Laura Wright
Potęga uczucia
PROLOG
Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer
stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze
stronnym gabi...
6 downloads
8 Views
515KB Size
Laura Wright Potęga uczucia
PROLOG
Na osiemnastym piętrze budynku Ashton-Lattimer stojącym w dzielnicy finansowej San Francisco, w prze stronnym gabinecie siedział za biurkiem siwowłosy, zie lonooki mężczyzna, krępy i mocno zbudowany, a mimo to doskonale prezentujący się w kosztownym, włoskim garniturze. Siedział, jak zawsze, za biurkiem z marmurowym bla tem, które kazał zrobić przed pięcioma laty. Palcami pra wej ręki stukał niecierpliwie tuż przy stojącym przed nim telefonie, jakby niecierpliwie czekał na dzwonek. Lewą dłonią tarł brodę. Było wpół do dziesiątej rano. O tej porze powinien pracować, ale głupia sekretarka wpuściła do jego sanktu arium nieproszonego gościa. Skrzywił usta w gniewnym grymasie. - Spencerze, musimy porozmawiać - powiedziała Alyssa Sheridan i położyła dłoń na brzuchu. Miała na sobie śnieżnobiałą sukienkę. Długie włosy związała w kok. Jej wielkie, brązowe oczy były pełne łez. Przez głowę przele ciała mu myśl, że jest piękna. I to rozwścieczyło go jesz cze bardziej. Cyniczny uśmieszek wykrzywił mu wargi. Odchylił się na oparcie fotela.
- Co chcesz osiągnąć tymi krokodylimi łzami, Alysso? Głośno wypuściła powietrze. - Chcę od ciebie tylko tego, żebyś był ojcem dla tego dziecka. - Mam już dość dzieci. - Na pewno znajdziesz w sercu miejsce dla jeszcze jed nego. - Ja nie mam serca. - Spencerze, proszę... - Tutaj mówi się do mnie „panie Ashton" - przerwał z pogardą w głosie. Spojrzał na jej brzuch. - Skąd mam mieć pewność, że nosisz moje dziecko? Zacisnęła szczęki. - Nie miałam nikogo innego, tylko ciebie. - Tak twierdzisz, ale do mojego łóżka wskoczyłaś bar dzo łatwo. Wydała z siebie coś jakby łkanie. - Nie rozumiem - szepnęła. - Co tu jest do rozumienia? - Gdzie jest ten człowiek, którego znałam? O któ rym myślałam, że coś dla niego znaczę? Że będzie dbał o mnie... Człowiek, którego poko... - Dosyć. - Pochylił się do przodu i wysyczał groźnie: - Nie bierz kilku nocy, które spędziliśmy razem, za coś więcej, dobrze? Zbladła jak ściana. Przez długą chwilę milczała. Potem uniosła brodę i powiedziała cicho: - A twoja żona? Może chciałaby się dowiedzieć o two jej małej... - łzy popłynęły z jej oczu - przygodzie. Zachichotał. - Jakże sprytnie, że o tym pomyślałaś. Ale moja żo-
na doskonale wie, że od czasu do czasu zanurzam pióro w różnych kałamarzach. - I na pewno radośnie popiera takie zachowanie, praw da? - rzuciła arogancko. - Powiedzmy, że tego nie komentuje - powiedział zim no. - Nikt mnie nie kontroluje. - Uniósł jedną brew. Nikt. Płakała, lecz Spencera bardziej martwiło to, co mogło się zdarzyć za chwilkę. Gdyby się pochyliła choćby tylko kilka centymetrów, jej łzy spadłyby na blat i zostawiły sło ne ślady na marmurze. - Jeśli to już wszystko... - rzucił pospiesznie. - Jeszcze jedno. - Otarła oczy. - Jesteś draniem, Spen cerze Ashton. Prychnął pogardliwie. - Być może, ale jeśli nie zrobisz z tym czegoś... - wska zał jej brzuch - wkrótce będziesz musiała martwić się o swojego bękarta zupełnie sama. Bez żadnej pomocy z mojej strony. Obronnym gestem złożyła ręce na brzuchu. - Do widzenia, Alysso - rzucił tonem miłej pogawędki i przeniósł wzrok na leżące przed nim dokumenty. - A je śli jeszcze kiedyś będziesz próbowała wtargnąć do moje go biura, każę cię aresztować. Nie podniósł głowy, dopóki nie usłyszał trzaśnięcia drzwi. Wtedy wyprostował się i uśmiechnął szeroko.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rude loczki, wielkie, zielone oczy i wspaniały uśmiech. - Kocham cię, mamo. Anna Sheridan szeroko otwarła ramiona. Mój synek, pomyślała z czułością. Jej synek. Przyzwyczaiła się nazywać go w ten sposób. Chociaż naprawdę nie był jej synem, a siostrzeńcem. Dzieckiem jej siostry, Alyssy. Siostra umarła. Ojciec dziecka nie in teresował się nim ani trochę. Ale, paradoksalnie, te tra giczne wydarzenia sprawiły, że Anna i Jack stali się sobie bardzo bliscy. I to było wspaniałe. Oczywiście Jack był zbyt mały, by zrozumieć sytuację, ale Anna wiedziała, że przyjdzie taka chwila, kiedy będzie musiała mu wszystko powiedzieć. Póki co jednak nie my ślała o tym i zamknęła malca w objęciach. Ze wszystkich siła starała się, aby Jack miał życie, na jakie zasługiwał. Alyssa, bez względu na wszystkie wa dy i słabości, była dobrym człowiekiem. I z całego serca pragnęła dla swojego dziecka wszystkiego, co najlepsze. Oczekiwała, że Anna mu to da, a Anna z radością i zapa łem starała się tego dokonać. W końcu zawsze tak było, że spełniała wszystkie zachcianki siostry.
Inna sprawa, że życie z Jackiem sprawiało jej prawdzi wą przyjemność. - Biegamy, mamo? - zawołał chłopiec z nadzieją. Oczy zrobiły mu się wielkie z emocji. Anna uśmiechnęła się. Jack niczego tak nie lubił jak biegać. Może z wyjątkiem pizzy. I miał to szczęście, że było tu dużo miejsca. Chociaż, czy to rzeczywiście było szczęście? Anna i Jack zamieszkali w posiadłości Vines z konieczności. Kiedy dziennikarze dowiedzieli się, kto był ojcem Jacka, Anna nie mogła się opędzić od ich na trętnych pytań. Pojawiły się też pogróżki. Na szczęście Caroline, Lucas i przyrodnie rodzeństwo Jacka okazali się bardzo pomocni i niezwykle życzliwi. Jak zresztą wszyscy mieszkańcy Louret Vineyards. Chociaż Anna z Jackiem mieszkali w Louret od nie dawna, chłopiec znalazł tam dom pełen ciepła i radości. Ona jednak nigdy przedtem nie czuła się tak niepewna siebie i tak wiele dłużna innym. Leżała na kocu pod starym dębem i patrzyła na ciągnące się aż po horyzont wzgórza, na wielki dom, niewielkie jezio ro, stajnie i rozległe winnice za nimi. Obie z Alyssą wycho wały się w jednopokojowym mieszkanku. Często kanapka z serem musiała im wystarczyć za śniadanie i obiad. Nie wy obrażała sobie, że gdzieś może istnieć inny świat. - Biegamy, mamo? Biegamy - nalegał Jack. - Tak mi przykro, kochanie. Mamusia trochę źle się czuje. - Zawsze z przykrością odmawiała mu czegokol wiek, lecz tego dnia żołądek dokuczał jej od samego rana. Była wyczerpana i nieswoja. - Ale mam piłkę. Mogę ją rzucać, a ty będziesz po nią biegał i przynosił mi, zgoda?
Pomysł wyraźnie przypadł malcowi do gustu. - Piłka, piłka, piłka - wołał, dopóki nie poturlała jej po trawie. Jack był naprawdę szczęśliwy, mając dokoła nieograni czoną przestrzeń, wspaniałą przyrodę i rodzinę tak liczną, że nie potrafiłby jej zliczyć. Na pewno będzie mu trudno wrócić do ich mieszkanka w mieście, kiedy sprawa mor derstwa Spencera zostanie ostatecznie rozwikłana. Jej też nie będzie łatwo. Nie czuła się tu tak zadomo wiona jak Jack, ale było coś... ktoś, za kim będzie bardzo tęsknić. Choć był listopad, zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, czy przyczyną była gorączka, czy myśl o człowieku, który gościł w jej sercu nieustannie. Przeniosła wzrok na Jacka i gwałtownie przełknęła ślinę. Człowiek, o którym my ślała dzień i noc, szedł właśnie w jej kierunku. Wysoki, szczupły, przystojny. Miał ciemne włosy i zielone oczy. Człowiek, którego jedno dotknięcie sprawiało, że zapo minała własne imię. W spranych dżinsach i błękitnej flanelowej koszuli zu pełnie nie pasował do sielskiego krajobrazu winnic. Lecz jemu to nie przeszkadzało. Wprost emanował pewnoś cią siebie. Grant Ashton wziął Jacka na ręce i podniósł wysoko. Był spokojny, wesoły i zadowolony. A jeszcze tak niedaw no, zaledwie kilka miesięcy temu, siedział w więzieniu w San Francisco. Oboje, on i Anna, pełni byli wątpliwości, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy wolny świat. W tym cza sie nieraz popadał w zwątpienie, a Anna niemal fizycz nie czuła jego ból i lęk. Dlatego właśnie, wbrew żądaniu Granta, który nie chciał wplątywać jej w sprawę, zeznała
na policji, z kim Grant spędził tę noc, kiedy zamordowa no Spencera Ashtona. Grant podał piłkę chłopcu i ruszył do Anny. Mimo złego samopoczucia, chciała zerwać się na równe nogi i zarzucić mu ręce na szyję. Ale nie mogła. Przez kilka ostatnich dni unikała go. Zorientowała się, że jej uczu cia do niego stawały się coraz silniejsze, i zrozumiała, że powinna chronić samą siebie. Bowiem gdy on opuści już Kalifornię i wróci do swojego domu w Nebrasce, pęknie jej serce. Nazbyt szybko stali się sobie bliscy i już nie mogli bez siebie żyć. Bez upojnych nocy i rozmów poważnych i bła hych. Dlatego bała się, że kiedy nadejdzie ten straszny dzień rozstania, gotowa go znienawidzić. I siebie. Za to, że pozwo liła, by sprawy zaszły tak daleko. Bo nie było przed nimi przyszłości. Zwłaszcza teraz, kiedy sprawa zabójstwa Spen cera Ashtona wciąż zaprzątała jego myśli i duszę. Kolejny ciężar zaległ w jej i tak obolałym żołądku. - Jack, kochanie, musimy już iść. Pora spać - powie działa. - Ptak, mamusiu, ptaszek! - zawołał chłopiec, celując paluszkiem w gałąź nad głową, jakby zupełnie nie usły szał, co do niego powiedziała. - Widzę, kochanie. Jest cały niebieski, prawda? - Niebieski, niebieski. - Tak, synku. - Glant, Glant, Glant - zawołał Jack. Tym razem mały paluszek wskazywał stojącego przed nią mężczyznę. - Tak, kochanie - powiedziała. Jack zajął się oglądaniem ptaka na drzewie. Anna zmu siła się do słabego uśmiechu.
- Witaj, Grant. Nie odwzajemnił uśmiechu. Nigdy nie owijał w baweł nę. Zawsze mówił, co myślał. - Unikasz mnie? - rzucił. - Nie - skłamała. -Nie? - Noo, niezupełnie. - Niezupełnie? - Przykucnął obok niej. Rozmawiali dalej, nie odrywając oczu od bawiącego się piłką Jacka. - Daj spokój, Anno. Wiesz, że nie lubię takich gierek. -To nie jest gierka. - W takim razie co? O co chodzi? Westchnęła głęboko i zacisnęła dłonie. - Po prostu chciałam dać ci trochę swobody. - Swobody? Po co? - Żebyś się zastanowił nad swoimi uczuciami... Swoją sytuacją, gdy twój ojciec... - Proszę, nie nazywaj go w ten sposób - rzucił przez zaciśnięte zęby. - Przepraszam. Pomyślałam, że może przyda ci się tro chę spokoju. - Nie potrzebuję. I nie muszę się zastanawiać nad żad nymi uczuciami. Pociągnęła nosem. - Nie wierzę. - Dlaczego? Bo wciąż kręcę się w pobliżu Napa? - Chociażby. - Anno, przecież doskonale wiesz, że nie mogę wyje chać, dopóki nie zostanie wyjaśnione morderstwo Spen cera. Policjanci mi nie pozwolą. I ja sam sobie też. Anna poczuła w sercu bolesne ukłucie, bowiem to nie
ona była przyczyną, dla której został w Vines. Musiała się pogodzić z faktem, że to była tylko przygoda. Krót ki związek. - Muszę już iść - powiedziała. Zakręciło jej się w głowie. Grant przyglądał jej się uważnie. - Jesteś bardzo blada. - Dzięki - rzuciła. Wstała i zapięła sweter pod szyję. Zerwał się szybko. - Źle się czujesz? - spytał. - Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczona. Nie uwierzył jej. - Chciałbym się później z tobą zobaczyć - powiedział. Poczuła zimne dreszcze na plecach. Musiała się poło żyć. - Po co? - spytała. - Czy naprawdę muszę mieć specjalny powód? W jego zielonych oczach pełno było troski i niepoko ju. - Posłuchaj, Grant - zaczęła. Prysły gdzieś jej cierpli wość, duma i resztki instynktu samozachowawczego. Ca ły wysiłek jej organizmu skupił się na zwalczaniu dresz czy i zawirowań w żołądku. - Przez moment chciałam być dla ciebie cichym schronieniem, lecz moje uczucia do ciebie zaczęły się stawać coraz silniejsze i... Boję się. - Czego? - Przyszłości. Dobrze wiesz, co do ciebie czuję. - Anno... - Wiem, że masz teraz wiele problemów i nie masz gło wy do zastanawiania się nad naszym związkiem, ale ja nie mogę przestać o tym myśleć. Jestem kobietą, która prag nie przyszłości dla siebie i swojego syna. A ty nie jesteś...
Nie jest co? Nie jest gotów? Nie jest zakochany? Łagodnie wziął ją za ramiona. - Tak mi przykro, Anno. Chciałbym dać ci to, czego pragniesz i na co zasługujesz. Bóg widzi, jak bardzo bym chciał, ale teraz... - Nie musisz tego mówić. Naprawdę. A ja nie muszę tego usłyszeć. Pokiwał głową i westchnął ciężko. - Rodzina to dziwna rzecz, wiesz? Zbyt wiele niespo dzianek, zbyt wiele przeklętych sekretów. - Wiem. - W moich żyłach płynie krew Spencera. Nie przera ża cię to? - Nie - odparła zdecydowanie. - A mnie bardzo. - W niczym go nie przypominasz, Grancie. - Odsunę ła się od niego. - Sam nie wiem, kim jestem - wymamrotał. - Wiem - powtórzyła. Chciała go jakoś pocieszyć. Musisz sobie z tym jakoś poradzić. Zacisnął szczęki. - Bez twojej pomocy? To chciałaś powiedzieć? - To było wyjątkowo egoistyczne pytanie. Zmarszczki na jego czole pogłębiły się. - Obawiam się, że gdy idzie o ciebie, jestem wyjątkowo egoistycznym draniem. - Pogłaskał ją po policzku. - Je steś dobrą kobietą, Anno. Pod wpływem jego dotknięcia zadrżała. A może to by ły tylko dreszcze? - Muszę już iść - powiedziała. - Pomogę ci.
- Nie. - Wyprostowała się. Usiłowała zrobić dziarską minę. Nie chciała, żeby Grant się zorientował, jak bardzo źle się czuła, bo wtedy upierałby się, żeby jej pomóc i po łożyć ją do łóżka. Zawsze był bardzo opiekuńczy. Ale tego dnia nie była na to gotowa. Musiała odzyskać panowanie nad własnym sercem. - Myślę, że na jakiś czas powinniśmy przestać się widy wać - powiedziała. Odwróciła się. - Chodźmy, Jack. - Pa, pa, Glant - zawołał malec, drepcząc za mamą w stronę domu. - Cześć, Jack. Do zobaczenia. Do zobaczenia wam obojgu. Anna oddalała się powoli. Starała się nie zauważać wstrząsających nią dreszczy i nieprzyjemnych dolegliwo ści żołądka. Ignorowała bolesny ucisk w sercu i udawała, że nie usłyszała ostatnich słów Granta. Grant gwałtownie zatrzymał ogiera. Podkute kopyta zostawiły głębokie ślady. Jak wspaniale znowu znaleźć się na grzbiecie konia, pomyślał. Ruszył wolnym kłusem dokoła. Przepełnia ło go uczucie wolności i radości życia. Wiatr przyjem nie chłodził twarz. Tylko zapachy w powietrzu były inne. Choćby się starał ze wszystkich sił, nie mógł udawać, że jest u siebie, w Nebrasce. Z dala od spekulacji i kontro wersji. Nie. Był w Kalifornii. W krainie Caroline. I Spencera Ashtona. Na samo jego wspomnienie Grant zacisnął pięści na rzemiennych wodzach. Ten człowiek przysporzył wielu zgryzot wielu ludziom. I oto, o ironio! te zgryzoty i morze jego kłamstw zbliżyły do siebie tylu ludzi. Grant uśmiech-
nął się smutno. Właściwie powinien podziękować mu za to, że dzięki niemu zaprzyjaźnił się z krewnymi, których wcześniej nie znał. I za to, że w jego życiu pojawili się An na i Jack. Skierował konia na rozległe winnice. Jego życie w Nebrasce było takie proste. Spokojne i przewidywalne. Do piero teraz mógł to w pełni docenić. Chociaż z drugiej strony w Nebrasce nie było jego przyrodnich sióstr i braci ani małego braciszka, Jacka. Ani Anny Sheridan. Była wysoka, szczupła. Miała wielkie brązowe oczy. Żadna kobieta do tej pory nie zrobiła na nim takie go wrażenia. Wciąż o niej myślał, wciąż miał ją przed oczami. Zawładnęła jego duszą i sercem. I był przeko nany, że ona czuła do niego to samo. Ale w przeciwień stwie do niego, marzyła o trwałym związku. O mężu. A Grant Ashton, ten nowy Grant Ashton, który naro dził się przed kilkoma miesiącami, okłamywany, wyko rzystany i porzucony przez własnego ojca, a potem wtrącony do więzienia za zbrodnię, której nie popełnił, nie mógł jej niczego obiecać. Poza tym widział w swo im życiu zbyt wielu ludzi, którzy wskutek egoistycznych decyzji miłość zamieniali w nienawiść. I widział zbyt wiele dzieci, które cierpiały z takich powodów. Sam był tego najlepszym przykładem. Nie zamierzał podejmować takiego ryzyka w przypad ku Anny i Jacka. Wyjechał spośród szpaleru krzewów winnych na ot wartą łąkę i pomyślał, że mimo najlepszych chęci nie po trafi przestać jej pragnąć.
- Naprawdę czuję się podle. Jillian stała w drzwiach i przyglądała się przyjaciółce z niepokojem. - Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała. Zawinięta w koc Anna to dygotała z zimna, to trzęsła się z gorąca. - Nie chciałabym zarazić Jacka - powiedziała. - Może mogłabyś go zabrać na noc do siebie? - Oczywiście - powiedziała Jillian. - Ale kto zaopieku je się tobą? - Dam sobie radę. Bywałam już przeziębiona. Nie chciałabym tylko, żeby Jack zachorował. - Nic mu nie będzie. Rachel i reszta towarzystwa osza leją z radości. - Jillian uważnie spojrzała Annie w oczy. - Pozwól, żeby Caroline przyniosła ci trochę zupy albo tosty, albo... - Dam sobie radę - powtórzyła Anna. - Mam zupę i chleb, i płatki. Caroline ma dużo pracy. Nie chcę spra wiać jej kłopotu. Jillian przewróciła oczami. - Ale obiecaj mi, że jeśli poczujesz się naprawdę źle, za dzwonisz, dobrze? Anna nie odezwała się. Jillian zacisnęła wargi. - Ten chłopiec potrzebuje mamy - powiedziała gniewnie. Anna uśmiechnęła się słabo. - Zgoda - powiedziała. - Przyrzekam. - Dobrze. - Jillian uspokoiła się. - Chodź tu, Jack. - Anna uścisnęła go i delikatnie po pchnęła w stronę przyjaciółki. Malec ujął podaną dłoń i spojrzał na Annę pytająco.
- Mama? Serce Anny ścisnęło się boleśnie. Gdyby nie czuła się taka słaba i chora, chwyciłaby go w ramiona i zatrzymała przy sobie. Ale jego zdrowie było najważniejsze. - Tylko na jedną noc, kochanie. Przyrzekam. - Dobze - powiedział cichutko i uśmiechnął się. - Ko cham cię. - I ja ciebie kocham. Jiilian i Jack wyszli. Anna zamknęła za nimi drzwi. Oparła się o ścianę. Poczuła się nagle strasznie słaba i sa motna. I nie wiedziała, czy bardziej bolały ją kości, mięś nie czy serce. Pomału doszła do kanapy i opadła na miękkie podusz ki. Czuła się okropnie. Każdy ruch ją męczył. Zawinęła się w koc i zamknęła oczy. To będzie straszna noc, po myślała. Zegar w kuchni tykał miarowo, a ona starała się tylko jak najwięcej pić. Po kilku łykach wody powieki jej opad ły i zapadła w gorączkową drzemkę. Budziła się i znów zasypiała. Dreszcze nie dawały jej spokoju. Gruby pot wystąpił na czoło. Kiedy usłyszała stukanie do drzwi, jęknęła boleśnie, ale zmusiła się do wstania. To mogła być Jiilian. Z Jackiem. Ale za drzwiami czekała ją niespodzianka. To był Grant. - Jesteś naprawdę chora. - Chyba tak. - Wiedziała, że wyglądała okropnie, ale było jej to obojętne. - Mówiłaś, że nic ci nie jest. Że jesteś tylko zmęczona. - Naprawdę? - Dlaczego, do diabła, nie zadzwoniłaś do mnie?
- Wiesz dlaczego. - Wchodzę. -Nie. -Tak. - Grant, dam sobie radę. To tylko jakiś wirus. - Zrobisz mi miejsce, czy mam cię podnieść? - spytał groźnie. - Jesteś śmieszny. - A ty uparta jak dziecko. Ustąpiła i cofnęła się o krok. - Nie - powiedziała. - Jestem tylko rozsądna. - Kolejna fala gorączki zmusiła ją do oparcia się o ścianę. Podbiegł i chwycił ją w ramiona. - Nie musisz się mnie obawiać. Naprawdę. Gorączka oblewała ją jak fale oceanu. Mylił się. Musia ła się przed nim bronić, bo w przeciwieństwie do niego, ona była zakochana. - Moja biedna Anno - wyszeptał z twarzą w jej włosach. Jego głos działał kojąco. Dawał poczucie spokoju i bez pieczeństwa. Anna rozluźniła się. - To nie jest dobry pomysł - mruknęła. - Jesteś chora, Anno. - Wiem. - Przyłożę ci zimny kompres i nakarmię cię zupą, a po za tym będę trzymał ręce przy sobie, zgoda? Tylko po zwól mi sobie pomóc. Kark jej zesztywniał. Czuła ból w kościach. Czy mo gła? Czy mogła pozwolić mu pomagać sobie przez tę jed ną noc? Lodowaty strach przeszył ją na wylot. I uleciał prędko. Tak. Tym razem mogła.
- Co czujesz? - spytał cicho, prowadząc ją do kanapy. Z radością opadła na miękki materac. - Zimno i gorąco. Dreszcze. Boli mnie żołądek. Jestem strasznie słaba. Przysiadł na stoliku i okrył ją kocem. - Zjadłaś coś niedobrego? - Raczej nie. To chyba tylko grypa. Wpatrywał się w nią w skupieniu. Po chwili spytał po ważnym głosem: - Anno? -Tak? - Jesteś pewna, że to jest grypa? - Co masz na myśli? - Jesteśmy razem już prawie miesiąc - zaczął powoli. Wziął ją za rękę. - Osłabienie, mdłości... Pokręciła głową. - Grant... - To ma sens. - Nie dla mnie - powiedziała. Serce zaczęło jej walić o żebra. Pochylił się ku niej. Jego cudowne, zielone oczy błysz czały. - Czy ty nie jesteś w ciąży, Anno?
ROZDZIAŁ DRUGI
Całe życie przemknęło mu przed oczami. Czterdzie ści trzy lata. Zobaczył pozbawione ojca dzieciństwo, mat kę zmagającą się z rakiem i harującą w pocie czoła, żeby jakoś ubrać i nakarmić dzieci, dziadków, którzy dali im dom, i zbuntowaną siostrę, Grace, która po śmierci mat ki zatraciła się zupełnie, urodziła dwoje dzieci i porzuciła je. Grant wychował je jak własne. Przesunął spojrzenie ze ślicznych oczu Anny ku jej brzuchowi. Wcześnie stał się dorosły i został ojcem, ale mimo wielu trudności potrafił wychować dwoje wspania łych ludzi. Teraz jednak nie był pewien, czy byłby w stanie jeszcze raz tego dokonać. Nie był pewien, czy chciałby. - Grant. Znów popatrzył jej w oczy. - Możesz przestać zaciskać szczęki. Nie będzie dziecka. - Skąd taka pewność? - Zawsze byliśmy ostrożni. - Wszystko mogło się zdarzyć. Prezerwatywy pękają. Zwłaszcza gdy ludzie pozwolą sobie na odrobinę sza leństwa. - Odrobinę? - Spróbowała się uśmiechnąć.
Pochylił się, pogłaskał ją po głowie. - Jesteś bardzo blada. - Komplemenciarz z ciebie. Zachichotał. Pocałował ją w rozpalone czoło. Grant był naprawdę porządnym człowiekiem. Zawsze postępował uczciwie i rozważnie. Szanowali go i przyja ciele, i pracownicy. Potrafił dopilnować, żeby praca była wykonana sumiennie i starannie. Ale gdy trzeba było się kimś zaopiekować, pielęgnować w chorobie, okazywało się, że brakowało mu umiejętności. Owszem, zawsze był przy dzieciach, kiedy były chore. Czuwał nocami, doglą dał, śpiewał kołysanki... Ale czuł, że kobietom przycho dziło to łatwiej. Naturalniej. Kiedy spojrzał w twarz tej kobiety, pożałował, że nie miał daru uzdrawiania. To była Anna. Kobieta, której chciałby nieba przychylić, dać jej wszystko. - Jesteś zbyt blisko, Grancie. - Słucham? - Zarazisz się. - Och! - Uśmiechnął się. Odgarnął jej włosy z policzka i zajrzał w oczy. - To będziesz mogła się mną opiekować. Zamknęła oczy. Zatrzęsła nią kolejna fala dreszczy. - Och, Grancie. Jak... zdołamy... rozstać się, gdy... - Musisz poleżeć. - Przecież leżę. - Nie, to nie to. Musisz trafić do łóżka. - Łóżko byłoby wspaniałe, ale jest tak daleko. - Nie tak bardzo - powiedział cicho. Wsunął pod nią ręce i podniósł ją, zawiniętą w koc. - Posłuchaj - zaczęła słabym głosem. - Doceniam two ją pomoc, ale naprawdę potrafię sama o siebie zadbać.
