Eileen Wilks
Prawdziwe uczucia
PROLOG
Nikt się nie spodziewał, że kościół będzie pełny. W desz
czowy środowy poranek w Crawley w Nebrasce o godzinie
...
9 downloads
10 Views
486KB Size
Eileen Wilks Prawdziwe uczucia
PROLOG
Nikt się nie spodziewał, że kościół będzie pełny. W desz czowy środowy poranek w Crawley w Nebrasce o godzinie jedenastej trzydzieści większość ludzi, jak zazwyczaj o tej porze, była w pracy. Na mszę przyszli jednak i kierownicz ka poczty, i aptekarz z aptekarzową, i bankier z małżonką. Licznie przybyli również przedstawiciele rodzin farmerskich z okolicy. Bliźniaczki Mortimer też siedziały na swoich stałych miej scach - w szóstej ławce w środkowym rzędzie. Flora i Dora nie opuściły żadnego ślubu w tym kościele od pięćdziesięciu lat. Mały deszcz nie był w stanie im przeszkodzić. - Jaki ten młody Spencer jest przystojny - szepnęła Flora. - Przystojny, akurat - żachnęła się jej siostra. - Może i przystojny, ale nie mów mi, że ten ogier stałby tutaj, czeka jąc na pannę młodą, gdyby... Kierowniczka poczty odwróciła się i spojrzała na nie kar cąco. - Nie patrz na mnie w ten sposób, Emmaline Bradley - po wiedziała Dora. - Francis wciąż gra hymn. Nie widzę powodu, dla którego nie miałybyśmy sobie jeszcze porozmawiaćFlora pociągnęła ją za rękaw.
- Patrz, sadzają ojca Spencera - szepnęła. - Nie wygląda na szczęśliwego. Dora pociągnęła nosem. - Frederick Ashton nie był szczęśliwy od momentu, kiedy matka odstawiła go od piersi. Ten mężczyzna ma tylko dwa rodzaje nastrojów: zły albo bardzo zły. Gdzie pastor Brown miał głowę, kiedy uczynił go diakonem, naprawdę nie wiem... No, ale to oczywiście nie ma związku ze sprawą. Lucy Johnson, siedząca po drugiej stronie Flory, pochyli ła się w ich stronę. - Przynajmniej Frederick dopilnował, żeby jego syn postą pił uczciwie wobec biednej Sally. Flora pokiwała potakująco głową. - Biedna Sally. Rozumiem, dlaczego uległa pokusie. Ten chłopak Ashtonów jest taki... - Przystojny - dokończyła za nią sucho Dora. - Nie jestem pewna, czy Frederick zrobił Sally przysługę. - Och, Spencer jest po prostu młody - powiedziała Lucy. - Mój Charlie był taki sam, zanim się pobraliśmy. I jesteśmy razem już od czterdziestu dwóch łat. Emmaline Bradley znów odwróciła się w ich stronę. - Ciii - szepnęła. Flora zarumieniła się, Lucy zacisnęła usta, ale Dora na wet tego nie zauważyła. Patrzyła ze zmarszczonymi brwia mi na tył głowy Fredericka Ashtona, który siedział trzy rzę dy przed nimi. Plotka głosiła, że wychowywał synów ciężką ręką. Zwykł mawiać, że rózga to najlepszy środek wycho wawczy. Francis uderzyła w pierwsze tony „Marsza weselnego".
Przy wejściu do kościoła Sally Barnett przycisnęła dłoń do żołądka. Satynowy materiał sukienki był zimny i śliski. - Denerwujesz się, kochanie? - zapytał ją ojciec. Poczuła mdłości. Ale tata wyglądał na tak zmartwionego... Na pewno mama miała rację. Spencer się ustatkuje, kiedy tylko pojawią się dzieci. Przywołała na twarz uśmiech. - Tak, tato - szepnęła. Ojciec poklepał ją po dłoni. - To całkowicie normalne. Czas na nas, kotku. Weszli razem do kościoła i w rytmie rozbrzmiewającego marsza ruszyli w stronę ołtarza, gdzie czekał na nich Spencer. Suknia Sally szeleściła, a jej serce biło coraz głośniej i głoś niej. Ściskała bukiet tak mocno, że palce jej zdrętwiały. Spencer wyglądał wspaniale w smokingu. Czy to ważne, że musieli go wypożyczyć? Powtarzała mu tyle razy, że to nie ma dla niej żadnego znaczenia. Dla niego jednak miało. Chciał tak wielu rzeczy. Mogła go zrozumieć - wyrósł, słu chając narzekań swojej matki, że tak mało mają i że o tyle le piej by im się żyło, gdyby ich ojciec sprzedał farmę wiele łat temu. W końcu uwierzył, że szczęście zależy od rzeczy, nie od ludzi. Pokaże mu, że jest inaczej, obiecała sobie, kiedy ojciec puścił jej ramię. Będzie dla Spencera tak dobrą żoną, że ni gdy nie będzie żałował tego dnia. Tak jak zawsze jej serce podskoczyło, kiedy Spencer wziął ją za rękę. Wiedziała, że jej nie kocha. Nie w ten głęboki, bo lesny sposób, w jaki ona kochała jego. Ale będzie cierpliwa. Nauczy go miłości. Zapomniawszy o mdłościach, Sally z rozjaśnioną twarzą
słuchała pastora wypowiadającego znane słowa. Jej młody wybranek stał obok, wysoki i wyprostowany. Spencer spojrzał na Sally. Ale ta kretynka się uśmiecha. Myśli pewnie, że mnie złapała... Samolubna krowa, pobiegła z płaczem do tatusia, kiedy się okazało, że jest w ciąży. Kro pla zimnego potu spłynęła po plecach Spencera. - Czy ty, Spencerze Winstonie Ashton, bierzesz tę kobietę za żonę? - zapytał pastor. - Czy przysięgasz ją kochać i sza nować... Frederick Ashton był jedyną osobą na świecie, której Spencer się bał. Mimo że jego ojciec co wieczór czytał Biblię, jego prawdziwym bogiem była pozycja społeczna. Dał Spen cerowi jasno do zrozumienia, że nie pozwoli mu zniszczyć opinii, jaką się cieszył w miasteczku. - ...w zdrowiu i w chorobie. Może na razie Sally wygrała, ale to długo nie potrwa, obiecał sobie. Był przeznaczony do wielkich rzeczy. Zawsze to wiedział. - .. .dopóki śmierć was nie rozłączy? - Tak - powiedział Spencer uroczyście. Znajdzie jakiś spo sób, żeby wyrwać się z tego zapyziałego miasteczka w wielki świat, który na niego czeka.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Napa Valley, Kalifornia, czterdzieści trzy lata później. Kiedy Dixie zjeżdżała z autostrady, jej ręce na kierowni cy były wilgotne. Tu jest zupełnie inaczej, pomyślała, kierując swoją toyotę na małą, wiejską drogę. W Nowym Jorku pory roku zmie niają się gwałtownie, a w Kalifornii następuje to zawsze ła godnie. Zima, zamiast uderzyć nagłym mrozem, stopniowo przychodzi po jesieni. Lubiła te nagłe nowojorskie zmiany, chociaż brakowa ło jej światła. Styczniowe światło w Valley łagodnie okalało drzewa i budynki, miękko układało się na drogach i polach. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie będzie mogła to na malować. Po to tutaj przyjechała. Miała pracę do wykonania. Jeśli przy okazji uda jej się pokonać kilka duchów z przeszło ści, tym lepiej. Nadszedł czas, żeby wszystko wyjaśnić i żyć dalej swoim życiem. Łuk nad wjazdem był wysoki i szeroki, zbudowany z ku tego żelaza przedstawiającego winorośle, którym posiadłość zawdzięczała swoją nazwę. Była na miejscu. Wzięła głęboki oddech i skręciła na podjazd prowadzący do The Vines.
Dom znajdował się na wprost. Pojechała w lewo, dro gą prowadzącą do biur i salonu degustacyjnego, które były umieszczone w jednym, dwupiętrowym budynku. Wjechała na parking, wyłączyła silnik i siedziała przez chwilę, przyglą dając się zmianom... i temu, co pozostało takie jak dawniej. Potem wzięła kapelusz i torebkę, sprawdziła, jak się miewa Hulk, i otworzyła drzwi. Powietrze pachniało ziemią i winogronami. Zapachy przywołały wspomnienia. Nie były to smutne wspomnienia. Głośne, zabawne, cza sami gniewne, ale nigdy smutne. Przymknęła oczy, wzięła głęboki wdech i wysiadła. - Dixie! - Szczupła młoda kobieta w kremowym kostiu mie wyszła na werandę i zbiegła po schodkach. - Spóźniłaś się. Duży był ruch? Czego zapomniałaś? Gdzie twój kot? Śmiejąc się, Dixie chwyciła przyjaciółkę w objęcia. - Ruch był okropny, czego zapomniałam, dowiem się, kie dy będę tego potrzebować, a Hulk śpi w swoim koszyku. Bo że, ale ty świetnie wyglądasz! - Odsunęła się i przyjrzała się Mercedes. - Chuda jak zwykle. W Nowym Jorku uwielbia liby cię bezgranicznie. I twoje włosy są takie piękne. - Do tknęła jednego z loków wymykających się z koka Mercedes. - Ale strój masz niezbyt ciekawy. - Nie wszystkie możemy się ubierać jak artystki. - Mer cedes potrząsnęła głową. - Zresztą i tak nie potrafiłabym się ubrać tak jak ty. - Podoba ci się? Nazywam ten strój Plażowa Pin-up Girl. - Dixie zmieniała zdanie i strój pięć razy tego ranka i w koń cu wybrała kombinację piaskowej spódnicy retro z dopaso-
waną górą oraz hawajską koszulą zamiast żakietu. Duże oku lary i słomkowy kapelusz bardziej przywodziły na myśl lata sześćdziesiąte niż pięćdziesiąte, ale Dixie nie przywiązywała aż takiej wagi do szczegółów. Mercedes zaśmiała się i odwróciła w stronę budynku. - Chyba przesadzasz. Wyglądasz w tym bardzo elegancko. - Tak czy inaczej, ta epoka nie jest dla ciebie - powiedzia ła Dixie, podążając za Mercedes. - Ty wyglądałabyś świetnie w powiewnych ciuchach z lat dwudziestych. - To nie w moim stylu. - Na litość boską, Merry! Masz na sobie zapinaną na gu ziki koszulę! Potrzebujesz pomocy. Mercedes podniosła dłoń, na pół rozbawiona, na pół przejęta. - Co to, to nie. Nie pomagaj mi. Nie jestem na to teraz gotowa. - Hmm... - Dixie weszła na werandę i rozejrzała się. Jede naście lat temu ten budynek był o wiele mniejszy i mniej sty lowy. - Pięknie zrobione. Wygląda, jakby zawsze tak było. - Przejdziemy obok salonu degustacyjnego. Biura są na górze. Eli jest w winnicy, więc zaprowadzę cię do Cole'a. Mercedes szybkim krokiem skierowała się w stronę drzwi. Dixie nie ruszyła się z miejsca. - Dixie? - Mercedes zatrzymała się w otwartych drzwiach i obejrzała przez ramię, marszcząc brwi. - Idziesz? - Nie, dopóki nie powiesz mi, czemu jesteś taka zdener wowana. - Nie wiem, o czym mówisz. - Wiesz, wiesz - stwierdziła Dixie. - O co chodzi? Czy
Cole jest na ciebie zły, że wynajęłaś mnie do zrobienia ilu stracji? - Na twarzy Mercedes dostrzegła poczucie winy. On wie o mnie, prawda? -Niezupełnie... Dixie zamknęła oczy i przyłożyła dłoń do żołądka. - Czy zostanę zwolniona, zanim zacznę? - Nie może cię zwolnić - zapewniła ją Mercedes. - Pod pisałyśmy umowę, a on i Eli dali mi pełne upoważnienie do zatrudnienia ciebie. To znaczy nie wiedzieli, że to masz być akurat ty, ale opowiedziałam im, gdzie pokazywano twoje prace, i przystali na to, żeby cię zatrudnić. - A ja myślałam, że jesteś już za duża na to, żeby lubić ryzyko - wymruczała Dixie, otwierając oczy. - Co ty sobie myślałaś? - Że winnica Louret potrzebuje ciebie do swojej nowej kampanii reklamowej. Jesteś najlepsza. - Nie będę się o to spierać - odpowiedziała Dixie, która potrafiła docenić swój talent. - Ale to nie wyjaśnia twoich ślubów milczenia. - Czy masz pojęcie, jak to jest, mieć dwóch starszych bra ci za szefów? - zapytała Mercedes. - Nie mam ochoty tra cić czasu na kłótnie z Cole'em. Daj spokój, Dixie, wiem, że to trochę dziwne, ale przecież ciebie nie poruszyłoby nawet tornado. - Uśmiechnęła się. To nie do końca była prawda. Szczerze mówiąc, Dixie by ła trochę przerażona. -Twarz Colea będzie przedstawiać interesujący widok, kiedy stanę w drzwiach. Mercedes roześmiała się z ulgą.
- Nie mogę się już doczekać. Zaraz potem mam zamiar uciec. - Dzięki. Naprawdę poprawiłaś mi nastrój. Za salonem degustacyjnym znajdował się krótki hol z drzwiami wychodzącymi na winnice i schodami prowadzą cymi do części biurowej. Żaden wielki luksus, ale urządzone ze smakiem, pomyślała Dixie, wspinając się za Mercedes po scho dach. Wyglądało na to, że winnicy dobrze się powodzi. Jedenaście lat to bardzo długo. Czego się właściwie bała? Tego, że on jej wciąż nienawidzi, odpowiedziała sobie. Znów położyła dłoń na brzuchu. Wprawdzie to kawał cza su, ale pamiętała, jaki był Cole. Potrafił błyskawicznie przejść od gorących uczuć do chłodnej rezerwy, chociaż większość ludzi tego nie zauważała. Dobrze się maskował za tą swoją gładką powierzchownością. Tak, Cole był bardzo przystojny. Ale to było kiedyś. Może od tego czasu przytył? Mercedes nic o tym nie wspomina ła, ale z drugiej strony Dixie nigdy nie zachęcała jej do roz mów o bracie. - Hej, Merry - powiedziała, kiedy dotarły na szczyt scho dów. - Czy Cole przytył ostatnio? Mercedes rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. - Raczej nie. Czemu pytasz? - Ach, tak sobie. - Jakkolwiek sytuacja się rozwinie, mo gła być przekonana, że Cole na pewno jej nie zapomniał. Masz - powiedziała, szukając czegoś w kieszeni. - Kiedy już uciekniesz, weź Hulka z samochodu i zanieś go do mojego pokoju.
Mercedes wzięła kluczyki, uśmiechnęła się, po czym nag le objęła Dixie ramieniem i uściskała ją. - Tak się cieszę, że wróciłaś. Dobrze mieć cię znów blisko. - Ja też się cieszę - powiedziała cicho Dixie, po czym wy prostowała się i poprawiła włosy. - Jak to było? Naprzód, brygado! Prezentuj broń!... w Dolinie Śmierci... Dalej nie pamiętam. Mercedes uśmiechnęła się. - Coś o armatach. Ale Cole nie ma w swoim biurze żad nych armat. - Odwróciła się i zapukała do drzwi po prawej. - Widzę, że z rozmysłem unikasz tematu Doliny Śmierci. Mercedes nie zareagowała i otworzyła drzwi. - Cole, jest już nasza artystka. Shannon jest chora, więc muszę być w salonie degustacyjnym za dwadzieścia minut. Może oprowadzisz naszego gościa? - Z przyjemnością - odpowiedział gładki, niemal zapo mniany baryton. - Jak tylko... - Jego głos zamarł, kiedy Dixie weszła za Mercedes do pokoju. Nie zmienił się. To była jej pierwsza myśl, chociaż za chwilę zorientowała się, że to nie całkiem prawda. Cole wciąż był szczupły i miał brązowe włosy, które ob cinał na krótko, żeby się nie kręciły. Miał silnie zarysowany nos i długie rzęsy. Jednak jego twarz, która jedenaście lat te mu była niemal zbyt przystojna, zyskała teraz linie, które na dały jej zupełnie nowy wyraz. No i nigdy nie siedział tak z otwartymi ustami. To się zde cydowanie zmieniło. Według niej na lepsze. Dixie uśmiechnęła się powoli, ledwie zauważając, że drzwi zamknęły się za Mercedes.
- Cześć, Cole. Na twarz Colea wypłynął zawodowy uśmiech. - Witaj w The Vines. Jak już mówiłem, z przyjemnością cię oprowadzę... jak tylko zamorduję moją młodszą siostrę. Dixie roześmiała się. - A ja myślałam, że będziesz zimny i profesjonalny. - Wiem, jak bardzo nie znosisz takiej pozy. Postaram się jej unikać. - Obejrzał ją od stóp do głów. - Zawsze się spóź niałaś, ale jedenaście lat to dużo, nawet jak na ciebie. Potrząsnęła głową. - W ten sposób nie zbijesz mnie z tropu. - Ale mogę próbować. Czas zmienić temat, zdecydowała i rozejrzała się po biu rze, które było bezlitośnie schludne z wyjątkiem dużego biurka z ciemnego drzewa. Nagle zza mebla wychyliła się nakrapiana psia głowa. - Och... - Pochyliła się z uśmiechem. - Kto to jest? - Tilly. Raczej nie pozwoli ci się pogłaskać. - Nie? - Ośmielona wyzwaniem, wyciągnęła rękę w stro nę psa, ale ten schował się natychmiast za biurkiem. - Jest nieśmiała, prawda? - Tak. Oprócz tego jest jeszcze neurotyczna i niezbyt mą dra - powiedział, pochylając się, żeby pogładzić zwierzę, któ re zniknęło Dixie z pola widzenia. - Tilly boi się burzy, in nych psów, ptaków, nowych ludzi, hałasu... Właściwie, to chyba boi się wszystkiego. Dixie podeszła do brzegu biurka, żeby móc zobaczyć psa. - Czy to jakaś mieszanka z dalmatyńczykiem?
- Chyba tak. Do tego trochę charta i coś jeszcze. Znala złem ją przy autostradzie rok temu. - Jak udało ci się ją zabrać, skoro wszystkiego się boi? Spojrzał na Tilly z rozbawionym uśmiechem i pewną do zą poczucia dumy. - Wyglądało na to, że na mnie czekała. Zatrzymałem się, otworzyłem drzwi, a ona po prostu wskoczyła. Dixie potrząsnęła głową. - Prawdziwa kobieta. - Ale raczej nie w moim typie. - Jego krzywy uśmiech nie zmienił się. Jeden kącik ust był uniesiony w górę, a drugi wy gięty w dół. - No dobrze, Tilly. Połóż się. Co dziwne, pies wykonał polecenie. Cole spojrzał na Dixie. - Czekasz na zaproszenie, żeby usiąść? Czego jak czego, ale krzeseł nam nie brakuje. Dixie pomyślała, że pies jednak zdecydowanie jest w ty pie Colea. Jest posłuszny. Siadając na krześle przy zagraco nym biurku, postanowiła jednak o tym nie wspominać. Na razie wszystko szło dobrze. Ucisk w żołądku należał już do przeszłości, była to tylko reakcja na wspomnienie na miętności. Nie miał nic wspólnego z mężczyzną siedzącym naprzeciw. Przynajmniej tak sobie to tłumaczyła. - Dokonałeś cudów z Louret. - To Eli jest tym magikiem. Ja tylko ciężko pracuję. A co u ciebie? Dobrze wyglądasz. - Moje życie pełne było upadków i wzlotów, dziękuję. A ty? - Jestem zapracowany. Twoje nazwisko stało się znane. Gratulacje.
Dixie wyrwał się śmiech. - Nie uwierzysz, jak wyobrażałam sobie to nasze spotka nie. A my po prostu wymieniamy uprzejme komplementy. Uniósł brew. - Rozczarowana? - Nie. No, może trochę. - Przewróciła oczami. - To zna czy cieszę się, że nie traktujesz mnie z tym okropnym chło dem, jak ludzi, których nie lubisz. Coś rozbłysło w jego oczach, ale nadal uśmiechał się swo bodnie. - Jestem teraz ciepłym, miłym facetem. Prawdziwym mię czakiem. Uśmiechnęła się. - Uwierzę, kiedy sama to zobaczę. - Z tego, co zrozumiałem, zostaniesz tu kilka dni. -1 będę wsadzać wszędzie swój nos. Tak pracuję. - Hmm... - Odchylił się na fotelu. - Porównywano cię do Maxwella i Rockwella. Zastanawiam się, jak jest nas na ciebie stać. Dixie udała zdziwioną, co nie było trudne. Nie miała po jęcia, że śledził jej karierę. - Nie przeczytałeś umowy? -Z jakichś tajemniczych powodów Mercedes chciała wszystko załatwić sama - powiedział sucho. - A więc kupujecie prawa do reprodukcji moich obrazów, a nie do samych obrazów, bo to kosztowałyby was o wiele więcej. - Planowała jeden dać Mercedes, ale w ramach przyjaźni, a nie interesów. - Czyli nie wyświadczasz Mercedes przysługi?
Wzruszyła ramionami. - Częściowo. W końcu wstał. - Chciałabyś się teraz przejść? - Chodźmy. Cole ustąpił Dixie pierwszeństwa na schodach, co dało mu możliwość obserwowania jej głowy z góry. Zawsze fa scynowały go jej włosy. Brudny blond - tak je nazywała. Dla niego to był kolor piasku. Jej włosy miały mnóstwo różnych odcieni, były proste i delikatne. - Mercedes na pewno powiedziała ci z grubsza, o co nam chodzi - powiedział, kiedy znaleźli się w małym korytarzu na dole. - Planujemy serię reklam w najlepszych czasopis mach i chcemy, żeby wyglądały jak obrazy. Nic nowoczes nego ani masowego. Chcemy, żeby oddawały charakter na szych win. - Powiedziała. - Dixie uśmiechnęła się powoli. - Powie działa też, że przy okazji dałeś jej niezły wycisk. - No i widzisz, kto wygrał. Jesteś tutaj, nawet pomimo te go, że jest zima, jeden z gorszych okresów na uwiecznianie winnic. - Ale ja nie będę malować winnic, tylko ludzi. - Wspominała o tym, chociaż nie wiem, jak obraz przed stawiający Eliego nad winogronami pomoże sprzedać wino. - Mówiła też, że jej nie słuchasz. - Dixie potrząsnęła głową. Jej włosy zafalowały przy tym. - Są tysiące dobrych win. Twoje mogą być najlepsze, ale jak chcesz to pokazać na obrazie? - Winogrona, winnice, to są mocne obrazy. Dobry arty-
sta jest w stanie oddać je w sposób, dzięki któremu zostaną zapamiętane. Uniosła brwi. - Mogę ci namalować winogrona w taki sposób, że abs tynenci będą. szlochać z żalu za tym, co tracą. Ale jest dużo ładnych obrazów winogron. Kolejny, bez względu na to, jak będzie piękny, nie pomoże ci pokazać tego, co jest w Louret wyjątkowe. Te obrazy powinny mówić o Louret. - Wiem, na czym polega kształtowanie marki - powie dział sucho. - Ale dlaczego mają to być obrazy ludzi? - Sły szał już argumenty Mercedes. Były dobre, inaczej nie zgo dziłby się na ten pomysł. Chciał jednak usłyszeć, co Dixie ma do powiedzenia. - Dlatego, że w winnicach chodzi przede wszystkim o lu dzi. Twoje pinot noir i merlot są znane. Twój cabernet sauvignon ciągle dostaje nagrody. Ale ludzie powinni też zrozu mieć, że kupując butelkę Louret, kupują nie tylko wino, ale nos Eliego i łyk dziedzictwa twojej matki. Uniósł brwi. Dixie nie przypominała tej niepraktycznej buntowniczki, którą kiedyś znał. - Brzmi, jakbyś się sama zajmowała winem albo jakbyś się do tego dobrze przygotowała. - Często rozmawiam z Mercedes o winie. Poza tym, owszem, trochę się przygotowałam. Maluję szybko, ale za nim zacznę, dużo czasu spędzam na zbieraniu informacji. - A co z twoją sztuką? - spytał, nagle zaciekawiony. - Co z twoimi niekomercyjnymi obrazami? Wzruszyła ramionami. - Świat sztuki jest strasznie wąski. Jeśli nie reprezentujesz
modnego akurat nurtu, to znaczy, że nie robisz nic znaczą cego, czyli nie jesteś częścią dialogu między artystami i kry tykami. - Kiedyś lubiłaś awangardę. - Nadal ją lubię. Ale sama nie chcę tak malować. Chcę malować sztukę reprezentacyjną. Co jest niewiele lepsze od sztuki komercyjnej, którą zresztą też uprawiam - roześmia ła się. - Kiedyś jeden z profesorów powiedział mi, że mam duszę ilustratora. I to nie miał być komplement. - Niektórym nie powinno się pozwalać na uczenie innych. - Nie, on miał rację. Ale uważam, że Rembrandt też był świetnym ilustratorem - uśmiechnęła się. - Nigdy nikt mnie nie oskarżał o fałszywą skromność. Nikt nigdy nie oskarżał jej o skromność w ogóle, pomy ślał rozbawiony. Jemu jednak wydawało się to atrakcyjne. - Nie masz poczucia, że praca nad zleceniami komercyj nymi. .. ogranicza twoją kreatywność? - zapytał. - Moja obecna sytuacja pozwala mi na wybieranie spo śród różnych zleceń. Mam dużo do powiedzenia w tym, co robię, i nie przyjmuję prac, które mnie nie ekscytują. A jednak przyjęła ich zlecenie... I to zapewne za mniej pieniędzy, niż zwykła na ogół pracować. Przysługa dla przy jaciółki? - Wino cię ekscytuje? Spojrzała na niego długim, intensywnym spojrzeniem. - Oprowadzisz mnie w końcu czy nie? - Oczywiście, że tak. - Otworzył najbliższe drzwi. - Tutaj butelkujemy wino. To królestwo Randy'ego. Dixie nie zmieniła się bardzo. Wciąż miała ciało, które rzu-
cało mężczyzn na kolana, i uśmiech, który mówił, że nie ma nic przeciwko temu. I wciąż przyciągała do siebie ludzi, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Przez następną godzinę Cole miał oka zję obserwować, jak oczarowywała wszystkich po kolei. Randy został łatwo pokonany, ale on był młody i był uro dzonym flirciarzem. Russ, który zarządzał winnicami, też się długo nie bronił - był wprawdzie starszy, ale był mężczyzną. Prawdziwym wyzwaniem była za to pani McKillup. Zawsze zgryźliwa starsza księgowa przy Dixie szczerze się uśmiech nęła! Do tej pory Cole widział jej uśmiech tylko wtedy, kiedy dostawała nowy program kalkulacyjny. To wszystko jednak mu nie przeszkadzało. Zdał sobie z tego sprawę, kiedy patrzył, jak Dixie owija sobie Randyego wokół małego palca. Nie był w ogóle zazdrosny. Nie potrzebował już dowodu na to, że się z niej wyleczył. Gdy tylko się dowiedział, że go zostawiła, postanowił zapomnieć o niej i całkiem nieźle mu się to udało. Mógł teraz stać z boku i przyglądać się, jak flir tuje, nie wpadając przy tym w stare bagno. Może jednak nie zabije swojej siostry. - Musisz mi pokazać swojego laptopa - mówiła pani Mc Killup, kiedy zbierali się do odejścia i pozostawienia jej licz bom. - Podejrzewam, że masz za mało pamięci, ale jeśli tak jest, to łatwo będzie ją zainstalować. - Dziękuję. - Dixie uśmiechnęła się szeroko. - Naprawdę przyda mi się pomoc od kogoś, u kogo dobrze funkcjonuje lewa półkula. Moja chyba poddała się już wiele lat temu. - Nie ma wątpliwości co do zdrowia lewej półkuli pani McKillup - powiedział Cole, kiedy schodzili schodami w dół. - To stwierdzenie mogło jednak nie wyjść ci,na zdrowie.
