Spis treści Karta redakcyjna
Dedykacja Prolog Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII
Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Epilog
Opieka redakcyjna, redakcja: BARBARA GÓRSKA Korekta: KRZYSZTOF LISOWSKI, ANETA TKACZYK Projekt okładki i stron tytułowych: KATARZYNA MICHALAK Zdjęcia na okładce © Alexandra Gablewski / Taxi / Getty Images © joda – Fotolia.com Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Katarzyna Michalak © Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2015
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05750-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 131-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail:
[email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Jedni zawsze znajdą nowy szczyt do zdobycia, inni kolejne dno, by stoczyć się jeszcze niżej.
Tę powieść dedykuję wszystkim, którzy tak jak ja żegnają się z życiem, gdy mają wyruszyć w podróż po polskich drogach. Obyśmy nasze „zakręty śmierci” minęli szczęśliwie i wrócili do domu...
PROLOG Michał Sokołowski jest utalentowanym chirurgiem, bezgranicznie oddanym pracy, która stała się jego powołaniem i obsesją. Uwielbiają go pacjenci i personel szpitala, gdzie pracuje, szanują koledzy, ceni dyrekcja. Ma piękną i mądrą żonę, którą kocha z wzajemnością, i troje dzieciaków, za które skoczyłby w ogień. Ładny dom na przedmieściach, wesoły psiak ganiający po podwórzu i kot wygrzewający się przy kominku – oto idealne życie, wymarzone jeszcze na studiach i budowane dzień po dniu, cegiełka po cegiełce. W Marcie, drobnej, ślicznej blondyneczce o piwnych oczach, zakochał się z wzajemnością na pierwszym roku studiów. To zakochanie zostało im do dziś, ale Michał w ostatnich latach zaczął zatracać się w pracy tak bardzo, że zagubił gdzieś między niekończącymi się dyżurami to, co najważniejsze. Nie widział, bo nie chciał widzieć, że dzieci zaczynają go traktować jak gościa, który wpada w odwiedziny i znika, nim zdążą się nim nacieszyć. Nie widział, że Marta, która poświęciła własną karierę na rzecz domu i szczęśliwej rodziny, jest coraz bardziej zmęczona, sfrustrowana i rozżalona.
Gdy wyrzucała mu to podczas coraz częstszych kłótni, kajał się i przepraszał. Rozumiał ją, naprawdę! I wspierał. Duchowo. Na nic więcej – pędząc od pacjenta do pacjenta i od operacji do operacji – nie miał czasu. I podczas tej gonitwy szybko zapominał o obietnicach dawanych dzieciom i żonie. Skonany wracał do domu, a Marta... nie mówiła nic. Zaciskała usta w wąską kreskę, nadstawiała policzek do zdawkowego buziaka, a potem patrzyła, jak mąż, którego nadal stara się kochać całym sercem, zasypia nad talerzem z zupą. Dzisiaj Michał wstaje przed świtem, gdy dzieci jeszcze śpią, całuje delikatnie, tak żeby nie obudzić, trzynastoletnią Maję, sześcioletniego Zbynia i najmłodszego, najukochańszego Antosia i już jest gotów wracać do szpitala, ruszać w bój ze śmiercią, ratować następnego pacjenta. W progu zatrzymuje się, na palcach wraca do sypialni, by jeszcze chwilę popatrzeć na ukochaną żonę, śpiącą na boku, z długimi włosami rozsypanymi na poduszce. Jest piękna, teraz, w ostatnim miesiącu ciąży z ich czwartym dzieckiem, wydaje się Michałowi najcudowniejszą istotą pod słońcem. A jednak opuszcza ją. Praca wzywa...
Tadek Marszak jest kierowcą tira, kursującym na trasie Polska – Włochy z dość niewdzięcznym towarem, jakim są konie na rzeź. Nie to, żeby żal mu było tych głupich chabet,
ale kłopotu z nimi po drodze, i nie tylko z nimi, do porzygania. Tadek ma wyższe aspiracje niż wożenie jeszcze żywego mięcha, ale te aspiracje z paru powodów nie mają szans się spełnić. Po pierwsze: nie chce mu się pracować. A jeśli już ruszy dupę z ulubionego fotela i pojedzie z tymi chabetami, to wszystko, co zarobi, przepuszcza na imprezy, alkohol i dziwki. Bardzo go to frustruje, a że nie ma żony, na której mógłby odreagować frustrację, tłucze starą schorowaną matkę. Na określenie „tłucze” zapewne by się obruszył, bo przecież nie bije jej do nieprzytomności, ot „szturchnie”, by stara ruszyła się z wyra i obiad ugotowała, dom ogarnęła, a nie wylegiwała się całymi dniami i spracowany syn sam musiał sobie zrobić jajecznicę. Tadek ma jeszcze jedno hobby, które dużo lepiej robi na jego skołatane nerwy: gdy zagania konie na pakę, dźga je metalowym prętem pod napięciem sześciu tysięcy woltów z takim entuzjazmem, że nawet jego bezduszny szef musi nadgorliwca czasem studzić. Za to w drodze do Włoch Tadek używa sobie do woli, nie tylko na nieszczęsnych zwierzętach. Otóż przed „akcją” lubi się sztachnąć. Odrobina kokainy – niedużo, żeby szef, kontrola czy policja nie nabrali podejrzeń – jeszcze nikomu na zaszkodziła. A on, Tadek, już czuje się nie jak wyrobnik, lecz jak pan świata. Panisko raczej. Widzicie naćpanego – tylko trochę – kierowcę tira,
gnającego ile mocy w silniku po polskich drogach? Właśnie... Dzisiaj Tadek ma wolne i może zabalować. Matce zwinął skromną rentę, zupełnie nie martwiąc się, czy będzie miała co do garnka włożyć. Skoro jest taka głupia i trzyma pieniądze w puszce po herbacie, to niech żre trociny. Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, Tadek staje przed lustrem, pręży muskuły, których nie ma, zaczesuje przerzedzające się włosy, narzuca na ramiona białą koszulę, sweter w serek i skórzaną kurtkę. Może ruszać w miasto, chociaż tę pipidówę trudno nazwać miastem. Jednak i tu zdarza się Tadkowi wyrwać łatwą lalę, która da się obmacać na tylnym siedzeniu starej audicy. Grunt to dobry bajer, a on umie bajerować. Dzisiaj się więc zabawi. Ma to jak w banku.
Alfred Niro-Kołek, używający rzecz jasna lepiej brzmiącego Niro, jest synem polityka znanego z tego, że jest politykiem, i celebrytki znanej z tego, że jest znana. Ich małżeństwo trwało krótko. Po pięciu latach kłótni i bijatyk – a to wszystko na oczach dziecka – rozstali się w końcu cicho i bez fanfar, z jakimi odbył się ich ślub. Tym razem nie zależało im na medialnym szumie. Rozwód nie jest dobrą reklamą. Ojciec z ulgą opuścił dom, byłą żonę i dziecko, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość: na ich utrzymanie łożył. Sprawa o alimenty też nie jest dobrą reklamą.
Alfred nienawidzi matki, która może kiedyś i była piękna i podziwiana, teraz zaś, po latach balang, hektolitrach alkoholu i metrach kokainowych ścieżek, wygląda na podstarzałą kurwę – to ostatnio jedyny syn rzucił jej w twarz. Popłakała się i poszła do sypialni zapić smutek. Jutro obudzi się na kacu i nic nie będzie pamiętała. O synu też zapomni, aż do następnego spotkania, kiedy ten przyjdzie po forsę, i do następnej kłótni. Alfred nienawidzi ojca, bo po pierwsze gardzi polityką, po drugie gardzi ludźmi, którzy zmieniają poglądy jak chorągiewka. Ojciec Alfreda zaliczył do tej pory chyba wszystkie ugrupowania polityczne, zawsze jednak będąc blisko ręki, która aktualnie karmi. Należy do szarej eminencji, nie pcha się na świecznik, ale swoje robi i może dużo. Tak dużo, że wyciągnął syna z aresztu następnego dnia po tym, jak ten „dla jaj” podpalił człowieka. Nie człowieka. Bezdomnego. Stary lump konał w mękach przez trzy dni. Alfredowi się upiekło. Ojciec mu tylko twarz obił – nie za to, że podpalił tego kundla, ale za to, że naraził karierę polityczną Nikodema Nira. Alfred obiecał sobie, że nigdy więcej nie da się złapać, a ojcu, że nie zszarga jego nazwiska. Pod warunkiem jednak, że ten nadal będzie łożył na utrzymanie jedynaka. Alfred szczyci się bowiem tym, że nie przepracował w swoim trzydziestoletnim życiu ani jednego dnia. I matka, i ojciec od dziecka zamykali mu usta pieniędzmi, bo bękart mógłby sporo pikantnych plotek o ich pożyciu sprzedać
tabloidom. Układ więc jest jasny: oni dają forsę, on milczy i nie rzuca się mediom w oczy. A jeżeli już, to pod fałszywym nazwiskiem. Dzisiaj Alfred, wciskając do portfela kupiony za ciężkie pieniądze „alternatywny” dowód osobisty, rusza na łów. Jeszcze nie wie, kto padnie jego łupem – kto, nie co, bo Alfred poluje na ludzi – ale ma zamiar ten dzień uczynić pamiętnym dla siebie i dla świata. I uczyni.
Michał, Tadek i Alfred... Losy tych trzech tak różnych mężczyzn już niedługo splotą się nieodwracalnie. Jeden ocali ludzkie życie. Drugi zabije dwie niewinne istoty. Trzeci zawiśnie w więziennej celi. A bezprawiu i niesprawiedliwości jak zwykle stanie się zadość.
ROZDZIAŁ I Marta miota się po domu, kończąc ostatnie przygotowania na wielką chwilę. Dzisiaj najmłodszy z rodziny Sokołowskich, Antoś, kończy trzy latka. Tort odebrała dzień wcześniej, przekąski dla dzieci i dorosłych były gotowe, teraz zaczęła przybierać uroczyście stół – lubi, by wszystko było pięknie podane – i... musi przysiąść na chwilę, złapać oddech, odpocząć choć parę minut. W ósmym miesiącu ciąży męczy się coraz szybciej. Maleństwo – nie wiedziała, jakiej płci, bo postanowili z Michałem, że tym razem chcą mieć niespodziankę – wierciło się przez chwilę, ale wraz z coraz wolniejszym oddechem mamy i ono się uspokajało. Pogładziła brzuch gestem pełnym miłości. Było to jej czwarte dziecko, a nie mniej kochane i oczekiwane niż Maja, pierworodna, Zbynio, drugi z kolei, i najmłodszy Antoś. Ciekawe, czy to będzie Jagienka, czy Staś? Marta uśmiechnęła się do siebie i dziecka, które choć nie mogło tego uśmiechu jeszcze widzieć, na pewno poczuło miłość, jaką jest darzone, potem wstała ciężko, rozprostowała obolały krzyż i... telefon rozśpiewał się melodyjką przypisaną Michałowi.
O nie... tylko nie to! Spodziewała się lada moment jego samego z Antosiem, a nie telefonu! Jeśli znów ona, Marta, usłyszy, że nagły przypadek, że Michał musi kogoś zastąpić, że niespodziewany dyżur, zacznie krzyczeć! Wcisnęła zieloną słuchaweczkę, próbując opanować drżenie dłoni i łzy cisnące się do oczu. – Martuś, kochanie... – zaczął Michał przepraszającym tonem, a ona zacisnęła ręce na komórce, tak jakby chciała ją zmiażdżyć. – Będę dzisiaj trochę później, bo... – Trochę to znaczy kiedy? – Po północy... – Po północy?! – wybuchnęła. – Twój syn ma dzisiaj urodziny! Niedługo przyjadą rodzice, jest tort, są świeczki, Antoś miał być razem z tobą! A ty mi mówisz, że po północy?! – Boże, Marta, przepraszam, zapo... – Zapomniałeś?! Zapomniałeś o urodzinach swojego najukochańszego dziecka?! – Marta usiadła ciężko na najbliższym krześle, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. – Który to już raz? – zapytała cichym, łamiącym serce głosem. – Który raz zapominasz o najbliższych, bo ważniejsza od nas jest ta cholerna praca? – Jesteście dla mnie najważniejsi na świecie – zapewnił żarliwie, a Marta uwierzyła, bo w tej chwili na pewno tak myślał. Za minutę jednak Michał rozłączy się i zapomni nie
tylko o Antosiu i jego trzecich urodzinach, ale i o całym świecie, ratując życie jakiejś ofierze losu... – Z przedszkola też pewnie zapomniałeś go odebrać? Odpowiedziało jej pełne poczucia winy milczenie. – Michał, ja już tak nie mogę. Nie dam rady ciągnąć tego wszystkiego w pojedynkę – w głosie Marty zabrzmiały nagle tony, których nigdy dotąd nie słyszał i których się przeraził. – Martuś... – To nie jest rozmowa na telefon, więc dokończymy ją, kiedy wrócisz do domu. Po północy. Odetchnął lekko. – Wyskoczę na chwilę ze szpitala i odbiorę Antosia – zaoferował się znów tym błagalnym, przepraszającym tonem. – Jeżeli tylko mogłabyś po niego przyjechać... Za piętnaście minut muszę być na SOR-ze. Nie mają pełnej obsady... – Srady, nie obsady! – znów ją poniosło. – Nigdy nie mają pełnej obsady i jakoś zawsze pod ręką znajduje się doktor Sokołowski! Ty po prostu prosisz się o dodatkowe dyżury, by nie wracać do rodziny! Do domu! – Marta, nawet nie waż się tak myśleć! – Pozwól, że będę myślała, co chcę. Dawno skończyłam osiemnaście lat, jestem samotną mężatką, choć to jakaś kuriozalna sprzeczność! I mam prawo przynajmniej myśleć o tobie to, co przed chwilą powiedziałam: wolisz siedzieć
w pracy niż w domu. A jeśli tak... to wiesz co, Michał? Może w ogóle przeprowadziłbyś się do tego szpitala? A może któregoś dnia wrócisz do domu i zastaniesz pustkę? Taką, jaką ja czuję na co dzień. – Marta, kochanie, przecież wiesz... – zaczął pojednawczo. Straszyła go odejściem nieraz i zawsze udawało się ją ugłaskać. Na szczęście ten ton, który chwilę wcześniej zmroził mu krew w żyłach, znikł, teraz była to sprzeczka jakich wiele... – Wynagrodzę wam to. W najbliższy weekend. Pieprzyć pracę. Będą musieli sobie poradzić. Całą sobotę i niedzielę spędzę z tobą i dziećmi. W domu. Ja naprawdę tęsknię. Marta zacisnęła powieki, żeby się nie rozpłakać. Kochała Michała rozpaczliwie. Gdy wracał ze szpitala na tyle przytomny, że nie zasypiał nad obiadem, potrafił rozpalić ją jednym gestem dłoni i kochać tak czule, jak chyba nikt inny – był jej pierwszym i jedynym mężczyzną, ale miała tego pewność. Tylko że te gesty zdarzały się coraz rzadziej, a ona tak strasznie ich pragnęła... – Odbierzesz Antosia ze szpitala? – zapytał miękko. – Odbiorę go z przedszkola i przywiozę do ciebie, żebyś mógł go uściskać i złożyć życzenia – odparła. – Bardzo czeka na te urodziny. Bez ojca. Jak zwykle. Rozłączyła się i chwilę łapała oddech, by nie zacząć
szlochać. Michał, Michałku, gdzieśmy siebie zagubili? Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia, ty mnie też. Zaszłam w ciążę miesiąc później i po następnych czterech tygodniach byliśmy małżeństwem. Poprosiłeś mnie o rękę bez wahania, a ja, nie zastanawiając się ani chwili, powiedziałam „tak”, bo byłam pewna, że jesteś miłością mojego życia, że będziesz przy mnie na dobre i na złe, zawsze, aż do śmierci. I od czternastu lat jesteś. Ale... cię nie ma. Poświęciłam naszej rodzinie własne marzenia o pediatrii. Wychowuję samotnie troje dzieci, a niedługo pojawi się czwarte. Ty harujesz dzień i noc, by zapewnić nam godne życie, ale... Nas już nie ma, Michał. Jestem ja i dzieci. Jesteś ty. Ale nie ma n a s. Kocham cię, Michał, nie mniej niż tamtego dnia, gdy roześmiany, czarnowłosy i niebieskooki wszedłeś krokiem zdobywcy do sali wykładowej, usiadłeś obok mnie, nawet nie pytając, czy wolne, i powiedziałeś tak po prostu: „Od dziś to miejsce obok ciebie, moja śliczna, należy do mnie”. Dzisiaj, po czternastu latach, to miejsce obok mnie jest puste. Wstała, czując, że nadchodzi czas poważnych decyzji. Czas zmian. Na szczęście nie znamy naszej przyszłości i Marta nie miała pojęcia, że decyzję już Ktoś za nią podjął, a zmiany nastąpią dużo szybciej, niż myślała.
Dokładnie za czterdzieści osiem minut.
Dochodziła osiemnasta, gdy Alfred Szlęza – tak stało w podrabianym dowodzie Alfreda Nira – wszedł do małej ciemnej knajpki, bardziej wyglądającej na spelunę, gdzie zawsze można się było zabawić. I zaćpać. Szemrane towarzystwo odwróciło się w kierunku drzwi, spoglądając nieprzyjaźnie na wchodzącego. Jeśli to był swój, wszyscy powracali do swoich spraw, jeśli obcy, przez nikogo niewprowadzony, rozmowy milkły, a ta cisza i wrogie spojrzenia miejscowych sprawiały, że przybysz szybko tracił ochotę na drinka. Jeżeli nie wystarczyły same spojrzenia, to parę uwag, rzuconych cichym, ale wymownym tonem, wypraszało gościa za drzwi. Alfreda tu jednak znali. Jakiś czas temu zaznajomił się z Tadkiem Marszakiem, postawił towarzystwu hojną ręką parę piw i natychmiast stał się swój. Teraz pozdrowili go zdawkowo i każdy zajął się swoją szklanką czy kieliszkiem. Alfred podszedł do baru, usiadł obok czekającego nań Tadka i rzucił: – Dla mnie tequilla. Ty coś piłeś? – Czekałem na ciebie – odparł Marszak. Imponował mu ten gość. Miesiąc temu poznali się w jednym w podlubieńskich klubów, wyrwali dwie laski, chyba jeszcze niepełnoletnie, przynajmniej na takie
wyglądały, ale za to bardzo pijane i bardzo chętne, i zabrali je na przejażdżkę po okolicach, przy czym najpierw Alfred przeleciał jedną na tylnym siedzeniu swojego bmw, potem Tadek. Prawdziwa zabawa zaczęła się w pustym domku letniskowym, do którego Alfred miał klucze. Tam rżnęli półprzytomne od wódki i prochów dziewczyny na zmianę, we wszystkie otwory ciała – dopóki sił starczyło. Na koniec pieprzonka Alfred, któremu już nie stawał, wyciągnął skądś kabel i zaczął w jakimś dzikim obłędzie obie dziewczyny tym kablem napieprzać, aż Marszak przestraszył się, że chce gówniary zatłuc i siłą go odciągnął. – To nauczka – wyjaśnił Niro. – Żeby z obcymi się nie puszczały. Zarechotał i szarpnął tę szczuplejszą, blondynkę, ku sobie. Zakwiliła, kuląc się w rogu łóżka, ale wyciągnął ją brutalnie i nagą wypchnął na dwór. Skinął na Tadka, by z drugą zrobił to samo. Po chwili zaciągnęli je do samochodu, wywieźli daleko od domku i porzucili na poboczu, ciskając w nie kłębem ciuchów. Ale to był odlot. Tadek, do tej pory grzecznie rżnący tylko te, które na to pozwalały, albo dziwki, na które było go stać, po raz pierwszy w taki sposób zabawił się z lachonami: brutalnie i bezwzględnie. I miał z tego kurewską frajdę. Nie mniejszą niż prowodyr. Dopiero w drodze do następnego klubu, gdzie mieli się już tylko
schlać i naćpać, zaczął mieć wyrzuty sumienia. Nie przez „zabawę” ze „świniami”, jak o dziewczynach wyrażał się Alfred, lecz o jej konsekwencje. Przecież to był zwykły, ordynarny gwałt. – Nie bój nic... – Alfred rzucił nonszalancko. – Ktoś je znajdzie, wrócą grzecznie do domu i słowem nie pisną, jak się przez pół nocy zabawiały. Dopiero by im dupę złoili. Ja byłem delikatny... A po specyfiku, którym doprawiłem im drinka, nie będą pamiętać ani z kim, ani jak, ani gdzie. Przecież nie jestem głupi. Mimo tych zapewnień Tadek przez następne tygodnie podrywał się na każdy dzwonek do drzwi, na najcichszy szmer na schodach, pewny, że to gliny idą go aresztować. Oczywiście nic takiego się nie stało. A on wyluzował i... zapragnął powtórki z rozrywki. Telefonu od Alfreda wyczekiwał jak działki koki. I wreszcie, akurat dzisiaj, tamten zadzwonił. – To co, masz ochotę na ostre duporżnięcie? Nie musiał pytać. Tadkowi na same te słowa stanął. Umówili się tam, gdzie poprzednio, ale polowanie zaczną zupełnie gdzie indziej. Nie wchodzi się drugi raz do lasu, gdzie zwierzynę się... z lekka przetrzebiło.
Marta wpadła do przedszkola, czy raczej wtoczyła się, z przepraszającym uśmiechem na twarzy. Antoś znów był odbierany jako ostatni. Który to raz Michał zapomniał
o dziecku? Aż zgrzytnęła zębami, za chwilę znów przybierając ten pokorny uśmiech. Przemiła pani Marylka, która wyszła Marcie naprzeciw, prowadząc małego za rączkę, pokręciła głową, ale nie gniewała się. Doktor Sokołowski uratował życie jej mamie, była mu za to bezgranicznie wdzięczna i zostawała z małym Antosiem po godzinach bez słowa skargi. – Przepraszam. Michał nie mógł... – zaczęła Marta, łapiąc oddech, ale przedszkolanka powiedziała tylko: – Nic nie szkodzi. Niech pani usiądzie wygodnie, a ja ubiorę Antosia. Marta podziękowała jej uśmiechem. Naprawdę była ledwo żywa. Ciąża coraz bardziej dawała się jej we znaki. Przysiadła z pełnym ulgi westchnieniem na krześle, przymknęła oczy i słuchała szczebiotu Antosia, z przejęciem opowiadającego o swoich urodzinach w przedszkolu, o torcie, zdmuchiwaniu świeczek i prezencie, jaki dostał od dzieci... Myślami była jednak zupełnie gdzie indziej. Przy Michale. Wspomniała własne słowa sprzed kwadransa i ton, jakim zostały wypowiedziane. Przeraził ją tak samo jak Michała. Muszą coś z tym zrobić! Po prostu muszą, bo ich małżeństwo rozsypie się, ot tak... Poczuła pod powiekami łzy rozpaczy i bezradności. Przycisnęła dłoń do oczu, powstrzymując je z całych sił. Marylka spojrzała na nią współczująco i uścisnęła za ramię.
– Jeszcze tylko jeden miesiąc, pani Marto. Wytrzyma pani... Jeden miesiąc?! Ach, przedszkolanka mówi o jej ciąży, a nie małżeństwie! Gdyby wiedziała, że Marcie został nie jeden miesiąc, a dokładnie trzydzieści dwie minuty...
ROZDZIAŁ II Tadek zacisnął dłonie na kierownicy wielkiego czarnego bmw i mimo że samochód należał do Alfreda, nie do niego, poczuł się władcą szos. Przed chwilą wciągnął maleńką działeczkę koki – na więcej właściciel samochodu mu nie pozwolił, bo lubił swoje auto – i czuł, jak narkotyk zaczyna krążyć w krwiobiegu, a euforia powoli uderza do mózgu. Nie puszczając sprzęgła, nacisnął pedał gazu. Silnik zawarczał nisko, niczym przyczajona do skoku czarna pantera. Na co czekają? Tadek już chciałby wyrwać się z parkingu pod knajpą i ruszyć w mrok, nie wiedząc, gdzie Alfred tym razem zamierza polować, ale ten kazał mu czekać. Nagle do samochodu podeszła śliczna, szczupła i zgrabna blondyneczka. Skąd Alfred wytrzasnął takie cudo?! Wyglądała na jakieś piętnaście lat, uśmiech miała tak niewinny, że niemal dziewiczy, ale spod kurtki wystawał rąbek kusej sukienki, a z dekoltu wyrywała się na wolność para krągłych piersi. Tadek zerknął w rowek między nimi i poczuł, że jest gotów. Gdyby dziewczyna usiadła na miejscu pasażera, bez wahania wyciągnąłby fiuta i zmusił ją, by wzięła do ust. Ale to Alfred siadł obok, a dziewczyna wsunęła się na tylne siedzenie,
grzecznie obciągając sukienkę, która podwinęła się za wysoko, czego Tadek oczywiście nie przeoczył. Poczuł, że spodnie w kroku robią się za ciasne. Alfred obdarzył go wszystkowiedzącym uśmieszkiem. Źrenice miał nienaturalnie rozszerzone – on pozwolił sobie na dużo większą działkę – i Tadek był pewien, że tamten już zaczyna lewitować pośród gwiazd i fajerwerków. – Ruszaj, będę cię prowadził – rzucił do kierowcy. Samochód mógł wreszcie z dzikim warknięciem skoczyć przed siebie. Tadek spojrzał w lusterko i uśmiechnął się z dumą, widząc pełen podziwu wzrok dziewczyny. Była naprawdę śliczniutka i pełna uroku. Nagle jednak otworzyła usta i czar prysł. – Kurwa, mam ochotę najebać się dzisiaj do porzygania – rzuciło to niewinne dziewczę. Tadek poczuł się z lekka zniesmaczony. Sam rzucał mięchem chętnie, szczególnie w męskim towarzystwie. Ale połączenie takich słów z dziecinną niemal buzią dziewczyny było po prostu... – Najebiesz się, pizdeczko – odezwał się Alfred. – Masz to jak w banku. A ty, chujku – zwrócił się do Tadka – może byś przyspieszył? Wleczesz się jak ciota... Alfred, co Tadek zdążył już zauważyć, do facetów zwracał się nie inaczej niż właśnie „chujku”, a do lasek „pizdeczko”. Słowo „chuj” według niego było tylko
obraźliwe. W „chujku” zaś brzmiała również pogarda. A już „ciota” było wypowiedziane takim tonem, że tylko w mordę dać. Tadek miał wybór: mógł się obrazić – i wtedy wypierdalaj z auta – albo mógł przełknąć obelgę i nacisnąć na gaz nieco silniej. – Jesteśmy na zabudowanym – mruknął. – Dorwą nas psy i imprezkę szlag trafi. Za miastem poszaleję, nie bój nic. – Macie jakieś dragi? – dopytywała się z tyłu dziewczyna. – Będą dragi, będą drinki, będą twarde fiuty – zaśmiał się Alfred. Tadek zerknął w lusterko. Dziewczyna oblizała usta, patrząc mu prosto w oczy. Samochód zatańczył lekko na jezdni. Noga sama wcisnęła pedał gazu jeszcze silniej. Niemal czuł te karminowe usta zaciskające się na jego członku. Oddałby pół życia, żeby zrobiła to teraz, podczas jazdy... Alfred zaśmiał się gardłowo, patrząc przed siebie. – Dalej, chujku, pofolguj sobie! – rzucił do Tadka, a ten nie chciał zgadywać, co ma na myśli, więc po prostu przyspieszył. Gnali teraz wąskimi ulicami miasta, hamując gwałtownie przed samochodami jadącymi wolniej i równie gwałtownie przyspieszając, gdy te umykały im z drogi. Naraz Alfred, już zdrowo nawalony, otworzył
szyberdach, wstał i wychylony do połowy wyrzucił ręce w górę. – Jestem, kurwa, panem życia i śmierci! – wrzasnął. Tadek zaklął. Dziewczyna ściągnęła tamtego z powrotem do środka. Alfred opadł na siedzenie. Za chwilę rzeczywiście stanie się panem życia i śmierci. Dokładnie za dwanaście minut.
Gdy Marta Sokołowska weszła do szpitala, powitały ją uśmiechy personelu. Była lubiana na oddziale tak jak jej mąż. A już mały Antoś, wykapany tata, z ciemnymi włoskami, uśmiechniętą buzią, w której błyszczały bystre oczy okolone długimi czarnymi rzęsami, po prostu topił serca. Jedna z pielęgniarek chwyciła małego na ręce i wycisnęła na jego policzku serdecznego całusa. Antoś wyrwał się z piskiem. – Doktor właśnie skończył operować. Powiem mu, że pani jest. Marta kiwnęła głową i ruszyła do dyżurki lekarzy. Tam zapadła się w wygodny fotel, a Antoś zajął się zestawem samochodzików, który dostał na urodziny w przedszkolu. Mogła chwilę odpocząć... – Cześć, kochana, cześć, syneczku – usłyszała pogodny głos Michała wpadającego do pokoju i niechętnie uniosła powieki. Mężczyzna porwał chłopczyka w ramiona, a ten objął
ojca z całej siły za szyję, bez protestu pozwalając mu na całusy. – Nie mam dla ciebie prezentu, skarbie, ale gdy wrócę do domu... – Kiedy wlócisz? – zapytał chłopczyk. Marta posłała mężowi pełne urazy spojrzenie. Ten umknął wzrokiem, przytłoczony poczuciem winy. Powinien zabrać ich oboje – żonę i synka – właśnie teraz, pal licho pracę, i spędzić ten wieczór w gronie rodziny. Tymczasem... – Niedługo – odparł lekkim tonem i postawił chłopca na ziemi. – Teraz muszę wracać na oddział – odezwał się do żony. Ona skinęła tylko głową. – Dziękuję, że go przywiozłaś. – Znów chłodne skinięcie. Marta wstała z fotela, nie przyjmując wyciągniętej ręki męża. – Zastawili twój samochód – rzuciła. Strasznie nie lubiła wracać drugim samochodem: małym fiatem pandą, po nocy, z dzieckiem, tak niebezpieczną drogą, jaka łączyła Lubień, gdzie znajdował się szpital, ze Złotowem, gdzie mieszkali. Michał, który miał dziś odebrać Antosia, wyjechał potężnym SUV-em, ale ktoś stanął za nissanem doktora, wiedząc pewnie, że ten do północy zostanie na dyżurze... – Poczekaj, zaraz się tym zajmę – zaczął Michał, ale w tej chwili rozległ się sygnał alarmu.
Doktor Sokołowski, niczym pies Pawłowa, zrobił krok w kierunku drzwi. Zatrzymał się jednak. Marta westchnęła. – Idź, idź, wzywają cię – powiedziała cicho. Posłał jej przepraszające spojrzenie, którego zaczynała nienawidzić. Michał był dumnym, szlachetnym człowiekiem. Ten wzrok stale karconego kundla po prostu łamał Marcie serce. – No idź – uśmiechnęła się nieco cieplej. – Poradzimy sobie. – Naprawdę? – musiał się upewnić, zupełnie jakby jego żona nie radziła sobie sama od czternastu lat. – Panie doktorze, jest pan pilnie wzywany! – rzuciła przez uchylone drzwi pielęgniarka. Michał otworzył je na całą szerokość i... jeszcze na chwilę zatrzymał się w progu, obejrzał na żonę i synka, zapragnął przytulić Martę, którą kochał jak nikogo na świecie, właśnie w tej chwili, gdy stała pośrodku pokoju, piękna niczym Madonna. Zajęłoby mu to ile? Dziesięć sekund? Dwadzieścia? Ale... obowiązki wzywają. Michał posyła im ostatnie spojrzenie i wychodzi szybkim, pewnym krokiem, nie mając pojęcia, że widzi ich żywych po raz ostatni. Że te dziesięć czy dwadzieścia sekund, których żonie i dziecku pożałował, uratowałoby im życie. Nigdy sobie tego nie wybaczy.
Nigdy...
Wesoła trójka – Tadek, Alfred i bezimienna na razie dziewczyna – wyjechali w końcu z miasta, na dwupasmówkę, i wtedy dopiero bmw mogło pokazać, na co je stać. Tadek dociskał coraz mocniej, z zafascynowaniem patrząc, jak wskazówka prędkościomierza przekracza sto dwadzieścia, sto czterdzieści, sto sześćdziesiąt...?! Taka prędkość nawet na autostradzie była niedozwolona. Na zwykłej międzymiastowej dwupasmówce równała się wyrokowi śmierci. Szosa była pustawa. Nieliczne auta mijali w takim pędzie, że samochodem jedynie lekko kołysało. Dziewczyna śmiała się dziko. Alfred, który od czasu do czasu popijał z gwinta czystą wódkę, znów próbował wstać i przez otwarty szyberdach wykrzyczeć, że jest panem mórz i oceanów, ale blondynka ponownie szarpnęła go w dół, widać znacznie bardziej przytomna, niż się Tadkowi wydawało. On sam skupił się na prowadzeniu. Był na haju, chociaż wziął niewiele, ale szybkość, z jaką mknęli przez noc, i euforia, którą ten pęd powodował, dawały lepszego kopa niż sam narkotyk. Nagle samochód z naprzeciwka mignął długimi. Tadek odruchowo zdjął nogę z gazu. – Co jest, chujku? Speniałeś się? – prychnął
pogardliwie Alfred. – Daj, zamienimy się na miejsca i dopiero zobaczysz, jak się jeździ. – Psy gdzieś stoją – odmruknął kierowca, zwalniając gwałtownie do sześćdziesiątki. Nawet nie zauważył, że mknęli przez jakąś wieś z ograniczeniem prędkości. Gdyby nie ten dobry samarytanin, co ich ostrzegł, policja, widząc czarne bmw gnające ponad sto sześćdziesiąt, na pewno ruszyłaby za nimi w pościg i z ruchanka ślicznej blondyneczki nici... Minął grzecznie i powoli stojący na poboczu radiowóz, posłał mężczyźnie w mundurze uprzejmy uśmiech i pojechał dalej. Sierżant Jacek Drozd widział w oddali, jak czarne bmw gwałtownie zwalnia. Nie zdążył wycelować w auto prędkościomierza, ale i tak mógł zatrzymać samochód do rutynowej kontroli. Mógł, ale... nie chciało mu się użerać z bandą bogatych dupków, którzy takim wozem zapewne jechali. Poza tym... zerknął na zegarek... do końca dyżuru zostało mu tylko parę minut. Posłał mijającemu go, uśmiechającemu się jak kretyn palantowi w tej czarnej beemwicy zimne spojrzenie, ale... nie zatrzymał go. Nie zrobił nic. Nic, co mogło uratować życie dwóm istotom. Gdy za sześć minut dostanie wezwanie do wypadku i zobaczy, że to samo bmw, które właśnie przepuścił, zabiło kobietę z dzieckiem... On również nigdy sobie tego nie daruje.