Zaklął cicho pod nosem. Potem powiedział: -Jesteś słaba i chora. Jeżeli... hm... nosisz dziecko, zwłaszcza w początkowych tygodniach... - Nie jestem w ciąży - zaprotestowała gwałtownie. Może tak, może nie, pomyślał. Przytulił ją mocniej. - Przekonamy się - powiedział. - Naprawdę nie musisz się martwić. Wszystko... Położył ją na łóżku. - Nie martwię się. Skłamał. Martwił się. I to z wielu powodów. Wśród je go przodków było wielu ludzi, którzy uciekali przed od powiedzialnością. On sam udowodnił, że był inny. Wy chował Forda i Abigail i zawsze był z tego dumny. Z nich także. Ale wszystko się zmieniło. On się zmienił, od kiedy przyjechał do Napa Valley. Morderstwo Spencera, pobyt w areszcie, Anna...W takich okolicznościach nie potrafił przewidzieć przyszłości. Bywały chwile, kiedy sam się zastanawiał, jakim czło wiekiem się stał. Popatrzył na Annę. Spała. Rozpalone policzki pała ły czerwonymi rumieńcami. Oddychała płytko i ciężko. Otulił ją kocem aż pod szyję. Zamyślił się. Jeżeli Anna była w ciąży, zostanie z nią na zawsze. Podniecało go to i przerażało zarazem. Biegła ciemną aleją. Mocniej przytuliła dziecko do piersi. Ktoś podążał za nią. Zwalniał, kiedy ona zwalnia ła. Przyspieszał, kiedy przyspieszała. Serce waliło jej jak młotem. Zimny pot zrosił czoło. Była coraz bardziej wy czerpana, ściskając dziecko, pędziła przez ciemność. Nagle nadepnęła na coś mokrego i twardego. Upadła,
a Jack wraz z nią. Przerażona zerwała się na równe nogi i popędziła dalej. Czuła za plecami gorący oddech mężczyzny. Słodki za pach jego wody po goleniu. - Odejdź! - krzyknęła. Oddychała z trudem. Wielkie krople potu spływały jej z czoła na policzki. - On jest mój. Mój! Coraz bliżej słyszała za sobą przyspieszony oddech. Włosy jej się zjeżyły a gardło ścisnęło boleśnie. - Nigdy go nie dostaniesz. Nie dotykaj go! - Anno! Anno? Wrzasnęła. Próbowała odepchnąć obejmujące ją ra miona. - Anno, obudź się. Z trudem uniosła powieki. Siedziała na łóżku. Ser ce łomotało jej jak oszalałe. Twarz miała mokrą od potu. Zamrugała gwałtownie. Z trudem przełknęła śli nę i spojrzała prosto w zielone, szeroko otwarte i zatro skane oczy. - Grant? - wyszeptała. I rozpłakała się. - Tak. - Przytulił ją, zakołysał. - Coś ci się przyśniło. - To był znowu on. - Spencer? - Chciał mi zabrać Jacka. - Już wszystko dobrze. - Pogłaskał ją. - Już nigdy cię nie skrzywdzi. Nigdy nie odbierze ci dziecka. - To nie umarło. Ten koszmarny sen nie umarł. Dlacze go nie umarł razem z nim? - Spencer wciąż ją prześlado wał. Chciał zabrać jej dziecko. Każdej nocy. Otarła pot z czoła. - O Boże! Mam gorączkę.
- Wiem. - Z szafki za plecami wziął buteleczkę. Wysy pał na dłoń dwie pastylki. - Proszę, połknij to. - Co to jest? - Połknij. - Podał jej szklankę z wodą. Zbyt była wyczerpana, żeby się z nim spierać. Zrobi ła, co kazał. Była tak rozpalona, że oddychała z trudem. Kręciło jej się w głowie. Gorączkowo zaczęła zrywać z siebie ubranie. Grant patrzył na to zaskoczony. -Co... - Gorąco. Tu jest strasznie gorąco. - Próbowała ściąg nąć koszulkę przez głowę, lecz nagle zrobiła się bardzo słaba. Opadła w ramiona Granta. - Pomogę ci, kochanie - powiedział. Uwielbiała, kiedy tak się do niej zwracał. A zdarzyło się to dopiero trzy razy. Dwa razy, kiedy się kochali, i te raz trzeci. Zapragnęła, by mogło tak być zawsze. Drżącymi palcami Grant ściągnął jej koszulkę przez głowę. Później rozpiął stanik i zdjął go także. Ułożył ją na poduszce, powoli zsunął z niej spodnie od pidżamy. Kiedy poczuła na rozpalonej skórze chłodne powietrze, westchnęła cichutko. Lecz chłód przyniósł jej ulgę tylko na chwilę. Prawie natychmiast cała pokryła się gęsią skórką. Po myślała, że umrze, jeśli natychmiast się nie zagrzeje. - Zamarzam. Boli mnie każda kość, każdy mięsień. Bo lą mnie nawet włosy. Grant otulił ją szczelnie kołdrą. - Tak lepiej? - spytał. - Nie. Wciąż mi zimno. - Zęby zaczęły je) szczękać. Przez głowę przeleciała jej myśl, że umrze na grypę. By-
ła nauczycielką, wiedziała więc, że takie przypadki wcale nie były rzadkie. Gdzieś z bardzo daleka usłyszała zgrzyt rozpinanego suwaka przy dżinsach. Otwarła szeroko oczy. W świetle lampy z korytarza zobaczyła niewyraźny obraz rozbiera jącego się Granta. - Co robisz? - spytała. - Kładę się z tobą do łóżka. - Grant, ja nie mogę... nie dzisiaj... Ja... - Leż spokojnie - powiedział. - Za chwilę poczujesz się lepiej. Położył się przy niej, przyciągnął do siebie i zamknął w ciasnym uścisku. Anna uspokoiła się, zaczęła równo oddychać. Przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła jego podniecenie, ale nie zwracała na to uwagi. Nareszcie zro biło jej się ciepło. - Przepraszam za to - mruknął. - Nie przepraszaj. - Kiedy jestem tak blisko ciebie... - Wszystko w porządku. - Dreszcz przebiegł jej po ple cach. Objął ją mocniej i powiedział: - Zaśnij, kochanie. Ciepło jego ciała i pełne życzliwości słowa sprawiły, że się uspokoiła. I usnęła. O godzinie trzeciej w nocy Grant podał Annie kolej ną porcję lekarstw. Po chwili znowu zasnęła głęboko. Nie był lekarzem, ale coraz bardziej nabierał pewności, że to jednak była grypa i że gorączka i kłopoty żołądkowe nie były skutkiem ciąży.
Spodziewał się, że taka myśl przyniesie mu ulgę, ale tak się nie stało. Dziwne. Anna zadygotała w jego objęciach. Pocałował jej wło sy. Zamknął oczy, położył głowę na poduszce i spróbo wał zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Świerzbiły go ręce. Bardzo. Położył rękę na jej piersi, ale szybko przesunął ją ni żej. Na brzuch. Nagle poczuł dziwny smutek. Zrobiło mu się wstyd. Wiedział przecież, że pragnął czegoś, czego nigdy mieć nie będzie. Ale ręki nie cofnął. Zasnął przytulony do jej pleców, grzejąc ją własnym ciałem, z ręką na jej brzuchu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Blask wschodzącego słońca tańczył na liściach drzew i wślizgiwał się przez okno do pokoju. Anna wzięła głęboki wdech, wypełniając płuca świe żym powietrzem. Czuła się znacznie lepiej. Nie była jesz cze całkiem zdrowa, ale gorączka ustąpiła. Nie czuła już bólu mięśni. Przynajmniej nie z powodu grypy. Była okropnie głodna. Za jej plecami spał mężczyzna. Postawny, przystojny. Z cieniem zarostu na brodzie. Trzymał ją w objęciach. Anna schowała twarz w poduszkę i uśmiechnęła się. Wciąż pamiętała, jak gorące było jego ciało i jak bardzo był podniecony. Ale pamiętała też, jak był przyjacielski, troskliwy i opiekuńczy. Tak, Grant Ashton potrafił być uparty i wymagający, ale bywał też najbardziej ofiarnym i czułym człowiekiem na świecie. Gdyby tylko potrafił wyrwać się z pułapki Spencera, przeszłości, która go nie woliła. Gdyby potrafił uciec przed własnymi lękami, być może oboje mieliby wtedy szansę na wspólne życie. Nie namyślając się wiele, dotknęła palcami jego ust. Nie poruszył się. Ostrożnie pogłaskała go po brodzie, po szyi, po piersi. - Rób tak dalej, a zapomnę, jak bardzo jesteś chora wycedził przez zaciśnięte zęby. Otworzył oczy.
Zaśmiała się cicho. - Obudziłam cię? - Oczywiście. - Uśmiechnął się szeroko. - Przepraszam. - Nie masz za co. Spojrzała mu w oczy. Pomyślała, że chciałaby mieć w nich swoje miejsce na zawsze. - Jak się czujesz? - spytał. Pogładził ją po ramieniu. - Lepiej. - Na pewno? - A nie widać? - droczyła się z nim. - Nie jestem już blada ani szara. Nie... - Wyglądasz bardzo ponętnie. - Naprawdę? - Jeśli natychmiast nie wyjdę z tego łóżka, będę musiał coś z tym zrobić. - Co na przykład? - Zaśmiała się wesoło. - Nie igraj z ogniem. Odrzuciła kołdrę, oplotła go w talii nogami i przytuliła się do niego. Czuła go na podbrzuszu bardzo wyraźnie. - Chyba jednak trochę poigram - wyszeptała. Oczy zalśniły mu pożądaniem. - Jesteś pewna? - Owszem. Absolutnie. Chwycił ją za biodra, ścisnął. - Jesteś szalona, Anno Sheridan. - Nawet nie wiesz, jak bardzo. Objęła go za szyję, pochyliła się i pocałowała. De likatnie i ostrożnie, a jednak na moment straciła dech w piersiach. Obsypała go deszczem lekkich jak muśnię cie motylich skrzydeł pocałunków. W końcu jęknął cicho
i mocniej zacisnął dłonie na jej pośladkach. Oblała ją fala gorąca. Nie zwlekając dłużej, usiadła na nim. Grant odpowiedział namiętnym pocałunkiem. Zwy kle był człowiekiem skrytym, nie okazywał uczuć. An na uwielbiała te chwile, kiedy odkrywał przed nią i tylko przed nią diaboliczną stronę swojego charakteru. - Mmm - mruknęła jak kotka. - Wiem - szepnął prosto w jej usta. Czubkiem języka musnął jej dolną wargę. - Jeszcze? -Tak. Pocałował ją mocniej, głębiej. Przywarła do nie go całym ciałem. Marzyła, by trwało to wiecznie. Na zawsze. Zakręciło jej się w głowie, ale zignorowała to. Przecież nic nie jadła już prawie dwadzieścia cztery godziny. Wystarczy trochę pokarmu i wszystko będzie dobrze. Na razie Grant zapewniał jej strawę, jakiej potrzebowała. Kiedy ją całował, czuła bicie jego serca. Czuła pod piersiami jego gwałtownie przyspieszające tętno. Zasta nawiała się, czy pragnął jej równie mocno jak ona jego. Niespodziewanie przerwał pocałunek. Pochylił gło wę i jego wargi znalazły się przy jej piersi. Gwałtownie wciągnęła powietrze, kiedy jego język zaczął raz po raz trącać twardniejący sutek. Jeszcze, jeszcze, wołało jej cia ło. Serce tłukło o żebra. Rozpalała się coraz bardziej. Grant przetoczył się nad nią i wsunął dłonie między jej uda. Ustami znowu wpił się w jej wargi. Kiedy jego palce zaczęły pieszczoty, wyprężyła się. Miała wrażenie, że całe podbrzusze zajęło się żywym ogniem. Anna zawsze uwa żała siebie za raczej pasywną w łóżku. Grant sprawił, że
zaczęła aktywnie uczestniczyć w rozkoszach. I pokochała własną kobiecość. Uniosła powieki i napotkała spojrzenie jego zielonych oczu. Lśniły rozpalającymi go namiętnościami. Znała te oczy. Kochała go. Fala za falą targały nią coraz gwałtowniejsze spazmy rozkoszy, aż krzyknęła głośno, a pod powiekami rozbły sły sztuczne ognie. - Anno, kochanie - powiedział Grant miękko. - Jestem przy tobie. Dygotała. Całe jej ciało pulsowało, wciąż jeszcze wstrząsane słodką torturą, lecz ciągle było jej mało. - Wejdź we mnie - wyszeptała chrapliwie, z trudem ła piąc oddech. Jej dłoń szukała go gorączkowo. -Nie. -Co? - Innym razem. - Grant... Pocałował ją, uwolnił się z jej zaciśniętej dłoni. - Anno, ta noc i ten poranek były dla ciebie. Żebyś po czuła się lepiej, zgoda? - Nie. Nie zgadzam się. Usiadł. - Będzie jeszcze mnóstwo okazji. Akurat! - pomyślała Anna. Nie będzie więcej okazji. Może jeszcze tylko kilka nocy, może kilka cudownych ty godni, ale nawet tego nie mogła być pewna. On wkrótce wróci do siebie, do domu. Do swojego życia. Przyglądała się, jak wkładał dżinsy i koszulę. Tylko mocno zaciśnięte szczęki wskazywały, ile wrzało w nim niespełnionej namiętności.
- Dokąd idziesz? - spytała. - Mam spotkanie. -Z kim? - Z jednym z pracowników Spencera. Szok i przerażenie ścisnęły jej serce. - Jedziesz do San Francisco? -Tak. Westchnęła. Jeszcze przed chwilą pełna zapału, teraz poczuła strach. - Grant, czemu nie zostawisz rozwiązania tej sprawy policji? - Bo nie mogę. - A jeśli znów wpadniesz w tarapaty? Podszedł do niej niecierpliwie. - Posłuchaj, Anno, nie mogę nic zrobić, dopóki nie oczyszczę się z podejrzeń o morderstwo. - Czego nie możesz zrobić? Wrócić do domu? -Tak. Poczuła w sercu bolesne ukłucie. - A nie myślałeś o kochaniu się ze mną? To też musi poczekać? Mocno zacisnął szczęki. - Przecież powiedziałem ci, o co mi chodziło. Masz grypęPominęła milczeniem te kiepskie wykręty i od razu przeszła do rzeczy. - Czego ci jeszcze potrzeba? Przecież już oczyszczono cię z podejrzeń o zabicie Spencera. - Wcale nie. Policjanci stale mnie śledzą. Jestem tego pe wien. A moi bracia i siostry, chociaż byli wspaniali, czasami przyglądają mi się podejrzliwie albo odwracają wzrok.
- Głupstwa wygadujesz. Przecież są dla ciebie cudowni. - Ale są tylko w dziewięćdziesięciu dziewięciu procen tach pewni, że jestem niewinny. - Nie zgadzam się. Ten portret pamięciowy i cała ta hi storia z szantażem rzuca na dochodzenie zupełnie nowe światło. - Nie nowe, ale może inne. I to jest właśnie to, co mu szę zrobić. - Pocałował ją. Przez kilka słodkich sekund trwał tuż przy jej twarzy, czekając, by odwzajemniła pocałunek albo uśmiechnęła się do niego, albo dała jakikolwiek znak wsparcia i zro zumienia. Zawsze mógł liczyć na Annę. Wiedział to na pewno. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku. - Powodzenia - powiedziała. - Mam nadzieję, że od kryjesz coś wartościowego. Spojrzenie Granta złagodniało. Pocałował ją jeszcze raz. - Kiedy znów cię zobaczę? - spytał. - Dziś wieczorem? Twarz mu pojaśniała. - A co mnie spotka, jeśli dam ci trochę spokoju? - Nigdy nie chciałam, żebyś dawał mi spokój. Robiłam to dla ciebie. - To już przestań. - Droczył się z nią. Roześmiała się. Kochała Granta, a niewiele czasu już jej zostało. - Zatem dziś wieczorem? - spytała. - Kolacja? - Jesteś pewna, że tego chcesz? - Jestem pewna. - Może przywiozę coś...
- Nie. - Usiadła i podciągnęła kołdrę pod brodę. - Czu ję się doskonale. Chcę sama coś ugotować. - Uwielbiam twoją kuchnię. A ja uwielbiam ciebie, pomyślała. - Przyjadę o szóstej - powiedział i pocałował ją na po żegnanie. Anna wstała z łóżka. Trochę kręciło jej się w głowie od przeżytych niedawno rozkoszy i niezwykłej nocy, ja ką miała za sobą. Szkoda, że ten poranek skończył się tak szybko. Usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi. Grant wyszedł z domu. Powodzenia, posłała mu w duchu ży czenie. Samolubnie pomyślała jednak, że może nie znajdzie niczego nowego. Pragnęła go, chciała, by był bezpiecz ny. Z nią. I szczerze się bała, że nowy ślad w sprawie śmierci Spencera, na który natrafi, może zniszczyć jego przyszłość. - Ma pan jego oczy. Słyszałem to już wiele razy, pomyślał Grant ponu ro. Nerwowo poprawił się w fotelu. Miał ochotę walnąć pięścią w ścianę. Czy to takie dziwne, że miał oczy takie same jak jego ojciec? Chyba że w tym stwierdzeniu kry ło się drugie dno: pytanie o to, co jeszcze, oprócz oczu, mieli wspólnego. - Nie chodzi o ich wyraz, ale o kolor. Naprzeciwko Granta, po drugiej stronie olbrzymiego, mahoniowego biurka, w ciemnym, małym gabinecie na ostatnim piętrze budynku Ashton-Lattimer Corporation siedział młody, ponad trzydziestoletni mężczyzna, który dzień wcześniej zgodził się porozmawiać z najstarszym
dzieckiem Spencera. Był jedynym pracownikiem, który zechciał się spotkać z Grantem. Young Pritchard przygładził rzadkie włosy i uśmiech nął się blado. - Wyraz? - powtórzył Grant. - Ma pan tak samo poważne spojrzenie, jak pan Ashton pod koniec życia, ale nie ma w nim tej arogancji. Spencer arogancki? Nie takich informacji Grant ocze kiwał. Potrzebował czegoś, co być może przeoczyła poli cja, a co rzuciłoby na sprawę nowe światło. - Wie pan - Young pochylił się, jakby zamierzał zdra dzić mu jakiś sekret - on bardzo często mówił o swoim pierworodnym. O najstarszym synu. - Naprawdę? - Oczywiście. Zawsze sądziłem, że chodziło mu o syna Caroline. - Pokręcił głową. - Kto mógł przypuszczać... - Spencer był niezwykle tajemniczym człowiekiem - powiedział Grant. - Ale mimo wszystko wątpię, żeby mówił o mnie. Jestem przekonany, że chodziło o Eliego albo Colea. Małe oczka Younga zwęziły się jeszcze bardziej. - Ma pan siostrę bliźniaczkę, prawda? - To prawda. - Grant zawahał się. Niechętnie rozmawiał o Grace i był zdziwiony, że Spencer wspomniał o niej. - W takim razie mówił o panu. I to całkiem niedawno. Wspomniał coś, że jesteście podobni jak dwie krople wo dy, ale zupełnie inni. Grant mocno zacisnął szczęki. - Nie wyrażał się o niej zbyt pochlebnie - ciągnął męż czyzna. Też mi nowina, pomyślał Grant. Ta rozmowa nie pro-
wadziła do niczego. Potrzebował odpowiedzi na tak wie le pytań. Wciąż wielką zagadką była sprawa szantażu. Kto szantażował Spencera? I dlaczego? Niepotrzebnie tu przy jechałem, pomyślał. - Czy może mi pan powiedzieć coś jeszcze? - spytał. - Nie. Obawiam się, że nie. Bardzo mi przykro. - Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać. - Grant wstał i energicznie potrząsnął ręką Younga. - Powodzenia. Bardzo mi przykro z powodu pańskie go ojca. - Tak. - Tylko na tyle Grant się zdobył. Pięć minut później wsiadł do windy i zjechał na par ter. Wiedział, że na zewnątrz, w samochodzie zaparko wanym po drugiej stronie ulicy, czekał detektyw Ryland. Wiedział, że będzie za nim jeździł bez przerwy. I że zaraz pośle któregoś ze swoich ludzi, żeby sprawdził, z kim się spotkał i po co. Ogarnął go gniew. Nie dość, że nie zdobył żadnych in formacji, to jeszcze musiał wracać z niechcianą eskortą. Najchętniej wskoczyłby do samolotu i poleciał do domu, do Nebraski, gdzie było jego miejsce, gdzie wszystko znał i rozumiał i gdzie wszystko było proste. Gdzie żyła rodzi na, którą kochał. Ale przecież... Oczyma wyobraźni zobaczył kobietę i małego chłopca. Nawet gdyby mógł wybierać, nie mógłby tak po prostu ich opuścić. Jeszcze nie teraz. Kiedy wyszedł przed budynek, poczuł wiatr znad zatoki. Spojrzał na starającego się być niewidocznym w nieoznakowanym samochodzie detektywa i pomachał mu.
Wcześniej poszła do miasteczka na targ i teraz na ku chennym blacie pyszniły się piękna fasolka, pomidory, bazylia, czosnek, kurczak i koszyk jabłek. Wyglądało to tak uroczo, że uśmiechnęła się. W ciasnym mieszkanku w San Francisco, w kuchni, której prawie nie było, starała się stworzyć sobie i Jackowi prawdziwy dom. Ciepły i przytulny. I nawet jej się udało, ale tylko trochę. Pracująca na pełnym etacie nauczycielka nie ma zbyt wiele czasu, więc domowe posiłki nie zdarza ły się codziennie. Zwykle jadali pizzę albo coś z kuchni chińskiej na wynos. Życie pracującej matki nie było usłane różami. Przypo minało raczej walkę o przetrwanie. Na szczęście były weekendy. Wtedy miała Jacka tyko dla siebie. Bawili się, śpiewali, czytali książeczki. I wtedy przygotowywała posiłki w domu. Anna wybrała tuzin jabłek i zabrała się za ich obieranie. Włączyła cicho muzykę i spojrzała na swojego chłopca, który leżał na podłodze i oglądał książeczkę. Uśmiechnę ła się. Życie w Napa było cudownie inne niż jej szara co dzienność. Owszem, brakowało jej szkoły i uczniów, ale każdego dnia uczyła swojego syna i tego nie dało się z ni czym porównać. - Mama? - Tak, kochanie? - Książka? Anna nigdy nie odmawiała, kiedy Jack prosił, żeby mu poczytała. Przerywała każdą czynność. Teraz też usiadła obok niego, a on uśmiechnął się radośnie i wdrapał się jej na kolana. Kiedy kończyli czytać trzecią książeczkę, po wieki Jacka zaczęły opadać.
Anna ułożyła go w łóżeczku i wróciła do pieczenia cia sta. Wkrótce ktoś energicznie zastukał do drzwi. - Cześć! Wcześnie wróciłeś - powiedziała. Grant miał posępną minę. Wzruszył ramionami. - Ruch na drodze był mały. Jak się czujesz? - Doskonale. Uśmiechnął się i musnął jej wargi ulotnym pocałun kiem. - Tak, to prawda - szepnął. Roześmiała się głośno. - Jak tam Jack? - Dobrze, śpi. Grant przycisnął ją do drzwi. - To znaczy, że jesteśmy sami - powiedział. - W pewnym sensie. Czuła na sobie ciężar jego ciała. Jego kolano mię dzy udami. To było tak cudowne, że prawie straciła oddech. Pochylił się ku niej pomału. Pomyślała, że na pewno znowu ją pocałuje. Ale on schylił głowę do jej piersi. - Jak dobrze wrócić tutaj - powiedział. - W mieście straszny rejwach? - Jak zawsze. - Chłopak ze wsi, jak ty, potrzebuje otwartych prze strzeni. Pogłaskał ją po karku. - To prawda, proszę pani. Zadygotała i poczuła mrowienie w ciele. - Ale już niedługo wrócisz na swoją farmę. Jestem te go pewna. W głębi duszy Anna modliła się, żeby zaprzeczył. Ale
los nie dał mu szansy, gdyż w tej właśnie chwili usłysze li krzyk Jacka. - Mama, mama, mama! - Niezbyt długa ta drzemka - powiedział Grant. - Dzieci są nieprzewidywalne. - Pamiętam. Ale to jest w nich wspaniałe, prawda? - Owszem. - Pójdę po niego. - Uśmiechnął się. Po kilku minutach wrócił z zaspanym malcem w ra mionach. Poszli do kuchni. Anna zabrała się do pracy, a chłopcy przyglądali się jej. - Ta kuchnia jest cudowna - powiedziała Anna. Grant rozejrzał się dokoła wzrokiem dość sceptycznym. - Trochę za mała jak dla mnie. - Za mała? Żartujesz? - W moim domu kuchnia jest przynajmniej dwa razy większa. Jest tam kominek i dwie kuchenki. - Kominek? - powtórzyła ze zgrozą. - Oczywiście. Zimy bywają srogie. Trzeba mieć miej sce, gdzie można usiąść, wypić kubek gorącej kawy i po patrzeć, jak za oknem pada śnieg. - Oczywiście. - Roześmiała się. Jack zaczął się wiercić i wyrywać, więc Grant postawił go na podłodze obok skrzynki z klockami. - Jest tam też wielki kredens i stojak na wino. A w ok nie mały inspekt. Zawsze mamy świeże zioła. - Torturujesz mnie. - Spojrzała nań z udawaną srogością. - Założę się, że gdy już przygotujesz cudowny posi łek na jednej z dwóch wspaniałych kuchenek i usiądziesz przy fantastycznym kominku, to masz za oknem prze piękną śnieżycę... I, oczywiście, jest Wigilia.
- Oczywiście. - Nonszalancko wzruszył ramionami. Zawsze mamy białe Boże Narodzenie. - Och! Tak ci zazdroszczę, że zaraz się rozchoruję. Podszedł bliżej, stanął za nią i objął ją w talii. - Zawsze uważałem, że dziewczęta z Kalifornii są zbyt delikatne, żeby mogły znieść śnieżyce w Nebrasce. - Ale nie ta dziewczyna z Kalifornii, mój miły. Zabierz mnie do domu, a przekonasz się, do czego jestem zdol na. Przestała oddychać. Ostrożnie zerknęła na niego przez ramię. To był tylko żart, ale czy do końca? Wiele by dała, żeby poznać jego myśli. Ale też bała się ich. Dlatego od wróciła się do stołu i powiedziała: - Szef kuchni musi się wziąć do roboty, bo nikt nie do stanie deseru. Szybko cofnął ręce. - Nie może być! - powiedział. - Jack, chcesz ciasto, prawda? - Mniam - zawołał chłopiec. Kilka minut później Anna odwróciła się i zobaczyła Ja cka i Granta bawiących się na podłodze. Budowali zamki z klocków. Bawili się tak wspaniale, że aż coś ścisnęło ją za gardło. Miała wrażenie, że znalazła się w raju. Zaczęła się zastanawiać, co mogłoby się zdarzyć, gdyby naprawdę była w ciąży. Czy Grant zechciałby ich wtedy? Czy zechciałby za łożyć rodzinę? Czy kiedykolwiek poprosi ją o rękę? Wróciła do pracy ze ściśniętym gardłem. Miłość Gran ta i jej ciąża były dla niej jednakowo niemożliwe. Z rozpa czą w sercu przypomniała sobie, co powiedział jej lekarz przed rokiem. Jej szanse na zajście w ciążę były prawie żadne.
Włożyła ciasto do piekarnika. - Nie martwcie się, chłopcy - powiedziała spokojnie. - Ciasto jest już w piecyku. Teraz czas na kurczaka. - Pi, pi - zawołał Jack. - Założę się, że Grant ma kurczaki na swojej farmie, Jack - powiedziała Anna. - Może kilka. - Grant pokiwał głową. Anna uśmiechnęła się. - Opowiedz nam więcej o Nebrasce - poprosiła.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Trochę ponad pół godziny później Anna kończyła szy kować posiłek, a Grant radował się leniwym zakończe niem dnia w towarzystwie swojego małego braciszka. Po raz kolejny potoczył piłkę po trawie i patrzył, jak malec z ochotą za nią pędził. Patrzył z czułością, jakiej nie czuł już od bardzo dawna. Przypomniały mu się cudowne dni z Fordem i Abigail. Zachichotał na samo wspomnienie. Był wtedy taki nieporadny, tak mało wiedział o dzieciach. Ale uczył się bardzo szybko. Nie minął rok, a potrafił już przygotować wielką kanapkę z masłem orzechowym dla jednego dziecka, opowiadając równocześnie drugiemu bajkę na dobranoc. Nauczył się nigdy nie skarżyć i nie na rzekać, nawet gdy miał ochotę rwać włosy z głowy. Na uczył się czuwać przy chorych dzieciach całymi nocami. To była najtrudniejsza i najwspanialsza praca na świecie. - Hej tam! Grant podniósł głowę. To był Eli, jego przyrodni brat. Był wielkim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Bardziej pasował do pracy na farmie niż do zarządza nia winnicą. - Co słychać? - spytał Grant. Ale Eli nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Jack rzucił się biegiem do Granta i mocno chwycił go za nogi.
