WILLIAM GIBSON IDORU Tłumaczył: Zbigniew A. Królicki Tytuł oryginału: IDORU Data wydania polskiego: 1999 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1996...
6 downloads
29 Views
574KB Size
WILLIAM GIBSON IDORU
Tłumaczył: Zbigniew A. Królicki
Tytuł oryginału: IDORU
Data wydania polskiego: 1999 r. Data pierwszego wydania oryginalnego: 1996 r.
Rozdział 1 ´ K. Sze´scian Smierci Po tej historii ze Slitscanem Laney usłyszał o innej robocie od Rydella, nocnego stra˙znika w Chateau. Rydell był wielkim spokojnym facetem z Tennessee, ze smutnym nie´smiałym u´smiechem, tanimi okularami przeciwsłonecznymi i walkie-talkie na stałe przymocowana˛ do ucha. — Paragon-Asia Dataflow — rzekł Rydell, około czwartej rano, kiedy obaj siedzieli na ogromnych starych fotelach. Betonowe belki sufitu zostały r˛ecznie pomalowane na kolor przypominajacy ˛ nieco jasny dab. ˛ Fotele, tak jak pozostałe meble w holu Chateau, były za du˙ze, wi˛ec ka˙zdy, kto w nich siadał, wydawał si˛e karłem. — Naprawd˛e? — spytał Laney, podejmujac ˛ gr˛e, jakby kto´s taki jak Rydell mógł wiedzie´c, gdzie on jeszcze mo˙ze znale´zc´ prac˛e. — Tokio, Japonia — powiedział Rydell i pociagn ˛ ał ˛ herbat˛e z lodem przez plastikowa˛ słomk˛e. — Facet, którego w zeszłym roku spotkałem w San Francisco. Yamazaki. On pracuje dla nich. Mówił, z˙ e potrzebuja˛ dobrego szperacza sieciowego. Szperacz sieciowy. Laney, który uwa˙zał si˛e za researchera, powstrzymał westchnienie. — Na stałe? — Chyba tak. Nie mówił. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ ebym chciał mieszka´c w Tokio. Rydell zamieszał słomka˛ pian˛e i lód na dnie wysokiego plastikowego kubka, jakby miał nadziej˛e znale´zc´ tam jaka´ ˛s nagrod˛e od wytwórcy. — Nie mówił, z˙ e musiałby´s. — Podniósł głow˛e. — Byłe´s kiedy´s w Tokio? — Nie. — Musi by´c tam ciekawie, po tym trz˛esieniu ziemi i w ogóle. Walkie-talkie pisn˛eła i zaszeptała. — Musz˛e i´sc´ sprawdzi´c bram˛e przy domkach. Chcesz si˛e przej´sc´ ? — Nie — powiedział Laney. — Dzi˛eki. 3
Rydell wstał, machinalnie wygładzajac ˛ zmarszczki na mundurowych spodniach khaki. Nosił czarny pas z nylonowej plecionki, obwieszony czarnymi kaburami z ró˙znorakim sprz˛etem, koszul˛e z krótkimi r˛ekawami oraz dziwnie nieruchomy czarny krawat. — Zostawi˛e numer w twojej skrzynce — rzekł. Laney patrzył, jak stra˙znik przechodzi po terakocie i dywanach, a potem znika za ciemnymi, wyko´nczonymi na wysoki połysk panelami kontuaru recepcji. Laney przypominał sobie, z˙ e kiedy´s widział go w kablówce. Miły facet. Pechowiec. Laney siedział tam długo, a˙z sło´nce zacz˛eło saczy´ ˛ c si˛e przez wysokie, łukowate okna, a z mrocznej jaskini jadalni zaczał ˛ dochodzi´c cichy szcz˛ek tajwa´nskiej stali. I głosy emigrantów, w jakim´s stepowym dialekcie, zrozumiałym jedynie dla Wielkich Chanów. Od wykafelkowanej podłogi, od belek sufitu, poszły echa pochodzace ˛ z czasów, które niegdy´s pewnie widziały poczatek ˛ gatunku Laneya lub jego przodków, ich ekologi˛e osobisto´sci oraz straszliwy i nienaruszalny porzadek ˛ tego ła´ncucha pokarmowego.
***
Rydell zostawił w skrzynce Laneya zło˙zona˛ kartk˛e firmowego papieru Chateau. Numer w Tokio. Laney znalazł ja˛ nast˛epnego dnia po południu, razem z uaktualnionym rachunkiem wystawionym przez prawników. Zabrał oba na gór˛e, do swojego pokoju, na który ju˙z nie było go sta´c.
***
Tydzie´n pó´zniej był w Tokio, a jego twarz odbijała si˛e w poci˛etym złotymi z˙ yłkami lustrze windy, wje˙zd˙zajacej ˛ na trzecie pi˛etro agresywnie niepozornego ´ budynku. Miał spotkanie w Sze´scianie Smierci K., lokalu w stylu Franza Kafki. Wyszedł z windy do długiej sali. Wytrawione kwasem w metalu litery głosiły, z˙ e to Metamorfoza. Tutaj urz˛ednicy w białych koszulach zdejmowali marynarki i rozlu´zniali krawaty, po czym zasiadali na stołkach z artystycznie skorodowanej stali, pijac ˛ przy barze. Wysokie oparcia krzeseł odlano z jakiej´s brazowej ˛ i chitynopodobnej z˙ ywicy. Owadzie z˙ uchwy, niczym ostrza kos, wyginały si˛e nad głowami pijacych. ˛ Wszedł w brazowe ˛ s´wiatło i cichy pomruk rozmów. Nie znał japo´nskiego.
4
´ Sciany, miejscami przezroczyste, pokrywał regularny wzór zło˙zony ze skrzydełek, wyd˛etych odwłoków i kolczastych ko´nczyn. Przyspieszył kroku, zmierzajac ˛ ku kr˛etym schodom wymodelowanym w kształcie szklistobrazowych ˛ skorup grzbietowych. Oczy rosyjskich prostytutek s´ledziły go zza stolików naprzeciw baru, płaskie i lalkowate w tym m˛etnym s´wietle. Natasze były wsz˛edzie, robotnice przysłane z Władywostoku przez Kombinat. Rutynowa chirurgia plastyczna nadawała im mechaniczne pi˛ekno rodem z linii monta˙zowej. Słowia´nskie Barbie. W trakcie jeszcze mniej skomplikowanej operacji wszczepiano im, na u˙zytek alfonsów, nadajnik radiolokacyjny. Schody prowadziły do Kolonii Karnej — pustej o tej porze dyskoteki, gdzie pulsujace ˛ czerwone błyskawice milczaco ˛ towarzyszyły krokom Laneya po parkiecie. Pod sufitem podwieszono jaka´ ˛s maszyn˛e. Ka˙zde z jej wydłu˙zonych ramion, przypominajacych ˛ zabytkowa˛ wiertark˛e dentystyczna,˛ miało ostry stalowy koniec. Pióra, pomy´slał, niejasno przypominajac ˛ sobie opowiadanie Kafki. Sentencja wyroku, wyryta w z˙ ywym ciele na plecach skazanego. Skrzywił si˛e na wspomnienie wywróconych, niewidzacych ˛ oczu. Zepchnał ˛ je w niebyt. Poszedł dalej. Drugie schody, w˛ez˙ sze i bardziej strome, a potem wszedł do Sadu, ˛ niskiego ´ i ciemnego. Sciany koloru antracytu. Płomyki dr˙zace ˛ za niebieskim szkłem. Zawahał si˛e — kurza s´lepota i ró˙znica czasów. — Colin Laney, prawda? Australijczyk. Olbrzymi. Stojacy ˛ za małym stolikiem, bary jak u nied´zwiedzia. Dziwny kształt ogolonej głowy. Obok siedziała druga, o wiele mniejsza posta´c. Japo´nczyk, w koszuli w krat˛e, z długimi r˛ekawami i zbyt szerokim kołnierzykiem, zapi˛etym pod szyja.˛ Mrugajacy ˛ oczami za okragłymi ˛ szkłami okularów. — Niech pan siada, panie Laney — powiedział wielkolud. Laney zauwa˙zył, z˙ e brakowało mu lewego ucha, odci˛etego tak, z˙ e pozostał tylko skr˛econy kikut.
***
Kiedy Laney pracował dla Slitscanu, jego zwierzchnikiem była niejaka Kathy Torrance. Najbledsza z bladych blondynek. Prawie przezroczysta skóra, ogladana ˛ pod pewnym katem ˛ sugerowała, z˙ e płynie pod nia˛ nie krew, lecz jaki´s płyn barwy suchej słomy. Na lewym udzie tatua˙z barwy indygo, ukazujacy ˛ jaki´s pokr˛econy i kolczasty, kosztownie barbarzy´nski wzór. Widoczny w ka˙zdy piatek, ˛ kiedy miała zwyczaj przychodzi´c do pracy w szortach. Zawsze narzekała, jak trudno znale´zc´ prawdziwa˛ osobisto´sc´ . Laney uznał, z˙ e to poza doprowadzona do perfekcji przez pokolenia jej kolegów po fachu. 5
Oparła nogi o kraw˛ed´z konsoli. Nosiła buty b˛edace ˛ dokładna˛ replika˛ obuwia montera-telefonisty, z klamrami na podbiciu i mocno sznurowane w kostce. Spojrzał na jej nogi, od brzegów wełnianych skarpet po wytarte papierem s´ciernym, wystrz˛epione nogawki uci˛etych d˙zinsów. Tatua˙z wygladał ˛ jak co´s z innej planety, znak lub wiadomo´sc´ wypalona w otchłani kosmosu, pozostawiona ludzko´sci do zinterpretowania. Zapytał, co miała na my´sli. Odwin˛eła z opakowania mi˛etowa˛ wykałaczk˛e. Oczami, które zapewne były szare, zmierzyła go zza szkieł kontaktowych koloru mi˛ety. — Nikt ju˙z nie jest naprawd˛e sławny, Laney. Zauwa˙zyłe´s to? — Nie. — Mam na my´sli prawdziwa˛ sław˛e. Niewiele jej zostało, przynajmniej w dawnym znaczeniu tego słowa. Za mało, z˙ eby wystarczyło. — W dawnym znaczeniu? — Media to my, Laney. My robimy z tych dupków sławy. Stary numer typu r˛eka r˛ek˛e myje. Przychodza˛ do nas, z˙ eby´smy ich wykreowali. Wibramowe podeszwy zdecydowanym ruchem oderwały si˛e od konsoli. Podwin˛eła nogi, dotykajac ˛ pi˛etami d˙zinsowych wypukło´sci, białymi kolanami zasłaniajac ˛ usta. Balansowała na piedestale komputerowego fotela. — Có˙z — rzekł Laney, znów spogladaj ˛ ac ˛ na ekran — zawsze to jaka´s sława, no nie? — Tylko czy prawdziwa? Popatrzył na nia.˛ — Nauczyli´smy si˛e robi´c z tego pieniadze ˛ — powiedziała. — Monet˛e naszego królestwa. Teraz wydrukowali´smy ich za du˙zo; nawet publika to wie. Wida´c to po wska´znikach popularno´sci. Laney przytaknał, ˛ marzac, ˛ z˙ eby dała mu spokojnie popracowa´c. — Oprócz przypadków — ciagn˛ ˛ eła, rozchylajac ˛ kolana tak, z˙ eby mógł widzie´c jej usta — kiedy postanawiamy kogo´s zniszczy´c. Za nia,˛ za anodyzowana˛ siatka˛ Klatki, za rama˛ tworzona˛ przez prostokat ˛ szkła odcinajacego ˛ ka˙zdy s´lad ska˙zenia, niebo nad Burbank było idealnie gładkie, jak bł˛ekitna farbka dostarczona przez wykonawc˛e wszech´swiata.
***
Lewe ucho m˛ez˙ czyzny otaczała ró˙zowa tkanka, gładka jak wosk. Laney zastanawiał si˛e, dlaczego nie próbowano zrekonstruowa´c mał˙zowiny. ˙ — Zebym pami˛etał — rzekł m˛ez˙ czyzna, czytajac ˛ mu z oczu. 6
— Pami˛etał o czym? — Nie zapomina´c. Siadaj pan. Laney usiadł na czym´s tylko troch˛e podobnym do krzesła — skomplikowanej plataninie ˛ pr˛etów z czarnego stopu i laminowanego hekscelu. Stół był okra˛ gły, niewiele wi˛ekszy od kierownicy. Za niebieskim szkłem wotywny płomie´n liznał ˛ powietrze. Japo´nczyk w kraciastej koszuli i okularkach w metalowej oprawie gwałtownie zamrugał. Laney patrzył, jak wielkolud sadowi si˛e na delikatnej, przypominajacej ˛ krzesło konstrukcji, która niepokojaco ˛ znikn˛eła pod godnym zapa´snika sumo cielskiem, najwidoczniej zbudowanym wyłacznie ˛ z mi˛es´ni. — Uporali´smy si˛e z ró˙znica˛ czasów, co? — Wziałem ˛ pigułki. Wspomnienie ciszy w SST, pozornego bezruchu. — Pigułki — powtórzył tamten. — Hotel odpowiedni? — Tak — rzekł. — Mo˙zemy rozmawia´c. — No wi˛ec — powiedział wielkolud, energicznie masujac ˛ twarz poznaczonymi bliznami dło´nmi. Opu´scił r˛ece i spojrzał na Laneya, jakby dopiero teraz go zobaczył. Laney, unikajac ˛ spojrzenia tych oczu, ocenił jego strój — nanoporowy dres, który miał by´c za lu´zny na mniejszego, cho´c i tak bardzo du˙zego m˛ez˙ czyzn˛e. W mroku Sadu ˛ nie miał z˙ adnego szczególnego koloru. Rozpi˛ety od szyi do mostka. Rozciagni˛ ˛ ety na masie cielska. Odsłoni˛ete ciało poznaczone i poprzecinane siatka˛ blizn, zdumiewajacych ˛ ró˙znorodno´scia˛ kształtów i tekstur. — No wi˛ec? Laney oderwał wzrok od blizn. — Przyszedłem tu na rozmow˛e o pracy. — Tak? — Pan przeprowadza wywiad? — Wywiad? Zagadkowy grymas ukazujacy ˛ efekty pracy stomatologa protetyka. Laney zwrócił si˛e do Japo´nczyka w okragłych ˛ okularkach. — Colin Laney. — Shinya Yamazaki — rzekł — tamten, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. — Rozmawiali´smy przez telefon. — Pan ma przeprowadzi´c rozmow˛e? Szereg gwałtownych mrugni˛ec´ . — Przykro mi, ale nie — odparł m˛ez˙ czyzna i dodał: — Studiuj˛e socjologi˛e egzystencjalna.˛ — Nie rozumiem — powiedział Laney. Ci dwaj naprzeciw niego nie odezwali si˛e. Shinya Yamazaki wygladał ˛ na zmieszanego. Jednouchy przeszywał go wzrokiem. — Jest pan Australijczykiem — rzekł Laney do jednouchego. — Tasma´nczykiem — poprawił go tamten. — Sprzymierzyli´smy si˛e z Południem w czasie Niepokojów. 7
— Mo˙ze zaczniemy od poczatku ˛ — zaproponował Laney. — Paragon-Asia Dataflow. Jest pan od nich? — Uparty facet. — To kwestia fachu — rzekł Laney. — Cecha zawodowa. — W porzadku. ˛ — Olbrzym uniósł brwi, jedna˛ z nich przecinała skr˛econa lina ró˙zowej blizny. — Zaczniemy od Reza. Co pan o nim my´sli? — O tym gwiazdorze rocka? — zapytał Laney, uporawszy si˛e z podstawowym problemem kontekstu. Skinienie głowy. M˛ez˙ czyzna mierzył go nadzwyczaj ci˛ez˙ kim wzrokiem. — Ten z Lo/Rez? Tego zespołu? Pół Irlandczyk, pół Chi´nczyk. Złamany nos, nigdy nie nastawiony. Waskie ˛ zielone oczy. — Co ja o nim my´sl˛e? W systemie warto´sci Kathy Torrance s´piewak zasługiwał na gł˛eboka˛ pogard˛e. Widziała w nim z˙ ywa˛ skamielin˛e, denerwujacy ˛ prze˙zytek wcze´sniejszej, prymitywniejszej epoki. Utrzymywała, z˙ e był kiedy´s bardzo i bezsensownie sławny, jak równie˙z bardzo i bezsensownie bogaty. Kathy my´slała o osobisto´sciach jak o subtelnych fluidach, jakim´s podstawowym składniku, czym´s w rodzaju flogistonu staro˙zytnych, co w chwili powstania wszech´swiata zostało równomiernie rozdzielone, lecz teraz — w pewnych specyficznych warunkach — gromadziło si˛e wokół niektórych osobników i ich karier. Z punktu widzenia Kathy Rez po prostu przetrwał o wiele za długo. Potwornie długo. Zagra˙zał spoisto´sci jej teorii. Negował wła´sciwy porzadek ˛ ła´ncucha pokarmowego. Mo˙ze nic — nawet Slitscan — nie było dostatecznie du˙ze, z˙ eby go po˙zre´c. I chocia˙z zespół Lo/Rez denerwujaco ˛ regularnie prezentował swe produkty w rozmaitych mediach, ich lider uparcie nie chciał popełni´c samobójstwa, nikogo nie zamordował, nie zajmował si˛e polityka,˛ nie przyznawał do nadu˙zywania substancji powodujacych ˛ uzale˙znienie ani do dziwnych upodoba´n seksualnych — a wi˛ec nie robił niczego, co byłoby godne ´ uwagi Slitscanu. Swiecił, mo˙ze troch˛e słabym, lecz nie gasnacym ˛ blaskiem, poza zasi˛egiem Kathy Torrance. Laney zawsze podejrzewał, z˙ e wła´snie dlatego tak bardzo nienawidziła Reza. — Có˙z — rzekł Laney po namy´sle, majac ˛ dziwna˛ ochot˛e szczerze odpowiedzie´c na pytanie. — Pami˛etam, jak kupiłem ich pierwszy album. Kiedy go wypus´cili. — Tytuł? — Jednouchy obrzucił go jeszcze ci˛ez˙ szym spojrzeniem. — Lo Rez Skyline — odparł Lancy, wdzi˛eczny swoim synapsom za dostarczenie tej informacji. — Jednak nie potrafi˛e powiedzie´c, ile ich do tej pory wydali. — Dwadzie´scia sze´sc´ , nie liczac ˛ składanek — podsunał ˛ Yamazaki, poprawiajac ˛ szkła. Laney poczuł, z˙ e osłona za˙zytych przez niego pigułek, majacych ˛ złagodzi´c skutki ró˙znicy czasów, rozsypuje si˛e jak zbutwiałe farmakologiczne rusztowanie. 8
´ Sciany Sadu ˛ zdawały si˛e napiera´c na niego. — Je´sli nie zamierzacie mi powiedzie´c, o co tu chodzi — rzekł do jednouchego — to wracam do hotelu. Jestem zm˛eczony. — Keith Alan Blackwell — rzekł tamten, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e. Laney pozwolił mu u´scisna´ ˛c i potrzasn ˛ a´ ˛c swoja.˛ Dło´n jednouchego była jak uchwyt sprz˛etu dla kulturystów. — Keithy. Wypijemy kilka drinków i pogadamy chwil˛e. — Najpierw powiedzcie mi, czy jeste´scie z Paragon-Asia czy nie — naciskał Laney. — Firma, o której mowa, to tylko kilka linijek kodu w maszynie stojacej ˛ na zapleczu pewnej firmy przy Lygon Street — odparł Blackwell. — Atrapa, ale nie nasza atrapa, je´sli to poprawi ci samopoczucie. — Nie jestem tego pewien — rzekł Laney. — Przylatuj˛e na rozmow˛e w sprawie pracy, a teraz mówicie mi, z˙ e firma, w której miałem pracowa´c, nie istnieje. — Istnieje — poprawił Keith Alan Blackwell. — W maszynie przy Lygon Street. Przyszła kelnerka. Nosiła workowaty, szary, bawełniany fartuch palacza i miała kosmetyczne si´nce. — Du˙ze jasne. Kirin. Zimne. Co dla ciebie, Laney? — Mro˙zona kawa. — Coke Lite prosz˛e — rzucił ten, który przedstawił si˛e jako Yamazaki. ´ — Swietnie — rzekł ponuro jednouchy Blackwell, gdy kelnerka znikn˛eła w półmroku. — Byłbym rad, gdyby´scie wyja´snili mi, co tu robimy — powiedział Laney. Spostrzegł, z˙ e Yamazaki goraczkowo ˛ skrobie co´s po ekranie małego notebooka. Pióro s´wietlne słabo błyskało w mroku. — Notuje pan to? — zapytał Laney. — Przykro mi, ale nie. Robi˛e notatki na temat kostiumu kelnerki. — Po co? — Przepraszam — rzekł Yamazaki, zapisujac ˛ notatki i wyłaczaj ˛ ac ˛ notebooka. Starannie umocował pióro w uchwycie z boku. — Studiuj˛e takie rzeczy. Mam zwyczaj notowa´c efemerydy popularnej kultury. Jej kostium nasuwa pytanie: czy jest tylko odbiciem stylu tego klubu, czy te˙z wyra˙za jaka´ ˛s gł˛ebsza˛ reakcj˛e na szok wywołany trz˛esieniem ziemi i pó´zniejsza˛ odbudowa? ˛
Rozdział 2 Lo Rez Skyline Spotkali si˛e na polance w d˙zungli. Kelsey opracowała ro´slinno´sc´ : wielkie jaskrawe li´scie, orchidee z kreskówek upstrzone plamkami tropikalnych (jej zdaniem) barw, które przypominały Chii sie´c supermarketów sprzedajacych ˛ „naturalne” kosmetyki w odcieniach nie znanych przyrodzie. Zona, jedyna uczestniczka telekonferencji, która widziała co´s w rodzaju prawdziwej d˙zungli, zaj˛eła si˛e d´zwi˛ekiem, tworzac ˛ ptasie głosy, niewidzialne, lecz realistycznie dopplerujace ˛ owady oraz dziwne szmery poszycia, zr˛ecznie sugerujace ˛ nie w˛ez˙ e, ale jakie´s nie´smiałe futerkowe zwierzatka, ˛ mi˛ekkołape i ciekawskie. ´ Swiatło, chocia˙z nikłe, saczyło ˛ si˛e przez wysoki baldachim zieleni (nazbyt disneyowski zdaniem Chii) — chocia˙z wcale nie było potrzebne w miejscu, które powstało wyłacznie ˛ ze „´swiatła”. Zona, z płonac ˛ a˛ trupia˛ czaszka,˛ niebieska˛ jak u Azteków, zamachała bezcielesnymi bł˛ekitnymi r˛ekami, migajacymi ˛ jak stroboskopowe goł˛ebie: — Najwyra´zniej ta widmowa kastrowana kurwa zamierza usidli´c jego dusz˛e. Nad czaszka˛ pojawiły si˛e celowo emfatyczne, stylizowane zygzaki błyskawic. Chia zastanawiała si˛e, co Zona ma na my´sli. Czy „kastrowana kurwa” to produkt tłumaczenia w czasie rzeczywistym, czy te˙z tak mówi si˛e po meksyka´nsku? — Czekamy na potwierdzenie z Tokio — przypomniała im Kelsey. Jej ojciec był w Houston prawnikiem od podatków i jego córka podczas spotka´n sypała czasem takimi specjalistycznymi terminami. Ponadto wykazywała skłonno´sci do zwlekania, szczególnie irytujace ˛ Chi˛e u takiej sarniookiej nimfetki ze starej kreskówki. Chia była cholernie pewna, z˙ e Kelsey na pewno nie wygladałaby ˛ tak w rzeczywisto´sci, gdyby kiedykolwiek spotkały si˛e w taki sposób. (Sama Chia prezentowała si˛e jako tylko odrobin˛e podkr˛econa — jak uwa˙zała — wersja tego, co pokazywało jej lustro. Mo˙ze z troch˛e mniejszym nosem. I pełniejszymi ustami. Ale to wszystko. Prawie). — Wła´snie — powiedziała Zona, a w jej oczodołach w´sciekle zamigotały mi10
niaturowe kamienne kalendarze. — Czekamy. Podczas gdy on nieubłaganie poda˛ z˙ a na spotkanie z losem. Czekamy. Gdybym czekała tak z moimi dziewczynami, Szczurzyce dawno wykopałyby nas z ulic. Zona twierdziła, z˙ e jest przywódczynia˛ dziewcz˛ecego gangu uzbrojonych w no˙ze chilanga. Mo˙ze nie najgro´zniejszego w Mexico City, ale dostatecznie powa˙znie traktujacego ˛ sprawy terytorium i haraczu. Chia nie wiedziała, czy jej wierzy´c, ale spotkania nabierały przez to interesujacego ˛ smaczku. — Naprawd˛e? — Kelsey z gracja˛ elfa wyprostowała swoje ciało nimfy i z niedowierzaniem zamrugała rz˛esami sarenki manga. — W takim razie, Zono Roso, dlaczego nie udasz si˛e do Tokio i nie sprawdzisz, co naprawd˛e si˛e dzieje? To znaczy, czy Rez rzeczywi´scie mówi, z˙ e zamierza ja˛ po´slubi´c, czy nie? A skoro ju˙z tam b˛edziesz, to dowiedz si˛e, czy ona w ogóle istnieje, dobrze? Kalendarze zatrzymały si˛e. Niebieskie dłonie znikn˛eły. Czaszka pozornie oddaliła si˛e na znaczna˛ odległo´sc´ , lecz pozostała doskonale widoczna, w najdrobniejszym szczególe. Stara sztuczka, pomy´slała Chia. Gra na zwłok˛e. — Wiecie, z˙ e nie mog˛e tego zrobi´c — powiedziała Zona. — Mam tu obowiaz˛ ki. Maria Conchita, przywódczyni Szczurzyc, twierdzi. . . — A co nas to obchodzi? — Kelsey uniosła si˛e. Jej nimfie ciało wygladało ˛ jak blada smuga na tle zielonej g˛estwiny, a˙z si˛egn˛eła głowa˛ koron drzew i promyk sło´nca spłaszczył jej wystajac ˛ a˛ ko´sc´ policzkowa˛ — Zona Rosa to kupa gówna! — rykn˛eła, wcale nie jak nimfa. — Nie kłó´ccie si˛e — powiedziała Chia. — To wa˙zne. Prosz˛e. Kelsey natychmiast opadła na ziemi˛e. — Zatem ty pole´c. — Ja? — Ty — powtórzyła Kelsey. — Nie mog˛e — protestowała Chia. — Do Tokio? Jak? — Samolotem. — Nie mam tyle forsy co ty, Kelsey. — Masz paszport. Wiemy, z˙ e masz. Twoja matka musiała wyrobi´c ci go, kiedy załatwiała formalno´sci. I wiemy, z˙ e masz teraz, delikatnie mówiac, ˛ „przerw˛e w nauce”. — Tak. . . — No to w czym problem? — Twój ojciec jest wa˙znym prawnikiem! — Wiem — odparła Kelsey. — I lata tam i z powrotem po całym s´wiecie, robiac ˛ pieniadze. ˛ A wiesz, co on jeszcze zbiera, Chia? — Co?
11
— Kupony premiowe dla grubych ryb. Punkty za cz˛este przeloty. Air Magellan. — Ciekawe — powiedziała aztecka czaszka. — Tokio — rzekła gro´znie nimfa. O kurwa!, pomy´slała Chia.
***
´ Scian˛ e naprzeciw łó˙zka Chii zdobiło czadowe laserowe powi˛ekszenie okładki Lo Rez Skyline — ich pierwszego albumu. Nie takie, jakie dostałby´s teraz, ale oryginał, grupowe zdj˛ecie wykonane do tego pierwszego, przełomowego albumu ´ agn˛ wydanego przez Dog Soup. Sci ˛ eła plik z klubu w tym samym tygodniu, kiedy do niego wstapiła, ˛ po czym znalazła w pobli˙zu Rynku zakład, który mógł wykona´c takie du˙ze powi˛ekszenie. Nadal było jej ulubionym i wcale nie dlatego — jak a˙z nazbyt cz˛esto sugerowała matka — z˙ e wszyscy wygladali ˛ na nim tak młodo. Matce nie podobało si˛e, z˙ e członkowie Lo/Rez byli prawie tak starzy jak ona. Dlaczego Chia nie interesuje si˛e muzyka˛ tworzona˛ przez ludzi w jej wieku? — Prosz˛e, mamo, powiedz jaka? ˛ — Na przykład Chrome Koran. ˙ — Zartujesz, mamo. Chia podejrzewała, z˙ e poczucie czasu jej matki jest kra´ncowo odmienne i zagadkowe. Nie tylko dlatego, z˙ e miesiac ˛ był dla matki niezbyt długim okresem, ale poniewa˙z jej „teraz” miało takie waskie ˛ i dosłowne znaczenie. Chia była przekonana, z˙ e to skutek ogladania ˛ wiadomo´sci. Kablówki. Tera´zniejszo´sc´ zaw˛ez˙ ona do ułamka chwili z raportu helikoptera kontroli ruchu. Dla Chii „teraz” było cyfrowym, swobodnym i elastycznym poj˛eciem, kształtowanym przez globalne systemy informatyczne, których nawet nie usiłowała zrozumie´c. Lo Rez Skyline został wypuszczony, je´sli mo˙zna to tak nazwa´c, tydzie´n (dokładnie sze´sc´ dni) wcze´sniej, ni˙z urodziła si˛e Chia. Podejrzewała, z˙ e do czasu gdy otrzymała obywatelstwo, album jeszcze nie pojawił si˛e w Seattle, chocia˙z chciała wierzy´c, z˙ e ju˙z wtedy miał tu słuchaczy — wizjonerów łapiacych ˛ d´zwi˛eki nawet tak toporne, jak tłoczone przez East Taipei Dog Soup. Z pewno´scia˛ pierwsze akordy „Pozytronowego ostrze˙zenia” wstrzasały ˛ gdzie´s molekułami powietrza Seattle, w czyjej´s piwnicy, w chwili jej narodzin. Nie wiadomo dlaczego, była tego pewna, tak samo jak tego, z˙ e „Nieruchomy piksel”, który ledwie mo˙zna nazwa´c piosenka,˛ brzdakany ˛ przez Lo na gitarze z lombardu, musiał by´c gdzie´s grany w chwili, gdy matka — niemal nie mówiaca ˛ wtedy po angielsku — wybrała jej imi˛e z jakiej´s re12
klamy nadawanej na Shopping Channel. Fonetyczna pieszczota tych sylab wydała si˛e le˙zacej ˛ na porodówce łagodna˛ kombinacja˛ włoskich i angielskich d´zwi˛eków, wi˛ec jej — ju˙z wtedy rude — dziecko zostało nazwane Chia Pet McKenzie (ku pewnemu zaskoczeniu, jak pó´zniej stwierdziła Chia, jej nieobecnego ojca — Kanadyjczyka). Takie my´sli nawiedzały ja˛ w ciemno´sci, nim zadziałał budzik, zanim jego podczerwony migacz milczaco ˛ i j˛ekliwie zagadał do włacznika ˛ halogenu, ka˙zac ˛ mu pod´swietli´c Lo/Rez w całej ich chwale z okładki Dog Soup. Rez w rozpi˛etej koszuli (przejaw autoironii), a Lo z u´smiechem i prototypem wasów, ˛ które jeszcze mu nie urosły. Cze´sc´ , chłopcy. Poszuka´c pilota. Wyłaczy´ ˛ c obraz. Pstryk: ekspres do kawy. Pstryk: ogrzewanie pomieszczenia. Pod poduszka˛ nieznajomy kształt paszportu, jak stara karta do gry, twardy ciemnogranatowy plastik o skóropodobnej teksturze, z wytłoczonym złotym orłem i piecz˛ecia.˛ Bilety Air Magellan w be˙zowej wiotkiej okładce z biura podró˙zy w supermarkecie. Jad˛e. Odetchn˛eła gł˛eboko. Dom jej matki chyba tak˙ze, tylko delikatniej, trzeszczac ˛ drewnianymi ko´sc´ mi w chłodzie zimowego poranka.
***
Taksówka przyjechała punktualnie, lecz mimo to niespodziewanie, i nie trabi˛ ła, zgodnie z poleceniem. Kelsey wyja´sniła Chii, jak si˛e to robi. Równie˙z Kelsey, wypytawszy ja˛ o wszystko, wymy´sliła usprawiedliwienie kilkudniowej nieobecno´sci: dziesi˛ec´ dni w San Juans z Hester Chen, której zwariowana matka tak obawia si˛e promieniowania elektromagnetycznego, z˙ e mieszka bez telefonu w krytej słoma˛ chacie z drewna, bez elektryczno´sci. — Powiedz, z˙ e chcesz troch˛e odpocza´ ˛c od mediów przed rozpocz˛eciem nauki w nowej szkole — poradziła Kelsey. — To akurat jej si˛e spodoba. Matce, która uwa˙zała, z˙ e Chia zbyt wiele czasu sp˛edza w r˛ekawicach i goglach, rzeczywi´scie spodobał si˛e ten pomysł. Chia naprawd˛e lubiła łagodna˛ Hester, łapała bowiem, o co chodzi Lo/Rez, chocia˙z nie ruszało jej to tak mocno, jak powinno. Chia zakosztowała ju˙z kiedy´s przyjemno´sci wyspiarskiej pustelni pani Chen. Matka Hester kazała im obu nosi´c specjalne czapeczki baseballowe uszyte z jakiego´s materiału odpornego na promieniowanie elektromagnetyczne, z˙ eby ich młode umysły nie pławiły si˛e nieustannie w niewidzialnej zupie szkodliwych fal. 13
Chia poskar˙zyła si˛e Hester, z˙ e w tych czapeczkach obie wygladaj ˛ a˛ jak topowcy. — Nie bad´ ˛ z rasistka,˛ Chia. — Nie jestem. — No to konserwatystka.˛ — To kwestia estetyki. A teraz w przegrzanej taksówce, trzymajac ˛ baga˙z obok siebie na siedzeniu, miała poczucie winy z powodu oszustwa. Matka spała za tymi przyciemnionymi oknami zmatowiałymi od szronu, pod ci˛ez˙ arem trzydziestu pi˛eciu lat i kwiaciastej kołdry, kupionej przez Chi˛e u Nordstroma. Kiedy Chia była mała, matka nosiła włosy splecione w długi warkocz, spi˛ety na ko´ncu turkusem osadzonym w muszli i kawałkach ko´sci, jak magiczny ogon jakiego´s mitycznego zwierz˛ecia, rozkołysany i zach˛ecajacy ˛ do tarmoszenia. Dom te˙z wygladał ˛ smutnie, jakby z˙ ałował, z˙ e wyje˙zd˙zała, opłakujac ˛ ja˛ płatami białej farby odsłaniajacej ˛ szaro´sc´ dziewi˛ec´ dziesi˛ecioletnich cedrowych desek. Chia zadr˙zała. A je´sli nigdy nic wróci? — Dokad? ˛ — zapylał kierowca, czarnoskóry m˛ez˙ czyzna w dmuchanej nylonowej kurtce i kraciastym kaszkiecie. — SeaTac — powiedziała Chia i oparła si˛e wygodnie. Przejechali obok starego lexusa, który sasiedzi ˛ trzymali na betonowych płytach podjazdu.
***
Lotniska to niesamowite miejsca, szczególnie rankiem. Jest w nich pustka, która ci˛e ogarnia, jaki´s smutek i nico´sc´ . Korytarze i odchodzacy ˛ nimi podró˙zni. Stała w kolejce mi˛edzy lud´zmi, których nigdy wcze´sniej nie widziała i ju˙z nigdy nie zobaczy. Trzymajac ˛ torb˛e na ramieniu, a bilet i paszport w r˛ece, marzyła o drugim kubku kawy. Czekał na nia˛ w jej pokoju, w ekspresie. Powinna była opró˙zni´c go i wymy´c, bo zaple´snieje w czasie jej nieobecno´sci. — Tak? — M˛ez˙ czyzna za kontuarem miał koszul˛e w paski, krawat z powtarzajacym ˛ si˛e w pionie logo Air Magellan, a w dolnej wardze c´ wiek z zielonego nefrytu. Chia zastanawiała si˛e, jak wygladaj ˛ a˛ jego usta, kiedy go wyjmie. Doszła do wniosku, z˙ e na jego miejscu nie robiłaby tego. Podała mu bilet. Westchnał ˛ i wyjał ˛ go z folderu, dajac ˛ jej do zrozumienia, z˙ e powinna sama to zrobi´c. Patrzyła, jak przesuwa skanerem po bilecie. — Air Magellan jeden zero pi˛ec´ do Narity, powrotny, klasa ekonomiczna. — Zgadza si˛e — powiedziała Chia, usiłujac ˛ by´c pomocna. Nie zwrócił na to uwagi. — Dokumenty. 14
Chia wr˛eczyła mu paszport. Zrobił taka˛ min˛e, jakby jeszcze nigdy czego´s takiego nie widział, westchnał ˛ i wsunał ˛ go w szczelin˛e na blacie biurka. Szczelina miała pogi˛ete aluminiowe wargi, które kto´s oblepił przezroczysta˛ ta´sma,˛ odła˙zac ˛ a˛ teraz i brudna.˛ M˛ez˙ czyzna patrzył w monitor, niewidoczny dla Chii. Mo˙ze powie jej, z˙ e nie mo˙ze lecie´c. Pomy´slała o kawie w ekspresie. Powinna by´c jeszcze ciepła. — Dwadzie´scia trzy D — rzeki, gdy z innej szczeliny wysun˛eła si˛e karta pokładowa. Wyjał ˛ paszport i oddał Chii razem z biletem oraz karta˛ pokładowa.˛ — Brama pi˛ec´ dziesiat ˛ dwa, niebieska linia. Jakie´s pytania? — Nie. — Po przej´sciu odprawy pasa˙zerowie moga˛ by´c poddani nieinwazyjnej kontroli DNA — wyrecytował. Słowa zlały si˛e w jedno, poniewa˙z mówił to tylko dlatego, z˙ e tak nakazywały przepisy. Schowała paszport i bilet do specjalnej kieszeni w kurtce. Kart˛e pokładowa˛ trzymała w r˛eku. Zacz˛eła szuka´c niebieskiej linii. Musiała zej´sc´ na dół i usia´ ˛sc´ w jednym z tych wagoników przypominajacych ˛ jadac ˛ a˛ w bok wind˛e. Pół godziny pó´zniej przeszła ju˙z przez kontrol˛e i patrzyła na plomby na jej podr˛ecznym baga˙zu. Wygladały ˛ jak pier´scienie czerwonej gumy do z˙ ucia. Nie spodziewała si˛e tego. W sali odlotów chciała znale´zc´ płatna˛ budk˛e, połaczy´ ˛ c si˛e i uaktualni´c dane klubu. Nigdy nie piecz˛etowali jej torebki, kiedy latała do wujka do Vancouveru, ale to nie było naprawd˛e za granica,˛ nie od czasu Ugody. Jechała na gumowym ruchomym chodniku w kierunku bramy 52, kiedy za˙ uwa˙zyła migajace ˛ nad głowa˛ niebieskie s´wiatło. Zołnierze i niewielka barykada. ˙ Zołnierze formowali kolejk˛e ze schodzacych ˛ z ruchomego chodnika ludzi. Mieli polowe mundury i nie byli starsi od chłopaków z jej ostatniej szkoły. — Kurwa — powiedziała stojaca ˛ przed nia˛ kobieta z ogromna˛ blond grzywa,˛ z wplecionymi w nia˛ treskami. Grube czerwone usta, kilka warstw makija˙zu, wywatowane ramiona, króciutka spódniczka i kowbojskie buty. Jak ta piosenkarka country, która˛ lubiła matka Ashleigh Modine Carter. Topowa, ale z forsa.˛ Chia zeszła z ko´nca gumowego ruchomego chodnika i zaj˛eła miejsce za kobieta,˛ która wygladała ˛ jak Ashleigh Modine Carter. ˙Zołnierze pobierali próbki włosów i sprawdzali ludziom paszporty. Miało to dowie´sc´ , z˙ e jeste´s tym, za kogo si˛e podajesz, poniewa˙z paszport zawierał DNA wła´sciciela, zapisany w postaci kodu paskowego. Detektor był mała˛ srebrna˛ ró˙zd˙zka,˛ która wsysała ko´ncówki kilku włosów i odcinała je. Zbiora˛ najwi˛eksza˛ na s´wiecie kolekcj˛e rozdwojonych włosów, pomy´slała Chia. Teraz nadeszła kolej na blondyn˛e. Na bramce stali dwaj z˙ ołnierze, jeden trzymał ró˙zd˙zk˛e, a drugi wyja´sniał czekajacym, ˛ z˙ e stawiajac ˛ si˛e tutaj, wyrazili na to zgod˛e i dlatego prosi o przygotowanie paszportów. Chia patrzyła, jak kobieta podała swój paszport, nieoczekiwanie stajac ˛ si˛e wyzywajaco ˛ seksowna, jakby właczyła ˛ jaka´ ˛s wewn˛etrzna˛ z˙ arówk˛e. Obdarzyła z˙ oł15
nierza szerokim u´smiechem, a˙z zamrugał, przełknał ˛ s´lin˛e i o mało nie upu´scił dokumentu. Z u´smiechem wetknał ˛ paszport w szczelin˛e małej konsoli połaczonej ˛ z barierka.˛ Drugi z˙ ołnierz podniósł ró˙zd˙zk˛e. Chia zobaczyła, jak kobieta podnosi r˛ek˛e, chwyta tresk˛e i podsuwa mu ja˛ do kontroli. Wszystko trwało najwy˙zej osiem sekund, włacznie ˛ ze zwrotem paszportu. Pierwszy z˙ ołnierz nadal u´smiechał si˛e, gdy przyszła kolej Chii. Kobieta poszła dalej, popełniwszy — czego Chia była prawie pewna — powa˙zne przest˛epstwo. Mo˙ze powiedzie´c o tym z˙ ołnierzowi? Nie zrobiła tego jednak, a kiedy oddali jej paszport i była w drodze do bramy 53, rozejrzała si˛e za kobieta,˛ ale nigdzie jej nie dostrzegła. Ogladała ˛ wy´swietlane na s´cianach reklamy, a˙z wezwano pasa˙zerów, aby wchodzili na pokład. Miejsce 23E pozostało puste, gdy Chia czekała na start, ssac ˛ mi˛etówk˛e, która˛ dała jej stewardesa. Jedyny pusty fotel w samolocie, pomy´slała. Je´sli nikt na nim nie siadzie, ˛ mo˙ze b˛ed˛e mogła podnie´sc´ boczne oparcie i si˛e poło˙zy´c. Spróbowała otoczy´c si˛e negatywnym polem my´slowym, które powstrzymałoby ewentualnego ch˛etnego przed zaj˛eciem tego miejsca w ostatniej chwili. Zona Rosa wierzyła w takie rzeczy, które miały nale˙ze´c do arsenału sztuk walki jej dziewcz˛ecego gangu. Chia nie rozumiała, jak kto´s mo˙ze wierzy´c, z˙ e to działa. Nie działało, gdy˙z wła´snie nadeszła blondynka. Czy˙zby w jej oczach pojawił si˛e błysk rozpoznania?
Rozdział 3 Prawie cywil Był s´rodek tygodnia, kiedy Laney ostatni raz widział Kathy Torrance, wi˛ec jej tatua˙z nie był widoczny. Stała w klatce, wrzeszczac, ˛ gdy opró˙zniał swoja˛ szafk˛e. Miała na sobie blezerek od Armaniego z metalicznego barchanu i dopasowana˛ kolorem spódniczk˛e, zakrywajac ˛ a˛ znak z kosmosu. Pojedynczy sznur pereł był widoczny w dekolcie jej białej, r˛ecznie skrojonej bluzki. Urz˛edowy strój. Została wezwana na dywanik z powodu dezercji podwładnego. Wiedział, z˙ e wrzeszczała, poniewa˙z miała otwarte usta, lecz gniewne słowa nie przechodziły przez miarowy przybój generatora szumów, dostarczonego przez jego prawników. Poradzono mu, z˙ eby podczas ostatniej wizyty w biurach Slitscanu przez cały czas nosił ten generator. Poinstruowano go, z˙ eby nie wygłaszał z˙ adnych o´swiadcze´n. Z pewno´scia˛ z˙ adnych nie mógł usłysze´c. Pó´zniej zastanawiał si˛e czasem, w jaki sposób mogła wyrazi´c swoja˛ w´sciekło´sc´ . Ponownie przypominajac ˛ teori˛e osobisto´sci oraz jej cen˛e, rol˛e odgrywana˛ przez Slitscan czy niezdolno´sc´ Laneya do pełnienia obowiazków? ˛ A mo˙ze skupiłaby si˛e na jego zdradzie? Ale nie słyszał tego. Pakował rzeczy, których wła´sciwie ju˙z nie potrzebował, do pudełka z marszczonego plastiku słabo pachnacego ˛ meksyka´nskimi pomara´nczami. Notebook z pop˛ekanym ekranem, zepsuty, który słu˙zył mu przez cały college. Izotermiczny kubek z obła˙zacym ˛ logo Nissan County. Notatki robione na papierze, wbrew zaleceniom firmy. Poplamiony kawa˛ faks od kobiety, z która˛ spał w Ixtapa. Zapomniał jej imi˛e, a inicjałów nie dało si˛e ju˙z odcyfrowa´c. Bezsensowne kawałki jego ja, których przeznaczeniem był s´mietnik na parkingu. Jednak nie chciał niczego tu zostawia´c, a Kathy wcia˙ ˛z wrzeszczała. ´ Teraz, w Sze´scianie Smierci K., wyobra˙zał sobie, z˙ e krzyczała, i˙z ju˙z nigdy nie b˛edzie pracował w tym mie´scie, i rzeczywi´scie mogła mie´c racj˛e. Nielojalno´sc´ wzgl˛edem pracodawcy to bardzo powa˙zna plama w z˙ yciorysie, a szczególnie w tym mie´scie, je´sli motywem post˛epku było co´s, co — jak przypominał sobie Laney — kiedy´s nazywano skrupułami. To słowo wydało mu si˛e teraz po prostu zabawne. 17
— U´smiechnałe´ ˛ s si˛e. — Blackwell patrzył na niego nad male´nkim stolikiem — Niedobór serotoniny. — Jedz — poradził Blackwell. — Nie jestem głodny. — Trzeba uzupełnia´c w˛eglowodory — rzekł Blackwell, wstajac. ˛ Zajmował naprawd˛e sporo przestrzeni. ´ Laney i Yamazaki podnie´sli si˛e i wyszli za Blackwellem z Sze´scianu Smierci K., a potem z niepozornego budynku. Z m˛etnego s´wiatła w chromowo-neonowy parów Roppongi Dori. Smród zepsutych ryb i owoców niósł si˛e nawet w t˛e chłodna˛ wilgotna˛ noc, chocia˙z był nieco stłumiony przez piekarniana˛ słodycz chi´nskiego benzoholu z warczacych ˛ na drodze szybkiego ruchu pojazdów. Miarowy szum pojazdów uspokajał i Laney poczuł si˛e lepiej, kiedy zaczał ˛ i´sc´ . Mo˙ze idac, ˛ zdoła poja´ ˛c rol˛e Keitha Alana Blackwella i Shinya Yamazakiego. Blackwell prowadził ich estakada˛ dla pieszych. Laney dotknał ˛ dłonia˛ wypukło´sci na por˛eczy ze stopu. Zobaczył, z˙ e to przypadkowe załamanie lub p˛echerz w jaskrawej naklejce: dziewczyna z obna˙zonym biustem u´smiechała si˛e do niego ze srebrzystego hologramu wielko´sci dłoni. Kiedy poruszył głowa,˛ zmieniajac ˛ kat ˛ widzenia, gestem wskazała numer telefonu nad głowa.˛ Cała por˛ecz, do samego ko´nca, była oblepiona takimi ogłoszeniami, chocia˙z w kilku miejscach widniały równe przerwy po zdartych i zabranych jako lektura na pó´zniej. Cielsko Blackwella przedarło si˛e przez tłum na drugim ko´ncu, jak frachtowiec przez rzad ˛ podskakujacych ˛ z˙ aglówek. — W˛eglowodory — rzucił przez szerokie rami˛e. Powiódł ich ulica,˛ waskim ˛ paskiem kolorowych s´wiateł, obok całonocnej kliniki weterynaryjnej, w której dwaj widoczni przez okno lekarze w białych fartuchach przeprowadzali operacj˛e — Laney miał nadziej˛e, z˙ e był to kot. Opodal przystan˛eła grupka przechodniów, obserwujac ˛ to z chodnika. Blackwell wcisnał ˛ si˛e do jasno o´swietlonej knajpki, gdzie para unosiła si˛e z podgrzewaczy za lada˛ z rekonstruowanego granitu. Laney i Yamazaki weszli za nim. Kucharz ju˙z nalewał pachnacy ˛ rosół z kluskami, zamówiony przez Australijczyka. Laney zobaczył, z˙ e Blackwell podnosi miseczk˛e do ust i wciaga ˛ kluski, odcinajac ˛ kilka szybkim kłapni˛eciem białych plastikowych z˛ebów. Pot˛ez˙ ne mi˛es´nie na grubym karku zadrgały przy przełykaniu. Laney wytrzeszczył oczy. Blackwell otarł usta grzbietem szerokiej i poznaczonej ró˙zowymi bliznami dłoni. Beknał. ˛ — Daj nam jedna˛ z tych małych puszek Dry — zamówił. Jednym łykiem wypił całe piwo i machinalnie zgniótł stalowa˛ puszk˛e, jak papierowy kubek. — Jeszcze raz — rzekł, stukajac ˛ miska˛ na kucharza. Laney nagle zgłodniał, pomimo lub na skutek tego nieapetycznego przedstawienia, wi˛ec zajał ˛ si˛e swoim talerzem, w którym zabarwione na ró˙zowo paski 18
jakiego´s tajemniczego mi˛esa, cienkie jak papier, osiadły na gronorostach klusek. Jadł w milczeniu, tak samo jak Yamazaki. Blackwell wypił trzy kolejne piwa bez jakiegokolwiek efektu. Kiedy Laney sko´nczył zup˛e i odstawił miseczk˛e na lad˛e, zauwa˙zył za kontuarem reklam˛e czego´s, co nazywano „Apple Shires — prawdziwy sok z naturalnych owoców”. Na pierwszy rzut oka wydało mu si˛e, z˙ e reklamuja˛ Alison Shires, niegdysiejszy powód jego skrupułów. „Posmakuj słodkiego nektaru z˙ ycia” — radziła reklama.
***
Alison Shires, która˛ dostrzegł najpierw jako mówiac ˛ a˛ głow˛e, po pi˛eciu miesiacach ˛ pracy w Slitscan, była dziewczyna˛ do´sc´ przeci˛etnej urody, mamroczac ˛ a˛ kwestie do wyimaginowanych re˙zyserów, agentów, do kogokolwiek. Kathy Torrance obserwowała jego min˛e, gdy patrzył na ekran. — Masz ju˙z do´sc´ , Laney? Reagujesz alergicznie na s´licznotki? Pierwsze objawy to lekka irytacja, niech˛ec´ , niejasne, lecz wyra´zne wra˙zenie, z˙ e robia˛ ci˛e w konia, wykorzystuja.˛ . . — Ona nie jest nawet taka „´sliczna” jak te dwie poprzednie. — Wła´snie. Wyglada ˛ niemal normalnie. Prawie cywil. Zaznacz ja.˛ Laney podniósł głow˛e. — Po co? — Zaznacz. On mo˙ze udawa´c, z˙ e to kelnerka albo kto´s taki. — My´slisz, z˙ e to ona? — Bez trudu nazbierałoby si˛e ich ze trzysta, Laney. Trzeba zacza´ ˛c od najbardziej prawdopodobnych. — Wybieramy losowo? — My nazywamy to „instynktem”. Zaznacz. Laney kliknał ˛ kursor, bladoniebieska strzałka przypadkiem znalazła si˛e w ocienionej orbicie spuszczonego oka dziewczyny. Oznaczajac ˛ ja˛ do dokładniejszego zbadania jako ewentualna˛ przyszła˛ partnerk˛e ostentacyjnie z˙ onatego aktora, sławnego w sposób, jaki Kathy Torrance rozumiała i aprobowała. Takiego, który musi przestrzega´c nakazów ła´ncucha pokarmowego. Nie za du˙zego do połkni˛ecia przez Slitscan. On lub jego wła´sciciele byli dotychczas bardzo ostro˙zni. Albo mieli du˙zo szcz˛es´cia. Ju˙z nie. Do Kathy doszła plotka przez jeden z tych „własnych kanałów”, na których si˛e opierała, wi˛ec teraz zamknie si˛e kolejny cykl ła´ncucha pokarmowego. — Obud´z si˛e — powiedział Blackwell. — Zasypiasz nad talerzem. Czas, z˙ eby´s opowiedział nam o poprzedniej pracy, je˙zeli mamy zaproponowa´c ci nast˛epna.˛ 19
— Kawy — rzekł Laney.
***
Laney nie był, co stanowczo podkre´slał, podgladaczem. ˛ Miał szczególna˛ umiej˛etno´sc´ gromadzenia danych i medycznie udokumentowana˛ niezdolno´sc´ skupienia uwagi, która˛ w pewnych warunkach mógł wykorzysta´c jako rodzaj patologicznej hiperpercepcji. To czyniło go — mówił przy drinkach w lokalu Amos ’n’ Andes przy Roppongi — niezwykle dobrym researcherem. (Nie wspominał o Stanowym Domu Dziecka w Gainesville ani o próbach, jakie podejmowali tam, z˙ eby podnie´sc´ jego zdolno´sc´ koncentracji. O cyklach 5-SB i tym podobnych rzeczach). Dla jego ewentualnych pracodawców istotne było to, z˙ e intuicyjnie wyławiał ciagi ˛ informacji: rodzaj podpisu mimowolnie pozostawiany w sieci przez danego osobnika prowadzacego ˛ codzienne, a zarazem nie ko´nczace ˛ si˛e i skomplikowane sprawy zwiazane ˛ z z˙ yciem w społecze´nstwie informatycznym. Niezdolno´sc´ koncentracji, zbyt ulotna, aby zarejestrowały ja˛ niektóre badania, czyniła go urodzonym surferem, przeskakujacym ˛ z programu do programu, z bazy danych do bazy, z platformy na platform˛e — w sposób, powiedzmy. . . intuicyjny. I w tym wła´snie tkwił problem, kiedy szukał pracy: Laney był odpowiednikiem ró˙zd˙zkarza, cybernetycznym psychotronikiem. Nie potrafił wytłumaczy´c, jak robi to, co robi. Po prostu nie wiedział. Przeszedł do Slitscanu z DatAmerica, gdzie jako asystent uczestniczył w projekcie o kryptonimie TIDAL. O wewn˛etrznej polityce firmy DatAmerica najlepiej s´wiadczy fakt, z˙ e Laney nigdy nie zdołał odkry´c, czy TIDAL jest, czy nie jest, akronimem ani (cho´cby w przybli˙zeniu) czego dotyczy. Przez cały czas przegla˛ dał ogromne zasoby niezró˙znicowanych danych, szukajac ˛ „punktów w˛ezłowych”, których rozpoznawania nauczył go zespół francuskich uczonych. Wszyscy oni nami˛etnie grali w tenisa, a z˙ aden nie miał najmniejszej ochoty wyja´snia´c Laneyowi, czym sa˛ te punkty w˛ezłowe, wi˛ec miał wra˙zenie, z˙ e słu˙zy im jako kto´s w rodzaju tubylczego przewodnika. Na cokolwiek polowali Francuzi, miał wystawi´c im to na strzał. Mimo wszystko było mu lepiej ni˙z w Gainesville, bez porównania. A˙z TIDAL, czymkolwiek był, został skre´slony i Laney nie miał ju˙z nic do roboty w DatAmerica. Francuzi wyjechali, a kiedy Laney próbował rozmawia´c z innymi naukowcami o tym, co robia,˛ patrzyli na niego jak na wariata. Kiedy poszedł na rozmow˛e do Slitscanu, wywiad przeprowadzała Kathy Torrance. Nie miał poj˛ecia, z˙ e ona kieruje wydziałem i z˙ e wkrótce b˛edzie jego szefem. Powiedział jej prawd˛e o sobie. No, przynajmniej wi˛ekszo´sc´ . Była najbledsza˛ kobieta,˛ jaka˛ widział w z˙ yciu. Prawie przezroczysta. (Pó´zniej 20
dowiedział si˛e, z˙ e ten efekt w znacznym stopniu był wynikiem stosowania kosmetyków, a szczególnie brytyjskiej serii powodujacej ˛ szczególne załamanie s´wiatła). — Czy pan zawsze nosi malajskie imitacje niebieskich koszul od Braci Brooks, zapinane na guziki? Laney spojrzał na swoja˛ koszul˛e, a przynajmniej próbował. — Malajskie? — Liczba s´ciegów jest dokładnie taka, jak trzeba, ale wcia˙ ˛z nie nauczyli si˛e nale˙zycie naciaga´ ˛ c nitek. — Och. — Nie szkodzi. Odrobina takiego szyku z˙ ółtodzioba mo˙ze nawet przysporzy´c nam popularno´sci. Ale mógłby pan rozlu´zni´c krawat. Zdecydowanie rozlu´zni´c krawat. I trzyma´c w kieszeni kilka flamastrów. Nie pogryzionych, prosz˛e. Oraz jeden z tych grubych płaskich mazaków w naprawd˛e paskudnym, fosforyzujacym ˛ kolorze. ˙ — Zartuje pani? — Zapewne, panie Laney. Mog˛e mówi´c ci Colin? — Tak. Nigdy jednak nie mówiła mu po imieniu. — Przekona si˛e pan, z˙ e poczucie humoru jest w Slitscanie podstawowa˛ cecha,˛ Laney. Wła´sciwo´scia˛ niezb˛edna˛ do przetrwania. A najbardziej po˙zadan ˛ a˛ tu osoba˛ jest kto´s, kogo trudno zrozumie´c. — Co pani ma na my´sli, pani Torrance? — Kathy. Mam na my´sli kogo´s, kogo trudno dokładnie zacytowa´c we wspomnieniach. Albo przed sadem. ˛
***
Yamazaki był dobrym słuchaczem. Mrugał, przełykał s´lin˛e, kiwał głowa,˛ bawił si˛e ostatnim guzikiem swej kraciastej koszuli lub czymkolwiek, przez cały czas sprawiajac ˛ wra˙zenie, z˙ e łapie wszystko, nada˙ ˛za za opowie´scia˛ Laneya. Keith Alan Blackwell to co innego. Siedział tam nieruchomo jak sterta wołowiny, poruszajac ˛ si˛e tylko wtedy, kiedy podnosił lewa˛ r˛ek˛e, z˙ eby nacisna´ ˛c i pokr˛eci´c kikut lewego ucha. Robił to bez wahania i zmieszania, wi˛ec Laney doszedł do wniosku, z˙ e przynosiło mu to ulg˛e. W wyniku tych zabiegów blizna lekko poczerwieniała. Laney siedział na obitej derma˛ ławie, plecami do s´ciany. Yamazaki i Blackwell patrzyli na niego zza waskiego ˛ stołu. Za nimi, nad jednolicie czarnowłosymi głowami nocnych amatorów kawy, holograficzne rysy Amosa unosiły si˛e na tle po21
krytych s´niegiem szczytów Andów, oblanych upiornym blaskiem zachodzacego ˛ sło´nca. Wargi tej postaci z kreskówek były wyd˛ete jak parówki z czerwonej gumy — rasistowski humor, za który w rejonie LA wysadziliby taki lokal w powietrze. Trzymał parujacy ˛ kubek z kawa,˛ biały i ikonicznie gładki, wielka,˛ trójpalczasta,˛ postdisneyowska˛ dłonia˛ w białej r˛ekawiczce. Yamazaki lekko odkaszlnał. ˛ — Przepraszam, mówił pan o pracy w Slitscanie?
***
Kathy Torrance zacz˛eła od tego, z˙ e zaproponowała Laneyowi, aby posurfował po sieci, w stylu Slitscanu. Zabrała z Klatki dwa komputery, wygoniła czterech pracowników z SJB, wprowadziła tam Laneya i zamkn˛eła drzwi. Krzesła, okragły ˛ stół, du˙zy wy´swietlacz na s´cianie. Patrzył, jak podłaczyła ˛ komputery do portów i wywołała identyczne obrazy długowłosego szatyna po dwudziestce. Kozia bródka i złoty kolczyk w uchu. Twarz nic nie mówiła Laneyowi. Mogła nale˙ze´c do kogo´s, kogo godzin˛e wcze´sniej minał ˛ na ulicy, twarz drugoplanowego aktora mydlanej opery albo twarz człowieka, w którego lodówce wła´snie odkryto kolekcj˛e odci˛etych palców. — Clinton Hiliman — powiedziała Kathy Torrance. — Fryzjer, kucharz suszi, dziennikarz muzyczny, dodatkowo robi s´redniobud˙zetowe pornosy. Ten wizerunek jest oczywi´scie podkr˛econy. Postukała w klawisze, odkr˛ecajac ˛ go. Na ekranie oczy i broda Clinta Hilimana zmniejszyły si˛e kilkakrotnie. — Pewnie zrobił to sam. Przy profesjonalnej robocie nie byłoby punktu zaczepienia. — Wyst˛epuje w porno? — Laneyowi było dziwnie z˙ al Hilimana, który z cofni˛etym podbródkiem wygladał ˛ na zagubionego i bezbronnego. — Ich nie interesuje wielko´sc´ jego podbródka — powiedziała Kathy. — W porno robi si˛e głównie uj˛ecia. Du˙ze zbli˙zenia. Wszyscy maja˛ dublerów. Dorabiaja˛ im tylko ładniejsze twarze. Kto´s jednak musi wej´sc´ do okopów i załatwi´c brzydali, no nie? Laney zerknał ˛ na nia˛ katem ˛ oka. — Skoro pani tak mówi. Wr˛eczyła mu standardowy wirtualny hełm Thomsona. — Załatw go. — Załatwi´c? 22
— Tak. Znale´zc´ te punkty w˛ezłowe, o których mi pan mówił. To uj˛ecie to furtka do wszystkiego, co na niego mamy. Całe gigabajty potwornego nudziarstwa. Dane jak morze tapioki, Laney. Nie ko´nczaca ˛ si˛e, waniliowa równina. On jest nudny jak dzie´n długi, a ten dzie´n jest naprawd˛e długi. Załatw go. Zrób mi przyjemno´sc´ . Zrobisz to i masz t˛e prac˛e. Laney spojrzał na podkr˛econego Hilimana na ekranie swojego komputera. — Nie powiedziała mi pani, czego mam szuka´c. — Wszystkiego, co mogłoby zainteresowa´c Slitscan. A s´ci´sle mówiac, ˛ Laney, co mogłoby zainteresowa´c widowni˛e Slitscanu, która˛ najlepiej wyobrazi´c sobie jako zło´sliwy, leniwy, potwornie głupi, wiecznie głodny organizm łaknacy ˛ ciepłej krwi pomaza´nców. Osobi´scie lubi˛e wyobra˙za´c sobie co´s wielko´sci małego hipopotama, koloru ugotowanego ziemniaka po tygodniu, z˙ yjacego ˛ własnym z˙ yciem w mroku na przedmie´sciach Topeki. Ma mnóstwo oczu i nieustannie si˛e poci. Pot zalewa mu te oczy i piecze. To nie ma ust, Lancy, ani genitaliów, a swoja˛ mordercza˛ w´sciekło´sc´ oraz infantylne po˙zadanie ˛ potrafi wyra˙za´c, zmieniajac ˛ jedynie kanały uniwersalnym pilotem. Albo głosujac ˛ podczas wyborów prezydenckich.
***
— SJB? Yamazaki wyjał ˛ notebooka i przygotował pióro s´wietlne. Laney stwierdził, z˙ e nie ma nic przeciwko temu. Japo´nczyk czuł si˛e z tym znacznie lepiej. — Strategiczna Jednostka Biznesowa — powiedział mu. — Mała sala konferencyjna. Urzad ˛ pocztowy Slitscanu. — Urzad ˛ pocztowy? — System kalifornijski. Ludzie nie maj ˛ a˛ własnych biurek. Kiedy przychodzisz, bierzesz z Klatki komputer i telefon. Je˙zeli potrzebujesz urzadze´ ˛ n peryferyjnych, masz do dyspozycji konsol˛e. SJB słu˙zy do konferencji, ale trudno złapa´c który´s, kiedy go potrzebujesz. Oni tam wierza˛ w spotkania wirtualne, szczególnie w przypadku kontrowersyjnych tematów. Dostaje si˛e szafk˛e na rzeczy osobiste. Lepiej, z˙ eby nie zobaczyli, jak drukujesz jakie´s dane. I nienawidza˛ poczty elektronicznej. — Dlaczego? — Poniewa˙z mogłe´s zapisa´c co´s z wewn˛etrznej sieci i wypu´sci´c to w s´wiat. Pa´nskiego notebooka nigdy nie wypu´sciliby z klatki. Skoro nie ma papierów, maja˛ zapisy ka˙zdej rozmowy, ka˙zdego wywoływanego obrazu, ka˙zdego uderzenia klawisza. Blackwell kiwnał ˛ wygolona˛ głowa,˛ która błysn˛eła czerwienia˛ wyd˛etych warg 23
Amosa. — Bezpiecze´nstwo. — I powiodło si˛e panu, panie Laney? — zapytał Yamazaki. — Znalazł pan te. . . punkty w˛ezłowe?
Rozdział 4 Zdekompresowana Wenecja — Teraz zamknij si˛e — powiedziała kobieta z fotela 23E i Chia nie odezwała si˛e słowem. — Siostra opowie ci pewna˛ histori˛e. Chia oderwała wzrok od ekranu w oparciu fotela, na którym pokonywała jedenasty poziom zlobotomizowanej przez lini˛e lotnicza˛ wersji „Wojen czaszek”. Blondyna patrzyła wprost przed siebie, nie na nia.˛ Opu´sciła swój ekran tak, z˙ e wykorzystywała tylna˛ s´ciank˛e jako tac˛e i wła´snie sko´nczyła druga˛ szklank˛e zimnego soku pomidorowego, za który zapłaciła stewardesie. Z jakiego´s powodu podawano je z pływajacymi ˛ w szklance kostkami selera, lecz blondynka najwyra´zniej nie miała na nie ochoty. Pi˛ec´ takich kostek uło˙zyła na tacy, jak dziecko budujace ˛ s´ciany domku lub zagrod˛e dla zwierzat-zabawek. ˛ Chia spojrzała na jej kciuki na jednorazowym touchpadzie Air Magellan. I znów na mocno wymalowane oczy, które patrzyły teraz na nia.˛ — Jest takie miejsce, gdzie zawsze jest s´wiatło — powiedziała kobieta. — Wsz˛edzie jasno. Nie ma ciemno´sci. Jasno jak we mgle, jakby co´s spadało, zawsze, w ka˙zdej sekundzie. I te wszystkie kolory. Gmachy, których szczytów nie widzisz, i spadajace ˛ z nich s´wiatło. A w dole pi˛etrza˛ si˛e bary. Bary, dyskoteki i lokale ze striptizem. Poustawiane jak pudełka od butów, jedne na drugich. I oboj˛etnie, do ilu si˛e wkr˛ecisz, oboj˛etnie, na ile wejdziesz schodów, iloma pojedziesz windami, oboj˛etnie, jak mały znajdziesz sobie pokoik, to s´wiatło i tak ci˛e znajdzie. Przeniknie szpara˛ pod drzwiami jak kurz. Drobne, takie maciupkie. Wejdzie ci pod powieki, je´sli jako´s uda ci si˛e zasna´ ˛c. Tyle z˙ e ty nie chcesz tam spa´c. Nie w Shinjuku. Chcesz? Chia nagle zdała sobie spraw˛e, jak ogromny ci˛ez˙ ar ma samolot, jak niewiarygodny jest jego lot w powietrzu, jak jego kadłub wibruje w´sród mro´znej nocy gdzie´s nad oceanem, z daleka od brzegów Alaski. Niewiarygodne, lecz prawdziwe. — Nie — usłyszała swój głos, a „Wojny czaszek”, zauwa˙zajac ˛ jej nieuwag˛e, straciły ˛ ja˛ na ni˙zszy poziom. 25
— Nie — potwierdziła kobieta — nie chcesz. Wiem. Ale zmusza˛ ci˛e do tego. Zmusza.˛ W centrum tego s´wiata. Potem odchyliła głow˛e do tyłu, zamkn˛eła oczy i zacz˛eła chrapa´c. Chia wyszła z gry i wepchn˛eła touchpad w uchwyt na oparciu fotela. Miała ochot˛e wrzeszcze´c. O co chodziło tej babie? Przyszedł steward, zgarnał ˛ selerowa˛ zagrod˛e do serwetki, zabrał pusta˛ szklank˛e, wytarł tac˛e i zatrzasnał ˛ ja˛ w oparciu. — Mój baga˙z — powiedziała Chia. — W schowku. — Wskazała r˛eka.˛ Otworzył skrytk˛e nad nia,˛ wyjał ˛ jej torebk˛e i poło˙zył jej na kolanach. — Jak to zdja´ ˛c? — Dotkn˛eła p˛etli z mocnej czerwonej plasteliny, przytrzymujacej ˛ zatrzask. Z czarnej kabury u pasa wyjał ˛ małe czarne narz˛edzie. Wygladało ˛ jak co´s, czym kiedy´s weterynarz przycinał psu pazury. Podstawił druga˛ dło´n i chwycił w nia˛ kuleczki, w które zmieniła si˛e plomba, kiedy ja˛ przeciał. ˛ — Mog˛e tego u˙zy´c? — Otworzyła zamek błyskawiczny i pokazała mu Sandbendera, wepchni˛etego mi˛edzy cztery pary zrolowanych rajstop. — Tutaj nie ma łacza ˛ — odparł. — Tylko w pierwszej klasie i w specjalnej. Mo˙zna jednak korzysta´c z własnych zasobów. Mo˙ze pani podłaczy´ ˛ c si˛e do monitora w oparciu fotela. — Dzi˛eki — odparła. — Mam gogle. Odszedł. Chrapanie blondyny urwało si˛e w pół taktu, gdy wpadli w turbulencje. Chia wygrzebała okulary i słuchawki z kokonu czystej bielizny, poło˙zyła je obok siebie, mi˛edzy biodrem a por˛ecza.˛ Wyj˛eła Sandbendera, zamkn˛eła torebk˛e, po czym wolna˛ r˛eka˛ i noga˛ wepchn˛eła ja˛ pod fotel przed nia.˛ Tak bardzo chciała si˛e stad ˛ wyrwa´c. Z Sandbenderem na kolanach sprawdziła kciukiem stan baterii. Osiem godzin w trybie oszcz˛edno´sciowym, je´sli dopisze jej szcz˛es´cie. W tym momencie nie przejmowała si˛e tym. Odwin˛eła przewód omotany wokół okularów i podłaczyła ˛ go. Nakładane na czubki palców ko´ncówki były poplatane, ˛ jak zawsze. Spokojnie, powiedziała sobie. Zerwiesz ta´sm˛e sensora i sp˛edzisz cała˛ noc z klonem Ashleigh Modine Carter. Małe srebrne naparstki, gi˛etki szkielet dłoni, powoli. . . Wkładaj jeden po drugim. Raz, dwa. . . Blondynka powiedziała co´s przez sen. Je˙zeli mo˙zna to nazwa´c snem. Chia podniosła okulary, zało˙zyła je i wpadła w czerwie´n. — . . . mnie stad, ˛ do cholery! Tak te˙z si˛e stało. Siedzi na skraju łó˙zka, spogladaj ˛ ac ˛ na plakat Lo Rez Skyline. W ko´ncu Lo zauwa˙za ja.˛ Przygładza rzadki wasik ˛ i u´smiecha si˛e do niej. — Hej, Chia. — Hej. Do´swiadczenie nauczyło ja˛ odpowiada´c bezgło´snie, z˙ eby nie słyszeli inni. 26
— Co si˛e dzieje, dziewczyno? — Jestem w samolocie. Lec˛e do Japonii. — Japonia? Bombowo. Podoba ci si˛e nasz dysk z Budokanem? — Nie mam ochoty na rozmowy, Lo. A przynajmniej nie z agentem od oprogramowania, cho´cby nie wiem jak słodkim. — W porzadku. ˛ Posłał jej ten koci u´smiech, marszczac ˛ kaciki ˛ oczu, i znieruchomiał. Chia rozejrzała si˛e wokół, rozczarowana. Wszystko wydawało si˛e troch˛e nie takie, a mo˙ze powinna była u˙zy´c pakietów fraktalowych. które robiły troch˛e bałaganu, sypały kurz po katach ˛ i zostawiały brudne smugi na kontaktach. Zona Rosa uwielbiała je. Kiedy była w domu, Chii podobało si˛e to, z˙ e taka konstrukcja była czy´sciejsza ni˙z jej pokój. Teraz poczuła t˛esknot˛e. Brakowało jej prawdziwego domu. Gestem przeszła do stołowego, s´migajac ˛ obok drzwi do sypialni matki. Ledwie naszkicowała to pomieszczenie, wi˛ec nie miało wn˛etrza. Stołowy równie˙z był jeszcze nie wyko´nczony, stały w nim meble importowane z systemu Playmobil, który poprzedzał Sandbendera. Niedbale zbitmapowane rybki monotonnie pływały w kółko w szklanym stoliku do kawy, który stworzyła, kiedy miała dziewi˛ec´ lat. Drzewa za frontowym oknem były jeszcze starsze: idealnie cylindryczne pnie o kredkowobrazowej ˛ barwie, a ka˙zdy podtrzymywał jadowicie zielona˛ koron˛e jednolitego listowia. Gdyby popatrzyła na nie dłu˙zej, wyszedłby z nich Mumphalumphagus i chciał si˛e z nia˛ bawi´c, wi˛ec tego nie zrobiła. Usadowiła si˛e na kanapie z Playmobilu i spojrzała na programy porozrzucane na blacie stolika do kawy. Oprogramowanie Sandbendera wygladało ˛ jak staromodny brezentowy worek na wod˛e, rodzaj manierki (musiała skonsultowa´c si˛e z „Co to jest”, podr˛ecznym słownikiem, z˙ eby si˛e tego dowiedzie´c). Był wytarty i spektakularnie naturalny, z drobnymi kropelkami wody przesiakaj ˛ acymi ˛ przez g˛esty splot tkaniny. Je´sli podeszło si˛e bardzo blisko, mo˙zna było dostrzec rzeczy odbite w poszczególnych kroplach: obwody podobne do paciorków lub skóry na podgardlu jaszczurki, długa˛ pusta˛ pla˙ze˛ pod szarym niebem, góry w deszczu, strumie´n płynacy ˛ po ró˙znobarwnych kamieniach. Kochała Sandbendery — były najlepsze. SANDBENDERS, OREGON — głosił zatarty napis na spoconym brezencie, jakby spłowiałym w pustynnym sło´ncu. SYSTEM 5.9. (Miała wszystkie uaktualnienia, a˙z do 6.3. Ludzie mówili, z˙ e wersja 6.4 ma bł˛edy). Obok worka z woda˛ le˙zał jej zeszyt, w postaci kołonotatnika noszacego ˛ s´lady sztucznego zu˙zycia, z okładka˛ pokre´slona˛ cyfrowymi gryzmołami. B˛ed˛e musiała go przeformatowa´c, zanim pójd˛e do nowej szkoły, przypomniała sobie. Ten jest zbyt dziecinny. Jej kolekcja albumów, składanek i specjalnych wyda´n Lo/Rez ukazała si˛e w postaci oryginalnie opakowanych płytek. Były poukładane — tak niedbale, jak tylko si˛e dało — obok materiałów archiwalnych, które zdołała zebra´c, od kiedy 27
przyj˛eto ja˛ do grupy dyskusyjnej. Dzi˛eki o˙zywionej wymianie plików z członkinia˛ ze Szwecji, miały one posta´c blaszanej puszki s´niadaniowej z litografia˛ Rez i Lo, spogladaj ˛ acych ˛ m˛etnym i oszołomionym wzrokiem z płaskiego, prostokat˛ nego wieczka. Szwedzka fanka zeskanowała obrazek z pi˛eciu wydrukowanych kawałków oryginału, a potem nało˙zyła je na pudełko. Oryginał był zapewne nepalski, zdecydowanie piracki i Chia cieszyła si˛e z certyfikatu autentyczno´sci na odwrocie. Zona Rosa chciała mie´c kopi˛e, ale na razie mogła zaproponowa´c tylko kilka rzadkich zdj˛ec´ telewizyjnych z piatego ˛ koncertu w Mexico Dome. Nie były dostatecznie rzadkie, wi˛ec Chia nie chciała si˛e zamieni´c. Podobno w powszechnie dost˛epnych zasobach Globo mo˙zna było znale´zc´ nieoficjalna˛ kronik˛e brazylijskiej trasy koncertowej. Chia bardzo chciała ja˛ mie´c, a Meksyk le˙zy w tym samym kierunku, co Brazylia. Przesun˛eła palcem po stosie płytek, wirtualna˛ dłonia,˛ palcem zako´nczonym dr˙zac ˛ a˛ rt˛ecia.˛ Pomy´slała o Plotce. Plotki były, sa˛ i b˛eda.˛ Kra˙ ˛zyły o Lo i tej du´nskiej modelce, z˙ e maja˛ si˛e pobra´c. Zapewne były prawdziwe, chocia˙z nigdy do tego nie doszło. I wcia˙ ˛z plotkowano o Rezie i ró˙znych ludziach. Jednak chodziło o ludzi. Ta du´nska modelka te˙z była człowiekiem, chocia˙z Chia uwa˙zała ja˛ za snobk˛e. Ta Plotka to co´s zupełnie innego. Wła´snie dlatego Chia leciała do Tokio — z˙ eby to sprawdzi´c. Wybrała Lo Rez Skyline. Wirtualna Wenecja, która˛ ojciec przysłał jej na trzynaste urodziny, wyglada˛ ła jak stara zakurzona ksi˛ega w skórzanych okładkach — gładka brazowa ˛ skóra miejscami starta na zamsz, cyfrowy odpowiednik prania d˙zinsu w pralce pełnej piłeczek golfowych. Le˙zała obok bezbarwnej szarej teczki zawierajacej ˛ odpis rozwodu i zgody na sprawowanie opieki. Przyciagn˛ ˛ eła do siebie Wenecj˛e, otworzyła ja.˛ Rybka zamigotała nierytmicznic, uruchamiajac ˛ podprogram. Dekompresja Wenecji. Piazza w zimowej czerni-bieli, tekstury jej fasad dokładnie ukazane w marmurze, porfirze, polerowanym granicie, jaspisie, alabastrze (wszystkie nazwy minerałów przewijajace ˛ si˛e w razie potrzeby w menu widzianym katem ˛ oka). Miasto skrzydlatych lwów i złotych koni. Umowna godzina szarego i wiecznego s´witu. Mogła by´c tu sama albo odwiedzi´c Mistrza Muzyki. Ojciec, dzwoniac ˛ z Singapuru i składajac ˛ jej z˙ yczenia urodzinowe, powiedział, z˙ e Hitler podczas swojej pierwszej i jedynej wizyty, wymknał ˛ si˛e, by samotnie kra˙ ˛zy´c po ulicach o poranku. Zachowywał si˛e jak w´sciekły pies. Chia, która niezbyt dobrze wiedziała, kim był ten cały Hitler, a je´sli nawet, to głównie z refrenów piosenek, rozumiała to doskonale. Kamienie Piazza przepłyn˛eły pod nia˛ jak jedwab, gdy uniosła srebrzysty palec i pomkn˛eła przez labirynt mostków, wody, łuków, s´cian. Nie miała poj˛ecia, czym było to miejsce, jak i dlaczego powstało, ale pasowa28
ło tak dobrze do siebie i zajmowanej przestrzeni. . . Woda i kamie´n tworzyły tu idealna,˛ tajemnicza˛ cało´sc´ . Najbardziej pokr˛econy software, jaki kiedykolwiek stworzono, i wła´snie tu powstały pierwsze takty „Pozytronowego przeczucia”.