Marta, nim ruszyła w powrotną drogę, bez Michała, długo patrzyła niewidzącym spojrzeniem w ciemność. Mały Antoś siedział w foteliku, obracając w rączkach samochodzik. Z płyty, której oboje zawsze słuchali podczas drogi, płynęła muzyka. Nie bajki, nie dziecięce piosenki, lecz przejmujący sopran wokalistki Within Temptation i mocne uderzenia dźwięku. Nagle usłyszała pierwsze takty Forgiven...
Od początku nie byłam w stanie cię ocalić Kocham cię tak bardzo, że to aż rani moją duszę Czy wybaczysz mi, że znów próbuję? Twe milczenie sprawia, że wstrzymuję oddech Czas cię ominął
Tak długo starałam się chronić cię przed światem Nie mogłeś zmierzyć się z wolnością na własną rękę Oto jestem Pozostawiona w ciszy
Poddałeś się w walce Zostawiłeś mnie Wszystko zostało wybaczone Zawsze będziesz należał do mnie Wiem o tym w głębi serca Wszystko zostało wybaczone
Łzy stanęły jej w oczach. Te słowa oddawały całą prawdę. Wszystko, co czuła do Michała. Oparła głowę na kierownicy i wysłuchała piosenki do końca. Boże, jak ona go kocha... Czy może ot tak odejść, bo jej mąż, przecież dobry i szlachetny człowiek, „pozostawił ją w ciszy”? Musi zawalczyć o tę miłość, ich miłość! O rodzinę, małżeństwo, dom, dzieci! Musi! Nie pozbawi siebie połowy duszy! Wiedziona impulsem napisała esemesa: „Wszystko zostało wybaczone” – Michał będzie wiedział, co to znaczy, bo tak jak ona słuchał podczas jazdy Within Temptation. On odbierze wiadomość za późno, ale Marta dobrze wykorzystała ostatnie minuty życia, które jej pozostały. Otarłszy łzy, ruszyła wreszcie w mrok. Mimo niedawnych wzruszeń prowadziła małą pandę spokojnie i rozważnie, jak to ona. Miała przecież „na pokładzie” dwoje dzieci: Antosia i nienarodzone maleństwo. Szosa tonęła w ciemnościach, z którymi światła fiata nie bardzo sobie radziły. Musi powiedzieć o tym Michałowi, bo za każdym razem, gdy siadała za kierownicą pandy, szczególnie w nocy, normalnie żegnała się z życiem. Może wezmą kolejny kredyt i kupią większy samochód? W tej puszce sardynek, jak nazywała niewielkiego fiata, naprawdę nie czuła się bezpiecznie. Dojeżdżali do zakrętu śmierci – tak go w duchu
nazywała. Nie wyróżniał się na drodze, którą codziennie przemierzała, zupełnie niczym, nikt na nim nigdy nie zginął, nie było krzyża na poboczu, jednak Marta za każdym razem, gdy się zbliżała do tego miejsca, odruchowo zwalniała. Może gdyby tym razem tego nie uczyniła... Gdyby przemknęła zakręt śmierci nieco szybciej... Gdyby...
Czarne bmw, minąwszy wieś, z każdą sekundą nabierało prędkości. Szosa wiła się teraz przez las. Wypadli na prostą, minęli w szalonym pędzie jakiś samochód. Przed nimi gnał tir. Tadek, podkręcany okrzykami Alfreda i blondynki, docisnął gaz do dechy, szczerząc zęby w jakimś dzikim, drapieżnym uśmiechu. Sto czterdzieści... sto sześćdziesiąt... sto osiemdziesiąt... Jeszcze trochę i będzie dwieście! Gdyby nie ten jebany tir... – Bierz go! Bierz go, chujku! – zawył Alfred. Ale Tadek zaczął gwałtownie hamować. – Jest podwójna ciągła, chcesz się rozpierdolić na zakręcie?! – Co z tobą, cioto?! – ryknął tamten. – Bierz go! – I szarpnął kierownicą. Auto skoczyło na przeciwległy pas i... wbiło się z miażdżącą siłą w auto Marty.
Ujrzała czarne bmw ułamek sekundy wcześniej. Odruchowo odbiła w bok. Jej mały samochód po zderzeniu wystrzelił w powietrze, przekoziołkował i roztrzaskał się o drzewo. Cisza. Marta otwiera zaciśnięte powieki i wciąga pierwszy haust powietrza. Ból jest tak potworny, że chce krzyczeć, ale nie może wydobyć nawet jęku. Pasy, które zablokowały się podczas zderzenia, ściskają jej klatkę piersiową. Przez chwilę walczy o drugi oddech. Nagle jej oszołomiony mózg przeszywa jedno słowo: „Antoś!” Marta próbuje odwrócić głowę, spojrzeć na synka, ale coś trzyma jej ciało w żelaznym uścisku. Czuje narastające przerażenie. Strach o synka odbiera zmysły. Ale w następnej sekundzie zaczyna czuć coś jeszcze. Pulsujące rytmicznie ciepło spływające po szyi za kołnierz kurtki. Nie zastanawia się nad tym dłużej, próbując za wszelką cenę spojrzeć chociaż na dziecko. Ból wyciska jej łzy z oczu, zaczyna cicho kwilić i wreszcie udaje się jej wyszeptać: – Antosiu, syneczku, żyjesz? Cisza. Wtem czyjś krzyk przecina tę ciszę na pół. Na to, co wewnątrz – łkanie Marty, i to co na zewnątrz – wołanie o pomoc, jęki, pełen przerażenia głos, powtarzający tylko:
– O Boże... O Boże... Inny krzyk i rozedrgane słowa: – Wypadek, straszny wypadek. Kobieta i dziecko. Kobieta żyje, dziecko... dziecko... Co z dzieckiem?! Co z moim dzieckiem?! – Marta próbuje wyrwać się temu, co ją powstrzymuje, i obrócić do tyłu, ale na swoje szczęście nie potrafi tego dokonać. Nie chciałaby w ostatnich minutach swego życia widzieć krwawej miazgi, która została z jej synka. Słabnie. Z rozciętej tętnicy wypływa krew, rytmicznie, bezlitośnie pozbawiając Martę Sokołowską życia. Czyjeś trzęsące się dłonie próbują powstrzymać krwotok, ale nie ma na to żadnych szans. Powieki Marty opadają. Ktoś błaga: – Proszę pani, niech pani otworzy oczy. Spójrz na mnie, kobieto! Nie odchodź, słyszysz?! Ale Marta powoli umiera...
W drugim samochodzie Alfred potrząsnął głową, by wróciła mu jasność myśli, i rozejrzał się dookoła. Poduszki powietrzne nie zadziałały, bo wystrzelał je w poprzedniej stłuczce, ale jego zatrzymały pasy. Zapiął je zaraz po tym, jak blondyna ściągnęła „pana życia i śmierci” do środka. Gdyby tamtych dwoje: ten durny kierowca, Tadek jakiś tam, i tamta blondyna, której imienia nie mógł sobie przypomnieć, zrobili to samo, może
wyszliby z tego, co się stało, bez draśnięcia. Bmw jest naprawdę potężnym samochodem. A tak Tadek tkwi nadziany na kierownicę z głową na zewnątrz wozu, blondyna gdzieś się zapodziała i tylko Alfred wyszedł chyba z wypadku bez szwanku. Po twarzy spływa mu krew, w policzek wbił się odłamek szkła. Ale Niro przynajmniej żyje. Mam nadzieję, że ty, bezmózgu, właśnie zdychasz – cedzi w myślach, sięga do klamki i wypada na zewnątrz. Na przyjemnie chłodną trawę, porastającą pobocze. Ktoś pochyla się nad nim. Gdzieś słychać płacz i krzyki. – Pomocy! – szepce Alfred, ale twarz mężczyzny znika. Alfred próbuje wstać. Podciąga się na otwartych drzwiach samochodu. W nagłym przebłysku wraca pamięć ostatnich sekund przed wypadkiem. „Bierz go, chujku!”. Szarpnięcie kierownicy i uderzenie w nadjeżdżający samochód. To on, Alfred, to zrobił! On spowodował wypadek! Jeśli ktoś to widział... jeśli ktoś się o tym dowie... Gdy podnosi się z kolan i rusza przed siebie, krwawiąc z pooranej odłamkami szkła twarzy, na drodze panuje chaos. Ludzie, wyskakujący z samochodów, próbują pomóc, komukolwiek, ale są w takim szoku, że tylko włóczą się między czerwoną pandą a czarnym bmw,
niczym owce pozbawione pasterza, i w rezultacie nie robią nic. Któraś z tych osób zwraca się z jakimś pytaniem do Alfreda, ale on z jakąś chorą determinacją prze do czerwonego fiata, który przed minutą został skasowany. Przez niego, Alfreda, a nie tę mendę Tadka – i to jest pierwszy i ostatni raz, gdy czuje z tego powodu wyrzuty sumienia, a może to jest strach? Małe auto, roztrzaskane o drzewo, przedstawia sobą makabryczny widok. Przednia szyba poszła w kawałki. Za kierownicą tkwi kobieta, której jakiś facet przyciska kawałek białej tkaniny do szyi. Szmatka momentalnie z białej robi się czerwona. Krew. Mnóstwo krwi – to Alfred zauważa mimo mroku. I nagle jego wzrok przykuwa coś jeszcze: leżąca wśród odłamków szyby kamera samochodowa. Rozgląda się, a widząc, że nikt nie zwraca na niego uwagi, podnosi tę kamerę i odchodzi z nią na bok. „Po co?” – pyta otępiała część jego umysłu. „Ukryć!” – odpowiada ta druga, myśląca w tym momencie tak jasno jak jeszcze nigdy. Tu będzie dobrze! Alfred chowa kamerę w pniu zwalonego drzewa. Potem wraca do samochodu na swoje miejsce, miejsce ofiary wypadku, i zaczyna jęczeć.
W oddali rozlega się wycie karetki pogotowia. Coraz
bliżej. Zjawia się po niespełna trzech minutach – wracała z innej interwencji i dyspozytor natychmiast skierował ją do wypadku. Lekarz i ratownicy wyskakują z samochodu, spojrzeniem pełnym zgrozy ogarniają oba samochody. Bmw jest prawie nietknięte, za to ten drugi... Biegną w stronę fiata i pochylają się ku zakrwawionej kobiecie. – Rany boskie, to żona doktora Sokołowskiego! – słyszy, ale nie te słowa są jej w ostatnich chwilach potrzebne. – Mój synek. Co z nim? – szepcze, patrząc prosto w oczy lekarza. On przenosi wzrok nad jej głową, patrzy na to, co zostało z małego Antosia, po czym powraca spojrzeniem do Marty i mówi pewnym, opanowanym tonem: – Z pani synkiem wszystko w porządku. Zajmiemy się nim. Ratownik, wstrząśnięty widokiem zmasakrowanych zwłok dziecka, patrzy na niego z niedowierzaniem, a może nawet oburzeniem, ale konająca matka, której w żaden sposób nie mogą pomóc, te właśnie słowa musi usłyszeć. Marta uśmiecha się do lekarza z wdzięcznością i z tym uśmiechem, delikatnym niczym płomień gasnącej świecy, umiera. Ratownik zaciska na moment powieki. To jest jedna z tych chwil, kiedy nienawidzi swojego zawodu, swego
powołania. Nie ona! Nie Marta Sokołowska! Nie ta dobra, kochana, zawsze uśmiechnięta Marta Sokołowska! Taka młoda, mądra i urocza. Matka trojga wspaniałych dzieciaków... dwojga... Brutalna rzeczywistość każe mu rozewrzeć powieki w jednej sekundzie. Nie ma nic gorszego niż widok maleńkiego, zmasakrowanego ciałka... Ratownik czuje łzy pod powiekami. I nagle dociera do niego głos lekarza: – Ratujmy dziecko! Przecież ono nie żyje! – chce odkrzyknąć. Chce krzyczeć z bólu i wściekłości. – Mamy minutę, może dwie. Ratujmy jej dziecko. To nienarodzone. Pomóż mi... Nagłe uderzenie nadziei, tak silne, że odbiera oddech. Odcinają pasy, krępujące martwe ciało kobiety. Ślizgając się w kałuży krwi, przenoszą je do karetki. Nie patrząc w otwarte oczy Marty i jej twarz, na której zastygł ten ostatni, delikatny jak ona sama uśmiech, lekarz rozcina brzuch i – oto następuje cud – wyciąga na zewnątrz żywego noworodka. – Jedziemy. Gazem! – rzuca przez zaciśnięte zęby do kierowcy, a ten natychmiast rusza z piskiem opon. Przeciągłe wycie miesza się z sygnałem dwóch następnych. Noworodek, trzymany w drżących dłoniach lekarza, nabiera pierwszy haust powietrza. Z jego maleńkich płuc
wydobywa się pierwszy krzyk. Mężczyzna kładzie dziecko na piersi kobiety, jeszcze ciepłej, i oboje okrywa kocem. Po jego twarzy spływają dwie łzy. Na więcej nie może sobie pozwolić. – Szybciej – rzuca raz jeszcze. I nic go nie obchodzi, co stało się z tym bydlakiem, który zabił Martę Sokołowską i jej synka... Gdy nadjeżdża druga karetka, Alfred leży, jęcząc boleśnie, na siedzeniu pasażera, w duchu zaś śmieje się z satysfakcją. I tym razem ten tam na górze jest dla niego, Alfreda, łaskawy. Żyje. Odniósł lekkie obrażenia. Twarz mu krwawi, ale ma nadzieję, że Tadek jakiś tam krwawi o wiele bardziej... Zasłużył na to, popierdoleniec. Gdy ratownicy pochylają się nad Alfredem, wydaje z siebie przejmujący skowyt. Bez chwili zwłoki biorą go na nosze. Tamten chujek pojedzie następnym transportem. Blondyna też. Alfred musi zadbać przede wszystkim o siebie, no nie?
Policjant, który przepuścił parę minut wcześniej czarne bmw, ze ściśniętym sercem zbliża się do roztrzaskanej pandy. Jeden z ratowników zdążył go uprzedzić: – Tam są zwłoki dziecka. Ale nie przygotował go na taki widok. Policjantowi, który niejedno widział, żółć podchodzi do gardła, łzy do oczu. Myśl: „Gdybym ich zatrzymał...!”,
kołacze się w mózgu, gdy patrzy na to, co zostało z Antosia Sokołowskiego, a ten widok do końca życia nie da mu spokoju. Czy to Marta, zdenerwowana, po ciemku, nie dopięła pasów, czy też sprytny trzylatek podczas jazdy się wyswobodził, tego nikt się już nie dowie: chłopczyk podczas wypadku wypadł przez okno, a bok samochodu zmiażdżył go o pień drzewa. Jego małe, biedne ciałko, jeszcze parę minut temu pełne życia, teraz... Sierżant odwraca załzawiony wzrok, idzie do radiowozu zupełnie załamany, wyciąga czarny worek i... musi zatrzymać się na chwilę. Zanim nałoży gumowe rękawiczki i zajmie się opatulaniem zwłok dziecka w czarny plastikowy worek, oddycha przez chwilę głęboko, walcząc ze sobą i ze łzami. Sam ma siostrzeńca w wieku tego dzieciaczka...! Może kto inny się tym zajmie? Ale on musi to zrobić. Gapiów jest coraz więcej. Wysiadają z kolejnych samochodów i ze zgrozą, ale i niezdrową ciekawością włóczą się dookoła. Sierżant Jacek Drozd nie chce, by oglądali i komentowali to, co zostało z małego chłopczyka... Drżącymi rękami otula jego zwłoki jak najdelikatniej, jakby dziecko spało, a on miał w rękach ciepły kocyk. Ręce drżą mu coraz bardziej. Gdyby tamtych zatrzymał... Zostawia czarny worek przy fiacie i idzie w kierunku bmw, którego kierowcy nienawidzi w tej chwili z całego serca. Ma przemożną chęć wyjąć z kabury broń i zastrzelić skurwiela na miejscu. Jest jednak, o ironio, „stróżem
prawa”, a prawo – ze swoim domniemaniem niewinności – będzie stało po stronie Tadka Marszaka aż do końca. Aż do jego parszywego końca...
ROZDZIAŁ III – Panie doktorze! – pielęgniarka wpada do gabinetu, gdzie Michał Sokołowski zszywa niegroźną ranę na skroni jakiegoś chłopaka. – Wiozą trzy ofiary wypadku, dwie w stanie ciężkim. Ordynator prosi pana na salę operacyjną. Michał bez słowa podaje igłotrzymacz stażystce, która do tej pory asystowała mu przy zabiegu. – Dokończ za mnie – mówi spokojnie, wiedząc, że za chwilę czeka go większa bitwa i dużo więcej szycia niż tutaj. Pacjent posyła młodej dziewczynie przerażone spojrzenie. – Panie doktorze – zaczyna błagalnie – może by jednak pan... Ale Michał już ściąga chirurgiczne rękawiczki, wyrzuca je do kosza i wychodzi na korytarz. Odruchowo sięga do kieszeni, gdzie nosi telefon. Na wyświetlaczu widnieje jedna wiadomość. Od Marty. Michał czuje, jak jego serce ściska nagły strach. Co będzie, jeśli ona chce odejść...? Otwiera wiadomość, wstrzymując oddech, czyta: „Wszystko zostało wybaczone”, i czuje ogromną ulgę, i jeszcze większą miłość do żony... Wiedziony impulsem, wybiera jej numer.
Nim przepadnie na długie godziny w sali operacyjnej, gdzie będzie walczył o życie ofiar wypadku, chce usłyszeć kochany, ciepły głos Marty i te słowa: „Wszystko zostało wybaczone”. Ale nie usłyszy. Już nigdy.
Telefon zadzwonił tak niespodziewanie, że ręce lekarza, Marka Korda, który przytykał noworodkowi rurkę z tlenem do maleńkiego noska, drgnęły. Spojrzał na kolegę, ale ten pokręcił głową. To nie jego komórka wydzwania melodyjkę z Our solemn hour. To odezwał się telefon Marty. – Wyciągnij – wydusił Kord. Roman Łaska, drugi z ratowników, który monitorował pracę maleńkiego serduszka, sięgnął do kurtki Marty i wyciągnął z kieszeni, lepkiej od zastygającej powoli krwi, jej nokię. W oczach błysnęły mu łzy. Odwrócił telefon wyświetlaczem do Korda. „Michał”. – Powiesz doktorowi, że jego żona... – zaczął drżącym głosem, ale Kord pokręcił głową. – Wyłącz to. Po prostu wyłącz. To nie był czas i miejsce, by Michał dowiedział się, że Marta i Antoś nie żyją. Ordynator mu powie. Tak, to odpowiednia osoba do przekazywania takich wiadomości. Oni dwaj muszą utrzymać przy życiu nowo narodzone
dziecko doktora Sokołowskiego. Jeszcze tylko parę minut i przeniosą je do czekającego na lądowisku helikoptera. Kwadrans później maleństwo będzie w najlepszym szpitalu w Polsce, w rękach najlepszych lekarzy. Wytrzymaj, dziecino... Przynajmniej ty przeżyj to piekło... I chociaż Marek Kord po tym, czego się naoglądał w swojej pracy, stracił wiarę w Boga, a na pewno w Jego miłosierdzie, teraz zaczął się modlić...
Doktor Sokołowski pewnym krokiem wszedł na salę operacyjną. Pacjenta jeszcze bada Jakub Kryska, anestezjolog, ale Michał widzi, że zostało im naprawdę niewiele czasu. – Pospiesz się, Jakub – rzucił spokojnie. – Ma krwotok wewnętrzny. Podajcie mu od razu dwie jednostki krwi. Są już badania? Pielęgniarka pokręciła głową. Pytał o próby krzyżowe. Jeśli jeszcze nie zdążono ich zrobić... – To biegnij po 0 Rh minus. – Tę grupę krwi można podać każdemu. – Stabilny? Mogę zaczynać? – Michał uniósł głowę, posyłając pytające spojrzenie anestezjologowi. – Nie jest stabilny, ale zaczynaj. Będę próbował go wyrównać. Michał jednym pewnym cięciem otworzył jamę brzuszną młodego mężczyzny, z której natychmiast zaczęła
wypływać ciemnoczerwona krew. – Ssanie – rzucił do asystentki. – Kocher – dodał w następnej chwili, prosząc o narzędzie, które mógł zatrzasnąć na rozerwanej żyle i powstrzymać krwotok. Zespół pracował w skupieniu, wykonując polecenia doktora Sokołowskiego. Anestezjolog wpatrywał się w monitor pokazujący parametry życiowe pacjenta i kręcił głową, co chwila dorzucając jakiś specyfik do spływającej w szybkim wlewie kroplówki. Gdyby nie wyłączył sygnału, aparatura wyłaby przez cały zabieg, alarmując o złym stanie mężczyzny. Wreszcie... Jakub mógł odetchnąć. Sokołowski przyglądał mu się bacznie przez chwilę znad otwartej jamy brzusznej, w której krwi znacząco ubyło. Żyła została zamknięta i zszyta. Mniejsze naczynia, które również mogły spowodować śmiertelne wykrwawienie, koagulował jedno po drugim albo zszywał, gdy mimo przypalenia krwawiło nadal. Czuł, że powoli wygrywają walkę o życie tego człowieka. Gdy Jakub uniósł kciuk do góry, Michał zaczął się uśmiechać, co pod chirurgiczną maseczką było wprawdzie niewidoczne, ale już błysk radości w jego niebieskich oczach owszem. Pielęgniarki i instrumentariuszka od razu wyczuły zmianę nastrojów i odetchnęły z ulgą. Nie było oczywiście mowy o zupełnym rozluźnieniu, nie pozwoliłby na to doktor Sokołowski, który nie uznawał przy stole operacyjnym pogaduszek i żarcików, a na pewno
nie w momencie, gdy ratowali życie ofierze wypadku, ale napięcie zelżało. Wiara w to, że pacjent przeżyje, dodawała skrzydeł. Gdyby cały ten zespół wiedział, że człowiekiem, którego z takim oddaniem ratują, jest Tadek Marszak... Że piętro niżej do kostnicy wjeżdżają nosze z ciałem Marty Sokołowskiej... Że przy roztrzaskanym samochodzie, okryte czarnym workiem, spoczywa to, co zostało z małego Antosia... Michał uniósł nagle głowę. Po drugiej stronie drzwi prowadzących do sali operacyjnej stał ordynator i... patrzył na niego, Michała, z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Usta miał zaciśnięte w wąską kreskę, lewa powieka drgała mu nerwowo, jak zawsze, gdy był bardzo wzburzony. I jeszcze ta bladość... Czyżby chłopak, którego mają na stole, był krewnym ordynatora? – Co wiemy o tym pacjencie? Kim on jest? – Sokołowski zwrócił się do Jakuba. On pierwszy przyjął pacjenta i odebrał informacje od ratowników. Anestezjolog zerknął do karty. – Tadeusz Marszak. Lat trzydzieści. Mieszka pod Lubieniem. Karany za jazdę pod wpływem. To on był kierowcą pierwszego samochodu. – Zleciłeś badania? Michał nie musiał precyzować, o jakie badania mu chodzi. Skoro tego tutaj raz przyłapano na jeździe po
pijaku, dzisiaj mógł to powtórzyć. – Zleciłem komplet: i alkohol, i narkotyki. Gdy go przyjmowałem, źrenice miał rozszerzone jak po koce – mruknął anestezjolog. Nienawidził ćpunów i pijaków. Za kierownicą szczególnie. Tyle się naoglądał ludzkich nieszczęść spowodowanych przez naćpanych czy schlanych kierowców, że po prostu... nienawidził. – My mu życie uratujemy, a on za pół roku znów kogoś zabije – dodał cicho. Michał uniósł głowę. – Znów zabije? Były ofiary śmiertelne? – Dwie. Wyprzedzał na zakręcie i wbił się w samochód z naprzeciwka. Sokołowski zacisnął zęby. W takich chwilach naprawdę zastanawiał się nad sensem tego, co robi. Oto wywalczył życie dla mordercy, który – prawdopodobnie naćpany – zabił dwie Bogu ducha winne istoty. Gdyby wiedział, że jedną z nich jest jego Marta, a drugą Antoś... Raz jeszcze spojrzał na stojącego po drugiej stronie drzwi ordynatora. Ten nadal na niego patrzył. I jeszcze dwie pielęgniarki z OIOM-u. Obie co chwila ocierały łzy. – Powiedziałeś, że jak on się nazywa? Ktoś go u nas zna? – zapytał Jakuba. – Ordynator cały czas się nam przygląda, Ania i Julka płaczą...
Anestezjolog przeniósł spojrzenie z monitora na osoby stojące za drzwiami. Dołączyła do nich Hania Kotulska, która niedawno zaczęła staż na oddziale ratunkowym. Ona też miała kredowobladą twarz i oczy pełne łez. Nagle ordynator włączył interkom. Na sali rozbrzmiał jego głos: – Doktorze Sokołowski, kończy pan? Michał skinął głową i uśmiechnął się, choć nie mogli tego uśmiechu widzieć. – Pacjent stabilny, krwotok zatrzymany, wszystko powinno być w po... Ordynator nie pozwolił mu dokończyć zdania: – Proszę przekazać pacjenta asystentce, niech ona dokończy szycie. Pana proszę do siebie. Michał spojrzał na ordynatora zdziwiony i nagle... serce stanęło mu w pół uderzenia. Wszyscy na sali poczuli chyba to samo, bo zamarli bez ruchu, patrząc na ordynatora. – Gdzie był ten wypadek? – wydusił Michał drętwiejącymi ustami. – Na krajowej pięćdziesiątce – odparł Jakub, czując, że dzieje się coś... strasznego. – Mówiłeś, że są dwie ofiary śmiertelne... Nie czekał na odpowiedź, wcisnął igłotrzymacz w rękę asystentki i na uginających się nogach ruszył do drzwi, za którymi nagle zrobiło się pusto. Został tylko ordynator. Z zaczerwienionymi od łez oczami, z twarzą ściągniętą
bólem, patrzył na zbliżającego się Michała. Ten za chwilę wyjdzie... – Doktorze Sokołowski, niech pan usiądzie... ...osunie się na najbliższe krzesło i usłyszy... – Doktorze Sokołowski... tak ciężko mi to mówić... pana żona i synek... nie żyją.
Pierwsze, co jego umysł rejestruje, to krzyk. Krzyczy on, Michał. Zgięty wpół siedzi na krześle, a z gardła wydobywa mu się nieludzkie zawodzenie. Wciska pięść do ust i zaciska na niej zęby. Czuje czyjeś ręce na ramionach, ktoś go próbuje objąć... nie, nie objąć, podnieść, bo zsunął się z krzesła i klęczy, nadal zgięty, dotykając niemal czołem podłogi. Ktoś przemawia do niego cicho, ze współczuciem. Ktoś go przytula, ale każda komórka jego ciała po prostu umiera z bólu i rozpaczy. Marta i Antoś nie żyją. Słowa ordynatora, który musiał powtórzyć to dwukrotnie, bo Michał patrzył nań w pierwszym momencie, jakby zupełnie nie zrozumiał, uderzyły w następnej chwili z całą ich mocą i roztrzaskały ciało Michała na krwawiące strzępy. Marta i Antoś... Jego żona i synek... Których miał tutaj, jeszcze parę kwadransów temu, przed sobą... Zostawił ich... Nie zawrócił, by objąć żonę... By zatrzymać w ramionach na te kilka sekund, które ocaliłoby jej
i dziecku życie... Wszystko zostało wybaczone... Całe ciało Michała Sokołowskiego jest jednym wielkim krzykiem, chociaż z gardła nie wydobywa się już żaden dźwięk. Stawiają go na nogi. Prowadzą do małego pokoju obok sali operacyjnej, tej samej, w której uratował życie mordercy Marty i Antosia... To nie tamten bandyta, ale ty, właśnie ty jesteś temu winien – po raz pierwszy, ale nie ostatni, o nieee, na pewno nie ostatni, odzywa się okrutny głos w jego głowie. Gdybyś pamiętał o urodzinach dziecka, gdybyś odebrał Antosia z przedszkola, teraz siedziałby bezpieczny za stołem i zdmuchiwał świeczki na torcie. Gdybyś wrócił do Marty na te kilka sekund... gdybyś nie zostawił jej w tamtym pokoju, spiesząc do swojej zasranej pracy... Teraz kroiłaby tort i patrzyła z czułością na Antosia, żywego Antosia, który... Gdybyś zatrzymał się na chwilę i nakazał przestawić Jakubowi samochód, żeby Marta z Antosiem mogli wrócić do domu potężnym, bezpiecznym SUV-em, może ocaliłbyś im życie, ale ty się za bardzo spieszyłeś... – Gdzie oni są? – pada ciche pytanie. – Chcę... chcę ich zobaczyć... – To nie jest dobry pomysł. Jeszcze nie teraz – odpowiada ordynator, nie opuszczając Michała ani na krok. W małym pokoju są tylko on i Jakub Kryska, najbliższy przyjaciel Sokołowskiego.
– Chcę ich zobaczyć! Teraz! – Michał nagle podrywa się z rykiem, ale ordynator jest na to przygotowany. Zaciska dłoń na jego ramieniu, zatrzymuje, nim ten zrobi krok w kierunku drzwi. Jakub chwyta przyjaciela z drugiej strony i obaj siłą sadzają go na krześle. – Kłamiesz! Łżesz! – Michał szarpie się, rzucając te oszczerstwa w twarz starszemu doktorowi, który nigdy nie okłamał ani pacjenta, ani tym bardziej najbliższych współpracowników. Ale Michał nie chce mu wierzyć. Po prostu jego umysł nagle się buntuje. – Dlaczego tak okrutnie ze mnie zakpiłeś?! Marta i Antoś żyją?! Są tutaj czy w domu?! Zrywa się i chwyta ordynatora obiema rękami za fartuch, zaciska pięści, aż bieleją mu knykcie. Jakub próbuje go odciągnąć, ale gdy ordynator zaczyna cicho: – Doktorze Sokołowski, Michał... – dłonie same się rozwierają, ręce unoszą do ust, żeby zdusić narastający krzyk. – Twoja żona i synek zginęli w wypadku. Ciała są zmasakrowane. Nasi patolodzy próbują je... przygotować... byś mógł ich zobaczyć... – Nie! Nie!!! Nie Marta! Błagam, tylko nie Marta i nie mój Antoś! On ma dopiero trzy latka! Dziś są jego urodziny! Kolana się pod nim uginają. Upadłby, gdyby nie podtrzymali go z obu stron. Dziś są trzecie urodziny Antosia... On ma dopiero trzy latka...
– Michał, bracie, usiądź. Przyniosę ci coś na uspokojenie. – Jakub jest przygotowany na taki ból u rodziny pacjenta, który odszedł, ale nie może znieść cierpienia przyjaciela. I swojego własnego, bo do niego chyba dopiero w tej chwili dociera ta prawda: Marta i Antoś Sokołowscy zginęli w wypadku spowodowanym przez ćpuna, któremu oni obaj, Jakub z Michałem, przed chwilą uratowali życie. Parszywe życie... – Jezu... – szepce i zaciska powieki, żeby się nie rozpłakać. Plecy przyjaciela, którego obejmuje, drżą. Drży całe ciało Michała Sokołowskiego, jakby za chwilę miało się rozsypać. Jakby c h c i a ł o się rozsypać. – Powinienem być na urodzinach synka, z Martą, z dziećmi, z rodzicami... Powinienem z nimi być. A ja... ja wybrałem szpital... Podnosi się chwiejnie. Ordynator unika jego wzroku. To on prosił, by doktor Sokołowski przyjął ten dyżur. Ale nie ordynatora Michał wini i będzie winić, tylko siebie. Od początku do końca siebie. – Chcę ich zobaczyć – szepce i rusza do drzwi. Wiedząc, że go nie zatrzymają, idą za nim, by być przy przyjacielu w tej najczarniejszej godzinie jego życia.
Drzwi kostnicy rozwierają się. Patolog, pochylony nad stołem, odwraca się w stronę wchodzących i widząc
Michała, którego lubi i szanuje, blednie. Zasłania niebieskim prześcieradłem to, nad czym przed chwilą się pochylał. Staje między stołem a doktorem Sokołowskim, jakby chciał oszczędzić mu tego bólu, ale Michał odsuwa go i już ma ująć materiał, gdy zatrzymuje go cichy głos patologa: – Nie z tej strony. Podejdź z drugiej. Druga jest... – słowo grzęźnie mu w krtani – ...lepsza. Michał przenosi spojrzenie z nieruchomego kształtu na kolegę, jakby nie rozumiał, a potem przechodzi na drugą stronę stołu. Spod niebieskiego prześcieradła zwisa, tak jakoś bezradnie, dłoń Marty. Obrączka, którą Michał wsunął na jej serdeczny palec czternaście lat temu i której ona nie zdejmowała nigdy, nie pozostawia co do tego wątpliwości. Michał ujmuje tę dłoń w obie ręce, osuwa się na kolana i przyciska do czoła. – Marta, Martusiu, przepraszam... ja tak strasznie cię przepraszam... – Jego głos załamuje się. Na wyłożoną kafelkami podłogę zaczynają skapywać łzy. – Boże... tak strasznie cię przepraszam... Trzej mężczyźni wychodzą cicho, pozostawiając Michała Sokołowskiego z jego bólem i martwą żoną. Gdy drzwi zamykają się za nimi, ordynator spogląda wilgotnymi od łez oczami na patologa. – Jego synek? Jest tam? Lekarz kręci głową.