- Masz rację - uśmiechnęła się, kiedy dotarli na najniższe piętro. - Pani McKillup przypomina mi moją nauczycielkę z podstawówki. Na początku mnie przeraziła. - Nie widać było tego po tobie. - Och, już dawno zdałam sobie sprawę z tego, że łatwiej jest lubić ludzi, a wiesz przecież, jak nie lubię marnować energii. Poza tym jest to znacznie bardziej interesujące. Uświadomił sobie, że właśnie temu zawdzięczała swój urok. Sprawiała, że ludzie ją lubią, dlatego, że ona ich lubiła. I może właśnie to było przyczyną, że między nimi wszystko się popsuło, bo w nim zbyt dużo było tego, czego nie lubiła. Zaskoczyła go fala nagłego gniewu, stłumił ją jednak. To były dawne czasy. - Niektórych ludzi trudno jest polubić - powiedział. - To prawda. Są też tacy, którzy nie są warci wysiłku, ale o tym dowiadujesz się dopiero wtedy, kiedy spróbujesz. - Ot worzyła drzwi do pokoju degustacyjnego. - Powinnam chy ba rozpakować resztę moich rzeczy. Nie wiem tylko, gdzie mogę je przenieść. - Matka umieściła cię w małym domku. Na pewno go pa miętasz. Dixie zatrzymała się w otwartych drzwiach i rzuciła mu spojrzenie przez ramię. - Tak - powiedziała po chwili. - Pamiętam go. Mały domek był w pewnym oddaleniu od głównego bu dynku - niezbyt daleko, ale wystarczająco, żeby zapewnić prywatność. Tamtego lata, wiele lat temu, kiedy on wciąż mieszkał w dużym domu, Dixie wprowadziła się tu z matką. Skończyła właśnie studia i szukała pracy. Pewnego dnia od-
wiedziła Mercedes, a w nocy ona i Cole zostali kochankami. Często się tam spotykali i kochali się. Potrząsnęła lekko głową, a na jej usta wypłynął półuśmiech, który nie sięgnął jednak oczu. Nie mógł odczytać ich wyrazu. - Pomożesz mi przenieść rzeczy czy musisz wracać do pracy? Tylko ostrzegam - mam sporo bagażu. - Nie ma problemu. Lubię pokazywać mięśnie przed dziewczynami. Przesunęła spojrzeniem po jego ciele, a w jej oczach po jawiła się psotna iskierka. - Może wobec tego włożysz obcisły podkoszulek. To bę dzie piękny widok. Fala gorąca, która go ogarnęła, wcale go nie zaskoczyła. Dixie była kobietą, która nie pozostawiała mężczyzn obojęt nymi. Jednak zdziwiła go siła własnej reakcji. - Wciąż igrasz z ogniem, Dixie? - zapytał łagodnie. - Czasami bawię się też nożyczkami. Była wyraźnie rozbawiona. Na razie puści jej to płazem. Później jednak... - Chodźmy poćwiczyć moje mięśnie - powiedział lekko, nie wyjaśniając, jaki rodzaj ćwiczeń miał na myśli.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Jeździsz terenówką? - Cole wsiadł do samochodu, roz glądając się dookoła. - Widziałbym cię raczej w ferrari albo w czymś, co mało pali i ma z tyłu nalepkę z napisem: „Czy przytuliłeś już dzisiaj jakieś drzewo?". Ale terenówka? - Po trząsnął głową. - Tym jeżdżą przecież matki młodych za wodników drużyny baseballowej. - Nie ma nic złego w matkach młodych zawodników dru żyny baseballowej. - Nacisnęła pedał gazu trochę zbyt moc no. - Dużo pracuję w terenie. Muszę mieć miejsce na mój sprzęt i na Hulka, a ten model pali najmniej ze wszystkich dostępnych na rynku. - Czemu tak się usprawiedliwiała? A ty czym jeździsz? Lśniącym nowym mercedesem? - Pięcioletnim jeepem grand cherokee, pięć cylindrów, standardowe wyposażenie - odpowiedział szybko. - Terenówka. -Tak. Spojrzała na niego i obydwoje wybuchnęli śmiechem. - Czy naprawdę kiedyś byliśmy tacy płytcy?- zapytała. Kłócimy się o samochody, jakby to miało jakieś znaczenie. - Mów za siebie. Ja nie byłem płytki. Byłem tylko głupi. Nie był głupi. Na pewno był ambitny. Zdeterminowany,
żeby być lepszym od ojca, żeby udowodnić, że jego rodzina nie potrzebuje Spencera Ashtona. Dixie rozumiała to. Nie potrafiła tylko z tym żyć. Domek, w którym miała mieszkać, był zbudowany na ty łach głównego budynku, nieco na wschód. Jednak żeby do stać się tam samochodem, trzeba było okrążyć dom, przeje chać przez część winnic, mały gaj oliwny i zawrócić. Nawet w styczniu drzewa wyglądały tu malowniczo ze swoimi sza rozielonymi liśćmi i otaczającymi je zielonymi krzaczkami szałwii i lukrecji. Gaj był jeszcze ładniejszy latem, przypomniała sobie Dixie. - A więc czemu jeździsz terenówką? - spytała, kiedy za trzymała się przed niewielkim budynkiem. - Nie musisz przecież wozić wielu rzeczy. - Dzisiaj już nie, ale kiedyś musiałem. Kilka lat temu kupi łem małą chatę i od tamtej pory przy niej pracuję. - Sam ją remontujesz? - zapytała zaskoczona. Cole, które go znała, musiał mieć wszystko najnowsze i najlepsze. - W pewnym sensie można to tak nazwać. - Otworzył drzwi. - Teraz domek wygląda całkiem przyzwoicie, chociaż kiedy go kupiłem, nie nadawał się do zamieszkania. Podo bała mi się ziemia i widok. Miałem zamiar zburzyć chatę i zbudować coś nowego, ale w międzyczasie zaczęły mnie fascynować narzędzia. Chata była pretekstem, żebym mógł ich używać. Czy ty naprawdę potrzebujesz tego wszystkiego? - Wskazał stos rzeczy w bagażniku. - Ostrzegałam cię - uśmiechnęła się. - No tak, ostrzegałaś.
Dixie wzięła mniejszą walizkę i torbę z farbami. Cole chwy cił drugą walizkę i duży zwój płócien. Stos rzeczy zmniejszył się, ale tylko nieznacznie. Drzwi do domu nie były zamknięte na zamek. Dixie ot worzyła je i stanęła w progu. Nic się tutaj nie zmieniło. Podłoga wciąż była sosnowa, zasłony wciąż były białe, a meble proste. Wszystko wygląda ło tak samo jak jedenaście lat temu. Cole dotknął jej ramienia. - Potem będziesz zwiedzać. To wszystko jest dosyć ciężkie. Jesteś pewna, że nie masz w tej walizce jakiegoś poćwiarto wanego ciała? - Oczywiście. Krew poplamiłaby moje płótna. Weszła do środka i stanęła przy zniszczonej skórzanej ka napie. Ostatni raz, kiedy ją widziała, była nago. - Czy to ten sam indiański gobelin? - zapytała, przesuwa jąc dłonią po pledzie przykrywającym kanapę. Kolory nieco wybladły, ale wciąż wyglądał pięknie. - Pamiętam, jak byłaś nim owinięta. Jej ręka na pledzie zatrzymała się. Spojrzała na Cole'a i prze szłość nagle powróciła, powodując zamęt w głowie i sercu. W tamtej chwili pragnęła go. Pragnęła go bardzo. Około dziesięciu porośniętych futrem kilogramów wpad ło jej pod nogi, omal jej nie przewracając i wydając z siebie dźwięk podobny do odgłosów piły łańcuchowej. Cole otworzył szeroko oczy. - C o u licha...? - Poznaj Hulka. - Dziękuję ci, Hulk, powiedziała w my ślach, schylając się, żeby go podnieść. Przeciągnął się i ułożył
wygodnie w jej ramionach, mrucząc z rozkoszy, kiedy prze ciągnęła dłonią po szarym futrze. Hulk uwielbiał być w cen trum uwagi. Cole patrzył na nich z powątpiewaniem. - To kot, prawda? - Tak wieść głosi. - Lepiej powiem o nim mamie. - Chyba nie ma alergii na koty? Mercedes powiedziała, że mogę go ze sobą zabrać. - Położyła rękę pod brodą kota, a on zamruczał jeszcze głośniej. - Zawsze ze mną podróżuje. - Jestem pewien, że nie będzie z tym problemu. Jednak wydaje mi się, że nie jesteśmy przygotowani na jego przyby cie. Nie mamy pod ręką zapasu antylop ani gazeli, żeby go nakarmić. - Przyjrzał się Hulkowi. - Dobrze, że w sąsiedz twie nie ma żadnych małych dzieci. - Bardzo śmieszne. Hulk jest duży, ale kochany. Uwielbia wszystkich, dzieci też. - Chyba na deser. Dixie fuknęła. - Co masz przeciwko mojemu kotu? - Tilly. - Spokojnie. Hulk potrafi się wspinać na drzewa i nie jest nieśmiały. - Ale Tilly jest nieśmiała. Dixie zmarszczyła brwi. - Postaram się więc, żeby nie wychodził. - Odczepiła Hulka od siebie i postawiła go na kanapie. Kot rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie i zeskoczył na podłogę. Koci honor za braniał mu pozostać w miejscu, gdzie go postawiono.
Chodzili jeszcze trzy razy do samochodu, żeby wszystko z niego zabrać. Dixie udało się powstrzymać zalew wspo mnień, ale kiedy skończyli, cieszyła się na myśl, że Cole już sobie pójdzie. W głowie miała mętlik i musiała wszystko przemyśleć. Cole, z typową dla niego przekorą, kiedy tylko odstawił ostatnią torbę z książkami, postanowił odbyć towarzyską po gawędkę. - Dziwna poduszka - powiedział, skinąwszy głową w stro nę pufa, który położyła na podłodze pod ścianą. - Kiedy na nią patrzę, mam brudne myśli. - To do medytacji, Cole. Słyszałeś kiedyś o medytacji? - Tak. - Skinął głową. - Czy to oznacza, że nie praktyku jesz już czarnoksięstwa? - To nie była moja droga. - Wydała z siebie zniecierpli wione westchnienie. - To tak jak twoje bieganie. Odpoczy nek dla umysłu. Cole wybuchnął śmiechem. - Tylko się nie gniewaj - powiedział, unosząc dłoń - ale pomyślałem, że powinienem się spodziewać, że będziesz wo lała siedzieć, niż biegać. Nie mogła się nie uśmiechnąć. W końcu miał rację. - Nie pociąga mnie pocenie się - odparła. Chociaż musia ła przyznać, że rezultaty były nietrudne do zauważenia. Cole był szczupły i w wieku trzydziestu pięciu lat zbudowany rów nie dobrze jak w wieku dwudziestu czterech. Oparł się o ścianę i założył ręce na piersi. - Czy teraz, kiedy już poćwiczyłem dla ciebie mięśnie, za proponujesz mi coś zimnego do picia?
- Nie włożyłeś obcisłej koszulki - zauważyła, kładąc lap top na stole. - Poza tym nie zdążyłam jeszcze niczego ku pić. - Mama zadbała o to, żeby w lodówce i w spiżarni były podstawowe produkty. - Przechylił głowę. - Jesteś zdener wowana? - Oczywiście, że nie. - Oj, będzie się smażyć w piekle za to kłamstwo. - Ale muszę się rozpakować. Nie powinieneś wracać do pracy? - Ostatnio całkiem sporo pracowałem. Więc dlaczego tu jesteś? Zamrugała powiekami. - Masz kłopoty z pamięcią? - Możesz wybierać sobie zlecenia. Wybrałaś Louret. Chcę wiedzieć, dlaczego. Wzruszyła ramionami tak swobodnie, jak tylko mogła, próbując nie zwracać uwagi na przyspieszone bicie serca. - Po pierwsze, dobrze mi płacicie. Po drugie, Mercedes mnie o to prosiła. Po trzecie... mimo że ignorowanie twojego istnie nia było dosyć przyjemne, przeszkadza mi jednak przyjaźnić się z twoją siostrą teraz, kiedy jestem w Kalifornii. - A więc jesteś tutaj z mojego powodu. - Podszedł do niej. Stał zdecydowanie za blisko, ale nie miała zamiaru się cofać. - To tylko jeden z powodów. Jeden z wielu powodów. - Dobrze. - Pochylił się i pocałował ją. Zaskoczył ją na tak długo, że zdążyła się pojawić gorąca fala pożądania. Potem jednak zadziałał instynkt. Odepchnęła go do siebie. Mocno.
Zachwiał się, potknął o Hulka i wylądował na podłodze. Dixie wybuchnęła śmiechem. Ku jej zdziwieniu, on również się zaśmiał. - Chciałem, żeby kolana ugięły się pod tobą, a nie pode mną. Ten twój paskudny kot... - Mam nadzieję, że nic mu nie zrobiłeś. - Rozejrzała się dookoła i dostrzegła Hulka siedzącego obok kanapy i wygła dzającego potargane futerko językiem. Nic mu się nie stało. - Jasne. Martw się o kota, nie o mnie. - Jesteś od niego większy. - Niewiele większy. - Wstając, uśmiechał się jednak. Dixie uniosła brwi. - Zmieniłeś się. - Nie mam już dwudziestu czterech lat. - Uśmiech nie schodził mu z ust, ale oczy przekazywały inną wiadomość. Taką, która uderzyła ją mocniej niż ten krótki pocałunek. Zrozum, to, co było między nami jedenaście lat temu, to za mknięty rozdział. Co nie znaczy, że nie możemy zacząć pi sać nowego. - Nie jestem zainteresowana. - Jej ciało miało wprawdzie inne zdanie, ale to nie ono decydowało. - Ale ja jestem. Powiedz, wciąż jeszcze masz ten tatuaż? - Spadaj, Cole. - Nie będzie mnie w mieście przez kilka dni, ale kiedy wrócę, mam zamiar dowiedzieć się, co z tatuażem - powie dział, wychodząc. Dixie ogarnęły sprzeczne emocje. Przygryzła wargę. Po czuła na niej sól, kawę i ten subtelny smak jego ust. Co dziw ne, jej duchy milczały.
Może wspomnienia są jak księżyc, pomyślała. Odbite światło nigdy nie jest tak mocne jak to, które pada bezpo średnio ze źródła... A źródło, z którego pochodzą jej nocne mary, właśnie ją pocałowało po raz pierwszy od jedenastu lat, kiedy go opuściła. Wyglądało na to, że nadchodzące dwa tygodnie na pew no nie będą nudne. W następny poniedziałek wczesnym rankiem Dixie wy ruszyła krętym podjazdem otaczającym front posiadłości na poszukiwanie Hulka. Wyszedł z domu. Od kiedy przyjechała, udawało mu się to co najmniej raz dziennie. Ale na razie nie miało to znaczenia. Cole wyjechał w interesach zaraz następ nego dnia po jej przyjeździe i zabrał ze sobą Tilly. - Hulk! - zawołała. Był już dzień, ale wiszące burzowe chmury sprawiały, że wciąż było ciemno. Wiał silny wiatr, zanosiło się na deszcz, a temperatura nie przekraczała sied miu stopni Celsjusza. - Hulk, przecież nie lubisz moknąć. Czas wracać. - Po kocie nie było śladu. Dobrze, że Cole wyjechał. To przypomniało jej, jakie są jego priorytety. Ale, do diabła, jeśli mężczyzna ogłasza swój zamiar obejrzenia tatuażu kobiety, powinien zostać chociaż na tyle długo, żeby mogła mu odmówić. Ciekawe, czy naprawdę wyjechał w celach służbowych... Jednak, o ile oczywiście całkowicie się nie zmienił, zawsze grał fair. Żadnych kłamstw, żadnych sztuczek. Poza tym nie mogła sobie wyobrazić jego matki ukrywającej jakieś kłamstwa. Dixie uśmiechnęła się. Lubiła Caroline Ashton Sheppard, mimo że to ona była źródłem niektórych najbardziej irytują-
cych przekonań Colea co do żeńskiej części gatunku. Gdyby Caroline urodziła się dwa tysiące mil na wschód, byłaby kla syczną południową pięknością - delikatną, łagodną, z wro dzonym wyczuciem stylu i żelazną wolą. Dixie lubiła też ojczyma Colea. Lucas Sheppard był jed nym z tych ludzi, których nazywa się „solą ziemi" i którzy przypominają cynikom, takim jak ona, że nie wszyscy męż czyźni są łotrami, małymi chłopcami albo idiotami. I Dixie, i Cole mieli problemy z ojcami. Oczywiście jego problem sięgał dużo głębiej. Ojciec Dixie nie chciał umrzeć i jej zostawić, a ojciec Colea opuścił go z własnej woli. Oczywiście nie dowiedziała się tego od Colea, pana Nie-Rozmawiam-O-Sprawach-Osobistych. Opowiedziała jej o tym Mercedes. Kiedy Cole miał osiem lat, Spencer Ashton zostawił rodzinę, żeby poślubić sekretarkę, pozba wiając przy tej okazji swoją żonę większości jej dziedzi ctwa. Nigdy nie wrócił. Nigdzie nie było widać śladu Hulka. Dixie zawołała go znowu, chociaż wiedziała, że Hulk pojawi się dopiero wtedy, kiedy będzie miał na to ochotę. No cóż. Uważała jednak, że jej obowiązkiem było spróbo wać. Potrząsając głową, zawróciła w stronę domu. Nagle zauważyła mężczyznę stojącego przed domem. Przy stanęła i zmarszczyła brwi. Nie był to raczej żaden z pracow ników, mimo że ubrany był zwyczajnie w dżinsy i prostą ko szulę. Poznała już jednak chyba wszystkich, którzy pracują w winnicy. A może nie? W każdym razie na pewno by go zapamięta ła. Był wysoki i wyglądał, jakby właśnie zsiadł z konia. Mi-
mo wszystko było w nim coś znajomego... Zaintrygowana, ruszyła w jego stronę. - Dzień dobry - powiedziała, zbliżając się. - Szuka pan kogoś? Odwrócił się. Miał szpakowate włosy i interesujące zmarszczki wokół oczu. To na pewno od mrużenia oczu, kiedy galopował prosto w zachodzące słońce, pomyślała roz bawiona. - Nie. Jestem tylko ciekawy. - Winnice uwielbiają ciekawych turystów - zapewniła go ale dopiero po dziesiątej, kiedy otwierają salon degustacyjny. Ta część to własność prywatna. - Przechyliła głowę. - Wy gląda pan znajomo. - Chyba się jeszcze nie spotkaliśmy - odpowiedział uprzej mie. - Czy jest pani jedną z właścicielek? - Nie, jestem tylko tymczasowym pracownikiem i przy jaciółką rodziny. To chyba kształt pana głowy - powiedzia ła, zadowolona, że udało jej się zidentyfikować to, co było w tym mężczyźnie znajomego. - I oczy. Gdybym mogła po równać kształt pana czaszki z Coleem i Elim... jestem pew na, że byłyby identyczne. Wyglądał na lekko zaalarmowanego. - Mam nadzieję, że nie będzie pani próbować. Jest pani le karzem? Albo antropologiem? Zaśmiała się. - Nie. Jestem artystką. A czy pan nie jest czasem jakimś zaginionym kuzynem Ashtonów? Potrząsnął głową i przyglądał się jej przez chwilę z nieod gadnionym wyrazem oczu.
- Skoro to prywatny teren, to powinienem się już zbierać. Miło było z panią porozmawiać. Cole spędził cztery frustrujące dni w Sacramento. Powo dem tej frustracji w pewnej mierze była praca, ale również to, że nie był w stanie myśleć o tym, o czym powinien. Dixie wyjechała z The Vines w piątek po południu i za mierzała wrócić dopiero po weekendzie. Miała oczywiście do tego prawo, ale Cole cały czas się zastanawiał, z kim spę dza ten weekend. Kobieta taka jak Dixie była sama tylko wtedy, kiedy tego chciała. Była druga nad ranem. Siedział sam w swoim pokoju ho telowym, walczył ze wspomnieniami i zastanawiał się nad własnym zdrowiem umysłowym. Dlaczego w ogóle brał pod uwagę możliwość związania się z nią jeszcze raz? Pociągała go, to prawda. Na dodatek wiedział, jak gorąca potrafi być w łóżku. Był jednak wystarczająco dorosły, żeby wiedzieć również, że ogień parzy. W końcu doszedł do wnio sku, że nie potrzebuje złamanego serca ani innych proble mów, i zapadł w sen. Podjeżdżając na parking winnicy, pomyślał, że irytuje go to, że nie może się doczekać spotkania z nią. Chwycił teczkę, otworzył drzwi jeepa i wysiadł. Eli czekał na niego. - Jak poszło? - Dużo rozmów, mało działań. - Cole otworzył tylne drzwi i Tilly wyskoczyła z samochodu, uprzejmie powącha ła dłoń Eliego, po czym odeszła na bok. - Wszyscy się zgadzają, że potrzebna jest lepsza koordy-
nacja pomiędzy różnymi zrzeszeniami producentów wina - powiedział Cole, otwierając teczkę i wyjmując z niej stos papierów. - Zwłaszcza kiedy dochodzi do lobbowania w Sacramento. Nikomu jednak nie chce się stworzyć grupy koor dynującej. - Wydawało mi się, że Joe Bradley lubi się wszystkim zaj mować. - Nie pozwolę Joemu zrobić z tego jednego z jego show. Zaczyna pełen entuzjazmu, a potem traci zainteresowanie i wszystko się wali. Eli westchnął. - To znaczy, że ty się zgodziłeś to zrobić. - Nie. - Gole sam wciąż był jeszcze tym zdziwiony. W pewnym momencie robienie wszystkiego i udowadnia nie, że może zrobić to lepiej niż inni, przestało go bawić. Mam wystarczająco dużo zajęć. - Wiem. Tak właśnie myślałem. - Masz. - Cole podał Eliemu plik papierów. - To kopia protokołu ze spotkania. Jest tam kilka interesujących rzeczy. Eli skrzywił się. - Nie mógłbyś mi tego streścić? Cole uśmiechnął się. Eli nie znosił papierkowej roboty. - Niestety nie mogę. Muszę się zająć czym innym. - Ciekawe, czy ma to coś wspólnego z tą twoją dawną dziewczyną, która ciągle za mną chodzi... - Dixie za tobą chodzi? - Zadał to pytanie tak obojętnym tonem, że niemal sam sobie uwierzył. - Gdziekolwiek się pojawię, ona tam jest z tym swoim apa ratem. Mówi, że chce zrobić dużo zdjęć, zanim zabierze się
do malowania. - Eli skrzywił się. - Dlaczego ty i Mercedes nie powiedzieliście mi, że mam być twarzą tej kampanii? - Uznaliśmy, że niespodzianka będzie znacznie zabawniej sza. - Cole ruszył w stronę drzwi. - No cóż, mnie to się wcale nie podoba. - Eli szedł obok niego. - Co nie znaczy, że przeszkadza mi towarzystwo Dixie. - A komu by przeszkadzało? - Na pewno flirtowała z Elim, pomyślał Cole. Dla Dixie flirtowanie było jednak tak samo naturalne jak oddychanie. - Jest zabawna i do tego bardzo ładna. Wolałbym tylko, żeby nie miała ze sobą tego przeklętego aparatu. - Eli zatrzy mał się i odwrócił twarzą do Colea, tak, że ten też musiał się zatrzymać. - Więc... jesteś zainteresowany? Cole zmarszczył brwi. - Czy jestem zainteresowany Dixie? - Tak, chyba o niej rozmawiamy. Wiem, że było coś mię dzy wami wiele lat temu. Ale nie wygląda na to, żebyś podej mował grę w miejscu, w którym ją skończyłeś. - Byłem w Sacramento - rzucił Cole. To, że sam się zdecy dował wycofać, nie znaczyło, że jego brat ma wolną drogę. - A ja byłem tutaj i rozglądałem się. Pomyślałem, że powi nienem dać ci znać, zanim wykonam pierwszy ruch. - Nie możesz sam sobie znaleźć kobiety? - zapytał Cole z wściekłością. - Musisz zabierać się za to, co zostało po mnie? Eli roześmiał się, czym zirytował go jeszcze bardziej. - Chciałbym zobaczyć minę Dixie, gdyby usłyszała, że mówisz o niej „to, co zostało po mnie". Cole nie był kompletnym szaleńcem.
- Zły dobór słów - przyznał. - Ale lepiej trzymaj łapy przy sobie. - Zobaczymy. Jeśli ty nie... Nagle zza rogu wybiegła Tilly goniona przez wielkiego szarego kota. Pies zatrzymał się za nogami Cole'a, trzęsąc się z przerażenia. Za nimi pojawiła się Dixie, zaróżowiona od biegu, z rozwianymi włosami i nagimi udami widocznymi spod krótko obciętych dżinsów. Zatrzymała się kilka metrów przed nimi. Tak samo zresz tą jak Hulk, ale Cole nie zwracał na kota uwagi.
ROZDZIAŁ TRZECI
Cole uśmiechnął się. - Chyba jeszcze nie widziałem, żebyś się tak szybko po ruszała. - Próbowałam uratować twojego głupiego psa. - Była bez tchu i jej pierś falowała pod skąpym podkoszulkiem, na któ rym napis informował, że grzeczne kobiety rzadko przecho dzą do historii. Tilly uspokoiła się nieco, chociaż wciąż jeszcze trzęsła się ze strachu. Cole pogłaskał ją po głowie i spróbował nadać swojemu głosowi surowe brzmienie. - Miałaś trzymać swojego demonicznego kota w domu. - Zgadnij, co się stało? Uciekł mi. - Nie miałoby to żadnego znaczenia - wtrącił się Eli - gdy by pies Colea nie był tak żałosny. - Spojrzał na Tilly, skuloną za Coleem. - Wiem, że kot jest duży, ale ty wciąż jesteś od niego cięższa o kilkanaście kilogramów. - Tak jakby to się liczyło. - Cole potrząsnął głową. - Jeśli chodzi o Tilly, to wszystko na świecie jest od niej większe i groźniejsze. Dixie podeszła bliżej, poruszając się z wdziękiem równym jej kotu.
- Widziałam dżdżownice, które mają więcej kręgosłupa. - Dżdżownice należą do bezkręgowców. - No to rozumiesz, co mam na myśli. Eli zauważył nogi Dixie i przyglądał im się otwarcie. Cole nie mógł go za to winić. - Nie jest ci zimno? - zapytał Eli z troską. - To nie jest po goda na szorty. Cole powinien był go uprzedzić, że lepiej nie kwestiono wać tego, co robi Dixie. Dixie uniosła brwi. - Dla mnie to jest pogoda na szorty. Jestem przyzwyczajo na do znacznie ostrzejszego klimatu. - Ostry. - Cole skinął głową. - To jest pierwsze słowo, któ re przychodzi mi na myśl, kiedy o tobie myślę. Tak jak ta koszulka. - Zauważyłam, że wolno ci idzie czytanie. Ponieważ litery były opięte na parze bardzo ładnych pier si, Cole tylko się uśmiechnął. Podczas gdy oni rozmawiali, Hulk postanowił doprowa dzić zwycięstwo do końca. Nonszalancko, jak przystało na kota, podchodził coraz bliżej. Tilly wycofywała się krok za krokiem, aż w końcu znalazła się za Elim. Hulk, triumfując, stanął przy nodze Colea i zaczął mruczeć. - Tak, widzę, jakie z ciebie niewiniątko - powiedział Cole, schylając się, żeby podnieść kota. Pogłaskał go i Hulk zaczął mruczeć głośniej. - Ok, rozumiem. - Eli kiwnął głową. - Do zobaczenia później. Cole spojrzał na niego. - O czym mówisz?
- Wracam do pracy. To takie coś, czym niektórzy z nas zajmują się o tej porze w dzień powszedni. - Dobry pomysł - Cole zerknął na Dixie. - Weź Tilly ze sobą. - Zapomnij o tym. Zasługujesz na kilka utrudnień. Miło cię było widzieć bez aparatu, Dixie - powiedział Eli i odda lił się. Dixie patrzyła, jak Eli odchodzi. - Masz. - Cole wręczył jej futrzaną kulkę. - Zabieraj swo jego potwora. Tilly jest bliska załamania nerwowego. Dkie usadziła sobie kota na ramieniu i swobodnym kro kiem ruszyła do domu. Cole szedł obok niej. Rzuciła mu spojrzenie z ukosa. - Myślisz, że Tilly ma jakiś psi rodzaj manii prześladowczej? - Raczej składam to na karb życiowych doświadczeń. Jej poprzedni właściciel musiał ją źle traktować. - Jej poprzednim właścicielem był kot? - Powiedziałbym, że jej strach się uogólnił. Uśmiechnęła się lekko, ale nie odpowiedziała. Przez kilka minut szli w ciszy, a Tilly podążała za nimi. Śmieszne, pomyślał. Kiedyś uznał spacerowanie z Dixie za irytujące. Świetnie dogadywali się w łóżku, ale nie lubił się z nią przechadzać. Ona szła powoli, a on zawsze chciał dotrzeć na miejsce jak najszybciej. Powiedziała wtedy, że nie pociąga jej pocenie się. On z kolei nie widział sensu w poświęcaniu dwudziestu minut na dotarcie tam, gdzie można było dotrzeć w dziesięć. Cho ciaż musiał przyznać, że miło było czasami zwolnić. Dawało mu to sposobność do rozkoszowania się zapachem jej per-
fum - lekko korzennym, bardziej ziołowym niż kwiatowym, trudnym do określenia. Tak jak ona. - Co myślisz o Nowym Jorku? - Uwielbiani go - odpowiedziała. - Nawet wtedy, kiedy mieszkałam w tym okropnym małym mieszkaniu, nikogo nie znałam i tęskniłam za domem, uwielbiałam go. Jest tam tyle do zobaczenia i zrobienia, a energia tego miejsca jest po prostu niesamowita. - Podoba ci się to? Nigdy sobie ciebie nie wyobrażałem ja ko części tego energicznego tłumu. - Zawsze uważałeś mnie za lenia - zauważyła filozoficznie. - Nieprawda. - Kiedy spojrzała na niego sceptycznie, pod dał się. - No, może artystycznego lenia. To nie to samo. A ty uważałaś mnie za nudnego biznesmena. - Na pewno nie nudnego - mruknęła. - Ogarniętego ob sesją. - To słowo przypomina mi kilka naszych kłótni. - A jak sam byś się określił? - Machnęła ręką. - Nieważ ne. Nigdy nie chciałeś się wyprowadzić, spróbować czegoś nowego? - Moje cele, moja rodzina, moje życie - wszystko było tu taj. I wciąż jest. Dlaczego wyjechałaś? - Gdy tylko Cole wy powiedział te słowa, zapragnął je cofnąć. Brzmiały za bardzo jak: „Dlaczego mnie opuściłaś?". Wiedział dlaczego. W końcu zrozumiał to i nawet przyznał jej rację. Ale zrozumienie to nie to samo co wybaczenie. Ona jednak albo nie usłyszała tego niewypowiedzianego pytania, albo nie chciała się zagłębiać w ten temat.
