Eliza Redgold Portret lady Catherine Tłumaczenie: Alina Patkowska PROLOG Miłość, niewidzialny malarz, Z którym nikt inny równać się nie może. ALFRED T...
9 downloads
15 Views
1MB Size
Eliza Redgold
Portret lady Catherine Tłumaczenie: Alina Patkowska
PROLOG
Miłość, niewidzialny malarz, Z którym nikt inny równać się nie może. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika[1] Na tym obrazie skrytym za zasłoną, Bo nazbyt święte jest to przedstawienie Dla zwykłych oczu. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Londyn, 1852 rok Cameo przycisnęła list do ust. Czy on odczyta jej nadzieje i marzenia między starannie obmyślonymi, uprzejmymi frazami? Przez otwarte okno widziała sylwetkę jesionu na tle rozgwieżdżonego nieba. Dalej, przed domem, rozciągał się oświetlony blaskiem księżyca ogród, trawnik porośnięty platanami i wysokie płotki z kutego żelaza, otaczające kępy przebiśniegów i żonkili. Czuła się uwięziona jak ptak w klatce. Pragnęła wyfrunąć w szeroki świat, żyć pełnią życia, uczyć się nowych rzeczy i ponad wszystko… malować. Z westchnieniem zasunęła aksamitne zasłony i cofnęła się w głąb sypialni. Świeca na nocnym stoliku zamigotała i płomień wystrzelił wysoko – błękitny w środku, a na obrzeżach żółty, pomarańczowy i czerwony. Gdyby potrafiła uchwycić te żywe kolory w swoich obrazach! Znała jednak kogoś, kto to potrafił. Benedict Cole. Odkryła siłę jego malarstwa, gdy udała się do Królewskiej Akademii Sztuki. Tam natrafiła na obraz, na którego widok wstrzymała oddech i stanęła jak wryta. Płótno przedstawiało kobietę ze snopem zboża w ramionach, jednak to nie temat przykuł jej uwagę, ale sposób prowadzenia pędzla. W każdym pociągnięciu zdawała się dostrzegać ukrytą, zrozumiałą tylko przez nią wiadomość. Wrażenie było niesłychane, zupełnie jakby zaglądała w duszę artysty. Stała tam godzinami, chłonąc barwy, fakturę, światło… i wracała do Akademii wielokrotnie, by znów popatrzeć na obraz. Postanowiła, że Benedict Cole zostanie jej nauczycielem. Tylko on mógł uwolnić jej dłonie i zamknięte w duszy emocje. Tylko on mógł jej pokazać, jak przelać to wszystko na płótno, jak używać węgla i farb, by dzieło i przedstawiana scena ożyły.
Z trudem zdobyła się na odwagę, by do niego napisać. Próbowała zawrzeć w tym liście wszystkie swoje nadzieje i marzenia, tęsknoty i pragnienia, ale zdania na papierze wyglądały sztywno. Plamiąc dłonie atramentem, wciąż na nowo próbowała znaleźć właściwe słowa, które miały go przekonać, by zechciał ją uczyć. Miała nadzieję, że Cole zrozumie ją tak samo, jak ona rozumiała jego. Z mocno bijącym sercem wzięła list do ręki, zapieczętowała woskiem i zdmuchnęła świecę. Teraz mogła tylko czekać na odpowiedź i modlić się o przyjęcie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
A był to ranek właśnie tego dnia. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Absolutnie nie! – Gerald St. Clair, earl Buxton, rzucił gazetę na stół, przy którym rodzina jadła śniadanie. – Nawet mnie o to więcej nie pytaj, Cameo. Cameo pochyliła się nad stołem, ściskając kamień naszyjnika w palcach tak mocno, że krawędzie wbijały się jej boleśnie w skórę. – Proszę cię, papo, bardzo cię proszę! Earl potrząsnął gwałtownie głową. – Wystarczy już tego. Nazywasz się Catherine Mary St. Clair i musisz zachowywać się odpowiednio do swojej pozycji. Masz natychmiast skończyć z tymi bzdurami. Moja córka w żadnym razie nie zostanie artystką. Cameo wzięła głęboki oddech. – Nie ma niczego niewłaściwego w byciu artystą! Poza tym proszę tylko, żebyś pozwolił mi wziąć kilka lekcji malowania. Na czole earla pojawiła się podłużna zmarszczka. – To zupełnie niedorzeczne. Ale ja za to ponoszę winę. W ogóle nie powinienem pozwalać, żebyś zajmowała się sztuką. Teraz nic innego nie robisz i o niczym innym nie mówisz! I o niczym innym nie myślę, dodała Cameo w duchu, żałując, że nie ma pod ręką szkicownika i ołówka. Miała wielką ochotę naszkicować ojca z tym wyrazem złości na twarzy. – Posłuchaj mnie, Cameo. Malowanie może pozostać twoim zainteresowaniem, ale niczym więcej. Teraz widzę, że byłem dla ciebie zbyt pobłażliwy. Czas już pomyśleć o twojej przyszłości. – Ton ojca złagodniał. Cameo wiedziała, że ojciec bardzo ją kocha i że zawsze używa szorstkiego tonu, gdy próbuje ją chronić przed światem. Ale ona nie chciała być chroniona – ani przed światem, ani przed sztuką. – Myślę o mojej przyszłości, papo… – Wzięła głęboki oddech. – O mojej przyszłości w malarstwie. Earl omal nie zakrztusił się. – Twoją przyszłością jest małżeństwo! Siedząca po drugiej stronie długiego stołu lady Buxton odezwała się łagodnie: – Cameo, moja droga, po ślubie zupełnie zapomnisz o malarstwie. Popatrz na królową Wiktorię. Ona i jej mąż, książę Albert, stanowią przykład dla
wszystkich, którzy szukają domowego szczęścia. Choć jest królową, uważa, że najlepszym miejscem dla kobiety jest dom i rodzina. Cameo spojrzała na matkę usadowioną za srebrnym dzbankiem do kawy. – Nie mam nic przeciwko rodzinie i domowi, mamo, ale odkryłam, że w życiu istnieje coś więcej. Sztuka. Sztuka także zajmuje się prawdziwym życiem. – Sztuka! Prawdziwe życie! – wybuchnął lord Buxton. – Tymi bzdurami zniechęcisz do siebie wszystkich adoratorów! – Lord Warley dopytywał, czy będziesz na balu u lady Russell. – Uśmiechnęła się hrabina. – To taki uroczy młody człowiek i ma doskonałe maniery. Cameo wzdrygnęła się. Nawet najlżejszy dotyk Roberta Acklanda przyprawiał ją o dreszcze. Ich ojcowie zajmowali zbliżone miejsca w hierarchii społecznej, ale matka nie dostrzegała, co kryło się pod dobrymi manierami lorda Warley. Cameo spędzała dużo czasu na szkicowaniu, zawsze starała się uchwycić charakter swojego modela i być może dlatego była bardziej niż inni wyczulona na pozory. – Och, nie, mamo, tylko nie lord Warley! Za nic! – Nasze rodziny od lat się przyjaźnią – przypomniał jej ojciec. – Bardzo lubiłem Henry’ego Acklanda. Nie znam dobrze jego syna i wydaje mi się, że nie jest zbyt podobny do ojca, ale Henry, świeć Panie nad jego duszą, był dobrym człowiekiem. Ojciec nie pogodził się jeszcze ze stratą starego przyjaciela. Głos Cameo złagodniał. – Nie chcę jeszcze myśleć o adoratorach, papo, i to wszystko. Proszę. Bardzo chciałabym się nauczyć malować w nowym stylu, tak jak prerafaelici. – Prerafaelici – powtórzyła matka przerażonym szeptem. – Słyszałam, że prowadzą się skandalicznie. – Ale malują cudownie! Widziałam niezwykły obraz w Królewskiej Akademii Sztuki. – Serce Cameo zabiło szybciej. – Gdybym wzięła kilka lekcji, może nauczyłabym się tak malować. Nigdy im nie dorównam, wiem o tym, ale któregoś dnia może udałoby mi się wystawić gdzieś moje obrazy? Lady Buxton omal nie upuściła filiżanki. – W żadnym wypadku nie mogłabyś wystawić swoich obrazów na widok publiczny! Co by ludzie powiedzieli? Ale może namalujesz kwiatki na zaproszeniach i wizytówkach, które będziemy rozsyłać w tym sezonie? – dodała z nadzieją. – George pewnie mógłby pobierać lekcje, gdyby zechciał – wybuchnęła Cameo, splatając palce. Matka przyłożyła dłonie do skroni. – Twój brat to co innego. I proszę, nie podnoś głosu.
– Przestań denerwować mamę i wybij sobie z głowy te głupie pomysły – dodał ojciec gniewnie. – To już zaszło za daleko. – Papo… – Powiedziałem, wystarczy już. Nie będę więcej rozmawiał na ten temat. Dlaczego tak się upierasz, Cameo? To niepodobne do ciebie. Zachowuj się jak dama. Wolałabym się zachowywać jak artystka, pomyślała Cameo, ale ugryzła się w język. – Przepraszam, papo – szepnęła i drżącą dłonią sięgnęła po filiżankę. Nie chciała oszukiwać rodziców, ale nie miała wyboru. Niestety, było już za późno. – Cameo? – Maud wetknęła głowę w drzwi bawialni. – Briggs powiedział, że tu jesteś. Nie przeszkadzam? – Nie. – Cameo odłożyła pędzel. Choć starała się, jak mogła, nie widziała wyraźnych postępów w swojej sztuce. – Cieszę się, że cię widzę, Maud. Nie najlepiej mi dzisiaj idzie. Stała przy sztalugach. Na podłodze rozpostarte było stare prześcieradło. Po tym, jak kiedyś rozlała farbę, miała szczęście, że pozwolono jej nadal malować w bawialni. Na domiar złego była to ochra. Sztalugi stały w miejscu, gdzie światło było najlepsze. Marcowe słońce wpadające przez okna niosło ze sobą obietnicę wiosny. Cameo pytała matkę, czy mogłaby rozsunąć do końca ciężkie zasłony, by do pokoju wpadło więcej światła, i w odpowiedzi otrzymała oburzone spojrzenie. Maud spojrzała ponad jej ramieniem. – Nad czym dzisiaj pracujesz? Cameo starannie wytarła ręce w szmatę. Kiedyś zeszła na lunch z farbą olejną pod paznokciami i musiała obiecać matce, że będzie się starała nie brudzić dłoni. – Robię to, co robili kiedyś uczniowie w pracowniach starych mistrzów: kopiowali ich dzieła, żeby poznać technikę. To dobry sposób nauki, choć nie tak dobry jak obserwacja mistrza przy pracy. Nie czuję się jeszcze na siłach zabrać do pejzaży, więc próbuję skopiować ten portret. Wskazała na wiszący nad kominkiem i oprawiony w złotą ramę portret jej babki w młodości. Babcia miała na sobie białą suknię, a na szyi czarną aksamitkę z czarno-białą kameą – tą samą, która teraz wisiała na jej szyi. Oprawiony w złoto klejnot miał zawieszkę i agrafkę – można było go nosić jako broszkę albo wisiorek. Matka powtarzała jej często, że jest podobna do babki. Miała ciemne, prawie czarne włosy, a jej oczy, o ile można było to ocenić na podstawie portretu, miały ciemnoniebieski odcień, który chwilami wydawał się fiołkowy. Maud przeniosła wzrok z jednego portretu na drugi. – Twój będzie równie dobry – stwierdziła lojalnie. Cameo zrzuciła z ramion poplamiony farbami fartuch.
– Pochlebiasz mi, Maud. Wiele jeszcze muszę się nauczyć, ale jak mam to zrobić, skoro przez cały czas muszę chodzić na jakieś podwieczorki, kolacje albo bale? I ciągle każą mi się przebierać. Wyobraź sobie, jak cudownie byłoby wstać rano i móc malować przez cały dzień… – Westchnęła. Próbowała nie upadać na duchu, ale nie było to łatwe i coraz częściej wieczorami ogarniała ją rozpacz. Czasami długo leżała bezsennie, aż w końcu odrzucała kołdrę, zapalała świecę i sięgała po ołówek, by rysować aż do świtu. Był to jedyny sposób na rozładowanie frustracji, wiedziała jednak, że prawie nie czyni postępów i bez dobrego nauczyciela nigdy nie będzie malować tak dobrze, jak pragnęła. W okrągłych niebieskich oczach Maud błysnęło współczucie. – Naprawdę tak ci zależy na tych lekcjach? – Tak bardzo, że okropnie się pokłóciłam z papą i mamą. I muszę wziąć sprawy we własne ręce. Mam kilka pomysłów. Maud z niepokojem potrząsnęła głową. Ona sama nigdy nie sprzeciwiłaby się woli rodziców. – Och, nie, Cameo! Twoje pomysły jeszcze nigdy nie przyniosły ci niczego dobrego. Powinnaś posłuchać starszych. – Sztuka jest dla mnie wszystkim – oświadczyła Cameo. – Gotowa jestem nawet sama zapłacić za te lekcje. – Ale jak chcesz to zrobić? – zapytała Maud ze zdumieniem. Cameo żyła w luksusie, ale prawie nie miała własnych pieniędzy. Owszem, dostawała wszystko, czego potrzebowała, oraz niewielkie kieszonkowe, ale nic ponadto. – Mogłabym sprzedać coś z biżuterii. – Dotknęła palcem wisiorka, a Maud z wrażenia przyłożyła rękę do ust. – Ale chyba nie ten naszyjnik? – Noszę go od dnia, gdy mama mi go podarowała… – Uśmiechnęła się Cameo. – Kamea… jak mój przydomek. To George go wymyślił. Jak zawsze, na wzmiankę o George’u twarz Maud rozświetlił uśmiech. – Nazywał cię Cameo, bo gdy był mały, nie potrafił powiedzieć „Catherine Mary”. Cameo powiodła palcami po czarno-białym klejnocie z rzeźbionym kobiecym profilem i stanowczo potrząsnęła głową. – Nie, tego wisiorka nie mogłabym sprzedać. Ale poza tym zrobiłaby niemal wszystko za lekcje malarstwa. Nikt z jej rodziny ani przyjaciół nie rozumiał jej potrzeby malowania, nawet Maud. Gdy próbowała wyjaśniać to ludziom ze swojej sfery, miała wrażenie, że mówi w obcym języku. Patrząc na obraz Benedicta Cole’a w Akademii, dostrzegła przenikający duszę artysty płomień, który zmuszał go do tworzenia bez względu na koszty
i ryzyko. Nie potrafiłaby tego opisać, ale wiedziała, że ten ogień w nim płonął. Tak jak i w niej. Po wyjściu Maud kamerdyner Briggs wszedł do bawialni ze srebrną tacą, na której spoczywała biała koperta. – List do lady Catherine Mary. – Wreszcie! – Cameo zerwała się na nogi i sięgnęła po kopertę. Jej nazwisko i adres wypisane były czarnym atramentem i wyraźnym charakterem pisma. – Dziękuję, Briggs. Czy nikt nie widział tego listu? Na twarzy kamerdynera pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech. Szerzej uśmiechał się tylko w Boże Narodzenie, gdy dostawał namalowany specjalnie dla niego obrazek. Cameo zaczęła go tak obdarowywać jeszcze jako dziewczynka i z roku na rok te obrazki stawały się coraz lepsze. Trudno było nazwać kamerdynera rodziną, ale Cameo tak właśnie go traktowała. Cała służba w domu składała się ze starych, dobrych przyjaciół i każdemu z nich mogła zawierzyć swoje sekrety. – Jego lordowska mość jest teraz w Westminster, a jej lordowska mość wypoczywa na górze. – Briggs skłonił się lekko i dyskretnie zamknął za sobą drzwi. Palce Cameo drżały z podniecenia, gdy otwierała kopertę. W końcu będzie mogła pracować z prawdziwym artystą, z kimś, kto ją zrozumie! Zaczęła czytać. Droga Pani Catherine Mary St. Clair! Z przykrością muszę poinformować, że nie będę mógł spełnić Pani prośby. Nie mam czasu ani chęci uczyć arystokratek, które mają kaprys zajmować się sztuką dla rozrywki. Benedict Cole Poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią wiadro zimnej wody. Pod powiekami zapiekły ją łzy. Gdyby tylko wiedział, jak bardzo się starała nauczyć czegoś sama i jak musiała walczyć o te lekcje; gdyby wiedział, jak jest zdesperowana i zrozpaczona! Ale on ją zlekceważył, tak jak wszyscy inni. Ze złamanym sercem opadła na sofę. Ukryła twarz w dłoniach i otarła kolejną łzę, a potem zacisnęła pięści. Na samą myśl o tym, że miałaby się poddać, ogarniała ją złość. Jak on śmiał! Cóż za bezczelność! Dlaczego zakładał, że Cameo nie traktuje sztuki poważnie? Czy tylko przez to, że nosiła tytuł? To była dla niej obelga. Wstała i podeszła do owalnego lustra w złoconej ramie, które wisiało przy drzwiach, i popatrzyła na swoje odbicie. Jak miała go przekonać? Zdjęła kolczyki z perełek i odpięła od gorsetu zegarek wysadzany brylantami. Jeśli ma sprawić, by zmienił zdanie, to powinna wyglądać jak poważna adeptka sztuki. Przygładziła kołnierzyk i mankiety z białej koronki przypięte do szarej porannej sukni i skinęła sobie głową.
Wahała się jeszcze przez chwilę. Czy ona, lady Catherine Mary St. Clair, odważy się odwiedzić pracownię malarza bez zapowiedzi, skoro nawet nie zostali sobie oficjalnie przedstawieni? Jej matka byłaby przerażona… Ale to nie miała być towarzyska wizyta, powiedziała sobie zaraz w duchu. Benedict Cole musi ją nauczyć malować. Złość i determinacja Cameo rosły z każdym obrotem kół powozu. Wyjechali ze spokojnego, zadrzewionego Mayfair, pełnego dużych, jasnych domów z pomalowanymi błyszczącą czarną farbą drzwiami, marmurowymi schodami i ogrodzeniami z kutego żelaza, na gwarną i pełną sklepów Oxford Street. Przez cały czas myślała o Benedikcie Cole’u. Gdyby tylko wiedział, że przez całe życie walczyła z podobnymi uprzedzeniami! Zaraz mu o tym powie. Gdy powóz wreszcie się zatrzymał, zerwała się z miejsca tak gwałtownie, że uderzyła głową o sufit. Stangret Bert otworzył drzwiczki i postawił obok niej skrzynkę. – Jesteśmy na miejscu. – Potarł czoło i rozejrzał się z powątpiewaniem. – Czy jest panienka pewna, że właśnie tu chciała panienka przyjechać? Cameo szybko wyskoczyła na ulicę i obciągnęła spódnicę. Teraz już nie było odwrotu. – Tak, to tutaj. Czy mógłbyś na mnie zaczekać, Bert? – Będę tutaj. – Uśmiechnął się stangret dobrodusznie. – Wszystko dla pani, panienko Catherine Mary. Związała pod brodą wstążkę kapelusza i ruszyła pod wiatr. Choć większą część życia spędziła w Londynie, tej dzielnicy prawie nie znała. Nigdy dotychczas nie zatrzymywała się w Soho, czasem tylko przejeżdżała tędy powozem. Spodziewała się, że okolica będzie brudna i zapuszczona, ale ku jej zdziwieniu na brukowanej drodze pokrytej słomą i końskimi odchodami panował ożywiony ruch. Ze wszystkich stron dobiegały ją odgłosy powozów i wózków, stukot końskich kopyt i pokrzykiwania obnośnych handlarzy zachwalających swoje towary. Nad drzwiami sklepów dźwięczały dzwonki, gdy ludzie wchodzili i wychodzili. Na wystawie sklepu rybnego piętrzyły się małże i ostrygi. Ich zapach mieszał się z wonią drożdży z pustych beczek przed pubem, nad którym kołysał się szyld przedstawiający owieczkę. Cameo minęła dwóch zajętych bójką chłopców, na których ich matki, pogrążone w rozmowie, zupełnie nie zwracały uwagi. Dalej bezzębna kwiaciarka sprzedawała bukieciki stokrotek. Młoda kobieta w nisko wyciętym gorsecie, stojąca na rogu ulicy, popatrzyła na nią wyzywająco. Cameo przełknęła niepewnie i szła dalej, aż zatrzymała się przed wysokim budynkiem z czerwonej cegły i sprawdziła numer. Tak, to był adres irytującego Benedicta Cole’a, ale przed sobą widziała piekarnię. Zza drzwi dobiegał zapach gorącego chleba. Artysta zapewne mieszkał na górze, ale nie miała pojęcia, jak tam wejść.
Na chodniku siedziała dziewczyna w obdartym ubraniu. Miała bose stopy i szal zarzucony na szczupłe ramiona. – Zapałki! – wołała ochrypłym głosem. – Zapałki…! Cameo z uśmiechem przykucnęła obok niej. – Dzień dobry. – Dzień dobry, panienko. – Jak się nazywasz? – Becky, panienko. Chce panienka kupić zapałki? – Nie mam przy sobie pieniędzy. – Dlaczego nie wzięła torebki? Zwykle brała ją ze sobą, bo nosiła w niej mały szkicownik i ołówki, ale teraz wybiegła z domu w pośpiechu. – Obiecuję, że przyjdę innym razem. – Nic nie szkodzi… – Westchnęła dziewczyna. – Naprawdę przyjdę, Becky, ale może potrafisz mi pomóc. Czy wiesz, jak się wchodzi do tego budynku na górę, tam, gdzie mieszkają ludzie? – Od tyłu, panienko. Trzeba wejść w tę uliczkę. Tam są czerwone drzwi. – Dziękuję – zawołała Cameo i odeszła. W brudnej alejce wygrzewał się kot. Z wahaniem szła między rozmokniętymi gazetami, potłuczonymi butelkami i głąbami z kapusty. Czerwone drzwi z łuszczącą się farbą były uchylone. Gdy ich dotknęła, otworzyły się ze skrzypieniem. Znalazła się w ciasnym korytarzu i rozejrzała się dokoła na pół z fascynacją, na pół z przerażeniem. Jeszcze nigdy nie była w tak zdewastowanym domu. Ściany, niegdyś zapewne białe, teraz miały nieokreślony żółtawy kolor, a na dole poznaczone były zaciekami. Przed sobą Cameo zobaczyła wąskie schody pokryte wytartym zielonym chodnikiem. Drewniana poręcz, zmatowiała i przekrzywiona, zostawiała brudne ślady na białej rękawiczce. Cameo otarła dłoń o spódnicę i ruszyła w górę. Na każdym podeście znajdowały się zamknięte drzwi. Sprawdziła numery i po jeszcze węższych schodach wspięła się piętro wyżej, na strych. Na drzwiach nie było numeru, tylko drewniana wizytówka z nazwiskiem, prosta i piękna. Cameo nie spodziewała się zobaczyć tu czegoś tak wyjątkowego. Wyrzeźbiona została w kawałku dębu, po brzegach biegł ornament z liści i jagód, a pośrodku wypisano nazwisko: Benedict Cole. No cóż, panie Cole, pomyślała Cameo, czeka cię niespodziewana wizyta damy z towarzystwa. Z głośno bijącym sercem zastukała do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Zastukała jeszcze raz, mocniej, i drzwi otworzyły się na oścież. Cameo wstrzymała oddech i cofnęła się na widok mężczyzny, który stał naprzeciwko niej. Twarz miał ponurą, palce mocno zaciśnięte na pędzlu. Natychmiast nabrała pewności, że widzi przed sobą Benedicta Cole’a. Był wysoki, ciemne włosy opadały mu na czoło, luźną koszulę pokrywały ślady farb we wszystkich możliwych kolorach, ale jej uwagę przykuły przede wszystkim ciemnobrązowe oczy pod ciężkimi czarnymi brwiami. Płonął w nich wewnętrzny
ogień, a ich spojrzenie przeszywało na wylot. – Spóźniłaś się. – Mówił jak człowiek wykształcony, a jego głos miał ciepłą barwę. Cameo zaczerpnęła wielki haust powietrza. – Spóźniłam się? – Jestem zbyt zajęty, by teraz z tobą rozmawiać. – Zaczął zamykać drzwi. – Chwileczkę! Muszę z panem porozmawiać. Pan Benedict Cole? – A któż inny mógłby malować w mojej pracowni? – skrzywił się. – Proszę! Proszę poświęcić mi tylko kilka minut. Ściągnął brwi i popatrzył na nią uważniej. – Zapewne widziałaś ogłoszenie? – Ogłoszenie? – Czy mogłabyś przestać powtarzać każde moje słowo? A może jesteś nie tylko niepunktualna, ale również głupia? Tak, moje ogłoszenie w sprawie modelki do nowego obrazu. – Szuka pan modelki do obrazu? – Ile razy jeszcze będziemy powtarzać tę rozmowę? Jeśli nie przyszłaś tu w tej sprawie, to dlaczego zabierasz mi czas? Cameo zrozumiała sytuację w mgnieniu oka. – Cóż, prawdę mówiąc… – Prawdę mówiąc, co? – zapytał ironicznie. Jak śmiał ją tak traktować! W osobistym kontakcie był równie niegrzeczny jak w liście, a nawet jeszcze bardziej. Cameo otworzyła usta, żeby mu wyjaśnić, że się pomylił, ale zaraz znów je zamknęła. Benedict Cole jasno oświadczył, że nie ma ochoty uczyć malarstwa lady Catherine Mary St. Clair, a teraz, gdy zobaczyła go na własne oczy, stwierdziła, że nie jest to człowiek, którego łatwo byłoby nakłonić do zmiany zdania. – Przepraszam za spóźnienie, panie Cole – oświadczyła z uśmiechem. – Ma pan rację, chciałabym zostać pańską nową modelką.
ROZDZIAŁ DRUGI …jakiej Nigdy artysty ręka nie stworzyła. W połowie w świetle, a w połowie w cieniu Stała… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Benedict Cole uniósł brwi. – Zobaczymy. Proszę wejść, muszę panią lepiej obejrzeć. Zostawił drzwi uchylone i odwrócił się. – Wchodzi pani czy nie? Cameo weszła do pracowni i zastanowiła się, czy musiał zachowywać się tak szorstko. Dotychczas nikt jeszcze nie odwracał się do niej plecami. Jednak gdy rozejrzała się po pomieszczeniu, jej irytacja znikła. Była to właśnie taka pracownia, o jakiej zawsze marzyła. Duże okna wpuszczały znacznie więcej światła niż okna bawialni w domu. Wszędzie porozrzucane były narzędzia pracy malarza: arkusze papieru, słoiczki z farbą olejną, szmaty, butelki i pędzle, a przy ścianach stały płótna. W pomieszczeniu dominowały wielkie sztalugi, o wiele masywniejsze niż te, które miała w domu, a zniszczonej drewnianej podłogi nie przykrywały żadne dywany. Przymknęła oczy, wdychając zapach farb olejnych i terpentyny – piękniejszy od wszelkich perfum. Otworzyła oczy i napotkała jego wzrok. – Dobrze się pani czuje? Poczuła rumieniec na policzkach. – Po prostu lubię zapach farby i terpentyny. – To niezwykłe. Wiele modelek się skarży. Mówią, że dostają od niego mdłości. – Jak można go nie lubić? – Punkt dla pani. – Odrzucił na bok pędzel i przywołał ją gestem. – Proszę podejść tu do okna. – Po co? – A jak pani sądzi? Muszę panią zobaczyć w dobrym świetle. Ze zdziwieniem poczuła, jak jej dłonie w rękawiczkach zadrżały. Na niepewnych nogach podeszła do okna. – Proszę zdjąć płaszcz i kapelusz – rzekł Cole, z trudem hamując
zniecierpliwienie. – Muszę zobaczyć pani twarz. Stłumiła ostrą ripostę, odpięła szpilkę z perłą, która przytrzymywała kapelusz, i odłożyła go razem z szarym wełnianym płaszczem na stojące pod oknem krzesło pokryte spłowiałym brokatem. Cole gwałtownie wciągnął oddech. – Czy tego właśnie pan…? – Cicho – warknął. – Chcę na panią patrzeć, a nie pani słuchać. Był chyba najbardziej nieznośnym mężczyzną, jakiego znała. Jeszcze nikt tak się do niej nie odzywał. – Proszę rozpuścić włosy. – Wciąż mierzył ją intensywnym spojrzeniem. Obronnym gestem uniosła dłonie. Cole znów niecierpliwie potrząsnął głową. – Muszę panią zobaczyć, jak należy, a nie mogę tego zrobić, gdy pani włosy są ułożone w tę… jak mam to nazwać? – Niecierpliwie machnął ręką. – Pretensjonalną fryzurę. Muszę zobaczyć, jak wyglądają rozpuszczone. Potrzebuję tego do obrazu. Pretensjonalna fryzura… Francuska pokojówka matki uczesała ją zgodnie z najświeższą modą. Po obu stronach jej twarzy spływały pasma włosów ufryzowanych w pierścionki. – O co znowu chodzi? Czy chce pani pozować, czy nie? Przypomniała sobie, po co tu przyszła, i powoli wyciągnęła szpilki z włosów. Benedict Cole obserwował każdy jej ruch. Długie, ciemne loki rozsypały się po ramionach i plecach. Obróciła się i napotkała jego spojrzenie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. Głos miał ochrypły. – To niezwykłe. Już od wielu miesięcy myślałem o pewnym obrazie, wyobrażając sobie kobietę o oczach i włosach dokładnie takich jak pani, ale zacząłem już przypuszczać, że nigdy nie znajdę odpowiedniej osoby, bo takie odcienie nie istnieją w naturze. Jest pani modelką, jakiej szukałem. Cameo splotła palce z dreszczem podniecenia. – Chce pan mnie malować? Mnie? Znów się odwrócił, jakby jej nie usłyszał. – Tak. Zrobię to – wymamrotał pod nosem. – Co pan zrobi? Popatrzył na nią z grymasem. – Jeśli chce pani pozować, to proszę siedzieć cicho. – Będę siedziała cicho, kiedy będę pozować, ale teraz przecież nie pozuję. – Sięgnęła po kapelusz. – I nie zrobię tego, jeśli przez cały czas będzie pan taki niegrzeczny. – Chwileczkę… – Uśmiechnął się przepraszająco. – Proszę wybaczyć kaprysy artysty. Gdy maluję, nie przejmuję się formami towarzyskimi. Musi pani to zrozumieć.
– A pan musi zrozumieć, że nie będę pozować, jeśli nie zachowa pan form towarzyskich. – Domaga się pani grzeczności? – Przez długą chwilę patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a potem podszedł do kominka i wskazał jej krzesło. – Proszę tu usiąść. Muszę zadać pani kilka pytań. Ogarnął ją niepokój. Omal się nie zdradziła. Należało trzymać temperament na wodzy, to była jej jedyna szansa. Posłusznie podeszła do kominka. Papiery i książki leżały wszędzie, nawet na fotelu. – Proszę to zdjąć – mruknął z irytacją. Przeniosła stertę książek na stolik i usiadła. Spod tapicerki na poręczach fotela wyłaziło końskie włosie, siedzenie było twarde i nierówne. Cole przysunął sobie drewniane krzesło, swobodnym ruchem zdjął z niego następną stertę papierów i usiadł naprzeciwko niej. Nic dziwnego, że w pracowni panował taki nieporządek; dla niego nie miało to znaczenia, najważniejsza była praca. Natomiast Cameo większą część wolnego czasu poświęcała na rozkładanie swojego warsztatu, a potem na sprzątanie. Cole przez długą chwilę milczał. Jego twarz skryta była w cieniu. Serce Cameo biło coraz szybciej. – A zatem chce pani być moją modelką? – Tak. Przyjrzał jej się jeszcze raz. – Proszę mi wybaczyć. Jest pani inna od dziewcząt, które zwykle chcą pozować. Pomyślała z niepokojem, że widocznie wzbudziła w nim jakieś podejrzenia. – Inna? Dlaczego? – Wypowiada się pani tak, jakby odebrała wychowanie przynależne damie – oświadczył wprost. – Świadczy też o tym pani strój i żądanie, bym przestrzegał form towarzyskich. – Założyłam najlepsze rzeczy, jakie mam. – Drżącą dłonią wygładziła fałdy spódnicy z mieszanki bawełny z jedwabiem. Może powinna naśladować mowę prostych ludzi? Nie, to by się nie udało. – To moja najlepsza suknia. Malarz przymrużył ciemne oczy. – Proszę mi powiedzieć, dlaczego szuka pani zatrudnienia. – Bo nie mam innego wyboru. – Cameo przyłożyła dłoń do czoła. – Przechodzę przez trudny okres w życiu. – Doprawdy? – Tak. Jestem sama na świecie i nie mam żadnych dochodów. Cole założył nogę na nogę i opadł na oparcie krzesła. – Proszę mi opowiedzieć coś o sobie. Przede wszystkim, jak się pani nazywa?
Nie mogła mu podać prawdziwego nazwiska. Szybko zerknęła na swoją suknię, ale gdyby podała nazwę koloru, byłoby to zbyt oczywiste. – Nazywam się Ashe. Panna Ashe. Z „e” na końcu. – Z „e” – powtórzył przeciągle. – A czy mogę zapytać, jak ma pani na imię? Mogła chyba posłużyć się pseudonimem. – Cameo. Cole uniósł wyżej głowę. – Cameo? Jeszcze nigdy nie znałem dziewczyny o takim imieniu. – Byłam podrzutkiem. – Wskazała na naszyjnik. – Znaleziono mnie z tym naszyjnikiem i dlatego nadano mi takie imię. Cole wpatrzył się w jej dekolt. – To piękny klejnot. Poczuła, że policzki jej płoną. – Tak. Bardzo piękny. – Skoro znaleziono go przy pani, to matka pani musiała być dobrze urodzona. – Być może nawet była damą. – O dziwo, wymyślanie nowej historii życia sprawiało Cameo przyjemność. – Albo może to mój ojciec był dżentelmenem i dał jej ten naszyjnik. Dżentelmeni często wykorzystują niewinne ubogie dziewczęta. Cole uniósł brwi. – Doprawdy? – Sądzę, że tak. Pochylił się w jej stronę. Poczuła jego zapach zmieszany z zapachem terpentyny i farb. – Nie sądzi pani, że niektórzy ludzie sami się proszą o kłopoty? Poruszyła się na fotelu i końskie włosie ukłuło ją przez suknię. Naraz zdała sobie sprawę, jak niebezpieczne jest przebywanie w jednym pokoju z mężczyzną, który nie został jej oficjalnie przedstawiony. Jej matka chybaby zemdlała. – Nie rozumiem, co ma pan na myśli, sir. – Cameo – powiedział powoli. – To greckie słowo. Proszę mi opowiedzieć o pani naszyjniku. – Niewiele o nim wiem, ale jestem pewna, że musiała się z tym wiązać jakaś tragedia. Wierzę, że matka nigdy nie zostawiłaby mnie z własnej woli. Myślę, że była do tego zmuszona. Może mój ojciec dał jej ten naszyjnik i zostawiła go ze mną na pamiątkę. A może, tak jak pan mówi, sama była dobrze urodzona i kamea należała do niej. W każdym razie znaleziono ją przy mnie. – Gdzie? – W moich pieluchach. – Nie. Gdzie panią znaleziono? To pytanie zaskoczyło ją, ale zaraz odpowiedziała:
– W Bloomsbury. Jest tam miejsce, które nazywa się Coram Fields. Od lat zostawia się tam noworodki. – Przed kilkoma miesiącami jej mama przekazała tam pieniądze na pomoc dla nieszczęsnych dzieci. Mimo wszystko Cole nie wydawał się przekonany. – A kto panią znalazł? – Zakonnice – odrzekła Cameo – A potem pewna dobrze urodzona dama o szlachetnym sercu wzięła mnie do siebie i wychowała jak własną córkę. – Jak brzmiało jej nazwisko? – Pani… – Wyciągnęła z rękawa koronkową chusteczkę, by zyskać na czasie. – Cotton. Tak się nazywała. Biedna pani Cotton. Nie miała własnej rodziny, więc wzięła mnie do siebie i zostałam jej towarzyszką. – Otarła kącik oka chusteczką. – To smutne. Zmarła niemal rok temu i zostałam sama. I właśnie dlatego szukam teraz zatrudnienia. Cole skrzyżował ramiona na piersiach. – To dziwna historia. – Nie tak dziwna. Jest wiele dziewcząt w równie żałosnej sytuacji jak ja. Muszę się zdać na pańską łaskę, sir – dodała dramatycznie. Zdawało jej się, że w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu. – A zatem jest pani na mojej łasce, tak? Znów poczuła niepokój. – Tak. Podniósł się i dorzucił kilka polan do ognia, a potem rozgarnął żar pogrzebaczem. Oparł się o kominek i skrzyżował długie nogi, wciąż ściskając pogrzebacz w ręku. – Istnieją inne zajęcia, bardziej stosowne dla damy niż pozowanie. Mogłaby pani pracować w sklepie, zostać guwernantką albo towarzyszką innej damy. Na myśl o tym, że lady Catherine Mary St. Clair miałaby pracować w sklepie, Cameo pochyliła głowę, by ukryć uśmiech. – To prawda. Być może do tego dojdzie, teraz gdy pani Cotton nie ma już wśród żywych. – Dla lepszego efektu znów otarła kącik oczu chusteczką. Cole wsunął pogrzebacz w stojak przy palenisku. – Panno Ashe, zawód modelki nie cieszy się najlepszą opinią. Nie wszystkie dziewczęta, które pozują, odebrały tak dobre wychowanie jak pani. – A z jakich kręgów zwykle wywodzą się modelki? – Przeważnie są to dziewczyny, które pracują w sklepach i fabrykach. Czy słyszała pani o Bractwie Prerafaelitów? – Owszem, słyszałam. To znaczy, chyba tak. – Jeden z prerafaelitów, John Everett Millais, ostatnio malował Ofelię z Szekspira. Modelka nazywa się Lizzie Siddal. Znalazł ją w pracowni modystki. Wkrótce ma poślubić innego prerafaelitę, Dantego Gabriela Rossettiego.
– Nie wiedziałam o tym. – Niewiele osób o tym wie. Ale stosunki między artystą a modelką często stają się intymne. Cameo znów oblała się rumieńcem. – Lizzie całymi godzinami leżała w wodzie, gdy pozowała do obrazu tonącej Ofelii. Omal od tego nie umarła. Pozowanie czasem bywa niebezpieczne. – Nie obawiam się niebezpieczeństwa. Cole uniósł brwi. – Doprawdy? – A skąd jeszcze pochodzą modelki? – zapytała szybko, żeby zmienić temat. – W przeszłości często pochodziły z ulicy. – W jego oczach pojawił się dziwny błysk. – Jak już mówiłem, pozowanie nie jest najbardziej szacownym z zajęć. Upadłe kobiety, utrzymanki, kochanki, jakkolwiek chce je pani nazwać, najczęściej były modelkami artystów. Cameo zacisnęła palce na rękawiczkach. Nie chciała pokazać po sobie, że te słowa nią wstrząsnęły, choć nikt wcześniej nie poruszał w jej obecności tak skandalicznych tematów. – Ja po prostu lubię sztukę i dlatego chciałabym pozować. Często chodzę do galerii, gdy pada deszcz, by popatrzeć na obrazy. – Nie wspomniała, że najwięcej czasu w Królewskiej Akademii Sztuki spędziła przed jego obrazem. – Nie jestem przekonany, czy jest pani ze mną zupełnie szczera, panno Ashe, ale… Gardło Cameo zacisnęło się w oczekiwaniu. – Ale jest pani idealną modelką do mojego następnego obrazu. Przyjmuję panią. Powoli wypuściła oddech. – Dziękuję. – Nie wiem, czy będzie mi pani dziękować, gdy zaczniemy pracę – ostrzegł ją. – To nie jest takie łatwe, jak wielu kobietom się wydaje. Będzie pani musiała siedzieć nieruchomo całymi godzinami, dzień po dniu. Czy jest pani w stanie to zrobić? – Tak. Oczywiście. – Połowę dotychczasowego życia spędziła, nudząc się przy stole w jadalni i rozmaitych bawialniach. – Nie będę z tym miała żadnego kłopotu. – Namalowałem już większą część tła. Do tego nie jest mi pani potrzebna. Niektóre części obrazu są już gotowe. – Drewniane krzesło zaskrzypiało na podłodze. Benedict znów usiadł przy kominku i odsunął z czoła czarne włosy. – Czy ma pani do mnie jakieś pytania? – Chyba nie. – To niezwykłe. Nie zadała pani pytania, które większość modelek zadaje od
razu w progu. – A co to za pytanie? – O wynagrodzenie, panno Ashe… – Uśmiechnął się. – Większość modelek chce wiedzieć, ile dostaną za pozowanie. A skoro przechodzi pani przez, jak to pani nazwała, trudny okres, to sądziłbym, że wysokość wynagrodzenia będzie dla pani bardzo ważna. – Och… – zająknęła się Cameo. – Może uznała pani, że nie wypada o to pytać. Czy szyling za każdą sesję wystarczy? – Czy to jest zwykła stawka? – zapytała śmiało. Jego usta skrzywiły się w uśmiechu. – Nie próbuję pani oszukać. – W takim razie to w zupełności wystarczy. – Jest pani bardzo ufna, panno Ashe. – Mam jednak pytanie. Co będzie przedstawiał obraz? – W tej chwili nie wiem dokładnie. Mogę tylko powiedzieć, że jest oparty na poemacie Alfreda Tennysona. Być może zna pani jego dzieła. – Pani Cotton bardzo go lubiła, podobnie jak nasza droga królowa Wiktoria – odrzekła Cameo, myśląc o oprawnym w skórę tomie poezji, który przez cały czas leżał na jej nocnym stoliku. Czytała te wiersze wielokrotnie, odnajdywała w nich romantyzm i namiętności i pragnęła malować obrazy, które wzbudzałyby podobne emocje. – Obecnie wielu malarzy inspiruje się Tennysonem, ale muszę panią ostrzec, że obraz być może nie będzie taki, jakiego mogłaby pani oczekiwać. – Na chwilę zapadło milczenie. – Jak mam to powiedzieć, żeby nie urazić pani wrażliwości? Ramiona Cameo pod jego wzrokiem okryły się gęsią skórką. – Powiem tylko, że ten obraz będzie wiele odsłaniał. – Nie jestem pewna, co pan ma na myśli, panie Cole. – To nie będzie obraz podobny do pani kamei – profil kobiecej twarzy. Będę malował nie tylko twarz. To, co chcę namalować, wymaga, bym przedstawił całą pani postać. – Jego wzrok znów się po niej prześliznął. – Rozumiem. – Gardło znów się jej ścisnęło. – A do jakiego stopnia moja postać będzie odkryta? W kącikach jego ust zadrgał uśmiech. – Proszę się nie obawiać, obraz będzie spełniał wymogi przyzwoitości. Poza tym na razie jest to prywatny projekt. Chcę panią namalować w prostej białej sukni, ale jeśli mam to zrobić dobrze, muszę ujrzeć części ciała pani, których zwykle nikt nie ogląda. Zapewniam panią jednak, że nawet wśród artystów obowiązują pewne zasady przyzwoitości. – Nie jestem pruderyjna, panie Cole – powiedziała Cameo i przełknęła. –
Będę pozować tak, jak pan sobie zażyczy. Oczywiście pod warunkiem, że przyzwoitości stanie się zadość. – Naturalnie. W takim razie wszystko ustalone. Czy może pani przyjść jutro? – Tak. – Pomyślała, że znajdzie jakiś sposób, by wymknąć się z domu. – Proszę przyjść o dziewiątej rano. Światło będzie wtedy odpowiednie. – Podniósł się, dając jej do zrozumienia, że to koniec rozmowy. – Dziękuję, że pani przyszła – dodał jeszcze z ironiczną uprzejmością. Cameo również wstała i odrzekła chłodno: – Dziękuję, panie Cole. Zobaczymy się jutro. – Panno Ashe, chyba o czymś pani zapomniała – powiedział, gdy sięgała po kapelusz i płaszcz. – Włosy. Przez cały czas siedziała tu w towarzystwie obcego mężczyzny z rozpuszczonymi włosami! Gorączkowo sięgnęła po szpilki leżące na krześle i zaczęła upinać fryzurę, ale bez pomocy pokojówki nie była w stanie odtworzyć poprzedniego uczesania, toteż po kilku próbach poddała się i zwinęła je w luźny kok z tyłu głowy. Cole nie skomentował tego ani słowem. Znów sięgnęła po płaszcz i kapelusz. – W takim razie do zobaczenia. Skłonił się przed nią kpiąco. – Do jutra, panno Ashe.
ROZDZIAŁ TRZECI
Słońce południa lśniło na jej czole, W oczach jak fiołki ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Drzwi studia trzasnęły i przez okno wpadł poryw wiatru. Benedict przeszedł przez pokój i zasunął okno. Panna Cameo Ashe nie wyszła jeszcze na ulicę. Zapewne wciąż zbiegała po schodach w zgrabnych bucikach tym swoim szybkim, lekkim krokiem. Te buty ją zdradziły. Ubrała się w urzekającą szarą suknię, wyrafinowanie prostą i doskonałej jakości, zapinaną z przodu na rząd rzeźbionych guziczków z kości słoniowej, ozdobioną śnieżnobiałym kołnierzykiem i mankietami. Gorset podkreślał szczupłą talię, ale nie był nadmiernie ściągnięty, czego Benedict nie znosił. Dziewczyna była doskonale zbudowana, o pięknych proporcjach ciała. Na szyi nosiła kameę na czarnej aksamitce, duży czarno-biały kamień o doskonałej rzeźbie. Ale najważniejszą wskazówką były jej drogie, eleganckie buty. Nie mogła być sierotą z ulicy. Od pierwszej chwili zauważył w niej siłę charakteru, ale również wrażliwość. Kąciki jego ust uniosły się lekko, gdy przypomniał sobie historyjkę, którą mu opowiedziała. Próbowała go przekonać, że nie ma innego wyboru i musi pozować. Jak miał uwierzyć, skoro w jej głosie nie było ani śladu ulicznego akcentu? Owszem, wyjaśniła to, mówiąc, że wychowała ją dobrze urodzona dama, ale wszystko to razem nie trzymało się kupy. Podszedł do sztalug, sięgnął po pędzel i bezmyślnie obracał go w palcach, szukając jakiegoś wyjaśnienia. Wszystko, co mówiła, nie miało sensu, a jednak zaintrygowała go. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, gdy zdjęła kapelusz i wyciągnęła szpilki, uwalniając długie, ciemne włosy. Nareszcie ją odnalazł. Oto stała przed nim kobieta z jego snów, smukła, lecz silna. I te oczy. Pod rondem kapelusza wydawały się niebieskie lub szare, dopiero w jasno oświetlonej pracowni przekonał się, że miały rzadki odcień fioletu – właśnie taki, jakiego szukał. Skończył tło obrazu i puste miejsce pośrodku niezmiernie go frustrowało. Zacisnął palce na pędzlu. Z łatwością mógłby zareagować na nią jak mężczyzna, nie jak malarz. Pociągała go fizycznie, ale dziwna wrażliwość, jaką dostrzegł w jej oczach, silnie przemówiła do jego serca. To nie była doświadczona modelka. Odłożył pędzel i wsunął palce we włosy. – Kłopoty – powiedział na głos. – Panno Ashe, zwiastujesz kłopoty. Naraz ktoś zastukał do drzwi. Czyżby wróciła, żeby opowiedzieć mu ciąg dalszy swojej historyjki? – zastanowił się. Miał nadzieję, że nie zamierza
zrezygnować z umowy. Zmarszczył brwi, gdy sobie uświadomił, jak bardzo byłby rozczarowany. Ale to nie jego tajemnicza modelka stała za drzwiami. Powitał go znajomy, niski kobiecy głos. – Dzień dobry. – Wejdź, Maisie. Weszła do środka zmysłowym krokiem, który przyciągał do niej licznych wielbicieli. Jaka szkoda, że tego ruchu nie da się oddać na płótnie, myślał Benedict często, choć ta zmysłowość już dawno na niego nie działała. Z drugiej strony nieśmiała Cameo Ashe… Maisie rzuciła na krzesło gruby kremowy szal. Pod nim miała niebieską, głęboko wydekoltowaną suknię, eksponującą pełne piersi. Ze względu na włosy koloru dojrzałego zboża malował ją jako Demeter, grecką boginię plonów, z ramionami pełnymi pszenicy. Wyglądała jak uosobienie obfitości, ale jako artysta wiedział, że ten typ urody szybko gaśnie. Przed oczami znów zamajaczyła mu twarz panny Ashe. Jej uroda była ponadczasowa. Ale co ją do niego sprowadzało? – Podobno szukasz modelki do swojego nowego obrazu. Dlaczego nie przyszedłeś prosto do mnie? Już nie chcesz, żebym dla ciebie pozowała? – Zarzuciła mu ramiona na szyję. – Nikt nie jest tak dobry jak ja. Benedict uwolnił się z uścisku. – Do tego obrazu potrzebuję kogoś innego. Maisie wydęła usta i z uśmiechem powiodła palcem po jego piersi. – Chcę tu wrócić. – To ty ode mnie odeszłaś – przypomniał jej. Porzuciła go dla innego mężczyzny, który okazywał jej więcej względów, ale najwyraźniej nic z tego nie wyszło. Maisie nonszalancko wzruszyła ramionami. – Dlatego, że ty przez cały czas jedynie malujesz, malujesz i malujesz. Doprowadzało mnie to do szału. Chciałam, żebyś od czasu do czasu gdzieś mnie zabrał. – Malowanie to nie tylko praca. – Wiele razy próbował jej to wytłumaczyć. – To moje życie. Potrzebuję tego jak powietrza. – Ale to takie nudne siedzieć tu przez cały dzień. – No cóż, tym razem będzie ci to oszczędzone… Znalazłem kogoś do mojego następnego obrazu. W jej oczach błysnęła zazdrość. – Kto to taki? Annie czy Jenny? – Nie znasz jej. Ktoś zupełnie nowy. Maisie wypięła wojowniczo pierś . – Dlaczego wchodzi nam w drogę?