– Przenieśliśmy go gdzie indziej. Tego widoku Michał by nie zniósł, proszę mi wierzyć. Patologowi z wieloletnim stażem głos drży, bo nawet on w takich chwilach, gdy przywożą roztrzaskane, zmiażdżone ciało malutkiego dziecka, dziecka, które znał, które widział parę dni wcześniej żywe i radosne, nawet jego dopadają wątpliwości... i do pracy, jaką wykonuje, i do Tego, który ponoć może wszystko, a odbiera życie komuś tak dobremu jak Marta Sokołowska, odbiera żonę szlachetnemu, pełnemu poświęcenia człowiekowi, odbiera dzieciom kochającą matkę, roztrzaskuje na kawałki tak wspaniałą rodzinę, jaką była rodzina Sokołowskich... Jak tu wierzyć w boską nieomylność i miłosierdzie? Jak? W kieszeni ordynatora rozbrzmiewa telefon. Doktor odbiera połączenie i na parę chwil jego ściągnięta smutkiem twarz rozpogadza się. – Synek Michała będzie żył – mówi po zakończeniu krótkiej rozmowy. – Ten nowo narodzony. Patrzy przez szklaną taflę na ciało Marty, która trzymała się życia do ostatniej chwili. Do momentu, kiedy mogła, umierając, oddać najmłodsze dziecko wciąż jeszcze żywe w ręce ratowników. Ten maleńki chłopczyk będzie jej ostatnim podarunkiem dla Michała... – Powie mu pan? – Ordynator przenosi spojrzenie na Jakuba. – Może ta wiadomość da mu choć odrobinę pociechy... Anestezjolog powoli kiwa głową, chociaż nie chce
wracać na salę sekcyjną. Nie chce oglądać przyjaciela w skrajnej rozpaczy. Chciałby cofnąć czas do chwili, gdy za jego namową Michał przyjął dodatkowy dyżur... Tak, śmierć Marty będzie ciążyć również na sumieniu Jakuba. Nie tylko on pragnąłby zmienić bieg wydarzeń choć o dziesięć sekund. Tylko tyle, by mały fiat przemknął przez zakręt śmierci odrobinę później... Albo wcześniej...
ROZDZIAŁ IV Michał wstał, przytrzymując się krawędzi stołu jedną ręką, z drugiej nie wypuszczając zimnej dłoni Marty. Jedynie tę dłoń widział od momentu, gdy wszedł do kostnicy. Dopadł jej z nadzieją, że jest ciepła i żywa, że wszystko to jest jakimś chorym snem albo okrutnym żartem. A może... może Marta chciała mu pokazać, co straci, gdy nadal będzie uciekał w pracę? Uczepił się tej myśli w momencie, kiedy przekroczył próg tej sali, błagał o to Boga – i Martę – podchodząc do stołu. Zrobię wszystko, by ci wynagrodzić lata samotności, wszystko, Martuś, tylko żyj... Słów kolegi, by podszedł do stołu z drugiej strony, nie zrozumiał. Nie chciał dopuścić ich do świadomości. Po prostu nie! Zrobił jednak to, co mu kazano, ujrzał dłoń żony, zwisającą żałośnie znad krawędzi stołu, dopadł tej dłoni, na której lśniła obrączka, nasunięta przez niego, Michała, w dniu ślubu, i... nadzieja, jaka tliła się jeszcze gdzieś na dnie jego serca, umarła. A Marta po raz drugi umarła razem z nią. – Przepraszam cię, Martuś... Tak bardzo cię przepraszam... Jak długo klęczał, przyciskając zimną dłoń ukochanej
kobiety do ust? Ile razy powtórzył te słowa, wiedząc, że nigdy nie otrzyma wybaczenia? Czas dla Michała zatrzymał się razem z ostatnim uderzeniem serca, które jeszcze godzinę temu biło. Tylko dla niego. Wstał. Trzymając Martę za rękę, ujął rąbek niebieskiego prześcieradła i odchylił powoli. Ukazał mu się policzek, śnieżnobiały jak u porcelanowej laleczki, potem rąbek ust uniesiony w delikatnym uśmiechu, zamknięta powieka i długie rzęsy... Marta wyglądała na pogrążoną w pięknym śnie. Michał jednym ruchem odsłonił całą twarz kobiety i... Musiał uchwycić się stołu z całych sił. Patrzył, bo nie mógł odwrócić wzroku, na potrzaskane piękno swej żony, na ranę tnącą jej szyję, przez którą wykrwawiła się na śmierć, na zmiażdżone ramię i... trzymał się stołu. Ból był tak straszny, że Michał krzyczałby, gdyby mógł. Ale zaciśnięte gardło z ledwością przepuściło haust powietrza. Za to serce zaczęło łomotać w piersi tak szybko i silnie, że Michał czuł jego bicie w całym ciele. Z każdym jego uderzeniem rozpacz ustępowała miejsca nienawiści. Oszalałe serce zaczęło tłoczyć do żył płynny ołów. Gdyby w tym momencie przed Michałem stanął Tadek Marszak, po prostu rozerwałby go
na strzępy. Tymi palcami, które wbijał w stół tak silnie, jakby wbijał je w gardło tamtego. Ćpuna, mordercy, parszywego zera, które zabiło mu żonę i synka. Obyś zdechł, ty skurwielu – przez pusty dotąd umysł doktora Sokołowskiego przemknęła pierwsza jasna myśl. Odtąd stanie się ona mantrą człowieka, który do tej pory uważał się za szlachetnego i pełnego współczucia. Niósł pomoc każdemu, czy był to właściciel apartamentu nad Wisłą, czy bezdomny menel. Zdobywczyni złotego medalu na ostatniej olimpiadzie czy prostytutka spod latarni. Wspaniały altruistyczny doktor Michał Sokołowski umarł przed chwilą, a narodził się... On sam jeszcze nie wie, kim się stanie w najbliższej przyszłości. W tej chwili przeklina najparszywszymi słowami człowieka, który zabił mu dwie najdroższe istoty. Klątwa rzucona w chwili największej rozpaczy i nienawiści ma straszną siłę. Potrafi zabijać. I uderzy. Pytanie tylko: w kogo? W Tadka Marszaka, którego śmierci Michał pragnie, czy w prawdziwego mordercę Marty i Antosia?
Gdy po drugiej stronie stołu staje Jakub, Michał unosi na niego oczy tak pełne nienawiści, że Jakub nie musi pytać:
– Co zamierzasz? Michał ma odpowiedź wypisaną na twarzy wykrzywionej w grymasie, jakiego przyjaciel nigdy u niego nie widział. To już nawet nie nienawiść. To żądza mordu. Przemożna chęć zemsty. Boże, to byłoby takie proste! Zakryć zwłoki Marty niebieskim prześcieradłem, wyjść z tego strasznego miejsca, w którym musi ją zostawić, wjechać piętro wyżej, gdzie mieści się sala pooperacyjna, i gdy nikt nie będzie patrzył, pochylić się nad Marszakiem i wstrzyknąć mu prosto do żyły ampułkę chlorku potasu. To bydlę nawet nie poczuje, że zdycha, bo nadal jest pod narkozą. Jeśli już nie jest... Śmierć będzie bolesna, ale szybka. Dużo szybsza i o wiele mniej bolesna niż śmierć Marty. Może zasługujesz na coś gorszego, ty bydlaku? – Michał. Jego imię wyrywa doktora Sokołowskiego wprost z więziennej celi, do której na sto procent by trafił... – Nie zrobisz tego. Nawet o tym nie myśl – głos Jakuba jest twardy i bezwzględny, ale musi chronić przyjaciela nawet przed nim samym. Patrzą na siebie długą, długą chwilę. W oczach Michała nadal jest ta mordercza nienawiść, tym razem skierowana do przyjaciela, ale Jakub nie odwraca wzroku. – Zobacz, co on jej zrobił – szepce Michał, przenosząc spojrzenie z mężczyzny na okaleczone ciało żony.
Jakub nie chce widzieć, ale przecież nie może odwrócić się i wyjść. Patrzy, czując w sercu ciężar nie do zniesienia. Tak lubił Martę Sokołowską. Tak ją szanował i podziwiał. I zazdrościł Michałowi takiej żony. Patrzy na nią teraz i łzy napływają mu do oczu. Mimo to powtarza głosem równie bezwzględnym jak przed chwilą: – Nie możesz się na nim mścić. Masz dzieci, które potrzebują ojca. Teraz, gdy... Szczególnie teraz. Twój synek przeżył. Człowieku, czy to nie cud?! – Antoś przeżył?! – Oczy Michała się rozjaśniają. Jakub natychmiast pojmuje swój błąd. I tak mu ciężko, że musi zgasić tę nadzieję. – Boże, Michał, przepraszam, źle się wyraziłem. Twój nowo narodzony synek, ten, którego Marta... miała urodzić. On przeżył. Światło w oczach przyjaciela gaśnie. Przez kilka uderzeń serca myślał, że ocalał Antoś, to kochane, żywe sreberko... – To dobrze. To prawdziwy cud – odpowiada, bo takie słowa Jakub chce usłyszeć, ale... nie czuje nic. Nic oprócz beznadziei i rozpaczy. Już nawet nienawiść nie jest tak przemożna jak ta porażająca czarna, ciężka nicość, którą w tej chwili Michał ma w sercu. – Muszę... muszę jechać do domu. Powiedzieć... dzieciom... Jak on im to powie? Jak powie trzynastoletniej Mai
i sześcioletniemu Zbyniowi, że ich mama już nigdy nie wróci do domu, nie przytuli ich, nie ucałuje. Już nigdy nie będą mogli przytulić się do niej. Poczuć jej ciepłej, kochanej dłoni na policzku. Boże jedyny, jak on powie to dzieciom...?! Michał z jękiem wpił palce we włosy. Nie zniesie bólu swoich dzieci. Po prostu nie zniesie! – Chodź, bracie. Jakub ujął go łagodnie za ramię i pociągnął do drzwi. Wolał, choć było to po stokroć okrutne, by Michał na powrót pogrążył się w rozpaczy, niż próbował wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Gdy za kilka dni doktor Sokołowski odzyska jasność myślenia, przyzna mu rację. Teraz trzeba dopilnować, by bezpiecznie dotarł do domu. Jakub poprowadził przyjaciela szpitalnymi korytarzami. Pielęgniarki, które mijali, patrzyły na Michała ze współczuciem, ale żadna nie próbowała ich zatrzymywać, składać kondolencji, na to było za wcześnie. Doktor Kotulska, stażystka, którą zostawił na SOR-ze, odprowadziła ich wzrokiem. Twarz miała ściągniętą ze smutku. Michał nie zwracał uwagi na nikogo i na nic. Po prostu szedł tam, dokąd prowadziła go dłoń przyjaciela. Dopiero gdy weszli na parking, stanął jak wryty na widok samochodu Jakuba. – Zastawiłeś mojego nissana – odezwał się cicho, ale takim tonem, że anestezjolog zatrzymał się również.
– Tak. Przepraszam. Myślałem, że razem skończymy dyżur... – Ty bezmyślny, egoistyczny draniu... Marta wracałaby SUV-em, a nie tym małym gównem, gdybyś nie zablokował mi samochodu. I przeżyłaby wypadek. Oboje by przeżyli. – Głos Michała, mimo że cały czas cicho cedził słowa, po prostu zabijał. Każda zgłoska była śmiertelnym ciosem wymierzonym w ich wieloletnią przyjaźń. – Michał, nie wiesz, co mówisz. Nie oskarżaj mnie o śmierć żony i dziecka. To... – „Okrutne!”, chciał skończyć Jakub, zraniony do żywego, ale umilkł. Tamten miał rację. Gdyby jemu, Jakubowi, chciało się zaparkować nieco dalej, Marta z Antosiem rzeczywiście wracaliby do domu bezpieczniejszym autem i być może... – Słuchaj, to obłęd! Nie możesz oskarżać całego świata i wszystkich dookoła o tę tragedię! – Nie mów mi, co mogę, a czego nie – znów te cicho cedzone słowa. – Po prostu się zamknij i odblokuj przejazd. – Nie usiądziesz za kierownicą w takim stanie... – Nie mów mi, co mam robić! – Michał przyskoczył nagle do przyjaciela, unosząc do ciosu pięść. Gdyby Jakub się nie uchylił, dostałby z całej siły w twarz. – Rany boskie, Michał, opanuj się! – krzyknął. – To nie ja ich zabiłem!!! Tamten oprzytomniał. Furia opadła tak nagle, jak się
pojawiła. – Spieprzaj – rzucił cicho. – Po prostu zejdź mi z drogi. – Odwiozę cię... – próbował raz jeszcze Jakub, ale... zaklął tylko, wsiadł do swojego auta i z piskiem opon cofnął je o kilka metrów. Michał bez pożegnania, bez jednego słowa, odjechał.
Mknąc przez mrok, zaciskał drżące dłonie na kierownicy i próbował opanować łzy. O mało nie uderzyłeś przyjaciela – wyrzucał sobie. Ale natychmiast jego drugie Ja, z którego istnienia nie zdawał sobie do tej pory sprawy, Ja mroczne, mściwe i okrutne dopowiadało: Gdyby nie głupota i wygodnictwo Jakuba, Marta i Antoś mieliby szanse... Ręce drżały mu coraz bardziej, właściwie całe ciało zaczęło drżeć. Zbliżał się do miejsca, w którym zamordowano mu żonę i dziecko. W oddali widział drogę rozświetlaną silnymi reflektorami i czerwono-niebieskim światłem radiowozów. Zwolnił, dojeżdżając do policyjnej blokady, wreszcie zatrzymał się. Siedział nieruchomo, wpatrzony w migające światła. Stąd nie mógł jeszcze dojrzeć miejsca wypadku, ale potrafił je sobie wyobrazić. Ile razy to on niósł pomoc ofiarom. Ile razy nie mógł już nic pomóc. Tak jak nie
można było nic zrobić dla Marty i Antosia... Policjant zapukał w okno. Michał nacisnął przycisk. Szyba zjechała o parę centymetrów. – Musi pan zawrócić. Nie ma przejazdu – usłyszał stanowczy głos, ale nadal patrzył przed siebie, czując, że musi, po prostu musi tam pojechać, zobaczyć to miejsce. Spojrzeć na drugi samochód, ten, który staranował fiata Marty i... nie wiedział, co wtedy. – Tu był wypadek i droga jest zamknięta – powtórzył policjant, przyglądając się uważnie mężczyźnie siedzącemu za kierownicą nissana. Ludzie różnie reagowali na wieść o wypadku gdzieś na drodze, ale ten facet... – W tym wypadku zginęli kobieta i mały, trzyletni chłopczyk – odezwał się nagle i spojrzał policjantowi prosto w twarz. – To byli moja żona i mój synek. Czy teraz mogę jechać dalej? Policjant wciągnął powietrze. Znał doktora Sokołowskiego ze słyszenia, jak wszyscy w okolicy, ale nie spodziewał się go w tym miejscu, w takiej chwili! – Panie doktorze, proszę przyjąć wyrazy współczucia – zaczął powoli, zastanawiając się nad każdym następnym słowem – lecz, z całym szacunkiem, właśnie pan nie powinien tego teraz oglądać. Michał kiwnął głową, jakby się z nim zgadzał, po czym
po prostu ruszył. Policjant odskoczył, wyszarpnął zza pasa krótkofalówkę i w paru słowach uprzedził kolegów, kogo przepuszcza przez blokadę, czy raczej kogo był zmuszony przepuścić... Nissan zatrzymał się kilkanaście metrów dalej, tuż przed ciężarówką, którą próbował wyprzedzić Marszak w czarnym bmw. Kierowca tira, widząc zderzenie dwóch samochodów, zaczął gwałtownie hamować i teraz przyczepa stała w poprzek jezdni, jakby nie chciała wpuścić Michała dalej. On mimo to wysiadł z samochodu, ominął tira i ruszył przed siebie...
W czasie gdy doktor Sokołowski przemierzał swoją prywatną drogę przez piekło, Alfred Niro leżał na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej i... bał się. Dokładnie jak wtedy, gdy po podpaleniu bezdomnego podjechała pod dom Nirów policja. Był to przyjemny strach. Uda się, czy nie? Połapią się gliniarze, kto był sprawcą, czy da się w to gówno wmanewrować Marszaka? Wyszedł z wypadku niemal bez szwanku, ot, odłamki szyby poorały mu tylko twarz, ale takie blizny jedynie dodadzą mu męskości – bo zaraz po „Jestem panem życia i śmierci!”, widząc, jak naćpany Tadzio nabiera animuszu, zapiął pasy. To zapewne uratowało mu życie, w przeciwnym razie jak nic wyleciałby przez przednią
szybę. Alfred już wiedział, że Tadek żyje i prawdopodobnie żyć będzie, „co za niefart, naprawdę lepiej byłoby dla wszystkich, chujku, gdybyś zdechł jeszcze w samochodzie”, wiedział również, choć pielęgniarki nie były zbyt rozmowne, że przeżyła ta blondynka, którą ze sobą mieli – jak jej było na imię? Za nic nie mógł sobie przypomnieć, zresztą jebać ją. Może nic nie widziała... Podobno była w cięższym stanie niż Marszak, może więc nią nie trzeba się przejmować, ale Marszak... Z nim będzie gorzej. Nie da się przecież wrobić w taki szajs. W wypadku zginęli żona i dzieciak tutejszego doktorka. Wszyscy w tym parszywym szpitalu mu oczywiście współczuli i przez to dość chłodno odnosili się do Alfreda. Siedział obok naćpanego – tylko trochę – kierowcy. Pozwolił mu prowadzić. Już zdążyli zbadać Alfredowi krew i wiedzą, że był pijany i napruty kokainą, ale nie wiedzą na szczęście, że to on szarpnął kierownicą, posyłając pół rodziny doktorka w pizdu. Gdyby mieli choć cień podejrzenia, chyba nie dożyłby jutrzejszego rana. Może Marszak nie dożyje...? Po raz drugi w życiu – pierwszy był wtedy, gdy przymknęli go po podpaleniu bezdomnej łajzy – Alfred zaczął się modlić. Wtedy o śmierć kloszarda, teraz o śmierć kumpla. Biedny Tadek. Jeden go przeklina, drugi życzy mu wszystko co
najgorsze. Ciekawe, co dopadnie Marszaka pierwsze: klątwa Michała Sokołowskiego czy modlitwa Alfreda Nira...
ROZDZIAŁ V Michał brnął przez mrok, rozjaśniany przez migające światła radiowozów i reflektory straży pożarnej, czując, jakby zagłębiał się w bagno. Ledwo zmuszał nogi do stawiania kolejnych kroków, mimo to szedł naprzód. Zza tira powoli wyłaniało się pobojowisko. Już widział to, co zostało z małej czerwonej pandy, ale... nie potrafił jeszcze tam podejść. Może za chwilę. Zatrzymał się przed czarnym bmw z roztrzaskanym przodem. To ty... To ty zabiłeś mi żonę i synka... – tylko to kołatało się w jego otępiałym z bólu mózgu. – To ty, pieprzony ćpunie, wyprzedzałeś w tym miejscu... A ja cię uratowałem... Niech cię szlag... Dłonie same zacisnęły się w pięści. Gdyby teraz był w szpitalu, a nie na miejscu wypadku, te dłonie zacisnąłby na gardle tamtego i nie puścił dotąd, aż... – Doktor Sokołowski? – padło nagłe pytanie. Michał zamrugał i przeniósł załzawione spojrzenie z czarnego bmw na policjanta, który stał tuż obok i przyglądał się doktorowi z mieszaniną uczuć na twarzy. – Nie powinno tu pana być, doktorze. To nie miejsce dla... – urwał. Obaj spojrzeli w bok, na szczątki drugiego
samochodu. – Tak bardzo współczuję panu tej straty... – Sierżantowi Drozdowi załamał się głos. Chciał przyznać się Michałowi Sokołowskiemu, że pośrednio i on przyczynił się do śmierci jego najbliższych, bo przecież puścił tamtego sukinsyna, ale... nie rzekł nic. Wystarczyły mu wyrzuty sumienia, nie potrzebował żadnych innych. Wystarczyło, że dotarł w to piekielne miejsce zaraz po ratownikach i musiał przykrywać czarnym workiem zwłoki małego chłopczyka. – To wszystko przez te drzewa! – rzucił z nagłą wściekłością. – To one są powodem tych tragedii! Gdyby pan wiedział, doktorze, ile ludzi przez nie ginie... Właściwie pan wie. Jeździ pan do wypadków... – Przez drzewa? – Michał zadał to pytanie takim tonem, że policjant umilkł. Przez chwilę myślał, że doktor wybuchnie obłąkańczym śmiechem. – Co ty pieprzysz, człowieku?! W samochód mojej żony uderzył naćpany sukinsyn i to on jest winien jej śmierci, a nie drzewo! Będziemy teraz karać drzewa, a ćpunów i moczymordy, co siadają za kierownicą, otaczać czułą opieką, bo to chorzy, biedni ludzie, a nie mordercy? To pan sugeruje, sierżancie? Mam się ulitować nad tym skurwielem, co mi zabił żonę i dziecko, a drzewo... co z drzewem? Ściąć je? Porąbać na opał? Ja pieprzę... – Odwrócił się gwałtownie, bo miał chęć rąbnąć policjanta pięścią w twarz. Wiedział, jaki wyrok może dostać Marszak. Najwyżej kilka lat. Pewnie w zawieszeniu... Zabił dwie istoty,
złamał życie Michała, a sam odsiedzi te śmieszne parę lat, miesięcy albo dni i znów po pijaku kogoś zabije. Co za parszywe prawo, co za porypany kraj. – Ma pan siekierę, sierżancie? Od razu wymierzę sprawiedliwość. Po co ciągać ćpuna po sądach. Wina ewidentnie leży po stronie drzewa. – Ruszył w tamtym kierunku, ale zatrzymała go dłoń policjanta, zaciskająca się na jego ramieniu. – Doktorze, wiem jak panu ciężko, przepraszam za moje słowa, były... nieprzemyślane. Michał strącił jego rękę i chciał iść dalej, ale policjant znów go zatrzymał. – Proszę wracać do domu. Może ktoś pana odwiezie, żeby nie prowadził pan w takim stanie? – Ja, w przeciwieństwie do tamtego, jestem trzeźwy – wysyczał Sokołowski. – Miałem na myśli stan wzburzenia. Proszę nie sprawiać sobie jeszcze większego bólu i po prostu stąd odejść. Nie chce pan oglądać tamtego auta, proszę mi wierzyć... Michał... rzeczywiście nie chciał. Całe jego ciało krzyczało z bólu i przerażenia. Pragnęło uciec z tego strasznego miejsca. Ale umysł z jakimś perfidnym okrucieństwem zmuszał Michała, by jednak obejrzał skąpany w świetle reflektorów samochód. – Doktorze, nie wolno panu przebywać na miejscu
zbrodni – sierżant przybrał surowy ton. – Zaciera pan ślady... – Jakie, kurwa, ślady?! – Michał powtórnie wybuchnął gniewem. – Ślady drzewa, które wyskoczyło na drogę i zabiło mi żonę? A może to była sarenka, nie drzewo, i ten naćpany gnój w ogóle nie poniesie kary?! Kim on jest? Synalkiem jakiegoś ważniaka, że już teraz próbujecie go wyciągnąć z gówna i zwalić winę na kogoś innego? Najlepiej na tę, co nie może się bronić, bo nie żyje?! Na litość boską... – Wpił palce we włosy i trwał tak długą chwilę, próbując się uspokoić. – Wina kierowcy bmw jest ewidentna – zaczął Drozd. – Świadkowie jednogłośnie twierdzą, że samochód zaczął gwałtownie wyprzedzać na zakręcie. Mimo wszystko musimy przeprowadzić dochodzenie... – Ja też – uciął Michał. – A kim pan jest, że śmiem pytać? – Starszy mężczyzna, który od dłuższego czasu przyglądał się im z oddalenia, teraz podszedł i stanął przed Michałem. – To doktor Sokołowski – pospieszył z wyjaśnieniem sierżant. – Z sądówki? Michał pokręcił głową. – W tym samochodzie zginęli moja żona i trzyletni synek... – zaczął. – Współczuję panu, ale jest pan osobą postronną i...
– Ciekawe, czy będzie pan to mówił, gdy kiedyś trafi pan na mój stół operacyjny, a ja będę tym, który może ocalić panu życie. To był argument – czy raczej szantaż – którego Michał używał bardzo rzadko. Działał zawsze. W tym przypadku również, bo inspektor się zawahał. – O nic więcej nie proszę – dorzucił Sokołowski. – Nie będę wchodził wam w drogę. Spojrzę tylko na samochód i odjadę. Inspektor niechętnie skinął głową. Nic do tego człowieka nie miał. Wiedział, że jest pogrążony w rozpaczy i nie zdaje sobie za bardzo sprawy z tego, co robi i mówi. Chciał oszczędzić mu dodatkowego cierpienia, jakim jest oglądanie krwi żony i dziecka, strzępów ich ciał, które pozostały w samochodzie, ale rozumiał doktora. Gdyby to jemu zabito rodzinę, sam też czułby tę przemożną potrzebę, czy raczej przymus, by zobaczyć miejsce, w którym zginęli. Ludzie na miejscu wypadku nie zachowują się racjonalnie. Powodują nimi emocje, nie rozum. Inspektor ustąpił Michałowi z drogi. Ten podziękował mu spojrzeniem. We trzech ruszyli w kierunku czerwonej pandy. Policjanci nie do końca zdawali sobie sprawę, co powoduje doktorem Sokołowskim. Dlaczego musi, po prostu musi podejść do fiata, może nawet dotknąć plamy krwi, zakrzepłej na przednim siedzeniu... Michał
Sokołowski jakąś częścią umysłu nadal wierzył, że to tylko sen. Największy koszmar, jaki może przyśnić się ojcu, który kocha swoje dziecko, i mężowi, który kocha swoją żonę: ich nagła śmierć w wypadku. Takim jak ten. Michał nadal miał nadzieję, że coś albo ktoś wyrwie go z tego koszmaru. Że zadzwoni budzik albo telefon. Że Marta przytuli się do niego i szepnie: „Obudź się, kochanie. Miałeś straszny sen. Ale to tylko sen...”. – To tylko sen... – wyszeptał, patrząc szeroko otwartymi oczami na Misia Puchatka, z którym Antoś się nie rozstawał, a który teraz leżał we krwi jego dziecka. Nogi się pod Michałem ugięły. Ktoś go podtrzymał. Odciągnięto go na bok i posadzono na zimnej, mokrej ziemi. – Głowa między kolana, doktorze. Proszę oddychać powoli i spokojnie – głos oddalał się i przybliżał. Michał nie mógł, po prostu nie był w stanie zaczerpnąć oddechu. Jeśli do tej pory miał nadzieję, że przeżywa senny koszmar, teraz nagle się obudził, a koszmar trwał... – Proszę oddychać. Powoli i spokojnie – głos nalegał łagodnie, płuca domagały się haustu powietrza, ale spazmatyczny skurcz krtani nie chciał ustąpić. Wreszcie wydobył się z niej suchy ni to szloch, ni krzyk. Michał zgiął się w pół i trwał tak, drżąc na całym ciele. – No już, doktorze. Powinien pan wracać do domu. Dzieci na pana czekają... Dzieci. Boże, zapomniał o Mai i Zbyniu. Zapomniał o reszcie rodziny, która niczego nieświadoma czeka
z tortem urodzinowym na powrót Antosia z mamą i może nawet tatą. Próbował wstać. Inspektor pomógł mu, ujmując go za ramię. – Odwieziemy pana do domu. Nie powinno się prowadzić... – Poradzę sobie – szepnął, ruszając w stronę nissana. – Doktorze Sokołowski – zatrzymał go jeszcze głos sierżanta – czy w pandzie była może zamontowana kamera? Kamera? Michał stracił dwie ukochane istoty, a ten się pyta o jakąś kamerę? – Samochodowa. Na przedniej szybie – dodał Drozd. – Była – rzucił i odszedł. Przygarbiony, załamany, oślepiony łzami, z daleka wyglądał na śmiertelnie rannego. Policjanci odprowadzali go wzrokiem. Potem patrzyli, jak nissan manewruje pomiędzy tirem a bmw, by minąć w końcu miejsce wypadku i zniknąć w mroku. Spojrzeli na siebie. Obaj współczuli temu człowiekowi, bo mieli rodziny i potrafili sobie wyobrazić, jaki ból czuł w tej chwili. Obaj wiedzieli, jak śmieszny wyrok dostanie za śmierć młodej kobiety i małego dziecka ten bydlak, co prowadził czarną beemkę. Obaj czuli wściekłość i bezsilność Michała jak swoją własną. Nie mogli jednak uczynić nic więcej, jak tylko wykonać rzetelnie swoją
pracę i odjechać z tego miejsca. Pierwszy odezwał się inspektor: – Słyszał pan: we fiacie była zamontowana kamera. Proszę jej szukać do skutku. – Ktoś mógł ją podpieprzyć – odparł sierżant. – Ukraść kamerę? Stąd? Z miejsca takiej masakry?! Sierżant wzruszył ramionami. On nie miał żadnych złudzeń co do ludzkiej podłości. Dziwne tylko, że inspektor, który przeżył i widział dużo więcej, jeszcze takowe posiadał. – Ja pojadę do szpitala porozmawiać z kierowcą i pasażerami. O ile odzyskali przytomność. Ktoś widział ten wypadek oprócz nich? Byli jacyś świadkowie? Jacek Drozd skinął głową i wyciągnął z kieszeni marynarki notatnik, gdzie skrzętnie notował wszystkie swoje spostrzeżenia. – Kierowca tira i kobieta, która jechała za beemką. Oboje podali swoje dane. Ten facet zgodził się na złożenie zeznań jeszcze dzisiaj, jest teraz prawdopodobnie u prokuratora. Kobieta, Beata Jaczyńska, zostawiła numer telefonu i adres. Zabrał ją stąd brat, bo była w ciężkim szoku. Nic dziwnego. Oglądać na własne oczy takie coś... Inspektor skinął głową i odszedł. Sierżant patrzył ze zmarszczonymi brwiami na notatki, sporządzone kilka chwil po wypadku. Coś w słowach kobiety nie dawało mu spokoju. Jakiś szczegół, myśl, która przebiegła mu przez
umysł w momencie, gdy Beata Jaczyńska wyrzucała z siebie potok chaotycznych, przerywanych łkaniem słów. Próbował sobie przypomnieć, co to było, ale nagle poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Bądź co bądź powinien być w domu od dwóch godzin, a nadal tkwi tutaj, w samym środku piekła... Zapragnął nagle wrócić do małego mieszkania, które ze swoją dziewczyną wynajmowali od dwóch lat, bo własnego jeszcze się nie dorobili, przytulić się do Marysi, poczuć jej żywe, ciepłe ciało. Objąć ją z całych sił, całować do utraty tchu, może w końcu poprosić ją o rękę, do czego nie był dotąd taki skory, chociaż wiedział, że ona o tym marzy. A gdy Marysia przyjmie jego oświadczyny, wziąć ślub, jak najszybciej zmajstrować dziecko, może nawet dwoje, i każdego dnia prosić Boga o to, by nigdy nie doświadczył jego, Jacka, tak jak doświadczył doktora Sokołowskiego. Ten nieszczęsny człowiek już nigdy nie przytuli swojej żony. Ani synka...
Michał podjechał pod dom. Przez długą chwilę siedział w samochodzie, patrząc na otoczoną zadbanym ogrodem willę, którą kilka lat temu kupili i odremontowali dzięki pokaźnemu kredytowi i zarobionym przez Michała pieniądzom. Za tę willę sprzedał duszę diabłu, zwanemu pracą. Pracą ponad siły, pracą, do której z tego domu zaczął uciekać, która stała się ważniejsza niż żona i dzieci. Oddałby teraz tę willę,
oddałby złotą kartę kredytową, oddałby wszystko w zamian za Antosią i Martę. Oddałby pół życia, żeby czekali na niego teraz w domu. Żeby obudzić się z sennego koszmaru w objęciach ukochanej kobiety, wstać, przejść na palcach do pokoju najmłodszego synka i przytulić go z całych sił, ucałować pucołowate policzki, w których, gdy Antoś się śmiał, a najmłodsze szczęście Sokołowskich ciągle się śmiało, ukazywały się urocze dołeczki. Nie widział ciała dziecka – nagle to sobie uświadomił – pokazali mu zwłoki Marty, ale nie Antosia. W jakim stanie musiało być, żeby... Przycisnął dłoń do oczu, by siłą powstrzymać łzy. Opanuj się – nakazał sobie. – Od teraz nie możesz sobie pozwolić na najmniejszą słabość. Za chwilę powiesz pozostałym przy życiu dzieciom, że straciły brata i matkę i ty staniesz się ich jedyną podporą. Musisz temu sprostać. To twoje ostatnie samotne chwile z tym strasznym bólem. Z tą stratą. Teraz otrzesz łzy, weźmiesz głęboki oddech i... – Tatuś! Tatuś przyjechał! – Zbynio, ujrzawszy ojca w drzwiach, rzucił się ku niemu i chwilę później tonął w jego ramionach, zachwycony, ale i nieco zdziwiony, jak mocno Michał go przytula. – O, cześć, synu. – Słysząc głos ojca, Michał uniósł wzrok znad jasnej główki Zbynia. – Prędzej Ducha Świętego byśmy się spodziewali niż ciebie. A już na pewno Marty z małym jubilatem... – Zbigniew Sokołowski mówił coraz wolniej, patrząc na śmiertelnie bladą twarz
Michała, jego zaczerwienione oczy, usta zaciśnięte w wąską kreskę i ramiona, którymi obejmował jakimś rozpaczliwym gestem synka. – Co się stało? – zapytał nieswoim głosem. Jego żona, matka Michała, słysząc ten ton, stanęła w progu salonu. Ogarnęła całą trójkę jednym uważnym spojrzeniem i... – Gdzie mama z Antosiem? – ze schodów prowadzących na piętro zaczęła zbiegać ku nim trzynastoletnia Maja. – Czekamy z tortem, czekamy z prezentami... Cześć, tatku, świetnie, że jesteś! – Przytuliła się do ojca z drugiej strony, a on przycisnął ją do siebie tak mocno, jak przed chwilą tulił Zbynia. – Mama bała się, że znów wypadnie ci jakiś głupi dyżur i nie przyjedziesz na urodziny Antosia, ale powiedziałam jej, że... – Umilkła nagle, czując, jak plecy ojca, które obejmowała ramionami, zaczynają drżeć od powstrzymywanego... no właśnie... śmiechu? Odsunęła się i spojrzała mu w twarz. Nie śmiał się. Z całych sił walczył ze łzami. – Tato? – wyszeptała błagalnie, czując, że za chwilę stanie się coś... coś strasznego. Nie chciała wiedzieć co! Chciała wiedzieć, gdzie jest mama i brat! Tylko tyle! – Był wypadek – wyszeptał Michał, bo tylko szept przepuściła spazmatycznie zaciśnięta krtań. – Mama i Antoś zginęli na miejscu. Nie żyją. Powiedział to. Wreszcie powiedział to dzieciom i rodzinie.