Rozdział 5 Punkty w˛ezłowe Clinton Emory Hiliman, lat dwadzie´scia pi˛ec´ , fryzjer, kucharz suszi, dziennikarz muzyczny, aktor porno, zaufany dostawca zakazanych kultur tkanek płodowych dla trzech z bardziej endomorficznych członków zdecydowanie topowego zespołu Dukes of Nuke’Em, których Dziecko Wojny w Zatoce było osiemnaste z wykrzyknikiem na listach przebojów i nadal szło w gór˛e, b˛edac ˛ przedmiotem dyplomatycznych protestów kilku islamskich pa´nstw. Kathy Torrance wygladała ˛ na zadowolona.˛ — Te tkanki płodowe, Laney? — Có˙z — powiedział Laney, kładac ˛ słuchawki obok komputera. — My´sl˛e, z˙ e to mo˙ze by´c dobre. — Dlaczego? — Musza˛ by´c irackie. Bardzo na to nalegali. Nie chca˛ z˙ adnych innych. — Jeste´s przyj˛ety. — Tak? — Na pewno połaczyłe´ ˛ s rozmowy z Ventura z biletami parkingowymi z gara˙zu w Beverly Center. Chocia˙z ten numer z „dzieckiem wojny w Zatoce” trudno było przegapi´c. — Chwileczk˛e — powiedział Laney. — Wiedzieli´scie o tym. — To najwa˙zniejszy punkt s´rodowego spektaklu. — Zamkn˛eła komputer, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ odkr˛econego podbródka Clinta Hilimana. — Miałam okazj˛e zobaczy´c, jak pracujesz, Laney. Masz wrodzony talent. Nie mogłam uwierzy´c, z˙ e w tych bzdurach o punktach w˛ezłowych co´s jest. Niektóre z twoich posuni˛ec´ wydaja˛ si˛e bezsensowne, ale widziałam, jak błyskawicznie natrafiłe´s na to, czego trzej do´swiadczeni researcherzy szukali przez trzy miesiace. ˛ Tobie zaj˛eło to niecałe pół godziny. — Cz˛es´c´ z tego była nielegalna — zauwa˙zył Laney. — Korzystacie z niektórych baz danych DatAmerica, do których nie powinni´scie mie´c dost˛epu. — Wiesz, na czym polega cicha umowa, Laney? 30
***
Yamazaki podniósł głow˛e znad notebooka. — Bardzo dobrze — rzekł, chyba do Blackwella. — To jest bardzo dobre. Blackwell poruszył si˛e na krze´sle, a˙z poliw˛eglanowe nó˙zki zaprotestowały cichym j˛ekiem. — Nie popracował tam długo, prawda? — Troch˛e ponad sze´sc´ miesi˛ecy — wyja´snił Laney.
***
Sze´sc´ miesi˛ecy mo˙ze by´c długie w Slitscanie. Wi˛ekszo´sc´ pensji za pierwszy miesiac ˛ wykorzystał na wynaj˛ecie mikroskopijnej kawalerki w przebudowanym w stylu retro, pi˛etrowym parkingu przy Broadway Avenue, Santa Monica. Kupił koszule, które bardziej pasowały do Slitscanu, a w tej malajskiej sypiał teraz. Zakupił par˛e drogich okularów przeciwsłonecznych i starał si˛e nigdy nie mie´c w kieszeni na piersi wi˛ecej ni˙z jeden flamaster. ˙ Zycie w Slitscanie miało pewien specyficzny styl. Koledzy Laneya ograniczali si˛e do waskiego ˛ pasma emocji. Pewien rodzaj poczucia humoru, jak mówiła Kathy, był wysoko ceniony, lecz rzadko kwitowany s´miechem. Oczekiwana˛ reakcja˛ był kontakt wzrokowy, kiwni˛ecie głowa,˛ cie´n u´smiechu. Tutaj niszczono, a czasem kreowano ludzi, łamano lub tworzono kariery, w surrealistycznych i nieoczekiwanych objawieniach, poniewa˙z Slitscan zajmował si˛e rytualnym upuszczaniem krwi, a ta miała alchemiczne wła´sciwo´sci tylko wtedy, je´sli nale˙zała do osobistos´ci. Umiej˛etno´sc´ wyszukiwania kluczowych danych w zalewie pozornie przypadkowych informacji wzbudziła zazdro´sc´ i niech˛etny podziw bardziej do´swiadczonych researcherów. Laney stał si˛e ulubie´ncem Kathy i był prawie zadowolony, gdy rozeszły si˛e plotki o ich rzekomym romansie. Nic ich nie łaczyło ˛ — oprócz tego jednego spotkania w jej mieszkaniu w Sherman Oaks, a i to nie był dobry pomysł. Oboje nie mieli ochoty tego powtarza´c. Laney wcia˙ ˛z poprawiał, rozwijał i wzmacniał to co´s, co objawiało si˛e jako jego talent, jego styl. Kathy to si˛e podobało. W hełmie na głowie, podłaczony ˛ do specjalizowanej linii Slitscanu, udost˛epniajacej ˛ mu nieprzebrane zasoby DatAmerica, czuł si˛e jak w domu. Poda˙ ˛zał tam, gdzie kazała mu Kathy. Odnajdował punkty w˛ezłowe. Czasem, zasypiajac ˛ w Santa Monica, leniwie zastanawiał si˛e, czy mógł istnie´c 31
wi˛ekszy system, obejmujacy ˛ szersza˛ perspektyw˛e. Mo˙ze cały DatAmerica posiadał własne punkty w˛ezłowe, informacyjne usterki mogace ˛ doprowadzi´c do jakiej´s wi˛ekszej prawdy, wiedzy, ukrytych w gł˛ebi szarych warstw informacji. Tylko wtedy, je´sli znajdzie si˛e kto´s, kto zada wła´sciwe pytanie. Nie miał poj˛ecia, jak ono brzmi, je´sli w ogóle istniało, jednak z jakiego´s powodu watpił, ˛ aby kiedykolwiek padło w SBJ Slitscanu. Slitscan wywodził si˛e z „programowania rzeczywisto´sci” i sieciowych tabloidów dwudziestego wieku, ale przypominał je nie bardziej ni˙z wielki, szybki, dwunogi drapie˙zca przypominał swych mi˛eczakowatych, zamieszkujacych ˛ płytkie wody przodków. Slitscan był dojrzałym tworem tej ewolucji, dostarczajacym ˛ swe produkty całemu s´wiatu. Z dochodami wystarczajacymi ˛ na wystrzelenie kilku satelitów i wybudowanie gmachu, w którym Laney pracował w Burbank. Slitscan był tak popularnym programem, z˙ e zmienił si˛e w co´s podobnego do dawnej sieci telewizyjnej. Oflankowany i otoczony innymi programikami i reklamami, majacymi ˛ popchna´ ˛c widza w kierunku najwa˙zniejszego, znajomego i przyjemnie krwawego ołtarza, który jeden ze współpracowników Laneya nazywał Dymiacym ˛ Lustrem. Nie dało si˛e pracowa´c w Slitscanie, nie majac ˛ wra˙zenia uczestnictwa w historii, czy te˙z w tym, co Kathy Torrance nazywała przekształcona˛ historia.˛ Laney podejrzewał, z˙ e sam Slitscan mógł by´c jednym z tych wi˛ekszych punktów w˛ezłowych, jakie czasem usiłował sobie wyobrazi´c, informacyjnym dziwolagiem ˛ prowadzacym ˛ do jakiej´s niewiarygodnie skomplikowanej struktury. W poszukiwaniu pomniejszych punktów w˛ezłowych, jakie Kathy kazała mu wyszukiwa´c w zasobach DatAmerica, Laney wpływał na przebieg kampanii wyborczych, rynek gwarantowanych pul genowych, prawo aborcyjne stanu New Jersey oraz rozwój ruchu zagorzałych zwolenników eutanazji (albo, zdaniem innych, samobójczego kultu) zwanego „Koniec o Północy”, nie wspominajac ˛ o z˙ yciorysach i karierach kilku tuzinów ró˙znego rodzaju osobisto´sci. Nie zawsze zmieniał je na gorsze z punktu widzenia osobników b˛edacych ˛ tematem programu. Program Kathy o Dukes of Nuke’Em, ujawniajacy ˛ niezwykłe upodobanie zespołu do irackich tkanek płodowych, ogromnie wpłynał ˛ na sprzeda˙z ich najnowszej płyty (oraz spowodował kilka pokazowych procesów i publicznych egzekucji w Bagdadzie, ale Laney przypuszczał, z˙ e z˙ ycie tam i tak było ci˛ez˙ kie). Sam Laney nigdy nie nale˙zał do widzów Slitscanu i podejrzewał, z˙ e wyszło mu to na dobre, kiedy ubiegał si˛e o posad˛e researchera. Nie miał ugruntowanej opinii o tym programie. Akceptował jego istnienie jako z˙ yciowy fakt, w takim stopniu, z˙ e wcale o nim nie my´slał. Slitscan był przykładem tego, w jaki sposób opracowuje si˛e pewne wiadomo´sci. Miejscem, w którym Laney pracował. Slitscan pozwalał mu robi´c jedyna˛ rzecz, do jakiej miał prawdziwy talent, wi˛ec jako´s udawało mu si˛e unika´c my´slenia w kategoriach przyczyny i skutku. 32
Nawet teraz, próbujac ˛ wytłumaczy´c si˛e przed uwa˙znie słuchajacym ˛ Yamazakim, z trudem przychodziło mu wzbudzi´c w sobie poczucie odpowiedzialno´sci. Bogaci i sławni, jak kiedy´s powiedziała Kathy, rzadko stawali si˛e takimi przypadkowo. Owszem, dzi˛eki przypadkowi mo˙zna było, ale rzadko, sta´c si˛e tylko jednym lub drugim. Zupełnie inaczej było z osobisto´sciami nie nale˙zacymi ˛ do z˙ adnej z tych dwóch kategorii i Kathy uwa˙zała ich za krzy˙z, który musiała d´zwiga´c: seryjni mordercy, na przykład, lub rodzice ich ostatnich ofiar. Nie mieli w sobie nic z gwiazd (chocia˙z zawsze liczyła na to w przypadku morderców, uwa˙zajac, ˛ z˙ e tkwia˛ w nich potencjalne mo˙zliwo´sci). Kathy nie interesowała si˛e nimi, kierujac ˛ uwag˛e Laneya i co najmniej trzydziestu innych researcherów na prywatne sprawy z z˙ ycia tych, którzy byli ostentacyjnie i co najmniej umiarkowanie sławni. Alison Shires wcale nie była sława,˛ lecz m˛ez˙ czyzna, z którym miała romans — co potwierdził Laney — był dostatecznie znany. A potem Laney powoli co´s sobie u´swiadomił. Alison Shires w jaki´s sposób dowiedziała si˛e, z˙ e on tam jest i obserwuje ja.˛ Jakby widziała, jak spogladał ˛ na ten zbiór danych odzwierciedlajacych ˛ jej z˙ ycie, zło˙zony z kawałków b˛edacych ˛ codziennym zapisem jej egzystencji, rejestrowanym przez cyfrowa˛ materi˛e s´wiata. Laney patrzył, jak na tym odbiciu Alison Shires zaczyna si˛e tworzy´c punkt w˛ezłowy. Zamierzała si˛e zabi´c.
Rozdział 6 DISH Chia zaprogramowała Mistrza Muzyki tak, by reagował na mosty. Pojawiał si˛e w jej wirtualnej Wenecji, ilekro´c przekraczała który´s z umiarkowana˛ pr˛edko´scia: ˛ szczupły młodzieniec o bladoniebieskich oczach i skłonno´sci do noszenia długich, powiewnych płaszczy. Wersja beta tego programu stała si˛e przedmiotem sporu, kiedy prawnicy reprezentujacy ˛ pewnego szacownego brytyjskiego s´piewaka oskar˙zyli projektantów Mistrza Muzyki, z˙ e zeskanowali zdj˛ecia ich klienta jako znacznie młodszego człowieka. Spraw˛e załatwiono polubownie i wszystkie pó´zniejsze wersje, włacznie ˛ z ta˛ Chii, były generowane znacznie ostro˙zniej. (Kelsey powiedziała jej, z˙ e wystarczy zmieni´c kolor oka, ale dlaczego tylko jednego?) Wprowadziła go do Wenecji podczas drugiej wizyty, aby jej towarzyszył i dostarczał muzycznych wra˙ze´n. Ograniczenie jego obecno´sci do chwil, kiedy przechodziła przez mosty, wydawało si˛e dobrym pomysłem. W Wenecji było mnóstwo mostów, niektóre z nich nie wi˛eksze od krótkiego łuku kamiennych schodków nad najw˛ez˙ szymi kanałami. Był tam Most Westchnie´n, którego Chia unikała, bo uwaz˙ ała, z˙ e jest smutny i niesamowity, Most Pi˛es´ci, który lubiła głównie z powodu nazwy, oraz wiele innych. A tak˙ze Rialto, wielki, przygarbiony i fantastycznie stary, na którym — według jej ojca — ludzie wynale´zli bankowo´sc´ , a raczej szczególny jej rodzaj. (Jej ojciec pracował dla banku, dlatego musiał mieszka´c w Singapurze). Teraz zwolniła bieg przez miasto i w spacerowym tempie wchodziła na stromizn˛e Rialto. Mistrz Muzyki elegancko kroczył obok niej, w rozwianym na wietrze płaszczu koloru gliny. — DISH — powiedział, czujac ˛ na sobie jej wzrok. — Diatoniczna Ilustracja Statycznej Harmonii. Znany tak˙ze jako akord z opadajac ˛ a˛ linia˛ basów. Aria na strunie G Bacha, 1730. Bielszy odcie´n bieli Procol Harum, 1967. Gdyby teraz nawiazała ˛ z nim kontakt wzrokowy, usłyszałaby sample, bez wskazówek i w odpowiedniej gło´sno´sci. Potem wi˛ecej o DISH i kolejne sample. Chciała jednak jego towarzystwa, nie wykładu. Raczej nie mogła po nim oczeki34
wa´c niczego prócz wykładów, nie liczac ˛ obrazu, który był jasnowłosy, drobnokos´cisty i nosił si˛e pi˛ekniej ni˙z jakikolwiek człowiek. Wiedział wszystko o muzyce i nic poza tym. Nie miała poj˛ecia, jak długo była tym razem w Wenecji. Cały czas pozostawała w tej minucie przed s´witem, która˛ najbardziej lubiła, poniewa˙z wszystko wygladało ˛ wła´snie tak. — Czy wiesz co´s o japo´nskiej muzyce? — zapytała. — Dokładnie jakiej? — Słuchanej przez ludzi. — Popularnej? — Chyba tak. Przystanał, ˛ obrócił si˛e i wepchnał ˛ r˛ece do kieszeni, a rozchylony płaszcz ukazał podszewk˛e. — Mogliby´smy zacza´ ˛c od muzyki zwanej enka — powiedział — chocia˙z wat˛ pi˛e, czyby ci si˛e spodobała. Firmy software’owe zawsze sprawdzały, co ludzie lubia.˛ — Korzeni współczesnej japo´nskiej muzyki pop nale˙zy szuka´c w czasach powstania czego´s zwanego „grupami”. Zwykła kalka, czysto komercyjna. Mocno rozwodnione wpływy zachodniej muzyki pop. Surowe i monotonne. — A czy maja˛ pie´sniarzy, którzy nie istnieja? ˛ — Piosenkarzy-idoli — powiedział, wchodzac ˛ na stromizn˛e mostu. — Nazywaja˛ ich idoru. Niektórzy z nich sa˛ bardzo popularni. — Czy ludzie zabijaja˛ si˛e z ich powodu? — Nie wiem. Podejrzewam, z˙ e to mo˙zliwe. — A po´slubiaja˛ ich? — Nic o tym nie wiem. — A co z Rei Toei? Miała watpliwo´ ˛ sci, czy tak wymawia si˛e to nazwisko. — Obawiam si˛e, z˙ e nie znam jej — odparł z lekkim grymasem, jak zawsze, gdy pytano go o muzyk˛e powstała˛ od czasu wypuszczenia jego wersji. Chia zawsze wtedy współczuła mu, dobrze wiedzac, ˛ z˙ e to s´mieszne. — Nic nie szkodzi — powiedziała i zamkn˛eła oczy. Zdj˛eła okulary. Po Wenecji samolot wydawał si˛e jeszcze ni˙zszy i w˛ez˙ szy — klaustrofobiczna rura zapchana fotelami i lud´zmi. Blondyna nie spała i obserwowała ja.˛ Teraz, kiedy usun˛eła wi˛ekszo´sc´ makija˙zu, o wiele mniej przypominała Ashleigh Modine Carter. Jej twarz oddalona tylko o kilka cali. U´smiechn˛eła si˛e. Był to powolny u´smiech, modulowany, jakby składał si˛e z kilku faz, powodowanych nie´smiało´scia˛ lub wahaniem. — Podoba mi si˛e twój komputer — powiedziała. — Wyglada ˛ jak zrobiony przez Indian albo co. Chia spojrzała na Sandbendera. Wyłaczyła ˛ go, przesuwajac ˛ czerwony suwak. 35
— Koral — wyja´sniła. — To sa˛ turkusy. A te, które wygladaj ˛ a˛ jak ko´sc´ słoniowa, to wy´sciółka jakiego´s orzecha. Wymienialne. — Reszta ze srebra? — Aluminium — odparła Chia. — Przetapiajac ˛ stare puszki wygrzebywane na brzegu morza, odlewaja˛ je w formach z piasku. Te panele to mikarta. Len nasaczony ˛ z˙ ywica.˛ — Nie wiedziałam, z˙ e Indianie potrafia˛ robi´c komputery — powiedziała kobieta, wyciagaj ˛ ac ˛ r˛ek˛e i dotykajac ˛ Sandbendera. Mówiła z wahaniem, cicho, jak dziecko. Paznokie´c palca, który oparła na komputerze, był jaskrawo czerwony, lakier pop˛ekany i starty. Dło´n zadr˙zała i cofn˛eła si˛e. — Za du˙zo wypiłam. W dodatku z tequila.˛ Eddie mówi na to „witamina T”. Nie byłam niedobra, co? Chia potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie zawsze pami˛etam, kiedy jestem niedobra. — Wiesz jak długo b˛edziemy jeszcze lecie´c do Tokio? — zapytała Chia, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. — Dziewi˛ec´ godzin jak nic — odparł blondynka i westchn˛eła. — Podd´zwi˛ekowe to koszmar, prawda? Eddie zamówił mi miejsce w superszybkim, komfortowe, ale potem powiedział, z˙ e co´s si˛e pokr˛eciło z biletem. Dostaje wszystkie bilety z tej firmy w Osace. Kiedy´s lecieli´smy Air France, pierwsza˛ klasa,˛ gdzie z fotela robi si˛e łó˙zko i przykrywaja˛ ci˛e kołderka.˛ Maja˛ tam otwarty bar, w którym wystawiaja˛ butelki szampana i najlepsze z˙ arcie. To wspomnienie wcale nie poprawiło jej humoru. — I daja˛ ci perfumy oraz kosmetyki w osobnej walizeczce od Hermesa. Z prawdziwej skóry. Po co lecisz do Tokio? — Och — powiedziała Chia. — Och. No tak. Przyjaciółka. Zobaczy´c si˛e z przyjaciółka.˛ — Tam jest tak dziwnie, wiesz? Po tym trz˛esieniu. — Przecie˙z odbudowali je, prawda? — Pewnie, ale zrobili to tak szybko, głównie z pomoca˛ nanotechu, wi˛ec po prostu odrosło. Eddie był tam, zanim opadł kurz. Mówił mi, z˙ e mo˙zna było zobaczy´c, jak te wie˙zowce rosły w nocy. Pokoje na górze jak plastry miodu, a s´ciany zamykajace ˛ si˛e wokół nich, pi˛etro po pi˛etrze. Powiedział, z˙ e wygladało ˛ to jak topniejaca ˛ s´wieca, tylko na odwrót. Przera˙zajace. ˛ W absolutnej ciszy. Maszyny zbyt małe, z˙ eby je dostrzec. Moga˛ wnikna´ ˛c do twojego ciała, wiesz? W jej głosie Chia wyczuła strach. — Eddie? — spytała, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e zmieni temat. — Eddie jest kim´s w rodzaju biznesmena. Po trz˛esieniu ziemi pojechał do Japonii robi´c pieniadze. ˛ Mówił, z˙ e infa. . . info. . . z˙ e struktura była wtedy otwarta na o´scie˙z. Twierdził, z˙ e katastrofa pozbawiła ja˛ kr˛egosłupa, tak jakby, wi˛ec mo˙zna
36
było przyj´sc´ i zapu´sci´c korzenie, szybko, zanim si˛e zagoiła i stwardniała. A wygoiła si˛e wokół niego, jakby był implantem albo czym´s w tym rodzaju, wi˛ec teraz jest cz˛es´cia˛ tej infa. . . info. . . — Infrastruktury. — Struktury. Tak. Wi˛ec teraz przypiał ˛ si˛e do koryta. Jest ziemianinem i włas´cicielem kilku klubów, zajmuje si˛e muzyka,˛ wideo oraz innymi rzeczami. Chia nachyliła si˛e, wyciagn˛ ˛ eła torb˛e spod przedniego fotela i schowała Sandbendera. — Mieszkasz tam, w Tokio? — Czasami. — Podoba ci si˛e? — Jest. . . no. . . có˙z. . . Niesamowite, wiesz? Niepodobne do z˙ adnego innego miejsca. Stała si˛e tam ta okropna rzecz, a oni naprawili ja˛ czym´s jeszcze wi˛ekszym. Taka ogromna zmiana, a wszyscy udaja,˛ z˙ e nigdy nic si˛e nie stało. Ale wiesz co? — Co? — Spojrzyj na map˛e. Taka˛ wcze´sniejsza.˛ Wi˛ekszo´sc´ tego jest nie tam, gdzie była. Nawet w pobli˙zu. No, kilka rzeczy pozostało — pałac, autostrada czy ten wielki ratusz w Shinjuku, ale cała reszta wyglada, ˛ jakby dopiero co ja˛ zrobili. Zepchn˛eli cały gruz po trz˛esieniu ziemi do wody, jak kruszywo, a teraz buduja˛ i na nim. Nowe wyspy. — Wiesz co — powiedziała Chia — jestem s´piaca. ˛ Chyba spróbuj˛e zasna´ ˛c. — Mam na imi˛e Maryalice. Jedno słowo. — A ja Chia. Chia zamkn˛eła oczy i próbowała jeszcze bardziej odchyli´c oparcie fotela, ale si˛e nie dało. ´ — Sliczne imi˛e — powiedziała Maryalice. Chii wydawało si˛e, z˙ e w szumie silników, słyszy DISH Mistrza Muzyki, nie jako d´zwi˛ek, lecz cz˛es´c´ jej samej. Bielszy odcie´n czego´s tam, ale nie zdołała tego uchwyci´c.
Rozdział 7 Słodki nektar z˙ ycia Alison Shires — Ona spróbuje si˛e zabi´c — rzekł Laney. — Dlaczego? — Kathy Torrance saczyła ˛ kaw˛e z ekspresu. Poniedziałkowe popołudnie w Klatce. — Poniewa˙z wie. Czuje, z˙ e ja˛ obserwuj˛e. — To niemo˙zliwe, Laney. — Ona wie. — Przecie˙z nie obserwujesz jej. Badasz dane, które ona generuje, tak jak my wszyscy. Nie mo˙ze o tym wiedzie´c. — Wie. Biała fili˙zanka szcz˛ekn˛eła o spodek. — A skad ˛ mo˙zesz mie´c pewno´sc´ ? Zagladasz ˛ do rejestru jej rozmów telefonicznych, wybieranych przez nia˛ kanałów, wykazu zamawianej muzyki. Skad ˛ moz˙ esz wiedzie´c, z˙ e zdaje sobie spraw˛e z twojej obecno´sci? Punkt w˛ezłowy, miał ochot˛e powiedzie´c, ale nie zrobił tego. — My´sl˛e, z˙ e zbyt ci˛ez˙ ko pracujesz, Laney. Pi˛ec´ dni wolnego. — Nie, wolałbym. . . — Nie mog˛e pozwoli´c, z˙ eby´s si˛e wypalił. Znam te objawy, Laney. Urlop wypoczynkowy, płatny, pi˛ec´ dni. Dodała zwrot kosztów podró˙zy. Posłano go do biura podró˙zy mieszczacego ˛ si˛e w tym samym budynku co Slitscan i zamówiono pokój w wydra˙ ˛zonym wzgórzu nad Ixtapa. Hotel z ogromnymi kamiennymi kulami ustawionymi na polerowanym betonie przeszklonego holu. Za szkłem iguany z odwiecznym spokojem obserwowały personel recepcji, ich zielone łuski kontrastowały z zakurzonym bra˛ zem gał˛ezi. Laney spotkał kobiet˛e, która twierdziła, z˙ e opracowuje lampy dla firmy wzorniczej z San Francisco. We wtorek wieczorem. Był w Meksyku trzy godziny. Drinki w hotelowym barze.
38
Zapytał ja,˛ na czym polega to opracowywanie lamp. Ostatnio zauwa˙zył, z˙ e ci ludzie, których tytuły jasno precyzowały ich zawody, wykonuja˛ prac˛e, jakiej on by nie chciał. Je´sli kto´s pytał go, co robi, mówił, z˙ e jest analitykiem. Nie próbował wyja´snia´c punktów w˛ezłowych ani teorii Kathy Torrance dotyczacych ˛ osobistos´ci. Kobieta odpowiedziała, z˙ e jej firma produkuje krótkie serie mebli i akcesoriów, szczególnie lampy. Wytwarzano je w wielu ró˙znych miejscach, głównie w północnej Kalifornii. Manufaktury. Jeden wytwórca podpisywał kontrakt na dwie´scie granitowych podstawek, inny na wygi˛ecie i pomalowanie dwustu stalowych rurek na specyficzny odcie´n bł˛ekitu. Wyj˛eła notebooka i pokazała mu animowane szkice. Wszystkie lampy były cienkie i kolczaste, co przywodziło mu na my´sl afryka´nskie owady, które ogladał ˛ na Nature Channel. Czy ona je projektowała? Nie. Były projektowane w Rosji, w Moskwie. Ona była redaktorka.˛ Wybierała dostawców komponentów. Nadzorowała wytwarzanie, transport do San Francisco i monta˙z w dawnej wytwórni konserw. Je´sli dokumentacja wymagała czego´s, czego nie dało si˛e zdoby´c, znajdowała innego dostawc˛e lub negocjowała kompromis w kwestiach materiału lub wykonawstwa. Laney zapytał, komu je sprzedawali. Ludzie chca˛ tego, czego nie maja˛ inni, powiedziała. Czy raczej tego, czego inni nie lubia? ˛ To te˙z, odparła. Czy to ja˛ bawi? Tak. Poniewa˙z w ogóle lubiła rzeczy zaprojektowane przez Rosjan, a tak˙ze ludzi wytwarzajacych ˛ komponenty. Jednak najbardziej, powiedziała mu, lubiła s´wiadomo´sc´ , z˙ e daje s´wiatu co´s nowego, sprawiało jej przyjemno´sc´ obserwowanie, jak moskiewskie szkice zmieniaja˛ si˛e w przedmioty stojace ˛ na podłodze dawnej przetwórni. — Pewnego dnia sa˛ tam — powiedziała — i mo˙zesz na nie popatrze´c, dotkna´ ˛c, zdecydowa´c, czy to dobre czy nie. Laney zastanowił si˛e nad tym. Wygladała ˛ na bardzo opanowana.˛ Cienie z niemal dostrzegalna˛ szybko´scia˛ wydłu˙zały si˛e na podłodze ze szklistego betonu. Poło˙zył r˛ek˛e na jej dłoni. Dotkna´ ˛c i zdecydowa´c, czy to dobre czy nie.
***
Tu˙z przed s´witem, gdy kobieta od lamp spała jeszcze w jego łó˙zku, z balkonu apartamentu spogladał ˛ na łuk zatoki i mleczny, przezroczysty, niemal niewidoczny ksi˛ez˙ yc. Tej nocy, na obszarze Federacji, gdzie´s na wschodzie, przeprowadzono ataki rakietowe i rozeszły si˛e pogłoski o broni chemicznej. 39
Ostatni akt ponurych i nieustannych zmaga´n b˛edacych ˛ tłem tego s´wiata. W koronach pobliskich drzew budziły si˛e ptaki, d´zwi˛ek znany mu z Gainesville, z sieroci´nca i tamtych poranków.
***
Kathy Torrance oznajmiła, z˙ e jest zadowolona z rekonwalescencji Laneya. Powiedziała, z˙ e wyglada ˛ na wypocz˛etego. Bez komentarzy wypłynał ˛ na morza DatAmerica, podejrzewajac, ˛ z˙ e kolejny urlop byłby ostatnim. Obserwowała go tak, jak do´swiadczony s´lusarz patrzy na cenne narz˛edzie, które wykazało pierwsze oznaki zm˛eczenia metalu. Punkt w˛ezłowy wygladał ˛ teraz inaczej, chocia˙z Laney nie potrafił wyrazi´c tej zmiany słowami. Przesiał niezliczone fragmenty danych, które spi˛etrzyły si˛e wokół Alison Shires podczas jego nieobecno´sci, szukajac ˛ z´ ródła wcze´sniejszego przeczucia. Sprawdził muzyk˛e, jakiej słuchała, kiedy był w Meksyku, puszczajac ˛ ka˙zdy utwór w wybranej przez nia˛ kolejno´sci. Stwierdził, z˙ e jej wybór s´wiadczy o rosnacej ˛ afirmacji z˙ ycia: korzystała z nowego dostawcy, Upful Groupvine, którego niestrudzenie pozytywne produkty były muzycznym odpowiednikiem Kanału Dobrych Wiadomo´sci. Zestawiajac ˛ jej wydatki z rejestrami kredytodawcy i napływajacymi ˛ do niego czekami, opracował spis wszystkiego, co kupiła przez miniony tydzie´n. Sze´sc´ ostrzy do otwieracza do kartonów Tokkai. Czy ona posiada otwieracz Tokkai? Zaraz jednak przypomniał sobie przestrog˛e Kathy, z˙ e ta cz˛es´c´ bada´n rodzi najwi˛eksze ryzyko, gdy˙z researcher poznaje badany obiekt w stopniu mogacym ˛ szybko prowadzi´c do utraty perspektywy. — Cz˛esto najłatwiej identyfikujemy si˛e na poziomie zakupów, Laney. Jestes´my z natury kupcami. Kiedy stwierdzisz, z˙ e kupiłe´s mro˙zony groszek innej firmy ni˙z zwykle, poniewa˙z woli go twój obiekt — pilnuj si˛e!
***
Podłoga apartamentu Laneya była tarasem opartym o szkielet dawnego budynku parkingu. Spał pod s´ciana,˛ na nadmuchiwanym łó˙zku, nabytym przez Shopping Channel. Pomieszczenie nie miało okien. Przepisy wymagały pompy s´wietlnej, wi˛ec zrekonstruowane s´wiatło wpadało czasem przez panel w suficie, ale
40
rzadko bywał tam za dnia. Siedział na s´liskim brzegu materaca, wyobra˙zajac ˛ sobie Alison Shires w jej apartamencie przy Fountain Avenue. Wi˛ekszym ni˙z jego mieszkanie, ale niewiele. Czynsz opłacał, co w ko´ncu ustalił Slitscan, jej z˙ onaty aktor. Korzystał z szeregu po´sredników, ale płacił. Kathy nazywała to „gadzim funduszem”. Mógł zachowa´c w pami˛eci histori˛e Alison Shires jako osobny obiekt, jako dokładny model czego´s zwyczajnego, lecz wspaniałego, uwidocznionego przez jego zdolno´sci. Nigdy jej nie spotkał ani nie rozmawiał z nia,˛ ale poznał — jak sadził ˛ — lepiej ni˙z ktokolwiek. M˛ez˙ owie nie znali tak swoich z˙ on ani one m˛ez˙ ów. Psychopaci mogli twierdzi´c, z˙ e znaja˛ tak obiekty swej obsesji, lecz nie mieli racji. A˙z pewnej nocy obudził si˛e z głowa˛ p˛ekajac ˛ a˛ z bólu. Za goraco, ˛ znów szwankowała klimatyzacja. Floryda. Niebieska koszula, w której spał, lepiła mu si˛e do pleców i ramion. Co ona mogła teraz robi´c? Czy patrzyła, bezsennie, na słabe smugi odbitego s´wiatła na suficie, słuchajac ˛ Upful Groupvine? Kathy podejrzewała, z˙ e jest bliski załamania. Spojrzał na swoje r˛ece. Mogły nale˙ze´c do kogokolwiek. Patrzył na nie, jakby nigdy przedtem ich nie widział. Przypomniał sobie 5-SB w sieroci´ncu. Czuł jego smak, zanim jeszcze sko´nczyli robi´c mu zastrzyk. Rdzewiejacy ˛ metal. Placebo nie miało z˙ adnego smaku. Wstał. Kuchnia, wyczuwajac ˛ go, obudziła si˛e. Drzwi lodówki si˛e rozsun˛eły. Samotny, stary li´sc´ sałaty oklapł, czerniejac, ˛ na plastikowych pr˛etach białej półki. Na drugiej le˙zała w połowie pusta butelka Evian. Poło˙zył dłonie na sałacie, usiłujac ˛ poczu´c jakie´s promieniowanie, jaka´ ˛s subtelna˛ sił˛e z˙ yciowa,˛ miazmaty, czasteczki ˛ nieznane nauce. Alison Shires zamierzała si˛e zabi´c. Wiedział, z˙ e to widział. W jaki´s sposób dostrzegł to w przypadkowych danych, generowanych przez nia˛ podczas spokojnych w˛edrówek przez s´wiat rzeczy. — Hej tam — powiedziała lodówka. — Zostawiłe´s otwarte drzwi. Laney nie odpowiedział. — Chcesz, z˙ eby zostały otwarte, kolego? Wiesz, z˙ e to utrudnia automatyczne rozmra˙zanie. . . — Cicho. Jego dłonie były ju˙z w lepszym stanie. Zimniejsze. Stał tam, a˙z zrobiły si˛e całkiem zimne, a potem cofnał ˛ je i ucisnał ˛ czubkami palców skronie, a lodówka skorzystała z okazji i bez dalszych komentarzy zamkn˛eła drzwi. Dwadzie´scia minut pó´zniej jechał metrem do Hollywood, narzuciwszy kurtk˛e na pomi˛eta˛ malajska˛ koszul˛e, w której spał. Samotne figurki na peronach stacji, wykrzywione przez perspektyw˛e w podmuchu przeje˙zd˙zajacego ˛ składu.
41
***
— Nie mówimy o s´wiadomej decyzji, prawda? — Blackwell mi˛etosił to, co zostało z jego prawego ucha. — Nie — rzekł Laney. — Sam nie wiem, co zamierzałem zrobi´c. — Próbowałe´s ja˛ uratowa´c. T˛e dziewczyn˛e. — Miałem wra˙zenie, z˙ e co´s p˛ekło. Jak gumowa opaska. To było jak grawitacja. — Tak wła´snie si˛e czujesz — powiedział Blackwell — kiedy podejmiesz decyzj˛e. Gdzie´s mi˛edzy wyj´sciem z metra a podnó˙zem pagórka minał ˛ człowieka podlewajacego ˛ trawnik — prostokat ˛ mo˙ze dwukrotnie wi˛ekszy od stołu bilardowego, o´swietlony chirurgicznym blaskiem pobliskiej latarni. Laney zauwa˙zył krople wody na idealnie równych z´ d´zbłach jaskrawozielonego plastiku. Ten plastikowy trawnik oddzielał od ulicy stalowy płot, którego pionowe wi˛ezienne pr˛ety podtrzymywały jasne, niepordzewiałe zwoje drutu kolczastego. Dom m˛ez˙ czyzny był niewiele wi˛ekszy od tego błyszczacego ˛ trawnika; relikt z czasów, gdy stok tego pagórka był usiany domkami i altankami. Stały tu inne, podobne do tego, wcis´ni˛ete mi˛edzy starannie zindywidualizowane fasady kompleksów mieszkalnych, male´nkie prywatne posiadło´sci pami˛etajace ˛ czasy, gdy miasto jeszcze nie wchłon˛eło tego obszaru. W powietrzu unosił si˛e słaby zapach pomara´nczy, ale Laney nie dostrzegł z˙ adnego drzewa. Ogrodnik podniósł głow˛e i Laney zobaczył, z˙ e jest niewidomy, oczy ma zasłoni˛ete czarnymi rombami kamer wideo, podłaczonymi ˛ bezpo´srednio do nerwu wzrokowego. Nigdy nie wiedziało si˛e, na co patrza.˛ Laney poszedł dalej, pozwalajac ˛ temu czemu´s, co nim kierowało, prowadzi´c si˛e przez te u´spione ulice i wo´n kwitnacych ˛ drzew. W odległej Santa Monica zapiszczały hamulce. Po pi˛etnastu minutach stał przed jej budynkiem na Fountain Avenue. Patrzył w gór˛e. Piate ˛ pi˛etro. 502. Punkt w˛ezłowy.
***
— Nie chcesz o tym mówi´c? Laney oderwał wzrok od pustego kubka, napotykajac ˛ spojrzenie Blackwella. — Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem — powiedział i była to prawda. 42
— Przejd´zmy si˛e — rzekł Blackwell i wstał. Jego ciało unosiło si˛e pozornie bez wysiłku, jak napełniony helem balon. Laney zastanawiał si˛e, która jest godzina, tutaj i w LA. Yamazaki zapłacił rachunek. Wyszedł z nimi z Amos ’n’ Andes w opadajac ˛ a˛ mgł˛e, która nie całkiem była m˙zawka,˛ w płynacy ˛ chodnikiem, falujacy ˛ potok czarnych parasoli. Yamazaki wyjał ˛ jaki´s czarny przedmiot, nie wi˛ekszy od karty kredytowej i nieco cie´nszy, po czym mocno wygiał ˛ go mi˛edzy palcami. Rozkwitł czarny parasol. Yamazaki podał go Laneyowi. Wygi˛eta czarna raczka ˛ była sucha, lekka i troszeczk˛e ciepła. — Jak si˛e go składa? — Nie składa si˛e — odparł Yamazaki — tylko wyrzuca. Drugi otworzył dla siebie. Łysy Blackwell w mikroporowym wdzianku był najwidoczniej nieprzemakalny. — Prosz˛e mówi´c dalej, panie Laney. W luce mi˛edzy dwoma odległymi wie˙zowcami Laney dostrzegł inny, wysoki budynek. Ujrzał na nim ogromne twarze, jakby znajome, wykrzywione dziwnym grymasem.
***
Cicha umowa, która˛ Laney podpisał ze Slitscanem, miała zwalnia´c Slitscan z wszelkiej odpowiedzialno´sci za wykorzystywanie dost˛epu do DatAmerica w sposób, jaki mógł zosta´c uznany za pogwałcenie prawa. Takie przypadki zdarzały si˛e bardzo cz˛esto, wła´sciwie stale, przynajmniej w pewnych zaawansowanych fazach poszukiwa´n. Poniewa˙z DatAmerica była poprzednim pracodawca˛ Laneya, specjalnie go to nie dziwiło. DatAmerica była nie tyle pot˛ega,˛ ile terytorium. Pod wieloma wzgl˛edami sama stanowiła dla siebie prawa.
***
W toku intensywnych bada´n nad Alison Shires, Laney ju˙z popełnił mnóstwo przest˛epstw, a w wyniku jednego z nich poznał kody otwierajace ˛ drzwi do foyer jej budynku, uruchamiajace ˛ wind˛e, otwierajace ˛ drzwi jej mieszkania na piatym ˛ pi˛etrze oraz wyłaczaj ˛ ace ˛ system alarmowy, który automatycznie wzywał uzbrojona˛ ochron˛e, je´sli kto´s zrobił to, nie wystukujac ˛ dwóch dodatkowych cyfr. To ostatnie zabezpieczenie było wymierzone przeciw endemicznemu wtargni˛eciu —
43
przest˛epstwu, w trakcie którego lokator zostawał napadni˛ety na parkingu i zmuszony do wyjawienia kodów. W przypadku Alison Shires kod składał si˛e z miesiaca, ˛ dnia i roku urodzenia, co stanowczo odradzała ka˙zda agencja ochrony. Dodatkowe cyfry tworzyły liczb˛e 23, czyli jej wiek rok wcze´sniej, kiedy si˛e tu wprowadziła. Laney cicho recytował te cyfry, stojac ˛ przed budynkiem, którego o´smiopi˛etrowa fasada krzywiła si˛e zgodnie z czyim´s wyobra˙zeniem architektury Tudorów. Pierwsze promienie s´witu wyra´znie ukazywały nawet najdrobniejsze szczegóły.
***
— A wi˛ec — podsunał ˛ Blackwell — po prostu wszedłe´s tam. Wystukałe´s kody i bach, byłe´s w s´rodku. Stali we trzech na skrzy˙zowaniu, czekajac ˛ na zmian˛e s´wiateł. Bach. . .
***
W lustrzanym foyer z˙ adnego d´zwi˛eku. Poczucie pró˙zni. Tuzin Laneyów odbitych na s´cianach, gdy przechodził po bezmiarze nowego dywanu. Zbli˙zył si˛e do roztaczajacej ˛ jaki´s kwiatowy zapach windy, gdzie wprowadził kolejna˛ cz˛es´c´ kodu. Zawiozła go prosto na piate. ˛ Drzwi otworzyły si˛e. Znów nowy dywan. Pod s´wiez˙ a˛ warstwa˛ kremowej emalii s´ciany korytarza ukazywały lekkie nieregularno´sci staromodnego tynku. 502. — Co ty wyprawiasz? — zapytał gło´sno Laney, chocia˙z nie wiedział i nigdy si˛e nie dowiedział, czy mówił do siebie czy do Alison Shires. Mosi˛ez˙ ny pier´scie´n wokół rybiego oka antycznego wizjera spojrzał na niego z drzwi, cz˛es´ciowo przysłoni˛ety katarakta˛ wyblakłej farby. Zamek szyfrowy był osadzony w stalowej framudze, troch˛e poni˙zej judasza. Laney patrzył na swoje palce, jak wybieraja˛ cyfry. 23. Alison Shires, naga, otworzyła drzwi, zanim zadziałał kod. Za jej plecami wesoło przygrywał Upful Groupvine, gdy Laney chwycił s´liskie od krwi przeguby dziewczyny. I w jej oczach zobaczył co´s, co wtedy i na zawsze uznał za błysk rozpoznania, nawet nie oskar˙zenia.
44
— Nie udało si˛e — powiedziała, jakby narzekała na jakie´s urzadzenie, ˛ i Laney usłyszał swój szloch, d´zwi˛ek, jakiego nie wydawał od dzieci´nstwa. Chciał obejrze´c te nadgarstki, ale trzymajac ˛ ja,˛ nie mógł tego zrobi´c. Popychał ja˛ przed soba˛ w kierunku wiklinowego fotela, którego nawet nie widział. — Siadaj — powiedział jak do niegrzecznego dziecka, a ona usłuchała. Pu´scił jej przeguby. Pobiegł tam, gdzie spodziewał si˛e znale´zc´ łazienk˛e. R˛eczniki i jaki´s plaster. I odkrył, z˙ e kl˛eczy obok niej, tam gdzie siedziała z czerwonymi palcami podkurczonymi ku czerwonym dłoniom, jakby medytowała. Owinał ˛ ciemnozielony r˛ecznik do rak ˛ wokół jej lewego przegubu, a potem owiazał ˛ plastrem — podgumowana˛ ta´sma˛ przeznaczona˛ do zasłaniania wybranych obszarów ciała podczas stosowania kosmetyków w aerozolu. Wiedział o tym z wykazu zakupionych przez nia˛ produktów. Czy˙zby jej palce siniały pod ta˛ warstwa˛ czerwieni? Podniósł głow˛e. Ten sam błysk rozpoznania. Smuga krwi na jednej ko´sci policzkowej. — Nie rób tego — powiedział. — Przestaje płyna´ ˛c. Laney owinał ˛ jej prawy przegub, trzymajac ˛ w z˛ebach rolk˛e ta´smy. — Nie trafiłam w arteri˛e. — Nie ruszaj si˛e — rzekł Laney i zerwał si˛e na równe nogi, potykajac ˛ si˛e i upadajac ˛ na co´s, w czym rozpoznał — na moment, zanim złamało mu nos — dzieło kobiety od lamp. Chodnik podskoczył i niespodziewanie uderzył go w twarz. — Alison. . . Kostka jej nogi przechodzacej ˛ obok, w kierunku kuchni. — Alison, siadaj! Chyba usłyszał, jak powiedziała „przepraszam” — a potem strzał.
***
Ramiona Blackwella poruszyły si˛e, gdy westchnał, ˛ zagłuszajac ˛ uliczny ruch. W szkłach Yamazakiego odbijały si˛e pastelowe barwy, bo ka˙zda˛ s´cian˛e tutaj zdobił neon. Ich blask przy´cmiewał Vegas, ka˙zda powierzchnia tutaj była o´swietlona i pulsujaca. ˛ Blackwell patrzył na Laneya. — T˛edy — powiedział w ko´ncu i wszedł za róg, we wzgl˛edny mrok i słaba˛ wo´n uryny. Laney poszedł w jego s´lady, a Yamazaki za nim. Dotarłszy do odległego ko´nca waskiego ˛ przej´scia, znale´zli si˛e w krainie ba´sni. ˙Zadnych neonów. Nikły blask wie˙zowców. Surowe prostokaty ˛ białego mato45
wego szkła pokryte były czarnymi ideogramami, a ka˙zdy z nich oznaczał male´nka˛ struktur˛e, niczym jaka´ ˛s antyczna˛ kabin˛e na zapomnianej pla˙zy. Stłoczone obok siebie wzdłu˙z jednej strony brukowanego zaułka, ich miniaturowe fasady nasuwały my´sl o kurtynie, zapadajacej ˛ po spektaklu wystawianym podczas jakiego´s tajnego miejskiego karnawału. Wysrebrzony wiekiem cedr, zmatowiały pergamin: nic, co pozwalałoby osadzi´c to miejsce w czasie, jedynie fakt, z˙ e znaki drogowe były elektryczne. Laney wytrzeszczył oczy. Ulica zbudowana przez koboldy. — Golden Street — oznajmił Keith Alan Blackwell.
Rozdział 8 Narita Chia wysiadła za Maryalice, która wypiła kilka tych witaminizowanych drinków, a potem przez dwadzie´scia minut okupowała jedna˛ z toalet, przyczesujac ˛ treski, nakładajac ˛ szmink˛e i tusz. Chi˛e nie zachwycił rezultat. Maryalice wygla˛ dała nie tyle jak Ashleigh Modine Carter, ile jak co´s, na czym Ashleigh Modine Carter przespała noc. Kiedy Chia wstała, czuła si˛e tak, jakby musiała mówi´c swemu ciału o ka˙zdej czynno´sci, jaka˛ zamierzała wykona´c. Nogi: ruszajcie si˛e. W trakcie lotu złapała jeszcze kilka godzin snu. Schowała Sandbendera z powrotem do torby, a teraz stawiała krok za krokiem, podczas gdy idaca ˛ przed nia˛ Maryalice kołysała biodrami w waskim ˛ przej´sciu. Wydawało si˛e, z˙ e min˛eły wieki, zanim wyszły z samolotu, ale w ko´ncu stan˛eły w korytarzu lotniska, pod wielkimi japo´nskimi znakami firmowymi, które Chia znała przez całe z˙ ycie. Wszyscy tłoczyli si˛e i przesuwali w tym samym kierunku. — Deklarujesz co´s? — zapytała stojaca ˛ obok Maryalice. — Nie — odparła Chia. Maryalice przepu´sciła ja˛ przodem przez kontrol˛e paszportowa,˛ gdzie Chia podała japo´nskiemu policjantowi paszport oraz kart˛e Cashflow, która˛ Zona Rosa wymusiła na Kelsey, poniewa˙z to wszystko i tak było pomysłem Kelsey. Teoretycznie na podstawie tej karty mogła podja´ ˛c sum˛e równa˛ całemu funduszowi klubu w Seattle, ale Chia podejrzewała, z˙ e w ko´ncu za wszystko zapłaci Kelsey i nawet nie b˛edzie miała nic przeciwko temu. Policjant wyjał ˛ jej paszport ze szczeliny w kontuarze i oddał go Chii. Nie fatygował si˛e sprawdzaniem karty. — Dwa tygodnie pobytu — powiedział i przepu´scił ja˛ skinieniem głowy. Drzwi z matowego szkła rozsun˛eły si˛e przed nia.˛ Było tu tłoczno, o wiele bardziej ni˙z na SeaTac. Widocznie kilka samolotów przyleciało jednocze´snie, skoro tylu ludzi czekało na swoje baga˙ze. Odsun˛eła si˛e na bok, przepuszczajac ˛ małego robota obładowanego walizkami. Miał brudne ró˙zowe opony i wielkie oczy 47
stworzenia z kreskówek, sm˛etnie spogladaj ˛ ace ˛ na cisnacy ˛ si˛e wokół tłum. — No, to było łatwe — powiedziała za nia˛ Maryalice. Chia odwróciła si˛e w sama˛ por˛e, by zobaczy´c, jak bierze gł˛eboki oddech, przytrzymuje i wypuszcza powietrze. Maryalice mru˙zyła oczy, jakby bolała ja˛ głowa. — Czy wiesz, któr˛edy powinnam i´sc´ na stacj˛e? — spytała Chia. W Sandbenderze miała mapy, ale nie chciała go teraz wyciaga´ ˛ c. — T˛edy — odparła Maryalice. Przeciskała si˛e przez tłum, a Chia szła za nia,˛ z torba˛ pod pacha.˛ Wyszły wprost na karuzel˛e, na która˛ z ta´smy ze´slizgiwały si˛e baga˙ze, podskakujac, ˛ wirujac, ˛ odje˙zd˙zajac ˛ w dal. — O, jest jedna — powiedziała Maryalice, chwytajac ˛ czarna˛ walizk˛e i mówiac ˛ to z tak wymuszonym zadowoleniem, z˙ e Chia popatrzyła na nia.˛ — I druga. Druga była podobna do pierwszej, tyle z˙ e na boku miała nalepk˛e z Nissan County, trzeciego pod wzgl˛edem wielko´sci parku rozrywek w Kalifornii. — Mogłaby´s ponie´sc´ ja˛ chwil˛e, kochanie? Zawsze po długiej podró˙zy samolotem boli mnie krzy˙z. Podała Chii walizk˛e z naklejka.˛ Nie była zbyt ci˛ez˙ ka, jakby tylko do połowy napełniono ja˛ ubraniami. Jednak była dla niej o wiele za du˙za; Chia musiała odchyli´c si˛e w przeciwna˛ stron˛e, aby nie wlec jej po ziemi. — Dzi˛eki — powiedziała Maryalice. — Masz. Podała Chii pomi˛ety prostokat ˛ naklejki z kodem paskowym. — To kwit. Teraz musimy tylko przej´sc´ t˛edy. . . Z wielkim baga˙zem jeszcze trudniej było przecisna´ ˛c si˛e przez tłum. Chia musiała uwa˙za´c, z˙ eby nie depta´c ludziom po nogach i nie obija´c ich za mocno walizka,˛ wi˛ec nawet nie zauwa˙zyła, kiedy zgubiła Maryalice. Rozejrzała si˛e wokół, spodziewajac ˛ si˛e, z˙ e zobaczy tresk˛e nad głowami podró˙znych, raczej ni˙zszych od Maryalice, ale nigdzie jej nie dostrzegła. ´ KON˙ WSZYSCY PRZYLATUJACY ˛ PASAZEROWIE MUSZA˛ PRZEJS´ C TROLE˛ CELNA.˛ Chia patrzyła, jak napis przekształca si˛e w japo´nskie ideogramy, a potem znów zmienia w angielskie litery. No có˙z, musi tam i´sc´ . Stan˛eła w kolejce za m˛ez˙ czyzna˛ w czerwonej skórzanej kurtce. Na jego plecach sko´sny napis szarymi literami głosił „Kolizja koncepcji”. Chia gapiła si˛e na´n, wyobra˙zajac ˛ sobie zderzajace ˛ si˛e koncepcje, co zapewne samo w sobie było koncepcja,˛ ale potem doszła do wniosku, z˙ e to chyba nazwa firmy naprawiajacej ˛ samochody lub jedno z tych haseł, które Japo´nczycy układaja˛ po angielsku — one prawie co´s oznaczaja,˛ ale niezupełnie. Skutki ró˙znicy czasów po przelocie przez Pacyfik. — Nast˛epny. Wpychali walizk˛e Kolizji Koncepcji w maszyn˛e wielko´sci podwójnego łó˙zka, tylko wy˙zsza.˛ Jaki´s funkcjonariusz w wideohełmie odczytywał wskazania skane48
rów, a drugi policjant odbierał paszporty, wsuwał je w szczelin˛e i odbierał baga˙ze. Chia pozwoliła mu wzia´ ˛c walizk˛e Maryalice i rzuci´c ja˛ na ta´sm˛e podajnika. — Mam tu komputer. Skaner mu nie zaszkodzi? Jakby jej nie słyszał. Patrzyła, jak jej baga˙z podr˛eczny wje˙zd˙za do maszyny w s´lad za walizka˛ Maryalice. M˛ez˙ czyzna w hełmie poruszał głowa˛ z boku na bok, aktywujac ˛ spojrzeniem menu. — Kwit baga˙zowy — powiedział policjant i Chia przypomniała sobie, z˙ e trzyma go w r˛ece. Kiedy go podawała, uderzyła ja˛ my´sl, z˙ e Maryalice wr˛eczyła jej ten kwit. Policjant przesunał ˛ po nim skanerem. — Sama pani pakowała te baga˙ze? — zapytał człowiek w hełmie. Nie patrzył na nia,˛ ale zapewne widział zdj˛ecia w paszporcie, jak równie˙z jej obraz przesyłany przez kamer˛e wideo. Na lotniskach było mnóstwo kamer. — Tak — powiedziała Chia, uznawszy, z˙ e to łatwiejsze od wyja´sniania, z˙ e to baga˙z Maryalice. Próbowała odczyta´c grymas warg m˛ez˙ czyzny w hełmie, ale trudno było powiedzie´c, czy w ogóle miał jakie´s usta. — Pani to pakowała? — Tak. . . — odparła Chia, tym razem nieco mniej pewnym tonem. Hełm poruszył si˛e. — Nast˛epny. Chia podeszła na koniec maszyny i odebrała swoja˛ torb˛e oraz czarna˛ walizk˛e. Przeszła przez kolejna˛ rozsuwana˛ s´cian˛e z matowego szkła. Znalazła si˛e w wi˛ekszej sali, o wy˙zszym sklepieniu, z wi˛ekszymi reklamami na górze, ale nie mniej zatłoczona.˛ Mo˙ze nie był to wcale tłum, lecz tokijska rzeczywisto´sc´ : mnóstwo ludzi, upchanych na niewielkiej przestrzeni. Znów roboty baga˙zowe. Zastanawiała si˛e, ile kosztuje wynaj˛ecie jednego. Moz˙ e mogłaby poło˙zy´c si˛e na baga˙zu, powiedzie´c, dokad ˛ ma jecha´c, i zasna´ ˛c. Tyle z˙ e wła´sciwie nie była pewna, czy chce jej si˛e spa´c. Przeło˙zyła walizk˛e Maryalice z lewej r˛eki do prawej, rozmy´slajac, ˛ co z nia˛ zrobi´c, je´sli wła´scicielka nie zjawi si˛e za — powiedzmy — pi˛ec´ minut. Miała ju˙z do´sc´ lotnisk i przestrzeni pomi˛edzy nimi, a ponadto nie wiedziała, gdzie b˛edzie spa´c tej nocy. Ani tego, czy jeszcze jest noc. Podniosła głow˛e, usiłujac ˛ znale´zc´ jaki´s zegar, kiedy kto´s chwycił ja˛ za prawy przegub. Spojrzała na r˛ek˛e, zobaczyła złote pier´scienie i zegarek, grube ogniwa złotej bransolety, pier´scionki połaczone ˛ z zegarkiem cienkimi ła´ncuszkami. — To moja walizka. Spojrzenie Chii przesun˛eło si˛e z przegubu na biały mankiet koszuli, a potem po r˛ekawie czarnej marynarki. Wyblakłe oczy w podłu˙znej twarzy, pionowe bruzdy na obu policzkach, jakby wykute jakim´s narz˛edziem rze´zbiarskim. Przez moment wzi˛eła go za Mistrza Muzyki, zagubionego na lotnisku. Tylko z˙ e jej Mistrz Muzyki nigdy nie nosiłby takiego zegarka, a ponadto włosy tego m˛ez˙ czyzny były ciemniejsze, długie i wilgotne, zaczesane do góry. Wygladał ˛ na niezadowolonego. 49
— To walizka Maryalice — powiedziała Chia. — Dała ci ja? ˛ W Seattle? — Poprosiła, z˙ ebym ja˛ poniosła. — W Seattle? — Nie. Tutaj. Siedziała obok mnie w samolocie. — Gdzie ona jest? — Nie wiem — odparła Chia. Nosił czarny, dwurz˛edowy garnitur, zapi˛ety na wszystkie guziki. Jak ze starego filmu, ale nowy i zapewne kosztowny. Nagle zauwa˙zył, z˙ e trzyma jej przegub, i pu´scił go. — Teraz ja ja˛ ponios˛e — powiedział. Znajdziemy Maryalice. Chia nie wiedziała, co robi´c. — Maryalice chciała, z˙ ebym ja ja˛ niosła. — Zrobiła´s to. Teraz ja ja˛ wezm˛e. Tak te˙z zrobił. — Jeste´s chłopakiem Maryalice? Eddie? U´smiechnał ˛ si˛e kacikiem ˛ ust. — Mo˙zna tak powiedzie´c — odparł.
***
Eddie je´zdził daihatsu gracelandem z kierownica˛ po niewła´sciwej stronie. Chia zauwa˙zyła to, poniewa˙z Rez jechał kiedy´s takim na wideoklipie, tyle z˙ e tamten miał z tyłu wann˛e z czarnego marmuru z wielkimi złotymi kurkami w kształcie tropikalnych ryb. Ludzie pisali, z˙ e to kpina z pieni˛edzy i ró˙znych paskudnych rzeczy, jakie mo˙zna z nimi zrobi´c, je´sli ma si˛e ich za du˙zo. Chia opowiedziała o tym matce. Usłyszała, z˙ e nie trzeba si˛e przejmowa´c tym, co mogłaby zrobi´c, majac ˛ za du˙zo, gdy˙z wi˛ekszo´sc´ ludzi nie ma nawet do´sc´ . I z˙ e lepiej zastanowi´c si˛e nad tym, co naprawd˛e oznacza „do´sc´ ”. Tymczasem Eddie miał gracelanda, całego w czerni i chromie. Wygladał ˛ jak skrzy˙zowanie furgonetki z jedna˛ z tych niskich, klinowatych limuzyn hummera. Chia nie wyobra˙zała sobie, z˙ e mo˙ze tu by´c na nie popyt: wszystkie samochody wygladały ˛ jak małe, cukierkowate pudełka. Graceland był po prostu wozem na topie, przeznaczonym dla tych Amerykanów, którzy nie chcieli kupowa´c importowanych produktów. Kiedy przyszło do zakupu samochodu, zdecydowanie zaw˛ez˙ ało to wybór, (Matka Hester Chen miała jedna˛ z tych naprawd˛e brzydkich kanadyjskich furgonetek, która kosztowała majatek, ˛ ale miała gwarancj˛e na osiemdziesiat ˛ pi˛ec´ lat, co podobno było ekologiczne). 50
W s´rodku graceland był wyło˙zony wi´sniowym aksamitem, nabijanym diamentami, z małymi chromowymi guzikami w miejscach, gdzie krzy˙zowały si˛e ich rz˛edy. Była to najszykowniejsza rzecz, jaka˛ Chia widziała w z˙ yciu, i domy´sliła si˛e, z˙ e Maryalice te˙z tak uwa˙zała, poniewa˙z siedzac ˛ obok niej w samolocie, wyja´sniała, z˙ e chodzi o „image”. Eddie miał ten topowy, bardzo modny klub muzyki country pod nazwa˛ „Whiskey Clone”, wi˛ec musiał je´zdzi´c gracelandem i ubiera´c si˛e tak, jak ci z Nashville. Maryalice powiedziała, z˙ e to do niego pasuje. Chia kiwn˛eła głowa.˛ Eddie prowadził, mówiac ˛ co´s po japo´nsku do zestawu gło´sno mówiacego. ˛ Znale´zli Maryalice w male´nkim barze niedaleko lotniska. Był to ju˙z trzeci, do którego zajrzeli. Chia odniosła wra˙zenie, z˙ e Eddie niezbyt cieszył si˛e z tego spotkania, ale Maryalice najwyra´zniej nie zwracała na to uwagi. To Maryalice wpadła na pomysł, z˙ e podwioza˛ Chi˛e do Tokio. Oznajmiła, z˙ e pociag ˛ jest zbyt zatłoczony, a ponadto drogi. Powiedziała, z˙ e chce odda´c Chii przysług˛e, zrewan˙zowa´c si˛e za przeniesienie walizki. (Chia zauwa˙zyła, z˙ e Eddie wstawił jedna˛ walizk˛e do baga˙znika gracelanda, ale t˛e z nalepka˛ Nissan Count postawił obok siebie na przednim siedzeniu). Teraz Chia wła´sciwie nie słuchała Maryalice. Była pó´zna noc, odczuwała skutki ró˙znicy czasów i jechali po tym wielkim mo´scie, który wygladał ˛ jak zrobiony z neonów. Wokół biegła niezliczona ilo´sc´ pasów ruchu z samochodzikami. Wygladało ˛ to jak sznury paciorków, błyszczacych ˛ i nowych. Za oknami rozmazywały si˛e tablice reklamowe, wysokie i waskie, ˛ na jednych wyskakiwały napisy po japo´nsku, a na innych ludzie, u´smiechni˛eci, jakby co´s sprzedawali. A potem twarz tej kobiety: Rei Toei, idoru, która˛ zamierzał po´slubi´c Rez. Znikła.
Rozdział 9 Brak kontroli — Rice Daniels, panie Lancy. Z „Braku kontroli”. Przyciskajac ˛ jaka´ ˛s wizytówk˛e z drugiej strony podrapanej plastikowej s´ciany, oddzielajacej ˛ pokój zwany „go´scinnym” od tych, którzy tak go nazwali, Laney próbował przeczyta´c wizytówk˛e, ale próba zogniskowania wzroku wywołała przeszywajacy ˛ ból pod czaszka.˛ Zamiast tego przez łzy spojrzał na Rice’a Danielsa. Krótko ostrzy˙zone ciemne włosy, dopasowane okulary przeciwsłoneczne z małymi owalnymi szkłami, czarne oprawki obejmujace ˛ głow˛e jak uchwyt chirurgiczny. Rice Daniels wcale nie wygladał ˛ na kogo´s, kto stracił kontrol˛e. — To serial — wyja´snił. — „Brak kontroli”. To z tego tytułu: „Skutki braku kontroli nad mediami — czyli przeciw agresywnemu dziennikarstwu”. Laney ostro˙znie dotknał ˛ plastra na nosie. Bład. ˛ — Agresywnemu? — Jest pan kwantem, panie Laney. Kwalifikowanym analitykiem. Wła´sciwie nie był nim, ale formalnie tak nazywał si˛e wykonywany przez niego zawód. — Pracuje pan dla Slitscanu. Laney nie odpowiedział. — Dziewczyna była obiektem intensywnego dochodzenia. Slitscan interesował si˛e nia.˛ Wie pan dlaczego. Sadzimy, ˛ z˙ e Slitscan zostanie oskar˙zony o spowodowanie s´mierci Alison Shires. Laney spojrzał na swoje sportowe buty, z których stra˙znicy wyj˛eli mu sznurówki. — Zabiła si˛e — powiedział. — Wiemy dlaczego. — Nie — odparł Laney, znów patrzac, ˛ na te czarne owale. — Ja nie wiem. Wcale. Punkt w˛ezłowy. Protokoły z jakiego´s zupełnie innego s´wiata. 52
— B˛edzie pan potrzebował pomocy, Laney. Mo˙ze pan zosta´c oskar˙zony o zabójstwo. Nakłanianie do samobójstwa. Zechca˛ wiedzie´c, dlaczego pan tam był. — Powiem im dlaczego. — Nasi producenci zdołali przysła´c mnie tu przed innymi. Laney. Nie było to łatwe. Jest tu ju˙z komisja ze Slitscanu, która czeka na rozmow˛e z panem. Je´sli im pan pozwoli, wszystko przeinacza.˛ Wyciagn ˛ a˛ pana, poniewa˙z musza,˛ dla dobra programu. Moga˛ to zrobi´c — maja˛ do´sc´ pieni˛edzy i dobrych prawników. Tylko prosz˛e zada´c sobie pytanie: czy pan chce im na to pozwoli´c? Daniels wcia˙ ˛z przyciskał swoja˛ wizytówk˛e do plastiku. Laney ponownie skupił na niej wzrok i dostrzegł, z˙ e kto´s napisał co´s po drugiej stronie, małymi, nierównymi literami, odwróconymi jak w lustrze, tak z˙ e mógł przeczyta´c je od lewej do prawej: TO NIE JA, TO TY. — Nigdy nie słyszałem o „Braku kontroli”. — Wła´snie ko´nczymy kr˛eci´c godzinny odcinek pilota˙zowy, panie Laney. Wszyscy jeste´smy bardzo podekscytowani — dodał po starannie odmierzonej przerwie. — Dlaczego? — „Brak kontroli” to nie tylko serial. Uwa˙zamy go za całkiem nowa˛ jako´sc´ . Nowe podej´scie do telewizji. Pa´nska historia — historia Alison Shires — jest dokładnie tym, czym chcemy si˛e zaja´ ˛c. Nasi producenci to ludzie, którzy chca˛ co´s da´c widowni. Powiodło im si˛e, maja˛ nazwiska i wyrobiona˛ pozycj˛e, a teraz chca˛ da´c co´s widzom — wskrzesi´c poczucie uczciwo´sci, spojrze´c na sprawy z nowej perspektywy. Czarne owale przysun˛eły si˛e nieco do podrapanego plastiku. — Nasi producenci stworzyli tak˙ze „Gliniarzy w opałach” oraz „Moda — na zimno i z premedytacja”. ˛ — Co takiego? — Program dokumentalny o przemocy w´sród potentatów s´wiatowej mody.
***
— Agresywne dziennikarstwo? — Pióro Yamazakiego zawisło nad notebookiem. — Program o takich programach jak Slitscan — wyja´snił Laney. — Podejrzanych o przest˛epcze działania. W barze, który miał najwy˙zej dziesi˛ec´ stóp długo´sci, nie było stołków. Trzeba było sta´c. Poza ubranym w kostium z teatru kabuki barmanem, w lokalu nie było 53
nikogo prócz nich. Chocia˙z i tak było tłoczno. Bar był chyba najmniejszym wolno stojacym ˛ lokalem, jaki Laney widział w z˙ yciu. Wydawało si˛e, z˙ e stał tu zawsze, ´ jako relikt staro˙zytnego Edo, miasta cieni i ciasnych mrocznych zaułków. Sciany były oblepione wyblakłymi pocztówkami, które przybrały barw˛e sepii, nasaczone ˛ nikotyna˛ i dymem z kuchenki. — Ach — rzekł w ko´ncu Yamazaki. — Meta-tabloid. Barman nało˙zył dwie sardynki na mikroskopijny podgrzewacz. Posiekał je dwoma stalowymi tasakami, przeniósł na male´nki talerz, przybrał jaka´ ˛s bezbarwna,˛ przezroczysta˛ marynata˛ i pokazał Laneyowi. — Dzi˛eki — powiedział Laney. Kucharz uniósł podgolone brwi. Mimo skromnego wystroju za barem stały tuziny butelek drogiej whisky, ka˙zda z r˛ecznie opisana˛ nalepka,˛ podajac ˛ a˛ nazwisko wła´sciciela. Yamazaki wyjas´niał, z˙ e go´scie sami kupuja˛ trunki, które sa˛ tu dla nich przechowywane. Blackwell ko´nczył drugi kieliszek miejscowej wódki z lodem. Yamazaki poprzestał na Coke Lite. Na wprost Laneya wisiała reklama surrealistycznie drogiego burbona z Kentucky i przez chwil˛e zastanawiał si˛e, jak jeden kieliszek wpłynałby ˛ na jego samopoczucie po podró˙zy. — A wi˛ec — rzekł Blackwell, osuszajac ˛ kieliszek tak dokładnie, z˙ e lód zadzwonił mu o protez˛e — wydostali ci˛e, z˙ eby dopa´sc´ tamtych drani. — W zasadzie tak — potwierdził Laney. — Mieli w pogotowiu swój zespół prawników, który tym si˛e zajał, ˛ oraz drugi, pracujacy ˛ nad cicha˛ umowa,˛ która˛ zawarłem ze Slitscanem. — Ten drugi zespół miał wi˛ecej roboty — stwierdził Blackwell, podsuwajac ˛ pusty kieliszek barmanowi, który wprawnie zgarnał ˛ go z lady i równie zr˛ecznym ruchem postawił przed nim pełny. — To prawda — przyznał Laney. Nie miał poj˛ecia, w co si˛e pakuje, kiedy przystał na ogólnie nakre´slony plan Rice’a Danielsa. W gł˛ebi duszy pragnał, ˛ aby Slitscan spokojnie zapomniał o huku tego jednego wystrzału w kuchni Alison Shires. (Oddanego, jak stwierdziła policja, z rosyjskiego urzadzenia ˛ zło˙zonego z naboju, rurki i najprostszego z mechanizmów spustowych. Niewatpliwie ˛ wyprodukowano je wyłacznie ˛ z my´sla˛ o samobójcach — nie dało si˛e wycelowa´c nim w co´s poło˙zonego dalej jak dwa cale. Laney słyszał o nich, ale jeszcze nigdy z˙ adnego nie widział. Z jakiego´s powodu nazywano je specjałami s´rodowej nocy). A wiedział, z˙ e Slitscan wywinie si˛e: je´sli uznaja˛ to za konieczne, zostawia˛ w spokoju aktora Alison i cała sprawa utonie w morzu niepami˛eci, niemal natychmiast przysypana stale napływajacymi ˛ ze s´wiata wiadomo´sciami. I z˙ ycie Alison Shires, to, które poznał w całej tej straszliwej, banalnej intymno´sci, spocznie tam na zawsze, zapomniane i ostatecznie zagubione. Gdyby jednak skorzystał z propozycji „Braku kontroli”, jej z˙ ycie nabrałoby zupełnie nowego znaczenia. Siedzac ˛ tam, na twardym krze´sle w sali widze´n, sam nie był pewny jakiego. 54
Pomy´slał o koralowcach, o rafach porastajacych ˛ zatopione lotniskowce. Mo˙ze ona stanie si˛e czym´s takim, tajemnica˛ pogrzebana˛ pod pokrywajac ˛ a˛ ja˛ nadbudowa˛ domysłów, a nawet mitu. Wydało mu si˛e wtedy, z˙ e w ten sposób byłaby mniej martwa. A tego jej z˙ yczył. — Zabierz mnie stad ˛ — powiedział do Danielsa, który u´smiechnał ˛ si˛e pod chirurgicznym uchwytem, triumfalnie odrywajac ˛ wizytówk˛e od plastiku. — Spokojnie — powiedział Blackwell, kładac ˛ na r˛ece Laneya ogromna˛ łap˛e ze srebrzystoró˙zowa˛ siateczka˛ blizn. — Jeszcze nie dopiłe´s swego drinka.
