszą teorię o przekupieniu przez Liebera Jacka Tarpina, który wrobił Khalida Grangera w morderstwo dwóch menonitów na stacji benzynowej w Sarasocie. Lauren powiedziała mi, Ŝe tak naprawdę mamy najlepszą receptę na proces o zniesławienie, jaką w Ŝyciu widziała. Dawałam posłuch jej częstym prośbom o rozwagę, więc działałyśmy ostroŜnie. Ale robiłyśmy mizerne postępy. Mogłyśmy udowodnić, Ŝe Jack odebrał telefon od Pata Liebera na komendzie w dniu przestępstwa. Godzina? Tego nie mogłyśmy dokładnie ustalić. Co zostało powiedziane? Lieber oczywiście nabrał wody w usta, nie odpowiadał nawet na nasze wiadomości. Moja ostatnia próba skontaktowania się z nim przez telefon skończyła się tym, Ŝe odesłano mnie do prawnika w Miami. Specjalizował się w sprawach o zniesławienie. Jack Tarpin, oczywiście, teŜ nic nie mówił. Jack zmarł w ruinach frontu domu Alana i Lauren od pojedynczego strzału w głowę. Pamela, wdowa po Jacku, przyznała się nam, Ŝe to ona napisała list do Dave'a Curtissa o niewinności Khalida Grangera. Wtedy wydawało jej się, Ŝe pisząc ten list, nie tylko postępuje jak dobry obywatel, ale teŜ demaskuje Mickeya Redondo, a nie własnego męŜa. Ale jej słowa nie miały znaczenia; wszystko, co wiedziała o sprawie, było częścią steku kłamstw
zapakowanych i podanych jej przez świętej pamięci męŜa. Nie była w stanie powiedzieć Lauren i mnie niczego, co by nam pomogło. Dokumenty z policyjnej strzelnicy potwierdzały, Ŝe Jack i Mickey byli na strzelnicy w dniu przestępstwa, Ŝeby poćwiczyć strzelanie. Jeden z ich kolegów powiedział mi, Ŝe było to „absolutnie niewytłumaczalne w dniu podwójnego zabójstwa. Wariactwo. Nie wiem, co im wpadło do łbów.” Mickey Redondo cały czas utrzymywał, Ŝe nie wie, co mógł kombinować Jack. Nie pamiętał ani o wylaniu kawy, ani o podmienieniu kopert z próbkami. Mickey nigdy nie zachwiał się w przekonaniu, Ŝe Khalid Granger jest winny, a Jack Tarpin za głupi, Ŝeby wbić gwóźdź w ścianę, a co dopiero wrobić w morderstwo niewinnego człowieka. Wydaje mi się, Ŝe jedno z dwojga było prawdą: albo Mickey był integralną częścią tego całego bałaganu, albo za bardzo się wstydził, Ŝeby przyznać, Ŝe przechytrzył go ktoś, kim pogardzał tak bardzo jak Jackiem. Czasem byłam pewna, Ŝe to pierwsze było prawdą; innym razem znowu, Ŝe to drugie. Zdołałyśmy odkryć, Ŝe zimą po morderstwach na stacji benzynowej najstarszy syn Jacka dostał pełne stypendium akademickie na Uniwersytecie Tennessee, który przypadkiem był alma mater Liebera. Pat Lieber, jak się okazało, napisał Ŝarliwy list popierający podanie o stypendium. Urzędnik rekrutacyjny wyznał nam nieoficjalnie, Ŝe dzieciak Jacka Tarpina „raczej nie zasługiwał” na takie wyróŜnienie. CzyŜby proces przyznawania stypendiów był skorumpowany? Nikt tego nie mówił na głos. Nie mogłyśmy nic udowodnić. Ale list polecający Liebera popierający kandydaturę syna Jacka był tak płomienny, Ŝe aŜ iskrzył jak diament w południowym słońcu. Czy to mogło dziwić? Tylko jeśli weźmie się pod uwagę fakt, Ŝe Pat Lieber nigdy nie poznał młodego Tarpina, a tego nie potrafiłyśmy ustalić. Podejrzewałyśmy z Lauren, Ŝe stypendium było nagrodą od Liebera za pomoc Jacka Tarpina we wrobieniu Khalida. Eleganckie rozliczenie. śadne pieniądze nie zmieniły właściciela. Gorliwi prokuratorzy nie mogli wytropić podejrzanych transakcji finansowych. Prokuratorzy tacy jak my. A Princely Carter? Był weteranem, naleŜał do policji wojskowej, na litość boską! Czemu była to waŜna informacja? Ze względu na medale, które zdobył Princely. Na strzelnicy. Cała sprawa śmierdziała. BoŜe, jak bardzo śmierdziała. Ale nie śmierdziała na tyle, Ŝeby uratować Khalida. Zaskakującym faktem związanym z procedurą odwołania wyroku śmierci jest to, Ŝe wymaga ono więcej dowodów, niŜ samo