- Będzie z ciebie świetny piłkarz, Jack - powiedział Eli. - Piłka, piłka, piłka - skandował chłopiec i wyciągał do Granta ręce z piłką. - Jeszcze, jeszcze. Mężczyźni roześmiali się. Grant posłusznie rzucił pił kę, a Jack popędził za nią z radosnym piskiem. - Trzeba mieć dla niego mnóstwo sił - powiedział Eli. - O, tak. Dobrze, że Anna ma ich dosyć. - A jak tam Anna? Słyszałem, że chorowała. - Najgorsze już minęło - Grant wzruszył ramionami. - Ona tak twierdzi. - Tak twierdzi? - spytał Eli podejrzliwie. Grant pokręcił głową. -Nie, nie. Wierzę jej. Wygląda dobrze, wspaniale... pięknie. - Urwał. W oczach Eliego zamigotały radosne iskierki. - Chodzi mi o to, że nie jest już taka blada. - Dobrze. - Na małym ogrodowym stoliku Eli posta wił butelkę wina, którą trzymał za plecami. - A co u cie bie? Trzymasz się? - Pewnie. - Wszystko się wkrótce wyjaśni. Testament, śmierć Spencera, swary rodzinne... Wszystko. I wszystko znów będzie normalnie. - Normalnie? - parsknął Grant. - A cóż to znaczy? - Nie mam pojęcia. Jack przybiegł z piłką. Grant zachichotał. - Masz ochotę na trochę futbolu? - spytał Eliego. - Z moimi braćmi? Zawsze. Grant poczuł ucisk w piersi. Odkąd sięgał pamię cią, zawsze był sam. Bo trudno powiedzieć, że Grace z nim była. I oto wszystko się zmieniło. Miał rodzinę.
Kochającą go szczerze i martwiącą się o niego. On sam starał się trzymać na dystans, gdyż wciąż jeszcze ciąży ły na nim podejrzenia o zamordowanie Spencera. Cały czas czuł, że jest obserwowany i oceniany. Nawet jeśli tak nie było, sytuacja, w jakiej się znalazł, krępowała go bardzo. Eli kopnął piłkę do Jacka. Chłopiec pisnął radośnie i kopnął ją z powrotem. To były cudowne chwile. Czas płynął im miło, aż Anna zawołała ich na kolację. Grant wziął Jacka na ręce. - Zostaniesz z nami na kolacji? - zwrócił się do Eliego. - Mógłbyś pobiec po Larę? Razem wypilibyśmy to wino. - Może innym razem. Wygląda na to, że Anna chce mieć swojego mężczyznę dla siebie tej nocy. Grant zaśmiał się cicho. - Nie, to nie tak - powiedział. - Na pewno tak. - Eli uśmiechnął się szeroko. - Do zo baczenia, chłopaki. - Do zobaczenia. Eli pomachał im i ruszył w kierunku głównego domu. A Grant i Jack poszli na kolację. Trzy kołysanki, odrobina kołysania, buziak w czoło i Jack odpłynął do krainy snów. Anna po cichu wyszła z sypialni i poszła do salonu. Grant zdążył już rozpalić ogień na kominku i ustawić ta lerzyki z ciastem na stoliku do kawy. Siedział na kanapie. Kiedy weszła, uśmiechnął się i gestem zaprosił, by usiad ła obok niego. Sielankowy obrazek: szczęśliwe dziecko śpi w łóżeczku,
ona wypoczywa z Grantem po długim dniu. Odrobina ciasta, leniwa pogawędka, delikatny romans. Niemal zapomniała, że to nie może trwać wiecznie. Niemal. Uśmiechnięta usiadła obok niego z podwiniętymi no gami. Grant podał jej talerzyk z dużym kawałkiem ciasta. - Napracowałaś się dzisiaj. Na pewno dobrze się czu jesz? - Oczywiście. - Nie chcemy żadnych nawrotów choroby. - Uniósł widelczyk. - A może chcemy? - To bardzo egoistyczna uwaga. - Ostrzegałem cię. Kiedy idzie o ciebie, Anno Sheridan, jestem obrzydliwym samolubem. - I co z tym zrobimy? Wzruszył ramionami. Wziął kolejny kęs ciasta. - Jesteś doskonałą kucharką. - Dziękuję - powiedziała z udawaną lekkością. - Potra fię sprzątać, cerować i gotować. Lubię większość dyscy plin sportowych i mogę udawać, że lubię pozostałe. -O... - Tak. Myślisz, że mogłabym być dobrą żoną? Żartowała, oczywiście. Ale Grant potraktował to py tanie serio. Zrobił się bardzo poważny. Odstawił talerzyk na stolik i westchnął ciężko. - Jesteś zachwycającą kobietą. Każdy mężczyzna byłby z tobą szczęśliwy. - Dla mnie najważniejszy jest Jack - powiedziała, siląc się na obojętny ton. - Uważam, że zasługuje na
rodzinę i ojca... I chyba będę musiała pod tym kątem patrzeć na sprawy. - Oczywiście. Każde dziecko zasługuje na rodzinę. I dwoje rodziców. - Odetchnął głęboko i opadł na opar cie kanapy. - Kiedy moja siostra zostawiła swoje dzieci, były jeszcze zbyt małe, by zrozumieć, że straciły matkę i rodzinę. Anna nawet nie umiała sobie tego wyobrazić. - To okropne - powiedziała. - Było ciężko. Żadne dziecko nie powinno być pozba wiane rodziny. - Powiedział to przez mocno zaciśnięte szczęki. - Przez dwa lata pytali o nią każdego dnia. - Och, Grant! - Chwyciła go za rękę. Splotła palce z je go palcami. - Sam byłem jeszcze prawie dzieckiem. Nie wiedziałem, co robić. Starałem się po prostu bardzo je kochać, stwo rzyć im rodzinę. Starałem się być dla nich jak najlepszy ojciec. - I byłeś. Wciąż jesteś. - Po raz pierwszy tak bardzo się przed nią otworzył. Chciała, żeby to trwało jak najdłu żej. Dla dobra ich obojga. Mieli za sobą bardzo podobne przeżycia. Oboje musieli się zaopiekować swoimi mały mi kuzynami. - Wspaniały ojciec i brat. Chciałabym być tak silna jak ty. Wysoko uniósł brwi. - O czym ty mówisz? - spytał. - Alyssa. Gdybym pilnowała jej lepiej... - Anno... - Była bezmyślna, ale miała dobre serce. Wierzę w to szczerze. Stale myślę, że gdybym potrafiła utrzymać ją z daleka od Spencera, sprawy potoczyłyby się...
Nim zdołała dokończyć myśl, Grant chwycił ją za rękę, poderwał z kanapy i pociągnął na korytarz. Przed drzwia mi sypialni Jacka przyłożył palec do ust i po cichu weszli do środka. Przez szpary w zasłonach do sypialni wpadało jasne światło księżyca. Stanęli przy łóżeczku. Grant wskazał ślicznego chłopca tulącego we śnie ulubiony samochodzik i wyszeptał: - Gdybyś utrzymała ją z daleka od Spencera, nie mia łabyś jego. Anna poczuła ucisk w gardle. Cóż mogła powiedzieć? Otarła łzy z oczu. Grant miał rację. Jeszcze jak! Co się sta ło, już się nie odstanie. Alyssa sama dokonała wyboru. Po cichu wyszli z pokoju, ale nie wrócili już do salonu. Zatrzymali się w mroku i popatrzyli po sobie. - Dziękuję - szepnęła. - Za co? - spytał równie cicho. - Za to, że przypomniałeś mi, co jest naprawdę ważne. Przyszłość i teraźniejszość. Nie przeszłość. - Może i tak. Oboje powinniśmy o tym pamiętać. W skupieniu wpatrywał się w jej usta. - Robię, co w mojej mocy, Grancie. - Jego bliskość działała na nią uspokajająco. - Wiem. - Ale przypomniałeś mi o tym. - Och, Anno. Ja wciąż nie potrafię zapomnieć o prze śladującej mnie przeszłości. Umilkli. Anna stała oparta o ścianę, a Grant był tak blisko, że jej serce zaczęło uderzać gwałtownie. - Chyba już pójdę - odezwał się Grant. Pokiwała głową. - Dobrze. - Usiłowała ukryć rozczarowanie.
- Myślę, że ze względu na Jacka to nie jest najlepszy pomysł... - Oczywiście. Czekała, żeby się ruszył. Żeby odszedł. Nie doczekała się. - Nie skończyłeś ciasta - rzuciła niemądrze. - Zachowasz je dla mnie? - Wpatrywał się w nią w na pięciu. - Dobrze. - Cofnęła się o krok. - Jak długo, Grancie? - Słucham? - spytał zdziwiony. - Jak długo mam je zachować? - powtórzyła. Wyczuł, że nie niedojedzone ciasto miała na myśli. - Sam chciałbym to wiedzieć. - Też bym tego chciała. - Odepchnęła się od ściany i poszła do salonu, i dalej do frontowych drzwi. Poszedł za nią. - Zobaczymy się jutro? - spytał. - Nie sądzę. - Dlaczego? Otwarła drzwi. - Jutro Caroline urządza piknik. - Racja. Wybieracie się tam z Jackiem? -Tak. - Ja też. Przyglądała mu się zdenerwowana. Potrafił tak non szalancko traktować jej uczucia. Teraz jej pragnął, ale nie miał nic do powiedzenia na temat przyszłości. A ona nie wiedziała, jak długo jeszcze potrafi znosić te jego odejścia i powroty. Te tortury, jakich doznawała, gdy patrzyła na niego, kiedy jej dotykał, był z nią... I zastanawiała się, czy kochał ją tak jak ona jego.
A na początku wszystko było takie proste. Krótka przy goda bez zobowiązań, bez miłości. Tylko pożądanie, cu downe pogawędki, przyjaźń. Z biegiem czasu przerodziło się to jednak w coś poważniejszego. - No, dobrze - powiedziała chłodno. - Lepiej już pójdę szykować kosz na jutrzejszy piknik charytatywny. Konku rencja będzie duża, a ja chciałabym zebrać dla fundacji Caroline jak najwięcej. Powinna teraz powiedzieć coś na pożegnanie, ale Grant nie ruszał się z miejsca. - Upieczesz jeszcze szarlotkę? - spytał. Wzruszyła ramionami. Wstrzymała oddech, żeby nie wąchać jego wody po goleniu. - Możliwe - bąknęła. Schylił się. Zatrzymał usta tuż przed jej wargami. Zerk nął za drzwi, potem znowu na nią. - Kiedy jestem z tobą, Anno, czuję się jak nastolatek. - Co masz na myśli? - Że przez cały czas mam ochotę cię całować, głaskać i czuć w dłoniach ciężar twoich piersi. Chciałbym prze gadać z tobą całą noc o wszystkim i o niczym. Chciałbym, żebyś zawsze była moją pierwszą. - Parsknął śmiechem. - Gadam jak idiota. Anna nie wiedziała, co powiedzieć, jak się zachować. Irytowało ją jego wahanie, ale ujęły bardzo jego słowa. Tylko dlaczego nie potrafił zrozumieć, że takie słowa jesz cze bardziej pchały ją ku niemu? Ku mężczyźnie, który na koniec może wcale jej nie zechcieć. Nachylił się do jej ucha. - Nic już nie wiem. Jestem zupełnie skołowany. Kiedy byłem w domu, życie było takie proste. Wiedziałem, co
mam robić. Wiedziałem, że nigdy się nie ożenię, że nigdy nie spotkam kogoś takiego jak... Urwał. Cofnął głowę. Oczy miał pełne pożądania i nie pewności. Bardzo dziwna kombinacja. Anna wspięła się na place i pocałowała go w policzek. - Myślę, że powinieneś już pójść. - Anno... Potrząsnęła głową. Nie chciała słyszeć już nic więcej. To była prawdziwa tortura... Dla nich obojga. Kochać się to jedno. Czysta przyjemność. Ale taka rozmowa o lękach i pragnieniach z głębi serca... Tego było za wiele. Anna tak mocno zacisnęła dłoń na klamce, że aż zbie lały jej kostki. - Do zobaczenia - powiedziała. Grant wyraźnie nie miał ochoty odchodzić. Stał przez chwilę bez ruchu. W końcu jednak, zrezygnowany, poki wał głową. - Do zobaczenia jutro, Anno. I odszedł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego ranka Anna, prowadząc Jacka za rękę, ruszyła w kierunku głównego domu. Dzień był chłod ny, rześki i wspaniały. Czuło się nadchodzącą zimę. Anna uwielbiała tę porę roku, chociaż święta spędzała zwykle samotnie, jedynie marząc o tym, by w tym cza sie znaleźć się w gronie licznej rodziny. Każdego roku z niecierpliwością czekała na kolejne święto Dziękczy nienia. - Dom, mama? - Jack ścisnął jej dłoń. - Tak, kochanie. Na niedużym, starannie wypielęgnowanym trawniku przed głównym domem, na podeście pod olbrzymimi dę bami, Caroline, jej córki i służba naszykowali przystrojo ne lnianymi obrusami stoły, na których stały wspaniałe koszyki piknikowe. Czekały na aukcję charytatywną na rzecz sierocińca. Vines było imponującą posiadłością. Zadbaną i per fekcyjnie utrzymaną w każdym szczególe. Dom i pergole wokół porośnięte były dzikim winem. Anna rozejrzała się dookoła. Wyglądało na to, że zja wili się wszyscy możni mieszkańcy okolicy. I wciąż się schodzili, a na stołach przybywało udekorowanych ko szyków.
Jack spostrzegł w oddali Setha z Jillian i małą Rachel i aż pisnął z uciechy. Rzucił się ku nim biegiem. Anna z trudem dotrzymywała mu kroku. W końcu spotkali się wszyscy na trawniku przed głównym wejściem do domu. Jillian, wysoka, smukła brunetka, uśmiechnęła się do Anny i dotknęła je) ramienia. - Lepiej się już czujesz? - spytała. - O wiele - odparła Anna szczerze. - Jeszcze raz dzię kuję, że zaopiekowałaś się Jackiem. Jillian uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Rachel uwielbia się bawić z Jackiem. Jeśli jeszcze kie dyś będziesz potrzebowała opiekunki do dziecka, jeste śmy zawsze gotowe. - Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony. - Ależ to żaden kłopot. Seth, Jack i Rachel biegali w koło za piłką. - W takim razie, jeśli będę potrzebowała, na pewno dam ci znać - powiedziała Anna. - świetnie. - Jillian uśmiechnęła się leciutko. - A może się gdzieś wybierzesz? - Oczywiście - rzuciła Anna od niechcenia. - Na randkę czy coś takiego... - Coś takiego? - Anna wysoko uniosła brwi. Jillian wzruszyła ramionami. - Mogłoby być przyjemnie. Pewnie tak, pomyślała Anna smutno. Ileż to już ra zy marzyła o wyjściu z Grantem. Ale ani przed, ani po śmierci Spencera publiczne pokazywanie się razem z nim nie było rozważne. A teraz sprawy między nimi skom plikowały się jeszcze bardziej. Musieli jasno sprecyzować, w jakim punkcie się znaleźli. Jeśli się znaleźli.
- Jak długo to już trwa, Anno? Pytanie Jillian wyrwało Annę z zamyślenia. - Co jak długo trwa? - Kiedy ostatnio byłaś na randce? Anna zaczerwieniła się po same uszy. - O Boże! - Ściszyła głos, jakby się obawiała, że ktoś usłyszy. - Nie byłam na randce już trzy lata. - Żartujesz! - Jillian wyglądała na wstrząśniętą. - Obawiam się, że nie. Jillian otwarła już usta, żeby coś powiedzieć, ale nie zdążyła. - Czego się obawiasz, Anno? - usłyszały za plecami męski głos. Anna obróciła się na pięcie. To był Grant. Stał tuż za nimi i przysłuchiwał się ich prywatnej i trochę krępującej rozmowie. Może tylko jej końcówce? - pomyślała z na dzieją. Tego dnia był jeszcze bardziej przystojny. Jakby chciał do reszty zawrócić jej w głowie. -Ja... Obawiam się, że chyba przypaliłam trochę moje ciasteczka czekoladowe. Za późno wyjęłam je z piecyka. Jillian zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Grant nie odrywał oczu od Anny. - A co z szarlotką? - spytał. - Rozmyśliłam się. - Dlaczego? - Postanowiłam spróbować czegoś nowego. - Czegoś nowego? - powtórzył z napięciem w głosie. Chyba znowu nie rozmawiali o szarlotce. - Była już zbyt stara jak dla ciebie, tak? - Nie. - Zirytowała się. - Ale jabłka trochę skwaśniały.
- Nie, na pewno nie rozmawiali o cieście. - Na pewno nie nadawały się do niczego. Grant ściągnął brwi. Był zły i może trochę zaskoczo ny. Ale nie dbała o to. Chciała, żeby zrozumiał, że to on sam chciał, żeby ten ich niby-związek trwał krótko. Że to on nie chciał, by byli dla siebie kimś więcej niż tylko ko chankami. A skoro przyszło jej mówić o tym pod pretekstem roz mowy o szarlotce, trudno! Grant potarł się po brodzie. - ślicznie wyglądasz - powiedział. - Dziękuję. - Mówię poważnie. Zbyt pięknie. - Co się dzisiaj z tobą dzieje? - Nic - burknął. - Który koszyk jest twój? - Czemu pytasz? - Wiesz, czemu, Anno Sheridan. Przestań się ze mną bawić. - Uśmiechnął się leciutko. - Jesteśmy na to za starzy. - My jesteśmy za starzy? - rzuciła z udawaną suro wością. - No, dobrze. Może tylko ja. Ale czy to nie śmieszne? Jesteśmy przyjaciółmi... - Przestań. - Stłumiła śmiech. Nie miała powodu, żeby się na niego złościć. Nawet jeśli szło o sprawę tak poważ ną, jak jej przyszłość. Grant miał rację. Byli przyjaciółmi. Aż i tylko przyjaciółmi. Odwróciła się i wskazała na stół z koszykami. - Tamten. - Który? - Ten biały z czerwoną wstążką. Pachnący czekoladą.
- Dziękuję. - Westchnął ciężko. - Jesteś pewien, że masz dzisiaj ochotę na czekoladę, Grancie? - O, tak. Jestem pewien. - Jego zielone oczy pociem niały. - Dwadzieścia pięć dolarów pozwoli schronisku ku pić prezenty dla dzieci na Boże Narodzenie - zawołała Caroline, zachęcając zgromadzonych do dalszej licyta cji. - Dalej, Jaredzie, wiem z dobrego źródła, że Merce des przygotowała w tym koszyku wszystko, co potrzebne na romantyczny wieczór w domku za miastem. Zanim Jared zdołał się odezwać, zza pleców zgroma dzonych rozległ się głos kogoś, kto najwyraźniej nic nie wiedział o stanie Mercedes i jej niedawnym zamążpójściu. - Ja mam domek za miastem - krzyknął nieznajomy. - Daję sto dolarów. - Nikt nie kupi mojej żony - mruknął Jared ponuro. Oczy mu się zaświeciły. - Dwieście pięćdziesiąt dolarów! - Rozejrzał się dookoła. - Są jeszcze jakieś oferty? - W je go głosie pobrzmiewały groźne nuty. Nie było. Caroline odchrząknęła i szybko zawołała: - Dwieście pięćdziesiąt po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Sprzedane. Mercedes uśmiechnęła się do Jareda i objęła go czule. - Zostało jeszcze tylko kilka koszyków - oznajmiła Ca roline. - Teraz zajmiemy się tym ślicznym żółtym. Jest mój, więc mój mąż na pewno zacznie. A że dobrze wie, co jest w środku... Co powiesz, Lucasie?
Mężczyzna stojący w pierwszym rzędzie podniósł rękę i głębokim głosem zawołał: - Pięćset dolarów! - Sprzedane! - krzyknęła Caroline, zanim ktokolwiek zdołał przebić ofertę Lucasa. - Temu przystojnemu dżen telmenowi. Lucas podskoczył do stołu i porwał koszyk. Wszyscy roześmiali się i zaczęli bić brawo. Po krótkiej chwili Caroline odezwała się głośno. - Uwaga, wszyscy. Teraz przyszła kolej na ten uroczy biały koszyk. Muszę powiedzieć, że cudownie pachnie z niego czekoladą. Anna wstrzymała oddech, kiedy Caroline postawiła na stoliku przed sobą jej koszyk. Była podniecona i zdener wowana jak wówczas, gdy w szóstej klasie wystartowała w konkursie gimnastycznym. - Dwadzieścia pięć dolarów - zawołał jakiś mężczy zna. - Pięćdziesiąt dolarów - krzyknął inny. - Siedemdziesiąt pięć. Anna prędko zapomniała o konkursie gimnastycznym i uśmiechnęła się z dumą. - Sto dolarów. - Sto dwadzieścia pięć. - Tysiąc dolarów. Anna dłonią zasłoniła usta. Tłum westchnął głośno. Zewsząd rozległy się gorączkowe szepty. Wszyscy zaczęli się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu tego, który zgło sił tak niebywałą ofertę. - Cóż za hojność - powiedziała Caroline. Ona także rozglądała się wśród zgromadzonych.
Nie było więcej ofert. Prawdę mówiąc, zrobiło się tak cicho, że słychać było tylko szum drzew na wietrze i na woływania ptaków. - Czy ktoś da więcej? - spytała Caroline. I po chwili dodała uroczystym głosem: - Dobrze. Tysiąc dolarów po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci. Sprzedane. Przez cały ten czas Anna trwała bez ruchu. Zastana wiała się, z kim przyjdzie jej zjeść lunch tego dnia. Do skonale wiedziała, z kim chciałaby. Ale na to liczyć nie mogła... - Proszę podejść po swój koszyk, proszę pana - powie działa Caroline, wciąż przeszukując wzrokiem tłum. Jak Morze Czerwone rzesze ludzi rozstąpiły się, bijąc brawo. Dumnym krokiem do podium podszedł Grant Ashton i sięgnął po koszyk. Anna otwarła usta ze zdu mienia. Grant podziękował Caroline, podszedł do Anny i gestem zachęcił, by poszła za nim. Anna nerwowo zerknęła na Jillian. Ta uśmiechnęła się i pokazała, że zajmie się bawiącymi się nieopodal dziećmi. Anna ruszyła za Grantem. - Coś ty zrobił? - spytała, kiedy znaleźli się na placu piknikowym starannie przygotowanym przez Caroline i jej ludzi na innym trawniku. - O co ci chodzi? - spytał Grant. Postawił koszyk na przygotowanym kocu. Usiadł. - Przecież wiedziałaś, że mam zamiar wylicytować twój koszyk. - Tysiąc dolarów, Grancie? - To w dobrej sprawie. -Ale... Popatrzył na nią poważnie. - Nie jestem ubogim farmerem, Anno.
Umilkła. Czuła się bardzo zakłopotana. Uśmiechnęła się słabo. - Dziękuję - powiedziała. - I dzieci ci dziękują. Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę. - Usiądź przy mnie. Niebieski koc wyglądał miękko i zachęcająco. Usiadła. - Wiesz, że w ten sposób oznajmiłeś całej rodzinie, że jesteśmy... hm, przyjaciółmi. Grant zachichotał. - Jakby tego nie wiedzieli - mruknął. Prawda. - No cóż. Jeśli tobie to nie przeszkadza, to mnie ani trochę. - Nie przeszkadza mi - powiedział stanowczo. - Muszę przyznać, że czuję olbrzymią presję - powie działa. - Dlaczego? - Zapłaciłeś olbrzymie pieniądze za kawałek pieczone go kurczaka, sałatkę ziemniaczaną, grzanki i trochę cze koladowych ciasteczek. - I tamten kawałek szarlotki. -Ale... Uniósł rękę. - Zupełnie nie dbam o to, jak bardzo skwaśniała. - W porządku. - A ty? Dla ciebie ma to jakieś znaczenie? Anna pokręciła głową. Pod spojrzeniem jego zielonych oczu nie mogła pozbierać myśli. - Nie. Dla mnie też nie ma - powiedziała. Nie całkiem jednak była to prawda. Miało dla niej zna czenie, co się wydarzy rano i następnego dnia, i jeszcze
następnego. Ale nie zamierzała się z nim spierać. Bar dziej zależało jej na tym, żeby być z nim choć trochę. Bez względu na to, czy miałoby to jakiekolwiek szanse na przyszłość, czy nie. Przybiegł Jack. Wyglądał na bardzo głodnego. - Jeść. Anna roześmiała się. - Tu jesteś, Jack - powiedział Grant. - Spróbuj trochę kurczaka, którego upiekła twoja mama. Po chwili nadeszła Jillian z Sethem i Rachelą. - Przepraszam, że przeszkadzam wam w posiłku - po wiedziała Jillian. - Ale Seth powiedział mi właśnie... bar dzo to jest podejrzane... że nie jest głodny. Dlatego zapo minamy o moim koszyku i idziemy sobie. - Naprawdę zjadłem bardzo obfite śniadanie, kochanie, to wszystko - powiedział Seth. Miał jeszcze tyle przyzwo itości, że starał się wyglądać na zakłopotanego. JUlian przewróciła oczami. - Będę musiała pójść na kurs gotowania - powiedzia ła. - Mniejsza z tym. Zanim pójdziemy, Rachel chciałaby o coś poprosić. Anna uśmiechnęła się do dziewczynki. - O co chodzi, kochanie? - Czy Jack może dzisiaj zostać u nas na noc? - Hm. Sama nie wiem - powiedziała Anna. Rachel klęknęła na kocu, przychyliła główkę na bok i zawołała: - Proooooszę! Anna roześmiała się głośno. - On jest jeszcze taki malutki i ja... - Wiem - przerwała jej Jillian. - My, Seth i ja, pomy-
śleliśmy tylko, że mogłabyś wyjść gdzieś tej nocy czy coś takiego. Anna patrzyła na przyjaciółkę bez słowa. „Czy coś ta kiego". To o tym rozmawiały wcześniej. Grant szturchnął ją lekko. - Wiesz, mogłabyś zrobić sobie wolne tej nocy. - Już miałam wczoraj. - Ale byłaś chora. To się nie liczy. - To ci dobrze zrobi - powiedział Seth z ciepłym uśmie chem. To była zmowa. Spisek. Ale może nie taki zły? Anna spoglądała to na Setha, to na Jillian. - Jesteście pewni, że to dobry pomysł? - Oczywiście! - zawołała Jillian radośnie. Anna wzruszyła ramionami. - Niech będzie. Rachel pisnęła radośnie i zaczęła głośno wyliczać, co ona i mały Jack będą robić. Anna czuła na sobie spojrze nie Granta. - Przyprowadzimy go rano - powiedziała Jillian. - Po wiedzmy o dziesiątej? - Powiodła spojrzeniem od Granta do Anny. - Nie za wcześnie? Grant zakasłał gwałtownie. Anna zarumieniła się. - Dziesiąta będzie doskonała - powiedziała. - A teraz usiądźcie - powiedział Grant - i zjedzcie z na mi lunch. Mamy tu kurczaka i mnóstwo grzanek. Seth usiadł obok Granta. - Uwielbiam grzanki - powiedział. Jillian skrzyżowała ramiona i surowym głosem powie działa:
- Wydawało mi się, że zjadłeś obfite śniadanie. Seth z taką miną spojrzał ma żonę, że Anna parsknę ła śmiechem. - Kocham cię, najdroższa - powiedział. Jillian przewróciła oczami i usiadła. Anna podała jej grzankę i trochę sałatki. Wspólnie zjedli lunch, rozkoszu jąc się wspaniałym popołudniem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Było już wpół do piątej, kiedy Grant odprowadził An nę do domu. Towarzyszył jej przez cały czas od pikniku. I był z tego bardzo zadowolony. Anna z trudem zgodziła się rozstać z Jackiem na noc. Długo musiał jej tłumaczyć, jak ważna jest dla rodziców umiejętność zrobienia sobie od czasu do czasu przerwy. Przy ostrożnej pomocy Jillian i entuzjastycznej zachęcie ze strony Rachel Anna pogo dziła się w końcu z sytuacją. Grant z zachwytem przyglądał się, jak szła przed nim, wymachując pustym koszykiem. Sama wyglądała jak dziecko. Szczęśliwa i spokojna. Kompletnie obojętna na otaczające ją bogactwo. On sam zawsze bardzo zwracał uwagę na otaczający go świat. Chciałby posiadać odrobinę jej umiejętności. Anna otwarła frontowe drzwi. Obróciła się do niego. - Dziękuję - powiedziała. - Za co? - Za wiele rzeczy. Ale przede wszystkim za olbrzymią sumę, którą ofiarowałeś dzieciom. To było... - Normalne. Nic wielkiego. Miała w oczach prawdziwe pragnienie. Nigdy w życiu żadna kobieta nie patrzyła na niego w taki sposób. Jak-
by był mężczyzną z krwi i kości, naprawdę wartościo wym. - Poza tym - powiedział - dostałem w zamian trochę wspaniałych ciasteczek. - To prawda. - Pokiwała głową. Zdusił śmiech. - To jakie masz plany na wolną noc? - spytał. Anna postawiła koszyk na małym stoliku przy drzwiach. - Obejrzę jakiś film, poczytam, może pójdę wcześnie do łóżka. -Nie. W pierwszej chwili wydawało się, że go nie zrozumiała. Po chwili uśmiechnęła się niepewnie. - Co znaczy „nie"? - spytała. - Książka? Wcześnie do łóżka? I to ma być wolna noc? - Masz lepszy pomysł? - Zaśmiała się. - Tak. Zabieram cię ze sobą. Delikatny rumieniec pojawił się na jej policzkach. Podniosła wysoko brodę. Usiłowała wyglądać na nieporuszoną. - Czy to ma być propozycja? Pomału pokiwał głową. W jej obecności stale czuł się jak uczniak. - Trochę to zwariowane - powiedziała i zmarszczyła nos. - To znaczy, że nie mam wyboru? - Bardzo mi przykro. - Nieprawda. - To prawda. - W porządku. - Ze wszystkich sił starała się ukryć uśmiech. Skrzyżowała ramiona na piersi. - Dokąd mnie
zawieziesz, panie Ashton, kiedy już wywleczesz mnie za włosy z mojej jaskini? Chciałabym wiedzieć, jak mam się ubrać. - Przepraszam. Nie mogę powiedzieć. -Ale... - Bądź gotowa o wpół do ósmej, panno Sheridan. Odwrócił się i odszedł. - Tiramisu, galaretka czekoladowa i ten cudowny ser nik w polewie karmelowej... Kiedy kelnerka skrupulatnie recytowała dostępne w kar cie desery, Anna zerknęła na swojego partnera. Zawsze my ślała, że Grant nie może już być bardziej przystojny. Myliła się. Tego wieczora miał na sobie białą koszulkę i dżinsy. Ale było w nim coś innego. Przechyliła głowę i przyglą dała mu się w zadumie. Może zmienił coś w uczesaniu? A może sprawiła to biel koszulki tak podkreślająca jego opaleniznę? Cokolwiek to było, Anna miała nadzieję, że Grant po jedzie do niej po kolacji. - ...i tort dyniowy - skończyła kelnerka z uśmiechem, dumna, że zdołała wszystko zapamiętać. - Brzmi wspaniale. - Anna spojrzała pytająco na Granta. Ten skinął głową. - Tak, brzmi wspaniale - powiedział - ale wolelibyśmy coś bardziej tradycyjnego. - Jak już powiedziałam, mamy galaretkę. - Kelnerka pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie: - No i mogą być jeszcze lody.