***
Laney poznał Rydella, kiedy ekipa „Poza kontrola” ˛ zainstalowała go w Chateau, tej starej reprodukcji jeszcze starszego oryginału, ekscentrycznej betonowej budowli brutalnie s´ci´sni˛etej mi˛edzy dwoma wyjatkowo ˛ brzydkimi biurowcami z ko´nca minionego stulecia. Odzwierciedlały one schyłkowy niepokój czasu ich powstania, jednocze´snie nasycajac ˛ go jeszcze tajemnicza,˛ upiornie cicha˛ histeria,˛ która wydawała si˛e bardziej osobista i jeszcze mniej atrakcyjna. Mieszkanie Laneya, znacznie wi˛eksze ni˙z jego kawalerka w Santa Monica, przypominało odnowiony apartament z lat dwudziestych. Miało długi i waski ˛ betonowy balkon wychodzacy ˛ na Sunset, zawieszony nad szerszym balkonem pi˛etro ni˙zej i male´nkim okragłym ˛ trawniczkiem, który był jedyna˛ pozostało´scia˛ po dawnym ogrodzie. Laney uznał, z˙ e to nietypowy wybór, zwa˙zywszy na jego sytuacj˛e. Nie zdziwiłby si˛e, gdyby wybrali jakie´s bardziej odosobnione, ufortyfikowane i odrutowane miejsce, ale Rice Daniels wyja´snił, z˙ e Chateau ma swoje zalety. Było dobrym wyborem ze wzgl˛edu na image, poniewa˙z czyniło Laneya ludzkim. Wygladało ˛ jak zwyczajne mieszkanie, majace ˛ s´ciany, drzwi i okna, za którymi mieszkaniec zapewne prowadzi co´s w rodzaju normalnego z˙ ycia — nie tak, jak w tych geometrycznych bryłach renomowanych hoteli. Ponadto miało gł˛eboko zakorzenione zwiazki ˛ z hollywoodzkim systemem gwiazd i ludzka˛ tragedia.˛ W latach s´wietnos´ci dawnego Hollywood zamieszkiwały tu gwiazdy, a niektóre z nich tutaj umarły. „Brak kontroli” chciał przedstawi´c tragedi˛e Alison Shires jako dramat utrzymany w tradycji starego Hollywood, lecz wywołany przez Slitscan — twór jak najbardziej współczesny. Ponadto, wyja´snił Daniels, w Chateau było znacznie bezpieczniej, ni˙z mo˙zna by sadzi´ ˛ c. Wła´snie wtedy Laney poznał Berry’ego Rydella, nocnego stra˙znika. Odniósł wra˙zenie, z˙ e Daniels i Rydell znali si˛e, jeszcze zanim Rydell zaczał ˛ pracowa´c w Chateau. Rydell nadzwyczaj dobrze orientował si˛e w pracy przemy55
słu inforozrywkowego i w pewnej chwili, kiedy został sam na sam z Laneyem, zapytał, kto go reprezentuje. — Co masz na my´sli? — zdziwił si˛e Laney. — Masz agenta, prawda? Laney odrzekł, z˙ e nie. — To lepiej si˛e postaraj o jakiego´s — poradził Rydell. — Niekoniecznie wszystko musi sko´nczy´c si˛e po twojej my´sli, ale to show-biznes, no nie? Rzeczywi´scie, to był show-biznes w takim stopniu, z˙ e Laney wkrótce zaczał ˛ zastanawia´c si˛e, czy podjał ˛ słuszna˛ decyzj˛e. Szesna´scie osób przez cztery godziny tłoczyło si˛e w jego mieszkaniu, chocia˙z zaledwie przed sze´scioma godzinami opu´scił areszt. Kiedy w ko´ncu sobie poszli, Laney chwiejnie powlókł si˛e do sypialni, po drodze o mało nie wchodzac ˛ do szafy. Znalazłszy łó˙zko, zwalił si˛e na nie i zasnał ˛ w ubraniu, po które wysłali Rydella do Beverly Center.
***
Pomy´slał, z˙ e równie dobrze mógłby to zrobi´c teraz, w tym barze przy Golden Street, w ten sposób odpowiadajac ˛ na pytanie, jak burbon wpływa na chorob˛e podró˙zna,˛ wywołana˛ ró˙znica˛ czasów. Nagle, doko´nczywszy drinka, poczuł si˛e lepiej, mo˙ze nie tyle na skutek wypitego drinka, ile mieszaniny zm˛eczenia i dezorientacji. — Czy Rydell był szcz˛es´liwy? — zapytał Yamazaki. To pytanie wydało si˛e Laneyowi do´sc´ dziwne, ale zaraz przypomniał sobie, z˙ e Rydell wspominał o jakim´s Japo´nczyku, którego poznał w San Francisco. Oczywi´scie, to był Yamazaki. — No — odparł — nie wydał mi si˛e gł˛eboko nieszcz˛es´liwy, ale był troch˛e smutny. To si˛e dało wyczu´c. Chocia˙z nie znam go zbyt dobrze. — Szkoda — powiedział Yamazaki. — Rydell to odwa˙zny człowiek. — A co z toba,˛ Laney? — zapytał Blackwell. — Uwa˙zasz si˛e za odwa˙znego człowieka? Podobna do d˙zd˙zownicy blizna przecinajaca ˛ jego brew poruszyła si˛e, wskazujac ˛ na gł˛eboki namysł. — Nie — odparł Laney. — Wcale. — Jednak zwróciłe´s si˛e przeciw Slitscanowi, prawda, za to, co zrobili dziewczynie? Miałe´s prac˛e, miałe´s co je´sc´ i gdzie spa´c. Wszystko dzi˛eki Slitscanowi, ale załatwili dziewczyn˛e, wi˛ec postanowiłe´s im odpłaci´c. Zgadza si˛e? — To nie jest takie proste — odparł Laney.
56
Kiedy wielkolud odezwał si˛e, Laney niespodziewanie wyczuł w nim z˙ ywa,˛ skrz˛etnie skrywana˛ inteligencj˛e. — Nie — powiedział prawie delikatnie Blackwell — to cholerna prawda, z˙ e nie jest. Jedna wielka, poznaczona ró˙zowymi plamkami dło´n, jak jakie´s niezdarne zwierzatko ˛ obdarzone własnym z˙ yciem, zacz˛eła gmera´c w kieszonce mikroporowego dresu. Wyj˛eła mały, szary, metalowy przedmiot i poło˙zyła go na stole. — To jest gwó´zd´z — rzekł Blackwell — ocynkowany, półtoracalowy papiak. Takimi gwo´zdziami przybijałem ludziom dłonie do barów takich jak ten. Niektórzy z nich byli prawdziwymi skurwielami. W jego głosie nie było cienia gro´zby. — I niektórzy z nich, je´sli przybijesz im jedna˛ r˛ek˛e, druga˛ chwytaja˛ za brzytw˛e albo ostre szczypce. Wskazujacym ˛ palcem w zadumie dotknał ˛ paskudnie wygladaj ˛ acej ˛ szramy pod prawym okiem, jakby s´lad po czym´s, co wbiło si˛e tam i ze´slizgn˛eło po ko´sci policzkowej. — Nie popuszcza,˛ wiesz? — Szczypcami? — Skurwiele — rzekł Blackwell. — Wtedy trzeba ich zabi´c. To jeden rodzaj odwagi, Laney. Chodzi mi o to, czym on si˛e ró˙zni od tego, co próbowałe´s zrobi´c Slitscanowi? — Ja tylko nie chciałem, z˙ eby zamkn˛eli spraw˛e. Pozwolili jej. . . opa´sc´ na dno. W zapomnienie. Nie obchodziło mnie, jak bardzo ucierpi Slitscan, czy to ich załatwi czy nie. Nie my´slałem o tym jak o zem´scie, ale raczej sposobie. . . utrzymania jej przy z˙ yciu. — Sa˛ te˙z inni ludzie. Przybijesz im dło´n do stołu, a oni siedza˛ i patrza˛ na ciebie. Tacy sa˛ naprawd˛e twardzi, Laney. My´slisz, z˙ e jeste´s jednym z nich? Laney powiódł spojrzeniem od Blackwella do pustej szklaneczki po burbonie i z powrotem. Barman przysunał ˛ si˛e, z˙ eby ja˛ napełni´c, ale Laney zakrył ja˛ dłonia.˛ — Je´sli przybijesz mi dło´n do baru, Blackwell — rzekł, kładac ˛ druga˛ dło´n płasko na ciemnym drewnie, poznaczonym kółkami plam — b˛ed˛e wrzeszczał, rozumiesz? Nie wiem, o co tu chodzi. Mo˙ze jeste´s wariatem. Jednak ja na pewno nie jestem z˙ adnym bohaterem. Nie jestem nim teraz i nie byłem wtedy, w LA. Blackwell i Yamazaki wymienili spojrzenia. Olbrzym wydał ˛ usta i nieznacznie skinał ˛ głowa.˛ — To i dobrze — mruknał. ˛ — My´sl˛e, z˙ e mo˙zesz nadawa´c si˛e do tej roboty. ˙ — Zadnej roboty — powiedział Laney i teraz pozwolił, z˙ eby barman nalał mu drugiego drinka. — Nic nie chc˛e słysze´c o z˙ adnej robocie, dopóki nie wiem, kto mnie wynajmuje. — Jestem szefem ochrony Lo/Rez — odparł Blackwell — i zawdzi˛eczam temu głupiemu draniowi z˙ ycie. Gdyby nie on, ostatnie pi˛ec´ lat sp˛edziłbym w zakła57
dach karnych pieprzonego stanu Victoria. Chocia˙z wyko´nczyłbym si˛e wcze´sniej, jak nic. — To ten zespół? Ochraniacie ich? — Rydell dobrze o panu mówił, panie Laney. Krta´n Yamazakiego nerwowo podskoczyła nad kołnierzykiem kraciastej koszuli. — Nie znam Rydella — powiedział Laney. — Był nocnym stra˙znikiem w hotelu, na który nie było mnie sta´c. — My´sl˛e, z˙ e Rydell zna si˛e na ludziach — rzekł Yamazaki, a do Blackwella: — Lo/Rez? Maja˛ kłopoty? — Rez — wyja´snił Blackwell. — Mówi, z˙ e o˙zeni si˛e z ta˛ japo´nska˛ panienka,˛ która nawet nie istnieje, cholera! On wie, z˙ e tak jest, ale powiada, z˙ e nie mamy ani odrobiny wyobra´zni! Słuchajcie — ciagn ˛ ał ˛ Blackwel i wyjał ˛ z zakamarków swego ubrania l´sniacy ˛ jak lustro prostokat ˛ z okragł ˛ a˛ dziura˛ w jednym rogu. W jego r˛eku wydawał si˛e nie wi˛ekszy od karty kredytowej. — Co´s naszło naszego chłopca, słyszycie? Naszło go. Nie wiem jak, nie wiem kto. Chocia˙z osobi´scie stawiałbym na ten pieprzony Kombinat. Tych ruskich drani. Ty, przyjacielu, poszukasz dla nas tych swoich w˛ezłów, sprawdzisz Reza i dowiesz si˛e — do jasnej cholery — kto. Prostokat ˛ opadł z cichym stukni˛eciem i utkwił w blacie, w poprzek słojów. Dopiero wtedy Laney zauwa˙zył, z˙ e to mały tasak z okragłymi ˛ stalowymi nitami przytrzymujacymi ˛ raczk˛ ˛ e z ró˙zanego drewna. — A kiedy to zrobisz — dodał Blackwell — załatwimy ich raz na zawsze.
Rozdział 10 „Whiskey Clone” Klub Eddiego mie´scił si˛e na jednym z górnych pi˛eter czego´s, co wygladało ˛ na biurowiec. Chii wydawało si˛e, z˙ e w Seattle nie ma klubów muzycznych na pi˛etrach, ale nie była tego pewna. Zasn˛eła w gracelandzie i obudziła si˛e dopiero wtedy, gdy Eddie wje˙zd˙zał w bram˛e gara˙zu, a potem na co´s troch˛e przypominaja˛ cego karuzel˛e, a troch˛e b˛ebenek staromodnego rewolweru, tylko z samochodami zamiast kul. Patrzyła przez okno, kiedy uniesiono ich do góry i w bok, a potem zatrzymali si˛e i Eddie wyjechał na parking, który mógłby znajdowa´c si˛e wsz˛edzie. Wszystkie wozy były du˙ze i czarne, chocia˙z nie tak wielkie jak graceland. — Chod´z z nami na gór˛e i od´swie˙z si˛e, kochanie — zaproponowała Maryalice. — Wygladasz ˛ na wyko´nczona.˛ — Musz˛e si˛e połaczy´ ˛ c — powiedziała Chia. — Znale´zc´ przyjaciółk˛e, u której mam si˛e zatrzyma´c. . . — Nie ma problemu — odparła Maryalice, przesuwajac ˛ si˛e po welurowym siedzeniu i otwierajac ˛ drzwi. Eddie wysiadł po stronie kierowcy, zabierajac ˛ ze soba˛ walizk˛e z nalepka˛ Nissan County. Nadal wygladał ˛ na niezadowolonego. Chia wzi˛eła torb˛e i poszła za Maryalice. Wszyscy weszli do windy. Eddie nacisnał ˛ dłonia˛ zarys r˛eki na s´cianie i mruknał ˛ po japo´nsku. Winda co´s mu odpowiedziała, a potem zamkn˛eła drzwi i pojechali w gór˛e. Szybko, ale jechali do´sc´ długo. Podró˙z winda˛ wcale nie poprawiła humoru Eddiemu. Musiał stana´ ˛c tu˙z przy Maryalice i Chia zauwa˙zyła, z˙ e kiedy na nia˛ patrzył, drgał mu mi˛esie´n na policzku. Maryalice odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem. — Rozchmurz si˛e — powiedziała. — Ju˙z po wszystkim. Mi˛esie´n przyspieszył. — Nie tak miało by´c — rzekł w ko´ncu Eddie. — Nie taka była umowa. Maryalice uniosła brew. — Kiedy´s lubiłe´s małe innowacje. Eddie zerknał ˛ na Chi˛e, a potem, szybko, znów na nia.˛ — Nazywasz to innowacja? ˛ 59
— I miałe´s poczucie humoru — dodała Maryalice, gdy winda stan˛eła i otworzyły si˛e drzwi. Eddie zmierzył blondyn˛e gniewnym spojrzeniem i wysiadł, a Chia i Maryalice za nim. — Nie przejmuj si˛e nim — powiedziała Maryalice. — Czasem jest niezno´sny. Chia sama nie wiedziała, czego oczekiwała, ale zdecydowanie nie tego. Zagracony pokój zapchany kartonami i rzad ˛ monitorów wewn˛etrznej telewizji. Niski sufit z prasowanych płytek zawieszonych na metalowym rusztowaniu. Prawie połowy brakowało, a z zakurzonego wn˛etrza zwisały druty i kable. Z dwóch małych biurowych lamp jedna była właczona ˛ i o´swietlała stert˛e zu˙zytych opakowa´n po zupach błyskawicznych oraz czarny kubek pełen białych plastikowych ły˙zeczek. Japo´nczyk w czarnym topowym wdzianku z napisem „Whiskey Clone” z przodu, siedział na obrotowym fotelu przed monitorami, nalewajac ˛ sobie gorac ˛ a˛ kaw˛e z wielkiego termosu w ró˙zowe kwiatki. — Cze´sc´ , Calvin — powiedziała Maryalice, a przynajmniej tak to zabrzmiało. — Cze´sc´ — mruknał ˛ m˛ez˙ czyzna. — Calvin jest z Tacomy — wyja´sniła Maryalice, a Chia patrzyła, jak Eddie, nadal niosac ˛ walizk˛e, maszeruje przez pokój i znika za drzwiami. — Szef wyglada ˛ na szcz˛es´liwego — rzekł m˛ez˙ czyzna z równie japo´nskim akcentem, co Maryalice. Upił łyk z nakr˛etki termosu. — Taak — przyznała Maryalice. — Tak si˛e ucieszył na mój widok, z˙ e po prostu wychodzi z siebie. — Przejdzie mu. — Kolejny łyk. Spojrzał na Chi˛e spod daszka czapki. Napis „Whiskey Clone” wypisany był czcionka,˛ jakiej u˙zywaja˛ w sklepach, kiedy chca,˛ z˙ eby´s my´slał, z˙ e to miejsce z tradycjami. — To jest Chia — przedstawiła ja˛ Maryalice. — Spotkałam ja˛ na SeaTac. Tak naprawd˛e spotkały si˛e w samolocie. Chia przypomniała sobie t˛e histori˛e z próbka˛ DNA i treska.˛ — Dobrze wiedzie´c, z˙ e ono wcia˙ ˛z tam jest — rzekł m˛ez˙ czyzna. — To oznacza, z˙ e jest dokad ˛ wróci´c z tego szamba. — No, Calvin — powiedziała Maryalice — przecie˙z wiesz, z˙ e uwielbiasz Tokio. — Jasne. W Redmond miałem łazienk˛e wielko´sci mieszkania, jakie zajmuj˛e tutaj, a to nawet nie była du˙za łazienka. Z prysznicem. Bez wanny i bajerów. Chia spojrzała na ekrany za jego plecami. Mnóstwo ludzi, ale nie potrafiła stwierdzi´c, co robili. — Wyglada ˛ na dobra˛ noc — orzekła Maryalice, patrzac ˛ na monitory. — Niezła — odparł. — Dobra na mydło. — Nie gadaj tak — skarciła go — bo sama wezm˛e si˛e do roboty. Calvin u´smiechnał ˛ si˛e. — Przecie˙z jeste´s grzeczna˛ du˙za˛ dziewczynka,˛ prawda, Maryalice? — Przepraszam — wtraciła ˛ Chia — czy mog˛e skorzysta´c z łacza? ˛ 60
— Jest w pokoju Eddiego — powiedziała Maryalice — ale on pewnie teraz z niego korzysta. Mo˙ze pójdziesz do łazienki — wskazała jej inne zamkni˛ete drzwi — i umyjesz si˛e. Wygladasz ˛ na rozkojarzona.˛ — Eddie zaraz sko´nczy i b˛edziesz mogła porozmawia´c z przyjaciółka.˛ W łazience był stary stalowy zlew i bardzo nowa, bardzo skomplikowana toaleta z co najmniej tuzinem guzików na pokrywie zbiornika. Były opisane po japo´nsku. Polimerowy sedes lekko poruszył si˛e pod jej ci˛ez˙ arem i Chia a˙z podskoczyła. W porzadku, ˛ uspokajała si˛e, to tylko zagraniczna technologia. Kiedy sko´nczyła, wybrała na chybił trafił jeden z przycisków, wytwarzajac ˛ chmur˛e superdrobnych kropelek perfumowanej wody. Zakrztusiła si˛e i odskoczyła. Otarła oczy wierzchem dłoni, a potem stan˛eła z boku i spróbowała nacisna´ ˛c inny guzik. Ten okazał si˛e wła´sciwy — toaleta spłukała si˛e z szumem, który przypominał jej ryk odrzutowych silników. Kiedy umyła r˛ece, a potem twarz, nad uspokajajaco ˛ zwyczajna˛ umywalka,˛ wyciskajac ˛ bladoniebieskie mydło w płynie z dozownika w kształcie jednookiego dinozaura, usłyszała inny d´zwi˛ek, który zastapił ˛ szum spuszczanej wody. Obejrzała si˛e i zobaczyła oscylujacy ˛ pier´scie´n purpurowego s´wiatła, gdzie´s poni˙zej sedesu. Ultrafiolet, pomy´slała, sterylizuje toalet˛e. Na s´cianie przyklejono plakat Dukes of Nuke’Em, tej obrzydliwej droidogłowej grupy metalowej. Byli spoceni, mieli podkra˙ ˛zone oczy i oble´sne u´smiechy — perkusi´scie brakowało przedniego z˛eba. Napis był po japo´nsku. Zastanawiała si˛e, dlaczego kto´s w Japonii ich lubi, poniewa˙z takie zespoły jak Dukes nienawidziły wszystkiego, co nie zgadzało si˛e z ich poj˛eciem ameryka´nsko´sci. Ale Kelsey, która wiele razy była w Japonii z ojcem, mówiła, z˙ e trudno zrozumie´c, co sobie my´sla˛ Japo´nczycy. Nie znalazła niczego, czym mo˙zna by osuszy´c r˛ece. Wyj˛eła z torby podkoszulek i u˙zyła go w tym celu, chocia˙z z kiepskim skutkiem. Kiedy przykl˛ekn˛eła, wpychajac ˛ koszulk˛e do torby, zauwa˙zyła róg jakiego´s przedmiotu, którego nie rozpoznała, ale w tym momencie w drzwiach pojawił si˛e Calvin. — Przepraszam. — W porzadku ˛ — powiedziała Chia, zapinajac ˛ torb˛e. — Wcale nie — rzekł, ogladaj ˛ ac ˛ si˛e przez rami˛e, a potem znów patrzac ˛ na nia.˛ — Naprawd˛e poznała´s Maryalice na SeaTac? — W samolocie. — Nie bierzesz w tym udziału? Chia wstała i lekko zakr˛eciło si˛e jej w głowie. — W czym? Spojrzał na nia˛ spod daszka czarnej czapki. — A wi˛ec naprawd˛e powinna´s stad ˛ znikna´ ˛c. Natychmiast. — Dlaczego? — spytała Chia, chocia˙z ten pomysł wydał jej si˛e całkiem niezły.
61
— Lepiej, z˙ eby´s nie wiedziała. — Gdzie´s zza jego pleców dobiegł gło´sny trzask. Skrzywił si˛e. — To nic. Ona tylko rzuca ró˙znymi rzeczami. Jeszcze nie zacz˛eli na serio. Chod´z. Chwycił jej torb˛e za pasek i podniósł. Ruszył szybkim krokiem i musiała truchta´c, z˙ eby za nim nada˙ ˛zy´c. Min˛eli zamkni˛ete drzwi pokoju Eddiego i rzad ˛ monitorów (na których chyba dostrzegła ta´nczacych ˛ ludzi w kowbojskich kapeluszach, ale nie była pewna). Calvin klepnał ˛ dłonia˛ w płytk˛e sensora na drzwiach windy. — Zwiezie ci˛e do gara˙zu — powiedział, gdy z pokoju Eddiego doleciał odgłos tłuczonego szkła. — Id´z w lewo, mniej wi˛ecej dwadzie´scia stóp dalej znajdziesz nast˛epna˛ wind˛e. Omi´n hol — mamy tam kamery. Ostatni guzik na dole: zjedziesz na stacj˛e metra i wsiadziesz. ˛ Podał jej torb˛e. — W która˛ stron˛e? — zapytała. Maryalice wrzasn˛eła. Jakby co´s ja˛ bardzo zabolało. — Niewa˙zne — odparł Calvin i szybko powiedział windzie co´s po japo´nsku. Odpowiedziała mu, ale ju˙z go nie było. Drzwi zamkn˛eły si˛e i zacz˛eła zje˙zd˙za´c, bo torba w r˛ekach Chii stała si˛e jakby l˙zejsza. Kiedy drzwi rozsun˛eły si˛e, graceland Eddiego wcia˙ ˛z tam stał — masywny czarny klin w´sród innych czarnych aut. Znalazła nast˛epna˛ wind˛e, która˛ kazał jej zjecha´c Calvin. Miała podrapane i pogi˛ete drzwi, normalne przyciski i nie mówiła. Zwiozła Chi˛e do pasa˙zu, gdzie było jasno jak w dzie´n, do przelewajacych ˛ si˛e tam tłumów, do ruchomych schodów, peronów oraz nieodłacznych ˛ znaków firmowych zawieszonych w powietrzu. Wreszcie była w Tokio.
Rozdział 11 Nowe budynki Pokój Laneya znajdował si˛e wysoko w waskim ˛ wie˙zowcu o elewacji z białych ceramicznych płytek. Miał trapezoidalny kształt i powstał w czasie boomu lat osiemdziesiatych, ˛ w latach prosperity. Fakt, z˙ e przetrwał wielkie trz˛esienie ziemi, najlepiej s´wiadczył o umiej˛etno´sciach jego budowniczych, a to, z˙ e wyszedł cało z pó´zniejszej rekonstrukcji, zawdzi˛eczał niezwykle skomplikowanym stosunkom własno´sciowym i nieustannej walce mi˛edzy dwoma najstarszymi organizacjami przest˛epczymi w mie´scie. Yamazaki wyja´snił to w taksówce, która˛ odjechali z New Golden Street. — Nie wiedzieli´smy, co sadzisz ˛ o nowych budynkach — powiedział. — Mówisz o nanotechowych? — Lancy walczył z senno´scia.˛ Kierowca nosił nieskazitelnie białe r˛ekawiczki. — Tak. Niektórzy ludzie ich nie lubia.˛ — Nie wiem. Musiałbym taki zobaczy´c. — My´sl˛e, z˙ e zobaczysz je z okna hotelu. Tak te˙z si˛e stało. Z sieci znał niesamowity ogrom ich skali, ale wirtualna rzeczywisto´sc´ nie oddawała szczególnej tekstury, wysmukłej organiczno´sci. — Sa˛ jak Nowy Jork z obrazów Gigera — powiedział Yamazaki, lecz Laneyowi to nazwisko nic nie mówiło. Teraz siedział na skraju łó˙zka, patrzac ˛ pustym wzrokiem na te cuda nowej technologii, banalne i paskudne. To typowe dla takich wytworów. Budziły tylko zło´sc´ : najwi˛eksze budowle mieszkalne na s´wiecie. (Kompleks budynków Czernobyla był wi˛ekszy, ale tam ju˙z nigdy nie zamieszka z˙ aden człowiek). Parasol od Yamazakiego oklapł i skurczył si˛e. Znikł. Zadzwonił telefon. Laney nie mógł go znale´zc´ . — Telefon — mruknał. ˛ — Gdzie on jest? Płaski prostokat ˛ białego cedru, umieszczony na czarnej kwadratowej tacy u wezgłowia łó˙zka, zaczał ˛ rytmicznie pulsowa´c rubinowym s´wiatełkiem. Podniósł go. Nacisnał ˛ kciukiem male´nki kwadracik z macicy perłowej. 63
— Hej — powiedział kto´s. — Laney? — Kto mówi? — Rydell. Z Chateau. Hans pozwolił mi skorzysta´c z telefonu. — Hans był kierownikiem nocnej zmiany. — Dobrze obliczyłem czas? Jesz s´niadanie? Laney potarł oczy i ponownie spojrzał na nowe budynki. — Zadzwoniłem do Yamazakiego — wyja´snił Rydell. — Dał mi twój numer. — Dzi˛eki — ziewnał ˛ Laney — ale. . . — Yamazaki powiedział, z˙ e dostałe´s t˛e robot˛e. — Tak my´sl˛e — rzekł Laney. — Dzi˛eki. Chyba jestem ci winien. . . — Slitscan — powiedział Rydell — kr˛eci si˛e po Chateau. — Nie — zdziwił si˛e Laney — przecie˙z to zamkni˛eta sprawa. — Znasz niejaka˛ Katherine Torrance, Laney? Mieszka w Sherman Oaks. Siedzi w mieszkaniu, które zajmowałe´s, i ma ze soba˛ dwie furgonetki czujników. Hans podejrzewa, z˙ e chca˛ wykry´c, co tam robiłe´s, czy byłe´s zamieszany w narkotyki. Laney popatrzył na jeden z wie˙zowców. Cz˛es´c´ jego fasady jakby poruszyła si˛e, ale to na pewno przywidzenie. — Jednak Hans mówi, z˙ e w tych pokojach i tak nie da si˛e posortowa´c pozostało´sci molekularnych. Ten budynek jest zbyt stary. — Kathy Torrance? Ze Slitscanu? — Nie powiedzieli, z˙ e sa˛ stamtad, ˛ ale s´ciagn˛ ˛ eli tylu techników, a ci zawsze za du˙zo mówia,˛ a ponadto Czyngis w gara˙zu widział napisy na kilku skrzyniach, kiedy je rozładowywali. Jest ich prawie dwudziestu, nie liczac ˛ dwóch chłopców na posyłki. Wzi˛eli dwa apartamenty i cztery jedynki. Nie daja˛ napiwków. — I co tam robia? ˛ — Bawia˛ si˛e sensorami. Próbuja˛ ustali´c, co robiłe´s w tym mieszkaniu. Jeden z boyów widział, jak ustawiali kamer˛e. Cała fasada jednego z nowych budynków zdawała si˛e rozsuwa´c i rozchodzi´c na boki. Laney zamknał ˛ oczy i ucisnał ˛ nasad˛e nosa, czujac ˛ słaby ból po wczes´niejszym złamaniu. — Przecie˙z ja nic tam nie robiłem. — Niewa˙zne. — Rydell był lekko ura˙zony. — Ja tylko pomy´slałem, z˙ e powiniene´s o tym wiedzie´c, to wszystko. Z ta˛ fasada˛ zdecydowanie co´s si˛e działo. — Wiem. Dzi˛eki. Przepraszam. — Dam ci zna´c, je´sli czego´s si˛e dowiem — obiecał Rydell. — A przy okazji, jak tam jest? Laney patrzył, jak punkcik odbitego s´wiatła przesuwa si˛e po odległej budowli ruchem przypominajacym ˛ osmoz˛e lub miarowe skurcze macek jakiego´s morskiego stworzenia. — Dziwnie. 64
— Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e ciekawie — powiedział Rydell. — No, jedz s´niadanie. B˛edziemy w kontakcie. — Dzi˛eki — powiedział Laney i Rydell si˛e rozłaczył. ˛ Laney odło˙zył telefon na lakierowana˛ tac˛e i w ubraniu wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na łó˙zku. Zamknał ˛ oczy, nie chcac ˛ patrze´c na te nowe budynki. One jednak wcia˙ ˛z tam były, w ciemno´sci i s´wietle za zamkni˛etymi powiekami. I kiedy tak le˙zał, osun˛eły si˛e, rozpłyn˛eły i rozmyły stru˙zkami w labiryncie starego miasta. Osunał ˛ si˛e wraz z nimi.
Rozdział 12 Mitsuko Chia u˙zyła publicznego łacza ˛ na najni˙zszym poziomie stacji. Sandbender wybrał numer Mitsuko Mimury, sekretarza tokijskiego oddziału (w tokijskim oddziale chyba ka˙zdy miał jaki´s oficjalny tytuł). W gło´snikach komputera odezwał si˛e zaspany głos. Tłumacz natychmiast przetłumaczył z japo´nskiego: — Halo? Słucham? W czym mog˛e pomóc? — Mówi Chia McKenzie z Seattle. — Jeste´s jeszcze w Seattle? — Tutaj. W Tokio. — Powi˛ekszyła map˛e na ekranie Sandbendera. — Na stacji metra Shinjuku. — Bardzo dobrze. Przyjdziesz tu teraz? — Bardzo ch˛etnie. Jestem naprawd˛e zm˛eczona. Głos zaczał ˛ wyja´snia´c, jak ma dotrze´c na miejsce. — W porzadku ˛ — przerwała Chia — mój komputer poradzi sobie z tym. Podaj mi tylko nazw˛e stacji, na której musz˛e wysia´ ˛sc´ . — Znalazła ja˛ na mapie i oznaczyła. — Jak długo si˛e tam jedzie? — Dwadzie´scia do trzydziestu minut, zale˙znie od tego, jak zatłoczone jest metro. Wyjd˛e ci na spotkanie. — Nie musisz tego robi´c — powiedziała Chia. — Wystarczy, z˙ e podasz mi adres. — Japo´nskie adresy sa˛ trudne do znalezienia. — W porzadku ˛ — powiedziała Chia. — Mam system geopozycyjny. Sandbender, korzystajac ˛ z tokijskiej centrali telco, ju˙z pokazywał długo´sc´ i szeroko´sc´ geograficzna˛ mieszkania Mitsuko Mimury. W Seattle udawało si˛e to tylko z numerami firm. — Nie — odparła Mitsuko. — Musz˛e ci˛e powita´c. Jestem sekretarzem oddziału. — Dzi˛eki. Ju˙z jad˛e.
66
Z torba˛ na ramieniu, cz˛es´ciowo rozpi˛eta,˛ aby słysze´c głosowe polecenia Sandbendera, Chia wjechała ruchomymi schodami dwa poziomy wy˙zej, kupiła bilet, płacac ˛ karta˛ kredytowa˛ i znalazła wła´sciwy peron. Był mocno zatłoczony, prawie tak jak lotnisko, ale kiedy nadjechał skład, Chia pozwoliła, by tłum uniósł ja˛ i wepchnał ˛ do wagonu — trudniej byłoby nie wsia´ ˛sc´ . Kiedy ruszyli, usłyszała, jak Sandbender oznajmia, z˙ e opuszczaja˛ stacj˛e Shinjuku.
***
Niebo było jak macica perłowa, kiedy Chia opu´sciła stacj˛e. Szare budynki, pastelowy neon, przej´scie usiane jakimi´s nieznanymi przedmiotami. Wsz˛edzie stały tuziny rowerów, tych z filigranowymi ramami z papieru i włókna w˛eglowego. Chia cofn˛eła si˛e, gdy tu˙z przed nia˛ przemkn˛eła ogromna turkusowa s´mieciarka. Dostrzegła białe r˛ekawiczki na trzymajacych ˛ wielka˛ kierownic˛e dłoniach kierowcy. Kiedy pojazd przejechał, zobaczyła Japonk˛e w krótkiej spódniczce w krat˛e i czarnej rowerowej kurtce. Dziewczyna u´smiechn˛eła si˛e. Chia pomachała r˛eka.˛
***
Mieszkanie Mitsuko znajdowało si˛e na pierwszym pi˛etrze na tyłach restauracji jej ojca. Chia słyszała dochodzacy ˛ stamtad ˛ głuchy stukot, a Mitsuko wyja´sniła, z˙ e to robot kuchenny kroi i sieka ró˙zne rzeczy. Pokój był mniejszy ni˙z sypialnia Chii w Seattle, ale znacznie czy´sciejszy, bardziej uporzadkowany ˛ i zorganizowany. Tak samo jak Mitsuko, która miała idealnie równe rude pasemko w czarnej grzywce i nosiła trampki na podwójnych podeszwach. Miała trzyna´scie lat — o rok mniej ni˙z Chia. Mitsuko przedstawiła Chi˛e ojcu, który nosił biała˛ koszul˛e z krótkimi r˛ekawami, krawat i pilnował trzech m˛ez˙ czyzn w niebieskich kombinezonach oraz białych r˛ekawiczkach, którzy z ogromna˛ energia˛ i po´swi˛eceniem sprzatali ˛ restauracj˛e. Ojciec Mitsuko skłonił si˛e, u´smiechnał, ˛ powiedział co´s po japo´nsku i wrócił do swojej roboty. Wchodzac ˛ po schodach, Mitsuko, która słabo mówiła po angielsku, powiedziała Chii, z˙ e przedstawiła ja˛ ojcu jako uczestniczk˛e szkolnego programu wymiany kulturalnej, majac ˛ a˛ na kilka dni zamieszka´c w japo´nskim domu. Mitsuko miała na s´cianie ten sam plakat — oryginalna˛ okładk˛e z albumu Dog
67
Soup. Zeszła na dół i wróciła z dzbankiem herbaty oraz zafoliowanym, segmentowanym pudełkiem zawierajacym ˛ kalifornijska˛ rolad˛e oraz kilka mniej znanych rzeczy. Zadowolona ze swojskiego widoku rolady, Chia zjadła wszystko oprócz galaretki z pomara´nczowym je˙zowcem na wierzchu. Mitsuko pogratulowała jej zr˛eczno´sci w posługiwaniu si˛e pałeczkami. Chia wyja´sniła, z˙ e jest ze Seattle, a tam ludzie cz˛esto jedza˛ pałeczkami. Teraz obie nosiły słuchawki na podczerwie´n. Komputer przekładał bez pos´lizgów, zacinajac ˛ si˛e tylko wtedy, gdy Mitsuko u˙zywała mało znanych wyra˙ze´n slangowych lub wtracała ˛ angielskie słowa, których nie umiała wymówi´c. Chia chciała zapyta´c ja˛ o Reza i idoru, ale wcia˙ ˛z rozmawiały o czym´s innym. Potem Chia zasn˛eła, siedzac ˛ ze skrzy˙zowanymi nogami na podłodze, i Mitsuko najwidoczniej jako´s zdołała przetoczy´c ja˛ na twardy, wyciagni˛ ˛ ety skad´ ˛ s materac, poniewa˙z Chia obudziła si˛e na nim trzy godziny pó´zniej.
***
Za oknem pokoju widziała deszcz srebrnego s´wiatła. Mitsuko pojawiła si˛e z kolejnym dzbankiem herbaty i powiedziała co´s po japo´nsku. Chia znalazła słuchawk˛e i wło˙zyła ja˛ do ucha. — Musiała´s by´c wyczerpana — przeło˙zył tłumacz. Potem Mitsuko oznajmiła, z˙ e na jeden dzie´n zwolniła si˛e ze szkoły, z˙ eby by´c z Chia.˛ Piły prawie bezbarwna˛ herbat˛e z ceramicznych fili˙zaneczek. Mitsuko wyja´sniła, z˙ e mieszka tu z ojcem, matka˛ i bratem Masahiko. Matka wyjechała do Kioto odwiedzi´c krewnych. Mitsuko powiedziała, z˙ e Kioto jest bardzo pi˛ekne i Chia powinna tam pojecha´c. — Przysłał mnie tu mój oddział — przypomniała Chia. — Nie przyjechałam jako turystka. Musz˛e si˛e czego´s dowiedzie´c. — Rozumiem. — A wi˛ec to prawda? Rez naprawd˛e chce po´slubi´c software? Mitsuko miała nieszcz˛es´liwa˛ min˛e. — Ja jestem sekretarzem — powiedziała. — Musisz omówi´c to z Hiromi Ogawa.˛ — Kim ona jest? — Hiromi jest prezesem naszego oddziału. ´ — Swietnie. Kiedy z nia˛ porozmawiam? — Tworzymy lokal do tej dyskusji. Wkrótce b˛edzie gotowy. Mitsuko nadal miała niewyra´zna˛ min˛e. Chia postanowiła zmieni´c temat. — Jaki jest twój brat? Ile ma lat? — Masahiko ma siedemna´scie lat — odparła Mitsuko. — Jest „patologicznym 68
fetyszysta˛ nieprzystosowanym społecznie”. Ostatnie słowa program tłumaczacy ˛ wymówił jak jedno, co wskazywało na przekroczenie jego zdolno´sci pojmowania. Chia przelotnie zastanowiła si˛e, czy nie powinna podłaczy´ ˛ c słuchawek do Sandbendera, którego funkcje tłumaczace ˛ uaktualniały si˛e automatycznie przy ka˙zdym korzystaniu z łacza. ˛ — Kim? — Otaku — powiedziała Mitsuko, starannie wymawiajac ˛ japo´nskie słowo. Tłumacz ponownie wypalił ten sam ciag ˛ słów. — Och — powiedziała Chia — my te˙z ich mamy. Nawet u˙zywamy podobnego okre´slenia. — My´sl˛e, z˙ e w Ameryce oni sa˛ inni — powiedziała Mitsuko. — No, chłopcy ju˙z tacy sa,˛ no nie? Na przykład otaku z mojej ostatniej szkoły wcia˙ ˛z zajmowali si˛e animowanymi lalami, militarnymi symulacjami komputerowymi i innymi głupstwami. Najcz˛es´ciej głupstwami. Patrzyła, jak Mitsuko słucha przekładu. — Tak — powiedziała Japonka — ale mówisz, z˙ e chodza˛ do szkoły. Nasi nie chodza.˛ Ucza˛ si˛e przez sie´c i to jest niedobre, bo łatwo moga˛ oszukiwa´c. Pó´zniej przychodza˛ egzaminy, które oblewaja,˛ i wszystko si˛e wydaje, ale oni si˛e nie przejmuja.˛ To powa˙zny problem społeczny. — Twój brat jest jednym z nich? ˙ — Tak. Zyje w Warownym Mie´scie. — Gdzie? — W domenie wielu u˙zytkowników. To jego obsesja. Jak narkotyk. Ma tu pokój. Rzadko z niego wychodzi. Na jawie przez cały czas przebywa w Warownym Mie´scie. My´sl˛e, z˙ e we s´nie te˙z.
***
Przed nadchodzacym ˛ spotkaniem Chia próbowała dowiedzie´c si˛e wi˛ecej o Hiromi Ogawie, ale z ró˙znym skutkiem. Prezeska była starsza, miała siedemna´scie lat (tyle samo co Zona Rosa) i co najmniej od pi˛eciu lat nale˙zała do klubu. Mogła mie´c nadwag˛e (cho´c nie była to bezpo´srednia informacja, a raczej sugestia) i lubiła skomplikowane ikony. Chia nie zdołała uzyska´c z˙ adnych dokładniejszych wiadomo´sci. Uniemo˙zliwiło jej to poczucie lojalno´sci Mitsuko wobec miejscowego oddziału oraz s´wiadomo´sc´ ró˙znicy mi˛edzy pozycja˛ sekretarza a prezesa. Chia nienawidziła klubowej polityki i zacz˛eła podejrzewa´c, z˙ e b˛edzie tu z nia˛ miała powa˙zny problem. Mitsuko wyj˛eła swój komputer. Była to jedna z tych mi˛ekkich, przezroczy69
stych korea´nskich jednostek, wygladaj ˛ aca ˛ jak płaska torebka białej galaretki z zawieszonymi w niej owocami jojoby. Chia rozpi˛eła torb˛e i wyj˛eła Sandbendera. — Co to? — zapytała Mitsuko. — Mój komputer. Mitsuko była pod wra˙zeniem. — Zrobiony przez Harleya-Davidsona? — Nie, przez Sandbenderów — odparła Chia, wyławiajac ˛ z torby gogle i r˛ekawice. — To komuna na wybrze˙zu Oregonu. Produkuja˛ sprz˛et i oprogramowanie. — Ameryka´nskie? — Jasne. — Nie wiedziałam, z˙ e Amerykanie produkuja˛ komputery — powiedziała Mitsuko. Chia wsun˛eła czubki palców w srebrne naparstki i zapi˛eta paski na przegubach. — Jestem gotowa do spotkania — oznajmiła. Mitsuko nerwowo zachichotała.
Rozdział 13 Szum informacyjny Yamazaki zadzwonił tu˙z przed południem. Dzie´n był ponury i pochmurny. Laney zaciagn ˛ ał ˛ zasłony, z˙ eby nie patrze´c w tym s´wietle na nanotechowe budynki. Ogladał ˛ program NHK o mistrzyniach w kr˛eceniu baków. ˛ Gwiazda˛ programu była najwidoczniej dziewczynka z kucykami, w niebieskiej sukience ze staromodnym marynarskim kołnierzykiem. Lekko zezowała, mo˙ze ze skupienia. Baki ˛ były zrobione z drewna. Niektóre miały spore rozmiary i sprawiały wra˙zenie ci˛ez˙ kich. — Halo, panie Laney — powiedział Yamazaki. — Czy ju˙z lepiej si˛e pan czuje? Laney patrzył, jak purpurowo-˙zółty bak ˛ o˙zył, gdy dziewczynka wprawnie pociagn˛ ˛ eła za starannie nawini˛ety sznur. Komentator przysunał ˛ r˛eczny mikrofon do górnej kraw˛edzi wirujacego ˛ baka, ˛ z˙ eby widzowie usłyszeli szum, a potem powiedział co´s po japo´nsku. — Lepiej ni˙z zeszłej nocy — odparł Laney. — Załatwiamy panu dost˛ep do danych dotyczacych. ˛ . . naszego przyjaciela. To skomplikowany proces, gdy˙z informacje zabezpieczano rozmaitymi metodami. Nie korzystano z jednego systemu. Sposoby, jakimi chroniono jego prywatno´sc´ , sa˛ kompleksowo inkrementalne. — Czy „nasz przyjaciel” o tym wie? Cisza. Laney patrzył na wirujacego ˛ baka. ˛ Wyobraził sobie, jak Yamazaki mruga oczami. — Nie, nie wie. — Nadal nie rozumiem, dla kogo naprawd˛e b˛ed˛e pracował. Dla niego? Dla Blackwella? — Pa´nskim pracodawca˛ jest Paragon-Asia Dataflow z Melbourne. Moim takz˙ e. — A co z Blackwellem? — Blackwella zatrudnia prywatna korporacja, przez która˛ przechodzi znaczna cz˛es´c´ przychodów naszego przyjaciela. W trakcie jego kariery zawodowej stwo71
rzono struktur˛e majac ˛ a˛ zoptymalizowa´c ten przepływ i zminimalizowa´c straty. Ta struktura ma obecnie posta´c korporacji broniacej ˛ swoich praw. — Zarzad ˛ — powiedział Laney. — Jego agenci przestraszyli si˛e, poniewa˙z wyglada ˛ na to, z˙ e mo˙ze popełni´c jakie´s szale´nstwo. Tak? Purpurowo-˙zółty bak ˛ zaczał ˛ lekko drga´c, co po chwili nieuchronnie miało spowodowa´c jego zatrzymanie. — Wcia˙ ˛z słabo orientuj˛e si˛e w s´wiecie biznesu, panie Laney. Trudno mi ocenia´c takie sprawy. — Co miał na my´sli Blackwell, mówiac ˛ zeszłej nocy, z˙ e Rez chce po´slubi´c japo´nska˛ dziewczyn˛e, która nie istnieje? — Idoru — powiedział Yamazaki. — Co? — Piosenkarka-idol. To Rei Toei. Ona jest sztuczna˛ osobowo´scia,˛ zlepkiem ró˙znych cech, wytworem projektantów oprogramowania. Czym´s podobnym do tego, co w Hollywood nazywaja˛ „syntetykiem”. Laney zamknał ˛ oczy i po chwili otworzył. — To jak mo˙ze si˛e z nia˛ o˙zeni´c? — Nie wiem — odrzekł Yamazaki — ale bardzo stanowczo stwierdził, z˙ e zamierza to zrobi´c. — A mo˙ze mi pan powiedzie´c, po co wynaj˛eto pana? — Poczatkowo ˛ chyba mieli nadziej˛e, z˙ e zdołam wyja´sni´c im natur˛e idoru: co czyni ja˛ tak atrakcyjna˛ dla widowni, a wi˛ec i dla niego. My´sl˛e tak˙ze, z˙ e — podobnie jak Blackwell — nie sa˛ do ko´nca przekonani, z˙ e nie jest to jaki´s spisek. Teraz chca,˛ z˙ ebym zapoznał pana z kulturowym tłem sytuacji. — Kim oni sa? ˛ — Nie mog˛e powiedzie´c nic wi˛ecej. Bak ˛ zaczał ˛ si˛e chwia´c. Laney dostrzegł cie´n l˛eku w oczach dziewczynki. — Pan nie uwa˙za, z˙ e to spisek? — Spróbuj˛e odpowiedzie´c na pa´nskie pytania dzi´s wieczorem. Tymczasem, zanim załatwimy dost˛ep do danych, prosz˛e przejrze´c to. . . — Hej! — zaprotestował Laney, gdy dziewczynk˛e zastapiło ˛ nieznajome logo: rysunek szczerzacego ˛ kły buldoga w kolczatce, siedzacego ˛ po muskularna˛ szyj˛e w wielkiej misce z zupa.˛ — Dwa programy dokumentalne o Lo/Rez — wyja´snił Yamazaki. — O Dog Soup, niegdy´s małej niezale˙znej wytwórni znajdujacej ˛ si˛e we wschodnim Taipei. Oni wypu´scili pierwsze nagrania zespołu. Lo/Rez wykupili potem Dog Soup i wykorzystywali ja˛ do produkcji mniej komercyjnych prac innych artystów. Laney patrzył ponuro na szczerzacego ˛ kły buldoga, t˛eskniac ˛ za dziewczynka˛ z kucykami. — Robili programy dokumentalne o sobie?
72
— Ten materiał nie jest autoryzowany przez zespół. Nie został przygotowany przez agentów Lo/Rez. — No có˙z, chyba nale˙zy si˛e z tego cieszy´c. — Bardzo prosz˛e — rzekł Yamazaki i rozłaczył ˛ si˛e. Wirtualny obraz urósł, ukazujac ˛ jeden z kolców na psiej obro˙zy, który z bliska okazał si˛e piramida˛ z l´sniacej ˛ stali. Zwierciadlane obłoki otoczyły ostrosłup, a w polu widzenia przewin˛eła si˛e informacja o zastrze˙zonych prawach autorskich do dzieła. Laney po chwili zorientował si˛e, z˙ e program składał si˛e z oderwanych fragmentów ró˙znych wypowiedzi podawanych do wiadomo´sci przez agentów artystycznych zespołu. — Te˙z mi dzieło — mruknał ˛ i poszedł do łazienki rozszyfrowa´c przyciski prysznica. Zdołał omina´ ˛c sze´sc´ pierwszych minut, szorujac ˛ z˛eby. Widział ju˙z takie programy wideo, ale nigdy nie po´swi˛ecał im uwagi. Wło˙zył biała˛ hotelowa˛ podomk˛e i powiedział sobie, z˙ e powinien spróbowa´c. Yamazaki wygladał ˛ na takiego, który mo˙ze go potem o to pyta´c. Po co ludzie robia˛ takie programy? Bez narracji, bez jakiejkolwiek chronologii; niektóre fragmenty powtarzały si˛e po kilka razy, z ró˙zna˛ pr˛edko´scia.˛ . . W Los Angeles był cały, powszechnie dost˛epny, kanał nadajacy ˛ takie programy i kr˛econe w domach wywiady, których gospodyniami były nagie wied´zmy Encino, siedzace ˛ przed wielkimi obrazami bogini, namalowanymi w gara˙zu. Tyle z˙ e tamte dawały si˛e oglada´ ˛ c. Podejrzewał, z˙ e powodem tworzenia takich kawałków była potrzeba oddziaływania na media. Mo˙ze było to co´s w rodzaju brodzenia w wodzie, prostej czynno´sci, która dawała chwilowe poczucie jedno´sci z morzem. Jednak Laneyowi, który sp˛edzał wiele godzin, brnac ˛ w odm˛etach danych, na jakich opiera si˛e s´wiat mediów, wydawało si˛e to beznadziejne. A tak˙ze nu˙zace, ˛ chocia˙z podejrzewał, z˙ e w tym programie nuda została celowo wykorzystana jako s´rodek oddziaływania. W przeciwnym razie po co kto´s miałby zbiera´c i łaczy´ ˛ c wszystkie te kawałki o Lo i Rezie, chi´nskim gitarzy´scie i irlandzkim piosenkarzu, plotacych ˛ głupstwa w tuzinach ró˙znych programów telewizyjnych, przewa˙znie kr˛econych z my´sla˛ o przekładzie na inny j˛ezyk? Głównym motywem były pozdrowienia. „Jeste´smy szcz˛es´liwi, z˙ e jeste´smy we Władywostoku. Słyszeli´smy, z˙ e macie nowe wielkie akwarium!”, „Gratulujemy wam wolnych wyborów i skutecznej akcji zwalczania dengi!”, „Zawsze kochali´smy Londyn!”, „Nowy Jorku, jeste´s. . . pragmatyczny!” Laney obejrzał resztki s´niadania i pod stalowa˛ pokrywka˛ znalazł nie dojedzony kawałek brazowego ˛ tosta. W dzbanku została odrobina kawy. Wolał nie zastanawia´c si˛e nad telefonem od Rydella, ani nad tym, co mogło go czeka´c. A ju˙z my´slał, z˙ e sko´nczył ze Slitscanem, sko´nczył z prawnikami. . . — Singapurze, jeste´s pi˛ekny! — powiedział Rez, a Lo zawtórował mu: — Cze´sc´ , Miasto Lwa! 73
Podniósł pilota i spróbował szybkiego podgladu. ˛ Nic. Niemy obraz? Te˙z nic. Yamazaki pu´scił ten program specjalnie dla niego. Zastanawiał si˛e, czy nie wyła˛ czy´c konsoli, ale obawiał si˛e, z˙ e zauwa˙za.˛ Program nabierał tempa, ci˛ecia nast˛epowały cz˛es´ciej, a cało´sc´ zmieniła si˛e w jałowy, ot˛epiajacy ˛ szum informacyjny. U´smiech Reza nabrał złowrogiej wymowy — jakby z˙ ył własnym z˙ yciem i pojawiał si˛e, identyczny, na ka˙zdym uj˛eciu. Nagle wszystko umkn˛eło w cie´n. Inne uj˛ecie, odblaski na rokokowych złoceniach. Brz˛ek szkła. Obraz lekko spłaszczony. Laney znał to ze Slitscanu: tak działały najmniejsze kamery, udajace ˛ kwiatek w klapie. Restauracja? Klub? Kto´s siedział naprzeciw kamery, za falanga˛ zielonych butelek. Półmrok i słaba rozdzielczo´sc´ małej kamery uniemo˙zliwiały rozró˙znienie rysów. Potem Rez pochylił si˛e nad stołem i obj˛eła go gł˛ebia ostro´sci. Uniósł do kamery kieliszek czerwonego wina. — Gdyby´smy kiedy´s przestali mówi´c o muzyce, przemy´sle i tym podobnych rzeczach, pewnie powiedziałbym ci, z˙ e łatwiej po˙zada´ ˛ c i uwodzi´c dziesiatki ˛ milionów obcych ludzi, ni˙z przyja´ ˛c miło´sc´ i lojalno´sc´ najbli˙zszych osób. Kto´s, jaka´s kobieta, powiedziała co´s po francusku. Laney odgadł, z˙ e to ona miała kamer˛e. — Spokojnie, Rozzer. Ona nie rozumie połowy tego, co mówisz. Laney nachylił si˛e do ekranu. Głos nale˙zał do Blackwella. — Nie rozumie? — odparł Rez, znów nieostry. — A gdyby rozumiała, pewnie opowiedziałbym jej o samotno´sci wywołanej niezrozumieniem. A mo˙ze t˛e samotno´sc´ wywołuje l˛ek przed tym, z˙ e kto´s nas zrozumie? Obraz zastygł, ukazujac ˛ rozmazana˛ twarz piosenkarza. Data i czas. Dwa lata temu. Pojawiło si˛e słowo „niezrozumienie”. Zadzwonił telefon. — Tak? — Blackwell mówi, z˙ e uzyskał dost˛ep. Zmieniamy termin. Mo˙ze pan zacza´ ˛c ju˙z teraz — powiedział Yamazaki. — Doskonale — rzekł Laney. — Nie sadz˛ ˛ e, abym daleko zaszedł z tym pierwszym filmem. — Rez poszukujacy ˛ nowego znaczenia artyzmu? Nie ma obawy — stre´scimy go panu pó´zniej. — Ul˙zyło mi — mruknał ˛ Laney. — Czy drugi jest cho´c troch˛e lepszy? — Ma bardziej konwencjonalny układ. Obszerne wywiady, dane biograficzne, BBC, sprzed trzech lat. — Cudownie. — Blackwell jest ju˙z w drodze do hotelu. Do widzenia.
Rozdział 14 Tokijski oddział Miejsce spotkania stworzone przez oddział Mitsuko przypominał Chii japo´nskie obrazy, które widziała podczas szkolnej wycieczki do muzeum w Seattle: spod warstw starego lakieru zdawało si˛e saczy´ ˛ c brazowawe ˛ s´wiatło. W oddali stały poskr˛ecane drzewa o konarach jak waskie ˛ czarne kleksy. Zmierzała razem z Mitsuko do drewnianego domku z wystajacymi ˛ okapami, o kształcie znanym z animacji. W takim domu przez mrok przemykali ninja, aby zbudzi´c s´piac ˛ a˛ bohaterk˛e i powiedzie´c jej, z˙ e wszystko wyglada ˛ inaczej, ni˙z sadziła, ˛ a jej wuj sprzymierzył si˛e ze złym władca.˛ W peryferyjnym okienku sprawdziła swój wyglad ˛ i odrobin˛e wypełniła sobie wargi. Zbli˙zajac ˛ si˛e do domku, zobaczyła, z˙ e wszystko zrobiono z klubowych archiwów, tak z˙ e całe otoczenie było z materiałów o Lo/Rez. Najpierw zauwa˙zało si˛e to na s´cianach z drewna i papieru, na których pojawiały si˛e i znikały fragmenty obrazów, przypadkowo, jak sło´nce przezierajace ˛ przez zasłon˛e li´sci. Ko´sc´ policzkowa Reza i kawałek jego czarnych okularów; dło´n Lo na gryfie gitary. Zmieniały si˛e, zast˛epowane innymi, migotliwie jak przelatujace ˛ c´ my, powi˛ekszone do granic rozdzielczo´sci ekranu, do jadra ˛ cyfrowej materii. Chia nie była pewna, czy taki efekt mo˙zna osiagn ˛ a´ ˛c odpowiednim pakietem do obróbki fraktali, czy te˙z nale˙zy posłu˙zy´c si˛e specjalnym komputerem. Jej Sandbender potrafił wyciagn ˛ a´ ˛c podobna˛ rozdzielczo´sc´ , ale głównie w demkach oprogramowania producenta. ´ Sciany rozsun˛eły si˛e, gdy razem z Mitsuko, siedzac ˛ ze skrzy˙zowanymi nogami, wleciały do s´rodka. Zatrzymały si˛e jednocze´snie, nadal siedzac ˛ około trzech cali nad tatami (której Chia wolała nie przyglada´ ˛ c si˛e dokładniej, gdy˙z zauwa˙zyła, z˙ e mat˛e spleciono z migawek z koncertów — zbyt rozpraszajace). ˛ Miały ładne wej´scie. Mitsuko nosiła kimono i szeroki pas — tradycyjny strój, jednak splot materiału ukazywał jaka´ ˛s dyskretna˛ animacj˛e. Chia pojawiła si˛e w tym czarnym komplecie Silke-Marie Kolb, zło˙zonym z bluzki i szortów, chocia˙z nienawidziła kupowania wirtualnych ciuchów, których nawet nie pozwola˛ ci zatrzyma´c ani skopiowa´c. Zapłaciła za nie karta˛ Kelsey, co troch˛e poprawiło jej humor. 75
W s´rodku czekało siedem dziewczat, ˛ wszystkie w kimonach i unoszace ˛ si˛e nad tatami. Jedyna˛ osoba˛ siedzac ˛ a˛ osobno, jakby u szczytu wyimaginowanego stołu, był robot. Nie prawdziwy robot, lecz delikatna i chromowoskóra posta´c, jak rt˛ec´ , której nadano form˛e dziewczyny. Jej twarz była gładka, o słabo widocznych rysach, bez oczu, z dwoma prostymi rz˛edami otworów zamiast ust. Miała przedstawia´c Hiromi Ogaw˛e i Chia natychmiast doszła do wniosku, z˙ e prezeska chyba rzeczywi´scie ma nadwag˛e. Po jej kimonie przepływały filmy z wywiadów udzielanych przez zespół. Formalno´sci trwały przez dłu˙zsza˛ chwil˛e, bo najwidoczniej ka˙zdy miał tu jaki´s tytuł, ale — poznawszy Hiromi — Chia nie próbowała ich zapami˛eta´c, ograniczajac ˛ si˛e do ukłonów w odpowiednich momentach. Nie podobało jej si˛e, z˙ e Hiromi na pierwszym spotkaniu pojawiła si˛e w takiej postaci. Uznała takie post˛epowanie za celowa˛ nieuprzejmo´sc´ , podkre´slona˛ jeszcze przez perfekcyjnie przygotowane miejsce spotkania. — Mamy zaszczyt powita´c ci˛e, Chio McKenzie. Nasz oddział niecierpliwie oczekuje okazji, aby słu˙zy´c ci wszelka˛ pomoca.˛ Jeste´smy dumni, mogac ˛ by´c cz˛es´cia˛ s´wiatowej rzeszy wielbicieli Lo/Rez, ich muzyki i sztuki. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziała Chia i pozostała w przedłu˙zajacej ˛ si˛e ciszy. Mitsuko odchrzakn˛ ˛ eła. Oho, pomy´slała Chia. Czas na przemow˛e. — Dzi˛ekuj˛e wam za go´scinno´sc´ . Je´sli która´s z was przyjedzie kiedy´s do Stanów, postaramy si˛e zrewanz˙ owa´c. Jednak przede wszystkim dzi˛ekujemy wam za pomoc, gdy˙z mój oddział jest gł˛eboko zaniepokojony ta˛ historia˛ o Rezie twierdzacym, ˛ z˙ e zamierza po´slubi´c jaki´s software, a poniewa˙z podobno powiedział to, b˛edac ˛ tutaj, uznały´smy. . . Miała wra˙zenie, z˙ e troch˛e zbyt szybko zmierza do celu, co potwierdziło kolejne chrzakni˛ ˛ ecie Mitsuko. — Tak — powiedziała Hiromi Ogawa — jeste´s mile widziana, a teraz Tomo Oshima, historyk naszego oddziału, zaszczyci nas szczegółowa˛ i dokładna˛ relacja˛ z dziejów naszego oddziału, opowie, w jaki sposób — ze skromnej grupki oddanych fanek — stały´smy si˛e najaktywniejszym i najbardziej oddanym oddziałem w Japonii. Chia nie wierzyła własnym uszom. Dziewczyna siedzaca ˛ najbli˙zej Hiromi, na prawo od Chii, skłoniła si˛e i zacz˛eła recytowa´c histori˛e oddziału w najdrobniejszych szczegółach, co Chia natychmiast uznała za potworne nudziarstwo. Dwie mieszkanki szkoły z internatem, wierne i lojalne przyjaciółki, znalazły na wyprzeda˙zy w Akihabarze egzemplarz albumu Dog Soup. Wróciły z nim do szkoły, odegrały i natychmiast zostały goracymi ˛ wielbicielkami Lo/Rez. Ich kole˙zanki drwiły z nich, a kiedy´s nawet wykradły im cenna˛ płyt˛e i schowały ja.˛ . . I tak dalej, a˙z Chia miała ochot˛e wrzeszcze´c, ale nie pozostawało jej nic innego, jak siedzie´c i czeka´c. Wywołała zegar i umie´sciła go na lustrzanej twarzy robota, tam gdzie powinny by´c oczy. Nikt poza nia˛ tego nie widział, a ona poczuła si˛e troch˛e lepiej. 76
Doszła ju˙z do pierwszego w Japonii krajowego zlotu miło´sników Lo/Rez. Na białych papierowych s´cianach pojawiły si˛e zdj˛ecia dziewczynek w d˙zinsach i podkoszulkach. Piły coca-col˛e w jakim´s pomieszczeniu hotelowym na lotnisku w Osace, a w tle stało kilka osób, niewatpliwie ˛ rodziców. Czterdzie´sci pi˛ec´ minut pó´zniej, według zegara umocowanego na pustej metalowej twarzy Hiromi Ogawy, Tomo Oshima zako´nczyła: — Doszły´smy do chwili obecnej i historycznej wizyty Chii McKenzie, przedstawicielki naszego siostrzanego oddziału z Seattle w stanie Waszyngton. A teraz mam nadziej˛e, z˙ e zaszczyci nas opowie´scia˛ o swoim oddziale, jego powstaniu i działaniach podj˛etych dla uczczenia muzyki Lo/Rez. . . Rozległy si˛e krótkie oklaski. Chia nie przyłaczyła ˛ si˛e do nich, nie wiedzac, ˛ czy sa˛ przeznaczone dla niej czy dla Tomo Oshimy. — Przykro mi — powiedziała. — Nasza historyczka zebrała te dane, ale zostały skasowane, kiedy przepu´scili mój komputer przez ten wielki skaner na lotnisku. — Wszystkim nam przykro to słysze´c — powiedziała srebrna posta´c. — To fatalnie. — Taak — powiedziała Chia — ale chyba dzi˛eki temu mamy wi˛ecej czasu na rozmow˛e o tym, co mnie tu sprowadza, prawda? — Chciały´smy. . . — Pomóc nam zrozumie´c t˛e histori˛e Lo/Rez, tak? Wiemy. Cieszymy si˛e z tego. Poniewa˙z wszystkie zaniepokoiły´smy si˛e ta˛ plotka.˛ A wyglada ˛ na to, z˙ e zrodziła si˛e tutaj, a ta Rei Toei jest miejscowym produktem, wi˛ec je´sli kto´s mo˙ze nam powiedzie´c, o co chodzi, to tylko wy. Srebrny robot nic nie powiedział. Jego twarz była nadal pozbawiona wyrazu, ale Chia na wszelki wypadek usun˛eła z niej zegar. — Dlatego tu jestem. Aby dowiedzie´c si˛e, czy naprawd˛e chce ja˛ po´slubi´c. Wyczuła ogólne zmieszanie. Sze´sc´ dziewczat ˛ wpatrywało si˛e w obrazki na tatami, unikajac ˛ jej spojrzenia. Miała ochot˛e zerkna´ ˛c na Mitsuko, lecz byłoby to zbyt ostentacyjne. — Jeste´smy oficjalnym oddziałem — powiedziała Hiromi. — Mamy zaszczyt blisko współpracowa´c z rzeczywistym personelem zespołu. Ich rzecznicy równie˙z niepokoja˛ si˛e wspomniana˛ przez ciebie pogłoska˛ i za˙zadali, ˛ z˙ eby´smy pomogli im zapobiec dalszemu jej rozpowszechnianiu. — Rozpowszechnianiu? Od tygodnia jest w sieci! — To tylko plotka. — Zatem powinni ja˛ zdementowa´c. — Miałoby to wprost przeciwny skutek. — Korespondentka przekazała wiadomo´sc´ , z˙ e Rez oznajmił, i˙z zakochał si˛e w Rei Toei i zamierza ja˛ po´slubi´c. Zamie´sciła długi cytat. Chia nabierała przekonania, z˙ e co´s tu zdecydowanie jest nie w porzadku. ˛ Nie po to przeleciała taki kawał drogi: Równie dobrze mogła teraz siedzie´c w swojej 77
sypialni w Seattle. — Przypuszczamy, z˙ e ta wiadomo´sc´ to bujda. Nie byłaby pierwsza.˛ — Przypuszczacie? A wi˛ec nie macie pewno´sci? — Nasze z´ ródła w organizacji zapewniaja,˛ z˙ e nie ma powodu do obaw. — Akurat — powiedziała Chia. — Sugerujesz, z˙ e personel Lo/Rez nas okłamuje? — Słuchajcie — powiedziała Chia — jestem za tym zespołem tak samo jak wy. Przecie˙z przeleciałam taki kawał s´wiata. Jednak ludzie, którzy dla nich pracuja,˛ sa˛ tylko lud´zmi. Je´sli Rez którego´s wieczoru idzie do klubu, bierze mikrofon i oznajmia, z˙ e zakochał si˛e w tej idoru, a potem przysi˛ega, z˙ e si˛e z nia˛ o˙zeni, jego agenci musza˛ powiedzie´c to, co uwa˙zaja˛ za stosowne. — Przecie˙z nie masz z˙ adnego dowodu, z˙ e to si˛e zdarzyło. Tylko anonimowa˛ wiadomo´sc´ , podobno zapis z klubu w Shinjuku. — „Monkey Boxing”. Sprawdzili´smy — jest taki. — Naprawd˛e? Mo˙ze powinna´s tam pój´sc´ . — Dlaczego? — Nie ma ju˙z klubu „Monkey Boxing”. — Nie ma? — Kluby w Shinjuku maja˛ niezwykle krótki z˙ ywot. Nie ma tam „Monkey Boxing”. Przekład Sandbendera nie zatarł zło´sliwej satysfakcji w głosie Hiromi. Chia patrzyła na gładka˛ srebrzysta˛ twarz. Wredna suka. Co robi´c? Co na miejscu Chii zrobiłaby Zona Rosa? Co´s symbolicznie gwałtownego, zdecydowała Chia. Ale to nie było w jej stylu. — Dzi˛ekuj˛e — powiedziała. — Chcieli´smy tylko upewni´c si˛e, z˙ e to nie miało miejsca. Przepraszam, z˙ e tak zwaliłam si˛e wam na głow˛e, ale musieli´smy mie´c pewno´sc´ . Je´sli twierdzicie, z˙ e nic takiego si˛e nie zdarzyło, akceptujemy to. Wszystkim nam le˙zy na sercu dobro Reza i reszty zespołu, a wiemy, z˙ e wam te˙z. Chia zako´nczyła przemow˛e ukłonem, który zaskoczył Hiromi. Teraz ona zastanawiała si˛e przez chwil˛e. Nie spodziewała si˛e, z˙ e Chia tak łatwo ustapi. ˛ — Naszym przyjaciołom z organizacji Lo/Rez bardzo zale˙zy, z˙ eby ta bezsensowna plotka nie wpłyn˛eła na publiczny wizerunek Reza. Zdajecie sobie spraw˛e, z˙ e zawsze próbowano przedstawia´c go jako najbardziej kreatywnego, ale najmniej zrównowa˙zonego członka zespołu. Przynajmniej to ostatnie stwierdzenie było prawda,˛ chocia˙z niezrównowa˙zenie Reza było bardzo umiarkowane w porównaniu z wi˛ekszo´scia˛ idoli popkultury poprzedniego pokolenia. Nigdy nie został aresztowany, nie sp˛edził ani jednej nocy w wi˛ezieniu. Mimo wszystko to on mógł napyta´c sobie jakich´s kłopotów. Było to cz˛es´cia˛ jego uroku. — Jasne — przytakn˛eła Chia, podejmujac ˛ gr˛e, cieszac ˛ si˛e niepokojem, jaki obudziła w Hiromi. — I próbuja˛ zrobi´c z Lo nudnego techno, typowego praktyka, 78
ale my wiemy, z˙ e to te˙z nieprawda. Dołaczyła ˛ do tego u´smiech. — Tak, oczywi´scie. A wi˛ec jeste´s zadowolona? Wyja´snisz waszemu oddziałowi, z˙ e kto´s zrobił sobie kiepski z˙ art i z Rezem jest wszystko w porzadku? ˛ — Skoro tak twierdzisz — odparła Chia — oczywi´scie. A skoro sprawa jest zamkni˛eta, to musz˛e jeszcze zabi´c troch˛e czasu w Japonii. — Zabi´c? — Idiom — wyja´sniła Chia. — Mam trzy dni wolnego. Mitsuko mówi, z˙ e powinnam zobaczy´c Kioto. — Kioto jest bardzo pi˛ekne. . . — Zaraz ruszam — powiedziała Chia. — Dzi˛eki za stworzenie tego miejsca na spotkanie. Jest naprawd˛e s´wietne i je´sli je zachowacie, ch˛etnie odwiedzimy je z reszta˛ naszego oddziału. Mo˙ze po moim powrocie do Seattle wszystkie powinni´smy si˛e tu spotka´c i zaprezentowa´c nasze oddziały. — Tak. . . Hiromi zdecydowanie nie wiedziała, jak ma rozumie´c słowa Chii. Pomartw si˛e troch˛e, pomy´slała Chia.
***
— Wiedziała´s — powiedziała Chia. — Wiedziała´s, z˙ e ona tak postapi. ˛ Mitsuko zaczerwieniła si˛e. Wbiła wzrok w podłog˛e, trzymajac ˛ na kolanach komputer. — Przepraszam. To była jej decyzja. — Dotarli do niej, prawda? Powiedzieli, z˙ eby si˛e mnie pozbyła, wyciszyła spraw˛e. — Ona osobi´scie kontaktuje si˛e w lud´zmi Lo/Rez. To jeden z przywilejów jej pozycji. Chia nadal była w r˛ekawicach. — Musz˛e teraz porozmawia´c z moim oddziałem. Mo˙zesz na kilka minut zostawi´c mnie sama? ˛ Było jej z˙ al Mitsuko, lecz wcia˙ ˛z nie mogła si˛e uspokoi´c. — Nie złoszcz˛e si˛e na ciebie. — Zaparz˛e herbat˛e — powiedziała Mitsuko. Kiedy zamkn˛eła za soba˛ drzwi, Chia sprawdziła, czy Sandbender jest wcia˙ ˛z podłaczony, ˛ znów zało˙zyła gogle i wybrała główna˛ siedzib˛e oddziału w Seattle. Nie połaczyła ˛ si˛e. Zona Rosa tylko czekała, z˙ eby ja˛ odcia´ ˛c.
Rozdział 15 Akihabara Nisko wiszaca, ˛ szara chmura zasnuwajaca ˛ brudnoszare miasto. Nowe budynki, widoczne chwilami przez niewielkie, przydymione, zasłoni˛ete firankami okna limuzyny. Min˛eli ogłoszenie Apple Shires — brukowana˛ uliczk˛e wiodac ˛ a˛ do holograficznie realistycznego przedszkola, w którym s´piewały i ta´nczyły u´smiechni˛ete butelki soku. Laney znów odczuwał skutki ró˙znicy czasów, nieco łagodniejsze, lecz nadal bardzo dokuczliwe. Co´s w rodzaju połaczenia ˛ dotkliwego poczucia winy i wra˙zenia fizycznego oderwania od własnego ciała, jakby sygnały docierały do sensorów za pó´zno, po zbyt długiej podró˙zy przez jaki´s inny kraj, którego nigdy nie odwiedził. — My´slałem, z˙ e sko´nczyli´smy z tym, kiedy pozbyli´smy si˛e tych syberyjskich neuropatów — rzekł Blackwell. Był ubrany na czarno, co troch˛e go wyszczuplało. Nosił mi˛ekki, podobny do kitla strój z bardzo czarnego d˙zinsu, z licznymi kieszeniami wokół szerokiego rabka. ˛ Lancy uznał, z˙ e ten wyglada ˛ jak jaka´s s´redniowieczna japo´nska szata. — Porabani ˛ jak wołowina. Załapał to podczas trasy po stanach Kombinatu. — Neuropaci? — Napychali Rezowi głow˛e s´mieciem. Kiedy rusza w tras˛e, jest podatny na wpływy. Połaczenie ˛ stresu i nudy. Wszystkie miasta zaczynaja˛ wyglada´ ˛ c tak samo. Jeden hotel po drugim. To syndrom, nic innego. — Dokad ˛ jedziemy? — Akihabara. — Co? — Tam jedziemy. — Blackwell spojrzał na ogromny, skomplikowany chronometr na stalowej bransolecie, który wygladał ˛ tak, jakby mógł dodatkowo słu˙zy´c za kastet. — Dopiero po miesiacu ˛ pozwolili mi spróbowa´c zrobi´c to, co trzeba. Potem zabrali´smy go do kliniki w Pary˙zu, a oni powiedzieli nam, z˙ e to, czym nakarmili go ci dranie, zupełnie popieprzyło mu układ hormonalny. W ko´ncu wy80
prostowali go, ale to w ogóle nie powinno si˛e było zdarzy´c. — Ale pozbyłe´s si˛e ich? Laney nie miał poj˛ecia, o czym Blackwell mówi, ale starał si˛e podtrzyma´c rozmow˛e. — Powiedziałem im, z˙ e zamierzam przepchna´ ˛c ich głowami naprzód przez mała˛ maszynk˛e do mielenia gał˛ezi, która˛ kupiłem na wszelki wypadek — odparł Blackwell. — Nie musiałem. Wystarczyło, z˙ e im ja˛ pokazałem. Pozbyli´smy si˛e drani bez wi˛ekszych kłopotów. Laney spojrzał na tył głowy szofera. Umieszczona po prawej stronie kierownica niepokoiła go. Wcia˙ ˛z miał wra˙zenie, z˙ e nikt nie prowadzi samochodu. — Mówisz, z˙ e od jak dawna pracujesz dla zespołu? — Pi˛ec´ lat. Laney przypomniał sobie wideo. Głos Blackwella w półmroku klubu. Dwa lata temu. — Dokad ˛ jedziemy? — Wkrótce b˛edziemy na miejscu. Wjechali w dzielnic˛e w˛ez˙ szych uliczek, bezkształtnych, dziwnie zaniedbanych budynków pokrytych wygaszonymi, nieczynnymi reklamami. Ogromna ró˙znorodno´sc´ nie znanych Laneyowi mediów. Kilka budynków nosiło s´lady uszkodze´n po trz˛esieniu ziemi. Z pionowych szczelin w fasadzie jednego gmachu wystawały spore kule jakiej´s brazowawej, ˛ szklistej substancji, nadajac ˛ mu wyglad ˛ tandetnej zabawki, kiepsko naprawionej przez niezr˛ecznego olbrzyma. Limuzyna zatrzymała si˛e przy kraw˛ez˙ niku. — „Elektryczne Miasto” — oznajmił Blackwell. — Wezw˛e ci˛e — powiedział do kierowcy, który bynajmniej nie po japo´nsku kiwnał ˛ głowa.˛ Blackwell otworzył drzwi i wysiadł z taka˛ sama˛ niespodziewana˛ gracja,˛ jaka˛ Laney zauwa˙zył u niego wcze´sniej. Samochód lekko podskoczył, uwolniony od ci˛ez˙ aru. Laney, przesuwajac ˛ si˛e po szarym welurze siedzenia, czuł si˛e zm˛eczony i odr˛etwiały. — Nie wiem czemu, ale oczekiwałem czego´s elegantszego — powiedział do Blackwella. Mówił prawd˛e. — To przesta´n oczekiwa´c — poradził Blackwell. W budynku ze szczelinami i brazowymi ˛ grudami z˙ ywicowatego spoiwa weszli w morze białego i pastelowego sprz˛etu gospodarstwa domowego. Sufit był niski, pokryty prowizorycznie poło˙zonymi rurami i przewodami. Laney poszedł za Blackwellem głównym przej´sciem. W bocznych przej´sciach stały jakie´s postacie, ale nie mógł stwierdzi´c, czy to sprzedawcy, czy te˙z klienci. Na ko´ncu pomieszczenia zgrzytały staromodne ruchome schody, prostolinijne stalowe z˛eby na kraw˛edzi ka˙zdego unoszacego ˛ si˛e stopnia były starte, jasne i ostre. Blackwell szedł dalej. Lewitował przed Laneyem, pnac ˛ si˛e w gór˛e, jakby bez najmniejszego wysiłku. Laney z trudem dotrzymywał mu kroku.