skazanie. Nie widziałam Carla od dnia, w którym karetka zabrała go z domu doktora Gregory'ego. Przez wiele tygodni jego ostatnie słowa brzmiały mi w uszach. Te słowa nie były nawet skierowane do mnie. Kiedy transportowano go na noszach do karetki, zawołał do Lauren: - Zaopiekuj się moim psem. Nie do mnie. Do Lauren. Zaopiekuj się moim psem. Wieloryby przestały mnie osaczać. Dopiero po kilku dniach zauwaŜyłam, Ŝe nie obijam się juŜ o bestie wynurzające się niespodziewanie obok mnie. Wspomnienia - te łagodne i te smutne, te skłaniające do uśmiechu i te skłaniające do łez - teraz pływały ze mną przez większość czasu. Na otwartym morzu. Kiedy chciało mi się spojrzeć na horyzont mojego Ŝycia, widziałam je wyraźnie przede mną lub obserwowałam je kątem oka, kiedy płynęły po obu stronach. Były zawsze przy mnie. Czułam je. To właśnie się zmieniło. Czułam je. Uczucia były po to, Ŝeby przypominać mi o ludziach, których kochałam. śeby przypominać mi o ludziach, którzy mnie kochali. śeby przypominać mi o poniesionych stratach i przypominać mi o stratach, których uniknęłam. Ceniłam je wszystkie. Cieszyłam się z nich wszystkich. Jakoś nauczyłam się doceniać czas, który spędziłam z Robertem, zamiast marnować całą energię na przeklinanie okoliczności, przez które go straciłam. Potrafiłam przyznać przed samą sobą, jak ograniczał mnie swojąmiłościąi zrozumieć, w jaki sposób mnie nią ocalił. Zaakceptowałam rolę, jaką odegrało moje niezdecydowanie w śmierci Khalida Grangera. I poprzysięgłam sobie, Ŝe nie wychowam niezdecydowanego dziecka. ZwaŜywszy na charakter mojej córki, była to najłatwiejsza przysięga, j aką kiedykolwiek złoŜyłam. Ron Kriciak odwiedził mnie w dzień niedoszłych urodzin Khalida. Nie zadzwonił wcześniej, po prostu zjawił się w drzwiach osłoniętej werandy małego domku na Kinnikinic. Amy bawiła się z dziewczynką z tej samej ulicy. - Mogę wejść? - zapytał. Cofnęłam się i zrobiłam mu przejście. - Mogę usiąść? - Oczywiście - odparłam. Przeszedł kilka kroków do sofy. - Ty i... - Pstryknął palcami, próbując przypomnieć sobie imię. - Amy. Moja córka naprawdę ma na imię Amy. - U was wszystko dobrze?
- U nas wszystko dobrze - powiedziałam. - ZwaŜywszy na sytuację. - No tak. - A u ciebie, Ron? - U mnie... nie wiem. Zmieniłem się od tamtego dnia. Zmieniłem. Nie ukrywam tego. - Ron zjawił się jakieś trzydzieści minut po tym, gdy doktor Gregory wjechał wozem sąsiadki w swój dom. Jakieś dwadzieścia minut po tym, gdy doktor Gregory zastrzelił Jacka Tarpina. Tamtego wieczora nie rozmawialiśmy duŜo z Ronem. Miał ręce pełne roboty, licząc trupy i dziury po nabojach i usiłując ustalić dokładnie, co się wydarzyło. Podejrzewałam teŜ, Ŝe targały nim sprzeczne uczucia: czy jak kaŜe obowiązek chronić mnie i Carla, czy po prostu ulec pokusie i samemu nas pozabijać. - Chyba wszyscy jesteśmy inni - powiedziałam. Widziałam, Ŝe Czuje się coraz bardziej nieswojo. No i dobrze. Odchrząknął. - To nie