Grant uśmiechnął się do dziewczyny tak uroczo, że Anna poczuła ukłucie zazdrości. - Dziękujemy - rzucił. I znów wrócił spojrzeniem do Anny. - Nie macie przypadkiem kawałka zwykłej szar lotki? Anna poczuła dziwne mrowienie w żołądku. - Nie - odparła kelnerka. - Bardzo mi przykro. - Nic się nie stało - powiedziała Anna. - Poprosimy o rachunek. - Zaraz przyniosę. Kiedy kelnerka odeszła, Anna pochyliła się nad stoli kiem i szepnęła: - Masz już chyba obsesję na punkcie mojej szarlotki. Myślisz, że to jest normalne? Zielone oczy Granta zamigotały. - Może i nie. Ale każdy nałóg ma swoje przyczyny. - Jaka jest przyczyna tego? - Rozpaczliwa potrzeba smakowania raz za razem bez możliwości zaspokojenia. Zawsze mam ochotę na jesz cze więcej. Anna poczuła dreszcz emocji. Na chwilę zabrakło jej oddechu. - Ten problem wygląda naprawdę poważnie. -Tylko wtedy, gdy obiekt pragnień jest poza zasię giem. - Uważasz, że pewnego dnia może się tak stać? - Przyszłość zawsze jest nieznana. - Jego spojrzenie nie wyrażało niczego. - To prawda - powiedziała. - Ale tak wcale nie mu si być. Wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt. Ten
niewinny flirt mógł zmienić miły, romantyczny wieczór w coś znacznie poważniejszego, a tego nie chciała. Przy najmniej nie tym razem. Przyniesiono rachunek. Grant zapłacił i wyszli z re stauracji. Wolnym krokiem szli przez parking do samo chodu. Anna pierwsza przerwała milczenie. - To był uroczy wieczór - powiedziała. - Dziękuję. Uśmiechnął się do niej i wziął ją za rękę. - Nie ma za co - powiedział. - To jeszcze nie koniec. - Co ci chodzi po głowie? - Uśmiechnęła się samymi kącikami warg. - Nic szczególnie szalonego. - O, kurczę! Zachichotał i otworzył przed nią drzwi samochodu. - Może później. Teraz chcę ci tylko coś pokazać. - Chciałabym dostawać tylko centa za każdym razem, kiedy to słyszę... światło wielkiego, żółtego księżyca sprawiało, że ol brzymi, stary dom wyglądał miło i przytulnie. Zachęcał, by w nim zamieszkać. Stał na końcu cichej uliczki na obrzeżach miasta. Z jed nej strony roztaczał się piękny widok na pobliskie wzgó rza, z drugiej na winnice. Wokół rosły stare jodły, dęby i klony. Z tyłu zaś był uroczy taras. Grant zatrzasnął drzwi i spojrzał na Annę wyczeku jąco. - Co o tym myślisz? - spytał. - No cóż. Szkoda, że jest tak ciemno. Ale to, co wi dzę, wygląda cudownie. Wymaga trochę pracy, ale to jest
śliczne miejsce. - Niepewnie spojrzała mu w twarz. - Po co tu przyjechaliśmy? - Tak tylko żeby zobaczyć. - Tyle chciał jej w tym mo mencie powiedzieć i rad był, że nie zadawała więcej pytań, chociaż był pewien, że miała ochotę. Wziął ją za rękę i poprowadził za dom. Wielkie okna na tarasie porastał gęsty bluszcz. - Możemy się tak tutaj kręcić? - spytała Anna niespo kojnie. - Wiem, że dom jest na sprzedaż, ale czy właś ciciele nie będą mieli nam za złe, że depczemy im traw nik? - Ten dom miał tylko jedną właścicielkę, która umarła sześć lat temu - powiedział Grant. - Zapisała go przyja cielowi, ale umarł wkrótce po niej. Daleki krewny walczył o ten dom w sądzie ponad dwa lata. -O! Grant parsknął szyderczo. - Wcale nie chciał domu. Chodziło mu tylko o pienią dze. - Zastanawiam się, jak długo już jest na sprzedaż? spytała Anna, kiedy znaleźli się na małym, kamiennym patio. - Prawie dwa lata. Przyglądał się jej uważnie. Z zainteresowaniem podzi wiała murowane palenisko do barbecue. - Dlaczego tak długo nikt go nie kupił? - spytała. - Coś jest z nim nie tak? - Wymaga wiele pracy. Właściciele zatrudniali ogrod nika, żeby dbał o dom. Teraz nie sądzę, żeby znalazło się wielu chętnych do wykonania takiej pracy, gdy za podobne albo i mniejsze pieniądze można kupić now-
szy dom. - Wzruszył ramionami. Powiódł spojrzeniem po farbie odpryskującej z okiennych framug. - Trze ba szczególnego człowieka, żeby zechciał kupić taki kawałek ziemi, w który będzie musiał włożyć tyle pra cy. Rozumiesz? Wpatrywała się w niego w skupieniu, jakby usiłowała odgadnąć jego myśli. - Skąd wiesz o kuzynie i ogrodniku? - Rozmawiałem z agentem nieruchomości. - Po co? - spytała wyraźnie zaskoczona. - Z ciekawości. Nie uwierzyła mu. - Zaczekam, aż będziesz chciał mi powiedzieć, chociaż czuję, że to nie nastąpi. Po co właściwie tu przyjechali śmy? Grant przeczesał palcami włosy. - Zamierzasz zamieszkać w Napa, kiedy skończy się to całe zamieszanie? - ciągnęła z błyskiem w oku. - Nie, ależ skąd! Anna wydęła wargi. Nawet jeden mięsień nie drgnął w jej twarzy. Grant nie był spokojny. Nie przyjeżdżał w to miejsce tyle razy dlatego, że czuł się w Napa tro chę samotny, a ono przypominało mu dom rodzinny. Wmawiał to sobie tylko, żeby usprawiedliwić przed samym sobą te wizyty. Tak naprawdę bywał tam dlate go, że oczarowała go nowa rodzina i że poznał kobietę, która sprawiła, że... Odetchnął głęboko. Nie, nie mógł pozwolić sobie na takie myśli. Miał swoje życie i dom w Nebrasce. Tam były jego dzieciaki, których nie chciał opuścić jak Grace. Owszem, byli już dorośli, mieli swoje życie, ale
nadal go potrzebowali. A on już dawno przyrzekł sobie, że ich potrzeby zawsze będzie przedkładał ponad włas ne. - Grant, co się dzieje? - spytała łagodnie. Wyrwany z zamyślenia rzucił pierwsze, co mu przy szło na myśl: - Ostatnio zatęskniłem za domem, to wszystko. A to miejsce najbardziej przypomina mi moją farmę i... chcia łem ci je pokazać, żebyś wiedziała, jak wygląda mój dom w Nebrasce. Anna chyba nie całkiem mu uwierzyła i na pewno chciała zadać jeszcze wiele pytań. Nie winił jej za to. Bo właściwie dlaczego przywiózł ją w to miejsce? Gdy byli w restauracji, sam jeszcze nie wiedział, że tak postąpi. Może chciał się z nią podzielić swoimi marzeniami? Kto wie? Odegnał te myśli. Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę drzew, między którymi zawieszona była dwu osobowa huśtawka. - Pohuśtamy się? - spytał z wymuszonym uśmiechem. Ona także uśmiechnęła się z przymusem. - Jeśli masz ochotę, proszę bardzo. Ale ta huśtawka nie wygląda najlepiej, a ja zjadłam obfity obiad. Nie miej do mnie pretensji, jeśli wylądujemy na ziemi. Roześmiał się głośno. - Myślę, że wytrzyma - powiedział i usiadł obok niej. - Widzisz, nie ma się czego bać. Ale wypowiedział te słowa zbyt wcześnie. Drewnia na konstrukcja zaskrzypiała przeraźliwie i opadła o kil ka centymetrów. Anna gwałtownie wciągnęła powietrze. Grant zaklął cicho. Oboje zastygli w bezruchu, czekając,
co będzie dalej. Po chwili obrócili głowy i spojrzeli sobie w oczy. Anna zagryzała wargę. - Wiedziałam, że nie powinnam była zjadać tej ostat niej kromki chleba. Wybuchnęli wesołym śmiechem. Grant otoczył ją ra mieniem i z głęboką wiarą w szczęście odepchnęli się od ziemi. Huśtawka zakołysała się z cichym skrzypieniem. Grant westchnął. - Huśtawka to dopiero początek - powiedział. - Jak sama zauważyłaś, to miejsce wymaga jeszcze wiele pracy. - Ale czyż nie na tym polega zabawa? - Zabawa? - No tak. Najpierw zobaczyłeś to miejsce i zauroczyło cię, tak? Ale zaraz się zorientowałeś, że nie wszystko jest tu tak doskonałe, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Za czynasz więc snuć plany i marzyć, aż w końcu powstaje to coś doskonałego, magicznego. W księżycowej poświacie jej oczy lśniły jasno. - Czy my wciąż jeszcze rozmawiamy o domu? - spy tał Grant. - Człowiek ma tendencje do rozmawiania o abstrak cjach - odparła. Dlaczego jej usta były tego wieczoru tak ponętne? Dlaczego tak często zagryzała wargę, jakby oczeki wała pocałunku? Czemu musiała włożyć tę czerwoną sukienkę, w której jej skóra nabierała atłasowego poły sku? Czy nie wiedziała, jak bardzo jej pragnął? Czy nie zdawała sobie sprawy, ile wysiłku kosztowało go pano wanie nad sobą?
Podniósł głowę do księżyca. Odetchnął głęboko chłod nym powietrzem. Nic mu to nie pomogło. - Wiesz? - bąknął. -Hm? - Odziedziczyłem farmę po dziadku. Nie było tam pra wie nic do zrobienia. Od początku wszystko miałem go towe. - Pokochałeś to miejsce, prawda? - Oczywiście. Ale sęk w tym, że sam nigdy niczego nie wyremontowałem, nie sprawiłem, że mógłbym ja kieś miejsce nazwać swoim własnym. Strasznie mnie ta ka praca intryguje. - Zawsze wszystko robisz własnoręcznie, to prawda. Musnęła stopą jego łydkę. Fala gorąca przetoczyła mu się po plecach. Głośno wciągnął powietrze. - Co? - spytała. - Wszystko robię własnoręcznie - powtórzył. - Chcesz mnie tu zabić? Psotny uśmiech zagościł na jej wargach. - Znów to zrobiłam, prawda? Nie mogę się powstrzy mać od dwuznaczności i niedopowiedzeń. - Na to wygląda. Tak jak ja nie mogę się powstrzy mać... Przyciągnął ją i pocałował. Trzymanie jej w objęciach, wdychanie jej zapachu... To była prawdziwa męka, bo dobrze wiedział, że nigdy nie wystarczą mu same pocałunki. Pragnął jej. Natych miast. Na piasku, na chłodnej trawie. Na samą myśl wyprężył się cały. Ujął jej głowę i przycisnął mocno usta do jej warg. A ona poddała się temu z ochotą, zachęcająco je roz-
chylając. Nie pozwolił jej czekać. Odnalazł językiem jej język. Anna jęknęła, kiedy jego palce wsunęły się pod koronkowy stanik. Drzemiące żądze zbudziły się, a ser ce ruszyło z kopyta. Jego dłoń dawała tyle rozkoszy, tyle cudownych doznań. Sutki piersi natychmiast stward niały jak kamyki i domagały się kolejnych dotknięć. Doczekały się. Całował ją gwałtownie, mocno i namiętnie. Anna jęk nęła głucho, pragnąc go z całej mocy. Nagle poczuła na twarzy coś zimnego i mokrego. W pierwszej chwili pomyślała, że to jakiś owad, ale po chwili spadły na nią kolejne grube krople. Odskoczyła od Granta. Przyłożyła dłonie do policzków. Deszcz. Padał coraz mocniej i mocniej. Zanim zdołała powiedzieć choćby słowo, Grant chwy cił ją za rękę i pociągnął z huśtawki. - Prędko - powiedział, kierując się w stronę domu. Zatrzymali się pod markizą przy wejściu. Anna była pewna, że tam przeczekają ulewę, ale Grant wyjął z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Strugi deszczu przesłoniły cały świat. Powietrze oziębiało się gwałtownie, tak jak i Anna. W mo krej, wełnianej sukience zaczęła dygotać z zimna. - Co my robimy? - spytała. - Chronimy się przed deszczem. -Wiem, ale... - Do samochodu mamy bardzo daleko. - Ale to... Dali ci klucze? - Facetowi bardzo zależy na sprzedaniu tego domu. Zgodził się, żebym go sobie jeszcze raz obejrzał.
- Jeszcze raz? - Mówiłem ci, że już tu kiedyś byłem. Nic z tego nie rozumiała. Po co tak często bywał w do mu, którego nie zamierzał kupić? Po co miał do niego klucz? Owinęła się ramionami. Weszła za Grantem do wiel kiego salonu. Na umieszczonych w pochyłym dachu ok nach ulewa malowała abstrakcyjne wzory. Stukając ob casami po kamiennej posadzce, podeszła do nakrytej płóciennym pokrowcem kanapy i usiadła. Zerknęła na Granta. Z jego krótkich włosów spływały strumyki wody, a mokre dżinsy ciasno kleiły się do nóg. Przyglądał się jej z uśmiechem. - Jesteś cała mokra. - Roześmiał się wesoło. - Ty też. - Może to nie jest najlepszy pomysł... - Co takiego? Posłał jej szatański uśmieszek. - Może powinnaś wyskoczyć z tego ubrania... - No, ładnie - rzuciła. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - ...wyskoczyć z tego ubrania i wejść do wanny. Dramatycznym gestem opadła na oparcie kanapy. - Zanim znów zachoruję, tak? - spytała. Usiadł przy niej. Zbliżył twarz do jej twarzy. Na krótką chwilkę Anna wstrzymała oddech. A on delikatnie od garnął jej z policzka kosmyk mokrych włosów. - Nie powinnaś tak żartować. Masz dziecko, o któ re musisz dbać. Przecież nie chcesz znowu być chora, prawda? - Tak - powiedziała poważnie. - Ale to oznacza, że po-
winnam wrócić do domu, pozbyć się mokrego ubrania i wziąć kąpiel. Obawiam się jednak, że dopóki burza tro chę nie złagodnieje, nie... - Zawsze jest jakiś sposób, Anno. Jego głos był taki miękki, taki ponętny, że wszystkie jej mięśnie naprężyły się bezwiednie. - Jaki? - ledwie zdołała wydusić. Poczuła jego palce sunące wzdłuż krawędzi dekoltu. - Wiem na pewno, że instalacja hydrauliczna działa tu bez zastrzeżeń. W pierwszej chwili nie była pewna, czy dobrze go zro zumiała. Nie mógł przecież proponować tego, co propo nował, prawda? Pociągnęła nosem. Zaśmiała się nerwo wo. - Zwariowałeś - powiedziała. - Nie. Mówię poważnie. I było tak w istocie. Z trudem przełknęła ślinę. Usiło wała ukryć gwałtowne łomotanie serca. - Na pewno żartujesz. Nie możemy tego zrobić. To nie jest nasz dom. To by było... - Wpatrywała się weń w zdu mieniu. - Szalone? Zwariowane? - Wysoko uniósł brwi. - Nie odpowiedzialne? - Tak - szepnęła. - A my jesteśmy przecież ludźmi od powiedzialnymi. - Może tym razem nie jesteśmy? Nie odrywała od niego oczu. Podniecenie przetacza ło się falami przez jej ciało. Tylko raz w życiu zrobiła coś szalonego: wdała się w romans z Grantem. I nie żałowa ła tego. - Wanna, powiadasz?
Wstał, uśmiechając się radośnie. - Wielka i głęboka. - Taaak. A czy jest tu prysznic? - Prysznic możesz wziąć u siebie w domu. Poczuła gorąco na policzkach. I drżenie kolan. - I nie będę w tej wannie sama, dobrze myślę? Wziął ją za ręce i podniósł z kanapy. - Myślę, że powinienem tam być. Do pomocy. - A to w czym? Jego ręce zsunęły się powoli wzdłuż jej ramion. Kiedy dotarły do piersi, zatrzymały się. - W dawnych czasach, zanim jeszcze ludzie wymyślili pieniądze, mężczyzna... który był coś wart... - Tak jak ty, oczywiście - ponagliła go niecierpliwie. - Oczywiście. - Twarz mu się rozjaśniła. - Otóż taki mężczyzna przynosił swojej kobiecie wiadra z gorącą wo dą i mył ją całą bardzo dokładnie. Oczyma wyobraźni Anna zobaczyła Granta siedzące go w wannie. Jego szerokie ramiona oparte na białej por celanie. Jego usta i męskość gotowe. Zacisnęła powieki i odetchnęła głęboko. - Chcę, żebyś coś wiedział, Grancie. Naprawdę nie mu siałeś przywozić mnie do opuszczonego domu, żeby mnie uwieść. Nie musisz wyszukiwać pretekstów, żeby mnie dotknąć. Nie musisz udawać kogoś innego, żeby się ze mną kochać. Moje ramiona i tak zawsze są dla ciebie ot warte. Na chwilę Grant zamknął oczy, a potem spojrzał jej prosto w twarz. - Zabijasz mnie, Anno Sheridan. Pochylił się i pocałował ją. Lekko, czule i delikatnie.
Kiedy Anna cofnęła głowę, napotkała uśmiech, który porwał ją bez reszty. - Z drugiej strony - zaczęła powoli - gorąca kąpiel mo że być cudowna. Nie wytrzymali i oboje roześmiali się radośnie. Grant przytulił ją mocno. - Chodźmy więc, moja mała czarownico.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Grant włożył rękę pod kran, żeby sprawdzić tempe raturę wody. Gorąca. Para pomału wypełniała całe po mieszczenie. Wtedy usłyszał kroki. To weszła Anna. - Jak tam Jack? - spytał, nie odwracając się. - Skąd wiesz, że dzwoniłam? Usłyszał w jej głosie ciepłe nutki i poczuł ucisk w sercu. - Jesteś wspaniałą matką. Stanęła tuż za nim. Położyła mu rękę na ramieniu. - Dziękuję - powiedziała. - Przecież to prawda, Anno. - Odwrócił się i zajrzał w tę piękną twarz i wielkie, brązowe oczy. Nie zdołał się powstrzymać. Chwycił ją w objęcia. - Wszyscy to wiedzą i wszyscy widzą, jak on cię kocha. - Jego dło nie spoczęły na jej biodrach. - Nie jest łatwo pogodzić się z cudzymi wyborami, ale nagroda bywa niezwykła, prawda? - Prawda. - Spuściła głowę. - Jesteśmy bratnimi dusza mi, Grancie Ashton, wiesz o tym? Nie był w stanie odpowiedzieć. Coś nagle zacisnęło mu krtań. Ale wiedział, że miała rację. - Woda będzie za gorąca - powiedział. Odwrócił się i zakręcił kran.
Kiedy ponownie na nią spojrzał, zdejmowała sukienkę. Przez mokrą, białą koronkę stanika widać było wyraźnie sutki. Grant wprost pożerał ją wzrokiem. - Lepiej wejdź do wody - mruknął. Na czoło wystąpi ły mu grube krople potu. - Zanim popędzę szukać pre zerwatywy. Uśmiechnęła się. Rozpięła stanik. Pozwoliła mu upaść na podłogę. - Chcesz powiedzieć, że powinniśmy wejść do wody? - spytała. - Słucham? - Jej pytanie nie dotarło do niego. W gło wie szumiało mu na widok jej piersi. - Nie wątpisz chyba, że poważnie potraktowałam twoje słowa, kiedy mówiłeś o kąpieli we dwoje. - Do diabła, nie! - zawołał. - Czyżby miał to być tylko podstęp, żebyś mógł mnie obejrzeć nagą? - Do diabła, tak! - Uśmiechnął się. Nie wytrzymała. Podeszła do niego i zaczęła rozpinać mu koszulę. - Będziesz kąpał się ze mną, chłopcze. - Roześmiała się, widząc jego minę. - I to ja ciebie rozbiorę. Dla Anny była to wspaniała nagroda. Od dawna ma rzyła o tym, by rozebrać Granta. Kolejno rozpięła gu ziki i zdjęła 7. niego koszulę. Cofnęła się odrobinę, by z zachwytem przyjrzeć się jego muskularnym ramionom. Równa opalenizna wskazywała, że miała do czynienia nie z gryzipiórkiem, który całe dnie spędzał przy biurku i pil nował, żeby nie zabrudzić starannie wypielęgnowanych paznokci, ale z mężczyzną, który nieraz pracował w pocie czoła na świeżym powietrzu.
Z sercem w gardle pogłaskała go po piersi. Coraz niżej i niżej, aż do klamry paska. - Pomóc ci? - spytał głosem chrapliwym z pożądania. - Nie. Wszystko jest pod kontrolą. - Kłamała. Kiedy rozpięła pasek i suwak i gdy zsunęła aż do kostek spodnie i bokserki, niczego już nie miała pod kontrolą. - Wzięłam sobie do serca to, co powiedziałeś o myciu mnie, wiesz? - powiedziała. Weszła do wanny i usiadła. Gorąca woda przyjemnie pieściła jej skórę. Po chwili Grant siedział naprzeciw niej. - Nie mamy mydła - powiedział. - Możemy udawać. Uśmiechnął się. Pochylił się i zaczął zacierać ręce, jak by trzymał w nich kostkę mydła. Anna oparła się wygod nie i czekała. Czuła, jak serce usiłuje rozbić jej żebra. To było czyste szaleństwo. Wszystko. Miejsce, w którym się znaleźli, to, co robili... Cały ten deszcz tłukący w dach jak karabinowe kule. Zaczął od stóp. Głaskał je i masował. Długimi, powol nymi ruchami, dopóki nie wypuściła powietrza, które za trzymała w płucach. Potem kostki i łydki. Gorąca woda działała kojąco i Annie zaczęło się lekko kręcić w głowie. Grant tymczasem dotarł już do kolan i ud. Najpierw z zewnątrz, potem ostrożnie wsunął dłonie do środka. Rozchylił je nieco i dotarł do końca. Anna wciągnęła po wietrze przez zaciśnięte zęby. Pragnęła, żeby nie prze stawał, żeby wsunął się jeszcze dalej. Ale on był okrutny. Torturował ją słodko, drażnił i podniecał. Cały czas poruszał się bardzo powoli. To się zbliżał, to
oddalał, lecz wciąż nie pozwalał jej dotrzeć do końca. Kre ślił gorące ślady na jej coraz bardziej wrażliwej skórze. Anna zaczynała płonąć z pożądania. - Proszę... - wyszeptała. Żarłoczny wzrok Granta pochłaniał widok jej piersi z twardymi sutkami. - Myślałem, że mam cię umyć całą. - Tak - wychrypiała. - W porządku, kochanie. Rozsuń nogi. Nie musiał długo czekać. - Tak - powiedział zduszonym głosem. - Jesteś pięk na, Anno. Anna zagryzła wargi i czekała niecierpliwie. Wresz cie doczekała się. Poczuła jego dłoń tam, gdzie chcia ła. Krzyknęła głośno. Grant doskonale wiedział, co robił. Nie był nowicjuszem. Pieścił ją po mistrzowsku. Uda Anny rozchyliły się jeszcze bardziej. - Wystarczy - powiedziała. -Co? - Wystarczy już tego. - Gorączkowo szperała pod wo dą, aż w końcu znalazła jego męskość i zacisnęła w dłoni. - Tego chcę... W sobie. Poczuła przypływ nowej energii. Podniosła się, po pchnęła Granta, aż opadł plecami na krawędź wanny, i usiadła na nim. Powietrze gwałtownie opuściło jej płu ca. Grant jęknął głucho i gwałtownie podrzucił biodra do góry. Chwycił ją w pasie. Woda pryskała dookoła, lecz żadne z nich tego nie zauważało. Para wypełniała pomieszczenie gęstą zasło ną. Grant zamknął w dłoniach jej piersi, zacisnął w pal cach nabrzmiałe sutki. Krew w jej żyłach krążyła coraz
szybciej. Rozgrzana skóra reagowała na najlżejsze dotknięcie. Grant nie ociągał się. Podczas gdy ona unosiła się i opadała, on energicznie pieścił jej piersi. Z wolna Anna przestawała dostrzegać otaczający ją świat. Pozostało jej już tylko niespełnione pragnienie. I oczekiwanie spełnie nia. Aż wreszcie stało się... Opadła Grantowi na pierś. Z trudem łapała powietrze. Ich ciała drżały w spazmatycznych skurczach rozkoszy. Grant objął ją i pocałował. Potem szepnął jej prosto do ucha: - Przepraszam, Anno. Długą chwilę trwało, zanim zrozumiała jego słowa. -Za co? - Nie zabezpieczyłem nas. - Wszystko w porządku - powiedziała cicho. Nawet nie wiesz, jak bardzo, pomyślała. - Nie. Powinienem był... - Przestań, proszę. - Nie chciała tracić tej tak cudow nej chwili. Grant trwał bez słowa i Anna czuła, jak bar dzo wściekły był na siebie. - Posłuchaj. - Usiadła. Zbli żyła twarz do jego twarzy i pocałowała go prosto w usta. - Nic by nie zmieniło, gdybyś włożył coś... - Oczywiście, że zmieniłoby. Już kiedyś o tym rozma wialiśmy i wtedy jasno ci powiedziałem. - Zaklął cicho. - To przez ciebie. - Przygryzł lekko jej dolną wargę. To ty odebrałaś mi rozum, doprowadziłaś do szaleń stwa. Do ostateczności. Pragnę cię w każdej chwili, każdego dnia. - Grant. - Słucham?