81
Wjechali na pierwsze pi˛etro, na którym znajdował si˛e bardziej zró˙znicowany zestaw towarów: s´cienne monitory, konsole grzejne, zautomatyzowane fotele z modułami do masa˙zu, sterczacymi ˛ z opar´c niczym łby olbrzymich mechanicznych czerwi. Szedł wzdłu˙z przej´scia zastawionego pudłami z falistego plastiku, za Blackwellem. który wepchnał ˛ poorane bliznami r˛ece w kieszenie kitla w stylu ninja. W labirynt jaskrawoniebieskich plastikowych płacht, zwisajacych ˛ z rur nad głowa.˛ Nieznane przyrzady. ˛ Pogi˛ety termos robotnika, stojacy ˛ na czerwonej skrzynce narz˛edziowej, rozstawionej na aluminiowych kozłach. Blackwell przytrzymał ostatnia˛ płacht˛e. Laney schylił głow˛e i wszedł. — Trzymamy port otwarty ju˙z od godziny, Blackwell — powiedział kto´s. — Nie jest to łatwe. Blackwell pu´scił niebieski plastik, który zasłonił przej´scie. — Musiałem odebra´c go z hotelu. Pomieszczenie, z trzech stron przegrodzone niebieskim plastikiem, było dwukrotnie wi˛eksze od pokoju Laneya w hotelu, ale znacznie bardziej zagracone. Zgromadzono tu mnóstwo sprz˛etu: kilka czarnych konsoli połaczonych ˛ kablami stało w´sród białych wydm styropianowych opakowa´n, porozrywanego plastiku i pomi˛etych płacht folii. Obok czekali dwaj m˛ez˙ czy´zni i kobieta. To ona powitała Blackwella. Laney ruszył naprzód, brnac ˛ po kostki w opakowaniach, które piszczały i trzeszczały pod podeszwami jego butów. Blackwell kopnał ˛ styropian. — Mogli´scie to uprzatn ˛ a´ ˛c. — Nie jeste´smy sprzataczkami ˛ — powiedziała kobieta. Po akcencie Laney domy´slał si˛e, z˙ e pochodziła z północnej Kalifornii. Miała krótkie brazowe ˛ włosy przyci˛ete w grzywk˛e i troch˛e przypominała mu kwantów pracujacych ˛ dla Slitscanu. Tak jak dwaj m˛ez˙ czy´zni, Japo´nczyk i rudowłosy, nosiła d˙zinsy i nylonowa˛ wiatrówk˛e. — Cholerna robota w tak krótkim czasie — powiedział rudzielec. — W z˙ adnym czasie — poprawił drugi, zdecydowanie z Kalifornii. Włosy miał s´ciagni˛ ˛ ete do tyłu i zawiazane ˛ wysoko w samurajski kucyk. — Za to wam płaca˛ — powiedział Blackwell. — Płaca˛ nam za trasy — rzekł rudy. — Je´sli chcesz jeszcze kiedy´s pojecha´c w tras˛e, to lepiej postaraj si˛e, z˙ eby to działało. Blackwell spojrzał na połaczone ˛ konsole. Pod przeciwległa˛ s´ciana˛ Laney dostrzegł składany plastikowy stolik. Stał tam szary komputer, obok le˙zał hełm. Do najbli˙zszej konsoli biegły dziwne kable: płaskie wielobarwne wst˛egi przewodów. ´ Sciana za nimi była oblepiona starymi reklamami. Tu˙z za ró˙zowym stolikiem widniało kobiece oko szeroko´sci jarda, z laserowo wydrukowana˛ z´ renica˛ wielko´sci głowy Laneya. Podszedł do stołu, szurajac ˛ nogami po styropianie jak narciarz na s´ladówkach. 82
— Do roboty — mruknał. ˛ — Zobaczymy, co tu macie.
Rozdział 16 Zona Zona Rosa miała kryjówk˛e, krain˛e wyci˛eta˛ z czego´s, co kiedy´s było strona˛ webowa˛ pewnej korporacji. Dolina była usiana zrujnowanymi basenami, poros´ni˛etymi kaktusami i czerwonymi kwiatami ciemiernika. Na mozaice potrzaskanych płytek rozsiadły si˛e hieroglify jaszczurek. W tej dolinie nie było z˙ adnych domów, chocia˙z fragmenty zwalonego muru rzucały cie´n, podobnie jak rdzewiejace ˛ prostokaty ˛ blachy falistej, przybitej do pochylonych drewnianych słupków. Gdzie niegdzie pozostały popioły po ogniskach. Tu zawsze był wieczór. — Zona? — Kto´s próbuje ci˛e znale´zc´ . Zona w tej postrz˛epionej skórzanej kurtce, narzuconej na biały podkoszulek. W tym miejscu ukazywała si˛e jako szybki kola˙z z fragmentów ró˙znych filmów, programów, meksyka´nskich gazet: czarne oczy, azteckie ko´sci policzkowe, troch˛e s´ladów po tradziku, ˛ czarne włosy snujace ˛ si˛e jak dym. Utrzymywała niska˛ rozdzielczo´sc´ zawsze lekko nieostrego obrazu. — Moja matka? — Nie. Kto´s z mo˙zliwo´sciami. Kto´s, kto wie, z˙ e jeste´s w Tokio. — Waskie ˛ noski czarnych butów były pokryte kurzem doliny. Wzdłu˙z zewn˛etrznych szwów jej wyblakłych czarnych d˙zinsów, od talii do kostek, biegły mosi˛ez˙ ne zamki błyskawiczne. — Dlaczego jeste´s tak ubrana? Chia przypomniała sobie, z˙ e wcia˙ ˛z prezentuje si˛e w stroju Silke-Marie Kolb. — Byłam na spotkaniu. Bardzo formalnym. Totalne nudziarstwo. Kupiłam ten ciuch na kart˛e kredytowa˛ Kelsey. — Gdzie była´s podłaczona, ˛ kiedy za niego płaciła´s? — Tu, gdzie teraz. U Mitsuko. Zona zmarszczyła brwi. — Co jeszcze kupowała´s? — Nic. 84
— Nic? — Bilet metra. Zona pstrykn˛eła palcami i spod kamienia wyskoczyła jaszczurka. Wbiegła po jej nodze i na wyciagni˛ ˛ eta˛ dło´n. Kiedy Zona pogłaskała ja˛ palcami drugiej r˛eki, zwierz˛e zmieniło kolor ciała. Poklepała ja˛ po łbie i jaszczurka zbiegła z powrotem, znikajac ˛ za pogi˛etym płatem blaszanego pokrycia dachu. — Kelsey przestraszyła si˛e tak bardzo, z˙ e przyszła do mnie. — Czego si˛e przestraszyła? — Kto´s skontaktował si˛e z nia˛ w sprawie twojego biletu. Próbowali dotrze´c do jej ojca, poniewa˙z kod wykorzystany przy zakupie nale˙zał do niego. On jest w podró˙zy, wi˛ec rozmawiali z Kelsey. My´sl˛e, z˙ e jej grozili. — Czym? — Nie wiem. Ale podała im twoje nazwisko i numer karty. Chia pomy´slała o Maryalice i Eddiem. Zona Rosa wyj˛eła z kieszeni kurtki nó˙z i przysiadła na kawałku ró˙zowej skały. W płytkiej gł˛ebi plastikowej r˛ekoje´sci no˙za ta´nczyły złote smoki. Nacisn˛eła stalowy guzik i wyskoczyło ostrze z wygrawerowanym smokiem, z˛ebate i bezlitosne. — Ona nie ma jaj, ta twoja Kelsey. — To nie jest moja Kelsey, Zono. Zona podniosła kawałek zielonej gał˛ezi i zacz˛eła struga´c je ostrzem spr˛ez˙ ynowego no˙za. — W moim s´wiecie nie przetrwałaby godziny. Podczas poprzedniej wizyty opowiadała Chii historie o wojnie ze Szczurzycami, o zawzi˛etych bitwach toczonych na za´smieconych placach zabaw i zrujnowanych parkingach ogromnych osiedli. Jak zacz˛eła si˛e ta wojna? O co? Zona nigdy nie mówiła. — Ja te˙z. — A wi˛ec kto ci˛e szuka? — Mogłaby to by´c moja matka, gdyby wiedziała, gdzie jestem. . . — To nie twoja matka tak nastraszyła Kelsey. — Gdyby kto´s znał numer mojego miejsca w samolocie, mógł sprawdzi´c numer biletu i dowiedzie´c si˛e, kto go kupił, no nie? — Majac ˛ pewne mo˙zliwo´sci, tak. Ale jest to nielegalne. — Potem zwrócili si˛e do Kelsey. . . — A zatem mieli dost˛ep do plików stałych pasa˙zerów Air Magellan, co s´wiadczy o naprawd˛e du˙zych mo˙zliwo´sciach. — W samolocie spotkałam kobiet˛e. . . usiadła obok mnie. Potem musiałam nie´sc´ jej walizk˛e, a ona i jej chłopak podwie´zli mnie do Tokio. . . — Niosła´s jej walizk˛e? — Tak.
85
— Opowiedz mi o tym. Wszystko. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła´s t˛e kobiet˛e? — Na lotnisku SeaTac. Pobierali nieinwazyjnie próbki DNA i zobaczyłam, z˙ e zrobiła co´s dziwnego. . . Chia zacz˛eła opowiada´c o Maryalice i wszystkim, a Zona Rosa siedziała i strugała gałazk˛ ˛ e, marszczac ˛ brwi. — Pieprzy´c twoja˛ matk˛e — powiedziała Zona Rosa, kiedy Chia sko´nczyła opowie´sc´ . Przekład nadał tym słowom ton zdumienia lub niesmaku. — Co? — zdziwiła si˛e. Zona spojrzała na nia˛ znad ostruganego patyka. — To idiom. Idioma. Bardzo bogaty znaczeniowo i skomplikowany. Nie ma nic wspólnego z twoja˛ matka.˛ Opu´sciła gałazk˛ ˛ e i zrobiła co´s z no˙zem, który trzykrotnie szcz˛eknał, ˛ chowajac ˛ ostrze. Ta sama jaszczurka przemkn˛eła po waskiej ˛ skalnej półeczce, tak mocno do niej przywierajac, ˛ z˙ e wydawała si˛e dwuwymiarowa. Zona podniosła zwierzatko ˛ i pogłaskała je, właczaj ˛ ac ˛ inny zestaw kolorów. — Co robisz? — Wzmacniam kodowanie — odparła Zona i poło˙zyła jaszczurk˛e na klapie kurtki, gdzie stworzonko przywarło jak broszka, ze s´lepkami jak kuleczki onyksu. — Kto´s ci˛e szuka. Mo˙ze ju˙z ci˛e znalazł. Musimy mie´c pewno´sc´ , z˙ e mo˙zemy bezpiecznie rozmawia´c. — Ona ci w tym pomo˙ze? Jaszczurka poruszyła łebkiem. — Mo˙ze. Jest nowa. Jednak te sa˛ lepsze. Wskazała co´s patykiem. Chia wpatrzyła si˛e w ciemniejace ˛ niebo, czarne chmury zabarwione strugami ró˙zowego zachodu. Wydało jej si˛e, z˙ e wysoko dostrzegła łopoczace ˛ skrzydła. Co´s leciało. Wielkie. Na pewno nie samoloty. Zaraz znikn˛eły. — W waszym kraju sa˛ nielegalne. Kolumbijskie. Z informatycznego raju. — Zona oparła zaostrzony koniec patyka o ziemi˛e i zacz˛eła obraca´c go w prawo i w lewo, pocierajac ˛ dło´nmi. Chia widziała kiedy´s, jak królik ze starej kreskówki rozniecał w ten sposób ogie´n. — Jeste´s idiotka.˛ — Dlaczego? — Przeniosła´s ten baga˙z przez cło? Obcej osobie? — Tak. . . — Idiotka! — Wcale nie. — To była przemytniczka. Jeste´s beznadziejnie naiwna. Przecie˙z sama mnie tam posłała´s, pomy´slała Chia i nagle zebrało jej si˛e na płacz. 86
— A dlaczego mnie szukaja? ˛ Zona wzruszyła ramionami. — U nas ostro˙zny przemytnik nie pu´sciłby muła. . . Co´s srebrzystego i zimnego poruszyło si˛e w brzuchu Chii, przynoszac ˛ ze soba˛ niechciane wspomnienie toalety w „Whiskey Clone” i rogu jakiego´s nieznanego przedmiotu. W jej torbie. Wepchni˛ety mi˛edzy podkoszulki. Kiedy jednym z nich wycierała r˛ece. . . — Musz˛e ko´nczy´c. Mitsuko zaraz wróci z herbata.˛ . . — powiedziała zbyt szybko, połykajac ˛ słowa. — Ko´nczy´c? Zwariowała´s? Musimy. . . — Przepraszam. Cze´sc´ . Zdj˛eta gogle i odpi˛eła r˛ekawice. Torba stała tam, gdzie ja˛ zostawiła.
Rozdział 17 ´ Sciany — Nie mieli´smy czasu zrobi´c tego, jak nale˙zy — powiedziała kobieta, podajac ˛ Laneyowi hełm. Siedział na małym krzesełku z ró˙zowego plastiku, dopasowanym kolorem do stolika. — Je˙zeli w ogóle mo˙zna zrobi´c to jak nale˙zy. — Do niektórych zasobów nie mogli´smy uzyska´c dost˛epu — powiedział Amerykano-Japo´nczyk z kucykiem. — Blackwell mówił, z˙ e ma pan do´swiadczenie z osobisto´sciami. — Z aktorami — odparł Laney. — Muzykami, politykami. . . — Zapewne to b˛edzie nieco inne. Wi˛eksze. O kilka rz˛edów wielko´sci. — Do czego nie mo˙zecie dotrze´c? — spytał Laney, nakładajac ˛ hełm. — Nie wiemy — usłyszał głos kobiety. — Kiedy tam wejdziesz, ocenisz skal˛e wszystkiego. Te luki moga˛ dotyczy´c ksi˛egowo´sci, podatków, kontraktów. . . My jeste´smy tylko technikami. Ma innych ludzi, którym płaci, z˙ eby pilnowali jego spraw. — To dlaczego nie zwrócicie si˛e do nich? — zapytał Laney. Dło´n Blackwella opadła jak worek cementu na jego rami˛e. — Porozmawiamy o tym pó´zniej. Teraz wejd´z tam i rozejrzyj si˛e. Za to ci płacimy, no nie?
***
Tydzie´n po s´mierci Alison Shires Laney wykorzystał konto „Braku kontroli” w DatAmerica do ponownego przeszukania jej osobistych danych. Punkt w˛ezłowy zniknał, ˛ a pliki uległy pewnej subtelnej redukcji. Nie tyle skurczyły si˛e, ile oczy´sciły, zwin˛eły. Jednak najwi˛eksza ró˙znica polegała na tym, z˙ e Alison przestała generowa´c 88
dane. Zanikła wszelka aktywno´sc´ kredytowa. Zamkni˛eto nawet jej konto w Upful Groupvine. Kiedy spisano jej ruchomo´sci i zako´nczono ró˙zne sprawy zawodowe, dane przybrały uporzadkowan ˛ a˛ posta´c. Laneyowi przywodziło to na my´sl nieboszczyka w nowym pogrzebowym ubraniu, trumny i nagrobki, długie proste aleje cmentarzy z czasów, kiedy zmarłych było sta´c na własny kawałek ziemi. Punkt w˛ezłowy utworzył si˛e tam, gdzie z˙ yła, kiedy z˙ yła w chaotycznym, nieustannie rozbudowujacym ˛ si˛e interfejsie ze zwyczajnym, a jednak niesko´nczenie zło˙zonym s´wiatem. Teraz ten interfejs przestał istnie´c. Zajrzał, ale tylko przelotnie i bardzo ostro˙znie, sprawdzajac, ˛ czy jej aktor podjał ˛ jakie´s próby uporzadkowania ˛ danych. Nie znalazł z˙ adnych widocznych s´ladów, ale podejrzewał, z˙ e „Brak kontroli” obserwuje to znacznie uwa˙zniej. Jej dane były zupełnie statyczne. Dostrzegł tylko niewielkie, metodyczne zmiany w ich jadrze, ˛ najwidoczniej zwiazane ˛ z prawnym mechanizmem rozdysponowania jej ruchomo´sci.
***
Katalog ze spisem mebli w sypialni pensjonatu w Irlandii. Podkatalog produktów znajdujacych ˛ si˛e w siedemnastowiecznej orzechowej komodzie obok łó˙zka: szczoteczka i pasta do z˛ebów, proszki przeciwbólowe, tampony, brzytwa, z˙ el do golenia. Kto´s sprawdzał je okresowo, robiac ˛ inwentaryzacj˛e. (Ostatni go´sc´ zabrał z˙ el, ale zostawił brzytw˛e). W pierwszym katalogu była dobra austriacka lornetka na trójnogu, słu˙zaca ˛ równie˙z jako cyfrowa kamera. Laney wszedł do jej pami˛eci i odkrył, z˙ e z funkcji zapisu korzystano dokładnie jeden raz, w dniu, gdy aktywowano gwarancj˛e producenta. Gwarancja upłyn˛eła dwa miesiace ˛ temu, a jedynym nagraniem był widok z otoczonego biała˛ balustrada˛ balkonu na morze, prawdopodobnie na wybrze˙zu Irlandii. Ukazywało nieoczekiwana˛ w tym miejscu palm˛e, kawałek płotu z siatki, tory z para˛ matowobłyszczacych ˛ szyn, rozległa˛ szarawobrazow ˛ a˛ pla˙ze˛ , a za nia˛ szarosrebrne morze. Bli˙zej morza, cz˛es´ciowo obci˛ety przez skraj kadru, wyłaniał si˛e jakby niski kamienny fort, w kształcie uci˛etej wie˙zy. Jej kamienie miały barw˛e piasku. Laney próbował wyj´sc´ z sypialni i z pensjonatu. Nagle znalazł sporzadzo˛ ny z archeologiczna˛ precyzja˛ opis odrestaurowania pi˛eciu ogromnych pieców kaflowych w jakim´s apartamencie w Sztokholmie. Wygladały ˛ jak olbrzymie figurki szachowe, ceglane wie˙ze pokryte starannie glazurowanymi, bogato rze´zbionymi kafelkami. Miały wysoko´sc´ ponad czterech metrów i na ka˙zdym z nich bez trudu stan˛ełoby kilka osób. Raport opisywał, jak ponumerowano, rozebrano, oczyszczono, odnowiono i ponownie zło˙zono, cegła po cegle, ka˙zdy z pieców. 89
Laney nie zdołał wej´sc´ do apartamentu, lecz rozmiary pieców pozwalały przypuszcza´c, z˙ e mieszkanie było bardzo du˙ze. Kliknał ˛ na koniec raportu i zauwa˙zył ostateczny koszt operacji: po aktualnym kursie dawało to sum˛e kilkakrotnie przekraczajac ˛ a˛ jego roczne uposa˙zenie w Slitscanie. Kliknał ˛ ponownie, przewijajac ˛ wstecz, usiłujac ˛ spojrze´c szerzej, dostrzec ogólny sens, lecz napotkał tylko mur drobiazgowych informacji i przypomniał sobie Alison Shires oraz punkt w˛ezłowy zapowiadajacy ˛ jej s´mier´c.
***
— Pala˛ si˛e s´wiatła — rzekł Laney, zdejmujac ˛ hełm — ale nikogo nie ma w domu. Spojrzał na zegar komputera: sp˛edził tam nieco ponad dwadzie´scia minut. Blackwell posłał mu kwa´sne spojrzenie, siedzac ˛ na wyprodukowanej na wtryskarce skrzyni, jak czarno odziany Budda. Blizny na jego czole uło˙zyły si˛e w nowy wzór, wyra˙zajacy ˛ trosk˛e. Trojka techników patrzyła z wystudiowana˛ oboj˛etno´scia,˛ trzymajac ˛ r˛ece w kieszeniach identycznych kurtek. — No i jak? — zapytał Blackwell. — Sam nie wiem — odrzekł Laney. — Nie wyglada, ˛ z˙ eby on robił cokolwiek, — To u niego najzupełniej normalne, cholera — stwierdził Blackwell. — Wiedziałby´s o tym, gdyby´s zajmował si˛e jego cholerna˛ ochrona! ˛ — No dobrze — powiedział Laney — a wi˛ec gdzie jadł s´niadanie? Blackwell zrobił niewyra´zna˛ min˛e. — W swoim apartamencie. — Gdzie jest ten apartament? — W hotelu „Imperial” — odparł Blackwell i gro´znie spojrzał na techników. — A dokładnie gdzie? — Tutaj. W cholernym Tokio. — Tu? On jest w Tokio? — Wy wszyscy — warknał ˛ Blackwell — wyj´sc´ ! Kobieta o ciemnoblond włosach wzruszyła ramionami okrytymi nylonowa˛ kurtka˛ i ze spuszczona˛ głowa˛ ruszyła po styropianie, a pozostali dwaj za nia.˛ Kiedy znikn˛eli za płachta,˛ Blackwell podniósł si˛e ze skrzynki. — Nie my´sl, z˙ e mo˙zesz mnie nabiera´c. . . — Mówi˛e ci, z˙ e według mnie to si˛e nie uda. Waszego człowieka tam nie ma. — To jego cholerna sprawa. — Jak zapłacił za s´niadanie? — Dopisane do rachunku. 90
— Wynajał ˛ pokój na własne nazwisko? — Oczywi´scie, z˙ e nie. — A je´sli zechce co´s kupi´c w ciagu ˛ dnia? — Kto´s to za niego zrobi, no nie? — I czym zapłaci? — Karta.˛ — Nie na jego nazwisko. — Zgadza si˛e. — A wi˛ec je´sli kto´s sprawdzi dane transakcji, w z˙ aden sposób nie zdoła jej powiaza´ ˛ c z jego osoba,˛ prawda? — Nie. — Poniewa˙z dobrze wykonujesz swoja˛ robot˛e, mam racj˛e? — Tak. — A wi˛ec on jest niewidzialny. Przynajmniej dla mnie. Nie ma go tam. Nie mog˛e zrobi´c tego, za co mi płacicie. To niemo˙zliwe. — A co z reszta? ˛ Laney poło˙zył hełm na klawiaturze. — To nie osoba. To korporacja. — Przecie˙z masz wszystko! Jego cholerne domy! Jego mieszkania! Wiesz, gdzie ogrodnicy posadzili kwiaty na cholernym skalniaku! Wiesz wszystko! — Nie wiem, kim on jest. Nie mog˛e dowiedzie´c si˛e tego z tych danych. On nie pozostawia s´ladów tworzacych ˛ wzory, jakich potrzebuj˛e. Blackwell wessał górna˛ warg˛e i trzymał ja˛ tak przez chwil˛e. Laney słyszał, jak klika sztucznymi z˛ebami. — Musz˛e wiedzie´c, kim on naprawd˛e jest. Jego warga była teraz czerwona i wilgotna. — Chryste — mruknał ˛ Blackwell. — To ci dopiero. — Musz˛e si˛e z nim spotka´c. Blackwell otarł usta wierzchem dłoni. — Mo˙ze wystarczy jego muzyka? — Z nadzieja˛ podniósł brwi. — Albo to wideo. . . — Ogladałem ˛ je, dzi˛ekuj˛e. Mo˙ze pomogłoby, gdybym mógł si˛e z nim spotka´c. Blackwell dotknał ˛ kikuta ucha. — My´slisz, z˙ e je´sli go spotkasz, b˛edziesz mógł znale´zc´ te jego w˛ezły czy punkty, o których mówił Yama? — Nie wiem — odrzekł Laney. — Mog˛e spróbowa´c. — Jasna cholera — powiedział Blackwell. Przebrnał ˛ przez styropian, odgarnał ˛ ramieniem plastik, warknał ˛ co´s do czekajacych ˛ techników, a potem znów odwrócił si˛e do Laneya. — Czasem wolałbym siedzie´c z kumplami w Jika Jika. Tam przynajmniej sprawy załatwiało si˛e do ko´nca. Kobieta z brazow ˛ a˛ grzywka˛ wystawiła głow˛e zza skraju płachty. 91
— Zanie´scie te graty do furgonetki — powiedział jej Blackwell. — Niech b˛eda˛ na chodzie, kiedy znów b˛eda˛ potrzebne. — Nie mamy furgonetki, Keithy — powiedziała kobieta. — To kupcie — poradził Blackwell.
Rozdział 18 Otaku Jaki´s prostokatny ˛ przedmiot, mi˛ekki w dotyku, ale twardy w s´rodku, gdy wyciagała ˛ go z torby. Owini˛ety w niebiesko-˙zółta˛ plastikowa˛ reklamówk˛e ze sklepu wolnocłowego na SeaTac, niedbale zaklejona˛ kawałkiem pomarszczonej brazowej ˛ ta´smy. Ci˛ez˙ ki. Niedu˙zy. — Cze´sc´ . Pochylona nad otwarta˛ torba˛ Chia o mało nie rozciagn˛ ˛ eła si˛e jak długa, kiedy usłyszała ten głos. Odwróciła si˛e i zauwa˙zyła chłopca, którego w pierwszej chwili wzi˛eła za młoda˛ kobiet˛e, przez te rozczesane na boki, si˛egajace ˛ ramion włosy. — Jestem Masahiko. Bez tłumacza. Nosił ciemna,˛ za du˙za˛ tunik˛e o wojskowym kroju, zapi˛eta˛ a˙z po kołnierzyk ze stójka,˛ lu´zno otaczajacy ˛ mu szyj˛e. Stare spodnie od szarego dresu były wypchane na kolanach. Rozdeptane, białe, papierowe kapcie. — Mitsuko zaparzyła herbat˛e — rzekł, wskazujac ˛ na tac˛e, kamionkowy dzbanek i dwie fili˙zanki. — Kiedy korzystała´s z łacza. ˛ — Gdzie jest Mitsuko? — Chia wepchn˛eła to co´s z powrotem do torby. — Wyszła — odparł Masahiko. — Mog˛e obejrze´c twój komputer? — Komputer? — Chia wstała, zbita z tropu. — To Sandbender, prawda? Nalała sobie troch˛e goracej ˛ herbaty. — Jasne. Napijesz si˛e herbaty? — Nie — odparł Masahiko. — Pij˛e tylko kaw˛e. Przykucnał ˛ na tatami, przy niskim stoliczku i nabo˙znie przesunał ˛ czubkami palców po aluminiowej kraw˛edzi obudowy Sandbendera. — Pi˛ekny. Widziałem mały odtwarzacz kompaktowy tego samego producenta. To taki kult, prawda? — Wspólnota. Plemienna. W Oregonie. Czarne włosy chłopca były długie, błyszczace ˛ i dobrze wyszczotkowane, ale Chia zauwa˙zyła w nich kawałek makaronu — cienki i krótki, jaki dodaja˛ do zup 93
błyskawicznych. — Przykro mi, z˙ e byłam podłaczona, ˛ kiedy wróciła Mitsuko. Pomy´sli, z˙ e jestem nieuprzejma. — Jeste´s z Seattle — stwierdził. — A ty jeste´s jej bratem? — Tak. Po co tu przyjechała´s? Oczy miał du˙ze i czarne, twarz pociagł ˛ a˛ i blada.˛ — Twoja siostra i ja interesujemy si˛e Lo/Rez. — Przyjechała´s, poniewa˙z on chce po´slubi´c Rei Toei? Goraca ˛ herbata pociekła po brodzie Chii. — Powiedziała ci to? — Tak — odparł Masahiko. — W Warownym Mie´scie kilka osób pracowało nad jej wizerunkiem, Był całkowicie pochłoni˛ety Sandbenderem, obracał go w dłoniach. Palce miał długie i białe, z mocno poogryzanymi paznokciami. — Gdzie to jest? — W sieci — rzekł, odrzucajac ˛ włosy do tyłu, na jedno rami˛e. — I co o niej mówia? ˛ — Oryginalna koncepcja. Bardzo radykalna. — Pogłaskał klawisze. — To naprawd˛e pi˛ekny. . . — Gdzie nauczyłe´s si˛e angielskiego? — W Warownym Mie´scie. Chia upiła kolejny łyk herbaty, a potem odstawiła fili˙zank˛e. — Masz mo˙ze troch˛e kawy? — W moim pokoju — odparł.
***
Znajdujacy ˛ si˛e na tyłach restauracji pokój, do którego schodziło si˛e po kilku cementowych schodkach, kiedy´s zapewne pełnił rol˛e spi˙zarni. Panował w nim typowo chłopi˛ecy bałagan, jaki Chia cz˛esto widywała w pokojach braci jej przyjaciółek: podłoga i waskie, ˛ podobne do półki łó˙zko ju˙z dawno znikn˛eły pod warstwa˛ brudnych ciuchów, foliowych opakowa´n, japo´nskich czasopism z pomi˛etymi okładkami. W jednym rogu pi˛etrzył si˛e stos pustych styropianowych opakowa´n po zupach, mrugajac ˛ hologramami etykiet w s´wietle jarzeniówki. Druga,˛ wy˙zsza˛ półk˛e tworzyło biurko lub stół z jakiego´s ekologicznego materiału, który wygla˛ dał jak laminat z prasowanych kartonów po sokach. Tam stał komputer Masahiko — czarny prostopadło´scian. Na płytkiej półce z tego samego kartonopodobnego 94
materiału stała kuchenka mikrofalowa, pełne opakowania z zupami i pół tuzina małych stalowych puszek z kawa.˛ Jedna˛ z nich, dopiero co podgrzana˛ w mikrofalówce, Chia trzymała teraz w r˛ece. Kawa była mocna, słodka, z dodatkiem s´mietanki. Chia siedziała obok chłopaka na za´smieconym łó˙zku, opierajac ˛ si˛e o zwini˛eta,˛ watowana˛ kurtk˛e. Czuła słaby zapach chłopca, zup i kawy. Teraz, kiedy siedziała tu˙z przy nim, wydawał si˛e bardzo czysty i przypomniała sobie, z˙ e Japo´nczycy w ogóle lubia˛ czysto´sc´ . Czy˙z nie uwielbiaja˛ si˛e kapa´ ˛ c? Na sama˛ my´sl poczuła ch˛ec´ , by wzia´ ˛c prysznic. — Bardzo mi si˛e podoba — rzekł, ponownie dotykajac ˛ Sandbendera, którego przyniósł z góry i postawił na blacie biurka, przed czarnym pudłem swojego komputera, odgarnawszy ˛ najpierw jednorazowe ły˙zki, długopisy, przeró˙zne kawałki metalu i plastiku. — A jak działa twój? — Wskazała na jego komputer r˛eka,˛ w której trzymała miniaturowa˛ puszk˛e kawy. Chłopak powiedział co´s po japo´nsku. Na powierzchni pudła zapaliły si˛e wst˛egi i plamki pastelowych s´wiateł, wijac ˛ si˛e i pulsujac, ˛ po czym zgasły. ´Sciany, od podłogi po sufit, pokrywała gruba warstwa plakatów, notatek, grafiki. Za czarnym komputerem, nieco w górze, wisiała du˙za chusta-prostokat ˛ jedwabistego materiału z jakim´s schematem lub mapa,˛ nakre´slona˛ czerwonymi, czarnymi i z˙ ółtymi liniami. Setki nieregularnych bloków lub klatek stłoczone wokół pustego miejsca na s´rodku — długiego pionowego prostokata ˛ czerni. — Warowne Miasto — oznajmił, podchwyciwszy jej spojrzenie. Pochylił si˛e, odnajdujac ˛ czubkami palców konkretne miejsce. — To jest moje. Ósmy poziom. Chia wskazała na s´rodek diagramu. — A co to jest? — Czarna dziura. Wła´sciwie co´s w rodzaju wywietrznika. — Popatrzył na nia.˛ — W Tokio te˙z jest taka czarna dziura. Widziała´s ja? ˛ — Nie. — To pałac. Nie o´swietlony. Ogladany ˛ w nocy z wysokiego budynku pałac królewski jest jak czarna dziura. Kiedy´s widziałem w oknie blask pochodni. — I nic mu si˛e nie stało podczas trz˛esienia ziemi? Podniósł brwi. — Nawet je´sli ucierpiał, to — oczywi´scie — wcale tego nie wida´c. Teraz wszystko wyglada ˛ tak jak przedtem. Tak twierdza.˛ U´smiechnał ˛ si˛e, ale tylko ka˛ cikami ust. — Dokad ˛ poszła Mitsuko? Wzruszył ramionami. — Nie powiedziała, kiedy wróci? — Nie. Chia pomy´slała o Hiromi Ogawie, a potem o kim´s, kto dzwonił do ojca Kelsey. Hiromi? Jednak teraz to co´s było na górze, w jej torbie pozostawionej w pokoju 95
Mitsuko. Przypomniała sobie Maryalice wrzeszczac ˛ a˛ za drzwiami gabinetu Eddiego. Zona na pewno miała racj˛e. — Znasz klub „Whiskey Clone”? — Nie. Znów głaskał aluminiowe kraw˛edzie Sandbendera. — A „Monkey Boxing”? Popatrzył na nia˛ i potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Pewnie rzadko wychodzisz, no nie? Wytrzymał jej spojrzenie. — Tylko do Warownego Miasta. — Chc˛e pojecha´c do tego klubu, „Monkey Boxing”. Tyle z˙ e teraz mo˙ze nazywa´c si˛e ju˙z inaczej. Znajduje si˛e w dzielnicy Shinjuku. Byłam tam ju˙z na stacji metra. — O tej porze kluby sa˛ pozamykane. — W porzadku. ˛ Chc˛e tylko, z˙ eby´s pokazał mi, gdzie to jest. Wtedy sama b˛ed˛e mogła tam trafi´c. — Nie. Musz˛e wraca´c do Warownego Miasta. Wzywaja˛ mnie obowiazki. ˛ Znajd´z adres tego klubu, a ja wyja´sni˛e twojemu komputerowi, jak tam doj´sc´ . Sandbender sam mógł znale´zc´ drog˛e, lecz Chia uznała, z˙ e nie chce tam i´sc´ sama. Lepiej pój´sc´ z tym chłopakiem ni˙z z Mitsuko, której lojalno´sc´ wzgl˛edem miejscowego oddziału mogła stanowi´c powa˙zny problem. Przede wszystkim chciała po prostu wydosta´c si˛e stad. ˛ Zaniepokoiły ja˛ wiadomo´sci przekazane przez Zon˛e. Kto´s wiedział, z˙ e ona tu jest. I co znajduje si˛e w jej torbie? — Podoba ci si˛e, prawda? — wskazała na Sandbendera. — Tak — odrzekł. — Oprogramowanie jest jeszcze lepsze. Mam tam emulator, który zainstaluje wirtualny Sandbender w twoim komputerze. Zaprowad´z mnie do „Monkey Boxing”, a b˛edzie twój.
***
— Zawsze tu mieszkali´scie? — spytała Chia, gdy szli na stacj˛e. — W tej okolicy? Masahiko wzruszył ramionami. Chia uznała, z˙ e z´ le si˛e czuł na ulicy. Mo˙ze rzadko wychodził. Zmienił szary dres na równie wypchane spodnie z czarnej bawełny, s´ciagni˛ ˛ ete w kostkach elastycznym czarnym nylonem nad skórzanymi buciorami. Wcia˙ ˛z miał na sobie wojskowa˛ kurtk˛e, tylko na głow˛e wło˙zył czarna˛ skórzana˛ czapk˛e z krótkim daszkiem, która mogła by´c kiedy´s cz˛es´cia˛ szkolne96
go mundurka. Tunika była na niego za du˙za, natomiast czapka za mała. Nosił ja˛ przekrzywiona˛ na bok i nasuni˛eta˛ na czoło. — Mieszkam w Warownym Mie´scie — powiedział. — Mitsuko mówiła mi o tym. To co´s w rodzaju domeny wielu u˙zytkowników. — Warowne Miasto jest jedyne w swoim rodzaju. — Podasz mi adres, kiedy dam ci emulator. Sama sprawdz˛e. Chodnik piał ˛ si˛e nad cementowym kanałem, którym płyn˛eła szarawa woda. Chii przypomniała si˛e Wenecja. Ciekawe, czy tam te˙z kiedy´s płynał ˛ strumie´n. — Ono nie ma adresu. — To niemo˙zliwe! — wykrzykn˛eła Chia. Nic nie powiedział. My´slała o tym, co znalazła, kiedy otworzyła reklamówk˛e ze sklepu wolnocłowego na SeaTac. Płaski prostokat, ˛ ciemnoszary. Mo˙ze wykonany z jednego z tych niesamowitych plastików, które zawieraja˛ metal. Na jednym ko´ncu rzad ˛ niewielkich otworów, a na drugim skomplikowane wypukło´sci z metalu i innego rodzaju plastiku. Nie było wida´c z˙ adnego zamka, z˙ adnej szczeliny. Jakichkolwiek oznacze´n. Nic nie grzechotało przy potrza´ ˛sni˛eciu. Mo˙ze rozpoznałby to „Co jest czym?” — podr˛eczny słownik komputera, ale nie miała czasu, z˙ eby si˛e nim posłuz˙ y´c. Masahiko przebierał si˛e na dole, kiedy Chia przeci˛eła niebiesko-˙zółty plastik scyzorykiem Mitsuko, z numerem seryjnym i napisem „Lo/Rez”. Rozejrzała si˛e po pokoju, szukajac ˛ jakiej´s kryjówki. Zbyt czysto i porzadnie. ˛ W ko´ncu schowała to z powrotem do torby, słyszac, ˛ jak chłopak idzie po kuchennych schodach. I teraz niosła ja˛ pod pacha,˛ z tym czym´s i Sandbenderem, kiedy weszli na stacj˛e. Pewnie nie było to zbyt rozsadne, ˛ ale nie widziała innego wyj´scia. Skorzystała z karty Kelsey, z˙ eby kupi´c bilety.
Rozdział 19 Arleigh Kiedy Blackwell odwiózł go do hotelu, na Laneya czekała wiadomo´sc´ . Była wydrukowana na drogim szarym papierze listowym, który drastycznie kontrastował z tre´scia˛ faksu, wysłanego z całodobowego sklepu spo˙zywczego „Lucky Dragon”, mieszczacego ˛ si˛e przy Sunset. U´smiechni˛ety smok, ziejac ˛ dymem z nozdrzy, widniał tu˙z pod tłoczonym srebrem logo hotelu, przypominajacym ˛ Laneyowi rozdeptany kapelusz. Cokolwiek to było, dekoratorzy hotelu byli bardzo przywiazani ˛ do tego motywu. Powtarzał si˛e na s´cianach holu i Laney cieszył si˛e, z˙ e jeszcze nie zda˙ ˛zyli go wymalowa´c w pokojach dla go´sci. Rydell własnor˛ecznie skre´slił wiadomo´sc´ niezbyt grubym flamastrem, równymi i du˙zymi literami. Laney przeczytał ja˛ w windzie. Była zaadresowana do C. Laneya, go´scia.
***
´ E, ´ PIŁA KAWE˛ Z KIEROWNI˙ WIEDZA,˛ GDZIE JESTES. MYSL ˛ ZE KIEM DZIENNEJ ZMIANY, A ON ZERKAŁ NA MNIE. BEZ TRUDU MÓGŁ ´ REJESTR ROZMÓW. SZKODA, ZE ˙ DO CIEBIE DZWONIŁEM. SPRAWDZIC PRZEPRASZAM. TRUDNO. POTEM ONA I POZOSTALI SZYBKO WYNIE´ SIE, ˙ SLI ˛ ZOSTALI TYLKO TECHNICY, ZEBY SPAKOWAC´ SPRZET. ˛ JEDEN ˙ ˙ Z NICH POWIEDZIAŁ CZYNGISOWI W GARAZU, ZE TAMCI JUZ˙ LECA˛ ´ ˙ DO JAPONII, A ON — NA SZCZE˛SCIE — NIE. UWAZAJ NA SIEBIE, DOBRZE? RYDELL.
98
***
— Dobrze — mruknał ˛ Laney i przypomniał sobie, jak pewnej nocy, wbrew radom Rydella, poszedł do tego sklepu, poniewa˙z nie mógł zasna´ ˛c. Wsz˛edzie stały paskudne bioniczne dziwki, ale poza tym okolica nie wygladała ˛ na niebezpieczna.˛ Obok smoka kto´s namalował podobizn˛e J.D. Shapely’ego i kierownik sklepu miał do´sc´ rozsadku, ˛ aby pozostawi´c ja˛ tam, integrujac ˛ kulturowo obiekt z z˙ yciem codziennym Strip. Mo˙zna tam było kupi´c meksyka´nskie placki, bilety loteryjne, baterie, testy wykrywajace ˛ rozmaite choroby, a tak˙ze skorzysta´c z poczty elektronicznej i głosowej, wysła´c faks. Laney doszedł do wniosku, z˙ e to chyba jedyny sklep w promieniu kilku mil, który sprzedaje wszystko, czego kto´s mógł potrzebowa´c — inne sprzedawały rzeczy, których nigdy by nie kupił. Ponownie przeczytał faks, idac ˛ korytarzem, i za pomoca˛ karty otworzył drzwi pokoju. Na łó˙zku le˙zał płaski wiklinowy koszyk, wy´scielony biała˛ bibułka,˛ a na niej jakie´s przedmioty. Przy bli˙zszych ogl˛edzinach okazało si˛e, z˙ e to jego skarpetki i bielizna, s´wie˙zo wyprane, w papierowych opaskach z emblematem kapelusza. Otworzył waskie, ˛ lustrzane drzwi szafy, właczaj ˛ ac ˛ wbudowane s´wiatło. Na wieszakach wisiały jego koszule, równie˙z ta niebieska, zapinana na guziki, z której z˙ artowała sobie Kathy Torrance. Wygladały ˛ jak nowe. Dotknał ˛ jednego z wykrochmalonych i odprasowanych mankietów. „Liczba s´ciegów”, mruknał ˛ pod nosem. Spojrzał na zło˙zony faks od Rydella. Wyobraził sobie, z˙ e Kathy Torrance wła´snie leci do niego na pokładzie SST z Los Angeles. Odkrył, z˙ e nie wyobra˙za sobie jej s´piacej. ˛ Nigdy nie widział, jak spała, i z jakiego´s powodu nie wydawało mu si˛e, z˙ eby zasn˛eła. W upiornej, nieruchomej ciszy nadd˙zwi˛ekowego lotu b˛edzie gapiła si˛e w szara˛ pustk˛e okna lub ekran jej komputera. My´slac ˛ o nim. Ekran za jego plecami o˙zył z melodyjnym d´zwi˛ekiem i Laney a˙z podskoczył. Odwrócił si˛e i zobaczył logo BBC. Drugi film Yamazakiego.
***
Obejrzał jedna˛ trzecia,˛ kiedy kto´s zadzwonił do drzwi. Rez kroczył wask ˛ a˛ s´cie˙zka˛ przez d˙zungl˛e, w wybielonych od sło´nca spodniach khaki i sznurkowych sandałach. Idac, ˛ s´piewał co´s, jaka´ ˛s cicha˛ melodyjk˛e bez słów, powtarzajac ˛ ja˛ raz po raz, próbujac ˛ ró˙zne d´zwi˛eki i tonacje. Jego pier´s l´sniła od potu, a rozchylajaca ˛ si˛e koszula ukazywała kawałek tatua˙zu I Ching. W r˛ece trzymał bambusowy kij, 99
którym machał, tłukac ˛ w zwisajace ˛ pnacza. ˛ Laney podejrzewał, z˙ e ta melodia bez słów stała si˛e pó´zniej sprzedawanym w milionach egzemplarzy przebojem, ale na razie jej nie rozpoznał. Dzwonek przy drzwiach odezwał si˛e ponownie. Laney wstał, podszedł do drzwi i nacisnał ˛ przycisk gło´snika. — Tak? — Halo? — powiedział kobiecy głos. Laney dotknał ˛ osadzonego we framudze ekranu wielko´sci karty do gry. Zobaczył ciemnowłosa˛ kobiet˛e. Grzywka. Techniczka z magazynu ze sprz˛etem gospodarstwa domowego. Otworzył drzwi. — Yamazaki uwa˙za, z˙ e powinni´smy porozmawia´c — powiedziała. Laney zauwa˙zył, z˙ e miała na sobie czarny z˙ akiet, wask ˛ a˛ spódnic˛e i po´nczochy. — Czy nie powinni´scie teraz kupowa´c furgonetki? Cofnał ˛ si˛e, wpuszczajac ˛ ja˛ do s´rodka. — Ju˙z ja˛ mamy — odparła, zamykajac ˛ drzwi. — Kiedy organizacja Lo/Rez postanawia rzuci´c pieni˛edzmi, problemy znikaja.˛ I zazwyczaj pojawiaja˛ si˛e nowe. — Spojrzała na ekran, na którym Rez wcia˙ ˛z maszerował, oganiajac ˛ si˛e od much i komponujac. ˛ — Praca domowa? — Od Yamazakiego. — Arleigh McCrae — powiedziała, wyjmujac ˛ z torebki wizytówk˛e i wr˛eczajac ˛ mu ja.˛ Jej nazwisko, cztery numery telefonów i dwa adresy — oba w sieci. — Ma pan wizytówk˛e, panie Laney? — Colin. Nie, nie mam. — Moga˛ ci je zrobi´c w recepcji. Tutaj ka˙zdy ma wizytówk˛e. Wsunał ˛ wizytówk˛e do kieszonki koszuli. — Blackwell nie dał mi z˙ adnej. Ani Yamazaki. — Oprócz personelu Lo/Rez. Nie mie´c jej to jak chodzi´c bez skarpetek. — Ja mam skarpetki — odparł Laney, wskazujac ˛ koszyk na łó˙zku. — Chcesz obejrze´c film BBC o Lo/Rez? — Nie. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ ebym mógł go wyłaczy´ ˛ c. Zorientuje si˛e. — Spróbuj s´ciszy´c. R˛ecznie. Pokazała mu, jak ma to zrobi´c. — Wida´c technika — pochwalił Laney. — Z furgonetka.˛ Pełna˛ sprz˛etu wartego par˛e milionów jenów, który na niewiele si˛e przydał. Usiadła na jednym z dwóch fotelików, krzy˙zujac ˛ nogi. Laney zajał ˛ drugi fotel. — To nie wasza wina. Załatwili´scie mi dost˛ep. Tyle z˙ e nie mog˛e wykorzysta´c takich danych. — Yamazaki mówił mi, co potrafisz zrobi´c — powiedziała. — Nie wierzyłam. Laney spojrzał na nia.˛ — Nie potrafi˛e wam pomóc. 100
Na jej lewej łydce dostrzegł trzy u´smiechni˛ete słoneczka, jak znaki na s´ci˛etym drzewie. — To wzór na po´nczosze. Katalo´nski. Laney spojrzał jej w oczy. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie chcesz, z˙ ebym ci wyja´snił, czego ode mnie chca˛ — powiedział. — Nie potrafi˛e. Sam nie wiem. — Nie martw si˛e — odparła. — Ja tylko tu pracuj˛e. A w tej chwili płaca˛ mi za to, z˙ ebym dowiedziała si˛e, jak pomóc ci zrobi´c to, co powiniene´s. Laney popatrzył na ekran. Migawki z koncertu. Rez ta´nczył z mikrofonem w r˛eku. — Widziała´s ten film, prawda? Czy on powa˙znie traktuje ten „chi´nsko-celtycki” styl, o którym mówił? — Jeszcze si˛e z nim nie spotkałe´s, prawda? — Nie. — Niełatwo zdecydowa´c, co Rez traktuje powa˙znie. — Jak mo˙zna mówi´c o „chi´nsko-celtyckim mistycyzmie”, je´sli Chi´nczycy i Celtowie nie maja˛ z˙ adnej wspólnej historii? — Rez jest w połowie Chi´nczykiem, a w połowie Irlandczykiem. A je´sli jest co´s, co traktuje powa˙znie. . . — Tak? — To on sam. Laney ponurym wzrokiem obrzucił ekran, na którym piosenkarza zastapiło ˛ zbli˙zenie rak ˛ Lo, grajacego ˛ na czarnej gitarze. Wcze´sniej znany brytyjski gitarzysta w pi˛eknym tweedzie mówił o tym, z˙ e nikt nie spodziewał si˛e, i˙z w´sród wykonawców tajwa´nskiej muzyki popularnej pojawi si˛e drugi Hendrix, ale przecie˙z pierwszego te˙z nikt si˛e nie spodziewał. — Yamazaki opowiedział mi wszystko. O tym, co ci si˛e przydarzyło — powiedziała Arleigh McCrae. — Przynajmniej wi˛ekszo´sc´ . Laney zamknał ˛ oczy. — Ten program nigdy nie został wyemitowany. „Brak kontroli” zrezygnował z niego. Co si˛e stało?
***
Przyzwyczaił si˛e jada´c s´niadania przy owalnym baseniku Chateau, za przytulnymi domkami, które — zdaniem Rydella — stały tam od niedawna. Tylko wtedy miał chwil˛e dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy pojawiał si˛e Rice Daniels, co zazwyczaj nast˛epowało, zanim sko´nczył trzecia˛ fili˙zank˛e kawy, tu˙z przed jajecznica˛ na boczku. 101
Daniels przechodził po terakotowej posadzce krokiem, który mo˙zna było okres´li´c jedynie jako spr˛ez˙ ysty. Laney ch˛etnie przypisałby to za˙zywaniu prochów, lecz nic nie wskazywało, by Daniels oddawał si˛e temu zgubnemu nałogowi. Jedyna˛ jego publicznie okazywana˛ słabostka˛ była skłonno´sc´ do wypijania niezliczonych fili˙zanek bezkofeinowej kawy z dodatkiem skórki z cytryny. Lubił te˙z lu´zne garnitury z be˙zowej dzianiny i koszule bez kołnierzyków. Tego ranka Daniels nie przyszedł sam i Laney dostrzegł, z˙ e jego krok jest nieco mniej spr˛ez˙ ysty. Wygladał ˛ dziwnie niepewnie, a okropne okulary jakby mocniej ni˙z zwykle s´ciskały mu głow˛e. Obok niego szedł siwowłosy m˛ez˙ czyzna w ciemnobrazowej ˛ marynarce zachodniego kroju, o orlich rysach i ogorzałej twarzy, w ogromnych okularach przeciwsłonecznych na wydatnym nosie. Nieznajomy miał na nogach czarne buty z krokodylej skóry i niósł przykurzona˛ dyplomatk˛e z pociemniałej ze staro´sci skóry wołowej, z raczk ˛ a˛ naprawiona˛ drutem — zdaniem Laneya słu˙zacym ˛ do wiazania ˛ bel siana. — Laney — powiedział Rice Daniels, doszedłszy do stołu — to jest Aaron Pursley. — Nie wstawaj, synu — powiedział Pursley, chocia˙z Laney wcale nie miał takiego zamiaru. — Wła´snie niosa˛ ci s´niadanie. Spomi˛edzy domków wyszedł jeden z mongolskich kelnerów, niosac ˛ tac˛e. Pursley postawił na ziemi swoja˛ zniszczona˛ walizeczk˛e i zajał ˛ jedno z pomalowanych na biało krzeseł. Kelner podał Laneyowi jajecznic˛e. Laney podpisał rachunek, dodajac ˛ pi˛etnastoprocentowy napiwek. Pursley przegladał ˛ zawarto´sc´ walizki. Na palcach obu rak ˛ nosił z pół tuzina srebrnych sygnetów nabijanych turkusami. Laney nie pami˛etał, kiedy ostatni raz widział tyle papierów. — To pan jest tym prawnikiem — rzekł Laney. — Z telewizji. — We własnej osobie, synu. Pursley robił „Gliniarzy w opałach”, a wcze´sniej zdobył sław˛e, broniac ˛ ró˙znych osobisto´sci. Daniels nie usiadł, tylko stał za Pursleyem, dziwnie zgarbiony, z r˛ekami w kieszeniach spodni. — O, jest! — rzekł Pursley. Wyjał ˛ kartk˛e niebieskiego papieru. — Nie pozwól, z˙ eby jajka ci wystygły. — Siadaj — zach˛ecił Laney Danielsa. Ten skrzywił si˛e za szkłami okularów. — A wi˛ec — zaczał ˛ Pursley — tu jest napisane, z˙ e mi˛edzy dwunastym a siedemnastym rokiem z˙ ycia przebywałe´s w stanowym sieroci´ncu w Gainesville. Laney spojrzał na jajecznic˛e. — Zgadza si˛e. — W tym czasie wypróbowywałe´s nowe leki? Byłe´s obiektem bada´n? — Tak — potwierdził Laney. Jajecznica stała teraz nieco dalej, tak z˙ e przypominała zdj˛ecie w gazecie. — Dobrowolnie? — Za wynagrodzeniem. 102
— A wi˛ec dobrowolnie. Dostawałe´s mo˙ze 5-SB? — Nie mówili, co nam podaja˛ — odparł Laney. — Czasem dostawali´smy placebo. — Nie mo˙zna pomyli´c placebo z 5-SB, synu, ale chyba o tym wiesz. Miał racj˛e, ale Laney nic nie odpowiedział. — I co? Pursley zdjał ˛ wielkie okulary. Oczy miał zimne, niebieskie i osadzone w g˛estej siateczce zmarszczek. — Pewnie za˙zywałem i to. Pursley trzepnał ˛ niebieskim papierem o udo. — No wła´snie. Niemal na pewno za˙zywałe´s ten preparat. Czy wiesz, jak ta substancja podziałała na wielu badanych? Daniels zdjał ˛ okulary i zaczał ˛ masowa´c nasad˛e nosa. Miał zamkni˛ete oczy. — To s´wi´nstwo zmienia m˛ez˙ czyzn w maniakalnych zabójców — rzekł Pursley, znów zakładajac ˛ okulary i wpychajac ˛ papiery do teczki. — Czasem dopiero po latach. Atakuja˛ osobisto´sci znane z mediów, polityków. . . Dlatego jest to obecnie jedna z najbardziej nielegalnych substancji w ka˙zdym przekl˛etym kraju, o jakim pomy´slisz. Narkotyk, pod wpływem którego ludzie zaczynaja˛ polowa´c na polityków. . . no, chłopcze, nie mo˙ze by´c inaczej. U´smiechnał ˛ si˛e sucho. — Nie ja — odparł Laney. — Ja nie jestem taki. Daniels otworzył oczy. — To nie ma znaczenia — powiedział. — Chodzi o to, z˙ e Slitscan mo˙ze obali´c nasz materiał, wskazujac ˛ na mo˙zliwo´sc´ , cho´cby nie wiem jak mało prawdopodobna,˛ z˙ e mo˙zesz nim by´c. — Widzisz, synu — ciagn ˛ ał ˛ Pursley — zatrudnili ci˛e, poniewa˙z miałe´s predyspozycje do takiej roboty, do szpiegowania sławnych ludzi. Nie mówiłe´s im o sieroci´ncu, prawda? — Nie — przyznał Laney. — Nie mówiłem. — I o to chodzi. Powiedza,˛ z˙ e wynaj˛eli ci˛e, poniewa˙z byłe´s w tym dobry, ale okazałe´s si˛e a˙z za dobry. — Przecie˙z ona nie była sławna. — Ale on jest — odrzekł Rice Daniels — i powiedza,˛ z˙ e chodziło ci o niego. Stwierdza,˛ z˙ e to wszystko był twój pomysł. Cała˛ odpowiedzialno´sc´ zrzuca˛ na ciebie. B˛eda˛ opowiada´c o nowych sposobach analizy danych. I nikt, Laney, zupełnie nikt nie b˛edzie nas słuchał. — To chyba ju˙z wszystko — oznajmił Pursley, wstajac. ˛ Podniósł walizeczk˛e. — Czy to prawdziwy boczek, ze s´wini? — Tak twierdza˛ — odparł Laney. — Do licha — mruknał ˛ Pursley — te hollywoodzkie hotele sa˛ naprawd˛e pierwsza klasa. — Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. Laney u´scisnał ˛ ja.˛ — Miło było ci˛e pozna´c, 103
synu. Daniels nawet nie raczył powiedzie´c mu do widzenia. A dwa dni pó´zniej, przegladaj ˛ ac ˛ wydruk rachunku, Laney zauwa˙zył, z˙ e zaczyna si˛e on od du˙zego dzbanka kawy, jajecznicy na boczku i pi˛etnastoprocentowego napiwku.
***
Arleigh McCrae patrzyła na niego. — Czy oni o tym wiedza? ˛ — zapytała. — Czy Blackwell wie? — Nie — powiedział Laney. — Przynajmniej nie o tym. Spojrzał na faks od Rydella, le˙zacy ˛ na stoliku przy łó˙zku. O tym te˙z nie wiedzieli. — I co dalej? Co zrobiłe´s? — Okazało si˛e, z˙ e musz˛e zapłaci´c co najmniej paru prawnikom, których mi załatwili. Nie wiedziałem, co robi´c. Przesiadywałem przy basenie. Wła´sciwie było nawet przyjemnie. Nie my´slałem o niczym. Wiesz, o czym mówi˛e? — Mo˙ze — przyznała. — A potem usłyszałem o tej robocie od faceta pracujacego ˛ w ochronie hotelu. Powoli potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Co jest? — zapytał. — Niewa˙zne — powiedziała. — To równie sensowne jak cała reszta. Doskonale do tego pasujesz. — Do czego? Spojrzała na zegarek o stalowej tarczy, na zwykłym pasku z czarnego nylonu. — Kolacja o ósmej, ale Rez si˛e spó´zni. Chod´zmy si˛e przej´sc´ i czego´s napi´c. Spróbuj˛e opowiedzie´c ci wszystko, co wiem. — Je´sli chcesz. — Za to mi płaca˛ — stwierdziła, wstajac. ˛ — To chyba lepsze od taszczenia tego elektronicznego sprz˛etu.
Rozdział 20 „Monkey Boxing” Pomi˛edzy przystankami okna cichego metra ukazywały szara˛ galaret˛e. Nie były to rozmazane płaszczyzny, lecz jakby gwałtownie wibrujaca ˛ masa, która lada chwila przyjmie inna˛ posta´c. Chia i Masahiko znale´zli dwa wolne miejsca, mi˛edzy trójka˛ uczennic w kraciastych spódniczkach i biznesmenem czytajacym ˛ gruby japo´nski komiks. Ilustracja na okładce przedstawiała kobiet˛e z piersiami oplecionymi sznurem, tak z˙ e jej sutki sterczały jak wybałuszone oczy ofiary dusiciela. Chia zauwa˙zyła, z˙ e artysta po´swi˛ecił znacznie wi˛ecej czasu na rysowanie sznura, jego w˛ezłów i splotów, ni˙z na ukazanie samych piersi. Kobieta miała pot na czole i cofała si˛e przed kim´s lub czym´s odci˛etym przez skraj okładki. Masahiko odpiał ˛ dwa górne guziki kurtki i wyjał ˛ sze´sciocalowy prostokat, ˛ czarny i sztywny, nic grubszy od płytki szkła. Potarł go palcami prawej dłoni i pod dotkni˛eciem pojawiły si˛e paciorkowate, kolorowe linie. Chocia˙z były słabe, rozmyte przez bezcieniowe s´wiatło jarzeniówek pociagu, ˛ Chia rozpoznała pulpit kontrolny komputera, który widziała w jego pokoju. Masahiko popatrzył na ekran, ponownie potarł go i zmarszczył brwi. — Kto´s szukał mojego adresu — rzekł. — I Mitsuko. . . — Restauracji? — Naszych adresów u˙zytkownika. — Po co? — Nie wiem. Nie mamy wspólnych spraw. (Oprócz mnie). — Opowiedz mi o Sandbenderze — poprosił Masahiko, chowajac ˛ kontrolk˛e i zapinajac ˛ kurtk˛e. — Wszystko zacz˛eło si˛e od kobiety, która projektowała interfejsy — powiedziała Chia, zadowolona ze zmiany tematu. — Jej ma˙ ˛z był jubilerem i umarł na to paskudztwo, co pora˙zało nerwy, zanim nauczyli si˛e je leczy´c. Poza tym był zagorzałym Zielonym i nienawidził tego, w jaki sposób robi si˛e elektronik˛e u˙zytkowa,˛ 105
zamykajac ˛ troch˛e ko´sci i płytek w plastikowej skorupie. Te obudowy byty jak papierki od cukierków, mówił, które zasypia˛ nas, je´sli nie poddamy ich recyklingowi — a przewa˙znie nikt tego nie robi. Dlatego, zanim zachorował, rozbierał projektowany przez z˙ on˛e sprz˛et i umieszczał cz˛es´ci w obudowach, które robił w swoim warsztacie. Na przykład stacj˛e minidysków pakował do solidnej obudowy z bra˛ zu, z hebanowymi okleinami, a pulpit kontrolny robił z ko´sci słoniowej, turkusów, górskich kryształów. Oczywi´scie, cało´sc´ wa˙zyła wi˛ecej, ale okazało si˛e, z˙ e wielu ludzi chce przechowywa´c w czym´s takim swoja˛ muzyk˛e czy wspomnienia. . . Po prostu lubili dotyka´c metalu, gładkich kamieni. . . I je´sli miało si˛e co´s takiego, a producent wypu´scił nowy model, powiedzmy z lepsza˛ elektronika,˛ wyjmowało si˛e stara,˛ a nowa˛ pakowało do tej samej obudowy. W ten sposób miało si˛e ten sam sprz˛et, tylko o lepszych parametrach. Masahiko miał zamkni˛ete oczy i zdawał si˛e lekko kiwa´c głowa,˛ jakby poddawał si˛e rytmowi lekkiego kiwania wagonu. — Okazało si˛e, z˙ e niektórzy ludzie lubili to — nawet bardzo. Zaczał ˛ dostawa´c zlecenia na produkcj˛e takich rzeczy. Jedno z pierwszych było na klawiatur˛e, która˛ zrobił z klawiszy starego pianina, ze srebrnymi cyframi i literami. Potem jednak zachorował. . . Masahiko otworzył oczy i przekonała si˛e, z˙ e nie tylko słuchał, ale niecierpliwie czekał na dalszy ciag. ˛ — Kiedy umarł, projektantka oprogramowania zacz˛eła o tym rozmy´sla´c i doszła do wniosku, z˙ e te˙z chciałaby robi´c co´s takiego. Sprzedała całe swoje oprogramowanie firmom, dla których pracowała, po czym kupiła troch˛e ziemi na wybrze˙zu, w Oregonie. . . Skład wjechał na Shinjuku i wszyscy wstali, ruszajac ˛ do drzwi. Biznesmen zamknał ˛ swój erotyczny komiks i wsunał ˛ go pod pach˛e.
***
Chia odchyliła głow˛e do tyłu, patrzac ˛ na najdziwniejszy budynek, jaki w z˙ yciu widziała. Miał kształt staromodnego robota: przypominał człowieka o r˛ekach i nogach z przezroczystego plastiku, pokrywaj ˛ acego ˛ metalowy szkielet. Jego tors wygladał ˛ jak mur z czerwonych, z˙ ółtych i niebieskich cegieł, uło˙zonych w proste wzory. W pustej przestrzeni ko´nczyn znajdowały si˛e windy, ruchome schody i pochylnie, a z prostokatnych ˛ ust w ogromnej twarzy rytmicznie tryskały kł˛eby białego dymu. Szare niebo za nim zdawało si˛e napiera´c na ziemi˛e. — Tetsujin Building — wyja´snił Masahiko. — Tutaj na pewno nie mie´scił si˛e „Monkey Boxing”. 106
— Co tutaj jest? — Instytut Mechaniki w Osace — odparł. — Do „Monkey Boxing” trzeba i´sc´ t˛edy. Sprawdził linie migoczace ˛ na panelu kontrolnym. Wskazał budynek stojacy ˛ nieco dalej, za barem szybkiej obsługi nazywajacym ˛ si˛e „California Reich”. Logo ukazywało stylizowana˛ palm˛e z nierdzewnej stali na tle jednego z tych połamanych krzy˙zy, jakie topowcy rysowali sobie na r˛ekach podczas lekcji historii europejskiej. Nauczyciel dostał szału, chocia˙z Chia nie przypominała sobie, z˙ eby rysowali jakie´s palmy. Dwaj pokłócili si˛e o to, w która˛ stron˛e maja˛ by´c zwrócone złamane ramiona krzy˙za — w lewo czy w prawo — i jeden załatwił drugiego paralizatorem, takim, jakie zawsze robili z jednorazowych aparatów fotograficznych, wi˛ec nauczyciel musiał wezwa´c policj˛e. — Dziewiate ˛ pi˛etro. Wet Leaves Fortune Building — powiedział i ruszył zatłoczonym chodnikiem. Chia poszła za nim, zastanawiajac ˛ si˛e, jak długo trwaja˛ skutki ró˙znicy czasów oraz w jaki sposób odró˙zni´c je od zwykłego zm˛eczenia. Mo˙ze to, co odczuwała teraz, było przejawem szoku kulturowego, o którym słyszała na zaj˛eciach z wiedzy o społecze´nstwie. Miała wra˙zenie, i˙z ka˙zdy, nawet najmniejszy szczegół Tokio był dostatecznie odmienny, aby rzuca´c si˛e w oczy, powodujac ˛ lekki ból gałek ocznych, jakby te zm˛eczyły si˛e notowaniem wszystkich ró˙znic: drzewka na chodniku, otoczonego swego rodzaju wiklinowym koszem, budki telefonicznej koloru awokado, powa˙znie wygladaj ˛ acej ˛ dziewczyny w okra˛ głych okularkach i szarym podkoszulku z napisem „Free Vagina”. Chłon˛eła takie widoki szeroko otwartymi oczami, z˙ eby przetrawi´c je pó´zniej, lecz teraz zacz˛eła odczuwa´c znu˙zenie i powoli przestawała je rejestrowa´c. Jednocze´snie miała wraz˙ enie, z˙ e gdyby zmru˙zyła oczy i spojrzała pod odpowiednim katem, ˛ wszystko to mogłoby zmieni´c si˛e w jedna˛ z dzielnic Seattle, po której chodziła razem z matka.˛ T˛esknota za domem. Pasek torby przy ka˙zdym kroku wpijał si˛e jej w rami˛e. Masahiko skr˛ecił za róg. W Tokio wła´sciwie nie było zaułków, waskich ˛ bocznych uliczek ze s´mietnikami i niewielkimi sklepami. Były tu małe, a niekiedy zupełnie malutkie uliczki, przy których proponował swe usługi szewc, ekskluzywny fryzjer, cukiernik, gdzie indziej stał stragan z prasa,˛ na którym dostrzegła ten dziwaczny komiks ze zwiazan ˛ a˛ kobieta.˛ Kolejny zakr˛et i znów znale´zli si˛e na jednej z głównych ulic. Przynajmniej tak si˛e domy´slała, poniewa˙z je´zdziły tu samochody. Chia zobaczyła, jak jeden z nich wje˙zd˙za w bram˛e gara˙zu i znika. Poczuła ukłucie niepokoju. A je´sli zmierzali do klubu Eddiego, do „Whiskey Clone”? Przecie˙z znajdował si˛e gdzie´s tutaj? Jak du˙za mo˙ze by´c dzielnica Shinjuku? A je˙zeli tu˙z obok zatrzyma si˛e graceland? Je´sli Eddie i Maryalice kra˙ ˛za˛ po mie´scie, szukajac ˛ jej? Mijali bram˛e, w której zniknał ˛ samochód. Chia spojrzała i zobaczyła, z˙ e to stacja paliw. — Dokad ˛ idziemy? 107
— Do „Wet Leaves Fortune” — odparł, wskazujac ˛ r˛eka.˛ Zobaczyła wysoki i waski ˛ budynek z prostokatami ˛ szyldów sterczacych ˛ wzdłu˙z ka˙zdego naro˙znika. Niczym nie ró˙znił si˛e od innych, ale Chia miała wraz˙ enie, z˙ e budynek Eddiego był nieco wi˛ekszy. — Jak si˛e tam dostaniemy? Zaprowadził ja˛ do czego´s w rodzaju holu, pod arkady, wzdłu˙z których ciagn˛ ˛ eły si˛e rz˛edy sklepików. Za wiele s´wiateł i luster, przeró˙znych towarów, wszystko zlewało si˛e w jedno. Ciasna kabina windy cuchn˛eła dymem. Masahiko powiedział co´s po japo´nsku i drzwi si˛e zamkn˛eły. Winda za´spiewała im piosenk˛e do wtóru d´zwi˛eków muzyki. Masahiko miał zirytowana˛ min˛e. Na dziewiatym ˛ pi˛etrze wysiedli prosto na zakurzonego m˛ez˙ czyzn˛e w czarnej opasce, która opadała mu z czoła na oczy. Spojrzał na Chi˛e. — Je´sli jeste´s z gazety — powiedział — to przyszła´s trzy dni za wcze´snie. Zdjał ˛ opask˛e i otarł sobie nia˛ twarz. Chia nie wiedziała, czy był Japo´nczykiem czy nie ani ile mógł mie´c lat. Spod g˛estych brwi mierzyły ja˛ piwne, przekrwione oczy, a czarne włosy, s´ciagni˛ ˛ ete do tyłu i przytrzymywane opaska,˛ były przyprószone siwizna.˛ Za jego plecami trwała nieustanna bieganina i zamieszanie oraz nawoływania po japo´nsku. Kto´s pchał wysoki plastikowy wózek załadowany zwini˛etymi, oproszonymi tynkiem kablami oraz pomalowanymi na złoto i czerwono kawałkami plastiku. Cz˛es´c´ podwieszonego sufitu opadła z piskiem drutów, rabn˛ ˛ eła o podłog˛e. Znów krzyki. — Szukam „Monkey Boxing” — powiedziała Chia. — Kochana — odparł m˛ez˙ czyzna — troch˛e si˛e spó´zniła´s. Nosił czarny papierowy kombinezon z r˛ekawami oddartymi przy łokciach i odsłaniajacymi ˛ ramiona pokryte niebieskimi kr˛egami i zawijasami prymitywnego tatua˙zu. Przetarł oczy i popatrzył na nia.˛ — Nie jeste´s z tej londy´nskiej gazety? — Nie. — Jasne — przyznał. — Jeste´s za młoda, nawet jak na nich. — Czy to jest „Monkey Boxing”? Runał ˛ kolejny fragment sufitu. Zakurzony m˛ez˙ czyzna zmierzył Chi˛e spojrzeniem. — Mówiła´s, z˙ e skad ˛ jeste´s? — Z Seattle. — I w Seattle słyszeli o „Monkey Boxing”? — Tak. . . Odpowiedział z nikłym u´smiechem: — To zabawne, z˙ e słyszeli o nim w Seattle. Ty te˙z wyst˛epujesz na scenie, moja droga? — Nazywam si˛e Chia McKenzie. . . 108
— Jun. Nazywaja˛ mnie Jun. Wła´sciciel, projektant, DJ. Przykro mi, ale spó´zniła´s si˛e. Wszystko, co zostało z „Monkey Boxing”, jest w tych wózkach. Sam gruz. Jak wiele nie spełnionych marze´n. Szło całkiem nie´zle przez prawie trzy miesiace. ˛ Słyszała´s o naszym numerze ze s´wiatyni ˛ a˛ Shaolin? O mnichu wojowniku? Westchnał. ˛ — Niebia´nski. Bez dwóch zda´n. Po pierwszych trzech wieczorach barmani z Okinawy ogolili głowy i zacz˛eli nosi´c pomara´nczowe szaty. Przeszedłem sam siebie przy mikrofonie. To była wizja, rozumiesz? Jednak taka ju˙z jest natura tego s´wiata, prawda? Wszystko płynie, a my próbujemy nie utona´ ˛c i zachowa´c filozoficzny spokój ducha. Kim jest twój przyjaciel? Podobaja˛ mi si˛e jego włosy. . . — Masahiko Mimura — przedstawiła go Chia. — Lubi˛e taki czarny pi˙zamowy styl — ciagn ˛ ał ˛ m˛ez˙ czyzna. — Mishima i Dietrich w jednej osobie, przy dobrym wykonaniu. Masahiko zmarszczył brwi. — Skoro „Monkey Boxing” padł — zapytała Chia — co teraz b˛edziesz robił? Jun ponownie zało˙zył opask˛e. Skrzywił si˛e. — Nast˛epny klub, ale nie ja b˛ed˛e projektował. Mówia,˛ z˙ e go sprzedałem. Powiedzmy, z˙ e to prawda. Nadal b˛ed˛e kierownikiem z całkiem niezła˛ pensja˛ i mieszkaniem, ale koncepcje. . . Wzruszył ramionami. — Byłe´s tu tej nocy, kiedy Rez oznajmił, z˙ e zamierza po´slubi´c idoru? Zmarszczył owiazane ˛ opaska˛ czoło. — Musiałem podpisa´c umow˛e — mruknał. ˛ — Nie jeste´s z gazety? — Nie. — Gdyby nie przyszedł tu tamtej nocy, pewnie jeszcze ciagn˛ ˛ eliby´smy ten interes. Wcale nie zale˙zało nam na takich klientach jak on. Mieli´smy tu Mari˛e Paz zaraz po tym, jak rozeszła si˛e z chłopakiem, ulubie´ncem mediów, i dziennikarze zlecieli si˛e tu jak muchy. Ona jest tu ogromnie popularna, wiesz? Wpadł Niebieski Ahmed z Chrome Koran i dziennikarze ledwie go zauwa˙zyli. W przypadku Reza i jego przyjaciół prasa nie była z˙ adnym problemem. Przysłał tu tego swojego ochroniarza o twarzy wygladaj ˛ acej ˛ jak pniak do rabania ˛ drzewa. Facet przyszedł do mnie i powiedział, z˙ e Rez słyszał o tym miejscu i chce tu wpa´sc´ z kilkoma przyjaciółmi. Czy mógłbym mu zarezerwowa´c osobny stolik? No có˙z, przez moment zastanawiałem si˛e: „Jaki Rez?” Potem zaskoczyłem, oczywi´scie, i powiedziałem, z˙ e jasne, czemu nie. Zestawili´smy z tyłu trzy stoliki i nawet po˙zyczyli´smy barierki z purpurowego sznura od chłopaków z firmy pi˛etro wy˙zej. — I przyszedł? Rez? — Oczywi´scie. Godzin˛e pó´zniej. U´smiechał si˛e, s´ciskał r˛ece, rozdawał autografy, je´sli kto´s go prosił, chocia˙z nie było na nie zbyt wielkiego popytu. Były z nim cztery kobiety i dwóch m˛ez˙ czyzn, nie liczac ˛ olbrzyma z ochrony. W bardzo ładnym czarnym garniturze. Od Yohijego. Troch˛e z´ le si˛e to nosi. Mówi˛e o Rezie. 109
Wygladało ˛ na to, z˙ e był gdzie´s na kolacji. I wypił kilka drinków. Za cz˛esto si˛e s´miał, je´sli rozumiecie, co mam na my´sli. Odwrócił si˛e i powiedział co´s do jednego z robotników, który miał na nogach buty podobne do skórzanych r˛ekawic z jednym palcem. Chia, która nie miała poj˛ecia, jakim klubem był „Monkey Boxing”, wyobraziła sobie Reza siedzacego ˛ z kilkoma innymi osobami przy stoliku, za barierka˛ z czerwonego sznura, a na pierwszym planie tłum Japo´nczyków robiacych ˛ to, co robi si˛e w takich klubach. Ta´nczacych? ˛ — Potem nasz chłopak wstaje i idzie do toalety. Wielki ochroniarz zrobił taki ruch, jakby chciał i´sc´ z nim, ale Rez powstrzymuje go gestem. Gło´sny s´miech przy stole, ochroniarz niezadowolony. Dwie kobiety wstaja,˛ jakby to one zamierzały z nim pój´sc´ , ale on nie chce, macha r˛eka.˛ Jeszcze gło´sniejszy s´miech przy stole. Nikt nie zwracał na niego wi˛ekszej uwagi. Ja za pi˛ec´ minut miałem wej´sc´ do budki z zestawem niezwykle surowej afryka´nszczyzny. Musiałem oceni´c tłum, dopasowa´c si˛e do niego, wybra´c odpowiedni moment. Tymczasem on wstał, przeszedł mi˛edzy nimi i zauwa˙zyły go najwy˙zej dwie lub trzy osoby, a i te nie przestały ta´nczy´c. Co to za klub, w którym nikt nie przestał ta´nczy´c na widok Reza? — Rozmy´slałem o moim zestawie, układajac ˛ w głowie kolejno´sc´ , a˙z nagle on wyrasta tu˙z przede mna.˛ Szeroki u´smiech. Dziwne oczy, chocia˙z nie powiedziałbym, z˙ e to przez co´s, co robił w toalecie. . . je˙zeli wiecie, co mam na my´sli. Chia kiwn˛eła głowa.˛ Co miał na my´sli? — Czy mam co´s przeciwko temu, pyta, kładac ˛ mi r˛ek˛e na ramieniu, z˙ e powie kilka słów do tłumu? Powiedział, z˙ e długo si˛e nad tym zastanawiał, a teraz podjał ˛ decyzj˛e i chce ogłosi´c ja˛ ludziom. A ten wielki ochroniarz nagle wyrósł przy nas ˙ i pyta, czy jest jaki´s problem? Zadnego, mówi Rez, s´ciskajac ˛ moje rami˛e, chc˛e tylko powiedzie´c kilka słów do go´sci. Chia spojrzała na ramiona Juna, zastanawiajac ˛ si˛e, które z nich u´scisn˛eła dło´n Reza. — Tak te˙z zrobił — zako´nczył Jun. — A co dokładnie powiedział? — spytała Chia. — Kup˛e bzdur, kochana. O ewolucji, technologii i nami˛etno´sci; ludzkiej potrzebie szukania szcz˛es´cia i swojej palacej ˛ potrzebie zwiazania ˛ si˛e z jaka´ ˛s software’owa˛ lala˛ dla onanistów. Pierdoły. Straszliwe. Kciukiem poprawił opask˛e, która zaraz znów zacz˛eła si˛e zsuwa´c. — A poniewa˙z to zrobił, otworzył dziób w moim klubie, Lo łamane przez cholernego Reza wykupili mój lokal. Mnie te˙z kupili i podpisałem zobowiazanie, ˛ z˙ e nie b˛ed˛e rozmawiał z nikim o niczym takim. A teraz, je´sli ty i twój czarujacy ˛ przyjaciel wybaczycie mi, kochana, musz˛e zaja´ ˛c si˛e robota.˛
Rozdział 21 Człowiek na szczudłach Na skrzy˙zowaniu przed hotelem zobaczyli człowieka na szczudłach. Nosił biała˛ papierowa˛ szat˛e z kapturem, mask˛e gazowa˛ oraz dwie prostokatne ˛ tablice ogłoszeniowe. Przewijały si˛e po nich jakie´s japo´nskie napisy, podczas gdy on przest˛epowal z nogi na nog˛e, z˙ eby utrzyma´c równowag˛e. Wokół niego przepływał strumie´n przechodniów. — Kto to? — zapytał Laney, wskazujac ˛ m˛ez˙ czyzn˛e. — Członek sekty Nowej Logiki — odparła Arleigh McCrae. — Twierdza,˛ z˙ e kiedy łaczna ˛ masa ludzkiej tkanki nerwowej osiagnie ˛ pewna˛ konkretna˛ wielko´sc´ , nastapi ˛ koniec s´wiata. Po tablicy przepłyn˛eła wielocyfrowa liczba. — Taka? ˛ — spytał Laney. — Nie — odparła. — To aktualna waga według ich ostatnich oblicze´n. Wróciła do swojego pokoju po czarny płaszcz, który teraz ju˙z miała na sobie, dajac ˛ Laneyowi czas na zmian˛e skarpetek, bielizny oraz niebieskiej koszuli. Nie miał krawata, wi˛ec zapiał ˛ koszul˛e pod szyja˛ i wło˙zył marynark˛e. Zastanawiał si˛e, czy ka˙zdy, kto pracował dla Lo/Rez, mieszkał w tym samym hotelu. Kiedy przechodzili obok człowieka na szczudłach, Laney dostrzegł jego oczy za przezroczystym wizjerem. Ponury spokój. Takich szczudeł u˙zywali robotnicy montujacy ˛ sufity. Plastik ze stalowym rdzeniem. — I co ma nastapi´ ˛ c, kiedy b˛edzie ju˙z do´sc´ tkanki nerwowej? — Nowy porzadek. ˛ Nie mówia˛ jaki. Zdaje si˛e, z˙ e Rez interesował si˛e nimi. Próbował zaaran˙zowa´c spotkanie z zało˙zycielem ruchu. — I co? — Zało˙zyciel odmówił. Powiedział, z˙ e Rez zarabia na z˙ ycie, manipulujac ˛ ludzka˛ tkanka˛ nerwowa,˛ co czyni go nietykalnym. — Czy Rez si˛e zmartwił? — Według Blackwella — nie. Podobno nawet poprawiło mu to humor. — A zazwyczaj jest w kiepskim humorze? 111
Laney odsunał ˛ si˛e, przepuszczajac ˛ jadacego ˛ w przeciwnym kierunku rowerzyst˛e. — Powiedzmy, z˙ e martwia˛ go rzeczy, którymi nie przejmuje si˛e wi˛ekszo´sc´ ludzi. Laney zauwa˙zył ciemnozielona˛ furgonetk˛e, która powoli jechała równolegle z nimi. Miała obłe, lustrzane szyby, a neonowe tablice rejestracyjne otoczone mrugajacymi ˛ mini wy´swietlaczami były w stylu Vegas. — My´sl˛e, z˙ e jeste´smy s´ledzeni — powiedział. — Na pewno. Chciałam taka˛ z upiornymi chromowymi błotnikarni, wyglada˛ jac ˛ a˛ jak ryba, ale musiałam zadowoli´c si˛e ozdóbkami wokół tablicy rejestracyjnej. Pojedzie wsz˛edzie, gdzie pójdziesz. Bo znalezienie tutaj miejsca do parkowania mo˙ze okaza´c si˛e trudniejsze, ni˙z sobie wyobra˙zasz. No — dodała — to tam. Strome, waskie ˛ schody z jaskraworó˙zowa˛ mozaika˛ l´sniacych, ˛ migdałkowatych grudek. Laney zawahał si˛e, a potem zobaczył napis, litery uło˙zone z setek male´nkich, pastelowych, podłu˙znych prostokacików. ˛ „Le Chicle”. Schodzac ˛ w dół, stracił z oczu furgonetk˛e. Bar prze˙zuwaczy gumy, pomy´slał. To dla mnie nic nowego. Schodzac ˛ za kobieta,˛ starał si˛e jednak nie dotyka´c s´ciany prze˙zutej gumy. Ró˙ze i szaro´sci, tym razem przedstawiajace ˛ niespo˙zyty produkt, cała˛ s´cian˛e obwieszona˛ archaicznymi etykietami z kraju, gdzie si˛e narodził. Oksydowana stal. Stara pocztówka w ramkach, sprytnie o´swietlona. Reklamy gumy. Na s´rodku Bazooka Joe — posta´c nie znana Laneyowi, ale na pewno pasujaca ˛ do otoczenia. — Cz˛esto tu przychodzisz? — zapytał Laney, gdy zaj˛eli stołki z bulwiastymi siedzeniami w szczególnie ponurym odcieniu ró˙zu. Bar był wytapelowany tysia˛ cami prostokatnych ˛ opakowa´n po gumie do z˙ ucia. — Owszem — odparła — głównie dlatego, z˙ e nie jest zbyt popularny. I dla niepalacych, ˛ co tutaj nadal rzadko si˛e zdarza. — Co to jest „Black Black”? — zapytał, patrzac ˛ na oprawiony w ramki plakat ukazujacy ˛ automobil z lat czterdziestych, p˛edzacy ˛ przez słabo zarysowane ulice miasta. Pod napisem „Black Black” widniał jaki´s japo´nski napis w stylu art deco. ˙ a˛ ja˛ wszyscy taksów— Guma. Nadal jest w sprzeda˙zy — powiedziała. — Zuj karze. Zawiera mnóstwo kofeiny. — W gumie? — Tutaj sprzedaja˛ nawet drinki z nikotyna.˛ — W takim razie napij˛e si˛e piwa. Kiedy kelnerka w skapych ˛ srebrnych szortach i bluzce z angory przyj˛eła zamówienie, Arleigh otworzyła torebk˛e i wyj˛eła notebooka. — Oto liniowa topografia niektórych struktur, które dzi´s przegladałe´ ˛ s. — Wr˛eczyła Laneyowi notebooka. — Sa˛ w formacie Realtree 7.2. Laney kliknał ˛ seri˛e obrazów: abstrakcyjne wzory geometryczne ustawione w malejacej ˛ perspektywie. 112
— Nie wiem, jak je przeczyta´c. Nalała sobie sake. — Naprawd˛e szkoliłe´s si˛e w DatAmerica? — Szkoliła mnie banda Francuzów, którzy lubili gra´c w tenisa. — Realtree to robota DatAmerica. Najlepsze oprogramowanie do analizy jako´sciowej, jakie maja.˛ Zamkn˛eła notebooka i schowała go do torebki. Laney nalał sobie piwa. — Słyszała´s kiedy´s o czym´s takim, co nazywa si˛e TIDAL? — Tidal? — Skrót. Prawdopodobnie. — Nie. Podniosła czark˛e i dmuchn˛eła jak dziecko na gorac ˛ a˛ herbat˛e. — To te˙z było narz˛edzie DatAmerica albo jego prototyp. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby pojawiło si˛e na rynku. Jednak dzi˛eki niemu nauczyłem si˛e wyszukiwa´c punkty w˛ezłowe. — W porzadku ˛ — powiedziała. — Co to sa˛ punkty w˛ezłowe? Laney spojrzał na banieczki na powierzchni piwa. — To jak ogladanie ˛ rzeczy w chmurach — powiedział. — Tyle z˙ e one sa˛ tam naprawd˛e. Odstawiła czark˛e. — Yamazaki mówił mi, z˙ e nie jeste´s szalony. — To nie szale´nstwo. Chodzi o to, w jaki sposób przetwarzam szeroki zakres danych niskiego poziomu. Ma to co´s wspólnego z rozpoznawaniem wzorów. — I dlatego wynajał ˛ ci˛e Slitscan? — Wynaj˛eli mnie, kiedy pokazałem im, z˙ e to działa. Jednak z takimi danymi, jakie pokazali´scie mi dzisiaj, nic nie mog˛e zdziała´c. — Dlaczego? Laney uniósł szklank˛e z piwem. — Poniewa˙z to tak, jakby próbowa´c napi´c si˛e z bankiem. To nie jest osoba. Nie pije. Nigdzie nie mo˙ze usia´ ˛sc´ . Upił łyk. — Rez nie generuje wzorów, które mógłbym odczyta´c, poniewa˙z wszystko robi za czyim´s po´srednictwem. To tak, jakby w rocznym sprawozdaniu szuka´c informacji o nawykach prezesa. Tych danych tam nie ma. Z zewnatrz ˛ wyglada ˛ to tak jak ten format Realtree. Je˙zeli wejd˛e w specyficzny obszar, nie widz˛e powia˛ zania szczegółowych danych z pozostałymi, rozumiesz? Potrzebuj˛e wzajemnych relacji. Zab˛ebnił palcami po laminowanych opakowaniach po gumie. — Gdzie´s w Irlandii. Pensjonat z widokiem na morze. Nikogo w s´rodku. Spis inwentarza: wyposa˙zenie łazienki, pasta do z˛ebów, krem do golenia. . .
