WILLIAM GIBSON
ŚWIATŁO WIRTUALNE
(Virtual Light)
Przełożył Piotr W. Cholewa
1. Lśniące ciała olbrzymów | 2. Krążąc Gunheadem | 3. Niemiłe przyjęcie | ...
10 downloads
19 Views
985KB Size
WILLIAM GIBSON
ŚWIATŁO WIRTUALNE
(Virtual Light)
Przełożył Piotr W. Cholewa
1. Lśniące ciała olbrzymów | 2. Krążąc Gunheadem | 3. Niemiłe przyjęcie | 4. Miejsca pracy | 5. Senne zmory | 6. Most | 7. Chciałbym, żeby dobrze ci poszło | 8. Nazajutrz | 9. Gdy zawodzi dyplomacja | 10. Taniec nowoczesny | 11. Rozwożąc przesyłki | 12. Ruchy oka | 13. Wykręty | 14. Loveless | 15. W 1015 | 16. Sunflower | 17. "Pułapka" | 18. Kondensator | 19. Superpiłka | 20. Wielka pustka | 21. "Dysydenci" | 22. Ble-ble-ble | 23. Wziął i zrobił | 24. Pieśń środkowego przęsła | 25. Bez wioseł | 26. Kolorowi | 27. Po burzy | 28. Van | 29. Nieczynne centrum handlowe | 30. Karnawał dusz | 31. Po stronie kierowcy | 32. Fallonville | 33. Notebook | 34. Ucieczka z raju | 35. Republika Żądzy | 36. Notebook [2] | 37. Century City | 38. Cudowna mila | 39. Święto szarego dnia | Podziękowania
Dla
Gary'ego Gaetano Bandiery,
wspaniałego faceta, naszego przyjaciela
1
Lśniące ciała olbrzymów
Kurier przyciska czoło do warstw szkła, argonu, przeciwudarowego plastiku. Patrzy na patrolowiec, jak polująca osa przecinający w oddali niebo nad miastem, ze śmiercią podwieszoną pod odwłokiem w gładkim, czarnym kokonie.
Kilka godzin wcześniej na północne przedmieścia spadły rakiety; siedemdziesiąt trzy ofiary, jeszcze nikt nie przyznał się do zamachu. Tymczasem tutaj lustrzane zikkuraty przy Lazaro Cardenas błyskają jak lśniące ciała olbrzymów, posyłając nocne salwy snów czekającym avenidas - biznes jak zwykle, świat bez końca. Powietrze za oknem otacza każde źródło światła słabą wątrobianą otoczką, niepostrzeżenie przechodzącą w brązowawą poświatę. Drobne suche płatki brudnego śniegu, kłębiącego się nad ściekami, osiadły na soczewkach nocy.
Zaniknąwszy oczy, zapada w cichy szum klimatyzatora. Wyobraża sobie, że znajduje się w Tokio, a ten pokój jest w jakimś nowym skrzydle starego hotelu "Imperial". Widzi się na ulicach Chiyoda-ku, pod cicho wzdychającymi pociągami. Czerwone papierowe lampiony obramowują uliczkę.
Otwiera oczy. Mexico City wciąż tu jest.
Osiem pustych buteleczek, plastikowych miniaturek, stoi równym rzędem na skraju stolika do kawy; japońska wódka "Come Back Salmon", o nazwie bardziej drażniącej niż pozostawiany przez nią smak. Na ekranie nad konsolą czekają na niego pticzki, zastygłe kremowe ciała. Kiedy podnosi pilota zdalnego sterowania, wydatne kości policzkowe kobiet zakrzywiają się w przestrzeni za jego oczami. Ich młodzi kochankowie, jak zawsze, biorą je od tyłu, noszą czarne skórzane rękawiczki. Słowiańskie rysy, przywołujące fragmenty niechcianych wspomnień z dzieciństwa: smród ścieków, stal łomocząca o stal pod rozkołysanym pociągiem, wysokie stare sufity mieszkania z widokiem na skuty mrozem park. Dwadzieścia osiem peryferyjnych ekranów otacza kopulujących z powagą Rosjan; na jednym dostrzega postacie znoszone z czarnego od dymu pokładu azjatyckiego promu. Otwiera kolejną buteleczkę.
Teraz pticzki, poruszając głowami jak tłokami dobrze naoliwionej maszyny, obciągają swym aroganckim, egoistycznym kochankom. Ujęcia przypominają lata świetności sowieckiej kinematografii socrealistycznej. Przesuwa spojrzenie na prognozę pogody NHK. Front niskiego ciśnienia przechodzi nad Kansas. Obok jakaś upiornie niema, islamska stacja w nieskończoność powtarza imię Boga kaligraficznym pismem opartym na grafice fraktali.
Pije wódkę. Ogląda telewizję.
Po północy, na skrzyżowaniu Liverpool i Florencia, spogląda na różową strefę z tylnego siedzenia białej łady, chroniąc twarz nanoporowym szwedzkim respiratorem, który drażni mu świeżo ogolony podbródek. Każdy mijający go ma zamaskowaną twarz, wargi i nozdrza ukryte pod filtrami. Niektóre, z okazji Dnia Zmarłych, przypominają srebrno-paciorkowate szczęki szczerzących zęby czaszek. Jakąkolwiek przyjmują formę, wszyscy ich wytwórcy wygłaszają te same wątpliwe i kłamliwe zapewnienia o zabezpieczeniu przed wiroidami. Chciał uciec przed rutyną, może znaleźć coś pięknego lub interesującego, ale tutaj są tylko zamaskowane twarze, jego strach i światła.
Z Avenida Chapultepec powoli wyjeżdża stary amerykański samochód, wykasłując kłęby tlenku węgla spod naderwanego zderzaka. Cały jest pokryty żywicą barwy coli i kawałeczkami potłuczonych luster; widać tylko przednią szybę, czarną i szklistą, nieprzejrzystą jak plama atramentu, przypominającą mu śmiercionośny kokon patrolowca. Czuje narastający strach, bezsensowny, nieuzasadniony, jaki budzi w nim ten jarmarczny duch cadiiiaca, tego spalającego ropę zabytku w widmowej szacie barwy przydymionego srebra. Dlaczego pozwalają mu zanieczyszczać i tak już brudne powietrze? I kto tam siedzi w środku, za tą czarną szybą? Drżąc, obserwuje przejeżdżający pojazd.
- Ten wóz...
Stwierdza, że odruchowo pochyla się i zwraca do kierowcy o mocnym karku i wielkich uszach, przedziwnie kojarzących się z reprodukcjami zabytkowych naczyń reklamowanych na jednym z kanałów hotelowej telewizji.
- El coche - mówi kierowca bez maski, odwracając się, ...