Oto jest pytanie, pomyślał Benedict. Dlaczego właściwie panna Ashe chciała zostać jego modelką? Nie zamierzał jednak omawiać tego z Maisie. Podał jej szal. – Muszę pracować. – Cóż za niespodzianka – parsknęła i ruszyła ku drzwiom. W progu obróciła się jeszcze i pozwoliła szalowi lekko osunąć jej się z piersi. – Wiesz, gdzie mnie znaleźć, Benedikcie. Gdy drzwi się za nią zamknęły, odetchnął z ulgą. Modelki, pomyślał z westchnieniem. Nie zamierzał znowu nawiązywać z nimi bliższych relacji. Gdy artysta malował siedzącą przed nim kobietę, tworzył w głowie jej wyidealizowany obraz, co czasami prowadziło ku romansowi. Ale on nie chciał znowu wchodzić na tę drogę. Musiał się skupić na pracy. Uśmiechnął się w duchu. Łatwiej byłoby malować pejzaże, ale to mu nie wystarczało. Sięgnął po ołówek i zaczął szkicować, wciąż myśląc o pannie Ashe. Cameo zapaliła jeszcze jedną świecę. Płomień zamigotał i na ścianach biało-niebieskiej sypialni zatańczyły cienie. Ściany wyklejone były nową tapetą w kwiatki. Jej mama lubiła podążać za modą. Niedawno zainstalowała w korytarzu toaletę, zupełnie taką samą, jaką miała królowa Wiktoria. W swojej sypialni Cameo najbardziej lubiła ławkę przy oknie. Niebieskie kotary były rozsunięte i do sypialni wpadało chłodne powietrze. Księżyc świecił blado zza gęstej mgły, a w jego świetle widziała ciemnoszary pień i smukłe gałęzie jesionu. Czasami, szkicując w nocy, Cameo słyszała śpiew słowika wśród drzew. Rysowała, marząc o tym, by jej dłoń potrafiła odtworzyć wizje zrodzone w sercu i w umyśle, ale nie było łatwo pracować w samotności. Nie miała z kim dzielić się triumfami czy porażkami. Nikt nie rozumiał jej, nie dostrzegał płomienia w jej sercu. Teraz miała przynajmniej szansę obserwować prawdziwego artystę przy pracy i być może czegoś się od niego nauczyć. Zacisnęła palce na ołówku i przypomniała sobie słowa Cole’a: „A zatem jest pani zdana na moją łaskę”. Nie wierzył jej, ale musiała zaryzykować. Wyjęła nowy arkusz papieru i przeciągnęła się. Rysowała już od kilku godzin, przycupnięta na złoconym krzesełku przed toaletką, na której stał porcelanowy dzbanek i miska, butelki z perfumami i srebrne szczotki do włosów, w tej chwili odsunięte na bok. Za drzwiami rozległ się stłumiony głos. – Cameo, nie śpisz jeszcze? – Wejdź. Do pokoju wszedł George w wieczorowym stroju z rozpiętym kołnierzykiem. – Zauważyłem świecę. Powinnaś już spać od paru godzin. – Ty też. Gdzie byłeś? Pewnie w klubie. – Zgadłaś. – Przeciągnął się z ziewnięciem i usiadł na ławce przy oknie. –
Co za wieczór! Grałem w karty i spotkałem Warleya. Przyjdzie na bal. Wygląda na to, że zagiął na ciebie parol. Cameo skrzywiła się. – Niestety. – Zdaje się, że dzisiaj sporo przegrał. – George obrócił głowę i popatrzył na nią. – A ty co dzisiaj robiłaś? Malowałaś? – Tylko szkicuję. – Wskazała ołówkiem na stos odrzuconych arkuszy. George potrząsnął głową. – Jesteś dziwną kobietą, Cameo. Dlaczego nie interesujesz się rękawiczkami i kapeluszami, jak wszystkie inne dziewczęta? – Jak ktoś, kogo oboje znamy? Ku jej zdziwieniu George poczerwieniał jak burak. – Prawdę mówiąc, chciałem ci o czymś powiedzieć. – Wyrzucił poduszkę w powietrze i złapał ją zręcznie. – Postanowiłem poprosić Maud Cartwright, żeby za mnie wyszła. – Wreszcie! – Cameo miała ochotę podskoczyć i uściskać brata, ale w ich rodzinie nie robiło się takich rzeczy. – Już myślałam, że nigdy jej się nie oświadczysz. – No cóż, podejmowanie decyzji nie przychodzi mi łatwo, ale gdy już na coś się zdecyduję, trzymam się tego bezwzględnie. Taki już jestem. – A czy wiesz już, kiedy to zrobisz? – Pomyślałem, że niedługo, o ile uda mi się zebrać na odwagę. Może na balu. – Znów podrzucił poduszkę, ale Cameo nie dała się zwieść pozornej nonszalancji. – Nie jestem pewien, czy ona się zgodzi. – Jak mogło ci przyjść do głowy, że Maud nie zechce za ciebie wyjść? – Nie jestem zupełnie pewny. – Zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Znamy się od tak dawna. Może ona sądzi, że to tylko przyjaźń. – W dzieciństwie bawiliśmy się razem w parku. George uśmiechnął się. – Lubiłaś chodzić po drzewach i ciągle przez to wpadałaś w kłopoty. – Niańka przez cały czas na mnie krzyczała, bo brudziłam ubrania. Ty też łaziłeś po drzewach i nikt nie miał ci tego za złe. Ale Maud tego nie lubiła. Zawsze była schludnie uczesana i czyściutka. Pamiętasz, jak biła ci brawo, kiedy wchodziłeś na najwyższe gałęzie? – zaśmiała się Cameo. – Chyba już wtedy się w tobie kochała. Bardzo się cieszę, że zostanie moją siostrą. – Ona pewnie też. – Wszyscy będą zadowoleni. – Cameo zaczęła naśladować szorstki ton ojca. – Doskonale wybrałeś sobie przyszłą żonę, George! Obydwoje wybuchnęli śmiechem. – Bardzo się cieszę – powtórzyła.
– Ja też. – George wstał, potargał jej włosy i ruszył do drzwi. George i Maud są szczęściarzami, pomyślała Cameo i w jej umyśle znów pojawiła się kpiąca twarz Benedicta Cole’a. Z westchnieniem zgasiła świece. Jakoś sobie z tym poradzi. Przede wszystkim musiała nauczyć się malować.
ROZDZIAŁ CZWARTY …szukając słów, By odpowiedzieć grzecznie… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo podciągnęła spódnicę niebieskiej popelinowej sukni, żeby skraj nie zamoczył się w kałużach. Wybrała jeden ze swoich najskromniejszych strojów, nie chcąc dawać Benedictowi Cole’owi żadnych wskazówek co do jej prawdziwej tożsamości. Soho przed południem było zatłoczone i gwarne. Kazała zatrzymać powóz z herbem rodowym w miejscu, w którym nie rzucał się w oczy. Bert zgodził się przyjechać po nią później. Przez chwilę stała na chodniku, patrząc na sklepikarzy, którzy podnosili markizy i otwierali żaluzje w wystawach sklepowych. Pomocnicy przecierali szyby. Żałowała, że nie ma czasu, by naszkicować tę kipiącą życiem scenę. Rzadko wychodziła z domu tak wcześnie i po raz pierwszy widziała stare wózki wyładowane świeżymi owocami i warzywami. Ciągnęły je potężne konie, a do jednego nawet zaprzężony był osiołek. Przystanęła obok piekarni i dała kilka monet Becky, która siedziała na bruku. Obok niej rozłożone były zapałki. – Dziękuję, panienko. Nie sądziłam, że będzie panienka pamiętać. – Oczywiście, że pamiętałam, Becky. Przecież ci obiecałam. Dziewczyna westchnęła. – Wielu ludzi by nie pamiętało, nawet gdyby obiecali. Wchodząc po wąskich schodach do pracowni, Cameo przyrzekła sobie, że odda Becky pieniądze, które dostanie od Cole’a za pozowanie. Wspięła się na strych. Benedict otworzył jej drzwi. – Ach, panno Ashe, dziś przyszła pani punktualnie. Przemknęła obok niego. Jako lady Catherine Mary St. Clair odpowiedziałaby mu ostro, ale jako panna Ashe musiała ugryźć się w język. – Zamierzam od tej pory być punktualna, panie Cole – odrzekła łagodnym tonem, zdejmując kapelusz i płaszcz. Zdawało jej się, że ukrył uśmiech. Zabrał od niej okrycie i rzucił go na fotel przy kominku. Podeszła do okna i podniosła ręce do góry. – Czy chce pan, żebym znów rozpuściła włosy? Zatrzymał na niej spojrzenie. – Powinienem panią namalować w ten sposób. Nie, proszę zostawić włosy
spięte. Najpierw chcę się skupić na twarzy. Tym razem miała włosy splecione w prosty węzeł, który łatwo było odtworzyć. Z irytacją opuściła ramiona, spojrzała przez okno na dachy domów i kominy, nad którymi rozciągało się pochmurne niebo. Znów uderzyło ją to, jak dobrze nie mieć zasłon. Grube aksamitne kotary w salonie w Mayfair zdawały się ją dusić. Z zamyślenia wyrwał ją ostry głos. – Czy zechce pani mnie słuchać, panno Ashe? Przygryzła usta, tłumiąc ripostę. – Gdzie mam stanąć? Zastanawiał się przez chwilę, po czym odepchnął od ściany szezlong pokryty wytartym złotym brokatem. – Tutaj. Proszę usiąść twarzą do mnie. Nie miała pojęcia, jak długo uda jej się w milczeniu znosić to szorstkie traktowanie. Skrzyżowała nogi w kostkach, żałując, że nie ma się o co oprzeć. Mimo wszystko szezlong był wygodniejszy niż fotel. – Może być. – Cole oparł się na piętach i obrzucił ją taksującym spojrzeniem. – Proszę się nie ruszać. Jak miała siedzieć nieruchomo, gdy tak na nią patrzył? Opuściła ramiona i powoli odetchnęła. – Teraz proszę się obrócić w prawo. Nie, nie tak. Jeszcze trochę. Jeszcze. A teraz proszę podnieść wzrok. Tylko oczy mają się poruszać, nie cała głowa. – Nie jestem pewna, o co panu chodzi – zawołała Cameo z desperacją. Cole jednym krokiem znalazł się przy niej i uniósł jej brodę wyżej. – Proszę podnieść wzrok, ale nie ruszać głową. O tak. Drgnęła, gdy dotknął jej twarzy. Palce miał mocne i wrażliwe. Lekko powiódł nimi po jej skórze. – Gdy będę panią rysował, nie może pani tak podskakiwać. – Nie podskakuję. Widocznie od okna zaleciało chłodem. – Przecież nie otworzyłem okna. – Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, cofnął się i ustawił stołek przy sztalugach. Usiadł i skrzyżował nogi. – Dobrze. Teraz proszę się nie ruszać. Będę robił pierwsze szkice. Usiedzi pani nieruchomo? – Tak. Przysięgła sobie, że nie ruszy się nawet o cal. Skupiła się na tym, po co tu przyszła – musiała nauczyć się malować, zobaczyć prawdziwego artystę przy pracy. Przeszedł ją dreszcz. Ze swojego miejsca miała doskonały widok na Benedicta Cole’a. Dzisiaj włożył białą, otwartą przy szyi koszulę, a do tego kamizelkę i spodnie z ciemnobrązowej wełny oraz wyczyszczone do połysku buty. Rozpiął na sztalugach duży arkusz papieru, wziął do ręki kawałek węgla i zaczął rysować śmiałymi pociągnięciami, co jakiś czas przenosząc na nią spojrzenie.
Siedziała jak zahipnotyzowana, patrząc na jego szybkie ruchy. Kilka razy odgarnął z czoła kosmyk włosów. Między jego brwiami pojawiła się zmarszczka. Sądzisz, że to ty na mnie patrzysz, a tymczasem to ja obserwuję ciebie, pomyślała Cameo, uśmiechając się w duchu. Rysował bardzo szybko, w każdym ruchu dostrzegała zdecydowanie. Może w tym właśnie Cameo popełniała błąd. Była zbyt powolna, zbyt nieśmiała i zastanawiała się nad każdą kreską. W ruchach Benedicta była pewność, której mu zazdrościła. Szybko ukończył szkic, odłożył go na bok i natychmiast sięgnął po nowy arkusz. Minęła godzina, a potem następna. Mięśnie karku zaczęły ją boleć. Nie zdawała sobie wcześniej sprawy, jak trudno jest wysiedzieć w jednej pozycji bez ruchu. Miała ochotę rozmasować kark i rozprostować nogi. Żeby zająć czymś myśli, rozejrzała się po pracowni. Były tu rzeczy, których nie zauważyła poprzedniego dnia. Przy ścianie stały niewykończone płótna. Szczególnie spodobał jej się morski pejzaż, jednak większość obrazów obrócona była licem do ściany. Z boku leżała sterta ram i kawałków drewna. Na pierwszy rzut oka w pracowni panował bałagan, ale Cameo dostrzegła w tym chaosie porządek. Benedict doskonale wiedział, gdzie co jest, sięgał po narzędzia leżące na stole przy sztalugach, nawet na nie nie patrząc. Na stole ku swemu zaskoczeniu zauważyła kilka osobliwych przedmiotów: stertę kamieni, ptasie pióra i parę kawałków szkła o dziwnym kształcie. Nie poruszając głową, zerknęła w lewo. W kącie stało wielkie łóżko z drewnianym rzeźbionym wezgłowiem. Poprzedniego dnia nie zwróciła na nie uwagi i dopiero teraz uświadomiła sobie, że ten pokój jest nie tylko pracownią, ale również sypialnią Cole’a. Poczuła, że się rumieni. Łóżko było niepościelone, białe prześcieradła pogniecione, a na poduszce wciąż widniało zagłębienie. Na myśl o tym, że Benedict sypiał w tym łóżku, Cameo poczuła dreszczyk i szybko przeniosła wzrok na wezgłowie, misternie rzeźbione we wzór liści i jagód. Przy łóżku stał stolik z lustrem, dzbankiem z grubej białej porcelany i miską, a obok na marmurowym blacie leżała szczotka i brzytwa. Cameo wyobraziła sobie Benedicta Cole’a przy goleniu. Zapewne robił to podobnymi ruchami, jak szkicował. Czy był przy tym rozebrany do pasa? Zdziwiła się, gdy zaczęła się nad tym zastanawiać. Cóż ci też przychodzi do głowy, lady Catherine Mary! – zbeształa się w duchu głosem swojej niańki, ale obraz nie chciał ustąpić. Wyobrażała sobie mięśnie jego ramion poruszające się pod oliwkową skórą, gdy pochylał się nad miską i spłukiwał z twarzy mydło. Nie mogąc już dłużej usiedzieć nieruchomo, drgnęła. – Proszę się nie ruszać – powiedział natychmiast Benedict. – Przepraszam. – Mówiłem, że będzie musiała pani siedzieć bez ruchu całymi godzinami – parsknął, nie podnosząc głowy.
– Byłabym w stanie to zrobić, gdyby pozwolił mi pan chwilę odpocząć. – Nie zamierzała pozwolić, by nią pomiatał. Tyran… Benedict odrzucił węgiel na bok. – Tak, oczywiście. Cameo wyprostowała się z ulgą. Patrzył na nią, oparty o krawędź stołka. – Dobrze sobie pani radzi. Nie każda modelka potrafi ze mną wytrzymać. – Dziękuję. – Zdziwiona, jak wielką przyjemność sprawił jej ten komplement, podeszła do sztalug. – Czy malował pan przez całe życie? – Nie potrafię nie malować. Wreszcie! Zatem z pewnością ją zrozumie. – Wiem, co ma pan na myśli – powiedziała impulsywnie, ale zaraz ugryzła się w język. Benedict nie mógł się dowiedzieć, że ona również była artystką, a przynajmniej chciałaby nią być. Cudownie byłoby otworzyć przed nim duszę, wyjawić wszystkie skrywane tęsknoty, ale nie mogła. – Gdy się patrzy, jak pan rysuje, widać, że to część pana charakteru – powiedziała w końcu. – Że każdy ruch pochodzi z głębi duszy. Popatrzył na nią uważnie – zbyt uważnie. Czyżby zanadto się odkryła? – Jest pani spostrzegawcza. Owszem, kiedy maluję czy rysuję, czasami mam wrażenie, że prowadzi mnie jakaś ręka. Robię to, do czego zostałem stworzony. Muszę to robić, nie mam wyboru. – Czy mogę zobaczyć szkice? – Przeważnie nie pokazuję modelkom pierwszych szkiców. Nie zawsze są… korzystne. – Mimo wszystko chciałabym je zobaczyć. – Skoro pani nalega – rzekł w końcu, gdy już była pewna, że odmówi. – Niektóre zacząłem wczoraj. – Rysował mnie pan od razu? Nie odpowiedział, zajęty odpinaniem szkiców od sztalug. Podał jej arkusze, cofnął się i skrzyżował ramiona na piersiach. Cameo podniosła do góry pierwszy arkusz, potem dwa kolejne. Były to proste studia głowy, ale w każdym z nich widać było rękę prawdziwego mistrza. – Zobaczył mnie pan. Zobaczył pan mnie prawdziwą… Cole opuścił ręce. – Gdy artysta patrzy na modela, musi widzieć coś więcej niż tylko zewnętrzną powłokę. – Przysunął się bliżej i wskazał na szkice. – Linia podbródka ukazuje determinację pani charakteru. Ale jest coś jeszcze. W pani oczach jest smutek, jakby tęsknota. Cameo natychmiast opuściła wzrok. – Dostrzegł pan to w moich oczach? – Tak. Natychmiast dostrzegłem w pani nostalgię.
W ciągu kilku godzin ten mężczyzna dowiedział się o niej więcej niż większość ludzi, którzy znali ją przez całe życie. Zauważył to, co próbowała ukryć, dostrzegł w jej postawie namiętność i pragnienia, które przez cały czas musiała hamować. A jej się wydawało, że to ona jest tu obserwatorem! – Nie mam żadnych tęsknot! – zaśmiała się wymuszenie. – Proszę mnie nie okłamywać – mruknął. – Jestem artystą i wiem, co widzę. – Niecierpliwym ruchem wyjął szkice z jej ręki. – Wracajmy do pracy. Po chwili jednak odrzucił węgiel. – Nic z tego. – Co to znaczy? – zapytała Cameo z urazą. – Przecież się nie ruszam. Cole ściągnął brwi i wpatrzył się w arkusz na sztalugach. – Nie o to chodzi. Kąt jest odpowiedni, ale muszę… – Co takiego? Niecierpliwie wsunął palce we włosy. – Pani podbródek, panno Ashe. Obawiam się, że prowadzi do pani szyi. Cameo uniosła dłoń do dekoltu. – Nie rozumiem. – Mówiłem przecież, że będę malował nie tylko pani twarz, ale również ciało. Wyraziłem się dość jasno. Serce zabiło jej szybciej. Oczywiście, rozumiała to, co powiedział, ale nie zastanawiała się, które części ciała będzie musiała odkryć. Zmusiła się do obojętności. – Spodziewałam się tego, panie Cole. Co mam teraz zrobić? Wskazał na jej suknię. – Proszę rozpiąć kołnierzyk. Zaparło jej dech, choć właściwie nie prosił o wiele. Więcej pokazywała w sukni wieczorowej albo balowej, które odkrywały cały dekolt i ramiona, a jednak palce jej zadrżały. Rozpięła pierwszy guzik. Cole nie uczynił żadnego ruchu, by ją powstrzymać, rozpięła zatem drugi. Siedziała przed nim z obnażoną szyją i powinna czuć się speszona, ale tak nie było. – Czy to wystarczy? – Prawie. Rozpięła trzeci guzik. Jego oczy pociemniały. – Proszę zaczekać. Długim krokiem przemierzył pokój i wyciągnął do niej rękę. Cofnęła się odruchowo. – Nie zrobię pani krzywdy. Nawet nie drgnęła, gdy Benedict sięgnął do jej naszyjnika i ułożył go na nagiej skórze. Kamień był chłodny. Cameo wstrzymała oddech, ale przyczyną nie
był naszyjnik, lecz bliskość jego ciała i ciepło emanujące przez cienki materiał koszuli. Cofnął dłoń, ale wciąż wpatrywał się w jej szyję z nieprzeniknionym wyrazem twarzy Pochylił głowę dokładnie w tej samej chwili, gdy ona uniosła swoją. Bezwiednie wspięła się na palce i ich usta zetknęły się. Cameo z głębokim westchnieniem zarzuciła mu ręce na szyję. Benedict gwałtownie odsunął się od niej i wsunął palce we włosy. – Mój Boże! Opadła ciężko na szezlong. Serce biło jej tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi. Benedict wrócił za sztalugi. Jego twarz przybrała ostre rysy. – Ostrzegałem panią, że relacja między artystą a modelką łatwo może stać się intymna. Bardzo żałuję… Przepraszam. Nie była w stanie odpowiedzieć. Z trudem łapała oddech. Benedict jak zahipnotyzowany wpatrywał się w sztalugi. – Ten obraz może być moim najlepszym dziełem. Nie mogę pozwolić, by cokolwiek mnie rozpraszało. Muszę go skończyć. Zapadło milczenie. – Niektórzy ludzie sądzą, że artyści nie przestrzegają żadnych zasad – odezwał się znów Benedict ochrypłym głosem. – Ale to nieprawda. Muszą ich przestrzegać. Żeby malować, każdego dnia należy sobie nakładać żelazną dyscyplinę. Przez ciało Cameo wciąż przebiegały dreszcze. – Rozumie pani? Nie mogę pozwolić na bliskość między nami. Jeżeli ma pani pozostać moją modelką, to musimy się zachowywać tak, jakby nic się nie zdarzyło. – Rozumiem. – Drżącymi palcami dotknęła ust. – Mogę panią zapewnić, że to się więcej nie powtórzy. Odsunął się od sztalug i z całej siły uderzył dłońmi o kominek. – Sądzę, że na dzisiaj wystarczy. – Znów zanurzył palce we włosach. – Będziemy kontynuować jutro, panno Ashe. Wstrząśnięta do głębi, zapięła guziczki sukni, pochwyciła płaszcz i kapelusz i wybiegła z pracowni, jakby goniło ją stado diabłów.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Szczęśliwy cień, co z drżeniem niżej zszedł I stopy dotknął w tańcu. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Czyjaś dłoń rozgarnęła liście dużej palmy w doniczce. – O czym tam szepczecie? – George! – Cameo opuściła wachlarz. – Przestraszyłeś mnie. Brat rzucił jej swobodny uśmiech. – Widzę, że wpadłaś w panikę. Czyżbyś miała coś na sumieniu? Cameo uniosła wachlarz do twarzy, udając, że rozgląda się po sali balowej pełnej wielkich białych kolumn, złoceń i paproci w ogromnych donicach. Światło kandelabrów rzucało tęczowe refleksy na lśniącą podłogę i iskrzyło się w klejnotach dam. – Nic nie mam na sumieniu. – Jakoś ci nie wierzę, siostrzyczko. – George przeniósł wzrok na Maud, która stała obok jego siostry i przypatrywała mu się spod rzęs. Wyglądała uroczo w marszczonej białej sukni balowej ozdobionej różowymi różami. George zamierzał jej się tego wieczoru oświadczyć. – Witaj. – Uśmiechnął się. Odpowiedziała mu uśmiechem, od którego w jej policzkach pojawiły się dołeczki. – A może ty zdradzisz mi, o czym tak rozprawiacie w tym kącie? Maud zatrzepotała rzęsami. – Och, wiesz… – Opowiadacie sobie sekrety? Cameo miała wielką ochotę opowiedzieć Maud o swoich wizytach w pracowni Benedicta Cole’a, ale nie chciała stawiać przyjaciółki w niezręcznej sytuacji. – Chyba nie potrafiłabyś zachować przede mną sekretu, Maud? – zapytał George. – Co mam zrobić, żebyś zechciała mi zdradzić wasze tajemnice? Maud zachichotała, a wyraz twarzy George’a zmienił się. – Ach, zobaczcie, kto idzie w naszą stronę. To twój nowy adorator, Cameo. – Skinął głową i powiedział już głośniej: – Dobry wieczór, Warley. – St. Clair. – Mężczyzna, który do nich podszedł, skłonił się sztywno i spojrzał na Cameo. – Mam nadzieję, że zechce mi pani wyświadczyć ten zaszczyt i zatańczyć ze mną, lady Catherine Mary. Cameo niechętnie dygnęła. W obecności tego człowieka zawsze przechodził ją zimny dreszcz, ale nie mogła odmówić tańca synowi najbliższego przyjaciela
swojego ojca. – Z pewnością będzie zachwycona – odrzekł George bez mrugnięcia okiem. Orkiestra zaczęła grać kolejnego walca wiedeńskiego. Lord Warley przycisnął Cameo do siebie. – Piękny wieczór – powiedział, oblizując usta. – Owszem, piękny – zgodziła się. W ostatniej chwili udało jej się cofnąć nogę, na którą Warley już miał nadepnąć. Obrócił Cameo tak gwałtownie, że się potknęła. – Zechce pani uważać. To była jego wina! Co za bezczelny typ! – pomyślała. Znów ją obrócił z takim rozmachem, że omal nie wpadła na tańczącą obok parę. George, który wprawnie przemknął obok nich, trzymając w ramionach Maud, uśmiechnął się do niej ze zrozumieniem. Przyjaciółka patrzyła na nią ze współczuciem. Kiedyś każda z nich sporządziła listę partnerów do tańca, ustawiając ich od najlepszego do najgorszego, i na obydwu listach lord Warley znalazł się na ostatnim miejscu. Oczywiście pierwsze miejsce na liście Maud zajmował George. Spod opuszczonych rzęs Cameo popatrzyła na twarz Warleya. Często słyszała, że lord Warley jest przystojny, ale jej zdaniem cofnięty podbródek niweczył całą jego urodę. Oczy miał brązowe, a czarne włosy zaczesane do tyłu. Przypominał jej nieco Benedicta Cole’a. Lord Warley znów nadepnął jej na nogę. – Bardzo przepraszam – powiedział tym razem. Była pewna, że zrobił to umyślnie, by zwrócić jej uwagę. Podniosła na niego wzrok, ale jego twarz niczego nie wyrażała. – Doskonale pani dzisiaj wygląda – dodał, wpatrując się w jej suknię z białej koronki i kameę, tym razem zawieszoną na niebieskiej aksamitce. – Dziękuję – odrzekła, powstrzymując chęć, by podciągnąć wyżej skraj koronki na piersiach. Przesunęli się obok nisz osłoniętych kolumnami i kotarami z ciężkiego kremowego brokatu. Za nimi siedziały matrony, w tym również matka Cameo, która z pewnością w tej chwili słyszała od swoich towarzyszek, jak dobrze jej córka wygląda u boku lorda. Ciekawe, co by pomyślały owe matrony, gdyby się dowiedziały, że całował ją artysta z Soho? W końcu wybrzmiały ostatnie nuty walca i Cameo z ulgą wysunęła się z ramion lorda Warley. – Czy ma pani ochotę na jeszcze jeden taniec? Otworzyła wachlarz i skryła za nim twarz. – To bardzo miło z pana strony, ale wolałabym teraz odpocząć. – Tak myślałem – odrzekł natychmiast. – Wyjdziemy na taras? Cameo sapnęła z frustracji, gdy ujął ją pod ramię i poprowadził w stronę
tarasu. Nie mogła potraktować nieuprzejmie przyjaciela rodziny. Mimo wszystko wolała wyjść na świeże powietrze niż znów znosić jego niezręczność w tańcu. Ogród rozświetlony był świecami. Cameo opadła na ławkę z kutego żelaza. Warley znów pochylił się nad nią i poczuła w jego oddechu zapach klaretu. – Czy mogę pani przynieść coś do picia? – Bardzo chętnie, dziękuję. Uwolniona na chwilę od jego obecności, wdychała zapach jaśminu i róż. Na tarasie poza nią nie było nikogo. George i Maud zapewne wędrowali po ogrodzie. Może właśnie w tej chwili jej brat się oświadczał? Pomyślała o nich z zazdrością, poruszając palcami stóp podeptanymi przez lorda Warley. Na szczęście chyba nie złamał jej żadnej kości. Te wieczory powinny być przyjemne, ale wyczerpywały ją bardziej niż pozowanie dla Cole’a. Pozowanie nie było cięższą pracą niż bywanie w towarzystwie, choć mało kto to rozumiał. Wszelkie jej narzekanie brzmiałoby jak skargi rozpieszczonej dziedziczki. Nigdy nie narzekaj i niczego nie wyjaśniaj, radziła jej zawsze mama. Lord Warley wrócił zbyt szybko, niosąc dwie szklanki zimnego ponczu. – Dziękuję – powiedziała. Usiadł naprzeciwko niej i założył nogę na nogę. – Cała przyjemność po mojej stronie. Zapadła cisza, ale była zupełnie inna niż w pracowni. Tamta zupełnie jej nie ciążyła. – Bardzo chciałabym uchwycić te róże – powiedziała w końcu, spoglądając na białe kwiaty kołyszące się na trejażu. – Uchwycić? – To znaczy namalować. Co pan sądzi o najnowszym stylu w malarstwie: o Bractwie Prerafaelitów i o innych młodych malarzach? – Zupełna bzdura – odrzekł z gwałtownością, która ją zaskoczyła. – Tak jak wszyscy artyści, uważają się za pępek świata. Powinni sobie znaleźć jakieś przyzwoite zajęcie. – Sztuka to pasja – zaprotestowała Cameo. – Sztuka to wiele hałasu o nic. Każdy potrafi pochlapać płótno farbą. Oczywiście bywam na otwarciu Królewskiej Akademii Sztuki na początku sezonu, bo wypada. W galerii w Warley Park mamy też kilka niezłych obrazów starych mistrzów, ale niewiele mnie one obchodzą. To tylko strata czasu. – Jak może pan tak mówić? – Cameo sięgnęła po poncz, żeby stłumić gniew. – No tak, pani lubi takie rzeczy, prawda? – Warley wychylił zawartość swojej szklanki jednym haustem. – Przypominam sobie, że malowała pani jakieś akwarele, chociaż dziwię się, że pani ojciec na to pozwala. No cóż, młode damy powinny się czymś zająć. Tak sądzę.
Cameo wypiła jeszcze kilka łyków ponczu. – Dla mnie to nie jest tylko zajęcie na chwile nudy. – Kiedy pani przyjedzie do Warley Park, pokażę pani te obrazy w naszej galerii. Nie zapomniała pani chyba, że ma pani odwiedzić moją posiadłość razem z rodzicami? Owszem, zapomniała, bo wolała o tym zapomnieć. Taniec z lordem Warley był dla niej karą, a dłuższa wizyta w jego posiadłości czymś zupełnie nie do zniesienia. Ale nie miała najmniejszych szans odwieść rodziców od tego pomysłu i musiała zachowywać się uprzejmie. – Jestem pewna, że to będzie bardzo miła wizyta. – Przede wszystkim dzięki pani obecności, lady Catherine Mary. Nie przypomniała mu, że wszyscy przyjaciele i rodzina nazywają ją Cameo. Lord Warley uśmiechnął się i Cameo zdała sobie sprawę, że to właśnie jego uśmiech budzi w niej niepokój. Ten uśmiech nigdy nie sięgał oczu. Zdjął rękawiczki i bez ostrzeżenia pochwycił jej dłonie. – Jakże się cieszę, że mogę spędzić chwilę w pani towarzystwie. – Lordzie Warley! – Próbowała uwolnić palce, ale trzymał je mocno. – Musi pani pozwolić, bym poprosił o pani rękę. Jestem pewien, że rodzice pani nie będą temu przeciwni. Cameo wyrwała mu dłonie. – O rękę? – powtórzyła z oszołomieniem. Nie przypuszczała, że lord Warley ma takie zamiary. – Tak. – Złożył dłonie w piramidkę. – Nasze rodziny są ze sobą blisko związane. Wie pani, oczywiście, że ojciec pani był dobrym przyjacielem mojego, świeć Panie nad jego duszą. Świętej pamięci lord Warley, ojciec obecnego earla, zmarł przed kilku laty, gdy Cameo i Maud pozostawały jeszcze pod opieką guwernantki. Miał ciemne włosy, takie jak syn, ale zupełnie inne oczy – smutne, lecz dobre i łagodne. – Mój ojciec bardzo cenił pańskiego ojca – odrzekła. Gdyby nie ta przyjaźń, nie musiałaby wbrew wszystkim swoim przeczuciom traktować lorda Warley tak uprzejmie. – Gdy odziedziczyłem Warley Park – zapewne wie pani, że to jeden z najwspanialszych majątków w Anglii – wziąłem na siebie wielką odpowiedzialność… Z przyjemnością pokażę pani całą posiadłość. Stanie się pani jej ozdobą. – Ponownie popatrzył na jej obnażony dekolt, a Cameo znów pożałowała, że nie ma przy sobie szala, który mogłaby narzucić na nagą skórę. Nie miała ochoty być ozdobą nikogo ani niczego, nawet Warley Park, posiadłości większej od majątku jej rodziny w Derbyshire, który miał odziedziczyć George. – Bardzo chciałabym zobaczyć pańskie obrazy. – To w każdym razie była prawda. – Z pewnością mi się spodobają… Ale pan być może nabierze
przekonania, że nie jestem odpowiednią kandydatką na pańską żonę. Przede wszystkim malowanie jest dla mnie bardzo ważne. Popatrzył na nią z pobłażliwym uśmiechem. – Wkrótce wyrośnie pani z tych dziecinnych upodobań. – Zapewniam pana, że nigdy nie wyrosnę z malowania – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Dlaczego pasje kobiet uważano za nieważne? Czy nikt nie rozumiał, jak wielka namiętność płonie w jej duszy? Nikt oprócz Benedicta Cole’a, pomyślała znowu. On wiedział wszystko o malarstwie i namiętności. – Jest pani młoda… – Lord Warley oblizał usta. – W pani wieku jeszcze niczego nie można być pewnym. – Może jestem młoda, ale znam siebie. – Doceniam silny charakter u kobiet. Zanim Cameo zdążyła się poruszyć, Warley podniósł się i przycisnął ją do ławki, aż uderzyła głową o oparcie. Zamierzał ją pocałować. Nie, tego nie była w stanie znieść, tym bardziej że wciąż pamiętała dotyk ust Benedicta. Z całej siły odepchnęła go od siebie, zerwała się na nogi i zacisnęła palce na naszyjniku, jakby to był talizman. – Chciałabym już wrócić do sali balowej. – Tak, oczywiście. Ten księżyc, pani uroda… Proszę mi wybaczyć. Nie patrząc jej w oczy, ujął ją pod ramię, a Cameo zdała sobie sprawę, że nie czuł absolutnie żadnej skruchy. Miała rację, unikając jego towarzystwa. Potwierdzały się wszystkie jej najgorsze podejrzenia co do jego osoby. Przycisnął ją do oparcia ławki, chcąc uwięzić jak ptaka w klatce. Jego zdaniem taka właśnie była rola kobiety.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Podniosła wzrok Z rumieńcem; ani zuchwała, ani zdziwiona, ale pół na pół. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Co pani porabiała, panno Ashe? Cameo drgnęła. Siedząc przy oknie, obserwowała Benedicta Cole’a przy pracy. Dzisiaj posadził ją inaczej, we wpółleżącej pozycji, ale nie dotknął jej ani razu, tylko ostrym głosem dawał wskazówki, jak ma usiąść i pod jakim kątem. Zachowywał się tak, jakby nic między nimi nie zaszło, ale do tej zabawy trzeba było dwojga. Skoro on odwołał się do wewnętrznej dyscypliny artysty, ona również mogła to zrobić. – Co ma pan na myśli, panie Cole? – zapytała chłodno. Benedict odłożył ołówek. – Wydaje mi się, że kiepsko pani spała. – Skąd pan… – Jest pani blada, a pod pani oczami widzę cienie, których wcześniej tam nie było. Co pani robiła przez całą noc? Czy uwagi tego człowieka nic nie uchodziło? Nie mogła mu przecież powiedzieć, że była na balu u lady Russell, a potem do późna rysowała, próbując nadrobić stracony czas. A gdy w końcu poszła do łóżka, przewracała się z boku na bok aż do świtu. – Szyłam – wypaliła, bo nic lepszego nie przyszło jej do głowy. – Czasami szyję, żeby sobie dorobić. Na szczęście pani Cotton – ta dama, która mnie wychowała – nauczyła mnie doskonale szyć. Bardzo mi się to przydaje. – Prawie już zapomniałem o szacownej pani Cotton – odrzekł Benedict sucho. – A zatem nauczyła panią szyć. Jakże to się fortunnie składa. Będę musiał skorzystać z pani usług. – Z moich usług? – Niestety, tak. Ponieważ jestem kawalerem, wiele moich koszul domaga się uwagi. W kilku długich krokach podszedł do komody i wyciągnął z szuflady białą koszulę, podobną do tej, którą miał pod ciemnoczerwoną kamizelką. – W tej koszuli puścił szew. Umie pani to naprawić? Podał jej koszulę, muskając przy tym jej dłoń. Podniosła tkaninę do światła i zobaczyła rozpruty szew na ramieniu. Z płótna dochodził zapach Benedicta;
powstrzymała się z trudem, by nie wtulić twarzy w materiał. Pochyliła głowę i dokładnie obejrzała rozprute miejsce. – To nic trudnego. Robiłam już takie rzeczy. – Doprawdy? Czy to jest pani zawód? – Mój zawód? – powtórzyła znowu. – Tak, pani zawód. Wspomniała pani, że została wychowana przez panią Cotton, ale jak teraz zarabia pani na życie? – Och, na życie. – Cameo miała zupełną pustkę w głowie. – Cóż, jestem… jestem guwernantką. – Nie wydaje się pani tego pewna. – No cóż, chciałam powiedzieć, że zwykle pracuję jako guwernantka, ale rodzina… to znaczy dzieci… w tej chwili są na wsi… w Derbyshire. Tak, w Derbyshire – powtórzyła. – Właśnie dlatego mogłam tu przyjść i pozować dla pana. Cole nie wydawał się przekonany. Cameo odkaszlnęła. – A podczas ich nieobecności biorę szycie, żeby trochę dorobić. Oczywiście, że potrafię to zszyć. Czy mam to zrobić teraz? – Nie. Nie oczekuję, że zrobi to pani natychmiast – odrzekł Cole z wyraźnym rozbawieniem. Poczuła ulgę. Gdyby nalegał, to przekonałby się, że znowu nieco nagięła prawdę. Umiała tylko haftować, a ściegi hafciarskie nie nadawały się do zszycia zwykłej koszuli. – Skoro pani podopiecznych teraz nie ma, to może dorzuci pani tę koszulę do koszyka w pustym pokoju dziecinnym, ale musi mi pani obiecać, że nie będzie pani szyła do późna w nocy. Jeśli mam skończyć ten obraz, to potrzebuję, żeby była pani świeża i wyspana. Cameo znów przywdziała maskę pokornej panny Ashe. – Przepraszam. Jego ostre spojrzenie powiedziało jej, że nie uwierzył w ową pokorę, tak jak i w jej umiejętności szycia, ale wrócił do sztalug. Znów musiała go okłamać. Była zadowolona, że udało jej się na poczekaniu wymyślić jakąś historyjkę, ale z drugiej strony czuła do siebie obrzydzenie z powodu tych wszystkich kłamstw. Trudno już było je spamiętać. Musiała powiedzieć mamie, że wzięła sobie dodatkowe lekcje jazdy konnej, żeby wyjaśnić swoje nieobecności w domu. Nie czuła się dobrze, okłamując wszystkich dokoła. Obserwacja Benedicta przy pracy uspokajała ją. Przestał już szkicować i sięgnął po pędzel. Malował wolniej, niż rysował, z większym namysłem. Mocne palce zaciśnięte na pędzlu poruszały się lekko przy płótnie. Patrzyła na jego dłonie, przypominając sobie, jak ją obejmował. Ten uścisk był zupełnie inny niż uściski lorda Warley na balu lady Russell. Gdy sobie to przypomniała, znów zebrało jej się
na mdłości. W pracowni naraz rozległ się zirytowany głos Benedicta. – A teraz krzywi się pani, zupełnie jakby zjadła pani cytrynę. Cameo próbowała wrócić do poprzedniego wyrazu twarzy. – Na razie wystarczy pozowania, panno Ashe. – Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. – Proszę przez chwilę posiedzieć przy kominku. – Nie potrzebuje mnie pan? Sięgnął po pędzel i zanurzył go w czarnej farbie. – Muszę to poprawić. Podeszła bliżej i stanęła za jego ramieniem. – Nie mogę malować, kiedy pani tu stoi – warknął, nie odwracając głowy. Był ogromnie irytujący. Cameo usiadła na fotelu przy ogniu i rozejrzała się. Pośród papierów na stole leżała książka w czerwonej skórzanej oprawie. Wyglądała na nową. Gdy przyjrzała się uważniej, dostrzegła tytuł i autora: Kamienie Wenecji, John Ruskin. Cameo oczywiście znała to nazwisko. Ruskin był jednym z prerafaelitów. Jedna jego recenzja mogła zaważyć na całej karierze malarza. Cameo przerzuciła kartki i jej uwagę natychmiast przykuły wspaniałe ilustracje. Zaczęła czytać. – Nie wiedziałem, że lubi pani czytać, panno Ashe. – Benedict zbliżył się po cichu i stanął obok niej. – Ale skoro jest pani guwernantką, chyba nic w tym dziwnego. W jego tonie brzmiała wyraźna ironia. Cameo podniosła głowę. Nie miała pojęcia, jak długo czytała, gdy malował. – To doskonała książka. Przyglądał jej się przez chwilę, a potem wziął od niej książkę i kciukiem przerzucił kartki. – To pierwszy tom, wydany w zeszłym roku. Arcydzieło, podobnie jak sama Wenecja. – Był pan w Wenecji? – zapytała zadowolona ze zmiany tematu. – Wydaje się pani zdziwiona. – To droga podróż. – Chce pani zapytać, jakim sposobem ubogi artysta, który mieszka na strychu, mógł sobie na coś takiego pozwolić? – Jego ton był lekki, ale twarz pozostawała nieprzenikniona. – Dostałem swego rodzaju… spadek. Nie zapytała, skąd pochodził ten spadek, bo dostrzegła na jego twarzy przelotny błysk cierpienia. – Nie była to wielka podróż po kontynencie – jego usta zadrżały. – Ale każdy artysta powinien zobaczyć dzieła mistrzów renesansu, Tycjana, Belliniego, Giorgionego, największych malarzy ze szkoły weneckiej. To dla nas bardzo ważna część nauki.
– Mój brat… – Już chciała mu powiedzieć, że jej brat George odbył podróż po kontynencie, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, którzy posiadali na to odpowiednie środki, ale w porę ugryzła się w język. Panna Ashe była przecież sierotą i nie miała żadnego brata. – Rodzina, u której pracuję, podróżowała po kontynencie. Czy może mi pan opowiedzieć o Wenecji? – dodała szybko, próbując zamaskować swój błąd. – Jak mogę opowiedzieć o tym słowami? Musiałaby to pani zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć, na czym polega piękno tego miejsca, kanałów i odbitych w nich pałaców. Każdy z nich jest osobnym dziełem sztuki. – Bardzo chciałabym to zobaczyć. Cole uśmiechnął się nieoczekiwanie. – Może kiedyś się tam pani wybierze. Jej rodzicom nigdy nie przyszłoby do głowy wysłać ją w taką podróż. Młode damy nie podróżowały po kontynencie, a w każdym razie nie w taki sposób, w jaki Cameo pragnęłaby podróżować. – Nie sądzę. – Nigdy nie wiadomo – rzekł lekko. Znów zapadło milczenie, które w końcu przerwała Cameo. – Czy chce pan, żebym jeszcze dzisiaj pozowała? – Nie, panno Ashe. Praca idzie bardzo szybko, głównie dzięki temu, co zrobiłem wcześniej, zanim pani się pojawiła. Myślę, że na dzisiaj wystarczy. Zapięła płaszcz i nałożyła kapelusz, świadoma tego, że Cole obserwuje każdy jej ruch. – Czy zatem mam jeszcze przyjść? W milczeniu skrzyżował ramiona na piersiach i skinął głową. – W takim razie do jutra. Po chwili trzasnęły drzwi. Benedict odczekał jeszcze chwilę, po czym cicho zszedł po schodach, zachowując bezpieczny dystans od panny Cameo Ashe. Widział jej smukłą postać i kapelusz przed sobą na ulicy. Wracała do domu. Ale gdzie był jej dom? Bezustannie zadręczał się spekulacjami. Czy mieszkała sama? A może z mężczyzną? Te myśli nie pozwalały mu spać w nocy. Dzisiaj powiedziała mu, że jest guwernantką. Trochę to uspokoiło jego podejrzenia, ale przez cały czas coś tu się nie zgadzało. Był pewny, że jego modelka ukrywa prawdę. Jego modelka… Zauważył, że myśli o niej tak, jakby należała do niego. Tymczasem skręciła za róg, a do Cole’a podeszła kobieta z koszem pełnym owoców i warzyw. – Masz ochotę na dojrzałe jabłuszko, kochany? – mrugnęła znacząco. – Śpieszę się – odrzekł Benedict szorstko, nie zatrzymując się. Wyszedł za róg i popatrzył na ulicę ze zdumieniem. Cameo Ashe zniknęła.
Ulicą odjeżdżał powóz ozdobiony herbem na drzwiach. W pobliżu stała Becky, dziewczyna sprzedająca zapałki. Często dawał jej coś do jedzenia albo trochę pieniędzy, gdy je miał. Czasem kupował jej ciepłe bułki w piekarni. Pomachał do niej, ale nadal nie widział nawet śladu po swojej modelce. Zniknęła jak postać z bajki – albo z jego wyobraźni. Stłumił jęk zawodu i wrócił do pracowni. Nalał wody z dzbanka do miski, popatrzył na swoją twarz w lustrze i dostrzegł za swoimi plecami szezlong, na którym jeszcze przed chwilą siedziała panna Ashe. Cała pracownia zdawała się przesycona jej obecnością. Miał wrażenie, że ona wciąż tam siedzi, smukła i wyprostowana, a słońce wydobywa refleksy z jej ciemnych włosów. Bardzo mu zależało na tym, by skończyć obraz. Czuł, że będzie bardzo dobry, i nie chciał, by cokolwiek go teraz rozpraszało. Cameo Ashe nie powinna stać się dla niego nikim więcej niż tylko modelką. Przysiągł sobie, że nie będzie więcej za nią szedł ani nie będzie próbował niczego się o niej dowiedzieć. Lepiej, żeby pojawiała się tu nie wiadomo skąd, jak zjawa. Nie chciał widzieć w niej kobiety z krwi i kości, ale niewiele już brakowało, by się złamał. Miał ochotę pokazać jej szkice z Wenecji, patrzeć na zarys jej szyi, gdy będzie je oglądać, a potem sięgnąć po pędzel. Stłumił przekleństwo i odepchnął lustro, które zachybotało się jak wahadło. Rozpinając kamizelkę, zastanawiał się, co jest takiego w tej dziewczynie, że nie potrafi przestać o niej myśleć. Wydawała się inna niż wszystkie modelki, które zatrudniał w przeszłości, ale nie potrafił określić dlaczego. Czy chodziło o to, że pozowała mu zupełnie nieruchomo? Nie było widać cienia jej oddechu. Nawet gdy od czasu do czasu mrugała, robiła to powoli, jakby nie chciała go rozproszyć. Szkicował ją raz za razem, próbując wiernie uchwycić linię podbródka i kształt ust. Inne modelki szybko zaczynały się nudzić i nie były w stanie usiedzieć w jednej pozycji dłużej niż godzinę. Panna Ashe natomiast nieruchomo siedziała na szezlongu przez kilka godzin i zdawało się, że może tak siedzieć bez końca. Coś jeszcze nie dawało mu spokoju. Mógłby przysiąc, że to ona obserwuje jego. Szkicował ją w skupieniu, ale ona patrzyła na niego z równą uwagą. Śledziła każdy jego ruch, każdą kreskę, każde drgnienie dłoni przy papierze. Miał wrażenie, że ona rysuje wraz z nim, że w dziwny sposób stapiają się ze sobą w tej czynności. I na tym właśnie polegała różnica. Inne modelki, szczególnie Maisie, nie mogły się doczekać, kiedy skończy pracę, zaś panna Ashe zdawała się pragnąć, by nigdy nie kończył. Pracując nad jej ustami, czuł jej absolutne skupienie. Jasnoniebieska wełniana suknia była zapięta aż pod samą szyję, mógł się tylko domyślać kształtu kości obojczyka. A potem, gdy ułożył naszyjnik na jej szyi, poczuł delikatny zapach fiołków… Niech to wszyscy diabli! – zaklął w duchu, zrzucił koszulę i ochlapał twarz zimną wodą. Musi jej się oprzeć. Czy była podrzutkiem, szwaczką, czy też
guwernantką, musiał powstrzymać ciekawość, opanować potrzebę dowiedzenia się o niej czegoś więcej. Gdy znów się tu pojawi, będzie ją malował, ale o nic nie będzie pytał. Pokręcił głową i głęboko odetchnął. Czas już był wracać do pracy. Czekała go kolejna długa noc.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Braterstwo Sztuki; przyjaźń doskonała I doskonale na pół rozdzielona. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo skręciła za róg. Nad jej głową skrzypiał kołysany wiatrem szyld karczmy Pod Owieczką. Wszystko na ulicy wydawało się już znajome – tłumy ludzi sprzedających i kupujących najrozmaitsze towary, wózki i powozy oraz ruchliwa jatka i piekarnia, z której roznosił się zapach świeżego chleba. Becky siedziała na bruku obok rozłożonych zapałek. – Dzień dobry. – Dzień dobry, panienko. – Czy masz jakieś rodzeństwo, Becky? – zapytała Cameo, podając jej garść monet. – Pięcioro, panienko, i jeszcze jedno w drodze. – Pięcioro! W takim razie podziel się z nimi. – Podała jej papierową torebkę ze świeżymi bułeczkami. Dziewczyna wydawała się jeszcze szczuplejsza niż wcześniej. Nic dziwnego, skoro miała tyle rodzeństwa. – Dziękuję, panienko. – Do zobaczenia jutro, Becky. Cameo z westchnieniem wspięła się na schody pokryte wytartym zielonym chodnikiem. Ile jeszcze razy będzie tu przychodzić? Nie miała odwagi zapytać Benedicta, jak długo jeszcze będzie potrzebna, obawiała się bowiem usłyszeć, że to już koniec pozowania. Na samą tę myśl żołądek zaciskał jej się na supeł. Wiedziała, że będzie jej bardzo brakować tych sesji. Miała wrażenie, że znalazła swoje miejsce na ziemi, choć z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że to tylko iluzja. Przez ostatnie dwa tygodnie pojawiała się w pracowni każdego przedpołudnia z wyjątkiem niedziel. Dotychczas nikt nie odkrył, co porabia, ale wiedziała, że to już nie potrwa długo. Mama zaczęła wypytywać, po co jej lekcje jazdy i dlaczego nie przyjmuje w tym czasie gości. Lord Warley odwiedzał ich coraz częściej, a od czasu balu u lady Russell zaczął jej przysyłać kwiaty i bileciki, które natychmiast wyrzucała do kosza na śmieci. Odsunęła od siebie te zmartwienia. Ku jej zdziwieniu drzwi na szczycie schodów były uchylone. Pchnęła je i otworzyła szerzej. – Panie Cole? – Jej głos odbił się echem od pustych ścian. Zmarszczyła brwi. Gdzie on się podziewał? Przyszła przecież o zwykłej porze. Zdjęła kapelusz
i rękawiczki i usiadła przy kominku, w którym dogasał ogień. W pracowni panował zwykły bałagan. Wszędzie dokoła stały farby i leżały arkusze papieru. Płótno na sztalugach przykryte było zasłoną. Cameo wyobraziła sobie stojącego przed tym płótnem Cole’a, jego skupienie, zmierzwione włosy, szybkie, gwałtowne ruchy. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, sięgnęła po czysty arkusz papieru i kawałek węgla i zaczęła szkicować z pamięci, próbując odtworzyć jego postać przy pracy. Zapomniała o wszystkim, dochodziło do niej tylko tykanie zegara na kominku. Rysowała szybkimi, silnymi pociągnięciami ręki – tak jak on. Wiele się nauczyła, obserwując go. Nigdy wcześniej nie rysowała w taki sposób. Jej szkice robione w domu, w sypialni czy w salonie przy sztalugach były bardzo nieśmiałe. Teraz miała wrażenie, że uwalnia wszystkie kłębiące się w niej emocje, ożywia je swoją sztuką. – Panno Ashe. Kawałek węgla wypadł jej z ręki. Benedict stał tuż przy niej i zdejmował z szyi czerwony szalik. – Przepraszam, ale musiałem wyjść. Pracowałem przez całą noc i musiałem kupić coś do jedzenia. Przyklęknął przed kominkiem i przegarnął żar. Gdy się wyprostował, jego spojrzenie padło na leżący na stole szkic. Cameo próbowała go schować, ale było już za późno. – Co to takiego? Wziął papier do ręki i przyjrzał się uważnie. Po plecach Cameo spłynęła strużka potu. Była tylko amatorką. Co pomyśli o jej rysunku prawdziwy artysta? – Kto panią uczył rysować? – Pan. Cole ze zdumieniem odrzucił głowę do tyłu. – Ja? – Tak. Szkicowałam trochę już wcześniej, ale najwięcej nauczyłam się, patrząc na pana. Jego spojrzenie na długą chwilę zatrzymało się na niej, a potem znów przeniosło na szkic. – Ale to jest dobre. Bardzo, bardzo dobre. Stanął za nią i pochylił się nad jej ramieniem, a potem rozłożył arkusz na stole, sięgnął po węgiel i wsunął w jej drżące palce. – Tutaj trzeba inaczej. Pokażę pani. Wstrzymała oddech, gdy nakrył jej dłoń swoją i poprowadził po papierze. Ruchy miał łagodne, powolne, lecz pewne. Od jego bliskości zakręciło jej się w głowie i z trudem skupiała się na tym, co próbował jej pokazać. W pierwszej chwili była spięta, ale zaraz wyczuła w jego uścisku potężną siłę, przekonanie, jak
należy poprowadzić każdą linię. Rozluźniła mięśnie dłoni i wtuliła plecy w jego szeroką pierś. – Trzeba tu więcej swobody. – Poczuła na karku jego ciepły oddech. – Perspektywa jest dobra, ale kreska zbyt ograniczona. Szerokim ruchem uniósł jej ramię do góry, jakby prostował skrzydło. – Czuje to pani? Czuje pani tę przestrzeń? – Tak – wykrztusiła. – Trzeba to czuć. Nawet jeśli rysunek jest niewielki, potrzebny jest szerszy ruch, więcej pasji. Więcej pasji… – powtórzyła w duchu. Wypuściła węgiel z ręki, jakby zaczął ją parzyć. Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, że cała reszta jej życia zdawała się czarno-biała niczym kamień naszyjnika, podczas gdy godziny spędzone z nim w pracowni iskrzyły się kolorami! Benedict obszedł stół dokoła i stanął naprzeciwko niej, marszcząc czoło. – Coś jest nie tak? – Nie, chyba po prostu mam już dość szkicowania. Przenikliwe spojrzenie powiedziało jej, że nie dał się nabrać. Znów podsunął jej węgiel. – Proszę podpisać ten szkic. Jest dobry. Uśmiechnęła się i nastrój nieco jej się poprawił. Mówił szczerze, a zatem nie traciła czasu. Wszystkie te godziny, które spędziła przy szkicowniku, wszystkie kłótnie z rodzicami nie poszły na marne. Zaczęła pisać swoje nazwisko: Lady Catherine Mary… Gwałtownie przedarła arkusz na pół. – Co pani robi? Szybko wrzuciła strzępy papieru do ognia. – Nie jest wystarczająco dobry. – Nie, proszę nie niszczyć swojej pracy! – Pochwycił ją za rękę, ale było już za późno. Na ich oczach papier zwinął się, pociemniał i obrócił w popiół. Cole pochwycił ją za ramiona. – Ten szkic był bardzo dobry. O co chodzi? Usta Cameo zadrżały. Nie mogła mu tego wyjaśnić. Cole wpatrzył się w jej twarz, a jego oddech przyspieszył. – Czy w czymś przeszkadzam? – Trelawney? Cameo odwróciła się do drzwi. W progu stał niski, pękaty mężczyzna. – We własnej osobie. – Spojrzenie błyszczących oczu z wyraźnym zainteresowaniem zatrzymało się na jej twarzy. – Kimże jest to uosobienie uroku? – To moja nowa modelka. – Benedict odsunął się od niej, zostawiając ją z falującą piersią. – Panna Cameo Ashe.