113
— Byłam tam — powiedziała. — T˛e posiadło´sc´ kupił od starszego muzyka, Irlandczyka. Jest pi˛ekna. Jak Włochy, na swój sposób. — My´slisz, z˙ e zabierze tam t˛e idoru, kiedy si˛e pobiora? ˛ — Nikt nie ma poj˛ecia, co on ma na my´sli, mówiac, ˛ z˙ e ja˛ po´slubi. — Potem apartament w Sztokholmie. Ogromny. W ka˙zdym pokoju wielkie piece z glazurowanych cegieł. — O tym nic nie wiem. On wsz˛edzie ma nieruchomo´sci, a niektórymi wcale si˛e nie chwali. Ma dom na południu Francji i w Londynie, apartamenty w Nowym Jorku, Pary˙zu, Barcelonie. . . Pracowałam w katalo´nskim oddziale, reformatujac ˛ ich materiał na Hiszpani˛e, kiedy wybuchła ta sprawa z idoru. Od tego czasu jestem tutaj. — Ale znała´s go? Znała´s go przedtem? — On jest p˛epkiem s´wiata, w którym pracuj˛e, Laney. Tacy ludzie nie daja˛ si˛e pozna´c. — A co z Lo? — Spokojny. Bardzo. I tak samo bystry. — Zmarszczyła brwi, patrzac ˛ w sake. — Nie sadz˛ ˛ e, aby co´s doszło do Lo. On chyba uwa˙za cała˛ ich karier˛e za jaki´s dziwny przypadek, z niczym nie powiazany. ˛ — Nawet z decyzja˛ partnera zamierzajacego ˛ po´slubi´c software? — Lo opowiedział mi kiedy´s o tym, co robił. Pracował w garkuchni w Hongkongu, w takiej budce na chodniku. Powiedział, z˙ e ta budka stała tam od pi˛ec´ dziesi˛eciu lat, a sekret smacznej zupy polegał na tym, z˙ e nigdy nie myli garnka. Prawd˛e mówiac, ˛ nigdy nie przestawali gotowa´c tej zupy. Przez pi˛ec´ dziesiat ˛ lat sprzedawali zup˛e z owoców morza, ale nigdy nie była taka sama, poniewa˙z codziennie dodawali s´wie˙ze składniki — takie, jakie były dost˛epne. Powiedział, z˙ e jego kariera muzyka przypomina t˛e zup˛e, i to mu si˛e podoba. Blackwell mówi, z˙ e gdyby Rez był bardziej podobny do Lo, nadal siedziałby w wi˛ezieniu. — Dlaczego? — Blackwell odsiadywał dziewi˛ecioletni wyrok w najci˛ez˙ szym australijskim wi˛ezieniu, kiedy pojawił si˛e tam Rez. Z koncertem. Tylko Rez. Lo i inni uwa˙zali, z˙ e to zbyt niebezpieczne. Ostrzegano ich, z˙ e łatwo moga˛ sta´c si˛e zakładnikami. Władze wi˛ezienia od˙zegnały si˛e od wszelkiej odpowiedzialno´sci i za˙zadały ˛ odpowiednich o´swiadcze´n na pi´smie. Rez podpisał wszystko, co mu podsun˛eli. Jego ochroniarze zrezygnowali z pracy. Pojechał z dwoma gitarami, mikrofonem bezprzewodowym i bardzo prostym zestawem nagła´sniajacym. ˛ Podczas koncertu wybuchły zamieszki. Podobno wszcz˛eła je grupa włoskich wi˛ez´ niów z Melbourne. Pi˛eciu z nich zabrało Reza do pralni, która jako pomieszczenie bez okien była łatwa do obrony. Poinformowali Reza, z˙ e zabija˛ go, je´sli nie wynegocjuja˛ zwolnienia w zamian za jego wypuszczenie. Zastanawiali si˛e, czy nie powinni obcia´ ˛c mu co najmniej jednego palca, aby pokaza´c, z˙ e nie z˙ artuja.˛ Albo bardziej intymnej cz˛es´ci ciała, chocia˙z chyba mówili tak tylko po to, z˙ eby jeszcze bardziej go 114
zaniepokoi´c. Udało im si˛e. Skin˛eła na kelnerk˛e w ró˙zowej angorze, zamawiajac ˛ nast˛epna˛ sake. — Blackwell — najwidoczniej potwornie zirytowany tym, z˙ e przerwano koncert, który ogromnie mu si˛e podobał — pojawił si˛e w pralni czterdzie´sci minut po tym, jak Rez został zakładnikiem. Ani Rez, ani Włosi nie zauwa˙zyli jego przybycia, a Włosi zdecydowanie si˛e go nie spodziewali. Po krótkiej przerwie zako´nczyła: — Zabił trzech, tomahawkiem. Rez mówi, z˙ e po prostu rozłupał im głowy — ˙ raz, dwa, trzy, tak po prostu. Zadnego zamieszania. — Tomahawkiem? — To rodzaj toporka z waskim ˛ ostrzem i kolcem zamiast obucha. Długa r˛ekoje´sc´ zapewnia sił˛e ciosu i mo˙zna nim bardzo celnie rzuca´c. To ulubiona bro´n Blackwella. Pozostali dwaj Włosi uciekli, ale wkrótce po zamieszkach obaj zgin˛eli. Osobi´scie jestem przekonana, z˙ e zabił ich Blackwell albo jego kolesie, poniewa˙z nigdy nie oskar˙zono go o zabójstwo tamtych trzech. Jedynym pozostałym przy z˙ yciu s´wiadkiem był Rez, którego Blackwell odprowadził do barykady ustawionej przez stra˙zników na spacerniaku. Kelnerka przyniosła sake. — Po trzech miesiacach ˛ prawnicy Reza doprowadzili do uchylenia wyroku ze wzgl˛edu na uchybienia proceduralne. Od tego czasu Blackwell nie odst˛epuje go ani na krok. — Za co siedział Blackwell? — Za morderstwo — odparta. — Czy wiesz, kogo nazywaja˛ s˛epem? — Nie. — To taki australijski z˙ art. Podejrzewam, z˙ e taki pomysł mógł zrodzi´c si˛e wyłacznie ˛ w społecze´nstwie stworzonym przez byłych skaza´nców, ale moi przyjaciele z Australii nie zgadzaja˛ si˛e z tym. S˛ep to samotnik, drapie˙zca z˙ erujacy ˛ na innych, lepiej prosperujacych ˛ przest˛epcach, cz˛esto bardzo gro´znych. Łapie ich i z˙ eruje na nich. Wymusza pieniadze. ˛ — W jaki sposób? — Torturuje ich, a˙z powiedza,˛ gdzie schowali pieniadze. ˛ Cz˛esto przeprowadza bardzo powa˙zne akcje, poniewa˙z przest˛epcy wynajmuja˛ obstaw˛e, majac ˛ a˛ zapobiega´c takim przypadkom. . . — Torturuje? — Obcina im palce. A kiedy powiedza˛ to, co chciał wiedzie´c, zabija ich. Blackwell nagle, bezszelestnie i niespodziewanie, po prostu był tam, w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym. Stał na tle wyblakłych ameryka´nskich ogłosze´n, szarych i ró˙zowych gum. Kapelusz z czarnym rondem skrywał jego poharatany skalp. — Arleigh, moja droga, chyba nie wzywasz mojego imienia nadaremnie? — powiedział z u´smiechem. 115
— Opowiadam panu Laneyowi o twoich wcze´sniejszych osiagni˛ ˛ eciach, Blackwell. Zda˙ ˛zyłam doj´sc´ tylko do salonu masa˙zu, a teraz wszystko popsułe´s. — Nic nie szkodzi. Przesuni˛eto por˛e kolacji, na pro´sb˛e Rozzera. Przyjechałem was zabra´c. I zmieniono lokal. Mam nadziej˛e, z˙ e nie macie nic przeciwko temu. — Gdzie? — zapytała Arleigh, jakby jeszcze nie chciało jej si˛e stad ˛ rusza´c. — W „Western Worldzie” — odparł Blackwell. — I po co wło˙zyłam najlepsze buty?
Rozdział 22 Gomi Boy W metrze było teraz tłoczniej i ledwie zdołali wcisna´ ˛c si˛e do wagonu. Wszyscy stali blisko siebie i najwyra´zniej panowały tu inne zwyczaje, je´sli chodzi o kontakt wzrokowy, ale Chia nie wiedziała jakie. Jej torba z Sandbenderem była przyci´sni˛eta do pleców Masahiko. Znów spogladał ˛ na kontrolk˛e komputera, trzymajac ˛ ja˛ tak, jak wprawny podró˙zny sprytnie zło˙zona˛ gazet˛e. Wracali do restauracji ojca Mitsuko. Chia nie wiedziała, co dalej. Zrobiła ju˙z to, przed czym usiłowała ja˛ powstrzyma´c Hiromi. I nie dało jej to nic, oprócz nieprzyjemnej wizji Reza jako kogo´s, kto potrafi by´c nudny. No i co teraz? Wychyliła si˛e i u˙zyła karty Kelsey, z˙ eby zapłaci´c za metro, w dodatku dwukrotnie. A Zona mówiła, z˙ e kto´s jej szuka i mo˙ze ja˛ wytropi´c przez t˛e kart˛e. Mo˙ze dałoby si˛e podja´ ˛c na nia˛ gotówk˛e, ale Chia miała watpliwo´ ˛ sci. Nic nie szło tak, jak wyobra˙zała to sobie w Seattle, ale przecie˙z nie mo˙zna przewidzie´c kogo´s takiego, jak Maryalice, prawda? Czy Eddiego, a nawet Hiromi. Masahiko zmarszczył brwi. Chia dostrzegła rozta´nczone plamki i zawijasy na kontrolce. To co´s wepchni˛ete przez Maryalice do jej torby. Pod jej ramieniem. Powinna zostawi´c to u Mitsuko. Albo wyrzuci´c, tylko co powiedziałaby, gdyby zjawił si˛e Eddie albo Maryalice? A je´sli w s´rodku były narkotyki? W Singapurze za takie rzeczy wieszali ludzi na rynku. Ojcu nie podobało si˛e to i mówił, z˙ e to jeden z powodów, dla których nigdy jej tam nie zaprasza. Potem pokazywali wszystko w telewizji, tak z˙ e trudno było tego nie oglada´ ˛ c, a on nie chciał, z˙ eby to widziała. Teraz zastanawiała si˛e, jak daleko jest z Tokio do Singapuru? Najch˛etniej pojechałaby tam i nie otwierała oczu, dopóki nie znalazłaby si˛e w mieszkaniu ojca. I wcale nie właczałaby ˛ telewizora, po prostu była tam z nim, czuła zapach jego wody po goleniu i przyciskała policzek do tej jego szorstkiej bawełnianej koszuli, tylko z˙ e w Singapurze pewnie si˛e takich nie nosi, ze wzgl˛edu na klimat. Mimo to nie otwierałaby oczu i słuchała, jak opowiada o swojej pracy, o mechanizmach arbitra˙zu przelatujacych ˛ z pr˛edko´scia˛ s´wiatła — jak niewidzialne smoki — tam i z powrotem po s´wiatowych rynkach, zapewniajacych ˛ okruchy 117
zysków takim przedsi˛ebiorcom jak jej ojciec. . . Masahiko obrócił si˛e, mimowolnie potracaj ˛ ac ˛ jej torb˛e, gdy skład zatrzymał si˛e — ale jeszcze nie na ich przystanku. Jaka´s kobieta z z˙ ółta˛ torba˛ na zakupy powiedziała co´s po japo´nsku. Masahiko wział ˛ Chi˛e za r˛ek˛e i pociagn ˛ ał ˛ w kierunku drzwi. — To nie nasz przystanek. . . — Chod´z! Chod´z! ´ Wyszli na peron. Inny zapach: dra˙zniaca ˛ wo´n chemikaliów. Sciany nie tak czyste. P˛ekni˛eta płytka na suficie. — O co chodzi? Dlaczego wysiedli´smy? Pociagn ˛ ał ˛ ja˛ w kat ˛ pod s´ciana,˛ za du˙zym automatem z kanapkami. — Kto´s czeka na ciebie w restauracji. Spojrzał na jej r˛ek˛e, jakby zaskoczony, z˙ e ja˛ trzyma, i natychmiast pu´scił. — Skad ˛ wiesz? — Warowne Miasto. Przez ostatnia˛ godzin˛e pytali o ciebie. — Kto? — Rosjanie. — Rosjanie? — Od czasu trz˛esienia ziemi jest ich tu wielu. Z Kombinatu. Maja˛ powiazania ˛ z gumi. — Z gumi? — Wy nazywacie to mafia.˛ Yakuza. Mój ojciec ma umow˛e z miejscowymi gumi. To konieczne, je´sli chce si˛e prowadzi´c restauracj˛e. Przedstawiciele gumi rozmawiali o tobie z moim ojcem. — Wasza miejscowa mafia jest rosyjska? Za jego plecami, na boku automatu, znajdowało si˛e animowane logo jakiego´s produktu o nazwie Apple Shires. — Nie. Działaja˛ jako firma Yamaguchi. Mój ojciec zna tych ludzi. Powiedzieli mu, z˙ e pytali o ciebie Rosjanie, a to niedobrze. Nie moga˛ mu gwarantowa´c bezpiecze´nstwa. Rosjanie sa˛ nieobliczalni. — Nie znam z˙ adnych Rosjan — powiedziała Chia. — Chod´zmy ju˙z. — Dokad? ˛ Poprowadził ja˛ przez zatłoczony peron, mokry od setek zło˙zonych parasoli. Pewnie pada, pomy´slała. Szli w kierunku ruchomych schodów. — Kiedy Warowne Miasto stwierdziło, z˙ e kto´s sprawdza nasze adresy, mojej siostry i mój, przyjaciel przyszedł i zabrał mój komputer. . . — Dlaczego? — Poniewa˙z mam obowiazki. ˛ Wobec Warownego Miasta. Przetwarzanie rozproszone.
118
— Masz w swoim komputerze DWU*? (DWU — skrót od domena wielu u˙zytkowników — przyp.tłum.) — Do Warownego Miasta niełatwo trafi´c — odparł, gdy stan˛eli na ruchomych schodach. — Przyjaciel zabrał mój komputer. I zna ludzi, którzy na ciebie czekaja.˛
***
Masahiko powiedział, z˙ e na jego przyjaciela wołaja˛ Gomi Boy. Był bardzo niski i nosił ogromne, bufiaste spodnie z co najmniej tuzinem kieszeni oraz wystrz˛epiony wełniany sweter z podwini˛etymi r˛ekawami. Spodnie miał na szerokich pomara´nczowych szelkach. Buty ró˙zowe i wygladaj ˛ ace ˛ jak dziecinne, tylko wi˛eksze. Teraz przysiadł na kanciastym aluminiowym krze´sle, wi˛ec podeszwami bucików nie dotykał podłogi. Jego włosy wygladały ˛ jak wymodelowane ły˙zka˛ — błyszczace ˛ k˛edziory i loki, do których mogłyby przylepi´c si˛e palce. W taki sposób przedstawiano włosy J.D. Shapely’ego na s´ciennych malowidłach przy Pioneer Square. Chia pami˛etała ze szkoły, z˙ e miało to co´s wspólnego z tym całym Elvisem, chocia˙z nie mogła sobie dokładnie przypomnie´c co. Gomi Boy rozmawiał z Masahiko po japo´nsku, w trzasku i szumie salonu gier. Chia po˙załowała, z˙ e nie ma właczonego ˛ tłumacza, ale musiałaby otworzy´c torb˛e, znale´zc´ go i właczy´ ˛ c Sandbendera. A Gomi Boy najwyra´zniej był zadowolony z tego, z˙ e ona go nie rozumie. Pił co´s z puszki z napisem Pocari Sweat i palił papierosa. Chia obserwowała osiadajace ˛ w powietrzu warstwy siwego dymu, pod´swietlone blaskiem automatów. Powodowały raka i w Seattle aresztowaliby ci˛e za co´s takiego. Papieros Gomi Boya wygladał ˛ na zrobiony w fabryce: idealnie prosta rurka z brazowym ˛ ko´ncem, który wkładał do ust. Chia widywała czasem takie na starych filmach, na których jeszcze nie wymazano ich cyfrowo. Poza tym jedynymi papierosami, jakie widziała w z˙ yciu, były skr˛ety sprzedawane na ulicach Seattle, ewentualnie w postaci małych torebeczek tytoniu z bibułka˛ do zwijania. Kupowali je topowcy ze szkoły. Wcia˙ ˛z padał deszcz. Przez zaparowane okno widziała inny salon po drugiej stronie ulicy, jeden z tych, w których maszyny pluły srebrzystymi kulkami. Neon szyldu, deszcz i te kulki zlewały si˛e w jedno. Chia zastanawiała si˛e, o czym Masahiko rozmawia z Gomi Boyem. Komputer Masahiko był zawini˛ety w kraciasta,˛ plastikowa˛ torb˛e z wyszytymi na bokach, ró˙zowymi symbolami zagro˙zenia biologicznego. Stał na stoliku obok puszki Pocari Sweat. Co za Pocari? Wyobraziła sobie co´s w rodzaju dzika, ze szczecina˛ i wygi˛etymi kłami, jak ten ogladany ˛ na Natur˛e Channel. 119
Gomi Boy pociagn ˛ ał ˛ papierosa, rozjarzajac ˛ jego koniec. Zmru˙zonymi oczami spojrzał przez dym na Masahiko i co´s powiedział. Masahiko wzruszył ramionami. Przed nim stała puszka podgrzanej w mikrofalówce kawy, a Chia piła kolejna˛ Coke Lite. W Tokio nie było gdzie usia´ ˛sc´ , je´sli si˛e czego´s nie kupiło, a szybciej kupowało si˛e co´s do picia ni˙z do jedzenia. Ponadto picie było ta´nsze. Chocia˙z nie płaciła za nie. Zrobił to Gomi Boy, poniewa˙z on i Masahiko nie chcieli, z˙ eby skorzystała z karty Kelsey. — Chce z toba˛ porozmawia´c — wyja´snił Masahiko. Chia pochyliła si˛e, rozpi˛eła torb˛e i wyj˛eła słuchawki. Miała tylko dwie, wi˛ec jedna˛ podała chłopakowi, druga˛ przypi˛eła sobie do ucha i właczyła. ˛ — Jestem z Warownego Miasta — rzekł. — Rozumiesz? — DWU, tak? Domena wielu u˙zytkowników? — Nie tak, jak my´slisz, ale mniej wi˛ecej si˛e zgadza. Po co przyjechała´s do Tokio? — Zebra´c informacje o planach Reza po´slubienia idoru, tej Rei Toei. Gomi Boy kiwnał ˛ głowa.˛ Jako otaku doceniał wag˛e informacji, wi˛ec rozumiał innych fanów. — Masz co´s wspólnego z kombinowaniem? Chia wiedziała, z˙ e pytał o Kombinat, tylko tłumacz przekr˛ecił słowo. Chodziło o mafijny rzad ˛ Rosji. — Nie. — I trafiła´s do Masahiko, poniewa˙z. . . — Mitsuko jest sekretarzem tokijskiego oddziału miło´sników Lo/Rez, do których i ja nale˙ze˛ w Seattle. — Ile razy łaczyła´ ˛ s si˛e z restauracji? — Trzy razy. Strój Silke-Marie Kolb. Spotkanie. Zona Rosa. — Zapłaciłam za oprogramowanie prezentacyjne, odbyły´smy z Mitsuko spotkanie i rozmawiałam z krajem. — Zapłaciła´s za oprogramowanie karta? ˛ — Tak. Przeniosła wzrok z Gomi Boya na Masahiko. Mi˛edzy nimi i za ich plecami — deszcz. Nie ko´nczaca ˛ si˛e, migotliwa kaskada srebrnych kuleczek za szyba˛ po drugiej stronie ulicy. Gracze skuleni na zintegrowanych fotelach, manipulujacy ˛ strumieniami metalu. Z twarzy Masahiko niczego nie zdołała wyczyta´c. — Komputer Masahiko zawierał pewne dane Warownego Miasta — wyja´snił Gomi Boy. — Dlatego w razie niebezpiecze´nstwa nale˙zało go przenie´sc´ w bezpieczne miejsce. Kiedy stwierdzili´smy, z˙ e adresy Masahiko i jego siostry stały si˛e
120
przedmiotem niezwykłego zainteresowania, wysłano mnie po jego maszyn˛e. Cz˛esto wymieniamy hardware. Handluj˛e u˙zywanym sprz˛etem komputerowym. Dlatego nazywaja˛ mnie Gomi Boy. Mam własne klucze do pokoju Masahiko. Jego ojciec wie, z˙ e mog˛e tam wchodzi´c, i nie ma nic przeciwko temu. Poszedłem tam i wziałem ˛ komputer. W pobli˙zu znajduje si˛e niewielki skwer. Wida´c z niego restauracj˛e. Zobaczyłem Oakland Overbombers, wi˛ec przeszedłem przez ulic˛e i pogadałem z nimi. — Co zobaczyłe´s? — Grupk˛e deskorolkowców. Przyj˛eli nazw˛e ich ulubionego kalifornijskiego klubu piłki no˙znej. Spytałem ich, czy widzieli co´s podejrzanego. Powiedzieli, z˙ e godzin˛e wcze´sniej zauwa˙zyli bardzo du˙zy samochód. . . . Graceland. — . . . daihatsu gracelanda. Zdaje si˛e, z˙ e jest ich tu mniej ni˙z w Ameryce. ˙ adek Chia skin˛eła głowa.˛ Zoł ˛ znów wywinał ˛ jej koziołka. Miała wra˙zenie, z˙ e zaraz zwymiotuje. Gomi Boy odchylił si˛e na bok i zdusił niedopałek papierosa w niewielkiej chromowanej miseczce przymocowanej z boku konsoli. Chia zastanawiała si˛e, do czego naprawd˛e słu˙zyła i czemu to zrobił, ale pewnie musiał gdzie´s go zgasi´c, z˙ eby nie poparzy´c sobie palców. — Graceland zaparkował opodal restauracji. Wysiedli dwaj m˛ez˙ czy´zni. . . — Jak wygladali? ˛ — Jak ludzie gumi. — Japo´nczycy? — Tak. Weszli do restauracji. Graceland czekał. Po pi˛etnastu minutach wrócili, wsiedli do gracelanda i odjechali. Pojawił si˛e ojciec Masahiko. Rozejrzał si˛e na boki, sprawdzajac ˛ ulic˛e. Wyjał ˛ z kieszeni telefon i porozmawiał z kim´s. Potem znów wrócił do restauracji. Gomi Boy spojrzał na torb˛e. — Nie chciałem siedzie´c na tym skwerze z komputerem Masahiko. Powiedziałem przywódcy Overbombersów, z˙ e pó´zniej dam mu lepszy telefon, je´sli posiedzi tu i zadzwoni do mnie, gdyby znów działo si˛e co´s ciekawego. Oni i tak nie maja˛ nic do roboty, wi˛ec si˛e zgodził. Zadzwonił dwadzie´scia minut pó´zniej i opisał mi szara˛ furgonetk˛e hondy. Kierowca jest Japo´nczykiem, ale pozostali trzej to cudzoziemcy. Podejrzewa, z˙ e to Rosjanie. — Dlaczego? — Poniewa˙z sa˛ bardzo postawni i ubrani w stylu, jaki łaczy ˛ z kombinowaniem. Nadal tam sa.˛ — Skad ˛ wiesz? — Je´sli odjada,˛ ma do mnie zadzwoni´c. Chce mie´c ten nowy telefon. — Mog˛e si˛e stad ˛ połaczy´ ˛ c? Musz˛e zaraz zadzwoni´c do AirMagellan i zmieni´c rezerwacj˛e. Chc˛e wraca´c do domu. I zostawi´c paczk˛e Maryalice w tym koszu na s´mieci, który widz˛e za plecami Gomi Boya. 121
— Nie mo˙zesz si˛e połaczy´ ˛ c. Nie mo˙zesz korzysta´c z karty. Je´sli to zrobisz, znajda˛ ci˛e. — A co innego mog˛e zrobi´c? — zapytała, zdziwiona brzmieniem własnego głosu, który wydawał si˛e jej obcy. — Chc˛e wróci´c do domu! — Poka˙z mi t˛e kart˛e — powiedział Gomi Boy. Miała ja˛ w kurtce, razem z paszportem i biletem na samolot. Wyj˛eła kart˛e i podała mu. Otworzył jedna˛ z kieszeni spodni i wyjał ˛ prostokatny ˛ przyrzadzik, ˛ który chyba tylko niezliczone warstwy postrz˛epionej, srebrnej ta´smy klejacej ˛ utrzymywały w cało´sci. Przesunał ˛ kart˛e Chii przez szczelin˛e aparatu i spojrzał w okienko, podobne jak w biperze. — Jest imienna i nie da si˛e pobra´c na nia˛ gotówki. Ponadto bardzo łatwo ja˛ wys´ledzi´c. — Moja przyjaciółka jest pewna, z˙ e znaja˛ jej numer — powiedziała Chia, my´slac ˛ o Zonie. Gomi Boy zaczał ˛ postukiwa´c kantem karty o puszk˛e Pocari Sweat. — Jest takie miejsce, gdzie mogłaby´s z niej skorzysta´c, tak z˙ eby tego nie wykryli — rzekł. Stuk, stuk. — Skad ˛ Masahiko mógłby połaczy´ ˛ c si˛e z Warownym Miastem. — Stuk, stuk. — Skad ˛ mogłaby´s zadzwoni´c do domu. — Skad? ˛ — Z hotelu miło´sci. — Stuk. — Wiesz, co to takiego? — Nie. Stuk.
Rozdział 23 Tutaj, w Western Worldzie Wynurzywszy si˛e z ró˙zowej mozaikowej gardzieli „Le Chicle” w zacinaja˛ cy deszcz, Laney zauwa˙zył, z˙ e chodzacy ˛ na szczudłach wyznawca Nowej Logiki wcia˙ ˛z tkwi na posterunku. Pod´swietlane tablice jarzyły si˛e w półmroku. Gdy Blackwell otworzył przed Arleigh drzwi minilimuzyny, Laney jeszcze raz spojrzał na przewijajace ˛ si˛e cyfry. Zastanawiał si˛e, o ile wzrosła łaczna ˛ masa ludzkiej tkanki nerwowej podczas ich pobytu w barze. Wsiadł za kobieta,˛ ponownie zauwa˙zajac ˛ te katalo´nskie sło´nca na jej łydce, wszystkie trzy, o malejacej ˛ s´rednicy. Blackwell zatrzasnał ˛ drzwi, a potem otworzył te, które powinny by´c po stronie kierowcy, i jakby wpłynał ˛ do samochodu ruchem, który nasuwał porównanie ze s´lizgajac ˛ a˛ si˛e kula˛ rt˛eci i osiadaniem kilkusetfuntowej bryły betonu. Samochód zakołysał si˛e i zachwiał, gdy amortyzatory złagodziły wstrzas. ˛ Laney zauwa˙zył, z˙ e rondo czarnego kapelusza nie zakrywa siateczki cienkich czerwonych blizn zdobiacych ˛ kark Blackwella. Kierowca˛ — je´sli mo˙zna to było stwierdzi´c, widzac ˛ tylko tył jego głowy — był ten sam m˛ez˙ czyzna, który wiózł ich do Akihabary. Właczył ˛ si˛e w ruch lewostronny. Deszcz padał i zbierał si˛e w kału˙ze, s´ciagaj ˛ ac ˛ z góry s´wiatła neonów i rozkładajac ˛ ich łamane linie na chodnikach i jezdni. Arleigh McCrae u˙zywała perfum i Laney wolałby, z˙ eby byli sami i jechali gdzie indziej, w jakim´s innym mie´scie, z˙ eby w ciagu ˛ minionych siedmiu miesi˛ecy jego z˙ ycia nie wydarzyło si˛e to wszystko albo zako´nczyło si˛e inaczej, mo˙ze nawet aby nie było DatAmerica i Francuzów, ale im dłu˙zej o tym my´slał, w tym wi˛eksze popadał przygn˛ebienie. — Nie jestem pewna, czy spodoba ci si˛e to miejsce — powiedziała Arleigh. — Dlaczego? — Nie wygladasz ˛ na takiego. — Nie? — Mog˛e si˛e myli´c. Wielu ludzi dobrze si˛e bawi. Mo˙ze je´sli uznasz to za wyrafinowany z˙ art. . . 123
— Co to za miejsce? — Klub. Restauracja. Ekskluzywna. Gdyby´smy pojawili si˛e tam bez Blackwella, watpi˛ ˛ e, czy by nas wpu´scili. A nawet czy przyznaliby, z˙ e to tam jest. Laney przypomniał sobie t˛e japo´nska˛ restauracj˛e w Brentwood, do której zabrała go kiedy´s Kathy. Nie stylizowana˛ na japo´nska,˛ ale otwarta˛ i prowadzona˛ przez Japo´nczyków. Urzadzon ˛ a˛ w stylu jakiego´s wschodnioeuropejskiego miasta. Ozdobiono ja˛ sztuka˛ ludowa˛ tego kraju, a cały personel nosił ubrania robocze albo metalicznie szare wi˛ezienne stroje i wielkie czarne buciory. Wszyscy m˛ez˙ czy´zni mieli włosy wysoko podgolone na skroniach, a kobiety grube warkocze, zwini˛ete jak kr˛egi sera. W menu Laney znalazł wszelkie rodzaje kiełbasek, najmniejszych, jakie kiedykolwiek widział, oraz kiszona˛ kapust˛e. Jedzenie miało do´sc´ nijaki smak, ale mo˙ze o to chodziło. A potem pojechali do jej apartamentu, urza˛ dzonego jak luksusowa wersja Klatki w Slitscanie. To te˙z nie wypaliło i czasem zastanawiał si˛e, czy nie dlatego tak si˛e w´sciekała, kiedy skorzystał z propozycji „Braku kontroli”. — Laney? — Przepraszam. To miejsce. . . czy Rez je lubi? Zatrzymali si˛e obok g˛estego lasu czarnych parasoli, czekajacego, ˛ by przej´sc´ przez skrzy˙zowanie. — My´sl˛e, z˙ e po prostu lubi tam rozmy´sla´c.
***
„Western World” zajmował dwa najwy˙zsze pi˛etra budynku, który nie całkiem przetrwał trz˛esienie ziemi. Yamazaki powiedziałby, z˙ e uosabiał reakcj˛e na szok i pó´zniejsza˛ rekonstrukcj˛e. W ciagu ˛ kilku dni (niektórzy mówili o godzinach) po katastrofie, w dawnych pomieszczeniach firmy po´sredniczacej ˛ w uzyskiwaniu członkostwa klubu golfowego, powstał zaimprowizowany bar i dyskoteka. Budynek, uznany za zagro˙zony, został zamkni˛ety przez ekip˛e remontowa,˛ ale mo˙zna było do niego wej´sc´ przez podziemne kondygnacje. Ka˙zdy, kto zechciał pokona´c jedena´scie pi˛eter lekko pop˛ekanych betonowych schodów, znajdował „Western World” — dziwaczna˛ i nietypowa˛ (cho´c, jak mówili niektórzy, zagadkowo zdecydowana) ˛ odpowied´z na ruchy górotwórcze, które tak niedawno zabiły osiemdziesiat ˛ sze´sc´ tysi˛ecy z trzydziestu sze´sciu milionów mieszka´nców tego regionu. Belgijski dziennikarz, usiłujacy ˛ opisa´c to zjawisko, twierdził, z˙ e przypomina połaczenie ˛ nieustannego masowego odpustu z obchodami tuzina ró˙znych subkultur nieznanych przed trz˛esieniem ziemi, czarnorynkowymi kawiarniami okupowanego Pary˙za i pota´ncówka˛ namalowana˛ przez Goy˛e. (Zakładajac, ˛ z˙ e Goya byłby 124
Japo´nczykiem i palił czysta˛ metamfetamin˛e, która obok niezliczonych gatunków alkoholi była główna˛ specjalno´scia˛ lokalu w poczatkach ˛ istnienia „Western Worldu”). Belg twierdził, z˙ e wygladało ˛ to tak, jakby miasto, w konwulsjach i bólu, spontanicznie stworzyło ten ukryty mikrowszech´swiat duszy, którego nieliczne ocalałe okna pomalowano czarna˛ gumowana˛ farba˛ do akwarium. Nie było przez nie wida´c zrujnowanego miasta. Zanim wokół rozpocz˛eto odbudow˛e, klub ju˙z stał si˛e cz˛es´cia˛ historii Tokio, tajemnica˛ poliszynela i legenda.˛ Teraz jednak, wyja´sniała Arleigh, gdy wchodzili na pierwsze z jedenastu pi˛eter schodów, lokal ma zdecydowanie komercyjny charakter, a uszkodzony budynek zawdzi˛ecza swe istnienie obecno´sci nie licencjonowanego klubu, b˛edacego ˛ jego jedynym lokatorem. Ten brak licencji budził jej powa˙zne watpliwo´ ˛ sci. — Tutaj rzadko przymyka si˛e oko na takie rzeczy — mówiła. — Wszyscy wiedza,˛ z˙ e „Western World” tu jest. My´sl˛e, z˙ e zawarli bardzo cicha˛ umow˛e, pozwalajac ˛ a˛ im działa´c tak, jakby nadal nie mieli licencji. Poniewa˙z ludzie płaca˛ wła´snie za to. — Kto jest wła´scicielem budynku? — zapytał Laney, patrzac, ˛ jak Blackwell unosi si˛e na schodach przed nimi. Jego ramiona w matowoczarnej pelerynie wygladały ˛ jak dwa połcie wołowiny w pogrzebowym stroju. Klatka schodowa była dobrze o´swietlona nieregularnymi zwojami słabo s´wiecacego, ˛ bioluminescencyjnego kabla. — Wie´sc´ niesie, z˙ e jedna z dwóch grup, które nie moga˛ doj´sc´ do porozumienia, kto jest wła´scicielem hotelu. — Mafia? — Jej miejscowy odpowiednik, ale w du˙zym przybli˙zeniu. Przed trz˛esieniem ziemi tutejsze stosunki własno´sciowe były bardzo skomplikowane — teraz sa˛ po prostu niepoj˛ete. Lancy, zerkajac ˛ pod nogi, gdy przechodzili pod jedna˛ ze s´wiecacych ˛ p˛etli, zauwa˙zył na stopniach zastygłe stru˙zki czego´s, co przypominało zielonkawy bursztyn. — Na tych schodach co´s jest. . . — zaczał ˛ — Uryna — powiedziała Arleigh. — Uryna? — Zestalony, biologicznie oboj˛etny mocz. Laney w milczeniu pokonał kilka nast˛epnych stopni. Zacz˛eły go bole´c łydki. Mocz? — Po trz˛esieniu ziemi nie działała kanalizacja — wyja´sniła. — Nie mo˙zna było korzysta´c z toalet. Ludzie zacz˛eli załatwia´c si˛e na schodach. Okropne czasy, chocia˙z niektórzy wspominaja˛ je z nostalgia.˛ — Zestalony? — Maja˛ tu taki s´rodek w proszku jak zupa błyskawiczna. Jaki´s rodzaj enzymu. Sprzedaja˛ go głównie matkom małych dzieci. Je´sli dzieciak chce siusiu, a w po125
bli˙zu nie ma toalety, mo˙ze sika´c do papierowego kubka albo pustego kartonu po soku. Potem wsypuja˛ do tego zawarto´sc´ niewielkiej torebki i — bach! — ju˙z si˛e zestalił. Ekologicznie, czysto, higienicznie. Wrzucaja˛ to do s´mietnika i maja˛ gruz pod nowa˛ wysp˛e. Min˛eli kolejna˛ p˛etl˛e przewodu i Laney dostrzegł miniaturowe stalaktyty, zwisajace ˛ z kraw˛edzi stopnia. — U˙zywali tego. . . — Cz˛esto. Cały czas. W ko´ncu musieli zacza´ ˛c odpiłowywa´c. . . — I nadal?. . . — Jasne, z˙ e nie. Chocia˙z pozostawili t˛e Grot˛e. Nast˛epny rzad ˛ stopni. Kolejna p˛etla niesamowitego, podwodnego s´wiatła. — A co zrobili z odpiłowanymi kawałkami? — zapytał. — Wol˛e nie wiedzie´c.
***
Zdyszany, z obolałymi łydkami, Laney wyszedł z Groty. Zobaczył nieokre´slonej wielko´sci pomieszczenie z czarnymi s´cianami, niebieskim s´wiatłem i filarami złoconych wsporników. Po freskach chemicznie zamro˙zonych szczyn „Western World” rozczarowywał. Wybebeszone biuro wyposa˙zone w nie dopasowane kanapy i niepozorny bar. Na samym s´rodku dostrzegł jaki´s ogromny kształt. Zamrugał oczami. Czołg. Ameryka´nski, pomy´slał. Stary. — Jak oni go tu wciagn˛ ˛ eli? — zapytał Arleigh, która oddawała komu´s czarny płaszczyk. I dlaczego nie zarwała si˛e podłoga?, zastanowił si˛e. ˙ — Zywica — wyja´sniła. — To rze´zba skorupowa. Stereolitografia. Typowa dla otaku: przynie´sli go w kawałkach i skleili na miejscu. Blackwell te˙z zdjał ˛ swoja˛ peleryn˛e, ukazujac ˛ co´s w rodzaju marynarki, ale z materiału przypominajacego ˛ lekko za´sniedziałe aluminium. Czymkolwiek była ta tkanina, wystarczyłoby jej na nakrycie podwójnego łó˙zka. Zwinnie i stanowczo parł naprzód przez labirynt kanap i niskich stolików, a Arleigh i Laney szli jego s´ladem. — To Sherman — powiedział Laney, przypomniawszy sobie CD-ROM z Gainesville, ten o historii pojazdów opancerzonych. Arleigh jakby go nie słyszała. Zapewne nigdy nie korzystała z CD-ROM-u. W stanowym sieroci´ncu człowiek zaznajamia si˛e z przestarzałymi platformami sprz˛etowymi. Je´sli Arleigh miała racj˛e i „Western World” utrzymywano jako rodzaj atrakcji turystycznej, to ciekawe, jak wygladał ˛ tłum, który przesiadywał tu dawniej, kiedy 126
chodniki na dole przykrywała sze´sciostopowa warstwa potłuczonego szkła. Teraz ci ludzie na kanapach, skuleni nad stoliczkami, na których stały ich drinki, nie przypominali z˙ adnego z tych tłumów, które dotychczas widział w Tokio. Wyczuwał w nich pewne napi˛ecie. Dłu˙zszy kontakt wzrokowy mógłby okaza´c si˛e interesujacy ˛ w niektórych przypadkach, a niebezpieczny w innych. Odniósł wraz˙ enie, z˙ e łaczna ˛ masa ludzkiej tkanki nerwowej w tym pomieszczeniu zawiera kilka do´sc´ niezwykłych składników. A mo˙ze warunkiem wpuszczenia do klubu była nieruchoma twarz i przenikliwe spojrzenie? — Laney — powiedział Blackwell, kładac ˛ mu dło´n na ramieniu i obracajac ˛ go w kierunku pary waskich ˛ zielonych oczu — to jest Rez. Rez, to Colin Laney. Pracuje z Arleigh. — Witaj w „Western Worldzie” — rzekł tamten z u´smiechem i przesunał ˛ spojrzenie na Arleigh. — . . . bry wieczór, pani McCrae. Laney doznał czego´s, co znał ze spotka´n z osobisto´sciami podczas pracy w Slitscanie: tego binarnego migotania my´sli mi˛edzy obrazem i rzeczywisto´scia,˛ twarza˛ z mediów a widziana˛ przed soba.˛ Zauwa˙zył, z˙ e przeskoki nast˛epowały coraz szybciej, a˙z przestały by´c dostrzegalne, dajac ˛ w rezultacie nowy obraz danej osoby. (Kto´s w Slitscanie powiedział mu, z˙ e zostało medycznie udowodnione, i˙z za rozpoznawanie osobisto´sci odpowiada jeden specyficzny obszar mózgu, ale Laney nie był pewny, czy to nie z˙ art). Tamci byli oswojonymi osobisto´sciami, z którymi Kathy robiła, co chciała. W budynku (ale nigdy w Klatce) obna˙zała przeró˙zne aspekty ich z˙ ycia, ujawniała zawarte przez nich umowy. Jednak Rez był nie oswojony i na swój sposób znacznie wi˛ekszy od tamtych, chocia˙z Laney słyszał o nim tylko dlatego, z˙ e Kathy tak bardzo nienawidziła piosenkarza. Rez objał ˛ ramieniem Arleigh, druga˛ r˛eka˛ machajac ˛ na kogo´s skrytego w cieniu za Shermanem i mówiac ˛ co´s, czego Laney nie dosłyszał. — Dobry wieczór, panie Laney. To Yamazaki, w zielonym kraciastym prochowcu, dziwnie le˙zacym ˛ na jego waskich ˛ ramionach. Mrugał oczami. — Yamazaki. — Poznałe´s Reza, prawda? Dobrze, bardzo dobrze. Stół jest ju˙z przygotowany. Yamazaki wsunał ˛ dwa palce za kołnierzyk przydu˙zej, tandetnie wygladaj ˛ acej ˛ białej koszuli i pociagn ˛ ał, ˛ jakby uwierała go w szyj˛e. — O ile rozumiem, pierwsze próby okre´slenia punktów w˛ezłowych nie przyniosły sukcesu. Przełknał ˛ s´lin˛e. — Nie mog˛e wykorzysta´c danych dostarczanych przez po´sredników. Nie wyciagn˛ ˛ e z nich danych osobowych. Rez szedł w kierunku czego´s, co znajdowało si˛e za czołgiem. 127
— Chod´z — powiedział Yamazaki i s´ciszył głos. — Co´s nadzwyczajnego. Ona tu jest. Je kolacj˛e z Rezem. Rei Toei. Idoru.
Rozdział 24 Hotel „Di” Znajdowała si˛e w male´nkiej taksówce z Masahiko i Gomi Boyem. Masahiko na przednim siedzeniu, po tej stronie, po której powinien siedzie´c kierowca. Gomi Boy z tyłu, obok niej. Mundurowe spodnie Gomi Boya miały mnóstwo kieszeni, w których nosił tyle ró˙znych przedmiotów, z˙ e nie mógł wygodnie usia´ ˛sc´ . Chia jeszcze nigdy nie jechała tak małym samochodem, a ju˙z na pewno nie taka˛ taksówka.˛ Masahiko miał kolana podciagni˛ ˛ ete prawie pod brod˛e. Szofer nosił białe r˛ekawiczki i czapk˛e podobna˛ do tych, które nosili taksówkarze z lat czterdziestych. Wszystkie zagłówki były nakryte pokrowcami z wykrochmalonej białej koronki i umocowane specjalnymi zatrzaskami. Domy´slała si˛e, z˙ e taksówka jest taka mała, poniewa˙z płacił za nia˛ Gomi Boy, który nie ukrywał, z˙ e nie ma wiele pieni˛edzy. Jako´s wyjechali z deszczu na t˛e ruchliwa,˛ imponujac ˛ a,˛ lecz staromodna,˛ wielopoziomowa˛ estakad˛e o stalowym szkielecie poowijanym banda˙zami kewlaru i przemkn˛eli obok s´rodkowych pi˛eter wysokich budynków. Mo˙ze znów jechali przez Shinjuku, poniewa˙z chyba dostrzegła Tin Toy Building, jednak z daleka i z innej strony. W jednym z mijanych okien, niczym nie ró˙zniacym ˛ si˛e od innych, ujrzała nagiego m˛ez˙ czyzn˛e, siedzacego ˛ ze skrzy˙zowanymi nogami na biurku. Usta miał szeroko otwarte w niemym krzyku i zniknał ˛ jej z oczu tak szybko, z˙ e nie była pewna, czy naprawd˛e go widziała. Potem przez strugi deszczu zacz˛eła zauwa˙za´c inne budynki, rz˛esi´scie o´swietlone, nawet jak na miejscowe normy, niczym atrakcje Nissan County w telewizyjnej reklamie — pojedyncze elementy sterczace ˛ z chmur mniej zró˙znicowanych struktur. Ka˙zdy z tych jasno o´swietlonych budynków miał na dachu neon: „Hotel Król Midas”, z migoczac ˛ a˛ korona˛ i berłem, „Freedom Shower Banff” z niebiesko-zielona˛ góra˛ i wodospadem złotego blasku. Co najmniej sze´sc´ innych, jeden po drugim, a potem Gomi powiedział co´s po japo´nsku. Kierowca w odpowiedzi pokiwał czarna,˛ l´sniac ˛ a˛ kula˛ głowy. Zwalniajac, ˛ zjechali z drogi szybkiego ruchu. Z zakr˛etu estakady, w płaskim 129
i brzydkim blasku lamp sodowych ujrzała smagane deszczem, anonimowe skrzyz˙ owanie. Ani s´ladu samochodów, strome zbocze poro´sni˛ete bladozielona,˛ krótka˛ i mokra˛ trawa.˛ To miejsce równie dobrze mogło znajdowa´c si˛e na przedmie´sciach ´ Seattle, na przedmie´sciach czegokolwiek. Scisn˛ eło ja˛ w gardle z t˛esknoty za domem. Gomi Boy zerknał ˛ na nia˛ katem ˛ oka, zaj˛ety wyciaganiem ˛ czego´s z kieszeni — dla odmiany wszytej wewnatrz ˛ spodni. Z miejsca znajdujacego ˛ si˛e gdzie´s na wysoko´sci kolan wydobył zwitek banknotów s´ciagni˛ ˛ etych szeroka,˛ czarna˛ gumka.˛ W nikłym blasku kolejnej latarni Chia zobaczyła, jak zdejmuje gumk˛e i odlicza trzy banknoty. Były wi˛eksze od ameryka´nskich i na jednym zauwa˙zyła uspokajajaco ˛ znajome logo firmy, której nazw˛e znała przez całe z˙ ycie. Wetknał ˛ trzy banknoty do r˛ekawa swetra i zaczał ˛ chowa´c pozostałe tam, skad ˛ je wydobył. — Zaraz b˛edziemy — powiedział, wyjawszy ˛ r˛ek˛e i poprawiwszy szelki. — Gdzie? Skr˛ecili w prawo i stan˛eli w dziwnej białej po´swiacie, padajacej ˛ wraz z deszczem na poplamiony olejem beton, na którym widniały dwie du˙ze, namalowane strzałki, skierowane w przeciwne strony. Ta zwrócona w kierunku, w jakim jechali, wskazywała prostokatny ˛ otwór w gładkim, białym murze. Z jego górnej kraw˛edzi zwisały szerokie wst˛egi błyszczacego ˛ plastiku, si˛egajace ˛ do ziemi i zasłaniajace ˛ to, co znajdowało si˛e za nimi. Przypominały Chii serpentyny ze szkolnego balu. Gomi Boy wr˛eczył kierowcy trzy banknoty i siedział, cierpliwie czekajac ˛ na reszt˛e. Chii s´cierpły nogi. Si˛egn˛eła do klamki drzwi, lecz Masahiko szybko wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e nad oparciem fotela, powstrzymujac ˛ ja.˛ — Musi je otworzy´c kierowca — powiedział. — Je´sli pociagniesz, ˛ uszkodzisz mechanizm, a to bardzo kosztowne. Taksówkarz wydał Gomi reszt˛e. Chia spodziewała si˛e, z˙ e Gomi da mu napiwek, ale nie zrobił tego. Kierowca opu´scił r˛ek˛e i pociagn ˛ ał ˛ jaka´ ˛s d´zwigni˛e, otwierajac ˛ drzwi. Wysiadła w deszcz, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ torb˛e i rozejrzała si˛e, szukajac ˛ z´ ródła białej po´swiaty. Budynek w kształcie weselnego tortu, z neonem „Hotel Di”, białymi literami okolonymi jasnymi, mrugajacymi ˛ lampkami. Masahiko stanał ˛ przy niej i poprowadził w kierunku ró˙zowych pasków. Za plecami usłyszała odje˙zd˙zajac ˛ a˛ taksówk˛e. — Chod´z. Gomi Boy zniknał ˛ za mokrymi wsta˙ ˛zkami, niosac ˛ torb˛e. Prawie pusty parking z dwoma małymi samochodami, których tablice rejestracyjne były skryte za czarnymi prostokatami ˛ gładkiego plastiku. Szklane drzwi rozsun˛eły si˛e przed nadchodzacym ˛ Gomi Boyem. Bezcielesny głos powiedział co´s po japo´nsku. Gomi Boy odpowiedział w tym samym j˛ezyku. 130
— Daj mu kart˛e — polecił Masahiko. Chia wyj˛eła kart˛e i podała ja˛ Gomi, który zadał głosowi szereg pyta´n. Chia rozejrzała si˛e wokół. Bladoniebiesko, róz˙ owo, jasnoszare. Bardzo małe pomieszczenie, które wygladało ˛ jak hol hotelu, ale nie oferowało z˙ adnego miejsca, gdzie mo˙zna by usia´ ˛sc´ . Obrazki przesuwajace ˛ si˛e na ekranach: wn˛etrza obco wygladaj ˛ acych ˛ pokoi. Głos odpowiadajacy ˛ na pytania Gomiego. — Prosi o pokój z dost˛epem do łacza ˛ — wyja´snił po cichu Masahiko. Gomi Boy i głos najwidoczniej doszli do porozumienia. Chłopiec wsunał ˛ kart˛e Chii do szczeliny nad czym´s, co wygladało ˛ jak fontanna z ró˙zowa˛ woda.˛ Głos mu podzi˛ekował. Otworzyła si˛e niewielka przegródka i do ró˙zowej miseczki zes´lizgnał ˛ si˛e klucz. Gomi Boy wział ˛ go i wr˛eczył Masahiko. Z otworu wysun˛eła si˛e karta Chii. Gomi Boy wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ i oddał dziewczynie. Wr˛eczył Masahiko torb˛e, odwrócił si˛e i wyszedł. Szklane drzwi z sykiem zasun˛eły si˛e za nim. — On nie idzie z nami? — Do pokoju moga˛ wej´sc´ tylko dwie osoby. Wzywaja˛ go obowiazki. ˛ Chod´z — powiedział Masahiko, wskazujac ˛ na wind˛e, która otworzyła si˛e, kiedy do niej podeszli. — Mówiłe´s, z˙ e co to za hotel? Chia weszła do windy. Wsiadł za nia˛ i drzwi si˛e zamkn˛eły. Odchrzakn ˛ ał. ˛ — Hotel miło´sci — odparł. — A co to takiego? Jechali w gór˛e. — Pokoje do wynaj˛ecia. Do uprawiania seksu. Na godziny. — Och — mrukn˛eła Chia, jakby to wszystko wyja´sniało. Winda stan˛eła i drzwi si˛e otworzyły. Wysiadł, a ona poszła za nim, waskim ˛ korytarzem o´swietlonym lampkami umieszczonymi na wysoko´sci kostek nóg. Przystanał ˛ przed kolejnymi drzwiami i wsunał ˛ do zamka otrzymany w recepcji klucz. Kiedy otworzył drzwi, zapaliło si˛e s´wiatło. — Byłe´s ju˙z tu kiedy´s? — zapytała i zaczerwieniła si˛e. Nie chciała, z˙ eby tak to zabrzmiało. — Nie — odparł. Zamknał ˛ drzwi i obejrzał zamki. Nacisnał ˛ dwa przyciski. — Jednak ludzie, którzy tu przychodza,˛ czasem chca˛ skorzysta´c z łacza. ˛ Hotel ma własny system łaczno´ ˛ sci, który trudno spenetrowa´c. Równie˙z telefonicznej. Chia patrzyła na owalne, ró˙zowe i kosmate łó˙zko. Wygladało ˛ na zrobione z tego, z czego robili wypchane zwierz˛eta. Wykładzina była włochata i biała jak s´nieg: to połaczenie ˛ przypominało jej szczególnie paskudnie wygladaj ˛ ace ˛ ciastko o nazwie Ring-Ding. Trzask odrywanych rzepów. Odwróciła si˛e i zobaczyła, z˙ e Masahiko zdejmuje nylonowe getry. Potem zdjał ˛ czarne buciory (z jednej szarej skarpetki wystawał mu du˙zy palec) i wło˙zył białe, papierowe sandały. Chia spojrzała na swoje mokre buty na białej wykładzinie i postanowiła pój´sc´ za jego przykładem. 131
— Dlaczego ten pokój tak wyglada? ˛ — zapytała, kl˛ekajac, ˛ z˙ eby rozwiaza´ ˛ c sznurowadła. Masahiko wzruszył ramionami. Chia zauwa˙zyła, z˙ e naszyty na torbie symbol zagro˙zenia biologicznego miał niemal taki sam kolor, jak futro na łó˙zku. Dostrzegłszy za uchylonymi drzwiami co´s, co niewatpliwie ˛ było łazienka,˛ za´ niosła tam swoja˛ torb˛e i zamkn˛eła si˛e. Sciany były wyło˙zone czym´s czarnym i błyszczacym, ˛ a podłog˛e pokrywała szachownica czarnych i białych płytek. Zapaliło si˛e przemy´slnie rozmieszczone o´swietlenie i otoczył ja˛ ptasi s´wiergot. Łazienka była prawie tak du˙za jak pokój, z wanna˛ wielko´sci miniaturowego czarnego basenu i czym´s, w czym Chia dopiero po chwili rozpoznała toalet˛e. Pami˛etajac ˛ t˛e w biurze Eddiego, odstawiła torb˛e i z najwy˙zsza˛ ostro˙zno´scia˛ podeszła do urza˛ dzenia. Było czarne i chromowane, z por˛eczami i oparciem, jak fotel u fryzjera. Na małym ekranie obok przewijały si˛e napisy. W gaszczu ˛ japo´nskich znaków dostrzegła angielskie litery. Zobaczyła słowa „A. Przyjemno´sc´ ” i „B. Superprzyjemno´sc´ ”. — Hmm — mrukn˛eła. Obejrzawszy siedzenie i złowrogo wygladaj ˛ ac ˛ a,˛ czarna˛ misk˛e klozetowa,˛ spus´ciła spodnie, ostro˙znie usadowiła si˛e nad toaleta˛ i wysikała si˛e, nie siadajac. ˛ Niech kto´s inny ja˛ spłucze, pomy´slała, myjac ˛ r˛ece nad umywalka,˛ lecz zaraz usłyszała szum spuszczanej wody. Obok umywalki stała torebka z ró˙zowego papieru, z napisem „Przybory toaletowe Tin Tin”, wydrukowanym ozdobnymi literami. Torba była zamkni˛eta srebrzystym spinaczem. Chia zdj˛eła go i zajrzała do s´rodka. Mnóstwo jednorazowych kosmetyków i co najmniej tuzin ró˙znego rodzaju prezerwatyw, wszystko opakowane tak, z˙ e wygladało ˛ jak cukierki. Obok lustra nad umywalka˛ wisiała l´sniaca ˛ czarna szafka — jedyna rzecz w tym pomieszczeniu wygladaj ˛ aca ˛ na japo´nska˛ i znajoma.˛ Chia otworzyła ja: ˛ w s´rodku zapaliło si˛e s´wiatło, ukazujac ˛ trzy szklane półki z opakowanymi w celofan m˛eskimi członkami ró˙znej wielko´sci i o ró˙znych kolorach. Innych przedmiotów nie zdołała rozpozna´c: jakie´s kulki, co´s, co wygladało ˛ jak mały paralizator, miniaturowe rurki z gumowymi wasami. ˛ Na s´rodku stała malutka czarnowłosa laleczka w pi˛eknym kimonie z kolorowego papieru i złotogłowiu. Kiedy Chia próbowała ja˛ podnie´sc´ , peruka i kimono opadły, ukazujac ˛ kolejna˛ atrap˛e w celofanie, z namalowanymi oczami i wygi˛etymi wargami Kupidyna. Próbowała z powrotem nało˙zy´c kimono i peruk˛e, ale atrapa upadła, wywracajac ˛ wszystko na półce, wi˛ec Chia szybko zamkn˛eła szafk˛e. Potem ponownie umyła r˛ece. Wróciła do pokoju. Masahiko podłaczał ˛ swój komputer do czarnej konsoli na półce pełnej ró˙znego sprz˛etu. Chia poło˙zyła torb˛e na biurku. Co´s cicho brz˛ekn˛eło, dwukrotnie, a potem powierzchnia łó˙zka zacz˛eła falowa´c, powolnymi osmotycznymi ruchami, koncentrujacymi ˛ si˛e pod torba,˛ która zacz˛eła podnosi´c si˛e i opada´c. . . 132
— Och! — powiedziała Chia i zdj˛eła torb˛e z łó˙zka, które znów zabrz˛eczało i wygładziło si˛e. Masahiko zerknał ˛ na nia˛ i ponownie zajał ˛ si˛e sprz˛etem na półce. Chia zauwa˙zyła, z˙ e pokój ma okno, schowane za zasłona.˛ Po kolei dotykała uchwytów przytrzymujacych ˛ zasłon˛e, a˙z ta odsun˛eła si˛e na niewidocznym karniszu. Okno wychodziło na otoczony siatka˛ parking obok niskiego, be˙zowego budynku z falistego plastiku. Stały tam trzy ci˛ez˙ arówki, pierwsze samochody, jakie widziała w Japonii, które nie były ani nowe, ani czyste. Spod jednej wyszedł zmokni˛ety bury kot i skoczył w cie´n pod sasiednim ˛ wozem. Wcia˙ ˛z padało. — Dobrze — usłyszała zadowolony głos Masahiko. — Ruszamy do Warownego Miasta.
Rozdział 25 Idoru — Co to ma znaczy´c „ona tu jest”? — zapytał Laney Yamazakiego, gdy przechodzili za Shermana. Do segmentów masywnych gasienic ˛ czołgu przywarły kawały zaschni˛etego błota. — Jest tu pan Kuwayama — szepnał ˛ Yamazaki. — On ja˛ reprezentuje. . . Laney zobaczył, z˙ e przy niskim stole siedzi ju˙z kilka osób. Dwaj m˛ez˙ czy´zni. I kobieta. Ta˛ kobieta˛ musiała by´c Rei Toei. Je´sli w ogóle jako´s ja˛ sobie wyobra˙zał, to jako superrozdzielczy konglomerat twarzy trzech tuzinów kobiet najpopularniejszych w japo´nskich mediach. Zwykle tak robiono w Hollywood, a tej reguły przestrzegano jeszcze s´ci´slej w przypadku software’u — syntetyków o algorytmicznie przetworzonych rysach jakiej´s szczególnie popularnej osoby. Tymczasem ona była zupełnie inna. Jej czarne włosy, prosto przyci˛ete i l´sniace, ˛ przy ka˙zdym ruchu głowy omiatały odsłoni˛ete ramiona. Nie miała brwi, a obie powieki i rz˛esy były oproszone czym´s białym, ostro kontrastujacym ˛ z czarnymi t˛eczówkami. A teraz ich spojrzenia si˛e spotkały. Jakby przekroczył niewidzialna˛ lini˛e. Sama struktura jej twarzy, geometrii ko´sci, kryła histori˛e dynastii, przewrotów, przymusowych migracji. Ujrzał kamienne grobowce na stromych górskich halach, nadpro˙za pokryte s´niegiem. Rzad ˛ kudłatych kucyków, ciagn ˛ acych ˛ s´cie˙zka˛ nad wawozem. ˛ Mróz zamieniał ich oddechy w biała˛ par˛e. Zakola rzeki w dole, jak ledwie widoczne smugi srebra. Szcz˛ek z˙ elaznych dzwonków w granatowym zmierzchu. Laney zadr˙zał. W ustach poczuł smak zardzewiałego metalu. Oczy idoru, posłanki jakiego´s wyimaginowanego kraju, napotkały jego spojrzenie. — Siadamy tutaj. — To Arleigh u jego boku wzi˛eła go pod r˛ek˛e. Wskazała na dwa miejsca przy stole. — Wszystko w porzadku? ˛ — spytała cicho. — Zdejmij buty. 134
Laney spojrzał na Blackwella, który ze zbolała˛ mina˛ popatrzył na idoru, ale ten grymas zaraz zniknał, ˛ skryty pod maska˛ blizn. Laney usłuchał: kl˛eknał ˛ i zdjał ˛ buty, poruszajac ˛ si˛e jak pijany lub s´piacy ˛ człowiek, chocia˙z wiedział, z˙ e jest zupełnie trze´zwy. Idoru u´smiechn˛eła si˛e, roz´swietliła od wewnatrz. ˛ — Laney? Stół rozstawiono w zagł˛ebieniu podłogi. Laney usadowił si˛e, wkładajac ˛ nogi pod blat i oburacz ˛ s´ciskajac ˛ poduszk˛e. — Co? — Dobrze si˛e czujesz? — Czuj˛e? — Wygladałe´ ˛ s jak. . . o´slepiony. Rez zajał ˛ miejsce u szczytu stołu, majac ˛ idoru po prawej, a kogo´s innego — Laney rozpoznał gitarzyst˛e Lo — po lewej r˛ece. Z drugiej strony idoru siedział dystyngowany starszy pan w okularach bez oprawek, z siwymi włosami zaczesanymi do góry i odsłaniajacymi ˛ gładkie czoło. Miał na sobie bardzo kosztownie wygladaj ˛ acy ˛ garnitur z jakiego´s matowoczarnego materiału i biała˛ koszul˛e ze stójkowym kołnierzykiem, zapinana˛ w bardzo skomplikowany sposób. Kiedy m˛ez˙ czyzna obrócił si˛e, z˙ eby powiedzie´c co´s do Rei Toei, Laney wyra´znie dostrzegł, jak s´wiatło jej twarzy przez moment odbija si˛e w tych lekko eliptycznych szkłach. Arleigh gło´sno wciagn˛ ˛ eła oddech. Ona te˙z to zauwa˙zyła. Hologram. Generowany, animowany, zaprezentowany. Laney powoli rozlu´znił zaci´sni˛ete na brzegach poduszki palce. Zaraz jednak przypomniał sobie kamienne grobowce, rzek˛e, kucyki z z˙ elaznymi dzwonkami. Punkty w˛ezłowe.
***
Laney zapytał kiedy´s Gerrarda Delouvriera, najcierpliwszego z uwielbiaja˛ cych tenis Francuzów pracujacych ˛ przy TIDAL, dlaczego to on, Laney, został wybrany na pierwszego (a zarazem, jak si˛e okazało, ostatniego) adepta tej szczególnej sztuki, jakiej usiłowali go nauczy´c. Przecie˙z nie starał si˛e o t˛e prac˛e — rzekł — i nie ma powodu, by sadzi´ ˛ c, i˙z kandydatów poszukiwano poprzez ogłoszenia w prasie. Delouvrier — z krótkimi, przedwcze´snie posiwiałymi włosami i naturalna˛ opalenizna˛ — odchylił si˛e w wygodnym fotelu komputerowym i wyciagn ˛ ał ˛ nogi. Zdawał si˛e oglada´ ˛ c swoje zamszowe buty na mi˛ekkich podeszwach. Potem spojrzał za okno, na prostokatne ˛ budynki, anonimowy krajobraz, lutowy s´nieg. — Nie rozumiesz? Wcale ci˛e nie szkolimy. Tylko obserwujemy. To my chce135
my nauczy´c si˛e czego´s od ciebie. Znajdowali si˛e w laboratorium badawczym DatAmerica w stanie Iowa. Był tu ziemny kort dla Delouvriera i jego kolegów, ale Francuzi wcia˙ ˛z narzekali na nawierzchni˛e. — A dlaczego ja? Delouvrier rzucił mu zm˛eczone spojrzenie. — Rok dobroci dla sierot? Przejaw nieoczekiwanej filantropii ze strony DatAmerica? — mruknał ˛ i przetarł oczy. — Nie, Laney. Co´s si˛e z toba˛ stało. Mo˙ze w jaki´s sposób usiłujemy to podtworzy´c. Czy jest takie słowo „podtworzy´c”? — Nie. — Nie kwestionuj u´smiechu losu. Jeste´s tu z nami i robisz co´s wa˙znego. To prawda, z˙ e jest zima, lecz prace nadal trwaja.˛ — Popatrzył na Laneya. — Jeste´s naszym jedynym dowodem. — Na co? Delouvrier zamknał ˛ oczy. — Był pewien człowiek, niewidomy, który opanował sztuk˛e echolokacji. Mlaskał j˛ezykiem, rozumiesz? Nadal nie otwierajac ˛ oczu, zademonstrował to Laneyowi. — Jak nietoperz. Niebywałe. Delouvrier otworzył oczy. — Potrafił bardzo dokładnie okre´sli´c wyglad ˛ otoczenia. Je´zdzi´c na rowerze. Wcia˙ ˛z robił to klik, klik. Naprawd˛e posiadł taka˛ umiej˛etno´sc´ . I nigdy nie potrafił tego wyja´sni´c, przekaza´c. . . Zaplótł długie palce i strzelił stawami. — Miejmy nadziej˛e, z˙ e z toba˛ jest inaczej.