Zacisnął powieki, słysząc czy niemal czując ciszę – tę jedyną w swoim rodzaju, nabrzmiewającą niedowierzaniem i przerażeniem ciszę, która zawsze zapadała po takich słowach. Ile razy przekazywał tę straszną wiadomość rodzinie zmarłego pacjenta, zawsze zapadała taka właśnie cisza. W najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że będzie musiał powiedzieć to swoim dzieciom, swojej rodzinie. Cisza pęka nagle. Świat wokół rozpada się na kawałki wśród krzyków – jeszcze niedowierzających, jeszcze brzmiących nadzieją, że te słowa nie padły, że Michał tak okrutnie zażartował, że za chwilę przez drzwi wpadnie mały Antoś, za nim wejdzie Marta i powróci świat sprzed tych słów. Ale nagle niedowierzanie zamienia się w przerażenie, nadzieja pryska, a jej miejsce zajmuje bezbrzeżna, bezgraniczna rozpacz. Maja próbuje się wyrwać, krzyczy i wije się w ramionach ojca, okłada go drobnymi pięściami, ale on nie puszcza, jakby córka, żywa i cała, i synek, zastygły bez ruchu, byli wszystkim, co zostało po roztrzaskanym świecie. Nagle krzyk Mai zmienia się w ni to łkanie, ni skowyt. – Mama nie żyje! Mama nie żyje! – powtarza to w kółko, zwisając ciężko na ramieniu ojca. Zbynio nadal trwa zupełnie nieruchomo, wczepiony w jego drugie ramię. Bez ruchu, bez jednego dźwięku, zupełnie jakby zamarł w oczekiwaniu, aż ten straszny sen
się skończy. Aż mama albo tata obudzą go, przytulą i powiedzą, że to był tylko sen... tylko sen... W głębi korytarza ktoś mdleje – to chyba matka Marty. Kto inny krzyczy, ojciec Michała pyta bez przerwy: – Jak to się stało?! Jak to się stało?! – zupełnie tak jak Maja, która zacięła się na swoim „Mama nie żyje!”. Michał trwa pośród tego piekła tak samo cicho i nieruchomo, z tak samo zaciśniętymi powiekami jak jego synek. Niech to się skończy... Jakkolwiek... Niech ten koszmar dobiegnie końca... Zbiera się w sobie, by wypuścić dzieci z objęć i wstać z kolan. Podnosi się, ale Zbynio nie puszcza jego ramienia, śmiertelnie przerażony. Oczy dziecka wypełniają całą szczupłą twarzyczkę. Źrenice są rozszerzone jak u zwierzęcia schwytanego w potrzask. To otrzeźwia Michała w sekundę. – Zbyniu, kochanie moje, spójrz na mnie, spójrz na tatusia. – Chłopczyk przenosi nieruchome spojrzenie z punktu nad jego ramieniem i patrzy ojcu prosto w oczy, a on nigdy, do końca życia nie zapomni tego spojrzenia. Oczu dziecka, w którym gaśnie część jego duszy... – Zbyniu, masz mnie i Maję, masz babcie i dziadków. Wszystko będzie dobrze – mówi Michał. – Będzie dobrze? – powtarza chłopczyk. – Mama wróci? To pytanie łamie serca. Matka Marty, którą przed chwilą
cucono, dopada wnuka, obejmuje go i łka rozdzierająco. Jej mąż próbuje ją odciągnąć, coś mówi, ale w krzyku i płaczu, które znów narastają, nie słychać jego uspokajających słów. Do „Jak to się stało?!” i „Mama nie żyje!” dołącza „Moja sierotka, moja biedna sierotka!” – powtarzane przez teściową Michała. On ma dość. Z synkiem uczepionym jego ramienia wychodzi z domu. Tak po prostu. Idzie przed siebie, otulając dziecko kurtką, dotąd aż asfaltowa droga przechodzi w leśny trakt. Michał chciałby iść dalej, zanurzyć się w cichy mrok, ale Zbynio zaczyna drżeć – nie wiadomo, czy z płaczu, czy z zimna – i znów pyta, cichutko, z nadzieją: – Mama wróci? I Michał ponownie musi spojrzeć w oczy swojemu dziecku, błyszczące w ciemności od łez, a potem zabić tę nadzieję: – Nie, synuniu, mamusia już nie wróci. Poszła do nieba i nie wróci już do nas. Dziecko zaczyna cicho płakać, a to łkanie, właśnie takie cichutkie, bolesne, bezradne, po prostu zabija Michała po raz nie wiadomo który tego dnia. Własny ból znosi z trudem. Jak zniesie ból swojego dziecka, które straciło matkę? Nagle uderza w Michała fala nienawiści do sprawcy tego cierpienia. Tak wielka, że niemal odbiera
zmysły. Michał chce krzyczeć, chce dorwać tego skurwiela i – krzycząc – zabić go! Po prostu zabić! Słyszy krzyk, ale to nie on krzyczy. Wołają go, proszą, by wrócił. Jego ojciec próbuje wyrwać mu z rąk Zbynia, którego Michał, zupełnie tego nieświadomy, niemal miażdży w uścisku. Dziecko jęczy cicho. Wreszcie odbierają je Michałowi, a on może ruszyć przed siebie, tam gdzie w szpitalu, zupełnie bezbronny, zdany na jego łaskę i niełaskę, leży morderca Marty i Antosia. Ojciec zatrzymuje Michała, jednym szarpnięciem odwraca ku sobie i otrzeźwia uderzeniem w twarz. Ten posyła mu półprzytomne spojrzenie, podnosi dłoń do piekącego policzka. Obłęd i nienawiść w jego oczach gasną powoli. – Panuj nad sobą, słyszysz?! – warczy starszy Sokołowski, potrząsając nim za ramiona. – Masz dzieci. Tak – Michał uzmysławia to sobie z jasnością tak ostrą, że aż boli. Znów boli. Ma jeszcze dzieci, które – gdyby Marta zabrała je ze sobą – też mógł stracić... Zawraca, wpada do domu i znów przygarnia Maję ze Zbyniem do siebie. Chce zostać z nimi teraz sam. Bez histeryzującej teściowej i teścia, który próbuje ją uspokoić, bez ojca i matki, którzy nie wiedzą, kogo pocieszać najpierw, czy rodziców Marty, czy jej dzieci. Bez sąsiadów, którzy nagle pojawili się w drzwiach, bo dotarła do nich ta straszna wiadomość, więc pragną złożyć
serdeczne kondolencje, są tacy wstrząśnięci, jeśli Michał albo dzieci będą czegokolwiek potrzebowali, to oni są blisko... I wreszcie bez... dziennikarzy, którzy już dostali cynk – od kogo? – że kroi się dobry materiał: pełen poświęcenia lekarz uratował życie ćpunowi, który chwilę wcześniej zabił jego żonę i trzyletniego synka. Będą żerować na tej tragedii przez długi czas... Wreszcie Zbigniew Sokołowski stanowczo wyprasza wszystkich za drzwi, sam żegna się krótko z synem i wnukami i pozostawia ich w pustym domu, by mogli pogrążyć się w żałobie.
Michał zabrał dzieci na górę, do sypialni, którą jeszcze wczoraj dzielił z Martą. Przylgnęły do niego jak śmiertelnie przerażone kurczęta. Maja szlocha sucho, bo gardło ma zdarte od krzyku. Zbynio – sześciolatek, który od kilku miesięcy chodzi do zerówki – włożył kciuk do ust i ssie, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Ta bezgłośna rozpacz synka przeraża Michała bardziej niż szloch córki. Ten kciuk w buzi i ogromne oczy w pobladłej twarzy po prostu łamią i tak potrzaskane serce. Przytulił ich, wbił niewidzące spojrzenie w sufit i pozwolił sobie raz jeszcze, może ostatni, na łzy. Ściekają mu po policzkach i wsiąkają w poduszkę, która jeszcze pachnie Martą... Boże, jak strasznie boli... Jak za nią
tęskni... Jak on – jak oni wszyscy to wytrzymają?
Noc zdawała się nie mieć końca. Zresztą dla Michała jeszcze długo, a może nigdy, nie wzejdzie słońce. Dzieci posnęły w końcu, zmęczone płaczem. On też chciałby zasnąć i najlepiej już się nie obudzić, ale nie może. Zamknął oczy, wsłuchał się w oddechy Zbynia i Mai, co jakiś czas przerywane szlochem, i trwa, bo nic innego nie może uczynić. Zdawało mu się, że zasnął na chwilę i że obudził go własny szloch. Marta przygarnęła go do siebie i szepnęła: – Wszystko zostało wybaczone, pamiętaj o tym. Poderwał się, chwycił żonę w objęcia i przytulił z całych sił. – Boże, Martuś, miałem taki straszny sen... – głos mu się załamał. Nie był w stanie opowiedzieć jej tego snu. – Wiem, wiem... – pogładziła go nieskończenie czułym gestem po włosach, musnęła dłonią policzek, pokryty krótkim zarostem, dotknęła opuszką palca ust. Ucałował tę opuszkę, wtulił twarz w pachnące truskawkowym szamponem włosy Marty. – Przepraszam, kochana moja, przepraszam za wszystko. Za to, że zostawiłem cię z tym wszystkim samą. Że wybierałem szpital zamiast was. Teraz wiem, co tak naprawdę jest ważne, i przyrzekam, przyrzekam na życie naszych dzieci, Martuś, że więcej was nie opuszczę.
– To właśnie chciałam usłyszeć, Michałku – odrzekła miękko. – Przyrzeknij, że nie oddasz dzieci. – Oczywiście, że nie oddam! Jak bym mógł...! Kocham was nad życie i wreszcie to zrozu... – Zaopiekuj się Stasiem – przerwała mu. – Stasiem? – zapytał, patrząc w piękne orzechowe oczy swojej żony, które zachwyciły go od pierwszego wejrzenia, tak jak ona cała. – Naszym najmłodszym synkiem. Zaopiekuj się nim. – Stasiem? – powtórzył z narastającym przerażeniem, widząc, że Marta, tak dotąd prawdziwa, żywa, pachnąca truskawkami i dotykająca jego policzka ciepłą dłonią, zaczyna... zanikać, rozpływać się w ciemności. – Marta! – krzyknął. Włosy na karku zjeżyły mu się ze zgrozy. – Marta!!! – Przyrzekłeś mi... – usłyszał jeszcze jej głos zamierający w oddali, poczuł ostatnie muśnięcie dłoni na policzku i... usiadł, zlany zimnym potem, drżąc na całym ciele. Maja, śpiąc z buzią wtuloną w ramię ojca, westchnęła ciężko. Zbynio nadal ssał kciuk. Nic się nie zmieniło. Koszmar trwał. Marta była pięknym snem. Przybyła już Stamtąd, by się z tobą pożegnać i wymóc na tobie przyrzeczenie, którego nie będzie ci łatwo dotrzymać. Witaj z powrotem w piekle, doktorze Sokołowski.
ROZDZIAŁ VI Alfred Niro nie mógł zasnąć. Usiadł na szpitalnym łóżku i zapatrzył się w noc za oknem. Strach pobudzał go do działania, adrenalina krążyła we krwi coraz szybciej. Kamera, którą ukrył w pniu drzewa, nie dawała mu spokoju. Jeśli nagrał się na niej moment, w którym on, Niro, szarpie kierownicę – a mógł się nagrać, to miejsce było oświetlone przez trzy latarnie – i jeśli psy znajdą kamerę i odtworzą nagranie... będzie miał przerypane. Pójdzie siedzieć zamiast Marszaka, a ojciec obetnie mu jaja. I wszelkie subwencje. Z czego będzie żył? Trzeba działać, szybko, ale rozważnie. Minęło kilka godzin od wypadku. Psy kręcą się jeszcze po terenie, a może już nie... Trzeba to sprawdzić, nim nastanie dzień, bo za dnia znaleźć kamerę będzie dużo łatwiej. – Kurrrwa – wywarczał. – Nawet to, że ją schowałem, świadczy przeciwko mnie. Wstał i rozejrzał się po małym pokoju. Jego rzeczy, zachlapane krwią, zniknęły. Stał w szpitalnej piżamie. Na szafce leżał jego portfel, który pielęgniarka chciała zabrać do depozytu, ale Alfred się na to nie zgodził. Przynajmniej tyle dobrego.
Odłączył wężyk kroplówki. Wyszedł na korytarz. Nic. Cisza i spokój. Piętro niżej znajdował się oddział ratunkowy i tam trwało normalne conocne zamieszanie, ale tutaj, na chirurgii, gdzie Niro miał pozostać przez kilka dni na obserwacji, było cicho jak w grobie. Przemknął do sali obok. Rzucił okiem na dwóch spowitych w bandaże i gipsy połamańców, a widząc, że obaj śpią, bez wahania sięgnął do szafy i zgarnął ubrania obu mężczyzn. U siebie w pokoju nałożył te, które bardziej pasowały i po chwili był z powrotem na korytarzu. Niemal bezszelestnie dotarł do schodów ewakuacyjnych i zbiegł na dół. Odetchnął, wychodząc na zewnątrz. Teraz niczym się nie wyróżniał – ot, opatrzony i pozszywany delikwent, który wraca ze szpitala do domu. Taksówka czekała na postoju. Kierowca, zupełnie niezdziwiony szwami na twarzy klienta, ruszył, gdy tylko usłyszał, dokąd ma jechać. – Tam może nie być przejazdu. Parę godzin temu był jakiś wypadek i gliny nikogo nie puszczają – uprzedził obojętnym tonem. – Jedź pan dopóki droga się nie skończy. Dalej najwyżej pójdę pieszo – odmruknął Niro. Taksówkarz wzruszył ramionami. Parę minut później zbliżali się do feralnego zakrętu. Już z daleka widać było migające światła radiowozów.
– Zatrzymaj się pan tutaj – rzucił Alfred, zapłacił za kurs i wysiadł. Poczekał, aż taksówka odjedzie, po czym wszedł w las. Przyczaił się tak, by mieć miejsce wypadku jak na dłoni, ale żeby nikt z krzątających się tam ludzi go nie widział. – Parszywe psy – syknął do siebie. – Nadal węszą. Jeszcze coś wywęszą... Długo musiał czekać, aż prokurator zakończył prace, dowodzący akcją inspektor odwołał swoich ludzi, a straż pożarna uprzątnęła miejsce wypadku i droga wreszcie stała się przejezdna. Świtało, gdy Alfred mógł wyjść ze swej kryjówki. Z mocno bijącym sercem, znów na adrenalinowym haju, podpełzł do drzewa, w którym ukrył kamerę i sięgnął w głąb spróchniałego pnia. Żółć podeszła mu do gardła. Nie ma! Zanurzył rękę niemal po pachę, macając na oślep i... nagła ulga. Jest! Jednak jest! Moja kochana, moja maleńka... Alfred ruszył w głąb lasu, tuląc do piersi przedmiot, który zapewni mu bezkarność. Jedynego świadka tego, co uczynił. No, oprócz Marszaka i blondyny, którymi zajmie się w swoim czasie. Teraz trzeba kamerę ukryć jeszcze staranniej, zacierając za sobą ślady. Daleko od miejsca wypadku wyszedł na asfalt, jeszcze kilkaset metrów i skręcił z powrotem w las, rozglądając się za dobrym
miejscem na ukrycie kamery. Mógł po prostu ją zakopać razem z kartą, ale... chciał kiedyś, gdy sprawa ucichnie, a psy przestaną wokół niego węszyć, odtworzyć nagranie. Jego chory umysł już cieszył się na tę chwilę, gdy wsunie kartę do laptopa, puści nagranie na ekran telewizora, rozsiądzie się wygodnie w fotelu i dotąd będzie oglądał swoją oscarową rolę zabójcy kobiet i dzieci, aż się spuści w spodnie. Tak jak oglądał płonącego włóczęgę... Trochę poczeka na tę chwilę, ale odlot po czymś takim był nieporównywalny z żadnym innym. Żadna zasrana ekstasy nie dawała takiego kopa. Patrzeć, jak on, Alfred Niro, pogardzany przez matkę i ojca, bezkarnie zabija – to było coś! Warto czekać. Naprawdę. Wrócił do szpitala, gdzie nikt nie zauważył jego zniknięcia, oddał ciuchy połamańcom z sali obok, przebrał się w piżamę i zasnął spokojnie, niczym niewinne dziecko, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Ostatnią jego myślą było: Trzeba jak najszybciej złożyć wizytę Marszakowi...
Tadek odzyskał przytomność przed świtem. Chwilę błądził wzrokiem po białym suficie, wsłuchując się w dźwięki znane tylko z filmów i seriali: miarowe pikanie aparatury, szum klimatyzacji, szmer płucoserca, pracującego gdzieś obok. Próbował zwrócić głowę w tamtą stronę, ale nagle skręcił mu wnętrzności taki ból,
że jęknął przeciągle. Ktoś poderwał się w pomieszczeniu obok i chwilę później pochylała się nad Marszakiem pielęgniarka. Zniknęła, mimo że błagał spojrzeniem o pomoc – tak strasznie bolało! – by wrócić z mężczyzną w zielonym fartuchu. – Panie doktorze, ocknął się przed chwilą – zaszeptała kobieta. Lekarz pochylił się nad Tadkiem, zaświecił mu w jedno oko małą latarką, potem w drugie, spojrzał na monitor nad jego głową, ujął kartę, którą podsunęła mu pielęgniarka, i niespiesznie zaczął coś notować. Marszak jęknął po raz drugi, ból stawał się nie do zniesienia. Gdyby nie rurka w tchawicy, obrzuciłby tamtych dwoje stekiem wyzwisk i zażądał morfiny czy – kurwa! – czegokolwiek! Ale mógł tylko jęczeć. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach i skapywać na poduszkę. Lekarz spojrzał na niego. – Co? Boli? Kiwnął głową, co wywołało nowy spazm, skręcający trzewia. – To dobrze, przynajmniej czujesz, że żyjesz. Pani Magdo, podamy mu ampułkę dolarganu, choć, jak Boga kocham, nie zasługuje na litość... Kobieta wstrzyknęła wprost do żyły Marszaka przezroczysty płyn i już po chwili Tadek poczuł, jak ból
powoli, powoli mija. Westchnął z głębi serca i zamknął powieki. – Marta Sokołowska konała w męczarniach znacznie dłużej niż ty, gnido – usłyszał tuż przy uchu czyjś szept. Marta Sokołowska? Kim, kurwa, jest Marta Sokołowska? Nie znał takiej... – To kobieta, którą zabiłeś. Ją i jej trzyletniego synka. Zabił? On, Tadek, kogoś zabił?! Jak?! Kiedy?! Otworzył szeroko oczy. I nagle wróciły wspomnienia ostatnich chwil przed wypadkiem. On, Marszak, prowadzi czarną beemkę Alfreda. „Jestem panem życia i śmierci!” – krzyk tego debila, naprutego jak sto pięćdziesiąt. Potem szaleńcza jazda ciemną drogą i tir wynurzający się z tej ciemności. Świecący jaskrawo w blasku reflektorów znak „Uwaga ostry zakręt” i znów krzyk Alfreda „Bierz go! Bierz go, chujku!”. A potem potworny huk, uderzenie i... nicość. Zabił. Kogoś zabił. Źrenice rozszerzyły się w szoku. Dźganie chabet prętem pod napięciem to jedno, a zabicie... jak jej tam... Marty Sokołowskiej... to zupełnie coś innego. I co ten konował jeszcze powiedział? „Jej trzyletni synek...”. On, Tadek, zabił też dziecko? Z jego gardła znów wyrywa się jęk. Powieki zaciskają się. To jakiś koszmar! To sen, z którego trzeba się ponownie obudzić! Spać, spać, a potem obudzić się w swoim łóżku, we własnym domu i...
– Odzyskał przytomność? – czyjś głos spod drzwi. – Tak, przed paroma minutami. – Może rozmawiać? – Z rurką intubacyjną w tchawicy? Nie, panie inspektorze. Inspektor. A więc są tu już gliny. Ale może to tylko sen... – Kiedy mu ją wyjmiecie? – Gdy będę pewny, że może samodzielnie oddychać. – A kiedy będzie pan pewny, doktorze? – w głosie policjanta słychać zniecierpliwienie. Jest na nogach od kilkunastu godzin. Chciałby wrócić do domu, choć odkąd odeszła od niego żona, zabierając dzieci, doprawdy nie ma po co, a musi siedzieć w tym cholernym szpitalu i użerać się z lekarzami... Właściwie nie musi... Równie dobrze Tadeusza Marszaka mógłby przypilnować i wstępnie przesłuchać kto inny, ale wypadek, w którym zginęli ciężarna kobieta i mały chłopczyk, wstrząsnął nim, tak po prostu. On, który widział w swej karierze policyjnej chyba już wszystko, każdą ludzką podłość, nad śmiercią dziecka, którego zwłoki musiał oglądać, nie może przejść ot tak do porządku dziennego. To mogła być Małgosia – jego żona, i Grześ – jego najmłodszy... Tadek otwiera oczy i patrzy błagalnie na lekarza. „Nie oddawaj mnie glinom!” – krzyczy bezgłośnie. Jakub wzrusza ramionami. On też ma dosyć tego dnia
i tego dyżuru. Też chciałby wrócić do domu i porządnie się upić. Tak właśnie: upić. Zapomnieć choć na chwilę o tym, że gdyby nie zastawił swoim samochodem SUVa Sokołowskich, Marta i Antoś może by żyli. Zapomnieć o widoku przyjaciela klęczącego przy zwłokach żony. Zapomnieć o jego rozpaczy. O słowach szeptanych przez łzy: „Przepraszam cię, Martuś, tak bardzo cię przepraszam...”. I o tym, jak po odejściu Michała sam poszedł do Marty, ujął jej dłoń tak samo jak tamten i wyszeptał te same słowa... – Rano, inspektorze, po obchodzie – odpowiada na pytanie, które zawisło w ciszy. Policjant kiwa głową i mówi nagle: – Zostawię pod drzwiami swojego człowieka. Tadeusz Marszak jest podejrzany o spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym. Pod wpływem środków odurzających. Lekarz unosi na niego zaczerwienione ze zmęczenia oczy. – Przecież wam nie ucieknie. – Nie tego się obawiam – odpowiada wymijająco policjant. Jakub ponownie wzrusza ramionami. – Niech pan zostawia. Napoimy pańskiego człowieka kawą z automatu i może siedzieć pod tymi drzwiami dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Policjant daje mu znak. Wychodzą z sali intensywnej opieki medycznej na pusty i cichy korytarz. – Doktor Sokołowski przyjechał na miejsce wypadku – zaczął inspektor półgłosem. – Wpuściliście go?! – Sam się wpuścił. Widział wszystko. I sprawiał wrażenie zdolnego do wszystkiego. Gdy wróci do szpitala... radzę uważać na nich obu: Marszaka i Sokołowskiego. Ten pierwszy dostanie za śmierć kobiety i dziecka kilka lat w zawieszeniu, ten drugi, gdyby wymierzył sprawiedliwość na własną rękę, kilkanaście. I pójdzie siedzieć. Rozumiemy się? Jakub potarł oczy gestem człowieka wyczerpanego do granic możliwości. Boże, niech to się wreszcie skończy! – Rozumiem – odparł głosem, w którym zabrzmiała wściekłość. – Rozumiem, że gdy coś temu łajzie się stanie, od razu będziecie podejrzewać Michała? – Doktorze... proszę nie stawiać mnie w niezręcznej sytuacji... – Może gdybyście pilnowali porządku na drogach, do takiej sytuacji, jak to się pan wyraził, „niezręcznej”, w ogóle by nie doszło?! Może Marta i mały Antoś szczęśliwie dotarliby do domu?! Czy pan wie, inspektorze, że ten dzieciaczek miał dzisiaj urodziny? Trzecie urodziny. – Głos się Jakubowi załamał. Och, jak dobrze rozumiał w tej chwili nienawiść i żądzę mordu, którą miał
w oczach Michał, tam, przy zwłokach Marty... Sam czuł dokładnie to samo... – Nie chcemy więcej ofiar tego wypadku – inspektor powiedział to powoli i dobitnie. – Proszę powiedzieć to Michałowi Sokołowskiemu, który został sam z dwójką dzieci. Trójką. Bo przecież uratowaliśmy noworodka. – Pan lepiej to zrobi – odparł szorstko policjant i odszedł bez pożegnania. Chwilę później, tak jak zapowiedział, pod drzwiami sali, w której leżał Marszak, pojawił się posterunkowy. Usiadł, rozpostarł na kolanach gazetę i zaczął czytać jak gdyby nigdy nic. Jakub chciał wskazać mu automat z kawą – przecież, na Boga, tak naprawdę nic do policji nie ma! Wykonują robotę czasami równie niewdzięczną jak on sam – to przecież Jakub z Michałem uratowali tamtemu bydlakowi życie! Gdyby Sokołowski nie walczył o pierwszą ofiarę przywiezioną z wypadku, Tadka Marszaka, z taką zajadłością, sprawiedliwości jeszcze wczoraj stałoby się zadość! – ale nim zdołał wypowiedzieć słowo, rozległ się przenikliwy dźwięk alarmu. Włosy zjeżyły mu się na karku. Zrobił w tył zwrot i wpadł do sali. Jeśli to Marszak... Jakie szczęście, że Michała tu nie ma... – przemknęło mu przez myśl, ale nie! To piszczy aparatura monitorująca stan tej dziewczyny, blondynki, którą przywieziono zaraz po Marszaku.
Zielona linia poziomo tnie ekran. Zaczyna reanimację. Przybiega pielęgniarka. Potem druga. I jeszcze jeden lekarz. Padają polecenia, szybko wykonywane przez zgrany zespół...
Marszak leżał nieruchomo. Oczy wychodziły mu z orbit, gdy patrzył na dramat, który rozgrywa się tuż obok niego. Nawet nie wiedział, jak ta laska ma na imię! Nie mógł krzyczeć: „Ratujcie ją”, bo kneblowała go cholerna rurka. Nie mógł zrobić nic, tylko patrzeć z narastającą grozą, jak na twarzy lekarza determinacja ustępuje miejsca zniechęceniu. Długie minuty na to patrzył... Minuty rozciągające się w kwadranse... Wreszcie Jakub wyprostował się. Pstryknął przełącznikiem i kardiomonitor umilkł. Cisza, która zapadła, była po tym wszystkim jeszcze gorsza niż przenikliwy pisk aparatury. – Godzina zgonu: czwarta trzydzieści sześć – mówi anestezjolog głosem martwym jak ta cisza. I nagle dorzuca, patrząc prosto w wytrzeszczone oczy Marszaka: – Masz na sumieniu kolejną śmierć. Chociaż... ty nawet nie wiesz, co znaczy słowo „sumienie”. A potem wychodzi, bo gdyby został choć chwilę dłużej...
Do Alfreda wiadomość o śmierci dziewczyny dotarła
podczas obchodu. Odetchnął z ulgą: kolejny problem z głowy, kamera dobrze ukryta. Teraz będzie musiał się zająć tylko Tadkiem Marszakiem. A to już mały pikuś.
ROZDZIAŁ VII Michała obudził cichy głos synka. – Tatusiu, tatusiu – szeptał mały, ciągnąc ojca delikatnie za rękaw koszuli – Sokołowski zasnął tak, jak wrócił ze szpitala, w dżinsowej koszuli i spodniach. – Tatusiu... Z trudem uniósł powieki, potarł piekące oczy. W sypialni panował półmrok, chociaż przez zasłony próbowały się przebić promienie słońca. – Tatusiu, mamy nie ma – te słowa otrzeźwiły go w jednej sekundzie. Przeniósł przytomniejące spojrzenie na Zbynia. W niebieskich oczach chłopca, znów wypełniających całą twarz, widniało przerażenie. – Mamusia nie wróciła – powtórzył drżącym szeptem. Michała zdławiło w gardle. Tak, on też miał nadzieję, że obudzi się z koszmaru i ujrzy Martę obok, wtuloną w jego ramię, śpiącą ufnie i spokojnie jak co dzień, od kiedy byli razem, czyli od zawsze. Ale do jego ramienia przytulał się teraz przerażony synek, a i Maja budziła się ze snu. Usiadła, rozejrzała się, zdumiona, co robi w łóżku rodziców, przecież nie jest już małym dzieckiem! I nagle wspomnienie wczorajszego wieczoru uderzyło w nią z całą okrutną jasnością. Oczy dziewczynki zogromniały
tak jak oczy jej brata. Teraz oboje wpatrywali się w ojca, który z całych sił próbował powstrzymać łzy. – Mama nie wróci. Zginęła wczoraj w wypadku – wyszeptał, przytulając dzieci do siebie. Maja zaczęła płakać, choć brzmiało to raczej jak żałosne skomlenie porzuconego szczeniaka. Zbynio wcisnął do ust kciuk. Łzy spadły na jego jasną główkę. Chłopiec wyjął nagle palec z buzi i spojrzał na ojca ze zdziwieniem, że dopiero teraz wpada na ten pomysł: – Tatusiu, jeśli mama zginęła, to trzeba ją odnaleźć! – I już podrywał się, by szukać mamy w domu, a potem i w ogrodzie, jak będzie trzeba. – Mama nie żyje, ty głupku! – krzyknęła Maja. – Nie żyje, rozumiesz?! Umarła! Przejechał ją i Antosia samochód, na śmierć! Z gardła chłopca wyrwał się jęk. – Maja, uspokój się. Zbyniu... – Michał przyciągnął do siebie dziecko, ujął jego chude, drżące ramionka. Średni synek był przeciwieństwem młodszego brata i starszej siostry. Wrażliwy, cichy, zamknięty w sobie, nie miał ani odrobiny żywiołowości i odwagi tamtych dwojga. Teraz zamiast wybuchnąć, jak Maja, rozdzierającym szlochem, który przyniósłby mu choć trochę ulgi w cierpieniu, skulił się, wsadził kciuk do buzi i zamknął oczy, jakby zapadał się w siebie z tym cichym jękiem,
który już wczoraj złamał Michałowi serce do reszty. – Zbyniu, poradzimy sobie. Jestem ja, jest Maja, są babcie i dziadkowie. Poradzimy sobie, synuś, bez mamusi... – Przerwał, bo więcej kłamstw nie chciało przejść mu przez gardło. Nie poradzimy sobie! Marta, nie damy sobie rady bez ciebie! Jak żyć, gdy ty... Wpił palce we włosy i trwał tak, zupełnie załamany. Dotknięcie drobnej ręki na ramieniu i głos Mai: – Tatuniu, nie płacz – zmusiły go do otarcia łez i uniesienia głowy. Córka nigdy nie widziała go w takim stanie i... nie może już zobaczyć. Musi być silny i przeprowadzić przez to piekło resztki rodziny, jakie mu zostały. – Ja... ja wytłumaczę Zbyniowi, że mamusia jest w niebie i będzie do nas przychodziła w snach. Bo będzie, prawda? Kiwnął głową. – Będzie przychodziła? – wyszeptał chłopiec, unosząc na siostrę błyszczące od łez oczy. – Gdy tylko zaśniesz, mama będzie przy tobie – zapewniła go dziewczynka. – Tatusiu, a ten dzidziuś? On też zginął? – Przeniosła spojrzenie na ojca. Boże, dziecko! Zapomniał o dziecku, które udało się ratownikom ocalić! – Dzidziuś żyje, jest w szpitalu – odparł, podnosząc
się. – Muszę... muszę zobaczyć, co z nim. Potem... – Michał próbował zebrać myśli, ale otępiały z rozpaczy i zmęczenia umysł nie chciał podpowiedzieć, co potem. Pogrzeb, musi zająć się też pogrzebem. Znów poczuł na ramionach ciężar ponad siły. Powiadomić rodzinę i przyjaciół. Złożyć podanie o urlop. Zadzwonić do szkoły, że Maja przez parę dni zostanie w domu. Co jeszcze zrobiłabyś, Martuś, gdybyś była na moim miejscu? I dlaczego to ty zginęłaś, a nie ja? Dzieciom jesteś o wiele bardziej potrzebna... – Poproszę babcię, by do was przyjechała, a sam zobaczę, co ze Stasiem, bo to wasz braciszek. Próbował wstać, ale Zbynio uwiesił się na jego ramieniu, przerażony, że ojciec zniknie tak jak mama. – Puść, synku – zaczął Michał łagodnie. – Muszę się wykąpać i przebrać. Chłopczyk przylgnął doń jeszcze silniej. Michał poczuł nagle taką wściekłość pomieszaną z bezsilnością, że poderwał się na równe nogi i po prostu strącił dziecko z ramienia. Potem, nie oglądając się za siebie, zniknął w łazience. Może długi prysznic zmyje z niego wszystkie złe, podłe uczucia, które teraz się w nim kotłowały. Może wyjdzie zobojętniały na wszystko. Może... Dzieci stały pod drzwiami łazienki dotąd, aż ojciec nie wyszedł przebrany w czyste rzeczy. Na ich widok Michał
omal nie jęknął. Co powinien teraz zrobić? Jak się zajmuje dziećmi? Nie pamiętał ani jednego przypadku, by Marta zostawiła go w domu samego z Mają i Zbyniem. – Córciu, pomóż ubrać się bratu i sama coś na siebie nałóż. Ja zadzwonię do babci, żeby... Przerwał mu dzwonek videofonu. Spojrzał na wyświetlacz. Pod bramą stały matka Marty i jej siostra. Odetchnął z ulgą. Zajmą się dziećmi, a on będzie mógł pomyśleć o całej reszcie. Otworzył furtkę, nie zdając sobie sprawy, że wpuszcza do domu kolejne nieszczęście. Dorota Jeżewska wpadła do domu jak burza, chwyciła w objęcia Zbynia i wybuchnęła płaczem. – Moja ty sierotko, mój biedaku, moje maleństwo... – powtarzała, szlochając. Młodsza z kobiet chciała to samo uczynić z Mają, ale dziewczynka cofnęła się, chowając za ojcem. – Co my teraz zrobimy? – jęknęła Grażyna, siostra Marty, załamując ręce. – Jak damy sobie radę? – Zajmijcie się dziećmi – zaczął Michał błagalnym tonem – ja muszę jechać do szpitala... – Ty i ten twój szpital! Ciągle ten szpital! – Matka Marty wypuściła wnuka z objęć i przyskoczyła do Michała. – To przez ciebie to nieszczęście! Gdybyś wrócił z Antosiem, moja córka, moja mała córeczka by żyła! I mój najmłodszy wnusio także! Zabiłeś ich, bydlaku!
Próbowała go uderzyć, ale cofnął się, wpadając na Maję. W oczach miał niedowierzanie i szok. Dzieci przylgnęły do niego, drżąc z przerażenia. Ciężką ciszę przerwała Grażyna: – Mamo, uspokój się, bo dostaniesz zawału. Damy sobie radę. Możesz jechać do tego swojego szpitala – zwróciła się do Michała z palącą pogardą. – Ja zajmę się dziećmi. No już! Idź! Michał stał pośrodku korytarza, rozdarty między chęcią wyrzucenia z domu tych dwóch wiedźm a obowiązkiem sprawdzenia, co z najmłodszym dzieckiem. – Tatusiu, nie zostawiaj nas – usłyszał za plecami szept Mai. I nagle podjął decyzję, której później gorzko pożałuje. Minął teściową i szwagierkę, zdjął z wieszaka kurtkę, nałożył buty i wyszedł. Po prostu wyszedł. Ruszył SUV-em z podjazdu w chwili, gdy z domu wybiegała Maja, za nią Zbynio. Synka pochwyciła Grażyna. Maja dopadła auta, ale Michał nie zatrzymał się, nawet nie zwolnił, mało nie zabijając własnej córki. Musi odjechać z tego domu jak najszybciej. Musi uciec, bo... oszaleje. Dziennikarze – skąd tu i po co dziennikarze?! – rozpierzchli się na boki. Ale zdążyli nagrać ojca, który zamiast być z dziećmi w tej godzinie rozpaczy, po prostu odjeżdża.