- Strasznie mnie korciło, żeby to zrobić - powiedziała lek ko. - Wiesz, co mówią o Nowym Jorku? Że jeśli dasz sobie radę tam, to dasz sobie radę wszędzie. Chciałam sprawdzić, czy mi się uda. - Udało ci się. - Dotarli do domu. Otworzył drzwi i przy trzymał je. - Kobiety i potwory przodem. - Tylko potwór. Ja muszę wracać do pracy. Co? - zapytała. - Co cię tak bawi? - To, że tobie spieszy się do pracy, a nie mnie. - No tak, zgadzam się, że to dziwne. Uważaj, musisz szybko zamknąć drzwi. - Postawiła Hulka na podłodze, cofnęła się i Cole szybko zamknął drzwi..- Termin odda nia pierwszego obrazu jest dosyć krótki, a ja jeszcze nie mam koncepcji. Eli jest tematem, ale nie mam na niego pomysłu. - To ty w ogóle zwracasz uwagę na terminy? - zapytał uprzejmie. - Bardzo śmieszne. Nie jestem aż taka niesolidna. - Jeśli powiesz mi, że teraz zawsze zdążasz na czas, to po proszę cię o dokumenty. Albo wezwę egzorcystę. Uśmiechnęła się. Jej uśmiech był mu zbyt dobrze znany. I sięgał do tych za kamarków duszy, które chciał zostawić tylko dla siebie. Po łożył rękę na drzwiach, zastawiając jej drogę i przybliżając się do niej. - Tego tu wcześniej nie było - powiedział, dotykając ku rzych łapek w kąciku jej oka. Odchyliła głowę w drugą stronę. - Kiedyś mówiłeś lepsze komplementy. Odsuń się, Cole.
- Nie mam zamiaru cię całować. A w każdym razie nie w tej chwili. - Zdążył zapomnieć o plamkach złota w jej oczach, które nadawały im karmelowy odcień. Zmarszczyła brwi w oburzeniu, ale przygryzła wargę. -Rozumiem. Nagle słabo się poczułeś i musiałeś się oprzeć. - Denerwujesz się. Podoba mi się to. - Jesteś nieznośny. Nie podoba mi się to. Roześmiał się i wyprostował. - Jak długo masz zamiar tutaj zostać, Dixie? Spojrzała na niego podejrzliwie. - Czemu pytasz? - Chcę wiedzieć, kiedy kończy się mój czas. - No cóż... Będę tutaj około dwóch tygodni i nie wybie ram się z tobą do łóżka. A teraz naprawdę muszę wracać do pracy. - Odwróciła się i ruszyła w kierunku winnicy. Szła szybciej niż zwykle. - Sprzed nosa ucieka ci szansa na wspaniałą awanturę. - Nie mam ochoty na awanturę. - Czyżbyś straciła swój artystyczny temperament? Ledwie sobie przypominam żeglujący w moją stronę talerz. Zacisnęła usta, ale wyglądało to, jakby próbowała raczej powstrzymać uśmiech niż wybuch gniewu. - Powiedz mi, Cole, jedną rzecz. Czy próbujesz zwrócić w ten sposób na siebie moją uwagę? A może trenujesz przed walką? - Skąd ta taktyka, Dixie? Naprawdę chcesz, żebym sobie poszedł? Wzruszyła ramionami, nie patrząc na niego.
- Kiedy przyjmowałam to zlecenie, nie sądziłam, że bę dziesz się do mnie zalecał. Próbowałam nie mieć żadnych oczekiwań, ale podświadomie chyba się spodziewałam, że będziesz w stosunku do mnie chłodny i obojętny. - Nie mam już dwudziestu czterech lat. - Tak, jesteś inny. To wszystko przypomina mi powrót do domu po latach, kiedy okazuje się, że stare budynki zostały zburzone i wybudowano nowe. Wychodzisz zza rogu i my ślisz, że ujrzysz dom Wilsonów, ale Wilsonów już nie ma, a nowi mieszkańcy odnowili fasadę i ścięli ten wielki dąb. Niby dużo się nie zmieniło, ale ja to wszystko widzę. - Przecież odwiedzałaś dom, prawda? Rzuciła mu rozbawione spojrzenie. - To była metafora. - Zrozumiałem. Zastanawiałem się tylko, czy unikałaś Ka lifornii. - I dlaczego wróciłaś, dodał w myślach. - Wpadam tutaj raz czy dwa razy do roku, żeby odwiedzić mamę i ciocię Jody. Mama znów wychodzi za mąż. - Tak? - Starał się, żeby to zabrzmiało, jakby uważał, że to dobry pomysł. Z jej spojrzenia jednak wywnioskował, że mu się to nie udało. - Tym razem może będzie dobrze. Mike to porządny facet. Z trudem przywoływał obraz Helen McCord Lychfield. Matkę Dixie spotkał tylko raz. I kiedy teraz o tym pomyślał, wydało mu się to dziwne. Ich romans trwał niewiele ponad trzy miesiące, mimo że znali się już wcześniej, czyli od czasu, kiedy Mercedes poszła do collegue'u. Merry i Dixie były współlokatorkami i Dixie
przyjeżdżała z nią czasem. Miała kłopoty w domu - męż czyzna, który był wtedy jej ojczymem, okazał się łajdakiem pierwszej wody. Matka Dixie zostawiła go w końcu na miesiąc przed skoń czeniem studiów przez córkę. A miesiąc później w Napa Valley nastąpiła fala rekordowych upałów. Cole i Dixie czuli się za nią odpowiedzialni. - Twoja mama musi się cieszyć, że jesteś niedaleko. I cio cia też. Czy ona wciąż mieszka w Los Angeles? - W pewien sposób Dixie była bliżej z siostrą matki, nagradzaną repor terką, niż z matką. - Nie. Wyprowadziła się. Coś w głosie Dixie zwróciło jego uwagę. Patrzyła w dół na brunatną ziemię. - O co chodzi, Dix? - Ona jest powodem, dla którego wróciłam. Mama nie mogła już dłużej sama się nią zajmować. Nagłe uczucie bólu i współczucia sprawiło, że wziął ją za rękę. - To nie brzmi dobrze. - Bo nie jest dobrze. Ciocia ma Alzheimera. Zaskoczony Cole stał bez słowa. Ciotkę Dixie również spotkał tylko raz, wtedy, kiedy i matkę, ale Jody Belleview była kobietą, która pozostawiała po sobie niezapomniane wrażenie. Pamiętał jej śmiech i to, jaka była inteligentna. - Nie mogę sobie tego wyobrazić... Czy ona nie jest młod sza od twojej matki? Ma chyba około pięćdziesięciu lat? - Pięćdziesiąt cztery. Ja też nie mogę w to uwierzyć. I wcale nie jest mi łatwiej teraz, kiedy jestem na tym
wybrzeżu, a nie po drugiej stronie kraju - uśmiechnęła się niepewnie. - Dixie. Potrząsnęła głową. - Przykro mi. Nie mogę o tym rozmawiać. Odeszła szybkim krokiem, wyprostowana i sztywna. A Cole po prostu stał i pozwolił jej odejść. Czuł, jakby ziemia uciekła mu spod nóg. Nie mogła o tym rozmawiać? To nie przypominało Dixie. To on był tym, który upychał problemy w szufladach, za krywał wieka i siadał na nich, żeby stamtąd nie wychodziły. Dixie zawsze była przerażająco szczera, zarówno wobec sie bie, jak i wobec innych. Podnosiła pokrywki i zaglądała do środka. Nie odwracała się od bolesnej prawdy. A przynajmniej taka była kiedyś. Cole stał tam jeszcze przez chwilę zamyślony. A potem poszedł szukać swojej siostry.
ROZDZIAŁ CZWARTY
O dziesiątej wieczorem tego samego dnia Dixie stała na dy waniku w swoim tymczasowym salonie, rzucającpędzlem far bę na płótno. Było za ciemno na malowanie, ale nie przeszka dzało jej to. Tak naprawdę nie malowała, tylko dawała upust swoim emocjom. Nikt oprócz niej nigdy tego nie zobaczy. Czerwony zmieszał się z brązowym w dolnym prawym rogu, a nad bladozielonym środkiem dominowała góra czer ni i szarości, przypominająca granitową skałę. Kiepska to sztuka, pomyślała, cofając się, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu. Ale dawała jej ogromną satysfakcję. Zmarszczyła brwi, słysząc pukanie do drzwi. Leżący na kanapie Hulk podniósł leniwie głowę, przyjmując do wiado mości, że będą mieli gościa. - Chwileczkę - rzuciła, krzywiąc się. Nie miała ochoty na towarzystwo. Odłożyła pędzel na bok, chwyciła szmatkę, że by zetrzeć farbę z palców, i ruszyła w stronę drzwi. Zastała za nimi Colea trzymającego w ręku małą skórza ną torbę, która wyglądała jak podróżna walizka. Spojrzała na nią i uniosła brwi. - To niezbyt subtelne, Cole. - Nie mam tam zestawu do golenia. Mogę wejść?
Przyjrzała się jego twarzy, ale nie znalazła w niej odpo wiedzi na swoje pytanie. - Czemu nie? - Cofnęła się o krok. - Poszperałem trochę - powiedział, wchodząc. - Pewnie wszystko to i tak już czytałaś, ale... - Zamilkł i zatrzymał się, kiedy zobaczył stojące na środku pokoju sztalugi. I to, co by ło na sztalugach. - Interesujące - stwierdził po chwili ostrożnie. - Myśla łem, że nie uprawiasz tego rodzaju abstrakcyjnej sztuki. Roześmiała się. - To nie sztuka, to terapia. Robię to zamiast tłuc talerze. - Może dlatego to tak kiepsko wygląda. - Pewnie tak Później zmyję to z płótna. - Przechyliła gło wę na bok. - Ale nie przyszedłeś chyba tutaj badać, jaki ro dzaj terapii stosuję? - Nie, ja... - Hulk opuścił kanapę i ocierał się o no gi Cole'a, mrucząc głośno. Cole schylił się i podrapał go za uchem. - Cześć, potworze. Dixie wzięła do ręki pędzel, żeby go umyć. To, co namalo wała, było już wystarczająco brzydkie, mogła więc skończyć na dziś i wysłuchać, co Cole ma jej do powiedzenia. Poszła do malutkiej kuchni, odkręciła kran i wodą z myd łem zaczęła zmywać farbę z miękkiego włosia. - Hulk lubi towarzystwo bez względu na godzinę. Ja nie jestem w nastroju. - Trafiony. - Położył tajemniczą walizkę na stoliku. Chodź, zobacz, co przyniosłem. Zaciekawiona, odłożyła pędzel i wróciła do pokoju. Wrę czył jej teczkę. W środku znalazła mnóstwo kartek z in-
formacjami na temat Alzheimera. Poukładane w rozdziały, z których każdy miał tytuł. Stadia... Leczenie... Teorie... - Wszystko ze sprawdzonych stron internetowych. Jest tu taj dużo informacji, ale nie wszystkie są godne zaufania. - Musiało ci to zająć wiele godzin - szepnęła, kartkując wydruki. - Chciałem się dowiedzieć, jaki jest stan twojej ciotki, a ty nie chciałaś mówić. - Poruszył się niespokojnie. - Dlaczego nie chcesz o tym rozmawiać? - Nie chcę rozmawiać o tym z tobą. - Z Mercedes też o tym nie rozmawiałaś. - Opowiadałam jej przecież o cioci Jody - zaprotestowała. - Tak, i to wszystko. Nie mówiłaś... no wiesz. - Wykonał nieokreślony ruch ręką. - Nie mówiłaś o swoich uczuciach. - Aha... - Gdzieś wewnątrz niej zaczął narastać śmiech. - Poczekaj chwilę. Ty krytykujesz mnie, że nie rozmawiam o swoich uczuciach? - Chodzi mi o to, że tłamsisz wszystko w sobie. Ja jestem do tego przyzwyczajony. Dobrze się z tym czuję. Ale ty nie. Usiadł na kanapie, nie czekając na zaproszenie, i zaczął wyciągać inne rzeczy ze swojej torby i stawiać je na sosno wym stoliku. Butelka wina. Dwie szklanki. Pudełko czekoladek. Lakier do paznokci. Pachnący krem do stóp. Waciki. Zmywacz do paznokci. Usiadła na drugim końcu kanapy. Czuła, że zaraz wy buchnie śmiechem. Wskazała dłonią przedmioty na stoliku. - Cole? - Mów do mnie Sheila. Jestem statystką.
- Statystką? - Uśmiech wypłynął jej na twarz. - Udajmy, że to jeden z tych kobiecych wieczorów. No wiesz, kiedy kobiety spotykają się, żeby się wzajemnie cze sać, malować paznokcie i opowiadać sobie wszystko. Och! Martwił się o nią. Łzy napłynęły jej do oczu. Wstała, podeszła do niego i pocałowała go w policzek. - To jest takie... Dziękuję ci. - Chyba nie masz zamiaru płakać? Zaśmiała się, mimo że brzmiało to trochę jak śmiech przez łzy. - Niczego nie obiecuję. Masz zamiar pomalować swoje pa znokcie czy moje? - Mam zamiar wypić wino. - Wyjął otwieracz i otworzył butelkę. - Ale możesz się do mnie przyłączyć. - Czy cabernet sauvignon pasuje do czekolady? - Usiadła i otworzyła pudełko. - Mmm... i to ciemnej czekolady. - Mercedes mówiła, że czekolada jest najważniejsza. Rzuciła mu spojrzenie z ukosa. - Rozmawiałeś o tym z Merry? - Tak. - Nalał wino do jednego z kieliszków, a wokół roz niósł się wspaniały aromat. - Ona uważa, że nic ci nie jest. - Może ma rację. - Wybrała czekoladkę, która według niej mogła mieć smak karmelowy. Uwielbiała smak karmelowy. - No więc, o czym rozmawiacie na tych babskich pogaduchach? - O wszystkim. O mężczyznach, fryzurach, mężczyznach, rodzinie, filmach, mężczyznach, książkach, polityce... Czy wspomniałam już o mężczyznach? - Podłe szczury - odpowiedział szybko, podając jej szklan-
kę wina. Hulk wskoczył na kanapę obok niego i otarł się gło wą o jego łokieć, wyraźnie w ten sposób pokazując, że po święca mu się za mało uwagi. Cole machinalnie zaczął go drapać za uchem. - Nigdy nie dzwonią. Dixie potrząsnęła ze smutkiem głową. -I nie pamiętają o urodzinach. - A jeśli już pamiętają, to nigdy nie przysyłają kartek. Czy to takie trudne: pójść i wybrać kartkę? - Tak, to prawda. I chcą tylko jednego. - Tak, tylko jednej cholernej rzeczy. Ups, wypadłem chy ba na chwilę z roli. - Musisz uważać. - Dixie upiła łyk wina, usiłując zacho wać powagę. — Mmm, to naprawdę dobre. - Dziewięćdziesiąty ósmy był jednym z naszych najlep szych roczników.— Poruszył winem w kieliszku, żeby uwol nić zapach, przysunął nos do brzegu i wziął głęboki wdech, przymykając oczy. Przez chwilę na jego twarzy odmalowa ło się uczucie czystej rozkoszy. Cole był bardzo zmysłowym mężczyzną, choć nieczęsto to okazywał. - Dobrze dojrzewa - zauważył i pociągnął pierwszy łyk. - Co robiłeś w dziewięćdziesiątym ósmym? - Oparła się i ugryzła kawałek czekolady. Lubiła jeść czekoladę powoli, tak żeby rozpuszczała się na języku. - Zauważ, że nie pytam, z kim to robiłeś. - Byłbym wtedy w tarapatach - odparł. - Kobiety mogą mówić sobie o sprawach, które mężczy znom nie uszłyby na sucho. - A więc rozmawiacie na takich spotkaniach także o seksie? - Jasne. Na drugim miejscu, zaraz po mężczyznach. Przy-
najmniej większość z nas - dodała. - W Nowym Jorku mieszkały pode mną dwie lesbijki. Zaprzyjaźniłam się z ni mi, ale raczej nie rozmawiałyśmy na temat seksu, chyba ze względu na mój komfort psychiczny. Cole roześmiał się. - Jeśli zaś chodzi o mój komfort, to... - Nie kontynuuj, Sheila - poradziła mu Dixie. - Z drugiej strony, zawsze zastanawiałam się, dlaczego mężczyzn pod nieca... - Nie, nie, miałaś rację - przerwał jej z błyskiem rozbawienia w oku, a może nawet czegoś więcej, jakiegoś ciepła, i podniósł kieliszek do ust. - Lepiej nie rozmawiajmy o seksie. Spojrzała mu w oczy, upijając kolejny łyk wina. Trzyma ła je chwilę w ustach, żeby poczuć pełnię smaku. Kiedyś ją tego nauczył. To nie był zbyt dobry pomysł, rozkoszować się zmysłami, patrząc na Colea. - Nuta jeżynowa - powiedziała szybko, odwracając wzrok. - Widzisz, jak dobrze znam ten język? Dobrze się komponuje z czekoladą. - Ugryzła kolejny kawałek. - Chcesz porozma wiać o polityce? - Raczej nie o to mi dzisiaj chodziło. - Pewnie głosowałeś na gubernatora - powiedziała ponu ro. - Dobrze, dobrze, nie będę się w to zagłębiać. Pozostaje nam więc praca albo włosy. Jestem za włosami. - Przechyliła głowę. - Do jakiego fryzjera chodzisz? - Do Carmen w Studio Fryzur. Ma magiczne palce. Podo bają mi się twoje włosy. - Ciepło w jego głosie na pewno nie pochodziło od Sheili, chyba że Sheila była tej samej orienta-
cji, co sąsiadki Dixie z Nowego Jorku. - Chyba jednak omi nęłaś kilka tematów. Książki, filmy... rodzina. Upiła spory łyk wina. - Czytałeś ostatnio jakąś dobrą książkę? - Nie. Jak się miewa twoja mama? Dixie wydała z siebie zniecierpliwione westchnienie. - Męska strona twojej osobowości daje o sobie znać, Sheila. - Jak się miewa twoja mama? - Cole powtórzył pytanie, ale tym razem falsetem. Dixie o mało się nie udusiła, próbując się nie roześmiać. - Tak jak zwykle. Chociaż chyba jest szczęśliwsza. - Czy to dlatego, że zamierza wyjść za mąż? Dixie skinęła głową, pociągnęła kolejny łyk wina i uśmiechnęła się lekko. - Zawsze tak bardzo się starała przy każdym mężczyźnie, który miał być lekiem na całe zło. Przy Mikeu jest zrelakso wana. Nie próbuje desperacko go uszczęśliwić albo za wszel ką cenę sama być szczęśliwą. Po prostu dobrze się z nim czu je i to widać. To nie znaczy, że nie boli jej to, co się dzieje z Jody, ale... Nie wiem. Chyba się w jakiś sposób z tym po godziła. - Ale ty się z tym nie pogodziłaś. Zmarszczyła brwi i nie odpowiedziała. On też nic nie powie dział. Tylko siedział, pił wino, głaskał Hulka i patrzył na nią. - Dobrze. - Postawiła szklankę na stoliku z brzękiem. Dobrze! Chcesz znać moje uczucia? Jestem wściekła. Wku rzona jak diabli. - To zupełnie normalne. Dixie wstała i zaczęła chodzić po pokoju.
- To jest takie straszne i takie niesprawiedliwe. Na razie nas rozpoznaje, ale niedługo się to skończy. Straciła już tak wiele ze swojej osobowości. Wiem, że tu nie chodzi o mnie, ale za każdym razem, kiedy ją widzę... ten zaskoczony wy raz jej twarzy... Moja mama znacznie lepiej sobie z tym ra dzi. - Była tutaj, widziała, jak choroba postępowała. Miała czas, żeby się do tego przyzwyczaić. - A ja byłam na drugim końcu kontynentu i zostawiłam wszystko na jej głowie. Wiesz, co mnie doprowadza do sza leństwa? - Zatrzymała się i potrząsnęła głową. - Zresztą nie ważne. To głupie. - Dla mnie możesz zachowywać się głupio, nie mam z tym problemu. - Uważaj, bo zaraz wypadniesz z roli - ostrzegła go. - Boisz się, że doznam szoku? - Nie. - Przeszła dwa kroki, znów się zatrzymała i wsunęła obydwie dłonie we włosy. - Chodzi o to, że ludzie cały czas mnie chwalą. Doprowadza mnie to do szału. - Tak, ja też nie znoszę, kiedy mnie chwalą. - Bardzo śmieszne. Wiesz, jak często słyszę, że jestem sil na? - zapytała. - Albo że jestem taką wspaniałą córką i sio strzenicą, bo tu wróciłam? Boże! Cioci Jody postawiono diagnozę dwa lata temu. Dwa lata! A ja dopiero teraz się tu pojawiłam. -I pewnie w żaden sposób przez te dwa lata im nie po magałaś? - Przysyłałam pieniądze. Wielka mi rzecz. Zrezygnowałam z kilku urlopów, przylatywałam na większość świąt. A potem
wracałam do domu i rzucałam się w wir pracy, żeby tylko nie myśleć o Jody. Cole potrząsnął głową. - Teraz nie rozumiem. Rzucasz się w wir pracy, żeby cze goś uniknąć? Ty? Niechętny uśmiech wypłynął na jej usta. - Sugerujesz, że masz w tym względzie jakieś doświadcze nie? - Może. - Wstał, ignorując Hulka. Podszedł do Dixie i po łożył jej ręce na ramionach. - Dlaczego uważasz, że powin naś się zachowywać inaczej? Co według ciebie powinnaś zrobić? Mniej cierpieć? Sprawić, żeby twoja ciotka nie cier piała? - Zapomniałeś wspomnieć o mojej matce. - Jego ręce przypomniały jej o czymś. Przeszłość zmieszała się z teraź niejszością. Przełknęła ślinę. - Mówiłam ci, że to głupie. -Zawsze mówiłaś, że uczucia nie są głupie. Po prostu są. Liczy się to, co z nimi zrobimy. - Miałam wrażenie, że nigdy nie słuchałeś moich kazań. Cole uśmiechnął się lekko i nie odpowiedział. Dixie poczuła reakcję nisko w podbrzuszu. Serce zaczęło jej szybciej bić, kiedy szepty z przeszłości zaczęły do niej do cierać. Poczuła przypływ pożądania. Rozchyliła usta. Cole spojrzał na jej wargi. Zacisnął mocniej ręce na jej ramionach, a wyrazu jego twarzy nie sposób było z niczym pomylić. Miał zamiar ją pocałować... a ona tego pragnęła, pragnęła jego smaku i jego ciepła. Opuścił ręce i odsunął się, a uśmiech znikł z jego twarzy. Rozczarowanie, które poczuła, zdziwiło ją tak samo jak to,
że się odsunął. Założyła dłonie na piersi i starała się, żeby jej głos brzmiał wesoło. - Co to było? Przypływ szlachetności czy zdrowego roz sądku? Cole prychnął. - Myślisz, że wiem? - Odwrócił się i skierował w stronę drzwi. - To był głupi pomysł. Mam nadzieję, że wino i cze koladki będą smakowały i beze mnie. Paznokciami chyba też musisz się zająć sama. Wychodzę, zanim całkowicie za pomnę, że jestem Sheilą. -Cole. Zatrzymał się, ale nie spojrzał na nią. - To moja wina, nie twoja. Ty... To, co zrobiłeś, napraw dę mi pomogło. Zerknął na nią, a jego twarz wyrażała sprzeczne emocje. - Czy to znaczy, że jestem zaproszony na następne noco wanie? - Raczej nie - odpowiedziała sucho. - Dobrze. Następnym razem, jak cię odwiedzę wieczorem, na pewno nie będę miał w planach spania. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, do Dixie podszedł Hulk, i miaucząc, zaczął się domagać zainteresowania. - Nie powinieneś się skarżyć. - Wzięła go na ręce i podrapa ła za uszami. - Przynajmniej ty byłeś głaskany dziś wieczorem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kiedy Cole pierwszy raz pokazał jej piwnice Louret, Dixie poczuła się zawiedziona. Spodziewała się wydrążonych w ziemi korytarzy albo czegoś bardziej przypominającego lochy. Tymczasem wino dojrzewało w równo ustawionych beczkach w zwyczajnych podziemnych pomieszczeniach, gdzie temperatura regulowana była elektronicznie i gdzie oświetlenie było dosyć słabe. Cóż, pomyślała, siedząc na ce mentowej podłodze i przyglądając się beczkom, trzeba pra cować z tym, co jest. Same beczki były bardzo interesujące. Na obrazie będzie dużo brązu, zdecydowała. Kolory ziemi pasują do Eliego, po za tym dobrze odzwierciedlają tradycyjne podejście Louret do produkcji wina. Portret Caroline będzie w tonacjach złotych. Dorzuci do tego trochę brązu, żeby powiązać go z portretem Eliego, i trochę błękitu przypominającego niebo. I dużo różnych od cieni złota podobnych do promieni słońca, które łączą nie bo z ziemią. Tak. Portret Eliego będzie mówił o ziemi, z której rodzą się winogrona, a portret Caroline o słońcu, które pozwala im dojrzeć. A dla obrazu końcowego, mającego przedstawiać
wino... Może portret grupowy? Rodzina zebrana wokół sto łu, dyskutująca przy kolacji, i kieliszki wina lśniące w świetle zachodzącego słońca. Może więc ustawić stół na zewnątrz? A jeśli chodzi o... - Przepraszam za spóźnienie - usłyszała za sobą głos Eliego. - Nie ma problemu - odpowiedziała, podnosząc swój szkicownik i wstając. - Chyba i tak nie będę cię malowała tutaj. - Nie namalujesz mnie na tle beczek? - Ależ tak, ale przecież mam już zdjęcia. Dzisiaj muszę cię naszkicować. Chodźmy na zewnątrz. Muszę ci się dobrze przyjrzeć, a do tego potrzebuję dużo światła. - Uśmiech nęła się, mijając go i kierując się w stronę schodów. - Że by wszystko było dokładnie tak, jak w rzeczywistości, robię najpierw zdjęcia. Ale muszę cię narysować, żeby cię lepiej poznać. Zawsze tak robię, zanim zabiorę się do malowania - wyjaśniła.. Eli wyglądał na niezbyt zadowolonego. Zamruczał coś pod nosem i może nawet lepiej, że nie dosłyszała słów. Uśmiechała się do siebie, wychodząc przez boczne drzwi. - Tutaj chyba będzie dobrze. Światło było dobre i mocne. Wyjęła węgiel i otworzyła szkicownik. Eli zmrużył oczy przed słońcem. Wyraźnie czuł się bar dzo niezręcznie. Postanowiła zabawiać go rozmową, żeby za pomniał o pozowaniu. - Opowiedz mi o przechowywaniu wina w beczkach - po prosiła, stawiając w międzyczasie pierwsze kreski. - Chodzi o smak. Wielu ludzi docenia nutę dębu, ale jeśli jest jej zbyt dużo, zabija subtelność dobrego czerwonego wi-
na. Tak się dzieje jednak tylko wtedy, kiedy nie robi się tego prawidłowo. - A co z białymi winami? Wasze nowe chardonnay też dojrzewa w beczkach dębowych. - Musi mocniej zaznaczyć szczękę, zdecydowała. - Czy to standard? Eli wzruszył ramionami. - Niektórzy używają stalowych beczek, ale my nie. Odniosła wrażenie, że nie ceni specjalnie winiarzy, którzy przechowują wino w stali. - To twoja decyzja czy twojej matki? Skoro nowe wino ma być nazwane jej imieniem, to pewnie miała w to jakiś wkład? - To był głównie mój pomysł. Mama ceni nutę wanilii, która powstaje przy dojrzewaniu wina w beczkach, więc go zaakceptowała. Przerzuciła stronę w szkicowniku i zmieniła pozycję, żeby naszkicować Eliego pod innym kątem. - A czyim pomysłem było to nowe chardonnay? - Cole'a. - Spojrzał na nią. - Myślałem, że o tym wiesz. - No dobra, to była tylko przynęta. - Przyjrzała się w sku pieniu szkicowi. - Powinieneś dyskretnie opowiedzieć mi o nim, tak żebym nie musiała sama pytać. Roześmiał się nieoczekiwanie. - Dziwnie się czuję, kiedy patrzysz na mnie w ten sposób, a jednocześnie mówisz o moim bracie. Co chcesz wiedzieć? Spojrzała na niego z wyrzutem i powtórzyła: - Tak, żebym nie musiała sama pytać. - No więc z nikim się aktualnie nie spotyka i uważa, że jesteś niezła.