***
Nie my´sl o czerwonej krowie. A mo˙ze chodziło o brazow ˛ a? ˛ Laney nie pami˛etał. Nie patrz na twarz idoru. To nie ciało — to informacje. Ona jest wierzchołkiem góry lodowej, nie, cała˛ Antarktyda˛ danych. Je´sli spojrzysz na jej twarz, znów si˛e zacznie: ona jest niewyobra˙zalna˛ ilo´scia˛ informacji. W zupełnie nieoczekiwany sposób indukowała punkty w˛ezłowe, tworzac ˛ narracj˛e. Mógł obserwowa´c jej dłonie. Patrze´c, jak je. Kolacja była wystawna, zło˙zona z szeregu da´n podawanych na osobnych, prostokatnych ˛ talerzach. Ka˙zde stawiano przed Rei Toei, w polu działania jej niewidocznego projektora, który natychmiast przysłaniał je idealna˛ kopia,˛ holograficznym jedzeniem na holograficznym talerzu. Nawet kiedy poruszała pałecz136
kami, wywoływała lekkie peryferyjne migotanie punktów w˛ezłowych. Pałeczki bowiem te˙z były informacja,˛ chocia˙z nie tak skondensowana˛ jak jej rysy i spojrzenie. Kiedy zabierano „pusty” talerz, ponownie pojawiał si˛e nietkni˛ety oryginał. Kiedy zacz˛eło si˛e to migotanie, Laney skupił uwag˛e na swoim talerzu, niezgrabnie operujacych ˛ pałeczkami palcach, na rozmowach wokół stołu. Kuwayama, m˛ez˙ czyzna w okularach bez oprawki, odpowiadał na jakie´s zadane przez Reza pytanie, którego Laney nie dosłyszał: — .. .w rezultacie zgromadzenia szeregu zło˙zonych konstrukcji, które nazywamy „maszynami pragnie´n”. Zielone oczy Reza, bystre i skupione. — Nie w dosłownym znaczeniu — ciagn ˛ ał ˛ Kuwayama — ale prosz˛e sobie wyobrazi´c koncentracj˛e ukierunkowanych pragnie´n. Stwierdzono, z˙ e struktura modularna jest idealna˛ architektura˛ do wyra˙zenia da˙ ˛ze´n. . . Mówił pi˛eknie modulowana˛ angielszczyzna,˛ z akcentem, którego Laney nie zdołał umiejscowi´c. Rez u´smiechnał ˛ si˛e, przenoszac ˛ spojrzenie na twarz idoru. Laney odruchowo zrobił to samo. Zapadł w jej oczy. Patrzył na strome klifowe urwisko, które wygladało ˛ na zło˙zone z samych prostokatnych ˛ balkonów, ka˙zdy na innej wysoko´sci lub gł˛eboko´sci. Pomara´nczowy zachód sło´nca w przydymionych, osadzonych w stalowych ramach oknach. Oleiste barwy nieba. Zamknał ˛ oczy, spojrzał w dół, otworzył powieki. Nowy talerz, inne danie. — Naprawd˛e byłe´s głodny — zauwa˙zyła Arleigh. Zajał ˛ si˛e pałeczkami i jako´s zdołał chwyci´c, a potem połkna´ ˛c co´s w rodzaju zimnego omletu z warzywami wielko´sci dwucentymetrowego sze´scianika. — Cudowne. Wolałbym jednak nie kosztowa´c fugu. Naje˙zka z neurotoksynami. Słyszała´s o niej? — Przed chwila˛ ja˛ zjadłe´s — powiedziała. — Pami˛etasz ten wielki półmisek z plasterkami surowej ryby, uło˙zonymi jak płatki chryzantemy? ˙ — Zartujesz. — Czy ju˙z lekko zdr˛etwiały ci wargi i j˛ezyk? To od tego. Laney przesunał ˛ ˙ j˛ezykiem po ustach. Zartowała? Siedzacy ˛ po lewej Yamazaki nachylił si˛e do niego. — Mo˙ze jest sposób na obej´scie problemu z danymi Reza. Zdajesz sobie spraw˛e, jak bardzo aktywny jest s´wiatowy ruch jego fanów? — Co takiego? — Ma mnóstwo wielbicielek. Obserwuja˛ ka˙zdy ruch Reza, Lo, innych muzyków. Rejestruja˛ wiele drobnych szczegółów. Po obejrzeniu materiału wideo Laney wiedział, z˙ e Lo/Rez teoretycznie stanowili duet, ale zawsze towarzyszyło im co najmniej dwóch, a przewa˙znie wi˛ecej muzyków. Rez od poczatku ˛ nie krył swej niech˛eci do instrumentów perkusyj´ nych. Obecny perkusista, „Slepy” Willy Jude siedzacy ˛ naprzeciw Yamazakiego,
137
grał z Rezem od lat. Podczas kolacji co chwila kierował swoje ogromne przeciwsłoneczne okulary w stron˛e idoru, a teraz jakby wyczuł wzrok Laneya. Zwrócił ku niemu czarne szkła, jak ekrany wideo. — Człowieku — powiedział. — Rozzer siedzi tu i robi ma´slane oczy do wielkiego aluminiowego termosu. — Pan jej nie widzi? — Hologramy to dziwna rzecz, stary — odparł perkusista, czubkiem palca dotykajac ˛ okularów. — Zabrałem moje dzieciaki do Nissan County. Zadzwoniłem wcze´sniej i troch˛e podkr˛ecili holo. Wtedy je widziałem. Ta dama ma chyba inna˛ cz˛estotliwo´sc´ albo co. Widz˛e tylko ten projektor i ten, no. . . ektoplastik czy jak mu tam? Taka˛ po´swiat˛e. M˛ez˙ czyzna siedzacy ˛ mi˛edzy nim a panem Kuwayama,˛ niejaki Ozaki, przepraszajaco ˛ skłonił si˛e Jude’owi. — Bardzo przepraszamy. Naprawd˛e bardzo nam przykro. Konieczna jest drobna korekta, ale nie mo˙zemy dokona´c jej teraz. — Hej — odparł Jude — nie ma problemu. Ju˙z ja˛ widziałem. Ogladam ˛ wszystkie muzyczne kanały. Na przykład, jak ona jest jaka´ ˛s mongolska˛ ksi˛ez˙ niczka˛ czy kim´s takim, wysoko w górach. . . Laney upu´scił pałeczk˛e. — Najnowszy singiel — powiedział Ozaki. — Tak — rzekł Jude — bardzo dobry. Nosi na nim t˛e złota˛ mask˛e? Niezłe gówno. Wrzucił do ust kawałek maki i zaczał ˛ z˙ u´c.
Rozdział 26 Hak Nam Chia i Masahiko siedzieli naprzeciw siebie na białej wykładzinie. Jedyne krzesło w pokoju było nie budzacym ˛ zaufania meblem o cienkich wygi˛etych nogach i sercowatym oparciu z ró˙zowego plastiku imitujacego ˛ metal. Oboje nie mieli ochoty siada´c na łó˙zku. Chia poło˙zyła Sandbendera na kolanach i wsun˛eła czubki palców w naparstki r˛ekawiczek. Masahiko postawił swój komputer na podłodze; umie´scił na miejscu panel kontrolny i wyjał ˛ spod tylnej s´cianki par˛e bardzo zmy´slnych r˛ekawic oraz dwa czarne spodki połaczone ˛ s´wiatłowodem. Inny przewód biegł od komputera do niewielkiej szczeliny z tyłu Sandbendera. — W porzadku ˛ — powiedziała Chia — zaczynajmy. Musz˛e znale´zc´ kogo´s. . . — Tak — zgodził si˛e. Podniósł czarne spodki i zasłonił sobie nimi oczy. Kiedy odjał ˛ r˛ece, okulary pozostały na miejscu. Wygladało ˛ to niesamowicie. Chia wzi˛eła swoje okulary i zało˙zyła je. — Co mam?. . . Co´s w jadrze ˛ spraw poruszało si˛e w absolutnie niewiarygodnych kierunkach. Nie miała wra˙zenia, jakie zwykle towarzyszyło łaczeniu. ˛ Konflikt programowy? Jak s´wiatło sacz ˛ ace ˛ si˛e przez trzepoczace ˛ szmaty. A potem to co´s przed nia: ˛ budynek z biomasy albo stromy urwisty brzeg, niezliczone, bezładne poziomy, bez ładu i składu. Gmatwanina płytkich balkonów, tysiace ˛ okienek rzucajacych ˛ mgł˛e pustych srebrnych prostokatów. ˛ Ciagn ˛ aca ˛ si˛e po bokach a˙z po kra´nce pola widzenia i na tej wysokiej, poszarpanej skale nierównej fasady, pokrytej czarnym futrem poskr˛ecanych rur, anten przechylonych pod ci˛ez˙ arem splatanych ˛ kabli. I wysoko w górze skraj nieba, po którym barwy rozlały si˛e jak benzyna na wodzie. — Hak Nam — powiedział obok niej. — Co to takiego? — Miasto ciemno´sci. Mi˛edzy s´cianami s´wiata. Przypomniała sobie chust˛e, która˛ widziała w jego pokoju na zapleczu kuchni, szczegółowa˛ map˛e planowego chaosu, niesymetryczne segmenciki czerwieni, 139
czerni i z˙ ółci. — To DWU, prawda? Wi˛eksza, trwalsza wersja miejsca, jakie tokijski oddział stworzył na spotkanie, albo d˙zungli zrobionej przez Zon˛e i Kelsey. Ludzie wykorzystywali DWU do gier: wymy´slali sobie postacie i wcielali si˛e w nie. Robiły tak małe dzieci i samotni. — Nie — zaprzeczył. — To nie gra. Znale´zli si˛e w s´rodku, powoli przyspieszajac, ˛ a˙z ruchliwy gaszcz ˛ otoczenia stał si˛e nieustannym wyzwaniem dla wzroku, optycznym werblem. „Ulica Tai Chang”. Mury atakujace ˛ przewijajacymi ˛ si˛e wiadomo´sciami, widmowe drzwi s´migajace ˛ obok, jak karty w tasowanej talii. I nie byli tu sami: opodal przelatywały jakie´s widmowe postacie i to wra˙zenie wszechobecnych oczu. . . Fraktalowe s´miecie, okruchy bitów, powietrzny korytarz w szalonych zwojach jakich´s słabo migoczacych ˛ linii. „Zaułek Alms House”. Ostry zakr˛et. Kolejny. A potem pi˛eli si˛e labiryntem spiralnych schodów, coraz szybciej, a˙z Chia wstrzymała dech i zamkn˛eła oczy. Pod powiekami zawirowały jej czerwone plamki, ale ci´snienie zel˙zało. Kiedy otworzyła oczy, znajdowali si˛e w znacznie czy´sciejszej, ale nie wi˛ek˙ szej wersji pokoju Masahiko na tyłach restauracji. Zadnych opakowa´n po zupach, z˙ adnych ciuchów. Siedział obok niej na łó˙zku, patrzac ˛ na zmieniajace ˛ si˛e wzory na konsoli komputera. Obok, na półce, jej Sandbender. Tekstura prymitywna, wszystko troch˛e zbyt gładkie i szkliste. Popatrzyła na niego, ciekawa, jak si˛e zaprezentuje. Standardowy skan, chyba zrobiony rok wcze´sniej: miał krótsze włosy. I nosił t˛e sama˛ czarna˛ tunik˛e. Na s´cianie za komputerami wisiała animowana wersja chusty, z lekko pulsujacymi ˛ czerwonymi, czarnymi i z˙ ółtymi prostokacikami. ˛ Przez jej s´rodek biegła jasnozielona linia, a z jej zako´nczenia rozchodziły si˛e zielone, koncentryczne kr˛egi. Chia spojrzała na Masahiko, ale on wcia˙ ˛z gapił si˛e na pulpit. Jaki´s d´zwi˛ek. Zerkn˛eła na drzwi, szczególnie kiepsko imitujace ˛ słoje drewna. Zobaczyła mały biały prostokat, ˛ wysuwajacy ˛ si˛e spod drzwi. Sunał ˛ dalej po podłodze, a˙z zniknał ˛ pod łó˙zkiem. Spojrzała na´n w sama˛ por˛e, by zobaczy´c, jak unosi si˛e — równie powoli — nad pasiastym materacem i zawisa w powietrzu na wysoko´sci jej oczu. Wiadomo´sc´ była napisana taka˛ sama˛ czcionka,˛ jakiej u˙zywali w „Whiskey Clone”, albo bardzo podobna.˛ Głosiła „Ku-Klux-Klan Kollectibles”, a potem kilka liter i cyfr, które nie wygladały ˛ na jakikolwiek znany jej adres. Znów dzwonek. Spojrzała na drzwi i zda˙ ˛zyła dostrzec wypadajac ˛ a˛ spod nich szara˛ smug˛e. Płaska,˛ wirujac ˛ a.˛ Jak cie´n jakiego´s kraba lub pajaka, ˛ dwuwymiarowy i wielonogi, dopadła białego prostokata. ˛ Połkn˛eła go i s´mign˛eła do drzwi. — Zako´nczyłem moje zadanie dla Warownego Miasta — oznajmił Masahiko, odwracajac ˛ si˛e od konsoli. 140
— Co to było? — zapytała Chia. — Co takiego? — Co´s jak wizytówka. Wpełzła pod łó˙zko. A potem pojawiło si˛e drugie co´s, jakby szary krab, i zjadło ja.˛ — Ogłoszenie — wyja´snił — i podprogram z krytycznym spojrzeniem. — Wcale nie krytykował, tylko zjadł ja.˛ — Mo˙ze osoba, która napisała ten podprogram, nie lubi reklam. Cz˛esto tak bywa. Albo nie lubi ogłoszeniodawcy. Z pobudek politycznych, estetycznych, osobistych — wszelkich mo˙zliwych. Chia rozejrzała si˛e po replice jego pokoiku. — Dlaczego nie postarałe´s si˛e o wi˛ekszy pokój? Natychmiast zaniepokoiła si˛e, z˙ e mo˙ze przywykł do takiego, b˛edac ˛ Japo´nczykiem. Mimo wszystko była to chyba najmniejsza przestrze´n wirtualna, w jakiej przebywała, a przecie˙z wi˛eksza wcale nie była dro˙zsza, chyba z˙ e kto´s chciał mie´c cały kraj, tak jak Zona. — Warowne Miasto opiera si˛e na koncepcji skali. To bardzo wa˙zne. Wykorzystujac ˛ skal˛e, otrzymujemy miejsce, prawda? Oryginał zamieszkiwały trzydzie´sci trzy tysiace ˛ ludzi. Na dwóch i siedmiu dziesiatych ˛ hektara. Do wysoko´sci czternastego pi˛etra. Chia nie rozumiała, o czym mówił. — Musz˛e si˛e połaczy´ ˛ c. — Oczywi´scie — odparł i wskazał na Sandbendera. Była pewna, z˙ e znów ujrzy t˛e dwuwymiarowa˛ rzecz, ale tak si˛e nie stało. Bitmapowe rybki pływały w kółko w szklanym blacie stolika. Spojrzała przez okno na naszkicowane drzewa i zadała sobie pytanie, gdzie te˙z podział si˛e Mumphalumpagus. Nie widziała go od jakiego´s czasu. Zrobił go dla niej ojciec, kiedy była mała — wielki ró˙zowy dinozaur z firankami rz˛es. Sprawdziła stolik, ale nie było do niej z˙ adnej poczty. Mogła skorzysta´c z telefonu. Zadzwoni´c do matki. Pewnie. „Cze´sc´ , jestem w Tokio. W hotelu miło´sci. ´ Scigaj a˛ mnie, bo kto´s podrzucił mi co´s do torebki. Jak uwa˙zasz, co powinnam zrobi´c?” Próbowała połaczy´ ˛ c si˛e z numerem Kelsey, lecz dostała si˛e tylko do marmurowego przedsionka i czyj´s głos, nie Kelsey, oznajmił, z˙ e Kelsey van Troyr jest chwilowo nieobecna. Chia wyszła, nie zostawiajac ˛ wiadomo´sci. Nast˛epnie spróbowała si˛e połaczy´ ˛ c z Zona,˛ ale jej dostawca wyłaczył ˛ si˛e. To zdarzało si˛e cz˛esto w Meksyku, a szczególnie w Mexico City, gdzie mieszkała Zona. Chia postanowiła spróbowa´c szcz˛es´cia z kryjówka,˛ która znajdowała si˛e w Arizonie, gdzie nigdy nie wyłaczano ˛ sieci. Wiedziała, z˙ e Zona nie lubi, kiedy ludzie odwiedzaja˛ ja˛ tam, poniewa˙z nie chciała, aby firma, która stworzyła to miejsce, a nast˛epnie zapomniała o nim, odkryła, z˙ e Zona dostała si˛e tam i stworzyła swój własny kraj.
141
Zapytała Sandbendera, skad ˛ teraz si˛e łaczy, ˛ i dowiedziała si˛e, z˙ e z Helsinek w Finlandii. Tak wi˛ec system łaczno´ ˛ sciowy hotelu działał bez zarzutu. U Zony jak zwykle zapadał zmierzch. Chia obejrzała dno wyschni˛etego basenu, szukajac ˛ jaszczurek, ale nie znalazła ich tam. Zazwyczaj czekały na intruza, ale nie tym razem. — Zona? Chia podniosła głow˛e, usiłujac ˛ dostrzec te dziwne, podobne do kondorów stworzenia Zony. Niebo było pi˛ekne, ale puste. Niebo było najwa˙zniejsza˛ cz˛es´cia˛ tego miejsca i nie poskapiono ˛ na nie grosza. Solidna robota; gł˛ebokie, czyste ´ agali i w zwariowanym meksyka´nskim odcieniu bladego turkusu. Sci ˛ tu ludzi, z˙ eby sprzedawa´c im samoloty, prywatne odrzutowce, kiedy jeszcze je robiono. Był tu pas startowy z białego betonu, ale Zona zrobiła z niego kanion i przemapowała go. Cały lokalny koloryt był dziełem Zony: s´lady po ogniskach, wyschni˛ete baseny i pop˛ekane mury. Zaimportowała pliki z krajobrazami, mo˙ze nawet prawdziwe obrazy jakiej´s cz˛es´ci Meksyku. — Zona? Co´s zagrzechotało na najbli˙zszym dachu jak kamyki o blach˛e. To nic. Tylko jaszczurka. Po prostu nie ma jej tu. Trzask gałazki. ˛ Bli˙zej. Nie rób sobie jaj, Zono. Wyszła stamtad. ˛ Bitmapowe rybki pływały tam i z powrotem. To naprawd˛e niesamowite. Nie wiedziała dlaczego, ale tak było. Ta cisza. . . Spojrzała na drzwi swojej sypialni i zacz˛eła si˛e zastanawia´c, co znalazłaby za nimi, gdyby je otworzyła. Łó˙zko, plakat Lo/Rez Skyline, software’owy Lo pozdrawiajacy ˛ ja˛ przyja´znie i bezosobowo. A je´sli znajdzie co´s innego? Co´s, co na nia˛ czeka. Na przykład wcia˙ ˛z słyszała ten grzechot na zboczu. A gdyby podeszła do siatkowych drzwi, za którymi znajdował si˛e pokój matki? Gdyby otworzyła je i znalazła ten pokój, w którym czekałaby nie matka, lecz kto´s inny? W ten sposób tylko nap˛edzi sobie strachu. Spojrzała na stert˛e albumów Lo/Rez obok litografii pudełka s´niadaniowego i na wirtualna˛ Wenecj˛e. Teraz nawet Mistrz Muzyki wydawał si˛e mile widzianym towarzyszem. Uruchomiła program, patrzac, ˛ jak dekompresuje si˛e Piazza, niczym niesko´nczenie skomplikowana rozkładanka, tworzaca ˛ trójwymiarowa˛ ilustracj˛e. Wokół niej wyłoniły si˛e fasady i kolumnady, na godzin˛e przed s´witem zimowego dnia. Odwróciwszy si˛e plecami do wody, na której dzioby czarnych gondoli podskakiwały jak nuty w jakim´s zapomnianym systemie muzycznej notacji, wskazała palcem i pomkn˛eła przez labirynt uliczek, jednocze´snie my´slac, ˛ z˙ e to miejsce jest na swój sposób równie dziwne, jak Warowne Miasto Masahiko, wi˛ec o co w tym wszystkim chodzi? Dopiero mijajac ˛ trzeci most, zorientowała si˛e, z˙ e nie ma Mistrza. 142
Hej! Przystan˛eła. Karnawałowe maski na wystawie, naprawd˛e stare. Czarne, sterczace ˛ pracia ˛ nosów, puste oczodoły. Lustro przysłoni˛ete po˙zółkła˛ krepa.˛ Sprawdziła Sandbendera, czy przypadkowo nie wyłaczyła ˛ Mistrza. Nie. Otworzyła oczy i policzyła do trzech. Wyobraziła sobie, z˙ e siedzi na mi˛ekkiej wykładzinie hotelu „Di”. Otworzyła oczy. Na ko´ncu waskiej ˛ weneckiej uliczki z kocimi łbami, wiodacej ˛ na mały placyk, pod wznoszac ˛ a˛ si˛e na s´rodku fontanna˛ stała jaka´s nieznajoma posta´c. Chia zdj˛eła gogle, nie wyłaczaj ˛ ac ˛ Wenecji. Masahiko siedział naprzeciw niej, ze skrzy˙zowanymi nogami i czarnymi spodkami na oczach. Powoli i bezgło´snie poruszał wargami, a palcami opartych o uda dłoni kre´slił co´s w powietrzu. Maryalice siedziała na skraju ró˙zowego łó˙zka. W ustach miała nie zapalony papieros, a w r˛eku mały kanciasty pistolet. Chia zauwa˙zyła, z˙ e s´wie˙zo pomalowane czerwonym lakierem paznokcie kontrastowały z perłowym plastikiem r˛ekojes´ci. — Znów to samo — powiedziała Maryalice z papierosem w z˛ebach. Nacisn˛eła spust i z lufy pistoletu wytrysnał ˛ złocisty płomyczek. Zapaliła od niego papierosa. — Tokio. Mówi˛e ci. Zawsze tak samo.
Rozdział 27 Nie ma jak rzeczywisto´sc´ Laney stał przy pisuarze z czarnej gumy w m˛eskiej toalecie, kiedy zauwa˙zył tego Rosjanina czeszacego ˛ si˛e przed lustrem. Przynajmniej ten materiał wygladał ˛ tak, jak czarna guma z mi˛ekkimi kraw˛edziami. Najwidoczniej naprawili kanalizacj˛e, ale zastanawiał si˛e, co by powiedzieli, gdyby zechciał wnie´sc´ swój udział do wystroju Groty? Po drodze zauwaz˙ ył, z˙ e na jednym z barów le˙za˛ sztabki czego´s ciemnozielonego i przezroczystego, pod´swietlone od spodu. Miał nadziej˛e, z˙ e nie zrobili ich z tego, co odpiłowali na klatce schodowej. Kolacja sko´nczyła si˛e i chyba wypił do niej za du˙zo sake. Razem z Arleigh i Yamazakim obserwowali spotkanie Reza z ta˛ nowa˛ wersja˛ idoru, która˛ Willy Jude widział jako wielki srebrny termos. Blackwell równie˙z oswoił si˛e z jej widokiem. Laney podejrzewał, z˙ e ochroniarz nie miał poj˛ecia o jej przybyciu i dowiedział si˛e o tym dopiero wtedy, kiedy przyszedł i usłyszał o tym od Reza. Arleigh przez wi˛ekszo´sc´ wieczoru rozmawiała z Lo, głównie o nieruchomos´ciach. Miał wiele posiadło´sci rozsianych po całym s´wiecie. Laney słuchał kolejnych pomysłów Yamazakiego w sprawie ewentualnego wykorzystania baz klubowych. Mo˙ze i co´s w tym było, ale to si˛e dopiero oka˙ze. Blackwell nie odzywał si˛e do nikogo, pijac ˛ piwo zamiast sake i pochłaniajac ˛ potrawy w takich ilo´sciach, jakby usiłował zatka´c jaka´ ˛s dziur˛e w systemie zabezpiecze´n, która˛ mo˙zna załata´c, metodycznie zapychajac ˛ ja˛ sashimi. Australijczyk po mistrzowsku operował pałeczkami; zapewne mógłby z pi˛ec´ dziesi˛eciu kroków trafi´c ci˛e nimi w oko. Głównym punktem programu był jednak Rez i idoru oraz w mniejszym stopniu Kuwayama, który prowadził z obojgiem długie rozmowy. Drugi Japo´nczyk, Ozaki, wygladał ˛ na faceta przyprowadzonego na wypadek, gdyby trzeba było wymieni´c baterie w srebrnym termosie. Willy Jude był do´sc´ przyjacielski, ale w niezwykle bezosobowy sposób. Z reguły technicy byli najlepszym z´ ródłem wszelkich plotek kra˙ ˛zacych ˛ po danej firmie, wi˛ec Laney kilkakrotnie próbował pociagn ˛ a´ ˛c za j˛ezyk Ozakiego, 144
lecz ten nie powiedział ani słowa wi˛ecej, ni˙z musiał. A poniewa˙z Laney nie mógł nawet spojrze´c na Rei Toei, nie zaczynajac ˛ czyta´c punktów w˛ezłowych, musiał ograniczy´c szpiegowanie do wyrywkowych obrazów, rejestrowanych poza polem jej widzenia. Jednym z tych obrazów była Arleigh. Zarys jej szcz˛eki miał w sobie co´s, co bardzo mu si˛e spodobało, wi˛ec co chwila zerkał na sasiadk˛ ˛ e. Laney zapiał ˛ rozporek i poszedł umy´c r˛ece nad umywalka˛ zrobiona˛ z tego samego czarnego tworzywa. Zauwa˙zył, z˙ e Rosjanin wcia˙ ˛z czesze włosy. Laney nie wiedział, czy ten człowiek rzeczywi´scie jest Rosjaninem, ale tak nazwał go w mys´lach ze wzgl˛edu na czarne spodnie spadochroniarza w jasnobiałe łaty, z czarnymi lampasami oraz wieczorowa˛ marynark˛e z białej skóry. Zdecydowanie Rosjanin lub inny przedstawiciel Kombinatu, komuch zmutowany na mafiosa. Czesał si˛e z gł˛ebokim skupieniem, przypominajacym ˛ Laneyowi much˛e, czyszczac ˛ a˛ si˛e przednimi łapkami. Był olbrzymi i miał wielka˛ głow˛e lekko zw˛ez˙ ona˛ na czubku. Pomimo uwagi, jaka˛ po´swi˛ecał czesaniu si˛e, m˛ez˙ czyzna nie miał wielu włosów, przynajmniej na czubku głowy, wi˛ec Laney pomy´slał, z˙ e wszyscy ci faceci kwalifikuja˛ si˛e do implantów. Rydell mówił mu, z˙ e w Tokio roi si˛e od takich typów. Widział program dokumentalny, z którego wynikało, z˙ e sa˛ tak bezmy´slnie i niepotrzebnie brutalni, z˙ e nikt nie chce mie´c z nimi nic wspólnego. Potem Rydell zaczał ˛ mu opowiada´c o dwóch Rosjanach, gliniarzach z San Francisco, z którymi starł si˛e kiedy´s, ale Laney musiał i´sc´ na spotkanie z Rice’em Danielsem i specem od makija˙zu, wi˛ec nigdy nie poznał zako´nczenia. Teraz sprawdził, czy resztki jedzenia nie utkwiły mu mi˛edzy z˛ebami. Kiedy wychodził, Rosjanin nadal si˛e czesał. Laney zobaczył Yamazakiego, mrugajacego ˛ i zagubionego. — Jest tam — powiedział do Japo´nczyka. — Co? — Kibel. — Kibel? — M˛eski. Toaleta. — Szukałem ciebie. — No to mnie znalazłe´s. — Zauwa˙zyłem, z˙ e podczas kolacji omijałe´s wzrokiem idoru. — Racja. — Podejrzewam, z˙ e zag˛eszczenie informacji jest tak ogromne, z˙ e pozwala na ustalenie punktów w˛ezłowych. . . — Słusznie. Yamazaki kiwnał ˛ głowa.˛ — Aha. Jednak nie w przypadku jednego z jej filmów, ani nawet „koncertów na z˙ ywo”. — Dlaczego nie? — Laney ruszył z powrotem do stołu. — Szeroko´sc´ pasma — wyja´snił Yamazaki. — Wersja z dzisiejszego wieczoru jest szerokopasmowa. 145
— Czy zapłaca˛ nam za testowanie wersji beta? — Mo˙zesz opisa´c natur˛e tych w˛ezłów? Prosz˛e. — Maja˛ posta´c wspomnie´n albo migawek z filmu. Ale co´s, co powiedział perkusista, ka˙ze mi przypuszcza´c, z˙ e widziałem tylko jej ostatni teledysk. Kto´s pchnał ˛ go w plecy i Laney poleciał na najbli˙zszy stolik, tłukac ˛ zastaw˛e. Poczuł p˛ekajace ˛ pod nim talerze i przez ułamek sekundy gapił si˛e na opi˛ete szarym lateksem łono jakiej´s kobiety, która wrzasn˛eła przera´zliwie w tej samej chwili, gdy stolik runał ˛ na podłog˛e. Co´s, prawdopodobnie jej kolano, mocno uderzyło Laneya w skro´n. Zdołał ukl˛ekna´ ˛c, trzymajac ˛ si˛e za głow˛e, i nagle przypomniał sobie eksperyment naukowy, jaki przeprowadzali na zaj˛eciach w Gainesville. Z napi˛ecia powierzchniowego. Sypało si˛e pieprz na wod˛e w szklance. Koniec igły przysuwało si˛e tu˙z nad cienka˛ warstw˛e pieprzu. Ten, jak z˙ ywa istota, umykał przed igła.˛ To samo zdarzyło si˛e tutaj — dzwoniło mu w głowie — tylko zamiast pieprzu był tłum go´sci „Western Worldu”, a igła musiała by´c wycelowana w stolik Reza. Plecy opi˛ete wieczorowa˛ marynarka˛ z białej skóry. . . Nagle zobaczył, jak Sherman unosi si˛e na fali pierzchajacego ˛ tłumu i leci na niego, ogromny i lekki, a potem zgasło s´wiatło. Tłum i tak wrzeszczał, ale mrok zmienił ten zbiorowy wrzask w przera˙zaja˛ cy ryk. Laney zakrył r˛ekami uszy, a raczej próbował to zrobi´c, gdy˙z kto´s wpadł na niego i przewrócił go na podłog˛e. Laney instynktownie zwinał ˛ si˛e w kł˛ebek, osłaniajac ˛ r˛ekami kark. — Hej — powiedział mu kto´s do ucha — wstawaj. Stratuja˛ ci˛e. Był to Willy Jude. — Ja dobrze widz˛e — szepnał ˛ perkusista, chwytajac ˛ go za r˛ek˛e. — W podczerwieni. Laney pozwolił, by perkusista podniósł go z podłogi. — Co jest? Co si˛e stało? — Nie wiem, ale chod´z. B˛edzie gorzej. . . Jakby w odpowiedzi, w´sród oszalałego tłumu, rozległ si˛e przera´zliwy skowyt bólu. — Blackwell dopadł którego´s — rzekł Willy Jude i Laney poczuł, z˙ e perkusista chwyta go druga˛ r˛eka˛ za pasek spodni. Potykajac ˛ si˛e, ruszył za Jude’em. Kto´s wpadł na niego i krzyknał ˛ co´s po japo´nsku. Osłaniajac ˛ twarz r˛ekami, Laney szedł za perkusista.˛ Nagle znale´zli si˛e w jakim´s spokojniejszym miejscu. — Gdzie jeste´smy? — szepnał ˛ Laney. — T˛edy. . . — Co´s uderzyło Laneya w piszczel. — Stołek — wyja´snił Willy Jude. — Przepraszam. Pod podeszwami chrz˛es´ciło szkło. Łuk zielonkawego s´wiatła, pochyła kursywa zawieszona w mroku. Jeszcze kilka kroków i zobaczył Grot˛e. Willy Jude pu´scił jego pasek. 146
— Ju˙z widzisz, prawda? T˛e bioluminescencj˛e? — Tak — odparł Laney. — Dzi˛eki. — Moje okulary jej nie wychwytuja.˛ Podczerwie´n rejestruje ciepłot˛e ciał, ale nie widz˛e schodów. Sprowad´z mnie na dół. Jude wział ˛ Laneya za r˛ek˛e. Razem zacz˛eli schodzi´c po schodach. Obok zbiegła trójka Japo´nczyków w wieczorowych strojach, gubiac ˛ na inkrustowanych stopniach but na wysokim obcasie i znikajac ˛ za zakr˛etem. Laney kopniakiem usunał ˛ but z drogi Jude’a i poszli dalej. Kiedy min˛eli zakr˛et, natkn˛eli si˛e na Arleigh, trzymajac ˛ a˛ na ramieniu zielona˛ butelk˛e szampana. Kobieta miała w kaciku ˛ ust stru˙zk˛e krwi, ciemniejsza˛ od szminki. Na widok Laneya opu´sciła butelk˛e. — Gdzie byłe´s? — zapytała. — W toalecie — odparł Laney. — Omin˛eła ci˛e zabawa. — Co si˛e stało? — Niech to szlag — mrukn˛eła. — Zostawiłam tam płaszcz. — Chod´zcie, chod´zcie — pop˛edzał Willy Jude. Kolejne stopnie, nast˛epne podesty, pofalowane s´ciany Groty przeszły w gładki beton. Mijali ich zbiegajacy ˛ na dół ludzie, grupkami i pojedynczo, pospiesznie zbiegajac ˛ po schodach. Laney pomasował sobie z˙ ebra w miejscu, gdzie uderzył nimi o blat. Bolały go, ale jakim´s cudem nie odniósł z˙ adnych powa˙zniejszych obra˙ze´n. — Wygladali ˛ na chłopców z Kombinatu — powiedziała Arleigh. — Wielcy i paskudni faceci, nieprzyjemne towarzystwo. Nie wiem, czy chodziło im o Reza czy o idoru. My´sleli, z˙ e moga˛ sobie tak po prostu wej´sc´ i zrobi´c swoje. — Co zrobi´c? — Nie wiem — odparła. — Kuwayama miał co najmniej tuzin swoich ochroniarzy przy dwóch sasiednich ˛ stolikach. A Blackwell pewnie codziennie przed pój´sciem do łó˙zka modli si˛e o taka˛ okazj˛e. Si˛egnał ˛ do kieszeni i zgasły s´wiatła. — Zgasił je — wyja´snił Willy Jude. — Jakim´s pilotem. On lepiej widzi w ciemno´sci ni˙z ja w tych okularach na podczerwie´n. Nie wiem, jak to robi, ale tak jest. — Jak si˛e stamtad ˛ wydostała´s? — zapytał Laney. — Miałam latark˛e. W torebce. — Laney-san. . . Obejrzał si˛e i zobaczył Yamazakiego. Japo´nczyk miał oderwany jeden r˛ekaw płaszcza w zielona˛ krat˛e i tylko jedno szkło w okularach. Arleigh wyj˛eła z torebki telefon i klnac ˛ pod nosem, usiłowała zadzwoni´c. Yamazaki dogonił ich na nast˛epnym pode´scie. Dalej schodzili we czwórk˛e, przy czym Laney nadal prowadził muzyka za r˛ek˛e.
147
Kiedy dotarli na dół, nigdzie nie dostrzegli ponurych portierów „Western Worldu”. Samotny policjant z plastikowa˛ osłona˛ przeciwdeszczowa˛ na czapce goraczkowo ˛ mówił co´s do mikrofonu wpi˛etego w klap˛e peleryny. Robiac ˛ to, kr˛ecił si˛e w kółko, wymachujac ˛ biała˛ pałka.˛ Wokół wyły syreny nadje˙zd˙zajacych ˛ wozów i Laneyowi wydawało si˛e, z˙ e słyszy helikopter. Willy Jude pu´scił r˛ek˛e Laneya i przestawił okulary na jasne o´swietlenie ulicy. — Gdzie jest mój samochód? Arleigh odj˛eła od ust telefon, który wreszcie zaczał ˛ działa´c. — Lepiej chod´z z nami, Willy. Ju˙z jedzie tu specjalna jednostka policji. . . — Nie ma to jak rzeczywisto´sc´ — powiedział Rez. Laney odwrócił si˛e, zobaczył piosenkarza wychodzacego ˛ z bramy i strzepujacego ˛ co´s białego z czarnej marynarki. — Sp˛edzajac ˛ za du˙zo czasu w wirtualnym s´wiecie, zapominamy o tym, no nie? Ty jeste´s Leyner? Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Laney — poprawił go Laney, gdy za ich plecami zatrzymała si˛e ciemnozielona furgonetka Arleigh.
Rozdział 28 Sprawa pieni˛edzy Maryalice otworzyła wygi˛eta˛ szuflad˛e, wbudowana˛ w wezgłowie ró˙zowego łó˙zka. Miała na sobie czarna˛ sukni˛e z naszytymi na klapach cekinami, układajacy˛ mi si˛e w wielkie czerwone ró˙ze w stylu Ashleigh Modine Carter. Wyj˛eła talerzyk z niebieskiego szkła i ustawiła go sobie na kolanie. — Nienawidz˛e takich miejsc — powiedziała. — Seks mo˙zna obrzydzi´c na wiele sposobów, ale trudno go a˙z tak o´smieszy´c. Strzepn˛eła szary popiół do niebieskiego talerzyka. — A przy okazji, ile masz lat? — Czterna´scie — powiedziała Chia. — Tak te˙z im mówiłam. Masz czterna´scie, najwy˙zej pi˛etna´scie lat i nie mogła´s mnie podej´sc´ . To ja podeszłam ciebie, no nie? To była moja inicjatywa. Ja ci to podrzuciłam. Ale oni mi nie uwierzyli. Powiedzieli, z˙ e była´s podstawiona, a ja głupia, z˙ e ten Rez przysłał ci˛e na SeaTac, z˙ eby´s to zdobyła. Twierdzili, z˙ e jeste´s nasłana, a ja oszalałam, skoro uwa˙zam, z˙ e dzieciak nie mo˙ze tego zrobi´c. Zaciagn˛ ˛ eła si˛e, mru˙zac ˛ oczy. — Gdzie to jest? — Spojrzała na otwarta˛ torb˛e Chii, stojac ˛ a˛ na białej wykładzinie. — Tam? — Nie chciałam tego zabiera´c. Nie wiedziałam, z˙ e to tam jest. — Wiem — powiedziała Maryalice. — Tak te˙z im mówiłam. Chciałam zabra´c ci to w klubie. — Nic nie rozumiem — powiedziała Chia. — To mnie przera˙za. — Czasem przewo˙ze˛ ró˙zne rzeczy dla Eddiego. Oddaj˛e przysług˛e jego klubo˙ wi. To nielegalne, ale nie a˙z tak nielegalne, rozumiesz? Zadnego niebezpiecznego towaru. Tym razem jednak kombinował co´s na boku, z Rosjanami. Nie podobało mi si˛e to. Mnie te˙z przera˙za ten towar. Jakby z˙ ył własnym z˙ yciem. — Jaki towar? — Ten. Nazywaja˛ go asemblerem. Chia spojrzała na swoja˛ torb˛e. 149
— Ta rzecz w mojej torbie to nanotechowy asembler? — Raczej to, z czego powstaje. Rodzaj jajka albo małej fabryki. Podłaczasz ˛ to do innej maszyny, która je programuje, a one zaczynaja˛ tworzy´c si˛e z tego, co pod r˛eka.˛ A kiedy jest ich ju˙z dostatecznie du˙zo, zaczynaja˛ budowa´c to, co chcesz. Prawo zakazuje sprzedawania ich Kombinatowi, któremu sa˛ bardzo potrzebne. Eddie wymy´slił na to sposób. W Hayattcie przy SeaTac spotkałam si˛e tymi dwoma dziwnymi Niemcami. Przylecieli tam chyba z Afryki. Zdusiła papierosa w niebieskim talerzyku, przez co zaczał ˛ s´mierdzie´c jeszcze gorzej. — Nie chcieli mi tego da´c, poniewa˙z spodziewali si˛e Eddiego. Było kilka rozmów przez telefon. W ko´ncu przekazali mi towar. Miałam wło˙zy´c go do walizki razem z reszta,˛ ale zdenerwowałam si˛e. Potrzebowałam czego´s na uspokojenie. Rozejrzała si˛e po pokoju. Postawiła talerzyk z niedopałkiem papierosa na stoliku przy łó˙zku i wykonała pewien ruch, pod wpływem którego szafka si˛e otworzyła. Kryła w sobie lodówk˛e pełna˛ buteleczek. Maryalice nachyliła si˛e i zajrzała do s´rodka. Zapalniczka w kształcie pistoletu upadła na ró˙zowe łó˙zko. — Nie ma tequili — stwierdziła Maryalice. — Powiedzcie mi, dlaczego kto´s nazywa wódk˛e „Come Back Salmon”. . . Wyj˛eła kwadratowa˛ buteleczk˛e z ryba˛ na etykiecie. — To typowe dla Japo´nczyków — stwierdziła i popatrzyła na zapalniczk˛e. — Tak jak dla Rosjan zrobi´c zapalniczk˛e, która wyglada ˛ jak pistolet. Chia zauwa˙zyła, z˙ e Maryalice nie nosi ju˙z treski. — Kiedy na SeaTac pobierali próbki DNA — powiedziała Chia — podstawiła´s koniec treski. . . Maryalice odkr˛eciła zakr˛etk˛e, otworzyła buteleczk˛e, opró˙zniła ja˛ jednym haustem i otrzasn˛ ˛ eła si˛e. ´ ełam — Ta treska jest zrobiona z moich własnych włosów — wyja´sniła. — Sci˛ je, kiedy byłam na takiej zdrowej diecie, rozumiesz? Oni biora˛ próbki włosów, z˙ eby wyłapa´c ludzi, którzy stosuja˛ u˙zywki. Niektóre z tych s´rodków przez długi czas pozostaja˛ we włosach. — Maryalice odstawiła pusta˛ buteleczk˛e obok talerzyka. — Co on robi? — Wskazała na Masahiko. — Łaczy ˛ si˛e — odparła Chia, nie wiedzac, ˛ jak zwi˛ez´ le wyja´sni´c jej, czym jest Warowne Miasto. — Widz˛e. Przyszli´scie tutaj, poniewa˙z hotel ma własna˛ sie´c łaczno´ ˛ sci, tak? — Znalazła´s nas jednak. — Mam kontakty w firmie przewozowej. Pomy´slałam, z˙ e warto spróbowa´c. Jednak Rosjanie te˙z na to wpadna,˛ je´sli jeszcze tego nie zrobili. — A jak tu weszła´s? Pokój był zamkni˛ety. — Znam takie miejsca, kochana. Znam je a˙z za dobrze. Masahiko zdjał ˛ z oczu czarne spodki, zobaczył Maryalice, ponownie spojrzał na gogle i znów na Chi˛e. — To jest Maryalice — powiedziała Chia. 150
***
Gomi Boy zaprezentował si˛e dokładnie tak samo jak w rzeczywisto´sci, z wielkimi oczami i chyba jeszcze dłu˙zszymi włosami. — Kto wypił wódk˛e? — zapytał. — Maryalice — powiedziała Chia. — Kim jest Maryalice? — Jest w naszym pokoju. — Ta buteleczka kosztowała tyle, ile dwadzie´scia minut korzystania z łacza ˛ ´ — rzekł Gomi Boy. — Jak kto´s zdołał was znale´zc w hotelu „Di”? — To skomplikowana sprawa — odparła Chia. Znów byli w pokoju Masahiko w Warownym Mie´scie. Wrócili tam jednym klikni˛eciem, nie kr˛ecili si˛e po labiryncie, jak za pierwszym razem. Zobaczyła ikon˛e przypominajac ˛ a˛ jej, z˙ e nie zamkn˛eła Wenecji, ale teraz było na to za pó´zno. Mo˙ze je´sli ju˙z si˛e raz dotarło do Warownego Miasta, wracało si˛e tam szybciej. Masahiko powiedział, z˙ e musza˛ si˛e spieszy´c, bo sa˛ kłopoty. Maryalice twierdziła, z˙ e nie ma nic przeciwko temu, ale Chii nie podobało si˛e, z˙ e b˛edzie z nimi w pokoju, kiedy korzystaja˛ z łacza. ˛ — Karta wystarczy jeszcze na dwadzie´scia sze´sc´ minut łaczno´ ˛ sci — oznajmił Gomi Boy. — Je´sli twoja przyjaciółka znów nie skorzysta z barku. Czy masz konto w Seattle? — Nie — zaprzeczyła Chia. — Tylko moja matka. . . — Ju˙z to sprawdzili´smy — wtracił ˛ si˛e Masahiko. — Kredyt matki nie wystarczy na wynaj˛ecie pokoju i opłaty za łacze. ˛ Twój ojciec. . . — Mój ojciec? — Jego firma otworzyła mu w Singapurze rachunek na wydatki reprezentacyjne, w banku handlowym. . . — Skad ˛ o tym wiecie? Gomi Boy wzruszył ramionami. — Warowne Miasto. Wiemy to i owo. Znamy ludzi, którzy wiedza˛ ró˙zne rzeczy. — Nie mo˙zecie wykorzysta´c rachunku mojego ojca — zaprotestowała Chia. — To pieniadze ˛ firmy. — Pozostało dwadzie´scia pi˛ec´ minut — oznajmił Masahiko. Chia zdj˛eła gogle. Maryalice wyjmowała z lodówki nast˛epna˛ buteleczk˛e. — Nie otwieraj tego! Maryalice z okrzykiem przestrachu wypu´sciła butelk˛e. — Mo˙ze kilka ry˙zowych krakersów? — zaproponowała. — Nic — uci˛eła Chia. — To za drogo kosztuje! Ko´ncza˛ nam si˛e pieniadze! ˛ — Och! — Maryalice zamrugała oczami. — Racja. Ja te˙z nie mam forsy.
151
Eddie na pewno zablokował moje karty i je´sli spróbuj˛e z nich skorzysta´c, dowie si˛e, gdzie jestem. Masahiko powiedział do Chii, nie zdejmujac ˛ gogli: — Mamy na linii rachunek twojego ojca. . . Maryalice u´smiechn˛eła si˛e. — Wła´snie to chcieli´smy usłysze´c, prawda? Chia zdj˛eła r˛ekawiczki. — Musisz im to odnie´sc´ — powiedziała do Maryalice. — Te nanotechy. Dam ci je teraz, a ty zaniesiesz je im i powiesz, z˙ e to była pomyłka. Na czworakach przesun˛eła si˛e po wykładzinie do otwartej torby. Poszperała w niej, znalazła resztki niebiesko-˙zółtej reklamówki z SeaTac i podała ja˛ Maryalice. Ciemnoszary plastik i rzad ˛ otworków nadawały urzadzeniu ˛ wyglad ˛ zdeformowanego młynka do pieprzu. — We´z to. Wyja´snij im wszystko. Powiedz, z˙ e to była pomyłka. Maryalice skuliła si˛e. — Zabierz to, dobrze? — powiedziała i przełkn˛eła s´lin˛e. — Widzisz, problem nie polega na tym, czy to była pomyłka czy nie. Chodzi o to, z˙ e teraz i tak nas zabija,˛ poniewa˙z o tym wiemy. A Eddie pozwoli im na to. Poniewa˙z musi. I dlatego, z˙ e ma ju˙z mnie do´sc´ , ten niewdzi˛eczny, mały, o´slizły, gówniany popapraniec. . . Maryalice ze smutkiem potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Gdyby mnie kto´s zapytał, to koniec naszego zwiazku. ˛ — Mamy dost˛ep do konta — oznajmił Masahiko. — Teraz dołacz ˛ do nas. Masz nast˛epnego go´scia.
Rozdział 29 Ze złej strony Furgonetka Arleigh cuchn˛eła długoła´ncuchowymi monomerami i rozgrzana˛ elektronika.˛ Tylne siedzenia usuni˛eto, robiac ˛ miejsce dla kilku czarnych konsoli, połaczonych ˛ ze soba˛ i unieruchomionych skrzypiacymi ˛ zwojami pianogumy. Rez siedział z przodu, obok kierowcy, którym był Japo´nczyk z Kalifornii, który przywiózł ich z Akihabary. Laney przysiadł na konsoli, mi˛edzy Arleigh a Yamazakim, a za nimi Willy Jude i rudowłosy technik. Laneya coraz mocniej bolały potłuczone przy upadku na stół z˙ ebra. Odkrył, z˙ e jego lewa skarpetka lepi si˛e od krwi, ale nie wiedział, skad ˛ płyn˛eła ani nawet, czy to jego własna. Arleigh przyciskała do ucha telefon. — Wariant ósmy — powiedziała do kierowcy, który dotknał ˛ tabliczki obok ekranu na desce rozdzielczej. Laney dostrzegł przemykajace ˛ po monitorze kwadraty mapy. — Zabieramy z nami Reza. — Zawie´zcie mnie do „Imperialu” — powiedział Rez. — To polecenie Blackwella — mrukn˛eła Arleigh. — Zaraz z nim porozmawiam. — Rez si˛egnał ˛ po telefon. Skr˛ecili w lewo, w szersza˛ ulic˛e. Reflektory o´swietliły tłumek zmykajacy ˛ z „Western Worldu”. Wszyscy ludzie usiłowali sprawia´c wra˙zenie, z˙ e przechodza˛ t˛edy przypadkiem, z˙ e sa˛ na krótkim spacerze. Znale´zli si˛e w dzielnicy o do´sc´ nijakim charakterze i lu´znej zabudowie, zupełnie odludnej, nie liczac ˛ pospiesznie rejterujacych ˛ przechodniów. — Keithy — powiedział Rez — chc˛e wróci´c do hotelu. Omiótł ich przera´zliwie jasny snop s´wiatła z policyjnego helikoptera, czarne jak w˛egiel cienie przemkn˛eły po betonie. Rez słuchał głosu w telefonie. Min˛eli całodobowa˛ garkuchni˛e z upiornie o´swietlonym wn˛etrzem za zasłonami z z˙ ółtego plastiku. Na małym ekranie nad kontuarem przesuwały si˛e obrazy. Arleigh traciła ˛ Laneya w kolano i pokazała co´s nad ramieniem Reza. Przez pobliskie skrzy˙zowanie bezgło´snie przemkn˛eły trzy białe transportery, migajac ˛ niebieskimi lampkami na obrotowych wie˙zyczkach. Rez odwrócił si˛e i oddał jej telefon. 153
— Keithy jak zawsze ma paranoj˛e. Chce, z˙ ebym pojechał do waszego hotelu i zaczekał na niego. Arleigh wzi˛eła od niego aparat. — Czy wie, o co chodziło? — Łowcy autografów? — Rez zaczał ˛ odwraca´c si˛e na fotelu. — Co si˛e stało z idoru? — zapytał Laney. Rez zerknał ˛ na niego. — Gdyby´s zdobył taka˛ nowa˛ platform˛e programowa˛ — a uwa˙zam, z˙ e jest cudowna — co wła´sciwie miałby´s? — Nie wiem. — Rei jest jedyna˛ rzeczywisto´scia˛ w królestwie nieustannej seryjnej produkcji — rzekł Rez. — Całkowicie przetworzona,˛ czym´s niesko´nczenie wi˛ekszym ni˙z suma˛ wszystkich jej osobowo´sci. Platformy systemowe osiadaja˛ pod nia,˛ jedna po drugiej, w miar˛e jak staje si˛e bogatsza i bardziej zło˙zona. . . W s´wietle mijanych wystaw podłu˙zne zielone oczy przybrały rozmarzony wyraz, a potem piosenkarz odwrócił si˛e plecami do Laneya. Laney zobaczył, z˙ e Arleigh przykłada chusteczk˛e do kacika ˛ ust. — Laney-san. . . — szepnał ˛ Yamazaki. Wsunał ˛ mu co´s w dło´n. Wirtualne okulary. — Mamy baz˛e globalnej aktywno´sci fanów. . . Bolały go z˙ ebra. Czy˙zby krwawił? — Pó´zniej, dobrze?
***
Apartament Arleigh był co najmniej dwukrotnie wi˛ekszy od pokoju Laneya. Składał si˛e z miniaturowego saloniku, oddzielnej sypialni i łazienki ze złoconymi, przeszklonymi drzwiami. Cztery krzesła w salonie miały bardzo wysokie i wa˛ skie oparcia, a ka˙zde zwie´nczone emblematem elfiego kapelusza z piaskowanej stali. Te krzesła były zdumiewajaco ˛ niewygodne i Laney kulił si˛e teraz na jednym z nich, obolały, masujac ˛ potłuczone z˙ ebra. Krew w skarpetce okazała si˛e jego własna,˛ z obtartej lewej łydki. Zakleił otarcie mikroporowym plastrem z profesjonalnie wygladaj ˛ acego ˛ zestawu pierwszej pomocy, znalezionego w łazience Arleigh. Watpił, ˛ czy było tam co´s, co by mu pomogło, chocia˙z zastanawiał si˛e nad banda˙zem elastycznym. Yamazaki siedział na krze´sle po prawej, przymocowujac ˛ oderwany r˛ekaw kraciastego płaszcza złotymi agrafkami z przybornika dostarczonego przez hotel. Laney po raz pierwszy widział, z˙ e kto´s korzysta z takiego hotelowego przybornika. Yamazaki zdjał ˛ rozbite okulary i naprawiał okrycie, trzymajac ˛ je pod samym no154
sem. Wygladał ˛ przez to na starszego i jakby spokojniejszego. Po jego prawej r˛ece rudowłosy technik Shannon siedział bardzo prosto na krze´sle i czytał jaki´s kolorowy tygodnik. Rez wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na łó˙zku, podło˙zywszy pod głow˛e wszystkie poduszki, a Willy Jude siedział w nogach, przeskakujac ˛ po kanałach wideo. Wie´sc´ o awanturze w „Western Worldzie” najwidoczniej jeszcze nie dotarła do mediów, chocia˙z perkusista twierdził, z˙ e wspomniano ju˙z o niej na jednym z klubowych kanałów. Arleigh stała pod oknem, przyciskajac ˛ do napuchni˛etej wargi kostk˛e lodu owini˛eta˛ w biała˛ s´ciereczk˛e. — Czy wiecie, kiedy on mo˙ze si˛e tu zjawi´c? — spytał Rez. — Nie — odparła Arleigh — ale wyra´znie chciał, z˙ eby´s tu na niego zaczekał. Rez westchnał ˛ — Pozwól tym ludziom zaopiekowa´c si˛e toba,˛ Rez — poradził Willy Jude. — Za to im płaca.˛ Laney zało˙zył, z˙ e wszyscy mieli zaczeka´c z Rezem na Blackwella. Teraz postanowił, z˙ e spróbuje wróci´c do swojego pokoju. Najwy˙zej go zatrzymaja.˛ Blackwell stanał ˛ w drzwiach, chowajac ˛ do kieszeni jaki´s czarny przedmiot, zdecydowanie nie b˛edacy ˛ standardowym kluczem hotelowym. Na prawym policzku miał du˙ze „X” białego mikroporowego plastra, którego najdłu˙zsze rami˛e si˛egało a˙z po czubek brody. — Cze´sc´ , Keithy — powiedział Rez. — Naprawd˛e nie powiniene´s si˛e tak zrywa´c — warknał ˛ ochroniarz. — Ci Rosjanie nie z˙ artuja.˛ Bardzo przykładaja˛ si˛e do swojej roboty. Nie chciałby´s wpa´sc´ w ich r˛ece, Rozzer. To by ci si˛e nie spodobało. — A Kuwayama i platforma? — Musz˛e ci co´s powiedzie´c, Rez. — Blackwell stanał ˛ obok łó˙zka. — Widziałem, jak kr˛eciłe´s z kobietami niewartymi złamanego szelaga, ˛ ale przynajmniej były lud´zmi. Słyszysz, co mówi˛e? — Tak, Keithy — rzekł piosenkarz. — Wiem, co o niej my´slisz. Przyzwyczaisz si˛e. Tak ju˙z jest, Keithy. To nowe zwyczaje. Nowy s´wiat. — Nic o tym nie wiem. Mój stary był malarzem i dokerem — sta´c go było tylko na obro´nc˛e z urz˛edu. Załamał si˛e, kiedy zostałem kryminalista.˛ Umarł, zanim ˙ wyciagn ˛ ałe´ ˛ s mnie z pudła. Załowałem, z˙ e nie zobaczył, jak bior˛e na siebie odpowiedzialno´sc´ , Rez. Za ciebie. Za twoje bezpiecze´nstwo. Jednak teraz sam ju˙z nie wiem. Mo˙ze nie zrobiłoby to na nim takiego wra˙zenia. Mo˙ze powiedziałby mi, z˙ e ochraniam nad˛etego głupca. Rez z zadziwiajac ˛ a˛ szybko´scia˛ i z gracja˛ artysty zerwał si˛e z łó˙zka, po czym stanał ˛ przed Blackwellem, kładac ˛ r˛ece na jego ramionach. — Przecie˙z wcale tak nie my´slisz, Keithy? W Pentridge tak nie my´slałe´s. Nie wtedy, kiedy przyszedłe´s po mnie. I nie wtedy, kiedy ja wróciłem po ciebie.
155
Blackwell miał błysk w oczach. Ju˙z miał co´s powiedzie´c, kiedy Yamazaki wstał, zamrugał oczami i wło˙zył kraciasty płaszcz. Przechylił głow˛e, zerkajac ˛ z bliska na agrafki, którymi przypiał ˛ r˛ekaw, po czym nagle u´swiadomił sobie, z˙ e wszyscy obecni w pokoju patrza˛ na niego. Nerwowo odchrzakn ˛ ał ˛ i usiadł. Zapadła cisza. — No dobra, Rozzer, cofam to — powiedział Blackwell, przerywajac ˛ milczenie. Rez klepnał ˛ go w rami˛e i cofnał ˛ si˛e. — Wszystko przez napi˛ecie — u´smiechnał ˛ si˛e. — A Kuwayama? Platforma? — Miał tam własnych ludzi. — A nasi przeciwnicy? — To troch˛e dziwne — rzekł Blackwell. — Kombinat, Rez. Twierdzili, z˙ e co´s im ukradli´smy. A przynajmniej tylko tyle wiedział ten jeden, którego przesłuchałem. Rez wygladał ˛ na zdumionego, ale najwyra´zniej zaraz o tym zapomniał. — Odwie´z mnie do hotelu — powiedział. Blackwell zerknał ˛ na swój ogromny stalowy zegarek. — Jeszcze go sprawdzamy. Zadzwoni˛e do nich za dwadzie´scia minut. Laney skorzystał z okazji. Wstał i przeszedł obok Blackwella do drzwi. — Id˛e wzia´ ˛c goracy ˛ prysznic — powiedział. — Obtłukłem sobie tam z˙ ebra. — Nikt nie odezwał si˛e słowem. — Zadzwo´ncie, gdyby´scie mnie potrzebowali. Potem otworzył drzwi, wyszedł, zamknał ˛ je za soba˛ i poku´stykał tam, gdzie miał nadziej˛e znale´zc´ wind˛e. Była. Wsiadł, oparł si˛e o lustrzana˛ s´cian˛e i nacisnał ˛ przycisk swojego pi˛etra. Winda powiedziała co´s po japo´nsku. Drzwi zasun˛eły si˛e. Zamknał ˛ oczy. Otworzył je, kiedy drzwi si˛e rozsun˛eły. Wysiadł, najpierw skr˛ecił w niewła´sciwa˛ stron˛e, po chwili si˛e odnalazł. Wyjał ˛ z kieszeni portfel, w którym schował klucz. Wcia˙ ˛z go miał. Zanim wszedł do pokoju, łazienka i goracy ˛ prysznic stały si˛e ju˙z tylko niewykonalnym zamysłem. Spa´c. Nic wi˛ecej. Rozebra´c si˛e, poło˙zy´c i zasna´ ˛c. Przesunał ˛ kart˛e przez szczelin˛e. Nic. Jeszcze raz. Klikni˛ecie. Kathy Torrance siedziała na skraju jego łó˙zka. U´smiechn˛eła si˛e do niego. Wskazała na postacie poruszajace ˛ si˛e na ekranie. Jedna˛ z nich był Laney, nagi, z pot˛ez˙ niejsza˛ erekcja˛ ni˙z miał kiedykolwiek w z˙ yciu. Dziewczyna wygladała ˛ dziwnie znajomo, lecz kimkolwiek była, nie pami˛etał, z˙ eby to z nia˛ robił. — Nie stój tak — powiedziała Kathy. — Musisz to zobaczy´c. — To nie ja — mruknał ˛ Laney. — Wiem — ucieszyła si˛e. — Jest o wiele za du˙zy. I bardzo chciałabym, z˙ eby´s spróbował to udowodni´c.
Rozdział 30 Etrusk Chia ponownie zało˙zyła r˛ekawice i gogle, pozwalajac, ˛ by Masahiko zabrał ja˛ do swojego pokoju. Ta sama natychmiastowa transmisja, migajaca ˛ ikona Wenecji. . . Był tam Gomi Boy i kto´s jeszcze, chocia˙z z poczatku ˛ go nie widziała. Tylko szklany kubek, którego tam przedtem nie było, o wi˛ekszej rozdzielczo´sci ni˙z reszta pokoju: brudny, wyszczerbiony, z czym´s przywartym do dna. — Ta kobieta — zaczał ˛ Gomi Boy, ale kto´s zakaszlał. Dziwny, suchy kaszel. — Jeste´s interesujac ˛ a˛ młoda˛ kobieta˛ — powiedział głos niepodobny do z˙ adnego znanego Chii: niesamowity, przesadnie sepleniacy, ˛ jakby skompilowany z biblioteki słabych, suchych, przypadkowych d´zwi˛eków. Długie samogłoski były jak s´wist wiatru w drutach, a spółgłoski jak szmer zeschłych li´sci o szyb˛e. — Młoda˛ kobieta˛ — powtórzył głos, a potem rozległ si˛e jaki´s przedziwny d´zwi˛ek. Domys´liła si˛e, z˙ e miał to by´c s´miech. — To Etrusk — powiedział Masahiko. — On znalazł dost˛ep do konta twojego ojca. Jest bardzo utalentowany. Przez moment co´s widziała. Jakby czaszk˛e nad brudnym kubkiem. Wyzywajaco ˛ zaci´sni˛ete wargi. — To drobiazg. . . Powiedziała sobie, z˙ e to tylko prezentacja. Na przykład prezentacji Zony nigdy nie dało si˛e wyostrzy´c. To co´s podobnego, tylko lepiej wykonane. I sporo pracy wło˙zonej w d´zwi˛ek. Ale i tak nie podobał si˛e jej efekt. — Sprowadziłe´s mnie tutaj, z˙ ebym si˛e z nim spotkała? — zapytała Masahiko. — Och, nie — powiedział Etrusk, przy czym „och” było polifonicznym chórkiem. — Chciałem sobie tylko popatrze´c, moja droga. Znów ten s´miech. — Ta kobieta — powtórzył Gomi Boy. — Umówiła´s si˛e z nia˛ w hotelu „Di”? — Nie — zaprzeczyła Chia. — Znalazła nas przez firm˛e taksówkowa,˛ wi˛ec nie jeste´s taki sprytny, jak my´slałe´s. — Dobrze powiedziane. 157
Ostatnie słowo jak grzechot kamyka wpadajacego ˛ do wyschni˛etej marmurowej fontanny. Chia popatrzyła na kubek. Na jego dnie le˙zała zwini˛eta stonoga koloru złuszczonego naskórka. Chia dostrzegła male´nkie, ró˙zowe raczki. ˛ .. Kubek znikł. — Przepraszam — powiedział Masahiko. — Chciał ci˛e tylko pozna´c. — Kim jest ta kobieta w hotelu „Di”? — wirtualny Gomi Boy miał bystre i niecierpliwe spojrzenie, lecz mówił twardym głosem. — To Maryalice — wyja´sniła Chia. — Jej chłopak kr˛eci z Rosjanami. Chc˛e odzyska´c to, co mam w torbie. — Co to jest? — Maryalice mówi, z˙ e to nanoasembler. — Niemo˙zliwe — powiedział Gomi Boy. — Powiedz to Rosjanom. — Masz przemyt? W tym pokoju? — Mam co´s, co chca˛ mie´c. Gomi Boy skrzywił si˛e i zniknał. ˛ — Dokad ˛ poszedł? — To zmienia sytuacj˛e — rzeki Masahiko. — Nie powiedziała´s nam, z˙ e masz przemycony towar. — Nie pytali´scie! Wcale nie pytali´scie, dlaczego mnie szukaja.˛ . . Masahiko wzruszył ramionami, spokojny jak zawsze. — Nie wiedzieli´smy, z˙ e to toba˛ si˛e interesuja.˛ Kombinat potrzebuje ludzi o takich zdolno´sciach, jakie ma — na przykład — Etrusk. Wielu wie o istnieniu Hak Nam, ale niewielu wie, jak tam dotrze´c. Chcieli´smy zachowa´c integralno´sc´ miasta. — Przecie˙z twój komputer jest w pokoju hotelowym. Moga˛ tam przyj´sc´ i zabra´c go. — Teraz nie ma to znaczenia — odparł. — Ju˙z nie uczestnicz˛e w przetwarzaniu. Moje obowiazki ˛ przej˛eli inni. Teraz Gomi Boy niepokoi si˛e o swoje bezpiecze´nstwo na zewnatrz, ˛ rozumiesz? Kary za przemyt sa˛ bardzo surowe. A on jest szczególnie nara˙zony, poniewa˙z handluje u˙zywanym sprz˛etem. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´scie musieli teraz przejmowa´c si˛e policja.˛ My´sl˛e, z˙ e nawet powinni´smy zadzwoni´c na policj˛e. Maryalice mówi, z˙ e ci Rosjanie nas zabija,˛ je´sli tylko znajda.˛ — Policja to nie jest dobry pomysł. Etrusk skorzystał z konta twojego ojca w Singapurze. To przest˛epstwo. — Chyba wol˛e by´c aresztowana ni˙z zabita. Masahiko zastanowił si˛e nad tym. — Chod´z ze mna˛ — powiedział. — Twój go´sc´ czeka. — Tylko nie stonoga — zaprotestowała Chia. — Zapomnij o tym. — Nie — rzekł — to nie Etrusk. Chod´z. 158
I ju˙z opu´scili jego pokój, pomkn˛eli przez labirynt Hak Nam, po kr˛etych schodach i korytarzach tego obcego, zwartego, migajacego ˛ wokół nich s´wiata. . . — Co to za miejsce? Domena wielu u˙zytkowników, prawda? Tylko czemu tak si˛e o nie martwicie? Dlaczego to taka tajemnica? — Warowne Miasto jest siecia,˛ ale nie cz˛es´cia˛ Infostrady. Tu nie ma praw, tylko umowy. — Nie mo˙zna jednocze´snie by´c i nie by´c siecia˛ — zaprotestowała Chia, gdy pokonywali ostatnie schody. — Przetwarzanie rozproszone — rzekł. — Mi˛edzykomórkowe. Zacz˛eło si˛e od wspólnego programu kasujacego. ˛ .. — Zona! Tam, na blaszanym pokryciu dachu, poro´sni˛etego dziwna˛ ro´slinno´scia.˛ — Niczego nie dotykaj. Tu sa˛ pułapki. Przyjd˛e do ciebie. Zona, zaprezentowana w ten pospieszny, fragmentaryczny sposób, ruszyła naprzód. Na prawo od Chii jaki´s stary samochód le˙zał wywrócony w gaszczu ˛ przypadkowych tekstur, a z jego nietkni˛etej przedniej szyby wyrastało co´s w rodzaju bo˙zonarodzeniowej choinki. Dalej. . . Domy´slała si˛e, z˙ e dachy Warownego Miasta sa˛ s´mietnikiem, lecz pozostawione tu przedmioty wygladały ˛ jak ze snu — bitmapowe fantazje porzucone przez twórców, o zapierajacych ˛ dech w piersi kształtach i kolorach, powodujace ˛ zawrót głowy u patrzacego. ˛ Niektóre si˛e poruszały. Nagle zauwa˙zyła jaki´s ruch wysoko na benzynowym niebie. Latajace ˛ stwory Zony? — Byłam u ciebie — powiedziała Chia. — Nie zastałam ci˛e i co´s. . . — Wiem. Widziała´s to? Gdy Zona mijała choink˛e, na okragłych ˛ srebrnych bombkach pojawiły si˛e czarne oczy, które odprowadzały ja˛ spojrzeniami. — Nie. Tylko słyszałam. . . — Nie wiem, co to takiego. — Prezentacja Zony poruszała si˛e szybciej i bardziej nerwowo ni˙z zwykle. — Zwróciłam si˛e tu po rad˛e. Powiedzieli mi, z˙ e odwiedziła´s mnie, a teraz jeste´s tutaj. . . — Znasz to miejsce? — Kto´s stad ˛ pomógł mi zbudowa´c moja˛ krain˛e. Tutaj nie mo˙zna wej´sc´ bez zaproszenia, rozumiesz? Moje nazwisko jest na li´scie. Nie mog˛e jednak zej´sc´ na dół, do miasta, bez asysty. — Zono, mam straszne kłopoty! Ukrywamy si˛e w tym wstr˛etnym hotelu, a Maryalice przyszła. . . — Ta suka, która zrobiła z ciebie muła? Ona tam jest? — W naszym pokoju hotelowym. Powiedziała, z˙ e zerwała ze swoim chłopakiem i ta nano-co´s. . . — Co takiego? 159
— Mówi, z˙ e to jaki´s nanoasembler. Twarz Zony Rosy nagle si˛e powi˛ekszyła. Uniosła brwi. — Nanotechnologia? — Masz to w torbie? — zapytał Masahiko. — Owini˛ete w reklamówk˛e. — Chwileczk˛e — powiedział i znikł. — Kto to? — spytała Zona. — Masahiko. Brat Mitsuko. Mieszka tu. — Dokad ˛ poszedł? — Wrócił do hotelu, z którego si˛e łaczymy. ˛ — To, w co wdepn˛eła´s, to czyste szale´nstwo. — Prosz˛e, Zono, pomó˙z mi! Chyba nigdy nie wróc˛e do domu! Masahiko powrócił, trzymajac ˛ w r˛eku przedmiot wyj˛ety z reklamówki ze sklepu wolnocłowego. — Przeskanowałem to — oznajmił. — Natychmiast zidentyfikowane jako pierwszorz˛edowy biomolekularny moduł programujacy ˛ C łamane przez 7A Rodela van Erpa. Prototyp. Nie jeste´smy w stanie dokładnie okre´sli´c, jaki ma status prawny, ale obecnie produkowany model, C łamane przez 9E, to nanotechnologia pierwszej klasy, obj˛eta mi˛edzynarodowym zakazem eksportu. Zgodnie z japo´nskim prawem, kara˛ za nielegalne posiadanie takiego urzadzenia ˛ pierwszej klasy jest do˙zywocie. — Do˙zywocie? — powtórzyła Chia. — Tak jak za bro´n termonuklearna˛ — wyja´snił przepraszajaco ˛ — gaz bojowy lub bro´n biologiczna.˛ Podniósł przeskanowany przedmiot, pokazujac ˛ go Zonie. Zona popatrzyła na niego. — Kurwa ma´c — powiedziała z ponurym respektem.