Ujęła w dłonie jego twarz. Nabrała głęboko powietrza i wyznała mu prawdę. - Nie mogę mieć dzieci. - Słucham? - spytał po bardzo długiej chwili. - Cierpię na endometriozę. Lekarze mówią, że prak tycznie nie mogę zajść w ciążę. - O mój Boże! - Grant przytulił ją mocniej. - Anno, tak mi przykro. - Niepotrzebnie. Mam Jacka... - Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? - Nie wiem. Rzeczywiście, nie wiedziała. AJe jak miała spojrzeć w twarz ukochanemu mężczyźnie i powiedzieć mu coś tak krępującego, tak osobistego? Co sprawiało, że nie czu ła się w pełni kobietą. Grant położył dłoń na jej głowie i przytulił do piersi. Cóż więcej mógł powiedzieć? Trwali tak złączeni w jed ność. Anna uspokajała się z wolna. Grant głaskał ją po wolnymi, okrągłymi ruchami. A woda, stygnąc, studziła rozpalone ciała. Godzinę później deszcz trochę zelżał. Grant i Anna wykorzystali okazję i popędzili do auta. Do domu jecha li w milczeniu. Anna zastanawiała się, czy jej wyznanie zmieniło uczucia Granta do niej, czy sprawiło, że poczuł się niezręcznie. Po kilku minutach jednak ujął jej dłoń, ścisnął mocno i trzymał aż do końca podróży. Kiedy stanęli przed jej drzwiami, Anna powiedziała: - To był wspaniały wieczór. Grant skrzyżował ręce na piersi. - Nie zaprosisz mnie do środka? - spytał.
Uśmiech uleciał z jej twarzy. - No cóż. Może chciałbyś obejrzeć jakiś film czy coś takiego? - Coś takiego? - Przyglądał się jej z uwagą. - Możemy zagrać w Monopole. - A co powiesz na spanie? Wysoko uniosła brwi. - Ale chyba nie mam śpiwora - powiedziała niepewnie. - Mam zamiar zostać na noc - rzucił krótko. - W two im łóżku. - Podniósł ją, przełożył sobie przez ramię, jak by była lekka jak piórko, i pomaszerował do domu. Śmiała się do łez, kiedy wszedł do sypialni i położył ją na łóżku, lecz szybko przestała, gdy zaczął zdzierać z niej ubranie, a potem z siebie. - Moje ubranie jest wciąż jeszcze trochę mokre, tak? - bąknęła. Grant przekręcił ją na brzuch. - To nie ma nic do rzeczy - mruknął. - Wszyscy uważają, że jesteś grzecznym, dobrze ułożo nym chłopcem, Grancie Ashton. A to nieprawda. - Nie. Nie jestem. Serce zabiło jej żywiej z podniecenia, kiedy poczuła na plecach jego słodki ciężar. Włosy na jego piersi łaskotały ją delikatnie. Czuła go wyraźnie na pośladkach. Po chwili poczuła na uchu czubek jego języka. Zamru czała z zadowolenia. Zakręciła niecierpliwie biodrami. - Powiedz mi, czego chcesz, Anno - wyszeptał. - Ciebie. Po prostu ciebie. - Zawsze mnie masz - rzucił. Wcisnął się między jej uda. Anna z trudem łapała powietrze. Nie mogła pozbierać myśli, lecz instynkt podpowiedział jej, co powinna zro-
bić. Grant obsypał pocałunkami jej kark i szyję. Jego rę ka wędrowała od ramion do brzucha i dalej. Anna łapała powietrze przez zaciśnięte zęby Powolne, spokojne piesz czoty Granta doprowadzały ją do szaleństwa, wyciskały z jej krtani głuche jęki. W końcu krzyknęła głośno, ale choć dotarła do szczy tu, nie przestała poruszać biodrami. Grant oddychał co raz gwałtowniej. - I co my z tym zrobimy? - wysapał. - Z czym? - rzuciła w poduszkę. - Z tym. Z nami. Z tobą i ze mną. - Ich ciała poruszały się coraz prędzej we wspólnym, szalonym rytmie. - Grant... Ale jego już nie było. Głośno wykrzyknął jej imię, wpił palce w jej ciało, a potem opadł na nią, dysząc ciężko. Le żał, obejmując ją mocno i całując w kark. - Jesteś taka cudowna - powiedział. W jego głosie po jawiły się niespodziewanie nuty melancholii. - Tak tylko mówisz. - Nie. To prawda. Sprawiasz, że robię się słaby. Jak wte dy, gdy się dowiedziałem, że Ford i Abigail będą moi. Sła by, a przy tym pełen energii. 1 szczęśliwy. - Wtulił twarz w jej kark. - To zupełnie nie ma sensu, prawda? - Owszem, ma. - Słabość była cechą ich obojga. Tylko że ona poddała się jej. - Co teraz zrobimy? - powtórzył znużonym głosem. - Nie my, Grancie - odparła cicho. - Ty. Co dzieje się z moim sercem i do kogo należy, widać od razu. Nie zamierzam ukrywać moich uczuć do ciebie. I moich marzeń. Grant milczał. Obrócił się tak, że oboje leżeli na bo-
ku. Nie wypuścił jej z objęć. Przez moment Anna chciała powiedzieć coś więcej, ale dobrze wiedziała, że tego, co chciała od niego usłyszeć, nie mogła wymusić. Pozostało jej więc tylko czekać. Czas pokaże. I tak, przytuleni, zasnęli. Następnego ranka zbudziło ich niecierpliwe stukanie do drzwi. Anna z trudem uniosła powieki i spojrzała na zegar. - Wpół do ósmej - bąknęła. Zza pleców usłyszała ochrypły głos Granta: - To na pewno Seth i Jillian przyprowadzili Jacka. - Tak wcześnie? - Może stęsknił się za tobą? Przerażona wyskoczyła z łóżka i porwała szlafrok. Mo że coś mu się stało? O Boże! Nigdy by sobie nie wybaczy ła, gdyby... Nawet nie chciała o tym myśleć. Jak na skrzydłach popędziła do drzwi i otwarła je z im petem. Grant biegł tuż za nią. Ale za drzwiami nie było małego, zielonookiego chłop ca wołającego „Mama, mama". Na werandzie stali Lucas i Caroline. Twarze mieli ściągnięte i zatroskane. Pierwsza odezwała się Caroline. - Przepraszamy was - powiedziała. - Stało się coś złego? - spytała Anna nerwowo. Zupeł nie nie zważała na to, że i ona, i Grant mieli włosy w nie ładzie, a stroje skąpe. - Czy coś z Jackiem? Lucas pokręcił głową. - Nie. Nic mu nie jest. Je śniadanie z Rachel i Sethem. - Przyszliśmy nie w porę. - Caroline unikała zagląda-
nia w głąb domu, jakby się obawiała, że dojrzy jakieś śla dy niedawnej schadzki. - Obawiam się, że na to nigdy nie będzie dobrej pory - powiedział Lucas. Spojrzał w oczy Grantowi. - Czy mógł byś przyjść do domu? Grant zesztywniał. - Teraz? - spytał. -Tak. - Dobrze. - Po co ma iść do domu? - spytała Anna. Caroline spojrzała Grantowi w oczy. - Są tam policjanci. Chcą z tobą rozmawiać.
i
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Idę Z tobą. - Nie. - Grant pokręcił głową. - Co to znaczy „nie"? - Oparła ręce na biodrach. - Jeśli to ma się znowu powtórzyć, to nie chcę, żebyś była ze mną. Gniewny rumieniec oblał jej policzki. Wściekłość roz palała ją do białości. A jeszcze kilka godzin wcześniej, też z jego powodu, pałała gorącymi kolorami. - Możemy was na chwilę przeprosić? - zwrócił się Grant do Caroline i Lucasa. - Oczywiście - powiedzieli jednym głosem. Grant nie czekał na odpowiedź. Chwycił Annę za rękę i pociągnął z powrotem do sypialni. Wpadające przez ok na słońce na moment oślepiło ich. Z ciężkim westchnie niem posadził ją na łóżku i zaczął nerwowo spacerować po pokoju. - Posłuchaj - zaczął. - Wiem, co myślisz, ale to nie jest przeciw tobie... - A mnie się zdaje coś innego. - Ale tak nie jest. - To o co chodzi? - Nieustannie wodziła za nim wzro kiem. - O co chodzi, Grancie? - powtórzyła. - Znów pró bujesz nas chronić. Jack i ja wcale tego nie potrzebujemy.
- Owszem, potrzebujecie. - Spencer nie żyje. Nic mi już nie grozi. Nie ma repor terów. - Jeśli nic ci już nie grozi, to dlaczego wciąż jeszcze je steś w Napa? - spytał ponuro. Jej twarz zbielała jak papier. Nerwowo zagryzała wargi. - Dopóki sprawa morderstwa nie zostanie wyjaśniona, sądziłam, że będzie lepiej... - Widzisz - przerwał jej. - Ty też uważasz, że jest coś jeszcze do wyjaśnienia. - Powinnam być przy tobie, do diabła. -Nie. - Przestań chodzić chociaż na chwilę. - Usłuchał, a An na bezradnie pokręciła głową. - Nie rozumiem cię. Od nadmiaru emocji zrobiło mu się niedobrze. Dotąd wiódł życie zwyczajne i spokojne. Nie był przygotowany na takie sceny jak z opery mydlanej. Na te nieustanne zmiany nastrojów, nieoczekiwane zwroty akcji. Klęknął u jej stóp. - Dobrze - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Wiesz, że zawsze starałem się chronić ciebie i Jacka. Spojrzał w sufit i głośno wypuścił powietrze. - Nie chcę, żebyś poszła tam ze mną z zupełnie innego powodu. Jej wielkie, brązowe oczy niemal przeszywały go na wylot. - To o co tak naprawdę chodzi? - spytała. - Wstydzę się, Anno - wychrypiał. - Wstydzę się tego, że jestem podejrzany, że nie mogę sam decydować o swo im życiu. Wstyd mi, kiedy patrzysz na mnie... - Potrząs nął głową.
Zamknęła w dłoniach jego twarz. - Przestań, Grancie. Przecież ja znam całą prawdę. Wiem, gdzie byłeś tamtej nocy. Nie musisz czuć nic... - Muszę iść. - Poderwał się na równe nogi. - Zaczekaj... - Ten łobuz Ryland już tam na mnie czeka. I jeśli będę zwlekał zbyt długo, pomyśli, że coś ukrywam. Została sama w rozgrzebanym łóżku, z odciskami ich głów na poduszkach. - Wrócę - powiedział cicho. Była w tym niema prośba o pozwolenie odejścia. Zacisnęła zęby i spoglądała niepewnie. W końcu ski nęła głową. - Dobrze. Był już prawie w drzwiach, gdy zatrzymał się i odwró cił. Wielkimi krokami podszedł do niej i zamknął w ra mionach. Niecierpliwie szukał wzrokiem jej oczu. - Cholera, Anno! Wiesz przecież, jak bardzo cię po trzebuję. Przechylił głowę na bok i pocałował ją. Mocno i długo. Kiedy w końcu oderwał się od niej, by zaczerpnąć powie trza, w jej oczach było to, czego potrzebował: wsparcie i cień uśmiechu. - Idź - powiedziała lekko drżącym głosem. Nie było mu łatwo, ale usłuchał. Grant wszedł do biblioteki za Lucasem i Caroline. Ani trochę nie zaskoczyła go obecność detektywa Rylanda, który stał odwrócony plecami do okna. Jego wąskie oczy patrzyły, jakby wszędzie czaiła się zbrodnia. Od początku Grant miał wrażenie, że Ryland czuł do niego jakąś oso-
bistą urazę. Albo że naprawdę wierzył, że Grant z zimną krwią zamordował swojego ojca i z całego serca chciał go wsadzić za kratki na całe życie. Na kanapie siedział zamyślony Edgar Kent, prawnik, którego Caroline wynajęła do tej sprawy. Na widok swo jego klienta wstał i uśmiechnął się słabo. - Jak się masz, Grant? Niepokój ścisnął serce Granta. Czyżby znowu potrzebny mu był adwokat? Czy to Caroline go wezwa ła? Czy wiedziała coś więcej, niż powiedziała mu po drodze? Mniejsza z tym. Grant i tak nie zamierzał kryć się w mysią dziurę. To nie było zgodne z jego naturą. Nigdy się nie poddawał. Pewnym krokiem podszedł do Kenta i uścisnął mu dłoń. Rylandowi po tym, czego doświad czył od niego w ostatnich miesiącach, posłał tylko zim ne spojrzenie. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Stał z ręką w kieszeni i nie odrywał oczu od Granta. Ciche brzęcze nie mówiło, że bawił się w kieszeni kluczykami od samo chodu. - Nie ma dzisiaj detektyw Holbrook? - spytał Grant. Zwykle Rylandowi towarzyszyła dobrze zbudowana nie bieskooka funkcjonariuszka. Ryland pokręcił głową. - Moja partnerka podąża właśnie niezwykle interesu jącym tropem, jaki pojawił się w tej sprawie. Nie chcia łem jej przeszkadzać. Poza tym - uśmiechnął się szeroko - sam też dam sobie radę. - Napijesz się czegoś, Grancie? - spytała Caroline po spiesznie. - Nie, dziękuję, Caroline. - Przypatrywał się Rylando-
wi uważnie. - Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego tu je stem. Ryland otwierał już usta, gdy Edgar Kent uniósł dłoń. - Grancie, nowe informacje ujrzały światło dzienne... - Nowe informacje? - powtórzył Grant. - Jakie? Coś więcej na temat szantażu? Wiecie już, kto to był? W jego głosie słychać było desperackie pragnienie do tarcia do prawdy, wyjaśnienia zbrodni i powrotu do nor malnego życia. Edgar gestem wskazał mu krzesło obok siebie. - Usiądź, proszę. - Wolę postać. Ryland odezwał się i jak zwykle od razu przystąpił do rzeczy. Za to jedno Grant trochę szanował tego człowie ka. - Wystarczy - powiedział. - Niech pan posłucha, Ashton. Chciałbym się czegoś dowiedzieć. I chciałbym usłyszeć prawdę. - Może pan w to wierzyć lub nie, ale ode mnie zawsze słyszał pan prawdę - rzucił Grant przez zaciśnięte zęby. Ryland prychnął cicho. - Czy nazwisko Sally Simple coś panu mówi? W pierwszej chwili wydawało się, że Grant nie zrozu miał pytania. W końcu słowa ułożyły się w zrozumiałą całość. Wstrząs był tak silny, że na moment zaniemówił. - Co pan powiedział? - wychrypiał po chwili. - Sally Simple - powtórzył niecierpliwie Ryland. - Spy tałem, czy to nazwisko coś panu mówi. Ale z wyrazu pa na twarzy... - zbliżył się - widzę, że tak. W kosmicznym tempie lata przetoczyły się Grantowi przed oczyma duszy. Zobaczył twarz matki, łagodną i ko-
chającą. Zobaczył dom rodzinny, trawnik za szkołą, na którym bawił się tak chętnie. I tory kolejowe, na których siadywał z kolegami, żeby pogadać o dziewczynach, sa mochodach i niepewnej przyszłości. Zobaczył też swoich dziadków, życzliwych i dobrych, miejsca i ludzi, wśród których wzrastał i których na zawsze zachował w pamięci, co nieraz pomagało mu w trudnych chwilach. I chyba znów będzie musiało. - Grant - zaczął Edgar. - Może powinniśmy porozma wiać na osobności? Grant przeczesał włosy palcami. - Nie rozumiem - powiedział. Edgar zerknął na Lucasa i Caroline. - Czy jest tu jakieś miejsce, dokąd moglibyśmy pójść? - Oczywiście - odparła Caroline. - W ogrodzie Caroline jest wiele ustronnych zakamar ków - powiedział Lucas. Objął żonę w talii obronnym ge stem. Ryland nadal trzymał rękę w kieszeni. Przeklęte klu czyki wciąż brzęczały irytująco. - Jeszcze coś do ukrycia, Ashton? - rzucił. Ale Grant nie słyszał nikogo. Czuł w głowie wielki za męt. - Dlaczego pyta pan o Sally Simple? - spytał zduszo nym głosem. - O nie, nie, nie. - Ryland wolno pokręcił głową. - To nie będzie tak. Najpierw pan nam powie, potem dopiero my. W takiej kolejności. Grant mocno zacisnął usta. Ryland wzruszył ramionami. - Czy w czasie, gdy pan Ashton będzie się naradzał ze
swoim adwokatem, mógłbym się przejść do pani małego domku? - zwrócił się do Caroline. - Chętnie zadałbym kilka pytań pannie Sheridan. - Straszny z ciebie drań, Ryland - mruknął Grant. Detektyw wysoko uniósł brwi. - Lepiej uważaj na siebie, Ashton, bo jeszcze przed zmrokiem możesz się znaleźć w przytulnej celi, którą chyba tak polubiłeś. - Pod jakim zarzutem? - warknął Grant. - Za powie dzenie prawdy policjantowi? - Powiedziałem, lepiej uważaj. Jeszcze nigdy w życiu Grant nie był taki wściekły. - Nie waż się jej nachodzić! Ona nie ma z tym nic wspólnego i dobrze o tym wiesz. Ryland podszedł bliżej i spojrzał Grantowi w twarz. Był znacznie niższy od Granta, ale silny i dobrze zbudo wany. Dwaj mężczyźni piorunowali się wzrokiem. - Proszę to dobrze zrozumieć, panie Ashton. - Ry land cedził słowa. - Odkryję prawdę i wyjaśnię tę sprawę w ten czy w inny sposób. - Bez względu na to, kto na drodze, prawda? Ryland krótko parsknął śmiechem. - Zupełnie, jakbym słyszał... hm, Spencera Ashtona. - Dobrze, wystarczy - wtrącił się Edgar Kent, zrywając się na równe nogi. - Usiądź, Edgarze - powiedział Grant stanowczo. Dość już miał tej rozmowy, tych prób przestraszenia go. - Pan też, Ryland. Anna nic nie wie o Sally Simple. Musiało coś być w głosie Granta, bo Ryland się cof nął. - Ale pan wie? - spytał, siadając na poręczy fotela.
Chronić kobietę, która trzymała jego stronę, odkąd się poznali? Chronić dwoje dorosłych dzieci i małego chłop ca, którego zaczynał kochać całym sercem? Chronić ro dzinę, która obdarzyła go serdecznością i życzliwością? Chronić siebie samego i niewiadomą przyszłość? Czy chronić kobietę, która odrzuciła wszelką życzliwość, jaką oferowała jej rodzina? Kobietę, która porzuciła własne dzieci, kiedy potrzebowały jej najbardziej? Wybór wydawał się prosty. Ale czy był? Poczuł obrzydzenie. Zacisnął zęby. - Sally Simple to była lalka. Wyglądało tak, jakby do pokoju wpadła bomba z ciszą. Caroline spojrzała na Lucasa, Lucas na nią. Edgar wbił wzrok w przestrzeń z martwym wyrazem twarzy. A Ryland? Ryland patrzył Grantowi prosto w oczy. Grant potarł się po brodzie. - Po śmierci mojej matki, kiedy dziadkowie zabrali nas do siebie, wszystko się zmieniło. Ja się pogodziłem z nową sytuacją, zaakceptowałem dziadków i nowe ży cie, ale Grace, moja siostra, zamknęła się w sobie. Stała się gniewna, zła, czasami okrutna. Babcia bardzo się sta rała jakoś do niej dotrzeć. Spędzała z nią wiele czasu. Ra zem gotowały, chodziły na zakupy, pracowały w ogródku. Spełniała wszystkie jej zachcianki. Zrobiła dla niej nawet lalkę na Boże Narodzenie. Dziesięć razy piękniejszą od którejkolwiek ze sklepu. Grace zachwyciła się nią od ra zu. Dała jej na imię Sally. Sally po naszej matce, Simple" dlatego, że nasze życie w Nebrasce zawsze widziała jako proste. - W miarę opowiadania wracały do Granta żal * simple (ang.) - nieskomplikowany, prosty
i wściekłość. - Ale od tej pory zaczęła się jeszcze bardziej od nas odsuwać. Znacznie później lalkę zastąpili męż czyźni. Wielu mężczyzn. Aż wreszcie zostawiła wszystko dla najgorszego z możliwych. Żal ścisnął go za gardło. Nigdy nie pogodził się z tym, co jego siostra zrobiła jemu i swoim dzieciom. Nie chciał i nie mógł. Ilekroć dopadały go wspomnienia tamtych dni, odpychał je od siebie. Nie było niespodzianką, że to Ryland odezwał się pierwszy. - Kiedy ostatnio widział pan swoją siostrę, panie Ashton? - spytał. Nieoczekiwana nutka szacunku w głosie detektywa wyrwała Granta z zamyślenia. - Na dzień przed tym, jak uciekła z jakimś facetem, ja kimś komiwojażerem. I zostawiła swoje dzieci. - Które pan potem wychowywał, tak? Grant spojrzał na swojego prześladowcę. - Tak - warknął. - I od tamtej pory nie miał pan od niej żadnej wiado mości? - Nie. I po tym, co zrobiła, wcale mi na tym nie zależa ło. Byłem przekonany, że dla dzieci nie mogło się zdarzyć nic gorszego niż jej powrót. - Dlaczego? - spytał Ryland. - Z nas dwojga, bliźniąt, ona bardziej miała charakter Spencera. A to, jak pan wie, nie dawało nadziei, że mog łaby być dobrą matką. - Czy spotkał pan kiedykolwiek człowieka, z którym wyjechała? Tego komiwojażera? - Nie. Grace wciąż wszystko zmieniała. Nigdy nie było
wiadomo, z kim właśnie była. - Grant oddychał ciężko. - Nigdy nie spotkałem żadnego komiwojażera. Ryland ze zrozumieniem pokiwał głową. Otwarł notes i zaczął coś pisać. - Teraz moja kolej, detektywie - powiedział Grant sta nowczo. - Dlaczego spytał mnie pan o lalkę? Skąd się pan o niej dowiedział? Skąd znał pan jej imię? Ryland podniósł wzrok znad notatek. Wahał się wy raźnie. Dotrzymać słowa czy nie? W końcu nabrał głę boko powietrza, sięgnął do kieszeni i podał Grantowi ka wałek papieru. Grant obejrzał go uważnie. Wyglądał jak wyciąg ban kowy. Kiedy odczytał nazwisko posiadacza rachunku, ser ce skoczyło mu do gardła i lodowaty strach ściął mu krew w żyłach. Bezradnie rozejrzał się dookoła. Ryland nie czekał dłużej. - Uważamy, że to Grace i jej mąż szantażowali Spence ra przez ostatnie dziesięć lat. Gdzieś za plecami Granta Edgar zaklął cicho. Caroline głośno wciągnęła powietrze. - Naprawdę myśli pan, że siostra Granta była szantażystką? - spytała. - Co takiego? - warknął Lucas. Grant tylko kręcił głową. Targały nim wstręt i wście kłość, że ktoś jego krwi mógł upaść tak nisko. - Ale dlaczego? Po co miałaby to robić? Nawet nie zna ła Spencera. - Znała go - powiedział Ryland. - I najwyraźniej nie podobało jej się, że zostawił waszą matkę, kiedy byliście dziećmi. Ona potrzebowała pieniędzy, on potrzebował jej milczenia.
- Milczenia? - Właśnie. Gdyby się wydało, że nigdy się nie rozwiódł z waszą matką, mógłby wpaść w niezłe tarapaty. - Ale się wydało - powiedział Grant. - I niedługo potem Spencer został zamordowany. - Ale dlaczego? - spytała Caroline. Ryland wstał. - Uważamy, że kiedy Spencer dowiedział się, że Grant jest w Napa, przestał płacić. Wtedy właśnie przestały wpływać pieniądze na konto Sally Simple. Spencer musiał zrozumieć, że niedługo i tak wszyscy poznają prawdę. - Uważa pan, że to Grace zabiła Spencera? - spytał Grant cicho. - Naszym zdaniem to jej mąż pociągnął za spust. Ale bez wątpienia brała w tym udział. - Och, Grancie! - wyszeptała Caroline i położyła mu ręce na ramionach. Grant odsunął się. Poczuł się nagle chory i słaby. Nie chciał, żeby ktokolwiek go dotykał. Czuł się brudny. Naj pierw Spencer, teraz Grace... kompletnie zepsuta i zła. Z jakiego gniazda ja wyszedłem? - pomyślał ze zgrozą. Twardo spojrzał na detektywa. - Po co to wszystko, Ryland? To wezwanie, spotkanie w obecności mojego adwokata, próba wmówienia mi... - Posłuchaj, Ashton - Głos Rylanda nie brzmiał już tak bardzo twardo. - Nie byłem całkowicie pewien, czy nie miałeś z tym nic wspólnego. Musiałem się przekonać, czy udzielisz mi informacji o Sally Simple, czy ukryjesz je przede mną. Musiałem zobaczyć twoją reakcję, żeby nabrać pewności. - A co teraz? - odezwał się Edgar Kent.