- Aha. - Cholera. Narysowała oko zbyt blisko nosa. Jesz cze raz, pomyślała, przerzucając stronę. - Próbuję właśnie wymyślić jakiś subtelny sposób na zakomunikowanie ci, że o tym wiem. Znowu ten niski śmiech. - Wciąż jest chyba bardzo zajęty interesami? - Jej ręce i oczy pracowały teraz automatycznie, nie myślała już o szkicu. - Tak, ale nie pracuje już po sześćdziesiąt czy osiemdzie siąt godzin tygodniowo. To dlatego go rzuciłaś? Zaskoczona spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się. - Tak, głównie dlatego. - Louret zawsze będzie dla niego ważne i zawsze będzie lubił wygrywać. Cole nie jest pieskiem kanapowym. Zirytowana dorysowała dwa rogi na czubku głowy Eliego. - Nie chcę pieska kanapowego. Nie chcę też zawsze prze grywać. Słyszałam, że istnieje jednak coś pomiędzy. - Kiedy go zostawiłaś, ciężko to przeżył. - Z mojej perspektywy wszystko zaczęło się psuć wcześ niej - powiedziała, zamykając szkicownik. Eli skinął głową. - Masz rację. Ale tym razem... bądź ostrożna, dobrze? Nie obiecuj mu więcej, niż chcesz dać. - Pytasz mnie, jakie mam zamiary? - Chyba tak. Uśmiechnęła się nagle i podeszła do niego, żeby go poca łować w policzek. - To miłe z twojej strony. Nie mam jeszcze pojęcia, jakie są moje zamiary, ale kiedy już będę wiedziała, to powiadomię o tym Colea, a nie ciebie. Miło jednak, że o to zapytałeś.
Uszy Eliego poczerwieniały. - Jeśli już skończyłaś, to mam sporo pracy. - Na pewno - powiedziała, ciesząc się z jego zawstydze nia bardziej, niż powinna. - Mam nadzieję, że uda mi się na portrecie wydobyć kobiecą część twojej natury. Teraz wyglądał na przestraszonego. - Moje co? Zaśmiała się i poklepała go po ramieniu. - Nie bój się, twój portret będzie bardzo męski. Kiedy Eli zniknął z horyzontu, jej rozbawienie wyparo wało. Zamyślona ruszyła w kierunku domu, żeby pracować nad jego portretem. To naturalne, że brat Cole'a troszczył się o niego. Natu ralne, że uważał, że jedenaście lat temu rozstali się z jej winy. Ale czuła się z tego powodu trochę osamotniona. O nią nikt się w ten sposób nie martwił, nikt jej nie ostrzegał przed po tencjalnym złamaniem serca, jeśli zwiąże się z mężczyzną, który już kiedyś ją zranił. I tak zresztą by takiej osoby nie posłuchała, pomyślała, ot wierając drzwi do swojego tymczasowego domu. Ale miło by było mieć kogoś, kto się o ciebie martwi. - Szkicując Eliego, używałaś węgla - zauważyła Caroline. - Uhm. - Dixie spoglądała na przemian na siedzącą przed nią kobietę i na szkicownik. Ołówek poruszał się szybko. Obie siedziały na werandzie, która wychodziła na północną stronę, co dawało dobre światło. - Zastanawiałam się, dlaczego mnie szkicujesz ołówkiem. - Nie wiem. - Coś było nie tak z prawym policzkiem.
Dixie roztarta cień pod kością policzkową palcami, żeby go trochę złagodzić, znów spojrzała na Caroline, po czym deli katnymi pociągnięciami ołówka przyciemniła go trochę. Te raz lepiej. - Zdjęcia posłużą mi do rysowania detali - wyjaśniła. - Szkic jest po to, żebym mogła się ciebie nauczyć. Kiedy cię narysuję, będę cię lepiej znała. Żeby narysować Eliego, wybrałam węgiel, a żeby narysować ciebie, wybrałam ołówek. Caroline uśmiechnęła się. - Jestem teraz trochę okrągłejsza niż kiedyś. Czy musisz rysować mój podwójny podbródek? - Nie masz podwójnego podbródka - powiedziała Dixie głosem, jakby była nieobecna, i skupiła się na kształcie brwi. - Twoje rysy zrobiły się z wiekiem łagodniejsze, ale... Och, to było chyba niezbyt taktowne. Starsza kobieta roześmiała się. - Powiedz mi coś, skoro i tak nie masz zamiaru mi schle biać. .. Na pewno mogę mówić, kiedy mnie rysujesz? - Jasne. - Dixie przerzuciła stronę, przesunęła się lekko w lewo i zaczęła krótkimi, szybkimi ruchami ołówka ryso wać swoją modelkę pod innym kątem. - Zastanawiałam się czasem, czy moi chłopcy są do mnie podobni. Widzę, że dziewczyny są. Ale jeśli chodzi o Cole'a i Eliego... Dixie usłyszała jeszcze jedno niewypowiedziane pytanie w głosie Caroline. Jak bardzo jej synowie przypominali męż czyznę, który był ich ojcem i który ich opuścił? - Dziewczęta są bardziej do ciebie podobne niż Cole i Eli
- powiedziała zwyczajnym tonem, jakby nie usłyszała między słowami tego drugiego pytania. W przypadku Jillian były to bardziej gesty niż uroda, ale Dixie potrafiła być delikatna, je śli było to ważne. - Ale Eli ma twój nos i twoje uszy. - A Cole? Cole, o którym Mercedes mówiła, że najbardziej przypo mina ojca... - Ma twoje dłonie. Piękne dłonie - dodała, kucając, żeby szkicować pod jeszcze innym kątem. - Mam zamiar je wy korzystać. Caroline zachichotała, a Dixie dopiero po chwili skoja rzyła, o czym mogła pomyśleć, słysząc jej słowa. Zarumie niła się po same uszy. - To znaczy na obrazie. Mam zamiar wykorzystać twoje ręce na obrazie. Nie ręce Cole'a. Nie mam zamiaru używać ich do, ee,.. Caroline uśmiechnęła się. - Jakie to miłe. Wydawało mi się, że nic nie jest w stanie cię poruszyć. Jesteś wspaniałą młodą kobietą. - Ja? - Dixie była zdziwiona. To Caroline miała wrodzoną klasę i opanowanie, miękki głos i łagodny sposób bycia. Co le uważał matkę za ideał kobiecości. - Oczywiście, że ty. Spójrz na to, co już osiągnęłaś w tak młodym wieku. Chociaż pewnie sama nie uważasz się za bardzo młodą. - Na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawie nia. - Młodzi nigdy tak na siebie nie patrzą. Mam nadzieję, że cię nie obraziłam, kochanie. Ale jesteś taka kompetentna i pewna siebie. Ja taka nie byłam. Nie w twoim wieku. A jednak spod ołówka Dixie wyłaniał się obraz kobiety
spokojnej i zdecydowanej. Dixie pociągnęła kilka ostatnich linii i odwróciła szkicownik w stronę Caroline. - Oto, co widzę. Siła, łagodność, gracja. - Och - powiedziała Caroline cicho, biorąc szkicownik do ręki. - Czy mogę to potem zatrzymać? - Oczywiście. - Dixie wzięła od niej szkicownik. - Nie wiem, jakie są twoje ceny, ale... - Obrażasz mnie. - Dziękuję. Chciałabym to oprawić i podarować Lucasowi z okazji naszej rocznicy. - Jej policzki zaróżowiły się nieco. Może to próżne z mojej strony, ale myślę, że mu się spodoba. - Podarujesz mu obraz kogoś, kto jest w centrum jego życia. Na pewno mu się spodoba. - Dixie zamknęła szki cownik - Muszę jednak zatrzymać ten rysunek, dopóki nie skończę obrazu. - Nasza rocznica jest dopiero za dwa miesiące. Nie ma pośpiechu. - Caroline wstała. - Rozumiem, że już ze mną skończyłaś? - Na razie - rzuciła Dixie radośnie. - Niedługo zacznę malować i wtedy będę musiała trochę częściej cię widywać. Albo nie. Najpierw pomęczę waszego pracownika. - Sądzę, że Russ nie będzie miał nic przeciwko temu - po wiedziała Caroline. - Posłuchaj mnie, Dixie - dodała nagle innym tonem. - Tak? - Dixie wsunęła szkicownik do torby. - Mój syn bardzo cierpiał po tym, jak go zostawiłaś. Mar twię się twoim ponownym pojawieniem się w jego życiu. Dixie zastygła. Znowu deja vu, pomyślała. Najpierw Eli, teraz Caroline.
Co miała powiedzieć? Że to Cole za nią chodzi? To była prawda, chociaż jeśli miałaby być szczera, musiałaby przy znać, że podoba jej się ta mała gra. - Nie wiem, co ci powiedzieć. On nie interesuje się mną na poważnie. - Naprawdę? - Caroline zawiesiła na chwilę głos, po czym uśmiechnęła się. - Pewnie chcesz zasugerować, że to nie mo ja sprawa. Rozumiem to. Zmieńmy więc temat. W piątek urządzam małe przyjęcie, głównie dla rodziny. Byłoby miło, gdybyś do nas dołączyła. - Dziękuję - odpowiedziała Dixie ostrożnie. Caroline potrząsnęła głową smutno. - Na ogół nie jestem taka niezręczna. Zaproszenie na ko lację nie miało nic wspólnego z pytaniem, którego właściwie ci nie zadałam. Naprawdę chciałabym, żebyś przyszła. - A ja na ogół nie jestem taka wrażliwa. - Uśmiech Dixie stał się cieplejszy. - Chętnie przyjdę. - Wpadnij po szóstej. Strój niezobowiązujący. Będziemy jedli około siódmej trzydzieści. Dixie nie miała za złe Caroline, że delikatnie ją podpytywała. Matki miały prawo się martwić. Miały również prawo myśleć o swoich dzieciach jak najlepiej. Dixie nie mogła jej powiedzieć, że Cole'owi chodzi tylko o krótką przygodę. No cóż... Może nie krótką, uśmiechnęła się. To nigdy nie było wadą Cole'a. Jej uśmiech nie trwał jednak długo. Podejrzewała, że je go zainteresowanie brało się głównie z chęci udowodnienia jej, że już się z niej wyleczył. Trochę ją ta myśl uwierała, ale
rozumiała go. Wiedziała, że Caroline ma rację - odchodząc, bardzo zraniła Cole'a. On też ją zranił. Ale z jego strony to był tylko grzech zanie dbania. Nie kłamał ani jej nie zdradzał. Po prostu nie był taki, jaki mógłby być. Interesy były dla niego zawsze na pierwszym, a czasami także na drugim i na trzecim miejscu. Zdecydowa nie zbyt często Dixie znajdowała się na szarym końcu. Tak bardzo była w nim zakochana. A on... on był zako chany tylko do połowy. Pod koniec nie potrafiła już sobie z tym poradzić. Dixie wyszła zza rogu domu i niemal wpadła na Cole'a. I na swojego koła, który mruczał szaleńczo usadowiony na jego rękach. -No nie. - Potrząsnęła zniesmaczona głową. - Znowu uciekł? - Pracowałem nad projektem budżetu, odwróciłem się na chwilę, a w tym momencie on wskoczył na stos raportów i zaczął się myć. Generalnie rzecz biorąc, wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Tilly do tej pory nie wysuwa nosa spod biurka. Hej... - Dotknął jej ramienia. - Coś się stało? - Po prostu naszły mnie głębokie, filozoficzne przemyśle nia. To źle wpływa na trawienie. - Ruszyła w stronę domu z Cole'em u boku. - Co z Tilly? - Zabrałem jej dręczyciela, więc na razie chyba wszystko w porządku. - Uśmiechnął się. - To już trzeci raz. A zostały jeszcze dwa dni. - Wiem, wiem. - Założyła się z nim o to. Cole twierdził, że Hulk ucieknie co najmniej sześć razy do piątku. - Myślę, że to ty go wypuszczasz - dodała ponuro.
- Naprawdę myślisz, że byłbym do tego zdolny? Może on się po prostu teleportuje. Masz. - Cole podał jej kota. Gdzie znalazłaś tę Kocillę? Czy Cole zawsze miał takie poczucie humoru, a ona przez te lata o tym zapomniała? - Po prostu przybłąkał się pewnego dnia. Siedział przed mo im mieszkaniem, jakby na mnie czekał. Otworzyłam drzwi, on wskoczył do środka, zażądał kolacji, zwinął się w kłębek na mo ich kolanach i poinformował mnie, że czas na pieszczoty. Cole skinął głową. - Rozumiem, dlaczego wolałaś się z nim nie spierać. - Był prawie zagłodzony. - Już dawno to nadrobił. - W jego wzroku pojawiły się nagle diabelskie ogniki. - Może powinienem zastosować je go metodę. Z tego, co pamiętam, świetnie gotujesz. Jeśli po jawię się, żądając kolacji... Dixie roześmiała się. - Chyba cię po prostu nie wpuszczę. Zdaje się, że masz in ne priorytety niż Hulk. - Masz rację. - Obniżył głos i pogłaskał jej ramię. - Ja od razu przeszedłbym do pieszczot. Wystarczył ten lekki dotyk, żeby cały jej organizm obudził się do życia. Pragnęła więcej, a obok niej nie było nikogo, kto mógłby ją ostrzec przed niebezpieczeństwem. - Ręce z daleka. Trzymam kota i nie mogę się bronić. - Wiem. Lubię, jak jesteś bezbronna. - Nigdy mnie nie widziałeś bezbronnej - odparła. Dotarli już do jej domku. - Jeśli możesz, to otwórz drzwi. Zamknę tego potwora tam, gdzie jego miejsce.
Zamiast jej posłuchać, oparł się o drzwi i uśmiechnął. - Przekup mnie. - Daj spokój, Cole. - Tylko pocałunek. Obiecuję, że będę trzymać ręce przy sobie. - Zrobił jednak coś wprost przeciwnego. Sięgnął po pasmo jej włosów i połaskotał ją po szyi. - Jeden pocału nek.. . Chyba że się nie odważysz. Podniosła brew, czując, jak wzdłuż kręgosłupa przebie ga ją dreszcz. - Sądzisz, że jestem na tyle naiwna, żeby dać się na to na brać? - Zawsze mogę mieć nadzieję. - Przysunął się bliżej. Cie pło jego ciała sprawiało, że przestrzeń między nimi aż skrzy ła. - Dlaczego nie, Dixie? Przecież masz na to ochotę. Serce tłukło się jej w piersi. - Czy nie boli cię nigdy głowa od myślenia? - To tylko pocałunek. Co się może stać? Dużo. I mnie, i tobie... pomyślała, ale najwyraźniej nie była najlepsza w słuchaniu samej siebie. Stanęła na palcach, zatrzymując usta kilka milimetrów od jego warg. - Żadnych rąk - zamruczała. I pocałowała go. Powoli. Na początku lekko, tylko dotykając jego ust. - O nie - powiedziała, kiedy Cole spróbował przejąć kon trolę. - To ja miałam cię pocałować. Między nimi był Hulk, więc ich ciała nie dotykały się. Tyl ko wargi. Jego zapach doprowadzał ją do szaleństwa. Dixie rozchyliła usta i przez moment ich języki złączyły się w praw dziwym pocałunku.
Potem cofnęła się i uśmiechnęła. Cole wyciągnął ręce, ale Dixie cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową. - Żadnych rąk, pamiętasz? Otwórz drzwi, Cole. - Jakie drzwi? - Zamrugał oczami, - Ach tak, drzwi. Co tylko rozkażesz. Na pewno nie chcesz zamiast tego wszyst kich moich ziemskich dóbr? - Na razie nie, dziękuję. - Wśliznęła się do środka, wciąż trzymając Hulka w ramionach. Jej serce biło jak szalone, a ci chutki wewnętrzny głosik pytał, czy kompletnie już straciła rozum. To chyba najgłupsza rzecz, jaką w życiu robię, pomyślał Grant, przyspieszając swoim starym pikapem, żeby nie stra cić z oczu lśniącego niebieskiego mercedesa sunącego przed nim na zatłoczonej autostradzie. Zachowywał się jak jakiś kiepski prywatny detektyw. Ale Grant nie poddawał się łatwo. Spencer Ashton nie zgodził się na spotkanie z nim, pozostawiając mu tym sa mym tylko dwie opcje do wyboru: albo wracać z niczym do domu, albo w jakiś sposób dopaść łajdaka i stanąć z nim twarzą w twarz. Łajdaka, który był jego ojcem. Grant zmusił się, żeby użyć tego słowa, chociaż nie przechodziło mu ono łatwo przez gardło. Wyglądało, jakby się kierowali w stronę wyjazdu z mia sta. Spencer miał duży luksusowy dom koło Napa. Jeśli tam właśnie jechali, to Grant miał pecha. Już raz go do tej posiad łości nie wpuszczono. Tak samo jak tutaj, w San Francisco,
nie wpuszczono go do wysokiego budynku, w którym Spen cer pojawiał się prawie codziennie. Dlatego właśnie Grant go śledził. Prędzej czy później do padnie go tam, gdzie nie będą ochraniać go służący ani pra cownicy. Prędzej czy później jego ojciec będzie musiał z nim po rozmawiać. Grant skrzywił się. Wiele razy żałował, że obejrzał ten przeklęty teleturniej. Wrócił do domu po pracy przy jednym z dwóch traktorów, wziął prysznic i usiadł przed telewizorem z zimnym piwem w ręku. Gra się jeszcze nie zaczęła, więc my ślał o pogodzie, podczas gdy w telewizji pokazywano jakiś pro gram dokumentalny o winnicach. Młoda reporterka przepro wadzała wywiad ze Spencerem Ashtonem z Ashton-Lattimer, korporacji, która posiadała winnice i dużą wytwórnię win. Wy twórnię win Ashton Estate. Grant zwrócił na to uwagę, jako że sam miał na nazwisko Ashton. Ale dopiero twarz tego człowie ka kompletnie zbiła go z tropu. Twarz Spencera Ashtona wyglądała niemal tak samo jak twarz, którą codziennie rano oglądał w lustrze. Jednak Gran towi nie przyszło od razu do głowy, że ten człowiek może być jego ojcem. Nawet pomimo tego, że nosili to samo na zwisko. Jego ojciec zmarł, kiedy miał zaledwie rok. Potem reporterka wspomniała o tym, że Spencer wychowy wał się w Nebrasce. Pokazano jego zdjęcie jako młodego czło wieka. Mężczyzna na tym zdjęciu wyglądał dokładnie tak samo jak mężczyzna stojący obok jego matki na starej, pożółkłej fo tografii, którą trzymała przy łóżku aż do śmierci. Dwa tygodnie później Grant wsiadł do swojego pika-
pa i ruszył w kierunku San Francisco, pozostawiając far mę Fordowi. Ford zapytał go, co ma zamiar osiągnąć. Grant powiedział siostrzeńcowi, że chce spotkać swoich przyrodnich braci i siostry, o których istnieniu do tej pory nie wiedział. Jak na razie nie udało mu się jednak wykrzesać z siebie tyle odwagi, żeby to zrobić. Pojechał któregoś dnia do The Vines, ale nie potrafił się zmusić, żeby zadzwonić do drzwi. Dziwnie jest przyjechać do zupełnie obcych ludzi i powie dzieć: „Cześć, jestem waszym bratem". Ich pieniądze dodat kowo komplikowały sprawę. Mogli pomyśleć, że czegoś od nich chce. Chciał, ale nie miało to nic wspólnego z pieniędzmi. Dla niego znaczenie miała rodzina. Ci obcy ludzie byli jego ro dziną. Chciał wiedzieć, jacy są. Nie powiedział Fordowi, że chciał również spojrzeć w oczy człowiekowi, który był jego ojcem, i powiedzieć: „Nie możesz udawać, że nie istnieję". Jaki to będzie miało efekt, nie wiadomo, ale miał zamiar to zrobić. Może dzisiaj, może innego dnia, ale nie opuści Ka lifornii, dopóki nie doprowadzi sprawy do końca. W piątek Cole zabrał Dixie na lunch do restauracji Charley's w Yountville. - Nie wierzę, że pozwoliłam ci się w to wmanewrować powiedziała Dixie, wysiadając z jego samochodu. - Przegrałaś zakład. - Cole był z siebie bardzo zadowolony. - To akurat rozumiem. Nie wiem tylko, dlaczego dałam ci się w ogóle namówić na taki głupi zakład.
- Może tak naprawdę wcale nie chciałaś wygrać. - Cole przytrzymał jej drzwi. - Wiedziałam, że to powiesz. Prawda jest taka, że Hulk przeszedł na ciemną stronę mocy. Był z tobą w zmowie. - Przypominam ci, że mówisz o kocie, Dixie. - Mówię o Hulku. - No tak, masz rację. Stolik dla dwojga poproszę - zwrócił się do kelnerki. - Mamy rezerwację. - Oczywiście, panie Ashton. Proszę za mną. Dixie uniosła brew. - Znają cię tutaj. - Sprzedajemy im wino. Skinęła głową. - A kiedy właściwie zarezerwowałeś ten stolik? - Tego samego dnia, którego się założyliśmy, oczywiście. Dixie nigdy by się do tego nie przyznała, ale cieszyła się, że przegrała ten zakład. Charley's istniała już przed laty, kie dy tu mieszkała, ale wtedy nie było jej na nią stać. Restaurację otaczały gaje oliwne i winorośle. Na dodatek wszystkie serwowane tutaj warzywa były uprawiane w przyle gającym do niej ogródku i zrywano je tuż przed podaniem. - Wiesz, zastanawiałem się nad czymś - powiedział Cole po tym, jak menedżer restauracji podszedł, żeby ich pozdro wić. - Gdybym przegrał zakład, musiałbym wpłacić pienią dze na konto wskazanej przez ciebie organizacji charytatyw nej. Wygrałem zakład, a jednak tak czy inaczej to ja wydaję pieniądze. Czy mogłabyś mi to wyjaśnić? Dixie zachichotała. - To ty ustalałeś warunki.
Cole potrząsnął głową. - O czym ja wtedy myślałem? Kiedy zastanawiali się nad wyborem dań, Dixie przyznała sama przed sobą, że podoba jej się nie tylko to miejsce, ale rów nież towarzystwo. Czy czuła się z nim kiedyś równie dobrze? Miała wrażenie, że przez ostatni tydzień teraźniejszość zajmuje miejsce wspomnień z przeszłości. Dixie pamiętała ambitnego, raczej ponurego młodego człowieka, który miał mało czasu na cokolwiek poza pracą. Obecny Cole miał po czucie humoru, co było niebezpieczne. Musiała być czujna... Musiała, ponieważ właśnie zaczynała się w niej budzić na dzieja. Cole wybrał wino. Rozmawiali o sushi i o najnowszym filmie akcji, po czym zgodzili się w swoich opiniach co do reality show i czosnku. Dixie świetnie się bawiła, dopóki kelner nie przyjął od nich zamówienia na deser i nie oddalił się. Nagle twarz Colea zastygła. - Có się stało? - zapytała. - Nic. - Patrzył na coś ponad jej ramieniem, wzrokiem, który zamieniłby każdego w kamień. Dixie odwróciła się. Mała grupa ludzi blokowała wejście. Uniosła brwi, rozpoznając jednego z mężczyzn, tego samego, który kręcił się w pobliżu winnicy. Wyglądało na to, że me nedżer ma z nim jakiś problem. Pozostałą dwójkę widziała pierwszy raz w życiu, chociaż rozpoznała mężczyznę, który zaborczym gestem położył rę kę na ramieniu oszałamiającej blondynki w czerwonym ko stiumie.
Był szczupły, miał srebrne włosy i idealnie skrojony garni tur. Miał proste brwi, silny nos i małe, przylegające do głowy uszy. Mężczyzn z tak symetrycznymi rysami określano mia nem przystojnych, a kobiety uważano za piękności. Wyglądał dokładnie tak, jak wyglądałby Cole za jakieś trzydzieści lat. - Do diabła, Dixie, przestań się tak w nich wpatrywać syknął do niej Cole. - To nikt ważny. To stwierdzenie było tak wyraźnie nieprawdziwe, że po stanowiła je zignorować. - To twój ojciec, prawda? - Mój prawdziwy ojciec to mąż mojej matki. Ten człowiek nic dla mnie nie znaczy. Nic. Problem, który zatrzymał grupkę w drzwiach, został naj wyraźniej rozwiązany. Menedżer wyprowadzał młodsze go mężczyznę za drzwi, a jeden z kelnerów prowadził ojca Colea i towarzyszącą mu kobietę do stolika. Kelner zatrzymał się przy nich, wyglądając na mocno zmieszanego. - Bardzo pana przepraszam, ale nastąpiła chyba jakaś po myłka. Ten stolik jest zarezerwowany. - Wiem - powiedział Cole lodowatym tonem. - Sam go zarezerwowałem. - Ale... Strasznie mi przykro, ale to jest stolik pana Ashtona. - Właśnie. Cieszę się, że się zgadzamy. Biedny kelner nie wiedział, co powiedzieć. Ojciec Cole'a był zbyt znudzony, żeby brać udział w dyskusji, poza tym był bardzo zajęty udawaniem, że jego syn nie istnieje. Kobieta
stojąca obok niego czuła się najwyraźniej bardzo niezręcznie i nie robiła nic, żeby załagodzić sytuację. Cofnęła się nawet o krok, żeby nie uczestniczyć w ewentualnej awanturze albo żeby strząsnąć ze swojego ramienia tę zaborczą rękę, która najwyraźniej nie sprawiała jej przyjemności. A Cole nie miał zamiaru niczego nikomu ułatwiać, również sobie. Do rozmowy włączyła się więc Dixie. - Nastąpiła pomyłka, ale łatwo ją wyjaśnić. Mamy tutaj dwóch panów Ashtonów. Jak sądzę to pan Spencer Ashton - wskazała głową ojca Colea. - Czyż nie tak? Mężczyzna wyglądał, jakby właśnie przemówiło do nie go krzesło. - Tak, zgadza się. A to moja asystentka, Kerry Roarke. Pa ni jest...? - Dixie McCord - uśmiechnęła się blado. - A to pana syn. Cole Ashton. Cole zakrztusił się i zaczął kaszleć. Podbiegł do nich menedżer. - Idiota. Idiota! - Te słowa najwyraźniej kierował do kel nera. - Odejdź, ja się tym zajmę. Bardzo mi przykro. - Roz łożył ręce w geście przeprosin. - Stolik dla pana jest zarezer wowany, panie Ashton - zwrócił się do starszego mężczyzny. - Jest tam, proszę za mną. - Jeśli myślisz, że podziękuję ci za to wtrącanie się... - po wiedział Cole, gdy tylko oddalili się poza zasięg głosu. - Nie jestem aż tak naiwna. A teraz, skoro obroniłeś już swoje terytorium, to będziesz zapewne chciał wyjść. Cole wstał i rzucił serwetkę na stół. Dixie było go żal. Jego ojciec nie odezwał się do niego ani
jednym słowem. Nawet na niego nie spojrzał, nie wykazał żadnego zainteresowania. Wiedziała jednak, że nie powinna okazywać Colebwi współczucia. Gdyby wyciągnęła do niego rękę, na pewno by ją odtrącił. Mury, za którymi się chował, były wysokie i gru be. Ale nic dziwnego, skoro chował za nimi tyle złości. - Nie jesteś taki jak on, Cole - powiedziała, kiedy znaleźli się w samochodzie i wyjechali na drogę. - Skąd ci to przyszło do głowy? - Cole jechał szybko, jak by chciał się jak najprędzej gdzieś znaleźć, wszystko jedno gdzie, byle nie tam, gdzie był w tej chwili. - Nie masz zielo nego pojęcia, o czym mówisz. - Wyglądasz tak jak on, ale to nie znaczy, że jesteś taki jak on. - Nie chcę o tym rozmawiać. - Dobrze. Porozmawiamy, kiedy nie będziesz prowadził. - Powiedziałem ci, że nie chcę o nim rozmawiać. To był pewien sukces - przynajmniej Cole przyznał, że nie chce rozmawiać o „nim", a nie o „tym". Dixie postanowiła jednak nie drążyć tematu, póki Cole siedział za kierownicą, więc nie odezwała się. Cole również milczał. Cisza trwała do chwili, w której za uważyła, że droga, którą jadą, nie prowadzi do winnicy. - Dokąd prowadzi ta droga? - Muszę gdzieś pojechać. To pozwala mi oczyścić umysł. - Masz jakiś cel, czy będziemy się tylko kręcić w kółko? - Jedziemy do mojej chaty.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Cole przez całą drogę walczył z różnymi emocjami i my ślami. Kiedy będzie na tyle dorosły, żeby przestać się przej mować obojętnością tego łajdaka? Przez większość czasu udawało mu się to. Ale dzisiaj, kie dy zobaczył go z kolejną kobietą. Przeszłość jest zamkniętą księgą, powiedział sobie, za trzymując samochód. Odłóż ją na półkę i nie wracaj do niej więcej. Chata z trzech stron otoczona była dębami i sosnami, ale pas ziemi od strony wejścia nie był porośnięty drzewa mi i prowadził do krawędzi, za którą ziemia opadała stro mo w dół. - Wejdź do środka - zwrócił się do Dixie, wysiadając z sa mochodu. - Ja narąbię trochę drewna. -Och, świetny pomysł - odpowiedziała, zatrzaskując drzwi. - Idź, pobaw się siekierą, póki jeszcze jesteś wściekły. Przygotuję bandaże. Rzucił jej krótkie spojrzenie i poszedł w stronę urwiska. Widok stamtąd zawsze poprawiał mu samopoczucie, ale dzi siaj nawet to nie pomogło. Zatrzymał się o krok od stromi zny i wsunął ręce w kieszenie.