Rozdział 31 Sedno sprawy — I jak tam praca, Laney? „Trzeba bra´c, co leci”? „Nie uciekniesz przed przeznaczeniem”? Znasz te powiedzonka, Laney? Ciekawe, z˙ e pewne stwierdzenia staja˛ si˛e przysłowiami, poniewa˙z wyra˙zaja˛ jakie´s prawdy. Powiedz co´s, Laney. Laney opadł na jeden z miniaturowych foteli, masujac ˛ sobie z˙ ebra. — Wygladasz ˛ jak gówno. Gdzie byłe´s? — W „Western Worldzie” — odparł. Nie podobało mu si˛e to, co robił na ekranie, ale nie mógł oderwa´c od tego oczu. Wiedział ju˙z, z˙ e to nie on. Wmiksowalijego twarz komu´s innemu. Jednak to była jego twarz. Przypomniał sobie, jak kto´s dawno temu powiedział co´s o lustrach, z˙ e sa˛ czym´s nienaturalnym i niebezpiecznym. — A wi˛ec teraz próbujesz sił w Oriencie? Nie zrozumiała, pomy´slał, co oznaczało, z˙ e nie wiedziała, gdzie był. A wi˛ec nie s´ledzili go. — To tamten facet — powiedział. — Hiliman. Widziałem go wtedy, kiedy ci˛e poznałem. Podczas rozmowy wst˛epnej. Dorabiał sobie, wyst˛epujac ˛ w pornosach. — Czy nie sadzisz, ˛ z˙ e ostro sobie z nia˛ poczyna? — A kim jest ona, Kathy? — Pomy´sl. Je´sli pami˛etasz Clintona Hillmana, Laney. . . Potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — My´sl o aktorze. Pomy´sl o Alison Shires. . . — Jego córka — powiedział Laney, bez cienia watpliwo´ ˛ sci. — Zdecydowanie uwa˙zam, z˙ e to zbyt ostre. Na granicy gwałtu, Laney. Napas´ci. My´sl˛e, z˙ e mo˙zemy z tego zrobi´c napa´sc´ . — Dlaczego to zrobiła? Jak zmusili´scie ja˛ do tego? — zapytał, przenoszac ˛ wzrok na Kathy. — Je´sli to naprawd˛e nie był gwałt. — Posłuchaj d´zwi˛eku, Laney. Posłuchaj, co mówisz. To rzuca pewne s´wiatło na motyw. . . — Nie — powiedział. — Nie chc˛e tego słucha´c. 161
— Przez cały czas mówisz o jej ojcu, Laney. No wiesz, obsesja to jedno, ale tak wcia˙ ˛z o nim gada´c, podczas w´sciekłego pieprzenia. . . O mało nie upadł, wstajac ˛ z fotela. Nie mógł znale´zc´ r˛ecznego sterowania. Z tyłu znalazł przewody. Wyrwał pierwsze trzy. Przy trzecim monitor si˛e wyła˛ czył. — Wpiszesz to na rachunek Lo/Rez, Laney? Styl bycia gwiazd rocka? Mo˙ze raczej powiniene´s wyrzuci´c go przez okno? — O co chodzi, Kathy? Mo˙ze w ko´ncu powiesz? U´smiechn˛eła si˛e do niego. Dokładnie takim samym u´smiechem, jaki zapami˛etał z rozmowy wst˛epnej. — Mog˛e mówi´c ci Colin? — Kathy, pieprz si˛e. Roze´smiała si˛e. — Chyba zamkn˛eli´smy p˛etl˛e, Laney. — Jak to? — My´sl o tym jako o rozmowie wst˛epnej. — Mam ju˙z prac˛e. — Proponujemy ci inna.˛ Mo˙zesz mie´c dwie. Laney wrócił na fotel. Usiadł na nim najwolniej, jak zdołał. Syknał ˛ z bólu. — Co si˛e dzieje? — Bola˛ mnie z˙ ebra. Usadowił si˛e tak, z˙ e bolało go troch˛e mniej. — Biłe´s si˛e? Czy to krew? — Byłem w klubie. — Jeste´s w Tokio, Laney. Tu nie ma walk w klubach. — To naprawd˛e była jego córka? — Pewnie. I z najwy˙zsza˛ przyjemno´scia˛ opowie o tym Slitscanowi, Laney. Zmuszana do sadystycznych gier seksualnych przez napastnika z obsesja˛ na tle jej sławnego, kochanego tatusia, który — nawiasem mówiac ˛ — przeszedł na druga˛ stron˛e. Teraz pracuje dla nas. — Dlaczego? Dlaczego miałaby to zrobi´c? Poniewa˙z on jej kazał? — Poniewa˙z — odparła Kathy, patrzac ˛ na niego tak, jakby podejrzewała, z˙ e mógł tak˙ze dozna´c lekkiego wstrzasu ˛ mózgu — ona równie˙z ma aspiracje aktorskie, Laney. Spojrzała na niego z nadzieja,˛ jakby nagle miał zacza´ ˛c kojarzy´c. — Wielka szansa. — To ma by´c jej wielka szansa? — Szansa — odparła Kathy Torrance — to szansa. I wiesz co? Staram si˛e, naprawd˛e si˛e staram, da´c ja˛ i tobie. Teraz. Nie po raz pierwszy, prawda? Zadzwonił telefon. — Lepiej odbierz — powiedziała, podajac ˛ mu biały cedrowy panel. 162
— Tak? — Ta baza danych — powiedział Yamazaki. — Musisz skorzysta´c z niej teraz. — Gdzie jeste´s? — W gara˙zu na dole. W furgonetce. — Słuchaj, jestem w kiepskiej formie. Czy to nie mo˙ze zaczeka´c? — Zaczeka´c? — W głosie Yamazakiego usłyszał przera˙zenie. Laney spojrzał na Kathy Torrance. Ubrała jakie´s czarne wdzianko, nie na tyle krótkie, aby odsłoniło tatua˙z. Włosy miała krótsze. — Zejd˛e, kiedy b˛ed˛e mógł. Trzymajcie otwarty kanał. Rozłaczył ˛ si˛e, zanim Yamazaki zda˙ ˛zył co´s powiedzie´c. — O co chodzi? — O Shiatsu. — Kłamiesz. — Czego chcesz, Kathy? Co za umowa? — Jego. Chc˛e jego. Chc˛e mie´c doj´scie. Wiedzie´c, co robi. Chc˛e zrozumie´c, co zamierza udowodni´c, próbujac ˛ zer˙zna´ ˛c kawałek japo´nskiego software’u. — Po´slubi´c — poprawił Laney. Jej u´smiech zniknał. ˛ — Nie poprawiaj mnie, Laney. — Chcesz, z˙ ebym go szpiegował. — Zbadał. — Bzdury. — Jak chcesz. — Je´sli znajd˛e co´s, co mogliby´scie wykorzysta´c, mam go wystawi´c. U´smiech powrócił. — Nie uprzedzajmy wypadków. — I co b˛ed˛e z tego miał? ˙ ˙ — Zycie. Zycie bez pi˛etna maniakalnego erotomana, który wy˙zywa si˛e na ˙ przystojnej córce obiektu jego obsesji. Zycie, w którym do publicznej wiadomo´sci nie podano faktu, z˙ e w wyniku szeregu nieudanych testów farmakologicznych w twojej psychice zaszły trwałe i odra˙zajace ˛ zmiany. Wystarczy? — A co z nia? ˛ Z córka.˛ Ona robi to z tym Hillmanem za darmo? — Twój ruch, Laney. B˛edziesz dla nas pracował, dasz mi to, czego chc˛e, to b˛edzie miała pecha. — Tak po prostu? I ona si˛e na to zgodzi? Po tym, co musiała zrobi´c? — Je´sli zechce mie´c cho´c cie´n nadziei, z˙ e kiedykolwiek zrobi karier˛e — tak. Laney spojrzał na nia.˛ — To nie ja. To syntetyk. Je´sli udowodni˛e, z˙ e to monta˙z, zaskar˙ze˛ was. — Naprawd˛e? Sta´c ci˛e na to? To potrwa lata. I mo˙zesz nie wygra´c. Mamy mnóstwo pieni˛edzy i talent do sprawiania takich kłopotów, Laney. Robimy to cały czas. 163
Kto´s zadzwonił do drzwi. — To moi — powiedziała. Wstała, podeszła do drzwi, dotkn˛eła ekranu wizjera. Laney dostrzegł twarz m˛ez˙ czyzny. Otworzyła drzwi. To był Rice Daniels, tym razem bez swoich nieodłacznych ˛ okularów przeciwsłonecznych. — Rice jest teraz z nami, Laney — powiedziała. — Bardzo nam pomógł z twoim z˙ yciorysem. — „Brak kontroli” nie wypalił? — zapytał Laney Danielsa. Ten pokazał mu mnóstwo białych z˛ebów. — Jestem pewien, z˙ e mo˙zemy współpracowa´c, Laney. Mam nadziej˛e, z˙ e nie masz pretensji o to, co zaszło. — Pretensji — powtórzył Laney. Kathy wróciła i wr˛eczyła mu biały prostokacik ˛ z zapisanym numerem. — Zadzwo´n do mnie. Jutro przed dziewiat ˛ a.˛ Zostaw wiadomo´sc´ . Tak lub nie. — Dajesz mi wybór? — Tak jest zabawniej. Chc˛e, z˙ eby´s o tym pomy´slał. Si˛egn˛eła r˛eka˛ i odchyliła kołnierzyk jego koszuli. — Liczba s´ciegów — powiedziała, po czym odwróciła si˛e i wyszła, Daniels zamknał ˛ drzwi. Laney siedział tam, patrzac ˛ na zamkni˛ete drzwi, a˙z zadzwonił telefon. To był Yamazaki.
Rozdział 32 Nieproszeni — Musimy atakowa´c — powiedziała Zona Rosa, podkre´slajac ˛ to szybkimi zmianami grafiki azteckiej trupiej czaszki. Siedziały z Masahiko i Gomi Boyem w pokoju Masahiko w Warownym Mie´scie, z dala od hipnotyzujacego ˛ chaosu za´smieconego dachu. — Atakowa´c? — Wielkie oczy Gomi Boya były bystre jak zawsze, ale jego głos zdradzał napi˛ecie. — Kogo? — Znajdziemy sposób, z˙ eby przenie´sc´ wojn˛e na terytorium wroga — powiedziała złowieszczo Zona Rosa. — Bierno´sc´ to s´mier´c. Co´s, co przypominało Chii jasnoró˙zowa˛ tac˛e na drinki, prze´slizgn˛eło si˛e przez szpar˛e pod drzwiami i po podłodze, ale cie´n połknał ˛ to, zanim zdołała dokładnie si˛e przyjrze´c. — Ty — powiedział Gomi Boy do Zony Rosy — jeste´s w Mexico City. Tobie nic nie grozi — fizycznie ani prawnie! — Fizycznie? — powtórzyła Zona Rosa, znów przeskakujac ˛ we wcze´sniejsza,˛ w´sciekła˛ wersj˛e swej prezentacji. — Chcesz fizycznie, sukinsynu? Załatwi˛e ci˛e fizycznie, pierdoło! My´slisz, z˙ e nie mog˛e? Sadzisz, ˛ z˙ e mieszkasz na Marsie? Polec˛e tam z moimi dziewczynami, znajdziemy ci˛e i utniemy ci te japo´nskie jaja! My´slisz, z˙ e nie mog˛e? Zabkowane ˛ ostrze spr˛ez˙ ynowca ze smokiem na r˛ekoje´sci pojawiło si˛e przed nosem Gomi Boya. — Zono, prosz˛e! — j˛ekn˛eła Chia. — On tylko chce mi pomóc! Uspokój si˛e! Zona prychn˛eła. Ostrze schowało si˛e. — Nie denerwuj mnie — powiedziała do Gomi Boya. — Moja kumpela wpadła w paskudne szambo, a po moim terenie łazi jaki´s duch. . . — W oprogramowaniu mojego Sandbendera te˙z — powiedziała Chia. — Wdziałam to w Wenecji. — Widziała´s? — Oderwane obrazy zamigotały jeszcze szybciej. — Widziałam co´s. . . — Co? Co widziała´s? 165
— Kogo´s. Przy fontannie na ko´ncu ulicy. Mogła to by´c kobieta. Przestraszyłam si˛e i zwiałam. Zostawiłam Wenecj˛e otwarta.˛ . . — Poka˙z — za˙zadała ˛ Zona. — Na moim terenie nikogo nie widz˛e. Moje jaszczurki te˙z nic nie widza,˛ ale sa˛ coraz bardziej zdenerwowane. Ptaki latały nisko, ale niczego nie znalazły. Poka˙z mi to! — Słuchaj, Zono. . . — Ju˙z! — uci˛eła Zona. — To cz˛es´c´ tego gówna, w które wdepn˛eła´s. Na pewno.
***
´ etego Marka. — Kto — Mój Bo˙ze — powiedziała Zona, gapiac ˛ si˛e na plac Swi˛ to napisał? — To miasto we Włoszech — wyja´sniła Chia. — Kiedy´s było pa´nstwem. ´ etego Marka. Jeden z modułów To oni wymy´slili bankowo´sc´ . A to jest plac Swi˛ pokazuje, co robili na Wielkanoc, kiedy patriarcha wystawia na widok publiczny złocone ko´sci s´wi˛etych. Zona Rosa prze˙zegnała si˛e. — Zupełnie jak w Meksyku. . . To tam woda podchodzi pod drzwi domów i nie ma ulic, tylko kanały? — My´sl˛e, z˙ e spora cz˛es´c´ miasta jest teraz pod woda˛ — powiedziała Chia. — A dlaczego jest tak ciemno? — Bo tak lubi˛e. . . — Chia spojrzała w bok, zagladaj ˛ ac ˛ w cie´n pod arkadami. — To Warowne Miasto, co to takiego? — Mówia,˛ z˙ e zacz˛eło si˛e jako wspólny antyspam. Wiesz, co to jest program antyspamowy? — Nie. — To takie stare wyra˙zenie. Sposób, z˙ eby nie otrzymywa´c zbytecznych wiadomo´sci. Program antyspamowy odfiltrowuje je i jakby wcale ich nie było. Nigdy do ciebie nie dotra.˛ Robiono tak w poczatkach ˛ sieci, rozumiesz? Chia wiedziała, z˙ e kiedy urodziła si˛e jej matka, sie´c jeszcze nie istniała, albo dopiero powstawała, jednak — jak cz˛esto powtarzali nauczyciele — trudno było to sobie wyobrazi´c. — W jaki sposób zmienił si˛e w miasto? I dlaczego jest takie s´ci´sni˛ete? — Kto´s wpadł na pomysł, z˙ eby odwróci´c działanie antyspamu. Rozumiesz, to nie było dokładnie tak, ale powiadaja,˛ z˙ e Hak Nam stworzyli ludzie, którzy mieli do´sc´ . W sieci nie było z˙ adnych ogranicze´n, ka˙zdy robił to, co chciał, ale potem rzady ˛ i firmy zacz˛eły dyktowa´c wszystkim, co mo˙zna, a czego nie. Dlatego ci 166
ludzie postanowili zrobi´c z tym porzadek. ˛ Stworzyli rodzaj antyspamu na wszystko, co im si˛e nie podobało, a potem wywrócili go na druga˛ stron˛e. . . — Zona pomachała r˛ekami jak prestidigitator — . . . i przepchn˛eli na zewnatrz. ˛ — Na druga˛ stron˛e czego? — Nie chodzi o to, jak to zrobili — warkn˛eła niecierpliwie Zona. — To tylko opowie´sc´ . Nie mam poj˛ecia jak, ale wła´snie tak o tym opowiadaja.˛ Schronili si˛e ˙ tutaj przed prawem. Zeby nie mie´c z˙ adnych ogranicze´n, tak jak na poczatku ˛ sieci. — A dlaczego nadali temu taki wyglad? ˛ — To mog˛e ci wyja´sni´c. Opowiedziała mi o tym kobieta, która pomogła mi wybudowa´c moja˛ krain˛e. W pobli˙zu lotniska było takie miejsce, Koulun, kiedy Hongkong nie nale˙zał do Chin, ale kto´s popełnił bład, ˛ dawno temu, wi˛ec to miejsce — bardzo małe i bardzo zaludnione — znów nale˙zy do Chin. Dlatego nie obowiazywały ˛ tam z˙ adne prawa. Azyl dla banitów. Przyje˙zd˙zało tam coraz wi˛ecej ˙ ludzi, wi˛ec budowano coraz wy˙zsze domy. Zadnych zasad, tylko budowali budynki i zamieszkiwali w nich. Policja tam nie zagladała. ˛ Narkotyki, dziwki i hazard. A tak˙ze zwykli mieszka´ncy. Fabryki, restauracje. Miasto bez praw. — Jest tam jeszcze? — Nie — odparła Zona. — Rozebrali je, zanim ten teren wrócił do Chin. Zrobili tam cementowy parking. Ludzie, którzy podobno stworzyli dziur˛e w sieci, znale´zli jednak dane. Histori˛e. Mapy. Zdj˛ecia. I odbudowali je. — Po co? — Nie pytaj mnie. Spytaj ich. To sami wariaci. — Zona spogladała ˛ na plac. — Ten widok budzi we mnie dreszcze. . . Chia zastanawiała si˛e, czy nie wywoła´c sło´nca, gdy Zona co´s wskazała. — A to kto? Chia patrzyła, jak jej Mistrz Muzyki, albo co´s podobnego do niego, maszeruje ku nim przez cie´n kamiennych łuków, gdzie znajdowały si˛e kawiarenki. Rozwiane poły czarnego płaszcza pokazywały podszewk˛e barwy l´sniacego ˛ ołowiu. — Mam software, który wyglada ˛ tak jak on — powiedziała Chia — ale nie powinien si˛e pojawia´c, je´sli nie przechodz˛e przez most. A kiedy byłam tu poprzednio, nie mogłam go znale´zc´ . — To nie ten, którego widziała´s? — Nie. Ró˙zowa po´swiata otoczyła Zon˛e, która rosła w oczach, gdy s´wietlisty obłok zwi˛ekszał swoja˛ rozdzielczo´sc´ . Ruchome, nakładajace ˛ si˛e płaszczyzny, jak tafle sp˛ekanego szkła. Wirujace ˛ w nim, fosforyzujace ˛ owady. Posta´c w płaszczu zmierzała ku nim po szachownicy bruku, pozostawiajac ˛ s´lady stóp na s´niegu. Aura Zony jarzyła si˛e rosnac ˛ a˛ gro´zba,˛ a nad potrzaskanymi taflami s´wiatła zbierał si˛e grom migotliwej ciemno´sci. Towarzyszył temu d´zwi˛ek przypominaja˛ cy Chii odgłos szczególnie tłustego owada skwierczacego ˛ na jednej z tych nie167
bieskich lampek owadobójczych. Opodal w powietrzu załopotały ogromne skrzydła: kolumbijskie kondory Zony, stwory strzegace ˛ banku danych. Znikły. Zona bluzn˛eła potokiem soczystych przekle´nstw, których tłumacz nawet nie próbował przeło˙zy´c. Chia zobaczyła, jak za plecami nadchodzacego ˛ Mistrza Muzyki wielki plac znika za zasłona˛ s´niegu. Zabkowane ˛ ostrze no˙za Zony wydawało si˛e wielkie jak piła ła´ncuchowa, z rozmigotanymi, poruszajacymi ˛ si˛e z˛ebami. Złote smoki na plastikowej r˛ekoje´sci goniły za swymi ogonami wokół jej brazowego ˛ przegubu, przez miniaturowe obłoczki chi´nskich ornamentów. — Dostan˛e ci˛e — obiecała Zona, wyra´znie oddzielajac ˛ ka˙zde słowo. Chia zobaczyła, jak s´nie˙zny s´wiat, który pochłonał ˛ jej Wenecj˛e, nagle kurczy si˛e za s´ladami butów i Mistrz Muzyki natychmiast zmienił si˛e w Rei Toei, idoru. — Ju˙z mnie masz — powiedziała idoru.
Rozdział 33 Topologia Arleigh czekała na niego przy windzie, na piatym, ˛ najni˙zszym z hotelowych parkingów. Znów wło˙zyła ubranie robocze, które miała na sobie, kiedy si˛e poznali. Mimo mikroporowego plastra na spuchni˛etej wardze, w d˙zinsach i nylonowej wiatrówce wygladała ˛ na trze´zwa˛ i kompetentna,˛ czego Laney nie mógł powiedzie´c o sobie. — Wygladasz ˛ okropnie — powiedziała. Sufit był niski, wyło˙zony czym´s burym i wełnistym, tłumiacym ˛ hałas. Biegły po nim bioluminescencyjne kable, a nieruchome powietrze było ci˛ez˙ kie od cukrowego zapachu spalonego benzoholu. Długie szeregi małych japo´nskich samochodów l´sniły jak wilgotne, kolorowe cukierki. — Yamazaki chyba uwa˙za, z˙ e to pilne — rzekł Laney. — Je´sli nie zrobisz tego zaraz — powiedziała — nie wiemy, jak długo potrwa ponowne załatwienie wej´scia. — Zatem zrobimy to teraz. — Wyglada ˛ na to, z˙ e z trudem trzymasz si˛e na nogach. Chwiejnie ruszył naprzód, jakby chciał jej udowodni´c, z˙ e si˛e myliła. — Gdzie Rez? — Blackwell odwiózł go do hotelu. Grupa poszukiwawcza niczego nie znalazła. T˛edy. Poprowadziła go wzdłu˙z rz˛edu chirurgicznie czystych chłodnic i zderzaków. Zobaczył zaparkowana˛ przodem do s´ciany, zielona˛ furgonetk˛e z otwartymi drzwiami. Otaczał ja˛ płotek z pomara´nczowego plastiku, za którym stały czarne moduły. Rudowłosy Shannon robił co´s z czerwono-czarnym sze´scianem umieszczonym na s´rodku składanego plastikowego stolika. — Co to? — zapytał Laney. — Ekspres — odparł tamten, gmerajac ˛ w s´rodku. — My´sl˛e, z˙ e pu´sciła uszczelka.
169
— Usiad´ ˛ z tu, Laney — powiedziała Arleigh, wskazujac ˛ na przednie siedzenie furgonetki. — Mo˙zna je opu´sci´c. Laney wgramolił si˛e do s´rodka. — Nie rób tego — powiedział. — Mog˛e si˛e nie obudzi´c. Za plecami Arleigh pojawił si˛e Yamazaki, mrugajac ˛ oczami. — Wejdziesz do danych Lo/Rez tak jak przedtem, Laney-san, ale jednocze´snie dotrzesz do bazy fanów zespołu. Gł˛ebia pola widzenia. Dodatkowy wymiar. Baza wielbicieli zapewni niezb˛edny stopie´n personalizacji. Rodzaj paralaksy, prawda? Arleigh podała Laneyowi gogle. — Popatrz — powiedziała — a je´sli si˛e nie uda, to do diabła z tym. Yamazaki skrzywił si˛e. — Tak czy siak — doko´nczyła Arleigh — potem znajdziemy ci lekarza hotelowego. Laney oparł kark o zagłówek fotela i zało˙zył gogle. Nic. Zamknał ˛ oczy. Usłyszał szum uruchamiajacych ˛ si˛e słuchawek. Otworzył oczy i zobaczył te same dane, które widział poprzednio, w Akihabarze. Nijakie. Anonimowe w swej regularno´sci. — A teraz baza klubowa — powiedziała Arleigh i puste oblicza danych nagle zmieniły si˛e w przezroczyste gł˛ebie faktów i komentarzy, tworzacych ˛ skomplikowana˛ struktur˛e powiaza´ ˛ n. — Co´s. . . — zaczał ˛ Laney, lecz nagle znów znalazł si˛e w tym apartamencie w Sztokholmie, z wielkimi kaflowymi piecami. Tym razem było to konkretne miejsce, a nie miliony starannie zebranych fakcików. Za waskimi, ˛ mosi˛ez˙ nymi, a˙zurowymi drzwiczkami pieca migotały płomienie. I s´wiatło s´wiec. Podłogi z desek, szeroko´sci barków Laneya, nakrytych pastelowym starym dywanem. Co´s przyciagn˛ ˛ eło jego spojrzenie do nast˛epnego pokoju, za skórzana˛ sof˛e otoczona˛ mniejszymi dywanikami, do ciemnego okna za rozchylonymi zasłonami, gdzie płatki s´niegu — bardzo du˙ze i ozdobne — ci˛ez˙ ko opadały za zamarzni˛etymi szybami. — Masz co´s? Arleigh. Gdzie´s daleko. Nie odpowiedział, patrzac ˛ jakby z innej perspektywy. Na główny korytarz, gdzie wysokie owalne lustro nie pokazało jego odbicia. Pomy´slał o CD-ROM-ach, które przegladał ˛ w sieroci´ncu: nawiedzone zamki, potwory grasujace ˛ w kra˙ ˛zacych ˛ na orbicie statkach. . . Kliknij tu. Kliknij tam. Nie wiadomo dlaczego, zawsze miał wra˙zenie, z˙ e nie odkrył najwa˙zniejszego, czego´s, co czyniłoby takie polowanie sensownym. W ko´ncu doszedł do wniosku, z˙ e wcale tam tego nie ma i nigdy nie było, po czym stracił zapał do wszelkich gier. Tymczasem tutaj najwi˛ekszym cudem — wywołanym klikni˛eciem sypialni — była Rei Toei. Oparta na poduszkach w morzu bieli, głowa˛ nad biela˛ koronek i bawełny.
170
— Dzi´s wieczorem byłe´s naszym go´sciem — powiedziała. — Nie zda˙ ˛zyłam z toba˛ porozmawia´c. Przepraszam. Sprawy skomplikowały si˛e i jeste´s ranny. Spojrzał na nia,˛ oczekujac ˛ górskich dolin i dzwonków, ale ona tylko odpowiedziała mu spojrzeniem i nic si˛e nie stało. Laney przypomniał sobie, co Yamazaki mówił o szeroko´sci pasma. Zakłuło go w boku. — Skad ˛ wiesz, z˙ e zostałem ranny? — Wst˛epny raport ochrony Lo/Rez. Technik Paul Shannon twierdzi, z˙ e chyba zostałe´s ranny. — Dlaczego tu jeste´s? (Laney, powiedział głos Arleigh, dobrze si˛e czujesz?) — Znalazłam to miejsce — powiedziała idoru. — Czy nie jest cudowne? A on nie był tu od czasu, kiedy zako´nczono remont. Zatem wła´sciwie wcale tu nie był. Jednak ty ju˙z tutaj zajrzałe´s, prawda? Pewnie w ten sposób i ja tu trafiłam. U´smiechn˛eła si˛e. Była bardzo pi˛ekna, gdy tak unosiła si˛e w bieli. W „Western Worldzie” nie zdołał dobrze si˛e jej przyjrze´c. — Zajrzałem tu wcze´sniej — odparł — ale wtedy było tu inaczej. — Ale potem. . . ukazało si˛e, prawda? Tak jest znacznie lepiej. Kobieta, nale˙zaca ˛ do ekipy konserwatorskiej naprawiajacej ˛ piece, wszystko zapisywała podczas pracy. Tylko dla siebie i dla przyjaciółek, ale sam widzisz, jak to si˛e przydało. Znalazło si˛e w bazie danych fanów. Z zadowoleniem popatrzyła na jedyna˛ s´wiec˛e w kremowo-niebieskie, poziome paski, płonac ˛ a˛ na s´wieczniku z za´sniedziałego mosiadzu. ˛ Na nocnym stoliku le˙zała ksia˙ ˛zka i pomara´ncza. — Tutaj czuj˛e, z˙ e jestem blisko niego. — Ja byłbym bli˙zej niego, gdyby´s mnie wypu´sciła. — Na ulic˛e? Przecie˙z pada s´nieg. I nawet nie wiem, czy ulica jeszcze tam jest. — Do ogólnej struktury danych. Prosz˛e. Chc˛e sko´nczy´c prac˛e. . . — Och — powiedziała z u´smiechem i ju˙z patrzył w gaszcz ˛ danych. — Laney? — spytała Arleigh, kładac ˛ dło´n na jego ramieniu. — Z kim rozmawiałe´s? — Z idoru — odrzekł Laney. — W postaci w˛ezłów? — Nie. Była tam w danych, chocia˙z nie wiem jak. Widziałem ja˛ w modelu jego mieszkania w Sztokholmie. Powiedziała, z˙ e znalazła je, poniewa˙z ju˙z tam byłem. Potem poprosiłem, z˙ eby mnie wpu´sciła. . . — Gdzie? — spytała Arleigh. — Tam, gdzie mog˛e widzie´c — odparł Laney, patrzac ˛ na pokryte g˛estymi zaro´slami wawozy, ˛ które kojarzyły mu si˛e z Realtree 7.2, tylko organicznymi i upakowanymi komentarzami. — Yamazaki miał racj˛e. Materiał fanów zrobił swoje.
171
***
Usłyszał Gerrarda Delouvriera, który w laboratorium TIDAL kazał mu si˛e dekoncentrowa´c. To, co ty robisz, to odwrotno´sc´ skupienia i musimy nauczy´c si˛e nad tym panowa´c. Dryf. Tłumy dawnych dziewczyn, ró˙zne stopnie za˙zyło´sci, zdj˛ecia Reza lub Lo z jakimi´s kobietami w publicznych miejscach, ka˙zde opatrzone komentarzem wyja´sniajacym ˛ znaczenie tego faktu dla nadawcy. Lancy zauwa˙zył, i˙z jest to szczególny aspekt tych danych, perspektywa, z jakiej oglada ˛ obu muzyków. Ludzkich pod ka˙zdym wzgl˛edem, ale nie całkiem. Wszystkie informacje były skrupulatnie, fanatycznie dokładne, lecz zawsze skupione wokół pustej formy osobistos´ci. Widział w tym osobisto´sc´ , nie pierwotna˛ substancj˛e w uj˛eciu Kathy, lecz pewna˛ paradoksalnie trwała˛ jako´sc´ w substancji s´wiata. Stwierdził, z˙ e liczba danych, zebranych przez wielbicieli, znacznie przekracza sum˛e informacji, jakie kiedykolwiek wygenerował zespół. A przecie˙z tworzona przez nich sztuka — muzyka i filmy — stanowiła tylko nikła˛ ich cz˛es´c´ . — Oto mój ulubiony kawałek — usłyszał głos idoru i zobaczył, jak Rez wchodzi na niska˛ scen˛e jakiego´s klubu, gdzie wszystko było w psychodelicznych róz˙ ach, wysyconej barwie mia˙ ˛zszu tropikalnych melonów z kreskówek. — Mówi, co czujemy. Rez wział ˛ mikrofon i zaczał ˛ mówi´c o nowym stylu z˙ ycia, o czym´s, co nazywał „alchemicznym mał˙ze´nstwem”. Nagle Laney poczuł dło´n Arleigh na swoim ramieniu, usłyszał jej napi˛ety głos. — Laney? Przepraszam. Potrzebujemy ci˛e tutaj. Jest tu pan Kuwayama.
Rozdział 34 Kasyno Chia wyjrzała przez zakurzona˛ rolet˛e na ulic˛e, gdzie wcia˙ ˛z padało. To sprawka idoru. Chia nigdy nie wybierała d˙zd˙zystych dni w Wenecji, ale nie miała nic przeciwko temu. Deszcz pasował do tego miejsca. Upodabniał je do Seattle. Idoru powiedziała, z˙ e to mieszkanie nazywaja˛ kasynem. Chia widziała kasyna w telewizji, wcale tak nie wygladały. ˛ To składało si˛e z kilku niewielkich pokoi z obła˙zac ˛ a˛ ze s´cian farba˛ oraz wielkimi staromodnymi meblami na złotych lwich łapach. Wszystko odrobione w grafice fraktali, tak z˙ e niemal czuło si˛e zapach. Pomy´slała, z˙ e pewnie pachniałby jak kurz, a zarazem perfumy. Chia nie odwiedziła wielu modułów Wenecji, poniewa˙z czuła si˛e w nich nieswojo. Nie było tam tak przyjemnie jak na ulicach. Głowa Zony zaskwierczała cicho na stole na lwich nogach. Zona sama zmniejszyła si˛e do takich rozmiarów: niebieska neonowa miniaturka azteckiej czaszki, nie wi˛eksza od małego jabłka. Chia kazała si˛e jej zamkna´ ˛c i schowa´c spr˛ez˙ ynowiec. To wkurzyło Zon˛e i mo˙ze nawet zraniło jej uczucia, ale Chia nie wiedziała, co innego mogłaby zrobi´c. Chciała usłysze´c to, co miała do powiedzenia idoru, a Zona z tym swoim „jestem niebezpieczna” wchodziła jej w drog˛e. I tak było to tylko udawanie, bo ludzie nie mogli zrobi´c sobie krzywdy podczas połaczenia. ˛ Przynajmniej nie fizycznej. Pod tym wzgl˛edem z Zona˛ zawsze były problemy. To nadymanie si˛e, pokrzykiwanie i robienie za macho. Kelsey i inne z˙ artowały sobie z tego, ale Zona była tak wyszczekana, z˙ e o´smielały si˛e robi´c to tylko za jej plecami. Chia nigdy nie wiedziała, co o tym my´sle´c. Miała wra˙zenie, z˙ e w takich chwilach osobowo´sc´ Zony ulega jakiemu´s rozdwojeniu. Teraz Zona nic nie mówiła, tylko co chwila wydawała d´zwi˛ek zbli˙zony do skwierczenia owada, przypominajac ˛ Chii, z˙ e nadal jest obecna i wkurzona. Tymczasem idoru opowiadała Chii o dawnym weneckim znaczeniu słowa „casino”, nie oznaczajacym ˛ wcale olbrzymiej hali, w której ludzie zbierali si˛e, z˙ eby gra´c i oglada´ ˛ c pokazy, ale co´s, co według Masahiko było hotelem miło´sci. Ludzie mieli domy, w których mieszkali, ale chodzili do tych kasyn-małych mieszka´n 173
w ró˙znych cz˛es´ciach miasta — z˙ eby spotyka´c si˛e z innymi. Nie było im tam zbyt wygodnie, sadz ˛ ac ˛ po wygladzie ˛ tego apartamentu, chocia˙z idoru wcia˙ ˛z zapalała kolejne s´wiece. Powiedziała, z˙ e uwielbia s´wiece. Idoru miała teraz fryzur˛e Mistrza Muzyki. Wygladała ˛ w niej jak dziewczyna udajaca ˛ chłopaka. Widocznie podobał si˛e jej jego płaszcz, poniewa˙z obracała si˛e na pi˛ecie — jego pi˛ecie — łopoczac ˛ połami. — Widziałam tyle nowych miejsc — powiedziała, u´smiechajac ˛ si˛e do Chii — tyle ró˙znych ludzi i rzeczy. — Ja tak˙ze, ale. . . — Mówił mi, z˙ e tak b˛edzie, ale naprawd˛e nie wyobra˙załam sobie tego. — Obrót. — Kiedy to zobaczyłam, jestem teraz bardziej. . . Czy ty te˙z tak si˛e czujesz, kiedy podró˙zujesz? Trupia czaszka wyemitowała niebieski błysk i wydała d´zwi˛ek przypominajacy ˛ dono´sne pierdni˛ecie. — Zona! — sykn˛eła Chia i pospiesznie powiedziała do idoru: — Niewiele podró˙zowałam i na razie niezbyt mi si˛e to podoba, ale przybyły´smy tu, z˙ eby sprawdzi´c, czym jeste´s, poniewa˙z nie wiemy. Jeste´s w moim oprogramowaniu i mo˙ze w Zony te˙z, i to ja˛ niepokoi, bo to miejsce powinno by´c niedost˛epne. — Ta kraina z pi˛eknym niebem? — Tak. Nie miała´s prawa wej´sc´ tam bez zaproszenia. — Nie wiedziałam. Przepraszam. — Idoru wygladała ˛ na zasmucona.˛ — Mys´lałam, z˙ e mog˛e chodzi´c wsz˛edzie — tylko nie tam, skad ˛ przybyła´s. — Seattle? — Rój snów — odparła idoru — stos okien na tle nieba. Widz˛e obrazy, ale nie ma drogi. Wiem, z˙ e stamtad ˛ przybyła´s, ale tego tam nie ma. . . nie ma! — Warowne Miasto? — Na pewno tak, bo wła´snie tam były ostatnio z Zona.˛ — My tylko połaczyły´ ˛ smy si˛e przez nie. Zona jest w Meksyku, a ja w hotelu, wiesz? I lepiej b˛edzie, je´sli zaraz tam wrócimy, bo nie wiem, co si˛e dzieje. . . Niebieska czaszka powi˛ekszyła si˛e, przybierajac ˛ posta´c Zony. — W ko´ncu powiedziała´s co´s sensownego. Po co z nia˛ gadasz? Ona jest nikim, kosztowna˛ wersja˛ tej twojej zabawki, która˛ ci ukradła i wykorzystała. Teraz, kiedy ja˛ zobaczyłam, mog˛e tylko powiedzie´c, z˙ e Rez jest szalony, łudzac ˛ si˛e. . . — On wcale nie jest szalony — zaprzeczyła idoru. — Po prostu tak to odczuwamy. Powiedział mi, z˙ e b˛edziemy nie zrozumiani, przynajmniej na poczatku, ˛ z˙ e spotkamy si˛e z oporem, wrogo´scia.˛ Nie robimy przecie˙z nic złego i on wierzy, z˙ e nasz zwiazek ˛ w ko´ncu przyniesie tylko dobro. — Ty syntetyczna suko — warkn˛eła Zona. — My´slisz, z˙ e nie widzimy, co robisz? Nie jeste´s prawdziwa! Jeste´s równie rzeczywista jak ta imitacja zatopionego miasta! Jeste´s zmy´slona i chcesz wyssa´c z niego wszystko, co prawdziwe! Chia zobaczyła, z˙ e otaczajaca ˛ Zon˛e aura nabiera blasku.
174
— Ta dziewczyna przeleciała ocean, z˙ eby ci˛e zdemaskowa´c, i teraz jej z˙ ycie jest w niebezpiecze´nstwie, a ona jest za głupia, z˙ eby zrozumie´c, z˙ e to twoja sprawka! Idoru spojrzała na Chi˛e. — Twoje z˙ ycie? Chia przełkn˛eła s´lin˛e. — Mo˙ze. Nie wiem. Boj˛e si˛e. Idoru znikn˛eła, opuszczajac ˛ Mistrza Muzyki, jak jaka´s nieuchwytna barwa. Stał tam w s´wietle dwudziestu s´wiec, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. — Przepraszam — rzekł — ale o czym wła´sciwie rozmawiali´smy ? — Nie rozmawiali´smy — odparła Chia, a potem zdj˛eto jej gogle, zabierajac ˛ z nimi Mistrza Muzyki, pokój w Wenecji i Zon˛e. Na dwóch palcach dłoni trzymajacej ˛ gogle tkwiły złote sygnety, ka˙zdy połaczony ˛ złotymi ła´ncuszkami z masywna˛ bransoleta˛ zegarka. Zobaczyła wyblakłe oczy. Eddie u´smiechnał ˛ si˛e. Chia wciagn˛ ˛ eła powietrze w płuca, z˙ eby wrzasna´ ˛c, ale inna dło´n, nie nale˙zaca ˛ do Eddiego, wielka i biała, cuchnaca ˛ metalem, zakryła jej usta i nos. Druga r˛eka opadła na jej rami˛e, przyciskajac ˛ ja˛ do podłogi, a Eddie cofnał ˛ si˛e i pozwolił goglom upa´sc´ na biała˛ wykładzin˛e. Nie spuszczajac ˛ jej z oka, Eddie podniósł palec do ust, u´smiechnał ˛ si˛e i powiedział „ciii”. Potem odsunał ˛ si˛e i odwrócił, tak z˙ e Chia zobaczyła Masahiko siedzacego ˛ na podłodze. Miał czarne spodki na oczach i poruszał palcami w wirtualnych r˛ekawiczkach. Eddie wyjał ˛ z kieszeni jaki´s niewielki przedmiot i dwoma długimi susami doskoczył do chłopca. Zrobił co´s z ta˛ czarna˛ rzecza˛ i si˛e pochylił. Chia zobaczyła, jak dotknał ˛ karku Masahiko. Natychmiast wszystkie mi˛es´nie chłopca napi˛eły si˛e jednocze´snie. Masahiko gwałtownie wyprostował nogi i upadł na bok. Le˙zał na białej wykładzinie, skurczony, z otwartymi ustami. Jeden spodek odpadł. Drugi wcia˙ ˛z zasłaniał mu prawe oko. Eddie odwrócił si˛e do Chii. — Gdzie to jest? — zapytał.
Rozdział 35 Podło˙ze przyszło´sci Shannon podał Laneyowi wysoki styropianowy kubek z odrobina˛ bardzo goracej ˛ i bardzo mocnej kawy. Za nim, za pomara´nczowa˛ barierka,˛ stał długi biały landrover z masywnym zderzakiem i zielonymi szybami. Przy samochodzie czekał Kuwayama, w ciemnym garniturze i okularach bez oprawek, l´sniacych ˛ w zielonym luminescencyjnym s´wietle. Obok stał ubrany na czarno kierowca. — Czego on chce? — zapytał Laney Arleigh, kosztujac ˛ kaw˛e Shannona. Płyn pozostawiał osad na j˛ezyku. — Nie wiemy — odparła. — Najwidoczniej Rez powiedział mu, gdzie nas znajdzie. — Rez. — Tak twierdzi. U boku Laneya pojawił si˛e Yamazaki. Naprawił albo zmienił okulary, lecz dwie agrafki przytrzymujace ˛ oderwany r˛ekaw zielonego płaszcza odpi˛eły si˛e. — Pan Kuwayama jest twórca˛ Rei Toei — w pewnym sensie. Jest zało˙zycielem i głównym dyrektorem „Famous Aspect”, korporacji, która stworzyła idoru. To on był inicjatorem projektu. Prosi o chwil˛e rozmowy. — My´slałem, z˙ e najwa˙zniejszy jest dla was dost˛ep do bazy danych. — Owszem — potwierdził Yamazaki — ale sadz˛ ˛ e, z˙ e powiniene´s teraz porozmawia´c z panem Kuwayama. Prosz˛e. Laney poszedł za nim, mijajac ˛ czarne moduły i barierk˛e. Patrzył, jak obaj wymieniaja˛ ukłony. — To jest pan Colin Laney — przedstawił go Yamazaki — nasz specjalny asystent. A potem rzekł do Laneya: — Michio Kuwayama, główny dyrektor „Famous Aspect”. Nikt nie domy´sliłby si˛e, z˙ e Kuwayama tak niedawno znalazł si˛e w ciemnos´ciach klubu „Western World”, w´sród wrzeszczacego ˛ i oszalałego tłumu. Laney zastanawiał si˛e, jak Japo´nczyk stamtad ˛ wyszedł: mo˙ze idoru rozjarzyła si˛e jak 176
choinka? Krew saczyła ˛ si˛e Laneyowi do buta i czuł, jak lepia˛ mu si˛e palce. O ile wzrosła łaczna ˛ masa ludzkiej tkanki nerwowej na planecie, od kiedy — razem z Arleigh i Blackwellem — wyszedł z baru ozdobionego guma˛ do z˙ ucia? Miał wra˙zenie, z˙ e od tej pory dzieliły go lata prze˙zy´c, wyłacznie ˛ niemiłych. — Przykro mi — powiedział. — Nie mam wizytówki. — Nie szkodzi — powiedział Kuwayama staranna,˛ dziwnie akcentowana˛ angielszczyzna.˛ U´scisnał ˛ dło´n Laneya. — Wiem, z˙ e jest pan bardzo zaj˛ety. Doceniamy to, z˙ e zechciał pan po´swi˛eci´c chwil˛e czasu i spotka´c si˛e z nami. Liczba mnoga sprawiła, z˙ e Laney spojrzał na kierowc˛e, który nosił buty podobne do tych, jakie miał Rydell w Chateau: czarne, wysoko sznurowane, z karbowanymi podeszwami. Jednak nie wygladało ˛ na to, by szofer stanowił cz˛es´c´ tego „my”. — A teraz — powiedział Kuwayama do Yamazakiego — je´sli pan wybaczy. . . Yamazaki szybko ukłonił si˛e i wrócił do furgonetki, do Arleigh, która obserwowała ich katem ˛ oka, udajac, ˛ z˙ e robi co´s przy ekspresie. Kierowca otworzył tylne drzwi landrovera przed Laneyem. Kuwayama wsiadł z drugiej strony. Zamknał ˛ drzwi i zostali sami. Mi˛edzy dwoma siedzeniami, w stojaku z mi˛ekkimi uchwytami zamocowano co´s, co wygladało ˛ jak srebrny termos. — Yamazaki mówił, z˙ e podczas kolacji miał pan kłopoty z szeroko´scia˛ pasma — zaczał ˛ Kuwayama. — To prawda — odparł Laney. — Wła´snie ja˛ przestawili´smy. . . Nagle mi˛edzy nimi pojawiła si˛e u´smiechni˛eta idoru. Laney zauwa˙zył, z˙ e iluzja stworzyła nawet siedzenie dla niej, łacz ˛ ac ˛ te, na których siedział on i Kuwayama. — Czy znalazł pan to, czego szukał, kiedy opu´scił mnie pan w Sztokholmie, panie Laney? Spojrzał jej w oczy. Jakiej potrzeba było mocy obliczeniowej, z˙ eby stworzy´c co´s, co tak patrzy na człowieka? Przypomniał sobie fragmenty rozmowy Kuwayamy i Reza: koncentracja ukierunkowanych pragnie´n, struktura modularna, architektura artykułowania da˙ ˛ze´n. . . — Prawie — powiedział. — A co pan zobaczył podczas kolacji, z˙ e nie mógł pan patrze´c mi w oczy? ´ — Snieg — odparł Laney i ze zdziwieniem poczuł, z˙ e si˛e czerwieni. — Góry. . . Sadz˛ ˛ e jednak, z˙ e to było tylko zrobione przez was wideo. — My nie „robimy” tych filmów Rei — rzekł Kuwayama — nie w zwykłym znaczeniu tego słowa. Powstaja˛ jako bezpo´sredni wynik jej postrzegania s´wiata. Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e to jej sny. — Pan te˙z s´ni, prawda, panie Laney? — powiedziała idoru. — To pa´nski talent. Yamazaki mówi, z˙ e to jak widzenie twarzy w chmurach, tyle z˙ e te twarze
177
naprawd˛e tam sa.˛ Ja ich nie widz˛e, ale Kuwayama twierdzi, z˙ e pewnego dnia zobacz˛e je. To kwestia praktyki. Yamazaki mówi? — Sam tego nie rozumiem — rzekł Laney. — To po prostu co´s, co umiem robi´c. — Nadzwyczajny dar — rzekł Kuwayama. — Mieli´smy wielkie szcz˛es´cie. Dopisało nam równie˙z w przypadku pana Yamazakiego, który — chocia˙z zatrudniony przez pana Blackwella — ma otwarty umysł. — Pan Blackwell nie jest zbyt zadowolony z powodu Reza i. . . — Ruchem głowy wskazał idoru. — Pan Blackwell mo˙ze mie´c mi za złe, z˙ e z panem rozmawiam. — Blackwell na swój sposób kocha Reza — powiedziała. — Martwi si˛e o niego. Nie rozumie jednak, z˙ e nasz zwiazek ˛ jest ju˙z faktem. Teraz b˛edzie si˛e stopniowo pogł˛ebiał. Po prostu chcemy razem dorosna´ ˛c. Kiedy Blackwell i inni przekonaja˛ si˛e, z˙ e to dla nas najlepsze. Wszystko b˛edzie dobrze. A pan mo˙ze nam w tym pomóc, panie Laney. — Ja? — Yamazaki wyja´snił, co próbuje pan zrobi´c z danymi z archiwów Lo/Rez — powiedział Kuwayama. — Jednak w tych bankach nie ma nic — albo bardzo niewiele — o Rei. Proponujemy doda´c trzeci poziom informacji: dołaczymy ˛ do nich dane Rei, a wtedy uzyskamy wzór b˛edacy ˛ obrazem ich zwiazku. ˛ Przecie˙z ty sama jeste´s informacja,˛ pomy´slał Laney, patrzac ˛ na nia.˛ Mnóstwem danych, przetwarzanych przez Bóg wie ile maszyn. Czarne oczy spoglada˛ ły na niego, pełne czego´s, co mógł nazwa´c tylko nadzieja.˛ — Zrobi pan to, panie Laney? Pomo˙ze nam pan? — Słuchajcie — odparł Laney — ja tu tylko pracuj˛e. Zrobi˛e to, je´sli tak poleci mi Yamazaki. Je´sli on we´zmie na siebie odpowiedzialno´sc´ . Chc˛e jednak, z˙ eby´scie odpowiedzieli mi na jedno pytanie. — Co chce pan wiedzie´c? — zapytał Kuwayama. — O co w tym wszystkim chodzi? Laney zdziwił si˛e, słyszac ˛ swój głos, poniewa˙z sam dobrze nie wiedział, o co zamierza zapyta´c. Oczy Kuwayamy spokojnie zmierzyły go spojrzeniem zza szkieł okularów. — O przyszło´sc´ , panie Laney. — Przyszło´sc´ ? — Czy pan wie, z˙ e poj˛ecie „natura” funkcjonuje od niedawna? Zaledwie od stu lat. Nigdy nie obawiali´smy si˛e technologii, panie Laney. Ona jest aspektem rzeczywisto´sci, to˙zsamo´sci. Dzi˛eki naszym wysiłkom doskonalimy t˛e to˙zsamo´sc´ . — Kuwayama u´smiechnał ˛ si˛e. — A kultura masowa — dodał — jest idealnym podło˙zem takich prób.
178
***
Arleigh parzyła lepsza˛ kaw˛e ni˙z Shannon. Laney, siedzac ˛ z tyłu w furgonetce, na mi˛ekkich płatach pianogumy, znad kraw˛edzi styropianowego kubka spogladał ˛ na Yamazakiego. — Co ty wyprawiasz, Yamazaki? Chcesz, z˙ eby´smy obaj musieli nosi´c mniejsze buty czy co? Blackwell lubi przybija´c ludziom r˛ece do stołów, a ty sprzymierzasz si˛e z idoru i jej szefem? Laney nalegał, z˙ eby porozmawiali tu w cztery oczy. Yamazaki przykucnał ˛ naprzeciw niego, mrugajac. ˛ — To nie ja zawieram umowy — odparł Yamazaki. — Rez i Rei Toei sa˛ w niemal stałym kontakcie, a ostatnie ulepszenia zapewniaja˛ jej wi˛eksza˛ swobod˛e. Rez zapewnił jej dost˛ep do tych wszystkich danych, które próbowałe´s wykorzysta´c za pierwszym razem. Zrobił to, nie informujac ˛ Blackwella. Wzruszył ramionami. — Teraz ma te˙z dost˛ep do bazy fanów. To, co proponuja,˛ mo˙ze nam pomóc w uzyskaniu konkretnych wyników. Blackwell jest coraz bardziej przekonany, z˙ e to spisek. Ten atak w nocnym klubie. . . — O co im chodziło? — Nie mam poj˛ecia. Próba porwania? Chcieli skrzywdzi´c Reza? Zdoby´c projektor idoru? Zrobili to zdumiewajaco ˛ nieudolnie, ale Blackwell mówi, z˙ e to znaczek szczególny Kombinatu. . . Dobrze mówi˛e — znaczek? — Sam nie wiem. . . — wahał si˛e Laney. — Znak szczególny? — Nie sadzisz, ˛ z˙ e Blackwell poucina nam palce, je´sli to zrobimy? — Nie. Zatrudnia nas korporacja Lo/Rez. . . — Paragon-Asia? — . . . ale Blackwella zatrudnia Lo/Rez Partnership. Je´sli Rez ka˙ze nam co´s zrobi´c, musimy usłucha´c. — Nawet je´sli Blackwell twierdzi, z˙ e to zagrozi bezpiecze´nstwu Reza? Yamazaki wzruszył ramionami. Za jego plecami, przez tylna˛ szyb˛e furgonetki, Laney widział Shannona, przetaczajacego ˛ szary moduł, który wyładowali z baga˙znika landrovera Kuwayamy. Był dwukrotnie wi˛ekszy od tych, których u˙zywała Arleigh. Patrzył, jak Shannon wtacza to za pomara´nczowa˛ barierk˛e.
Rozdział 36 Maryalice — Bez wrzasków, prosz˛e — powiedział ten, który ja˛ trzymał, a potem zabrał dło´n z jej ust. — Gdzie to jest? Wyblakłe oczy Eddiego. — Tam — powiedziała Chia, pokazujac ˛ palcem. Widziała postrz˛epiony skraj niebiesko-˙zółtego plastiku, wystajacy ˛ z otwartej torby. Potem zobaczyła, z˙ e Maryalice s´pi na ró˙zowym łó˙zku, zwini˛eta w kł˛ebek, w butach na wysokich obcasach, z twarza˛ nakryta˛ poduszka.˛ Na małej lodówce stał rzad ˛ pustych buteleczek. Eddie wyjał ˛ z kieszeni czarno-złote pióro i podszedł do torby. Pochylił si˛e i odchylił piórem plastik, zagladaj ˛ ac ˛ do s´rodka. — Jest — powiedział. — Jest? — Druga dło´n wcia˙ ˛z trzymała rami˛e siedzacej ˛ na podłodze Chii. — Mamy to — potwierdził Eddie. — Nie ruszaj si˛e. — Dło´n pu´sciła jej rami˛e i kl˛eczacy ˛ za nia˛ m˛ez˙ czyzna wstał, podszedł do łó˙zka, po czym zajrzał do torby. Był wy˙zszy od Eddiego, w be˙zowym garniturze i l´sniacych ˛ kowbojskich butach. Grube rysy twarzy, włosy odrobin˛e jas´niejsze ni˙z Eddiego, czerwonawe, półksi˛ez˙ ycowate znami˛e na prawym policzku. — Dlaczego jeste´s tego taki pewny? — Jezu, Jewgienij. . . M˛ez˙ czyzna wyprostował si˛e, spojrzał na Maryalice, nachylił si˛e i zdjał ˛ jej z twarzy poduszk˛e. — Jak to jest, z˙ e twoja kobieta s´pi sobie w tym pokoju, Eddie? Eddie dopiero wtedy poznał Maryalice. — Kurwa — powiedział. — Mówiłe´s nam, z˙ e ta kobieta i dziewczyna si˛e nie znały. Mówiłe´s, z˙ e spotkały si˛e w samolocie, zupełnie przypadkowo. Czy to przypadek, z˙ e twoja kobieta jest tutaj? My nie lubimy przypadków.
180
Eddie popatrzył na Maryalice, potem na m˛ez˙ czyzn˛e — najwidoczniej Rosjanina — i w ko´ncu na Chi˛e. — Co ta suka tu robi, do kurwy n˛edzy? Spogladał ˛ na Chi˛e, jakby była czemu´s winna. — Znalazła nas — powiedziała Chia. — Mówiła, z˙ e ma kontakty w przedsi˛ebiorstwie taksówkowym. — Nie — warknał ˛ Rosjanin — to my mamy kontakty w przedsi˛ebiorstwie taksówkowym. Za du˙zo tych przypadków. — Przecie˙z mamy to, no nie? — rzekł Eddie. — Dlaczego chcesz wszystko komplikowa´c? Rosjanin potarł policzek, jakby chciał zetrze´c znami˛e. — Zastanów si˛e — powiedział. — Dajemy ci izotop. Chcesz wiedzie´c, czy to izotop, mo˙zesz sprawdzi´c. Ty dajesz nam to. Czubkiem kowbojskiego buta tracił ˛ torb˛e Chii. — Skad ˛ mamy wiedzie´c, co to jest? — Jewgienij — powiedział bardzo spokojnie Eddie — chyba wiesz, z˙ e takie interesy wymagaja˛ odrobiny zaufania. Rosjanin rozmy´slał przez chwil˛e. — Nie — powiedział. — Odrobina nie wystarczy. Nasi ludzie połaczyli ˛ t˛e dziewczyn˛e ze znanym zespołem rockowym. Dla kogo ona pracuje, Eddie? Dzi´s wieczorem posłali´smy ludzi, z˙ eby z nimi pogadali, a oni rzucili si˛e na nas jak stado pierdolonych wilków. Wcia˙ ˛z brakuje mi jednego człowieka. — Nie pracuj˛e dla Lo/Rez — powiedziała Chia. — Nale˙ze˛ do ich klubu! Maryalice podrzuciła mi to do torby, kiedy spałam w samolocie! Masahiko j˛eknał, ˛ westchnał ˛ i chyba odzyskał przytomno´sc´ . Eddie nadal trzymał w r˛eku paralizator. — Chcesz jeszcze? — zapytał chłopaka, spi˛ety i w´sciekły. — Eddie — powiedziała Maryalice z łó˙zka — ty niewdzi˛eczna kupo gówna. . . Siedziała na skraju łó˙zka, trzymajac ˛ oburacz ˛ wycelowana˛ w Eddiego zapalniczk˛e. Zesztywniał. Było wida´c, jak traci pewno´sc´ siebie i zastyga w miejscu. — Zaufanie — powiedział Rosjanin. — Jezu, Maryalice — rzekł Eddie. — Skad ˛ to masz? Czy wiesz, z˙ e to tutaj nielegalne? — Od jednego Rosjanina — odparła. — Otwór wylotowy wielko´sci grejpfruta. . . Głos Maryalice brzmiał zupełnie trze´zwo, lecz widzac ˛ jej przekrwione oczy, Chia zrozumiała, z˙ e kobieta jest pijana. A na dodatek agresywna. — My´slisz, z˙ e mo˙zesz wykorzystywa´c ludzi, Eddie? Wyciska´c i wyrzuca´c? Czubkiem buta zdj˛eła z nogi jedna˛ szpilk˛e, a potem druga.˛ Stała boso na podłodze, chwiejac ˛ si˛e, ale trzymajac ˛ atrap˛e w wyprostowanych r˛ekach, jak gliniarz 181
w telewizji. Eddie nadal trzymał paralizator. — Ka˙z mu to rzuci´c, Maryalice! — poradziła Chia. — Rzu´c to — powiedziała Maryalice z wyra´zna˛ przyjemno´scia.˛ Przez całe z˙ ycie słyszała, jak mówili to inni, a teraz sama mogła tak powiedzie´c. Eddie upu´scił paralizator. — Kopnij go do mnie. To druga połowa kwestii, pomy´slała Chia. Paralizator wyladował ˛ niedaleko jej kolan, obok gogli, które le˙zały na wykładzinie, wcia˙ ˛z podłaczone ˛ do Sandbendera. Widziała dwa bli´zniacze prostokaty ˛ matowych obiektywów, b˛edacych ˛ prostymi kamerami wideo. Gdyby Zona weszła teraz do systemu Chii i aktywowała gogle, zobaczyłaby — widziane z z˙ abiej perspektywy — stopy Maryalice, buciki Eddiego, kowbojskie buty Rosjanina i mo˙ze bok głowy Masahiko. — Niewdzi˛ecznik — mówiła Maryalice. — Niewdzi˛eczna kupa gówna. Wła´z do łazienki. Zmieniła pozycj˛e tak, z˙ e celowała lufa˛ w Eddiego i Rosjanina, stojac ˛ naprzeciw otwartych drzwi łazienki. — Wiem, z˙ e jeste´s zła. . . — Gówno. Miejsce gówna jest w ubikacji, Eddie. Wła´z do łazienki. Eddie cofnał ˛ si˛e o krok, unoszac ˛ dłonie gestem, który miał wyra˙za´c rozsadek ˛ i zrozumienie. Rosjanin te˙z si˛e cofnał. ˛ — Siedem pierdolonych lat — powiedziała Maryalice. — Siedem. Nie byłe´s nawet gównem, kiedy ci˛e poznałam. Bo˙ze. Ty i te twoje gadki. Niedobrze si˛e robi. A kto płacił czynsz? Kto kupował z˙ arcie? Kto sprawił ci te pieprzone ciuchy, cholerny eleganciku? Ty z tymi twoimi gadkami, fasonem, a przecie˙z powiniene´s mie´c mniejszy pierdolony telefon ni˙z inni, bo mówi˛e ci, kochasiu, z˙ e na pewno nie masz wi˛ekszego kutasa! Maryalice lekko trz˛esły si˛e r˛ece, przez co zapalniczka wygladała ˛ w nich jeszcze gro´zniej. — Maryalice — zaczał ˛ Eddie — wiesz, z˙ e doceniam wszystko, co dla mnie zrobiła´s, by pomóc mi w mojej karierze. Nie zapomniałem o tym nawet na chwil˛e, mała, wierz mi, nigdy, a to tylko nieporozumienie, mały wybój na autostradzie z˙ ycia, wi˛ec je´sli tylko odło˙zysz ten pieprzony pistolet napijemy si˛e, jak cywilizowani ludzie. . . — Zamknij si˛e, kurwa! — wrzasn˛eła na całe gardło Maryalice. Usta Eddiego zamkn˛eły si˛e jak u kukiełki. — Siedem pierdolonych lat — powtórzyła Maryalice jak dzieci˛eca˛ wyliczank˛e — siedem pierdolonych lat, a dwa z nich tutaj, Eddie, dwa tutaj, latajac ˛ tam i z powrotem dla ciebie, i zawsze wracajac. ˛ A tutaj zawsze jest tak jasno. . . Po twarzy Maryalice pociekły łzy, rozmazujac ˛ makija˙z. — Wsz˛edzie. Nie mog˛e spa´c, jak jest jasno, jakby miasto spowiła mgła. . . Wła´z do łazienki. 182
Maryalice zrobiła krok naprzód — Eddie i Rosjanin cofn˛eli si˛e. Chia wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i machinalnie podniosła paralizator. Na jednym ko´ncu miał par˛e t˛epych chromowanych kłów, na drugim czerwony, z˙ łobkowany przycisk. Zdziwiła si˛e, z˙ e jest taki lekki. Przypomniała sobie te, które chłopcy w jej szkole robili z jednorazowych aparatów fotograficznych. — I ono zawsze mnie znajduje, to s´wiatło — mówiła Maryalice. — Zawsze. Niezale˙znie od tego, co wypij˛e i co połkn˛e. Znajduje mnie i budzi. Jest jak kurz, który przechodzi pod drzwiami. Nic go nie powstrzyma. Włazi w oczy. I cała ta jasno´sc´ spada. . . Eddie stał ju˙z w progu łazienki, a Rosjanin za nim, w s´rodku. Chii nie podobało si˛e to, poniewa˙z nie widziała jego rak. ˛ Usłyszała c´ wierkanie ptaków, gdy łazienka wyczuła Rosjanina. — To ty mnie w to wpakowałe´s, Eddie. Do Shinjuku. Tam, gdzie s´wiatło mo˙ze mnie dopa´sc´ i nigdy nic mog˛e przed nim uciec. I Maryalice nacisn˛eła spust. Eddie wrzasnał ˛ — przera´zliwy krzyk odbił si˛e echem od czarnych i białych kafelków. Ten krzyk zagłuszył trzask zapalniczki, z której nawet nie wytrysnał ˛ płomie´n. Maryalice nie wpadła w panik˛e. Wycelowała i spokojnie znów nacisn˛eła spust. Tym razem trysnał ˛ płomie´n i Eddie, ryczac ˛ z w´sciekło´sci, odtracił ˛ wyciagni˛ ˛ ete r˛ece Maryalice, złapał ja˛ za gardło i zaczał ˛ tłuc pi˛es´cia˛ po twarzy, przy ka˙zdym uderzeniu wykrzykujac: ˛ „Suka! Suka! Suka!” W tym momencie Chia spróbowała zerwa´c si˛e z podłogi. Siedziała jednak tak długo, z˙ e nogi jej zdr˛etwiały i odmówiły posłusze´nstwa, wi˛ec przetoczyła si˛e po wykładzinie, przytkn˛eła chromowane ko´nce paralizatora do kostki Eddiego i nacisn˛eła czerwony przycisk. Nie wiedziała, czy to podziała przez kostk˛e i skarpetk˛e. Zadziałało. Mo˙ze dlatego, z˙ e Eddie nosił naprawd˛e cienkie skarpetki. Jednocze´snie dostało si˛e Maryalice, tak z˙ e oboje zadygotali i upadli, trzymajac ˛ si˛e w ramionach. Czarna˛ smuga,˛ która przemkn˛eła obok Chii, był Masahiko, który zatrzasnał ˛ drzwi przed nosem Rosjanina, złapał oburacz ˛ klamk˛e, podskoczył, zaparł si˛e jedna˛ obuta˛ w papierowy kape´c stopa˛ o s´cian˛e, a druga˛ o drzwi i trzymał. — Uciekaj — powiedział, napinajac ˛ mi˛es´nie nóg i ramion. Nagle dłonie zes´lizgn˛eły mu si˛e z okragłej ˛ klamki i wyladował ˛ na podłodze. Chia zobaczyła, z˙ e klamka zaczyna si˛e obraca´c. Przyło˙zyła do niej paralizator i nacisn˛eła przycisk. Nie puszczała go przez dobra˛ chwil˛e.
Rozdział 37 Do´swiadczenie Laney znów siedział na przednim fotelu furgonetki. Poło˙zył gogle na kolanach, czekajac, ˛ a˙z Arleigh podłaczy ˛ szary moduł Kuwayamy. Spojrzał przez przednia˛ szyb˛e na betonowa˛ s´cian˛e. Bok nie bolał go ju˙z tak bardzo, lecz po spotkaniu z Kuwayama˛ oraz idoru i po pó´zniejszej rozmowie z Yamazakim miał jeszcze wi˛ekszy zam˛et w głowie. Je´sli Rez i Rei Toei wspólnie podejmowali decyzje, a Yamazaki postanowił si˛e im podporzadkowa´ ˛ c, co on powinien zrobi´c? Nie przypuszczał, aby Blackwell nagle odkrył jaki´s nieodparty urok zwiazku ˛ Reza i Rei. Zdaniem Blackwella, Rez usiłował po´slubi´c oprogramowanie — cokolwiek miało to oznacza´c. Laney wiedział ju˙z teraz, z˙ e idoru jest czym´s znacznie bardziej skomplikowanym i pot˛ez˙ niejszym od jakiegokolwiek hollywoodzkiego syntetyku. Szczególnie je´sli Kuwayama˛ mówił prawd˛e, twierdzac, ˛ z˙ e wideo sa˛ jej „snami”. Wszystko, co Laney wiedział o sztucznej inteligencji, zawdzi˛eczał pracy nad kr˛econym przez Slitscan programie dokumentalnym o nieszcz˛es´liwym z˙ yciu jednego z czołowych autorytetów w tej dziedzinie. Powszechnie uwa˙zano, i˙z nigdy nie uda si˛e stworzy´c prawdziwej AI, a obecne badania nad nia˛ zmierzały w zupełnie innym kierunku ni˙z produkcja oprogramowania udajacego ˛ pi˛ekna˛ młoda˛ kobiet˛e. Zakładano, z˙ e gdyby powstała prawdziwa AI, prawdopodobnie byłaby czym´s cho´c troch˛e podobnym do człowieka. Laney pami˛etał wykład, podczas którego obiekt zainteresowania Slitscanu twierdził, z˙ e AI mo˙ze powsta´c przypadkowo i ludzie poczatkowo ˛ moga˛ nie rozpozna´c, z czym maja˛ do czynienia. Arleigh otworzyła drzwi po stronie kierowcy i wsiadła. — Przepraszam, z˙ e to trwa tak długo — powiedziała. — Skad ˛ mogli´scie wiedzie´c. — To nie oprogramowanie, tylko s´wiatłowód. Ko´ncówka kabla. Tutaj u˙zywaja˛ innego systemu, takiego jak Francuzi. Zacisn˛eła dłonie na kierownicy i oparła na nich brod˛e. — Bez problemu uporamy si˛e z ogromnymi ilo´sciami informacji, ale nie ma184
my odpowiedniego kabla, z˙ eby je przenie´sc´ . — Dacie sobie rad˛e? — Shannon ma taka˛ ko´ncówk˛e w swoim pokoju. Pewnie do programów porno, chocia˙z nie chce si˛e do tego przyzna´c. — Zerkn˛eła na niego z ukosa. — Shannon ma przyjaciela w ochronie. Dowiedział si˛e, z˙ e Blackwell przesłuchał jednego z tych m˛ez˙ czyzn, którzy dzi´s wieczorem próbowali dopa´sc´ Reza. — A wi˛ec o niego im chodziło? O Reza? — Na to wyglada. ˛ Byli z Kombinatu i twierdza,˛ z˙ e Rez co´s im zabrał. — Co zabrał? — Facet nie wiedział. Zamkn˛eła oczy. — Jak my´slisz, co si˛e z nim stało? Z tym, którego przesłuchiwał Blackwell. — Nie wiem. — Otworzyła oczy i wyprostowała si˛e. — I nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´smy si˛e dowiedzieli. — Czy on mo˙ze to robi´c? Torturowa´c ludzi? Zabija´c? Spojrzała na Laneya. — No có˙z — powiedziała w ko´ncu — najlepiej s´wiadczy o tym fakt, z˙ e bierzemy pod uwag˛e taka˛ mo˙zliwo´sc´ . Nie ulega watpliwo´ ˛ sci, z˙ e robił to kiedy´s. Czy wiesz, co mnie najbardziej przera˙za w Blackwellu? — Co? — Czasem czuj˛e, z˙ e przyzwyczajam si˛e do niego. Shannon zapukał w drzwiczki po jej stronie. W r˛eku trzymał zwój kabla. — Zaraz b˛edziemy gotowi — powiedziała do Laneya, otworzyła drzwi i wysiadła. Patrzył przez przydymiona˛ szyb˛e na betonowa˛ s´cian˛e i wspominał, jak razem z Shaquille’em i Kennym, dwoma innymi mieszka´ncami sieroci´nca, szorowali schody przed miejskim sadem ˛ w Gainesville. Shaquille równie˙z brał udział w tych badaniach farmakologicznych, ale Kenny’ego przeniesiono do innego zakładu, w Denver. Laney nie miał poj˛ecia, co si˛e z nimi stało, ale to Shaquille powiedział mu, z˙ e kiedy w strzykawce jest lek, po zastrzyku masz w ustach smak zardzewiałego metalu, aluminium albo czego´s. Placebo, mówił Shaquille, jest bez smaku. Miał racj˛e. Od razu mo˙zna było pozna´c. Wszyscy trzej pracowali tam w ramach praktyk, pi˛ec´ lub sze´sc´ razy, zbierajac ˛ ró˙zne rzeczy pozostawione przez ludzi wchodzacych ˛ do budynku sadu. ˛ Uwa˙zano to za prac˛e w szkodliwych warunkach, gdy˙z te przedmioty zazwyczaj były dobrze schowane, wi˛ec cz˛esto odnajdywali je po zapachu lub bzyczeniu much. Najcz˛es´ciej ró˙zne kawałki kurczaków, zwiazane ˛ kolorowa˛ tasiemka.˛ Raz co´s, co według Shaquille’a było łbem kozła. Shaquille twierdził, z˙ e takie rzeczy pozostawiali handlarze narkotyków, a robili tak, poniewa˙z nale˙zało to do ich wierze´n. Laney i dwaj pozostali nosili jasnozielone lateksowe r˛ekawice z pomara´nczowymi kewlarowymi ko´ncówkami na czubkach palców, w których odparzały si˛e dłonie. 185
Zbierali te ofiary do białego kubła z uchylanym deklem, z obła˙zacymi ˛ nalepkami zagro˙zenia biologicznego. Shaquille twierdził, z˙ e zna imiona niektórych bogów, którym składano te dary, ale Laney nie dał si˛e oszuka´c. Podawane przez Shaquille’a imiona, takie jak 0’Gunn i Sam Eddy, były w oczywisty sposób zmy´slone i nawet Shaquille, wrzucajac ˛ do wiadra kł˛ebek kurzych piór, powiedział, z˙ e lepsza˛ inwestycja˛ byłby dobry prawnik. — Robia˛ to, z˙ eby zabi´c czas. Albo obstawiaja˛ zakłady. Laney wolał to od pracy w barach szybkiej obsługi, chocia˙z po powrocie rewidowano ich, szukajac ˛ narkotyków. Powiedział Yamazakiemu i Blackwellowi, z˙ e przewidział, i˙z Alison Shires spróbuje popełni´c samobójstwo, wi˛ec teraz pewnie maja˛ go za jasnowidza. Wiedział, z˙ e nim nie jest. Przypominałoby to próby wpływania na bieg spraw kurzymi łapkami, ukrywanymi przez dealerów pod schodami sadu. ˛ To, co miało si˛e zdarzy´c, wynikało z tego, co działo si˛e teraz. Laney wiedział, z˙ e nie umie przewidywa´c przyszło´sci, a dotychczasowe do´swiadczenia z punktami w˛ezłowymi kazały mu podejrzewa´c, z˙ e nikt tego nie potrafi. Punkty w˛ezłowe tworzyły si˛e wówczas, kiedy co´s mogło si˛e wkrótce wydarzy´c. Wtedy widział miejsce, w którym zmiany były najbardziej prawdopodobne — je´sli co´s je zapoczatkuje. ˛ Czasem taki drobny fakt, jak zakupienie ostrzy do otwieracza do kartonów. Gdyby jednak tamtej nocy nastapiło ˛ trz˛esienie ziemi i jej apartament przy Fountain Avenue runał. ˛ . . lub gdyby zgubiła t˛e paczk˛e no˙zyków. . . Gdyby zapłaciła karta˛ kredytowa˛ za ten specjał s´rodowej nocy (czego nie mogła zrobi´c, gdy˙z była to nielegalna bro´n, która˛ mogła naby´c wyłacznie ˛ za gotówk˛e), wtedy wszyscy zorientowaliby si˛e, z˙ e jest na kraw˛edzi załamania. Arleigh otworzyła drzwi po stronie pasa˙zera. — Dobrze si˛e czujesz? — Jasne — odparł Laney, podnoszac ˛ gogle. — Jasne? — Zróbmy to. Spojrzał na gogle. — Wszystko zale˙zy od ciebie — powiedziała i dotkn˛eła jego ramienia. — ´Sciagniemy ˛ ci potem lekarza, dobrze? — Dzi˛ekuj˛e — powiedział Laney, zało˙zył okulary i poczuł w ustach ten smak. . . Dane Lo/Rez, przejrzyste i poprzeplatane archiwami z bazy fanów, roiły si˛e od nowych tekstur, map zmieniajacych ˛ si˛e — przy dokładniejszych ogl˛edzinach — w. . . Shaquille, w dresie z sieroci´nca, pokazywał Laneyowi głow˛e kozła. Łeb odarto ze skóry i powbijano we´n gwo´zdzie, a Shaquille rozchylił szcz˛eki zwierz˛ecia, pokazujac ˛ przesiakni˛ ˛ ety krwia˛ kawałek zapisanego, brazowego ˛ papieru, umiesz-
186
czony w miejscu brakujacego ˛ j˛ezyka. To na pewno nazwisko oskar˙zyciela, wyjas´nił Shaquille. Laney zamknał ˛ oczy, ale obraz pozostał. Otworzył je i ujrzał idoru, jej twarz okolona˛ futrem. Patrzyła na niego. Nosiła rodzaj haftowanej, podszytej futrem czapki z nausznikami i wokół niej wirował s´nieg, lecz zaraz spłaszczyła si˛e, skurczyła do tekstur biegnacych ˛ złota˛ z˙ yła˛ danych, wi˛ec ruszył za nia,˛ a˙z poczuł, z˙ e przechodzi przez sam s´rodek i na druga˛ stron˛e. — Zaczekaj. . . — powiedział i usłyszał swój głos dopiero po chwili. — Perspektywa — powiedziała idoru. — Paralaksa Yamazakiego. Co´s jakby obracało nim, tak z˙ e spogladał ˛ bezpo´srednio na dane, ale pod innym katem ˛ i ze znacznej odległo´sci. A wsz˛edzie wokół widział. . . kompletna˛ pustk˛e. Przez dane biegły, niczym niesko´nczenie bardziej skomplikowana wersja Realtree, dwa prawie równoległe ozdobniki. Rez i idoru. Rze´zbione w czasie, bo na odległym kra´ncu ukazywały poczatki ˛ kariery piosenkarza. I stopniowo stawały si˛e coraz bogatsze, wielopasmowe. . . Potem jednak znów zacz˛eły male´c i cienie´c. . . Zapewne wtedy, pomy´slał Laney, Kathy zacz˛eła nienawidzi´c piosenkarza, który nale˙zał do osobisto´sci tylko dlatego, z˙ e zaliczono go do nich, jako reprezentuja˛ cego pewien rzad ˛ wielko´sci. . . Dane idoru pojawiły si˛e dalej, zr˛ecznie i sensownie sformowane, lecz nieskomplikowane. Dostrzegł, z˙ e w punktach zbli˙zonych do danych Reza stawały si˛e troch˛e bardziej zło˙zone. Przypadek. Typowo ludzka cecha. Idoru uczyła si˛e. I oba te zdobniki, te wzory w czasie, tworzyły punkty w˛ezłowe, i to coraz cz˛es´ciej, w miar˛e jak zbli˙zały si˛e do chwili obecnej i splatały w. . . Stał obok idoru na pla˙zy, która˛ widział zarejestrowana˛ w lornetce znalezionej w sypialni pensjonatu w Irlandii. Brunatno zielone morze upstrzone białymi grzywaczami, silny wiatr łopoczacy ˛ nausznikami jej czapki. Nie czuł tego wiatru, ale słyszał go — dał ˛ tak gło´sno, z˙ e Laney z trudem rozró˙zniał jej słowa. — Widzisz je? — krzyczała. — Kogo? — Twarze w chmurach! Punkty w˛ezłowe! Ja ich nie widz˛e! Musisz mi je pokaza´c! I znikn˛eła, a morze razem z nia.˛ Laney znów gapił si˛e na dane, w´sród których mieszały si˛e historie Reza i Rei Toei, na samym kra´ncu czego´s innego. Czy gdyby wtedy spróbował, w Los Angeles, punkty w˛ezłowe Alison Shires ukazałyby no˙zyk do otwierania kartonów? Spróbował. Patrzył na zamglona,˛ rozległa,˛ biała˛ równin˛e. To nie był s´nieg. Para ogromnych, l´sniacych ˛ kowbojskich butów przeszła obok stromego urwiska w´sciekłego ró˙zu. Potem ten obraz zniknał, ˛ zastapiony ˛ przez jaki´s rolujacy, ˛ trójwymiarowy
187
obiekt, chocia˙z Laney nie miał poj˛ecia, co to takiego. Bez punktu odniesienia ten przedmiot kształtem przypominał miejski autobus bez kół. — Pokój 17 — powiedziała idoru. — Hotel „Di”. — „Ty”? Autobus zniknał, ˛ razem z butami. — Co to jest „hotel miło´sci”? — Co takiego? — Hotel. Miło´sci. — My´sl˛e, z˙ e to hotel, w którym ludzie uprawiaja˛ miło´sc´ . . . — A co oznacza „pierwszorz˛edowy biomolekularny moduł programujacy ˛ C łamane przez 7A Rodela van Erpa”? — Nie wiem — odparł Laney. — Przecie˙z dopiero co mi go pokazałe´s! Chodzi o nasz zwiazek, ˛ nasze poła˛ czenie, z którego musi powsta´c reszta! — Czekaj — powiedział Laney — czekaj, masz tu co´s innego i chyba nakłada si˛e. . . Z wysiłku zakłuło go w boku, lecz w oddali dostrzegł wzgórza, karłowate drzewa, dom z niskim dachem. . . Idoru znikła, a dom zamigotał i te˙z zaczał ˛ znika´c, trawiony od wewnatrz. ˛ Potem Laney dostrzegł jaki´s wysoki budynek, niesymetryczne okna i poskr˛ecane niebo z wyra´znie widoczna mora.˛ Arleigh s´ciagn˛ ˛ eła mu gogle. — Przesta´n krzycze´c — powiedziała. Obok niej stał Yamazaki. — Przesta´n, Laney. Z wysiłkiem zaczerpnał ˛ tchu, oparł dłonie na wy´sciółce deski rozdzielczej i zamknał ˛ oczy. Na karku poczuł dło´n Arleigh. — Musimy tam i´sc´ — powiedział. — Dokad? ˛ — Pokój 17. . . Spó´znimy si˛e na s´lub. . .