To też się na Michale Sokołowskim zemści...
Prowadził mechanicznie, mając zupełną pustkę w głowie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak szybko jedzie. Uciec... po prostu uciec... Więc uciekał. Zwolnił dopiero, gdy w oddali zamajaczył zakręt. Ten zakręt. Zatrzymał się na poboczu. Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę drzewa, o które roztrzaskał się fiat. W świetle dnia pobojowisko wyglądało jeszcze bardziej wstrząsająco niż w nocy. Mimo że wrak pandy sprzątnięto, nie udało się zmyć śladów krwi z mchu i traw. I z pnia drzewa też nie. Michał patrzył na to wszystko otępiałym wzrokiem. Tutaj była krew Antosia. A tu Marty... Tak. Musi postawić im krzyżyk. Może nawet dwa... Za jego plecami zahamował samochód policyjny. Wysiadł z niego sierżant Drozd, zawahał się na moment, po czym podszedł do lekarza. – Doktorze Sokołowski, co pan tu robi? Po co sprawia pan sobie ból? – W głosie policjanta brzmiało szczere współczucie. Pytanie było retoryczne. Rodziny ofiar często wracały na miejsce wypadku... Mężczyzna nie odpowiedział. Stał i patrzył, jakby nie zdawał sobie sprawy z obecności kogoś innego. – A pan? – odezwał się nagle. – Lubi pan widok krwi? Sierżant już miał się żachnąć, że to raczej Michał – chirurg przecież – na co dzień nurza ręce we krwi, ale
tamten stracił wczoraj żonę i dziecko. Nie myślał logicznie, nie panował nad słowami i nad sobą. – Nie daje mi spokoju ta kamera – odezwał się więc. – Jest pan pewien, że w tym fiacie była... – Jestem pewien, bo sam ją montowałem. – Michał obrócił się i stał teraz z policjantem twarzą w twarz. – Co się z nią stało? – To właśnie próbuję ustalić – odparł sierżant wymijająco. – Szukaliśmy jej w nocy, ale bez skutku. Spróbuję więc za dnia... – A gdy ją znajdziecie? Będzie pan puszczał to nagranie dzieciom na dobranoc? Policjant stłumił przekleństwo. Współczucie powoli zamieniało się w gniew. – Kamera jest ważnym dowodem. Jeżeli zginęła, musimy ją znaleźć. Jeśli ktoś ją wyniósł z tego miejsca, musimy odnaleźć tego kogoś – odparł powoli, próbując się opanować. – Kto i po co miałby ją wynosić? Przecież wszystko jest jasne. Marszak wyprzedzał na zakręcie. Znów próbuje pan zwalić winę na nieznanych sprawców, którzy kradną dowody winy? Kim on jest, że tak go chronicie? Sierżant naprawdę użył całej siły woli, by nie wybuchnąć. Był zmęczony i niewyspany. Prawdę mówiąc, w ogóle nie powinien pojawiać się dzisiaj w pracy, bo miał wolne, ale nad ranem przypomniał sobie coś, co nie
dawało mu spokoju przez cały wczorajszy wieczór... Zeznania tej kobiety, która widziała wypadek na własne oczy. To w nich tkwił szczegół, który wczoraj umknął Jackowi Drozdowi. – Minął mnie z szaloną prędkością... – mówiła rozdygotanym głosem Beata Jaczyńska, przytrzymując policjanta za rękaw munduru. Tylko dzięki temu nie rozsypała się jeszcze na kawałki. – Widziałam, jak dojeżdża do tira. Myślę: „Chyba nie będziesz teraz wyprzedzał, kretynie!”. Nie, na szczęście dał po hamulcach. I nagle jak nie skoczy w bok. Prosto na tamten pas. Na to małe autko. Wyleciało w powietrze, spadło, przekoziołkowało i rozbiło się o drzewo, a ja mało nie rozbiłam się o to cholerne bmw. Z tego potoku słów Jacek nie wyłowił początkowo, a więc i nie zanotował, jednego zdania: „dał po hamulcach”, a w ciemnościach widać przecież wyraźnie zapalające się światła stopu. Dopiero nad ranem, gdy przewracał się z boku na bok, próbując złapać choć godzinę snu, wróciło. I naraz wszystko zaczęło nabierać sensu. O ile znajdzie kamerę. Jeśli ją znajdzie, sprawa będzie jasna: Marszak zabił Martę Sokołowską, jej synka, a na dodatek Marlenę Jóźwiak, która jechała z nim jako pasażerka i zmarła w nocy... Minął Michała i znów zaczął przeczesywać przydrożne zarośla, coraz bardziej oddalając się od drzewa, przy którym nadal tkwił doktor.
Ten wodził za policjantem otępiałym spojrzeniem, wreszcie przypomniał sobie, po co wyjechał z domu, zostawiając dzieci na pastwę dwóch histeryczek. Ruszył z powrotem do swojego SUV-a, za którym oprócz radiowozu parkował właśnie samochód z logo stacji telewizyjnej. Wyskoczyła z niego dziennikarka z mikrofonem przy ustach, mówiąc coś szybko i gorączkowo do idącego za nią krok w krok kamerzysty. – Panie doktorze, doktorze Sokołowski, jakie to uczucie ratować życie komuś, kto zabił pana bliskich? – Podetknęła osłupiałemu Michałowi mikrofon pod nos. – Czy wiedział pan, kogo ratuje? Czy ocaliłby pan mu życie, gdyby pan wiedział, że on zabił panu żonę i synka? Panie doktorze, prosimy o komentarz! Michał miał szczere chęci wykrzyczeć, że gdyby wiedział, kogo ratuje, pozwoliłby mu się wykrwawić, ale powstrzymały go szarpnięcie za ramię i ostry głos sierżanta Drozda: – Proszę dać spokój temu człowiekowi! Jest w żałobie! Czy wy, hieny, potraficie cokolwiek uszanować?! Policjant pchnął doktora w stronę SUV-a, pomógł mu otworzyć drzwiczki, bo ręce zaczęły Michałowi drżeć, jakby miał delirium. Jeszcze usłyszał zjadliwe słowa dziennikarki: – Daj zbliżenie na te ręce. – I rzucone do mikrofonu: – Czy pozwolilibyście, państwo, operować się lekarzowi w takim stanie?
Michał osunął się na siedzenie. Zamknął drzwi, tak by nie można ich było otworzyć z zewnątrz, i długą chwilę łapał oddech. Policjant przyglądał się mu ze zmarszczonymi brwiami. Jedź już, człowieku – można było wyczytać w jego oczach – bo te sępy rozerwą cię żywcem. Rzeczywiście dziennikarka nie odpuszczała, cały czas filmując Michała, dopóki nie zebrał się w sobie, nie przekręcił kluczyka w stacyjce i nie ruszył. Wtedy ona i kamerzysta wskoczyli do swojego wozu i pojechali za nim. Zatrzymała ich dopiero ochrona szpitala, ale zdążyli jeszcze nagrać, jak Michał Sokołowski drżącą dłonią ociera oczy. Genialny, po prostu genialny materiał da się zmontować z tego, co już mają, i z tego, co jeszcze będą mieć...
ROZDZIAŁ VIII Nie bardzo zdawał sobie sprawę, dokąd idzie, dopóki nie znalazł się pod salą numer trzy na oddziale intensywnej opieki medycznej. Policjant, czytający do tej pory gazetę, na widok zbliżającego się mężczyzny wstał powoli, a gdy ten sięgnął do klamki, wszedł między Michała a drzwi. – Nie wolno tam wchodzić osobom postronnym – odezwał się, obrzucając intruza surowym spojrzeniem. – Jestem lekarzem. Tam leży mój pacjent. – Sorry, ale sam pan wygląda na pacjenta. – „I to nie tego oddziału” – dokończył w duchu policjant. Rzeczywiście Michał Sokołowski bez fartucha, w rozchełstanej koszuli na piersiach, za którą chwyciła teściowa, z trzęsącymi się rękami, w oszołomieniu po niedawnym spotkaniu z dziennikarskimi hienami wyglądał na pacjenta, który się urwał z psychiatrii... – Jestem lekarzem, proszę mnie przepuścić – powtórzył głosem, w którym zdumienie, że ktoś na jego oddziale go zatrzymuje, zaczęło ustępować furii. – Proszę się odsunąć – rzucił w odpowiedzi policjant. – Michał! Doktorze! – rozległo się na drugim końcu korytarza i już spieszył ku nim ordynator oddziału. – Co pan tu robi? Myślałem, że weźmie pan kilka dni urlopu...
– Tam jest mój pacjent – powtórzył z uporem, a ordynator podziękował w duchu inspektorowi Skalskiemu, że ten postawił przy drzwiach swojego człowieka. Sokołowski rzeczywiście wyglądał, jakby miał zamiar kogoś zamordować. A już na pewno nie panował nad sobą na tyle, by mógł pracować jako chirurg. – To teraz mój pacjent i nie mogę pana do niego wpuścić – odezwał się ordynator surowym tonem. – Nikt bez mojej wiedzy i zgody nie ma wstępu do tego pokoju – dodał nieco łagodniej. Lubił i cenił Michała Sokołowskiego. Naprawdę. Współczuł mu z całego serca, bo przecież znał i Martę, i wszystkie dzieci swego najlepszego, najbardziej oddanego pracy chirurga. Widział, jak bardzo Michał kocha rodzinę i jak jest kochany. Gdyby potrafił mu jakoś pomóc, zrobiłby to, ale teraz najważniejsze było chronić Michała. Inaczej konsekwencje będą... bardzo poważne. Jak bardzo, sugestywnie wytłumaczył ordynatorowi inspektor. – Doktorze... – wziął Michała pod ramię i odciągnął od sali. – Musi pan teraz zadbać o swoją rodzinę. Dzieci pana potrzebują. Przysługują panu trzy miesiące urlopu macierzyńskiego... co ja mówię – ugryzł się w język, bo Michał stanął jak wryty. – Tacierzyńskiego, chciałem powiedzieć. Proszę zająć się najmłodszym synkiem, dobrze? – Najmłodszy synek...
– Mówię o tym nowo narodzonym. Jest pod dobrą opieką, najlepszą, ale potrzebuje taty. Potrzebuje pana. Proszę pomyśleć o tym maleństwie, zamiast próbować wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. Tamten dostanie, na co zasłużył... Michał zaśmiał się. – Oczywiście. Cztery lata. W zawieszeniu. Prowadząc na prochach, zamordował mi żonę i syna i nie poniesie żadnej kary. Żadnej, rozumie pan?! – Pan Bóg nierychliwy, ale... – Panie ordynatorze, z całym szacunkiem, wolałbym, aby mordercom wymierzał sprawiedliwość sąd, a nie Bóg. I na tym świecie, a nie na tamtym – dorzucił Michał z goryczą i odszedł, zostawiając starego doktora pośrodku korytarza. Pielęgniarki odprowadzały go pełnym współczucia wzrokiem, gdy szedł przygarbiony, z pasmami siwizny we włosach, której jeszcze wczoraj nie było, i twarzą pociemniałą z bólu.
Na oddziale neonatologii doktor Jaskólska powitała go smutnym uśmiechem. – Nie powinieneś być w domu, Michałku? Przysługuje ci urlop... Kiwnął machinalnie głową. Wciąż nie mógł zrozumieć, co robi tutaj, w tym przeklętym szpitalu, zamiast być
z dziećmi. Ano tak: dziecko. To nowo narodzone. – Zabrało go pogotowie lotnicze. Jest w Centrum Zdrowia Dziecka, tam ma opiekę najlepszą z możliwych – odparła lekarka, gdy zapytał ją o Stasia. – Był wyziębiony i niedotleniony, kruszynka mała. Jeszcze z karetki Marek Kord wezwał śmigłowiec. – Podziękuj mu – odparł Michał, bo tak należało powiedzieć, jednak w jego głosie zabrzmiała rozpacz, a nie wdzięczność. Musi jechać do Warszawy, zobaczyć synka, a zostawił przecież w domu dzieci, które potrzebują go tak bardzo... Co robić? Co on ma, na litość boską, robić? Jeszcze Marta i Antoś... Nimi też przecież trzeba się zająć. Antoś... nie widział dziecka po wypadku, a chciałby i z nim się pożegnać. Tak. Najpierw Antoś, później... później Michał pomyśli, co dalej. – Gdzie jest ciało mojego synka? – zapytał doktor Jaskólskiej, pilnując, by głos mu się nie załamał. – Michał... – przez twarz lekarki przebiegł cień. – Lepiej będzie, gdy pojedziesz do Warszawy. Teraz. Wiem, że chcesz się pożegnać z Antosiem, ale... jedź do Warszawy. Próbowała mu powiedzieć, w jakim stanie jest ciało dziecka, i zrozumiał. Poddał się cichej prośbie kobiety. – Tak zrobię. Pojadę do Stasia. Wrócę i... – Jedź, Michałku – uścisnęła go serdecznie. –
I pamiętaj, że zawsze możesz na nas liczyć. Jesteśmy, my wszyscy, lekarze i pielęgniarki, twoją drugą rodziną. Tak? Skinął głową i ruszył ku drzwiom. Anna Jaskólska patrzyła za nim zatroskana. Nie powinien w takim stanie siadać za kierownicą. Jest śmiertelnie wyczerpany. Po całodobowym dyżurze i tej strasznej tragedii nie spał pewnie więcej niż parę godzin. Naprawdę nie powinien prowadzić. Ale Antosia nie może zobaczyć. To by Michała zupełnie załamało. Nie dzisiaj. Może za kilka dni. Ale nie dzisiaj... Patrzyła, jak Michał znika na schodach i... nagle sięgnęła po telefon. – Haniu – mówiła chwilę później – jesteś nam potrzebna.
Hania Kotulska, urocza, zawsze uśmiechnięta dwudziestopięcioletnia drobna blondyneczka, była stażystką na oddziale ratunkowym, jak wszystkie stażystki w całym szpitalu beznadziejnie zakochaną w doktorze Michale Sokołowskim. Był on nie tylko najprzystojniejszym lekarzem w Lubieniu, ale też najbardziej uroczym. Zawsze miał dla młodszych kolegów dobre słowo, o ile przykładali się do obowiązków. Chętnie dzielił się z nimi wiedzą i doświadczeniem. Nawet świeżo upieczonym stażystom pozwalał wziąć igłotrzymacz w drżącą dłoń i nakładać szwy co bardziej krnąbrnym pacjentom...
To właśnie Hanię Michał zostawił na izbie przyjęć, gdy wczoraj wezwano go do ofiar wypadku. To ona widziała jego cierpienie i rozpacz, gdy dowiedział się o śmierci żony i synka. Jej samej serce pękało z bólu i współczucia, bo chociaż podkochiwała się w doktorze Sokołowskim, to nigdy nie życzyła źle jego uroczej, pełnej wewnętrznego ciepła żonie. Nigdy! Wczoraj po dyżurze Hania poszła do kostnicy, podeszła do przykrytego prześcieradłem ciała Marty Sokołowskiej i stała tak długie chwile, opłakując tę dobrą kobietę, matkę dwojga ocalałych dzieci i trzeciego, noworodka, który nigdy swojej mamy nie zobaczy, nie poczuje dotyku jej kochającej dłoni... Od tamtej pory Hania nie mogła się wewnętrznie pozbierać. Nieraz zetknęła się ze śmiercią. Wiedziała, że wybierając taki zawód, będzie zmuszona patrzeć, jak umierają pacjenci, jej pacjenci, ale śmierć Marty i małego Antosia... spowodowana przez naćpanego kierowcę, któremu życie – o ironio – uratował doktor Sokołowski... to było coś, co wstrząsnęło dziewczyną, jak zresztą wszystkimi w szpitalu. Gdyby mogła mu jakoś pomóc... – Haniu, posłuchaj mnie – mówiła doktor Jaskólska cicho i szybko – Michał wyszedł właśnie z neonatologii i wybiera się do Centrum Zdrowia Dziecka, do swojego synka. Nie powinien prowadzić samochodu, jest... śmiertelnie wyczerpany. Złap, kochana, jakieś próbówki,
mogą być puste, dogoń doktora Sokołowskiego i zapytaj, czy możesz się z nim zabrać. Dobrze? Może pozwoli ci prowadzić samochód. Zrób to dla mnie, dziecko kochane. Hania bez namysłu zgarnęła do torby lekarskiej garść probówek i pomknęła w kierunku wyjścia. Michał już wsiadał do SUV-a, gdy wypadła na parking i podbiegła w jego stronę. – Panie doktorze! Mogę zabrać się z panem? – zapytała błagalnie. – Mam zawieźć próbki do Warszawy, pomyślałam, że zamiast jechać... – Wsiadaj – mruknął obojętnie. Było mu wszystko jedno, czy pojedzie sam, czy w czyimś towarzystwie, byleby owo towarzystwo milczało. Najlepiej przez całą drogę. To powiedział dziewczynie w chwili, gdy zapinała pasy. – Będę milczała, panie doktorze – zapewniła. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Płyta w odtwarzaczu włączyła się automatycznie. Gdy wyjeżdżali na wylotówkę do Warszawy, Hania milczała posłusznie, zaciskając w rękach torbę lekarską. Michał patrzył przed siebie, prowadząc szybko i pewnie. Do czasu. Gdy rozbrzmiały pierwsze dźwięki Forgiven..., zahamował tak gwałtownie, że dziewczyna posłała mu przestraszone spojrzenie. Zjechał na pobocze i... słuchał z pobladłą twarzą, zaciskając szczęki z całych sił, by się
nie rozpłakać. Nie teraz. Nie przy tej dziewczynie. „Oto jestem. Pozostawiona w ciszy”. To ty mnie zostawiłaś! – coś zawyło w duszy nieszczęsnego mężczyzny. Oparł głowę na kierownicy, wpił palce we włosy. – Zostawiłaś mnie, Marta, chociaż przyrzekałaś... Ty mi też coś przyrzekłeś, pamiętasz? Zaopiekujesz się dziećmi. Zaopiekujesz się Stasiem. Nie zawiedź mnie, kochany... – Poczuł leciutkie dotknięcie na ramieniu. Nie podnosząc głowy, przytrzymał tę dłoń, łudząc się jakąś częścią umysłu, że to ręka Marty. Ale to Hania próbowała go pocieszyć, chociaż tym delikatnym dotknięciem... Odrzucił rękę dziewczyny z takim... obrzydzeniem... jakby dopuścił się zdrady. Piosenka wybrzmiała do ostatniego słowa, ostatniej nuty. – Panie doktorze, może ja poprowadzę? – zapytała dziewczyna nieśmiało, gdy Michał nadal tkwił nieruchomo, walcząc ze łzami. Skinął wreszcie głową, a Hania odetchnęła w duchu. Zamienili się miejscami. Dziewczyna włączyła radio, odnalazła stację ze spokojną muzyką klasyczną i powoli ruszyła. Michał zamknął oczy i oparł głowę o zagłówek siedzenia. Gdy rzuciła mu parę minut później ukradkowe spojrzenie, spał. Hania skręciła z głównej drogi na leśny parking i nie
wyłączając radia ani silnika, wyciszyła dzwonek w telefonie, wyciągnęła książkę i pogrążyła się w lekturze. Doktor Sokołowski niczego w tej chwili nie potrzebował tak bardzo jak odrobiny snu...
Ocknął się ponad dwie godziny później. Rozejrzał się półprzytomnie. Zatrzymał wzrok na uśmiechającej się nieśmiało stażystce. – Zasnąłem – stwierdził zdziwiony. – Jak długo spałem? – zapytał, pocierając twarz dłońmi. – Długo i niedługo zarazem – odparła, wrzucając bieg i powoli ruszając z powrotem ku szosie. – To było panu potrzebne. Nie wygląda pan już jak z krzyża zdjęty. No, może troszeczkę... – Z tego, co pamiętam, umawialiśmy się, że będziesz milczała – uciął. Dziewczyna umilkła. Ale mimo wszystko minę miała zadowoloną. Michał posłał jej niechętne spojrzenie, po czym sięgnął do kieszeni po komórkę i... – Nie mam telefonu. Nie wziąłem z domu. Nie wiem, co z dziećmi – w jego głosie zabrzmiała panika. – Nie zostawił ich pan bez opieki, mam nadzieję? – Nie. Z teściową i ciotką... – Może więc pojedźmy zobaczyć, co z najmłodszym, a potem... – ugryzła się w język. – Tak myślałem. Anka Jaskólska cię wysłała, żebym
czasem nie zbłądził w drodze do Warszawy – mruknął. Raczej żeby się pan niechcący nie zabił – odpowiedziała mu w myślach, a na głos rzekła: – Wszyscy martwimy się o pana, panie doktorze. Człowiek w takich chwilach nie może być sam. Powinien przyjąć pomocną dłoń... – Poradzę sobie – uciął. Posłała mu spojrzenie, w którym nie było urazy. Jedynie ta cholerna litość. – A ty patrz na drogę – dodał oschłym tonem. – Muszę dojechać i wrócić w całości. Tylko ja zostałem moim dzieciom. Hania westchnęła w duchu. Z uroczego, kochanego doktora Sokołowskiego nie zostało już nic. Wszystko zabił wczoraj wieczorem tamten ćpun w swoim czarnym bmw... Jechali dalej w coraz trudniejszym do zniesienia – przynajmniej dla Hani – milczeniu. – Będę mogła pójść z panem zobaczyć tego maluszka? – zapytała pokornym tonem kilkanaście kilometrów dalej. – Bardzo kocham dzieci... – dodała cicho. – To będziesz miała swoich pięcioro albo więcej – odparł opryskliwie. – Nie będę miała, a jeżeli już, to nie swoje. – Hania pokręciła głową. – Przeszłam białaczkę. Chemia, radioterapia i po dzieciach... – Przykro mi – mruknął, czując się jak ostatnie bydlę,
ale naprawdę nie miał nastroju do rozmów. – Wcale nie jest panu przykro. Ma pan to głęboko gdzieś, ale ja rozumiem... – Co ty, dziecko, możesz rozumieć?! – wybuchnął. – Straciłaś kiedyś w wypadku kogoś, kogo kochałaś nad życie? Straciłaś?! Pokręciła głową, wbijając wzrok we wstążkę szosy. – Gdy więc stracisz, przyjdź do mnie i wtedy pogadamy. Ależ okrutne były te słowa. Hani łzy rozbłysły w oczach. On odwrócił głowę do okna, by ich nie widzieć i nie przepraszać za nie. Nie chciał tutaj tej dziewczyny. Nie prosił, by z nim jechała. Chciał, żeby na jej miejscu siedziała Marta, cała i zdrowa, a w foteliku na tylnym siedzeniu Antoś. Tylko tego pragnął i właśnie to zostało mu odebrane. – Panie doktorze, kocham dzieci – powtórzyła Hania cicho, zupełnie bez związku. – Gdy nie będzie pan sobie dawał rady, choćby z tym maluszkiem, proszę do mnie zadzwonić. Dobrze? Mój staż niedługo się kończy, ale ja przyjadę i pomogę panu. Zadzwoni pan? Kiwnął na odczepnego głową. – Proszę mi to przyrzec. „Przyrzeknij, że nie oddasz dzieci...” – rozbrzmiały mu w pamięci słowa Marty. Pobladł śmiertelnie i powoli zwrócił się w stronę dziewczyny. – A kim ty jesteś, by żądać ode mnie takich
przyrzeczeń?! – wycedził. – Nikim, doktorze – odparła, patrząc przed siebie. Ręce z całych sił zacisnęła na kierownicy. – Nikim ważnym. Ale mogę stać się ostatnią deską ratunku, gdy wszyscy się od pana odwrócą. Gdy straci pan przyjaciół i rodzinę przez takie słowa i takie zachowanie. Oderwała na chwilę wzrok od drogi i spojrzała mu prosto w oczy. – Patrz na szosę – rzucił sucho. – I pożycz mi swój telefon. Muszę zadzwonić do dzieci.
– Gdzie ty się podziewasz?! – to były pierwsze słowa, jakie usłyszał po wybraniu numeru Mai. Odebrała jego teściowa i z furią zaczęła od tego „Gdzie ty się podziewasz?!”. – Majka ze Zbyszkiem szlochają od dobrej godziny, że tatuś zginął, a tatuś gdzie się szlaja?! – Jadę do szpitala – odparł zgodnie z prawdą, nic sobie nie robiąc z tego, że tej wymianie zdań przysłuchuje się oniemiała stażystka. Doktor Sokołowski i „szlaja się”?! – A ten znowu swoje! Szpital i szpital! Już przez ten szpital straciłeś żonę i dziecko, chcesz stracić te, które ci pozostały?! – Daj mi do telefonu Maję. – Maja nie chce z tobą rozmawiać! – warknęła Dorota. – Tatusiu! – usłyszał gdzieś w głębi głos córki. – Daj. Mi. Maję! – wycedził.
Ale ta wiedźma, jego teściowa, rozłączyła się. Po prostu przerwała połączenie i następnych już nie odebrała. Patrzył z niedowierzaniem na wyświetlacz. Co wstąpiło w tę zwykle miłą i wynoszącą go pod niebiosa kobietę? Zawsze truła Marcie, by szanowała takiego męża jak Michał. Niepijącego, pracowitego, kochającego żonę i dzieci... Tak, Dorota straciła córkę i wnuczka. Ale on stracił żonę i dziecko! I nie wyżywa się za to na innych! Czy rzeczywiście? A co przed chwilą powiedziałeś dziewczynie, która zaoferowała bezinteresowną pomoc? – Przepraszam cię za tamte słowa – rzekł cicho, oddając jej telefon. – Ja... nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić. To mnie... przerasta. I jeszcze poczucie winy... Bo jestem winny ich śmierci, wiesz? Gdybym nie wziął tego dyżuru... gdybym odebrał Antosia i wrócił z nim bezpiecznym samochodem do domu... – Głos mu się załamał, więc umilkł. Za to odezwała się Hania: – Przeszłości nie zmienimy żadnym „gdybym”. Mamy wpływ tylko na tu i teraz. I czasami na swoją przyszłość. To wszystko. Spojrzał na dziewczynę tak, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu: ładna, życzliwa twarz, piękne ciemnobrązowe oczy, okolone długimi czarnymi rzęsami, w których zwykle jaśniał uśmiech, teraz pociemniałe ze smutku, szczupłe dłonie, które już niedługo będą ratować
ludzkie życie... – Ma pan dzieci, doktorze, a one mają tylko pana. Wjechała na szpitalny parking, zaparkowała na wolnym miejscu i spojrzała na niego tymi pięknymi, smutnymi oczami. – Jedno z nich za chwilę pan zobaczy – dodała. – Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną – odparł, wysiadł z samochodu i ruszył ku wejściu do szpitala, nie oglądając się na nią. Wiedział jednak, że dziewczyna za nim idzie i... Znów i ona, i wszystko inne było mu zupełnie obojętne. Pragnął przy małym Stasiu widzieć jego mamę. Martę. A nie stażystkę ze szpitala. Możesz sobie pragnąć do bólu, Michale Sokołowski. Bo boli, znów boli, no nie? A przestało choć na chwilę?
ROZDZIAŁ IX Jacek Drozd był niegłupi i bardzo cierpliwy. Gdy zwietrzył trop, potrafił iść nim dotąd, aż dotarł do celu. A chyba właśnie coś miał... Przeszukując okolice wypadku, natrafił na ślady biegnące w głąb lasu. Świeże ślady. Owszem, mógł to być miejscowy, który przybiegł, by zobaczyć, co się stało, lecz również mogły należeć do tego, kto ukradł kamerę albo ją ukrył. Ślady urywały się na asfalcie paręset metrów dalej. Przydałby się pies tropiący, ale... Sierżant już chyba wiedział to, co chciał wiedzieć. Kamera nie zaginęła przypadkowo – jeśli oczywiście wykluczyć, że ktoś ją podpieprzył. Komuś zależało, by nagrania nie trafiły w ręce policji. Pytanie brzmiało: komu? „Na szczęście dał po hamulcach” – kierowca czarnego bmw w pierwszym momencie nie chciał wyprzedzać. Hamował. „I nagle jak nie skoczy w bok” – dlaczego to zrobił? A może ktoś zrobił to za niego? Ten, kto jako jedyny wyszedł z wypadku niemal bez szwanku, bo miał zapięte pasy? Czas odbyć pogawędkę z niejakim Alfredem Nirem,
synalkiem politycznej kanalii o tym samym nazwisku, już notowanym w związku z podpaleniem bezdomnego. Tamtą sprawę zatuszowano. Tatuś musiał grubo posmarować. Może synalek lubił nie tylko podpalać ludzi, ale i roztrzaskiwać ich o drzewa? Sierżant wszedł na OIOM, porozmawiał chwilę z pilnującym Marszaka policjantem. Ten opowiedział mu o wizycie doktora, któremu Marszak zmasakrował rodzinę. Drozd skinął tylko głową i już szedł za pielęgniarką do pokoju, który zajmował ostatni z tych, co przeżyli wypadek. Dziewczyna nad ranem zmarła. Miałaś pecha, koleżanko, czy raczej mało rozumu, wsiadając do samochodu prowadzonego przez nawalonego kumpla – pomyślał, wchodząc do pokoju. Alfred Niro leżał rozparty na poduszkach, niczym udzielny książę. Obrzucił nieprzyjaznym spojrzeniem policjanta, ale ten, nic sobie z jego spojrzeń nie robiąc, sięgnął po krzesło i usiadł obok łóżka. – Sierżant Jacek Drozd z komendy powiatowej – machnął Alfredowi przed nosem legitymacją, ale ten przytrzymał go za rękę i uważnie przestudiował dokument. – Jeśli to przesłuchanie, żądam adwokata – rzekł wyniosłym tonem. Drozd zacisnął szczęki. Ja ci dam adwokata, ćpunie pieprzony... Jechałeś napruty i pijany tym samochodem. Dałeś
prowadzić naprutemu kumplowi. Jesteś tak samo odpowiedzialny za śmierć żony i synka Sokołowskiego jak Marszak, a jeżeli moje podejrzenia się potwierdzą, nawet bardziej. Nie bredź mi więc tu o adwokatach, bo cię przymknę na czterdzieści osiem i potem sobie dopiero pogadamy. Ale już w towarzystwie prokuratora... – tego oczywiście nie powiedział na głos. – To nie przesłuchanie. Jest pan przecież ofiarą, a nie sprawcą wypadku, w którym zginęło troje ludzi. Chcę poznać pańską wersję tego, co się stało. – Nic nie pamiętam. – Alfred wzruszył ramionami. – Ostatnie, co sobie przypominam, to jak Tadek Marszak przyspiesza i zaczyna wyprzedzać na tym pierdo... pieprzonym zakręcie, a ja wrzeszczę jak opętany. Dalej nic. Czarna dziura. Bardzo przekonująco łżesz, śmieciu – przyznał w duchu Drozd. – I może nawet bym ci uwierzył, gdyby nie słowa kobiety, która jechała za wami. I brak kamery z samochodu Marty Sokołowskiej. – Co zrobiłeś z kamerą? – rzuca nagle i widzi szok w oczach tamtego. Trwa chwilę, sekundę, może dwie, ale Drozd ma już pewność: to ten gnój znalazł i ukrył przedmiot, który może go pogrążyć. – Nie wiem, o czym pan mówi – cedzi Niro, patrząc policjantowi prosto w twarz wzrokiem nieruchomym i zimnym jak u rekina. – Myślisz, że tatuś ponownie ocali ci dupę? – pyta
Drozd, bawiąc się od niechcenia legitymacją. – Tym razem to nie bezdomny żul, o którego nikt się nie upomni. Teraz to żona i synek cenionego doktora. Dwie niewinne istoty. O tej sprawie będzie głośno w całym kraju i twój tatuś, żeby nie pójść na dno razem z tobą, wypnie się na ciebie. I wcale nie będę się mu dziwił. – Skończył pan? – przerywa mu Niro szyderczym tonem. – Bo chcę się zdrzemnąć. Jestem zmęczony i obolały... – Jesteś kawał sukinsyna i ćpuna, który dla jaj podpala ludzi. Postaram się, by to również wypłynęło przy okazji tej sprawy. – Drozd wstaje niespiesznie, odstawia krzesło i wychodzi, odprowadzany rekinim wzrokiem Alfreda. Ten po wyjściu policjanta opada na poduszki i zaczyna intensywnie kontemplować sufit. Gliniarz nie ma dowodów, a bez dowodów żaden sąd nie uwierzy w jego brednie. Kamera jest dobrze ukryta, ślady zatarte. Możesz się pierdolić, sierżancie Drozd, ze swoimi pogróżkami. A jeśli chodzi o media, to ja też miałbym co nieco do opowiedzenia o pracy takich mend jak ty i tobie podobni. Spróbuj mnie tknąć, a wylecisz z roboty na zbitą mordę. Jednak Niro nie jest już taki pewny siebie jak jeszcze kwadrans temu. Zbyt cwany gliniarz może napsuć krwi i jemu, i ojcu. Czas udać dobrego synka i dzwonić po starego...
Nikodem Niro przyjechał do szpitala godzinę później. Wszedł do pokoju, w którym leżał Alfred, spojrzał na syna jak na insekta, po czym warknął: – Pakuj się. Wychodzisz na własne żądanie. I do końca sprawy nie ruszasz się na krok z domu i nie rozmawiasz z nikim, rozumiesz? Alfred skinął pokornie głową, przywdziewając na pokaleczoną twarz zbolałą minę. Ojciec cisnął na łóżko reklamówkę z ciuchami. Patrzył beznamiętnie, jak syn zrzuca szpitalną piżamę i niezdarnie, krzywiąc się z bólu, wciąga spodnie i bluzę. – Masz coś wspólnego ze śmiercią tej kobiety i dziecka? – pyta nagle starszy mężczyzna. – Oprócz tego, skretyniały ćpunie, że pozwoliłeś narąbanemu bydlakowi prowadzić swój samochód, a właściwie mój samochód. Przyłożyłeś rękę do tego wypadku? Alfred wbija w ojca nieruchome spojrzenie. – Za kogo ty mnie masz? – cedzi. – Za kawał psychopaty – odpowiada podobnym tonem jego ojciec. Własny ojciec! – W całej Polsce głośno o nieszczęsnym doktorze Sokołowskim, który stracił żonę i małego synka, a potem uratował życie Tadeuszowi M., podejrzanemu o spowodowanie tego wypadku. Jeżeli w trakcie śledztwa wyjdzie, że maczałeś w tym palce, zabiję cię, skurwielu. – Nikodem Niro mówi to ot tak, spokojnie. Głos mu nie drży, gdy posądza syna o zbrodnię,
grozi mu śmiercią, a na koniec wyzywa od skurwieli. I kto tu jest psychopatą?