Trelawney skłonił się z uśmiechem. – Jakże stosowne imię dla takiej piękności! Jestem zachwycony, mogąc panią poznać, panno Cameo. Ona również się uśmiechnęła. Od razu poczuła sympatię do tego mężczyzny. Miał gładką łysą czaszkę, spiczaste uszy i równie spiczastą bródkę, a na szyi krawat w czerwone kropki. Przypominał jej fauna. – Nazywam się Nicholas Trelawney – wyjaśnił z ukłonem. – Jestem rzeźbiarzem. Przypuszczam, że słyszała pani o mnie? – Przykro mi, ale… – Oczywiście, że nie słyszała, Trelawney. Dlaczego miałaby o tobie słyszeć? Rzeźbiarz przyłożył dłoń do serca. – Och, jakże zraniony się czuję! Jestem jednak pewien, że kiedyś pani o mnie usłyszy. Moje dzieła przetrwają wieki. – Przetrwają, o ile uda ci się któreś z nich skończyć – skomentował Benedict. – Nie potrafię zliczyć rzeźb, które zacząłeś i nie skończyłeś. Cameo stłumiła uśmiech. – Bardzo mi miło pana poznać, panie Trelawney. – Mnie również, moja droga. Proszę nie słuchać, co ten malarzyna mówi o mojej pracy. On tylko szczeka, ale nie gryzie. Z pewnością już się pani o tym przekonała. – Spojrzał na Benedicta. – Chciałem ci przypomnieć, że w następny piątek wieczorem masz się u mnie pojawić. Przyznaj się, że zapomniałeś, bo zająłeś się malowaniem, czy nie tak? Benedict bezradnie rozłożył ręce. – Niestety, przyznaję. – To nie jest zdrowe – oświadczył Trelawney. – Inspirujące towarzystwo jest bardzo ważne dla artysty, dlatego organizuję te wieczorki. Robię to dla was wszystkich. – Znów spojrzał na Cameo. – To wspaniałe przyjęcia, rozumie pani. Przychodzą na nie wszyscy, którzy cokolwiek znaczą w sztuce. Proszę mi pomóc namówić go do przyjścia. A może pani również przyjdzie, panno Cameo? Z pewnością spodoba się pani moje przyjęcie. – Jestem pewien, że panna Ashe nie bywa na takich zgromadzeniach – przerwał mu Benedict. – Jakże to? Inne modelki przyjdą, a zatem będzie pośród równych sobie. Cameo uniosła wyżej głowę. – Dziękuję. Bardzo chciałabym przyjść. – Wspaniale! Benedict może panią przyprowadzić albo może pani przyjść sama, jeśli pani woli. – Podał jej adres. – W takim razie do zobaczenia w przyszły piątek, moi drodzy! – Pomachał im kapeluszem i zniknął na schodach. Cameo podniosła wzrok na Benedicta i zauważyła ponury wyraz jego twarzy.
– Czy ma pan coś przeciwko temu, żeby mnie tam zabrać? Pan Trelawney przecież mnie zaprosił. – Tak, ale sądzę, że nie powinna pani tam iść, panno Ashe. Wolałbym, żeby nasza znajomość pozostała ściśle zawodowa. – Ale przecież pan Trelawney powiedział, że inne modelki też tam będą, jak również artyści. Czy chce pan mi odebrać szansę poznania malarzy, którzy być może zechcą, żebym dla nich pozowała? Kąciki ust Cole’a uniosły się nieco. – To znaczy, że chce pani nawiązać kontakty zawodowe? – Skoro tak pan to ujął. Przez chwilę patrzył na nią wyzywająco, po czym wzruszył ramionami. – W takim razie poddaję się – oświadczył i w jego głosie pojawiła się nuta ciepła. – Jestem zupełnie bezradny, gdy patrzy pani na mnie z taką determinacją. Czy mam po panią przyjść? – Dziękuję, przyjadę powozem – odrzekła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Zapadło okropne milczenie. Cameo unikała jego wzroku. – Pracodawcy pozwalają pani używać powozu? Jakież to niezwykłe – rzekł w końcu Cole bezbarwnym tonem. – Nie zawsze. To znaczy, tylko w dzień. To znaczy, wieczorem. To znaczy, jestem zaprzyjaźniona ze stangretem. Często ze sobą rozmawiamy w pomieszczeniach dla służby – dodała w popłochu. – Bardzo dziękuję, sama dotrę na miejsce. – Rozumiem – odrzekł, ale wyraz jego twarzy wyraźnie świadczył o tym, że jej nie uwierzył. – Czy możemy już wrócić do pracy? – Tak, panie Cole. – Cameo zajęła swoje miejsce na szezlongu, próbując nie zwracać uwagi na wyraz jego oczu. Earl poklepał syna po plecach. – Doskonale wybrałeś. Dobra robota. Cameo i George wybuchnęli stłumionym śmiechem. – Co was tak bawi? – zdziwiła się Maud. Cameo uścisnęła przyjaciółkę. – Nie zwracaj na nas uwagi. Po prostu z góry wiedzieliśmy, co powie papa. Wszyscy bardzo się cieszymy. Ale powiedz, czy ty także jesteś szczęśliwa. Maud, ubrana w różową sukienkę, uśmiechnęła się do niej promiennie. – Jak możesz pytać? Oczywiście, że jestem szczęśliwa! Zawsze marzyłam, że któregoś dnia wyjdę za George’a. – Popatrzyła na niego z dumą, podobnie jak w dzieciństwie, gdy wspinał się na same czubki drzew. W tej chwili zajęty był przyjmowaniem gratulacji od earla i pana Cartwrighta, przyszłego teścia. – Teraz naprawdę będziemy siostrami.
– Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej siostry. – Będziesz moją honorową druhną, prawda? – Oczywiście. Z wielką przyjemnością. Kiedy odbędzie się ślub? – Jeszcze nie wiem. Mama zadecyduje. Może w czerwcu przyszłego roku? Widzę, że zaczęła już wszystko organizować. Matka Maud, pani Cartwright, i lady Buxton siedziały obok siebie na skórzanej sofie, zajęte ożywioną rozmową i wyraźnie zachwycone związkiem ich dzieci. Ale któż nie byłby zachwycony? – Cameo westchnęła. Było jasne, że George i Maud są w sobie zakochani. Obydwojgu błyszczały oczy, a policzki Maud były jeszcze bardziej różowe niż zwykle. Przed oczami stanęła jej twarz Benedicta Cole’a. Wyobraziła sobie, że to on znajduje się obok niej w salonie. Choć należał do świata artystów, nie wydawałby się tu nie na miejscu. Był wysoki, barczysty i przystojny, a w jego zachowaniu wyczuwało się wrodzoną szlachetność. Briggs otworzył szampana i obszedł wszystkich z tacą pełną kieliszków. – Chciałbym życzyć pani wszystkiego najlepszego, panno Cartwright – skłonił się przed Maud. – Cała służba jest zachwycona. – Dziękuję, Briggs – odrzekła Maud z promiennym uśmiechem. Kamerdyner ledwo dostrzegalnie mrugnął do Cameo i poszedł dalej. Maud oparła na jej rękawie dłoń, na której błyszczał pierścionek zaręczynowy z wielkim brylantem. – Och, Cameo, mam nadzieję, że ty również niedługo się zakochasz. To takie cudowne uczucie! Cameo poczuła pokusę, by opowiedzieć jej o Benedikcie Cole’u, ale wiedziała, że Maud nie udałoby się utrzymać takiej nowiny w tajemnicy przed George’em. Nie, musiała milczeć i nadal oszukiwać Benedicta. Nie było innego sposobu.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Wstaliśmy zatem i poszliśmy bez zwłoki. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Nicholas Trelawney otworzył drzwi na oścież. – Moi drodzy, jakże jestem zachwycony! Teraz już wiem, jak cię tu przyciągnąć, Cole. Trzeba zaprosić razem z tobą uroczą pannę Cameo. Tędy, tędy. Witajcie w moim skromnym domu. Cameo rozwiązała płaszcz i weszła za gospodarzem do zatłoczonego salonu. Ściany wyklejone były jaskrawą czerwono-złotą tapetą, która z pewnością zadziwiłaby nawet jej pilnie podążającą za modą matkę. Książki, obrazy, wypchane ptaki pod szklanymi kloszami i inne dziwne obiekty tłoczyły się wszędzie. Na drewnianych stolikach i komodach chwiejnie stały gazowe lampy z kolorowego szkła, w kominku pod wielkim marmurowym okapem płonął wesoły ogień, a na okapie stał pokaźny złoty zegar, po obu stronach podtrzymywany przez parę kupidynów. Pokój był zadymiony nie tylko przez kominek, ale również przez fajki, które palili obecni w pokoju dżentelmeni, a także jakaś kobieta, która stała przy ogniu, rozprawiając z ożywieniem. W kącie jakiś artysta gorączkowo szkicował, ktoś inny brzdąkał na fortepianie. Dwóch mężczyzn sprzeczało się o coś z roześmianą kobietą, która stała pomiędzy nimi, opierając dłonie o ich piersi. – To jedna z moich prac – Trelawney z dumą poklepał gliniane popiersie na drewnianym stojaku, masywne i o dziwnym kształcie. Przypominało nieco rzymskiego boga. – Och! – Cameo gorączkowo szukała odpowiedniego słowa. – Jakież to… – Oryginalne – podpowiedział Benedict za jej plecami. Przez ramię rzuciła mu pełen wdzięczności uśmiech. – Przyniosę wam wina – powiedział Trelawney. – Siadajcie, siadajcie. – Tędy – Benedict lekko dotknął jej pleców. Zesztywniała i zaczęła się zastanawiać, dlaczego naraz zrobiło jej się gorąco. To ogień, powiedziała sobie. Weszła z chłodnego powietrza do ciepłego pokoju. Wiedziała jednak, że to marna próba okłamania samej siebie. Co się z nią działo? Benedict poprowadził ją do sofy obitej czerwonym aksamitem i usiadł obok niej, swoim zwyczajem zakładając nogę na nogę. Cameo zsunęła nieco z ramion różowy szal; uznała, że jako panna Ashe może sobie pozwolić na odrobinę frywolności. – Francuskie, moi drodzy. Proszę bardzo. – Trelawney wrócił i wyciągnął w ich stronę dwa napełnione kieliszki.
Cameo przyjęła kieliszek z podziękowaniem i niespokojnie rozejrzała się po pokoju. Na szczęście nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy. Wino było owocowe i bardzo smaczne, choć nie tak gładkie jak wino, które w jej domu podawał Briggs. Ojciec był bardzo wymagający, gdy chodziło o klaret. Trelawney usiadł naprzeciwko nich, również pociągnął łyk ze swojego kieliszka i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Sporo ludzi dzisiaj przyszło. – Czy często organizuje pan takie zebrania? – zapytała. Gospodarz westchnął. – Niestety, wielkie dni salonów artystycznych już przeminęły. Teraz ludzie obracający się w świecie artystycznym mogą się poznawać tylko na takich spotkaniach jak to. Malarze, pisarze, poeci, krytycy, rzeźbiarze tacy jak ja… wszyscy tu przychodzą. Benedict pochylił się do Cameo i wskazał ruchem głowy mężczyznę stojącego po drugiej stronie pokoju. – Tam przy oknie stoi Ruskin, ten krytyk. Wąsaty krytyk zauważył jej spojrzenie i skinął Benedictowi głową. – On pana zna – westchnęła Cameo. – Oczywiście – odrzekł Benedict z rozbawieniem. – Świat sztuki jest bardzo niewielki. Każdy z nas doskonale wie, co robią inni. – Wskazał na ogorzałego mężczyznę. – To jest William Holman Hunt, jeden z prerafaelitów. A tamten to Rossetti, ten poeta i malarz. Popatrzyła na artystę o ciemnych, kędzierzawych włosach, który mówił coś, gestykulując żywiołowo. Obok stała blada, eteryczna rudowłosa kobieta. – A to jego modelka, Lizzie Siddal. – Zdaje się, że Rossetti uczy ją malować! – Zaśmiał się Trelawney. – A swoją drogą, Cole, czy ta dama z towarzystwa, która chciała, żebyś jej dawał lekcje, napisała jeszcze? Benedict przewrócił oczami. – Chyba się poddała. Trelawney spojrzał na Cameo, która siedziała z zastygłą twarzą. – Szkoda, moja droga, że nie widziałaś, jak się wtedy rozzłościł. Jakaś biedna matrona z Mayfair napisała do niego z prośbą o lekcje malowania. Cole odmówił jej, nie przebierając w słowach. Prawda, że tak było? – Tak było. – Dlaczego pan to zrobił? – zapytała Cameo stłumionym głosem. – Dlatego że to kobieta? – Oczywiście, że nie – Benedict wzruszył ramionami. – Po prostu nie mam ochoty zadawać się z arystokracją. – Ale dlaczego?
– Dla kogoś takiego sztuka mogłaby być tylko rozrywką, niczym więcej. Czymś, czym mogłaby się chwalić w towarzystwie. Wielu arystokratów twierdzi, że ceni sztukę i artystów, ale zwykle nie jest to prawda. To tylko egzaltacja albo jeszcze gorzej, inwestycja. – Skąd pan może wiedzieć? Z pewnością myli się pan. Być może jakaś dama z towarzystwa… – Cameo wypiła duży haust wina – …naprawdę pasjonuje się sztuką. – Wątpię i nie mam ochoty tracić czasu, żeby się o tym przekonać. – Och! – sapnęła Cameo ze złością, zanim zdołała się powstrzymać. Benedict spojrzał na nią z ukosa. – To budzi w pani gniew? Trelawney znów się zaśmiał. – Nie dziwię się, Cole. Mówisz zupełnie jak radykał. Na ostatnim moim wieczorku był ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić. Niedawno przeprowadził się do Soho, na Dean Street, niedaleko od ciebie. Nazywa się Karol Marks. Benedict zacisnął usta. – Nie jestem radykałem ani rewolucjonistą, po prostu wolę unikać arystokracji. Dobrze o tym wiesz, Trelawney. Swego czasu miałem z nimi zbyt wiele do czynienia i przysiągłem sobie, że nigdy więcej. A zatem to było przyczyną niegrzecznej odpowiedzi na list, pomyślała Cameo. Nie chodziło tylko o to, że Cole nie lubił dam z towarzystwa zajmujących się sztuką. To był tylko pretekst. Chodziło o niechęć do arystokracji. Ale co jest tego przyczyną? W każdym razie tym bardziej nie mogła wyjawić teraz swojej tożsamości. Potraktowałby ją z pogardą, uznałby, że jest typowa dla swojej klasy i arogancka jak na przykład lord Warley. Odwróciła twarz, powstrzymując łzy. Cała radość, jaką sprawiło jej znalezienie się pośród artystycznej cyganerii, uleciała. Nie należała do tego towarzystwa i nigdy nie stanie się częścią tego barwnego, ekscytującego świata. Benedict podniósł się. – Muszę z kimś porozmawiać. – Panna Cameo będzie ze mną bezpieczna – mrugnął do niego Trelawney. – Niczego się nie obawiaj. – Czy dobrze się czujesz, moja droga? – zapytał Nicholas Trelawney, gdy Benedict odszedł. – Wydajesz się nieco zdenerwowana. Nie zwracaj uwagi na to, co Benedict mówi. To ten jego artystyczny temperament. Oni wszyscy są tacy sami, kipią od namiętności. Aż strach wpuszczać ich wszystkich do tego samego pokoju. Moja droga, gdybyś wiedziała, jak tu czasem iskrzy! Uśmiechnęła się. Trudno było pozostać przygnębionym w jego towarzystwie.
– Wiążę z naszym Benedictem wielkie nadzieje. Jest ogromnie utalentowany. Cameo skinęła głową. Wiedziała o tym od pierwszej chwili, gdy zobaczyła jego obraz w Królewskiej Akademii Sztuki. Przyciągnął ją jak magnes. – To typowy artysta skupiony wyłącznie na swojej pracy… Czasami przechodzi to w obsesję… A co widzę teraz? – Trelawney konfidencjonalnie pochylił się w jej stronę. – Gdybyś wiedziała, jak długo musiałem go namawiać, żeby tu przyszedł! Moja droga, coś ty z nim zrobiła? Na jej twarzy musiało się odbić zdziwienie, bo Trelawney zaśmiał się. – Z Benedictem. Bardzo się ostatnio zmienił. – W jego głosie brzmiała szczerość. – Ogromnie go uszczęśliwiasz. – Ja… nie jestem pewna, co pan ma na myśli, panie Trelawney. – Och! – Gospodarz drgnął ze zdziwieniem. – Proszę mi wybaczyć, ale to, jak wy… zdawało mi się… sądziłem, że… – Znów poklepał ją po dłoni. – Najmocniej przepraszam. Cameo okryła się rumieńcem. Spojrzała na Benedicta, który stał przy oknie w grupce ludzi, i omal nie zakrztusiła się winem. Obok niego stała przepiękna kobieta, chyba najpiękniejsza, jaką Cameo widziała w życiu. Jej nieprawdopodobnie złociste włosy lśniły jak promienie słońca. Śmiała się, patrząc na Benedicta z głową odrzuconą do tyłu. Odkryte w uśmiechu białe zęby były nieco wystające z przodu, ale ta drobna niedoskonałość zdawała się zupełnie nie przeszkadzać zgromadzonym wokół niej wielbicielom. Złotowłosa piękność chyba wyczuła spojrzenie Cameo, bo rzuciła jej twarde spojrzenie i przysunęła się bliżej do Benedicta. – Kto to taki? – zapytała Cameo cicho. – To Maisie Jones. Urocza, prawda? Była modelką Benedicta przed tobą, moja droga. Cameo poczuła gryzącą zazdrość. Oczywiście, Benedict miał wcześniej inne modelki, w końcu był artystą. Teraz rozpoznała tę dziewczynę: to ona trzymała snop zboża na obrazie w Królewskiej Akademii Sztuki. W prawdziwym życiu okazała się jeszcze piękniejsza. Z przygnębieniem obracała w palcach kieliszek, wyobrażając sobie piękną Maisie Jones sam na sam z Benedictem w jego pracowni. Poczuła się blada i nijaka i pożałowała, że tu przyszła. Może lepiej byłoby nigdy się nie dowiedzieć o istnieniu artystycznego świata Benedicta Cole’a. Ale co miała zrobić z uczuciami, jakie w niej wzbudzał? Trelawney odwrócił głowę i popatrzył na Maisie. – To dobra dziewczyna, ale nieodpowiednia dla Benedicta. – Tak? – zapytała Cameo cicho. A zatem ich związek nie był wyłącznie zawodowy. Ze zdumieniem przyjęła, jak bardzo ją to zabolało.
– Skończyli ze sobą już dawno temu – dodał Trelawney pośpiesznie. – Czy od dawna zna pan Benedicta, panie Trelawney? Rzeźbiarz spokojnie pił wino. – Poznałem go, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Londynu – rzekł po chwili. – Był młody i to były dla niego ciężkie czasy. Nie lubi o tym mówić, to nie w jego stylu, ale sądzę, że pani sama dobrze o tym wie. Wreszcie spotkała człowieka, który mógł rozjaśnić tajemnicę, jaką stanowił dla niej Benedict. Musiała się dowiedzieć, co się kryło za jego gniewem skierowanym przeciwko arystokracji. – Cóż, wiem to i owo. – Co takiego wiesz? – Głęboki głos Benedicta zaskoczył ją. – O czym plotkujecie? Stojąc po drugiej stronie pokoju, Benedict nie odrywał wzroku od swojej nowej modelki, ignorując biedną Maisie, która stała obok niego i nie przestawała gadać. Patrzył na pannę Cameo Ashe i zastanawiał się, jak najlepiej ją namalować. Myślenie o tym stawało się już jego obsesją. Niczego nie pragnął bardziej, niż znaleźć się z nią sam na sam, chwycić za pędzel i utrwalić ten piękny wizerunek na płótnie. Uświadomił sobie, że poczuł się dumny, gdy wszedł do salonu z nią u swego boku. Zauważył też, że jej podobało się towarzystwo artystów. Uważnie obserwowała wszystko swoimi ciemnofiołkowymi oczami. Coś go jednak niepokoiło coraz bardziej. Cameo nie wiedziała, że zaczaił się wcześniej w pobliżu domu Trelawneya i widział, jak przybyła w czarnym powozie z herbem na drzwiach. Był pewien, że to ten sam powóz, który kilka dni wcześniej czekał na nią za rogiem ulicy. Gdy wysiadła z powozu, stangret natychmiast wyprostował się w sposób, który świadczył o tym, że ta dziewczyna nie jest zwykłą guwernantką. Był przekonany, że Cameo Ashe nie jest ani szwaczką, ani guwernantką. Wymyślała te historyjki na poczekaniu. Świadczyło to o jej bogatej wyobraźni i inteligencji, brakowało jej jednak bezczelności wytrawnego kłamcy. Poza tym kto pozwoliłby guwernantce korzystać z powozu? Cała ta historia nie trzymała się kupy. Benedict szukał jakiegoś wyjaśnienia i w końcu doszedł do wniosków, które bardzo mu się nie podobały, ale to była jedyna prawdopodobna wersja. Cameo była kochanką jakiegoś bogatego człowieka. To jednak wciąż nie wyjaśniało, dlaczego zgodziła się dla niego pozować. Znów na nią popatrzył. Pochylona w stronę Trelawneya, rozmawiała z nim z ożywieniem. Ubrana była w szarą suknię, tę samą, w której zobaczył ją po raz pierwszy, nieco wystawniejszą niż pozostałe, w których ją widywał. Na suknię miała narzucony jedwabny szal. Maisie przestała mówić i obróciła głowę, sprawdzając, co przykuło jego
uwagę. – Kto to taki, ta dziewczyna obok Trelawneya? Nigdy dotąd jej nie widziałam. – To moja nowa modelka. Maisie wydęła usta. – Chyba powinieneś nas sobie przedstawić. Ruszyła w stronę sofy, na której siedziała Cameo. Benedict poszedł za nią. – O czym szepczecie? – zapytał jeszcze raz. Twarz panny Ashe stała się równie różowa jak jej szal. – Nie masz powodów do obaw – zapewnił go Trelawney. – Nie wyjawiamy sobie żadnych mrocznych sekretów. – Mam taką nadzieję – rzekł Benedict ostrzegawczo. – Obiecałeś, że nas sobie przedstawisz, Benedikcie – wtrąciła Maisie, ocierając się o niego. Jej pełne kształty wylewały się z obcisłej niebieskiej sukni, policzki miała zarumienione. Popatrzyła na Cameo i w jej oczach odbił się chłód. – Maisie, to jest panna Cameo Ashe, moja nowa modelka. Panno Ashe, to jest panna Maisie Jones. – Dzień dobry – powiedziała Maisie przeciągle. – Chyba jeszcze nigdy się nie spotkałyśmy, prawda? – Nie, chyba nie. Jak się pani miewa? Maisie skrzyżowała ramiona na piersiach, uwydatniając je jeszcze bardziej. – Od dawna jest pani modelką? – Pozuję po raz pierwszy. Maisie przesunęła palcem po ramieniu Benedicta. – I od razu trafiła pani do Benedicta Cole’a? No, no, coś takiego. Na pewno by go pani nie dostała, gdybym wciąż była jego… jak mnie nazywałeś niegdyś, Benedikcie? Muzą? Benedict uśmiechnął się do niej. – Chyba nigdy nie nazwałem cię muzą, Maisie. Ale przyznaję, że doskonale nadawałaś się do mojego ostatniego obrazu. Dziewczyna z zadowoleniem wydęła usta, ale gdy spojrzała na Cameo, jej twarz znów stwardniała. – Jest już tyle modelek, że wystarczy dla wszystkich artystów. – Maisie, Maisie! – Nicholas Trelawney pogroził jej palcem. – Schowaj pazurki. Dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu i odeszła. Na odchodnym rzuciła jeszcze przez ramię: – Zobaczymy się wkrótce, Benedikcie. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, gdy będziesz się zabierał do następnego obrazu. Trelawney wybuchnął śmiechem.
– Nie mam pojęcia, co ty widziałeś w tej kobiecie, Cole! Chociaż właściwie, chyba rozumiem. – To dobra modelka – mruknął Benedict i usiadł, próbując nie gapić się przez cały czas na pannę Ashe. Od kilku dni, a dokładniej od wieczoru u Trelawneya, Benedict nie był w stanie zasnąć. Zapalił lampę w pracowni i zaczął mieszać farby, zastanawiając się, kiedy właściwie zrozumiał, jak głębokie są jego uczucia do Cameo. Mówiąc wprost, był nią zafascynowany. Gdy wychodzili od Trelawneya, gospodarz mruknął do niego: – Dbaj o swoją nową modelkę. Jest czarująca. Dowiedział się o niej więcej. Tamtego wieczoru wziął dorożkę i pojechał za powozem, który zabrał pannę Ashe. Powóz zatrzymał się przed jednym z domów w Mayfair, na spokojnym placyku, który świadczył o pieniądzach i klasie. Panna Cameo Ashe wysiadła, ukradkiem obejrzała się przez ramię, jakby nie chciała, żeby ktoś ją zauważył, i wbiegła do domu frontowymi drzwiami. Gdyby była szwaczką albo guwernantką, użyłaby wejścia dla służby. Tamtej nocy, a także przez kilka następnych, Benedict prawie nie zmrużył oka. Pracował nad jej portretami i szkicami aż do chwili, kiedy padał za zmęczenia. Rzucał się wtedy na łóżko zadowolony z tego, co zrobił, ale zwykle i tak nie udawało mu się zasnąć i znów podnosił się o świcie. Jej twarz nie przestawała go prześladować – twarz, a także historia. Co ona właściwie próbowała ukryć? Miał nadzieję, że nie to, czego najbardziej się obawiał. Z drugiej strony na pewno nie był jedynym mężczyzną, który znalazł się pod jej urokiem. I nic dziwnego. Żadna jeszcze modelka nie zafascynowała go do tego stopnia.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Ogród od południa. Pośrodku cedr Ciemnymi liśćmi warstwę cienia kładzie. Błysnęły okna… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Benedict odrzucił pędzel. Twarz miał bladą z wyczerpania. – Wystarczy. Cameo poruszyła się i odetchnęła. Wszystkie mięśnie bolały ją od napięcia. – Czy praca nad portretem idzie dobrze? – Na tym etapie trudno powiedzieć. – Zakrył płótno zasłoną. – Ten obraz pochłania mnie w dzień i w nocy. Jeszcze nigdy nie pracowałem tak szybko. – Och. – Serce Cameo ścisnęło się boleśnie. Nie chciała, by pracował szybko. Miała nadzieję, że to pozowanie nigdy się nie skończy, ale dni mijały tak prędko. Od czasu wieczorku u Nicholasa Trelawneya zdawało się, że Benedict ani na chwilę nie przestaje pracować. Martwiła się o niego, widziała cienie pod jego oczami i ostre linie wokół ust. Trelawney mówił, że artyści popadają czasem w obsesję. Zresztą ją samą spalała podobna namiętność do sztuki. – Czy będę jeszcze dzisiaj pozować? – Nie, panno Ashe, sądzę, że już wystarczy. – Rozprostował ramiona powolnym, leniwym ruchem. – A jutro? – Coraz trudniej było jej wymykać się z domu. Na szczęście zaręczyny Maud i George’a wprowadziły trochę zamieszania, ale mimo to nie wiedziała, jak długo jeszcze będzie mogła tu przychodzić. Benedict skinął głową. – Gdzie pani mieszka? – zapytał, gdy sięgała po kapelusz i płaszcz. Znieruchomiała. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że mieszka w Mayfair. – Niedaleko stąd – bąknęła. – I po naszych sesjach wraca pani do domu pieszo? – Oczywiście. – W każdym razie pieszo wracała do powozu, który czekał za rogiem. – Jest piękny dzień. Przydałoby mi się trochę świeżego powietrza. Jeśli mogę, to chciałbym panią odprowadzić. Cameo zakrztusiła się. – Odprowadzić mnie? – Czy ma pani coś przeciwko temu? – Ale ja… nie wracam dzisiaj prosto do domu. Zamierzałam pójść do Hyde
Parku. – Doskonale, pójdziemy tam razem. W pierwszej chwili poczuła radość, że będzie jej towarzyszył, ale zaraz ogarnęła ją panika. Do Hyde Parku przychodziło wielu znajomych i ktoś mógłby ją zobaczyć. Gdyby dostrzeżono ją bez przyzwoitki w towarzystwie artysty z bohemy, wybuchłby skandal. Dama o niższym statusie społecznym mogłaby się przespacerować po parku w towarzystwie nieznanego mężczyzny, ale dla lady Catherine Mary St. Clair było to nie do pomyślenia. Bezradnie patrzyła na Cole’a, który nałożył brązowy płaszcz i zarzucił szalik na szyję. – Chodźmy, panno Ashe. Zerkał na nią z ukosa, gdy siedziała obok niego na ławce w szarym płaszczyku i niebieskim kapelusiku obrzeżonym jaśniejszą lamówką. Wydawała się zdenerwowana i za każdym razem, gdy ktoś przechodził obok nich, podskakiwała jak przestraszony jelonek. Wyciągnął przed siebie długie nogi. Znów drgnęła i odsunęła się od niego. Wiedział, że to przez ten pocałunek, o którym wciąż nie wspominali. Coraz trudniej było mu zapanować nad przyciąganiem między nimi. Jej tajemniczość doprowadzała go do szaleństwa. Palce aż go świerzbiały, by chwycić ołówek i naszkicować jej łabędzią szyję. Zwinął dłonie w pięści i skupił się na kaczkach na stawie. Pióra kaczki były szarobrązowe, z przebłyskami turkusu i błękitu. Obok niej pływały trzy puchate kaczęta. Dwoje malców pod okiem niańki rzucało im kawałki chleba, piszcząc z radości. Długa zima już się kończyła i ziemia chłonęła ciepło wiosennego słońca. Powietrze wciąż było chłodne, ale czuć w nim było kwietniowe ożywienie. Tu i ówdzie w zazielenionej po zimowych deszczach trawie błyszczały już białe kwiatki. Jego modelka w końcu rozluźniła się i przestała kurczowo zaciskać palce skryte w skórkowych rękawiczkach. Znów na nią zerknął. – Dobrze pani robi świeże powietrze. Podniosła twarz do słońca i wzięła głęboki oddech. – Bardzo lubię wiosnę w Hyde Parku. Czy był pan tu w zeszłym roku na wystawie światowej? – Tak, podobnie jak połowa londyńczyków. Gazety pisały, że widziało ją około sześciu milionów ludzi. – To prawda, tłumy były ogromne. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam niczego równie pięknego jak Kryształowy Pałac. Podobało mi się to, że w środku budynku zamknięto drzewa. Wystawy były wspaniałe. Cole zaśmiał się. – Zgadzam się, choć John Ruskin miał zupełnie inne zdanie.
Cameo przysunęła się nieco bliżej. – A co powiedział? – Wywołał wielką wrzawę, lamentując, że mniej wartościowe dzieła eksponuje się w tak kosztowny sposób w Kryształowym Pałacu, podczas gdy w Wenecji obrazy wielkich mistrzów „gniją na deszczu, nieprzykryte żadnym dachem, podziurawione kulami artyleryjskimi” – zacytował Benedict. – Miał trochę racji. – Mimo wszystko wystawa światowa bardzo mi się podobała. Czy pracuje pan czasami na zewnątrz? Benedict roześmiał się i znów zacytował Ruskina: – „Na deszczu, nieprzykryty żadnym dachem”? Ona też się roześmiała. Rzadko miał okazję słyszeć jej lekki, melodyjny śmiech. – Po prostu na świeżym powietrzu. – Owszem, to czasem konieczne. Większą część tła do pani portretu wykonałem na zewnątrz. – Sądziłam, że malował pan to w pracowni. – Tak, ale zanim panią znalazłem, miałem za sobą już sporo pracy. Najwięcej czasu pochłaniają przygotowania. Sporządzałem szkice i barwne studia, by jak najwierniej oddać tło. Widzi pani, natura jest najlepszym nauczycielem artysty. Spojrzał jej prosto w twarz i jego noga otarła się o jej nogę. – Pani szkic, ten, który zrobiła pani któregoś dnia… Odetchnęła głęboko, gdy nie cofnął nogi. – Co takiego, panie Cole? Mówiłam przecież, że interesuje mnie sztuka. – Owszem, mówiła pani, podobnie jak wiele innych rzeczy. – W jego tonie wyraźnie brzmiała niewiara w jej słowa. – Ten szkic świadczył o pewnych umiejętnościach. Pracuje pani tylko ołówkiem i węglem czy również w kolorach? – Używam też akwareli i farb olejnych. To znaczy, użyłam raz czy dwa. Są kosztowne – dodała szybko. – Nie można nauczyć się malować bez oleju. Cameo przygryzła usta. – Co pan rozumie przez badania natury? Dlaczego zmieniła temat? – zastanowił się w duchu. – Nie jestem dzisiaj chyba w odpowiednim nastroju na udzielanie lekcji. – Proszę… – Jest pani bardzo uparta. – Wskazał pojedynczy kwiat rosnący u podnóża pobliskiego dębu. – Proszę spojrzeć na ten żonkil. Co pani widzi? – Widzę żonkil. – Proszę popatrzeć jeszcze raz. Proszę mi go opisać.
– Jest żółty. – Tylko tyle pani widzi? Jaka to żółć? Przełknęła i Benedict odgadł, że ugryzła się w język, by nie odpowiedzieć zbyt ostro. Prawdę mówiąc, lubił jej cięty język. – Widzę wiele odcieni żółci – powiedziała po chwili. – Środek kwiatu jest bardziej złocisty, prawie pomarańczowy, a płatki bledsze, przy końcach niemal przezroczyste. – Dobrze. Co jeszcze? Między jej brwiami pojawiły się dwie drobne zmarszczki. – Są jak słoneczka. Tak właśnie trzeba je malować: uchwycić ich ciepło i jaskrawość, złociste życie, a nie tylko kolor. Rzadko zdarzało mu się czuć taką więź z modelką. Ta odpowiedź sprawiła mu ogromną przyjemność. Dziewczyna natychmiast zrozumiała, o co mu chodzi. – Doskonale. Artyści widzą w kategoriach światła i cienia. Nawet jeśli używamy ciemnych kolorów, kładziemy je na jaśniejszych, żeby ukazać światło. Tycjan, jeden z wielkich malarzy szkoły weneckiej, był w tym mistrzem. Malował leciutkimi pociągnięciami pędzla, żeby pokazać przenikanie światła. – Chyba rozumiem. – Obserwując świat natury, widzimy to, co jest naprawdę. Pod tym względem zgadzam się z prerafaelitami. Ich motto to „prawda wywiedziona z natury”. Ja również maluję to, co widzę. Prawda ma dla mnie wielką wartość. Jeśli istnieje coś, czego nie jestem w stanie ścierpieć, panno Ashe, to kłamstwo. Dostrzegł, że ten komentarz ugodził ją boleśnie. Zadrżała i rozchyliła usta. Przez chwilę miał nadzieję, że Cameo wyjawi mu prawdę o sobie, ona jednak znów zmieniła temat. – Nie należy pan do Bractwa Prerafaelitów, ale zdaje się, że doskonale zna pan ich wszystkich? Benedict skrył rozczarowanie. Chciał, by zaczęła mu ufać. Zdawała sobie chyba sprawę z tego, co się między nimi działo? Odpowiedział jednak na jej pytanie. – Przyjaźnię się z nimi. Interesują nas te same techniki, zwłaszcza dotyczące świata natury. Chcemy odzwierciedlać go najwierniej, jak to możliwe. Znów przygryzła dolną wargę. – Udało się to panu osiągnąć na obrazie z dziewczyną trzymającą snop, na tym, do którego pozowała Maisie Jones. – Widziała pani ten obraz? Szybko skinęła głową. – Nie przestaje mnie pani zadziwiać. Zaczynam się zastanawiać, co usłyszę za chwilę. Zarumieniła się.
– Inspirują mnie idee prerafaelitów dotyczące między innymi przyrody – ciągnął, gdy nie odezwała się więcej, choć jej rumieniec jeszcze się pogłębił. – Ale nie jestem uczniem żadnego malarza. To coś, czego nauczyłem się od rodziców. – Od rodziców? Benedict zadziwiał sam siebie. Rzadko wspominał o swojej rodzinie. Zawahał się przez chwilę, zanim kontynuował: – To było, jeszcze zanim przyjechałem do Londynu. Mój ojciec, Arthur Cole, był leśniczym w dużej posiadłości. Znał tam każdy zakamarek, każdy las, jezioro, każde zwierzę i każde drzewo. Rzeźbił w drewnie i mnie również tego nauczył. Potrzebna jest do tego wielka precyzja i dokładność. Nadal sam tworzę ramy do swoich obrazów. – A także łóżko. – Moje łóżko? – To, które stoi w pracowni. Jest rzeźbione, prawda? – Nie zdawałem sobie sprawy, że tak bardzo interesuje panią moje łóżko… Zarumieniła się jeszcze mocniej. – Gdzie on teraz jest? – zapytała po chwili. – Pański ojciec. Czy nadal mieszka w tej posiadłości? Benedict poczuł ściskanie w gardle. – Nie żyje. – Tak mi przykro. Czy nauczył pana również malować? Jego usta zadrgały. – Nie, nie Arthur Cole. – A zatem matka? Napłynęły do niego wspomnienia, niemal jakby znów wrócił do rodzinnego domku. – Moja matka miała dar koloru. Nasz dom był skromny, ale dzięki niej był również piękny. Nie przypominał innych domków w tym majątku. Moja matka pomalowała wszystko w kwiaty i owoce: czerwone, żółte, niebieskie i zielone. – Urwał na chwilę i znów podjął z wyraźnym trudem: – Zawsze otaczały ją kolory. Wieczorami, zanim usnąłem, patrzyłem na te wzory, które w świetle lamp błyszczały jasno jak klejnoty, a moja matka w czerwonej sukience była najbardziej barwnym ze wszystkich obrazów. Ojciec żartował, że wygląda jak Cyganka. – Musiała być piękna. – Była piękna. Mój pierwszy obraz przedstawiał ją w szkarłatnej sukni, siedzącą przy drzwiach naszego domku. – Gdzie ona jest teraz? Benedict zacisnął pięści i zmusił się, by zachować spokojny ton. – Zmarła niedługo po moim ojcu. Niewątpliwie przez to, jak została potraktowana.
– A co się z nią stało? – Została wyrzucona. – Teraz już nie udało mu się opanować wściekłości w głosie. – Właściciel majątku zmusił ją do opuszczenia domu. Była bardzo lojalna, a on tak jej odpłacił… Nie dostała nic prócz pustych obietnic. Ale tak właśnie zachowują się niektórzy członkowie arystokracji. Cameo otworzyła usta i znów je zamknęła. Dopiero po chwili zadała następne pytanie. – To okropnie smutne. A co się stało później? Jak został pan malarzem? Cole wzruszył ramionami, starając się nie myśleć o tych gorzkich dniach. – Przyjechałem do Londynu. Uczyłem się i malowałem. Chcę zostać zaakceptowany na moich warunkach, poprzez moją sztukę. – Podniósł się, kończąc rozmowę. – Wystarczy już tego świeżego powietrza, panno Ashe. Kamyki chrzęściły pod butami Cameo, gdy starała się dotrzymać kroku Benedictowi. Oddalali się od jeziora, zmierzając w stronę bram Hyde Parku. Zmarszczyła brwi. Mówił, że wychował się w niewielkim domku, ale było jasne, że otrzymał staranne wykształcenie. Słychać to było w jego mowie. Miał wizję, obdarzony był przez Boga talentem i wielkimi namiętnościami. Wciąż pozostawał dla niej zagadką, ale jedno było pewne: nienawidził arystokracji. Pod żadnym pozorem nie mogła mu zdradzić prawdy o sobie. Szedł kilka kroków przed nią, w końcu jednak chyba wyczuł jej wzrok, bo zatrzymał się i odwrócił. Długi brązowy płaszcz miał rozpięty, czerwony szalik luźno zarzucony na szyję. Nie nosił czapki. Znajomym gestem odsunął włosy z czoła i zaczekał na nią. Postąpiła o krok w jego stronę i naraz zastygła, gdy nad jego ramieniem dostrzegła innego mężczyznę. Zaschło jej w ustach. To niemożliwe, pomyślała, ale to nie było złudzenie. Parkową alejką szedł lord Warley w cylindrze i z laseczką. Tłumiąc okrzyk przerażenia, Cameo naciągnęła kapelusz na twarz, obróciła się na pięcie, zgarnęła spódnicę i uciekła. Za plecami słyszała szybkie kroki; były coraz bliżej i bliżej. Biegła przed siebie, nie patrząc, dokąd zmierza. Dostrzegła kępę drzew i spróbowała się pośród nich schronić. Nisko zwisająca gałąź zrzuciła jej z głowy kapelusz. W tej samej chwili ktoś pochwycił ją od tyłu i obrócił. Benedict Cole trzymał ją za łokieć. – Co się stało? Proszę mi powiedzieć… Cameo gorączkowo spoglądała ponad jego ramieniem. Gdzie był lord Warley? Czy ją rozpoznał? Dlaczego akurat on musiał się tu pojawić? – Muszę stąd iść. Natychmiast. Benedict zacisnął zęby, obrócił się i rozejrzał. – Nikt za panią nie szedł. Od czego właściwie pani uciekła? Czy też powinienem zapytać: przed kim? – Przed nikim.
– Zobaczyła pani kogoś znajomego. Nie zauważyłem, kto to był, ale z całą pewnością nie chciała pani, żeby panią dostrzegł. – Z wyraźną złością wciągnął ją głębiej między drzewa. – Prosiłem, żeby mnie pani nie okłamywała. Przecież widzę, że coś pani ukrywa. Cameo panicznie próbowała mu się wyrwać. – Nie ma pan prawa zadawać mi pytań! Proszę mnie puścić! Uwolnił ją i z wściekłością zacisnął usta. – Dobrze, panno Ashe, może pani iść. Ale proszę nie wracać do mojej pracowni, dopóki nie będzie pani gotowa powiedzieć mi prawdy.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Zegar ciężko bije… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Lady Catherine Mary, pani rodzice są w bawialni. Pani mama pytała o panią. Cameo przygryzła usta. Podała Briggsowi kapelusz i płaszcz i drżącymi palcami wygładziła sukienkę. Skraj spódnicy poplamiony był trawą. Miała nadzieję, że nikt tego nie zauważy i nie będzie musiała wymyślać kolejnego kłamstwa. Było ich tak wiele… Zdawało się, że nie ma już od nich ucieczki. – Gdzieś ty była? – zapytał ojciec, ledwie weszła do bawialni. – Mama mówi, że nigdzie nie mogła cię znaleźć. Odwiedził nas lord Warley, a ciebie nie było, żeby go powitać. – Cameo, moja droga, służba szukała cię wszędzie. – Lady Buxton trzepotała dłońmi i obracała pierścionki na palcach. – Ostatnio ciągle gdzieś wychodzisz. Lord Warley był bardzo rozczarowany, że nie zastał cię w domu. – To niewiarygodnie niegrzeczne z twojej strony, Cameo – warknął earl. – Syn mojego najlepszego przyjaciela przychodzi, żeby złożyć ci uszanowanie, a ciebie nie stać nawet na taką grzeczność, żeby być w domu! – Wspomniał, że widział cię w Hyde Parku z jakimś mężczyzną – dodała matka przerażonym głosem. – Bez przyzwoitki! A zatem lord Warley ją zauważył. – Ja tylko… – I nawet nie masz na sobie stroju do konnej jazdy. – Mów prawdę – warknął znów ojciec. – Gdzie byłaś? – Ja… ja… byłam… – Ze mną. Cameo obróciła się na pięcie i spojrzała na George’a, który właśnie wszedł do pokoju. – Przepraszam, ojcze. Cameo była ze mną w… – W parku. – Popatrzyła na brata z wdzięcznością. – Właśnie, w parku. Chcieliśmy się przejść. Earl chrząknął. – Zabrałeś siostrę na spacer, tak? – Tak, sir. Najmocniej przepraszam, jeśli powinna być w domu. Hrabina spojrzała na syna z czułością.