Dixie oczywiście poszła za nim. - Byłoby nam o wiele łatwiej, gdybyś rzeczywiście był Sheilą. - Wiedziałem, że ta cisza jest zbyt piękna, żeby miała dłu żej trwać. - Jeśli chciałeś ciszy, to powinieneś był przyjechać tutaj sam. Dlaczego tego nie zrobił? Nie miał ochoty na towarzy stwo, a jednak nie przyszło mu do głowy, żeby odwieźć ją wcześniej do winnicy. - Jeśli chciałaś, żebym cię gdzieś podrzucił, to trzeba by ło powiedzieć. - Ja tylko stwierdzam fakty. Przywiozłeś mnie tutaj, więc teraz musisz mnie znosić. - Chcę pokazać ci chatę. - No właśnie. Wiedział już, z ja kiego powodu ją tutaj przywiózł. - Ale chciałbym zostać na chwilę sam. - Musisz zrobić coś z tym, co cię gryzie. Może spróbujmy o tym porozmawiać. - Nie jestem w nastroju na amatorską terapię. - Wiesz, ludzie mówili, a nawet czasami słuchali, już wiele tysięcy lat przed tym, jak Freud nazwał to terapią. Rzucił jej niezadowolone spojrzenie. - Nie dasz mi spokoju, prawda? Musisz węszyć i się wtrą cać? - Ruszył do przodu niespokojnym krokiem, a ona po szła w ślad za nim. - Dlaczego wróciłaś, Dixie? - Wciąż mnie o to pytasz. Co się z nim, u diabła, działo? Planował, że przywiezie tu Dixie po obiedzie, ale miał na myśli raczej przyjemne spę-
dzenie popołudnia niż sesję rozgrzebującą jego najmniej mi łe wspomnienia. - Zachowuję się jak idiota. Przepraszam. - Zmusił się do uśmiechu. - Nie rób tego. - Zatrzymała się. - Czego mam nie robić? Mam nie być uprzejmy? - Nie nakładaj dla mnie tej uśmiechniętej maski. - A jeśli nie robię tego dla ciebie? - rzucił. - Może robię to dla siebie, żeby przypomnieć sobie, że wciąż jestem cywi lizowanym człowiekiem. Stała przed nim, wyprostowana, wpatrując się w niego zwężonymi oczami. Boże, kiedyś kochał sposób, w jaki sta wiała mu czoło, nie ustępując ani na krok... Wziął głęboki oddech. Niektórych rzeczy lepiej było zbyt wyraźnie nie pa miętać. - Przejdź się ze mną trochę, dobrze? - Dobrze. - To było wszystko, co powiedziała. Cole ruszył w kierunku jednej ze swoich ulubionych ście żek prowadzących na niewielką, nawet teraz zieloną, łąkę. Na wiosnę jest tam przecudnie, pomyślał. Dixie byłaby zachwy cona widokiem kwitnących dzikich kwiatów. Ale przecież nie będzie jej tu na wiosnę... Wobec tego - carpe diem. Jeśli miał ją mieć tylko przez następny tydzień, powinien wykorzystać to do maksimum. - Jak ci się podoba moja chata? Nie pokazałem ci jej jesz cze w środku. - Bardzo mi się podoba. Ale spodziewałam się czegoś in nego. - Czego?
Ścieżka była zbyt wąska, żeby mogli iść obok siebie, więc Dixie szła za nim. Nie mógł widzieć jej przekornego uśmie chu, ale słyszał go w jej głosie. - Czegoś bardziej wiejskiego. Dużo bardziej wiejskiego. Mówiłeś, że wiele prac wykonałeś samodzielnie. - Widzę, że nie masz zaufania do moich umiejętności sto larskich. - Nie wiedziałam, że umiesz odróżnić jeden koniec piły od drugiego. - Na początku nie umiałem - przyznał. - Ale jak ściana się zawaliła, to wziąłem kilka lekcji. Dixie roześmiała się. - Naprawdę się zawaliła? Która? Kiedy opowiadał jej historię swoich prób wyremontowa nia chaty, poczuł ulgę. Będzie dobrze, jeżeli uda mu się pro wadzić rozmowę w lekkim tonie. Gdy znaleźli się na końcu ścieżki, rozpostarł się przed ni mi widok na łąkę. Wyjście z cienia na słońce spowodowało, że serce zaczęło mu bić radośniej. To miejsce nie było ani duże, ani wyjątkowe. Było niewielkie i zupełnie zwyczajne, ale coś w jego kształcie sprawiało, że wydawało się, jakby słońce się tu zatrzymywało. Mógłby przysiąc, że rosnąca tu taj trawa była trochę zieleńsza. - Och... - Dixie zatrzymała się kilka kroków za nim i ob róciła się powoli wokół własnej osi. - To jest... perfekcyjnie piękne. Te słowa sprawiły mu przyjemność. - To jeden z powodów, dla których kupiłem tę ziemię. - Cudowne. - Stała nieruchomo, uśmiechając się, oświet-
łona przez łagodnie padające światło. Powiew wiatru rozwiał jej włosy i przycisnął cienki materiał niebieskiej sukienki do kobiecych kształtów. Spłynęło na niego dziwne uczucie tęsknoty, która sprawi ła, że nagle poczuł się większy, lżejszy, pełen marzeń... - Cole? - Przechyliła głowę, przyglądając mu się. - Czy wszystko w porządku? - Chyba tak. Mylił się. Bardzo się mylił. Nie chciał kilku dni przyjaciel skiego seksu bez zobowiązań. Chciał więcej. O wiele więcej. Podszedł powoli do niej. W jej oczach dostrzegł niepokój. - Co cię tak nagle zmieniło? - Ty. - Położył dłonie na jej ramionach, chłonąc ciepło. - Zawsze tak było. - Nie myślę, żeby to... - Bardzo dobrze. Nie myśl. - Przycisnął wargi do jej ust. Podskoczyła, ale on ledwie to zauważył. Dojrzały smak jej ust zawrócił mu w głowie jak ciężkie, mocne wino. Przycisnął ją do siebie i gładził dłońmi jej ciało, czując jego ciepło. Chciał więcej. Chciał, żeby nie odeszła, żeby nie mogła znów od niego odejść. Objął ją mocniej. Gdy tylko to zrobił, zaczęła z nim walczyć, odpychać go. Cole puścił ją i pozwolił jej się odsunąć. I znowu. Znowu go to zabolało. Jej usta były wilgotne, włosy potargane, a oczy rzucały wściekłe błyskawice. - Nie zmusisz mnie.
- Zmusić? - rzucił ze złością. Zaczęło go ogarniać poczu cie winy. - To był tylko pocałunek! - To wszystko stało się zbyt nagle. Wykrzywił usta i poczuł, że budzi się w nim coś złego. - Dałaś mi wszelkie powody, żeby myśleć, że lubisz być całowana. A może to była tylko część gry? Lubisz drażnić mężczyzn? - Nie wiem, o czym mówisz - syknęła. - Lubisz mężczyzn, prawda? Eli, Russ, ja - flirtujesz ze wszystkimi. A ja jestem tylko jednym z twoich licznych fa cetów, tak, Dixie? Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku ścieżki. - Jasne, masz rację. Odejdź. To twoja odpowiedź na wszystko. Zatrzymała się i powoli odwróciła. - Ludzie, którzy odchodzą, nie mają u ciebie wysokich no towań, tak, Cole? A jedenaście lat temu to ja odeszłam. - Pamiętam. - Bardzo dobrze to pamiętał. Nie słowa, któ re padły podczas tamtej ostatniej kłótni, ale uczucia. Była wściekła, zraniona, a im większa była jej złość, tym on stawał się zimniejszy. - Zapomniałem o twoich urodzinach. A po tem mnie zostawiłaś. Wpatrywała się w niego przez chwilę. - Tak to pamiętasz? - Tak właśnie było. Pomyliły mi się daty i... - Odmówiłeś przeniesienia spotkania z klientem na in ny dzień! - Podeszła do niego, trzymając dłonie zaciśnięte w pięści. - Mieliśmy randkę, ale ty zapomniałeś i umówiłeś
się z klientem. Było mi przykro, że zapomniałeś, ale to nie dlatego odeszłam! - A więc dlaczego? - zapytał. - Powiedz mi dlaczego, bo pamiętam, że krzyczałaś, że jeśli nie pójdę z tobą, tylko z klientem, to mnie zostawisz. I to właśnie zrobiłaś! - Mogłeś przełożyć kolację z nim na inny wieczór, zamiast wystawiać mnie do wiatru! Byłam na ostatnim miejscu, jak zwykłe. Bez przerwy pokazywałeś mi, jakie są twoje priory tety - najpierw biznes, potem rodzina, a ja na szarym końcu. A mimo tego nie mogłeś znieść, kiedy choćby uśmiechnęłam się do innego mężczyzny! Zacisnął usta. - Przez większość czasu uśmiechałaś się do wszystkich, tylko nie do mnie. Czy to takie dziwne, że nie byłem cie bie pewien? - Nie było cię, więc nie mogłam się do ciebie uśmiechać! Czekałam na telefon od ciebie, a jak już dzwoniłeś, to za wsze po to, żeby odwołać lunch albo kolację. Przez ostat ni miesiąc, kiedy byliśmy razem, odwołałeś prawie wszystko, oprócz seksu - dodała gorzko. - Na to miałeś czas. Jej słowa odebrały mu głos. Po chwili zapytał cicho: -Naprawdę tak myślałaś? Że chciałem od ciebie tylko seksu? Potrząsnęła lekko głową. - Chyba coś takiego właśnie ci wykrzyczałam. - Ale wtedy oskarżaliśmy się nawzajem o najgorsze zbrod nie. Nie przypuszczałem, że naprawdę tak sądzisz. - Za to ja byłam pewna, że ty mówisz właśnie to, co my-
ślisz. Nie krzyczałeś. Mówiłeś spokojnie i zimno, tak jakbyś dokładnie przemyślał wszystko, co chciałeś powiedzieć. - Nie wiedziałem, co mówię. Byłem przerażony. - Ty? - Uniosła brwi w górę. - Tak. Traciłem cię i zdawałem sobie z tego sprawę. - Tak naprawdę nigdy nie wierzył, że uda mu się ją na siłę zatrzy mać przy sobie, a jednak to robił. - Kupiłem pierścionek. Te słowa po prostu mu się wyrwały. Do diabła, nigdy nie chciał, żeby o tym wiedziała. Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, jak strasznym był durniem. Jej oczy nagle zrobiły się ogromne, dwa razy większe niż zazwyczaj. - Pierścionek? - szepnęła. - Chciałem poprosić cię o rękę w twoje urodziny. Zamknęła oczy i przyłożyła rękę do piersi, jakby ją coś zabolało. - Chwileczkę. Ty... To coś zupełnie nowego. - Odeszła kilka kroków i stała tam, wpatrując się w przeszłość. - Gdy bym wiedziała... - To może byś nie odeszła. A to - dodał z bolesną szcze rością - byłby pewnie błąd. Chciałem cię zatrzymać, ale nie miałem zamiaru się zmieniać. Nie wiedziałem wtedy, jak to zrobić. Unieszczęśliwilibyśmy się nawzajem. Spojrzała na niego. - Byłam pewna, że zadzwonisz. Czekałam tygodniami, aż zadzwonisz i powiesz, że się myliłeś i chcesz być ze mną. - A ja liczyłem, że to ty zadzwonisz i mnie przeprosisz. Dałem ci miesiąc. Pamiętasz, że miałem wtedy obsesję na punkcie testów. Po upływie miesiąca stwierdziłem, że oblałaś
egzamin. Wyrzuciłem pierścionek do najgłębszego wąwozu w okolicy. To było bardzo dramatyczne. Potrząsnęła głową i na usta wypłynął jej smutny uśmiech. - Boże, miej w opiece młodych. - Młodych i głupich - zgodził się. - Nas obydwoje. Nagle się roześmiała. - Obydwoje byliśmy strasznie uparci. Czekaliśmy, aż dru gie zadzwoni... - Wyzna swoje grzechy... -I wróci na kolanach. - Uśmiechnęła się. - Przyznaj się, że ty też tego chciałeś. - Pewnie. - Dopóki nie wyrzucił pierścionka, który tak dużo dla niego znaczył... i tak mało zarazem. Potem posta nowił o niej zapomnieć. Nie udało mu się to. Przez chwilę patrzyli na siebie, pozwalając przeszłości po wrócić. Cole zaczął dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie widział. - Przesadziłem. Nie powinienem był zmuszać cię do po całunku, którego nie chciałaś. - Chciałam - powiedziała cicho. - Ale przestraszyłam się. - Boże, nigdy nie chciałem... - Oczywiście, że nie - powiedziała szybko. - Gdybym ci powiedziała... Ale nie lubię się przyznawać, że się cze goś boję. Pamiętała jednak o tym jednym razie, kiedy tak bardzo się bała. O tym, o którym mu opowiedziała i o którym oby dwoje dobrze wiedzieli.
Miała osiem lat, kiedy zmarł jej ojciec, piętnaście, kiedy jej matka ponownie się zaręczyła. Helen McCord wierzyła, że znalazła mężczyznę, który przez resztę życia będzie się troszczył o nią i o jej córką. Dixie nie lubiła go, ale ze wzglę du na matkę nic nie mówiła. Właśnie zamieszkali razem, kiedy stan zdrowia Helen nagle się pogorszył. Musiała się poddać operacji serca i zostawiła córkę w domu, pewna, że mężczyzna, którego kocha, zaopiekuje się nią. Dzień po operacji ten człowiek przyszedł do sypialni Dixie. Udało jej się uciec, a ten łajdak chyba do dziś ma na czole bliznę, którą mu zostawiła. Nie powiedziała o niczym matce, dopóki nie skończyła się rehabilitacja. To było typowe dla Dixie. Godne podziwu. Ale jedno cześnie potwierdzało wszystkie jego wątpliwości co do tego, czy ona jest w stanie związać się z jednym mężczyzną. Ży cie nauczyło ją, żeby nie ufać mężczyznom i polegać tylko na sobie. - To nie ciebie się bałam - powiedziała w końcu Dixie. - Nie ciebie. - Rozumiem. - Skinął potakująco. - Czy mogę teraz po kazać ci dom? Potrząsnęła głową. - Chciałabym go zobaczyć, ale nie dzisiaj. W ciągu ostat nich kilku minut dużo się między nami wydarzyło i nie chciałabym znaleźć się w twoim łóżku przez przypadek. Serce zabiło mu mocniej. - Więc wracamy? Uśmiechnęła się, podeszła do niego i podała mu rękę. Mi ło było jej dotykać. Po chwili powiedział:
- To chyba oznacza, że muszę przełożyć na kiedy indziej gorący seks, który planowałem na dzisiejsze popołudnie. Zaśmiała się, ale w jej głosie słychać było lekkie drżenie. - Chyba tak. Przełożyć, pomyślał. Co za cudowne słowo. A przez chwi lę wyglądało, jakby znów miał ją stracić. Wrócili w ciszy, ta kiej samej jak ta, w której szli w kierunku polany, a jednak zupełnie innej.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Zadziwiająco łatwo było podtrzymywać lekką rozmo wę w drodze powrotnej do winnicy. Może, pomyślała Dixie, przez tę głupią nadzieję, która powróciła, mieszając jej w gło wie i wywołując niebezpieczne myśli. Przypomniała sobie, że tak naprawdę niczego nie ustalili. A przynajmniej ona nie miała takiego wrażenia. Cole zbu rzył kilka jej przekonań o przeszłości, co spowodowało, że nagle znalazła się w zupełnie innej teraźniejszości. Kupił jej pierścionek. Miał zamiar poprosić ją o rękę. Co by było, gdyby zabrał ją na kolację w dniu jej urodzin? Czy powiedziałaby: tak? Nie wiedziała. Ta świadomość niepokoiła ją bardziej niż wszystko inne, czego się dzisiaj dowiedziała. Przez lata by ła przekonana, że to ona była głęboko zakochana, że to ona bardziej cierpiała z powodu tego, że ich związku nie dało się naprawić. Teraz dowiedziała się, że Cole był gotów związać się z nią na całe życie. A ona nie była pewna, czy powiedzia łaby mu „tak". Czy nie powinna tego wiedzieć? Dlaczego, skoro była w nim tak zakochana, nigdy nie myślała o małżeństwie? Dixie nie mogła znaleźć odpowiedzi na te pytania. Mo-
że trudno było zobaczyć przeszłość przez pryzmat teraźniej szości. Zresztą kobiety, która kochała Colea przez to krótkie szalone lato, już nie było. A kobieta, która je pamiętała, sie działa teraz obok mężczyzny, który pociągał ją w zupełnie inny sposób. Kiedy dotarli do winnicy, niebo zaczęło grzmieć zza napęczniałych deszczem, ciężkich chmur. Dixie zobaczyła na podjeździe dwa nieznane samochody i jęknęła. - Zupełnie zapomniałam o dzisiejszej kolacji. Mam się przebrać? Nie, już nie zdążę. - Spojrzała na zegarek i otwo rzyła torebkę, mając nadzieję, że nie zapomniała szminki. Cole uśmiechnął się. - Jeśli powiem, że dobrze wyglądasz, to uznasz, że jestem miły, czy kompletnie niewrażliwy? - Szczery, mam nadzieję. - Nie mogła znaleźć szminki. Skrzywiła się i wyjęła szczotkę. Cole wysiadł z samochodu, okrążył go i otworzył jej drzwi. Dixie skończyła się czesać, wrzuciła szczotkę do to rebki i również wysiadła. Cole wziął jej obie dłonie, podniósł do ust i pocałował. - Słowo „dobrze" nawet w połowie nie oddaje tego, jak wyglądasz - powiedział cicho. - Tylko nie wiem, jak ci to powiedzieć. Zaczerwieniła się. -Spróbuj. Przymknął łobuzersko jedno oko. - Mógłbym powiedzieć, że wyglądasz jak senne marzenie nastolatka. Roześmiała się i cofnęła dłonie.
- Nie, nie możesz mówić takich rzeczy, kiedy idziemy na kolację z twoją rodziną. - Rzuciła mu przewrotne spojrzenie. - Ale możesz tak myśleć. - Tak właśnie myślę - zapewnił ją, kiedy szli w stronę drzwi. W salonie było dużo zdenerwowanych ludzi. Jednym z nich był mężczyzna, którego Dixie widziała już dwa razy, ostatni raz w restauracji. Zdziwiona zatrzymała się kilka kroków za drzwiami. Co kolwiek on tutaj robił, nikt nie wyglądał na zadowolonego z jego obecności. Mercedes stała obok sofy ze swoim aktualnym narzeczo nym, Craigiem Bradfordem, i wyglądała na kompletnie osłu piałą. Jej siostra, Jillian, siedziała na kanapie, wpatrując się w nieznajomego i potrząsając powoli głową. W pobliżu nie znajomego stał Eli. Był wściekły. Na pierwszy rzut oka nie było tego widać, ale Dixie przyjrzała się dobrze jego twarzy, kiedy go rysowała. Teraz wyraźnie widziała zaciśnięte mięś nie szczęki i płonące gniewem zielone oczy. Wszystkie dzieci Spencera Ashtona miały zielone oczy... Dixie otworzyła usta z niedowierzaniem na tę nieprawdo podobną myśl. Spojrzała na nieznajomego. - Co się dzieje? - zapytał Cole ostrym tonem. Eli odwrócił się gwałtownie w jego stronę. - Pozwól, że ci kogoś przedstawię. To jest Grant Ashton. Twój starszy brat. - A przynajmniej tak mówi - dodała Merry pozbawionym emocji głosem. Tak, pomyślała Dixie. Tak, kształt głowy był taki sam.
Oczy też. Widziała podobieństwo już tego dnia, kiedy zoba czyła go przed domem, ale nigdy nie przyszło jej do głowy,.. -Co u diabła...? - Cole patrzył raz na jednego, raz na drugiego. - Wiem, że to musi być dla was szok. Przykro mi z tego powodu - powiedział nieznajomy. Cole podszedł krok bliżej z nieprzeniknioną twarzą, - Mam nadzieję, że masz na to jakieś dowody. - Ma. - Caroline Ashton stała w drzwiach do kuchni bla da, ale opanowana. - Pokazał mi świadectwo ślubu swoich rodziców. - Rozmawiałaś z nim? - Eli skrzywił się. Skinęła głową. - Wszystko w porządku? - Jillian podeszła do matki. - Tak - uśmiechnęła się Caroline. - Nie chciałem o tym mówić, dopóki pani nie wróci - po wiedział Grant - ale pani córka znalazła mnie czekającego na werandzie i nalegała, żebym dołączył do rodziny w sa lonie. Potem pani syn zapytał, jak się nazywam, i nie chcia łem kłamać. - Oczywiście, że nie. A kiedy powiedziałeś już, że nazy wasz się Ashton, musiałeś opowiedzieć im resztę. - Jaką resztę? - zapytał Cole. Grant spojrzał mu spokojnie w oczy. - Moi rodzice pobrali się młodo, ponieważ matka była w ciąży. Do niedawna myślałem, że ojciec zmarł, kiedy by łem dzieckiem. Okazało się jednak, że odszedł, zostawiając moją matkę samą ze mną i moją siostrą. - Zamilkł na chwilę. - Mój ojciec nazywa się Spencer Ashton.
Nikt się nie odezwał ani nie poruszył. Potem ostry wy buch śmiechu Gole'a przerwał ciszę. - Łajdak wcześnie zaczął, prawda? Caroline nalegała, żeby Grant został z nimi na kolacji. To był dziwny wieczór. Atmosfera przy stole nie należała do najweselszych. Jillian, zawsze wrażliwa na nastroje innych, siedziała spięta. Merry była zatopiona w myślach i prawie w ogóle się nie odzywała, tak samo jak Eli. Cole za to mówił za dużo. Dowiedzieli się, że Grant pochodzi z Crawley w Nebrasce. Ma tam farmę, którą w czasie jego nieobecności zajmuje się jego siostrzeniec. Nigdy się nie ożenił, ale wychowywał sio strzeńca i siostrzenicę. - Widziałem cię w restauracji - powiedział Cole. - Próbo wałeś porozmawiać ze Spencerem? Grant skinął głową i posmarował bułkę masłem. - Jak rozumiem, uważasz, że jest ci coś winien. Czy liczysz na to, że... - Cole! - powiedziała ostro Caroline. - Wystarczy! - Dla waszej wiadomości - powiedział spokojnie Grant całkiem nieźle sobie radzę finansowo. Nie chcę niczego od niego. Ani od was. Dixie uśmiechnęła się do niego z aprobatą. - Dla twojej wiadomości, Cole nie zawsze jest takim dup kiem. Zdarza mu się to, ale rzadko. Mercedes zdusiła chichot. Cole odwrócił się do Dixie. - Dziękuję - powiedział sucho - za twoje bezwarunkowe poparcie.
- Przyjaciele nie pozwalają przyjaciołom opowiadać głu pot, zwłaszcza kiedy siedzą przy kolacji zorganizowanej przez ich matkę. Może porozmawiamy o czymś neutralnym? Religia, polityka? Niespodziewanie to Craig przyszedł jej z pomocą. - A co powiecie na sport? Nie widziałem meczu w ostatni poniedziałek, ale słyszałem, że był naprawdę niezły. Lucas podjął temat i udało im się przetrwać do deseru. Dixie zauważyła, że Craig miał co najmniej jedną niezaprze czalną zaletę - potrafił się znaleźć w towarzystwie. Kilka razy podczas tego niekończącego się posiłku pomógł jej podtrzy mywać rozmowę. Może to dlatego Merry była z nim już tak długo. Był przystojny, świetnie się z nim rozmawiało i nie miał żadnych widocznych wad. Dixie obiecała sobie, że porozmawia z Merry, gdy tylko znajdzie czas. Jednak nie dzisiaj. Musieli jeszcze przebrnąć przez resztę wieczoru. Martwiła się o Cole'a. Starał się być uprzejmy, ale gniew, który się w nim gotował, musiał w końcu znaleźć ujście. Nie stety w tej chwili nie mogła nic zrobić. Kiedy przenieśli się do salonu, atmosfera nadal była na pięta. Caroline i Lucas podeszli do Cole'a i zaczęli rozmawiać z nim o nowym winie. Eli rozmawiał z Grantem o uprawie ziemi, Mercedes przysłuchiwała się ich dyskusji, a Jillian wy szła na chwilę z pokoju. Dixie została więc z Craigiem. Rozmawiali przez chwilę o niczym, po czym Dixie podziękowała mu za pomoc w cza sie kolacji. - Cieszę się, że mogłem coś zrobić. - Podszedł do niej bli-
żej i ściszył głos. - Mercedes ma jakiś problem ze swoim oj cem. Podziwiam sposób, w jaki udało ci się załagodzić spra wę. - Mhm. - Ten palant próbował zajrzeć jej w dekolt. Zmar szczyła brwi i odsunęła się trochę. - Wszyscy mają problem ze Spencerem i to nie bez powodu. Craig skinął z powagą głową. - Na pewno zmartwiła ich wiadomość, że wcześniej zosta wił jeszcze inną rodzinę. - To nie była wina Granta, ale trudno nie łączyć posłańca z wiadomością. - Ja mam szczęście - powiedział. - Mój ojciec i ja świet nie się dogadujemy. Czy planujesz zostać w Kalifornii, Dixie? Mam nadzieję, że tak. Jasne. - Być może. - Chciałem ci powiedzieć, jak bardzo podziwiam twoją pracę. - Jego głos stał się nagle pieszczotliwy. - Jestem tylko biznesmenem bez wyobraźni, ale podziwiam artystów. Są ta cy. .. niekonwencjonalni. Chciałbym cię bliżej poznać. Dixie milczała przez chwilę. - Czy uważasz, że to w porządku podrywać mnie, kiedy Mercedes jest w tym samym pokoju? Craig uśmiechnął się i zaczął się bawić jej włosami. - Mercedes i ja dobrze się rozumiemy. Ja cię lubię, ona cię lubi. Komu to może zaszkodzić? - Tobie. Uważaj, po twojej lewej. Zamrugał, zdezorientowany. - Co?
Cole podszedł i wyjął kieliszek z ręki Craiga. - Przykro nam, że musisz wyjść tak wcześnie, Bradford. - Błysk w jego oku wskazywał jednak na coś wprost prze ciwnego. - Nie muszę... - Owszem, musisz. - Cole chwycił Craiga jedną ręką za łokieć i podał kieliszek Dixie. - Odprowadzę cię do drzwi. Craig może nie był najbystrzejszy, ale nie był też na ty le głupi, żeby próbować protestować albo strząsnąć rękę Colea. Dixie złapała spojrzenie Mercedes. Merry wzruszyła ra mionami przepraszająco, co strasznie zirytowało Dixie. Jej przyjaciółka nie powinna przepraszać za tego palanta. Po winna go rzucić. Zdecydowanie musiały porozmawiać. Cole wrócił sam. Nie wyglądał na zadowolonego. Przypo minał raczej wulkan tuż przed erupcją. Spojrzał na nią pło nącym wzrokiem i rzucił: - Nie powinnaś była flirtować z tym idiotą. - Uspokój się - powiedział Eli. - Dixie nic nie zrobiła. Cole obrócił się gwałtownie. - Nie wtrącaj się. - Dobrze - powiedziała Dixie, biorąc Colea za ramię. Wystarczy. Próbowałeś. Naprawdę próbowałeś, ale nic z tego. - Uśmiechnęła się do wszystkich w pokoju. - Przykro mi, że tak wpadliśmy jak po ogień, ale ja i Cole musimy pobiegać, albo narąbać trochę drzewa, albo coś w tym stylu. - Przecież leje jak z cebra! - zaprotestował Lucas. -No to sobie popływamy. Chodź - powiedziała, ciąg-
nąc Cole'a za ramię. - Twoja matka nie chce, żebyś się pobił z bratem w jej salonie. Z żadnym z braci. Cole wpatrywał się w nią przez chwilę zwężonymi ocza mi. Potem skłonił głowę, strząsnął jej rękę i ruszył w stronę drzwi. Otworzył je i spojrzał przez ramię. - Idziesz czy nie? - Proponuję wziąć płaszcze - odpowiedziała, zaglądając do szafy Nie miała swojego, wzięła więc płaszcz przeciw deszczowy Merry. Colebwi rzuciła jego wiatrówkę. Włożył ją szybko i razem wyszli na deszcz.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Na zachodzie słońce chowało się za horyzontem, ale wi dok ten przesłaniały ciężkie chmury. Nie było wiatru, ale padający deszcz był zimny. Dixie zapięła pożyczony płaszcz i pogodziła się w myślach z mokrymi włosami i zniszczony mi butami. Cole ruszył w kierunku winnic. Szli obok siebie, nie dotykając się. W połowie drogi do gaju oliwnego Cole nagle się odezwał: - Przepraszam. Nie flirtowałaś z nim. - Nie, nie flirtowałam. To nie na mnie jesteś wściekły. - Nie wiem, co jest ze mną nie tak. - Zatrzymał się, wcis nął ręce w kieszenie i podniósł twarz w górę, pozwalając, że by deszcz po niej spływał. Po chwili potrząsnął głową jak otrzepujący się pies i ruszył dalej. - Wściekałem się dzisiaj przez cały dzień, zupełnie bez powodu. - Nienawidzisz swojego ojca, a dzisiaj przypomniano ci o jego istnieniu. - Przestałem o tym myśleć już wiele lat temu. Lucas był dla mnie bardzo dobrym ojcem. -Upychanie wszystkiego do skrzyni z napisem „prze szłość" nie gwarantuje powodzenia. Wieko zawsze może się uchylić.