Tadek Marszak leży nieruchomo, z rękami wzdłuż ciała i wzrokiem wbitym w sufit. Wyjęto mu z gardła rurkę, ale do żył nadal tłoczone są płyny, a aparatura monitoruje pracę serca. Wygląda całkiem nieźle, bo twarz – w przeciwieństwie do Alfreda – ma całą. Lekarz, który przed chwilą skończył badanie, z zadowoleniem stwierdził, że jak na takie obrażenia stan Marszaka jest dobry, choć z OIOM-u go jeszcze nie wypuszczą. Tadek powinien więc tryskać radością życia, ale... on, ledwo oddychając, trwa w stuporze. Śmierć blondynki – jak ona się nazywała?! – wstrząsnęła nim. Umierała tuż obok. Widział, jak lekarze walczą o jej życie, wreszcie poddają się, stwierdzając zgon. To on mógł być na jej miejscu i może tak byłoby dla wszystkich lepiej? Zabił trzy osoby: kobietę z dzieckiem i tę blondynkę. On, Marszak, jest mordercą. Ile za to dostanie? Dziesięć lat? Dwadzieścia? Może nawet dożywocie... Łzy spłynęły mu po twarzy. Przecież nie chciał nikogo zabijać! Mieli się tylko zabawić! Z gardła wyrwało się żałosne łkanie. A potem cichy, błagalny szept:
– Mamo... Pielęgniarka unosi głowę znad dokumentów i patrzy na Marszaka przez szklaną szybę. Ona, tak jak wszyscy na oddziale, nie może się pogodzić z tym, że taka gnida jak Tadek przeżyła, a żona doktora Sokołowskiego i jego mały synek nie żyją. Marta była taką kochaną kobietą. A doktor? Ilu ludzi uratował... Jak musi teraz cierpieć, podczas gdy Marszak na dolarganie nie czuje nawet bólu, bo wyrzutów sumienia na pewno nie... – Mamo! – dobiega ją jęk tamtego. Kobieta wzdycha, odkłada dokumenty i po chwili pochyla się nad pacjentem. – Pamięta pan numer do matki? Powiadomię ją o wypadku. Tadek wyrzuca z siebie ciąg cyfr, cały czas leżąc nieruchomo, ze sztywno wyprostowanymi rękami i wzrokiem wbitym w sufit. Zupełnie jakby się bał, że najmniejszy ruch sprowadzi na niego gniew boży albo jeszcze gorzej: ludzką sprawiedliwość. Wie, że dopóki jest tutaj, w tym szpitalu, nic mu nie grozi, ale gdy tylko lekarze stwierdzą, że nadaje się do transportu, przejmą go gliny i... żegnaj świecie. To właśnie usłyszał przed paroma minutami od konowała, który go badał. – W jakim jest stanie? – zapytał gliniarz stojący w drzwiach. Patrzył przy tym na Tadka wzrokiem głodnego wilka.
– Zadowalającym. – Możemy go przewieźć? – Na razie nie ma takiej opcji. – A przesłuchać? – Tutaj? Na sali intensywnej opieki lekarskiej? – Lekarz uniósł z dezaprobatą brwi. – Wiem, że chcecie się do niego dorwać jak najszybciej, ale... – Zabił żonę i dziecko pana kolegi, a pan go broni, doktorze? Za mało macie pracy? Za dużo wolnych łóżek? Lekarz wzrusza ramionami, a Marszak ma chęć go zabić za ten gest. Walcz o mnie, doktorku! Stawiaj się gliniarzom! To, do kurwy nędzy, twój zasrany obowiązek! – Za kilka dni przeniesiemy go na oddział chirurgiczny i jeśli będzie pan miał nakaz aresztowania, inspektorze, wydamy pacjenta. Do tego czasu pozostaje pod naszą opieką. – Będę miał ten nakaz. Sprawa jest jasna – rzuca gliniarz, posyła ostatnie spojrzenie Marszakowi i wychodzi, lekarz zaraz po nim. Od czasu tej rozmowy Tadek popada w coraz większe przerażenie. Kilka dni. Zostało mu kilka dni wolności... Co robić? Co robić?! Mamo...
– Jestem matką Tadeusza Marszaka. Recepcjonistka unosi głowę i przygląda się kobiecie. Oto matka mordercy. Przedwcześnie postarzała,
przygarbiona, uciekająca spojrzeniem... Z sińcem rozlewającym się od policzka po oczodół. Ktoś niedawno ją uderzył. Ciekawe czy synuś, czy małżonek. – Sala numer trzy, na parterze, prosto, potem w prawo. Oddział Intensywnej Opieki Medycznej. Kobieta dziękuje cicho i odchodzi, odprowadzana wzrokiem recepcjonistki i dwóch pielęgniarek. Wzrokiem i ich szeptami, które od tej chwili będą podążać za Marszakową, gdziekolwiek się uda. Już we wsi zaczęli gadać, od kiedy w wiadomościach ukazał się reportaż o wypadku. Nietrudno było skojarzyć miejsce i sprawcę. Tadeusz M. ze Stanisławowa Mazowieckiego był tylko jeden... Mariola Marszak widziała ten reportaż. Oglądała go najpierw z niedowierzaniem, potem z przerażeniem, które zmieniło się w rozpacz. Od tamtej chwili nie wychodziła z domu, bojąc się potępienia sąsiadów. Siedziała w czterech ścianach małego, ciemnego mieszkanka, skulona i drżąca, i płacząc cicho, zastanawiała się, co zrobiła nie tak. Gdzie popełniła błąd, że ze ślicznego, słodkiego cherubinka wyrósł morderca... Przecież kochała syna! Nigdy nie zostawiła go na pastwę ojca, który gdy sobie podpił, a robił to często, wpadał w morderczy szał i tłukł każdego, kogo miał pod ręką. Czyli najczęściej ją, Marszakową. Co wieczór ona i Tadzio nasłuchiwali kroków ojca na
schodach. Patrzyła w rosnące z przerażenia oczy dziecka i widziała w nich to samo pytanie: ojciec wróci trzeźwy czy pijany? Jeśli trzeźwy, będzie zwyczajnym, normalnym facetem pod czterdziestkę. Wejdzie do domu, zrzuci kurtkę i buty, warknie do żony: „Matka, dawaj obiad”. Do syna: „Jak tam w szkole?”. Potem włączy telewizor i popijając piwo, będzie siedział tak do wieczora. Marszakowa zakrzątnie się przy obiedzie, Tadzio zaszyje się w swoim kącie, pochylony nad zeszytem czy książką. Wszyscy – z sąsiadami włącznie, którzy tym razem nie będą słuchać przekleństw, łomotu mebli, brzęku tłuczonych naczyń, wreszcie odgłosów uderzeń i tłumionych jęków – odetchną z ulgą. To nie dziś. Dzisiaj stary Marszak ma „dobry dzień”. Jeżeli dzień okaże się nieco gorszy, a Marszakowa z dzieckiem nie zdążą uciec, nim Zenon wtoczy się do domu... Dziecko umknie pod łóżko i stamtąd będzie patrzyło, jak ojciec okłada matkę tym, co mu w ręce wpadnie, a ona stara się powstrzymać jęki i szlochy. I powtarza tylko błagalnie: – Zenuś, opanuj się... Zenuś, ludzie słyszą... – co ojca rozsierdza jeszcze bardziej. Czy kiedykolwiek przyszło Marszakowej do głowy, żeby pójść z tym na policję? Zgłosić pobicie i znęcanie się nad rodziną? Prawdę mówiąc, nie. Jej ojciec tłukł matkę, jej dziadek
babkę, a pradziadek pewnie prababkę. Wszystkie jakoś to znosiły, wychowały dorodnych synów i powtarzały córkom: – Mąż ma mieć rękę twardą, ale pracowitą. I Zenon Marszak taki był. Gdy się poznali, był młody, przystojny, a mięśnie miał jak ze stali. Wszystkie dziewczyny zazdrościły Mariolce takiego chłopa. Wprawdzie pierwszy raz podniósł na nią rękę jeszcze przed ślubem, gdy na dyskotece trochę sobie popił i nie spodobało mu się, jak jego narzeczoną obraca w tańcu inny, ale błagał ją potem na kolanach o wybaczenie. – Przecież wiesz, jaki jestem zazdrosny. Wiesz, jak cię kocham... Tak ją kochał, że przez tydzień chodziła w ciemnych okularach. Ale czy mogła mieć o to do niego pretensje? Przecież to była jej wina. To ona dała mu powody do zazdrości, pozwalając się obściskiwać tamtemu! Prawdę mówiąc, nawet do tego zachęcała, chcąc widzieć zazdrość w oczach narzeczonego... I zobaczyła. Dorwał ją w połowie tańca, wywlókł z remizy i jak jej nie przypieprzy...! Gdy potem wracali jego starym autem do wsi, tłumaczył się dziewczynie, przytykającej chustkę do krwawiącego nosa: – Maniu, serce moje, kocham cię i nie mogę patrzeć, jak inni się do ciebie dobierają. Wiesz, jaki jestem zazdrosny.
Wybaczysz mi? Wtedy jazda skończyła się w rowie, bo Zenek prowadził na ostrym gazie, oni zaś skończyli w krzakach, w których został poczęty Tadek. Mariolce nawet do głowy nie przyszło, by zerwać zaręczyny. Matka i ojciec by ją z bękartem z domu wyrzucili! A przecież Zenek był dobrym chłopcem, tylko czasem go poniosło... Siedem lat później nadal go ponosiło. Syn spod łóżka uczył się, jak lać matkę, a gdy stary w końcu się zabił, wjeżdżając po pijaku starym gruchotem pod tira, przejął po nim „opiekę” nad Mariolą, jego zwyczaje i powiedzenia: – Baby są jak psy, jak raz w tygodniu im nie wpierdolisz, odgryzą ci jaja. Teraz Marszakowa idzie do syna szpitalnym korytarzem i zastanawia się, gdzie popełniła błąd...
Przed salą numer trzy siedzi znudzony policjant. Omiata spojrzeniem drobną, przygarbioną kobiecinę, która zbliża się niepewnie, z przepraszającym uśmiechem. Widzi jej podbite oko i nawet nie musi pytać, kogo ma przed sobą. To pewnie matka Marszaka. A ten siniak to jego dzieło sprzed paru dni. Ile on takich kobiet w ciągu swojej policyjnej kariery widział... Ile razy namawiał, by złożyły doniesienie o pobiciu, założyły rodzinie niebieską kartę... Ile razy słyszał to samo, przyjeżdżając do rodzinnej awantury, wezwany przez sąsiadów: „To moja wina,
potknęłam się na schodach”. Ech... Nigdy nie zrozumie kobiet, które pozwalają się tak traktować, ale kto by je zrozumiał. Pierwszą „akcję” miał w pamięci do dziś: gdy tylko przyszedł do policji, wezwano go do rodzinnej awantury. Żaden ze starszych kolegów nie chciał jechać, więc wysłano dwóch najmłodszych. Pognali na sygnale. Od sąsiadów usłyszeli, że od ładnych paru kwadransów pijany koleś za płotem tłucze swoją starą i dzieciaki. Właśnie wysypali się z domu: tatuś gonił z siekierą dzieciaki, a matka darła się na całą wieś. Gdy tylko zobaczyli radiowóz, wszystko ucichło, kobieta z dzieciakami umknęli do domu, koleś nie chciał funkcjonariuszy wpuścić na podwórko. Sąsiadom zaś zależało jedynie na spokojnym wieczorze, dlatego wezwali policję. Janek wrócił z tej „akcji” roztrzęsiony – wychowywał się w normalnym domu, gdzie ojciec nie pił i nie bił – a starszy kolega powiedział wtedy słowa, które on zapamięta na całe życie: – Nie uratujesz wisielca, który lubi się bujać. Do tamtej rodziny jeździł jeszcze wielokrotnie, aż wreszcie pijus zadźgał najpierw żonę, potem siebie, dzieciaki poszły do domu dziecka i wieś odetchnęła... Teraz patrzył na starszą, przygarbioną kobietę zupełnie beznamiętnie. Już nawet nie zapytał, skąd to podbite oko. Lata pracy w policji nauczyły go nie zadawać pytań, na które odpowiedź jest oczywista, a i tak jej nie dostanie.
– Ja do Tadka Marszaka – mówi kobiecina. – Jestem jego matką. I bardzo ci tego współczuję – myśli Janek bez współczucia. – Może pani wejść – odpowiada na głos i wraca do przeglądania czasopisma.
Marszakowa wchodzi do cichej sali niepewnym krokiem. Pielęgniarka unosi głowę i daje jej znak, że może podejść do łóżka pacjenta. Tadek leży nieruchomo do chwili, gdy nie słyszy cichego: – Synku? Dopiero wtedy – zupełnie jak koń dźgnięty prętem pod napięciem – podrywa się, nie bacząc na kroplówki i przewody, obejmuje matkę z całych sił, jakby tonął, i zaczyna szlochać rozdzierająco. Ona poklepuje go po plecach, uspokaja szeptem – przecież są w szpitalu, tak nie wolno – ale w jej gestach i słowach nie ma miłości ani współczucia. Umysł zaś wypełnia jedna, jedyna myśl, z której potem będzie się spowiadała: jak długo będzie miała spokój? Jak długo nie będzie się bała wracać do własnego domu? Wreszcie Tadek opada na poduszkę. Jeszcze przez chwilę wyciera łzy, a potem pyta: – Wybaczysz mi, mamo?
Mariola Marszak prostuje się i odpowiada powoli, pokazując na siniec pod okiem: – To ci wybaczam. Odsłania źle zrośnięte przedramię, które jej złamał rok temu: – To też ci wybaczam. Pokazuje ślad po papierosie, którego wkurzony Tadek zgasił jej na kolanie, bo – złożona chorobą – nie zrobiła obiadu. – To również – mówi. – Ale o wybaczenie śmierci tej kobiety i jej synka nie mnie proś. On – Marszakowa wskazuje wymownym gestem sufit – cię z tego rozliczy. Kończy tę patetyczną tyradę i... zadowolona z siebie, naprawdę szczęśliwa, że po raz pierwszy miała coś synowi do powiedzenia, to ona mu przypieprzyła, opuszcza salę sztywna, jakby kij połknęła. Mija policjanta bez słowa pożegnania, wychodzi ze szpitala, staje na przystanku pks i nagle... zaczyna się uśmiechać. Ludzie we wsi zetrą jej ten uśmiech z twarzy – jest przecież matką mordercy – ale teraz Mariola Marszak ma swoje pięć minut. Niech się nimi nacieszy...
ROZDZIAŁ X – Doktorze Sokołowski, czekaliśmy na pana – Michała powitały słowa lekarki. Skinęła głową młodej dziewczynie, która mu towarzyszyła, po czym powiodła oboje do sali, w której stały inkubatory z noworodkami. – Proszę przyjąć ode mnie i całego personelu wyrazy współczucia – dodała. – Dziękuję – odparł cicho Michał. Nie chciał niczyjego współczucia. Chciał upewnić się, że Staś jest pod dobrą opieką, wyjść stąd i wracać do dzieci. – Trzymamy pana synka w inkubatorze na wszelki wypadek. Był wychłodzony i niedotleniony. Michał skinął głową. Czy ta lekarka pokaże mu w końcu dziecko i będzie mógł jechać do domu, czy nie?! – Ratownik, który przywiózł maleństwo, mówił, że jego mama, pana żona, do końca trzymała się życia, by ocalić synka... Sokołowski wbił wzrok w podłogę. Uspokój się, ona chce dobrze, próbuje cię pocieszyć. Uspokój się, uśmiechnij i poproś, by pokazała ci Stasia. Tyle potrafisz... – Możemy zobaczyć Stasia? – odezwała się Hania Kotulska, do tej pory stojąca obok Michała bez słowa.
– Tak, oczywiście, jest tam. Lekarka ruszyła szybkim krokiem w stronę stojącego pod ścianą inkubatora. W środku spał, ssąc kciuk, maleńki chłopczyk. Hania rozpromieniła się na jego widok, ukucnęła, by przyjrzeć się z bliska buzi dziecka, malutkim paluszkom, zamkniętym powieczkom... Michał patrzył na dziecko z twarzą zupełnie bez wyrazu. Co czuł? Kompletną pustkę. Wiedział, że to ostatni podarunek od Marty, jej błogosławieństwo dla Michała i osieroconych dzieci, ale... nie czuł nic. To twój synek – szeptało sumienie. – Tak się cieszyliście z Martą na jego narodziny, pamiętasz? Razem z Antosiem, Mają i Zbyniem poszliście na zakupy po wyprawkę i nowy komplet mebelków. Okaż temu dziecku serce. Daj mu poznać, że jest kochany, oczekiwany. Gardło zdławił nagły spazm. W oczach zapiekły łzy. Antoś i Marta nie żyją. To małe nigdy nie usłyszy jej głosu, cicho nuconej kołysanki, nie poczuje dotknięcia ręki matki. Nigdy nie zobaczy jej twarzy, pochylającej się z miłością i troską nad łóżeczkiem. Ale może poczuć miłość i troskę ojca – podszepnął czyjś głos. Michał zamrugał. Byłby przysiągł, że powiedziała to
Marta. Rozejrzał się. Promień słońca – skąd tu słońce, skoro żaluzje są opuszczone? – musnął jego twarz i główkę dziecka. – Mogę wziąć go na ręce? – zapytał, patrząc na maleńką piąstkę zaciśniętą na kocyku. – Tak oczywiście, doktorze. To śliczny i silny chłopczyk. Nic mu już nie zagraża, chociaż tak profilaktycznie jeszcze go tutaj trzymamy. Sam ordynator się nim zajmuje... Ostrożnie owinęła maleństwo kocykiem i podała Michałowi. Ujął synka delikatnie, pocałował pachnący oliwką łepek. W tym momencie dziecko uniosło powieki i spojrzało na ojca. Miało oczy swojej mamy. Michał zapatrzył się w nie przez chwilę, a potem szybko – za szybko jak na szczęśliwego tatę – oddał synka lekarce, odwrócił się, by nie widziała łez w jego oczach, i ruszył do drzwi. – Doktorze, kiedy go pan odbierze? – pytanie zatrzymało go w progu. Odbierze? Po co ma... Na litość boską, człowieku, oprzytomnij! To twoje dziecko! Przecież nie będą go tu trzymać w nieskończoność! Za ciebie go nie wychowają! Lekarka pyta, kiedy zabierzesz Stasia do domu! Na tak proste pytanie możesz chyba odpowiedzieć, co? – Po pogrzebie – wydusił. – Przyjadę po Stasia po pogrzebie.
– Tak, oczywiście. Jest w dobrych rękach, najle... Wyszedł. Pogrzeb. Musi zająć się pogrzebem. Potem... potem jakoś się wszystko ułoży. Ale najpierw wróci do domu. Do swoich dzieci. Niech ten koszmar się skończy...
Koszmar nie miał jednak zamiaru się kończyć. Wręcz przeciwnie: dopiero nabierał rozpędu. Hania zaparkowała SUV-a pod domem Sokołowskich, Michał wysiadł i nagle znalazł się w samym środku pandemonium. Z domu wybiegła rozszlochana Maja, krzycząc: – Myślałam, że zginąłeś! Myślałam, że umarłeś jak mama! Tatusiu! Tatuniu, nie zostawiaj nas więcej! Dopadła ojca i zawisła mu na szyi. Biegnący za nią Zbynio, z nieodłącznym kciukiem w ustach, nie musiał nic mówić. Cały był jednym wielkim krzykiem, o oczach wypełnionych przerażeniem. Michał przygarnął synka drugim ramieniem, szepcząc uspokajająco: – Już dobrze, wszystko dobrze, wróciłem. Już was nie zostawię. Przyrzekam. – Ty... ty... – Słowa, którymi Dorota chciała uraczyć zięcia, uwięzły jej w krtani. Nie mogła skląć go przy sąsiadach wyzierających zza firanek i przy tej młodej... lafiryndzie, z którą śmiał przyjechać do domu, choć jego
żona jeszcze nie została pochowana. – Panie doktorze, ja już pójdę – odezwała się cicho Hania, widząc dziką nienawiść w oczach kobiety. Skinął głową. Podziękował jej spojrzeniem i nadal tuląc do siebie dzieci, ruszył do domu. – Dziwkarz – syknęła teściowa, gdy ją mijał. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc w pierwszej chwili. W następnej nie miał czasu się nad tym zastanowić, bo w domu czekała na niego reszta rodziny. Nie mniej wzburzona niż Dorota. – Synu, odchodzimy od zmysłów, że coś ci się stało – zaczął jego ojciec surowym tonem – dzieci rozpaczają, matka histeryzuje, a ty jak gdyby nigdy nic wracasz do domu z... kobietą? – Jaką kobietą? – Michał postawił Maję i Zbynia na podłodze i wyprostował się. – Udajesz głupiego czy...?! – Skoczyła ku niemu Grażyna, siostra Marty. Dzieci przytuliły się do ojca, jakby chciały go chronić przed całym światem. – My tu czekamy na ciebie, a ty... z tą dziewczyną... Michał spojrzał na nią półprzytomnie. Był śmiertelnie zmęczony. W drodze do domu dziękował Bogu za Hanię, która prowadziła samochód. Marzył o śnie, długim śnie we własnym łóżku, a wpada w sam środek awantury... właściwie o co? – To stażystka. Zawiozła mnie do Centrum Zdrowia
Dziecka, do Stasia, i przywiozła z powrotem. Nic więcej. Te durne domysły zachowaj dla siebie i swojej matki – wycedził, ledwo panując nad wściekłością. Czy dadzą jemu i dzieciom wreszcie spokój? Jego słowa wywołały jeszcze większą burzę. Teściowa zaczęła łkać rozdzierająco, bełkocąc coś o córeczce, która leży samotna i opuszczona, podczas gdy jej mąż... Teść próbował ją uciszyć, wreszcie wyrywającą się ku Mai i Zbyniowi – znów śmiertelnie przerażonych – wyciągnął na zewnątrz. Grażyna pobiegła za nimi. – Mogłeś uprzedzić, zadzwonić! – tym razem krzyczała matka Michała. – Zachowujesz się jak nieodpowiedzialny gówniarz... – Zapomniałem wziąć komórkę! I nie wyrażaj się tak w moim domu przy moich dzieciach! – Wyrzucasz mnie, swoją matkę?! W pierwszym momencie chciał zaprzeczyć, ale słowa padły, nim zdążył się powstrzymać: – Owszem, wyrzucam! – Synu... – zaczął ojciec. – Ciebie też wyrzucam. Idźcie wszyscy w cholerę i dajcie nam spokój! Zbigniew Sokołowski spochmurniał, objął łkającą żonę i ruszył do drzwi. – Powiadom nas, kiedy będzie pogrzeb – rzucił przez ramię.
Michał tkwił pośrodku przedpokoju, zaciskając powieki i szczęki. Dopiero gdy usłyszał odjeżdżający samochód, potem drugi, odetchnął głęboko. – Tatusiu... – usłyszał szept Zbynia. Posłał dziecku zmęczone spojrzenie. – Kiedy wróci mama? Nie. To było nie do zniesienia. – Jutro – rzucił przez zaciśnięte zęby, przeszedł do salonu, wyciągnął z barku butelkę wódki, nalał pół szklanki i wypił do dna jednym haustem. Boże jedyny, miej dla mnie litość... Nalał drugie pół. Wypił, krztusząc się łzami. W korytarzu rozbrzmiał stukot obcasów. Michał zamarł z butelką w jednej dłoni i pustą szklaną w drugiej. Dorota, która wróciła po torebkę, stanęła w progu salonu, ogarnęła mężczyznę jednym pełnym nienawiści spojrzeniem, zatrzymała je na opróżnionej w połowie flaszce, po czym wyszła bez słowa, ale to jej milczenie było bardziej złowróżbne niż tysiąc słów. Weź się w garść, Michale Sokołowski, bo za chwilę czeka ciebie i dzieci jeszcze większe piekło. Weź się w garść...
Ocknął się następnego dnia rano. Uniósł głowę. Wyswobodził ramię, do którego przylgnęła śpiąca obok Maja. Zbynio stał przy łóżku i patrzył na ojca.
– Tatusiu, jest już jutro? – wyszeptał. – Nie. Jutro będzie jutro. Chłopczyk posmutniał. – Tęsknię za mamą. – Ja też, dziecko. Ja też. – Ale mamusia wróci? – Jutro. Michał wstał, pokój zakołysał się lekko. Alkohol nadal krążył w żyłach doktora i było mu z tym bardzo dobrze. Pełnego nadziei spojrzenia synka, nadziei na powrót mamy „jutro”, bez tego alkoholu Michał by nie zniósł. Tego, że on sam okłamuje dziecko, tym bardziej. Powinienem znaleźć dobrego psychologa – przemknęło mu przez myśl. – Dzieci potrzebują pomocy. Później się tym zajmę. Jutro. Zszedł na parter, przytrzymując się ściany. Zbynio dreptał za nim, niczym wierny cień albo psiak. Kciuk tkwił w buzi chłopca. Ten widok zaczynał doprowadzać Michała do szału. I rozpaczy zarazem. Gdyby był sam, jakoś poradziłby sobie ze śmiercią Marty. Może zapiłby się na śmierć? Ale musi żyć. Dla dzieci. Musi patrzeć na synka, który coraz bardziej zapada się w sobie, na Maję, która w jednej chwili wybucha histerycznym płaczem, w następnej popada w odrętwienie. Wreszcie za kilka dni przywiezie do domu niemowlę. Stasia. Jak, na Boga, poradzi sobie z tym wszystkim?!
Z gardła mężczyzny wydarł się głuchy jęk. Alkohol tracił moc albo ból ją zyskał... – Tato?! – dobiegł z góry krzyk Mai. – Tu jestem. Po chwili na schodach zadudniły bose pięty dziewczynki. Wpadła do kuchni i na widok ojca odetchnęła z ulgą. – Przygotuję śniadanie – ofiarowała się, a Michał nagle poczuł, jak bardzo jest głodny. Kiedy ostatnio jadł? I czy można czuć głód, gdy ukochana żona i synek leżą martwi w szpitalnej kostnicy? – Muszę pojechać do szpitala – odezwał się, gdy córka wstawiała wodę na herbatę. – A... my? – Spojrzała na niego pytająco i z wyrzutem zarazem. „Szpital. Ciągle ten szpital!”. – Nie jadę do pracy. Mam urlop. Po prostu... trzeba zająć się kilkoma sprawami. Nie możecie jechać ze mną. Wstrząsnął się na samą myśl, że Maja i Zbynio mogliby zobaczyć zmasakrowane ciało matki... A Antoś? Musi zobaczyć najmłodszego synka, choćby miał potem oszaleć. Musi pożegnać się także z nim. – Zadzwonię do pani Ludmiły. Poproszę, by posiedziała z wami do mojego powrotu. – Pani Ludmiła? – Maja uniosła w zdumieniu brwi.
Przecież... tata parę miesięcy temu zabronił jej wstępu do domu, najpierw wypraszając sąsiadkę za drzwi. Dlaczego? To było dla dziewczynki niejasne. Taty nie chciała pytać – był zbyt rozgniewany właśnie na panią Ludmiłę. Mama uniosła tylko brwi jak teraz Maja, potem spojrzała na wchodzącego do pokoju męża. Wytrzymał jej wzrok, a Marta nigdy nie poruszyła tematu sąsiadki. Widać Michał miał powód, by wyrzucić tę młodą, ponętną dziewczynę z ich domu, chociaż sam ją zatrudnił do pomocy ciężarnej żonie. Z wahaniem sięgnął po komórkę. Odebrała po pierwszym sygnale, zupełnie jakby czekała na ten telefon. – Dzień dobry, pani Ludmiło – zaczął Michał, wciąż nie mając pewności, czy dobrze robi. Wysłuchał szczebiotliwych wyrazów współczucia, podziękował. – Może potrzebuje pan pomocy przy dzieciach? Chętnie się nimi zajmę. Biedne sierotki... I nie musi mi pan płacić, panie doktorze. Zrobię to za darmo... – Jak dwuznacznie zabrzmiały jej słowa. Albo Michał zaczynał dostawać paranoi. Owszem, parę miesięcy temu wyznała mu miłość i próbowała go uwieść w jego własnym domu, podczas gdy Marta spała piętro wyżej. Bez wahania, wściekły na siebie, że mimowolnie czuje
pożądanie do dziewczyny, wyrzucił ją wtedy z domu. Teraz ją do niego powtórnie zaprasza. Skąd jednak wziąć zaufaną nianię do dzieci? Tak z dnia na dzień? Tylko ten jeden raz – obiecał sobie w myślach. – Dziś nie może zabrać ze sobą Mai i Zbynia. Jutro... jutro sam się nimi zajmie. Córka wróci do szkoły, synek do zerówki, on zajmie się Stasiem. Opiekunka nie będzie im potrzebna. Dadzą sobie radę. Sięgał po kurtkę w momencie, gdy do drzwi dzwoniła Ludmiła Zioło. Długonoga, biuściasta blond piękność, która już dawno przyrzekła sobie, że Michał Sokołowski, ten nieziemsko przystojny facet, będzie jej. I oto, tadam!, ma go przed sobą, pokornie proszącego, by zajęła się dzieciakami. Nie ma sprawy, panie doktorze, naprawdę, cała przyjemność po mojej stronie. Ale zapłaci mi pan... powiedzmy że w naturze. I to znacznie wyższą cenę, niż pan proponuje. Trzeba tylko subtelnie, z wyczuciem pana podchodzić, nie tak spontanicznie jak ostatnim razem. Nie należysz, doktorku, do facetów, którzy lecą na pierwszą lepszą, byle chętną. Ale poradzimy sobie ze staromodnymi zasadami, gdy tylko zatęsknisz za kobiecym ciałem. A stanie się to wcześniej czy później i już moja w tym głowa, bym była pod ręką... Michał wyszedł z domu, żegnany żałosnymi spojrzeniami dzieci. Ludka wszystkie te myśli miała wypisane na twarzy.
Gapiła się na niego jak głodna harpia albo jak kocica w rui. Czy na pewno dobrze robi, prosząc ją o pomoc? Miał do wyboru swoją matkę, teściową albo szwagierkę. Nie. Już woli napaloną Ludkę. Z nią jakoś sobie poradzi. To przecież tylko jeden dzień. Jutro dadzą sobie radę sami... Wsiadł do samochodu, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. Nagle stal nieprzyjemnie zgrzytnęła o filar bramy. Michał gwałtownie zahamował. Silnik zgasł. Rany boskie! Człowieku, przecież jeszcze nie wytrzeźwiałeś! Gdybyś nie otarł nissana o bramę, ruszyłbyś na trasę pijany! Jak to bydlę Marszak! Poczuł zimny dreszcz spływający po kręgosłupie. Czuł, że tonie. Zanurza się coraz głębiej w tym bagnie i co najgorsze, nie widzi dla siebie ratunku. Przed chwilą usiadł pijany za kierownicą samochodu. Mógł kogoś zabić. Mógł zabić siebie. Już całkiem osierociłby trójkę dzieci. Zajęłaby się nimi pewnie ciocia Grażynka, rąbnięta siostra Marty, której nie powierzyłby nawet kota. Co robić, do cholery?! Na początek wysiąść z samochodu. Potem zadzwonić do Jakuba i poprosić o podwiezienie do szpitala. Może kursowały stąd do Lubienia jakieś autobusy, ale Michał nie miał pojęcia w jakich godzinach, bo poruszał się na trasie praca – dom tylko samochodem. Wybrał numer Jakuba i czekał na połączenie.