– Nie szkodzi, mój drogi. To bardzo miło z twojej strony, ale jutro, Cameo, musisz być w domu. W czwartek będziemy mieli gości i zaprosiłam lorda Warley na herbatę. – Ale jutro przed południem nie mogę zostać w domu. Mam następną lekcję jazdy – zaprotestowała Cameo. Co by sobie pomyślał Benedict Cole, gdyby po dzisiejszym ostrzeżeniu nie pojawiła się w pracowni? Musiała powiedzieć mu prawdę i błagać o przebaczenie. Earl zmarszczył brwi i pogładził się po wąsach. – Musisz odwołać tę lekcję i jutro zostać w domu z mamą. – Będzie mi bardzo przyjemnie spędzić dzień w twoim towarzystwie, moja droga – dodała lady Buxton. – Ale… – Żadnych dyskusji. – Na czole ojca pojawiła się zmarszczka. – Co się z tobą dzieje, młoda damo? Najwyższa pora, żebyś wreszcie przypomniała sobie o obowiązkach. – Przykro mi, papo. – Cameo poczuła, że kręci jej się w głowie. Musiała zobaczyć się następnego dnia z Benedictem i powiedzieć mu prawdę, po prostu musiała! – Dobrze. – Earl skinął głową i zwrócił się do żony. – Chodźmy na lunch, Charlotte. Bóg jeden wie, co się dzieje z Briggsem. Powinien nas już prosić do stołu. Przed wyjściem do jadalni George odciągnął Cameo w kąt bawialni. – Co się właściwie dzieje? Gdzie byłaś? – To tajemnica, George. Brat popatrzył na nią z troską. – Tajemnice rzadko bywają dobre. Obydwoje z Maud zauważyliśmy, że ostatnio często znikasz, i domyśliliśmy się, że coś jest na rzeczy. Znamy te objawy aż zbyt dobrze. O co chodzi? – Powiem wam obydwojgu, kiedy tylko będę mogła, George. Obiecuję. – Obiecujesz? – Na wszystkie świętości. – Przeżegnała się tak jak kiedyś, gdy byli dziećmi. – No cóż, to chyba na razie musi mi wystarczyć. Mam nadzieję, że Maud nie bierze udziału w żadnej twojej intrydze? – Oczywiście, że nie. – W takim razie wszystko w porządku. Maud nie jest taka jak ty, nie szuka ciągle guza ani przygód. – Poklepał ją po ramieniu i poprowadził do jadalni. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, bo wydaje mi się, siostrzyczko, że igrasz z ogniem. – Było mi niezmiernie miło. Lord Warley odstawił porcelanową filiżankę na spodek tak powoli, że
Cameo miała ochotę krzyczeć z frustracji. Duży zegar na marmurowym gzymsie kominka hałaśliwie wydzwonił kwadrans. Cameo przez cały dzień wpatrywała się w jego pełznące niezmiernie powoli wskazówki. Przyjmowała gości w towarzystwie matki, wysłuchując niekończących się planów na bale, kolacje i inne rozrywki. Miała nadzieję, że lorda Warley coś zatrzyma w mieście i uda jej się uciec przed jego wizytą, ale równo o czwartej Briggs pojawił się w bawialni ze srebrną tacą, na której leżała wizytówka z herbem Warleya i Cameo musiała wypić herbatę w jego towarzystwie. Siedziała nieruchomo, z rękami złożonymi na kolanach i stopami skrzyżowanymi pod spódnicą, ze sztucznym uśmiechem przylepionym do twarzy, która zastygła w maskę fałszywego zainteresowania. To było trudniejsze niż pozowanie dla Benedicta. Benedict Cole. Pod osłoną spódnicy przesunęła podeszwą buta po miękkim orientalnym dywanie. Jakże pragnęła znaleźć się w jego pracowni w Soho, gdzie podłoga była z nagich desek. Czy właśnie w tej chwili malował? Może znalazł już sobie inną modelkę? Jak długo zechce na nią czekać? Zapewne zrezygnuje z jej usług… – Prawda, Cameo? – Pytanie matki wyrwało ją z zamyślenia. – Przepraszam. – Cameo wróciła myślami do bawialni. Lord Warley patrzył na nią takim wzrokiem, jakby chciał przeniknąć jej myśli. Poczuła dreszcz. – Jesteśmy zachwycone, że mógł pan nas odwiedzić, tym bardziej że Cameo nie było wczoraj w domu. Brat zabrał ją na spacer do parku. – Jakże mógłbym pozbawiać brata i siostrę przyjemności przechadzki po Hyde Parku w słoneczny dzień! – Warley założył nogę na nogę. – Wydawało mi się jednak, że mężczyzna, z którym widziałem panią w parku, lady Catherine Mary, to nie był pani brat. Cameo omal nie zakrztusiła się herbatą, ale nic nie odpowiedziała. – Ale być może się mylę. – Usta Warleya skrzywiły się wymownie. Od samego początku miała rację co do lorda Warley. Było w nim coś nikczemnego, przerażającego. Podsunęła mu talerz z kanapkami. – Może jeszcze kanapkę z ogórkiem? – zapytała chłodno. – Dziękuję, chyba zjadłem już dość. – Z kieszonki błękitnej jedwabnej kamizelki wyciągnął złoty zegarek na łańcuszku. – Muszę panie pożegnać, moje drogie, ale zanim pójdę, chciałbym powiedzieć, że nie mogę się już doczekać, kiedy powitam panie w Warley Park. – Przygładził włosy i zwrócił się do lady Buxton, choć jego wzrok wciąż wędrował w stronę Cameo. – Posiadłość na wiosnę wygląda szczególnie pięknie. – Lord Warley przekonał mnie wczoraj, żebyśmy przyspieszyły naszą wizytę – wyjaśniła matka. – Pojedziemy do Sussexu w sobotę. Sobota była już za dwa dni. Serce Cameo ścisnęło się. Ten wyjazd wypadł w najgorszej możliwej chwili. Tym pilniej musiała się dostać do pracowni
i porozmawiać z Benedictem. – Bardzo się tam pani spodoba, lady Catherine Mary. – Będziemy zachwycone – odrzekła hrabina z uśmiechem, widząc, że jej córka milczy. – Szczególnie zależy mi na tym, żeby pokazać posiadłość pani córce. – Och, pojedzie tam z wielką radością. Czyż nie tak, droga Cameo? – Oczywiście – odrzekła uprzejmie. – W takim razie wszystko ustalone. – Lord Warley podniósł się i sięgnął po laskę ze srebrną gałką. Dlaczego zawsze nosił ją ze sobą? Przecież nie był stary. Cameo poczuła się nieswojo. – Jestem zachwycony, lady Buxton, lady Catherine Mary. – Pochylił się nad jej dłonią, zanim zdążyła ją wyrwać. Mogłaby przysiąc, że dotknął językiem jej przegubu. – Pańskie wizyty zawsze sprawiają nam wielką przyjemność – powiedziała matka. – Jak możesz tak mówić, mamo? – oburzyła się Cameo po wyjściu Warleya. Tym razem zdecydowała się nie ukrywać swoich myśli. – Jak możesz mówić, że to przyjemność? – Cameo! – Matka ze wstrząśniętym wyrazem twarzy powachlowała się chusteczką. – To taki przystojny młody człowiek, a do tego zawsze zachowuje się bardzo uprzejmie. Nieprawda, pomyślała Cameo buntowniczo, ale nie powiedziała tego głośno. Żałowała, że nie może opowiedzieć matce, jakie uczucia wzbudza w niej lord Warley, ale nigdy nie rozmawiały o takich sprawach – to po prostu nie wypadało. – Lord Warley należy do tego samego klubu co twój ojciec i George, podobnie jak wcześniej jego ojciec. Twój papa był bliskim przyjacielem jego papy – przypomniała jej matka. – Nie zechce słuchać niczego, co mogłoby być skierowane przeciwko tej rodzinie. Lord Warley jest twoim najgorętszym adoratorem. Cameo poczuła na plecach zimny dreszcz. – Lord Warley adoruje wiele młodych kobiet – odrzekła. – Ale ciebie najbardziej, moja droga. Wszyscy to zauważyli na balu u lady Russell. Jakże pięknie wyglądaliście razem! Nie znikaj nigdzie przez kilka następnych dni. Dopilnuję pakowania twoich rzeczy, moja pokojówka się tym zajmie. Spodoba ci się w Warley Park. To piękne miejsce. Nie sądzę, by miało mi się tam spodobać, pomyślała Cameo i omal nie powiedziała tego głośno. Nie miała najmniejszej ochoty wyjeżdżać. Wolałaby zostać w Londynie, a dokładniej w Soho. – Dobrze, mamo, nie będę jutro nigdzie wychodzić – odpowiedziała, myśląc, że nie okłamie matki, jeśli wymknie się jeszcze dzisiaj wieczorem.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Wróciłem więc do domu, ale sen Umykał… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo odsunęła jedwabne zasłony i wyjrzała przez okno sypialni. Plac pokryty był mgłą. Za oknem blado lśniły gałęzie jesionu, ale w tej chwili nawet ten widok jej nie uspokajał. W jej głowie rozbrzmiewał głos Benedicta: nie wracaj do pracowni, dopóki nie będziesz gotowa powiedzieć mi prawdy. Podjęła decyzję. Musi mu wszystko wyznać jak najszybciej. Pozostawało jej jedynie mieć nadzieję, że dostrzeże jej prawdziwą naturę, a nie tylko kolejną przedstawicielkę arystokratki. Czy zechce, by mu nadal pozowała? Musiała zaczekać kilka godzin, aż będzie mogła się wymknąć niezauważona. Przed kolacją nie było na to nadziei. Rodzice i George kręcili się po całym domu, służba biegała w dół i w górę po schodach. Jadali o ósmej. Cameo musiała przesiedzieć wszystkie trzy dania – klarowne consommé, wołowinę w cieście ze świeżymi warzywami i na deser bawarski krem z płatkami migdałów, który Briggs podał jej z uśmiechem, wiedząc, że to jej ulubiony przysmak. Krem jednak wydawał się nie mieć smaku. Potem papa i George pili porto, a Cameo oznajmiła, że jest zmęczona. Poszła na górę i niespokojnie przechadzała się po pokoju. Emaliowany na złoto i niebiesko zegar przy jej łóżku wydzwonił dziesiątą. Spojrzała na swój strój. Wciąż miała na sobie wieczorową suknię z zielonej tafty z nisko wyciętym dekoltem, ale skoro i tak zamierzała powiedzieć Benedictowi prawdę, to nie musiała się przebierać. Zmieniła tylko wieczorne pantofelki na buciki z czarnej skórki i narzuciła na suknię płaszcz z czarnego aksamitu. Zdmuchnęła świecę i pokój pogrążył się w mroku. Nałożyła skórkowe rękawiczki i po cichu obróciła klamkę. W uchwytach na ścianach korytarza wciąż płonęły świece. W domu było cicho, ale wydawało jej się, że zbyt ryzykownie będzie schodzić głównymi marmurowymi schodami. Pobiegła korytarzem w przeciwną stronę i wstrzymując oddech, podniosła haczyk w niewielkich drzwiach, które prowadziły do tylnych schodów. Kuchnia była mroczna i pusta, piec zimny, duży sosnowy stół nagi. Bogu dzięki, służba poszła już spać. Przyszło jej do głowy, że Bert może zgodziłby się zanieść wiadomość, ale nie chciała go w to mieszać, a poza tym przypuszczała, że Benedict podarłby liścik bez czytania. Na palcach przeszła przez kuchnię, obróciła klucz w bocznych drzwiach i wysunęła się w mrok. Na placu przed domem zawahała się. Jakaś pokojówka otworzyła frontowe drzwi sąsiedniego domu, by wpuścić dżentelmena, który
podjechał pod dom powozem, i na bruk padła smuga światła. Cameo skryła się za jesionem. Po chwili placyk znów opustoszał. Ze wszystkich stron otaczała ją brudna mgła. Jej kroki odbijały się echem, gdy szła w stronę Oxford Street. Dziwnie się czuła, idąc samotnie o tej porze przez miasto. Ponieważ było tak późno, nie odważyła się poprosić Berta, by ją podwiózł. Od czasu wieczorku u pana Trelawneya stał się bardzo ostrożny – obawiał się kłopotów. Zadrżała. Miała ochotę zawrócić, ale na szczęście na głównej ulicy wciąż było sporo przechodniów. Choć latarnie gazowe oświetlały każdy róg żółtym światłem, prawie ich nie widziała, słyszała jednak głosy we mgle. Widmowo białe twarze zaskakiwały ją za każdym razem, gdy kogoś mijała. Po ulicy niosło się stukanie końskich kopyt i turkot powozów. W miarę, jak oddalała się od Mayfair, ulice były coraz ciemniejsze, a latarnie rzadsze. Skręciła i zaczęła się obawiać, że pomyliła drogę. Policjant z pałką popatrzył na nią badawczo, gdy wyszła zza rogu. Nie odważyła się zapytać go o drogę, bo zapewne byłby ciekaw, skąd się tu wzięła. Minęła go i szła dalej. Ulice nocą wyglądały zupełnie inaczej. Sklepy, księgarnie i herbaciarnie, pozamykane i z zaciągniętymi roletami; tylko z otwartych wciąż pubów dobiegał zgiełk. Przed jednym z nich stała kobieta i chichotała do dżentelmena w wieczorowym stroju, który próbował ją objąć. W alejce dostrzegła mężczyznę, który przyciskał inną kobietę do ściany. Serce biło jej coraz mocniej. Żałowała, że wyszła sama w nocy. George i Maud mieli rację, za bardzo ryzykowała. Byliby przerażeni, gdyby wiedzieli, co zrobiła. Tylko myśl o tym, że Benedict w swojej pracowni zastanawia się, dlaczego nie przyszła rankiem, kazała jej iść dalej. – Wynocha! – Tuż przed nią z pubu wyrzucono siłą dwóch mężczyzn. Jeden z nich zatrzymał się i wpatrzył w nią. – No, no, co my tu mamy? – zapytał pijanym głosem, wyciągając do niej ręce. Cameo udało się go ominąć. – Nie… śpiesz… się tak – powiedział tamten głosem przerywanym czkawką. – Chodź – odezwał się jego towarzysz. – Spróbujemy się napić gdzie indziej. Na szczęście poszli w przeciwnym kierunku. Cameo przebiegła na drugą stronę ulicy, cudem unikając zderzenia z nadjeżdżającym powozem. Benedict odstawił szklankę, rozchlapując zawartość na stół. – Niech to wszyscy diabli! – Wciąż nie mógł uwierzyć, że panna Cameo Ashe, najlepsza modelka, jaką miał, nie wróciła do niego po incydencie w parku. Tak, najlepsza modelka, pomyślał z ironią. Z pewnością właśnie dlatego tak ci jej brakuje, Cole, a nie przez to, co czułeś, trzymając ją w ramionach. Sądził, że jest odważniejsza. Kogo właściwie wtedy zobaczyła i dlaczego tak
się zlękła? A on przestraszył ją jeszcze bardziej, choć chciał ją chronić. Dlaczego nie potrafiła zaufać mu na tyle, żeby powiedzieć prawdę? Z pewnością ma bogatego opiekuna i nie chciała, by ją osądzał… Nie zamierzał przecież tego robić, choć nie mógł zaprzeczyć, że na tę myśl poczuł palącą zazdrość. Przez cały dzień, który wlókł się niezmiernie powoli, coraz jaśniej rozumiał, że ona nie wróci już do pracowni. Odstraszył ją. Przysiągł sobie, że następnym razem pozwoli jej opowiedzieć o sobie i przełknie zazdrość. Nie miał żadnych podstaw, żeby ją potępiać. Sam nigdy nie żył jak mnich ani nie był hipokrytą. Znał życie. Chciał jej dać tyle czasu, ile będzie potrzebowała…. Przez cały dzień pracował nad jej portretem, ale wieczorem poddał się i poszedł Pod Owieczkę. Do tego pubu chodził najczęściej. Był blisko, a poza tym dobrze karmili. Przychodzili tam rozmaici ludzie – i podchmieleni robotnicy, i artyści, i pisarze, którzy mieszkali i pracowali w tej niezbyt drogiej dzielnicy Londynu. Dzisiaj w pubie było pełno. Ludzie tłoczyli się przy barze, grupki siedziały przy stolikach. Słychać było rozmowy, szczęk szkła i śmiechy. Przy jednym ze stołów ktoś śpiewał. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający owieczkę o szeroko otwartych, zdziwionych oczach. Benedict zawsze miał wrażenie, że zwierzę dziwi się miejscu, w którym się znalazło. Obraz był pokryty warstwą brudu i futro owieczki, niegdyś kremowobiałe, zupełnie zżółkło. Benedict często miał ochotę oczyścić ten obraz, bo podejrzewał, że jest to całkiem przyzwoite dzieło sztuki. Niżej, w ogromnym granitowym kominku, huczał ogień, różowiąc twarze tych, którzy siedzieli bliżej. Zamówił whisky przy kontuarze. Przy jednym ze stołów na końcu sali zauważył kilku znajomych artystów. John Millais, najbardziej towarzyski z całego Bractwa Prerafaelitów, przywołał go przyjaznym skinieniem. Benedict potrząsnął głową. Udało mu się znaleźć spokojny stolik w kącie. Nie był głodny i nie miał ochoty na towarzystwo. Uniósł szklankę i wpatrzył się w nią, jakby bursztynowy płyn odkrywał przed nim jakieś ukryte prawdy, a potem wypił całą zawartość jednym haustem. Przyjemne palenie w przełyku rozszerzyło się aż do żołądka. – Witaj – usłyszał. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Maisie. Policzki miała niemal równie czerwone jak kwiaty zatknięte za gorset. Pomyślał, że mógłby ją tak namalować, ale ta myśl nie wzbudziła w nim żadnego entuzjazmu. – Witaj, Maisie. – Nie widziałam cię tu od paru dni. Chyba przydałoby ci się jakieś towarzystwo. Usiadła obok niego i poczuł owocowy zapach. Jej piersi wylewały się z obcisłego gorsetu. Rzuciła mu uśmiech, który kiedyś wydawał mu się zmysłowy i czarujący. Kiedyś. Teraz nie robił na nim wrażenia. Nie przestawał bowiem myśleć o tajemniczej pannie Ashe. Zacisnął mocniej palce na szklance.
– Ładnie dziś wyglądasz – powiedział obojętnym tonem. Maisie rozpromieniła się. – To dlatego że jestem przy tobie – szepnęła zmysłowo, przyciskając nogę do jego nogi. – Nikt nigdy nie był dla mnie taki dobry jak ty, Benedikcie. Uśmiechnął się z rozbawieniem. – Zdawało mi się, że nudziło cię pozowanie. – Zawsze traktowałeś mnie z szacunkiem. Inni mężczyźni tacy nie są. – Przesunęła dłonią po jego udzie i uśmiechnęła się znacząco. – I dobrze nam było razem, prawda? Chciał jej pragnąć. Chciał się w niej zatracić i zapomnieć o kobiecie, która prześladowała go dniem i nocą jak żadna wcześniej. Podniósł się gwałtownie. Maisie popatrzyła na niego ze zdziwieniem. – Co się stało? Wychodzisz? Skinął głową i sięgnął po płaszcz. Maisie wydęła usta. – Przestałeś być zabawny, Benedikcie. Przesunął palcem po jej policzku. – Uważaj na siebie, Maisie. Znieruchomiała, jakby wyczuła, że ma to być ostateczne pożegnanie. Potem wzruszyła ramionami i poszła do jednego ze stolików przy kominku, gdzie powitały ją głośne, radosne okrzyki. Jakiś młody mężczyzna natychmiast pociągnął ją sobie na kolana. Benedict wiedział, że już nigdy więcej nie będzie malował Maisie. Potrzebował Cameo Ashe. Przy niej sięgał artystycznych wyżyn, o jakich wcześniej nawet nie marzył. Gdyby wróciła do pracowni, nie będzie naciskał, żeby wyjawiła mu o sobie prawdę. Może lepiej było nie wiedzieć. Obiecał sobie, że nie będzie zadawał żadnych więcej pytań. Na głowę Cameo spadły pierwsze krople deszczu, ale zaraz przez mgłę dostrzegła szyld pubu przedstawiający owieczkę i odetchnęła z ulgą. Nasunęła głębiej kaptur i zacisnęła palce na naszyjniku. – Chyba to sobie wezmę. Drgnęła i obróciła się szybko. Tuż za nią stał niski, krępy mężczyzna z czapką nasuniętą głęboko na czoło, tak że tylko dolna część jego twarzy była widoczna. Malował się na niej paskudny grymas. Cameo stłumiła okrzyk. Mężczyzna rozejrzał się szybko. – Taka ładna dziewczyna sama o tej porze? Zaschło jej w ustach. Rozejrzała się gorączkowo, ale nie było widać nikogo, kto mógłby przyjść jej na pomoc. – Jesteśmy tu sami, skarbie – mówił tamten. – I co my tu mamy? Ładna błyskotka. Cameo cofnęła się. W uszach dudniła jej krew.
– To pomyłka, sir. – Sir, co? Chodź no tu. Dobrze widzę, że to prawdziwy klejnot, nawet w tej mgle. Łatwa sprawa. Oddaj mi to. – Nie oddam! Przysunął się bliżej i z jego wilgotnych ust uderzył ją smród alkoholu. – No, no. Widzę, że los się dzisiaj do mnie uśmiechnął… Ślicznotka z ciebie… Równie ładna jak twój klejnot. Nie rób sobie kłopotów. Po tych słowach doskoczył do niej. Cameo próbowała uciec, ale był za szybki. Chwycił ją jedną ręką, a drugą próbował zerwać naszyjnik. – Nie. Nie zabierzesz mi tego! – krzyczała. – Cicho bądź – syknął tamten, owiewając jej twarz cuchnącym oddechem. – Oddaj mi to, a nic ci nie zrobię. – Obnażył zęby jak pies i sięgnął do jej szyi. Benedict dopił swoją whisky i wyszedł. Padał deszcz, więc postawił kołnierz płaszcza. Świeże powietrze i chłodne krople dawały przyjemne orzeźwienie, ale nie poprawiły mu nastroju. Skierował się do domu, ale po kilku krokach poczuł, że ktoś szarpie go za płaszcz. Obrócił się na pięcie i zobaczył dziewczynkę z zapałkami. – Co się dzieje, Becky? Co tu robisz tak późno? Znów szarpnęła go za płaszcz i wskazała na drugą stronę ulicy. – O co chodzi? Przez mgłę dobiegł go głos. W słabym blasku latarni dostrzegł kształt kobiety, która upadła na ziemię, szamocząc się z jakimś mężczyzną. – Puść ją! – ryknął Benedict i rzucił się biegiem w tę stronę. Zaskoczony mężczyzna podniósł głowę i popatrzył na niego szyderczo. – Zostaw ją! – Benedict mocno szarpnął go za płaszcz i jednym ruchem odciągnął od kobiety. – Powiedziałem, zostaw ją w spokoju! Tamten zaklął i potknął się. Benedict kolejnym szarpnięciem postawił go na nogi. Napastnik był od niego o głowę niższy, ale bardzo silny. Zaczęli się szarpać. Wciąż trzymając tamtego za poły płaszcza, Benedict pchnął go na latarnię i próbował złapać za kark. Rabuś jednak pochylił głowę i wywinął się zręcznie jak węgorz. Jego kroki zadudniły po bruku. Uciekając, upuścił coś, co szczęknęło o kamienie. Benedict spojrzał na kobietę, która leżała u jego stóp; poczuł przerażenie na widok ciemnych włosów wymykających się spod kaptura i fiołkowych oczu rozszerzonych lękiem. – Mój Boże, Cameo! Krew zadudniła mu w uszach. Przyklęknął obok niej. Głowę miała odrzuconą do tyłu, ciężko oddychała. – Benedict? – zapytała samym ruchem ust. Wciąż wrzał w nim gniew na napastnika. Próbując opanować emocje,
odsunął włosy z jej bezbarwnej twarzy. Usta miała zupełnie białe. – Czy on cię skrzywdził? Podniosła się z grymasem. – Nie. Zdążyłeś na czas. – A co ty właściwie robisz tu o tej porze sama? – Przyszłam zobaczyć się z tobą. Nie mogłam przyjść wcześniej, chociaż chciałam. Proszę, uwierz. Nawet mu się nie śniło, że mógłby coś takiego usłyszeć, że przyjdzie tak późno sama przez niebezpieczne londyńskie ulice. Bogu dzięki, że Becky ją dostrzegła. Rozejrzał się dokoła, ale dziewczynki już nie było. Jakby wtopiła się we mgłę. W policzku Benedicta zadrgał mięsień. – To na razie zupełnie nieistotne. Możesz wstać? – Objął ją wpół. – Pomogę ci. Skrzywiła się, podniosła i osunęła na niego. Jest taka krucha… – pomyślał, gdy ją podtrzymywał. Serce zaczęło bić mu mocniej. – Mój naszyjnik… A zatem to właśnie upuścił rabuś. Benedict rozejrzał się po ulicy, oparł Cameo o słup latarni, odszedł o kilka kroków i podniósł klejnot. Miał ochotę pobiec za złodziejem i dopilnować, żeby zapłacił za to, co zrobił, ale wrócił do niej. Nie mógł jej tu zostawić, drżącej jak liść. – Jest tutaj. Nie martw się. Wejdźmy do pracowni. Z trudem postąpiła o krok naprzód, ale zaraz znów oparła się o słup. Benedict bez słowa porwał ją w ramiona. Kaptur zsunął się z jej włosów i dobiegł go zapach fiołków. Była lekka jak piórko. – Nie musisz mnie nieść – zawołała, próbując się wyrwać. – Mogę iść sama. – Nie kłóć się ze mną. Wzięła głęboki oddech i oparła głowę o jego ramię. Trzymając ją mocno, wszedł w alejkę, plecami otworzył drzwi i poniósł ją po schodach na górę.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Miłość ze zmarszczonym Czołem przemknęła obok, muskając Palcem me wargi, i szepnęła… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Światło księżyca wpadało przez nagie okna do zimnej pracowni i odbijało się od stojących przy sztalugach butelek, w których stały pędzle. Spoglądając ponad ramieniem Benedicta, Cameo pomyślała, że pracownia w mroku wygląda zupełnie inaczej. Miała wrażenie, że patrzy na coś, czego wcześniej nie odkryła. Kiedyś miała taki sen: śniło jej się, że jest w domu, który znała, ale odkryła w nim nieznany dotychczas pokój. Benedict delikatnie położył ją na szezlongu i zdjął płaszcz z jej drżącego ciała. Czarny aksamit poznaczony był śladami błota. Podniosła ręce do szyi i zadrżała. – Leż – powiedział. – Zapalę lampę. Nie przestawała drżeć. Benedict podszedł do kominka i zapalił zapałkę. Płomień oświetlił twardy zarys jego szczęki. Zapalił lampę, zdjął płaszcz i szalik i rzucił je na fotel, a potem zręcznie rozniecił ogień i dołożył drewna. W półmroku widziała zarysy jego muskularnego ciała. Patrzyła na niego, gdy poruszał się po pracowni, słuchała trzasku ognia, tykania zegara i wciąż nie przestawała drżeć, nawet gdy już nie mogła wyjaśnić tego drżenia przygodą na ulicy. To, co przeżyła, było straszne, ale jeszcze bardziej przerażały ją emocje, które teraz rozszalały się w jej duszy. Poczuła suchość w ustach. Nie mogła już dłużej się oszukiwać. To nie lekcje malowania były powodem, dla którego przyszła tutaj we mgle, przez mroczne i niebezpieczne ulice. Nie przychodziła tu dla sztuki, lecz dla artysty. Gdy Benedict niósł ją po schodach, trzymając w mocnych ramionach, wiedziała, że chce w nich pozostać na zawsze, wtulona w jego pierś. Kochała go. Benedict obrócił się i dostrzegł jej spojrzenie. – Jak się pani czuje? – Zupełnie dobrze – szepnęła. Ogień w kominku zaczął buzować i Cameo poczuła zapach dymu. Benedict poprawił ułożenie polan pogrzebaczem, a potem zdjął z gzymsu butelkę whisky i szklankę. – Przeżyła pani szok. Nie wiem, czy pija pani whisky, ale w tych okolicznościach łyczek powinien pomóc.
Podszedł do szezlongu i podał jej szklankę. – Dziękuję. – Zdjęła rękawiczki i trzymając szklankę w obu dłoniach, wypiła duży łyk. Natychmiast się zakrztusiła. Benedict z uśmiechem wyjął szklankę z jej ust i odstawił na podłogę. – Może chce pani, żebym wezwał lekarza? – Nie, nic mi się nie stało. Nie wiem, jak mam panu dziękować za ratunek. Pojawił się pan akurat w porę. Benedict złożył ramiona na piersiach. – Na to wygląda. – Przepraszam, że dzisiaj nie przyszłam. – Nie mogła już dłużej oszukiwać mężczyzny, którego kochała. – Chcę wyjaśnić, co się właściwie stało w parku. – To już nie ma znaczenia – przerwał jej. – To wszystko już nie ma żadnego znaczenia. A co się stało przed pubem? – Zobaczyłam ten pub i chciałam przejść przez ulicę, kiedy ten okropny człowiek pochwycił mnie wpół. Byłam przerażona. Próbował mi ukraść naszyjnik. – Poruszyła się niespokojnie i w przerażeniu otworzyła szeroko oczy. – Mój naszyjnik! – Proszę się nie martwić. Mam go tutaj. – Wyciągnął go z kieszeni i z lekkim uśmiechem zakołysał na czarnej wstążce. – Bez niego nie wydaje się pani sobą. Czy mam go nałożyć? Skinęła głową, bo nie była w stanie wydusić ani słowa. Oddech miała nierówny. Benedict zawiesił klejnot na jej szyi, powiódł palcami po rzeźbionym kamieniu i dotknął miękkiej skóry Cameo. Zaparło jej dech. – Kamień nie jest uszkodzony… ale czy na pewno nic się pani nie stało? Potrząsnęła głową. Nic jej nie bolało, szczególnie teraz, gdy Benedict był przy niej. – Ale pośliznęła się pani. – Ach, tak. – Przypomniała to sobie i skrzywiła się. – Uderzyłam głową o bruk. – Czy mogę zobaczyć? – Pochylił się nad nią i delikatnie wsunął palce w jej włosy. – Byłoby mi łatwiej, gdyby włosy nie były ułożone… – …w tę pretensjonalną fryzurę? – Nie potrafiła się powstrzymać. Przypomniała sobie, kiedy przyszła do pracowni po raz pierwszy. Roześmiał się szczerze. – Najwyraźniej nic się pani nie stało. Ale gdybym mógł je rozluźnić… Czy mogę? Skinęła głową bez tchu. Benedict w milczeniu wysunął szpilki z jej włosów i gdy pasma opadły jej na ramiona, zgarnął je dłonią, a potem znów obmacał jej głowę. – Nie ma skaleczenia, ale sądzę, że jutro lub pojutrze pojawi się guz. Nie boli
pani głowa? – Nie, tylko się przestraszyłam. – Teraz jest już pani bezpieczna – powiedział ciepło. – Ze mną zawsze jest pani bezpieczna, Cameo. – Nazwał mnie pan Cameo – stwierdziła zaskoczona. – I tam na ulicy… również zwrócił się pan do mnie po imieniu. Benedict uśmiechnął się sucho. – Skoro już znaleźliśmy się w mojej pracowni w środku nocy, to chyba przekroczyliśmy granice towarzyskich konwenansów. Może zaczniesz nazywać mnie Benedictem? Zrobiłaś to na ulicy. – Naprawdę? – Zmieszana, sięgnęła po szklankę z whisky i upiła kolejny łyk. – Ostrożnie. To mocny trunek. Drżącymi palcami odstawiła szklankę na stolik. – Połóż się teraz. Whisky krążyła jej w żyłach. Posłusznie oparła głowę o wycięcie szezlonga. – Właśnie tak. Chyba będziesz musiała tu zostać przez jakiś czas. – Przez całą noc? Tutaj?! W pracowni z tobą? – Na samą myśl o tym krew szybciej zaczęła krążyć w jej żyłach. Spróbowała się podnieść. – Nie oczekuję, że zostaniesz przez całą noc, ale musisz odzyskać siły. – Przypatrywał jej się spod przymrużonych powiek. – Nie ruszaj się. – Uśmiechnął się lekko i dodał: – Może powinienem zacząć cię malować, wówczas leżałabyś nieruchomo. Z tymi rozpuszczonymi włosami wyglądasz zupełnie jak na moim portrecie. Oczywiście z wyjątkiem tej sukni. Przez długą chwilę patrzyła na niego z mocno bijącym sercem, a potem zsunęła się z szezlonga. Suknia zaszeleściła. – Co robisz? Kazałem ci przecież odpocząć. – Powiedziałeś, że chcesz mnie malować. – Policzki jej zapłonęły. – Może byłoby łatwiej, gdybym była tylko w halce? Benedictowi zaschło w ustach. Patrzył na zarumienioną twarz Cameo, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Przeżyłaś niebezpieczną przygodę. Powinnaś odpocząć. – Jest już mi o wiele lepiej – zaprotestowała. – To pewnie ta whisky. W każdym razie czuję się wystarczająco dobrze, by pozować. Benedict odchylił się do tyłu na piętach. – Jesteś pewna? – Tak. I… – Co takiego? – Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy, powiedziałeś, że postać na twoim obrazie ubrana jest w prostą białą suknię.
– Tak. – Powiedziałeś, że mogę pozować w moim zwykłym stroju, ale z pewnością łatwiej ci będzie namalować moją postać – zawahała się – w halce. Zmysły Benedicta zapłonęły. – Ach, tak… twoją postać… – Moja halka jest biała. Mogę się rozebrać, jeśli tego właśnie potrzebujesz. – Nie mógłbym wymagać, byś to zrobiła. – Przełknął głośno. – Praca nad obrazem idzie dobrze. A jeśli chodzi o twoje kształty, doskonale poznałem anatomię ludzkiego ciała… Mogę skorzystać ze swojej wiedzy i… – zatrzymał wzrok na jej ponętnej figurze – …i wyobraźni. Policzki Cameo okryły się jeszcze mocniejszym szkarłatem. – A czy będzie ci łatwiej, jeśli zdejmę suknię? W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko jej szybki oddech. – Być może – przyznał Benedict w końcu. – W takim razie będziesz musiał mi pomóc zdjąć suknię. Ma guziki na plecach. – Cameo, czy jesteś tego pewna? Obróciła się w milczeniu i pełnym wdzięku ruchem podniosła włosy do góry. Kark miała smukły i delikatny, a dokoła wiły się miękkie kosmyki czarnych jak noc włosów. Benedict z trudem powstrzymał się, by nie przyłożyć tam ust. Skupił się jednak na zadaniu i odnalazł malutkie czarne guziczki. Jeszcze nigdy nie widział jej w tej sukni. Był to wieczorowy strój doskonałej jakości. To jeszcze umacniało jego podejrzenia, ale nie był w stanie teraz o tym myśleć. Powoli rozpiął guziki aż do ostatniego. Przytrzymując suknię na ramionach, obróciła się twarzą do niego. Puls zabił mu mocniej, gdy uniosła wyżej głowę i puściła tkaninę. Suknia z szelestem zsunęła się po halkach i opadła na podłogę. Cameo wyszła ze szmaragdowej kałuży. Benedict nie był zdolny się odezwać. Widział kształt jej piersi pod białą halką na delikatnych koronkowych ramiączkach. Pod spodem miała gorset z fiszbinami, który modelował jej figurę w doskonałą klepsydrę. – Halki mogę zdjąć sama. Zanim zdążył odpowiedzieć, pieniste białe koronki opadły na podłogę w ślad za suknią – najpierw zewnętrzna halka z jedwabiu, potem druga, z ciężkim skrajem, potem jedna… dwie, trzy, cztery, pięć, sześć lżejszych, koronkowych, jedwabnych i bawełnianych, haftowanych na skraju. Cameo stanęła plecami do niego i znów uniosła włosy. – Proszę, pomóż mi zdjąć gorset. Jest ciasny. Benedict nie mógł się poruszyć. – Cameo… – Jest niewygodny – nalegała, nie odwracając się. – Bez niego będę mogła
pozować dłużej. Proszę. Po chwili wahania, przeklinając sztywne palce, Benedict znalazł sznurówki gorsetu i uwolnił ją. Cameo zręcznie odrzuciła go na bok, a potem stanęła twarzą do niego. Nie był w stanie odwrócić wzroku. – Odziana w czystą biel – wymamrotał do siebie. Uwolnione z ograniczeń ciasnego gorsetu, jej naturalne kształty były jeszcze piękniejsze. Cameo chyba go nie usłyszała. – A moje pantalony? – Popatrzyła z powątpiewaniem na swoje nogi. Bawełniana koszula kończyła się powyżej kolan. Spod niej wystawały koronkowe brzegi pantalonów, a z nich z kolei wyłaniały się kolana w pończochach. – Nie – powiedział krótko. Wiedział, że jeśli je zdejmie, nie będzie w stanie się kontrolować, a cóż dopiero malować. Odczekał chwilę. – Połóż się – powiedział w końcu ochrypłym głosem i zmarszczył czoło. – Nie chcę, żebyś się przeziębiła. Dołożę do ognia. Dorzucił kilka polan do kominka i poprawił ich ułożenie rozgrzanym pogrzebaczem. – Ciepło ci? – Tak. Co mam zrobić z naszyjnikiem? – To część ciebie – odrzekł bez zastanowienia. – Nie namaluję go. Pochyliła głowę i fala włosów opadła na jej twarz. – W jakiej pozycji mam się ułożyć? Tak jak wcześniej? – Prawie tak samo, ale spróbujemy coś zmienić. Wolałbym, żebyś oparła się wygodniej, tak żeby to wyglądało naturalnie. Wyobraź sobie, że leżysz pod drzewem. Pełnym wdzięku ruchem wysunęła biodro i podkurczyła nogi. Benedict zmarszczył czoło. Ta instynktowna pozycja wydawała się doskonała, ale coś było nie tak. – Będę musiał to zdjąć – wskazał na jej czarne buty. – Powinnaś mieć nagie stopy. Czy mogę? Przygryzła usta. Benedict zsunął buty z jej stóp, oparł dłoń na łydce i poczuł, że jej mięśnie natychmiast się napięły. – A pończochy? – Leciutko przesunął palcami po łydce. – Będę ostrożny. Są bardzo delikatne, szkoda byłoby je podrzeć. Pozwoliła mu na to leciutkim skinieniem głowy. Sztywny z napięcia, podniósł jej koszulę i zmusił się do skupienia. Krew wrzała mu w żyłach, gdy podciągał koronkowe brzegi pantalonów, aż odsłonił skraj białych pończoch, przytrzymywanych przez podwiązki z niebieskiej wstążki. Rozwiązał wstążkę, leciutko muskając delikatną skórę jej ud, i usłyszał stłumione westchnienie. Miał wrażenie, że czas zwolnił. Powoli zdejmował pończochy, jakby odsłaniał kolejne
płatki z pąku kwiatu. Nie miał pojęcia, jak udało mu się powtórzyć ten proces z drugą pończochą. W końcu położył dłoń na jej biodrze i przesunął ją nieco na bok, a potem ułożył jedno kolano przed drugim i przechylił jej głowę. – Czy możesz pozostać w takiej pozycji? – Tak. Walcząc ze swoimi instynktami, podszedł do sztalug. Pożądanie zmagało się w jego duszy z zazdrością, z zazdrością o tego innego mężczyznę, który jej dotykał i obejmował tak, jak on chciał ją obejmować. Teraz już miał zupełną pewność: przyszła do niego w środku nocy pieszo i w wieczorowej sukni dlatego, że musiała przyjść potajemnie. Może prowadził ją lęk, a może wstyd. Cokolwiek to było, nie chciał jej jeszcze bardziej utrudniać sytuacji. Z gorzkim uśmiechem pomyślał, że tylko artysta mógł od niej odejść w takiej chwili. Ale potrzebował czasu, żeby wziąć się w garść i zrozumieć to, co przeżył na ulicy, gdy zobaczył ją leżącą na bruku. Wciąż miał ochotę dopaść napastnika i rozerwać go na strzępy. Krew w nim kipiała na samą myśl, że ktokolwiek mógłby skrzywdzić Cameo. Cameo! Już od dawna w myślach nie nazywał jej panną Ashe. Nie zawracając sobie głowy nakładaniem roboczej koszuli, sięgnął po paletę i wycisnął na nią trochę farby. – A niech to! – mruknął, gdy farba trysnęła zbyt silnym strumieniem. Sięgnął po pędzel i popatrzył na Cameo, gdy tak leżała w białej bieliźnie. W blasku księżyca wpadającym przez okno jej skóra miała perłowy odcień. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. Czystość łączyła się w niej ze zmysłowością, której Benedict opierał się z największym trudem. Jęknął w duchu, zanurzył pędzel w farbie i zaczął szkicować na płótnie zarys jej postaci. Wkrótce udało mu się skupić. Miała rację: to, że była w koszuli, bardzo mu pomogło. Prawidłowo ocenił proporcje jej ciała, choć nogi miała dłuższe, niż wcześniej przypuszczał. Pracował tak szybko, jak nigdy dotąd, pewnymi, śmiałymi ruchami pędzla. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale w końcu zauważył, że dziewczyna drży w cienkiej koszuli. Zerwał się na nogi, upuszczając pędzel. – Ogień wygasł! Dołożył do ognia i podszedł do niej. – Przepraszam, że pozwoliłem ci zmarznąć. Straciłem poczucie czasu. Potrząsnęła czarnymi lokami. – Muszę się trochę poruszać – powiedziała i przeciągnęła się jak kot. Benedict z napięciem wsunął palce we włosy. – Jak się teraz czujesz? Czy ten napad na ulicy nie zostawił po sobie żadnych
śladów? – Nie, absolutnie żadnych. – Może chcesz zrobić sobie przerwę? A może napijesz się jeszcze whisky? – dodał, unosząc brwi. Cameo roześmiała się. – Nie, czuję się zupełnie dobrze, ale gdy pracowałeś, zastanawiałam się, jaki będzie ten obraz – powiedziała z nagłą nieśmiałością. – Jestem ciekawa. Zdawało mi się, że wcześniej zacytowałeś fragment poezji. Czy właśnie do niego nawiązujesz tym płótnem? Benedict skinął głową. – Chyba ci mówiłem, że ten portret oparty jest na poemacie Tennysona. – Tak, ale nie powiedziałeś mi na jakim… – Uśmiechnęła się przewrotnie. – Jesteś bardzo tajemniczym człowiekiem, panie Cole. Benedict zdjął z półki przy kominku tom oprawny w skórę. – Czy mogę? – Wskazał miejsce obok niej. Przełknęła i przesunęła się nieco. – Tak, oczywiście. Stanął tuż przy niej. Poczuła ściskanie w żołądku, leżąc tak obok niego tylko w koszuli. Wciąż zdumiewała ją własna śmiałość, ale nie żałowała tego, że rozebrała się dla niego. Nie miała poczucia, by zrobiła coś złego, a gdy patrzyła, jak Benedict maluje, ta pewność jeszcze się umocniła. Gdy pracował, podjęła decyzję. Postanowiła, że zostanie z nim do rana albo tak długo, jak długo pozwoli jej zostać. Na wyjaśnienia i wyznania przyjdzie czas później. Kochała go. Benedict otworzył książkę. – Ten obraz oparty jest na poemacie zatytułowanym Córka ogrodnika, czyli obrazy. To jedno z wczesnych dzieł Tennysona. – Przewrócił kartki. – Poemat jest długi i nie wykorzystuję go całego, ale jest tu opis kobiety. Przeczytam ci fragment. Jego głos stał się miękki jak pieszczota. Istny cud symetrii, Urok i wdzięk zamknięte w miniaturze… Tak lekka w ruchach i wdzięczna w obyciu, Że nawet dla mnie całe jedno lato Przewodnikiem była, co samotne serce Wywiódł na pusty brzeg! Ale wiesz przecież, Że taki dotyk to poseł miłości… …i przy nas usiadła, Pytając: Kiedy będziesz tak malował? a ja Odrzekłem na to, pół żartem, pół szczerze: Nie jest to twoje dzieło, lecz Miłości.
To Miłość bowiem, niewidzialny malarz, Z którym nikt inny równać się nie może, Twoim ołówkiem linie te wywiodła I zabarwiła oczy, aż się stały Ciemniejsze niźli najciemniejsze bratki, Włosy czarniejsze od pąków jesionu Nabrzmiałych w marcu. Powoli odłożył książkę na szezlong. Puls Cameo przyspieszył, ale z jej ust nie wydobyło się żadne słowo. Wiedziała, że gdyby teraz otworzyła usta, mogłaby powiedzieć tylko jedno: że go kocha. – Rozumiesz? – zapytał niskim głosem. – Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, wiedziałem, że to ty jesteś dziewczyną z poematu. – Ja? – Na jej rzęsach zadrżały łzy. – Nie ośmielałem się w to uwierzyć. – Pochylił się i dotknął jej włosów. – Przyszłaś tu akurat w marcu, z włosami czarnymi jak pąki jesionu i oczami jak bratki. Ale nie chodziło tylko o twoje podobieństwo do opisu poety. Jestem artystą, a jednak gdy cię zobaczyłem, poczułem się tak, jakbym po raz pierwszy w życiu widział kobietę. Cameo nie potrafiła oderwać wzroku od jego twarzy. Z ust Benedicta wyrwał się pusty śmiech. – Pomyśleć tylko, że wybrałem ten poemat z pełną wiarą, że jestem w stanie namalować jego bohaterkę! Czuję się tak, jakbym nigdy wcześniej nie malował. Wcześniej nic nie poruszyło mnie w taki sposób, jaki opisuje poeta. Ten poemat jest o tym, jak wszystko się zmienia, nawet dla artysty, gdy patrzymy oczami… Zamilkł. Cameo oddychała z trudem. – Gdy patrzymy oczami…? – Oczami miłości. – Jego głos otulił jej serce niczym pieszczota. – Nie potrafiłem w to uwierzyć, potem z tym walczyłem, Cameo. Książka zsunęła się na podłogę. Benedict pochylił się nad jej twarzą i pocałował ją, gniotąc halkę. Palce Cameo zacisnęły się na skraju jego koszuli i dotknęły gorącej skóry. – Pragnąłem to zrobić od chwili, kiedy zobaczyłem twój naszyjnik – wymruczał, wędrując ustami po jej szyi. – Pragnąłem przyłożyć usta do twojej pięknej skóry. Westchnęła i odchyliła głowę na oparcie szezlonga. Usta Benedicta przesuwały się po jej szyi, rozsyłając dreszcze po całym ciele, aż zaczęło jej się kręcić w głowie. Wsunęła się pod niego i poczuła jego pocałunki na swoich piersiach. – Benedikcie – szepnęła. – Wypowiadasz moje imię…
Usłyszała urywany oddech i jego usta znów wróciły do jej ust, a palce znalazły się na piersiach. – Powiedz to jeszcze raz. – Co mam powiedzieć, panie Cole? – zapytała przekornie. – Benedict. – Nie potrafię ci się oprzeć. Myślałem, że masz kochanka, że pragniesz kogoś innego… – Naprawdę myślałeś, że mam kochanka, Benedikcie? Nie, to ciebie pragnęłam. Ale gdy pocałowałeś mnie po raz pierwszy, powiedziałeś, że tego żałujesz… Pamiętasz? – Żartobliwie wydęła usta. Benedict uśmiechnął się ze smutkiem i wsunął palce we włosy. – Bo żałowałem… Musiałem zachować jakiś dystans. Wiedziałem, jakie demony rozpętałem, i nie chciałem tego z moją modelką. – Zacisnął usta. – Muszę być z tobą szczery. Z Maisie łączyło mnie coś więcej. Cameo przypomniała sobie instynktowną zazdrość, jaka ogarnęła ją na widok pięknej blondynki. Uniosła się na łokciach. – Maisie jest piękna. – Tak… – Benedict pogładził ją po policzku. – Ty też. Mówiłem ci, że artyści widzą w kategoriach światła i cienia. To jak porównywanie światła słońca do światła księżyca. Ja wolę światło księżyca. Przeszył ją dreszcz. Benedict otoczył ją ramionami. Wtuliła się w niego. – Ale nie sądź, że ze wszystkimi modelkami łączyły mnie intymne stosunki. Nie jestem takim mężczyzną. Dlatego tak bardzo próbowałem ci się oprzeć. Wiedziałem, co się ze mną dzieje, i wydawało mi się, że bezpieczniej będzie trzymać cię na dystans. – Więc robiłeś to celowo? – Z surową miną wysunęła się z jego ramion i usiadła. – Byłeś bardzo niegrzeczny, panie Cole! – Jeśli traktowałem cię bardziej szorstko, niż powinienem, to tylko dlatego, że tak bardzo cię pragnąłem. – Owinął na palcu kosmyk jej włosów. – Nie mogę uwierzyć, że dopiero tak niedawno pojawiłaś się w mojej pracowni. Czuję się tak, jakbym myślał o tobie przez całe życie, jakbym zawsze miał nadzieję, że cię znajdę, i czekał, aż się pojawisz. Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy rozpuściłaś włosy. – Wydawało mi się wtedy, że jesteś na mnie zły. – Ona również miała wrażenie, że od tej chwili minęło już mnóstwo czasu. – Powiedziałem ci dlaczego. Powodem była siła moich uczuć. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy dzisiaj nie przyszłaś. Obawiałem się, że cię odstraszyłem. – Znów wziął ją w ramiona. – To niezwykłe uczucie, Cameo. Zakręciło jej się w głowie i gdy znów ją pocałował, przylgnęła do niego całym ciałem. – Namaluj mnie, Benedikcie – szepnęła głosem, którego nie rozpoznawała. –
Namaluj mnie…
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Senne godziny zakradły się cicho Nad śpiące miasto, obdarzając je spokojem… Miłość najpewniej ze wszystkich zrodzona I z wszystkich innych czerpiąca bogactwa Tę noc stworzyła. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Cameo… – Benedikcie… – Bezwstydnie przylgnęła do niego. Jęknął, porwał ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Gdy kładł ją na poduszce, przywarła ustami do jego ciepłej szyi. Pochylił się nad nią z oczami pociemniałymi z namiętności. – Czy jesteś pewna…? Cameo była pewna, że w jej oczach lśni ten sam blask. Podjęła decyzję, gdy patrzyła, jak Benedict maluje. – Tak. Jestem pewna. Jego dłonie wsunęły się pod jej koszulę i jednym zręcznym ruchem ściągnęły z niej pantalony. Odrzucił je na bok i zatrzymał na niej wzrok. – Bardzo pragnąłem cię tak zobaczyć. – A tak? – Cameo błyskawicznie podniosła ramiona i ściągnęła koszulę przez głowę, po czym niemal bez żadnego wstydu opadła naga na bawełniane prześcieradło. Wzrok Benedicta zatrzymał się na jej nagiej skórze. – Mówiłaś, że chcesz, żebym cię malował – powiedział ochryple. Podszedł do sztalug, wziął nowy pędzel i przyniósł go do łóżka. Cameo patrzyła na niego z oszołomieniem. – Pozwolisz? – Pochylił się nad nią. Blask księżyca oświetlał jego ciało srebrzystą poświatą. – Chcę, żeby mój pędzel odkrył wszystkie twoje tajemnice. Z drżeniem skinęła głową. Benedict przyłożył czubek pędzla do jej czoła i leciutko poprowadził po twarzy, nosie, policzkach i dokoła ust. Dotykał jej z taką samą uwagą jak wcześniej płótna. Pędzel wędrował po szyi i za uszami, łaskocząc ją we wrażliwych miejscach. Potem przesunął się wzdłuż ramion aż do czubków palców i znów wrócił, powoli i leniwie, aż dotarł do delikatnych, stwardniałych piersi. Jeszcze wolniej i jeszcze delikatniej Benedict poprowadził pędzel w stronę jej brzucha. Cameo drgnęła, gdy zszedł jeszcze niżej, ale w ostatniej chwili skręcił i powędrował po udzie i łydce. Połaskotał ją w palce stóp, a potem niezmiernie
powoli znów wrócił w górę. Cameo była napięta jak struna. Pędzel krążył po jej ciele. Wygięła ciało w łuk. – Benedikcie – wymruczała, przymykając oczy. W głowie jej wirowało. – Benedikcie… Dziwne wrażenie w ciele rozprzestrzeniało się coraz bardziej. Nigdy nawet sobie nie wyobrażała, że można coś takiego czuć. W chwili, gdy już wydawało jej się, że zasłabnie z rozkoszy, Benedict podniósł się, zostawiając ją drżącą na łóżku. Jednym zręcznym ruchem ściągnął koszulę przez głowę, odsłaniając silne ramiona i pierś pokrytą ciemnymi włoskami. Potem odpiął guzik spodni. Cameo jeszcze nigdy nie widziała nagiego mężczyzny, z wyjątkiem marmurowych posągów w muzeum, od których niańka szybko ją odpędzała. Nie zdawała sobie sprawy, że to taki wspaniały widok. – Wyglądasz jak posąg – powiedziała impulsywnie. Benedict uśmiechnął się i szybko dołączył do niej na łóżku. – Mam nadzieję, że nie przypominam ci rzeźby Nicholasa Trelawneya. Cameo westchnęła ze zdenerwowaniem, którego nie potrafiła ukryć. Benedict delikatnie objął jej twarz. – Cameo… Gdy znów westchnęła, pocałował ją powoli i nieśpiesznie. – Mój pędzel już cię zna – szepnął jej do ucha. – Czy pozwolisz mi poznać cię w środku? Czy tego właśnie pragniesz? – Ty jesteś moim pragnieniem – odszepnęła i w tej chwili zrozumiała, że tak właśnie jest. Nie było już dla niej odwrotu i niczego nie żałowała. Kolejny pocałunek Benedicta odpędził od niej resztki lęku. Nie zamierzała szukać małżeństwa stosownego do swojej pozycji; tu, w jego ramionach, miała okazję doświadczyć miłości, nawet gdyby miało to potrwać tylko krótką chwilę. To doznanie warte było każdego ryzyka. – Nie mogę czekać już dłużej – szepnął, owiewając oddechem jej usta. – Nie czekaj. Zarzucił jej ramiona nad głowę i przytrzymał nadgarstki. Zaplotła palce na drewnianym wezgłowiu łóżka i poczuła pod nimi kształty rzeźbionych liści i pączków. Przeszył ją ostry ból. Benedict zmarszczył czoło i cofnął się z zaskoczeniem, ale gdy Cameo uniosła biodra wyżej, poruszył się znowu, tłumiąc pocałunkiem jej okrzyk, w którym radość mieszała się z cierpieniem. – Jesteś moją muzą – wychrypiał. – Rozumiesz, co to znaczy? Cameo uniosła biodra w jego stronę. Benedict wchodził w nią coraz głębiej; miała wrażenie, że przenika jej duszę. – Wiem, co to znaczy… Jestem twoja…
Benedict popatrzył na Cameo, która leżała obok niego zupełnie naga. Oddychała powoli i rytmicznie, on jednak nie spał, nadal oszołomiony jej reakcją. Domyślał się namiętności w jej duszy, wyczuwał tę namiętność, gdy ją malował, ale mimo wszystko nie spodziewał się… Spała z dłonią wsuniętą pod policzek. Pragnął ją tak namalować. Chciał ją malować na każdy sposób, w każdym nastroju. Światło księżyca wpadające przez okno osrebrzało jej skórę, tak niewiarygodnie miękką, jakby od urodzenia kąpała się w mleku i miodzie. Zmarszczył czoło. Coś go niepokoiło. Wyczuł moment, gdy się poddała. Przez chwilę wydawało mu się, że… Ale nie, to było niemożliwe. Nie było żadnych innych sygnałów. Ten mężczyzna w parku, właściciel czarnego powozu z herbem, z pewnością dotykał Cameo wcześniej, choć na samą tę myśl Benedict płonął z zazdrości. A jednak. Ta chwila słodkiego oporu i poddania… Nie był w stanie dłużej uleżeć. Podniósł się, narzucił na ramiona szlafrok i podszedł do okna. Wkrótce słońce miało zabarwić niebo złotem. Z ulicy na dole dochodziły już pierwsze dźwięki wózków jadących na targ. Poczuł na ramieniu lekki dotyk. – Benedikcie, co się stało? Obrócił się i zobaczył ją za sobą, owiniętą prześcieradłem jak togą. Czarne włosy spadały jej kaskadą na ramię. – Wyglądasz jak rzymska bogini. Powinienem cię tak namalować… – Uśmiechnął się kpiąco. – Przez cały czas chcę cię malować. – Dlaczego nie śpisz? – Wyczuła chyba, że jego serce nie było tak lekkie, jak próbował udawać. – Powiesz mi, co się stało? Powiódł palcami po jej ustach i szyi, aż do osłoniętych prześcieradłem piersi. – Nie byłaś ze mną zupełnie szczera, prawda? Znieruchomiała. Benedict wziął ją za rękę. – Kiedy chciałaś mi powiedzieć? Westchnęła cicho, próbując uwolnić dłoń, on jednak wzmocnił uścisk. – Kości masz delikatne jak ptaszek. Trzymałem kiedyś ptaka w ręku. Wleciał do naszego domu i uderzał skrzydłami o szybę w oknie, nie potrafiąc się wydostać. Złapałem go i poczułem pod palcami jego delikatne kości. Wyniosłem go na zewnątrz i wypuściłem. Poleciał prosto do nieba. Obrócił jej dłoń i podniósł do ust. Była biała i miękka jak pierwszy śnieg. – Znam twój sekret. – Mój sekret? – Widzę przecież. Widzę farbę za twoimi paznokciami, widzę, jak na mnie patrzysz, gdy pracuję, widzę, w jaki sposób rysujesz, widzę, jak patrzysz na świat. Jesteś artystką, prawda?