jest oficjalna wizyta. - Tak, Ron, wiem. Nie łączą nas juŜ Ŝadne oficjalne sprawy. - Ruchem głowy wskazałam na drugi koniec pokoju. - Dostałam przepustkę. - Przepustka wisiała pod szkłem w taniej ramce, którą kupiłam w Walgreen's. Wisiała nad sofą jak dyplom ukończenia kursu korespondencyjnego. ZałoŜył nogę na nogę i podciągnął skarpetę nad sportowym butem. - Chcę przeprosić za to, Ŝe cię zawiodłem. Po to przyjechałem. Nie potraktowałem powaŜnie zagroŜenia od wewnątrz. Przepraszam. Powinienem był się domyślić, Ŝe ktoś mógł... - Urwał. - To, co się stało w twoim domu tamtej nocy, nie powinno się było wydarzyć. Czułam wibracje jego przeprosin od stóp do czubka głowy, jakby Ron przyłoŜył mi do kręgosłupa drgający kamerton. Mówił o facecie, który przyczaił się pod moim łóŜkiem. O facecie, który związał mnie taśmą. Kiwnęłam głową i zapytałam o coś, co bardzo chciałam wiedzieć. - Powiedz mi coś. Miał zamiar coś nam zrobić? Amy i mnie? Pokręcił głową. - Nie. Twierdzi, Ŝe nie. Chciał tylko was nastraszyć. Zrazić do programu. Przekonać was, Ŝe nie moŜemy was ochronić. - Dlaczego? - Pamiętasz o tym, jak potoczyły się głowy z WITSEC, kiedy narobiłaś rabanu w Nowym Orleanie? O tych wszystkich, których wylano z pracy po twoim wystąpieniu przed Kongresem? Jeden z nich był jego przyjacielem. Nasz człowiek - ze SłuŜby Marszali - ten, który włamał się do ciebie, mówi, Ŝe chciał się tylko zemścić.
Kiwnęłam głową. Tak podejrzewałam. W końcu powiedziałam: - Dziękuję za przeprosiny, Ron. - Są szczere - powiedział. Podniosłam wzrok i zanim pomyślałam, zapytałam: - A Carl Luppo? - Starałam się, by to pytanie zabrzmiało jak najbardziej nonszalancko, i zdawałam sobie z tego sprawę. - Masz od niego jakieś wiadomości? Mam nadzieję, Ŝe lepiej się czuje. Ron odpowiedział, jakby czekał na to pytanie. - Tak, czuje się lepiej. Rana się zagoiła. W kaŜdym razie tak słyszałem. MoŜesz się pewnie domyślić, Ŝe nie jest juŜ jednym z moich świadków. - Ron przerwał. - DuŜo dla niego ryzykowałaś. - Naprawdę? Podejrzewałam, Ŝe Ron nawiązuje do umowy, którą zawarłam z WITSEC po niedoszłej katastrofie w domu doktora Gregory'ego. Umowa polegała na tym, Ŝe poproszę o przepustkę z WITSEC i na własne Ŝyczenie wyjdę z programu, ale tylko jeśli WITSEC nie ukarze Carla Luppo za kontaktowanie się ze mną. Moja karta przetargowa? Gdyby WITSEC nie przyjął mojej oferty, planowałam nagłośnić fakt, Ŝe jeden z członków SłuŜby Marszali zaatakował mnie w moim własnym domu, kiedy byłam pod ochroną rządu. WITSEC przyjął propozycję. - WciąŜ nie jestem przekonany, czy wyjście z programu było najlepszym wyborem, jakiego mogłaś dokonać. WciąŜ moŜe grozić ci niebezpieczeństwo. Tobie i eee... - Amy. - Właśnie, Amy. W kaŜdym razie, zastanawiam się, dlaczego to dla mego zrobiłaś. Dla kogoś takiego jak Carl. Co zrobiłam? Ryzykowałam Ŝycie? Nie mam pojęcia. - Prawie w ogóle nie znałam Carla Luppo - powiedziałam. - Tak - odparł Ron. - Ciągle słyszę tę historyjkę. Telefon zadzwonił godzinę po odjeździe Rona. Zadzwonił tylko raz. Byłam na werandzie i telefon zamilkł, zanim zdąŜyłam wejść do środka i odebrać. Minutę później zadzwonił po raz drugi. Byłam gotowa. - Halo - powiedziałam. - No, to ja - rzekł. - Jak się masz? - Cześć, Carl - hamowałam się, Ŝeby nie zapiszczeć z radości. - Dobrze znowu cię słyszeć. Jak twoja noga? Dobrze się goi?