Na szczęście przyjaciel odebrał, chociaż odsypiał morderczy dyżur. – Cześć, Michał, jak się trzymasz? – Trzymam się. Czy mógłbyś podwieźć mnie do szpitala? – Trudno było po raz drugi tego rana prosić kogoś o pomoc. Jakub potarł piekące z niewyspania powieki, spojrzał na zegarek. Ile spał? Dwie godziny? – Tak, pewnie. Daj mi kwadrans na ogarnięcie się i dziesięć minut na dojazd, okej? Chyba, że to coś pilnego... – Nie. Poczekam przy drodze. Nie chcę wracać do domu. Musiałby po raz drugi tego ranka żegnać się z dziećmi. Wolał na piechotę ruszyć w kierunku szosy. Jakub pojawił się w swojej terenówce dwadzieścia minut później. Zatrzymał auto, widząc przyjaciela siedzącego na przydrożnym kamieniu. Uścisnęli się krótko, ale serdecznie. – Źle wyglądasz. – Anestezjolog przyjrzał się Michałowi uważnie, trzymając ręce na jego ramionach. – A ty jak byś wyglądał na moim miejscu? – Piłeś? Sokołowski uciekł wzrokiem. – Wczoraj wieczorem. W nocy chyba też, bo nadal jestem... lekko trząchnięty. Dlatego nie mogłem sam
pojechać... – Oczywiście, że nie mogłeś – uciął Jakub. – Od tego masz przyjaciół. Słuchaj, stary, dzieciaki nie mogą oglądać ojca w takim stanie. Wybacz brutalną szczerość, ale wyglądasz jak łajza. Nieogolony, cuchnący wódką i potem. W wymiętej koszuli, niezmienianej od nie wiem jak dawna. Twoi współpracownicy – lekarze, pielęgniarki, nie mówiąc już o szefie – też nie. Pojedziemy do mnie, ogarniesz się, może jeszcze trochę prześpisz, bo ledwo trzymasz się na nogach i dopiero potem zawiozę cię tam, gdzie chcesz. To był dobry plan. Prawdę mówiąc, to był jedyny plan. Gdyby Michał upierał się przy swoim, Jakub zatrzymałby go siłą, tego Sokołowski był pewien. Po to właśnie są przyjaciele: by cię bronić nawet przed tobą samym. Niechętnie skinął więc głową. – Po co chciałeś jechać do szpitala? Masz przecież urlop. I to podwójny. – Muszę... zobaczyć Antosia, a potem zacząć załatwiać formalności. Twarz Jakuba stężała nagle. On widział zwłoki tego dziecka i nie życzyłby najgorszemu wrogowi takiego widoku. – Słuchaj, stary, po co ci to? Nie możesz pochować go bez... oglądania? Widziałeś Antosia po raz ostatni, gdy był
cały i zdrowy. Zachowaj w pamięci właśnie takie jego wspomnienie. Michał czuł, że przyjaciel ma rację. Może tak właśnie powinien uczynić? Życia dziecku przecież nie wróci. Ale tak bardzo pragnął ucałować po raz ostatni maleńką rączkę... To właśnie powiedział na głos, łamiącym się głosem. Jakub wbił wzrok w ziemię pod nogami, zbierając się w sobie. To, co zaraz powie, ugodzi i tak poharatanego przyjaciela w samo serce. – Michał... Jezu, jak trudno to mówić... twój synek... Boże, zadzwonię do Tomka, niech on ci powie... – Sięgnął po komórkę, ale Michał przytrzymał go za rękę. – Dokończ... – poprosił cicho. Na samo wspomnienie patologa dziecięcego poczuł, że robi mu się słabo. Jakub patrzył na niego długą chwilę. – Usiądź. Usiądź na tym cholernym kamieniu. Usiadł. Jakub przykucnął, by patrzeć mu prosto w twarz, i powiedział powoli, cicho i z ogromnym smutkiem: – Posłuchaj... Antoś nie ma rączki, którą mógłbyś ucałować. Jego małe biedne ciałko zmieniło się w roztrzaskaną o drzewo miazgę. Michał zachłysnął się własnym oddechem. Patrzył na Jakuba, który zaciskał palce na jego ramionach, i zastanawiał się, jak przyjaciel mógł być tak okrutny. Do otępiałego umysłu nie docierało, że większym
okrucieństwem byłoby machnąć ręką i powiedzieć: „Chcesz, to jedź. Pożegnaj synka”. Jakub zniósł jego zszokowane spojrzenie, wreszcie potrząsnął nim lekko i rzekł: – Zorganizujemy ci jakąś pomoc. Nie możesz dźwigać tego wszystkiego sam. Michał chciał się wyrwać, strącić dłonie przyjaciela z ramion i znaleźć jakieś miejsce, gdzie będzie mógł wykrzyczeć ten straszny ból, gniew i nienawiść, jakie w tej chwili nim targały, ale kiwnął tylko głową. Nie miał siły nawet wstać. – Chodź. Pojedziemy do mnie. Dzieci mają opiekę? To dobrze. Dam ci coś na uspokojenie. Gdy się obudzisz, zaczniemy działać, ale przyrzeknij mi, że... – Chciał powiedzieć: „Nie będziesz żegnał Antosia”, ale tym by chyba przyjaciela dobił. Dokończył więc: – ...nie sięgniesz więcej po alkohol. A przynajmniej nie przy dzieciach. Powtórne przytaknięcie musiało mu na razie wystarczyć. – Chodź, stary druhu. Postawił Michała na nogi i pociągnął do samochodu. Pół godziny później stanowczo wepchnął przyjaciela pod prysznic, potem zaprowadził do gościnnego pokoju, podał tabletkę nasenną i patrzył, jak lek po prostu ścina Michała z nóg. Gdy ten zasnął, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki, Jakub opuścił rolety, pogrążając pokój w ciemnościach, zamknął za sobą cicho drzwi i wrócił do
własnego łóżka. Ale zanim i jego zmorzył sen – a przecież Jakub był skonany po dyżurze – długie chwile leżał, rozmyślając o rodzinie Sokołowskich. Współczucie, jakie dotąd miał dla przyjaciela, powoli zaczęło zamieniać się w litość. A litość tym różni się od współczucia, że jest podszyta pogardą. Michał zawsze wydawał się silny i niezłomny. Okazało się, że jego siłą była Marta, złamało go zaś poczucie winy.
ROZDZIAŁ XI Sierżant Drozd ponownie przekroczył próg szpitala, właściwie nie wiedząc po co. Powiedziano mu, że u Tadka Marszaka był ktoś z prokuratury, przesłuchał go – na razie wstępnie – na okoliczność wypadku. Miał pewność, że po tym przesłuchaniu Marszakowi postawią zarzut nieumyślnego spowodowania pod wpływem środków odurzających śmierci trzech osób, za co grozi od sześciu miesięcy do dwunastu lat pozbawienia wolności. Kokainy we krwi Marszaka było niewiele – dostanie więc najwyżej cztery lata i wątpliwe, by przesiedział właśnie tyle, ale nad tym policjant nie chciał się zastanawiać. Nad prawem w tym dziwnym kraju, które jest inne dla Kowalskiego, a inne dla Nowaka... On, Jacek Drozd, chciał dorwać prawdziwego sprawcę wypadku, choćby dla samej satysfakcji. To na Alfreda Nira polował. To Niro przyciągał sierżanta w to miejsce niczym magnes. Ale... pokój, który jeszcze wczoraj zajmował tamten bydlak, był pusty. Pielęgniarka, którą sierżant o to zapytał, wzruszyła ramionami: – Nasz Gwiezdny Spacerowicz[1] wypisał się na własne żądanie.
– Gwiezdny Spacerowicz? – Drozd uniósł brwi. – Tak go nazwałyśmy. Noc po wypadku taki niby ranny i obolały, że jęczał co chwila, „pożyczył” ubranie pacjenta z sali obok i wybrał się na dwugodzinny spacer pod gwiazdami. Nie wydałoby się, gdyby pacjent nie zrobił nam awantury, że utytłałyśmy mu ubranie i buty w ziemi – zupełnie jakbyśmy nie miały nic innego do roboty. Ordynator nakazał ochronie sprawdzić nagrania z monitoringu. Okazało się, że to Alfred Niro wyszedł się przewietrzyć. – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Wrócił, jak wspomniałam, dwie godziny później, odłożył ciuchy na miejsce i jakby nigdy nic poszedł do swojego pokoju. – Gdzie był i co robił przez te dwie godziny? – zapytał policjant samego siebie. Wiedział, że kamery obejmują zasięgiem co najwyżej szpitalny parking, może podjazd i bramę. Za ogrodzeniem Niro stał się nieuchwytny. – Cholera... – zaklął Drozd, sfrustrowany do granic, pielęgniarka znów wzruszyła ramionami i odeszła do swoich zajęć. Sierżant nie miał wątpliwości, że Niro w tamtą noc wrócił na miejsce wypadku. Tylko w jakim celu? Pozwiedzać, czy może zabrać kamerę w bezpieczniejsze miejsce? I co z nią zrobił? Przecież nie wziął ze sobą do szpitala, to byłoby zbyt duże ryzyko... Wyciągnął z kieszeni telefon i po chwili dzwonił do kumpla, który szkolił psy dla policji. – Cześć, Janusz, mam prośbę. Przeszukałbyś z Reksem
jedno miejsce? Dzięki. Będę na ciebie czekał tam, gdzie ćpun zabił żonę i synka doktora Sokołowskiego. Słyszałeś na pewno o tym wypadku. – Kto by nie słyszał. Było o nim głośno w całej Polsce... Z nową nadzieją na nowe dowody sierżant wrócił do samochodu i chwilę później ruszał w kierunku zakrętu śmierci. Ale mimo że Reks, który jak po sznurku zaprowadził obu mężczyzn najpierw do zwalonego pnia, gdzie kilka chwil po wypadku Niro ukrył kamerę, potem w miejsce, w którym schował ją po raz drugi, gdy wybrał się „na spacer pod gwiazdami”, wrócili z niczym. Kamery w tym miejscu już nie było. Spóźniłeś się, sierżancie...
Nikodem Niro siedział w niewielkiej chińskiej knajpce, czekając na pewnego człowieka. W teczce, którą trzymał na kolanach, miał gruby plik banknotów. Tyle powinno wystarczyć, by sprzątnąć – po raz kolejny, kurwa twoja mać! – burdel, jakiego narobił jego syn, popierdoleniec Alfred. Zaraz po wyjściu za szpitala, będąc pewny, że nikt ich nie podsłucha, zadał mu raz jeszcze jedno jedyne pytanie: – Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Niewinne pytanie, ale wypowiedziane takim tonem... Alfred umknął wzrokiem pod ciężkim spojrzeniem ojca,
po czym powiedział cicho: – Muszę zabrać coś z lasu... coś, co... – Prowadź – ojciec przerwał mu warknięciem. Kwadrans później zjeżdżali z głównej drogi. Auto zatrzymało się tak daleko, by nie widać go było z szosy. Alfred wysiadł i zniknął w leśnej gęstwinie. Wrócił godzinę później, trzymając w kieszeni kurtki dłoń zaciśniętą na przedmiocie, którego tak poszukiwał sierżant Drozd. – Co tam masz? Alfred potulnie podał ojcu kamerę. – To z samochodu tej kobiety... Nie musiał dodawać której. Jego stary był bardzo domyślny. Bez słowa przekręcił kluczyk w stacyjce, wrócił na szosę i pognał do Warszawy. Kamera utonęła w wodach Wisły, kartę zniszczył, gdy tylko weszli do domu. – Ktoś jeszcze wie, że to ty spowodowałeś wypadek? – spojrzał na syna ciężkim wzrokiem. – Jeden gliniarz z powiatowej się domyśla... – zaczął Alfred. – Domyślać to się może... – Tadek Marszak, ten, który prowadził... Nie pamięta samego wypadku, ale jeśli sobie przypomni, że to ja szarpnąłem za kierownicę... Zajmę się nim – zapewnił żarliwie, widząc, że twarz ojca tężeje w nieruchomą
maskę. To nie zapowiadało niczego dobrego. Cios spadł nagle i był tak silny, że Alfredem miotnęło o ścianę. Odruchowo przytknął dłoń do nosa, z którego chlusnęła krew. Nie bronił się, gdy ojciec podniósł pięść do następnego uderzenia. Gdy spadło na drugi policzek, z trudem utrzymał się na nogach, tłumiąc jęk. Starszy Niro umiał bić równie dobrze jak młody. I sprawiało mu to taką samą przyjemność. – Gliny będą mnie przesłuchiwać – rzucił Alfred, widząc, że to jeszcze nie koniec. – Racja. Nikodem wychodzi z pokoju. Wraca z grubym, skórzanym pasem. Okłada nim syna – omijając ręce i twarz – dotąd, aż ze zmęczenia ręka odmawia mu posłuszeństwa. – Spierdalaj mi z oczu – rzuca. Alfred znika w jednej z sypialni na piętrze. Boli go całe ciało, nos i policzek, ale mimo to twarz wykrzywia w uśmiechu. Zapala papierosa, zaciąga się, rozwalony na łóżku, i w zamyśleniu patrzy przed siebie. Opłacało się. Naprawdę się opłacało zebrać manto od ojca, który przejmie sprawę w swoje ręce. Cóż to jest oberwać dwa razy po mordzie i parę razy po nerkach... W pierdlu gwałciliby go kijem od szczotki noc w noc, taki piękniś jak Alfred miał to jak w banku. To lanie kurewsko się opłacało. Naprawdę!
Oho, to jeszcze nie koniec... Gdy ojciec staje w drzwiach sypialni, Alfred unosi się na łokciu. – Nie ruszasz się z tego pokoju na krok, ty łazjo. Gdy gliny się od ciebie odpierdolą, jedziesz do Londynu na zmywak. Odpracujesz ten samochód. Nikodem odwraca się na pięcie i znika. Alfred wzrusza ramionami. W Londynie to mu ojciec będzie mógł naskoczyć... Wyciąga się na łóżku i po chwili zasypia snem człowieka sprawiedliwego – choćby nie wiem jak kuriozalnie to zabrzmiało. Jego ojciec zaś wykonuje kilka telefonów i umawia się na spotkanie z pewnym człowiekiem, który potrafi sprzątnąć każdy burdel. W przenośni i dosłownie.
Ludmiła z niecierpliwością nie mniejszą niż Maja i Zbynio wyczekiwała powrotu doktora Sokołowskiego. Jak zniknął rano, tak do tej pory nie dał znaku życia. Telefonu nie odbierał. Dzieci dostały histerii. Ledwo je uspokoiła. Wreszcie przed domem zatrzymał się samochód. Michał pożegnał się z Jakubem – bo to przyjaciel go odwiózł – krótkim uściskiem dłoni. Spojrzał na wybiegające z domu dzieci i uśmiechnął się, czując parszywe poczucie winy. Znów zostawił je na cały dzień.
Znów musiał wysłuchiwać ich szlochów i wyrzutów. Znów zapewniał, że już nigdy... że to ostatni raz. A dzieci wierzyły mu, bo chciały wierzyć. Zresztą... czy miały inny wybór? Został im tylko ojciec. Mama... – Mama wlóci? Jutlo? – Zbynio wyjął kciuk z buzi, by zadać to jedno jedyne pytanie. – Jutro, głupku. I nie wróci. Już nigdy. Bo nie żyje – odpowiedziała Maja z nagłą złością, nim Michał zdążył się odezwać. Chłopiec jęknął, zacisnął oczy i wbił kciuk do ust. – Maja... – zaczął Michał, ale... umilkł. Sam nałgał synkowi w żywe oczy. Sam nakarmił go nadzieją na mityczne „jutro”, kiedy to mama wróci i wszystko będzie jak dawniej. Maja była przynajmniej szczera. Do bólu, ale szczera. On zaś nie miał tyle odwagi. Objął synka, przytulił do siebie. Serce mu się krajało, gdy czuł, jak dziecko drży. Ssąc w zapamiętaniu kciuk. Muszę coś z tym zrobić – przemknęło Michałowi przez myśl. – Później, po pogrzebie... coś muszę z tym zrobić... – Dobry wieczór, panie doktorze. Uniósł głowę i wstał, widząc Ludmiłę. Zupełnie wyleciało mu z głowy, że zostawił dzieci pod opieką tej... harpii. Harpii, która obciągała właśnie obcisłą bluzeczkę, a z dekoltu wylewał się bujny biust, pod samym niemal nosem doktora Sokołowskiego. – Dzieci zachowywały się bez zarzutu – zagruchała. –
Jutro również mogę się nimi zająć. Jesteśmy przecież sąsiadami. Trzeba sobie pomagać. A ja chętnie ci pomogę, kochanie, w czymkolwiek zechcesz – dodała w myślach. Na widok Michała Sokołowskiego, który był naprawdę grzechu wart, robiło jej się ciepło między nogami. Jeszcze za wcześnie, by wyciągnąć po niego dłoń. Jeszcze nie wypada. Ale po pogrzebie żony należałoby się zająć zbolałym wdowcem jak trzeba, prawda? I jego dziećmi, rzecz jasna. Każdy mężczyzna potrzebuje pocieszenia. A kto najlepiej pocieszy, jak nie gorąca, chętna sąsiadka? Czy takim piersiom oprze się jakikolwiek facet? Już teraz doktorek wodzi za nimi głodnym wzrokiem... Może nie skończy się tylko na pocieszaniu? Może... Ludmiła Zioło już niedługo zostanie Ludmiłą Sokołowską? Pięknie to brzmi. Uśmiechnęła się, oblizując mimowolnie usta. – To ja już pójdę. Wrócę jutro rano, zrobię panu i dzieciom śniadanie. Nie zdążył powiedzieć, że poradzą sobie sami, bo dziewczyna obróciła się na pięcie i odeszła, rzeczywiście odprowadzana wzrokiem doktora, w którym nie było ani odrobiny głodu, jak jej się wydawało, lecz jedynie bezsilność i rozpacz. Chyba przysporzyłeś sobie nowych kłopotów, doktorze Sokołowski. Jakby jeszcze było ci mało...
Pogrzeb Marty i Antosia odbył się w pochmurne sobotnie popołudnie. W kościele i na cmentarzu zgromadziły się tłumy, bo też ludzi bardzo poruszyła ta śmierć i nieszczęście, jakie spadło na rodzinę Sokołowskich. Przywiódł ich też gniew. Nie tylko na Tadka Marszaka. Na wszystkich tych, którzy naćpani albo pijani siadają za kierownicą i zabijają niewinnych ludzi. Na tych, którzy jadą razem z nimi – na ich kumpli, żony, matki, siostry – którzy powinni powstrzymać napranego kierowcę, nim spowoduje wypadek, a pozwalają mu prowadzić, bo przecież „nie będę wracać na piechotę”. Gniew na „panów życia i śmierci” w czarnych beemkach, którzy – dla fanu – zapieprzają przez miasto dwieście na godzinę, a policja „może im naskoczyć”. Bezczelność i bezkarność – oto dwa słowa, które idealnie opisywały ludzi pokroju Tadka Marszaka i Alfreda Nira. A przecież wystarczyło temu ostatniemu skonfiskować samochód rok temu, gdy prowadząc po kilku głębszych, miał stłuczkę. Może uratowałoby to życie dwóm kobietom i dziecku? Może po prostu nie miałby czym zabijać? Zamiast tego dostał mandat i zakaz prowadzenia pojazdów, z którego nic sobie nie robił... I tysiące jemu podobnych również nie. Ludzie zgromadzeni na cmentarzu nic nie mogli na to poradzić, więc przyszli na pogrzeb Marty i Antosia, by choć tak, w gniewnym milczeniu, zaprotestować.
Sąsiedzi ze wsi, w której mieszkali Sokołowscy, koleżanki i koledzy ze szpitala, rodziny Marty i Michała, nieznajomi, których poruszyła ta tragedia, a w końcu... dziennikarze. Ich nic tak nie porusza, jak właśnie takie tragedie. Ładnie będą wyglądały jutrzejsze brukowce: na pierwszych stronach zdjęcia odzianego w czerń, przystojnego doktora, trzymającego za ręce dwójkę bladych i smutnych dzieci... Może podczas pogrzebu wydarzy się coś bardziej dramatycznego? Może jakieś rzucanie się na trumnę? Tego nie można przeoczyć! Przy tym trzeba być! Więc byli, mniej lub bardziej dyskretnie ukryci wśród tłumu, z obiektywami aparatów i kamer wymierzonymi w tamtą trójkę. Przystojny doktor rozczarował ich jednak. Stał zupełnie nieruchomo, wbijając puste spojrzenie w trumnę u swoich stóp. Były w niej ciała Marty i Antosia – to wiedział, choć nie pozwolono mu po raz ostatni spojrzeć na żonę i synka. Jakub, który pomagał mu w tych trudnych dniach, najtrudniejszych w życiu, nie pozwolił mu na to. Parę dni wcześniej zapytał, czy Marta i Antoś mają zostać pochowani w trumnie, czy poddani kremacji. Michał spojrzał na niego z przerażeniem. Spalić? Spalić żonę i dziecko?! – Spokojnie, przecież muszę to wiedzieć – mruknął Jakub, odwracając wzrok.
To on zajął się wszystkimi formalnościami, za co Michał był mu wdzięczny, sam ledwo sobie radząc z przygotowaniem dzieciom śniadania i kolacji. Przez te dni trwali we troje w otępieniu, czekając... Dzień pogrzebu miał zmienić wszystko. Zbynio, któremu Maja kilkakrotnie tłumaczyła, że pochowają wtedy mamę – miał nadzieję, że to będzie właśnie owo „jutro”, które obiecał mu tatuś. Że skoro mamę schowają, to „jutro” się ona odnajdzie, wróci do domu, do niego, swojego synka, i do taty. Maja chciała wrócić do szkoły i zapomnieć. Choć na chwilę zapomnieć, że jej świat, tak dotąd bezpieczny, przestał istnieć. Nie mogła patrzeć na snującego się po domu ojca, który coraz częściej miał oczy zaczerwienione nie od łez – na nie też nie mogła patrzeć – ale od alkoholu. Nie mogła patrzeć na idiociejącego z dnia na dzień brata, który najwyraźniej cofał się w rozwoju. Już nie tylko ssał bez przerwy ten kciuk, ale zaczynał seplenić. Jeszcze trochę i trzeba mu będzie zakładać pampersa. I karmić przez butelkę. Czy ojciec tego nie widzi?! Michał nie chciał widzieć. Po pogrzebie się tym zajmie... do tego czasu musi jakoś trwać... Ludmiła przychodziła codziennie, czy doktor Sokołowski ją o to prosił, czy nie. Krzątała się po domu jak jeszcze niedawno Marta, gotowała obiady, nawet okna umyła. Michał wodził za nią oszołomionym spojrzeniem:
co ta kobieta robi w ich domu? Kto dał jej prawo nakładać fartuszek jego żony, w którym Marta wyglądała uroczo, a ta, z piersiami niemal na wierzchu, po prostu wulgarnie? Kto pozwolił tej dziewczynie wydawać rozkazy jego dzieciom? I jemu również. Ty sam, doktorze Sokołowski. Nie pamiętasz? To ty zaprosiłeś ją kilka dni temu do swojego życia, więc teraz słuchaj, jak mówi: – Michał, umyj ręce, siadamy do obiadu. To już nie „panie doktorze”, lecz Michał? Kiedy przeszli na ty? Unosił tylko brwi w zdumieniu, nie potrafiąc się zdobyć na protest, i szedł myć ręce, a potem siadał przy stole, bez apetytu wmuszając w siebie to, co tamta przed nim postawiła. Ludka w ciągu tych trzech dni doskonale odnalazła się w roli pani Sokołowskiej. Jeśli o nią chodzi, może sprowadzać się do pięknej willi zaraz po pogrzebie... Stała w tłumie zebranym na cmentarzu i pożerała głodnym wzrokiem mężczyznę, któremu do twarzy było zarówno w czarnym garniturze, jak i lekarskim fartuchu. W marzeniach już widziała siebie u jego boku. Rodzina Marty stała tuż za Michałem i dziećmi. Dorota z Grażyną szlochały przez całą ceremonię, popatrując przy tym na tego nieczułego drania, który nie uronił nad grobem żony i dzieciątka ani jednej łzy. Ani jednej!
Michał nie płakał. Przed pogrzebem Jakub zaaplikował mu końską dawkę leków uspokajających, żeby przyjaciel jakoś dotrwał do końca. Godnie, właśnie bez szlochów i rzucania się na trumnę. Tak chciałaby widzieć męża Marta Sokołowska. Tak chciał go widzieć najbliższy przyjaciel. Inni spragnieni byli widowiska. Dzieci stały po bokach ojca, trzymając go kurczowo za ręce. Maja patrzyła na trumnę z niedowierzaniem, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że mama rzeczywiście nie żyje, że zamknęli ją w tym drewnianym pudle i za chwilę zakopią, a ona, Maja już nigdy... nigdy... Z gardła dziewczynki wyrwał się cichy skowyt. Michał przygarnął ją do siebie. Wtuliła twarz w jego ramię, trumna zniknęła jej z oczu. Zbynio stał cichy i spokojny, tak jak prosił go tatuś. Kciuk sam wędrował do buzi, ale chłopczyk dzielnie z nim walczył. Jeśli będzie grzeczny, może dziś będzie to „jutro” i mama wreszcie wróci. Ksiądz kończył poruszające przemówienie. Wiele kobiet płakało. Wielu mężczyzn miało łzy w oczach. Tylko nie Michał. Uniósł wzrok, dotąd wbity w sosnową trumnę, ku pochmurnemu niebu. Na twarz mężczyzny spadły pierwsze deszczowe krople. Wyglądało, jakby się modlił razem z księdzem za spokój duszy Marty i Antosia, ale on... on przeklinał Boga najgorszymi słowami.
Ty, który ponoć wszystko możesz, pozwalasz, by zginęła tak dobra, kochana kobieta jak Marta, by z mojego synka – czym ci zawiniło trzyletnie dziecko?! – została miazga. Odebrałeś Mai i Zbyniowi kochającą matkę, widzisz ich cierpienie, przeklęty Boże?! Możesz na to patrzeć?! A tych dwóch bandziorów, którzy przyczynili się do tego, którzy zabili mi żonę, śmieje się tobie i mnie również w twarz. Przeklinam cię tak, jak do tej pory w ciebie wierzyłem. Jak wszyscy, cała moja rodzina, razem z Martą, w ciebie wierzyliśmy. Nigdy żadne z nas nie pójdzie więcej do kościoła. Nigdy nie zwróci się do ciebie z modlitwą. Skoro tak wygląda twoje miłosierdzie, to przeklinam cię z całego serca... Trumna spoczęła na dnie wykopu. Wszyscy czekali, aż Michał weźmie garść ziemi i jako pierwszy rzuci ją na sosnowe wieko. Ktoś pchnął go lekko w przód. Oderwał oczy od nieba, rozejrzał się półprzytomnie dookoła. Maja wisiała mu na ramieniu. Jeśli miał uczynić to, czego po nim oczekują, musiał odepchnąć córkę. Albo puścić dłoń Zbynia. Mógł także odwrócić się i odejść razem z dziećmi. Niech tamci sobie zasypują grób z Martą w środku, do woli. I to właśnie uczynił. Posłał sosnowej trumnie ostatnie, pożegnalne spojrzenie, zagarnął dzieci i odszedł przez rozstępujący się przed nim tłum. Niezatrzymywani przez nikogo doszli do samochodu.
– Tatusiu, kiedy będzie jutlo? Michałowi pękło serce.
ROZDZIAŁ XII Podczas gdy rodzina i przyjaciele odprowadzali w ostatnią drogę Martę i Antosia Sokołowskich, pod tylne wejście do szpitala podjechała więzienna sanitarka. Tadek Marszak był gotów do transportu, jak prokuratorowi oznajmił ordynator. Mogą go sobie zabierać. Lekarzom mogło się zdawać, że tak jest, ale Tadek był przeciwnego zdania. Próbował wszystkiego: udawał utratę przytomności, zerwał kilka szwów, odkręcił zatyczkę wenflonu, licząc, że zacznie krwawić... Wszystko na próżno. Konowałów nie dało się zwieść, szwy nałożyli mu z powrotem, grożąc, że go skrępują, a z żyły popłynęło kilka kropel, po czym krew zastygła i było po krwotoku. Zdawało się, że nic nie ocali Marszaka przed więziennym szpitalem. Pozostała mu tylko jedna jedyna nadzieja: Albert Niro, jego przyjaciel, jakoś go z tego wyciągnie. Musi go wyciągnąć! Bo Tadek – jeszcze niejasno – zaczął sobie przypominać wydarzenia tamtego wieczoru. I poprzedniego spędzonego w towarzystwie Alfreda również. Będzie miał co opowiadać glinom, gdy zaczną go cisnąć. Na początek o gwałcie na tamtych dwóch lachonach – co miał do stracenia? On, Tadek, nic. Alfred –
owszem. Zażąda, teraz, zaraz – nim go wywiozą z bezpiecznego lubieńskiego szpitala – widzenia z tamtym. Ma prawo do jednego telefonu. I do adwokata. Ma, no nie? Więc chce zadzwonić do Alfreda. Dwaj sanitariusze weszli do sali. Tadek rozdarł się na ich widok, wzywając pomocy, domagając się telefonu, adwokata, rozmowy z Alfredem i co tylko ślina mu na język przyniosła. Jeden z mężczyzn, nic sobie z krzyków Marszaka nie robiąc, podszedł do niego, błyskawicznym ruchem wbił mu igłę w udo i nacisnął tłoczek strzykawki. Tadek wybałuszył oczy, oddech uwiązł mu w gardle. Chciał zaczerpnąć powietrza, ale nie mógł. Nie mógł! Dusił się! – Spokojnie, kolego – odezwał się drugi z mężczyzn. – Dostałeś kapkę pavulonu. Wiesz co to jest? Taki fajny specyfik, który wysyła na tamten świat. Ale my jesteśmy dobrzy chłopcy. Teraz podamy ci narkozę, żebyś się tak nie rzucał. Obudzisz się zupełnie gdzie indziej. Spodoba ci się. Śpij, kolego. Do zobaczenia... Zaśmiał się i podał znieruchomiałemu Marszakowi drugi środek prosto do żyły. Tak, to byli „dobrzy chłopcy”. Oni chcieli go tylko bez niepotrzebnego zamieszania przetransportować do szpitala więziennego. „Źli” przyjdą do Tadka jeszcze tej nocy...
Ten dzień zdawał się nie mieć końca. Jeśli Michał myślał, że po pogrzebie dadzą jemu i dzieciom spokój, że pozwolą im przeżywać żałobę w samotności, to się mylił. Dom był pełen ludzi, szeptem albo półgłosem rozmawiających o wszystkim, tylko nie o Marcie. I dzieci biegających po pokojach. Czasem któreś z nich zaśmiało się i natychmiast było uciszane przez dorosłych. – Trzymasz się, synu? – Przed Michałem stanął jego ojciec, przyglądając mu się uważnie. – Musisz iść do psychologa, matka tak powiedziała. I dzieci zaprowadzić. Ze Zbyszkiem dzieje się coś niedobrego. Słuchasz mnie? Kiwnął machinalnie głową. Wiem... wiem to wszystko. Ale to później... teraz daj mi spokój. Daj nam spokój. Po prostu zabierz całe to towarzystwo i wynoś się z naszego domu. – Tobie to nawet psychiatra by się przydał. – Sokołowski zniżył głos. O takich sprawach jak depresja rozmawiało się w ich rodzinie szeptem, a najlepiej wcale. Mężczyźni z ich rodu mieli być silni, nie do zdarcia. Tak Sokołowski został wychowany i tak wychował swego jedynaka. – Znaleźć jakiegoś? Który dyskretnie przepisze ci leki? – Jakie leki? – No takie... wyciszające... – Słowo
„przeciwdepresyjne” nie chciało przejść Sokołowskiemu przez gardło. – Sam sobie przepiszę – uciął Michał. – To dobrze. To nawet lepiej. Trzymaj się, synu. Pamiętaj, że masz dzieci. Jesteś głową rodziny. Kiedy wracasz do pracy? Michał spojrzał na ojca z mieszaniną zdumienia i nienawiści – tak właśnie. Dziś pochował żonę i dziecko, jego synową i wnuka, a ten pyta „kiedy wracasz do pracy?”. Jakaś część umysłu, myśląca jeszcze racjonalnie, podpowiadała mu, że tak jego ojciec próbuje sobie poradzić z własną rozpaczą, ale druga część po prostu nienawidziła... Nienawidziła i ojca, i matki, która zamiast zaoferować pomoc przy dzieciach, chociaż na parę dni, jęczała coraz głośniej, że ma migrenę i musi się położyć. I teściowej ze szwagierką, które dopadły Zbynia i tuląc go, głaszcząc po głowie i obcałowując, powtarzały jękliwie: „Sierotka, nasza biedna sierotka”... Nienawidził ich całym sercem. Maja gdzieś zniknęła i przynajmniej ją ominęło to wszystko. Michał musiał wytrwać do końca koszmaru. Jakub, który wpadł zaraz po dyżurze, patrzył na przyjaciela z drugiego końca pokoju. Jemu też nie podobało się to, co widział. Również uważał, jak starszy Sokołowski, że Michała powinien przebadać lekarz i przepisać mu jakieś leki, teraz, dopóki ten się jeszcze trzyma, póki depresja jeszcze całkiem nim nie zawładnęła,
ale on miał na tyle przyzwoitości, by powstrzymać się z dobrymi radami przynajmniej do jutra... Wreszcie... Żałobnicy zaczęli się powoli żegnać... Jeszcze chwila i Michał zostanie sam. Będzie mógł nalać sobie do szklaneczki trochę whisky, wychylić do dna i ból może odrobinę zelżeje. Ta nienawiść, którą czuł do wszystkich i wszystkiego, też. Dorota wypuściła z objęć Zbynia i stanęła przed Michałem. Z jej załzawionych oczu zniknęło współczucie. Patrzyła na zięcia wzrokiem zimnym i nieczułym. – To co? Teraz pójdziesz pić, a potem zaciągniesz do łóżka tę cycatą blondynę, która ślini się do ciebie przez cały wieczór, czy... Trzask! – uderzenie w twarz przerwało jej w pół słowa. Szmer rozmów ucichł jak nożem cięty. Nagłą ciszę przerwał wrzask Doroty. I Grażyny... I teścia... I matki... Michał jęknął i wpił palce we włosy. Boże, niech to się skończy. Jakkolwiek. Byle wreszcie nastąpił koniec.
Tadek Marszak ocknął się w niewielkim pokoju, otulony w mrok. Chwilę zbierał myśli, rozglądając się dookoła. Leżał na szpitalnym łóżku, przypięty do niego pasami. Żył. Chociaż,
gdy tamten wstrzyknął mu coś w udo i Tadkowi odebrało dech w piersiach, był pewien, że umiera. A jednak żył. Rano, na obchodzie – bo będzie tutaj jakiś obchód, no nie? w więziennych szpitalach też są lekarze? – zacznie się domagać widzenia z Alfredem. Jeżeli gliny chcą, by współpracował, najpierw to. Bez tego nie ma gadania. Do pokoju weszła pielęgniarka. Rzuciła okiem na kartę zawieszoną w nogach łóżka. – Dobry wieczór, panie Marszak, jak pan się czuje? – Chcę się widzieć z lekarzem. – Jutro... – Teraz chcę się widzieć z lekarzem! – A ja przyszłam pana rozwiązać... Skoro jednak podnosi pan głos... Słowa kobiety złowróżbnie zawisły w niewielkim pomieszczeniu. Marszak pomyślał, że już lepiej poczekać do rana bez skórzanych pęt na rękach i nogach, niż dalej się awanturować, a potem i tak czekać do rana. – Już jestem spokojny, siostrzyczko – wymruczał pokornie. I to był jego błąd. Gdyby pozostał spętany, może te pasy, które właśnie zaczęła rozpinać pielęgniarka, ocaliłyby mu życie. Może...
W chwili jednak, gdy zdjęto mu ostatnie pęta, gdy roztarł ręce i poruszył swobodnie stopami, był martwy. Choć jeszcze o tym nie wiedział.
Sierżant Drozd był na pogrzebie Sokołowskich z paru przyczyn. Czuł się współwinny ich śmierci, ale nie tylko to sprowadziło go na cmentarz tamtego sobotniego popołudnia. Wiedział, że dopóki sprawiedliwości nie stanie się zadość, jakakolwiek by ta sprawiedliwość była, dopóki sprawca wypadku, prawdziwy sprawca, nie zostanie ukarany, dopóty on, Jacek Drozd, nie zazna spokoju. I nie zostanie mu wybaczone. Jako jeden z ostatnich podszedł, by rzucić garść ziemi na trumnę, w której pochowano Martę z synkiem. Stanął nad grobem. Palce zacisnęły się w pięść. Złożył sobie i jej bezgłośne przyrzeczenie. Rozwarł dłoń. Ziemia przesypała się między palcami. Jakaś kobieta stanęła obok niego. Miała zaczerwienione od łez oczy i pociągała nosem. – Nigdy nie zapomnę widoku tego samochodu. I tej biednej kobiety, jak umierała... – usłyszał cichy szept. Spojrzał na kobietę. To była Beata Jaczyńska, pierwszy i najważniejszy świadek tamtego wydarzenia. Nagle... Jacka olśniło! Spokojnie, spokojnie, chłopie! To mogą być płonne nadzieje!