Z ulgi niemal nie wpadła w jego ramiona. Wyczuł, że spodziewała się innego pytania, ale nie chciał jej teraz naciskać, nie chciał słyszeć z jej ust imienia innego mężczyzny. Ta noc należała tylko do nich. – Wiedziałeś – szepnęła. – Przez cały czas. Myślisz, że udało ci się mnie przekonać, że jesteś tylko zwykłą modelką? Zawsze byłaś kimś więcej. – Przyciągnął ją do siebie i przyłożył jej dłoń do swojego szlafroka. Pochyliła się i wzięła ze stołu pędzel. – Wracajmy do łóżka. Teraz moja kolej. Znów go zaskoczyła. Poprowadziła go do łóżka i kazała się położyć, sama zaś odrzuciła prześcieradło i przez chwilę stała nad nim naga z twarzą osłoniętą włosami. Potem weszła do łóżka i usiadła na nim. – Nie ruszaj się. – Wypuściła pędzel. – Czy pozwolisz, że użyję palców? Benedict wymruczał przyzwolenie i wziął głęboki oddech, gdy Cameo powiodła palcami po jego ciele w taki sposób, jak on czynił to wcześniej pędzlem: najpierw po czole i policzkach, dokoła ust, potem po szyi. Widział nad sobą jej piersi, gdy powoli schodziła coraz niżej. Jej pieszczoty, nieśmiałe na początku, stawały się coraz pewniejsze, aż w końcu Benedict zaczął się obawiać, że nie uda mu się powstrzymać. Wyciągnął do niej ramiona, przetoczył się na nią i wsunął do środka. Natychmiast zakołysała biodrami i przygarnęła go do siebie. W końcu opadł na bok, oddychając ciężko. Dopiero po chwili udało mu się odzyskać głos. – Jesteś doskonałą artystką. Cameo roześmiała się. – Uczyłam się od mistrza. – Najważniejszy jest talent ucznia. – Powiódł palcami po jej twarzy. – Cameo, jesteś dla mnie kimś znacznie więcej niż tylko modelką. Czy pozwolisz, żebym cię uczył? Jej twarz rozjaśniła się, jakby słońce wyszło zza chmur. – Chcesz mnie uczyć malować? – Tak. Musimy zacząć lekcje malowania – powiedział, pieszcząc jej piersi. – Między innymi. – Naprawdę? – Naprawdę. Jej uśmiech wyznał mu wszystko. Zsunęła się z łóżka, podniosła z podłogi pędzel i pomachała mu przed twarzą. – A może jednak wolałabym zostać tylko modelką artysty? – powiedziała przekornie. – Na pewno jest wielu innych malarzy, którzy chcieliby, żebym im pozowała. Może nawet wśród Bractwa Prerafaelitów? Benedict pochwycił pędzel.
– Ja jestem jedynym artystą, któremu będziesz pozować! – krzyknął groźnie i nakrył ich oboje prześcieradłem.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Teraz – zapytał – czy wspiąć się poważysz Na szczyty Sztuki? Czy kroku nie zmylisz… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Maud rozpostarła kupon błękitnej tkaniny. – Co o tym myślisz? Cameo, siedząca na sofie, popatrzyła na miękki jedwab. – Bardzo ładny. Ale czy nie sądzisz, że jeszcze trochę za wcześnie, by planować sukienki druhen? Maud zachichotała i w jej policzku ukazał się dołek. – Zapomniałaś chyba, że planowałam to od lat. Kiedyś rysowałaś dla mnie sukienki, pamiętasz? Szkoda, że nie mam już tych rysunków. Były urocze. – Ściszyła głos i rzuciła szybkie spojrzenie w stronę aksamitnych foteli przy kominku, gdzie ich matki oglądały koronki. – Mama mówiła, że niedługo modne będą suknie przypominające klatki, z obręczą na dole spódnicy. Możesz sobie coś takiego wyobrazić? A teraz popatrz na ten jasnozielony. A może ten fiołkowy? Jest ładny i pasuje do twoich oczu. – Chętnie zgodzę się na każdy kolor, który wybierzesz. To w końcu będzie twój wyjątkowy dzień. – Cameo uścisnęła ramię przyjaciółki, ale ogarnął ją żal. Bardzo kochała George’a i Maud i cieszyła się ich szczęściem, zazdrościła im jednak, że nie muszą ukrywać tego, kim są ani co robią. Pomyślała o nocy spędzonej w pracowni Benedicta i na jej policzki wypłynął rumieniec. Tak bardzo go kochała. Wróciła do domu o świcie w dorożce, którą Benedict dla niej znalazł. Udało jej się wemknąć do domu, nie zwracając niczyjej uwagi. Zakradła się do środka przez kuchnię i poszła na górę do swojej sypialni. Próbowała jeszcze zasnąć, ale leżała tylko, ogarnięta przyjemnym bezwładem. Dziewczęta szeptały między sobą, że miłość fizyczna jest bolesna, ale Cameo oprócz tej pierwszej chwili nie czuła żadnego bólu. Kochała Benedicta i nawet teraz, w ciągu dnia, wciąż czuła płomień, świadczący o tym, że jej namiętność nie przygasła. Ubierając się rano, uważnie patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wydawała się taka sama, choć oddała się Benedictowi bez reszty. Nie mogła o tym powiedzieć nikomu, nawet Maud, która ją kochała. Przyjaciółka byłaby wstrząśnięta, gdyby się dowiedziała. Ona jednak nie czuła wstydu ani upokorzenia. Nigdy nie będzie żałować, że oddała się Benedictowi. Maud lekko dotknęła jej rękawa.
– Czy coś się stało? – Nie. – Nie oszukasz mnie. Co się z tobą dzieje? To, co się zdarzyło między Cameo a Benedictem, było zbyt święte, by się tym dzielić, toteż Cameo tylko wskazała na swój naszyjnik. – Wczoraj wieczorem ktoś próbował mi go odebrać. – Chcesz powiedzieć, że ktoś na ciebie napadł? – Na twarzy Maud pojawiło się przerażenie. – Tak. Jakiś złodziej chciał zerwać mi naszyjnik i pchnął mnie tak mocno, że upadłam na ulicę. Maud powachlowała ręką przed twarzą. – Ja bym chyba wpadła w histerię. To musiało być straszne! Na pewno dobrze się czujesz? – Och, tak. Ktoś… – Serce zabiło jej mocniej na samą myśl o Benedikcie. – Ktoś mi pomógł i na szczęście złodziejowi nie udało się uciec z łupem. – Gdzie to się stało? – Maud rozejrzała się niespokojnie po salonie, jakby złodziej mógł się czaić za zasłoną. – Nie martw się, to nie było w Mayfair, tylko w Soho, w pobliżu pracowni… – Policzki jej zapłonęły. – Co ty ostatnio porabiasz, Cameo? – zapytała Maud niespokojnie. – George i ja wiemy, że dzieje się coś, o czym nam nie mówisz, i martwimy się o ciebie. Mam wrażenie, że robisz coś niebezpiecznego. – Robię to, co muszę zrobić. – W głębi serca Cameo wiedziała, że te słowa są prawdziwe. Wizyty w pracowni nie były już tylko jej kaprysem, lecz głęboką, dojmującą potrzebą, pragnieniem, którego nie potrafiła zdusić. Benedict Cole otworzył przed nią zupełnie nowy świat, jako artysta i jako mężczyzna. – Och, Cameo – westchnęła Maud. – Co chcesz przez to powiedzieć? Jakim sposobem znalazłaś się wieczorem w tak niebezpiecznym miejscu? To wszystko przez te lekcje sztuki, prawda? Proszę, powiedz mi wszystko! Możesz mi zaufać. Cameo zawahała się. Ufała przyjaciółce, ale wiedziała, że nie powinna jej o tym mówić. – Maud, obiecuję, że opowiem ci o wszystkim, gdy tylko będę mogła. Po wyjściu Maud Cameo poszła na górę i wpatrzyła się w jesion za oknem. Pomyśleć, że gdy dostała list od Benedicta Cole’a, poczuła do niego nienawiść. Zaśmiała się cicho. Wtedy jeszcze go nie znała. Zakochała się w nim od pierwszej chwili, może już wtedy, kiedy otworzył przed nią drzwi, a może w chwili, gdy położył klejnot na nagiej skórze między jej piersiami. Nie była zupełnie pewna, kiedy to się stało, wiedziała tylko, co czuje do niego teraz. Benedict Cole, mężczyzna, którego kochała, artysta. Ludzie z jej kręgów zwykle nie zakochiwali się w artystach. Mayfair i Soho
nie spotykały się. Co by sobie pomyśleli jej przyjaciele i rodzina? George, Maud, rodzice? Wpadliby w złość, gdyby odkryli, że pobiera lekcje malowania. A gdyby jeszcze do tego dowiedzieli się, że się zakochała? Wolała nawet o tym nie myśleć. A co z Benedictem? Zacisnęła palce. Jak by zareagował, gdyby się dowiedział, kim ona jest i skąd pochodzi? Przełknęła. Benedict wiedział, że jest artystką, ale nadal nie miał pojęcia, że nazywa się Catherine Mary St. Clair. Dlaczego nie powiedziała mu tego ostatniego wieczoru? Znów się zarumieniła. Nie chciała zepsuć tej chwili, tej świętej nocy. Wyczuła, że gdyby się o tym dowiedział, odesłałby ją do domu, zamiast wziąć w ramiona i zanieść do łóżka. – Powiem mu prawdę, gdy wrócę z Warley Park – powiedziała na głos. Ta wspólna noc zobowiązywała ją do szczerości. Przygryzła usta. Czas już był wyznać mu prawdę. Gdyby tylko nie musiała wyjeżdżać do Sussexu, gdyby mogła pobiec teraz do pracowni i wpaść prosto w ramiona Benedicta! Warley Park nazywano najpiękniejszą posiadłością w Sussexie, ale to jeszcze nie wystarczało, by miała ochotę spędzać tam czas z lordem Warley, z dala od Benedicta Cole’a. Cameo szybko szła długą, żwirową drogą prowadzącą do Warley Park, przyciskając do siebie szkicownik i starając się, żeby nikt jej nie zauważył. Od chwili, gdy przyjechała z mamą i papą na tę okropną wizytę, bardzo chciała choć na chwilę zostać sama. Przed wyjazdem próbowała przekonać George’a, by pojechał z nimi. – Nic z tego, siostrzyczko. – Roześmiał się, stojąc obok powozu, którym mieli wyruszyć w drogę. – Warley to twój adorator. Ja zostaję w Londynie z Maud. – Przestań go nazywać moim adoratorem! – zawołała ze złością, ale George nic sobie z tego nie robił. – Może urządzimy sobie podwójny ślub? – Pomachał jej ręką, gdy powóz odjeżdżał, i zawołał jeszcze: – Baw się dobrze w Sussexie! Jak miała dobrze się bawić, skoro lord Warley przez cały czas był tak blisko niej? Przedstawiał ją sąsiadom w taki sposób, jakby stanowiła część jego posiadłości. Tego popołudnia zaproponował, że oprowadzi ją po parku, Cameo jednak wykręciła się zmęczeniem i powiedziała, że chce się wcześniej położyć. – Mamy tu przepiękne lasy. – Warley sugestywnie uniósł brwi. Cameo wzdrygnęła się. Owszem, chciała zobaczyć te lasy, widziała je przelotnie, gdy wjeżdżali do posiadłości, ale nie miała ochoty iść tam w jego towarzystwie. – Jakże to miło z pańskiej strony – mruknęła. – Dziękuję, ale dzisiaj wolę odpocząć. Po lunchu poszła na górę do gościnnej sypialni, którą jej przydzielono. Ściany wyłożone były panelami z żółtego jedwabiu, a pokój umeblowany wspaniałymi francuskimi meblami w miodowym kolorze. Szybko wyjrzała przez
okna, sprawdzając, czy nikogo nie widać, i wymknęła się na zewnątrz. Pogoda zmieniła się i było bardzo ciepło. Cameo odsunęła kapelusz z twarzy i uniosła twarz do wiosennego słońca. Złociste światło rozlewało się po rozległych trawnikach obrzeżonych rabatami pełnymi kwiatów, które lada dzień miały rozkwitnąć. Promienie słońca iskrzyły się na powierzchni sadzawki ozdobionej fontanną w kształcie czterech syren wyrastających ze skały. Cameo musiała przyznać, że park był przepiękny, zresztą tak jak i cała posiadłość. Wielokrotnie słyszała, jak mówiono o tym miejscu z podziwem, i teraz zrozumiała, skąd się brał. Już sam dom zapierał dech w piersiach. Z oryginalnego budynku, pochodzącego jeszcze z epoki Tudorów, pozostała tylko środkowa część w kształcie litery E. Rodzina Warleyów po kupnie posiadłości zmieniła jej nazwę oraz dobudowała georgiański fronton i dwa skrzydła. Teraz dom był olbrzymi, a późniejsze dodatki nie zakłóciły proporcji; przeciwnie, uzupełniły konstrukcję. W ciągu minionych dekad stopiły się z pierwotnym budynkiem i teraz sprawiały wrażenie, jakby wyrosły z niego siłami natury. To miejsce zasługiwało na lepszego właściciela niż lord Warley. Przeszła około mili drogą i w końcu dotarła do lasu, który również był zachwycający. Oparła dłoń na korze wielkiego dębu, poczuła bijący od niego spokój i weszła między drzewa niemal z czcią. Było to bardzo stare, magiczne miejsce, ciche i spokojne, pełne dębów, jesionów i wierzb. Między nimi Cameo zauważyła dziki czosnek o ostrym ziemnym zapachu, jasnożółte pierwiosnki i przebiśniegi. Znalazła powaloną kłodę na rozświetlonej plamami słońca polanie i oparta plecami o drzewo, zaczęła szkicować. Nie potrafiła przestać myśleć o Benedikcie. Tęskniła do niego i zastanawiała się, czy miłość to właśnie ta tęsknota. Czy on również za nią tęsknił – może nawet w tej samej chwili? Czy ją kochał? Nie wypowiedział tych słów, przeczytał jej tylko poemat Tennysona. A potem…Przeszył ją dreszcz pożądania, choć była tu sama. Odłożyła szkicownik i wyjęła z kieszeni oprawną w skórę książkę. Przerzuciła strony i znalazła Córkę ogrodnika. Cały poemat był znacznie dłuższy niż fragment, który przeczytał jej Benedict, przesycony miłością i tęsknotą. Czy on również czuł w tej chwili miłość i tęsknotę? Obok niej trzasnęła gałązka. – Witaj – powiedziała Cameo łagodnie. U jej stóp przycupnął miękki brązowy króliczek. Wysunął w jej stronę długie uszy i w jego brązowych oczach błysnęło zainteresowanie. Sięgnęła po szkicownik i ołówek, ale królik natychmiast uciekł między drzewa. Westchnęła, podniosła się i otrzepała spódnicę, a potem niechętnie ruszyła z powrotem. W każdym razie udało jej się przez chwilę cieszyć samotnością. W lesie nie spotkała nikogo, choć dostrzegła w pobliżu dwa kryte strzechą domki
o białych ścianach. Zapewne mieszkali tam robotnicy z majątku. Wróciła do gościnnej sypialni i kazała sobie przynieść wannę z ciepłą wodą. Myjąc ramiona gąbką, znów przypomniała sobie dotyk Benedicta, chwilę, gdy uwolnił ją z gorsetu, a potem zdejmował jedwabne pończochy… Przygryzła usta. Miała wrażenie, że wciąż jest w jego ramionach; czuła jego zapach, mieszankę mydła, farby i terpentyny, siłę jego umięśnionych ramion, dotyk ust na swoim ciele. Jakże pragnęła znaleźć się teraz w jego pracowni! Wolała strych niż wspaniałą posiadłość, o ile na tym strychu był Benedict. Gdy kończyła się ubierać, usłyszała dzwonek przywołujący na kolację. Niechętnie zeszła na dół po szerokich marmurowych schodach. Kolejna kolacja. Nie miała pojęcia, jak uda jej się to znieść. Zatrzymała się na parterze pod kopułą pokrytą od wewnątrz malowidłami przedstawiającymi bogów i boginie. Podniosła głowę i popatrzyła na sufit, a potem z westchnieniem poszła w stronę jadalni. Zauważyła otwarte drzwi prowadzące do jakiegoś innego pomieszczenia oświetlonego świecami i serce zabiło jej szybciej. Zapewne była to galeria, o której lord Warley wspominał podczas balu. Na ścianach wisiały obrazy i nawet z daleka było widać, że są to dzieła starych mistrzów. Pomyślała, że zdąży zajrzeć tam na chwilę przed posiłkiem. Benedict zmierzył ramę dłońmi. Nie potrzebował bardziej precyzyjnych urządzeń; na oko wiedział, gdzie uciąć, tak jak rzeźbiarz wie, gdzie ma przyłożyć dłuto. Używaj oczu i rąk, chłopcze, tylko tyle ci potrzeba, żeby rzeźbić – powtarzał mu zawsze Arthur Cole i Benedict wziął sobie te rady do serca. Drewno miało w sobie coś zmysłowego. Było ciepłe w dotyku, nawet gdy już nie rosło w ziemi. Miał wrażenie, że oddycha, że wciąż żyje życiem drzewa, z którego pochodzi. Wszystkie swoje obrazy oprawiał w drewniane ramy, które robił sam. Rzeźbił je własnoręcznie tak, by podkreślić temat obrazu. To był jego znak rozpoznawczy. Pogładził kawałek drewna, z którego zamierzał wyrzeźbić ramę do portretu Cameo. Oczywiście użył jesionu. To był dodatkowy hołd dla dziewczyny z poematu Tennysona. Dziewczyna o włosach czarniejszych niż pączki jesionu. Poeta Gilpin nazywał jesion leśną Wenus. Eleganckie, piękne drzewo o smukłym szarym pniu przypominało mu Cameo w szarej sukni, taką, jaką zobaczył ją po raz pierwszy. Rozprostował obolałe ramiona. Zmęczone mięśnie nie chciały go słuchać. Od wielu dni siedział zamknięty w pracowni. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni wychodził na zewnątrz i dopiero gdy słaniał się z głodu, przypominał sobie, że powinien coś zjeść. W jesionowym drewnie łatwo było rzeźbić. Benedict traktował je z szacunkiem, bo nie znał piękniejszego widoku niż jesion wypuszczający liście.
Wielu ludzi wierzyło, że to magiczne drzewo, używane do praktyk magicznych i do leczenia. Jego matka potrafiła przewidzieć, czy lato będzie suche, czy mokre, obserwując, co wcześniej wypuści liście: jesion czy dąb. To było niezwykłe, ale nigdy się nie myliła. Wyrzeźbił ramę w liście, pąki i kwiaty jesionu i popatrzył na niemal skończone płótno, schnące na sztalugach. Był z niego bardziej zadowolony, niż ośmielał się przyznać. Udało mu się dobrać właśnie takie odcienie, jakich szukał. Żaden jego obraz nie miał czystszych linii, a misternie dopracowane detale natury wyglądały jak prawdziwe. Zawsze miał nadzieję, że potrafi tak dobrze malować. Dążył do tego, marzył o tym, ale nie był pewien, czy mu się uda, aż do chwili, gdy stanął przed niemal skończonym portretem. Dopiero wtedy poczuł pewność. Odnalazł nareszcie swoją muzę. Oczarowała go od pierwszej chwili swoją energią, żywym intelektem i niezwykłą umiejętnością skupienia. Była dla niego idealną modelką – może dlatego, że sama była artystką. Przypomniał sobie szkic, który spaliła. Było w nim widać prawdziwy talent i Benedict wciąż nie rozumiał, dlaczego rzuciła go w ogień. Zaczęło się ściemniać. Zapalił lampę, zastanawiając się, gdzie jest Cameo. Powiedziała, że przez kilka dni nie będzie mogła przychodzić i pozować. Nie pytał dlaczego, bo nie chciał usłyszeć odpowiedzi. Zaprzeczyła, by miała kochanka, ale z pewnością była teraz ze swoim opiekunem, dzięki któremu wiodła wykwintne życie w Mayfair. Zmarszczył brwi. Jeśli Cameo miała opiekuna, to dlaczego on, Benedict, był jedynym mężczyzną, którego wpuściła do łóżka? Był tego coraz bardziej pewien. Gdyby wiedział, że jest niewinna, to może nie tknąłby jej tamtego wieczoru. Ale z drugiej strony, jak mógłby żałować takiej nocy? Pragnął jej całej, jej ciała i duszy. Pragnął znów ją posiąść i mieć na zawsze – przed sztalugami, w swoich ramionach, w łóżku. Pragnął, by należała tylko do niego. Sięgnął po dłuto i pomyślał, że gdy Cameo wróci, mimo wszystko będzie musiał jej zadać kilka pytań. – Tak myślałem, że tu panią znajdę. Cameo poczuła gęsią skórkę. Lord Warley pojawił się obok niej podstępnie jak wąż, jak zwykle nienagannie ubrany w wieczorowy czarny żakiet i bordową kamizelkę. Uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z tego, że udało mu się zajść ją niepostrzeżenie. Oczarowana obrazami, straciła poczucie czasu i nie miała pojęcia, jak długo już była w galerii. – Zepsuła mi pani niespodziankę. – Wskazał na obrazy. – Chciałem tu panią przyprowadzić dzisiaj po kolacji. I jak się pani podoba? Jak jej się podobało? A jak mogła jej się podobać najwspanialsza kolekcja starych mistrzów, jaką widziała gdziekolwiek poza Królewską Akademią Sztuki?
Patrzyła na płótna zawieszone na szkarłatnej ścianie długiego, eleganckiego pomieszczenia z kamienną posadzką i czuła się tak, jakby weszła do szkatułki ze skarbami. Barwne obrazy da Vinci, Tycjana, Rafaela, Rembrandta lśniły w złotych ramach jak kolekcja wspaniałych klejnotów. – Są wspaniałe. Warley zatknął kciuki w kieszonki kamizelki. – Ze wszystkiego, co odziedziczyłem po ojcu, ta kolekcja sprawiła mi największą przyjemność. Z wielu powodów… – Na jego twarzy pojawił się uśmieszek satysfakcji. – To doskonała inwestycja. Cameo z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Jak może pan uważać sztukę za zwykłą inwestycję? Z pewnością docenia pan jej piękno. Warley skłonił się nisko. – Bez obaw, potrafię docenić piękno. Nie jestem miłośnikiem sztuki, ale moja rodzina kolekcjonowała ją od stuleci, szczególnie ojciec był wytrawnym koneserem. Wielokrotnie podróżował po całej Europie i przywiózł stamtąd wiele z tych obrazów, które widzi pani przed sobą. – Miał doskonały gust. – To prawda. – Warley wskazał na ścianę zawieszoną wizerunkami członków jego rodu. – A tu są portrety rodzinne. To mój ojciec, poprzedni lord Warley, ale oczywiście znała go pani. Cameo zauważyła podobieństwo lorda Warley do ciemnowłosego ojca, choć poprzedni earl miał mocniejszą szczękę niż jego syn. Przypominał jej kogoś, ale nie potrafiła skojarzyć kogo. – I co pani myśli o Warley Park teraz, gdy już miała pani okazję obejrzeć posiadłość? Zastanawiała się, co spodziewał się usłyszeć. – To piękne miejsce. – Chciałem, żeby pani tu przyjechała i zobaczyła mój dom w całej jego wspaniałości. – No cóż, zobaczyłam go. – Dziś po południu widziałem, jak wychodziła pani z lasu. A więc to tam się pani ukrywała. – Ściszył głos. – Bardzo chętnie bym panią wytropił… Nawet nie chciała myśleć o tym, że mogłaby znaleźć się w lesie z lordem sam na sam. W każdym razie była pewna, że już więcej nie odważy się wypuścić tam samotnie. Odwróciła się, udając, że przygląda się obrazowi Tycjana. Był to portret rudowłosej dziewczyny, którą artysta podziwiał i uwieczniał wielokrotnie. Widziała na płótnie leciutkie jak muśnięcia piórkiem ślady pędzla, takie, o jakich opowiadał jej Benedict. Zastanowiła się, jak czuła się modelka, która pozowała dla Tycjana. Z pewnością nie mogło to być równie przyjemne jak pozowanie dla
Benedicta Cole’a. Lord Warley znów stanął za jej plecami. Poczuła jego oddech na karku i powstrzymała chęć, by uciec jak królik, którego widziała w lesie. Obróciła się z szelestem halek. – Czy zastanawiała się pani nad tym, o czym rozmawialiśmy na balu u lady Russell? Cameo cofnęła się i oparła plecami o ścianę. – Mówię o tym, że pragnąłbym się o panią ubiegać. Warley Park i wszystkie te obrazy mogą się stać pani własnością, lady Catherine Mary. Dlaczego tak się na nią uparł? Musiał chyba wiedzieć, że nie wzbudza w niej żadnego zainteresowania. – Zdawało mi się, że chciał pan mieć czas, byśmy mogli poznać się lepiej – odparowała. – Po cóż czekać dłużej? Ja już się upewniłem o pani uroku. – Oparł dłonie o ścianę tuż obok niej, blokując jej ruchy. – Chodźmy do pani ojca i poprośmy o pozwolenie na małżeństwo. Cameo gwałtownie potrząsnęła głową. – Nie. – Ależ, ależ. Niech pani nie będzie taka nieśmiała… – Wymownie oblizał usta. – Mam nadzieję, że nie oddała pani serca żadnemu innemu mężczyźnie. Odwróciła głowę tak gwałtownie, że włosy zaczepiły się o złoconą ramę. – Lordzie Warley, to nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy. – Szarpnięciem uwolniła włosy i pod jego ramieniem przemknęła do drzwi. – Zdaje się, że słyszałam gong na kolację. Rodzice siedzieli już w jadalni. Mama popatrzyła na nią karcąco, a papa zawołał: – Gdzieś ty była, Cameo? Zachowałaś się bardzo niegrzecznie! – Przepraszam, papo. Lord Warley zbliżył się do niej, odpędził lokaja i wysunął jej krzesło, korzystając z okazji, by dotknąć jej bioder w taftowej sukni, a potem usiadł na swoim miejscu u szczytu stołu. Lokaj natychmiast stanął przy nim w gotowości. Stół uginał się pod biało-błękitną porcelaną, dojrzałe owoce piętrzyły się na srebrnych paterach, kryształowe kieliszki napełnione winem iskrzyły się rubinowym blaskiem. Jadalnia o ścianach wyłożonych drewnianą boazerią położona była w starszej części domu. Naprzeciwko Cameo na zielonej ścianie wisiał olbrzymi obraz przedstawiający charta z lisem w pysku. Z niechęcią odwróciła głowę i ujrzała utkwione w sobie spojrzenie gospodarza. – Podoba się pani ten obraz? Sam go kupiłem. – Nie dziwiło jej, że wybrał właśnie takie malowidło. Nie odpowiedziała. Warley patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym oświadczył: – Bardzo się cieszę, że możemy zjeść dzisiaj kolację
tylko we czwórkę. Prawie jak w rodzinie… mogę chyba tak powiedzieć? Lady Catherine Mary wygląda wyjątkowo korzystnie. Nie chciała, żeby lord Warley patrzył na nią w ten sposób. To mógł robić tylko Benedict. – Jestem zachwycony, że zechcieliście mnie odwiedzić – ciągnął Warley, gdy lokaj nalewał wino, a inni podawali na stół pieczone przepiórki otoczone wianuszkiem malutkich ziemniaczków. – Szczególnie pan, milordzie. – Skłonił głowę przed ojcem Cameo. – Mój ojciec z pewnością chciałby, żeby uważał się pan za honorowego gościa. Earl odchrząknął. Cameo rzuciła mu ostre spojrzenie. Przez chwilę zastanawiała się, czy ojciec rzeczywiście ma tak dobre zdanie o lordzie Warley, jak zawsze twierdził. Pozostawał jednak niewzruszenie lojalny starej przyjaźni. Lady Buxton pośpieszyła mu na ratunek. – My również jesteśmy zachwyceni, czy nie tak, Cameo? – Chciałem, żeby lady Catherine Mary zobaczyła Warley Park – powiedział lord Warley, znacząco postukując w kieliszek. – Ostatnio w Londynie nie udało mi się z nią spędzić zbyt wiele czasu. Odwiedzałem ją, ale często nie zastawałem w domu. – Powinnaś zawsze przyjmować wizyty starych przyjaciół, Cameo – upomniała ją hrabina. – Sama nie wiem, co ty ostatnio porabiałaś. – Zapewne spędzała dużo czasu z bratem w Hyde Parku – stwierdził Warley lekkim tonem. Cameo zerknęła na niego i dostrzegła w jego oczach błysk okrucieństwa. Przeniosła spojrzenie na kruche kości przepiórki na swoim talerzu i zebrało jej się na mdłości. Gwałtownym ruchem odsunęła talerz. – Cole, mogę wejść? Widziałem u ciebie światło. Stukanie do drzwi przerwało rozmyślania Benedicta. Odrzucił dłuto na bok. – Otwarte! Trelawney stanął w progu, zacierając zziębnięte ręce. Benedict uświadomił sobie, że jak zwykle ogień w kominku zdążył wygasnąć. – Pomyślałem, że wyciągnę cię Pod Owieczkę. Napijemy się czegoś, a na ile cię znam, potrzebujesz też coś zjeść. – Jego spojrzenie zatrzymało się na obrazie. – Mój Boże, więc to nad tym ostatnio pracowałeś? Chwila, gdy Benedict po raz pierwszy pokazywał komuś swój nowy obraz, zawsze była trudna, nawet gdy uważał ten obraz za dobry. Zawsze wtedy czuł ściskanie w żołądku. Trelawney podszedł do sztalug, wyciągnął z kieszeni kamizelki monokl i popatrzył na portret z podziwem. – Mój Boże. Mój Boże! – Obrócił się do Benedicta. – Zdajesz sobie chyba sprawę, co tu zrobiłeś?
Przyjrzał się jeszcze raz. Gdy chodziło o ocenę dzieła sztuki, był zdumiewająco przenikliwy. – Z tą nową modelką osiągnąłeś zupełnie nowy poziom, Cole. To wspaniały obraz. Trafiony w samo sedno. Doskonała praca. – Malowałem jak opętany – przyznał Cole. – Rozumiem dlaczego. Musisz to pokazać w Królewskiej Akademii Sztuki, chłopcze. W uszach Benedicta rozległ się szum. – Na tegorocznej wystawie? Za późno. Zdaje się, że nie przyjmują już zgłoszeń. – Dam sobie z tym radę – zapewnił go rzeźbiarz. – Mówię ci, musisz to pokazać. – Sam nie wiem. – Benedict uważał ten obraz za prywatny eksperyment. Chciał sprawdzić swoje umiejętności i przejść dalej. Potem jednak pojawiła się Cameo i teraz sam już nie był pewien, czy nie wolałby zatrzymać tego obrazu tylko dla siebie. – Zostaw to mnie. Zaczynam myśleć, że potrzebujesz kogoś, kto zająłby się twoimi obrazami. Może powinienem zaproponować ci swoje usługi, zostać twoim agentem czy kimś takim. Chciałbym sprzedawać twoje obrazy. Sam ten portret wart jest setki funtów i ktoś powinien dopilnować, żebyś dostał te pieniądze. – Trelawney zaśmiał się i wetknął okulary do kieszeni. – Niestety, ja sam nie zrobię majątku na własnej pracy. Muszę powiedzieć, że ostatnio nie mam na to wolnej chwili. Tak wiele wieczorków, a tak mało czasu! Benedict uśmiechnął się. – Mówię serio, drogi chłopcze – Trelawney spoważniał i poklepał go po ramieniu. – To idealny obraz do Akademii. Komisja nie będzie w stanie mu się oprzeć. Pozwól, że ja się tym zajmę. – Zanim gdziekolwiek go wystawię, Cameo powinna zobaczyć go pierwsza. – Panna Ashe z pewnością będzie zachwycona, mogąc go obejrzeć w Akademii. – Trelawney znów wyciągnął okulary. – Jakżeby mogło być inaczej?! Cały Londyn będzie o niej mówił. Poczekaj tylko, a sam zobaczysz.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Musisz zobaczyć córkę ogrodnika; wierz mi, gdy ją ujrzysz, To arcydzieło równe temu stworzysz. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo znalazła Benedicta śpiącego przy kominku. Głowę miał opartą o poręcz fotela, a długie nogi wyciągnięte przed siebie. Przez chwilę patrzyła na jego mocną szczękę pokrytą lekkim zarostem i cienie pod oczami. Widocznie za dużo pracował. W pracowni panował jeszcze większy bałagan niż zwykle. Na stole stała pusta butelka po winie, a obok talerz z resztkami chleba i sera. Pozostała część stołu i cała podłoga zasłane były szkicami. Ogień już wygasł i w kominku zostały tylko poczerniałe węgle. Pocałowała go w usta i szepnęła do ucha: – Dzień dobry. Ziewnął i otworzył oczy. – Cameo? – A któż by inny? – uśmiechnęła się. – Przyłapałam pana na drzemce, panie Cole. – Mnie? Nigdy w życiu! – Mocnym ruchem pochwycił ją wpół i posadził sobie na kolanach. Odepchnął kapelusz z jej czoła i obdarzył pocałunkiem, który powiedział jej wyraźnie, że nie tylko ona tęskniła. Wsunęła palce w jego ciemne włosy i uświadomiła sobie, że jej ciało nie kłamie. – Teraz dopiero przywitałem się z tobą, jak należy. – Przycisnął ją do piersi. – Nie wolno lekceważyć form towarzyskich, o które tak bardzo dbasz. Czy to ci wystarczy? – Tak – odpowiedziała słabym głosem i podniosła się, choć kolana pod nią drżały. – Tęskniłem za tobą. – On również się podniósł i wsunął kosmyk włosów za jej ucho. – A ja za tobą. – Gdyby tylko wiedział jak bardzo! Każda godzina bez niego w Warley Park była dla niej torturą. Wydawało jej się, że ta wizyta nigdy się nie skończy. Lord Warley nieustannie obserwował ją wzrokiem drapieżnika, jakby planował następne posunięcie. Tutaj w pracowni czuła się bezpieczna. Benedict spojrzał na sztalugi przykryte tkaniną. – Gdy cię nie było, mogłem mieć cię przy sobie w dzień i w nocy. Nie byłem
w stanie się oderwać. – Od portretu? – Od czegoś innego, co robię. – Powiódł dłonią po jej talii i biodrze. – Pokażę ci, ale najpierw muszę ci powiedzieć coś ważnego. – Ja też mam ci coś do powiedzenia. – Wciąż się obawiała, że Benedict rozzłości się na nią za oszustwo i wyrzuci ją z pracowni, ale musiała zaryzykować. Teraz musieli być ze sobą zupełnie szczerzy. Przysięgła sobie, że wszystko mu powie, ale chciała mieć trochę czasu, żeby zebrać odwagę. – Chyba nie zapomniałeś, że przyszłam tutaj, żeby zarobić swoje pieniądze? – Nie musisz już pozować. Serce mocno zadudniło jej w piersi. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Właśnie to chciałem ci powiedzieć – uśmiechnął się. Bardzo tęskniła za tym uśmiechem. – To się zdarzyło, gdy cię tu nie było. Nadeszła chwila, gdy poczułem, że obraz jest gotowy i nie powinienem więcej dotykać go pędzlem. – Obraz jest gotowy? – westchnęła. – Chyba nigdy nie pracowałem tak szybko. To twój wpływ. Czułem przymus, by go skończyć i przestać cię malować. Jej palce zacisnęły się na naszyjniku. Rozejrzała się gorączkowo. – Gdzie jest ten obraz? Benedict zmarszczył brwi. – Co się stało? Dlaczego jesteś taka przestraszona? Cameo zaśmiała się pusto, próbując się uspokoić. – Skoro skończyłeś mnie malować, to nie będę ci już potrzebna. – Mam cię nie potrzebować? – Pociągnął ją w ramiona. – Udało mi się skończyć ten obraz tylko dlatego, że przez cały czas zastanawiałem się, jak namaluję cię na następnym. Za drzwiami rozległy się kroki, a potem stukanie. Benedict szybko pocałował ją w usta i wypuścił z objęć. – To z pewnością Trelawney. – Dobre wiadomości, Cole. Wszystko załatwione! – Nicholas Trelawney wszedł do pracowni w kraciastej kamizelce i czerwonym krawacie. – O, witam panią, panno Cameo. Jak miło znów panią widzieć. – Dzień dobry – Cameo zacisnęła palce na naszyjniku. Trelawney pojawił się w bardzo nieodpowiedniej chwili. Rzeźbiarz jednak uśmiechał się do niej promiennie. – Na pewno jesteś bardzo dumna, moja droga, że zostałaś Córką ogrodnika. Będziesz sławna! Cameo wpatrzyła się w niego z przerażeniem. Naszyjnik wysunął się jej z palców.
– Nie rozumiem. – Wzięli go? – zapytał Benedict z dziwnym napięciem w głosie. – Oczywiście! – Trelawney wyciągnął z kieszeni zegarek. – Pośpiesz się. Musimy tam dotrzeć przed południem. Cameo położyła rękę na ramieniu Benedicta. – Co się dzieje? Gdzie idziesz? On jednak nie zwracał na nią uwagi. – Do Królewskiej Akademii Sztuki, naturalnie. – Trelawney zaklaskał w dłonie. – Będzie na dorocznej wystawie. – Co? – zapytała z oszołomieniem. Zachwiała się i musiała się przytrzymać krawędzi stołu. – Ale przecież wystawa jeszcze nie jest otwarta? – Wkrótce zostanie otwarta. Musieliśmy zabrać tam portret wczoraj. Załatwiłem to. Byli mi winni parę przysług i kilku członków komisji zgodziło się obejrzeć go dzisiaj. Jestem pewien, że zawieszą go na godnym miejscu pod linią. Linia pokazuje, jak dobry jest obraz – dodał tonem wyjaśnienia. – Te dobre wiszą niżej od niej, te gorsze wyżej. A ten będzie wisiał na samym dole. To arcydzieło. Serce Cameo zaczęło bić jak szalone. Naturalnie, wiedziała o linii, wiedzieli o niej wszyscy, którzy chodzili na wystawy do Akademii. To była bardzo ważna część londyńskiego sezonu. Ona zawsze tam bywała, podobnie jak jej mama, a nawet papa. – Czy to znaczy, że chcą pokazać ten obraz w Akademii? – zapytała Benedicta wyschniętymi ustami. – Oczywiście! – roześmiał się. – A jak myślisz, po co bym go malował, gdybym nie chciał go wystawiać? Przyznaję, że na początku miał to być eksperyment i nie sądziłem, że zdążę na czas. Nawet mi się nie marzyło, że zdążę go skończyć. – Ale… ale… – Cameo miała zamęt w myślach. – Ja go jeszcze nie widziałam. Benedict uśmiechnął się z rozbawieniem. – Moja modelka traci pewność siebie. Trelawney wysunął się naprzód i pochwycił jej dłoń w obie swoje ręce. – Moja droga, tak doskonały obraz koniecznie trzeba pokazać ludziom! Z pewnością wiesz, że wystawienie obrazu w Królewskiej Akademii to wielki przywilej i nie każdy artysta może mieć na to nadzieję. Benedict pokazał tam już jeden obraz i wystawienie drugiego może być punktem zwrotnym dla jego kariery. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zostanie przyjęty w poczet członków Akademii. Chodźmy już, Cole – zwrócił się rzeczowo do Benedicta. – Dorożka czeka na dole. – Jedziecie tam teraz? Benedict skinął głową.