Roześmiał się ostro i krótko. - To prawda. I wtedy zaczynają wychodzić potwory. A jest ich całkiem sporo. - Mówisz o sobie czy o swoim ojcu? - Na razie skupmy się na nim. Ukradł dziedzictwo mo jej matki. To była kradzież, która uczyniła ze Spencera bogatego człowieka. Ojciec Caroline należał do starej szkoły i nie wie rzył, że kobieta może samodzielnie prowadzić firmę. Zosta wił swoje udziały w Lattimer Gorporation zięciowi, a niecały rok później Spencer zostawił Caroline. - Myślałam, że nie chcesz żadnych udziałów w Lattimer Corporation. - Teraz nie chcę. Nie po takim czasie. Nie chcę żadnej cho lernej rzeczy, która należy do niego. Dopiero w trakcie roz wodu pokazał, jaki jest naprawdę - stwierdził gorzko Cole. - Co się stało? - Zabrał wszystko, co zostało. Pieniądze, ziemię... Wszyst ko z wyjątkiem The Vines. - Ale w jaki sposób? Jak sędzia mógł mu to przyznać? - A jak myślisz? Kłamstwa, groźby i oszustwa. Powiedział mamie, że zabierze nas, jeśli będzie z nim walczyć. Miał świadków na to, że brała narkotyki. - Boże - mruknęła. Cole milczał przez chwilę, po czym wybuchł. - Jak on może to robić? Czy wszyscy ludzie są dla niego jak ubrania? Znudzisz się jedną koszulą, to po prostu ją wy rzucasz! On nudzi się rodziną i wyrzuca. Przestaje w ogóle dla niego istnieć.
Dixie pomyślała, że Spencer Ashton był typowym nar cyzem. Inni ludzie nie byli dla niego prawdziwi, byli tylko echem albo odbiciem jego własnego ego. - Jaki był, kiedy byłeś mały? - Myślałem, że mnie lubi - prychnął Cole. - To była głu pota, ale... czasami naprawdę był wspaniały. Burzył mi wło sy, kiedy przynosiłem dobre stopnie, i mówił: „Tak trzymaj, mały". Ale on lubił wygrywanie, nie mnie. - Trudno było go zadowolić? - Raczej było trudno przewidzieć, co zrobi. Jeśli coś mu nie szło, to wszyscy trzymaliśmy się od niego z daleka, Ale czasami potrafił naprawdę się postarać. Na przykład na uro dziny. Lubił urządzać przyjęcia. Kiedy skończyłem sześć lat, zorganizował klaunów, balony, kucyki i piknik. Ledwo słyszalna nuta tęsknoty w jego głosie złapała ją za serce. - Czy myślisz, że te przyjęcia były tylko sposobem pod kreślania jego wizerunku? Wzruszył ramionami. - Oczywiście, że chodziło bardziej o niego niż o mnie, ale jako dziecko nie widziałem tego. Kiedy nie przychodził do szkoły na wywiadówki, myślałem, że tacy ważni ludzie jak on są zawsze zajęci. Zamilkł. Dixie szła obok niego, próbując nie ślizgać się w swoich butach na gładkiej podeszwie. Włosy leżały jej mokrymi pasmami na karku, a woda spływała za kołnierz płaszcza. Dotarli do małego gaju oliwnego. Było tu ciemniej, ale drzewa dawały pewne schronienie. Zatrzymała się.
- A kiedy odszedł? Dzieci często winią siebie za rozstanie rodziców. - Nie pamiętam, żebym siebie winił, ale... - nie patrzył na nią - miałaś rację, mówiąc, że go nienawidzę. Chociaż dopó ki był, próbowałem być taki jak on. - Byłeś dzieckiem. Chciałeś zadowolić swojego ojca, a jedy ną rzeczą, która zadowala narcyza, jest jego własne odbicie. - A ja zrobiłem z siebie cholernie dobre odbicie, czyż nie tak? - Nie! - Chwyciła go za ramię i zmusiła, żeby się odwró cił i spojrzał na nią. - Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś taki jak on? - Poza tym, że widzę go za każdym razem, kiedy patrzę w lustro? - Deszcz spływał mu po twarzy, jakby niebo nad nim płakało. - Daj spokój, Dixie. Poświęciłem całe lata na rozbu dowanie Louret, żeby udowodnić temu łajdakowi, że go nie po trzebujemy. Że jestem od niego lepszy w jedynej rzeczy, która ma dla niego znaczenie - w zarabianiu pieniędzy. - To prawda, że jesteś ambitny. Ale nie wykorzystujesz lu dzi. Nigdy nie odsuwasz kogoś w taki sposób, w jaki on to robi. - Zostawiłaś mnie, ponieważ byłem taki jak on. Dixie wstrzymała oddech, czując nagły ból. Czy to właś nie myślał? Czy przez te wszystkie lata wierzył, że jej odejście dowodziło, że jest taki jak ojciec? - Cole. - Wyciągnęła obie dłonie i dotknęła jego twarzy, mrugając, żeby powstrzymać łzy. - Ty głuptasie. Wzrokiem szukał jej twarzy. Było ciemno, ale jego usta odnalazły jej wargi.
Pocałunek był delikatny, powolny i niewymownie poru szający. Przesunął ustami po jej policzku. - Jesteś zimna. - Nie żartuj. - To nie z powodu zimna drżała. Objął ją ramionami i przytulił mocno. - Teraz cieplej? - wyszeptał jej do ucha, po czym pocało wał w szyję. Było jej zimno, była kompletnie przemoczona, a jej serce biło tak mocno, że prawie słyszała, jak uderza o żebra. Czy to był strach? Podniecenie? Radość? Czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Położyła dłonie na jego piersi. - Jeszcze nie teraz - szepnęła. - Próbuj dalej. Tym razem pocałował ją bardziej zdecydowanie. Objął ją mocno, unieruchamiając jej ręce przyciśnięte do jego klatki piersiowej. Uwolniła je, czując potrzebę dotykania go, i wsu nęła dłonie pod marynarkę. Jego ciało było twarde i gorące i Dixie poczuła nagły przypływ pożądania. Cole musiał czuć to samo. Zaczął gorączkowo rozpinać guziki jej płaszcza i wydał z siebie jęk frustracji, kiedy nie udawało mu się zrobić tego wystarczająco szybko. Wtedy po prostu szarpnął materiał i wszystkie guziki poleciały w błoto pod ich nogami. Jego ręce znalazły się na jej ciele, dotykały pleców i piersi. Dixie miała wrażenie, że jego pieszczoty doprowadzą ją za chwilę do szaleństwa. Cole przesunął dłonie w dół, na talię, po czym objął jej pośladki, przyciągając ją do siebie. Nagle pociągnął ją w dół na zimną, wilgotną i pachnącą deszczem ziemię. Oparł się
na rękach i przysunął twarz do jej twarzy, ogrzewając odde chem jej policzek. - Dixie - wyszeptał. Tylko to. Tylko jej imię. Przez chwi lę obydwoje leżeli nieruchomo, przyciśnięci do siebie. Przy tuleni. Jednak tego pożądania nie sposób było zatrzymać. Dixie uniosła biodra w górę. Cole jedną ręką podsunął w górę su kienkę, a drugą wsunął pomiędzy jej uda. Zadrżała, czując jego pierwszy dotyk, - Teraz? - zapytał. - Teraz, Dixie? -Tak. Zdjął jej majtki i rzucił na bok. Sięgnęła do suwaka jego spodni, ale jego ręka już tam była, zsuwając spodnie. Jęknę ła zdesperowana i jednym ruchem wypchnęła biodra w górę, pozwalając mu w siebie wejść. Cole szepnął coś, ale deszcz i burza, która w niej szalała, sprawiły, że nie usłyszała. Powoli wycofał się i powoli wszedł w nią ponownie. Cały jej świat ograniczył się do tej jednej chwili, do uczucia chłodu na plecach, deszczu na twarzy, za pachu ziemi i Cole'a, który znów ją wypełniał. Położyła ręce na jego biodrach i przytrzymała go, pragnąc, aby czas się zatrzymał i mogli tak trwać wiecznie. Jednak czas i pożądanie ich ciał pokonały ją. Czując nagłą potrzebę, zaczęła poruszać biodrami i Cole odpowiedział na jej pragnienie, wchodząc w nią coraz głębiej i mocniej, co raz szybciej, wciskając ją w mokrą ziemię do chwili, w któ rej krzyknęła z rozkoszy, wbijając paznokcie w jego ramiona, a on dołączył do niej, wykrzykując jej imię. Powoli dochodziła do siebie. Czuła, jak kamień wbija jej
się w lewy pośladek. Cole leżał na niej, ciężko oddychając. Nie należał do najlżejszych. Spódnicę miała podwiniętą do pasa, była mokra, ubłocona i było jej zimno. I uśmiechała się. Po chwili zaczęła chichotać. Cole jęknął i oparł się na łokciach, spoglądając w dół na jej twarz. - Co? W odpowiedzi wbiła paznokcie w błotnistą maź i umazała mu nos. Nie poruszył się, nic nie powiedział. Potem przetoczył się na plecy, na mokrą ziemię, śmiejąc się na całe gardło. - Nie mogę uwierzyć, że ja... że my... - I do tego w błocie! - Chichot zmienił się w serdeczny śmiech. - Obydwoje w błocie! - Tak! - Śmiał się tak bardzo, że musiał się złapać za brzuch. - To takie romantyczne, takie... - Oparł się na łok ciu i pocałował ją. - To gorzej, niż mieć brudne myśli. Roześmiała się. Czuła się wspaniale. - Chodź, mój błotnisty partnerze w pożądaniu. - Wstał, zapiął suwak spodni i wyciągnął rękę. - Schowajmy się gdzieś i ogrzejmy. - Moje majtki - powiedziała, podając mu rękę i wstając. I mój but - dodała, dopiero zauważając, że spadł jej z nogi. Na szczęście but leżał niedaleko. Cole podał go jej, nisko się kłaniając. - Niestety, jest już ciemno. Obawiam się, że twoje majtki zaginęły w akcji - powiedział. - Musimy je znaleźć - nalegała. - Inaczej zrobi to ktoś in ny.
- Nikt się nie domyśli do kogo należą. - Od razu czuję się lepiej - powiedziała z lekkim przeką sem, ale w głębi duszy wiedziała, że Cole ma rację. Nigdy nie uda im się ich odnaleźć w tych ciemnościach. Objęła go w pasie, a on położył rękę na jej ramionach i ruszyli z powrotem. - Muszę kupić Merry nowy płaszcz. Ten jest kompletnie zniszczony. - Masz na sobie płaszcz mojej siostry? - zapytał przerażo ny. - Kochałem się z tobą na płaszczu mojej siostry? Dixie znów zaczęła się śmiać. Udało im się niezauważenie dotrzeć do budynku, w którym mieszkała Dixie. A przynajmniej miała nadzieję, że nikt ich nie widział. Kiedy znaleźli się w środku, zrzucili ubrania na podło gę i od razu udali się pod gorący prysznic, żeby się rozgrzać. Ciepła woda, para i śliska od mydła skóra miały nieunik nione konsekwencje. Ale tym razem mieli więcej czasu na pocałunki i pieszczoty. Potem znaleźli się w czystej, suchej pościeli i Dixie odegrała się na nim za to, że to ona leżała wcześniej na zimnej, mokrej ziemi. Kiedy wreszcie położyli się spać, chmury się rozeszły, a po kój rozjaśnił w świetle księżyca. Jedynym dźwiękiem, który przerywał ciszę, było tykanie podróżnego zegarka Colea i ha łasy na dole, gdzie Hulk wydobywał z pudełka swoją wieczor ną przekąskę. Dixie przebiegła palcami po klatce piersiowej Colea. Z przyjemnością patrzyła na niego, zadziwiona faktem, że znów leży obok... i znów jest w nim zakochana.
A może wciąż? Kto to wie, pomyślała leniwie, przymyka jąc ciężkie powieki. Życie jest takie dziwne. Ona i Cole tak naprawdę nie byli przyjaciółmi. Byli zbyt młodzi. Bali się, że zostaną zranieni i bali się ufać. Kochali, ale byli gotowi się wycofać, gdyby druga strona zawiodła. Wciąż była między nimi namiętność, ale zrodziła się również przyjaźń. Zadziwiająca przyjaźń. Tym razem mie li szansę... jeśli tylko będą wobec siebie cierpliwi. Ręka Cole'a gładząca jej włosy obudziła ją z drzemki. Ot worzyła do połowy oczy. -Mhm... - Wciąż jesteś ze mną? - Sprawdźmy. - Poruszyła stopą i zacisnęła palce dłoni. Wszystkie części są chyba na miejscu, chociaż czuję się jak rozgotowane spaghetti. Albo galaretka. - Chyba jesteś głodna. - Był rozbawiony, ale w jego słowach słychać było nutę wahania, kiedy powiedział: -I szczęśliwa. - Jestem. - Powieki znów jej opadały. - Bardzo szczęśliwa. Wyjdę za ciebie. Otworzyła oczy. Nie mogła uwierzyć, że to powiedziała. Cole również nie mógł w to uwierzyć, jeśli sądzić po tym, jak podskoczył. - Co... Żartujesz, prawda? Nigdy w życiu nie była poważniejsza. Ale jeśliby się do te go przyznała, Cole znalazłby się za drzwiami w niecałe dwie minuty. Zmusiła się więc do uśmiechu. - Może znowu się założymy? Jeśli uda mi się nakłonić cię do oświadczyn, będziesz moim niewolnikiem w łóżku przez miesiąc.
Rozluźnił się i okręcił sobie lok jej włosów wokół palca. - A jeśli się nie oświadczę, to ty będziesz moją niewolnicą? Nie mogę odrzucić takiej propozycji. Lepiej się przygotuj. Jego widoczna ulga sprawiła jej ból. Wiedziała jednak, że nie będzie łatwo, i była gotowa zrobić wszystko, co będzie trzeba. Przekomarzała się z nim więc dalej lekkim tonem, dopóki nie zasnął. A potem zaczęła opracowywać plan. Słowa nie przekonają Colea. Jedenaście lat temu powie działa mu, że go kocha, a potem go zostawiła. Jeśli chcesz prze konać mężczyznęj musisz przemówić do niego jego językiem, zdecydowała. A język mężczyzny to czyny, nie słowa. Co zrobiłby mężczyzna, żeby przekonać kobietę, że myśli o niej poważnie? Dixie uśmiechnęła się, wtuliła się w śpiącego obok niej mężczyznę i zaczęła snuć plany.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Trzy dni później słońce świeciło jasno przez okna w biu rze Colea, podczas gdy on wybierał numer, który dostał od przyjaciela. Kiedy usłyszał sygnał w słuchawce, spojrzał na zegarek. Musiał się tym zająć, zanim pojawi się Dixie. Szli dzisiaj razem na lunch i nie chciał, żeby wiedziała o... - Biuro detektywistyczne Hampsteada - usłyszał w słu chawce kobiecy głos. - Nazywam się Cole Ashtoh. Chciałbym porozmawiać z panem Hampsteadem. - Jego linia jest w tej chwili zajęta. Zechce pan chwilę po czekać? Cole zgodził się, bębniąc palcami o biurko. Spojrzał na orchideę stojącą w rogu biurka i uśmiechnął się mimowolnie. Naprawdę nieźle tu wyglądała. Dixie przyniosła mu ją dzień po tym, jak się kocha li. Następnego dnia przyniosła mu orzeszki w czekoladzie, a wczoraj małe, pięknie opakowane pudełko. Okazało się, że w środku są spinki do mankietów - ręcznie zdobione, z tur kusami otoczonymi srebrem. Wyglądały przerażająco drogo, ale kiedy zaprotestował, Dixie roześmiała się i powiedziała, że zrobiła je jej przyjaciółka.
Wyglądało to prawie tak, jakby go uwodziła. Daj spokój, powiedział sobie, znów patrząc na zegarek. To była Dixie. Bawiło ją odwracanie ról, to wszystko. W słuchawce odezwał się przyjemny baryton. - Frank Hampstead. W czym mogę pomóc, panie Ashton? - Mam delikatną sprawę rodzinną, którą chciałbym zba dać. Wolałbym nie przyjeżdżać teraz do miasta, żeby z pa nem osobiście porozmawiać. - Cole i tak czuł się głupio, dzwoniąc do prywatnego detektywa. Nie chciał tego potę gować, pojawiając się w jego biurze. - Mam nadzieję, że mo żemy załatwić to przez telefon. - Na ogół wolę rozmawiać z klientami osobiście. Miałem do czynienia z przypadkami, że podawano mi fałszywe na zwiska, a to niezwykle komplikuje sprawę. - Abe mówił mi, że ma pan takie podejście. - Przyjaciel, od którego Cole dostał ten numer, był znanym adwokatem. W głosie mężczyzny usłyszał zainteresowanie. - Abe Rosenberg? - Tak, to od niego dostałem pańskie namiary. Proponował, żeby pan do niego zadzwonił w celu ustalenia mojej tożsa mości. Hampstead przełączył rozmowę z Coleem na tryb ocze kiwania i zadzwonił do Abe'a. Cole bębnił palcami o biurko i wpatrywał się w orchideę. Nie miał zamiaru traktować jej poważnie. Już raz się po mylił, wierząc, że Dixie naprawdę go kocha. Może faktycznie tak myślała, kiedy to mówiła, ale dla Dixie słowa „kocham cię" nie znaczyły „chcę być z tobą na zawsze".
- Przepraszam, że kazałem panu czekać, panie Ashton powiedział Hampstead. - Proszę mi opowiedzieć o tej ro dzinnej historii. Dyskrecja zapewniona - dodał. - To dość skomplikowane. - Cole zamilkł na chwilę. Nie nawidził rozmawiać o ojcu, ale sytuacja tego wymagała. Krót ko opowiedział o niedawnym pojawieniu się Granta Ashtona w ich życiu. - Nie mam powodów, żeby mu nie wierzyć - za kończył - ale nie mam też powodów, żeby mu wierzyć, a chciał bym znać prawdę. Świadectwo małżeństwa, które nam pokazał, niczego nie dowodzi. Nie wiem, jak można dostać sfałszowane świadectwo, ale jestem pewien, że to możliwe. - A w grę wchodzi całkiem dużo pieniędzy - zgodził się Hampstead. - Ma pan rację, że jest pan ostrożny. Cole nie miałby nic przeciwko temu, żeby ten człowiek wycisnął trochę pieniędzy ze Spencera Ashtona. Nie chciał jednak, żeby ucierpiała jego rodzina. - Nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że badam tę sprawę. Moja rodzina zaakceptowała Granta. Będzie im przykro, je śli się dowiedzą. - Nie ma problemu. Składam raporty tylko moim klien tom i nie będzie potrzeby zadawania pytań żadnemu z człon ków pańskiej rodziny. - Czyli jest pan w stanie stwierdzić, czy to małżeństwo rzeczywiście zostało zawarte? - Oczywiście. Będę tylko potrzebował od pana jeszcze kil ku informacji i możemy przejść do omówienia stawek. Pogrążeni byli w rozmowie dotyczącej stawek i kosz tów, kiedy coś uderzyło w okno Colea. Zdziwiony spojrzał w tamtą stronę.
Niebo było czyste, a jego biuro znajdowało się na piętrze. Musiało mu się wydawać. - Dobrze, zgadzam się - powiedział Hampsteadowi. - Ma pan mój numer. Kiedy się pan do mnie odezwie? - Za kilka dni. Stuk. Stuk, stuk. - Dobrze - powiedział Cole, odsuwając krzesło. - Pro szę dać mi znać, kiedy pan się czegoś dowie. - Wymienili uprzejmości i Cole się rozłączył. Marszcząc brwi wstał i pod szedł do okna. Gdy się do niego zbliżał, uderzył w nie kolejny kamyk. Na dole, gotowa dalej rzucać swoje pociski, siedziała na koniu jego matki Dixie i trzymała za uzdę jego konia. Miała na so bie dżinsy, dżinsową kurtkę nałożoną na różową podkoszul kę i czarny kowbojski kapelusz. Cole potrząsnął głową, uśmiechając się. Bóg jeden wiedział, skąd wzięła ten kapelusz. Otworzył okno i wychylił się. - Przecież nie umiesz jeździć konno. - A jednak siedzę w siodle. Widocznie nauczyłam się w międzyczasie. - Patrzyła na niego szeroko otwartymi zie lonymi oczyma. - Zejdź na dół po cichu, to nikomu nic się nie stanie. Jesteś porwany. Potrząsnął głową. - O nie. To ja chcę być czarnym charakterem. Ty możesz być szeryfem i mnie zaaresztować. - To jest porwanie - powiedziała surowo. - Szeryfowie nie porywają ludzi. Poza tym to ja mam czarny kapelusz i to ja muszę być bandytą. Cole uśmiechał się, przeskakując w dół po dwa stopnie.
Usłyszał jedną z dziewcząt rozmawiającą z kimś w salonie degustacyjnym, postanowił więc wyjść tylnym wyjściem. Miały uciążliwy dla niego zwyczaj przedstawiania go tury stom, jeśli się akurat pojawił, a teraz nie miał ochoty rozma wiać z klientami. Chciał zobaczyć Dixie. - Wyglądasz świetnie - powiedział, podchodząc i kładąc jej rękę na kolanie. - Prawie tak, jakbyś wiedziała, co robisz. - Oczywiście, że wiem. Jazda konna jest łatwa. Nie mu sisz się martwić. - Dzięki Bogu. - W pamięci Cole'a wciąż jeszcze żywe były wspomnienia, jak próbował nauczyć Dixie prowadzić konia. Sprawdził popręgi. Były dobrze zapięte, ale spojrzenie Dixie mówiło mu, że to nie ona osiodłała konie. - No dobrze, nie jestem kowbojką. Ale przygotowałam je dzenie na piknik. Mamy kanapki z wołowiną i kiełbasą, ma rynowane... Hej! Tilly wyskoczyła zza rogu budynku, uciekając, jakby go nił ją sam diabeł. Koń, na którym siedziała Dixie, cofnął się, odrzucając głowę do tyłu. Cole chwycił wodze. - Ten twój cholerny kot! Puść wodze! Ale tym razem to nie kot Dixie gonił Tilly. To był dober man. Cole machnął ręką w stronę psa, próbując go odstraszyć, ale to spowodowało tylko, że Tilly pisnęła ze strachu. Doberman zwolnił, ale wciąż warczał, wyglądając, jakby miał ochotę wbić się w gardło Tilly. Klacz Caroline była na ogół spokojnym stworzeniem, ale tego było dla niej za wie le. Stanęła dęba. Dixie ześliznęła się z jej grzbietu w chwili, w której doberman rzucił się na Tilly.
A Hulk rzucił się na dobermana. Wydawało się, że kot pojawił się znikąd. Wylądował na grzbiecie psa i wbił w niego pazury. Doberman zaskowyczał i zaczął biegać w kółko, próbując zrzucić napastnika. Klacz spanikowała i próbowała się wyrwać i uciec. Cole nie puszczał jej, ale chciał sprawdzić, co z Dixie, która sie działa i trzymała się za rękę. - W porządku? - krzyknął do niej. Zza rogu wyszedł duży mężczyzna o czerwonej twarzy i zaczął krzyczeć: - Cholera, Mustard, mówiłem ci, że... Hej! Zabierzcie te go kota od mojego psa! Cole odwrócił się w jego stronę. - To pański pies? - Tak, do cholery, i jeśli coś mu się stanie, będzie miał pan ze mną do czynienia! Hulk zeskoczył z psa z gracją, odbił się od ziemi i wskoczył na parapet. Prawdopodobnie też stamtąd wcześniej zeskoczył. Doberman wrócił skruszony do właściciela. Cole, wciąż trzymając konia za wodze, ruszył w kierun ku mężczyzny, który sprawdzał, czy jego trzęsący się pies nie ma żadnych ran. - Ten pies - powiedział cicho - o mało co nie spowodował nieszczęścia. Jak się pan nazywa? - Ralph Edincott. Ale nie może pan winić mojego biedne go psa. On krwawi, do diabła! Cole spojrzał na zwierzę. Rany nie były poważne, ale tego typu skaleczenia trzeba było dobrze opatrzyć. - Więc niech go pan zabierze do weterynarza.
- Za którego pan zapłaci! To ten biegający wolno głupi kundel jest wszystkiemu winien. Mustard nie wyrwałby się, gdyby... - Ja - przerwał mu Cole - nazywam się Cole Ashton. Mój pies może biegać po mojej winnicy. Pański nie może. Proszę podać mi nazwę pana firmy ubezpieczeniowej. I nazwisko pańskiego prawnika. Twarz mężczyzny zrobiła się blada. - Ubezpieczenie? Prawnik? Nie, przecież nie ma takiej po trzeby. .. - Owszem, jest! - Dixie podeszła do nich z płonącą twa rzą. - To, że nie jest pan w stanie kontrolować swojego psa, jest zaniedbaniem i może być ścigane przez prawo! Zwich nęłam sobie nadgarstek! Nie mogę malować ze zwichniętym nadgarstkiem. Czy zdaje pan sobie sprawę, ile to opóźnienie będzie kosztować Louret? Sam mój czas jest wart kilka tysię cy, a na dodatek mamy wykupiony czas reklamowy w telewi zji i jeśli wszystko się przesunie to... Hej, wracaj tutaj! Ale mężczyzna już uciekał, jedną ręką trzymając psa za obrożę. - Lepiej niech pan pilnuje swojego psa! - krzyknęła za nim. Tej nocy Dixie i Cole leżeli zmęczeni w łóżku w jej sypial ni i rozmawiali o przygodzie Tilly. - Powinnam była pozwać tego faceta - zamruczała. Przez ten nadgarstek będę miała opóźnienia. Cole cieszył się, że skończyło się tylko na tym. Kiedy wi dział, jak spadała z konia...
-I tak go porządnie wystraszyłaś - powiedział łagodzą cym tonem. - Poszłam tylko w twoje ślady. Widziałeś, jak krew odpły nęła mu z twarzy, kiedy wspomniałeś o prawnikach? - Niektórzy ludzie słuchają cię dopiero wtedy, kiedy zaczy na chodzić o pieniądze. - Tak jak jego ojciec. Cole zmienił temat. - Ale zmiana, jaka zaszła w Tilly, jest przerażająca. Dixie zaśmiała się. - Ty mówisz, że jesteś przerażony, a co z Hulkiem? On na prawdę nie wie, co robić. Od chwili, kiedy Hulk uratował Tilly przed dobermanem, chodziła za nim i wpatrywała się w niego z uwielbieniem. Cole potrząsnął głową. - Nigdy nie widziałem, żeby kot tak się rzucił na wiel kiego psa. To było całkiem sprytne ze strony Hulka, bo pies nie mógł go dosięgnąć zębami, kiedy siedział na jego grzbiecie. - To instynkt. Ale koty robią tak zazwyczaj tylko wtedy, kiedy same są zagrożone. Chyba po prostu Hulk nie chciał, żeby ktokolwiek ruszał jego psa. Cole prychnął. - Pewnie pomyślał, że doberman ściga jego. - Cynik. - Ziewnęła i przytuliła się mocniej. Pogładził ręką jej włosy. Uwielbiał, kiedy była tak blisko niego. - W ten weekend w San Francisco jest wystawa art deco. Pomyślałem, że mogłabyś pójść ze mną. - Chciałabym - powiedziała sennie - ale w weekendy jeż dżę do cioci Jody.
Z jakiegoś powodu zdziwiło to Cole'a. Wróciła tutaj, że by pomóc matce zajmować się ciotką, więc musiała spędzać z nią trochę czasu, ale... nie sądził, że Dixie jest w stanie poświęcić jej każdy weekend. Zdał sobie sprawę, że to tam właśnie była ostatnio, kiedy myślał, że pojechała się spotkać z aktualnym chłopakiem. Skrzywił się. Musiał najwidoczniej zmienić trochę swo je założenia. - Czy... czy ona potrzebuje całodobowej opieki? - Nie można jej zostawić samej. Mama zostaje z nią w tygo dniu. Jest teraz na emeryturze i mieszka ze swoim narzeczo nym, więc może to robić. Na noce przychodzi pielęgniarka. To było na pewno kosztowne. Tak delikatnie, jak tylko mógł, zapytał: - Macie jakieś problemy finansowe? - Na razie nie. Ciocia Jody odłożyła całkiem sporo na emeryturę, a jej ubezpieczenie pokrywa większość opieki medycznej. Ale nie długoterminowej niestety. - Pojadę z tobą w ten weekend i pomogę ci. - Ta pro pozycja wymknęła mu się zupełnie spontanicznie i poczuł się trochę niezręcznie. Nie był przyzwyczajony do podej mowania impulsywnych decyzji. Ale to chyba był dobry pomysł...? Dixie uniosła głowę i oparła ją na dłoni, wpatrując się w jego twarz. - Jesteś pewien? Pod wieloma względami przypomina to zajmowanie się dzieckiem. Dużym i czasami rozzłoszczo nym dzieckiem. - Jestem pewien. - Oczywiście, że tak powinien zrobić.