- Właśnie. Co teraz? - spytał cierpko Grant. Ryland podniósł dłoń. - Teraz może pan wracać do Nebraski, jeśli ma pan ochotę. - Ot tak? Po prostu? - spytał Grant. - Tak po prostu. Grant usiłował pozbierać myśli. Miał przed sobą strasz ną powinność. Musiał powiedzieć Fordowi i Abigail, któ ra była w bardzo zaawansowanej ciąży, czego się dowie dział o ich matce. Ryland uścisnął dłoń Lucasa i Caroline. Potem podszedł do Granta. Wyciągnął rękę, chociaż widać było, że nie przyszło mu to łatwo. Grantowi także nielekko było przyjąć dłoń de tektywa. Wszak potraktował go jak najgorszego krymina listę. Ale nie zamierzał odpłacać mu tym samym. Chciał tylko jak najprędzej mieć to wszystko za sobą. Uścisnęli sobie ręce i Ryland ruszył do wyjścia. Lecz Grant zatrzymał go. - Detektywie? - Tak? - Policjant odwrócił się. - Wiecie, gdzie jest teraz Grace? - Wiemy. - Da mi pan znać, kiedy ją zamkniecie? Po krótkim wahaniu Ryland skinął głową. - Oczywiście. Grant schodził po kamiennych schodach bliski eks plozji. Skierował się prosto do swojego domu z twardym postanowieniem pozostania tam do końca dnia. Nie za mierzał na razie wracać do Anny. Czuł się chory i upoko rzony tym, co usłyszał. I nie chciał pokazywać tego kobie-
cie, która go pokochała. Marzył o tym, żeby się schować w mysiej dziurze przynajmniej na tydzień i całkiem zapo mnieć o koszmarze minionych miesięcy. Jego siostra chciała zamordować ich ojca. Nie potrafił się pogodzić z tą myślą. Dręczyło go po czucie winy. Może gdyby jej lepiej pilnował, gdyby ją mocniej kochał, gdy była dzieckiem, pomógł jej poradzić sobie z dramatem śmierci matki, może wtedy nie zeszłaby na złą drogę? Ale czyż nie próbował wiele razy? I czy za każdym ra zem nie ponosił porażki? Stanął przed swoimi drzwiami, ale nie wszedł do środ ka. Usiadł na schodkach na werandę i ukrył twarz w dło niach. Zimny wiatr przyprawił go o dreszcze. Poczuł się jesz cze bardziej samotny niż w ciasnej, cuchnącej celi wię zienia w San Francisco. Chciał natychmiast zatelefono wać do Forda i Abigail, ale wiedział, że to nie był dobry pomysł. Choćby ze względu na stan Abigail. Na pewno by się zdenerwowała, a Ford zacząłby zadawać pytania i domagałby się odpowiedzi. Gdyby Grant go nie zado wolił, wsiadłby w najbliższy samolot. A powinien być bli sko siostry. Wystarczająco źle się stało, że Grant nie mógł być z córką. Nie, pomyślał, muszę poczekać, dopóki nie stanę twa rzą w twarz z Grace i nie poznam całej historii. Ponury śmiech wyrwał mu się z krtani. Akurat Grace gotowa jest powiedzieć prawdę! - Mogę się przyłączyć? Grant uniósł głowę i napotkał spojrzenie brązowych oczu anioła. Anna miała na sobie biały sweter i brązo-
we spodnie. Rozpuszczone swobodnie włosy okalały jej twarz. Była śliczna. Grant poczuł wyrzuty sumienia, że pozwalał, by była przy nim. Zacisnął palce na drewnianej poręczy. Był wściekły. Na siebie. Za to, że serce ściskało mu się boleśnie, a oddech słabł, kiedy Anna była w pobliżu. Pragnął porwać ją w ra miona, posadzić sobie na kolanach i dotknąć jej twarzy. Głupiec. Nie doczekawszy się zaproszenia, Anna usiadła obok niego. - Poszłam za tobą do domu. Kiwnął głową. Był zażenowany, ale nie zły. - Wiesz zatem, co zaszło. - Nie. Wszystko, co wiem, co chcę wiedzieć, to że u cie bie wszystko w porządku i że nadal jesteś tutaj. - To prawda. Tym razem nie wsadzą mnie do więzienia. Skrzywiła się, słysząc gorycz w jego głosie. - Miałam zamiar podsłuchiwać, żeby ci pomóc, gdybyś mnie potrzebował, żeby być przy tobie, bez względu na to, co byś powiedział, ale... -Ale? Zamknęła w dłoni jego zimną dłoń. - Zrozumiałam, że nie mam prawa wdzierać się w two je życie. Bez względu na to, jak bardzo tego pragnę. - Anno, nie wdzierasz się... - Dlatego poszłam do Jacka - przerwała mu pospiesz nie. Nie chciała zaczynać dyskusji, która nie mogła ni czego zmienić. - Gdzie jest Jack? - spytał Grant. - Nadal z Rachel, u Setha i Jillian. - Bawią się?
- Wybierają się dzisiaj nad zatokę. Jest taki podnieco ny, że zobaczy żaby i kaczki. Nie miałam serca zabierać go stamtąd. Tym razem Grant nie pozwolił jej uniknąć rozmo wy o przyszłości i uczuciach. Chciał... Nie. Potrzebował usłyszeć, co do niego czuła. Było to egoistyczne i maso chistyczne, ale w tym właśnie momencie, po wielu miesią cach podejrzeń i po rewelacjach, które tak nim wstrząs nęły, pragnął usłyszeć, że komuś na nim zależało. - Czy był jeszcze jakiś powód, dla którego nie zabra łaś Jacka? Westchnęła ciężko i uśmiechnęła się. - Ten sam, co zawsze, Grancie. Jestem tu dla ciebie. Po myślałam, że może się tak zdarzyć, że będziesz mnie po trzebował, pragnął... bez nacisków i zobowiązań. - Dlaczego? - Bo cię kocham, idioto. Zaśmiał się smutno. Trzy słowa sprawiły, że znów mógł oddychać pełną piersią. Dały mu poczucie bezpie czeństwa. Anna dawała mu tak wiele. A on nieustannie żądał jeszcze więcej. Chociaż doskonale wiedział, że na koniec mógł ją boleśnie zranić. Czy był tak samo zły jak jego siostra? Czy był tak samo zły jak jego ojciec? Serce tłukło mu się jak oszalałe. Wstał. Podał jej rękę. - Chcę wziąć cię do łóżka - powiedział. Bez słowa Anna splotła palce z jego palcami, wstała i pozwoliła się poprowadzić do domu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Chcę, żebyśmy zrobili to powoli. Bardzo powoli. - Zgoda - odparła. Jej koszula i dżinsy wisiały na krześle w kącie sypial ni. Z uśmiechem Anna położyła się na chłodnym, bia łym prześcieradle. Gestem dłoni przywołała go. Kochali się już wiele razy, nieraz widział ją nagą, więc ta sytuacja nie krępowała jej, nie zawstydzała. - Chciałbym zapomnieć wszystko, co dzisiaj usłysza łem - powiedział Grant. Pochylał się coraz niżej, aż za trzymał się tuż nad nią, nagi i twardy. -Grant... - Chociaż na jeden dzień - powiedział z rozpaczą w głosie. - Choćby na kilka godzin. Anna pogłaskała go po piersi. Delektowała się muskulaturą jego ramion. Jego skóra była podnieca jąco delikatna. Grant oddychał płytko, nerwowo. Głos miał chrapliwy. - Pozwolisz mi zapomnieć, prawda, Anno? -Tak - odparła z westchnieniem. - Zapomnijmy oboje. - O czym chcesz zapomnieć, kochanie? - Jego słowa wibrowały pożądaniem. - O tym, że gdy tylko sprawa zostanie wyjaśniona, obo-
je rozjedziemy się do swoich domów. - Uniosła głowę i pocałowała go w pierś. Grant zacisnął zęby i głośno wciągnął powietrze. Przy ciągnął jej głowę i pocałował prosto w usta. Gwałtownie i namiętnie. Desperacko. Jakby nie chciał już słuchać ni czego więcej. Jego język wdarł się między jej wargi. Nie przerywając pocałunku, głaskał ją po całym ciele. Coraz niżej, coraz śmielej. W końcu nakrył ją dłonią. Po żądanie huczało jej w uszach. Pojękiwała, a biodra same wychodziły mu naprzeciw. Oderwał się od jej ust. Zaśmiał się męskim, pełnym dumy śmiechem i zaczął się ocierać o jej spragnione pieszczot piersi. Czubkiem języka kreślił na jej skórze gorący ślad. Wy żej i niżej, od pępka do bioder. Coraz dalej i dalej. Anna wstrzymała oddech. Nie mogła się doczekać, kiedy Grant dotrze do celu. Oddychała coraz ciężej i wierciła się pod nim niecierpliwie. Aż doczekała się. Poczuła jego delikatne palce. - Zamierzam zatrzymać się tutaj przynajmniej na go dzinę - powiedział Grant. Na wewnętrznej powierzchni ud czuła jego gorący oddech. - Aż wykrzykniesz prosto w moje usta. I jeszcze raz, i jeszcze. A potem zaczniemy od nowa w każdej pozycji, w jakiej zechcesz. - Tylko w jednej? - wyszeptała. - Mam nadzieję, że nie. Zastanawiała się, ile jeszcze sekund wytrzyma bez je go pieszczot, ale wtedy Grant energicznie rozsunął jej uda i schylił głowę. - Grant, proszę - wydusiła, kiedy wreszcie odzyskała głos. - Proszę.
Nie powiedziała nic więcej. Nie musiała. Grant dosko nale wiedział, czego jej było trzeba. Pocałował ją jeszcze raz i usiadł. Wsunął dłoń pod jej pośladki i ustawił się we właściwej pozycji. - Może powinniśmy się zabezpieczyć? - spytała Anna cicho. Grant pokręcił głową. - Nie potrzebujemy barier - powiedział. - Ale nadal istnieje cień szansy, Grancie. Bardzo ma ły, ale... -Nie. -Grant... - Tylko ty i ja. Nic więcej. - Oczy mu pociemniały. Po woli schylił się ku niej, aż ich stęsknione ciała zetknęły się. Musnął ją delikatnym pocałunkiem i zaczął się poru szać. Wolno i miękko. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Anna poczuła, że po raz kolejny nadchodziło rozkoszne spełnienie. Wydało jej się także, że byli sobie niezwykle bliscy, że Grant Ashton sercem i duszą należał do niej. Zamknęła go ciasno w ramionach. Chciała być pew na, że jej nie opuści. Uwielbiała to uczucie zjednoczenia z jego potężnym ciałem. Uwielbiała czuć łomotanie jego serca, słuchać jego chrapliwego oddechu. Uwielbiała też chwile powolnego wyciszenia i powrotu na ziemię. Grant był wyczerpany. Z trudem mógł zebrać myśli, ale wciąż pragnął Anny. Jeszcze i znowu. Opartą o ścianę, pod prysznicem albo dosiadającą go jak rumaka. I ma rzył o bliskim kontakcie z nią. Bez żadnych barier. Bez prezerwatyw. Tak jak przed chwilą.
Kiedy to pomyślał, poczuł gwałtowne wyrzuty sumie nia. Przykład siostry najwyraźniej niczego go nie nauczył. Zachował się wyjątkowo nieodpowiedzialnie. Co z tego, że szansa na to, że Anna zajdzie w ciążę, by ła bardzo mała? Ale była. A wtedy będzie skazany na An nę na zawsze. Poczuł do siebie pogardę. - Nie mogę zgadnąć, o czym myślisz, panie Ashton powiedziała Anna ze słodkim uśmiechem. - Chcesz po rozmawiać? Grant westchnął potężnie i przetoczył się na plecy. - Nie wiem - odparł. - Może opowiesz o spotkaniu z policją? - podpowie działa ostrożnie. - Uważają, że to mąż mojej siostry zabił Spencera. I że Grace brała w tym udział. - Co? - Anna aż uniosła się na łokciach. - Uważają także, że to Grace i jej mąż szantażowali Spencera - dodał ponuro. - Ale dlaczego? - Myślę, że gdy Grace dowiedziała się, że on żyje i że mieszka w Kalifornii, postanowiła się zemścić. - Kiedy znów wrócił myślami do tej sprawy, poczuł budzącą się wściekłość. Dla uspokojenia wykonał kilka głębokich od dechów. - Żądała od niego pieniędzy w zamian za mil czenie o jego życiu i dzieciach w Nebrasce. - Och, Grancie! - Kiedy pewnego dnia Spencer przestał płacić, przy jechali do jego biura i... Tak, wszyscy znamy ciąg dal szy. Usiadła obok niego naga i nieświadoma swojego pięk-
na i wrażenia, jakie wywierała na Grancie, tak była zaab sorbowana rozmyślaniem o jego spotkaniu z policją. - Czy wiesz, czemu przestał im płacić? - Urwała pora żona nagłą myślą. - Dlatego, że ty przyjechałeś do mia sta, tak? Grant usiadł przy niej. Wsunął ręce we włosy. - Wygląda trochę tak, jakbym to ja był odpowiedzialny za to wszystko, prawda? - Boże, nie! Nawet tak nie myśl. - Gdybym nie przyjechał do Napa, Spencer mógłby żyć, moja siostra nie zapragnęłaby go zabić, a ja nie... -Co? Ujął jej twarz w dłonie i uśmiechnął się smutno. - A ja nie spotkałbym ciebie. Pocałowała go. - Och, najdroższa. Ty, Jack i moja rodzina zrobiliście mi coś strasznego. Zupełnie nie wiem, co ze sobą pocznę, kiedy będzie już po wszystkim. - No cóż. Po pierwsze musisz przestać czuć się winnym za czyny innych ludzi. - Oparła się czołem o jego czoło. - Ja wiem najlepiej, jak to potrafi zawładnąć całym życiem. Odebrać swobodę wyboru i szczęście. - Jestem taki wściekły, Anno, że mam ochotę walić pięścią w ścianę. - Wiem. Masz prawo być wściekły. I smutny. - Smutny? - To twoja siostra. Kochasz ją. Nie chcesz widzieć jej... -Nie. Cofnęła się. Spojrzała na niego uważnie. - Co, nie? - spytała. - Nie jestem wściekły ani smutny dlatego, że moja
siostra może trafić do więzienia. - Nie był pewien, jak Anna zareaguje na to, co zamierzał powiedzieć, ale był jej winien całkowitą szczerość. - Nie kocham jej, Anno. Przestałem ją kochać tamtego dnia, kiedy odeszła od swoich dzieci, nie martwiąc się o to, kto się nimi zaj mie. Oczy Anny zapełniły się łzami. Wyschło mu w gardle. Odchrząknął głośno. - Wiem. Jak można nie kochać siostry? - Moja siostra też nie była święta. Wiele wysiłku kosz towało mnie, żeby odsunąć się od niej i jej poczynań. Do skonale rozumiem, co czujesz. - Kiedy byliśmy dziećmi, starałem się nią opiekować. Starałem się ją zrozumieć. Bóg jeden wie, jak bardzo. Ale ona nie mogła znieść mnie albo może dziadków, al bo życia, które wiodła. Nie była zadowolona, dopóki nie narobiła kłopotów. Kłopoty dostarczały jej największej przyjemności. Próbowałem ją chronić, starałem się po wstrzymywać przed wskakiwaniem do łóżek kolejnych mężczyzn. Ale ona nie chciała mojej pomocy. Anna objęła go i mocno przytuliła. - Tak mi przykro - powiedziała. Ale Grant nie mógł już przestać mówić. - Kiedy odeszła, chciałem ją kochać. Przede wszystkim dlatego, że Ford i Abigail jej potrzebowali. Ale... - Zaklął cicho. Głowa opadła mu na jej ramię. Nie potrafił mówić o swoich uczuciach. Nie umiał okazywać słabości. Ale to była Anna... A kiedy był z nią, czuł, że mógł jej zaufać, że mógł podzielić się z nią swo imi udrękami. - Ford i Abigail potrzebowali także ciebie - powiedzia-
ła. Głaskała go po głowie jak dziecko. - Dobrze postąpi łeś, Grancie. Tych dwoje wyrosło na wspaniałych ludzi. - Tak. To dobre dzieciaki. - Już nie dzieciaki. Dzięki tobie wspaniale wydorośleli. Rozejrzał się. Zdawał sobie sprawę, że wyglądał jak sła be cielę. - Takie jest moje życie, Anno. - Wiem. - Przesunęła palcem po jego wargach. Uwierz mi, wiem. - Może to nie jest w porządku? Pocałowała go. Z pasją i namiętnością, z jaką jeszcze przed chwilą się z nim kochała. Kiedy po chwili podnio sła głowę, oczy miała wilgotne od łez. - Może nie. Ja w pewnym momencie pojęłam, że zasłu guję na coś więcej - powiedziała. - Że nie tylko ja powin nam się opiekować innymi, ale i o mnie powinien ktoś zabiegać. Grant nie mógł powiedzieć o sobie tego samego. I z te go powodu był na siebie wściekły. Ale tak naprawdę wca le nie wiedział, na co zasługiwał. Nie potrafił, jak Anna, zrozumieć samego siebie. Mimo spędzonych przy niej miesięcy. Jedyne, co przy niej odnalazł, to namiętność. A już był przekonany, że utracił ją na zawsze. Kiedy zadzwonił telefon, Anna i Grant spojrzeli na sie bie pytająco. - Jestem tchórzem, skoro nie mam ochoty odebrać? spytał Grant. - Nie. - Anna uśmiechnęła się smutno. Grant podniósł słuchawkę. - Halo? - powiedział.
- Tu Ryland. Grant miał wrażenie, jakby klatka piersiowa mu eks plodowała. -I? - Zrobione. - Tak szybko? -Tak - Macie ich oboje? - spytał Grant. - Owszem. Grace Ashton i jej mąż siedzą w areszcie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Tym razem Grant poprosił Annę, żeby z nim pojechała. Znaczyło to dla niej bardzo wiele. Pędzili autostradą do San Francisco, ku trudnemu spot kaniu z kimś, kogo Grant nie widział od dziesiątek lat. Z ra dia płynęła namiętna piosenka Norah Jones. Blade słońce z trudem przebijało się przez gęste, szare chmury. Kątem oka Anna obserwowała Granta. Niewiele spał tej nocy. Wyglądał na bardzo wyczerpanego. Tak mocno ściskał kierownicę, że zbielały mu palce. Siedział sztyw no. Na twarzy miał głębokie bruzdy. Chciała go jakoś po cieszyć. Wzięła go za rękę i splotła palce z jego palcami. Nawet na nią nie spojrzał, ale rozluźnił się trochę, oparł wygodniej i odetchnął głęboko. Nie umiała sobie wyobrazić, co czuł w tym momen cie. Miesiące w Napa były dla niego bez wątpienia czasem najdziwniejszym i najbardziej stresującym. Jego ojciec żył, o czym dowiedział się tylko po to, by zostać przez nie go po raz kolejny odrzuconym. A potem morderstwo, w związku z którym trafił do aresztu. A jeszcze teraz przyszło mu jechać do więzienia, w któ rym tym razem siedziała jego siostra. Anna mocno ścisnęła dłoń Granta.
Gdy tylko zatrzasnęły się za nimi wrota więzienia i znaleźli się w ciemnawym korytarzu, ściany rzuciły się na Granta. Czuł, jak go przytłaczają. Była przy nim Anna. Jej ciepły, dodający otuchy uśmiech. Ale nie pomogłoby, nawet gdyby znalazła się tam z nim cała rodzina. Czuł się kompletnie samotny i opuszczony. W głowie miał mętlik. Wirowały mu przed oczami okropne wspomnienia: siostry, długich, czarnych nocy w ciasnej celi i potwornego strachu, że już nigdy nie zazna wolności. Zewsząd snuły się za nimi podejrzliwe spojrzenia strażników i wstrętny zapach środka do mycia podłóg. Grant czuł przemożną chęć, by się odwrócić i wybiec z te go strasznego miejsca. Ale nie mógł tego zrobić. To był ostatni raz, kiedy jego stopy stanęły w tym gma chu. Miał jednak coś do zrobienia. Musiał się od czegoś i od kogoś ostatecznie uwolnić. Przy blacie recepcyjnym czekał na nich detektyw Ryland z tym samym co rano obojętnym wyrazem twarzy. Grant był jednak przekonany, że ta sprawa pochłaniała go bez reszty. Garnitur miał trochę wymięty, a na krawacie wielką plamę po kawie. - Może pani zaczekać tutaj, panno Sheridan - wskazał w kierunku poczekalni. Anna zignorowała go. Spojrzała w oczy Grantowi. - Jesteś pewien, że nie chcesz, żebym z tobą poszła? - Odradzałbym - mruknął Ryland, zanim Grant zdą żył się odezwać. - Dlaczegóż to? - warknął Grant. - Pańska siostra jest bardzo, rzekłbym... poruszona -
odparł policjant. - Nie jestem pewien, czy przy świad kach uzyska pan odpowiedzi, których pan oczekuje. - Których oczekuję? Ryland wzruszył ramionami. - Osobiste pytania, osobiste odpowiedzi - powiedział. - Właśnie. - Zwykle pozwalamy na odwiedziny tylko jednej oso bie na raz, ale... - detektyw zaszeleścił trzymanymi w rę ce dokumentami - mógłbym przymknąć oko na przepisy, gdyby chciał pan wejść razem z panną Sheridan. Grant patrzył przed siebie twardym wzrokiem, ale był zaskoczony i poruszony. Ryland objawił zupełnie inne oblicze. Widać było, że nie wierzył już ani trochę w winę Granta i, proponując mu przysługę, na swój sposób prze praszał go. Grant odwrócił się do Anny. Pocałował ją w czoło. - Dziękuję - powiedział. - Za co? - spytała. - Że jesteś tu ze mną. - Dziękuję, że zabrałeś mnie ze sobą. Pokiwał głową. Zmusił się do uśmiechu. - Zrobię to sam, dobrze? Poczuła łzy pod powiekami, ale szybko otarła oczy. - Oczywiście - bąknęła. - Niedługo wrócę. Pomachała mu i posłała ciepły uśmiech. - Nie musisz się spieszyć - powiedziała. I poszła do po czekalni. Grant ruszył za Rylandem. Przeszli długimi koryta rzami przez kilka kolejnych punktów kontrolnych. Grant czuł silny ucisk w piersi. Nie przeszkadzały mu docinki
i wulgarne uwagi dobiegające z mijanych cel. Puszczał je mimo uszu. Ale łoskot zamykanych krat sprawiał, że włos mu się jeżył. Zatrzymali się na początku krótkiego korytarza. Ryland przywitał się ze strażniczką, potem odwrócił się do Granta. Wskazał samotne krzesło stojące przed drzwia mi celi w głębi. Zupełnie jak w „Milczeniu owiec", pomy ślał Grant. - Myślałem, że porozmawiam z nią przez telefon w roz mównicy - powiedział do Rylanda. Detektyw znów wzruszył ramionami. - Pomyślałem, że wolałby pan porozmawiać na osob ności. Na tym bloku nie ma więcej więźniów. Może pan powiedzieć, co ma pan do powiedzenia, spytać, o co pan chce, bez świadków. Grant przyjrzał się mu uważnie. - Doceniam to, detektywie. - Nie ma o czym mówić. - Wskazał puste krzesło. Niech pan usiądzie. Kiedy pan skończy, strażniczka pa na odprowadzi. - Dziękuję. - Powodzenia, Grant. Kilka kroków do krzesła zdawało się ciągnąć w nie skończoność. Stopy Granta zrobiły się ciężkie jak z oło wiu. W końcu usiadł na krześle i zacisnął palce na meta lowych prętach oparcia. Zobaczył Grace. Siedziała w kącie celi, na pryczy. Ubrana w granatowy kombinezon, oparta o żółtą ścia nę. Oczy miała zamknięte, a na uszach słuchawki. Słu chała muzyki. Przyglądał się jej z uwagą i z zaciekawieniem. Jej wy-
gląd poruszył go. Była bardzo chuda i blada, jakby od dawna nie widziała światła słonecznego. Przez chwilę Grant zobaczył oczyma wyobraźni małą dziewczynkę. Młodą Grace w Nebrasce. Była wtedy opa lona i zdrowa. Wiele czasu spędzała na powietrzu. Odży wiała się zdrowo. Teraz z trudem mógł ją rozpoznać. Siedział nieruchomo i czekał, aż otworzy oczy i zauwa ży go. Wiedziała, że przyjdzie. Czuł to. Czekanie nie mo gło więc trwać długo. Po minucie otwarła oczy. Zmar szczyła czoło, zdjęła słuchawki i westchnęła ciężko. - Nooo - powiedziała głosem słodkim jak jad węża. Kogo my tu mamy? Głos miała lekko zachrypnięty. Grant zastanawiał się, czy był to tylko skutek palenia papierosów. Poczuł w sercu wielki żal. - Witaj, Grace. - Witaj, braciszku. - Jak cię tu traktują? - Naprawdę cię to obchodzi? Zacisnął szczęki. Tak, do cholery! Może to głupie, ale obchodziło go. Powoli podniosła się z pryczy i podeszła do krat. Za cisnęła dłoń na stalowym pręcie. - Czego chcesz? - spytała. Zaskoczyło go to, choć tyle pytań i myśli kłębiło mu się w głowie. Po chwili udało mu się wyłowić jedno. - Chciałbym wiedzieć, od jak dawna wiedziałaś o Spen cerze? Przyłożyła palec do ust. - Hm. Dowiedziałam się, że porzucił nas dla bogatej kobiety jakieś... jedenaście lat temu.
- Nie - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Od kiedy wie działaś, że on żyje? Uśmiechnęła się szerokim, zimnym uśmiechem. - Od ponad dziesięciu lat. - Jak się dowiedziałaś? Westchnęła. - Z telewizji. Zobaczyłam go w wiadomościach. To by ła relacja z jakiegoś spotkania handlowego, czy coś takie go. .. Stał w tle, ale wiedziałam, że to on. - Źrenice jej się zwęziły. - Zapamiętałam tę twarz z fotografii, która stała na szafce w sypialni mamy. Grant pamiętał tę fotografię. On także dzięki niej roz poznał Spencera. - Ja też zobaczyłem go w telewizji - powiedział. - I natychmiast tu przyjechałeś, tak? - Musiałem się z nim spotkać, zmusić go do odpowie dzi na kilka pytań. - Udało ci się? - spytała, jakby doskonale znała odpo wiedź. Grant wykonał głęboki wdech. Uniósł wysoko brwi. - Boże, my naprawdę jesteśmy bliźniętami. -Co? - Mieliśmy takie same początki, to i koniec nie powi nien się zbyt wiele różnić. - Być może, ale robiąc to po swojemu, straciłeś kupę zabawy, braciszku. - Czyżby? To nie ja jestem za kratkami, Grace. Nieznaczny, diaboliczny uśmieszek spłynął na jej wargi. - Ale byłeś, prawda? Grantowi zdało się, że cała krew zamieniła mu się w lód.
- Wiedziałaś - rzucił. Spojrzała nań drwiąco. - Co za wstyd, że ciebie oskarżyli o zabójstwo Spence ra - powiedziała. - Grace, wiedziałaś, że byłem aresztowany? I nie zro biłaś... - Nic. - Wzruszyła ramionami. - To prawda. Po raz pierwszy tego dnia, a może po raz pierwszy w życiu, ujrzał siostrę w nowym świetle. Nie była już roz kapryszonym dzieckiem czy zagubioną owieczką. Nie była już dziewczynką, którą chciał chronić i bronić. Była zimną, twardą, zupełnie zagubioną w życiu kobietą. Spoj rzał na nią z niesmakiem. - Wygląda na to, że nie masz wyrzutów sumienia z po wodu tego, co zrobiłaś? - Po pierwsze, to Wayne pociągnął za spust. Ale masz rację, cieszę się, że on nie żyje. - Pochyliła się. Twarzą niemal dotykała krat. - I jestem naprawdę szczęśliwa, że widziałam, jak się bał, jak się wił pod lufą pistoletu. - Nie, Grace. - Jesteś hipokrytą, Grant! - krzyknęła. - Dobrze wiem, że ty i ta cała banda bękartów Ashtonów chcieliście jego śmierci. Grant pochylił się do przodu. - Nieprawda. Chcieliśmy, żeby zapłacił za wszystko, co zrobił. Walnęła pięścią w metal. - I zapłacił! Najwyższą cenę. Grant wstał. - To, co zrobiłaś, było złe - mruknął ponuro. Parsknęła mu w twarz kpiącym śmiechem.