Rozdział 38 Gwiazda Kiedy paralizator przestał brz˛ecze´c, Chia go upu´sciła. Klamka przestała si˛e obraca´c. Z łazienki dobiegał jedynie cichy s´wiergot tropikalnych ptaków. Odwróciła si˛e. Masahiko próbował zapakowa´c swój komputer do kraciastej torby. Chia doskoczyła do Sandbendera i chwyciła go, ciagn ˛ ac ˛ za soba˛ gogle, po czym obróciła si˛e do ró˙zowego łó˙zka. Jej torba le˙zała na podłodze, z wystajacym ˛ zielono-˙zółtym plastikiem reklamówki z SeaTac. Wyciagn˛ ˛ eła reklamówk˛e z tym czym´s i rzuciła ja˛ na łó˙zko. Nachyliła si˛e, z˙ eby wepchna´ ˛c Sandbendera do torby, ale obejrzała si˛e na drzwi łazienki, gdy˙z wydało jej si˛e, z˙ e słyszy jaki´s szmer. Klamka obróciła si˛e. Rosjanin otworzył drzwi. Kiedy pu´scił klamk˛e, Chia zobaczyła, z˙ e miał na r˛ece co´s, co wygladało ˛ jak kukiełka z ró˙zowej gumy. Jedna ´ agn z seks zabawek z czarnej szafki. U˙zył jej jako izolatora. Sci ˛ ał ˛ ja˛ z palców i rzucił za siebie. Ptasi s´wiergot ucichł, gdy Rosjanin wyszedł z łazienki. Masahiko, który zakładał but, te˙z spojrzał na Rosjanina. Na drugiej nodze miał jeszcze papierowy kape´c. — Wychodzicie? — zapytał Rosjanin. — To jest na łó˙zku — powiedziała Chia. — Nie mieli´smy z tym nic wspólnego. Rosjanin zauwa˙zył paralizator le˙zacy ˛ na dywanie, tu˙z obok czubka jego buta. Podniósł nog˛e i zmia˙zd˙zył go obcasem. Chia usłyszała trzask p˛ekajacego ˛ plastiku. — Artemi, mój przyjaciel z Nowoku´zniecka, zrobił sobie tym krzywd˛e — rzekł, tracaj ˛ ac ˛ noga˛ resztki paralizatora. — Artemi nosi bardzo ciasne d˙zinsy, skórzane, bo taka moda. Miał go w kieszeni i przypadkiem nacisnał. ˛ To wstrzasn˛ ˛ eło jego m˛esko´scia.˛ — Rosjanin pokazał Chii wielkie, nierówne z˛eby. — Kupa s´miechu, no nie? — Prosz˛e — powiedziała Chia. — Chcemy i´sc´ . Rosjanin ominał ˛ Eddiego i Maryalice, którzy le˙zeli obj˛eci na wykładzinie. — Ty jeste´s jak ten wypadek z m˛esko´scia˛ Artemiego, tak? Przypadkiem napotkała´s tego wła´sciciela nocnego klubu. — Wskazał na nieprzytomnego Eddiego. 189
— Który jest przemytnikiem i nie tylko, ale ty, ty jeste´s tylko przypadkiem? — Zgadza si˛e. — Jeste´s od Lo/Rez. Wymówił to jak „lo-ress”. Podszedł do łó˙zka i zajrzał do reklamówki. — Wiesz, co to jest. — Nie — skłamała Chia. — Nie wiem. Rosjanin popatrzył na nia.˛ — My nie lubimy przypadków, z˙ adnych. Nie pozwalamy na nie. Podniósł r˛ece i zobaczyła, z˙ e na ka˙zdym palcu ma ró˙zowa˛ plamk˛e o s´rednicy ołówka. Widziała takie w ostatniej szkole i wiedziała, z˙ e to s´lady po laserowym usuwaniu tatua˙zu. Spojrzała mu w twarz. Miał min˛e człowieka, który zaraz zrobi co´s, czego nic chce robi´c, ale musi. Nagle spostrzegła, z˙ e Rosjanin spoglada ˛ ponad jej plecami i odwróciła si˛e w sama˛ por˛e, aby ujrze´c otwierajace ˛ si˛e drzwi. Ledwie mieszczacy ˛ si˛e w nich m˛ez˙ czyzna jakby wpłynał ˛ do pokoju. Na jednym policzku miał wielkie „X” cielistego plastra i nosił płaszcz koloru zmatowiałego metalu. Chia zobaczyła, z˙ e wsuwa do kieszeni jedna˛ ogromna,˛ poznaczona˛ bliznami dło´n; w drugiej trzymał co´s czarnego i zako´nczonego paskiem karty magnetycznej. — Job twoju mat — powiedział Rosjanin z łagodnym zdziwieniem. Dło´n tamtego wysun˛eła si˛e z kieszeni. Trzymał co´s, co wydało si˛e Chii wielkimi chromowanymi no˙zycami, ale zaraz rozło˙zyło si˛e ze szcz˛ekiem, tworzac ˛ błyszczacy, ˛ metalowy toporek o waskim ˛ i s´mierciono´snym ostrzu, z obuchem zaostrzonym jak kolec do lodu. — Moja matka? — powiedział z dziwnym zadowoleniem nieznajomy. — Mówiłe´s co´s o mojej matce? Jego twarz l´sniła od blizn. Inne tworzyły g˛esta˛ siateczk˛e na wygolonej czaszce. — Nie, nie — powiedział Rosjanin, podnoszac ˛ i pokazujac ˛ puste r˛ece. — To tylko takie powiedzenie. Zza pleców człowieka z toporkiem wyszedł inny m˛ez˙ czyzna, ciemnowłosy i w lu´znym czarnym garniturze. Na czole miał opask˛e z monoklem, który zasłaniał mu prawe oko. Drugie, które widziała, było podłu˙zne i jasnozielone, ale i tak poznała go dopiero po chwili. I usiadła na ró˙zowym łó˙zku. — Gdzie to jest? — zapytał m˛ez˙ czyzna, który wygladał ˛ jak Rez. (Tylko z˙ e był jakby troch˛e grubszy i miał pełniejsze policzki). Ani Rosjanin, ani m˛ez˙ czyzna z toporkiem nie odpowiedzieli. Ten z toporkiem zatrzasnał ˛ drzwi pokoju, kopnawszy ˛ w nie pi˛eta.˛ Zielone oko i monokl spojrzały na Chi˛e. — Wiesz, gdzie to jest? — Co? 190
— Ten pierwszorz˛edowy moduł biomechu czy jak go tam nazywacie. . . — Zamilkł, dotknał ˛ słuchawki w prawym uchu, posłuchał. — Przepraszam: pierwszorz˛edowy biomolekularny moduł programujacy ˛ C łamane przez 7A Rodela van Erpa. Kocham ci˛e. Chia wytrzeszczyła oczy. — To do Rei Toei — wyja´snił, dotykajac ˛ monokla, i wtedy zrozumiała, z˙ e to naprawd˛e on. — Jest tam. W tej torbie. Si˛egnał ˛ po niebiesko-˙zółta˛ reklamówk˛e i wyjał ˛ ten przedmiot, po czym obrócił go w r˛ekach. — To? To jest nasza przyszło´sc´ , warunek naszego mał˙ze´nstwa? — Bardzo przepraszam — powiedział Rosjanin — ale na pewno wiecie, z˙ e to nale˙zy do mnie. W jego głosie brzmiał szczery z˙ al. Rez spojrzał na niego, niedbale trzymajac ˛ nanotech. — To twoje? — Rez z zaciekawieniem przechylił głow˛e, jak ptak. — Skad ˛ to masz? Rosjanin odkaszlnał. ˛ — Wymiana. Ten d˙zentelmen na podłodze. . . Rez zauwa˙zył Eddiego i Maryalice. — Nie z˙ yja? ˛ — Zostali pora˙zeni. To rzadko ko´nczy si˛e s´miercia.˛ Przez wasza˛ dziewczyn˛e na łó˙zku. Rez spojrzał na Chi˛e. — Kim jeste´s? — Chia Pet McKenzie — odparła odruchowo. — Jestem z Seattle. Nale˙ze˛ . . . do klubu pa´nskich fanek. Poczuła, z˙ e si˛e czerwieni. Brew nad zielonym okiem uniosła si˛e. Rez nasłuchiwał. — Och — powiedział i zamilkł. — Tak zrobiła? Naprawd˛e? To cudownie. — U´smiechnał ˛ si˛e do Chii. — Rei mówi, z˙ e była´s kluczem do wszystkiego i bardzo wiele ci zawdzi˛eczamy. Chia przełkn˛eła s´lin˛e. — Tak mówi? Rez obrócił si˛e do Rosjanina. — Musimy to mie´c — powiedział, pokazujac ˛ nanotech. — B˛edziemy negocjowa´c. Podaj swoja˛ cen˛e. — Rozzer — mruknał ˛ m˛ez˙ czyzna przy drzwiach. — Nie mo˙zesz tego robi´c. Ten dra´n jest z Kombinatu. Chia zobaczyła, z˙ e zielone oko zamkn˛eło si˛e na chwil˛e, jakby Rez usiłował si˛e uspokoi´c. Potem otworzył je i rzekł: 191
— Przecie˙z to ich rzad, ˛ prawda, Blackwell? Nieraz negocjowali´smy z rzadami. ˛ — W legalnych interesach — powiedział olbrzym, ale jego głos zdradzał lekkie zwatpienie. ˛ Rosjanin te˙z to usłyszał. Powoli opu´scił r˛ece. — Co zamierzali´scie z tym zrobi´c? — zapytał go Rez. Rosjanin spojrzał na przedmiot w dłoniach Reza, chwil˛e zastanowił si˛e, a potem podniósł wzrok. Lekko zadrgał mu mi˛esie´n na policzku. W ko´ncu podjał ˛ decyzj˛e. — Opracowali´smy ambitny plan robót publicznych — rzekł. — O Jezu — powiedziała z dywanu Maryalice, tak ochrypłym głosem, z˙ e Chia w pierwszej chwili nie zdołała go zidentyfikowa´c. — Musieli czego´s doda´c do wódki. Musieli. Przysi˛egam Bogu. A potem zwymiotowała.
Rozdział 39 Trans Yamazaki stracił równowag˛e, gdy furgonetka p˛edziła wask ˛ a˛ rampa,˛ wyje˙zd˙zajac ˛ z hotelu. Laney, przyciskajac ˛ telefon Arleigh do deski rozdzielczej i wystukujac ˛ numer hotelu „Di”, usłyszał, jak Japo´nczyk pada w porwana˛ pianogum˛e. Wys´wietlacz zapiszczał, gdy Laney wybrał numer — po ekraniku przeleciała mapa ulic. — Nic ci si˛e nie stało, Yamazaki? — Dzi˛ekuj˛e — odparł Yamazaki. — Nic. Kl˛eknał ˛ i oparł si˛e o zagłówek fotela Laneya. — Zlokalizowałe´s hotel? — Przy obwodnicy — powiedziała Arleigh, zerknawszy ˛ na wy´swietlacz. — Naci´snij klawisz numer trzy. Dzi˛eki. Daj mi go. Wzi˛eła od niego telefon. — McCrae. Tak. Priorytet? Pieprz si˛e, Alex. Połacz ˛ mnie z nim. Nasłuchiwała przez chwil˛e. — „Di”? Jak de, i? Cholera. Dzi˛ekuj˛e. Rozłaczyła ˛ si˛e. — O co chodzi? — zapytał Laney, gdy skr˛ecili w obwodnic˛e. Ogromna kabina olbrzymiej ci˛ez˙ arówki wyrosła za nimi i przemkn˛eła obok, migoczac ˛ nierdzewna˛ stala˛ na skraju jego pola widzenia. Furgonetka zachybotała si˛e od podmuchu powietrza. — Próbowałam połaczy´ ˛ c si˛e z Rezem. Alex mówi, z˙ e razem z Blackwellem opu´scili hotel. Udali si˛e tam, gdzie my. — Kiedy? — Wtedy, kiedy siedziałe´s z goglami na oczach i wrzeszczałe´s — powiedziała Arleigh. Miała ponura˛ min˛e. — Przepraszam — powiedziała. Laney musiał namawia´c ja˛ przez pi˛etna´scie minut, zanim si˛e zgodziła. Wcia˙ ˛z powtarzała, z˙ e powinien obejrze´c go lekarz. Mówiła. z˙ e jest technikiem, a nie analitykiem czy ochroniarzem, wi˛ec powinna pilnowa´c danych i modułów, zanim kto´s pozna prawie cały biznesplan korporacji Lo/Rez, jak równie˙z ich ksi˛egowo´sc´ 193
i to, co Kuwayama powierzył im w tym szarym pudle. Ustapiła ˛ dopiero wtedy, kiedy Yamazaki wział ˛ cała˛ odpowiedzialno´sc´ na siebie, a Shannon i facet z kucykiem obiecali nie odchodzi´c na krok od sprz˛etu. Nawet po to, powiedziała Arleigh, z˙ eby si˛e odla´c. — Lejcie po s´cianie, niech to szlag — powiedziała — i s´ciagnijcie ˛ tu z pół tuzina chłopaków Blackwella, z˙ eby dotrzymali wam towarzystwa. — On wie — rzekł Laney. — Powiedziała mu, z˙ e to tam jest. — Co tam jest, Laney-san? — zapytał Yamazaki zza zagłówka. — Nie wiem. Cokolwiek to jest, oni uwa˙zaja,˛ z˙ e umo˙zliwi im zawarcie małz˙ e´nstwa. — Czy ty te˙z tak uwa˙zasz? — spytała Arleigh, mijajac ˛ sznur barwnych samochodów. — Podejrzewam, z˙ e mo˙ze si˛e tak sta´c — odparł Laney, gdy co´s pod jej fotelem zacz˛eło gło´sno brz˛ecze´c. — Ale niekoniecznie. Co to jest, do diabła? — Przekroczyłam dozwolona˛ szybko´sc´ — powiedziała. — Ka˙zdy samochód w Japonii jest obowiazkowo ˛ wyposa˙zony w takie urzadzenie. ˛ Jedziesz za szybko, zaczyna brz˛ecze´c. Laney obrócił si˛e do Yamazakiego. — Czy to prawda? — Oczywi´scie — odparł Yamazaki, przekrzykujac ˛ sygnał. — I ludzie ich nie odłaczaj ˛ a? ˛ — Nie — zdziwił si˛e Yamazaki. — Dlaczego mieliby to robi´c? Zadzwonił telefon Arleigh. — McCrae. Willy? — powiedziała i słuchała w milczeniu. Laney poczuł, z˙ e furgonetka zwalnia. Po chwili sygnał umilkł. Arleigh odło˙zyła telefon. — Co jest? — zapytał Laney. — Willy Jude mówi, z˙ e. . . Wła´snie ogladał ˛ jeden z kanałów klubowych. Mówia,˛ z˙ e Rez nie z˙ yje. Powiedzieli, z˙ e umarł. W hotelu miło´sci.
Rozdział 40 Interes Poniewa˙z nikt nie zamierzał pomóc Maryalice, Chia wstała z łó˙zka i przecisn˛eła si˛e obok Rosjanina do łazienki, uruchamiajac ˛ ptasi s´wiergot. Czarna szafka była otwarta, s´wiatło zapalone, a gumowe penisy porozrzucane na czarno-białej posadzce. Z ogrzewanej chromowej półki wzi˛eła czarny r˛ecznik i myjk˛e, zmoczyła je nad umywalka˛ i wróciła do Maryalice. Zwin˛eła r˛ecznik, poło˙zyła go na zarzyganej wykładzinie i podała Maryalice myjk˛e. Nikt nic nie powiedział ani nie próbował jej powstrzyma´c. Masahiko siedział na podłodze, trzymajac ˛ komputer mi˛edzy nogami. M˛ez˙ czyzna w bliznach, który wydawał si˛e wypełnia´c wi˛ekszo´sc´ pokoju, opu´scił toporek. Trzymał go wzdłu˙z uda, szerszego ni˙z biodra Chii, tak z˙ e miał ostrze na wysoko´sci kolana. Maryalice, która zdołała ju˙z usia´ ˛sc´ , otarła usta myjka,˛ s´cierajac ˛ przy tym wi˛ekszo´sc´ szminki. Kiedy Chia wyprostowała si˛e, zemdliło ja˛ od zapachu wody kolo´nskiej Rosjanina. — Mówisz, z˙ e jeste´s przedsi˛ebiorca˛ budowlanym? — Rez nadal trzymał nanotech. — Zadajesz wiele pyta´n — powiedział Rosjanin. Eddie j˛eknał, ˛ a Rosjanin kopnał ˛ go. — Zaufanie — mruknał. ˛ — Roboty publiczne? — Rez podniósł brwi. — Oczyszczalnia s´cieków, co´s takiego? Rosjanin nie odrywał oczu od toporka wielkoluda. — W Tallinie — powiedział — wkrótce rozpoczniemy budow˛e ekskluzywnego domu towarowego, wydzielonego osiedla mieszkaniowego oraz s´wiatowej klasy wytwórni farmaceutyków. Zło´sliwie odmawia nam si˛e dost˛epu do najnowocze´sniejszych metod produkcji, podczas gdy potrzebujemy najbardziej zaawansowanych technologii. — Rez — powiedział m˛ez˙ czyzna z toporkiem — daj spokój. Ten łobuz i jego kolesie potrzebuja˛ tego, z˙ eby wybudowa´c w Estonii wytwórni˛e narkotyków. Czas, z˙ ebym odwiózł ci˛e do hotelu. 195
— A nie byliby bardziej zainteresowani. . . nieruchomo´sciami w Tokio? Wielkolud wytrzeszczył oczy, blizny na jego czole nabiegły krwia.˛ — Co to za bzdury? Przecie˙z nie masz tu z˙ adnych nieruchomo´sci! — „Famous Aspect” — powiedział Rez. — Firma Rei Toei. Oni prowadza˛ jej inwestycje. — Mówisz o wymianie nanotechu na nieruchomo´sci w Tokio? — zapytał Rosjanin, spogladaj ˛ ac ˛ na Reza. — Wła´snie. — A dokładnie jakie? — Sztuczna wyspa w zatoce. Jedna z dwóch. W rejonie zaliczanym dawniej do terenów ska˙zonych, ale oczyszczonym po trz˛esieniu ziemi. — Czekaj chwil˛e — powiedziała Maryalice z podłogi. — Znam ci˛e. Byłe´s w zespole z tym chudym Chi´nczykiem — gitarzysta.˛ Wyst˛epowali´scie w kapeluszach. Znam ci˛e. Byłe´s s´wietny. Rez wytrzeszczył oczy. — My´sl˛e, z˙ e to nie miejsce na rozmow˛e o interesach — powiedział Rosjanin, pocierajac ˛ znami˛e. — Jestem Starkow, Jewgienij. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i Chia znów zauwa˙zyła blizny po laserze. Rez u´scisnał ˛ mu dło´n. Chia miała wra˙zenie, z˙ e wielkolud j˛eknał. ˛ — Ogladałam ˛ go w Dayton — dodała Maryalice, jakby to czego´s dowodziło. Wielkolud wolna˛ r˛eka˛ wyjał ˛ z kieszeni telefon, spojrzał na wy´swietlacz i przyło˙zył aparat do lewego ucha. A raczej do tego, co z niego zostało. Posłuchał chwil˛e. — Taa. . . — mruknał ˛ i schował aparat. Podszedł do okna, tego, które Chia znalazła za zasłona,˛ i wyjrzał na zewnatrz. ˛ — Lepiej spójrz na to, Rozzer — rzekł. Rez dołaczył ˛ do niego. Chia zobaczyła, z˙ e poprawił monokl. — Co oni robia,˛ Keithy? Co to jest? — Twój pogrzeb — odparł wielkolud.
Rozdział 41 ´ s´wiec i łzy Swiatło Okna biurowców przelatywały bardzo blisko, za połatanymi bandami obwodnicy. Wysokie budynki ustapiły ˛ miejsca ni˙zszym, a potem w oddali rozjarzył si˛e neon: „Hotel Król Midas”. Mapa na desce rozdzielczej zacz˛eła popiskiwa´c. — Trzeci zjazd na prawo — powiedział Laney, obserwujac ˛ kursor. Poczuł, z˙ e przyspieszyła, i usłyszał sygnał ostrzegajacy ˛ przed przekroczeniem szybko´sci. Kolejny migoczacy ˛ neon: „Freedom Shower Banff”. — Laney-san? — zapytał Yamazaki zza zagłówka. — Czy wyczułe´s s´mier´c Reza albo inne nieszcz˛es´cie? — Nie, nie mogłem, je´sli dane nie wskazywały na celowe działanie. Przypadek, działania kogo´s nie uj˛etego. . . — Jazgot ucichł, gdy zwolniła, doje˙zd˙zajac ˛ do bramy wskazanej przez map˛e. — Widziałem jednak ich dane jako strumienie, łacz ˛ ace ˛ si˛e, a punkt ich połaczenia ˛ wydaje si˛e miejscem, do którego powinni´smy si˛e uda´c. Arleigh wjechała w bram˛e. Znale´zli si˛e na spiralnym podje´zdzie. Min˛eli zakr˛et i Laney zauwa˙zył trzy młode dziewczyny, w zabłoconych butach, schodzace ˛ po stromym zboczu obsianym jaka´ ˛s szorstka,˛ jasnozielona˛ trawa.˛ Jedna z nich była w szkolnym mundurku, kraciastej minispódniczce i podkolanówkach. W ostrym s´wietle sodowych lamp wygladały ˛ nierealnie. Nagle Arleigh zatrzymała furgonetk˛e i Laney zobaczył, z˙ e cały podjazd blokuje milczacy, ˛ nieruchomy tłum. — Jezu — powiedziała Arleigh. — To fani. Je´sli w tłumie byli jacy´s chłopcy, to Laney ich nie zauwa˙zył. Widział równe morze czarnych głów dziewczat, ˛ zapatrzonych w biały budynek z jasnym napisem otoczonym czym´s, co miało by´c korona: ˛ „Hotel Di”. Arleigh opu´sciła szyb˛e i Laney usłyszał wycie syren w oddali. — Nie przejedziemy — powiedział. Wi˛ekszo´sc´ dziewczat ˛ trzymała w r˛ekach zapalone s´wiece, których blask opromieniał zalane łzami twarze. Wła´sciwie były to dziewczynki. Ten fakt szczególnie denerwował Kathy Torrance — to, z˙ e rzesz˛e fanów Lo/Rez nieustannie zasilali nowi, młodzi rekruci, dziewczyny zakochane 197
w Rezie, zawsze obecnym w sieci, gdzie wcia˙ ˛z był dwudziestolatkiem ze swych pierwszych przebojów. — Podaj mi to czarne pudełko — powiedziała Arleigh i Laney usłyszał, z˙ e Yamazaki grzebie w pianogumie. Mi˛edzy fotelami pojawiło si˛e jakie´s czarne, prostokatne ˛ opakowanie. Laney wział ˛ je. — Otwórz — poleciła. Odpiał ˛ zamek, odsłaniajac ˛ jaki´s szary i płaski przedmiot. Logo Lo/Rez na owalnej tarczy. Arleigh wyj˛ełaja˛ z opakowania, postawiła na desce rozdzielczej i przesun˛eła dłonia,˛ szukajac ˛ przycisku. Na przedniej szybie pojawiły si˛e wielkie, jaskrawozielone litery, tworzace ˛ lustrzany napis: **LO/REZ — OBSŁUGA TRASY**. Gwiazdki zacz˛eły migota´c. Arleigh powoli ruszyła naprzód. Dziewcz˛eta przed nia˛ odwróciły si˛e, zobaczyły napis i si˛e odsun˛eły. W milczeniu, stopniowo, tłum rozstapił ˛ si˛e, przepuszczajac ˛ furgonetk˛e. Laney spojrzał nad głowami pogra˙ ˛zonych w z˙ ałobie fanek i zobaczył Rosjanina, tego z „Western Worldu”, nadal w białej skórzanej marynarce, przedzieraja˛ cego si˛e przez ci˙zb˛e. Głowy dziewczat ˛ si˛egały mu zaledwie do pasa, wi˛ec wygla˛ dał jak człowiek brodzacy ˛ w czarnych włosach i blasku s´wiec. Miał zmieszana,˛ prawie przera˙zona˛ min˛e, ale zauwa˙zywszy Laneya w otwartym oknie furgonetki, skrzywił si˛e i ruszył w jego kierunku.
Rozdział 42 Wyj´scie Chia wyjrzała przez okno. Deszcz przestał ju˙z pada´c. Za siatka˛ ogrodzenia parking był pełen małych, nieruchomych postaci ze s´wieczkami w dłoniach. Kilka stało na kabinach zaparkowanych ci˛ez˙ arówek, a jeszcze wi˛ecej na dachu pobliskiego niskiego budynku. Dziewcz˛eta. Japonki. Wszystkie spogladały ˛ na hotel „Di”. Wielkolud powiedział Rezowi, z˙ e kto´s podał wiadomo´sc´ , z˙ e Rez umarł i został znaleziony w tym hotelu. Ta informacja znalazła si˛e w sieci i została uznana za prawdziwa.˛ Teraz Rosjanin wyjał ˛ swój telefon i porozmawiał z kim´s po rosyjsku. — Panie Lo-ress — rzekł, chowajac ˛ aparat — słyszymy, z˙ e nadje˙zd˙za policja. Ten nanotech to zakazany towar, wi˛ec b˛eda˛ powa˙zne problemy. ´ — Swietnie — rzekł Rez. — W gara˙zu mamy samochód. Kto´s tracił ˛ Chi˛e w łokie´c. To Masahiko podał jej torb˛e. Wło˙zył do niej Sandbendera i zapiał ˛ — wyczuła to po ci˛ez˙ arze. W r˛eku trzymał kraciasta˛ torb˛e ze swoim komputerem. — Załó˙z buty — powiedział. Swoje miał ju˙z na nogach. Eddie le˙zał zwini˛ety w kł˛ebek na dywanie; le˙zał tak od chwili, kiedy Rosjanin go kopnał. ˛ Teraz Rosjanin podszedł do niego i Maryalice skuliła si˛e, siedzac ˛ na podłodze obok Eddiego. ´ — Masz szcz˛escie — powiedział Rosjanin do Eddiego. — My dotrzymujemy umów. Izotop zostanie dostarczony. Tyle z˙ e nie b˛edziemy wi˛ecej robi´c z toba˛ interesów. Chia usłyszała cichy szcz˛ek, a potem jeszcze jeden i zobaczyła, z˙ e jednouchy wielkolud zr˛ecznie składa toporek, nawet na niego nie patrzac. ˛ — Za to, co trzymasz w r˛eku, gro˙za˛ powa˙zne konsekwencje, Rozzer. A twoje fanki zaraz s´ciagn ˛ a˛ tu policj˛e. Lepiej mi to daj. Rez popatrzył na wielkoluda. — Sam to ponios˛e, Keithy. Chia dostrzegła cie´n smutku w oczach jednouchego. — No dobrze — rzekł. — Czas rusza´c. Wy dwoje.
199
Gestem wskazał Chii i Masahiko drzwi. Rez poszedł za Masahiko, a Rosjanin tu˙z za nim, ale Chia zauwa˙zyła, z˙ e klucz do pokoju wcia˙ ˛z le˙zy na drzwiach lodówki. Podbiegła i chwyciła go. Potem zatrzymała si˛e, patrzac ˛ na Maryalice. Usta Maryalice, ze starta˛ szminka,˛ wygladały ˛ staro i smutno. Musza˛ ja˛ bole´c od uderze´n, pomy´slała Chia. — Chod´z z nami — powiedziała. Maryalice tylko na nia˛ popatrzyła. — Chod´z. Ju˙z tu jedzie policja. — Nie mog˛e. Musz˛e zaja´ ˛c si˛e Eddiem. — Powiedz temu twojemu Eddiemu — poradził Blackwell, podchodzac ˛ do niej dwoma długimi krokami — z˙ e je´sli pi´snie komu´s o tym cho´c słowo, b˛edzie nosił mniejszy numer butów. Maryalice jakby go nie słyszała, a nawet je´sli, to nie podniosła głowy. Wielkolud wyciagn ˛ ał ˛ Chi˛e z pokoju, zamknał ˛ drzwi i poszli waskim ˛ korytarzem w s´lad za Rosjaninem, patrzac, ˛ jak umieszczone na wysoko´sci kostek neonówki o´swietlaja˛ jego eleganckie kowbojskie buty. Rez wsiadał do windy za Masahiko i Rosjaninem, kiedy wielkolud chwycił go za rami˛e. — Zostajesz ze mna˛ — powiedział i wepchnał ˛ Chi˛e do kabiny. Masahiko nacisnał ˛ przycisk. — Macie jaki´s pojazd? — zapytał go Rosjanin. — Nie. Rosjanin mruknał ˛ co´s pod nosem. Od jego wody kolo´nskiej Chii robiło si˛e niedobrze. Drzwi otworzyły si˛e, ukazujac ˛ male´nka˛ recepcj˛e. Rosjanin wyszedł pierwszy, rozejrzał si˛e na boki. Chia i Masahiko poszli za nim. Drzwi windy zamkn˛eły si˛e. — Poszukamy jakiego´s pojazdu — powiedział Rosjanin. — Chod´zcie. Przeszli za nim przez rozsuwane drzwi na parking, którego wi˛eksza˛ cz˛es´c´ wydawał si˛e zajmowa´c graceland Eddiego. Obok stał srebrzystoszary japo´nski sedan i Chia zastanawiała si˛e, czy to wóz Reza. Kto´s zakrył czarnymi prostokatami ˛ tablice rejestracyjne obu wozów. Usłyszała syk otwierajacych ˛ si˛e drzwi i obróciwszy si˛e, zobaczyła wychodza˛ cego z nich Reza, trzymajacego ˛ pod pacha˛ nanotech. Za nim szedł wielkolud. Nagle jaki´s rozw´scieczony m˛ez˙ czyzna w nieskazitelnie białym smokingu wypadł zza pasków ró˙zowego plastiku, które zasłaniały wej´scie. Trzymał za kołnierz mniejszego faceta, który próbował si˛e wyrwa´c. Zobaczył ich, wrzasnał ˛ „Blackwell!” i dosłownie wyskoczył ze swojej marynarki, ale m˛ez˙ czyzna w białym smokingu wyciagn ˛ ał ˛ druga˛ r˛ek˛e i złapał go za pasek. Rosjanin zawołał co´s po rosyjsku i go´sc´ w smokingu dopiero wtedy go zauwa˙zył. Pu´scił tamtego. — Mamy furgonetk˛e — powiedział mniejszy m˛ez˙ czyzna. 200
Bezuchy wielkolud podszedł do faceta w białym smokingu, zmierzył go gro´znym spojrzeniem i odebrał mu marynark˛e. — Dobra, Rozzer — rzekł, zwracajac ˛ si˛e do Reza. — Znasz procedur˛e. Stary numer. Tak samo jak w tym domu w St. Kilda, kiedy czekali na ciebie na zewnatrz. ˛ Narzucił mu marynark˛e na głow˛e i ramiona, po czym uspokajajaco ˛ klepnał ˛ w plecy. Podszedł do zasłony z pasków, odsunał ˛ jeden na bok i zerknał. ˛ — Jasna cholera — mruknał. ˛ — No dobra, wy wszyscy. Macie i´sc´ szybko do furgonetki, trzyma´c si˛e blisko siebie, Rez w s´rodku. Kiedy policz˛e do trzech.
Rozdział 43 ´ Sniadanie Blackwella — Nic nie jesz — zauwa˙zył Blackwell, opró˙zniwszy drugi talerz jajecznicy. Zaanektował osobna˛ salk˛e na jednym z wydzielonych pi˛eter hotelu „Elf Hat” i poprosił Laneya, z˙ eby mu towarzyszył. Widok z szóstego pi˛etra był podobny jak z pokoju Laneya, a od s´cian odległych nowych wie˙zowców odbijało si˛e sło´nce. — Kto rozpu´scił wiadomo´sc´ , z˙ e Rez nie z˙ yje? Idoru? — Ona? Dlaczego tak uwa˙zasz? — Nie wiem, ale ona chyba lubi robi´c ró˙zne rzeczy. Niekoniecznie łatwe do zrozumienia. — To nie ona — stwierdził Blackwell. — Sprawdzili´smy to. Wyglada ˛ na to, z˙ e jaka´s fanka w Meksyku wpadła w szał i zaatakowała centralna˛ siedzib˛e tokijskiego klubu do´sc´ paskudnym rodzajem oprogramowania. Wykorzystała nie u˙zywana˛ stron˛e webowa˛ pewnej korporacji w Stanach i przesłała komunikat do wszystkich wielbicielek Reza w Tokio. Kazała im wsta´c i natychmiast pój´sc´ do tego hotelu miło´sci. Wrzucił do ust grzank˛e, połknał ˛ i otarł usta biała˛ serwetka.˛ — Przecie˙z Rez tam był — zdziwił si˛e Laney. Blackwell wzruszył ramionami. — Rozpracujemy to. Na razie mamy co innego na głowie. Musimy zdementowa´c pogłosk˛e o s´mierci Reza, uspokoi´c jego publiczno´sc´ . Z Londynu i Nowego Jorku leca˛ prawnicy na rozmowy ze Starkowem i jego lud´zmi. A tak˙ze jej lud´zmi — dodał. — B˛edziemy zaj˛eci. — Kim były te dzieciaki? — zapytał Laney. — Ta mała ruda i japo´nski hippis? — Rez mówi, z˙ e sa˛ w porzadku. ˛ Przenocowali w hotelu. Arleigh zaj˛eła si˛e wszystkim. — A gdzie nanotech? — Nie powiedziałe´s tego — mruknał ˛ Blackwell. — I nie mów. Wła´snie opracowujemy oficjalna˛ wersj˛e wydarze´n minionej nocy, ale to słowo nigdy nie padnie. Rozumiesz? 202
Laney skinał ˛ głowa.˛ Znów spojrzał na nowe budynki. Albo zmienił si˛e kat ˛ padania s´wiatła, albo budynek lekko si˛e przesunał. ˛ Laney popatrzył na Blackwella. — Czy˙zbym cierpiał na nadmiar wyobra´zni, czy te˙z twój poglad ˛ na cała˛ t˛e spraw˛e uległ pewnej zmianie? My´slałem, z˙ e byłe´s zdecydowanie przeciwny zwiazkowi ˛ Reza z idoru. Blackwell westchnał. ˛ — Byłem. Teraz wydaje mi si˛e, z˙ e sprawa jest przesadzona, ˛ no nie? Łacz ˛ acy ˛ ich zwiazek ˛ jest ju˙z faktem. Mo˙ze jestem staromodny, ale miałem nadziej˛e, z˙ e zwia˙ ˛ze si˛e ze zwyczajna˛ kobieta.˛ Taka,˛ która czy´sciłaby mu bro´n, prała skarpetki, dała dziecko lub dwoje. Ale tak si˛e nie stanie, prawda? — Chyba nie. — W takim razie — rzekł Blackwell — mam dwie mo˙zliwo´sci. Albo zostawi˛e tego głupiego drania na pastw˛e losu, albo zostan˛e, z˙ eby robi´c swoje i naprawi´c, co si˛e da. A nawet po takim cholernym dniu, Laney, dobrze pami˛etam, gdzie byłbym teraz, gdyby nie pojawił si˛e za murami Pentridge, z˙ eby da´c tam koncert. Nie b˛edziesz tego jadł? — zapytał, patrzac ˛ na stygnac ˛ a˛ na talerzu Laneya jajecznic˛e. — Zrobiłem swoje — rzekł Laney. — Mo˙ze nie sko´nczyło si˛e tak, jak chciałe´s, ale zrobiłem, co do mnie nale˙zało. Zgadza si˛e? — Oczywi´scie. — No to lepiej ju˙z pójd˛e. Odbior˛e pieniadze ˛ i jeszcze dzisiaj wyjad˛e. Blackwell spojrzał na niego z na nowo rozbudzonym zainteresowaniem. ´ ci si˛e z nami pracuje? — Tak szybko? Po co ten po´spiech? Zle — Nie o to chodzi — powiedział Laney. — Tak b˛edzie lepiej dla wszystkich. — Yama tak nie uwa˙za. Ani Rez. Nie wspominajac ˛ o jej dziwacznej mo´sci, która niewatpliwie ˛ te˙z wyrazi swoje zdanie na ten temat. Powiedziałbym, z˙ e chca˛ z ciebie zrobi´c nadwornego prognostyka, Laney. Je´sli, oczywi´scie, ta cała historia z Kombinatem nie oka˙ze si˛e bujda˛ na resorach, a te twoje w˛ezły wytworem twojej wyobra´zni — co mnie osobi´scie szczerze by ubawiło. Nie, nie, twoje usługi sa˛ bardzo po˙zadane, ˛ mo˙zna nawet powiedzie´c nieodzowne, wi˛ec wszyscy by´smy z˙ ałowali, gdyby´s odszedł. — Musz˛e — wyznał Laney. — Jestem szanta˙zowany. Brwi Blackwella przesun˛eły si˛e prawie na s´rodek czoła. Nachylił si˛e nad stołem. Ró˙zowa szrama lekko si˛e poruszyła na brwi. — Naprawd˛e? — zapytał łagodnie, jakby Laney wła´snie przyznał si˛e do jakich´s niezwykłych upodoba´n seksualnych. — A mog˛e spyta´c przez kogo? — Przez Slitscan. Kathy Torrance. Ona traktuje to osobi´scie. — Opowiedz mi o tym. Opowiedz. Ju˙z. I Laney opowiedział, nawet o testach 5-SB, zmieniajacych ˛ uczestników w maniakalnych zabójców znanych osobisto´sci. — Wcze´sniej nie chciałem o tym mówi´c — powiedział — bo obawiałem si˛e, z˙ e uznacie mnie za zagro˙zenie. Za potencjalnego zabójc˛e. 203
— Nie powiem, z˙ ebym nie miał z takimi do czynienia — mruknał ˛ Blackwell. — Mamy w Tokio jednego, który uwa˙za si˛e za autora wszystkich piosenek napisanych przez Lo i Reza, nie mówiac ˛ ju˙z o utworach Blue Ahmeda dla Chrome Koran. W dodatku jest ekspertem od materiałów wybuchowych. Trzeba na niego uwa˙za´c. My jednak mamy takie mo˙zliwo´sci, wiesz? Tak wi˛ec najlepiej byłoby, Laney, gdyby´s pozostał tutaj, w samym sercu naszej czujnej ochrony, która mogłaby mie´c ci˛e na oku. Laney zastanowił si˛e nad ta˛ propozycja.˛ To nawet miało sens. — Tyle z˙ e nie zechcecie mnie tutaj, je´sli Slitscan pu´sci ten program. Ja sam nie b˛ed˛e chciał tu zosta´c. Nie mam z˙ adnej rodziny, nikogo, kto przejałby ˛ si˛e tym, ale b˛ed˛e musiał z tym z˙ y´c. — I co zamierzasz z tym zrobi´c? — Wyjad˛e gdzie´s, gdzie ludzie nie ogladaj ˛ a˛ tego gówna. — No có˙z — rzekł Blackwell — kiedy znajdziesz t˛e ba´sniowa˛ krain˛e, pojad˛e tam z toba.˛ B˛edziemy z˙ ywili si˛e owocami i orzechami, bratali si˛e z tym, co zostało z cholernej przyrody. Na razie jednak, Laney, zamierzam porozmawia´c sobie z ta˛ twoja˛ Kathy Torrance. Wyja´sni˛e jej pewne sprawy. Nic zawiłego. Proste, logiczne zasady przyczyny i skutku. A ona po tym nie pozwoli, z˙ eby Slitscan pokazał ten filmik z twoim sobowtórem. — Blackwell — powiedział Laney — ona mnie nie lubi i chce si˛e zem´sci´c, ale przede wszystkim chce i musi zniszczy´c Reza. To bardzo wpływowa kobieta w bardzo pot˛ez˙ nej, ogólno´swiatowej organizacji. Nie powstrzyma jej zwyczajna gro´zba u˙zycia przemocy. To tylko ja˛ rozw´scieczy; pójdzie do ludzi z ochrony. . . — Nie — powiedział Blackwell — nie zrobi tego, poniewa˙z byłoby to pogwałceniem prywatnej umowy, jaka˛ zawrzemy podczas naszej rozmowy. To kluczowe słowo, Lancy — „prywatnej”. Koniec i kropka. Nie spotkamy si˛e, aby omawia´c ten niezwykły, doniosły i cholernie niezapomniany epizod, jako reprezentanci naszych dwóch anonimowych korporacji. Bynajmniej. Porozmawiamy sobie w cztery oczy, twoja Kathy i ja, co mo˙ze okaza´c si˛e najbardziej intymna˛ — i mam nadziej˛e, owocna˛ — chwila˛ w jej z˙ yciu. Poniewa˙z w jej z˙ yciu pojawi si˛e nowy pewnik, a wszyscy lubimy pewniki. Hartuja˛ ducha. A ja pozostawi˛e Kathy w naprawd˛e gł˛ebokim przekonaniu, z˙ e je´sli wejdzie mi w drog˛e, to umrze — ale dopiero wtedy, kiedy sama b˛edzie tego chciała, nie wcze´sniej. I Blackwell obdarzył Laneya szerokim, odra˙zajacym ˛ u´smiechem, demonstrujacym ˛ szeroki zakres przeprowadzonych zabiegów protetycznych. — Gdzie dokładnie miałe´s si˛e z nia˛ skontaktowa´c, aby zawiadomi´c ja˛ o swojej decyzji? Laney wyjał ˛ z portfela karteczk˛e z zapisanym numerem telefonu. Blackwell wział ˛ ja.˛ — Taa. . . — mruknał ˛ i wstał. — Szkoda marnowa´c dobre s´niadanie. Zadzwo´n z pokoju do hotelowego lekarza, niech doprowadzi ci˛e do porzadku. ˛ Prze´spij si˛e. 204
Ja to załatwi˛e. Wsunał ˛ karteczk˛e do kieszonki swej aluminiowej kurtki. Kiedy Blackwell opu´scił pokój, Laney zauwa˙zył na jego wymiecionym do czysta talerzu stojacy ˛ na szerokim łebku, półtoracalowy, ocynkowany gwó´zd´z. ˙ Zebra Laneya, pokryte paskudna˛ t˛ecza˛ z˙ ółtych, czarnych i granatowych plam, opryskano ró˙znymi zimnymi sprejami i mocno owiazano ˛ mikroporowym bandaz˙ em. Za˙zył pozostawiony przez lekarza s´rodek przeciwbólowy, wział ˛ długi prysznic i ju˙z mówił s´wiatłu, z˙ eby si˛e wyłaczyło, ˛ kiedy przyszedł faks. Była zaadresowany do C. Laneya, go´scia. KIEROWNIK WRECZYŁ ˛ MI WYPOWIEDZENIE. ZA „SPOUFALANIE ´ SIE˛ Z GOS´ CMI”. TERAZ OCHRANIAM „LUCKY DRAGON”, WIEC ˛ PO ´ ˙ PÓŁNOCY MOZESZ SŁAC MI FAKSY ALBO E-MAILE. TELEFON TYLKO DO INTERESÓW, ALE LUDZIE SA TU W PORZADKU. ˛ MAM NADZIEJE, ˛ ˙ZE U CIEBIE WSZYSTKO DOBRZE. CZUJE˛ SIE˛ ODPOWIEDZIALNY. MAM ˙ DOBRZE SIE˛ BAWISZ W JAPONII. NA RAZIE, RYDELL. NADZIEJE, ˛ ZE — Dobranoc — powiedział Laney, kładac ˛ faks na stoliku obok łó˙zka, a potem natychmiast zapadł w gł˛eboki sen. Spał do czasu, a˙z Arleigh zadzwoniła do niego z holu i zaproponowała mu drinka. Niebieski zegar w rogu ekranu pokazywał dziewiat ˛ a˛ wieczór. Laney włoz˙ ył s´wie˙zo odprasowana˛ bielizn˛e i druga˛ z zapinanych na guziki, malajskich koszul. Odkrył, z˙ e Biały Skórzany Smoking naderwał kilka szwów w jego jedynej marynarce, ale potem jego szef, Starkow, nie pozwolił mu wsia´ ˛sc´ do furgonetki, co Laney uznał za wyrównanie rachunków. Przechodzac ˛ przez hol, spotkał zdenerwowanego Rice’a Danielsa, który byt tak spi˛ety, z˙ e znów zało˙zył na głow˛e ten czarny uchwyt z czasów „Braku kontroli”. — Laney! Jezu! Widziałe´s mo˙ze Kathy? — Nie. Spałem. Daniels podrygiwał nerwowo, unoszac ˛ si˛e na czubkach bucików z ciel˛ecej skóry. — Widzisz, to kurewsko dziwne, ale przysi˛egam. . . my´sl˛e, z˙ e została porwana. — Zawiadomili´scie policj˛e? — Tak, tak, ale ci pieprzeni Marsjanie z tymi ich notebookami, formularzami do wypełnienia i pytaniami typu: jaka˛ miała grup˛e krwi. . . Mo˙ze wiesz, jaka˛ ona ma grup˛e krwi, Laney? — Rzadka˛ — odparł Laney. — Słomkowa.˛ Daniels nie dosłyszał tego. Złapał go za rami˛e i pokazał wszystkie z˛eby w spastycznym grymasie, majacym ˛ wyra˙za´c przyjacielskie uczucia. — Naprawd˛e ci˛e szanuj˛e, człowieku. Za to, z˙ e nie masz pretensji. Laney zobaczył, z˙ e Arleigh macha do niego od drzwi restauracji. Miała na sobie co´s czarnego 205
i krótkiego. — Uwa˙zaj na siebie, Rice — powiedział, s´ciskajac ˛ mu zimna˛ dło´n. — Ona si˛e znajdzie. Na pewno. I ju˙z szedł w kierunku Arleigh, u´smiechajac ˛ si˛e. I zobaczył, z˙ e odpowiedziała mu u´smiechem.
Rozdział 44 La Purissima Chia le˙zała na łó˙zku, ogladaj ˛ ac ˛ telewizj˛e. W ten sposób czuła si˛e nieco lepiej. To było jak lekarstwo. Przypomniała sobie, z˙ e jej matka bez przerwy siedziała przed telewizorem, kiedy odszedł ojciec. To była japo´nska telewizja, w której dziewcz˛eta podobne do Mitsuko, tylko młodsze i w marynarskich ubrankach, puszczały ogromne drewniane baki ˛ na długim stole. Naprawd˛e umiały to robi´c — zabawki kr˛eciły si˛e bez ko´nca. To były zawody. Konsola mogła tłumaczy´c, ale przyjemniej było nie wiedzie´c, co mówia.˛ Najbardziej odpr˛ez˙ ajacy ˛ był widok tych wirujacych ˛ baków. ˛ Właczyła ˛ tłumaczenie, z˙ eby sprawdzi´c, co mówi NHK o plotce rozpuszczonej poprzez sie´c oraz czuwaniu ze s´wiecami przed hotelem „Di”. Zobaczyła zadowalajaco ˛ gruba˛ Hiromi Ogaw˛e, która twierdziła, z˙ e nie ma poj˛ecia, kto rozwalił stron˛e jej oddziału, a potem rozesłał ze szczatków ˛ wezwanie do zorganizowania demonstracji z˙ ałobnej. Hiromi z naciskiem mówiła, z˙ e nie był to członek klubu, ani miejscowego, ani zagranicznego. Chia wiedziała, z˙ e Hiromi kłamie, poniewa˙z to na pewno była Zona, ale ludzie Lo/Rez dyktowali prezesce, co ma mówi´c. Arleigh powiedziała Chii, z˙ e atak nastapił ˛ z nie u˙zywanej strony webowej, nale˙zacej ˛ do pewnej firmy lotniczej z Arizony. Oznaczało to, z˙ e Zona utraciła swoja˛ krain˛e, poniewa˙z teraz ju˙z nie mogła tam wróci´c. (Chocia˙z Arleigh wygladała ˛ na miła˛ osob˛e, Chia nic jej nie powiedziała o Zonie). Widziała wykonane z helikoptera zdj˛ecia z czuwania i zdumionych policjantów z brygady antyterrorystycznej, którzy stan˛eli oko w oko z prawie trzytysi˛ecznym tłumem zapłakanych dziewczynek. Było kilku rannych z lekkimi obra˙zeniami, a jedna dziewczyna spadła z bandy obwodnicy i złamała sobie obie nogi w kostkach. Prawdziwym problemem było wyprowadzenie ich stamtad, ˛ poniewa˙z wi˛ekszo´sc´ przyjechała tam po pi˛ec´ lub sze´sc´ w jednej taksówce i nie miała jak wróci´c do domu. Niektóre wzi˛eły samochód rodziców i porzuciły go w pos´piechu, chcac ˛ jak najszybciej przyłaczy´ ˛ c si˛e do demonstrujacych, ˛ a to jeszcze powi˛ekszyło bałagan. Kilka tuzinów aresztowano, głównie za wtargni˛ecie na pry207
watny teren. Chia widziała wiadomo´sc´ przesłana˛ przez Reza, który zapewniał, z˙ e z˙ yje i cieszy si˛e dobrym zdrowiem i z˙ e jest mu przykro z powodu tego całego zamieszania, z którym — oczywi´scie — nie miał nic wspólnego. Mówiac ˛ to, nie miał czarnego monokla, ale ubrany był w ten sam ciemny garnitur i podkoszulek. Teraz wydawał si˛e szczuplejszy — kto´s podretuszował obraz. Z poczatku ˛ z˙ artował sobie, mówiac ˛ z u´smiechem, z˙ e nigdy nie był w hotelu „Di” ani z˙ adnym innym hotelu miło´sci, mo˙ze wi˛ec teraz powinien który´s odwiedzi´c. Potem spowa˙zniał i powiedział, jak mu przykro, z˙ e ludzie doznali takich przykro´sci, a nawet obra˙ze´n w wyniku czyjego´s bezmy´slnego z˙ artu. I zako´nczył, mówiac ˛ z u´smiechem, z˙ e cała ta historia bardzo go poruszyła, bo jak cz˛esto człowiek oglada ˛ własny pogrzeb? Widziała te˙z wła´scicieli i przedstawicieli zarzadu ˛ hotelu „Di”, wyra˙zajacych ˛ gł˛ebokie ubolewanie. Mówili, z˙ e nie maja˛ poj˛ecia, jak mogło do tego doj´sc´ . Chia miała wra˙zenie, i˙z tutaj wszyscy doskonale umieja˛ wyra˙za´c ubolewanie, a włas´ciciele hotelu „Di” zdołali jeszcze wyja´sni´c, i˙z w interesie go´sci ich hotel jest całkowicie zautomatyzowany. Ogladaj ˛ aca ˛ to Arleigh powiedziała, z˙ e to typowa kryptoreklama, i była gotowa zało˙zy´c si˛e, z˙ e wszystkie miejsca w hotelu zostana˛ zarezerwowane na dwa miesiace ˛ naprzód. Stał si˛e sławny. W ten sposób media potraktowały cała˛ t˛e spraw˛e jako głupi z˙ art, mogacy ˛ mie´c powa˙zne nast˛epstwa, gdyby nie sprawna i spokojna akcja policji, która sprowadziła z przedmie´scia elektryczne autobusy i porozwoziła dziewcz˛eta w ró˙zne punkty miasta. Arleigh pochodziła z San Francisco, pracowała dla Lo/Rez, a Reza znała osobi´scie i to ona przejechała furgonetka˛ przez tłum. A potem zgubiła policyjny helikopter, wykonujac ˛ jaki´s zupełnie zwariowany manewr na obwodnicy — przejechała na przeciwny pas ruchu przez betonowa˛ barierk˛e na s´rodku. Przywiozła Chi˛e i Masahiko do tego hotelu i umie´sciła ich w sasiednich ˛ pokojach, które miały s´ciany zbiegajace ˛ si˛e pod dziwnymi katami ˛ i osobne łazienki. Poprosiła ich, z˙ eby nie ruszali si˛e stad ˛ i nie u˙zywali telefonu ani łacza ˛ bez porozumienia z nia,˛ chyba z˙ e zechca˛ wezwa´c obsług˛e. Potem poszła. Chia od razu wzi˛eła prysznic. Był to najprzyjemniejszy prysznic w z˙ yciu i miała wra˙zenie, z˙ e ju˙z nigdy nie zechce wło˙zy´c na siebie tych ciuchów, które miała na sobie. Nie mogła na nie patrze´c. Znalazła plastikowy worek, do którego wkładało si˛e rzeczy do wyprania, wrzuciła do niego ubranie i wepchn˛eła wszystko do kosza na s´mieci w łazience. Potem wyj˛eła z torby czyste ubranie, zupełnie wymi˛ete, ale wspaniale s´wie˙ze, i wysuszyła włosy suszarka˛ wbudowana˛ w s´cian˛e łazienki. Toaleta nie mówiła i miała tylko trzy przyciski do rozpracowania. Potem Chia poło˙zyła si˛e na łó˙zku i zasn˛eła, ale nie na długo. Arleigh przychodziła co jaki´s czas, aby sprawdzi´c, czy Chia dobrze si˛e czuje, i przekaza´c jej najnowsze wiadomo´sci, z˙ eby Chia czuła si˛e cz˛es´cia˛ tej historii, cokolwiek miało to oznacza´c. Powiedziała. z˙ e Rez ju˙z wrócił do swojego hote208
lu i pó´zniej wpadnie na chwil˛e do Chii, z˙ eby podzi˛ekowa´c jej za wszystko, co zrobiła. Słyszac ˛ to, Chia poczuła si˛e dziwnie. Teraz, kiedy zobaczyła go naprawd˛e, jego wcze´sniejszy wizerunek zupełnie zatarł si˛e w jej pami˛eci i sama ju˙z nie wiedziała, co my´sle´c. Była kompletnie zbita z tropu. Jakby to wszystko dopiero teraz ulokowało go w rzeczywisto´sci. Chia raz po raz przypominała sobie, jak matka narzekała, z˙ e Lo i Rez maja˛ prawie tyle lat, co ona. I było co´s jeszcze, co u´swiadomiła sobie, kiedy kuliła si˛e w furgonetce pomi˛edzy tym małym Japo´nczykiem z oderwanym r˛ekawem płaszcza a Masahiko. ˙ Wyjrzała przez okno i zobaczyła twarze tych dziewczat. ˛ Zadna z nich nie wiedziała, z˙ e Rez jedzie w s´rodku, schowany pod marynarka,˛ chocia˙z mo˙ze jako´s to wyczuwały. Wtedy Chia zrozumiała, z˙ e ju˙z nigdy nie b˛edzie taka jak przedtem. Nigdy nie b˛edzie jedna˛ z twarzy w tym tłumie. Poniewa˙z wiedziała ju˙z, z˙ e sa˛ pokoje, których nigdy nie widziały, których nawet sobie nie wyobra˙zały, gdzie dzieja˛ si˛e przedziwne lub nawet nudne rzeczy, ale to w nich mieszkaja˛ gwiazdy. I wła´snie to niepokoiło ja˛ teraz, kiedy my´slała o wizycie Reza. A tak˙ze fakt, z˙ e naprawd˛e był w wieku jej matki. Wszystko to sprawiło, z˙ e zacz˛eła si˛e zastanawia´c, co powie innym fankom po powrocie do Seattle. Czy one potrafia˛ to zrozumie´c? Pomy´slała, z˙ e Zona zrozumiałaby. Naprawd˛e chciała porozmawia´c z Zona,˛ ale Arleigh powiedziała, z˙ e na razie lepiej tego nie próbowa´c. Najdłu˙zej wirujacy ˛ bak ˛ zaczał ˛ si˛e chwia´c i kamera przesun˛eła si˛e z niego na oczy dziewczynki, która go pu´sciła. Masahiko otworzył drzwi łacz ˛ ace ˛ ich pokoje. Bak ˛ zakołysał si˛e ostatni raz i upadł. Dziewczynka zasłoniła usta r˛ekami, w jej oczach malowała si˛e rozpacz kl˛eski. — Musisz teraz ruszy´c ze mna˛ do Warownego Miasta — powiedział Masahiko. Chia pilotem wyłaczyła ˛ telewizor. — Arleigh prosiła, z˙ eby´smy nie u˙zywali łacza. ˛ — Ona wie o tym — odparł Masahiko. — Byłem tam przez cały dzie´n. Miał na sobie to samo ubranie, ale wyczyszczone i odprasowane. Nogawki spodni wygladały ˛ dziwacznie, zaprasowane w kant. — I rozmawiałem przez telefon z ojcem. — Czy jest na ciebie wkurzony za wizyt˛e tych gumi? — Arleigh McCrae poprosiła Starkowa, z˙ eby kto´s pogadał z naszym przedstawicielem gumi. Przeprosili ojca. Chodzi o to, z˙ e Mitsuko została aresztowana pod hotelem „Di”. To przysporzyło mu zmartwie´n i kłopotów. — Aresztowana? — Za wtargni˛ecie na prywatny teren. Brała udział w demonstracji. Wdrapała si˛e na płot i uruchomiła alarm. Nie zda˙ ˛zyła zej´sc´ przed przybyciem policji. 209
— Nic si˛e jej nie stało? — Ojciec zapłacił kaucj˛e i wypu´scili ja.˛ Nie jest jednak zachwycony. — Czuj˛e si˛e winna — powiedziała Chia. Wzruszył ramionami i podszedł do drzwi. Chia wstała. Sandbender stał obok torby na stojaku na baga˙z, na wierzchu le˙zały gogle i r˛ekawice. Zaniosła wszystko do drugiego pokoju. Panował w nim bałagan, Masahiko zda˙ ˛zył ju˙z upodobni´c go do swojego pokoju w domu. Po´sciel na łó˙zku była skotłowana. Przez otwarte drzwi łazienki zobaczyła zmi˛ete r˛eczniki na kafelkach podłogi i przewrócona˛ butelk˛e szamponu na umywalce. Komputer stał na biurku, a obok niego studencka czapka Masahiko. Wsz˛edzie walały si˛e puszki po kawie i zauwa˙zyła co najmniej trzy tace z miseczkami po zupie. — Czy kto´s widział Zon˛e? — zapytała, zdejmujac ˛ z łó˙zka poduszk˛e i otwarta˛ gazet˛e. Usiadła, poło˙zyła Sandbendera na kolanach i zacz˛eła wkłada´c r˛ekawiczki. Masahiko rzucił jej do´sc´ dziwne spojrzenie. — Nie sadz˛ ˛ e — powiedział. — Zabierz mnie ta˛ sama˛ droga,˛ co za pierwszym razem — powiedziała. — Chc˛e zobaczy´c to jeszcze raz.
***
Hak Nam. Tai Chang Street. Mury z˙ ywe od przelatujacych ˛ wiadomo´sci we wszystkich znanych j˛ezykach. Mijane drzwi, ka˙zde wiodace ˛ do innego s´wiata. Tym razem wyra´zniej zdawała sobie spraw˛e z obecno´sci niezliczonych duchów. Zapewne w taki sposób ludzie prezentowali si˛e tutaj, kiedy nie nawiazywałe´ ˛ s z nimi bezpo´sredniego kontaktu. Miasto duchów i cieni. Jednak tym razem Masahiko wybrał inna˛ drog˛e i nie pi˛eli si˛e labiryntem spiralnych schodów, lecz przelatywali przez najni˙zsze pi˛etro oryginalnego miasta. Chia przypomniała sobie czarna˛ dziur˛e, prostokatny ˛ otwór, jaki Masahiko pokazał jej na drukowanej chu´scie na s´cianie pokoju. — Teraz musz˛e ci˛e zostawi´c — rzekł, gdy wypadli z labiryntu w t˛e pusta˛ przestrze´n. — Oni chca˛ porozmawia´c bez s´wiadków. Zniknał ˛ i z poczatku ˛ Chia miała wra˙zenie, z˙ e niczego tam nie ma, tylko to nikłe szarawe s´wiatło, sacz ˛ ace ˛ si˛e gdzie´s z wysoka. Kiedy spojrzała w gór˛e, zmieniło si˛e w ogromne, odległe okno, przysypane kompostem dziwnych i niewyra´znych kształtów. Przypomniała sobie dach miasta i porzucone tam s´mieci. — Dziwne, prawda? — Idoru stała przed nia˛ w haftowanych szatach, których male´nkie wzory jarzyły si˛e i poruszały. — Puste i ponure. Ale on nalegał, z˙ eby´smy 210
spotkały si˛e tutaj. — Kto nalegał? Czy wiesz, gdzie jest Zona? Przed idoru stał male´nki stoliczek, bardzo stary, na czterech rze´zbionych w smocze łapy nogach pokrytych gruba˛ warstwa˛ łuszczacej ˛ si˛e bladozielonej farby. Na s´rodku blatu stała zakurzona szklanka, a w niej co´s le˙zało. Kto´s zakasłał. — Oto serce Hak Nam — rzekł Etrusk tym samym skrzypiacym ˛ głosem, zasemblowanym z miliona próbek suchych d´zwi˛eków. — Tradycyjne miejsce powa˙znych rozmów. — Twojej przyjaciółki nie ma — oznajmiła idoru. — Chciałam powiedzie´c ci o tym osobi´scie. On — dodała, wskazujac ˛ szklank˛e — poda ci szczegóły, których nie rozumiem. — Przecie˙z oni tylko zamkn˛eli jej stron˛e webowa˛ — powiedziała Chia. — Ona jest w Mexico City, z jej gangiem. — Nie ma jej — zaprzeczył Etrusk. — Kiedy was rozdzielono — powiedziała idoru — w tamtym pokoju w Wenecji, twoja przyjaciółka weszła do twojego systemu i właczyła ˛ kamery wideo w twoich goglach. To, co zobaczyła, wskazywało, z˙ e grozi ci powa˙zne niebezpiecze´nstwo. Sadz˛ ˛ e, z˙ e miała racj˛e. Zapewne wtedy wcieliła w z˙ ycie ten plan. Wróciła do swej sekretnej krainy i połaczyła ˛ si˛e z tokijskim oddziałem wielbicielek zespołu Lo/Rez. Rozkazała Ogawie, prezesce klubu, rozesła´c wiadomo´sc´ o s´mierci Reza w hotelu „Di”. Zagroziła jej u˙zyciem broni, która rozniesie tokijska˛ stron˛e webowa.˛ . . — Ten nó˙z — domy´sliła si˛e Chia. — On uosabiał t˛e bro´n? — Całkowicie nielegalna˛ — wtracił ˛ Etrusk. — Kiedy Ogawa odmówiła — ciagn˛ ˛ eła idoru — twoja przyjaciółka spełniła swa˛ gro´zb˛e. — To powa˙zne przest˛epstwo — rzekł Etrusk — w ka˙zdym w zamieszanych w to krajów. — Potem, wykorzystujac ˛ resztki strony webowej Ogawy, rozesłała wiadomo´sc´ — powiedziała idoru. — Informacja wygladała ˛ na oficjalna˛ i w rezultacie hotel „Di” otoczyło morze potencjalnych s´wiadków. — Jakikolwiek był nast˛epny etap jej planu — wtracił ˛ Etrusk — ujawniła swoja˛ obecno´sc´ w sieci. Wła´sciciele strony webowej wykryli ja.˛ Musiała ucieka´c. Zacz˛eli ja˛ tropi´c. Musiała porzuci´c swoje wcielenie. — Jakie wcielenie? — zapytała Chia, czujac, ˛ z˙ e ziemia osuwa si˛e jej spod nóg. — Zona Rosa — odparł Etrusk — była wcieleniem Mercedes Purissimy Vargas-Gutierrez. To dwudziestosze´scioletnia ofiara choroby wywołanej zanieczyszczeniem s´rodowiska, niezwykle cz˛esto wyst˛epujacej ˛ w Meksyku. Jego głos był teraz jak deszcz b˛ebniacy ˛ o cienki blaszany dach. — Jej ojciec jest niezwykle błyskotliwym adwokatem. 211
— A wi˛ec mog˛e ja˛ znale´zc´ ! — Ona nie chciałaby tego — powiedziała idoru. — Mercedes Purissima jest powa˙znie zdeformowana i od pi˛eciu lat z˙ yje, całkowicie negujac ˛ swoja˛ fizyczna˛ posta´c.
***
Chia siedziała i płakała. Masahiko zdjał ˛ z oczu czarne spodki i podszedł do łó˙zka. — Nie ma Zony — powiedziała. — Wiem — rzekł. Usiadł obok niej. — Nie doko´nczyła´s mi historii Sandbendera — przypomniał. — To była bardzo interesujaca ˛ opowie´sc´ . Zacz˛eła mu ja˛ opowiada´c.
Rozdział 45 Szcz˛es´liwy — Laney — usłyszał jej rozespany głos. — Co robisz? O´swietlona tarcza cedrowego telefonu. — Dzwoni˛e do „Lucky Dragon” na Sunset. — Gdzie? — Do sklepu. Całodobowego. — Laney, jest trzecia rano. . . — Musz˛e podzi˛ekowa´c Rydellowi, powiedzie´c mu, z˙ e mam t˛e prac˛e. . . J˛ekn˛eła i obróciła si˛e na bok, nakrywajac ˛ głow˛e poduszka.˛ Za oknem widział t˛e przejrzysta˛ bursztynowa˛ po´swiat˛e, wysokie urwiska nowych budynków odbijajace ˛ s´wiatła miasta.
Rozdział 46 Ba´snie rekonstrukcji Chia s´niła o pla˙zy usianej kawałkami elektroniki u˙zytkowej: podobnymi do krabów, ruchliwymi stworkami na pasiastych nó˙zkach starych rezystorów. Zatoka Tokijska, zasnuta całunem mgły ze starego filmu, bladoszara˛ zasłona˛ majac ˛ a˛ na krótko skry´c dramat pierwszego aktu — morskie potwory lub jaka´ ˛s obca˛ armad˛e. Przeszła kilka kroków i ujrzała wznoszace ˛ si˛e przed nia˛ Hak Nam, które z typowa˛ dla snów logika˛ wcale si˛e nie przybli˙zało. Fale przyboju omywajace ˛ jej kostki. Warowne Miasto rozbudowuje si˛e. Oni je rozbudowuja.˛ Ze szczatków ˛ le˙zacych ˛ na pla˙zy, resztek s´wiata przed wielka˛ zmiana.˛ Niewiarygodne ilo´sci, przewiezione tu barkami i kontenerowcami podczas wielkiej rekonstrukcji. Male´nkie owady Rodela van Erpa mno˙za˛ si˛e tam, wznoszac ˛ z˙ elazne klatki balkonów sypial´n, niezliczone okna, rzucajace ˛ srebrzyste prostokaty ˛ pustki w mgł˛e. Niewiarygodny ludzki twór, ogromny i wspaniały, powstaje tu jako projekcja wcze´sniejszego wcielenia, istniejacego ˛ w s´wiecie zbiorowej fantazji. Terkot budzika. Słoneczny blask halogenu o´swietlajacego ˛ drukowana˛ chust˛e, której s´rodek reprezentuje pustk˛e, nieznany adres: legendarny program antyspamowy. Włacza ˛ pilotem ekspres do kawy i zwija si˛e pod kołdra,˛ czekajac ˛ na narastajacy ˛ syk pary. Prawie codziennie rano zaglada ˛ do Miasta, słucha ploteczek w ulubionym zakładzie fryzjerskim przy Sai Shing Road. Etrusk zachodzi tam czasem z Klausem, Roosterem i innymi towarzyszacymi ˛ mu duchami, które toleruja˛ jej obecno´sc´ . Jest z tego dumna, poniewa˙z milkna˛ w obecno´sci Masahiko. Czy sa˛ w podeszłym wieku, niewiarygodnie starzy, czy te˙z tylko tak si˛e zachowuja? ˛ Jakkolwiek jest, wiedza˛ o wszystkim pierwsi, a ona nauczyła si˛e to ceni´c. I Etrusk wspomina co´s o wolnym miejscu, naprawd˛e bardzo małym, ale z oknem. Wychodzacym ˛ na Lung Chun Road. On ja˛ lubi, ten Etrusk. Dziwne. Powiadaja,˛ z˙ e on nikogo nie lubi, ale jako´s zlikwidował manko na rachunku ojca, chocia˙z zapomniała zostawi´c klucz. (Trzyma ten klucz do pokoju 17 w nieprzemakalnej jedwabnej kosmetyczce, która˛ dali jej na pokładzie samolotu JAL, kiedy wracała do domu. Jest zrobiony z plastiku 214
w kształcie staromodnego klucza, z magnetycznym paskiem na najdłu˙zszej cz˛es´ci i piórem w kształcie ksia˙ ˛ze˛ cej korony. Czasem wyjmuje go i oglada, ˛ ale klucz wyglada ˛ po prostu jak kawałek taniego plastiku). Etrusk i pozostali przez cały czas obserwuja˛ realizacj˛e Projektu. Tak go nazwali. Dzi˛eki nim Chia wie, z˙ e wyspa idoru jeszcze nie została uko´nczona. Jest tam, ale jeszcze nie jest stabilna. Musza˛ co´s z nia˛ zrobi´c, zanim zaczna˛ budowa´c, nawet przy u˙zyciu nanotechów, z˙ eby zabezpieczy´c ja˛ na wypadek nast˛epnego trz˛esienia ziemi. Chia zastanawia si˛e, co Rosjanie zrobia˛ ze swoja˛ cz˛es´cia,˛ a czasem rozmy´sla tak˙ze o Maryalice, Eddiem i Calvinie, tym facecie z „Whiskey Clone”, który wypu´scił ja˛ stamtad ˛ dlatego, z˙ e uwa˙zał to za słuszne. Wszystko to wydaje si˛e odległa˛ przeszło´scia,˛ przesłoni˛eta˛ przez Warowne Miasto i szkoł˛e. Domy´sla si˛e, z˙ e matka ju˙z wie, z˙ e nie była u Hester, chocia˙z nic Chii nie powiedziała, tylko dwukrotnie rozmawiała z nia˛ o s´rodkach antykoncepcyjnych i bezpiecznym seksie. Tak naprawd˛e nie była tam dłu˙zej jak czterdzie´sci osiem godzin, nie liczac ˛ przelotów, poniewa˙z Rez nie zdołał znale´zc´ czasu, z˙ eby jej podzi˛ekowa´c, a Arleigh powiedziała, z˙ e to nawet lepiej i powinna wraca´c do domu, zanim kto´s zacznie zadawa´c pytania, wi˛ec ode´sla˛ ja˛ do domu pierwsza˛ klasa˛ Japan Air Lines. Arleigh jeszcze tej samej nocy odwiozła ja˛ na lotnisko Narita, tym razem nie zielona˛ furgonetka,˛ która podobno nadawała si˛e tylko na złom. Chia wcia˙ ˛z z˙ ałowała Zony i czuła si˛e głupio, poniewa˙z miała wra˙zenie, z˙ e umarła jej przyjaciółka, która nigdy nie istniała, natomiast w Mexico City była tamta dziewczyna z okropnymi problemami. W ko´ncu opowiedziała o wszystkim Arleigh i rozpłakała si˛e. A Arleigh poradziła jej, z˙ e musi zaczeka´c. Poniewa˙z tamta dziewczyna w Meksyku przede wszystkim chce by´c kim´s innym. To niewa˙zne, z˙ e nie b˛edzie Zona,˛ ona bowiem tylko ja˛ wymy´sliła. Tylko poczekaj, powiedziała Arleigh, a pojawi si˛e kto´s inny, kto´s nowy, i b˛edziesz miała wra˙zenie, z˙ e znacie si˛e od dawna. Chia siedziała obok Arleigh i zastanawiała si˛e nad jej słowami w tym szybkim małym samochodzie. — Ale nie b˛ed˛e mogła si˛e przyzna´c, z˙ e ja˛ poznałam? — To by wszystko zepsuło. Kiedy dotarły na lotnisko, Arleigh poszła z nia˛ do JAL, znalazła kogo´s, kto miał zaprowadzi´c ja˛ do poczekalni (b˛edacej ˛ skrzy˙zowaniem baru i naprawd˛e szykownie urzadzonego ˛ biura), po czym dała jej torb˛e zawierajac ˛ a˛ wystrzałowa˛ kurtk˛e z emblematem Lo/Rez. R˛ekawy były z przezroczystego plastiku i ukazywały podszewk˛e wygladaj ˛ aca ˛ jak płynna rt˛ec´ . Arleigh powiedziała, z˙ e jest troch˛e zbyt krzykliwa, ale mo˙ze Chia ma jaka´ ˛s przyjaciółk˛e, która zechce to nosi´c. Kurtka została jej z trasy po miastach Kombinatu i na plecach miała wyszyte w trzech j˛ezykach daty wszystkich koncertów. Chia nigdy jej nie wło˙zyła, ani nawet nikomu nie pokazała. Kurtk˛e powiesiła w szafie, w worku z pralni. Ostatnio rzadko zagladała ˛ do oddziału. A Kelsey 215
w ogóle przestała tam bywa´c. Chia nie sadziła, ˛ aby inne fanki zrozumiały ja,˛ gdyby próbowała wyja´sni´c, co zaszło, nie mówiac ˛ ju˙z o tym, z˙ e o niektórych sprawach nie mogła im opowiedzie´c. Du˙zo czasu sp˛edzała w Mie´scie, poniewa˙z widywała tam Reza i Rei jako cienie w´sród cieni, ale poznawała ich. Pracowali nad Projektem. Niektórym ludziom nie podobał si˛e ten pomysł, lecz wielu przyj˛eło go entuzjastycznie. Na przykład Etrusk. Powiedział, z˙ e to najbardziej zwariowana rzecz, od kiedy rozszerzyli działanie tamtego programu antyspamowego. Czasem Chia zastanawiała si˛e, czy oni wszyscy nie z˙ artuja,˛ gdy˙z wydawało si˛e po prostu niemo˙zliwe, z˙ eby kto´s zdołał tego dokona´c. Wybudowa´c to na wyspie w Zatoce Tokijskiej. Idoru powiedziała, z˙ e tam chca˛ zamieszka´c, teraz, kiedy sa˛ mał˙ze´nstwem. I tak si˛e stanie. A je´sli im si˛e uda, pomy´slała Chia, słyszac ˛ syk ekspresu, pojad˛e tam.
Podzi˛ekowania Sogho Ishii, japo´nski re˙zyser, pokazał mi Warowne Miasto w Koulun na fotografiach Ryujiego Miyamoto. Ishii uwa˙zał, z˙ e powinni´smy tam nakr˛eci´c film science fiction. Nie zrobili´smy tego, lecz Warowne Miasto utkwiło mi w pami˛eci, chocia˙z nie wiedziałem o nim nic ponad to, co zobaczyłem na fascynujacych ˛ zdj˛eciach Miyamoto. które w ko´ncu dostarczyły mi tworzywa, z którego powstał ´ Most w powie´sci Swiatło wirtualne. Architekt Ken Vineberg zwrócił moja˛ uwag˛e na artykuł o Warownym Mie´scie w Koulun, zamieszczony w „Architectural Review”, w którym po raz pierwszy przeczytałem o Mie´scie ciemno´sci, wspaniałym dziele Grega Girarda i Iana Lambrota (Watermark, London 1993). John Jarrold uprzejmie przysłał mi je z Londynu. Wszystko, co wiem o obcinaniu palców, zawdzi˛eczam wspomnieniom Marka Brandona „Choppera” Reada (Chopper from the Inside, Sly Ink. Australia 1991). Pan Read jest o wiele bardziej przera˙zajacy ˛ od Blackwella i ma jedno ucho mniej. Speed Tribes Karla Taro Greenfelda (Harper Collins, New York 1994) znacznie wzbogaciło moja˛ wiedz˛e o nast˛epstwach pokonywania stref czasowych. Stephen P.(„Plausibility”) Brown asystował mi przez wiele miesi˛ecy, codziennie — a nawet cz˛es´ciej — z niezmaconym ˛ spokojem poprawiajac ˛ pospiesznie przesyłane faksem fragmenty czego´s, z czego miał powsta´c spójny tekst. Niniejsza ksia˙ ˛zka powstała głównie dzi˛eki jego nieustannym zach˛etom i niewyczerpanej cierpliwo´sci. Równie cierpliwi okazali si˛e moi wydawcy po obu stronach Atlantyku, za co jestem im wdzi˛eczny.