Takie rzeczy robi się dla przyjaciół. Nie angażował się w ten sposób, rezygnował tylko z jednego weekendu. To żadne po święcenie. Dixie uśmiechnęła się. - Dziękuję - powiedziała i pocałowała go lekko w usta. Na ogół ciocia Jody kładła się do łóżka wcześnie, głównie z powodu lekarstw, ale tym razem była szczęśliwa, bo miała obok siebie mężczyznę. Kiedy Dixie nareszcie wykąpała się i zeszła na dół do pokoju gościnnego, w którym mieli spać z Cole'em, czuła się kompletnie wyczerpana. Cole był dla cioci Jody naprawdę wspaniały. Flirtował z nią uprzejmie podczas kolacji, na którą przyszła z policz kami wymalowanymi szminką na jego cześć. Dixie musiała wyjść z pokoju, żeby ciocia nie widziała jej łez. Jody zawsze tak dbała o swój wygląd, zawsze była taka elegancka. - Przepraszam, że wymknęłam się wcześniej - powiedzia ła, idąc w stronę łóżka. - Przyjechałem przecież po to, żeby ci pomóc. Przestań się krytykować. - Podniósł kołdrę i Dixie położyła się obok nie go. - Uważasz, że nie powinnaś pokazywać, jak boli cię to, co się dzieje z twoją ciotką? - Mama po prostu by się uśmiechnęła. Nie porusza jej to tak, jak porusza mnie. - Dixie westchnęła i przytuliła się do niego. - To nie jest tak, że ona się nie przejmuje. Bardzo się przejmuje, tylko lepiej sobie z tym radzi. Dixie bardzo kochała swoją matkę, ale - przyznawała to - nie zawsze ją szanowała. Helen tak bardzo była zależna od
mężczyzn, a oni cały czas ją zawodzili. Nawet ojciec Dixie zawiódł ją, umierając. - Twoja mama radzi sobie z tym inaczej niż ty - powie dział Cole. - Co nie znaczy, że radzi sobie lepiej. Może to, że widzi, jak Jody dziecinnieje, nie rani jej tak bardzo, bo pa mięta ją, jak była dzieckiem. Ty tego nie pamiętasz. Znasz Jody tylko jako dorosłą osobę. - Dlaczego ona musi to wszystko teraz tracić? - wybuch nęła nagle Dixie. - Nie wiem, kochanie. - Pogładził jej włosy. - Nie wiem. Dixie siedziała cicho przez chwilę. - Zaczynam się bać. To może się przytrafić również mnie. - Może się przytrafić każdemu z nas. Cole dalej głaskał ją po głowie. Pomagał jej przez cały weekend, po prostu przy niej będąc. Zaproponował, że przy jedzie tu z nią, i to znaczyło dla niej tak wiele... Przygryzła wargę zdjęta nagłym uczuciem strachu. Za bardzo na nim polegała, chciała, żeby był przy niej, tak jak teraz, już zawsze. To nie było dobre... Nie, powiedziała sobie. Czy niczego się nie nauczyła? Ba ła się polegać na innych, to prawda. I może miała ku temu powód. Ale kompletna niezależność nie istniała. To, co przy trafiło się jej ciotce, świadczyło o tym, że samodzielność jest tylko iluzją. Jej oczy zaczynały się zamykać. - Przepraszam - wymruczała. - Jestem naprawdę zmę czona. - Więc śpij. Nie jesteś moją prywatną hurysą - odpowie dział. - Przeżyję brak seksu przez jedną noc.
To zabolało, ponieważ było w tym trochę prawdy. Jede naście lat temu wierzyła, że był nią zainteresowany głów nie z powodu seksu, ale, jak się okazało, chciał jej się wtedy oświadczyć. A ona w ogóle się tego nie domyślała. Częś ciowo z jego winy. Wycofał się emocjonalnie. Ale ona też wszystko zepsuła. Zaczęła być od niego zależna i to przera ziło ją bardziej niż to, że może go stracić. Porzucenie go by ło bardzo bolesne, ale łatwiejsze, niż pozostanie i zmierzenie się z własnymi lękami. Nie tym razem, obiecała sobie, zamykając oczy. Tym ra zem nie ucieknie. Cole przyglądał się kobiecie śpiącej w jego ramionach. W rozjaśnianej światłem księżyca ciemności mógł dostrzec, jak sen usuwa z jej twarzy ślady zmartwień. Dlaczego była dla siebie taka surowa? Przez cały weekend widział kobietę, która znajdowała siłę, żeby śmiać się z nim z niektórych absurdalnych zachowań ciotki. A myślała tylko o tym, że powinna lepiej sobie z tym radzić. Czy była taka wcześniej, a on tego nie zauważył? To nie była już ta beztroska, niestała kobieta, którą pamiętał. Któ rą chciał pamiętać, pomyślał, czując dziwny ból w piersi. To była kobieta, która pozostałaby przy mężczyźnie... jeśli na prawdę by go kochała. Najwyraźniej nie kochała go wystarczająco. To była przeszłość, powiedział sobie zdecydowanie. Znów byli kochankami, ale tym razem nie byli w sobie zakochani. A przynajmniej ona nie była. Cole przełknął ślinę. Znalazł się niebezpiecznie blisko po kochania jej ponownie. Musiał się wycofać. Nie chciał, żeby
ich romans skończył się tym, że znowu zniknie z jego życia - bo to, że się skończy, nie ulegało wątpliwości. Zostawiła go kiedyś, zostawi i teraz. Ale pragnęła go. Tego był pewien. I miał zamiar to wy korzystać.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cole wycofywał się. Zupełnie tak jak wtedy. - Wciąż nie jestem pewien, czy powinniśmy zostawiać ich samych - powiedział ponuro, wrzucając kierunkowskaz. - Wyluzuj się. Hulk w końcu stwierdził, że dobrze jest mieć wielbicielkę. - Raczej wierną wyznawczynię. Twój kot ukradł mojego psa. Dixie zachichotała. - Nigdy wcześniej nie miał swojego psa. Nie wiedziałam, że chce go mieć. Może sobie tylko wszystko wyobrażała. Cole lubił roz mawiać w taki niezobowiązujący, przyjacielski sposób, ale zawsze tak było. To, że nie spędził z nią każdej z ostatnich pięciu nocy, nie oznaczało, że przestał się nią interesować. Przecież jechali teraz razem do jego chaty. I wcale nie wy glądał na obojętnego, kiedy ją tam zapraszał. Obiecał jej wy cieczkę, kolację i kominek i poprosił, żeby włożyła niebieską sukienkę, zapinaną z przodu na guziki. Powiedział, że ma pewne plany co do tych guzików. Musiała być cierpliwa. Jeśli nie zakochiwał się równie szybko jak ona, nie oznaczało jeszcze, że w końcu nie straci
dla niej głowy. Po prostu zabierze to trochę czasu. Trudno mu było jej zaufać, to wszystko. - Kiedy po ciebie podjechałem, twoja walizka leżała na wierzchu - powiedział Cole zwyczajnym tonem. - Chyba jeszcze nie wyjeżdżasz, prawda? - Hmm? - Dixie oderwała się od swoich myśli. - Nie, zostanę jeszcze przez jakiś tydzień. Mój nadgarstek trochę opóźnia pracę. Czy twoja mama ci nie mówiła? - Czego mi nie mówiła? - Poprosiła Granta, żeby u was został. On wprowadzi się do małego domku, a ja do twojego starego pokoju w dużym domu. Musimy też wkrótce uzgodnić resztę kwestii związa nych ze zleceniem - dodała, kiedy nie odpowiedział. - Nie długo skończę całą przygotowawczą robotę. - A potem? - zapytał niezmienionym tonem. - Namaluję obrazy w mojej pracowni. - Starając się, by nie zabrzmiało to zbyt niepewnie, dodała: - Zakładam, że interesuje cię coś więcej niż tylko dwa wspólnie spędzo ne tygodnie. Przez chwilę się wahał. - Jestem gotowy na dłuższy związek, jeśli ty też jesteś na to zdecydowana. Nie był to rodzaj odpowiedzi, który podniósłby ją na du chu. Poczuła niepokój, ale powiedziała suchym tonem: - Nie przesadź tylko z kwiatami i sercami, bo mnie za wstydzisz. Nie odpowiedział, ale sięgnął po jej rękę i uścisnął dłoń. To pomogło... trochę.
Dotarli do chaty o zmierzchu. Jej wnętrze zaskoczyło ją. - Ależ tutaj jest pięknie! - zawołała, obracając się wokół własnej osi. - Myślałaś, że skoro sam wszystko robiłem, to będzie bez nadziejnie, prawda? - Trochę tak. - Rzuciła mu przewrotne spojrzenie. - A tro chę myślałam, że wybierzesz coś bezpiecznego, bardziej tra dycyjnego. Ten dom wygląda, jakby projektował go jakiś znany dekorator. - Nie obrażaj mnie - powiedział, chociaż wyglądał na za dowolonego. - Nie zrobiłem wszystkiego sam, ze ścianami musieli mi pomóc fachowcy. Nie udałoby mi się też same mu usunąć części piętra, żeby zrobić nad salonem taki wy soki sufit. Cały parter, z wyjątkiem łazienki, był jedną otwartą prze strzenią. Nad połową nie było w ogóle pierwszego piętra i sufit był jednocześnie dachem. Kominek był taki jak przed tem, Cole obłożył go tylko kamieniami. Na podłodze leżała terakota w ciepłym odcieniu brązu. - Jestem pod wrażeniem. Chyba odkryłeś nowy styl. - Niestety nie zmieniłem specjalnie kuchni. - Nie da się nie zauważyć - powiedziała, spoglądając na zielony piecyk, lodówkę, która dawno już powinna znaleźć się w muzeum, i jeden zniszczony blat. - Nauczyłeś się go tować? - Pewnie. Najlepiej wychodzi mi jajecznica. - Gdybym nie wiedziała, że kolację przywieźliśmy ze sobą, byłabym zmartwiona. Siedząc przed kominkiem na grubym orientalnym dywa-
nie, zjedli enchiladas z najlepszej meksykańskiej restauracji w Valley, a na deser truskawki w czekoladzie. No i oczywiście wino. Wspaniały merlot z Louret do ko lacji i francuski szampan do deseru. - Ten szampan nie jest z twojej winnicy - zauważyła. - Nie. Ale mam słabość do bąbelków. - Znów napełnił jej kieliszek. - Próbujesz mnie upić? - zapytała Dixie rozbawiona. - Właśnie na to liczę. Wszystkie światła były pogaszone. Ogień płonący w ko minku sprawiał, że oczy Colea wydawały się bardzo ciemne, a jego uśmiech tajemniczy. - Teraz moja kolej na uwodzenie. - Delikatnie wyjął jej z ręki kieliszek. - Myślę, że powinniśmy zacząć już teraz. Dzisiaj będzie tak, jak ja chcę, Dixie. Coś w jego głosie sprawiło, że poczuła zdenerwowanie. Cole pochylił się i pocałował ją delikatnie. - Lubisz gry - wyszeptał przy jej policzku. -Mhm... -I lubisz mieć kontrolę nad sytuacją. - Odsunął się trochę, uśmiechając się lekko. - Czasami. — Wsunęła palce w jego włosy, próbując przy ciągnąć jego usta do swoich. - Nie. - Potrząsnął głową, wciąż się uśmiechając... i nie dając jej pocałunku, którego pragnęła. - Dzisiaj będziemy grać w inną grę. A ty nie będziesz niczego kontrolować. Serce zabiło jej szybciej. Podniosła brew. -Nie? - Nie. - Sięgnął do kosza, w którym była ich kolacja, i wy-
ciągnął długi, czerwony szal. Bawił się nim przez chwilę, po czym zapytał: - Ufasz mi, prawda? - Oczywiście - odpowiedziała, ale w ustach poczuła su chość. - To dobrze. Wyciągnij ręce. Zawahała się, patrząc na szal. - O jakiej dokładnie grze myślisz? Uśmiechnął się tylko. I czekał. Po chwili wzruszyła ramionami. - Raz kozie śmierć. - I wyciągnęła dłonie. Cole owinął wokół nich szal i zawiązał go. Jedwab na jej skórze był chłodny. -Związałeś mnie. Nigdy nie przypuszczałam... - roze śmiała się nerwowo. - Co teraz mam robić? - Nic. - Pochylił się znowu i pocałował ją lekko, przesu wając palcami po jej szyi. - Ja zrobię wszystko. Dzisiaj to ja jestem panem sytuacji. - Nie wiem, czy tak potrafię. - To nie ma znaczenia, czy potrafisz, czy nie. - Sięgnął do guzików jej sukienki. - Lubię tę sukienkę - zamruczał i roz piął pierwszy guzik. A potem następny. Poruszał się powoli, guzik za guzikiem, aż do samego do łu. Dixie siedziała ze związanymi rękami i patrzyła, jak Cole przygląda się temu, co odsłania. Uśmiechnął się do niej lek ko, kiedy skończył, po czym rozsunął sukienkę. Nie miała na sobie stanika. Zaczęła oddychać szybciej. - Podoba ci się? - zapytała zachrypniętym głosem. - O tak. - Przysunął się i pochylił. Powoli zatoczył kółko językiem wokół jej sutka. Zadrżała. - Nie ruszaj się - rozka-
zał i wziął jej drugą pierś do ust, ssąc lekko. - Proszę. - Od sunął się trochę. - Lubię na nie patrzeć, kiedy są wilgotne od moich pocałunków. Podobał jej się wyraz jego twarzy. Jednak robił wszystko tak powoli, a ona tak pragnęła jego dotyku... - Zaczyna mi być zdecydowanie za gorąco. - Może za ciepło się ubrałaś? - Podniósł jedną brew. - Moglibyśmy zdjąć ten szal. Potrząsnął głową. - To moja gra - powiedział miękko i przesunął delikatnie palcami po jej piersiach. Chwycił jej sutki i ścisnął je lekko. - Ale może wygodniej ci będzie, jeśli się położysz? Między udami czuła bolesne pulsowanie. - Ja... nie mogę oddychać. Moje ręce... Trudno mi będzie położyć się bez rąk. - Och - powiedział, jakby zdziwiony. - Oczywiście pomo gę ci. - W końcu spojrzał jej w oczy i ujrzała w nich czysty ogień. Kiedy znów się pochylił, tym razem, żeby ją pocało wać, nie był ani powolny, ani delikatny. Oddała pocałunek, gorączkowo pragnąc go dotknąć. Z drugiej strony jednak to, że mogła go dotykać tylko ustami, językiem, było niezwykle erotyczne. Poczuła jego dłonie na swoich ramionach opuszczające ją na podłogę. Sam jednak nie położył się na niej, jak tego pragnęła. Kie dy się odsunął, jęknęła zawiedziona. - Spokojnie - powiedział, gładząc ją po nogach i rozchy lając sukienkę tak, że leżała teraz zupełnie odkryta. - Spo kojnie - powtórzył i pocałował ją między udami, nie zsuwa jąc jej bielizny.
Zadrżała, tak podniecona, że ciepło i wilgoć niemal na tychmiast doprowadziły ją do orgazmu. Wtedy zatrzymał się. - Ja... - zaczęła, ale nie mogła wymyślić odpowiedniej groźby. Może dlatego, że w ogóle nie była w stanie myśleć. - Do diabła, Cole! - Nie jesteś do tego przyzwyczajona. To nie ty kontrolu jesz sytuację. - Wsunął palce pod brzeg jej majtek i zaczął je bardzo powoli zsuwać. Spojrzała na niego zwężonymi oczami. - Coś za bardzo ci się to podoba. Rzucił jej krótki uśmiech. - Zdefiniuj słowa „za bardzo". Ten jego uśmiech pomógł się jej rozluźnić, przypomina jąc, że to tylko gra. Ale było jej coraz trudniej grać. - Nie jestem pewna, czy podoba mi się poczucie, że jestem zupełnie bezbronna. Odrzucił jej majtki na bok. - Jakie to uczucie? Podniecające? Wsunął w nią jeden palec. Tak, to było podniecające. Na wet znacznie więcej niż podniecające. Dwa palce... - Cole. - Cierpliwości, kochana. Pozwól mi jeszcze trochę się po bawić. - Trzy palce, raz w środku, raz na zewnątrz, dopro wadzające ją do szaleństwa. Nagle przycisnął wrażliwy punkt kciukiem i wewnątrz niej eksplodowała rozkosz. Dreszcze przechodziły ją jeszcze przez długą chwilę. Leża ła bez ruchu z zamkniętymi oczami, próbując złapać oddech. Po chwili poczuła go między swoimi udami i podniosła po-
wieki. Kiedy jej oczy były zamknięte, rozebrał się i w końcu był równie nagi jak ona. - Szal - szepnęła, wyciągając związane dłonie. - Zdejmij go. - Musiała go dotykać, pragnęła czegoś więcej niż tylko rozkoszy. Zatrzymał się na chwilę. Uniósł się na ramionach, tak że mogła dostrzec, jak mocno zaciśnięte są jego mięśnie. W je go oczach nie było już rozbawienia, tylko głód i coś, co przy pominało desperację. Wszedł w nią jednym głębokim ruchem. Jego twarz wy krzywił spazm. Potem drżącymi dłońmi rozwiązał jej ręce. Westchnęła z ulgą i gorączkowo go dotykała, podczas gdy obydwoje zmierzali do ekstazy. Droga była krótka i obydwo je osiągnęli szczyt jednocześnie. Leżał potem na niej przez długą chwilę, a ona gładziła go delikatnie w świetle dogasającego ognia, jakby pragnąc go uspokoić.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Pot spływał po czole Cole'a, piekąc go w oczy. Biegł ścież ką niedaleko chaty. Zapomniał opaski na głowę. Narzucił tylko spodnie, koszulkę i buty i wystartował. Ranek zaledwie się zaczął, słońce dopiero wstawało. Po wietrze było chłodne. Za późno, powtarzał sobie z każdym krokiem. Przyspieszył. To zadziwiające, jakim był głupcem, myśląc, że może po prostu cieszyć się Dixie. Myśląc, że miłość to kwestia podję cia decyzji, coś, czego można było uniknąć. Za późno. Albo że miłość można zmienić w zabawę. To wszystko, co miał na myśli, uciekając w tę grę z szalem - erotyczną zaba wę, nic więcej. Może jeszcze zaintrygować ją tak, żeby chcia ła kontynuować romans. Jednak w międzyczasie sprawy zrobiły się poważne. Chciał ją przywiązać do siebie. Na zawsze. Za późno. Dziś rano, kiedy tylko się obudził, sięgnął ręką, żeby jej dotknąć. Nie było jej tam oczywiście. Wczoraj odwiózł ją do Louret, zdjęty nagłą paniką. Teraz pewnie spała w jego po koju, z którego wyprowadził się dawno temu.
Za późno, pomyślał, zatrzymując się. Stał z opuszczoną głową, z rękami opartymi na udach, łapiąc oddech. Może by ło za późno od pierwszej chwili, kiedy weszła do jego biura po jedenastoletniej nieobecności. Kochał Dixie. Desperacko ją kochał. Biegał, ponieważ chciał uciec od tego uczucia. Od niej. Oczywiście było to niemożliwe. Nie można uciec przed swoimi uczuciami. Ani przed miłością, ani przed strachem. A może mógłby uciec chociaż przed strachem? Gdyby ją zostawił... Powtarzał sobie, że wie, że ona odejdzie. Może nie teraz, ale w końcu odejdzie. Dostawał od niej prezenty - orchideę, czekoladki, spinki do mankietów. Wczoraj dała mu kartkę, mówiąc: „Pamię taj! Kobiety uwielbiają dostawać kartki. Dostajesz dodatko we punkty, jeśli wybierzesz kartkę bez napisów i sam coś na piszesz". Mówił sobie, że to, jak razem się śmiali, jak dobrze się czuli ze sobą, dla niej było tylko elementami gry, ale jego do tykało mocniej niż słowa. A czasami, kiedy patrzyła na niego, jej twarz jaśniała - nie pożądaniem, ale łagodnym ciepłem. Czy to była tylko przy jaźń? A to, jak objęła go wczoraj, kiedy w nią wchodził... To przypominało miłość. Gdyby tylko mógł wiedzieć, jak jest naprawdę! Cole otarł przedramieniem twarz. Powinien się ruszać, bo jeśli będzie stał na chłodzie, zupełnie zesztywnieją mu mięśnie. Powoli ruszył w stronę chaty. Mógł ją zapytać, co do nie-
go czuła. To było równie logiczne, jak przerażające. Czego by to jednak dowiodło? Nawet gdyby mu powiedziała, że jest w nim szaleńczo zakochana, czy mógłby jej uwierzyć? Kiedyś mówiła już o miłości. Nie przeszkodziło jej to jed nak odejść. Musiał być jej pewny. Musiał wiedzieć. Przyspieszając kroku, zaczął snuć plany. - Posłuchaj, przepraszam cię - powiedział Cole, pociera jąc ręką kark. - To wypadło mi zupełnie niespodziewanie i nie mogę się od tego wymigać. Cisza. Tego nie było w jego planach. Przez dwa dni unikał jej, zasłaniając się pracą. Powiedział, że spędził z nią dużo czasu i teraz musi nadrobić zaległości w pracy, co było tylko w po łowie prawdą, bo w rzeczywistości chciał sprawdzić, jaka bę dzie jej reakcja. Tym razem jednak naprawdę miał bardzo ważne spotkanie. -Wynagrodzę ci to. Pójdziemy gdzieś razem w piątek. Może do tego nowego klubu... - W piątek będę u ciotki. Prawda. - No dobrze, to w czwartek. Zrobimy, co będziesz chciała. Znowu cisza. - Czy ty też masz to uczucie deja vu? - zapytała w końcu. - Sporo się tego nasłuchałam. A może ty w ogóle nie masz uczuć? Tak jest bezpieczniej, prawda? - Cholera, Dixie. Nie wyczarowałem tego faceta z kapelu sza. On pracuje dla naszego największego dystrybutora i je-
śli chce porozmawiać o naszym nowym chardonnay, to ja na pewno muszę się z nim spotkać. Jest w mieście tylko przez jeden dzień. -I nikt inny nie może tego załatwić? - Lucas leży przeziębiony. Mercedes i Jillian nie znają się na tym zbyt dobrze, a Eli nie wie, ile może dać mu upustu. Poza tym on kiepsko sobie radzi z takimi rozmowami. - Znowu to robisz. Chowasz się za swoją pracą, znajdujesz wymówki, żeby się wycofać. - Nie bądź dziecinna - rzucił. - Nie mogę bez przerwy się tobą zajmować. Nagle usłyszał trzask odkładanej słuchawki. No pięknie, Ashton. W jej głosie było coś, co prześladowało go, kiedy przygotowywał się do spotkania. To coś bardzo przypomi nało łzy. - Dixie? - Mercedes zatrzymała się w drzwiach. - Co się stało? - Nic. - Wściekła, że przyłapano ją na płaczu, otarła do wody z policzków. - Jasne - powiedziała Mercedes, wchodząc do pokoju Dixie. - Wiem. Wzruszyłaś się, bo to Narodowy Miesiąc Owsianki. - Zawsze tak reaguję - pociągnęła nosem Dixie. - Zbliża się też Narodowy Dzień Przeciwieństw. -I urodziny Bena Franklina. Kolejna wielka okazja. To była gra, w którą grały na studiach, kiedy to każda wy mówka była dobra, żeby pójść na zakupy, zjeść czekoladę al bo spać do późna.
- Czy to już Narodowy Dzień Przytulania? - Dixie uśmiechnęła się przez łzy, ale poczuła się o wiele lepiej. - Nie, ale już niedługo - powiedziała Merry i uścisnęła ją z tej nadchodzącej okazji. - Co się dzieje? Twoja praca do brze się posuwa? Dixie pokazała jej gestem, że nie najlepiej, ale nie była to prawda. Praca była prawie na ukończeniu i Dixie rysowa ła ostatnie szkice, żeby mieć jeszcze pretekst do pozostania w Louret. , Merry usiadła obok niej na łóżku. - Twoja ciotka? - Nie. Tym razem twój brat. - Ooo. Myślałam, że między wami świetnie się układa. Po wiedz mi, co się stało. O ile oczywiście nie dotyczy to seksu - dodała pospiesznie. - Nie chcę słyszeć o twoim pożyciu in tymnym, jeśli uczestniczy w nim mój brat. - O nie. W łóżku jest nam naprawdę świetnie. Merry wyglądała na zawstydzoną. - No dobrze, dobrze. Nie rozmawiamy o seksie. Chodzi o to... że tak naprawdę nie wiem, o co chodzi. Dixie wstała i zaczęła chodzić po pokoju. - Wysyła mi takie sprzeczne sygnały. Spróbuję nie wspo minać o seksie, ale to część tego wszystkiego. Kiedy jesteśmy razem w ten sposób, to wydaje się, że to coś ważnego. Jak bym naprawdę się dla niego liczyła. Ale kiedy tylko wspomi nam o przyszłości, oddala się. „Jestem gotowy na dłuższy związek, jeśli ty też jesteś na to zdecydowana". Nawet jeśli ich romans miał być tylko prze lotny, nie był to najprzyjemniejszy komentarz.
- Wiele mężczyzn ma kłopoty z wiązaniem się - powie działa Merry. - Więcej czasu zajmuje im przyznanie się do tego, co czują. A wy bardzo długo się nie widzieliście, Dixie. - Wiem, ale... Och, wszystko, co powiem, zabrzmi try wialnie. Nie widziałam go od dwóch dni, a on właśnie odwo łał naszą kolację. To nie powinno mieć aż tak dużego znacze nia, ale... To nie chodzi o to, co on robi, ale o sposób, w jaki to robi. Mam wrażenie, że wszystko się powtarza - zakoń czyła smutno. - Jest tak, jak jedenaście lat temu. Czuję, że znowu buduje wokół siebie mur. A ona nie była pewna, czy jest w stanie sobie z tym pora dzić. Nawet rozmowy z przyjaciółką nie mogły pomóc. Na dal ją to bolało i nadal czuła wątpliwości. Jak mogła uwierzyć, że może na niego liczyć, skoro nagle, bez powodu, zaczynał wysyłać jej znaki, żeby trzymała się z daleka? Merry nic nie mówiła przez kilka minut. - Cole chowa się za murami - przyznała. - Ale tak już jest. Chyba że chcesz, tak jak ja, spotykać się z beznadziej nymi facetami. - Miałam zamiar porozmawiać z tobą o Craigu - zaczę ła Dixie. - O nie. Nie dzisiaj. Możesz udzielać mi rad, kiedy sama dasz sobie radę ze swoimi problemami. - Czyli kiedy będę miała siedemdziesiąt lat? - Jeżeli ci się do tej pory uda... Dixie westchnęła. Cole obiecał, że spotkają się jutro. Mo że uda jej się zmusić go do szczerej rozmowy. A może to za wcześnie? Nieważne. Coś wymyśli.
- Może urządzimy sobie dzisiaj babski wieczór? - zapro ponowała. - Przykro mi, ale nie mogę. W środy zawsze spotykam się z Jaredem. Była nas kiedyś trójka... - Wzruszyła ramionami. - Chloe umarła, ale spotykamy się dalej. Na początku bardzo mu to pomagało, bo mógł z kimś o niej porozmawiać. Z cza sem staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Dixie rzuciła jej zaciekawione spojrzenie. Chloe była ich przyjaciółką z czasów studiów. Mieszkała blisko Merry, więc były w kontakcie. Ale stała randka z wdowcem po Chloe sześć lat po śmierci przyjaciółki? To brzmiało jak coś wię cej niż tylko przyjaźń... Ale, z drugiej strony, co ona mogła o tym wiedzieć? Merry miała rację. Dixie powinna poradzić sobie naj pierw ze swoimi problemami, zanim będzie próbowała ko mukolwiek pomagać. - Chyba muszę coś namalować - powiedziała nagle. A w każdym razie rzucić trochę farby na płótno. Sesja terapii sztuką mogła uświadomić jej to, co musiała wiedzieć - nawet jeśli nie była pewna, czy tego chce. W czwartek po południu Cole siedział, wpatrując się w przefaksowany raport, który trzymał w dłoni. W myślach miał zamęt. Na zewnątrz deszcz uderzał o szyby. Jedynym światłem w pokoju była lampka na biurku. Po nadejściu bu rzy pokój pogrążył się w półmroku. Potrząsnął głową. To nie mogła być prawda. Musiała zajść jakaś pomyłka. Sięgnął po telefon i wybrał numer detektywa, który prowadził śledztwo na temat Granta Ashtona.