- Od kiedy to jesteś taki delikatny? Och, no tak... za wsze byłeś. To był jeden z powodów, dla których chcia łam, żebyś to właśnie ty zajął się moimi dziećmi. Wie działam, że będziesz dla nich wspaniałą matką. Jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Żadnego. Po nieważ ze wszystkiego, czego w życiu dokonał, najbar dziej był dumny z tego, że był dla Forda i Abby i ojcem, i matką. - Nie pomyliłaś się - zaczął ponuro. - Ford i Abigail ni gdy nie byli twoimi dziećmi. Byli i będą moi. Cień wściekłości przysłonił jej spojrzenie. - Chcesz jeszcze czegoś, braciszku? Przyszedłeś znowu wyciągnąć mnie z tarapatów? Zawsze byłeś w tym dobry. - Owszem. Byłem w tym dobry - powiedział Grant su cho. - Lecz tym razem nie po to przyszedłem. Przyszed łem pożegnać się z tobą, Grace. Przyszedłem powiedzieć, że żałuję tego, co zrobiłaś, i mam nadzieję, że potrafisz znaleźć spokój. I bez słowa odwrócił się i odszedł. Słyszał, jak Grace waliła w kraty i krzyczała: - Nie potrzebuję twojego współczucia, dupku. I nie po trzebuję twojego spokoju. Strażniczka otworzyła kratę i poprowadziła Granta ko rytarzem do wyjścia. Z oddali coraz ciszej dobiegał krzyk Grace: - Możesz zabrać sobie to wszystko i wsadzić... Reszty Grant nie usłyszał. Był już za drzwiami. Czuł wielki ucisk w piersi, ale nie z gniewu czy rozpaczy. Właś nie rozstał się ze swoją przeszłością i czuł bolesną ulgę. Wszedł do poczekalni i wzrokiem poszukał Anny. Kie dy ją zobaczył, odetchnął. Siedziała na krześle i czytała ja-
kies kolorowe pismo. Do góry nogami. Jej oczy błyszczały. Była śliczna jak anioł. Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszył się tak bardzo na czyjś widok. - Hej - powiedziała, gdy go spostrzegła. Poderwała się z krzesła i pobiegła ku niemu. Otworzył szeroko ramiona i przytulił ją do piersi. - Skończone - szepnął wprost w jej włosy. - Wszystko w porządku? - Nie. Ale będzie. Uniosła głowę i pocałowała go. - Czy podziękowałem ci już za to, że ze mną przyje chałaś? - Tak. Czy podziękowałam ci już za to, że mnie ze so bą zabrałeś? -Tak. - świetnie. Chodźmy stąd. Twarz mu pojaśniała. Wziął ją za rękę i ruszył do wyj ścia, na świeże listopadowe powietrze. Jechali w milczeniu. Przez całą drogę Grant trzymał Annę za rękę. Nawet kiedy zmieniał biegi, używał do tego jej dłoni. Nie chciał się z nią rozłączyć nawet na moment. Ona także. Chciała też zostawić mu czas. Na przemyśle nie wszystkiego, uporanie się ze smutkiem. Odzywała się z rzadka. O pogodzie i podróży. Unikała tematów zwią zanych z jego wizytą u siostry. Psiakrew! Naprawdę go dopadła. Ta piękna kobieta. Na prawdę go rozumiała. Wiedziała, że kiedyś i tak z nią poroz mawia. Wiedziała, że potrzebował czasu, żeby przemyśleć wszystko, znaleźć odpowiednie słowa. Może najpierw za dzwoni do Forda i Abigail? Jej to nie przeszkadzało.
Ford i Abigail. Jego myśli zmieniły kierunek. Tak, musi do nich zatelefonować, opowiedzieć, co się zdarzyło. Spróbować wytłumaczyć postępki ich matki i jej żałosną przyszłość. Miał nadzieję, że znajdą oparcie w sobie nawzajem i w swoich małżonkach, zanim on do nich wróci. Musiał wrócić. Z wielu powodów: dzieci, farma... No i fakt, że nie mógł już dłużej siedzieć w Vines. Caroline, Lucas i całe przyrodnie rodzeństwo na pewno nie będą tolerowali dłużej jego towarzystwa, gdy się dowiedzą, że to jego bliźniacza siostra przewróciła ich życie do góry nogami. Zauważył zaszokowane spojrzenie Caro line, kiedy Ryland wyjawił wszystkie szczegóły zabój stwa Spencera. Przygnębienie ścisnęło go za gardło. Będzie mu ich brakowało. Wszystkich. W ciągu ostatnich miesięcy przywykł traktować ich jak rodzinę. I na samą myśl, że to wszystko pójdzie w zapomnienie, żal ściskał mu serce. - Głodny? - spytała Anna, kiedy wjechali na teren po siadłości. - Jeszcze jak. - Możemy zamówić pizzę. Zatrzymał auto i wyłączył silnik. - Zostaniesz dzisiaj ze mną? - Oj, panie Ashton - powiedziała miękko. Otwarła drzwiczki i wysiadła. - Potrzebujesz mnie dziś w nocy, prawda? - Potrzebuję - przyznał śmiało. - W takim razie... Jestem twoja - powiedziała. Trzymając się za ręce, ruszyli wysypaną kamieniami
ścieżką w stronę domku. Nagle Grant zatrzymał się i za czął nasłuchiwać. - Co? - spytała Anna nieco zdenerwowana. - Czyżbym zostawił włączony telewizor? Słyszę jakieś głosy. - Nie wiem. Nie sądzę. Chodźmy sprawdzić. To nie był telewizor. Ani radio. To była rodzina Ashtonów. Gdy Grant otworzył drzwi, ujrzał cały tłum wi tających go z radością i nadzieją ludzi. Ze wszystkich stron widział uśmiechnięte, życzliwe twarze. Siedzieli na wszystkich kanapach i krzesłach, a nawet na podłodze.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Nie chcieliśmy przeszkadzać - powiedziała Merce des. Szczere spojrzenie jej niebieskich oczu wędrowało od Granta do Anny. - W każdym razie większość z nas - odezwał się sie dzący na kanapie Jared. Mercedes dała mu kuksańca w ramię. - Chodzi o to - powiedział Eli z kąta obok komin ka - że chcemy, żebyś wiedział, że jesteśmy z tobą i że... no, że... - Och, do diabła - Lara skrzywiła się i poklepała mę ża po kolanie. - On usiłuje powiedzieć, że zależy nam na tobie, Grancie. - To prawda. - Cole siedział w wielkim fotelu. Trzymał na kolanach roześmianą Dixie. - To był dla nas wszyst kich okropny rok, ale w końcu możemy zapomnieć o przeszłości i żyć dalej. Jillian, tym razem bez Setha, który niewątpliwie pilno wał dzieci, stała najbliżej Granta. Chwyciła go w ramiona i mocno uścisnęła. - Szczerze mówiąc, jesteśmy z tobą, czy nas zechcesz, czy nie. - Doceniam to - mruknął Grant wyraźnie zakłopotany. Zebrani krewni skwitowali to salwą radosnego śmiechu.
Anna przyglądała się Grantowi. Był zaskoczony i skrę powany. Skrzyżował ręce na piersi i rozglądał się dooko ła niepewnie. Anna była zdziwiona, że tak bardzo czuł się odpowiedzialny za uczynki swojej siostry. A przecież nie zrobił nic złego. Pokochał tylko dzieci, które los cis nął mu w ramiona, i chronił reputację swojej przyjaciół ki i jej syna. Był wspaniałym człowiekiem. A tymczasem spodziewał się, że bracia i siostry go odtrącą. Anna uśmiechała się do wszystkich. Stanowili wielką, fantastyczną rodzinę i oferowali Grantowi wsparcie i ser deczność. Caroline spostrzegła zakłopotanie Granta. Podeszła do niego, wzięła go pod ramię i poprowadziła do kuchenne go stołu. - Musisz być głodny. 1 Anna pewnie też. Przynieśliśmy coś do jedzenia. No i, oczywiście, trochę wina. - Nie bój się - powiedział Cole z szerokim uśmiechem. - Jillian niczego nie gotowała. - Pomógł Dixie wstać. - Bardzo zabawne. - Jillian rzuciła bratu groźne spoj rzenie. I oboje się roześmiali. Anna obserwowała rozradowaną rzeszę krewnych tło czących się wokół Granta. Oto otrzymał to, czego potrze bował najbardziej: akceptację i poczucie jedności z nimi. Caroline napełniła kieliszek winem i podała Annie. Następnie zaczęła nakładać na talerz jedzenie dla Gran ta. - Nie martw się - powiedziała. - Nie zostaniemy tu długo. - Ale wystarczająco długo, żebyś się nabawił niestraw ności - powiedziała Mercedes, patrząc na gigantyczną porcję, jaką jej matka szykowała Grantowi.
Caroline posłała córce srogie spojrzenie. Podała talerz Grantowi. - Po prostu wydawało nam się, że powinieneś poczuć, że jesteś członkiem naszej rodziny - powiedziała. Grant odchrząknął, ale głos wciąż mu się łamał. - Dziękuję - powiedział. - Dziękuję ci, Caroline. W tym momencie Anna poczuła drapanie w gar dle i wilgoć pod powiekami. Szybko pociągnęła łyk wina. Mężczyzna, którego pokochała, wiele przeszedł w życiu. W bardzo młodym wieku został zmuszony do stworzenia rodziny. I zrobił to, sam, bez niczyjej pomo cy. Wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za uczyn ki siostry i ojca zarazem. Ale w tym wypadku, tu Anna uśmiechnęła się miękko, postępek Spencera Ashtona obrócił się na dobre. Grant odzyskał rodzinę. - Anno? - zawołała Jillian. - Możesz pomóc mi otwo rzyć ten pojemnik? Dzisiaj zupełnie nie mogę sobie z ni czym poradzić. Anna poczuła, że i ona została zaakceptowana przez rodzinę Granta. Było to bardzo miłe uczucie. Podeszła do stołu. Wśród śmiechów i żartów zajęła się pojemnikiem, gdy tymczasem mężczyźni wyciągali kor ki z butelek, a kobiety otwierały kolejne koszyki z jedze niem. Zostali ponad godzinę. Jedli, pili, rozmawiali o starych czasach. Wspomnienia z dzieciństwa co chwila przery wane były salwami śmiechu. Grant popadł w lekką me lancholię. Był szczęśliwy, że sprawa zabójstwa Spencera znalazła wreszcie rozwiązanie i że on sam został oczysz-
czony ze wszystkich podejrzeń. Uświadomił sobie, że był wolny. Mógł wyjechać z Napa, opuścić Ashtonów i ich dom i rozstać się z Anną. Na samą myśl o tym poczuł bolesny skurcz serca. Pożegnawszy gości na werandzie, Grant wrócił do pu stego i cichego domu. Przy kuchennym stole stała Anna. Pakowała puste butelki po winie do papierowej torby. By ła taka pociągająca... Podszedł do niej i objął ją w pasie. - To było okropnie przytłaczające - powiedział. Roześmiała się. - Wiem, ale myślę, że oni chcieli, żebyś zrozumiał, że jesteś jednym z nich. Że jesteś częścią rodziny. - Taaak. Odwróciła się do niego. - O co chodzi? - Nie wiem. - Powiedz. - Trudno mi to wyrazić. - Co? - nalegała. - Że mam taką rodzinę. Siostry, braci i kobietę, która chce, żebym mówił do niej mamo, jeśli tylko będę miał chęć. Anna zarzuciła mu ręce na szyję. Uwielbiał, kiedy tak robiła. - Caroline jest cudowna - powiedziała. - Bardzo cię polubiła i na pewno zrozumie, jeśli... - Nie, Anno. Problem w tym, że chcę. -I wydaje ci się, że jesteś nielojalny wobec pamięci swojej matki? - Nie. - Poczuł nagle brzemię wielomiesięcznego
zmęczenia. - Psiakrew! Jestem taki zakręcony. Przez czterdzieści trzy lata wiedziałem, kim byłem i gdzie było moje miejsce. Teraz, nagle, nic nie jest oczywi ste, rozumiesz? Moja przyszłość, moja tożsamość nie są pewne. - Wiem. Bardzo mi przykro. - Nie zasługuję na ciebie. - Być może - droczyła się z nim. - Ale mnie masz, tak czy inaczej. Pocałował ją. Pragnął jej ust, jej smaku. Potrzebował jej siły i zaufania. Odpowiedziała pocałunkiem na jego pocałunek. Przy tuliła się mocno. Na moment stracili równowagę i Grant przycisnął ją do stołu. Po chwili oderwali się od siebie, żeby zaczerpnąć po wietrza. Grant wplótł palce w jej włosy i szepnął: - Zostaniesz ze mną na noc, prawda? Zobaczył w jej oczach błysk rozczarowania. - Chciałabym - powiedziała przepraszającym tonem ale Jiliian wspomniała, że Jack pytał o mnie i... - Nie, nie. Oczywiście - wyrzucił słowa jak automat. Odsunął się od niej, żeby odzyskać panowanie nad sobą. - On mnie potrzebuje, Grancie - ciągnęła, jakby na prawdę musiała się tłumaczyć. Nikt na świecie nie wiedział lepiej niż on, że dzieci są najważniejsze. Ale samolubny drań w jego duszy wciąż upominał się o swoje. Odwrócił się i wyszedł. - Przepraszam. - Podążyła za nim. - Chciałam tu być, dla ciebie... - Anno, zawsze mogę na ciebie liczyć. - Zajrzał jej głę-
boko w oczy. - Ale teraz potrzebuję czasu, żeby się tro chę pozbierać. Na jego oczach jej twarz skamieniała. Przeleciało mu przez myśl, że może potraktował ją zbyt obcesowo. Może sprawił jej ból, choć naprawdę nie chciał. - Do zobaczenia jutro - rzuciła, minęła go z wymuszo nym uśmiechem i poszła do drzwi. - Zaczekaj, Anno. Obejrzała się. -Tak? - Chciałabyś, żebym powiedział, że i ja ciebie potrze buję, prawda? - Co? - Wysoko uniosła brwi. - Chcesz, żebym potwierdził, że nie tylko cię pragnę, ale i potrzebuję? - Złość wibrowała w jego głosie. Potrze bował całego dnia, żeby sobie uświadomić, że był wolny, że mógł wyjechać. Jego złość nie była skierowana prze ciwko Annie, ale ponieważ sam nie wiedział przeciwko komu, na niej się skrupiła. - Nie rozumiem - powiedziała. - Wcale nie jest mi łatwo pragnąć cię, prosić, żebyś zo stała na noc albo... - Grant. Wiem, że masz za sobą okropny dzień - po wiedziała cicho. - I wiem, że wciąż jeszcze drzemie w to bie resztka gniewu, ale... - Proszę, oszczędź mi tej psychoanalizy, Anno. Urwała. Odetchnęła głęboko. - Dzisiejsza noc należy do Jacka - powiedziała. - Nic więcej, nic mniej. - Nie chodzi mi o tę noc. Mówię o przyszłości.
- Nie wiedziałam, że mamy jakąś przyszłość - stwier dziła chłodno. Nerwowo zaciskał szczęki. Co on, u diabła, wyrabiał!? Dlaczego w ogóle zaczął tę rozmowę? Czy naprawdę za wszelką cenę chciał, żeby została z nim na tę noc? Czy może chciał w ten sposób umożliwić sobie rozstanie z nią, kiedy nadejdzie pora? - Moje życie, moja przyszłość są w Nebrasce - powie dział. - Dobrze. - Anna westchnęła, jakby jej cierpliwość się kończyła. - Dobrze? - Tak, dobrze. - Dlaczego nie wściekasz się na mnie? - spytał szorst ko. - A czemu chcesz, żebym się wściekała? Patrzył na nią bez słowa. Tylko serce waliło mu o że bra. -Twoje życie to twoje życie, Grancie - powiedzia ła. - Twoje decyzje, twoje szczęście albo żal. - Na mo ment wzrok jej złagodniał. - Kocham cię. Ale jeśli chodzi o przyszłość, wybór należy do ciebie. Milczał. - Pragnę, żebyś był szczęśliwy. Tylko tyle. Myślę, że walczyłam o to, o nas, wystarczająco długo. Może teraz twoja kolej? Nie czekała na odpowiedź. Zakręciła się na pięcie i wy szła. Przez otwarte drzwi widział, jak oddalała się coraz bardziej. I czuł się okropnie samotny. Ale przecież wie-
dział, że sam do tego doprowadził. Jeśli chciał się jej po zbyć, wykonał właśnie wspaniałą robotę. Wrócił do domu i zatrzasnął drzwi. Wielkimi kroka mi podszedł do stołu. Sięgnął po butelkę wina i pociąg nął wielki łyk. Nie był pijany już chyba ze dwadzieścia lat, ale po ta kim dniu może trzeba było to zmienić.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Księżyc był prawie w pełni, świecił bardzo jasno. Żółta we światło wpadało przez okno sypialni jej syna i oświet lało śliczną buzię dziecka. Anna siedziała obok łóżeczka Jacka i przyglądała się śpiącemu chłopcu. On był jej rodziną, jej światem, wszystkim, co miała. Potrzeba chronienia go, którą czuła nieustannie, była czasami wyjątkowo silna. Był całym jej życiem. Młody i bezbronny, zasługiwał na najlepszą mat kę i rodzinę. Z ostatnich wydarzeń Anna wyciągnęła jeden ważny wniosek. Istniały prawdziwe i mocne więzi między Ja ckiem i Ashtonami. I dla jego dobra powinna utrzymy wać z nimi możliwie najściślejsze kontakty. Może nawet powinna poszukać w Napa posady dla nauczycielki? Na samą myśl o przeprowadzce do miejsca, z którym łączyło ją tyle miłych wspomnień, uśmiechnęła się. Najbliższe tygodnie niosły wielkie zmiany w życiu wszystkich, którzy mieli jakikolwiek związek ze Spence rem i jego kłamstwami. Anna wiedziała, że jeśli zamierza utrzymać się na powierzchni, musi myśleć o przyszłości. Dla dobra Jacka i swojego. Nie mogła się opędzić od stających jej przed ocza mi obrazów Granta. Wciąż widziała go, jak powta-
rżał: „Należę do Nebraski. Moje życie jest w Nebrasce". Nie mógł jaśniej wyrazić swoich pragnień i oczekiwań. Z całej jego postawy, z jego zachowania wyczuwała, jak potężną walkę toczył sam ze sobą. Anna nie wiedzia ła, czy Grant ją kochał, ale na pewno darzył ją jakimś silnym uczuciem, które starał się stłumić. Bał się, że mogłoby ono osłabić jego poczucie obowiązku wobec dzieci. Zanim od niego wyszła, powiedziała mu jasno, że wszystko zależy od jego decyzji. Była szczęśliwa, że wresz cie się na to zdobyła. Anna odchyliła się do tyłu i zakołysała w fotelu na bie gunach. Westchnęła. Zrobiła to, co powinna była zrobić, żeby zachować resztki godności. Ale wciąż rozmyślała o tym, co przyniesie jutro, jaka w ogóle była przed nią przyszłość. I czy jej serce kiedykolwiek będzie potrafiło się pogodzić z utratą Granta Ashtona. Rytmiczny oddech śpiącego dziecka działał uspokaja jąco. Anna zamknęła oczy i usnęła. Z ponurą miną Grant wyjął ze stojaka kolejną butelkę czerwonego wina i wrócił na werandę, na chłodne, nocne powietrze. Usiadł ciężko i wlał wino do kieliszka. Czuł się jak uczniak przeżywający pierwsze rozczarowanie miłos ne. Miał wielką nadzieję, że półtorej butelki wina, które już wypił, i to, które jeszcze zamierzał wypić, powalą go ostatecznie. Bardzo pragnął skończyć wreszcie ten dzień. - Nie powinno się pić w samotności. Grant podniósł głowę. W drzwiach stali Eli i Cole. Przyglądali mu się z rozbawieniem.
- Myślałem, że sobie poszliście - wymamrotał Grant. Zauważył, że przyszło mu to z pewnym trudem. Może był już bardziej pijany, niż mu się zdawało? Uśmiechając się szeroko, Cole usiadł obok niego. - Pomyśleliśmy, że może będziesz chciał z kimś poga dać - powiedział. - Właśnie. - Eli stanął za bratem. - Dzięki. - Powiedział Grant. - Dzięki, ale nie. - Nie bądź głupi, Grant - rzucił Eli. - Wiemy, jak to jest, kiedy rzuci cię dziewczyna, co nie, Cole? Cole rozważał kwestię przez chwilę. - Nie - powiedział. - Ja nie. Eli zaklął grubo. - To dlatego, że odkąd skończyłeś szkołę, byłeś pracoholikiem. - Tak, to jest powód - przyznał sarkastycznie Cole. Grant westchnął ciężko. - Nie chciałbym przerywać tej podróży w czasie przez pasmo zwycięskich podbojów Colea, ale... - Nikt nie mówił o paśmie zwycięskich podbojów przerwał mu Eli. - On powiedział tylko, że nigdy nie rzu ciła go żadna dziewczyna. Od podstawówki chodził stale z tą samą dziewczyną, więc... - Znowu przekłamujesz historię, Eli - powiedział Cole ponurym tonem. Ale jego oczy lśniły wesoło. - Czego chcecie, chłopaki? - Grant prawie krzyknął. - Przyszliśmy po prostu odwiedzić brata - odparł Eli. Cole wyjął z ręki Granta pusty kieliszek. - Pomóc mu przetrwać ciężką noc - powiedział. - Dzień nie był ciężki, to i noc nie będzie - warknął Grant gniewnie.
- Nie, oczywiście. - Eli usiadł. - Twoja siostra trafiła do więzienia, ty sam nie wiesz, czy chcesz wracać do Nebraski, i jeszcze rzuciła cię kobieta. Cole ze współczuciem pokiwał głową. - To może popchnąć faceta do pijaństwa. - Nikt mnie nie rzucił, do cholery! - Grant zaczynał być wściekły. Cole rozejrzał się dookoła. - W takim razie gdzie jest Anna? - Poszła do domu, żeby być z Jackiem. - jest bardzo dobrą matką - zwrócił się Eli do Colea. - Pewnie byłaby też wspaniałą żoną. - O, tak. Słodka, seksowna i mądra. Potrójne zagroże nie. - Cole pokiwał głową. - Jestem zdumiony, że do tej pory nikt jej złapał. Grant wyrwał kieliszek z ręki Colea i napełnił go szyb ko. Mamrotał coś przy tym gniewnie o tym, jak to czasa mi dobrze jest nie mieć rodziny. - Jack powinien zostać w Napa - ciągnął Cole, jakby nic nie zaszło. - W końcu jest naszym bratem. A to ozna cza, że zrobimy wszystko, żeby i Anna tu została. - Może powinniśmy znaleźć jej męża? - zapropono wał Eli. Z rozbawieniem zerkał na Granta. - Mam mnó stwo znajomych, którzy z radością umówiliby się z nią na randkę. - Co powiesz o Miltonie? - spytał Cole. - To dobry chłopak, całkiem młody, przystojny. Jeśli tylko nie prze szkadzają ci rude włosy i biała cera. Nieokiełznana wściekłość gotowała się w Grancie. Miał już dosyć Colea i Eliego. Miał dość słuchania o An nie i jej przyszłości z innym mężczyzną.
- Wynoście się! - wybuchnął. - Wynoście się! - Jak rozkapryszone dziecko, cisnął kieliszkiem o podłogę. Po przez opary wina zobaczył, jak rozprysnął się na miliony kawałeczków. Eli popatrzył na rozsypane szkło i czerwoną plamę po winie i pokręcił głową. - Mama da ci za to popalić, Grant - powiedział. - Sama wybierała te kieliszki, prawda, Eli? - rzucił Cole. - Tak, w sklepie z antykami w... Vermont to chyba by ło. .. kilka lat temu. - Wstrętny księgowy! - zaryczał Grant. - Co się z nim dzieje? - spytał Eli z łobuzerskim uśmieszkiem. Cole wzruszył ramionami. - Chłopak ma kłopoty. No, może trochę przesadziłem z tym chłopakiem. Ale miły z niego gość. Grant patrzył to na jednego, to na drugiego. Potrząs nął ciężką głową. - Jesteście wstrętni - powiedział. Obaj zaśmiali się wesoło. - Nie - zaprotestował Cole. - Jesteśmy tylko twoimi braćmi. W naszej rodzinie zawsze bawimy się w taką grę, kiedy chcemy, żeby ktoś się zbudził, zanim zaprzepaści wszystko. - Co zaprzepaści? - Grant aż kipiał z wściekłości. Eli pociągnął wielki łyk prosto z butelki. - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Nie - bąknął Grant. - No to jak, wracasz do Nebraski czy co? - spytał Cole. Tym razem bardzo poważnym tonem.
- Nie mam zielonego pojęcia. - Ford jest żonaty. Abby jest zamężna. Co z tobą, z two im życiem? - Oni są moim życiem. - Nie. Oni byli twoim życiem. - Zupełnie jakbym słyszał Annę. Cole wysoko uniósł brwi. - I jeszcze taka spostrzegawcza. Milton będzie napraw dę wdzięczny. Grant kipiał. - Jeśli przedstawicie ją komukolwiek, obydwu połamię karki - zagrzmiał. - Ach, miłość. - Eli westchnął marzycielsko. - Czyż to nie okropna wiedźma? - Kto tu mówi o miłości? - rzucił Grant zaczepnie. - Daj spokój, chłopie. Masz ją wypisaną na twarzy. A przynajmniej miałeś przez chwilę. Grant przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał ze trzeć resztki tego, co serce na niej wypisało. Cole parsknął. - Nie wspominam już o tym, że groziłeś nam utratą ży cia, jeśli spróbujemy się nią zająć. Coś pękło w Grancie. Cole i Eli może i byli irytujący w swoich staraniach pokazania mu, że źle postępował, ale mieli rację. On nie tylko pożądał Anny, ale potrzebował jej. To, co czuł, co sprawiało, że jego serce łomotało gwał townie, co rozpalało mu krew, co po raz pierwszy od bar dzo dawna napełniało mu duszę podnieceniem i radością, to na pewno była głęboka, obezwładniająca miłość. Nie spodziewał się tego. Od dawna za wszelką cenę bronił się przed miłością. Bał się jej. Tak wiele życia po-
święcił Fordowi i Abigail, że uznał się za odstawionego na boczny tor. Nie zostało z niego już nic. Tylko pan w śred nim wieku, który za wszelką cenę starał się zachować kontrolę nad własnym życiem. Ale przy Annie czuł się młody i pełen wigoru. I zda wało mu się, że zasłużył na jej miłość. - Nie możesz wyjechać - powiedział Eli. I pociągnął z butelki kolejny łyk. - Przynajmniej jeszcze nie teraz. Dopiero zaczęliśmy się do ciebie przyzwyczajać. - Jak słodko - rzucił Grant. Eli roześmiał się głośno. Po chwili Cole i Grant dołą czyli do niego. - Ożeń się z nią - powiedział Cole. -I wprowadź się do domu gościnnego na stałe. - Nie czułbym się tutaj dobrze - powiedział Grant, nie zastanawiając się. - Przywykłem do wielkich, otwartych przestrzeni. - Tutaj też są takie, wiesz? Owszem. Wiedział. W ciszę nocy wdarł się natarczywy dźwięk dzwonka telefonu. Eli popatrzył wokół zdziwiony. - Kto to może dzwonić tak późno? - Może to Anna? - powiedział Cole z uśmiechem. Grant zerwał się na równe nogi i popędził do tele fonu. - Hało? - rzucił zdyszany. - Witaj, wujku, tu Ford. Grant wytrzeźwiał w mgnieniu oka. Chciał zaczekać do rana, pozbierać myśli i zebrać się na odwagę, zanim opowie Fordowi i Abigail o ich matce, lecz życie, jak za wsze, postawiło na swoim.