- Jest prawe jak nowa, tyle Ŝe wygląda, jakby do niej strzelano. Pierwszą kulkę dostałem na emeryturze. Kto by pomyślał? A twoja mała? Co u niej. - Dobrze, Carl, dzięki tobie. - Dzięki mnie? No, nie wiem. KaŜdy z nas coś wtedy zrobił. Ty, ja, ona, doktorek, wszyscy. - Powiedziałam: dziękuję, Carl. Doceń to, dobrze? - Dobra, w takim razie: nie ma za co. Hej, mam parę wiadomości, które mogłyby cię zainteresować. Przepraszam, Ŝe zajęło mi to tyle czasu, ale sporo się ostatnio działo... sama wiesz. W kaŜdym razie w końcu dowiedziałem się czegoś o pewnych starych animozjach, którymi tak bardzo się martwiłaś. No więc roztopiły się. Tak jak myślałem - okazuje się, Ŝe były z lodu, a nie z kamienia. Rozmawiałem z pewnymi ludźmi, którzy rozmawiali z pewnymi ludźmi, wiesz, o czym mówię? Ci ludzie trochę przygrzali rzeczonemu panu i jego uraza do ciebie... roztopiła się. Powiedzmy, Ŝe się po prostu roztopiła. - Ernesto... - Tak, tak. Nie musimy uŜywać imion. Wiesz, o kim mówię. Z nim koniec. Stare urazy? Koniec z nimi. Ma teraz na głowie inne zmartwienia. Nowe sprawy. Bardziej konkretne, które mogą wpływać na warunki jego codziennej egzystencji i poczucie bezpieczeństwa na dłuŜszą metę. Ty i twoja mała jesteście bezpieczne. - Jesteś pewien? - Absolutnie. Masz to jak w banku. - Dziękuję ci, Carl. BoŜe, dziękuję. AŜ trudno uwierzyć. Bałam się, Ŝe juŜ nigdy nie da nam spokoju. - Słyszałam oddech Carla. Przypomniałam sobie gładkość jego skóry i jego zapach w samochodzie. Cytryna i wanilia. -A ty? Jesteś bezpieczny, Carl? - Ja? Pewnie. Miasto, w którym teraz mieszkam, to nie to samo co Boulder, ale moŜe być. Zaczynam się tu odnajdować. Otwierać trochę przed ludźmi; tego nauczyłem się w Kolorado. Mogę zadać pytanie? - Jasne. - Widujesz się z doktorem Gregorym? Jak tam mój pies? Lauren urodziła cztery tygodnie przed terminem. Pomimo przedwczesnego przyjścia na świat dziecko czuło się świetnie, matka teŜ. Noworodek był piękną dziewczynką, Lauren z męŜem nadali jej imię Grace. W głębi serca czułam, Ŝe mnie i Lauren przeznaczona jest rzadka przyjaźń. ZwaŜywszy na okoliczności, które nas zetknęły, wspólnie zgodziłyśmy się rozwijać naszą znajomość powoli, ale ciągnęło nas z siłą przyciągania ziemskiego. Rozmawiałyśmy prawie
codziennie. Podobało mi się to przyciąganie i poczułam, Ŝe próŜnia powstała po śmierci Andrei zostanie wypełniona. Otchłań znikała, jej zarysy stopniowo rozmazywały się, tak jak znikają ślady stóp w piasku. Po tym, jak doktor Gregory wjechał samochodem w swój dom, pomogłam Lauren przetoczyć się nad balustradą i angaŜując wszystkie siły, których tak naprawdę nie miałam, opuściłam ją z tarasu, Ŝeby mogła skoczyć tylko z wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Kiedy w końcu znalazłyśmy się na ziemi, okazało się, Ŝe jej dziecku nic nie jest. Mojemu teŜ nic się nie stało. MąŜ Lauren, Alan, przestał być moim terapeutą. Po tamtym dniu w jego domu oboje wiedzieliśmy, Ŝe nie moŜe być nim dłuŜej. Czasem martwiłam się o to, jak się czuje teraz, kiedy zabił Jacka Tarpina. Oczywiście nigdy mi tego nie powiedział. To nie byłoby w jego stylu. Ale domyślałam się, Ŝe było mu cięŜko. Sądzę, Ŝe na jakimś poziomie było teŜ cięŜko Carlowi. Chodzi mi o zabijanie. Doktor Gregory polecił mi paru innych psychologów w mieście, z którymi mogłabym kontynuować terapię. Spotykałam się z jednym z nich. To kobieta. ChociaŜ nie byłam pewna, czy zdecyduję się na dalszą psychoterapię teraz, kiedy wieloryby nie czają się w pobliŜu.