Piętnaście minut później zamęt zniknął. Na jego miejsce pojawiła się wściekłość i pytania. I ogromne zdziwienie. Detektyw wyśle mu rachunek. Jak miał podpisać czek? Cole Ashton... Był nim przez całe swoje życie. Mógł zostać Coleem Sheppardem, kiedy miał dziesięć lat. Lucas chciał ich adoptować, ale Spencer odmówił zrzecze nia się praw. Nie chciał swoich dzieci, ale nie chciał też, żeby miał je ktokolwiek inny. A teraz sprawił, że całe życie Cole'a stało się kłamstwem. Cole uderzył pięścią w biurko. - Niech go diabli wezmą! Skoczył na równe nogi, chwycił marynarkę i ruszył w stro nę drzwi. Nie zauważył, że idąc, potrącił doniczkę z delikat ną orchideą, która spadła i rozbiła się na podłodze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Cole jechał godzinami. Na początku ogarnięty był wściek łością, która w końcu zmieniła się w gorycz. Potem powróci ło zdziwienie i pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi za kierownicą swojego samochodu. Ale mógł je uporządko wać i nadać im priorytety. Jechał tak długo, aż w końcu mu siał się zatrzymać w motelu i przespać. Wiele godzin później obudziły go odgłosy ruchu samo chodowego. Światło wpadało przez szpary pomiędzy ścianą i żaluzjami. Był ubrany, łóżko, na którym leżał, było twarde, a na suficie widać było dużą plamę wilgoci. Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, ani jak się tu do stał. Powoli powróciły wspomnienia z wczorajszego wieczo ru. I coś jeszcze. Dzisiaj był piątek. Ten dzień przychodził zazwyczaj po czwartku. A on obiecał Dixie, że zabierze ją w czwartek na kolację. Jęknął. Czy mogło być jeszcze gorzej? Ona to zrozumie, powiedział sobie, biorąc szybki prysz nic. Gdzie się znajdował? Nie był nawet pewien, w której czę ści stanu. Nie, chwileczkę - jak przez mgłę przypominał so-
bie, że przekraczał granicę stanu na krótko przed tym, jak zatrzymał się na noc. Był w Newadzie. Gdzieś w Newadzie. Będzie musiał zapytać w recepcji. Nakładając wczorajsze ubranie, zapewniał sam siebie, że kiedy opowie Dixie o tym, czego się dowiedział, ona zrozu mie, dlaczego zapomniał o wszystkim innym. Kiedy się już ubrał, próbował do niej zadzwonić, ale te lefon przy łóżku nie działał, a on zostawił swoją komórkę w domu. Wybiegł z pokoju, biorąc ze sobą tylko marynarkę. Wybiegł, nie zadzwoniwszy do Dixie. Dixie na pewno zrozumie, dlaczego tak nim to wstrząs nęło. Była współczującą osobą. Będzie się jednak zastana wiać, dlaczego nie pomyślał o tym, żeby się z tym do niej zwrócić. On też się nad tym zastanawiał. Kupił burrito i duży kubek kawy na wynos i zostawił mia steczko Basalt w Newadzie za sobą. Nie zatrzymał się ani ra zu, dopóki nie podjechał pod duży dom swoich rodziców pięć wyczerpujących godzin później. Tilly podbiegła, żeby go powitać, gdy tylko wysiadł z sa mochodu, i Colea przygniotło poczucie winy. Na pewno wszyscy się o niego martwili. Włączając w to psa. Przez chwilę głaskał Tilly, po czym skierował się w stronę domu. Była druga po południu, więc Dixie pewnie pracowa ła. Wobec tego mogła być wszędzie. Ostatnio ustawiła sztalu gi na werandzie, więc tam skierował się najpierw. Ani śladu Dixie. Ani śladu nikogo. Wyglądało na to, że dom jest pusty.
Postanowił sprawdzić jej pokój i wbiegł na górę, przeska kując po dwa stopnie. Nie było jej tam, ale była Mercedes. I pakowała rzeczy Dixie. Cole zastygł nieruchomo w drzwiach. Gdzieś w głębi umysłu słyszał echo słów, które powtarzał sobie trzy dni te mu. Za późno, za późno, za późno... Mercedes skończyła składać spodnie, włożyła je ostroż nie do walizki Dixie i wyprostowała się, krzywiąc się na je go widok. - Najwyższa pora! Gdzie ty się podziewałeś? - Powiem ci później. - Będzie musiał. Wszyscy muszą się dowiedzieć. Ale w tej chwili nie był w stanie jej o tym po wiedzieć. W ogóle .mówienie przychodziło mu z trudem. Gdzie ona jest? - Wyjechała, to chyba oczywiste - rzuciła Mercedes. - Merry. - Podszedł do niej i położył jej dłonie na ramio nach. - Muszę ją odnaleźć. Muszę. Gdzie pojechała? Mercedes przyjrzała mu się uważnie. Jej wyraz twarzy zmiękł i pojawiła się w nim troska. - Jesteś palantem, ale wyjechała z innego powodu. Poczuł szybkie ukłucie strachu. - Co się stało? - Jej matka miała wczoraj atak serca. - O nie. - Cole zamknął na chwilę oczy. - Czy ona...? - To był lekki atak. Jest teraz w szpitalu, ale mówią, że nic jej nie będzie. To jednak nie wszystko. Sama wezwała wczo raj karetkę, kiedy się zorientowała, co się dzieje. Tylko że... -
Przełknęła ślinę. - Zajmowała się wtedy Jody. I w całym tym zamieszaniu Jody po prostu wyszła. - O Boże. - Cole pomyślał o wczorajszej burzy. - Powiedz mi, że się już odnalazła. - Nie mogę. Cały czas jej szukają. Dixie siedziała przy stole w mieszkaniu ciotki, chowając twarz w dłoniach. Cały stół pokryty był mapami. Nie wie działa, co jeszcze może zrobić, jakie miejsca jeszcze spraw dzić poza tymi, w których już szukali. Jak daleko mogła dojść sześćdziesięcioletnia kobieta? Zadzwonił telefon. Nosiła go stale przy sobie, więc ode brała już po pierwszym dzwonku. - Tak? To była Jillian, która chciała wiedzieć, czy wydarzyło się coś nowego. Wszyscy byli dla niej tacy dobrzy. Praktycznie zamknęli Louret na cały dzień, żeby szukać Jody. Policja też jej szukała, tyle że nie na wiele się to zdało. Wszyscy szukali. Wszyscy, oprócz Cole'a, który zniknął równie niespodziewanie jak jej ciotka. Jego matka powiedziała jej, żeby się tym nie przejmowała, - On czasami tak robi - powiedziała łagodnie. - Kiedy dzieje się coś, z czym musi sobie poradzić, to po prostu wsia da w samochód i jedzie. Dixie wiedziała, z czym Cole musi sobie poradzić. Z nią. I najwyraźniej była naprawdę wielkim kłopotem, skoro nie tylko wystawił ją do wiatru, ale i nie wrócił przez całą noc. Koło północy, w szpitalu, zdecydowała, że rozwiąże ten prób-
lem za niego. Skoro tak trudno mu było się zdecydować, czy chce iść z nią na kolację, czy nie. Kiedy otworzyły się tylne drzwi, spojrzała odruchowo w ich kierunku, spodziewając się zobaczyć jednego z poszu kiwaczy. To był Cole. Poczuła nagłą falę gorąca, a potem zimna. Przez chwilę pomyślała, że zaraz zemdleje, co byłoby najgorszym z moż liwych wyjść. Odwróciła wzrok. - Nic nie powiesz? - zapytał łagodnie. Potrząsnęła głową i spojrzała na stół. Za mało spała, to wszystko. Zdrzemnęła się tylko dwie godziny na twardym krześle w szpitalnej poczekalni. Nie potrzebowała Cole'a, nie po tym, jak jej udowodnił, że wszystkie jej wątpliwości by ły słuszne. - Jeśli jesteś tutaj, żeby pomóc Jody, to dobrze. Powiem ci, w jaki rejon masz się udać. Jeśli przyjechałeś w innym celu, to proszę, wyjdź. - Przyjechałem pomóc w poszukiwaniach. Ale chciałem wiedzieć, jak się trzymasz. - Dobrze - powiedziała, choć łzy napłynęły jej do oczu. - W porządku. Pojedź tu, na Waters Street. - Postukała pal cem w miejsce na mapie. - Już sprawdziliśmy to miejsce, ale mogliśmy ją przeoczyć. Albo może wróciła tu później. Tam jest kawiarnia. To jest... To było... jedno z jej ulubionych... - Głos jej się załamał i łzy popłynęły po policzkach. - Mogła tam pójść - dokończyła szeptem. - Och... kochanie... - Przeszedł przez pokój, wyciągnął ją z krzesła i objął ramionami.
Uderzyła go w pierś dłońmi zaciśniętymi w pięści. - Nie nazywaj mnie tak! Niech cię szlag, gdzie ty wczoraj... Gdzie... - Ale słowa urwały się, kiedy wstrząsnął nią szloch. - Potrzebowałam cię wczoraj, a ty tak po prostu zniknąłeś! - Wiem, skarbie. Przepraszam. Bardzo przepraszam. Na początku próbowała się uwolnić, ale on trzymał ją mocno. W pewnym momencie po prostu się poddała. Do brze było móc się wypłakać w jego objęciach, czerpać z je go siły. Kiedy skończyła szlochać, odsunęła się. Nie miała jednak na to ochoty i to doprowadzało ją do furii. Rozejrzała się wo kół w poszukiwaniu chusteczek. Cole podał jej pudełko. - Dziękuję - powiedziała tak chłodnym tonem, na jaki udało jej się zdobyć. - Spałaś trochę? - Trochę. I zanim to zaproponujesz, od razu ci powiem, że nie mam zamiaru się kłaść. Przyglądał się jej przez chwilę. - Dobrze. Powiem ci, co się stało wczoraj, ale później. Co z twoją mamą? Mogę tu chwilę zostać, a ty mogłabyś poje chać się z nią zobaczyć. - Właśnie mnie tutaj odesłała. Powiedziała, żebym się tro chę zdrzemnęła. Tak jakbym była w stanie to zrobić! - Dixie zużyła ostatnią chusteczkę i wyrzuciła ją do śmieci. - Wiem, że trudno przestać o tym myśleć. Chodź - po wiedział, biorąc ją za rękę. - Usiądź. Jadłaś coś? Pozwoliła mu zaprowadzić się do krzesła. - Twoja mama wmusiła we mnie kanapkę kilka godzin te-
mu. - Nareszcie prawdziwy uśmiech pojawił się na jej twa rzy. - Nie wiem, jak ona to robi, że jest tak miła i uprzejma, a jednocześnie tak nieprzejednana. - Cała mama. - Cole przeglądał szafki. - Może napijesz się kawy? Nie poczujesz się wprawdzie od tego lepiej, ale bę dziesz mogła się martwić, nie przysypiając. Tak, to brzmiało nie najgorzej. - Dobrze. - Nie znaczyło to wcale, że mu przebaczyła. Po prostu nie miała siły go w tej chwili nienawidzić. - Jest w szafce koło zlewu. Zrób cały dzbanek. Przewija się tutaj wielu ludzi. Obydwoje milczeli, kiedy Cole zaparzał kawę. Gdy już na lał ciemnobrązowego płynu do kubków, usiadł i poprosił, że by mu powiedziała, kto prowadzi poszukiwania, gdzie i jakie miejsca zostały już sprawdzone. Uspokoiło ją to i przypo mniało, że robią wszystko, co w ich mocy. W ciągu następnej godziny pojawił się policjant i powie dział im, na jakim etapie są poszukiwania. Telefon zadzwonił kilka razy. Najpierw dzwoniła Mercedes, żeby powiedzieć, że wraca, a potem telemarketer, który dał Dixie okazję, żeby na kogoś pokrzyczeć. Cole najwyraźniej nigdzie się nie wybierał. Wyglądało na to, że instynktownie wie, kiedy coś powiedzieć, kiedy zająć jej myśli, a kiedy milczeć. W pewnym momencie Dixie zde cydowała jednak, że on nie może tu siedzieć i jej niańczyć. - Policja sprawdziła już Waters Street, ale mógłbyś poje chać i sprawdzić ten wąwóz za supermarketem. - Zrobię to, kiedy tylko przyjedzie Mercedes - powiedział, sącząc kawę.
Dixie chciała, żeby został. Ta tęsknota była równie głu pia, jak samolubna. Wiedziała, że powinna wypchnąć go za drzwi, zarówno dla własnego dobra, jak i dla dobra ciotki Jody. - Nie potrzebuję opieki. - Nie powinnaś być sama. Miała ochotę krzyknąć na niego ze złością, ale wtedy za dzwonił telefon. Spojrzała na aparat i skrzywiła się. - Jeśli to kolejny telemarketer... - Ja odbiorę. - Cole wyciągnął rękę i pierwszy podniósł słuchawkę. - Halo? Z jego twarzy od razu mogła wyczytać, co się stało. -To cudownie! Tak... Oczywiście. Zaraz tam będziemy. - Odłożył słuchawkę i wstał, uśmiechając się szeroko. - Jest w redakcji gazety w Napa. Bóg jeden wie, jak się tam do stała, ale nic jej nie jest. Karmią ją pączkami. Jest zmęczo na, ale nie chce stamtąd wyjść. Wydaje jej się, że tam pra cuje - dodał. Dixie zamknęła oczy. Poczuła, jak kolana jej miękną, kie dy przepływała przez nią fala ulgi. - Kiedyś tam pracowała - udało jej się powiedzieć. - Trzy dzieści lat temu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Cole zawiózł Dixie do biura gazety. Na miejscu wykonali dziesiątki telefonów, informując wszystkich, którzy szukali Jody, że zguba się odnalazła. Jody weszła do budynku tak pewnym krokiem, że pomi mo jej nieco nieporządnego wyglądu recepcjonistka jej nie zatrzymała. Stanęła na środku i głośno zapytała, co zrobili z jej biurkiem. Jeden z dziennikarzy zorientował się, że to ta zaginiona kobieta, o której ich powiadamiano. Usadzili Jody przy starej maszynie do pisania, żeby mogła „zabrać się do pracy", i zadzwonili na policję. Cole pomógł namówić Jody, żeby wyszła wcześniej z pra cy, a potem flirtował z nią i załagodził jej wybuch gniewu, kiedy dowiedziała się, że musi zostać w szpitalu na noc na obserwację. Jody nie znosiła szpitali. Kiedy jednak okazało się, że jest tam też jej siostra, zjadła spokojnie kolację i położyła się spać. Miała za sobą ciężkie dwadzieścia cztery godziny i pewnie zginęłaby z zimna, gdyby w nocy nie znalazła otwartego sa mochodu i nie przespała się na tylnym siedzeniu. Oczywiście jej wersja wydarzeń była zupełnie inna. W tym przypadku choroba Alzheimera miała tę korzyść, że
nie pamiętała, że się zgubiła i była przerażona. Wierzyła, że kiedy jechała do pracy, rozpadało się, stanęła więc na pobo czu i przespała się w samochodzie. - A potem ten głupi samochód nie chciał zapalić - mru czała ze złością - więc wysiadłam i dalej poszłam pieszo. Bóg jeden wie, jak długo szła, zanim znalazła coś, co wy glądało znajomo - biuro redakcji - i weszła do środka. To dziwne, pomyślała Dixie, ale niektóre cechy Jody w ogóle się nie zmieniły. Na przykład jej nieugięty duch. Mogła nie wie dzieć, gdzie jest, jak się tam dostała, ani jak wrócić do domu, ale nigdy się nie poddawała. Dziwnie było tak krążyć między dwoma szpitalnymi poko jami. Dixie i jej matka śmiały się z tego, zgadzając się, że szpital powinien chociaż umieścić siostry na tym samym piętrze, co stanowiłoby znaczne ułatwienie dla odwiedzających. Dixie wciąż jeszcze czuła ukłucie strachu na myśl o tym, co mogło się stać. Chciałaby móc odnaleźć właścicieli tego samochodu i podziękować im, że go nie zamknęli. Chciała by. .. Ziewnęła szeroko i wszystkie jej myśli rozpłynęły się w senności. - Jesteśmy na miejscu. - Cole podjechał na podjazd do mu Jody. Była dziesiąta wieczór, a ona miała za sobą niezwykle ciężki dzień i na dodatek prawie wcale nie spała poprzed niej nocy. Była niemal otępiała ze zmęczenia, ale zauważyła, że Cole wysiadł z samochodu razem z nią. Dixie stanęła na werandzie, wpatrując się w niego zwężony mi oczami. Powinna uścisnąć mu dłoń, podziękować i kazać odejść. To byłoby rozsądne. Tylko że była taka zmęczona...
Jego napięty uśmiech powiedział Dixie, że zgadł część jej myśli. - Chodź, wojowniku - powiedział, obejmując ją i prowa dząc do drzwi. - Możesz być twarda jutro. Dzisiaj chwiejesz się na nogach jak jakiś pijaczyna. Potrzebujesz snu. Pozwoliła mu się przeprowadzić przez dom, po czym uwolniła się. - Ty nie będziesz spał ze mną - poinformowała go, wcho dząc po schodach na górę, chociaż w jej głosie nie było prze konania. Ziewanie odbierało jej wiarygodność. Cole nie poszedł jednak za nią na górę. Najwyraź niej zaakceptował granice, które ustaliła. Bardzo dobrze, powiedziała sobie. Miała jednak ochotę płakać ze złości, kiedy nie mogła znaleźć walizki. Gdzie Merry ją położy ła, do diabła? Nieważne. Rozebrała się i położyła w łóżku, po czym ca ły świat pogrążył się w nicości na kilka następnych godzin... Z wyjątkiem tych chwil, w których podnosiła na chwilę po wieki i czuła ramię Colea obejmujące ją w pasie i jego rów nomierny oddech w ciemności. Wszystko było jednak w porządku, więc zaraz znów za sypiała. Obudziła się o dziewiątej dziesięć następnego dnia wypo częta, sama i zmieszana. Przez kilka minut leżała cicho w łóżku, przypominając sobie poprzedni dzień. I noc, w czasie której chyba coś się zmieniło... Kiedy odrzuciła kołdrę i usiadła, poczuła zapach smażo-
nego bekonu i zobaczyła walizkę. Czy stała w nogach łóżka przez cały czas, czy Cole przyniósł ją na górę? Wzięła kilka ubrań i poszła do łazienki. Pół godziny póź niej zeszła na dół. Nie była zdziwiona, widząc Cole'a siedzącego i czytają cego gazetę. - Twoja mama i twoja ciotka czują się dobrze. Możemy podjechać po Jody koło południa. My? Skinęła głową ostrożnie, po czym skierowała się w stronę ekspresu do kawy. - Dziękuję, że zadzwoniłeś do szpitala. - Ja też chciałem wiedzieć, co z nimi. Kawa jest dość świe ża - dodał, spoglądając znów na gazetę - ale bekon jest zim ny. Masz ochotę na jajka? Jeden kącik ust Dixie uniósł się w uśmiechu. Jego jedyne kulinarne osiągnięcie. - Wystarczy mi bekon i tosty. Żadne z nich nie odzywało się, kiedy Dixie przygotowy wała sobie proste śniadanie. Colebwi zarówno cisza, jak i jej towarzystwo wydawały się zupełnie nie przeszkadzać. Dixie jednak czuła się dziwnie, co ją irytowało. - Piszą coś ciekawego? - zapytała, przynosząc tost, bekon i kawę do stołu. Spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. - Interesuje cię Dow Jones? -Nie. - Więc nic ciekawego nie piszą. - Wrócił do czytania. Oparła się pokusie wyrwania mu gazety z ręki, pogratulo wała sobie dojrzałości i zabrała się za jedzenie śniadania.
Cole zostawił tylne drzwi otwarte. Powietrze było świeże i zadziwiająco ciepłe, niebo było czyste i słoneczne. Słyszała śpiew ptaków, szum samochodów od frontu i śmiech docho dzący z sąsiedniej posesji. Dzieciaki miały tam trampolinę. Cole nigdy nie lubił zaczynać poranka od telewizji ani od radia. Ona też nie. Kiedy skończyła jeść, odniosła talerz do zmywarki i wró ciła do stołu ze świeżo nalanym drugim kubkiem kawy. - Odłóż gazetę - powiedziała. Spojrzał na nią i po chwili skinął głową, tym razem bez uśmiechu, po czym złożył gazetę i odłożył ją na stół. - Mam prawo do procesu, czy przejdziemy od razu do wy roku? - Wciąż jesteśmy na etapie dochodzenia. - Usiadła naprze ciwko niego, pijąc kawę i obserwując go znad brzegu kubka. - Dlaczego? - zapytała miękko. - Dlaczego uciekłeś? Przez długą chwilę patrzył na nią, nic nie mówiąc. Zabębnił palcami po stole. - Powiem ci, co się stało - teraz, jeśli chcesz - ale nie mia ło to nic wspólnego z tobą. Mam nadzieję, że będziesz chcia ła wydać werdykt, wiedząc tylko tyle. Potrząsnęła głową zmieszana. - Dlaczego mi po prostu nie powiesz? Przez chwilę w jego oczach dostrzegła uczucie. Odwró cił głowę. -Nie jest mi łatwo to powiedzieć, ale miałaś rację. Stara łem się trzymać na dystans swoje uczucia do ciebie. Uspra wiedliwiałem się sam przed sobą, żeby trzymać się z daleka. Robiłem to celowo. Sprawdzałem cię.
Poczuła nagły przypływ trudnych do nazwania, złożo nych uczuć. - Chyba nie zdałam tego egzaminu, skoro postanowiłeś uciec. - Nie. - Podniósł gwałtownie głowę. - Powiedziałem ci, że to nie miało nic wspólnego z tobą. Dowiedziałem się cze goś o moim ojcu. Czegoś... - Potrząsnął głową. - Powinie nem przyjść z tym do ciebie. Nie przyszło mi to do głowy, ale... Mogę powiedzieć na swoją obronę tylko to, że zawsze wszystko, co jego dotyczyło, trzymałem dla siebie. Zareago wałem w sposób, w jaki jestem przyzwyczajony reagować. Uciekłem, bo chciałem sobie sam z tym poradzić. Dixie było go żal. - Czego się dowiedziałeś? - To coś naprawdę ważnego, ale nie tak ważnego jak to. - Sięgnął przez stół i ujął obie jej dłonie. - Nie tak ważnego jak coś, z czego w końcu zdałem sobie sprawę. Chciałem, że byś mnie kochała. Dixie przełknęła ślinę. -Cole... - Pozwól mi skończyć. - Jego uścisk stał się mocniejszy. - Chciałem też, żebyś to udowodniła. A kiedy wróciłem z ca łonocnej jazdy, pomyślałem, że odeszłaś. - Ton jego głosu nagle stał się pusty, bez wyrazu. - To sprawiło, że wszystko stało się jasne. Odeszłaś przeze mnie. Mówił teraz szybciej, słowa same wyrywały się z jego piersi. - Myślałem tylko o tym, że chcę cię odzyskać. Żadnych więcej testów, żadnych gwarancji, to nie miało już żadne-
go znaczenia. Po prostu chciałem cię odzyskać. - Spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się. - A potem dowiedziałem się, że twój wyjazd nie miał nic wspólnego ze mną. Dixie zamrugała oczami. Zbyt dużo płakała przez ostat nie dwa dni. - Nie, nie miał. Ale dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego wybrałeś się na tę nocną wyprawę? - Dlatego - powiedział miękkim głosem - że zastanawiam się, czy robisz to samo co ja. Czy mnie sprawdzasz. Czy cze kasz, aż popełnię błąd. Jeśli potrzebujesz powodów, żeby mi zaufać, Dixie, to dam ci je. To nie jest test. Ale mam nadzie ję... - Zamilkł i przełknął ślinę. - Mam nadzieję, że mi uwie rzysz. Dlatego, że ja od dzisiaj będę ci wierzył. Kocham cię, a miłość oznacza zaufanie, nie próby. Nagle to, co zmieniło się w czasie jej snu, stanęło jej wy raźnie przed oczami. W pewnym momencie przestała widzieć Cole'a, a widziała tylko swoje obawy. Ale te obawy były jedynie duchami i znikły, kiedy zagroziła jej prawdziwa tragedia. Na twarz Dixie powoli wypłynął uśmiech. - To dobrze. Bo ja jestem zakochana w tobie do szaleństwa. Cole roześmiał się na cały głos. Był szczęśliwy. - T o chodź tutaj, kobieto! Co robisz tak daleko ode mnie? Ona również się śmiała, kiedy chwycił ją w ramiona. Chwycił i zatrzymał na dobre, zniewolił w swoich ramio nach, wyzwalając ją jednocześnie.
EPILOG - Myślisz, że twoja matka kiedykolwiek mi przebaczy? zapytała Dixie, przeglądając się we wstecznym lusterku. By ła prawie ósma wieczorem. Spóźniali się trochę, ale mieli za sobą dzień pełen wrażeń. - Nie będzie musiała - odpowiedział Cole. - To mnie wini za ten pomysł z ucieczką do Vegas. Ty jesteś niewinna. - Cóż, moja matka też ma żal, że pozbawiliśmy ją udziału w naszym ślubie, ale z kolei jest przekonana, że to był mój pomysł. Wychodzi więc na zero. - Dixie spojrzała na ob rączkę na swoim palcu i zerknęła, co się dzieje na tylnym siedzeniu. Tilly leżała zwinięta w kłębek i spała. Hulk siedział w swo jej klatce, chociaż jej drzwi były otwarte. Kot zdecydował, że skoro Tilly nie musi jechać w zamknięciu, to on też nie po winien, ale nie był gotowy opuścić bezpiecznych ścian schro nienia. Otwarta klatka była z jego strony kompromisem. Życie było pełne kompromisów. Dixie odwróciła się przo dem do kierunku jazdy i sięgnęła po rękę Cole'a w momen cie, gdy wjeżdżali na podjazd The Vines. Duży dom był oświetlony i wyglądał bardzo przyjaźnie. - W porządku?
Bez słowa kiwnął głową, czuła w nim jednak napięcie. Do tej pory tylko jego matka i ojczym wiedzieli o detek tywie, którego wynajął, i o tym, czego się dowiedział. Cole powiedział im tamtego popołudnia, kiedy wrócili z Vegas. Zgodzili się, że najlepiej będzie poinformować wszystkich jednocześnie, i zaprosili całą rodzinę dziś wieczorem. To, co Cole miał im do powiedzenia, wstrząśnie ich ży ciem. Powinni to usłyszeć z pierwszej ręki. „Wszyscy" obejmowało również Granta. Cole zaakcepto wał go, ale nadal w jego oczach pojawiał się dziwny wyraz, kiedy o nim mówił. Dixie podejrzewała, że zbyt mocno pró bował czuć się jak brat wobec człowieka, który wciąż jeszcze był dla niego obcy. Przestań się tak starać, powiedziała mu. To zajmie trochę czasu. Chociaż, biorąc wszystko pod uwagę i tak radził sobie zadziwiająco dobrze. Była z niego dumna. Caroline na progu ucałowała i uściskała ich oboje. Tilly i Hulk weszli krok w krok za nimi, a Hulk od razu zaczął się głośno domagać przekąski. Caroline roześmiała się. Mimo że w jej oczach widać było pewne napięcie, śmiech był ciepły jak zwykle. -Widzę, że wzięliście ze sobą również resztę rodziny. Wszyscy są w salonie. A ty, Hulk, jak będziesz grzeczny, to dostaniesz kilka kanapek. Z kawiorem. - Błagam, nie dawaj mu tego, bo jeszcze to polubi! - krzyk nęła z udawanym przerażeniem Dixie. Obydwie przekoma rzały się jeszcze chwilę, idąc w stronę salonu. Cole był cichy, ale na początku nikt tego nie zauważył. Wszyscy go ściskali, zaskoczeni, czyniąc mu wyrzuty, że
wzięli ślub potajemnie, zamiast urządzać właściwą ceremo nię. Dixie wymieniła spojrzenia z Cole'em. Postanowili związać się tak szybko, ponieważ wiedzie li, że to była słuszna decyzja. Cole powiedział nawet, że nie chce dać żadnemu z nich czasu na to, żeby znowu wszystko popsuć. Poza tym to, co odkrył, wprowadzi chaos do rodzi ny i nie byłby to dobry moment na organizowanie wielkiej uroczystości. Po gratulacjach Cole przeszedł na środek pokoju. - Chyba mama powiedziała wam wszystkim, że mam dla was pewną informację - zaczął. - Sami się domyśliliśmy - powiedziała Jillian, uśmiechając się. - Ten nagły ślub... Kiedy zostanę ciotką? Kilkoro z nich roześmiało się. W zadziwiający sposób uszy Cole'a zaróżowiły się, ale wyraz jego twarzy, który po został niezmieniony, uciszył wszystkie śmiechy. - Niestety, to nie jest wesoła wiadomość - powiedział ła godnie. - Muszę zacząć od czegoś, co niektórym z was się nie spodoba. Wynająłem prywatnego detektywa, żeby zba dał sprawę Granta. Nie, nie podobało im się to. Jednak to Grant ich uciszył, przekrzykując nagle powstały w pokoju szum. - Nie bądźcie dla niego zbyt surowi. To było całkiem zro zumiałe. - Dziękuję - powiedział Cole, zaskoczony. - Na pewno nie zdziwi cię fakt, że detektyw potwierdził wszystko, co nam powiedziałeś. - Więc po co to spotkanie? - zapytała Mercedes. - Do tego zmierzam. Przyniosłem kopie raportu, jeśli ktoś
chciałby do nich zajrzeć. Krótko mówiąc, Spencer Ashton poślubił Sally Barnett w Crawley, w Nebrasce, tak jak mówił Grant. Kilka miesięcy później urodziła bliźnięta, a po na stępnym roku on odszedł. Sally umarła, kiedy dzieci miały dwanaście lat. Potem wychowywali je jej rodzice. - Wiemy już o tym wszystkim - powiedział Eli. - O co chodzi? - Grant o czymś wam nie powiedział, prawdopodobnie dlatego, że sam o tym nie wiedział. - Cole zamilkł na chwi lę. - Spencer opuścił matkę Granta czterdzieści dwa lata te mu. Poślubił naszą matkę trzydzieści siedem lat temu. Ale jednego nie zrobił. Nigdy nie rozwiódł się ze swoją pierw szą żoną. W nagłej ciszy Cole rozejrzał się po twarzach obecnych, na których widać było szok i niedowierzanie. - Detektyw sprawdził to bardzo dokładnie. - Ale... To znaczy, że... - Głos Merry załamał się. - To znaczy, że małżeństwo naszego ojca z naszą matką było nieważne. Nie mam pojęcia, jak to wygląda w świetle rozwodu, w trakcie którego wziął sobie wszystko. Ani - do dał pozbawionym wyrazu tonem - czy nazwisko na naszych świadectwach urodzenia jest prawidłowe. Nie wiem, czy je steśmy Ashtonami, czy nie.