– To twój najlepszy obraz, Cole – dodał Trelawney radośnie. – Już się nie mogę doczekać, kiedy zobaczę ich reakcję. Powinniśmy dotrzeć akurat na czas. – Nie! – zawołała Cameo. – Proszę, Benedikcie, muszę z tobą porozmawiać! – Próbowała odciągnąć go na bok. – Proszę, zaczekaj. Ja jeszcze nie widziałam tego portretu. – Przykro mi, moja droga. Pokażę ci go w Akademii. – W jego głosie dźwięczała duma. Cameo spróbowała jeszcze raz. – Ja… nie sądziłam, że ten portret będzie wystawiony. – Jesteś bardzo nietypową modelką… – Benedict roześmiał się. – Większość modelek pragnie, by je podziwiano, a ty nie? – Nie, ja nie. Zmarszczył brwi i jego wzrok stał się niemal groźny. – Nie chcesz, żeby ten obraz został wystawiony? Dlaczego? Cameo przygryzła usta. Nie mogła wszystkiego wyjaśnić teraz, gdy Trelawney był w pracowni. Od czego miała zacząć? – Czy nie mógłbyś zatrzymać tego portretu tutaj, w pracowni, tylko dla siebie? – Wolałbym zatrzymać tu ciebie niż portret – powiedział ściszonym głosem i uśmiechnął się sugestywnie, zaraz jednak spoważniał. – Cameo, jestem zawodowym artystą, a nie niedzielnym malarzem. Jestem dumny ze swojej pracy i mam pewność, że ten portret bardzo przysłuży się mojej reputacji. W tym obrazie coś jest. To będzie sensacja. Serce Cameo podeszło do gardła. Była pewna, że to będzie sensacja, ale z zupełnie innych powodów, niż Benedict sądził. Trelawney pobłażliwie dotknął jej ramienia. – Już, już, moja droga. Wkrótce przestaniesz się tak denerwować. Wiele modelek czuje się tak za pierwszym razem. Chodź już, Benedikcie. Nie możesz stracić tej szansy. Jeśli chcesz, żeby obraz znalazł się na wystawie, musimy tam pojechać. – Jestem gotów – odpowiedział, sięgając po płaszcz i szalik. – Benedikcie… – Moja droga… – Trelawney jeszcze raz poklepał ją po ramieniu – …nie próbuj z nim rozmawiać, dopóki komisja nie obejrzy tego obrazu. Aż do tej chwili nie usłyszysz od niego rozsądnego słowa. – Ale, Benedikcie, muszę ci coś powiedzieć! Pochylił się i szepnął jej do ucha: – Nie możemy teraz rozmawiać, Cameo. Wróć wieczorem, wtedy będziemy sami. Ja też muszę ci coś powiedzieć. Cameo szła szybko ciemną alejką. Otworzyła czerwone drzwi i wspięła się
po schodach, mocno ściskając poręcz. Ten dzień zdawał się nie mieć końca. Po wyjściu od Benedicta wróciła do domu jak we śnie, zastanawiając się przez cały czas, czy powinna pójść do Królewskiej Akademii Sztuki, by go powstrzymać. Nałożyła już kapelusz i rękawiczki, ale znów zmieniła zdanie. Nie, jej pojawienie się tam wywołałoby tylko kolejne pytania. Istniała jakaś szansa, że komisja nie od razu rozpozna ją na portrecie, a ludzie z jej kręgu mieli zobaczyć obraz dopiero po oficjalnym otwarciu wystawy. Może jej tożsamość nie wyjdzie na jaw. Ma jeszcze czas, żeby poprosić Benedicta o wycofanie obrazu, choć na samą tę myśl serce jej się ściskało. Postanowiła poczekać i powiedzieć mu o tym, gdy znajdą się sami w pracowni. Po południu, chcąc się czymś zająć, wyniosła swoje składane sztalugi i akwarele na porośnięty trawą placyk, gdzie kiedyś się bawiła razem z Maud i George’em, i próbowała malować żonkile za żelaznym płotkiem, ale od tego zajęcia tylko stała się jeszcze bardziej niespokojna. „W jakąż misterną sieć wpadamy, gdy po raz pierwszy do kłamstwa sięgamy”, śpiewała jej niania w pokoju dziecinnym. Cameo uwikłała się we własne sidła. Poskładała farby i wróciła do domu. Po jakimś czasie Briggs przyniósł jej na srebrnej tacy wizytówkę. Wzięła ją do ręki i natychmiast wypuściła, jakby papier parzył. Lord Warley. – Powiedz, proszę, lordowi Warley, że nie ma mnie w domu. – Dobrze, lady Catherine Mary – odrzekł Briggs, rzucając jej zmartwione spojrzenie. Znał ją dobrze i wiedział, że coś jest nie tak. Nikomu jednak nie mogła się zwierzyć, dopóki nie spotka się z Benedictem i nie wyzna mu prawdy. Zjadła kolację w towarzystwie mamy i poszła na górę do swojej sypialni. George’a nie było w domu, a ojciec zapewne poszedł do klubu, bo nie pojawił się na kolacji. Gdy matka również poszła do sypialni, skarżąc się na ból głowy, Cameo zbiegła do pokoju służby i uprosiła Berta, by zawiózł ją do Soho. Coś w jej zdesperowanym wyrazie twarzy musiało go przekonać, by się zgodził, choć nie miał na to ochoty. W Soho zatrzymał powóz nie za rogiem, lecz tuż przed domem Benedicta. Cameo szła dalej po schodach. Z górnego podestu zobaczyła, że drzwi na strych są uchylone. Pracownia była ciemna, tylko w kominku migotał ogień. W jego blasku dostrzegła sylwetkę Benedicta, który siedział przy ogniu ze szklaneczką whisky w ręku. Podeszła do niego bez słowa. Poczuła zapach whisky. Benedict zakołysał szklaneczką w dłoni i pociągnął duży łyk. – Zastanawiałem się, kiedy się pojawisz. – Jego palce mocniej zacisnęły się na szkle. – Dobry wieczór, panno Ashe, a raczej lady Catherine Mary St. Clair. Podniósł rękę i z rozmachem wrzucił szklaneczkę do ognia.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Niech oczy sercu gotowość nakażą, bo nadchodzi chwila Kiedy zasłona spadnie. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika W kamiennym kominku zalśniły odłamki szkła. Dokoła rozniósł się zapach alkoholu. Benedict podniósł się i powiedział drwiąco: – Niezmiernie mi przykro, lady Catherine Mary. Proszę o wybaczenie. Może napije się pani whisky? Potrząsnęła głową, a potem odwróciła wzrok, by nie patrzeć na jego rozzłoszczoną twarz, i owinęła się ciaśniej czarnym aksamitnym płaszczem. Przyszła tu bez rękawiczek, ale teraz to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Musiała tylko przekonać Benedicta, żeby jej wysłuchał. Sięgnął po butelkę z whisky i nalał sporą porcję do nowej szklanki. W blasku ognia płyn zamigotał bursztynowym światłem. – Nie? Racja, nie lubisz za bardzo whisky, prawda? Nie przywykłaś do niej. Być może nie jest dla ciebie wystarczająco wyrafinowana. Ale ja chyba jeszcze się napiję. – Jednym haustem wychylił zawartość szklaneczki. Cameo czekała na jego następne słowa, wciąż zaciskając palce na skraju płaszcza, ale Benedict się nie odzywał. W pracowni zapanowała ciężka cisza. – Więc już wiesz – odezwała się w końcu cicho. – Przyszłam tu, bo chciałam sama ci o tym powiedzieć. – Doprawdy? – Przyszłam, żeby przeprosić – dodała już mocniejszym głosem. – Coś takiego. Podniosła wzrok i dostrzegła dwie wyraźne linie biegnące od kącików jego ust. Była pewna, że wcześniej nie rysowały się tak wyraźnie. Czy to przez nią? – Nie powinnam cię okłamywać i bardzo tego żałuję. Musisz mi uwierzyć. Z szyderczym wyrazem twarzy uniósł szklankę w toaście i wypił kolejny duży haust. Kostki palców miał równie białe jak ona. – Nie przyszło ci do głowy, że to bardzo niebezpieczna gra? A może to jedynie jakiś towarzyski żart? Pod jej powiekami zebrały się łzy. Zamrugała, żeby je powstrzymać. – To nie żart ani gra. Chciałam się od ciebie uczyć malowania. Bardzo tego chciałam. – Tak bardzo, że przygotowana byłaś nawet kłamać – odparował z niechęcią. – Jakaż to musiała być dla ciebie wielka przyjemność, milady! Dodatkowa
rozrywka podczas sezonu towarzyskiego. A może… zaraz, jak to ujęłaś w swoim liście, kiedy prosiłaś o lekcje? Ach, tu jest. Ku jej przerażeniu Benedict odstawił szklankę i podniósł ze stołu arkusz papieru ze znajomym herbem. – Znalazłem to w papierach. Bałagan w pracowni ma swoje zalety. Jak to szło? Ton jego głosu wywołał u niej dreszcze. Drogi panie Cole! Proszę mi wybaczyć, że zwracam się do Pana, mimo że nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Jestem wielką wielbicielką Pańskich prac. Sama z zapałem maluję i chciałabym zapytać, czy zechciałby pan udzielić mi prywatnych lekcji. Oczywiście, zapłacę za Pański czas każdą stawkę, jakiej Pan sobie zażyczy. Opuścił list i parsknął. – No cóż, dostałaś swoje prywatne lekcje. I teraz można chyba uznać, że zostaliśmy sobie przedstawieni. Cameo skrzywiła się z odrazą. – Ta bajeczka o podrzutku… – Zazgrzytał zębami. – Dlaczego już przy pierwszym spotkaniu nie powiedziałaś mi prawdy? – Chciałam – szepnęła. – Mój Boże. Ja… my… Jak mogłaś zrobić coś takiego? – Stanął nad nią groźnie. Wydawał się potężniejszy niż zwykle. – To wszystko była tylko gra… udawanie… – Nie, nie! – zaszlochała. – A wtedy, gdy uciekłaś w parku, czy to miało z tym wszystkim coś wspólnego? Bałaś się, że ktoś cię ze mną zobaczy? – Tak. Nie. To znaczy… – Przez cały czas kłamałaś. Cameo wyciągnęła rękę. – Bałam się, że jeśli dowiesz się, kim jestem naprawdę, odeślesz mnie. Wszystko okropnie się poplątało. Myślałam, że mnie wyrzucisz, a tak bardzo chciałam zostać! – Czy nigdy nie słyszałaś o zaufaniu? – Jego słowa ociekały goryczą. – Może nie. Twoja klasa pełna jest nielojalności i oszustwa. Cameo ściskała w rękach skraj płaszcza. – Nie chciałam cię oszukiwać. Gdy postanowiłam udawać pannę Ashe i zostać twoją modelką, nie wiedziałam, że… Urwała. Nie była w stanie mówić dalej. – O czym nie wiedziałaś? – Że się w tobie zakocham. Zapadła cisza tak głęboka, że słyszeli jedynie tykanie zegara. Benedict
patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W końcu potrząsnął głową, odwrócił się i zacisnął dłonie na gzymsie kominka. – Miłość opiera się na prawdzie. Ty nie wiesz, co to miłość. – Wiem, Benedikcie. Musisz mi uwierzyć. – Przełknęła łzy i nieśmiało dotknęła jego szerokiego ramienia. Poczuła ciepło jego ciała emanujące przez bawełnianą koszulę. – Kocham cię… Obrócił głowę i jego twarz złagodniała, ale tylko na chwilę. – Miłość to nie tylko słowa. – Strząsnął z siebie jej rękę. – Miłość to przede wszystkim czyny. A ty co zrobiłaś? Okłamywałaś mnie od pierwszej chwili. A teraz dzięki twojemu ojcu… Cameo cofnęła się przerażona. – Czy mój ojciec wie już o tym portrecie? Jak się dowiedział? Przecież nie było go dzisiaj w Akademii. – Chodził tam tylko wtedy, gdy musiał. Nie był miłośnikiem sztuki. Benedict sięgnął po pogrzebacz i gwałtownie przegarnął żar, a potem obrócił się na pięcie i spojrzał na nią ze złością. – Twój ojciec jest earlem, bardzo ustosunkowanym człowiekiem. To nie on zobaczył ten portret pierwszy. Nie jestem pewien, kto to był, ale teraz nie mam już na to żadnych szans – dodał z goryczą. Było jeszcze gorzej, niż się obawiała. – Poszedłem z Trelawneyem na drinka i czekałem, żeby usłyszeć, jak przyjęto moją pracę – ciągnął Benedict. – Zdaje się, że ktoś, kto cię rozpoznał, natychmiast zawiadomił twojego ojca. Podobno jest wściekły. Kolana ugięły się pod nią. Musiała przytrzymać się poręczy fotela. – A będzie jeszcze gorzej. Twój ojciec zażądał, żeby usunięto obraz z wystawy – ciągnął Benedict, wciąż ściskając pogrzebacz. – I Akademia zgodziła się na to. Nie chcieli drażnić tak wpływowego człowieka ani wywoływać skandalu. – Och, nie! – Och, tak – powtórzył Benedict drwiąco. – Nie mogę go wystawić i wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze pokażą jakiś mój obraz. Straciłem wielką szansę. To byłby już mój drugi obraz, a wielu malarzy po drugim wystawieniu przyjmowano w poczet członków Akademii, dzięki czemu zdobywali powszechne uznanie. Ze szczękiem wrzucił pogrzebacz do wiadra przy kominku. – Ten portret… – Wskazał głową okryte tkaniną płótno na sztalugach. – Chce pani go zobaczyć, milady? Chwycił nóż leżący na stole i rozciął zasłonę. Cameo wstrzymała oddech. Obraz, oprawiony w drewnianą ramę rzeźbioną w pąki, owoce i kwiaty był piękny, jeszcze piękniejszy, niż sobie wyobrażała. Takie same pąki jesionu widziała przez okno swojej sypialni w Mayfair. Zbliżyła się do niego, oszołomiona bogactwem barw. Dotychczas nie doceniała w pełni talentu Benedicta. Namalował
ją wpółleżącą na wilgotnej trawie pod jesionem, pośród polnych kwiatów. Prosta sukienka, tak podobna do jej koszuli, wydawała się przejrzysta i nie skrywała jej kształtów, ale też ukazywała je bez żadnej wulgarności. Włosy opadały jej na ramiona w luźnych falach, głowę miała przechyloną, jakby czekała na coś lub na kogoś, a oczy w głębokim ametystowym kolorze pełne były tęsknoty. Na ten widok Cameo zakręciło się w głowie. Benedict znał ją lepiej, niż ona znała siebie samą. Udało mu się uchwycić jej duszę. Na samym dole złotą farbą umieścił cytat z poematu Tennysona. – To najlepsze, co do tej pory namalowałem. – Gorycz w głosie Benedicta sprawiała Cameo ból. – Miałem nadzieję, że zwrócę na siebie uwagę. Mówiłem ci o tym. Czy śmiałaś się do siebie w duchu, lady Catherine Mary, gdy to słyszałaś? Musiałaś wiedzieć, że ten obraz wywoła skandal. Cameo przygryzła usta. To było arcydzieło i żadne pochwały nie wydawały jej się wystarczające. Obydwoje o tym wiedzieli. – Dziś rano próbowałam cię powstrzymać przed wysłaniem tego obrazu do Akademii, ale pan Trelawney tu był. Sądziłam, że będę miała czas wyjaśnić ci wszystko wieczorem. – Za słabo próbowałaś. – Narzucił zasłonę na płótno, jakby nie chciał na nie patrzeć. – Nie miej żadnych wątpliwości, że gdybym wiedział, kim jesteś, nie próbowałbym wystawiać tego obrazu. Ale ty wolałaś zachować swoją tożsamość dla siebie. Czy to, że wystrychnęłaś mnie na dudka, sprawiło ci przyjemność? Cameo ściskała skraj płaszcza tak mocno, że omal nie przeciął jej skóry. – Nigdy tego nie chciałam. – Któż to wie, czego właściwie chciałaś? Ale powiem ci, co wynikło z twojej mistyfikacji. – Na widok jego cynicznego uśmiechu łzy napłynęły jej do oczu, a po plecach przebiegł zimny dreszcz. – Jak mam to ująć najprościej? Zrujnowałaś moją karierę artystyczną. – Nie, nie! – Tak, tak! – przedrzeźniał ją. Traktował ją tak jak przy pierwszym spotkaniu, zanim jeszcze odkryła łagodniejszą stronę jego charakteru. – Moja kariera jest skończona. Wszystko, na co pracowałem przez tyle lat, poszło na marne z powodu kaprysu arystokratki. Chciałaś pobierać lekcje ode mnie i nic nie mogło cię przed tym powstrzymać. Spojrzała na niego z przerażeniem, czując, że zbiera jej się na mdłości. Benedict miał rację, nic nie mogło jej powstrzymać. W jego słowach kryło się gorzkie ziarno prawdy. Sądziła, że jej determinacja, by nauczyć się malować, jest godna podziwu, i dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak niewłaściwie postąpiła. – Nie myślałam o tym w taki sposób – wyznała szczerze. – Nie. Ludzie z twojego świata nigdy się nie zastanawiają nad takimi rzeczami. Po prostu tupią nogą, dopóki nie dostaną tego, czego chcą. Jesteś
rozpieszczona, Cameo. Ale co ja właściwie mówię! Przecież to nie jest twoje prawdziwe imię. – Jest. W tym cię nie okłamałam. Rodzina zawsze nazywała mnie Cameo. – To imię do ciebie pasuje. Teraz już rozumiem dlaczego. – Co chcesz przez to powiedzieć? – To, że znałem tylko twój obraz, jaki mi przedstawiłaś. Nie znałem prawdziwej ciebie. – Znałeś. – Przysunęła się bliżej i oparła dłonie na jego piersi. – Benedikcie, proszę. Poznałeś prawdziwą mnie. To nie była kreacja. Ta Cameo, którą całowałeś i malowałeś, to byłam prawdziwa ja. Jesteś jedyną osobą, która mnie poznała naprawdę i dostrzegła, kim jestem. – Chciałem w to wierzyć. Jako malarz byłem dumny z tego, że potrafię dostrzec prawdę w ludziach, ale co do ciebie pomyliłem się. – Nie pomyliłeś się. – Zacisnęła palce na jego koszuli, on jednak odsunął ją bezlitośnie. – Któż może wiedzieć, do czego jesteś zdolna i jak daleko potrafisz się posunąć, gdy ci na czymś zależy? Udręczona Cameo cofnęła się. – Powinnam ci wcześniej powiedzieć, kim jestem. Popełniłam błąd, ale moje uczucia do ciebie nie są kłamstwem. – Nie są? No cóż, to w tej chwili nieistotne. Przez ostatnie tygodnie malowałem twoją twarz… twoją piękną, fałszywą twarz. To mi zupełnie wystarczy. Nie chcę cię więcej widzieć. Cameo zadrżała. – Chyba nie mówisz poważnie? – Ależ jak najbardziej poważnie – odrzekł zimnym tonem. Naraz przez mrok zalegający w jej duszy przedarł się płomień gniewu. Uniosła wyżej głowę. – Nie chcesz mnie więcej widzieć? Nie chcesz, żebym tu przychodziła? No cóż, panie Cole, mnie to również odpowiada. Dlaczego miałabym pragnąć towarzystwa człowieka, który jest tak zaślepiony uprzedzeniami? W jego brązowych oczach błysnęła wściekłość. – Sądzisz, że jestem uprzedzony? Co chcesz przez to powiedzieć? – Kiedy napisałam do ciebie ten list, od razu postanowiłeś, że nie będziesz mnie uczył, choć nawet mnie nie widziałeś na oczy. Uprzedziłeś się do mnie z powodu mojego pochodzenia. Przez to, co zdarzyło się twojej matce. – Nie będę o tym rozmawiał. – Ty zmusiłeś mnie do kłamstwa! Nie miałam wyboru. Benedict zazgrzytał zębami. – Miałaś wybór. Mogłaś mi powiedzieć, kim jesteś.
– Po co? Żebyś mnie stąd wyrzucił? Przyznaj, że nie dałbyś mi żadnej szansy. Wolałeś uważać mnie za utrzymankę niż za arystokratkę. Nie uwierzyłbyś, że pragnę malować tak jak ty. Skorzystałam z jedynego sposobu, jaki był mi dany. – Doprawdy? – Benedict pochwycił ją za ramiona. – A kiedy wziąłem cię do łóżka, czy to wszystko również było udawane? Te słowa wstrząsnęły nią do głębi. Próbowała wyrwać się z jego uścisku. Jak śmiał sugerować, że udawała namiętność! – Oczywiście, że nie! – Nie? Naprawdę nie byłaś przekonana, że jak zwykle możesz sobie po prostu wziąć to, czego pragniesz, moja rozpieszczona lady Catherine Mary St. Clair? Z siłą przywarł do jej ust. Jej umysł buntował się przeciwko temu, ale z cichym westchnieniem rozchyliła wargi. Benedict mocno przycisnął ją do siebie. – Chciałaś tego, prawda? – Jego usta wędrowały po jej szyi i karku. – Chciałaś tego! – Tak – westchnęła bezradnie. – Z tobą tak. Brutalnie przesuwał się ustami po jej skórze. Minęły naszyjnik i zagłębiły się w wycięcie gorsetu, a jednocześnie dłońmi wdarł się pod spódnicę i halki. Przycisnął ją do krawędzi stołu tak, że tylko czubki jej butów dotykały drewnianej podłogi. Jednym ruchem zerwał z niej pantalony i poczuła jego dłoń między udami. Naraz Benedict gwałtownie pchnął ją na stół, odsunął się i mocno uderzył pięściami w kominek. Gdy znów odwrócił się twarzą do niej, oczy mu błyszczały jak odłamki szkła na palenisku. – Dobra z ciebie aktorka. Z trudem trzymając się na nogach, poprawiła halki i stanęła prosto, oparta o stół. – Niczego nie udaję! – wyszlochała. – Benedikcie, proszę! Nie miałam pojęcia, że do tego dojdzie. Moja rodzina zna tylko jeden styl życia i chcą, żebym ja też tak żyła. Żebym wyszła za mąż i prowadziła takie życie jak wszyscy przede mną. – A kto jest szczęśliwym wybrankiem? – Ten… ten człowiek, od którego uciekłam w parku – wydusiła. – W takim razie życzę ci szczęścia – rzekł sarkastycznie. – Nie mam wątpliwości, że doskonale do siebie pasujecie. Łzy spływały strumieniem po jej twarzy. – W ogóle do siebie nie pasujemy. Nienawidzę go. On nie jest artystą. Benedict zaśmiał się gorzko. – No cóż, dzięki tobie ja też już nim nie jestem. Znów odwrócił się do niej plecami i wpatrzył w ogień. – Idź stąd, Cameo – powiedział tak cicho, że ledwie go usłyszała. – Idź
i nigdy więcej nie wracaj. – Proszę, nie – wykrztusiła. – Proszę. – Idź. – To słowo brzmiało jak rozkaz, zaraz jednak Benedict obrócił się na pięcie. – Zaczekaj. – Wyjął kilka monet z sakiewki leżącej na stole. – Jeszcze nie zapłaciłem ci za pozowanie. Wziął ją za rękę i wcisnął jej monety. – Nie potrzebuję pieniędzy! – oburzyła się Cameo. – Weź. Zarobiłaś je. Drżąc na całym ciele, rzuciła monety na stół. – Benedikcie, proszę! Proszę…! On jednak nie poruszył się. Z twarzą zalaną łzami Cameo po raz ostatni spojrzała na pracownię, a potem wybiegła na schody i zatrzasnęła za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Mógłbym jednakże mówić o spotkaniach, O pożegnaniach… …gdy słów jej brakuje, Westchnienia kradnie siostrze swej, Żałości. Lecz nie będę mówił. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo próbowała powstrzymać szloch, który wciąż wstrząsał całym jej ciałem. Oślepiona łzami, wysiadła z powozu z pomocą Berta, podniosła głowę i zobaczyła przed sobą Briggsa, który z nieruchomą twarzą otworzył przed nią drzwi domu. – Rodzice panienki prosili, żeby panienka przyszła prosto do salonu – powiedział. – Dziękuję, Briggs. Znalazła chusteczkę i otarła policzki. Kolana wciąż pod nią drżały. W tonie Briggsa usłyszała ostrzeżenie i zaraz przekonała się dlaczego; ojciec był rozjuszony. Już kilka razy widziała jego ataki wściekłości, ale jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Krążył dokoła kominka z zaciśniętymi pięściami, a jego twarz nabrała czerwonego koloru. – Catherine Mary, co to wszystko ma znaczyć? To niewiarygodne! Wywołałaś skandal, przeciągnęłaś nazwisko rodziny przez rynsztok! Pozowanie dla artysty! Skąd ci coś takiego przyszło do głowy?! Cameo z trudnością szukała odpowiednich słów. – Potrzebowałam lekcji malowania, a to był jedyny sposób. Oczy earla omal nie wyszły z orbit. – Lekcje malowania! Zrobiłaś to, żeby otrzymać lekcje malowania? – O mój Boże, o mój Boże! – powtarzała lady Buxton. Leżała na sofie z zaczerwienioną twarzą i wachlowała się. Obok niej stał zatroskany George. – Wiedziałam, że to malowanie wpędzi cię w kłopoty. W oczach Cameo znów wezbrały łzy. Niepotrzebnie okłamywała rodzinę, a także Benedicta. Ale z drugiej strony gdyby tego nie zrobiła, nigdy by go nie poznała. – Było warto – stwierdziła obronnie. Earl stanął nad nią z uniesioną dłonią. – Warto, młoda damo? Cameo wstrzymała oddech, choć jeszcze nigdy ojciec jej nie uderzył. George
wysunął się przed nią, by ją osłonić. – Ojcze, Cameo nie zrobiła nic złego. – Nie zrobiła nic złego, powiadasz? – Twarz ojca poczerwieniała jeszcze bardziej, ale opuścił rękę. – Przez cały wieczór poiłem członków tej przeklętej Akademii trunkami w moim klubie. Słyszałeś o tym portrecie siostry, który miał być pokazany wszystkim mieszkańcom Londynu? George potrząsnął głową. – To piękny obraz oparty na poemacie Tennysona – szepnęła do niego Cameo. – Nazywa się Córka ogrodnika. – Córka ogrodnika?! – ryknął lord Buxton. – Nie jesteś żadną córką ogrodnika! Jesteś córką earla! Cameo uniosła głowę. – To dzieło sztuki. W tym portrecie nie ma niczego złego. Jestem z niego dumna. Lady Buxton zaczęła się wachlować jeszcze szybciej. – O mój Boże, o mój Boże! – Papo, czy musiałeś to zrobić? – zapytała Cameo drżącym głosem. – Czy musiałeś zabronić wystawiania tego obrazu w Królewskiej Akademii Sztuki? – A co miałem zrobić? Pozwolić, żeby całe pospólstwo gapiło się na ciebie? Siedziałem sobie spokojnie w klubie nad szklaneczką, kiedy lord Warley poprosił mnie na słówko. Dowiedział się o twoim występku i przyszedł mnie ostrzec. A zatem to lord Warley poinformował jej ojca. Oczywiście, mogła się tego domyślić. Był tu przecież i zostawił wizytówkę, ona jednak kazała Briggsowi powiedzieć, że nie ma jej w domu. Z pewnością popędził wtedy do klubu, żeby przekazać nowiny jej ojcu. Wyobrażała sobie, jaką sprawiło mu to satysfakcję. – Mogę tylko dziękować Bogu, że Warley mi o tym powiedział. Według niego na tym obrazie jesteś półnaga. Z ust hrabiny wydobył się stłumiony okrzyk. George natychmiast przyklęknął obok niej. – Czy dobrze się czujesz? Lady Buxton pochwyciła syna za ramiona. – Półnaga!? – Nie byłam półnaga! – zawołała Cameo. – Miałam tylko nagie ramiona, to wszystko. Nie pokazałam niczego więcej niż w sukni balowej! Oczy matki napełniły się łzami. – Co za wstyd! – Na Boga, Cameo! – krzyczał ojciec. – Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłaś? Bóg jeden wie, ilu ludzi już to widziało albo mogłoby zobaczyć, gdyby Warley nie zadziałał tak szybko. Winni mu jesteśmy wdzięczność. Gdy pomyślę o tym, że pozowałaś… Warley twierdzi, że w tym obrazie było coś więcej. Coś
intymnego. – Talent, papo – powiedziała Cameo z desperacją. – To właśnie widział Warley. Artysta, który namalował ten obraz, jest jedyną osobą, która mnie rozumie. – Rozumie? – Żyły na czole earla znów nabrzmiały. – Co to znaczy, że on cię rozumie? Co masz na myśli? Powiedz mi, czy on cię wykorzystał! Cameo mocno zacisnęła dłonie. Nigdy, przenigdy nie przyzna się do tego, co między nimi zaszło. – Nie, nie wykorzystał mnie. Dopiero teraz rozumiem, że to ja wykorzystałam jego. On nie wiedział, kim jestem, bo udawałam biedną sierotę. Okłamałam go, żeby dostać to, czego chciałam, i w rezultacie zrujnowałam mu życie. – Jego życie. A co z twoim życiem? Zrujnowałaś swoją reputację! Rozpacz i frustracja Cameo rosły coraz bardziej. – Moją reputację? Tylko o to się martwicie? Tylko o to, żeby ludzie dobrze o nas myśleli i żebym nie przyniosła rodzinie wstydu? – Spokojnie, Cameo. – George podniósł się i stanął obok matki, rozcierając skronie. – Naprawdę sądzę, że tym razem posunęłaś się za daleko. Pozycja naszej rodziny zobowiązuje. – To prawda, George. Posunęła się za daleko – powtórzyła lady Buxton. Cameo zwróciła się do brata. – Sądziłam, George, że przynajmniej ty mnie zrozumiesz. On jednak omijał ją wzrokiem. – Przykro mi, Cameo, ale sądzę, że nie powinnaś tego dłużej ciągnąć. To nie jest dla ciebie dobre. – Potrzebowałam tych lekcji. – Ale najbardziej na świecie potrzebowała Benedicta. – No cóż, mam dla ciebie lekcję – wybuchnął earl. – Nigdy więcej w tym domu nie będziesz rysować ani malować. Rozumiesz? – Papo, chyba nie mówisz poważnie? – Mówię jak najbardziej poważnie. To malowanie i temu podobne bzdury doprowadziły cię do tej sytuacji. Powinienem wiedzieć, że jako kobieta nie wiesz, co dla ciebie dobre. – Wiem, co dla mnie dobre. Sztuka jest dla mnie dobra. – Cameo przełknęła i dzielnie dodała: – I Benedict Cole też jest dla mnie dobry. Ojciec wydawał się wstrząśnięty do głębi. – Ten malarz jest dobry dla ciebie? Co to ma znaczyć? Jeszcze raz zapytam: czy on cię skompromitował? Cameo uniosła wyżej głowę. – Zabrał mi serce, papo. Kocham go. – Kochasz malarza? – Jej matka zaczęła się trząść. – Cameo, co ty
wygadujesz?! – Jest jeszcze gorzej, niż myślałem. – W oczach ojca dostrzegła coś jeszcze oprócz gniewu. Śmiertelnie się o nią bał. – Już ja dopilnuję, żebyś nigdy więcej nie zobaczyła tego artysty. – Nie musisz niczego pilnować, papo – odrzekła z goryczą. – Benedict Cole nie chce mnie więcej widzieć. Ojciec pochwycił ją za ramiona. – Masz siedzieć w swojej sypialni i nie wychodzić, rozumiesz? Powiem służbie, żeby cię zamknięto na klucz. Jakoś musimy cię z tego wyleczyć. – Nie możesz tego zrobić, papo! Proszę! – Nie rozumiesz, Cameo, że muszę cię chronić? Zupełnie straciłaś głowę. Jestem twoim ojcem i moim obowiązkiem jest o ciebie zadbać. To wszystko moja wina. Nie powinienem ci pozwalać malować. To nie jest coś, co przystoi kobiecie. – Papo, proszę… Earl stanowczo potrząsnął głową. – Słyszałem o młodych kobietach, które dostawały histerii, bo chciały pisać powieści, poezje i temu podobne, ale nigdy nie sądziłem, że coś podobnego może się przydarzyć mojej córce… Mojej własnej córce! Po części to ja jestem za to odpowiedzialny. I jeszcze coś. Serce Cameo zabiło mocniej z przerażenia. Cóż mogłoby być gorsze niż to, że Benedict ją znienawidził i do tego nie wolno jej było malować? – Co takiego? – Wyjdziesz za lorda Warley. Nogi ugięły się pod nią. Strząsnęła z siebie rękę ojca i cofnęła się z przerażeniem. – Nie! – Lord Warley był niezmiernie wstrząśnięty twoim zachowaniem. Każdy dżentelmen byłby wstrząśnięty. Ale mimo tego skandalu, który stworzyłaś, poprosił o twoją rękę. Masz szczęście, że jest gotów cię poślubić, bo teraz nikt inny nie weźmie cię za żonę. Cameo musiała przytrzymać się oparcia sofy. – Papo, proszę, błagam cię, nie zmuszaj mnie, żebym za niego wyszła! To nie jest dobry człowiek, czuję to! – On jest z naszego świata. Przy nim będziesz bezpieczna. Potrzebujesz stabilizacji, Cameo. Nie masz innego wyjścia. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz skompromitowana, rozumiesz? Dziś wieczorem zostaniesz zamknięta w swoim pokoju, choć robię to z ciężkim sercem, a jutro przyjmiesz oświadczyny Warleya. Benedict wziął do ręki nóż i popatrzył ponuro na obraz. Płótno, w które był zapakowany, leżało zmięte na podłodze jak całun. Pomyślał, że nigdy nie zapomni upokorzenia, jakie czuł, gdy niósł je z powrotem do pracowni po usłyszeniu
pokrytego uprzejmością żądania, żeby usunąć go z Królewskiej Akademii Sztuki, jakby był skażony. Nie miał żadnych wątpliwości, że to jego najlepsza praca. Patrzył na Cameo upozowaną pod drzewem jesionu, promieniejącą urodą i młodością i zaciskał dłonie w pięści, powstrzymując się siłą, żeby nie wbić noża w płótno i nie rozerwać go na strzępy. Tyle pracy, tyle wysiłku! Przez te wszystkie lata miał w życiu tylko jeden cel – namalować taki obraz. A teraz, gdy już tego dokonał, chciał go zniszczyć, spalić, wrzucić do ognia. Nie powinnaś nigdy niszczyć swojej pracy, powiedział jej kiedyś. Zawsze możesz się z niej czegoś nauczyć. Z pewnością on również czegoś się nauczył: tego, że nigdy więcej nie powinien jej zaufać. Dlaczego Cameo spaliła swój szkic? Teraz sobie przypomniał: zaczęła go podpisywać i z całą pewnością zdążyła napisać swój tytuł. Jej szkice były dobre, bardzo dobre. Gdy wziął jej rękę w swoją, widział, że jej ramię zaczyna się poruszać w sposób, który zwiastuje wybuch wielkiego talentu. Pragnął rozbudzić w niej ten talent, rozbudzić ją, być jej przewodnikiem. Kochać ją. Jedno po drugim, zaczęły do niego przypływać wspomnienia Cameo: chwila, gdy po raz pierwszy otworzył przed nią drzwi; gdy rozpuściła włosy; gdy roześmiała się w parku; gdy pochylała swą uroczą twarz w stronę Trelawneya; gdy jej zielona taftowa suknia opadła na podłogę i Cameo stanęła przed nim w koszuli i halkach. Ze złością potrząsnął głową, odpędzając od siebie te obrazy, i mocniej zacisnął palce na rękojeści noża. Tyle wspomnień, tyle cierpienia. Wracały do niego wszystkie chwile, kiedy go oszukiwała. Rzucił nóż, podszedł do ognia i poczuł zapach whisky. Kawałki szkła wciąż leżały w kominku. Jeszcze raz sięgnął po butelkę, wyciągnął korek i nalał sobie następną szklaneczkę, a potem opadł na fotel i wypił wielki haust. Z twarzą zalaną łzami powiedziała, że go kocha. Prawie jej uwierzył. Niewiele brakowało, a otarłby łzy z jej twarzy, ale jego serce zdążyło się już utwardzić. Zrobiła z niego głupca. Po części podziwiał jej determinację, by się dostać do jego pracowni, ale mógłby ją uczyć, jak należy, gdyby tylko mu zaufała. Przypomniał sobie również tę noc, kiedy się kochali. Nie mógł wówczas uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Wyciągnął przed siebie nogi i potrącił coś czubkiem buta. Pochylił się i zobaczył białą, rzeźbioną kobiecą twarz. Przypominała nieco twarz Cameo: delikatne rysy, prosty nos, zdeterminowany podbródek. Z westchnieniem zacisnął palce na klejnocie. Cameo usłyszała zgrzyt klucza obracanego w drzwiach i rzuciła się na łóżko, wstrząsana szlochem. Teraz naprawdę była więźniem. Widziała, że rodzice zrobili to niechętnie, ale byli przekonani, że czynią słusznie i ratują jej przyszłość. Czy powinna próbować ucieczki? Istniało tylko jedno miejsce, gdzie
pragnęłaby się teraz znaleźć: pracownia Benedicta Cole’a. – Benedict – powtarzała szeptem. – Benedict. – Jednak powtarzanie jego imienia na nic jej się nie zdało. Miała go już nigdy więcej nie zobaczyć. Dotknęła swoich ust. Może lepiej byłoby nigdy nie zaznać takiej namiętności, nie dowiedzieć się, że od jednego pocałunku całe ciało może ogarnąć płomień, że jeden dotyk może wprawić ją w ekstazę. Może byłoby dla niej lepiej, gdyby nie poznała niczego oprócz własnego świata. Wówczas nie miałaby pojęcia, co straciła, a teraz już zawsze będzie za tym tęsknić. Podeszła do umywalni, nalała zimnej wody do miski i obmyła twarz, zaczerwienione oczy i spuchnięte usta. W lustrze na gotowalni spostrzegła swoje odbicie. Czegoś brakowało… jej szyja wydawała się dziwnie pusta. Ogarnięta dziwnym przeczuciem, przyłożyła drżącą dłoń do dekoltu. Jej naszyjnik z kameą – nie było go. Zniknął tak jak Benedict Cole, jak dni i noce spędzone w jego pracowni, jak błysk jego uśmiechu i dotyk pędzla.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Z dala od świata, rzadko widywana, W samotni rosła… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Cameo? Coś ci przyniosłem. George ukradkiem zamknął za sobą drzwi sypialni i gestem magika wyciągnął z kieszeni pędzle, akwarele i rolkę papieru do szkicowania. – Dziękuję, George. To bardzo miło z twojej strony. Popatrzył na nią niespokojnie i usiadł obok niej przy oknie. – Wiem, że malowanie jest dla ciebie bardzo ważne. Przykro mi z powodu wczorajszego wieczoru. Nie miałem pojęcia, że zamkną cię w sypialni. – Papa mówi, że muszę tu siedzieć, jeśli nie chcę wyjść za lorda Warley. – Rodzice rozmawiali o niej ze swoim lekarzem, który doradził terapię odpoczynkiem. Earl już się uspokoił, ale nie zmienił decyzji. Nadal był przekonany, że musi chronić córkę. – Warley ma tu być dzisiaj po południu. Mama mi powiedziała – rzekł George. – Czy to naprawdę jest takie okropne? To znaczy Warley. Czy to taka straszna rzecz wyjść za niego? Cameo zerknęła na brata z ukosa. Żałowała, że nie może mu się ze wszystkiego zwierzyć. George był najlepszym bratem na świecie i była pewna, że okaże się równie dobrym i wiernym mężem dla Maud. Przeprosił ją już za to, że w sprawie portretu stanął po stronie rodziców, ale wciąż nie była pewna, jak by zareagował, gdyby powiedziała mu więcej. Jej zachowanie poruszyło go bardziej, niż się spodziewała. Nie, nie mogła powiedzieć George’owi o swoich planach, które snuła nocą, pogrążona w rozpaczy. O świcie, gdy niebo zabarwiło się na różowo i złoto, wróciła jej zwykła determinacja i optymizm. Postanowiła, że nie będzie siedziała zamknięta w sypialni ani nie da się wpuścić w pułapkę, jaką było małżeństwo z Warleyem. Znajdzie jakiś sposób, by się uwolnić, pójść do Benedicta i przekonać, by jej wybaczył. Ale jak miała stąd uciec? Pilnowano jej jak więźnia. Biedny Briggs z wyrazem twarzy galernika zabrał jej wszystkie przybory do malowania – farby olejne, sztalugi, szkicownik, ołówki i nawet niedokończony portret babci. Nie, nie mogła liczyć na rodzinę. Nie tym razem. Musiała działać na własną rękę. George ujął jej dłoń. – Nie mogę patrzeć na to twoje uwięzienie. Może przynajmniej spróbujesz
malować, dopóki musisz tu siedzieć? – Dobrze. Gdy wyszedł, sięgnęła po akwarele. Musiała pomyśleć, opracować jakiś plan działania. Malowanie powinno jej pomóc zebrać myśli. Przygotowała papier i farby, nalała do szklanki trochę wody z dzbanka, zanurzyła w niej pędzel i rozejrzała się, szukając tematu do obrazka. Wazon z jaśminem na gotowalni, niebieski emaliowany zegar przy łóżku – nie. Namaluje gałąź jesionu za oknem. Odsunęła zasłony, podciągnęła okno do góry i poczuła na twarzy świeże, chłodne powietrze. Gałąź była silna i zdawała się wyciągać w jej stronę. Cameo wychyliła się przez okno i pogładziła korę. Jesion… Oczywiście! – powiedziała sobie w duchu. Wysunęła głowę dalej i rozejrzała się uważnie. Przez całe dzieciństwo wspinała się po drzewach, więc mogła dosięgnąć tej gałęzi i wymknąć się z domu nocą. Popatrzyła na ulicę na dole. Najniższa gałąź drzewa znajdowała się dość wysoko nad ziemią, ale nie na tyle wysoko, by nie można było zaryzykować skoku. Wróciła do stolika, sięgnęła po pędzel i zaczęła szkicować zarys smukłych gałęzi. Obrazek mógł posłużyć jako swego rodzaju mapa drzewa. Po zmierzchu trudno będzie dostrzec wszystkie gałęzie, a gdyby pośliznęła się i spadła, ktoś mógłby ją usłyszeć. Zamierzała zaczekać, aż wszyscy mocno zasną, bo cała służba dostała instrukcje, by jej pilnować. Nie odważyliby się okazać nieposłuszeństwa jej ojcu, szczególnie teraz, gdy wciąż chodził wściekły. Nie mogła też prosić nikogo, by dla niej skłamał. Obiecała sobie żadnych kłamstw więcej. Owinęła się ciaśniej szalem. Od chwili, gdy wyszła z pracowni Benedicta, wypełniał ją dziwny chłód. Nawet gdyby udało jej się do niego wymknąć, to czy on zechce jej wysłuchać? Czy wybaczy jej to, co zrobiła? Przysięgła sobie, że z pewnością łatwo się nie podda. Pędzel biegał po papierze i z obrazka zaczęło się wyłaniać drzewo. Cameo malowała coraz szybciej, starając się o dobre proporcje. Jej ramię poruszało się w sposób, jaki pokazał jej Benedict. Musi to zrobić. Musi do niego uciec. Benedict jęknął. Znów tu była. W jego pracowni. Wszędzie, gdzie tylko spojrzał. Przy drzwiach. Czytała przy ogniu, z ciemną głową nisko pochyloną nad stroną książki. Szkicowała go, gdy myślała, że na nią nie patrzy. Jej dłoń poruszała się coraz szybciej po papierze. Jej ruchy powiedziały mu natychmiast, że jest prawdziwą artystką. Tego nie można było udawać – tego ruchu, tej pasji. Była też w jego szkicowniku. Szkicował ją z każdej strony, w każdym nastroju. Za każdym razem, gdy wracała do domu i na schodach cichł stukot jej kroków, Benedict ją rysował. Czasami węglem, czasem w kolorze.
Uświadomił sobie, że stał się człowiekiem opętanym. Wszystkie te szkice były dobre, nawet więcej niż dobre. To były najlepsze jego prace w całym życiu. Dzięki niej. Spojrzał na szafę, za którą ukrył inne obrazy, nad którymi potajemnie pracował po nocach, włącznie z tym niewielkim, który chciał jej podarować, zanim dowiedział się prawdy. Szybkość i precyzja własnych ruchów zdumiewały go. Ta praca była zainspirowana klejnotem, który nosiła na szyi. Zacisnął na nim palce, a potem poustawiał wszystkie obrazy i szkice przy ścianie jeden przy drugim, cofnął się o kilka kroków i popatrzył na nie. Czy to byłoby możliwe? Czy mógłby to zrobić? Tak. – Wydaje się pani zmęczona, lady Catherine Mary. – Lord Warley usadowił się na niebieskim aksamitnym krześle przy kominku i ustawił przy sobie laseczkę. – Do twarzy pani z tą bladością. Cameo milczała. – Nasza droga Cameo nie jest ostatnio sobą – stwierdziła lady Buxton, nalewając herbatę ze srebrnego imbryka. – Nieprawdaż, Cameo? Wciąż milczała. Mogli ją zamykać w sypialni i kazać schodzić na dół na herbatę, ale nie mogli jej do niczego zmusić. Ani do rozmowy, ani tym bardziej do małżeństwa. – Czy mogłaby nas pani zostawić samych, lady Buxton? – zapytał Warley po chwili, gdy stało się już jasne, że Cameo się nie odezwie. Hrabina przerwała napełnianie własnej filiżanki. – Oczywiście – zgodziła się z niepewnym uśmiechem. – Naturalnie, nie jest to zupełnie właściwe zostawiać was bez nadzoru, ale praktycznie rzecz biorąc, jesteście zaręczeni. Lord Warley uśmiechnął się, obnażając zęby. – Pani urocza córka jest przy mnie bezpieczna. Gdy matka Cameo zamknęła za sobą drzwi, Warley podniósł się, niedbale odstawił filiżankę, rozchlapując herbatę, i przysunął się o krok bliżej. Cameo cofnęła się instynktownie, wbijając wzrok we wzór na dywanie. – Nie sądzi pani, że czas już, byśmy porozmawiali? Cameo skupiała się na barwach dywanu. Niebieski, czerwony, różowy i złoty. Jak można by je namalować? Czego kazałby jej szukać w tym wzorze Benedict? – Powiedziałem, że czas już, byśmy porozmawiali. Syknęła z bólu, gdy lord Warley pochwycił ją za włosy i brutalnie podniósł głowę do góry. – Teraz lepiej. Wolę, żebyś pani na mnie patrzyła, kiedy do pani mówię. Cameo przełknęła gryzący lęk. – Nie musi pan traktować mnie tak brutalnie.
– Brutalnie? – Pociągnął jej włosy mocniej, aż łzy napłynęły jej do oczu. – Sądząc po tym obrazie, lubi pani brutalnych mężczyzn. Przypomniała sobie dotyk pędzla Benedicta na swoim nagim ciele i zarumieniła się wymownie. Lord Warley oblizał usta. – Tak, to jasne, że ten artysta cię dotykał. – Jak pan śmie! – Zerwała się na nogi i stanęła tuż przed nim. – Jak pan śmie w ten sposób się do mnie odzywać! – Ależ śmiem. Zanim zdążyła się poruszyć, poczuła napór jego zimnych ust na swoich. Zacisnęła usta, próbując go odepchnąć, ale on przysunął się jeszcze bliżej. Wsunął palce pod jej gorset na dekolcie i mocno ścisnął. Dłonie miał wilgotne, a palce szorstkie. Wepchnął jej język niemal do gardła, aż zaczęła się krztusić, a potem z drwiącym uśmieszkiem odchylił się do tyłu na piętach. – A zatem tego posmakował ten artysta… Cameo zacisnęła palce na krawędzi złoconego stolika. Miała ochotę zwymiotować, żeby pozbyć się obrzydliwego smaku z ust. – Usiądź, moja droga. Nie poruszyła się. – Powiedziałem: siadaj! – Zacisnął palce na jej ramionach i pchnął ją na aksamitne krzesło. Sam również usiadł i jak gdyby nigdy nic, sięgnął po filiżankę. – Powiem pani, lady Catherine Mary, co teraz nastąpi. Gotów jestem przymknąć oczy na to, co zrobiłaś. Zapomnimy o wywołanym skandalu. Gdy zostaniesz moją żoną, ludzie zapomną o tym nieszczęsnym wydarzeniu, jeśli tylko będziesz się dobrze zachowywać. – Ale dlaczego chce się pan ze mną ożenić? Po co pan to robi? Warley parsknął nad brzegiem filiżanki. – Spodobałaś mi się. Cameo potrząsnęła głową. – Nie wierzę panu. – A może spodobał mi się twój posag. Zawsze mnie do ciebie przyciągał, a teraz cena za wydanie cię za mąż musi znacznie wzrosnąć, ponieważ jesteś… jak by to ująć… nieco wybrakowanym towarem. – Chyba nie potrzebuje pan pieniędzy? – Lubię hazard. Mam długi. – Odstawił filiżankę i znów oblizał usta. – Lubię gry. Cameo wzdrygnęła się. – Nie rozumiem. Przecież odziedziczył pan Warley Park. To wielka posiadłość i z pewnością przynosi duży dochód. – Młode damy nie powinny rozmawiać o pieniądzach – rzekł potępiająco. – Ale skoro już pytasz, to owszem, odziedziczyłem posiadłość po ojcu i zadłużyłem
jej hipotekę. Dlatego twój posag bardzo mi się przyda. Naprawdę bardzo. – A zatem chodzi tylko o pieniądze. – Nie tylko o pieniądze – popatrzył na nią lubieżnie. – Wcale nie. Cameo zebrało się na mdłości. – Jest pan odrażający. Zawsze tak uważałam. – Jest tylko jeden warunek naszego małżeńskiego szczęścia. – Warley założył nogę na nogę. – Rozumiem, że twój ojciec zabronił ci malować, dopóki dochodzisz do siebie po swoich nieszczęsnych występkach, i zgadzam się z jego decyzją. To bardzo niestosowne zajęcie, zwłaszcza w tych okolicznościach. W gruncie rzeczy uważam, że najlepiej byłoby, gdybyś zupełnie porzuciła wszelkie zainteresowanie sztuką. – Chce pan powiedzieć, że jeśli za pana wyjdę, to już nigdy więcej nie będę mogła malować? – Miałaby wyrzec się malowania na resztę życia? Któż mógłby ją prosić o coś takiego? Ojciec w końcu zmieniłby decyzję, ale lord Warley? – Chyba nie mówi pan poważnie? – Malować i rysować. Powinnaś wyrzec się wszelkich tego rodzaju rozrywek. – Warley wziął do ręki niewielką kanapkę i wrzucił całą do ust. – Gdy zostanę twoim mężem, będziesz mi posłuszna we wszystkich sprawach. – Zamierza pan mnie traktować jak dziecko… – rzekła cicho. – Bo też kobiety bardzo przypominają dzieci, czyż nie? – Strzepnął niewidzialny okruch z nogawki spodni. – Sama tego dowiodłaś. A więc nie myliła się co do Warleya. Jest bezwzględny i okrutny. – Potrzebujesz silnej ręki, która cię poprowadzi. – Jego wzrok prześliznął się po jej ciele. – Kobieta powinna słuchać męża we wszystkich sprawach. To ja będę decydował o twoich rozrywkach. Uważam, że szycie jest odpowiednim zajęciem dla kobiety. Haft. Kobiety pochylone nad tamborkiem zawsze wydają się ładne i łagodne. Cameo znów ujrzała w wyobraźni twarz Benedicta. Niemal czuła dotyk jego płóciennej koszuli. Czy umie pani to naprawić, panno Ashe? - pytał kpiąco. – Ja bardzo kiepsko szyję… – powiedziała to na głos i dopiero gdy usłyszała odpowiedź Warleya, wróciła do rzeczywistości. – Doprawdy? – Znów wysunął język. – Będziesz musiała się nauczyć wielu rzeczy, Catherine Mary. I z wielką przyjemnością ci w tym pomogę… i to w taki sposób, którego nigdy nie zapomnisz. – Pochylił się w jej stronę i boleśnie ścisnął nadgarstek. – Twój ojciec twierdzi, że wciąż jesteś niewinna, że ten artysta, z którym spędzałaś tyle czasu, nie zbrukał cię… Cóż… Ja nie jestem tego taki pewien, ale chcę cię zapewnić, że gdy już zostaniesz moją żoną, będziesz tylko moja i będę mógł z tobą zrobić, co zechcę. Cameo odsunęła się z sercem mocno bijącym z lęku. – Puść mnie!
Zacisnął palce jeszcze mocniej i dopiero potem puścił. – Prawo stoi po mojej stronie. W dniu, gdy wezmę cię za żonę, staniesz się moją własnością, ot co. – Znów obrzucił ją wzrokiem, od którego przeszył ją zimny dreszcz. – Każdą godzinę dnia i nocy będziesz spędzać tak, jak ja sobie tego zażyczę. – I nie będę malować – powiedziała odrętwiałymi ustami. – Nie będziesz robić nic, co mogłoby ci przypominać dni spędzone z Benedictem Cole’em. Na dźwięk tego nazwiska do oczu znów napłynęły jej łzy. Och, Benedikcie, pomyślała. – Wydaje mi się, że żywisz jakieś uczucia do tego artysty – syknął lord Warley. – Jeśli nie zechcesz za mnie wyjść, to bardzo uprzykrzę mu życie. Obiecuję ci to! Ludzie nie patrzą przychylnie na hańbienie młodych dam z wyższych sfer. Wystarczy, bym zasugerował komuś, że on cię skrzywdził… – Nigdy mnie nie skrzywdził. – Jakże gorliwie stajesz w jego obronie! Tak jak mówiłem, gdybym tylko zasugerował, że zostałaś uwiedziona, to życie Benedicta Cole’a nie będzie warte złamanego pensa. Rozumiesz? Udało jej się zachować pozory spokoju. – Tak, rozumiem. Doskonale rozumiem, jakim pan jest człowiekiem, lordzie Warley. – Czyżby? Sądzę, że jeszcze nie całkiem. Ale wkrótce to zrozumiesz. Och, tak, lady Catherine Mary, zrozumiesz to. Lęk, że zechce ją znów pocałować, kazał jej odwrócić głowę. Warley zauważył ten ruch i podniósł się ze złym błyskiem w oczach. Lubił ją straszyć. Sięgnął po laseczkę i sugestywnie przesunął po niej dłonią. – Weźmiemy ślub najszybciej, jak się da. To będzie cicha uroczystość. Całe to niestosowne gadanie o tobie musi się skończyć. Powiem twoim rodzicom, że się zgodziłaś. – Myśli pan chyba, że nie mam wyboru – odparowała Cameo. – A może ja wolę pozostać zamknięta w sypialni, niż wychodzić za pana? – W takim razie będę musiał przyjść na górę i cię przekonać. Zrobię to z największą przyjemnością. Cameo poczuła, że zaschło jej w ustach. – Nie ośmieliłby się pan. – Wątpię, by twoi rodzice mieli coś przeciwko temu. Chcą wygłuszyć skandal. Oczy ją zapiekły. Nie chciała ściągać niesławy na rodzinę. Wszystko poszło nie tak. Benedict miał rację, okazała się niedojrzała i samolubna. – Wkrótce odzyskasz rozum – dodał promiennie Warley. – Nie masz
żadnego wyboru, jeśli chcesz uratować swojego drogiego artystę. Cameo wstała i wyprostowała się godnie. – Mam wybór. Dopóki żyję i oddycham, będę panem gardzić. Wyszła z bawialni z wysoko uniesioną głową. W uszach rozbrzmiewał jej podły śmiech Warleya. Dopiero gdy była już bezpieczna w swojej sypialni, zaczęła się trząść. Drżącymi palcami sięgnęła po pędzel i popatrzyła na niedokończony obrazek przedstawiający gałęzie jesionu. W myślach wciąż słyszała groźby Warleya. Zbierało jej się na mdłości. Gdyby oczernił Benedicta, tamten nie mógłby sprzedać żadnego obrazu, nie dostawałby żadnych zleceń i nie miałby z czego żyć. A gdyby Warley posunął się jeszcze dalej i zaświadczył, że Benedict uczynił jej jakąś krzywdę albo nawet wniósł oskarżenie… Ta kanalia była zdolna do wszystkiego. Co więcej, sprawianie jej bólu wydawało się dawać mu niezdrową przyjemność. Zanurzyła pędzel w wodzie i spojrzała przez okno. Światło już przygasało, gałąź jesionu zdawała się tracić kolor. Znów usłyszała głos Benedicta. „Co widzisz? Światło jest zawsze kluczem” – powiedział jej tamtego dnia w Hyde Parku. – „Jeśli potrafisz to dostrzec, to możesz zostać artystką. Wielu ludzi tego nie widzi. Tylko obserwując świat natury, możemy dostrzec prawdziwą istotę rzeczy”. Dlaczego nie powiedziała Benedictowi prawdy, gdy jeszcze mogła to zrobić? Teraz już było za późno. Po tym, co usłyszała od Warleya, nie mogła uciec, bo tym samym podpisałaby wyrok na Benedicta. To byłby koniec jego kariery, koniec wszystkiego, na co pracował całe życie. Tak wiele ich różniło. Rankiem nie budził jej odgłos wozów przejeżdżających ulicą, lecz szczęk naczyń na tacy, na której przynoszono jej śniadanie. Połączyła ich miłość i namiętność, ale Cameo wyidealizowała sobie jego świat cyganerii artystycznej, nie zdając sobie sprawy, z jakimi trudnościami muszą się co dzień mierzyć. Nie myślała o trudnych dniach, kiedy praca szła kiepsko, a obrazy nie chciały się sprzedawać. Dla niej to była tylko zabawa, udawanie. Naraz pędzel w jej dłoni przełamał się na pół. Cameo zatrzymała na nim wzrok. Za bardzo kochała Benedicta Cole’a, żeby niszczyć mu życie. Musiała się go wyrzec, tak jak musiała się wyrzec malowania. Zdawało się, że życie odpływa od niej razem z siłą, która kazała jej malować i szukać piękna. Oczy zaszły jej łzami. Złamany pędzel wypadł jej z palców. Odsunęła krzesło i niespokojnie zaczęła się przechadzać po dywanie. To nie rodzice ani lord Warley nie pozwalali jej malować, lecz własne obolałe serce. Jak mogłaby malować, skoro przypominało jej to Benedicta, któremu omal nie złamała kariery?! Talentu takiego, jaki miał Benedict Cole, nie wolno było zniszczyć. Kto wie, do czego mógłby się posunąć Warley? Nie, nie mogła zaryzykować, że spełni swoje groźby. Nie mogła jeszcze bardziej skrzywdzić Benedicta. Mniejsza o to, jaką
zapłaci za to cenę. Podniosła złamany pędzel, zgniotła rysunek w kulę i wrzuciła ją do kosza razem z akwarelkami, a potem znów popatrzyła na gałąź jesionu. Już nigdy nie ujrzy barwnej pracowni Benedicta ani nie zazna namiętności w jego ramionach. Nie będzie ucieczki. Gdy jej matka weszła do sypialni, oczy Cameo były zupełnie suche. – Podjęłam decyzję, mamo. Wyjdę za lorda Warley. Wściekłość. Namiętność. Pożądanie. Wszystko to mieszało się w nim jak farby na palecie, tworząc formy i kolory, jakich nigdy wcześniej sobie nie wyobrażał. Pracował dzień i noc, a czas jakby stanął w miejscu. Nie potrafił przestać. Napędzała go siła, której nie był w stanie się oprzeć. Malował niecierpliwie. Ciało nie nadążało za obrazami pojawiającymi się w umyśle. Malował coraz szybciej i szybciej – przy różowym świetle brzasku aż do szarego zmierzchu, a potem przy złotym blasku lampy. Nie potrzebował snu. Drzemał tylko godzinę czy dwie na szezlongu. Prawie nie jadł ani nie pił. Jego dłonie zdawały się frunąć, pewne i silne. Malował, jakby to było jej ciało, jej skóra, a nie płótno. Jakby dotykał jej coraz zachłanniej, coraz głębiej w noc.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Ziemię pokryła szachownica kwiatów, Spokojny wietrzyk niósł już zapach lata, I tylko jeden obłok mącił niebo… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Przepraszam, co mówiłaś? – Och, Cameo – westchnęła Maud. – Nie mogę patrzeć na to, co się z tobą dzieje. George i ja bardzo się o ciebie martwimy. Wciąż o nim myślisz? – O kim? – Nie udawaj. O tym malarzu ze studia w Soho. O Benedikcie Cole’u. – Nie widziałam go już od tygodni – odrzekła Cameo bezbarwnie. Dokładnie sześć najokropniejszych tygodni jej życia. Od chwili, gdy zgodziła się wyjść za lorda Warley, każdy dzień ciągnął się w nieskończoność. – Weźmiesz ślub w lecie – oznajmiła jej mama z satysfakcją. Cameo wolałaby mieć to za sobą jak najszybciej. Ojciec zgadzał się z nią, matka jednak nalegała na niezbędne przygotowania. – Niektórych rzeczy nie da się przyspieszyć. Trzeba przygotować suknie, tort i… – Mhm – przerwał jej papa. – Zawracanie głowy. Czasami Cameo miała wrażenie, że ojciec spogląda na nią spod ściągniętych brwi z takim wyrazem twarzy, jakby chciał coś powiedzieć, ale ta chwila zawsze szybko mijała. Na szczęście zdawało się, że jego złość również minęła. Ona jednak wciąż była zdecydowana chronić Benedicta. Maud przysunęła się bliżej i wsunęła rękę pod jej ramię. – Jesteś w nim zakochana, tak? W tym artyście, Benedikcie Cole’u? – To nieistotne – odrzekła Cameo ze ściśniętym sercem. – On mną pogardza. – Ale co ty do niego czujesz? – Maud, po co zadajesz mi te wszystkie pytania? Wyjdę za Warleya, to znaczy za Roberta. Chyba powinnam teraz używać jego imienia. Ślub jest już za dwa tygodnie, a ty będziesz moją druhną. – Uświadomiła sobie, że zwraca się do przyjaciółki ostrym tonem. – Przepraszam. Ostatnio nie jestem sobą. – Nie musisz przepraszać. Martwię się o ciebie. Jestem pewna, że jest coś, o czym mi nie mówisz… Widzę, że jesteś bardzo nieszczęśliwa. Nie jesz, nie śpisz ani nie malujesz. – Nigdy więcej nie będę malować. – Przecież malowanie jest dla ciebie wszystkim! – Teraz jest dla mnie niczym.