Grant gwałtownie zamachał rękami. Chciał pokazać w ten sposób Colebwi i Eliemu, że to bardzo ważna roz mowa i że spotka się z nimi następnego dnia. Potem wró cił do Forda. - Jak się masz, synu? Wszystko w porządku? - Jasne. - A co u Kerry? - Bardzo dobrze. - Dobrze. To dobrze. A Abby? Na króciutką chwilkę zapadła cisza. Grantowi serce skoczyło do gardła. Ale Ford rzucił prędko: - Właśnie dlatego dzwonię... - Dobrze się czuje, prawda? Opiekujesz się nią, póki nie przyjadę, żeby przyjąć te dzieci do rodziny? - No, cóż... Nie sądzę, żebyś zdążył przyjechać. - Ford zachichotał. - Spóźniłeś się trochę, wujaszku. - Co? - Nawet śmiech Forda nie zdołał uspokoić Granta. - Abby urodziła jakąś godzinę temu. - Godzinę? Ale to prawie miesiąc przed terminem. - Chciałem zadzwonić do ciebie wcześniej, ale wszyst ko potoczyło się tak szybko. Kiedy wody jej odeszły, nie było już czasu na nic. W szpitalu lekarze powiedzieli, że trzeba zrobić cesarskie cięcie. -Cesarskie... - Grant prawie krzyczał do telefonu. Czy z nią wszystko w porządku? - Ma się doskonale. Przysięgam. Prawdę mówiąc, jest w siódmym niebie. - A co z dziećmi? - Są piękne, krzyczą, jedzą, robią kupki. Jak to dzieci. Każde waży około dwóch i pół kilograma. To robi wra-
żenię. Abby i Russ są niesamowicie szczęśliwi. - Ford odetchnął głęboko. Grant niemal słyszał, jak tamten się uśmiechnął. - Teraz już wiem, jak to jest być wujkiem. Sprzeczne uczucia targały Grantem. Był szczęśliwy, że Abby czuła się dobrze i że dzieci urodziły się zdrowe, ale w głębi duszy miał wyrzuty sumienia. - Wujku? Grant potrząsnął głową. - Powinienem tam być - mruknął. - Byłeś tu - powiedział Ford cicho. - Naprawdę byłeś. W każdej chwili twoje myśli były z nami. Kiedy lekarze powiedzieli, że trzeba wyjąć dzieci, Abby była spokojna. Wszyscy wiedzieliśmy, że to był twój wpływ. Byłeś tam, gdzie musiałeś być. Kiedy będziesz mógł wrócić do do mu, będziesz miał mnóstwo czasu, żeby się nacieszyć ma luchami. - Wygląda na to, że będę mógł wrócić już niedługo. - Co? - Ford był wyraźnie zaskoczony. - Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, Fordzie. I na pewno nie będzie to kaszka z mlekiem. - Zabrzmiało poważnie. - Bo tak jest. Rzecz dotyczy twojej... Grace. Przez następnych pięć minut Ford słuchał cierpliwie i spokojnie. Gdy Grant opowiadał o szantażu, Sally Simple i swojej rozmowie z Grace w więzieniu, nie odezwał się ani słowem. Milczał jeszcze długą chwilę, kiedy Grant skończył mówić. W końcu odezwał się silnym, stanow czym głosem: - Cieszę się, że to wszystko zostało powiedziane i zro bione. Wszystko, całe to dochodzenie i tajemnica, gdzie i kim naprawdę była Grace Ashton.
- Bardzo żałuję, że to się stało - powiedział Grant. - A ja nie. Byłeś dla nas matką i ojcem. Wiem, że Abby uważa tak samo. Poświęciłeś nam wszystko i kochamy cię za to. Dzięki tobie jesteśmy lepsi, możesz mi wierzyć. Coś ścisnęło Grantowi gardło. Nie chciał, żeby Ford się zorientował, co się z nim dzieje, więc się nie odezwał. - Dlatego chcemy, żebyś i ty dostał to, co dałeś nam. To, na co, jak przekonywałeś nas przez te wszystkie lata, wszyscy zasługujemy. Grant z trudem przełknął ślinę. - Co to takiego, synu? - Miłość. - Mam ją. - 1 miałeś ją zawsze. Ale ja mówię o takiej, jaką mamy ja i Kerry. I jakiej doświadczają Abby i Russ. - Ford zni żył głos. - Jeśli kiedykolwiek będziesz miał to szczęście, żeby ją spotkać, nie pozwól jej uciec. Nigdy nie pozwól jej uciec. Kiedy kilka minut później Grant rozłączył się, był cał kowicie trzeźwy. Sprzątając potłuczone szkło na weran dzie, rozmyślał o tym, co usłyszał tej nocy. O tym, jakie było jego życie, zanim przyjechał do Napa. O Fordzie i Abby. O Jacku i Annie. I o tym, czego pragnął najbar dziej. Zastanawiał się, jakiego powinien dokonać wyboru. I dokonał go. Z całkowitym przekonaniem.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Anna zbudziła się kompletnie zdezorientowana, z po twornym bólem karku i ramion. W białym łóżeczku przed nią Jack usiadł, spojrzał jej prosto w twarz i powiedział: - Mama? Jego głosik był słodki i pełen snu. Miłość ścisnęła jej serce. - Dzień dobry, kochanie. Jack wziął na ręce pluszowego misia i zaczął gaworzyć do niego. Anna przeciągnęła się i przetarła oczy. Długą chwilę trwało, zanim zdołała uporządkować myśli i obu dzić się do końca. Potem rozejrzała się i zmarszczyła brwi. Usnęła w pokoju Jacka na twardym, niewygodnym krze śle. Około północy. Wtedy wróciły do niej wspomnienia poprzedniego wieczoru. Grant nalegający, skłaniający ją do wyznania uczuć. Jakby chciał się dokładnie zorientować w sytuacji. Jakby chciał za jednym zamachem skończyć ze wszyst kim: z Grace, ze swoim pobytem w Napa i z przelotną przygodą z nią. Przypomniała sobie, jak spokojnie i na zimno poprosiła, żeby dokonał wyboru. Opadła na oparcie krzesła i westchnęła. Zdawała so bie sprawę, że nie mogła już liczyć na żadną przyszłość
z Grantem. Ale to nie oznaczało, że mogła ot tak, po pro stu, wymazać go z pamięci, śniła o nim tej nocy. Wspa niały sen w porównaniu z koszmarem, w którym Spencer Ashton próbował odebrać jej dziecko. W jej ostatnim śnie budziła się w dzień Bożego Narodzenia razem z Grantem i Jackiem, razem otwierali prezenty, całowali się i snuli plany na nowy rok. I tylko gdzieś w głębi duszy przemknęła jej myśl, że ten sen był torturą, ponieważ nigdy nie miał się stać prawdą. Nagle Anna zerwała się na równe nogi, a Jack upuś cił misia. Rozległo się bowiem okropne walenie do drzwi. Anna spojrzała na dziecko. - Mama? - Zielone oczy Jacka były wielkie jak spodki. Anna wyjęła go z łóżeczka i przytuliła. - Lepiej chodźmy zobaczyć, kto jest za drzwiami, za nim dom rozpadnie się na kawałki. Pocałowała go w brzuszek, co sprawiło, że malec za czął się śmiać radośnie. Sięgała właśnie do klamki, gdy usłyszała zza drzwi głos Granta. Poczuła mrowienie na karku. - Obudźcie się! Obudźcie się, śpiochy! Anna zachwiała się. Mocniej przytuliła dziecko i ot warła drzwi. - Czy masz pojęcie, która godzina? - spytała. - Siódma. - Właśnie. Co ty, u diabła... Potrząsnął głową. - Żadnych pytań, Anno. Przyglądała mu się w milczeniu. Miał mokre włosy, jakby wybiegł prosto spod prysznica. Wyglądał na zmę czonego. Miał na sobie koszulkę i dżinsy. I wciąż był twar-
dy i przystojny, tak przystojny, że jej serce ścisnęło się bo leśnie. Może to dlatego, że wciąż kochała go tak bardzo. - Cześć, Glant - powiedział Jack sennie i wyciągnął do niego rączki. Z szerokim uśmiechem Grant wziął Jacka na ręce i po głaskał po główce. - Jak się masz, Jack? - Głodny - powiedział malec. - To może pojedziemy gdzieś na śniadanie? - Nie sądzę - rzuciła szybko Anna. - Mamy dzisiaj wiele do zrobienia. - Nie chciała wracać do wygodnego romansiku. Jej serce nie wytrzymałoby kolejnego roz czarowania. - To tylko śniadanie, Anno - powiedział Grant. - Jajka, bekon, grzanka. To nie potrwa długo. Oczy zaszły jej łzami, krtań ścisnęła się. Grant nie mó wił o nich, ale mógł. - Dokąd idziemy? - Jack z zainteresowaniem dotykał mokrych włosów Granta. - To nowe miejsce - Grant popatrzył na Annę. - Ale wiem, że spodoba się wam obojgu. - Mogę zrobić ci jajka, Jack - powiedziała Anna, cho ciaż wiedziała, że w obecności starszego brata Jack w ogó le jej nie słuchał. - Powiesz mamie, że pojedziemy na przejażdżkę? szepnął Grant chłopcu do ucha. Buzia Jacka pojaśniała. - Przejażdżka, mamo! - krzyczał. - Jeść, mamo! Grant wybuchnął śmiechem. - Ale nie jesteśmy ubrani - zaczęła Anna. Spojrzała na pidżamę, którą miała na sobie.
- No to co? - zapytał Grant. Przyglądała mu się uważnie. A raczej im obu. Jej syn wyglądał na szczęśliwego. A Grant wydawał się taki... na miejscu. - Może chciałbyś zabrać Jacka? - spytała ostrożnie. Zrobicie sobie taką męską wycieczkę. - Nie. - Grant twardo patrzył jej prosto w oczy. - Chcę, żebyś też tam była. I myślę, że znasz mnie na tyle, że wiesz, że nie pogodzę się z odmową. - Nie, nie, nie - zawołał Jack i roześmiał się głośno. - No, Anno - powiedział Grant. Kąciki jego warg uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Zrobisz to dla mnie? Naprawdę miała do niego słabość. Jego czyny były sza lone, często sztubackie. Ale najgorsze było to, że ona i tak gotowa była iść za nim, gdy tylko poprosił. Kochała go tak bardzo. Bez względu jednak na to, co się wydarzy te go dnia, wszystko, co powiedziała poprzedniego wieczora, pozostawało aktualne. To do niego należało dokonanie wyboru. I to szyb ko. Grant wysoko podrzucił Jacka. - Co powiesz, Jack? - spytał. - Jechać, mama. Jechać. Anna przewróciła oczami. - Poranek jest chłodny - powiedział Grant. - Włóżcie kurtki. I buty, rzecz jasna. - Rzecz jasna - powtórzyła Anna z przekąsem. Podczas gdy Grant ubierał Jacka w sweter i kurtkę, An na włożyła płaszcz. - Ja też jestem głodna. - Ruszyła za chłopakami do
drzwi. - Mam nadzieję, że tam, dokąd jedziemy, nie zwra cają uwagi na strój. - Zapewniam cię, że nie - powiedział Grant tajemniczo. Jechali krótko. Kilka kilometrów za miasto. Kiedy wje chali na podjazd, Anna rozpoznała dom. Serce ścisnęło się jej wspomnieniem nocy, którą w nim spędzili. Wtedy, w ciemnościach, nie widać było wspania łych krajobrazów otaczających posiadłość, winnic aż po wzgórza na horyzoncie. Tym razem w chłodnym świet le listopadowego poranka dostrzegła w całej okazałości, że pewnego dnia ktoś mógłby uczynić ten dom dosko nałym. Wysiedli z auta. Grant wyjął Jacka z fotelika, a Anna podziwiała dwupiętrową budowlę. Miejsce miało jakiś magiczny urok, który sprawiał, że czuła się tam wyśmie nicie. No i wspomnienia przeżyć, których nic nie usunie z jej pamięci. - Po co tu przyjechaliśmy? - spytała ze ściśniętym gar dłem. - Chciałem pokazać dom Jackowi - powiedział Grant z dziwnym błyskiem w oku. - Myślałam, że jedziemy na śniadanie. - Owszem. - Gestem zaprosił, by poszła za nim, i ru szył w stronę domu. Tą samą drogą, którą szli tamtej sza lonej nocy. Czuła, jak drżały jej kolana, kiedy szła po ka miennych schodach. Nie rozumiała niczego. Nie chciała jeszcze raz odwiedzać domu, który na zawsze miał pozo stać tylko niespełnionym marzeniem. Tak jak nie chciała kochać człowieka, który nigdy nie będzie jej.
Grant poprowadził ją do kamiennego patio, gdzie stał wielki, okrągły stół. - Proszę bardzo - powiedział. Przez drewniany daszek słońce przesączało się na ślicznie przystrojony błękitnym obrusem stół. Na obrusie mieniła się biała porcelana i kryształowe szklanki. Szklan ki były już napełnione sokiem pomarańczowym i wodą. A na małym pomocniku obok stołu parowały pod przy kryciem jakieś ciepłe potrawy. - Przy gotowaniu potrzebowałem trochę pomocy - po wiedział Grant. - Ale stół nakryłem sam. Stół był nakryty dla trojga. Stały przy nim dwa krze sła i staromodne, drewniane, wysokie krzesełko dla dziecka. Wszystko to było szalenie niezwykłe. Delikatny len i krucha porcelana na tle zarośniętego, wymagającego wiele pracy ogrodu. - Mama! - krzyknął Jack z ramienia Granta. - Słucham, kochanie? - spytała Anna zdziwiona. - Żółw! Żółw! Anna spojrzała w stronę, którą wskazywała wyciągnię ta rączka dziecka, i zobaczyła na trawniku nieopodal pia skownicę w kształcie żółwia. Była całkiem nowa, z jas nego drewna, pełna białego piasku. W środku zaś leżały kolorowe wiaderka, łopatki i grabki. Jack wiercił się i krzyczał: - Żółw! Żółw! Szarpał się i wyrywał, aż w końcu Grant postawił go na ziemi. Malec natychmiast pobiegł do zabawy, zapomi nając o głodzie. - O co chodzi? - spytał Grant Annę.
- To ma być żart? - Nie mogła oderwać oczu od bawią cego się w piasku syna. -Nie. - Jestem całkowicie zakłopotana. - Nie podoba ci się tutaj? Chociaż słońce grzało całkiem mocno, szczelniej za winęła się w płaszcz. - Oczywiście, że mi się podoba. Komu by się nie podo bało? Ale jakie znaczenie ma moja opinia? - Dla mnie ogromne. - Dlaczego? - Bo kupiłem tę posiadłość. Tak gwałtownie zakręciła głową dookoła, że poczuła ból w karku. - Co zrobiłeś? - Kupiłem ten dom - powiedział spokojnie. - Kiedy? - Dzisiaj rano. Agent na pół spał, ale oprzytomniał natychmiast, kiedy powiedziałem, że się zdecydowa łem. Z niedowierzaniem kręciła głową. - I co? Zamierzasz przyjeżdżać tu regularnie? - Trochę więcej. - To wspaniale, Grancie. Skinął głową. - Chciałbym wrócić do Nebraski na jakiś czas. Zoba czyć dzieci i moje nowe wnuki. -Co? Twarz mu pojaśniała. - Abby urodziła przed terminem. - Widząc niepo kój w jej oczach, położył jej ręce na ramionach. - Z nią
i z dziećmi wszystko w porządku, ale chciałbym je zoba czyć, rozumiesz? - Oczywiście. Gratulacje. - Dziękuję. Anna starała się ignorować przygnębiające uczucie, które nią zawładnęło. Grant dokonał wyboru. To nie by ła ona. - No, no! Dzieci i nowy dom. Cieszę się z twojego szczęścia, Grancie. - Mówiła szczerze. Naprawdę życzyła mu jak najlepiej. - Nie ciesz się z mojego szczęścia - ujął w dłonie jej twarz - tylko z naszego. - Naszego? - Serce na moment przestało jej bić. Bała się spojrzeć mu w oczy, ale zmusił ją do tego. - Twojego, mojego i Jacka - powiedział stanowczo. Delikatny wiaterek zakręcił liśćmi na trawie, a potem poderwał je wysoko. - Grant, co ty mówisz? - Kochanie, to jest nasz dom. Chcę, żebyśmy żyli tu ra zem. Ty, ja i Jack. Jako rodzina. Anna nie mogła złapać tchu ani pozbierać myśli. Nie mogła też powstrzymać nadziei, która jak wielka powódź zaczęła zalewać jej mózg, serce i duszę. Rodzina! Coś, czego nie miała od tak dawna. Z Grantem! Człowiekiem, którego uwielbiała. Jeśli to był sen, nie chciała się obudzić. Nigdy. - A co z Fordem, Abby i dziećmi? - spytała z niepoko jem. - Nie chciałbyś być z... - Pojadę tam - zapewnił ją Grant. - Razem pojedzie my do Nebraski na jakiś czas. Spędzimy tam wspaniałe chwile.
- Zobaczę kominek w kuchni? - Będziemy siedzieć przy nim i patrzeć, jak pada śnieg. Pokiwała głową. - To mi się podoba - powiedziała. - A ja się cieszę, że Jack pozna swoje korzenie i zobaczy farmę, na której dorastałem. Oczy Anny zalśniły łzami. - Wiesz - powiedziała. - Nie wydaje mi się, abyś tam dorósł, Grancie. Naprawdę. Zdumiony uniósł brwi, a ona uśmiechnęła się poprzez spływające po policzkach łzy. - Być może to w tym właśnie domu wydoroślejesz. Zaśmiał się cicho. Oczy mu się zaświeciły. - Być może, kochanie. - Pochylił się. Pocałował jedno jej oko. Potem drugie. - Tak bardzo cię kocham. Stworzy łaś mnie na nowo, wiesz o tym? - Oparł się czołem o jej czoło. - Dzięki tobie uświadomiłem sobie, że dotychczas nie żyłem pełnią życia, tylko wegetowałem. - Kocham cię, Grancie. - Wyjdziesz za mnie, Anno? Serce jej się ścisnęło. Uniosła głowę. Spojrzała mu pro sto w oczy. - Naprawdę? - spytała. - O, tak. - Pocałował ją. Był słodki, wspaniały. Mia ła nadzieję, że nigdy jej nie porzuci. A on, jakby czytał w jej myślach, zamknął ją w objęciach. I znowu pocało wał. Mocno i namiętnie. Anna rozpłakała się. Przytuliła się do niego z całej siły. I odpowiedziała równie gwałtow nym pocałunkiem. Minęło wiele minut, nim oderwali się od siebie, żeby zaczerpnąć powietrza.
- Czy to miało znaczyć „tak"? - szepnął Grant. Uśmiechnęła się. Zagryzła wargę. - Zdecydowanie tak - powiedziała. - Cześć, mamo. Cześć, Glant. Popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem. - Cześć, Jack - zawołali jednocześnie. - Nie jechać? - Jack spytał bardzo poważnym głosem. W rączce ściskał wiaderko z piaskiem. - Zostać u żół wia? Grant popatrzył na Annę. - Nie jechać. - Uśmiechnął się. Anna też się roześmiała. - Nie jechać - powiedziała. - Zostajesz tutaj, Jack - powiedział Grant i objął Annę. - Wszyscy tu zostajemy - poprawiła Anna. Jej serce omal nie pękło ze szczęścia. - W tym domu, w nowej ro dzinie, wszyscy razem, na zawsze. - To mi się podoba - powiedział Grant z uśmiechem. - Kocham cię - powiedziała Anna. Uniosła głowę i po chwili znowu trwali w oszałamiającym, odbierającym dech w piersiach pocałunku.
EPILOG
Dzień Dziękczynienia - Trzeba już wyjąć ciasta z pieca, Jillian - powiedziała Caroline. Krzątała się gorączkowo po kuchni. Szykowała tradycyjne od pokoleń przyjęcie. - Już wyjmuję, mamo - odparła Jillian i otwarła piecyk. - Masz, oczywiście, rękawice, prawda? - spytała Mer cedes. Stała przy zlewie i obierała ziemniaki. Lara, żona Eliego, i Dixie, żona Colea, nie mogły po wstrzymać się od śmiechu. - Oczywiście, że mam rękawice - rzuciła Jillian obra żonym głosem. Kiedy nikt nie patrzył, szybko sięgnęła do szafki obok kuchenki po parę rękawic ochronnych. Anna nadziewała indyka ziołami i uśmiechała się do własnych myśli. Do własnego szczęścia. Nie tylko miała najwspanialsze dziecko na świecie, najbardziej pociągają cego i hojnego narzeczonego, to jeszcze zyskała prawdzi wą rodzinę, z którą mogła świętować. Nigdy nie sądziła, że to może być możliwe. Tym bardziej że początki nie by ły obiecujące. Przybyła do Vines pełna strachu, w poszu kiwaniu ochrony, a znalazła miłość. Najprawdziwszą miłość. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Za dwa tygodnie na
trawniku za domem miał się odbyć jej ślub z Grantem. W końcu spędzili tu sporo czasu. Łączyło ich z tym miej scem wiele wspaniałych wspomnień. Grant nie chciał czekać nawet tych dwóch tygodni, ale kiedy Anna przy pomniała mu, że na ślub muszą przylecieć Ford i Abby, a jej dzieci były zbyt małe, żeby mogły odbyć taką podróż, zgodził się i podziękował jej za rozwagę. - Indyk wygląda wspaniale, Anno - powiedziała Caroline. - Jesteś prawdziwą artystką. - Dziękuję, Caroline. Mam nadzieję, że będzie równie smaczny. - Będzie - dodała wesoło Mercedes. - A gdyby nawet nie był - odezwała się Lara - męż czyźni i tak go zjedzą. Wszystkie kobiety roześmiały się wesoło. Żartowały tak, ciepło i serdecznie, przez cały czas. A przy tym pra cowały wspólnie i zgodnie. Każda robiła, co umiała. Męż czyźni w tym czasie grali w piłkę nad jeziorem, a z nimi, oczywiście, również mały Jack. Ktoś zastukał do drzwi. Dixie, która była najbliżej, ot worzyła je. Anna usłyszała męski głos: - Czy mógłbym rozmawiać z Anną? Odwróciła się na pięcie. Napotkała skamieniałe twarze wszystkich zgromadzonych w kuchni kobiet. Za drzwia mi stał Trace Ashton. Był młody, niezwykle przystojny. Miał jasnobrązowe włosy i urzekające spojrzenie zielo nych oczu Ashtonów. - Anno, ktoś do ciebie - powiedziała Caroline przez ściśnięte usta. Anna nie znała Tracea zbyt dobrze. Widziała go żale-
dwie kilka razy, ale za każdym razem wyczuwała napięcie, jakie wśród przyrodniego rodzeństwa budziła jego obec ność. Uważała, że czas już był skończyć te rodzinne niesna ski. Nie miała na to jednak żadnego wpływu. Szybko wyszła z kuchni, w której jeszcze przed chwilą panowała swobodna wesołość. - Co mogę dla ciebie zrobić, Trace? - spytała. Stał przez chwilę w milczeniu. Twarz miał ściągniętą i skupioną. - Nie chciałem przeszkadzać, ale... - Nie przeszkadzasz - powiedziała. Być może naraził się czymś mieszkańcom Vines, ale jej nie zrobił nic złego. Poza tym był bratem Jacka. - Może chciałbyś się czegoś napić albo... - Nie. Chciałem tylko zobaczyć się z tobą. Powiedzieć ci coś. - Dobrze. Oddychał ciężko. - Bez względu na to, co mogłaś usłyszeć, i na to, cze go życzyłby sobie Spencer, chciałbym, żebyś wiedziała, że Jack zawsze może liczyć na opiekę i pomoc. Zaskoczyło ją to wyznanie, ale i ucieszyło. Zawsze po nad wszystkim stawiała dobro Jacka. Było dla niej bardzo ważne, że mógł liczyć na miłość i akceptację wszystkich sióstr i braci. - Dziękuję, Trace. - On jest częścią rodziny, tak jak i ty. Kolejne, niespodziewane oświadczenie sprawiło, że za drżała z emocji. Nie wiedziała, co powiedzieć. Niestety, los nie dał jej szansy. Niespodziewanie Eli i Cole wyszli zza domu. Zbliżyli się z pogardliwymi minami.
Anna była szczęśliwa, że Jack wciąż był nad jeziorem z Grantem, Sethem i Lucasem. - Czego tu szukasz? - warknął Eli groźnie. - Nie twój interes. - Odpowiedź Tracea była zimna i spokojna. - Dlaczego wróciliście tak szybko? - Anna próbowała rozładować sytuację. - Przyszliśmy sprawdzić, czy nasze panie nie potrzebu ją pomocy - powiedział Eli. - I wygląda na to, że potrzebują - dorzucił Cole. - Nie - zaprotestowała gorąco Anna. - Trace przyszedł tylko powiedzieć mi, że... - Nie musisz niczego wyjaśniać, Anno - powiedział Trace. - Szczególnie tym dwóm. Eli poczerwieniał na twarzy. - Długo na to czekałem... - warknął. Z zaciśniętymi pięściami ruszył w stronę Tracea. - Przestańcie natychmiast! - krzyknęła Anna, wcho dząc między nich. - Zachowujecie się jak dzieci. - Może i jesteśmy dziećmi - wycedził ponuro Eli a ten tutaj już na zawsze pozostanie pupilkiem tatusia. - Kogo to dzisiaj obchodzi, Eli? - rzuciła Anna. - Jak możesz? - Eli mierzył Tracea pełnym obrzydze nia spojrzeniem. - Jak mogę co? - Trace cofnął się o krok. - Jak możesz być lojalny wobec takiego człowieka? - Do cholery, Eli - zawołał Trace. - Przecież ja niena widziłem Spencera tak samo jak wy. Niespodziewanie zrobiło się bardzo cicho. Tylko odle gły gwar z kuchni brzmiał w powietrzu. - Co takiego? - mruknął Cole.
- Właśnie, co? - dodał Eli. - Możecie mi wierzyć albo nie. Cole i Eli milczeli. Stali z nieprzeniknionymi twarzami. Trace potrząsnął głową. Ukłonił się Annie i odszedł. Napięcie po nieoczekiwanym spotkaniu z Trace'em nie odstępowało Anny przez cały dzień. Ustąpiło nieco, do piero kiedy cała rodzina, dzieci i dorośli, zgromadziła się przy prześlicznie zastawionym przez Caroline stole. Grant nie mógł wprost uwierzyć, że po miesiącach nie sławy i kłopotów dzielił oto świąteczny stół z nową rodzi ną. Jack był podniecony nowym domem. Ford i Abigail mieli przyjechać za dwa tygodnie i zostać aż do Nowego Roku. A on sam miał poślubić kobietę, którą kochał. Naprawdę miał za co dziękować. - Wyglądasz na szczęśliwego, braciszku. - Eli powta rzał mu te słowa przy każdej sposobności. - Bo jestem. - A nie mówiłem? - Eli uśmiechnął się. - Owszem. - Grant skrzywił się zabawnie. Po drugiej stronie stołu siedziała Anna. Uśmiechnęła się do niego powabnie i oblizała wargę w pogoni za kro pelką czerwonego wina. Natychmiast wróciły do niego wspomnienia ich wszystkich namiętnych chwil. Spojrzała mu prosto w oczy i bezgłośnie, samymi war gami, szepnęła: - Kocham cię. - Wolno i wyraźnie. - Ależ Anna jest dzisiaj promienna. Grant nie zdołał się powstrzymać, pochylił się ku bra tu i szepnął: - Ona może być w ciąży.
Elli znieruchomiał ze zdumienia. Potem, równie cicho, powiedział: - Ale Mercedes mówiła mi, że to niemożliwe. - Też tak myśleliśmy. - Grant uśmiechał się radośnie. Był dumny jak nigdy. - Ale myślę, że cud i w dzisiejszych czasach może się zdarzyć. - No! Znowu tatuś, co? - Znowu i po raz pierwszy. Eli ze zrozumieniem pokiwał głową. - Gratuluję. Grant wzruszył ramionami. - Może to trochę przedwczesne, ale jestem dobrej myśli. - Kto wie. Może faktycznie zdarzy się jakiś cud - po wiedział Eli w zadumie. - I będą żyli długo i szczęśliwie... Wszyscy Ashtonowie. Grant westchnął ciężko. - Po tym, co przeszliśmy przez ostatni rok, bardzo na to liczę. Eli zachichotał. - Ja też - rzucił. - Pewnie zabrzmi to banalnie - powiedział Grant i w tym momencie poczuł na łydce podniecające muś nięcie pantofelka Anny - ale życie bez miłości jest nic niewarte. - Czuł na sobie spojrzenie wielkich, brązowych oczu. Mrugnęła do niego dyskretnie. - Absolutnie nic.