Maud ze współczuciem uścisnęła jej dłoń. Na palcu Cameo błyszczał pierścień z brylantem, który Warley dał jej w prezencie zaręczynowym, ozdobny i ciężki, rodowa pamiątka, której zapewne nie zdążył jeszcze spieniężyć na pokrycie długów karcianych. Miała wrażenie, że wyziębia jej dłoń. Z trudem zdobyła się na to, by wsunąć go na palec. – Cameo – Maud dotknęła jej ramienia – musisz mi powiedzieć, co się dzieje. Nie mogę uwierzyć, że wychodzisz za Warleya. Za każdym razem, gdy pada jego nazwisko, masz taki wyraz twarzy, jakby ktoś cię uderzył. Chudniesz i jesteś coraz bledsza. Zawsze mówiłaś, że go nienawidzisz. – Proszę cię, Maud… – Oczy Cameo wypełniły się łzami. – Muszę za niego wyjść, to wszystko. Benedict odsunął się od sztalug, drżąc z wyczerpania. Wiedział, że nie wytrzyma w pracowni ani chwili dłużej. Narzucił szalik na szyję, chwycił płaszcz, wsunął kameę do kieszeni i wyszedł. Jak zwykle poszedł Pod Owieczkę. Przy barze, w szkarłatnym gorsecie i białej bluzce, stała Maisie. – Witaj! Wyglądasz, jakbyś potrzebował się czegoś napić. – Jej ciepły oddech owiał mu twarz. – Słyszałam, co się zdarzyło w Królewskiej Akademii Sztuki. Twój obraz został wycofany z wystawy. – Zdaje się, że cały Londyn już o tym wie – mruknął Benedict. Własny oddech wydawał mu się kwaśny. – My, modelki zawsze wiemy, co się dzieje. Szkoda, że tak się stało. Skrzywił się i skinął na oberżystkę. – Co pijesz, Maisie? – To, na co ty masz ochotę. Zamówił jej whisky, a drugą dla siebie. Oberżystka nalała mu hojną porcję. Przełknął zawartość szklanki jednym haustem. Maisie obróciła swoją szklankę w dłoni. – Wiedziałam, że ta twoja nowa modelka nie nadaje się dla ciebie. Benedict przełknął kolejny haust. – To nie w porządku – ciągnęła Maisie z urazą, kołysząc się przy nim kusząco. – Żeby tacy przychodzili i odbierali pracę normalnym ludziom. Dama z towarzystwa. Dlaczego chciała pozować? – Nie zamierzała pozować, chciała zostać malarką. – Benedict ze zdumieniem odkrył, że broni Cameo. Maisie otarła się o niego. – Weź mnie do swojej pracowni. Nie potrzebujesz takich jak ona. – Nie potrzebuję następnej modelki. Westchnęła głośno, odsunęła się od niego i oparła łokieć na barze. – Złapała cię na haczyk, co?
Benedict obracał szklankę w dłoniach. – Daj spokój, Benedikcie! – Maisie przewróciła oczami. – Znam artystów i znam mężczyzn. Odkąd ona zaczęła dla ciebie pozować, przestałeś mnie zauważać, jakbym była niewidzialna czy coś. To była prawda. Głowę pełną miał wyobrażeń Cameo. Od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, gdy zdjęła kapelusz i ujrzał jej fiołkowe oczy, zdawało się, że wszystkie inne kobiety wtopiły się w tło. Tylko jej twarz odcinała się od tego tła jak relief, jak rzeźba na jej naszyjniku. – Nie wiem, jak teraz będziesz malował inne modelki. Może powinieneś przerzucić się na pejzaże czy coś. – Maisie pomachała do oberżystki. – Chodź, napijemy się jeszcze. Benedict rzucił kilka monet na ladę i potrząsnął głową. – Ja nie. Ty się napij, Maisie. Ja muszę się z kimś spotkać. – Artyści! – zgarnęła monety. – Jak wolisz. Benedict zacisnął palce na kamei w kieszeni i wyszedł. Cameo rozejrzała się po Hyde Parku. Zaczynały już kwitnąć letnie kwiaty. Szmaragdowa trawa przetkana była biało-żółtymi stokrotkami, w gałęziach drzew ćwierkały ptaki, nad trawnikiem latały motyle i pszczoły. Zdawało się, że cały Londyn wyszedł dzisiaj na zewnątrz, by się nasycić słońcem. Dziewczynki w sukieneczkach i chłopcy w marynarskich ubrankach, podobnych do tych, które kiedyś nosili Cameo, Maud i George, zaśmiewali się z wystawionego na wolnym powietrzu spektaklu. W pobliskim pawilonie grali muzycy, a dalej słychać było tętent koni, na których jeździli dżentelmeni i damy w czarnych kostiumach jeździeckich i cylindrach. Od czasu do czasu przez park przejeżdżał jakiś wojskowy w mundurze. Cameo rozpaczliwie tęskniła do świeżego powietrza i samotności. W końcu wymknęła się z domu, unikając służby, i przyszła do parku. Próbowała nie myśleć o dniu, gdy siedziała na tej samej ławce z Benedictem, próbowała w ogóle o nim nie myśleć, ale zaledwie wczoraj przechodziła obok księgarni i coś na wystawie przyciągnęło jej uwagę. Była to książka „Kamienie Wenecji” autorstwa słynnego krytyka sztuki Johna Ruskina. Kupiła ją. Nie potrafiła się powstrzymać. Księgarz powiedział jej, że drugi tom ma wyjść w przyszłym roku. Muszę powiedzieć Benedictowi, pomyślała natychmiast, a po chwili przypomniała sobie wszystko i łzy napłynęły jej do oczu. Już nigdy nie porozmawia z nim o tej książce, nie usłyszy jego głosu przesyconego entuzjazmem, gdy opowiadał jej o Wenecji, nie zobaczy blasku w jego oczach, gdy opisywał obrazy wielkich mistrzów, które widział w tym fascynującym mieście pełnym kanałów. Nie będzie rozmawiał z nią o Ruskinie, o Wenecji ani o niczym innym. Mimo wszystko na świeżym powietrzu poczuła się trochę lepiej. W domu
nie zamykano jej już w sypialni, ale ostatnio spędzała tam dużo czasu z własnej woli – przede wszystkim dlatego że unikała Warleya. Odkąd zgodziła się za niego wyjść, odwiedzał ich regularnie. Cameo często udawała, że jest niedysponowana, i zostawała na górze pod pozorem choroby. Odchodził wówczas, ale ociągał się i oblizywał usta w sposób, którego zaczęła nienawidzić. Mógł sobie pozwolić na czekanie; wiedział, że zapędził ją w pułapkę. Drżącymi palcami otworzyła koronkową parasolkę i powoli ruszyła w stronę bramy. Przez chwilę zdawało jej się, że ścieżką idzie wysoki, ciemnowłosy mężczyzna w brązowym płaszczu i długim czerwonym szaliku. Zamrugała, żeby odpędzić łzy. – Ależ to panna Cameo! Drgnęła z zaskoczenia. To był Nicholas Trelawney, pogodny jak zawsze, w cylindrze, krawacie w czerwone kropki i z chusteczką. Zatrzymał się tuż przed nią. – Panna Cameo, prawda? Uśmiechnęła się. Nie sposób było nie zareagować uśmiechem na widok tak radosnej twarzy. Spotkanie z kimś z artystycznego świata Benedicta było jak nagły promień słońca przebijający się zza chmur. – Dzień dobry, panie Trelawney. Miło pana znowu widzieć. – Ciebie również, moja droga. – Skłonił się i dotknął kapelusza. – Najmocniej przepraszam, właśnie sobie przypomniałem, że nie powinienem się tak do pani zwracać. Dowiedzieliśmy się, że jest pani damą. Cóż za niespodzianka! – Tak. Mój pełny tytuł to lady Catherine Mary St. Clair, ale proszę mówić do mnie Cameo, tak jak moja rodzina i… – gardło jej się ścisnęło – …i przyjaciele. – Czuję się zaszczycony, moja droga. Dlaczego tak panią zasmuca to wspaniałe nazwisko? Wielu ludzi oddałoby za nie wszystko. Ośmielę się powiedzieć, że ja również. Cameo nie potrafiła się powstrzymać. – Panie Trelawney, proszę mi powiedzieć, jak się miewa Benedict. Maluje, prawda? Nie widziałam go, odkąd mój portret został wycofany z wystawy w Królewskiej Akademii Sztuki. Trelawney wyrzucił ręce w górę. – Maluje dzień i noc jak opętany. Wpadłem do jego pracowni i daję słowo, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Szkice piętrzą się aż pod sufit, wszystko pokrywa kurz i nie wiem, kiedy on po raz ostatni coś jadł albo spał. Ale obrazy… no cóż, no cóż. Po tym, co się zdarzyło w Akademii, nie zamierzał niczego wystawiać w tym sezonie, ale to zupełnie niewiarygodne: namalował już tyle, że może urządzić samodzielną wystawę! Wszystkie są wspaniałe. Cameo poczuła ukłucie tęsknoty. Wiedziała, do jakiego stopnia Benedict potrafi skupić się na pracy, i potrafiła sobie wyobrazić, że maluje dzień i noc, nie
zważając na otoczenie i nie czując potrzeby snu ani jedzenia. Ulgę przyniosła jej wiadomość, że wciąż maluje, bo obawiała się, że po wycofaniu obrazu z Akademii może zupełnie się poddać. – A zatem ta nowa wystawa nie znajdzie się w Akademii? – Niestety nie, moja droga. Pokaże te obrazy w małej galerii, nie tak prestiżowej. Prawdę mówiąc, już teraz wystawiona jest tam Córka ogrodnika. Musiałem prawie siłą wyrwać ją z rąk Cole’a, ale on musi coś sprzedać. Serce Cameo ścisnęło się. To przez nią Benedict znalazł się w takiej sytuacji. Trelawney wsunął laseczkę pod ramię, wyciągnął z kamizelki ogryzek ołówka i poklepał się po kieszeniach. – Gdzieś tu miałem kawałek papieru. O, jest. – Triumfalnie wyciągnął z kieszeni skrawek i zaczął coś na nim bazgrać. – Zapiszę pani adres. Po prostu musi to pani zobaczyć na ścianie. Podał jej karteczkę. – Nie mogę – szepnęła. – Musi pani – nalegał Trelawney. Potrząsnęła głową. – Naprawdę, lady Cameo, musi pani to zrobić, ale nie powiem pani dlaczego. Ja to widziałem i pani też powinna – dodał tajemniczo. Nie mogła mu wyjaśnić, dlaczego nie powinna się nawet zbliżać do Benedicta ani do jego obrazów. Gdyby Robert się o tym dowiedział, obydwoje mogliby zapłacić okropną cenę. – Nie chcę widzieć obrazów Benedicta Cole’a i on również nie chciałby, żebym je oglądała. – Musi pani pójść i zobaczyć tę wystawę. Proszę mi wierzyć, lady Cameo. Proszę tam iść. – Niemal siłą wcisnął skrawek papieru w jej palce. – No cóż, moja droga, do widzenia. Myślę, że jeszcze się spotkamy. Skłonił się i poszedł w swoją stronę. Cameo rozwinęła papier i przeczytała adres: Belleview Soho. Nigdy nie słyszała o tym miejscu. Z pewnością to nie to samo co Królewska Akademia Sztuki, pomyślała i żołądek znów jej się zacisnął. Wszystko przez nią. Podarła karteczkę na strzępy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Z gwarnego miasta wieści niosą tylko Dzwony, co wieszczą śluby i pogrzeby; Za gęstwą liści zegar na kościele Na wiatr posyła dźwięczące godziny. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Cameo, moja droga, nie jesteś gotowa!? – Lady Buxton weszła do sypialni. Ubrana była w jasnoniebieską jedwabną suknię, na szyi i nadgarstkach błyszczały szafiry, a na wysoko upiętych ciemnych włosach misterny brylantowy diadem. – Gdzie jest pokojówka? Cameo ciaśniej owinęła się w szlafrok, pod którym miała pantalony i halkę. – Mogę się ubrać bez pomocy pokojówki, mamo. Wiele kobiet tak robi. Matka pisnęła z przerażenia. – Przestań opowiadać głupstwa. Ostatnio zbyt często słyszę od ciebie takie rzeczy. Ojca bardzo to irytuje. To dzień twojego ślubu i musisz wyglądać jak najlepiej. – Nie zależy mi na tym, żeby wyglądać jak najlepiej dla Warleya. – Znów poczuła zimny strach na myśl o tym, co miało nadejść. Bogu dzięki, że zostały jej przynajmniej wspomnienia z nocy w pracowni Benedicta. Wiedziała, że będzie je hołubić do końca życia. Te wspomnienia będą musiały pomóc jej przejść przez to, co ją czekało. Zadrżała na tę myśl. – Och, muszę z tobą porozmawiać o twoim przyszłym mężu. – Hrabina przysiadła na złoconym krześle przy toaletce, obracając w dłoniach koronkową chusteczkę. – Od czego powinnam zacząć? – Mamo… – Trudno mi mówić o takich rzeczach, ale muszę. Moja własna droga mama również przyszła do mnie w dzień mojego ślubu. Ja miałam szczęście, bo wyszłam za twojego papę, ale twoja babcia – cóż, jej się tak nie poszczęściło. Miała dwóch mężów. Pierwszy był znacznie starszy od niej i muszę ci powiedzieć, że… och, Boże! – Babcia miała dwóch mężów? – zdziwiła się Cameo. – Nie wiedziałam o tym. – Tak. Wyszła za mąż bardzo młodo i obawiam się, że niezbyt szczęśliwie. To było niedługo po tym, jak namalowano jej portret, ten, który wisi w salonie. Została wdową i potem wyszła za mojego papę, a twojego dziadka. – Ale dlaczego mówisz mi o tym właśnie teraz, mamo?
– Bo jesteś bardzo do niej podobna. Właśnie przed chwilą stałam w salonie, patrząc na jej portret i miałam dziwne wrażenie, że ona chce, żebym do ciebie przyszła i powiedziała ci o tym. Cameo pocałowała matkę w policzek. Naraz zrozumiała, co matka próbuje jej powiedzieć, ale nie było takiej potrzeby. – Nie denerwuj się, mamo – odezwała się łagodnie. – Nie musisz mówić o tych sprawach. Dam sobie radę. Lady Buxton podniosła się z wyraźną ulgą. – Jestem pewna, że z czasem pokochasz swojego męża, droga Cameo, tak jak ja. Cameo wzdrygnęła się. To było absolutnie niemożliwe. Samo jego nazwisko więzło jej w gardle. Wbrew temu, co mówiła matce, perspektywa, jaką miała przed sobą, była przerażająca. Wyobrażała już sobie, jak Warley stoi przed ołtarzem w kościele, oblizując usta i patrząc na nią. A noc poślubna? Nie, o tym nawet nie chciała myśleć. Odpędziła od siebie panikę i zmieniła temat. – Ładnie wyglądasz, mamo. Hrabina uśmiechnęła się jak młoda dziewczyna. Wsunęła chusteczkę do torebki i przygładziła włosy. – Mój drogi George też tak powiedział. Jest już w kościele i sądzę, że Maud jest tam razem z nim. A gdzie twój welon? – Zmarszczyła czoło. – Ten, który ja miałam na głowie, gdy wychodziłam za twojego ojca, a przedtem miała go babcia. – Maud ma go przynieść do kościoła razem z diademem. – A twoje perły? Cameo potrząsnęła głową. – Nie chcę pereł, mamo. – Ależ musisz! – zawołała lady Buxton z oburzeniem. – Nie. – Cameo wskazała na aksamitną poduszkę na gotowalni, gdzie zwykle spoczywała jej kamea, i do oczu znów napłynęły jej łzy. – Nie mogę nałożyć mojej kamei, bo ją zgubiłam, a nie chcę niczego innego. – Nawet gdybyś jej nie zgubiła, ta kamea byłaby zbyt prosta na ślub. – Należała do babci. Twarz matki złagodniała. – To prawda, ale bez pereł? Cameo, tak nie można. W takim razie musisz nałożyć jakieś inne klejnoty rodzinne. Cameo z uporem wysunęła podbródek. – Nie. Mogę się wyrzec malowania, wyjść za Roberta, a nawet nosić ten pierścionek. – Wysunęła palec z brylantem i jej głos zadrżał. – Ale to wszystko. – Ale… Cameo objęła nagą szyję dłońmi. Utrata naszyjnika wciąż wydawała jej się
bardzo złym omenem. – Proszę, mamo. Po ślubie już nie będę Cameo. – Była pewna, że Robert nie będzie jej tak nazywał. Matka z oszołomieniem potrząsnęła głową. – Nie rozumiem, o czym mówisz. Co sobie pomyśli twój papa? – Nawet nie zauważy. Proszę, nic mu nie mów. – Niech będzie. – Matka z niechęcią skinęła głową. – Nie chcę się z tobą kłócić w dzień twojego ślubu. Na pewno nie chcesz, żebym zawołała pokojówkę? Cameo potrząsnęła głową. – W takim razie zostawię cię, żebyś się ubrała. Hrabina zamknęła za sobą drzwi. Cameo westchnęła. Kochała mamę; to wszystko nie było jej winą. Ale wciąż zdumiewała ją opowieść o babci. Podeszła do szafy i znalazła na dnie niedokończony portret, który zaczęła malować, jeszcze zanim trafiła do pracowni Benedicta. Zdawało się, że mnóstwo czasu minęło już od dnia, gdy pracowała nad nim w salonie na rozpostartym na podłodze starym prześcieradle. Briggs przyniósł obraz do jej sypialni bez jednego słowa. Na tym portrecie jej babcia miała na sobie białą sukienkę, taką jak ona sama na obrazie Benedicta. Wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale między tymi dwoma obrazami istniało wyraźne podobieństwo. Przez chwilę wyobraziła je sobie wiszące obok siebie w salonie. Popatrzyła na twarz babci, żałując, że tamta nie może jej już niczego powiedzieć. Jakiej rady by jej udzieliła? Podeszła do okna, rozsunęła niebieskie zasłony i popatrzyła na jesion. Nie wypuścił jeszcze liści. Szare gałęzie były nagie. W tym roku nie zobaczy rozwijających się pąków… Usiadła przy oknie. Ostatniej nocy źle spała, podobnie jak przez wiele poprzednich. Nie była pewna, co przygnębiało ją bardziej – sny o szczęściu w pracowni Benedicta, z których budziła się z płaczem, czy koszmary o lordzie Warley, które wkrótce miały stać się rzeczywistością. Te koszmary były przerażające. W jednym z nich była uwięziona w pokoju bez okien, a potem on tam przyszedł i… wolała nie przypominać sobie, co stało się dalej. Z pewnością bardzo by się ucieszył, gdyby się dowiedział, że dręczy ją w snach. Poczuła nagłe zmęczenie. Podeszła do łóżka, na którym leżała rozpostarta jej suknia ślubna, i lekko dotknęła rękawów. Była to bardzo piękna kreacja, z jedwabiu w kolorze kości słoniowej, z delikatną koronką przy dekolcie i krótkim trenem. Obok leżały białe atłasowe rękawiczki oraz piękny płaszcz z perłową zapinką z grubego kremowego atłasu i z błękitną atłasową podszewką. Pantofelki ozdobione rozetką i z malutkim obcasikiem również były atłasowe, a rękawiczki pokryte delikatnym haftem. Każda z tych rzeczy odznaczała się doskonałą jakością, a jednak Cameo nie miała ochoty ich wkładać. Jej ramiona wydawały się bardzo
ciężkie, ale w końcu narzuciła przez głowę suknię. Fałdy spódnicy opadły jej aż do stóp. Ze znużonym westchnieniem przewiązała ją w pasie białą szarfą i uperfumowała się za uszami wodą o zapachu fiołków parmeńskich. Kiedyś był to jej ulubiony zapach, ale ostatnio jakby straciła węch. Nic już w życiu nie sprawiało jej przyjemności. Przejrzała się w lustrze. Włosy miała uczesane w prosty węzeł, bez żadnych loczków przy policzkach. Ta fryzura wydawała się nijaka. Jej włosy straciły blask. Choć przemywała twarz naparem z oczaru i woda różaną, jej zwykle jasna cera wydawała się kredowa. Oczy miała podkrążone, a usta ściągnięte. Czy tak wyglądała kobieta, którą Benedict pragnął malować? Pewnie by jej nawet nie poznał. Przypomniał jej się fragment poematu Tennysona. Książka pochodząca z rodzinnej biblioteki leżała teraz pod jej poduszką. Czy Benedict nadal uważałby, że jej oczy przypominają bratki, a włosy pąki jesionu? Czy wciąż kojarzyłaby mu się z Córką ogrodnika? Nigdy nie miała się o tym dowiedzieć. Benedict, który z takim uczuciem czytał jej poemat, na zawsze zniknął z jej życia. W jej głowie rozbrzmiewał tylko jego pełny złości głos. Cameo zakryła twarz dłońmi. – Pięknie panienka wygląda – powiedziała jedna z młodszych pokojówek. – Dziękuję – szepnęła Cameo słabym głosem. Próbowała się uśmiechnąć, ale usta nie chciały być jej posłuszne. W wyłożonym boazerią holu na dole czekali rodzice i służba. Cameo zeszła po marmurowych schodach, ciągnąc za sobą tren ślubnej sukni i przełykając łzy. Nie będę płakać, nie będę się bała, powtarzała sobie przez cały czas. – Życzymy pani szczęścia w dniu ślubu, lady Catherine Mary – powiedział Briggs i zmierzył ostrym spojrzeniem pokojówkę, która ośmieliła się odezwać bez pozwolenia. Hrabina przyłożyła chusteczkę do kącika oka, a earl w porannym ubraniu pocałował córkę w policzek i na jego twarzy odbiła się czułość. – Doskonale wyglądasz, Cameo. – Dziękuję, papo. – Cameo westchnęła w duchu. Nie mogła go winić bardziej niż matki za to, do czego ją zmusili. Wiedziała, że ojciec ją kocha. Jego zdaniem małżeństwo z lordem Warley było dla niej najlepsze po tym, jak omal nie wywołała wielkiego skandalu. – Pojadę z twoją mamą do kościoła w pierwszym powozie – oznajmił. – Ten drugi jest dla ciebie, moja droga. Pojedziesz za nami. – Tak, papo – odrzekła posłusznie. Ojciec ujął matkę pod ramię i wyszli przed dom. Za nimi podążył kamerdyner i pokojowi. Jeden po drugim, wszyscy służący wyszli z holu. Cameo po raz ostatni uśmiechnęła się do pokojówki.
– Życzę pani szczęścia, lady Catherine Mary – powiedziała tamta i dygnęła. To powinien być najszczęśliwszy dzień jej życia, a pokojówki wydawały się bardziej podniecone niż ona. Briggs otworzył przed nią drzwi i wyszła na placyk przed domem. Po raz ostatni spojrzała przez ramię na czarne drzwi z błyszczącą mosiężną kołatką, zasłonką z białej koronki i wyszorowanymi marmurowymi stopniami. To już nie miał być jej dom. Od tego dnia jej domem będzie Warley Park. Potknęła się i Bert, który stał obok powozu, podbiegł, by ją podtrzymać. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, wsiadła do środka i ułożyła dokoła siebie fałdy płaszcza. Zdziwiona była, że potrafi normalnie się zachowywać, poruszać i mówić, choć jej serce przeszywał dojmujący ból. – Dziękuję, Bert. Konie ruszyły kłusem. Przez okno powozu Cameo po raz ostatni spojrzała na dom i zaraz potem wyjechali z placyku. Oparła głowę o aksamitny zagłówek, wsłuchując się w tętent kopyt i turkot kół, które wiozły ją coraz bliżej kościoła, gdzie miała poślubić Warleya. Gdy ceremonia dobiegnie końca, na resztę życia stanie się własnością męża. Tak stanowiło prawo. Będzie jego więźniem bez żadnej szansy na ucieczkę. Brakowało jej tchu. Miała wrażenie, że ściany powozu napierają na nią ze wszystkich stron, wybijając powietrze z płuc. Czuła się jak w trumnie. Słyszała o ludziach pogrzebanych żywcem. Gazety opisywały takie przypadki. Pisały też o kobiecie, która obudziła się i zaczęła stukać w trumnę od środka tuż przed pogrzebem. George przeczytał tę makabryczną historię przy śniadaniu. Matka dostała histerii, a zirytowany ojciec wyprosił syna z jadalni. Cameo czuła się w tej chwili tak, jakby ona również miała zostać pogrzebana żywcem. Przygryzła usta i oddychała głęboko, żeby powstrzymać narastającą panikę, ale po plecach spływały jej strużki zimnego potu. Znów przyłożyła ręce do nagiej szyi. Jakże żałowała, że nie ma przy sobie naszyjnika, szczególnie teraz, gdy trochę lepiej poznała historię życia babci. Jakże pragnęła, by babcia mogła znaleźć się teraz obok niej. Wyjrzała przez okno, usiłując powstrzymać mdłości. Próbowała skupić uwagę na przechodniach, którzy szli gdzieś, zajęci swoimi sprawami. Pokojówka trzepała dywan, dziecko bawiło się piłką, kwiaciarka zachęcała do kupna swoich bukietów. Ale to wszystko nie pomogło jej zmniejszyć lęku. Benedikcie! Benedikcie! – wołała do niego w milczeniu. Proszę, pomóż mi. Nigdy nie miał się dowiedzieć, co dla niego poświęciła i zawsze będzie nią pogardzał. Gdyby tylko mogła zobaczyć się z nim ten jeden ostatni raz i popatrzeć, jak mocnymi, pewnymi ruchami prowadzi pędzel po płótnie! Jeden ostatni raz, który mogłaby zapamiętać na zawsze. Ale Benedict nawet nie wpuściłby jej do
pracowni. Znów podniosła rękę do szyi. Bert zatrzymał konie. Cameo otworzyła drzwi powozu i wyskoczyła. Białe atłasowe pantofelki uderzyły o bruk i zaczęła biec.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY A jeśli powiem, że Upodobanie Śladem Miłości z obrazami igra, To również prawda… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Cameo wybiegła z powozu. Poryw wiatru wydął jej jedwabny płaszcz, który zatrzepotał na ramionach jak skrzydła. Widziała zdumione spojrzenia ludzi mijanych na zatłoczonej ulicy. Nie odważyła się obejrzeć przez ramię i sprawdzić, czy Bert biegnie za nią, czy też pojechał dalej, nie zauważając, że panna młoda uciekła. Biegła przed siebie, coraz bardziej zdyszana, potrącając przechodniów ze sprawunkami. – Gdzie się tak spieszysz, moja piękna? – zawołał do niej jakiś ulicznik i zachichotał. Po kilku przecznicach zwolniła. Na chwilę przystanęła przed sklepem, żeby złapać oddech, ale nie mogła w nieskończoność ukrywać się pod markizą. Zdjęła płaszcz i obróciła go na drugą stronę. Wymowny jedwab w kolorze kości słoniowej skrył się w środku, a na zewnątrz widać było niebieską podszewkę. Płaszcz nadal był uderzająco dobrej jakości, ale w tym kolorze mniej rzucał się w oczy. Podniosła spódnicę i zerknęła na swoje zabłocone pantofelki. Szybko rozejrzała się dokoła. Po drugiej stronie ulicy znajdował się postój dorożek. Pobiegła tam, w ostatniej chwili omijając przejeżdżający wóz. Na ławce pierwszego pojazdu siedział dorożkarz o szerokiej, ogorzałej twarzy, w okrągłym kapeluszu nasuniętym nisko na czoło. W ręku luźno trzymał lejce. – Czy może pan mi pomóc? Dorożkarz szybko skinął głową. – Muszę się dostać do galerii Belleview w Soho. – Podała mu adres. – Wie pan, gdzie to jest? – Oczywiście, panienko – odrzekł pobłażliwie. – Przecież zdawałem egzamin. – Egzamin? – Tak, panienko. W zeszłym roku tłumy ludzi zjechały na królewską wystawę i powstał chaos. Pojawili się nowi woźnice, którym się wydawało, że mogą wozić pasażerów, choć nie mieli pojęcia, dokąd ich zabrać. Od tamtej pory wszyscy londyńscy dorożkarze muszą znać ulice naszego miasta. Musieliśmy się tego nauczyć i zdać egzamin. Ja sam zdałem śpiewająco – dodał z dumą. – Dobrze znam Londyn. Jeżdżę dorożką od lat.
– Muszę się tam dostać jak najszybciej – wyjaśniła Cameo. – Ale chciałabym się tylko dowiedzieć, którędy mam iść, bo nie mam pieniędzy na przejazd. Mężczyzna odsunął kapelusz z czoła i popatrzył na nią przenikliwie. – To pilna sprawa, tak? – Tak. – Panienka jest w kłopotach? Szybko skinęła głową. Spojrzenie dorożkarza złagodniało. – Mam córkę w wieku panienki i chciałbym, żeby ktoś jej pomógł, gdyby tego potrzebowała. – Urwał na chwilę i lekko szarpnął lejce. – Niech panienka wskakuje do środka. To niedaleko. Jedziemy do Soho. – Powodzenia, panienko – zawołał dorożkarz. Dotknął kapelusza i odjechał. – Do widzenia i dziękuję! – zawołała za nim Cameo, wzruszona tą nieoczekiwaną dobrocią. Poczuła się nieco mniej samotna na ulicach miasta. Choć wszystkie sezony towarzyskie w życiu spędziła w Londynie, uświadomiła sobie teraz, że prawie nie zna tego miasta. W Mayfair wiodła życie pod kloszem. Obskurna ulica przypominała raczej alejkę na tyłach domów. Cameo popatrzyła na łuszczącą się farbę i zniszczoną markizę. Wyglądało to bardziej na ponury sklepik niż na galerię. Z pewnością to miejsce nie mogło się równać prestiżem z Królewską Akademią Sztuki. Znów poczuła przygnębienie na myśl, że zniszczyła karierę Benedicta. Przez okna dostrzegła w środku ludzi podziwiających obrazy, które wisiały na ceglanych ścianach. Obróciła mosiężną gałkę w drzwiach i z wahaniem weszła do środka. Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dżentelmen w binoklach, który wyglądał na właściciela galerii, stał z tyłu obok grupy ludzi i entuzjastycznie gestykulując, wskazywał na jedno z płócien. Niestety nie słyszała, co mówił. Ominęła gromadę widzów, skierowała się w lewo i podeszła do pierwszego obrazu. Był nieduży, oprawiony w kwadratową drewnianą ramkę. Oddech uwiązł jej w gardle. To musiało być dzieło Benedicta. Rozpoznała ślady jego pędzla, jeszcze zanim zauważyła wyraźny czarny podpis w lewym rogu. Ale nie tylko to sprawiło, że zacisnęła drżące palce na płaszczu. Jeszcze bardziej poruszył ją temat obrazu. Było to studium głowy. Z ramki patrzyła na nią jej własna twarz z iskierką uśmiechu w oczach i ustami o kącikach leciutko uniesionych do góry. Spojrzała na karteczkę przyczepioną do ściany. Napisane było na niej: Moja pani roześmiana. Czy kiedykolwiek rzeczywiście tak wyglądała i tak się czuła? Teraz, gdy przez cały czas towarzyszył jej cień rozpaczy, wydawało się niemożliwe, by kiedyś mogła doświadczać takiej radości. Ale widocznie w tamtych utraconych, magicznych chwilach szczęścia ukazała Benedictowi swoją jasną stronę. Podeszła do następnego obrazu i wstrzymała oddech. To również był jej portret namalowany ręką Benedicta, której nie sposób było pomylić z żadną inną.
Ten obraz był większy. Tym razem Benedict uchwycił ją z profilu. Siedziała pochylona nad stołem, z kawałkiem węgla w ręku. Przypomniała sobie, że kiedyś szkicowała w jego pracowni. Widocznie tamto wspomnienie wyryło się w jego pamięci. Patrząc na obraz, poczuła się niemal tak, jakby znów się tam znalazła. Spojrzała na karteczkę pod rzeźbioną ramą. Moja pani rysuje. Podeszła do następnego obrazu, a potem do kolejnego. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Wszystkie obrazy przedstawiały ją. Na każdym była w innym nastroju, zajęta czym innym. Widziała przed sobą zatrzymane w czasie wszystkie drogie jej sercu chwile ze spędzonych z Benedictem tygodni. Obraz Moja pani czyta przedstawiał ją z głową pochyloną nad książką, Moja pani w parku siedzącą na ławce w Hyde Parku, Moja pani rozzłoszczona – gdy kipiała złością, tak jak tej okropnej nocy, kiedy widziała go po raz ostatni. Była tu też Córka ogrodnika, obraz, który spowodował tyle zamieszania. Cameo uśmiechnęła się. A zatem Benedict jednak zdecydował się go pokazać. Mogła się domyślić, że artysta tak uparty jak on nie pozwoli, by towarzystwo dyktowało mu, co może, a czego nie może pokazywać. Poczuła głęboką ulgę, widząc, że obraz jest nienaruszony. W najgorszych momentach wyobrażała sobie, że Benedict mógł go wrzucić w ogień. Dziwnie się poczuła, gdy znów zobaczyła ten portret. Był jeszcze piękniejszy, niż go zapamiętała, oprawiony w rzeźbioną ramę. Widziała na płótnie zielone liście jesionu, smukły szary pień i gałęzie, delikatne płatki żonkili, dzwonków i przebiśniegów u jej stóp. Każde źdźbło trawy namalowane było osobnym dotknięciem pędzla. Znów zachwyciła ją jego wrażliwość na naturę, którą dzielił z prerafaelitami, i prawda, którą w ten sposób odzwierciedlał. Teraz jeszcze wyraźniej dostrzegała, z jaką uwagą kładł farbę, jak wiernie sportretował ją w przejrzystej białej sukni, która tak naprawdę była koszulą. Czarne włosy opadały jej na ramiona, oczy miały intensywny fiołkowy kolor. Ten obraz przedstawiał ją wierniej niż odbicie w lustrze, bo Benedict sportretował także duszę. Utrata Benedicta rozdzierała jej serce. Bogu dzięki, że przeżyła te dni w jego pracowni i widziała go przy pracy. Próbowała się tym pocieszyć, odpędzając łzy. Zostało jej też wspomnienie tamtej nocy. Zaczekała, aż grupka stojąca przy końcu sali przejdzie dalej i dopiero wtedy podeszła do wiszącego tam obrazu. Na jego widok serce zamarło jej w piersi. Był mniejszy od pozostałych, właściwie była to miniatura w owalnej drewnianej ramce, u góry ozdobionej płaskorzeźbą w kształcie kamei. Dokoła ramki na aksamitnie czarnym tle biegły wypisane złotymi ozdobnymi literami słowa: „Urok i wdzięk zamknięty w miniaturze”. Cameo rozpoznała te słowa. To również był cytat z Córki ogrodnika. Po wewnętrznej stronie napisu Benedict namalował kolejny owal w kształcie broszy z misterną złotą obwódką. Wyglądała tak realistycznie, że Cameo miała
ochotę wyciągnąć rękę i odpiąć ją z obrazka. Na broszy znów ujrzała swój portret, tym razem z profilu, z nagimi ramionami i zawieszoną na szyi na czarnej aksamitce kameą. Kamea w kamei. Moja pani. Portret Cameo - przeczytała pod spodem i oczy zaszły jej łzami. Stanęła pośrodku galerii i obrzuciła wzrokiem całą wystawę. Wrażenie było oszałamiające. Znajdował się tu tuzin portretów, w tym szkice ołówkiem. Nawet nie przypuszczała, że na wystawie zobaczy wyłącznie prace Benedicta, w dodatku same jej portrety. Jak tego dokonał? To było imponujące osiągnięcie. Znów poczuła podziw dla jego talentu – talentu, którego nie można było zniszczyć. Musiał pracować dzień i noc, żeby stworzyć dzieła tak piękne i o tak wielkiej sile wyrazu. Poświęcił jej całą wystawę. Co to mogło oznaczać? Kobieta w purpurowym kapeluszu szturchnęła swojego sąsiada i Cameo usłyszała cichy głos: – To ta modelka. – To pani, czy tak, panienko? To pytanie wyrwało Cameo z transu. – Tak, to ja. Ale nie wiedziałam, że artysta namalował aż tyle obrazów – zatoczyła ręką łuk. – Nie wiedziała pani – powtórzyła kobieta, z niedowierzaniem potrząsając głową. – No cóż. On z pewnością panią zna. Cameo z oszołomieniem skinęła głową. – Tak. Mężczyzna, którego wcześniej uznała za właściciela galerii, wyraźnie nadstawił uszu i zaczął się do niej zbliżać. Jego oczy pod binoklami zabłysły. – Najmocniej przepraszam… Cameo nie mogła z nim rozmawiać, nie teraz. W tej chwili nie była w stanie rozmawiać z nikim. Płaszcz zaszeleścił, gdy obróciła się na pięcie i wybiegła z galerii. W drzwiach zderzyła się z mężczyzną, który właśnie wchodził do środka. Musiała się przytrzymać futryny. Przed nią stał Benedict w długim płaszczu i w czerwonym krawacie luźno zawiązanym na mocnej szyi. Zapomniała już, jak był wysoki. Jego postać zdawała się otaczać ją ze wszystkich stron. Przez chwilę obydwoje milczeli. – Ja… – wydukała w końcu Cameo i wyszła na ulicę. Drzwi galerii zatrzasnęły się za nią. – Oglądałam obrazy. Zupełnie nie to chciała powiedzieć. – Teraz już wiesz. – Benedict objął jej twarz i kciukami pogładził policzki. – Nie mogę malować, kiedy nie widzę twojej twarzy. Gdy usta Benedicta dotknęły jej ust, zarumieniła się i w jej umyśle rozbłysła feeria kolorów. Ten nagły wybuch namiętności powiedział wszystko, co powinna
wiedzieć. Powiedział, że Benedict tęsknił za nią tak jak ona za nim, w każdej minucie każdej godziny, że każdy dzień spędzony z dala od niego rozdzierał jej duszę i że należy do niego na zawsze. – Wiedziałem, że przyjdziesz – wyznał ochryple. – Czekałem na ciebie. Cameo oparła głowę o jego pierś, upajając się znajomym zapachem. – Już myślałam, że nigdy więcej cię nie zobaczę Roześmiał się ironicznie i wsunął palce w jej włosy. – A ja widziałem tylko ciebie. Ale nie mogłem cię objąć… tylko w snach. A gdy się budziłem, znów cię nie było. Mogłem tylko malować. – Jesteś zmęczony. – Twarz miał ściągniętą i bladą, pokrytą ciemnym zarostem. Wyglądał, jakby od wielu dni nie widział słońca ani świeżego powietrza. – Za dużo pracowałeś. – Chciałem malować cię tak długo, aż przestanę o tobie myśleć. Taki miałem plan, ale nic z tego nie wyszło. Ledwie skończyłem jeden portret, przypływał do mnie kolejny obraz. Musiałem cię malować. Nie miałem żadnego wyboru. – Stworzyłeś coś pięknego. Benedict skrzywił się lekko. – A zatem aprobujesz te obrazy? Cameo przesunęła palcem w rękawiczce po jego twardym zaroście. – Czy musisz pytać? Nieoczekiwanie uśmiechnął się w chłopięcy sposób. Taki jak kochała najbardziej. – Sądziłem, że nikt nie zechce ich wystawić, a nie potrafiłem przestać cię malować. Byłem jak opętany. Trelawney je zobaczył i powiedział, że to najlepsze, co w życiu namalowałem. Lepsze nawet niż Córka ogrodnika. Przekonał mnie, by znalazły się tutaj. – To pan Trelawney powiedział mi o tej wystawie. Spotkałam go przypadkiem w Hyde Parku. – Doprawdy? – Roześmiał się. – Chcesz powiedzieć, że to nie był przypadek? – Biedny Trelawney tak długo błąkał się po parku, że wychudł przez to jak szkielet. W każdym razie on tak twierdzi, choć oczywiście wiele mu jeszcze brakuje do szkieletu. – Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak bardzo się upierał, że muszę tu przyjechać. – Wiedziałem, że kiedyś przyjdziesz je obejrzeć – rzekł Benedict cicho. – Wierzyłem, że one cię do mnie przyprowadzą. – W takim razie czy już mi wybaczyłeś, że cię okłamałam? – zapytała z mocno dudniącym sercem. Zacisnął mocno usta.
– To ja powinienem cię prosić o wybaczenie. Gdy po tamtej kłótni nie wróciłaś do pracowni, myślałem, że zniechęciłem cię na zawsze. Mówiłem niewybaczalne rzeczy. – Nie były niewybaczalne. Ja też mówiłam nieprzyjemne rzeczy. – Tylko dlatego że ja nie chciałem cię słuchać. – Poczuła jego oddech na uchu. – Nie mylę się, prawda? To był twój pierwszy raz? – Tak. – Zadrżała z głową przy jego piersi. Benedict przyciągnął ją bliżej. – Odebrałem ci wianek. – Chciałam, żebyś to był ty. O niczym innym nie marzyłam – wyznała cicho. – Gdybym wiedział, nie zrobiłbym tego. Nie powinienem… – Ćśśś, Benedikcie… – Przyłożyła palec do jego ust. – Ja niczego nie żałuję. To było wspaniałe. Przyciągnął ją bliżej do siebie. Płaszcz opadł jej z ramion i oczom Benedicta ukazała się błyszcząca atłasowa suknia i delikatne hafty. – Czy to ślubna suknia? – zapytał z niedowierzaniem. Mogła się domyślić, że wyćwiczone oko artysty nie przeoczy żadnego szczegółu. Odruchowo wygładziła spódnicę. – Wychodzisz za mąż? Dzisiaj? – Nie chciałam, Benedikcie. Musisz mi uwierzyć. Rodzice mnie do tego zmusili. Nie miałam wyboru. W każdym razie tak sądziłam. Ale w drodze do kościoła poczułam, że nie mogę tego zrobić, i wyskoczyłam z powozu. – Moja droga! Mogłaś sobie zrobić krzywdę. – Nic mi się nie stało. Powóz zatrzymał się na rogu. Benedict roześmiał się. – Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. A zatem uciekłaś sprzed ołtarza? – Chyba tak. Benedict rozejrzał się szybko po gwarnej ulicy. – Nie możemy tu stać. Chodźmy do pracowni, Cameo. Tam porozmawiamy o wszystkim.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
O innych sprawach mówiliśmy, krążąc dokoła tego, co sercu najbliższe… ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Nad głową Cameo szyld pubu Pod Owieczką kołysał się na wietrze z głośnym skrzypieniem. – Och, Benedikcie! – Obawiała się, że już nigdy nie zobaczy tego znajomego miejsca, tych ludzi, tłoczących się na ulicy wózków i powozów, piekarni, z której dochodził zapach świeżego chleba. – Jak dobrze znów się tu znaleźć. O, jest Becky! – Znasz Becky? – uśmiechnął się Benedict. – Ty też ją znasz? – Często daję jej pieniądze i jedzenie. Tamtego wieczoru, kiedy do mnie przyszłaś, to właśnie ona zauważyła, że ktoś cię zaatakował. Gdy ten złodziej próbował ściągnąć ci naszyjnik, znalazła mnie i przyprowadziła do ciebie. – Naprawdę? Muszę jej podziękować. Cameo podbiegła do dziewczynki siedzącej na bruku. Dokoła niej porozkładane były zapałki. – Witaj, Becky. Brudna twarz dziewczynki rozświetliła się uśmiechem. – Dzień dobry, panienko. Dawno panienki nie widziałam. Już myślałam, że panienka tu nie wróci. – Becky, pan Cole mówi, że pomogłaś mi tamtego wieczoru, gdy złodziej próbował ukraść mi naszyjnik. Jak mogę ci podziękować? – Nie ma za co, panienko. Cameo dotknęła szorstkiej dłoni dziewczynki i dopiero teraz zwróciła uwagę na wybrzuszenie pod rękawiczką. To był pierścionek z brylantem, który dał jej lord Warley. Impulsywnie zdjęła rękawiczkę, zsunęła pierścionek z palca i włożyła w dłoń dziewczynki. Becky wpatrzyła się w klejnot ze zdumieniem. – Ależ, panienko, nie może mi panienka dać tego pierścienia! Cameo poczuła przejmującą ulgę. Lord Warley z pewnością wpadłby we wściekłość, gdyby się dowiedział, że dała brylantowy pierścionek dziewczynce z zapałkami. Ta myśl sprawiła jej wielką satysfakcję. Na nic lepszego nie zasługiwał. – Owszem, mogę. Zanieś go swojej mamie, ale dopilnuj, żebyście dostały za
ten pierścionek tyle, ile jest wart. Z uśmiechem patrzyła za dziewczyną, która zgarnęła zapałki i odbiegła. Odwróciła się i zobaczyła Benedicta. Na jego twarzy również widniał uśmiech. – Oddałaś jej pierścień z brylantem. – Nie potrzebuję go. – Wzdrygnęła się. Benedictowi mogłaby powierzyć swoje życie. Mogła ufać w jego miłość i talent. Robert mógł jej przynieść tylko nienawiść i okrucieństwo. – Ten pierścionek był dla mnie symbolem dożywocia w Warley Park. Benedict zacisnął palce na jej ramieniu i w jego oczach błysnęła wściekłość. – Wychowałem się w Warley Park. Wciągnął ją do pracowni i zatrzasnął drzwi. – Nie rozumiem – powiedziała, zrzucając płaszcz. – Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli. – To, co powiedziałem. Wychowałem się w Warley Park. – To znaczy, że ten domek, o którym mi mówiłeś, ten, który twoja matka potrafiła ubarwić, znajdował się na terenie tej posiadłości? Benedict ponuro skinął głową. Żadne miejsce nie było droższe jego sercu niż ten domek na skraju lasu, pod dębami i jesionami. – Teraz zaczynam wszystko rozumieć – powiedziała Cameo powoli. – Te ziemie, ogrody i lasy, które mi opisywałeś. Widziałam je. – Byłaś tam? – Gdy malowałeś Córkę ogrodnika, ja musiałam wyjechać. Udałam się z rodzicami do Warley Park i na jedno popołudnie wymknęłam się do lasów. Są piękne. Widziałam też domki robotników. Ale skoro wychowałeś się w Warley Park, to znaczy, że właśnie ta rodzina… – W jej oczach pojawiło się zrozumienie i przerażenie. – To oni okrutnie potraktowali twoją rodzinę i wyrzucili matkę z domu… Na to wspomnienie Benedicta znów przeszył ból. – Tak, to oni. Albo raczej powinienem powiedzieć: Robert Ackland, obecny lord Warley. – Nic nie rozumiem. – Cameo osunęła się na zniszczony fotel przy kominku i podniosła na niego zdumiony wzrok. – Lord Warley próbował mnie zmusić do małżeństwa. Ma długi hazardowe i dlatego chciał mnie poślubić. Potrzebował mojego posagu. – Nie dziwi mnie, że wykazał się takim brakiem skrupułów – odrzekł Benedict z niesmakiem, siadając naprzeciwko niej. – Świętej pamięci lord Warley byłby załamany. – Znałeś go? – Och, tak, znałem go. – Przez chwilę milczał, jakby toczył ze sobą jakąś wewnętrzną walkę. Przez całe życie z nikim o tym nie rozmawiał. W końcu
powiedział cicho: – Był moim ojcem. – Twoim ojcem? Ale myślałam, że twoim ojcem był Arthur Cole, leśniczy. – Arthur Cole był dla mnie jak ojciec, kiedy dorastałem. Był dobrym człowiekiem. Okazywał mnie i mojej matce troskę i współczucie. Była już w ciąży, gdy Arthur się z nią ożenił. – I urodziła ciebie – upewniła się Cameo. – Tak. Dlatego moja matka pozostała w Warley Park. Była wiejską dziewczyną z miejscowej rodziny. Trudno jej było żyć w domku leśniczego, ale zrobiła to dla mnie i dla mojego ojca. Kochała go, ale nie mogli wziąć ślubu, bo był już żonaty z matką Roberta. O ile wiem, bardzo nieszczęśliwie, choć w końcu spłodzili syna. – To znaczy, że byłeś pierworodnym… Czy zawsze wiedziałeś o tym, że świętej pamięci lord Warley był twoim ojcem? – Znałem go tylko jako właściciela posiadłości. – Benedict odsunął włosy z czoła. – Bywałem w jego domu w Boże Narodzenie razem ze wszystkimi innymi dziećmi z okolicy. Wtedy zobaczyłem obrazy. Jest tam piękna kolekcja dzieł sztuki. – Och, widziałam te obrazy w galerii – przerwała mu Cameo. – Dawni mistrzowie. Wspaniałe dzieła! – Wiele z nich kupił mój prawdziwy ojciec. – Widziałam w galerii również jego portret. – Cameo zatrzymała wzrok na twarzy Benedicta. – Obydwaj jesteście do niego podobni. Ciemne włosy i ciemne oczy. Masz taki sam zarys szczęki. Ale twój przyrodni brat, Robert, nie. Teraz to widzę. – Doprawdy? Chciałbym być podobny do mojego ojca. Był koneserem sztuki. Kupił wiele obrazów w Wenecji i przywiózł je do Warley Park. Podczas któregoś świątecznego przyjęcia uciekłem i schowałem się w domu. Byłem nieśmiałym chłopcem. Znalazłem się w galerii. Patrzyłem na Rembrandta, Tycjana, da Vinci, Rafaela. Nie miałem pojęcia, jak wyjątkową kolekcję widzę, wiedziałem tylko, że jestem oczarowany. Wtedy po raz pierwszy tak naprawdę spotkałem mojego ojca. Znalazł mnie w galerii. Cameo milczeniem zachęciła go, by mówił dalej. – Tamtego dnia wszystko się zmieniło. Był dla mnie miły. Zapytał, co mi się w tych obrazach podoba, a ja z jakiegoś powodu nie wstydziłem się z nim rozmawiać. Szybko zauważył, że odziedziczyłem po nim miłość do sztuki, a także wyczucie koloru. To miałem po matce. Spędzałem z nim w galerii całe godziny. Pokazywał mi także inne swoje zbiory, opowiadał o ich historii i różnych technikach malarskich. Mówił mi, co znaczą różne symbole na obrazach. Opowiadał o dziełach, które widział za granicą, szczególnie w Wenecji. Kochał Wenecję…
Cameo skinęła głową, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Benedict dał się pochłonąć wspomnieniom. – Coraz bardziej się mną interesował. Sam również był malarzem, amatorem, ale całkiem dobrym. Uczył mnie i zachęcał do nauki. Wierzył we mnie. Chodziliśmy na malarskie wycieczki po całej posiadłości. Malowaliśmy w lesie i nad strumieniem. Malowaliśmy drzewa, rośliny, ptaki, zwierzęta… wszystko, co widzieliśmy. Prawda pochodząca z natury – to było jego motto, jeszcze zanim przywłaszczyli je sobie prerafaelici. Zobaczył we mnie talent. Zorganizował dla mnie lekcje i w końcu wysłał mnie do szkoły do Londynu, a gdy dorosłem, sfinansował mi podróż po Europie. Obiecał, że dołączy do mnie w Wenecji. Benedict urwał. – I co się stało? – Cameo pogładziła go po ramieniu. – Powiedz. – Zmarł – rzekł Benedict bezbarwnie. – Gdy wróciłem do Sussexu, matka była sama. Arthur Cole, leśniczy, zmarł kilka lat wcześniej i gdy wróciłem z Wenecji, matka była słaba i chora. Chorowała już od jakiegoś czasu. Mimo to Robert nalegał, żeby wyprowadziła się z domku leśniczego. Wiedział, jak bardzo nasz ojciec ją kochał, a jednak nie pozwolił jej zostać w majątku. Gdy ją znalazłem, żyła w nędzy w pobliskim miasteczku. Dręczył ją kaszel, który szarpał całym ciałem. Nie napisała mi o swojej chorobie. Nie chciała, żebym przerywał podróż, którą ojciec dał mi w prezencie. Wzbierał w nim coraz silniejszy gniew. – Można powiedzieć, że to Robert zabił moją matkę. Coraz bardziej podupadała na zdrowiu i wkrótce potem zmarła. Myślę, że to była jego zemsta za to, że ojciec faworyzował mnie. Pamiętam, że Robert skarżył się, gdy widział mnie galerii, w pobliżu obrazów. Uważał, że mogę je zniszczyć. Zniszczyć! Już jako mały chłopiec doceniałem te obrazy o wiele bardziej niż on nawet teraz. – On gardzi sztuką – powiedziała Cameo z przekonaniem. – Interesuje go tylko materialna wartość dzieł. – Nie potrafię tego zrozumieć. Posiada takie skarby i nawet ich nie ceni. Ta kolekcja sztuki, te wspaniałości, którą ma w domu, nie znaczą dla niego więcej niż tapeta. – Benedict zacisnął zęby. – Mimo wszystko pożądał tych arcydzieł. – Co chcesz powiedzieć? – To była następna rzecz, jaką odkryłem po powrocie z Wenecji. Testament lorda Warley został zmieniony albo podmieniony. Wtedy już wiedziałem, że jestem jego synem. Powiedział mi, że kochał moja matkę od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył. Kochał jej barwną urodę i dzikie cygańskie serce. Wyznał także, że zamierza zostawić mi obrazy, które sam nabył. Wiedział, że ich wartość wzrośnie. To miał być mój spadek. Był przekonany też, że Robertowi te obrazy się nie podobają ani nie rozumie ich tak jak ja. Ale w nowym testamencie nie było na ten temat żadnej wzmianki. Nigdy nie dowiem się, czy to Robert, ale wszystko na
niego wskazywało. – To pewne, że Robert cię oszukał, choć jesteś jego bratem. – Przyrodnim. – Benedict zmarszczył czoło. – Nie poznałem go tamtego dnia w Hyde Parku. Prawie go nie zauważyłem. Za bardzo byłem zajęty pogonią za tobą, a jego nie widziałem od paru lat. Nigdy nie był lubiany w posiadłości. Już w dzieciństwie był okrutnikiem. Mama twierdziła, że w każdym człowieku jest coś dobrego, i traktowała go uprzejmie… Widzisz, matka Roberta była zimną kobietą. Ja dostałem od mojej matki więcej ciepła i uczucia w naszym skromnym domku niż on od swojej w tej wielkiej, wspaniałej posiadłości. – Nie potrafię mu współczuć – wtrąciła Cameo. – Ale moja matka miała dla niego uczucie. W końcu był synem mężczyzny, którego kochała. To nie była łatwa sytuacja. Tym gorzej zniosła to, jak ją potraktował. Nie podejrzewała, że jest do tego zdolny. Ja tak. Kiedyś widziałem w lesie, jak dręczył królika, który złapał się we wnyki. – Usta Benedicta skrzywiły się w złośliwym uśmiechu. – Dałem mu w nos, a ten tchórz uciekł. Oczywiście wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, że jesteśmy braćmi. Obydwaj większą część roku spędzaliśmy w szkole. Pociągnął łyk wina z kieliszka. – Gdy wróciłem z Wenecji i dowiedziałem się, że wyrzucił moją matkę, domagałem się rozmowy. Chciałem pomówić o tym, co zrobił, a także o obrazach, które ojciec chciał mi zostawić. Nie zapomnę tej chwili. Wezwał mnie do gabinetu ojca w Warley Park. Zachowywał się jak udzielny władca całej posiadłości i wszystkich jej mieszkańców, włącznie z moją matką. Znienawidziłem go za to, jak ją potraktował. Nasz domek był bardzo skromny, ale nie chciałem, żeby matka musiała go opuszczać. Gotów byłem nawet przyjąć posadę leśniczego, żeby móc go zatrzymać. Proponowałem Robertowi, że jeśli będę musiał, zrezygnuję ze sztuki, ale on nie zgodził się. Chciał nas wyrzucić z domu bez grosza, a ja nie zamierzałem go błagać. Wkrótce potem matka zmarła, a ja wyjechałem z Warley Park i zostawiłem to wszystko za sobą. Dlatego przez cały czas unikałem arystokratów. Zdecydowany byłem poradzić sobie w świecie samodzielnie. Od tamtej pory nigdy nie widziałem Roberta i nigdy nie miałem ochoty wrócić do tej posiadłości. – A zatem nie byłeś już więcej w domu w Warley Park? – Nie – powiedział szorstko i odstawił kieliszek na stół. – Te lasy wciąż mi się śnią. Czasami śnią mi się również obrazy w galerii. – Powinny należeć do ciebie – oświadczyła Cameo żarliwie. – Z pewnością masz do nich prawa ze względu na urodzenie. – Nie chcę niczego, co należy do Roberta. Ani ziemi, ani domu, ani tych obrazów. Choć być może jest coś innego, co chciałbym mieć – dodał, unosząc lekko brwi. – Ty. Teraz rozumiesz, prawda? To wszystko do mnie wróciło. To, jak
czułem się oszukany i zdradzony. Nie myślałem o tym, kim jesteś naprawdę. Po prostu przypominałaś mi o przeszłości, o której chciałem zapomnieć. – Teraz to rozumiem. Ale, Benedikcie, zrozumiałam coś jeszcze. – Rzuciła mu przekorne spojrzenie spod rzęs. – Jesteś synem lorda. Tak bardzo potępiasz arystokratów, ale ty również jesteś arystokratą. – Jestem dzieckiem z nieprawego łoża. – Wolę nieprawe niż to, z którego zrodził się Robert. Benedict uśmiechnął się sucho. – Winien ci jestem przeprosiny. Mam nadzieję, że teraz lepiej mnie pojmujesz. Byłem zgorzkniały, ale chciałem zostawić to wszystko za sobą. Te wspomnienia były zbyt bolesne, więc odciąłem się od nich. Odciąłem się od tej części mojej przeszłości i próbowałem nie myśleć o moim prawdziwym ojcu. Wydawało mi się, że łatwiej będzie trzymać się z dala od tego świata. – Nie wszyscy jesteśmy zepsuci i aroganccy… – Uśmiechnęła się Cameo smutno. – A w każdym razie niektórzy z nas ostatnio przestali tacy być. – Zepsucie i arogancja to dwie cechy, których nie mogłem znieść u Roberta. – Wypowiedział to imię z pogardą, owijając sobie na palcu pasmo włosów Cameo. – Czy możesz mi wybaczyć i czy potrafisz zaakceptować moje urodzenie? – Niczego ono nie zmienia. A już na pewno nie to, jak cię widzę… – A jak mnie widzisz? – Jesteś artystą. Uczyłeś mnie… – powiodła palcem wokół jego ust – …widzę w tobie szlachetność, namiętność, dumę, a także arogancję, Benedikcie. Ale nie chciałabym, żebyś był inny. – W jej głosie pojawił się dziwny ton. – A co do Roberta… – Co takiego? – Sądzę, że Robert wiedział, kim jesteś. – Jej oczy błysnęły. – Ty nie poznałeś go tamtego dnia w Hyde Parku, ale czy to możliwe, żeby on rozpoznał ciebie? Benedict przypomniał sobie tę scenę. – Sądzę, że to możliwe. – Znał wcześniej twoje nazwisko. To właśnie on rozpoznał mnie na portrecie w Królewskiej Akademii Sztuki. Musiał być obecny na prywatnym pokazie. Stamtąd poszedł prosto do mojego ojca i kazał wycofać obraz z wystawy. Jestem tego zupełnie pewna. Chciał zniszczyć twoją karierę i moją reputację. Chciał zniszczyć nas oboje. Na twarzy Benedicta odbiła się zimna wściekłość. Gdy Cameo opowiedziała mu o groźbach, którymi Robert zmusił ją do małżeństwa, przyciągnął ją do swojej mocnej piersi. – Cameo, nie powinnaś się godzić na to małżeństwo. Na pewno nie ze względu na mnie.
– Nie chciałam, żeby cię spotkało coś złego. – Potrafię się obronić przed Robertem, nie musisz się o to obawiać. Lepiej to on niech się modli, żeby nasze ścieżki nigdy się nie skrzyżowały. Gdy pomyślę, że mogłabyś za niego wyjść… Jest brutalny i okrutny. Bogu dzięki, że jesteś już bezpieczna. – Twoje obrazy mnie ocaliły… – szepnęła. Ale co ona zrobiła najlepszego, wyskakując z powozu? Dopiero teraz uświadomiła sobie, że gdy nie pojawiła się przed kościołem, matka z pewnością dostała histerii, a ojciec rozesłał służbę po mieście w poszukiwaniu córki. Maud w niebieskiej sukni druhny czekała na nią przy wielkich drewnianych drzwiach kościoła, gotowa nałożyć jej na głowę koronkowy welon i brylantowy diadem, a potem podać bukiet kremowych róż. Czy przyjaciółka zrozumie, dlaczego Cameo zrobiła to, co zrobiła? A George? Czy brat wybaczy jej skandal, jaki ściągnęła na rodzinę, nie pojawiając się w kościele? A lord Warley, który na pewno stał już przy ołtarzu? Zacisnęła usta. Widziała w wyobraźni jego żółte zęby obnażone w grymasie i nie potrafiła się zdobyć nawet na odrobinę współczucia. Był już zupełnie pewny, że udało mu się pochwycić ją w pułapkę. Wyobrażała sobie jego wściekłość na wieść, że ofiara wyrwała mu się ze szponów. Benedict sięgnął po jej płaszcz. – Co robisz? – Nie możesz tu zostać, Cameo. – Narzucił płaszcz na jej ramiona i zawiązał pod szyją. – Zabieram cię do Mayfair. – Jak to? Ale, Benedikcie… – Rodzina na pewno bardzo się o ciebie martwi. Nie mogę cię tu zatrzymać, gdy oni cierpią. Cameo spuściła wzrok, wykręcając ręce. – No tak. Muszę im powiedzieć, co się stało. Muszę wszystko wyjaśnić i poprosić o wybaczenie. Na pewno będą na mnie bardzo źli. – Przede wszystkim będą się martwić o to, czy jesteś cała i zdrowa. – Nawet przez chwilę się nad tym nie zastanawiałam. Wszystko, co mówiłeś o mnie, to prawda. Jestem bezmyślną, zepsutą egoistką… – Przestań, Cameo. – Benedict przyłożył palec do jej ust. – Ty to ty. Jesteś po prostu sobą. Lady Catherine Mary St. Clair, Cameo Ashe… każda z nich to część ciebie. A ja kocham ciebie całą. Jego usta były już przy jej ustach, gdy drzwi pracowni skrzypnęły i Robert zakręcił laską ze srebrną gałką. – Ach, moja zaginiona narzeczona.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Czy dziękowałyby niebiosom za dary? A ja odrzekłem: Gdyby prócz miłości Nie było za co dziękować niebiosom, Za samą miłość godzi się dziękować. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Benedict popatrzył na przyrodniego brata i zacisnął dłonie w pięści. Nie widział go od lat, ale tamten nie zmienił się wiele, choć teraz wydawał się cięższy i czoło miał wyższe. Zaciśnięte usta świadczyły o kapryśnej naturze, a błysk okrucieństwa w wyłupiastych oczach był taki sam jak kiedyś. Benedict poczuł, że robi mu się czerwono przed oczami. Na widok Roberta wróciły do niego wszystkie złe wspomnienia z Warley Park. Miał wielką ochotę rozerwać go na kawałki za wszystko, co zrobił, a przede wszystkim za to, czym groził Cameo. – Ostrzegam cię, Warley, lepiej stąd wyjdź. – Mam wyjść? – parsknął Robert. – Bez mojej drogiej narzeczonej? – Wiem już wszystko o tobie – wykrztusiła Cameo. – Wiem, że ty i Benedict jesteście braćmi. – Przyrodnimi – poprawił ją. – Nie przywiązywałbym wielkiej wagi do tego pokrewieństwa. Benedict zacisnął pięści. – Nie mam ochoty przyznawać się do tego, Warley, ale niestety jesteśmy spokrewnieni. – Benedict jest synem lorda Warley, tak samo jak ty – zawołała Cameo. – Nie ośmielisz się temu zaprzeczyć. – Tak. Ten artysta… – Robert obrzucił pracownię pogardliwym wzrokiem – …jest… jak by to najlepiej ująć, skoro już jesteśmy tacy uprzejmi… jest produktem ubocznym mojego ojca. Gardło Benedicta ścisnęło się. – Nie wyrażaj się w ten sposób o ojcu. – Bez względu na to, czy ojciec dotrzymał słowa w kwestii spadku, czy nie, Benedict nie zamierzał pozwolić, by tamten mówił o nim obraźliwie. Dawne rany już się zagoiły i teraz nie czuł do ojca żadnej urazy. Stary lord Warley zrobił, co musiał zrobić, ale kochał jego matkę, a także jego samego. Benedictowi to w zupełności wystarczało. – Ojciec był honorowym człowiekiem. – W przeciwieństwie do niektórych – dodała Cameo, patrząc na Roberta. Benedict spojrzał na nią. Wyglądała w tej chwili pięknie. Ciemne włosy
opadały jej na ramiona, w fiołkowych oczach błyszczało światło. Robert obrzucił ją powolnym, lubieżnym spojrzeniem. – Bardzo ci do twarzy w tej sukni ślubnej, lady Catherine Mary. Dziś wieczorem z wielką przyjemnością ją z ciebie zdejmę. Mam nadzieję, że mój brat przyrodni nie nagryzł już tego owocu. Benedict doskoczył do niego, szarpnął go za kamizelkę i zamierzył się pięścią. – Jak śmiesz mówić do niej w ten sposób! – Będę mówił do mojej narzeczonej tak, jak mi się spodoba, ty bękarcie. – Robert obnażył żółte zęby w grymasie i uniósł laseczkę. – Przestańcie! – zawołała Cameo, wbiegając między nich. – Proszę, nie bijcie się. Benedict opuścił pięści. Gdyby Cameo się nie wtrąciła, Robert dostałby to, na co sobie zasłużył. Lord Warley otrzepał kamizelkę. – Myślałeś, że pozwolę ci ją sobie wziąć? Ona nie jest dla takich jak ty. – Ona nie jest niczyją własnością. To nie obraz, który można powiesić na ścianie – zazgrzytał zębami Benedict. – Jest moja, tak jak wszystkie obrazy w galerii w Warley Park. Zrobię z nią, co zechcę. Gdy weźmiemy ślub, nikt mnie nie powstrzyma. Tak stanowi prawo. – To dlatego że ojca i mnie łączyła miłość do sztuki, tak? – stwierdził Benedict. – A ty nie mogłeś tego z nami dzielić. O to ci chodzi? – Ale w końcu to ja dostałem wszystko – parsknął Robert. – A teraz jeszcze potrzebne ci pieniądze Cameo, żeby spłacić długi hazardowe. Tamten oblizał usta. – Oczywiście to dodatkowa przyjemna okoliczność, że ty również jej pożądasz. Dzięki temu jeszcze większą radość sprawi mi nasz ślub. – Nigdy do niego nie dojdzie. Robert powiódł ręką po lasce. – Ona należy do mnie. – Zawsze byłeś o mnie zazdrosny, mimo tego wszystkiego, co dał ci ojciec – mówił Benedict cicho. – Zawsze chciałeś mieć wszystko, co należało do mnie. – Nie ma tego wiele. – Robert znów rozejrzał się lekceważąco po pracowni. – Wystarczy popatrzeć na ten strych. – Miewałby się lepiej, gdybyś oszustwem nie pozbawił go spadku! – wykrzyknęła Cameo. – Nie wiesz, o czym mówisz, lady Catherine Mary. – Robert wymówił jej imię w taki sposób, że krew w żyłach Benedicta zawrzała jeszcze bardziej. – Wiem doskonale. Benedict wszystko mi opowiedział. Twój ojciec chciał,
żeby Benedict odziedziczył obrazy z galerii w Warley Park. Te, które sam przywiózł z Europy. Zapisał je Benedictowi w testamencie. A ty zniszczyłeś ten testament. – Cameo… – Jestem tego pewna, Benedikcie. – Nie możesz tego udowodnić – odrzekł Robert gładko. – Ale ja chyba mogę – rozległ się szorstki głos od drzwi. – Papa! – wykrzyknęła Cameo ze zdumieniem. Jej ojciec, zdyszany i zasapany, wszedł do pracowni z twarzą jak chmura gradowa. Skrzywił się i zdjął cylinder. – Co za głupie miejsce do mieszkania. Tyle schodów! – Twój ojciec przyszedł, żeby zaprowadzić cię do kościoła. – Robert znów wystawił język. – Powiedziałem mu, gdzie cię znajdziemy. Earl podszedł prosto do Benedicta. – Rozumiem, że mam do czynienia z panem Cole’em? Jestem Buxton. Więc to pan jest tym malarzem? Tym, który namalował portret mojej córki? – Tak, papo. – Cameo podbiegła do niego. – Cameo, mogę mówić we własnym imieniu – odezwał się Benedict i spokojnie zwrócił się do jej ojca: – Tak, milordzie, to ja namalowałem ten portret i nie mam zamiaru za to przepraszać. Cameo przełknęła. Na czole ojca pojawiła się zmarszczka. – Jesteś synem mojego przyjaciela Warleya, tak? Powiedz to śmiało. – Nie zamierzam temu zaprzeczać – rzekł Benedict chłodno. – Co za wstyd – wtrącił Robert. Earl przeniósł na niego pochmurne spojrzenie. – Tak sądzisz, Warley? – No cóż, jest bękartem i… – Wystarczy już – przerwał mu earl podniesionym głosem. – Twój ojciec wstydziłby się za ciebie. Wiele lat temu opowiedział mi o swoim drugim synu. Był z niego bardzo dumny, choć chłopak urodził się z nieprawego łoża. To się zdarza w najlepszych rodzinach. Prosił, żebym się nim zaopiekował. Obawiam się, że zawiodłem mojego starego przyjaciela… Zwrócił się do Benedicta i jego głos pogrubiał ze wzruszenia. – Od lat próbowałem cię odnaleźć. Sądziłem, że będziesz używał nazwiska Ackland, nie Cole. Ta sprawa już od jakiegoś czasu nie dawała mi spokoju. Dopiero dzisiaj w kościele, kiedy Robert wspomniał o pokrewieństwie, dodałem dwa do dwóch. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął kopertę. – Powinienem ci to dać już wiele lat temu. Przez cały czas przechowywałem to w Mayfair. Weź.
Benedict wziął od niego kopertę, spojrzał na charakter pisma i zacisnął usta, a potem otworzył ją i przebiegł wzrokiem zapisane strony. Cameo wstrzymała oddech. – Benedikcie, co to takiego? Podniósł na nią oszołomione spojrzenie. W jego oczach błyszczała radość. – To testament mojego ojca. – Co? – Robert rzucił się w stronę Benedicta, próbując wyrwać papier z jego rąk. – Tym razem go nie dostaniesz – ostrzegł go Benedict przez zaciśnięte zęby. Tamten cofnął się. – Co tam jest napisane? – zapytała Cameo niecierpliwie. – Proszę, Benedikcie, powiedz, czy twój ojciec dotrzymał obietnicy, którą ci złożył? Czy obrazy w galerii w Warley Hall należą do ciebie? – Nie tylko to. – Benedict wydawał się ogłuszony. Przetarł oczy dłonią. – Ojciec zostawił mi Warley Park. Benedict stał pośrodku pracowni, ściskając testament w rękach. Przed oczami miał wizję Warley Park, ogromnej posiadłości rozciągającej się na setkach akrów, pełnej lasów, jezior i źródeł. Gładkie zielone trawniki pięły się po wzgórzach w stronę wspaniałego domu w stylu Tudorów, z eleganckimi georgiańskimi skrzydłami. Dom wyglądał jak pałac, a jego doskonałe proporcje sprawiały radość oczom artysty, jeszcze nim zaczął rozumieć, na jaką wspaniałość patrzy. Wiedział tylko, że widok tego budynku sprawia mu radość; instynktownie rozumiał, że patrzy na coś pięknego. Ojciec nie pominął go w testamencie. Nigdy nie odrzucił swojego pierworodnego syna. Zostawił mu dom, który kochał. – Benedikcie! – Cameo zarzuciła mu ramiona na szyję. – Nie mogę uwierzyć, że mój ojciec przez cały czas miał ten testament. Warley Park należy do ciebie! Jego brat przyrodni pobladł. – Ten testament nie może być ważny. Każdy sąd go odrzuci. – Doprawdy? – ryknął earl. – Moim zdaniem bardzo się mylisz. Osobiście dopilnuję tej sprawy. – Chyba nie zamierza pan wziąć strony tego artysty przeciwko mnie? – Tak sądzisz? Testament jest absolutnie prawomocny. Majątek waszego ojca wystarczyłby dla was obydwu, ale ty odebrałeś bratu to, co ojciec zamierzał mu dać. Jesteś człowiekiem bez honoru, Warley. – Zmarszczka na czole earla pogłębiła się. – Zawsze miałem swoje podejrzenia w stosunku do ciebie i niestety twój papa również. Powtórzę to jeszcze raz, byłby oburzony twoim postępowaniem, tak jak i ja nim jestem. – Milordzie, nie zna pan całej historii. Matka Cole’a była niemal chłopką.
Żeby ktoś z takim pochodzeniem miał odziedziczyć Warley Park… – Wystarczy już – przerwał mu cicho Benedict. Cameo usłyszała drżenie w jego głosie. – Czas już, żebyś stąd wyszedł. Przez chwilę zdawało się, że jego przyrodni brat zamierza stawiać opór, ale Benedict zazgrzytał zębami i wypowiedział tylko dwa słowa: – Wynoś się. Robert spojrzał na jego twarz i ruszył do drzwi. – Tylko nie sądź, że to koniec tej historii – ostrzegł go, unosząc laskę. – Moim zdaniem koniec, chyba że chcesz dostać zakaz wstępu do wszystkich klubów w Londynie – wtrącił wściekły earl. Drzwi pracowni trzasnęły. Earl pochmurnie spojrzał na córkę. – Tylko niech ci się nie zdaje, młoda damo, że uniknęłaś kłopotów. Jeszcze nigdy nie słyszałem o czymś takim. Pusty powóz podjechał pod kościół, a my nie mieliśmy pojęcia, co się z tobą stało! – Przepraszam, papo. – Cameo błagalnie wyciągnęła do niego ręce. – Czy możesz mi wybaczyć? Nie mogłam wziąć tego ślubu. Musiałam się zobaczyć z Benedictem. Benedict wysunął się naprzód, w duchu śmiejąc się z siebie. Wyobrażał sobie, że Cameo mieszka w tym wielkim domu w Mayfair z bogatym opiekunem, i oto miał owego opiekuna przed sobą. To był jej ojciec, który pod pozorami szorstkości kochał córkę nad życie. – Zdaję sobie sprawę, milordzie, że martwił się pan o Cameo – powiedział spokojnie. – Właśnie zamierzałem odwieźć ją do Mayfair i przekazać pod pańską opiekę. Earl ze zdumieniem zmarszczył czoło. – Chciałeś ją przywieźć do domu? – Tak, milordzie. – Hm – powiedział earl po chwili. – To bardzo honorowo z twojej strony. Ale czego innego miałbym się spodziewać po najstarszym synu mojego przyjaciela? Benedict skłonił głowę. Lord Buxton spojrzał na Cameo. – Chyba nie powinienem cię zmuszać do tego ślubu. Twoja matka dostała histerii i opowiada coś o twojej babci. Mówi, że chce powiesić twój portret w bawialni. Córka ogrodnika, tak to się chyba nazywa? – Tak, papo. – Nadal jest na sprzedaż? – Nie jest na sprzedaż – odrzekł Benedict. – Ale z największą przyjemnością podaruję go matce Cameo. Oczy earla rozbłysły.
– Naprawdę? – Naprawdę. Buxton znów wpatrzył się w Benedicta i malarz dostrzegł w jego oczach szacunek. – Po pierwsze, musimy doprowadzić do tego, żeby ten portret znów zawisł w Królewskiej Akademii Sztuki. Nie powinienem wycofywać takiego dzieła sztuki. Działałem zbyt pochopnie. – Odchrząknął. – Będziesz miał pełne ręce roboty z moją córką, Cole, ale mój przyjaciel bardzo wysoko cię cenił i wygląda na to, że moja Cameo też. Oczekuję, że dobrze się nią zaopiekujesz. Twój ojciec na pewno by sobie tego życzył. Benedict napotkał jego spojrzenie. – Tak zrobię, sir. – Och, papo! – Cameo rzuciła się ojcu na szyję. – No już, już. – Earl niezgrabnie poklepał ją po plecach. – Chciałem powierzyć córkę synowi mojego najlepszego przyjaciela i wygląda na to, że jednak mogę to zrobić. Za drzwiami na schodach rozległy się czyjeś kroki i stłumiony głos. – Cameo! Moja droga, jesteś tam? Cameo ze zdumieniem otworzyła usta. – To chyba Maud? Młoda, ładna kobieta przebiegła obok Benedicta, który otworzył jej drzwi. Na jasnych lokach miała przekrzywiony różowy kapelusik. Tuż za nią szedł ciemnowłosy młody mężczyzna. – Maud! – wykrzyknęła Cameo. Przyjaciółka pochwyciła ją w objęcia. – Och, Cameo, tak się o ciebie martwiłam! Nie mogłam czekać na dole ani chwili dłużej. Myślałam, że stało się coś okropnego! Młody człowiek, bardzo podobny do Cameo, musiał być jej bratem. Wysunął się naprzód i wyciągnął rękę do Benedicta. – Jestem George St. Clair, a pan to zapewne… – Benedict Cole. – Ten artysta? – To najstarszy syn mojego przyjaciela Henry’ego – wyjaśnił lord Buxton bezceremonialnie. – Warley Park należy do niego. – Rozumiem. – George gwizdnął. – Cóż za niespodziewany obrót rzeczy. – Chyba powinnam wszystkich przedstawić – odezwała się Cameo. – Benedikcie, to jest moja przyjaciółka, panna Maud Cartwright. Ładna blondynka uśmiechnęła się do Benedicta, pokazując dołeczki w policzkach. – Wiedziałam, że Cameo na pewno przyszła do pana. Czekałam przed
kościołem w Mayfair z welonem i kwiatami – mówiła bez tchu. Oczy miała okrągłe jak spodki i przez cały czas ściskała rękę Cameo. – A potem przyjechał powóz. Bert otworzył drzwi, ale Cameo nie było w środku. Po prostu zniknęła. Szukaliśmy cię i szukaliśmy! Byłam bardzo wystraszona, ale potem pomyślałam, że na pewno znów wpadłaś na jeden z tych twoich pomysłów… – Och, Maud – westchnęła Cameo. – Tak mi przykro, że się wystraszyłaś. Za nic na świecie nie chciałabym cię zdenerwować. Ciebie również, George. Przepraszam was wszystkich. Brat poklepał ją po ramieniu. – Zawsze wiedziałem, że jesteś dziwna, a teraz jestem tego jeszcze bardziej pewien. Wszyscy byliśmy zdumieni, gdy się nie pojawiłaś w kościele, ale wygląda na to, że wszystko skończyło się dobrze. – To takie romantyczne – westchnęła Maud. – Romantyczne, co? – Earl odchrząknął. – Mam już dość tych nonsensów na jeden dzień. Czas wracać do domu. – Tak, papo – powiedział George i mrugnął do Cameo. – Do zobaczenia, Maud. – Cameo jeszcze raz uścisnęła przyjaciółkę. – Do widzenia, George. Do widzenia, papo. Przy drzwiach jej ojciec jeszcze raz się odwrócił. – Będziemy na ciebie czekać w Mayfair, Cameo. – Skinął głową do Benedicta. – Na was oboje.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Takim panem jest Miłość. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika – Mój Boże, ruch tu dzisiaj jak na Piccadilly Circus! Nicholas Trelawney wpadł do pracowni, wymachując gazetą, akurat w chwili, gdy Benedict zamierzał wziąć Cameo w ramiona. – Przepraszam, że przyszedłem bez zapowiedzi, ale pomyślałem, że powinieneś to zobaczyć. O, lady Cameo! – Dzień dobry – powiedziała Cameo nieśmiało. – Co się tu dzisiaj dzieje? Czy to pani przyjaciół minąłem na schodach? – To był mój ojciec, brat George i moja przyjaciółka Maud. – Doprawdy? – Trelawney rozpromienił się. – Wyglądali uroczo. Będę musiał zaprosić ich na któryś z moich wieczorków. Ogromnie się cieszę, że znów widzę panią w pracowni, moja droga. A zatem w końcu jesteście razem. – Dziękuję, że pomógł pan w tym, panie Trelawney. – Cała przyjemność po mojej stronie. Któż mógłby się oprzeć pokusie zagrania Kupidyna? – Trelawney spojrzał na Benedicta. – Dlaczego nasz artysta wydaje się taki oszołomiony? Co mnie ominęło? – Benedict właśnie się dowiedział, że odziedziczył Warley Park, posiadłość, w której się wychował – wyjaśniła szybko Cameo. Trelawney gwizdnął. – A zatem to ta posiadłość należała do jego ojca. No, no. Jakie to niezwykłe. Musisz mi powiedzieć coś więcej, moja droga. Słyszałem tę historię, ale bez nazwisk. – Zaszeleścił trzymaną w ręku gazetą. – A ja mam kolejne dobre wiadomości. Zdaje się, że sława i dobry los jednocześnie zapukały do twoich drzwi. – O czym ty mówisz, Trelawney? – zapytał Benedict z lekkim uśmieszkiem. Trelawney podał gazetę Cameo. – Dziesiąta strona. – Ależ, Benedikcie, to recenzja twojej wystawy! Trelawney powachlował się ręką. – Przeczytaj na głos, moja droga. Dla mnie chyba byłoby to zbyt trudne. Cameo zaczęła czytać z rosnącym podnieceniem. Wystawa Benedicta Cole’a w galerii Belleview w Soho z pewnością stanie się najgłośniejszym wydarzeniem sezonu. Pierwszy obraz pana Cole’a, przedstawiający lady Catherine Mary St. Clair,
pojawił się, choć na bardzo krótko, na tegorocznej wystawie w Królewskiej Akademii Sztuki, skąd niestety został bardzo szybko wycofany. Był to błąd, o czym jasno świadczy nowa wystawa, złożona wyłącznie z portretów muzy artysty, lady Catherine Mary. Malując tę samą kobietę przy różnych zajęciach i w różnych strojach, pan Cole wykazał, że jest pierwszorzędnym artystą, jednym z najlepszych malarzy swoich czasów. Nie każdy bowiem potrafi uchwycić tak jak on zmienne i różnorodne nastroje jednej kobiety w taki sposób, że każdy kolejny portret jest bardziej czarujący od poprzedniego. Należy uznać jego zasługi w tym osiągnięciu i oby jego muza inspirowała go jak najdłużej. Pan Cole w pełni rozumie najwyższe powołanie artysty, które wielki poeta Tennyson ujął w słowach: „nie twoje to dzieło, lecz Miłości”. Cameo odłożyła gazetę na stół i zaczęła bić brawo. Trelawney dołączył do niej. – Każdy artysta w Londynie oddałby wszystkie zęby za taką recenzję – dodał z odrobiną żalu i poklepał Benedicta po plecach. – Gratuluję, drogi chłopcze. – To chyba dobry odzew – mruknął Benedict szorstko. – Dobry? Wspaniały! – zawołała Cameo. – To zaledwie początek – rzekł Trelawney. Zamaszystym gestem sięgnął do kieszeni i wyciągnął złożony kawałek papieru, który podał Benedictowi. – Pozwoliłem sobie zajrzeć do Belleview w twoim imieniu. Sprzedali już trzy obrazy, a pozostałe zapewne też szybko zostaną rozchwytane. No i zlecenia, drogi chłopcze, zlecenia! – Zatarł ręce. – W najlepszym towarzystwie w Londynie każdy teraz chce mieć na ścianie obraz Benedicta Cole’a. Benedict popatrzył na czek. – To niewiarygodne. – Uwierz – powiedział rozpromieniony Trelawney. – Jak tylko zdałem sobie sprawę, że w Belleview lada chwila pojawią się tłumy, kazałem im podnieść ceny. – Hmm – mruknął Benedict i zacisnął usta. Cameo poczuła na plecach zimny dreszcz. – Co się stało, Benedikcie? Odsunął się od niej, rozpostarł szeroko ramiona i oparł je o drewniany gzyms kominka, a potem wziął głęboki oddech. – Nic się nie stało. Obrócił się na pięcie, rzucił gazetę na stół i popatrzył na nią. – Po prostu nie uważam, by płótno i farby były cenniejsze niż ciało i krew. Moje obrazy cieszą się powodzeniem. Dostałem spadek. Pozwoliłbym nawet Robertowi zatrzymać Warley Park, gdybym musiał zapłacić taką cenę. – Jego spojrzenie przepalało ją na wylot. – On nie ma tego, co ja mam. Nie ma ciebie. Serce Cameo zabiło głośniej, gdy Benedict przyklęknął przed nią na jedno
kolano i uniósł jej drżącą dłoń do ust. – Wyjdź za mnie, Cameo. Nie była w stanie wypowiedzieć nawet słowa. W jego oczach widziała głęboką, bezgraniczną miłość. Trelawney odkaszlnął. – Moi drodzy, na mnie już czas. Czuję się nieco de trop, zbędny. – Wyciągnął z kieszeni chustkę w kropki i otarł policzki. – Ale jakież to wzruszające! Benedict zignorował jego pantomimę. – Czy wyjdziesz za mnie, lady Catherine Mary St. Clair? – powtórzył, wpatrując się w nią oczami czarnymi jak węgiel. – Tak – wyjąkała. Radość kipiała w niej jak szampan. – Tak, wyjdę za ciebie, Benedikcie. Podniósł się i porwał ją w ramiona. Od tej chwili taka miała być jej codzienność. W głębi duszy Cameo była pewna, że będzie ją tak trzymał przez resztę życia i że jego namiętność nigdy nie osłabnie. Usłyszeli trzaśnięcie drzwi. – Trelawney poszedł – powiedziała z zaskoczeniem. – Wróci, nie martw się. – Benedict uśmiechnął się i powiódł palcem po jej ustach. – Zapomniałem o czymś… – Sięgnął do kieszeni. – Znalazłem to na podłodze przy kominku tej nocy, gdy dowiedziałem się, kim jesteś. – Kamea mojej babci! – zawołała z ulgą. Teraz, gdy poznała historię babci, ten naszyjnik znaczył dla niej jeszcze więcej. – Miałeś ją przez cały czas? – Miałem ją przy sobie. Nawiedzała moje noce i dnie, tak jak ty. Założyłem nową wstążkę na wypadek, gdybym pewnego dnia mógł zrobić to. – Pogładził jej szyję, zawiązał wstążkę i pocałował ją w kark. – Chcę, żebyś zawsze ją nosiła. – Zawsze będę, obiecuję. – Razem z pierścionkiem, którego jeszcze nie mam – dodał ze smutnym uśmiechem. – Może jestem właścicielem Warley Park, ale nie mam dla ciebie pierścionka z brylantem. – Tylko nie z brylantem – wzdrygnęła się, przypominając sobie pierścionek, który dał jej Robert i od którego jej dłoń przeszywał chłód. Przynajmniej Becky ten pierścionek na coś się przydał. Benedict ujął jej dłonie w swoje. – Dam ci ametyst. Będzie pasował do twoich oczu. – Nie potrzebuję pierścionka, potrzebuję tylko ciebie – szepnęła. – Mam nadzieję, że zawsze będziemy potrzebować siebie nawzajem. I nie tylko siebie. – Nie tylko siebie? – Zawsze chciałem mieć dzieci. – Uśmiechnął się. – Myślę, że chciałbym
mieć córkę. – A ja chciałabym mieć syna. Ciemnowłosego syna. Nazwę go Henry, po dziadku. Twarz Benedicta rozjaśniła się. – Musimy jeszcze wiele się o sobie dowiedzieć. Zabiorę cię w podróż poślubną do Wenecji. To będzie podróż, jaką powinien odbyć każdy początkujący artysta, żeby zobaczyć wielkich mistrzów Renesansu. Tycjana, Belliniego, Giorgionego. Będę twoim przewodnikiem. To najbardziej romantyczne miejsce na świecie. Jest tam hotel, do którego chciałbym cię zabrać, niedaleko placu Świętego Marka. W dzień będziemy podziwiać obrazy, a nocą siebie nawzajem. Poczuła ściskanie w brzuchu. Benedict podniósł do ust jej dłonie. Powoli, bardzo powoli zdjął jej rękawiczki i rzucił je na stół. – Nigdy nie chciałem, żeby te dłonie stały się spracowane i pokryte odciskami. Teraz będę mógł utrzymać cię na poziomie, do jakiego przywykłaś. – Popatrzył na jej palce ze zmarszczonym czołem. – Nie malowałaś ostatnio. Cofnęła ręce. – Chyba nie potrzebuję już lekcji. – Dlaczego? – Już nie maluję. – Zadrżała, przypominając sobie tę okropną chwilę, gdy pędzel złamał jej się w ręku. – Gdy byłam zamknięta w sypialni, mój brat George przemycił mi akwarele. Próbowałam namalować gałąź jesionu, którą widziałam przez okno. Chciałam po niej zejść i uciec do ciebie. Ale potem, gdy musiałam się ciebie wyrzec, przysięgłam, że wyrzeknę się również sztuki. Od tamtej pory nie trzymałam pędzla w ręku. Benedict zacisnął usta. – Nie powinni cię więzić. – Ojciec tylko próbował mnie chronić. Działał w dobrej wierze. – To prawda – zgodził się Benedict. Cameo położyła dłoń na jego piersi. – Teraz już wszystko jest dobrze. Jestem wolna. – Jesteś wolna i możesz malować – poprawił ją. – Chodź, mam dla ciebie niespodziankę. – Co to takiego? – Wpatrzyła się w coś przykrytego prześcieradłem, co Benedict wyciągnął na środek pracowni i ustawił obok sztalug. – Czy to jest rama? – Nie. Coś, co zrobiłem dla ciebie. – Uśmiechnął się czule. – Żeby cię do mnie przywołać. Serce zabiło jej mocniej. Nigdy o niej nie zapomniał, nawet wtedy, gdy była w rozpaczy. Benedict zdjął zasłonę i długimi palcami powiódł po drewnie. – To jesion. Tak jak rama pierwszego portretu, który namalowałem.
Pod zasłoną znajdowały się sztalugi, mniejsze od jego sztalug i bardziej eleganckie, ale równie mocne. Na samej górze Benedict wyrzeźbił profil kobiety zamknięty w owalu. – Twój symbol – wskazał. – Jest piękny – powiedziała ze zdumieniem. – Chcę, żebyś malowała – rzekł poważnie. – Chcę, żebyś malowała, bo powinnaś to robić. – Boję się znów spróbować. – Łzy zapiekły ją pod powiekami. – Obawiam się, że to odeszło. – Talent nigdy nie odchodzi. Musisz tylko pozwolić, żeby ta namiętność znów w tobie wezbrała. Przyciągnął drewniane krzesło i posadził ją przy sztalugach. – Pomogę ci. Będę cię uczył. Objął jej plecy, tak jak tamtego dnia, gdy przyłapał ją na szkicowaniu, i owiał oddechem jej kark. – W końcu po to do mnie przyszłaś, czyż nie? Wziął do ręki kawałek węgla i zacisnął na nim jej palce. – Nie – powiedział po chwili i zabrał węgiel. – Zaczniemy od farb olejnych. Podszedł do swoich sztalug. Sięgnął po kilka słoiczków z farbami, butelkę, w której stały pędzle i paletę. – Proszę. – Niezbyt dobrze radzę sobie z olejem – zaprotestowała. – W takim razie najwyższy czas, żebyś się nauczyła. – Znów stanął za jej plecami, wycisnął na paletę trochę kobaltowej farby, zanurzył w niej czubek pędzla i wsunął go w jej rękę. Był duży, większy od tych, których używała wcześniej, i dziwnie leżał w dłoni. Zdawało się, że jej palce na zawsze już pozostaną sztywne i niezgrabne. – Potrafisz, Cameo – powiedział Benedict, znów owiewając jej kark oddechem. Poruszyła pędzlem, ale nic się nie zdarzyło. Szczęście, które kiedyś odczuwała, malując czy szkicując, zniknęło. Ślady pędzla na papierze wydawały się zupełnie przypadkowe, jakby zostawiło je dziecko. Jej namiętność do sztuki naprawdę minęła. Benedict wyczuł jej rozpacz. – Nie ma znaczenia, co namalujesz, moja droga. Nie próbuj malować niczego konkretnego. Po prostu poczuj to. Przymknęła oczy, wtapiając się w niego. Chciała sprawić mu przyjemność, ale wiedziała, że nic z tego nie będzie. Benedict zacisnął dłoń na jej palcach i poprowadził je po papierze i nieoczekiwanie coś w niej wyrwało się na wolność. Poczuła się tak, jakby wznosiła się w powietrze.
– Właśnie tak – szepnął Benedict. Wzbierał w niej radosny śmiech. Jej dłoń ślizgała się po papierze coraz szybciej i pewniej. Naraz Benedict ją puścił i pozwolił malować już samej. – Potrafię! – Otworzyła oczy i usłyszała za plecami jego śmiech. Wypuścił ją z objęć i ujął pod brodę. – Muszę cię nauczyć jeszcze innych rzeczy. – Sięgnął po pędzel. – Czas na lekcję, panno Ashe.
EPILOG
Czy mam tutaj skończyć?… Lecz nie będę mówił …o przysięgach, gdzie przysiąg składać nie potrzeba. ALFRED TENNYSON, Córka ogrodnika Benedict przywołał ją do okna. – Tutaj. Muszę cię zobaczyć w dobrym świetle. Cameo wygładziła sukienkę. Ze zdziwieniem odkryła, że ręce drżą jej tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy przyszła do jego pracowni. Niepewnie stanęła przy oknie. Za plecami miała popołudniowe światło. Przenosili się do Warley Park, ona jednak nie miałaby nic przeciwko temu, żeby spędzić tu cały miesiąc miodowy. Nigdy nie marzyła o niczym więcej. To tutaj wszystko się zaczęło. – Zdejmij kapelusz – powiedział Benedict pogrubiałym głosem. – Chcę zobaczyć twoją twarz. Wyjęła szpilkę z perełką, która przytrzymywała jedwabny kapelusz ozdobiony białą koronką, i powoli rozwiązała wstążkę pod szyją, a potem potrząsnęła głową, rozrzucając włosy na ramionach. Benedict gwałtownie wciągnął oddech, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. – Teraz włosy. Jedną po drugiej, wyjęła szpilki z włosów i położyła je na stole. Benedict patrzył na nią wzrokiem, od którego przeszywało ją drżenie. Zwolniła ruchy. Nie poruszył się, dopóki nie skończyła. Dopiero gdy długie ciemne loki rozsypały się po jej ramionach i plecach, wskazał na białą suknię ozdobioną koronką na dekolcie. – Rozepnij suknię. Serce biło jej coraz mocniej. Niezgrabnymi palcami rozwiązała francuską koronkę i sięgnęła do malutkich kryształowych guziczków na przodzie gorsetu. Rozpięła pierwszy z nich. Benedict wciąż patrzył na nią w milczeniu. Gdy się nie poruszył, rozpięła następny. – Czy to wystarczy? – zapytała cicho. – Prawie. Rozpięła jeszcze jeden, a potem kolejny i znów podniosła na niego wzrok. Jego oczy były ciemne i nieprzeniknione. – Pomogę ci. Podszedł bliżej, tak blisko, że poczuła ciepło jego ciała. Wstrzymała oddech,
gdy rozpinał pozostałe guziki. Zsunął następnie suknię z jej ramion i odsłonił jedwabną koronkową halkę. – Czy mogę? – Tak – odpowiedziała samym oddechem. W ustach jej zaschło, gdy Benedict wziął ją za ręce. Obrócił je wnętrzem do góry i rozpiął guziczki przy mankietach, a potem gwałtownie objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Jej usta znalazły się tuż przy jego ustach, ale nie pocałował jej, tylko wprawnym ruchem rozpiął haftkę spódnicy na plecach. Sukienka opadła jej do stóp. Podał jej rękę. Wyszła z kręgu jedwabiu z takim wdziękiem, jakby tańczyła walca. Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, czubkiem buta niedbale odsunął suknię na bok. Obrócił Cameo, rozluźnił sznurówki i po chwili gorset również upadł na drewnianą podłogę. Teraz Benedict wsunął palce pod jej podwiązki i zsunął z nóg jedwabne pończochy, a potem rozwiązał wstążki koszuli i ją również rzucił na podłogę. Dzisiaj Cameo nie miała na sobie pantalonów. Cofnął się i nie odrywając wzroku od jej nagiego ciała, ustawił przy oknie krzesło. – Usiądź. Usiadła wyprostowana. Benedict cofnął się i ułożył jej dłonie na kolanach. – Teraz obróć się w prawo. Uśmiechnęła się lekko i poruszyła na krześle. – Nie, nie tak. Obróć się trochę bardziej. Obróciła się o cal w prawo. – Jeszcze. Posłuchała. – Teraz podnieś głowę. – Pochylił się i uniósł jej twarz do góry, zmuszając, by spojrzała mu w oczy. Poczuła się tak, jakby zamiast krwi w jej żyłach krążył ogień. Czy zawsze tak będzie? – zastanawiała się. – Jeszcze jedno. Tym razem nawet nie drgnęła, gdy Benedict wsunął palce pod wstążkę, na której wisiała jej kamea. Podniósł ją i znów opuścił, tak że klejnot znalazł się między jej piersiami. Benedict cofnął się nieco dalej, wciąż na nią patrząc. – Musisz siedzieć nieruchomo, gdy będę robił wstępne szkice. Możesz to zrobić? – Tak. Przypiął do sztalug duży arkusz papieru, wziął do ręki kawałek węgla i zaczął szkicować szerokimi, śmiałymi ruchami, co chwilę na nią spoglądając.
Cameo uśmiechnęła się w duchu. Myślisz, że to ty na mnie patrzysz, panie Cole, ale to ja obserwuję ciebie. – Benedikcie. Podniósł wzrok. Na czoło znów opadał mu falujący kosmyk. – Ciekawa jestem, jak nazwiesz ten obraz. Błysnął w uśmiechu białymi zębami. – To chyba oczywiste, moja droga Cameo. To obraz do mojej prywatnej kolekcji. Będzie się nazywał Portret żony artysty. Przeszył ją dreszcz. – W dzień jej ślubu? – W dzień jej ślubu – potwierdził. Wypuścił z ręki pędzel, przeszedł przez pracownię i wziął ją w ramiona.
[1]Wszystkie fragmenty wiersza Gardener’s Daughter Alfreda Tennysona w przekładzie Aliny Patkowskiej (przyp. tłum.).
Tytuł oryginału: Enticing Benedict Cole Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015 Redaktor serii: Dominik Osuch Opracowanie redakcyjne: Dominik Osuch Korekta: Lilianna Mieszczańska © 2015 by Eliza Redgold © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017 Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe. Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji. HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela. Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone. HarperCollins Polska sp. z o.o. 02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25 www.harlequin.pl ISBN 978-83-276-2875-6 Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.