– Pani Beato, czy ma pani może w swoim samochodzie kamerę? – zapytał powoli. – Mam. Tyle oszołomów teraz jeździ... Mam. Całkiem dobrą. – A wtedy, gdy wydarzył się ten wypadek...? – Powinien się nagrać. Cały. Od początku do końca. O ile karta pamięci się nie przepełniła. Nie, nie mogła się przepełnić, bo mało jeżdżę od tamtej pory... – Ma pani tutaj tę kamerę? – Jacek nadal pytał spokojnie, choć ogarniało go coraz większe podniecenie. Jak zawsze, gdy zwietrzył trop. – Tak. Chętnie ją panu przekażę, inspektorze. – Jestem sierżantem. – To niższy stopień czy wyższy? – Niższy. – Awansuje pan, na pewno – uśmiechnęła się do niego i skinęła ręką, by szedł za nią. Chwilę później wyjmowała z kamery kartę pamięci i podawała ją policjantowi. – Napiszę pani pokwitowanie... – Nie trzeba. Przecież nie ukradnie mi pan tego drobiazgu. Zresztą może ją pan zatrzymać. Mam w domu kilka innych. – Bardzo pani dziękuję. To może być ważny dowód. – A potrzebne są jakieś dowody? Przecież widziałam,
jak ten szaleniec zaczyna wyprzedzać. Na zakręcie. Widziałam, jak uderza w samochód tej biednej kobiety... Proszę nie mówić, nie, nie chcę nawet o tym słyszeć, że może mu to ujść na sucho! – Zrobię wszystko, by został ukarany, tak jak na to zasłużył. – Dziękuję, panie sierżancie. Może już nikogo nie zabije... Pożegnała się i wsiadła do samochodu. Jacek odprowadził wzrokiem małą srebrną corsę. Zatrzymał spojrzenie na karcie, którą Beata położyła mu na dłoni, po czym zacisnął palce tak, jak przed paroma chwilami zaciskał je na grudzie ziemi. Może jeszcze nie wszystko stracone. Może dorwiemy tamtego bydlaka, Marto Sokołowska...
Do późnej nocy siedział nad nagraniami z kamery. Najpierw musiał odnaleźć to właściwe, z dnia wypadku, a nie było to łatwe wśród dziesiątek plików dziwnie przez urządzenie zapisanych. Nie miały dat, tylko numery. Każde nagranie musiał otworzyć, każde przejrzeć od początku do końca, bo każde mogło być tym, którego szukał. Wreszcie...! Zastygł bez ruchu i z rosnącą zgrozą patrzył, jak w zasięgu kamery pojawia się jadący z ogromną szybkością samochód. Jak mija corsę, zbliża się do tira,
hamuje gwałtownie i nagle... skacze na przeciwległy pas. Nadjeżdżający fiat próbuje umknąć. Beemka uderza w niego, małe auto wylatuje w powietrze, dachuje i wreszcie roztrzaskuje się o drzewo. Przez ten czas kierująca corsą zdążyła zahamować i chociaż jej samochodem zarzuciło, stoi przodem do miejsca wypadku. Cała szosa, oba samochody i nawet tir są widoczne. Chociaż na zewnątrz panują ciemności, kamera na podczerwień dobrze sobie z nimi radzi. W jej oku pojawia się właścicielka corsy, biegnie do fiata. Kierowca tira najpierw okrąża swój wóz, potem dopada czarnego bmw, zagląda do środka. Przyzywany przez Beatę Jaczyńską, biegnie w jej stronę, wyciągając komórkę. Pewnie wzywa pogotowie... I wtedy, gdy tych dwoje jest przy fiacie Marty... wtedy... Jacek wstrzymuje oddech... Z czarnego bmw wysiada Alfred Niro. Idzie w kierunku roztrzaskanego samochodu, okrąża go, nagle pochyla się i podnosi coś z ziemi. Przygląda się małemu przedmiotowi parę chwil, po czym chowa go do kieszeni, odchodzi w las... znika z pola widzenia kamery. Jacek wypuszcza powoli powietrze. Czeka, patrząc na rosnące zamieszanie. Nadjeżdżają samochody, zatrzymują się, wyskakują z nich ludzie... Ale nie to interesuje sierżanta. On czeka na kogoś innego. Niro wraca. Znów pojawia się na ekranie. Z powrotem
wsiada na miejsce pasażera. Nadjeżdża pogotowie. Game over. Jacek zatrzymuje nagranie. – Ciekawe, jak się z tego wytłumaczysz – szepce do siebie. – Marszak nie zabił Marty i Antosia Sokołowskich. Ty to zrobiłeś, skurwielu.
W tej właśnie chwili sto kilometrów dalej, w drzwiach izolatki, w której leży Marszak, zgrzyta cicho klucz. Drzwi się uchylają. Do środka, szybko i cicho, niczym cienie, wchodzi dwóch mężczyzn. Łóżko ze śpiącym jak gdyby nigdy nic Marszakiem stoi pośrodku niewielkiego pokoju. To dobrze. Jeden z mężczyzn zamyka drzwi, podczas gdy drugi staje przy łóżku z poduszką w obu dłoniach i nagle... jednym skokiem siada Tadkowi na piersiach, wbijając mu poduszkę w twarz. Tadek szarpie się gwałtownie. Drugi mężczyzna przytrzymuje z całych sił jego nogi. Tadek walczy... walczy o łyk powietrza... o życie... Ale klatkę piersiową przygniata ciężar pierwszego napastnika. Nawet gdyby chciał zaczerpnąć powietrza, nie zdołałby. Poduszka knebluje mu usta i nos. Walczy do końca, dopóki starczy sił. Wreszcie wiotczeje. Nieruchomieje. Ten, który go przydusza, czeka jeszcze minutę. Musi być pewien, że ofiara rzeczywiście nie żyje, że nie udaje...
Wreszcie schodzi na podłogę, zdejmuje poduszkę z posiniałej twarzy Marszaka. Patrzy beznamiętnie na wybałuszone oczy, w których zastygło przerażenie. – Bierzemy go – szepce do kumpla. Uduszenie Marszaka to tylko połowa sukcesu. Pełen sukces osiągną, gdy Marszak własnoręcznie się powiesi. Tutaj, w tym pokoju, na klamce okiennej, z paskiem od szlafroka zaciśniętym na szyi. Gdy kończą, cicho i w pośpiechu, choć o tej godzinie nikomu się nie chce zaglądać do aresztantów, odstępują na kilka kroków od zwisających żałośnie zwłok i przyglądają się swemu dziełu z zadowoleniem. Wygląda to bardzo naturalnie: oto cienki Bolek, który zabił kobietę i dziecko, nie zniósł wyrzutów sumienia i powiesił się w swojej celi – tak będą wyglądać nagłówki brukowców. Jeszcze małe poprawki, by prokurator nie miał żadnych wątpliwości... Tych dwóch to profesjonaliści. Nie mogą sobie pozwolić na żaden błąd. Ma być samobójstwo? To będzie. – Spierdalamy – szepce ten pierwszy. Znikają tak cicho, jak się pojawili. Klucz powtórnie zgrzyta w zamku. Prokurator nie będzie miał wątpliwości, nawet jeśli w duchu zada sobie pytanie, skąd w celi więźnia znalazł się szlafrok z paskiem, wprost wymarzonym, by się na nim powiesić. I dlaczego akurat tej nocy siadł szpitalny
monitoring? Lekarz więzienny stwierdzi śmierć na skutek uduszenia bez udziału osób trzecich. Wszystko pozamiatane.
Tak oto Tadka Marszaka dopadła nie klątwa Michała, nie modlitwa Alfreda, ale forsa Nikodema Nira...
ROZDZIAŁ XIII Sierżant Jacek Drozd był w biurze prokuratora okręgowego punkt ósma. Zanim ten zdążył zdjąć płaszcz i wypić filiżankę espresso, już miał przed sobą podekscytowanego policjanta, po którym widać było nieprzespaną noc. – A więc już pan wie? – mruknął prokurator. – Tak! I mam dowód! – Jacek triumfalnie pokazał kartę pamięci wyjętą z kamery Beaty Jaczyńskiej. Prokurator uniósł brwi. I westchnął. Właśnie przed chwilą dostał telefon ze szpitala, że Marszak powiesił się w nocy na pasku od szlafroka. Bez wątpienia samobójstwo. Można zamknąć sprawę wypadku, bo sprawca nie żyje. Jeśli ten młody sierżant ma dowód, że w śmierci Marszaka ktoś maczał palce... – Niro znalazł kamerę i wyniósł ją z miejsca wypadku! Gdy odtworzy pan nagranie... – Zaraz, zaraz, o czym pan mówi, sierżancie? – To Niro spowodował wypadek! Mam na to dowody! – To Marszak spowodował wypadek – zaczął prokurator, cedząc dobitnie słowa – i właśnie dostałem informację, że powiesił się dziś w nocy. – Powiesił? – Drozd osłupiał. – Dlaczego?
– Bo zabił kobietę i dziecko! Właściwie dwie kobiety i dziecko! – To nie on! Na nagraniu ma pan wyraźne dowody, że zrobił to Alfred Niro! Mogę je odtworzyć? Prokurator nie mógł odmówić. Z westchnieniem włączył laptop i po chwili patrzył, jak czarne bmw wyprzedza w szalonym pędzie samochód, w którym zamontowana jest kamera, a potem jak posyła do nieba Martę i Antosia Sokołowskich. – Niech pan patrzy teraz... – zaszeptał Drozd. – Widzi pan? Niro wysiada jakby nigdy nic, ogląda to, co zostało z fiata, schyla się, podnosi kamerę i idzie ją ukryć... Wraca i znów jakby nigdy nic wsiada do beemki, by udawać ciężko rannego. – I to jest pański dowód na to, że on spowodował wypadek? – w głosie prokuratora brzmią dziwne tony. – Skąd pewność, że podniósł akurat kamerę? Przecież nic nie widać. Jedynie to, że się po coś schyla. Może Niro to zapalony grzybiarz i zobaczył prawdziwka, a potem odszedł za potrzebą? Ludzie w szoku robią różne rzeczy... – Nie mówi pan poważnie, panie prokuratorze... – Jacek Drozd pobladł. Rozmawiał przecież z Alfredem, widział jego reakcję na pytanie o kamerę. Wiedział, że tamten wyszedł w nocy, wrócił na miejsce wypadku i ukrył trefny przedmiot jeszcze lepiej. Był pewien na sto procent, że to Niro szarpnął kierownicą, rzucając bmw na przeciwległy pas.
To on spowodował śmierć trzech osób, a jeśli teraz dodać Marszaka, to czterech. Sukinsyn, co podpala dla jaj ludzi, był do tego zdolny! Tylko jak przekonać do swoich domysłów prokuratora? Bo rzeczywiście to nagranie to żaden dowód, jedynie hipoteza... – Gdybyśmy poddali go badaniu wykrywaczem kłamstw... – odezwał się błagalnie. – Przecież nawet samobójstwo Marszaka świadczy przeciw niemu. Gdyby Marszak przypomniał sobie wszystkie okoliczności wypadku, także to, że Niro szarpnął kierownicą, on sam byłby niewinny, a Niro poszedłby siedzieć. Przecież nawet to... Prokurator podniósł się powoli, obszedł biurko i stanął przed młodym człowiekiem, patrząc na sierżanta z mieszaniną podziwu i litości. On też kiedyś był pełen ideałów. Znaleźć dowody, doprowadzić do aresztowania i zrobić wszystko, by sprawiedliwości stało się zadość. Szybko pozbawiono go złudzeń. Nie istniało coś takiego jak sprawiedliwość, a już na pewno nie, jeśli chodzi o tych na świeczniku. Jego starszy kolega już pierwszego dnia pracy opowiedział mu pewną anegdotę... Sędzia kończy rozprawę, zapada wyrok. Pozwany krzyczy: – To niesprawiedliwe! To niesprawiedliwe! Sędzia bierze go pod ramię, wyprowadza przed budynek sądu, stawia przodem do niego i mówi: – Niech pan czyta, co jest napisane nad drzwiami?
– Sąd Najwyższy. – A widzi pan gdzieś tu słowo „sprawiedliwość”? Za każdym razem, gdy prokurator Ścisło słyszał, jak sądy uniewinniają bandziorów z mafii... Jak wydają żenująco niskie wyroki choćby na takich Marszaków... Jak zasądzają od szpitala, w którym na skutek zaniedbań lekarzy zmarło dziecko, dwadzieścia pięć tysięcy złotych odszkodowania dla zrozpaczonych rodziców – dwadzieścia pięć tysięcy!, na tyle wyceniono życie dziecka! To już rasowy koń kosztuje więcej! Wtedy przypominał sobie tę anegdotę. „A widzi pan gdzieś tutaj słowo «sprawiedliwość»?”. I powoli tracił złudzenia... Dziś nie miał żadnych. Ten sierżant widać jeszcze jakieś posiada. Trzeba go teraz, natychmiast sprowadzić na ziemię, nim napyta biedy komuś, kto i tak wiele wycierpiał. – Proszę posłuchać, sierżancie Drozd. Tadeusz Marszak powiesił się w nocy na pasku od szlafroka. Lekarz stwierdził samobójstwo bez udziału osób trzecich. Jeśli zacząłbym mieć co do tego wątpliwości... jeżeli zacząłbym podejrzewać, że ktoś jednak Marszakowi pomógł... Jak pan myśli, komu najbardziej zależało na śmierci tego chwasta? Kto miałby powody, by się mścić? – Doktor Sokołowski – wydusił policjant. – Dokładnie. Wczoraj odbył się pogrzeb jego żony i synka, ten facet i tak już swoje przeszedł. Mogę zadzwonić do prokuratury wojewódzkiej i oznajmić:
Marszak został zamordowany na czyjeś zlecenie. Pierwsze, co zrobią, to wezwą na przesłuchanie Michała Sokołowskiego. Jeżeli nie wypadnie wiarygodnie – a nie wiadomo, jak zachowa się ktoś po takich przejściach – wydadzą nakaz aresztowania. Tego pan chce? Drozd pokręcił głową. – Niech więc pan da spokój. Dla dobra wszystkich zainteresowanych. Nawet gdyby miał pan mocne dowody, że Niro jest sprawcą wypadku i przyłożył rękę do śmierci Marszaka... – prokurator zawahał się. – Dostaliśmy polecenie z samej góry, żeby zamknąć tę sprawę. Rozumie pan? Policjant kiwnął głową, zupełnie pokonany. Już wychodził, gdy zatrzymały go słowa prokuratora: – Swoją drogą, ktoś powinien przesłuchać doktora Sokołowskiego na okoliczność śmierci Marszaka. Pan to zrobi, czy mam wysłać kogoś z moich ludzi? – Ja z nim porozmawiam. Za sierżantem zamknęły się drzwi. Prokurator wziął teczkę, w której gromadził dokumenty dotyczące tej sprawy, i stanowczym gestem zamknął ją raz na zawsze. Czy widzisz tu gdzieś słowo „sprawiedliwość”?
Pierwszy atak przypuściła po śniadaniu, gdy dzieci poszły na górę przygotować się do wyjścia – Ludmiła
stanowczo oświadczyła, że najlepszą terapią dla Zbyszka i Mai będzie powrót do codzienności, do koleżanek i kolegów, a więc do szkoły – a Michał zmusił się, by wstać od stołu i pozmywać naczynia. „Może i ja powinienem wrócić do pracy?” – zastanawiał się, zanurzając talerz w ciepłej wodzie. Marta nie używała zmywarki, więc jemu też nie przyszło do głowy wrzucić po prostu naczynia do urządzenia, nastawić je i już. Posprzątane. Dopóki da radę, będą żyli tak jak przed jej śmiercią. Jakby Marta nie odeszła, zabierając ze sobą właśnie to normalne, spokojne, szczęśliwe życie... Wrócić do pracy? I tymi trzęsącymi się rękami operować pacjentów? Co ci się roi, doktorze Sokołowski? Pił. Pił wieczór w wieczór i noc w noc. Wstawał podcięty, zasypiał pijany, chociaż alkohol nie dawał ukojenia, a jeśli już, to na krótko. Był jednak w pewnym sensie karą dla Marty za to, że Michała zostawiła. Bo nie znosiła alkoholu w żadnej postaci, nawet niewinne piwo było w domu zakazane, więc teraz Michał pił. Mógł zamiast tego jechać na środkach nasennych, mógł wyłączyć się czymś silniejszym, miał recepty, miał pieczątkę, co za problem kupić sobie parę opakować psychotropów i... zasnąć. Ale miał przecież dzieci. Pić przestanie... już niedługo. Gdy tylko ból trochę zelżeje. Z prochami mógłby sobie nie poradzić. Trochę rozsądku mimo wszystko zachował. Te rozmyślania przerwało mu pojawienie się Ludmiły.
Weszła do kuchni jak do siebie, stanęła obok Michała i zagruchała tym swoim niskim, przeżartym papierosami głosem: – Może ulżyć ci nieco? Mam ręce sprytniejsze niż twoje. Zaśmiała się. Naparła biodrem na jego biodro. Biust niemal kipiał, opięty do granic przyzwoitości za małą bluzką z za dużym dekoltem. Michał odsunął się z niechęcią. Powinien powiedzieć tej dziewczynie, że ma dosyć jej obecności w swoim domu. Że dziękuje za dotychczasową pomoc i od dziś zacznie sobie radzić sam. Jeśli jednak chciał wrócić do pracy, która – był tego pewien – dałaby mu odrobinę zapomnienia, opiekunka do dzieci była potrzebna. A że innej nie miał, bo nie znalazł czasu ani sił na szukanie, musi zadowolić się tą nachalną gówniarą... Znów była przy nim. Znów czuł jej udo na swoim. Pochyliła się ku niemu i zaszeptała: – Wiem, jak pocieszać zbolałych mężczyzn. Zaufaj mi... Michał spojrzał na nią niemal z nienawiścią. W drzwiach kuchni stanęła Maja i przyglądała się im, marszcząc brwi. I właśnie to, wyraz zdumienia i potępienia w oczach dziewczynki, spowodowało wybuch. Zacisnął palce na ramieniu Ludmiły, aż syknęła z bólu, po czym pociągnął ją, choć próbowała się wyrwać z wrzaskiem, do wyjścia. Po
drodze zagarnął jej kurtkę i torebkę, kopnięciem otworzył furtkę i po prostu wypchnął na ulicę poczerwieniałą z wściekłości kobietę. – Chciałam ci pomóc, niewdzięczny sukinsynu! Harowałam za darmo! – wrzeszczała na całą wieś. – Znosiłam twoje lepkie łapska, gdzie tylko zdołałeś je wepchnąć, a ty tak mi się odpłacasz?! Pożałujesz tego, doktorku, pożałujesz! – Tłukła jeszcze przez chwilę pięściami w zamkniętą furtkę. Sąsiedzi przyglądali się jej i słuchali tych wrzasków, wstrząśnięci, pełni niedowierzania. Czy rzeczywiście doktor Sokołowski dobierał się do Ludki? Tak od razu? Zaraz po tym, jak Marta, jego żona, spoczęła w grobie? A może... doktor wcale nie był taki święty, jak się wszystkim wydawało? Może za zamkniętym drzwiami willi Sokołowskich już od dawna nie działo się najlepiej? Jego nie było całymi dniami – a wiadomo, jak lekarze zabawiają się z pielęgniarkami na nocnych dyżurach – ona ciągle w domu, rodząca kolejne dzieci... Czy tak wygląda normalna rodzina? Już prędzej stary Nowak, co może przyleje Nowakowej i dzieciakom raz w miesiącu, żeby moresu nauczyć, ale przynajmniej siedzi w domu, był lepszym mężem niż ten zarozumiały, wynoszący się nad innych doktorek. Jak można potraktować w ten sposób Ludmiłę, która opiekowała się jego dziećmi z dobrego serca? No jak? Jak można wyrzucić ją za drzwi niczym psa?
Te pytania zadawała Ludka każdemu, kto chciał jej słuchać. I opowiadała, oj miała co opowiadać, jak naprawdę wygląda życie Sokołowskich za dwumetrowym murem. Przy czym owo „naprawdę” nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, ale ludzie jej wierzyli. Bo komu niby mieli wierzyć? Sokołowscy byli tu nowi, mieszkali w Złotowie zaledwie kilka lat. Ludka, co by o niej powiedzieć, była swoja. A swój to swój!
Michał, oddychając ciężko jak po maratonie, wpadł do domu, zamknął z hukiem drzwi i oparł się o nie całym ciałem, jakby zaraz ktoś miał przypuścić na nie szturm. Maja ze Zbyniem stali na końcu korytarza i patrzyli na ojca wielkimi, pełnymi strachu oczami. Chłopiec oczywiście ssał kciuk. – Wyjmij ten palec z buzi! – krzyknął mężczyzna. Kciuk zniknął za plecami dziecka. – A ty co tu robisz? – Tym razem było to skierowane do Mai. – Miałaś być gotowa do wyjścia! Ty i Zbyszek! Marsz do pokoju, ubrać siebie i brata! Dzieci zniknęły pospiesznie. Dzwonek domofonu sprawił, że Michał zaklął cicho. Jeśli to ta namolna dziwka, chyba wezwie policję. Nie musiał nikogo wzywać, bo policja stała pod bramą.
– Dał pan niezłe przedstawienie, doktorze Sokołowski –
zaczął sierżant Drozd, wchodząc do środka. – Nie przysporzy to panu przyjaciół we wsi. – Nie wiem, o czym pan mówi – odmruknął. – Wyrzuca pan Ludkę za drzwi, ta oskarża pana o molestowanie... Mało panu kłopotów? – To ona molestowała mnie, jeśli już. A wyrzucić ją powinienem pierwszego dnia. W ogóle niepotrzebnie poprosiłem tę dziw... dziewczynę o pomoc. – Ale zrobił pan to, co zrobił, i teraz zaczną się plotki. Jeśli rzeczywiście Ludka się panu narzucała, a pan ją odtrącił, proszę się liczyć z zemstą szybką i okrutną. À propos zemsty... Zawiesił głos, licząc, że Michał zaprosi go do domu, bo rozmawiali na podjeździe. On jednak ani myślał wpuszczać do środka nikogo więcej. Doświadczenie z Ludmiłą napaloną czegoś go nauczyło. – Tadek Marszak nie żyje. Wzrok Michała się wyostrzył. – Jak to nie żyje? – Powiesił się dziś w nocy. Twarz doktora stężała, zmrużył oczy i wycedził: – I bardzo się z tego cieszę. Niech mu ziemia ciężką będzie. Jacek Drozd aż jęknął. – Człowieku, czy pan do reszty zgłupiał?! Takie słowa...
To jak przyznanie się, że pan zlecił to zabójstwo! Gdyby usłyszał je prokurator... – Nie będę udawał żalu po tym sukinsynu – syknął Sokołowski. – Żałuję jedynie, że konał krótko. Moja Marta umierała nieskończenie dłużej i cierpiała znacznie bardziej niż ta gnida. Gdyby to ode mnie zależało... – Proszę nie kończyć. Niech pan po prostu zamilknie. – A pan niech po prostu wyjdzie i nie wraca. – Jestem tu służbowo. Jeżeli nie udzieli mi pan odpowiedzi na parę pytań, będę zmuszony wezwać pana na posterunek. Jeśli się pan nie stawi z własnej woli, zostanie pan doprowadzony siłą. Michał patrzył na sierżanta przez chwilę, po czym... roześmiał się. A ten śmiech mógł zjeżyć włosy na karku... – Niech pomyślę – zaczął dziwnym, niemal żartobliwym tonem – naćpane bydlę zabija mi żonę i dziecko, a nasza znakomita policja, która powinna stać na straży prawa, przychodzi do mojego domu parę dni po tym, jak ich pochowałem, i chce mnie aresztować? Mnie? Dlatego że naćpane bydlę się powiesiło? Może niedługo, w trakcie śledztwa, stwierdzicie, że to ja kierowałem tym cholernym bmw? – Z głosu doktora zniknęło udawane rozbawienie. – Mam wystarczające wyrzuty sumienia, że to nie ja wiozłem Antosia moim SUV-em. Może przynajmniej synek by przeżył, a na pewno żyłaby moja żona, której dzieci potrzebują bardziej niż mnie. Proszę więc mieć na tyle ludzkich uczuć, o ile jeszcze pan jakieś ma, by nie
oskarżać mnie o cokolwiek innego. Gdybym mógł wymierzyć sprawiedliwość, zabiłbym Marszaka gołymi rękami, i cieszę się, że ktoś mnie w tym wyręczył. Czy to jasne? Sierżant patrzył na Michała Sokołowskiego, na jego pociemniałe z gniewu oczy, na ściągniętą bólem nieogoloną twarz, na wymiętą koszulę i nieodprasowane spodnie. Czuł bijący od niego odór alkoholu. I... zwyczajnie, po ludzku – chociaż przed chwilą został oskarżony o brak ludzkich uczuć – martwił się o tego człowieka. – Nie miał pan nic wspólnego z jego samobójstwem? – Nie. Nie miałem. Chociaż życzyłem mu śmierci i cieszę się, że... – Michał umilkł. Potarł twarz gestem człowieka śmiertelnie zmęczonego. – Może kiedyś, gdy znów będę umiał się modlić, pomodlę się za duszę tego skurwiela. Odszedł, przygarbiony, nie oglądając się na policjanta. Jacek Drozd odprowadził go wzrokiem, patrzył, jak Sokołowski zamyka za sobą drzwi domu i dziękował sobie w duchu, że nie wyjawił temu człowiekowi swoich podejrzeń. Nie powiedział, że w więziennej celi zawisł właściwie niewinny człowiek, a ten, co ma na rękach krew dwóch kobiet, małego chłopczyka i teraz jeszcze Marszaka, ten, który zniszczył życie Michałowi Sokołowskiemu i jego dzieciom, nigdy nie zostanie ukarany. Nie zapłaci za całe to zło.
Sprawa została zamknięta. Koniec. Kropka.
Mariola Marszak, matka „samobójcy”, zareagowała na śmierć syna tak jak matka zareagować powinna: zaczęła rozdzierająco szlochać. – Syneczku, mój biedny syneczku! – powtarzała, a policjant, który przyniósł jej tę wiadomość, nie miał pojęcia, co robić. Podać szklankę wody czy może czegoś mocniejszego? To był ten sam, który swego czasu namawiał Marszakową na złożenie doniesienia o przemocy domowej, ale ona „lubiła się huśtać”. Nawet teraz miała siniec pod okiem i mężczyzna był pewien, że to dzieło jej syna, po którym kobieta tak rozpacza. W końcu uspokoiła się na tyle, że mógł zostawić ją samą bez obaw, że coś z tej rozpaczy sobie zrobi. Gdy za policjantem zamknęły się drzwi, Marszakowa otarła łzy, ochlapała twarz zimną wodą i spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Patrzyła na nią pięćdziesięciopięcioletnia kobieta, która kiedyś była całkiem niebrzydka, lecz dziś wyglądała na zaniedbaną, zaszczutą, posiniaczoną staruszkę. Wyniszczył ją ciągły strach najpierw przed mężem, potem przed synem. Przeżyła obu. Dziś była wolna. I... nie wiedziała, co z tą wolnością
zrobić. Jeśli zostanie we wsi, ludzie nigdy nie zapomną jej tego, że była matką mordercy i samobójcy. Nigdy. Wieś nie zapomina. Jeżeli natomiast sprzeda skromny dobytek i opuści to miejsce, kto ją zechce? Marszakowej nie przeszło przez myśl, że wcale nie musi „ktoś ją chcieć”, że resztę swojego życia może po prostu spędzić sama i przeżyć na swój rachunek. Nie. Ona zawsze będzie potrzebować kogoś, na kim będzie mogła się owinąć niczym bluszcz... Cały czas, patrząc sobie w oczy otoczone pomarszczoną, pożółkłą skórą, uniosła włosy, podpięła je, odsłaniając długą szyję. Nagle wydała się sobie nieco ładniejsza. Gdyby o siebie zadbała... Lekki makijaż, podkreślający brąz tęczówek, i długie, jeszcze gęste rzęsy, ładna sukienka – ciało miała swoim zdaniem szczupłe, każdy inny powiedziałby, że wychudzone, wszystko powinno dobrze na niej leżeć. Może jeszcze farba na włosy i trwała... Tak, trzeba coś ze sobą zrobić i może... może... Wróciła do pokoju, rozejrzała się po nim oczami komornika. Co uda jej się szybko sprzedać? Albo zastawić w lombardzie? Parę rzeczy, których nie przepił ani stary, ani syn, jeszcze miało jakąś wartość. Na początek powinno wystarczyć. Potem przeszła do pokoju Tadka i bez namysłu zaczęła pakować jego rzeczy w czarne worki. Wszystkie
wylądowały na śmietniku. Szkoda, że nie mogła ich podpalić... Mieszkanie w byłych dworskich czworakach było komunalne, tak więc z niego nie będzie żadnej korzyści, ale parę groszy na nową drogę życia Marszakowa uzbiera. I kilka dni później wyruszy w podróż na drugi kraniec Polski. Tam przez pośredniak znajdzie pracę gospodyni u owdowiałego biznesmena. Przez ponad rok będzie sprzątała, prała i gotowała za skromną pensję. Z czasem pan Ignacy przestanie jej płacić, za to zacznie wymagać także innych usług, a ona bez szemrania się zgodzi. Bogaty biznesmen jest wymarzoną podporą dla kobiety-bluszczu. Na koniec Ignacy, gdy już sprawdzi swoją gosposię, zaproponuje jej ślub, a Mariola Marszak przyjmie oświadczyny, chociaż już wie, że Ignacy, gdy sobie popije, bywa... gwałtowny. Jak bardzo, Mariola dowie się dzień po ślubie, gdy małżonek przyłoży jej z pięści, bo przypaliła żelazkiem jego ulubioną koszulę. W następnej chwili on zacznie się kajać, widząc krew płynącą z rozciętej wargi, Mariola zaś... odetchnie, bo podświadomie czekała na ten moment. Znów wszystko wróci do normalności. Marszakowa poczuje się na swoim miejscu. U stóp pana, który pije i bije, ale czasem rzuci dobre słowo czy smakowitą kość. Nie uratujesz wisielca...
Alfred Niro patrzył na policjanta wzrokiem zupełnie nieruchomym. Jego pozbawiona wyrazu twarz przypominała woskową maskę. – Na ten temat również nie ma pan nic do powiedzenia? Niro nie odrzekł nic. Sierżant Drozd mógł z bezsilności zacisnąć szczęki i pięści. Oto ma przed sobą psychopatę zdolnego do wszystkiego. I musi go po przesłuchaniu puścić wolno, o czym tamten doskonale wie. Nie może tego sukinsyna zatrzymać nawet na czterdzieści osiem, bo prawnik jego ojca podniósłby natychmiast krzyk, a przełożonych Drozda zalałby potok skarg na brutalne traktowanie przez policję niewinnych obywateli... Jacek Drozd będzie patrzył, jak tamten z bezczelnym, aroganckim uśmieszkiem wychodzi z komendy i... co zrobi jeszcze tego wieczoru? Kogo skrzywdzi? Zadowoli się bezpańskim psem, którego zwabi na puszkę pasztetu, obleje benzyną i podpali, czy – po tym jak zasmakował w bezkarnym znęcaniu się nad ludźmi – znów zabije Bogu ducha winnego włóczęgę, wracającą samotnie po nocy prostytutkę czy nastolatkę, która za dużo wypiła na imprezie? Kto będzie następnym łupem Alfreda Nira? Na razie zmywak w Londynie – tak obiecał mu ojciec. Potem... się zobaczy. – Czy to wszystko, panie władzo? – odzywa się Alfred, patrząc na sierżanta z ledwo widoczną pogardą. – Sorry, ale jestem nieco zabiegany i nie chcę tracić więcej
czasu. – Odprawia sierżanta w jego własnym biurze na jego własnym posterunku. Jacek Drozd czuje porażającą bezsilność. Nawet przypieprzyć tamtemu z pięści nie może... Macha ręką w kierunku drzwi. Alfred Niro wychodzi, nie oglądając się. Oto – nie pierwszy i nie ostatni raz – bezprawiu i niesprawiedliwości staje się zadość, a jedyną karą dla tamtego bandyty będzie praca na zmywaku.
ROZDZIAŁ XIV Dni w pustym domu były chyba jeszcze gorsze niż znoszenie rozpaczy Mai i Zbynia. Michał nie przywykł do ciszy, tak niezwykłej pośród czterech ścian, dotąd wypełnionych spokojnym, miłym dla ucha głosem Marty, jej codzienną krzątaniną – w tak dużej rodzinie zawsze było coś do zrobienia – i śmiechem trójki szczęśliwych dzieci. Gdy sierżant Drozd poszedł w cholerę, Michał włóczył się po pokojach, nie mogąc sobie znaleźć celu. I oto cel znalazł jego. Telefon rozbrzmiał tak nagle, że Sokołowski drgnął, rozejrzał się w poszukiwaniu komórki, wreszcie znalazł ją pod stertą ubrań, w których byli na pogrzebie. Od tamtej pory – i od stypy, zakończonej przez Michała napadem furii – nikt nie śmiał go niepokoić. Teraz odbierał połączenie, czując podświadomie, że ten telefon zmieni jego życie. Nie mylił się. Dzwonił pediatra neonatolog z radosną wieścią, że Sokołowscy mogą już odebrać Stasia z Centrum Zdrowia Dziecka. Właściwie są bardzo oczekiwani i kiedy mama albo tata po maluszka przyjadą?
– Mama nie przyjedzie, bo nie żyje – odparł Michał i nie słuchając „O, Boże, przepraszam, tak mi przykro”, dodał: – Ja odbiorę dziecko. Jeszcze dzisiaj. Staś nie był przecież niczemu winien. A już śmierci Marty na pewno nie. Dlaczego Michał nie chciał tego przyjąć do wiadomości? Dlaczego nie potrafiąc pokochać tego dziecka, po prostu o nim zapomniał? Zarzucił kurtkę na ramiona i ruszył do drzwi. Przed wyjściem zatrzymał się. W nocy pił. I choć teraz czuł się aż za bardzo trzeźwy, czy w jego krwi nie krążą resztki alkoholu? Siebie mógł zabić choćby teraz, prawdę mówiąc, pragnął śmierci, która uwolniłaby go od tego koszmaru, ale gdyby zabił dwie niewinne istoty, czyjąś żonę i dziecko, a sam przeżył? Nigdy by sobie tego nie darował. Z drugiej strony jeden powód do wyrzutów sumienia więcej albo mniej, co za różnica? Dla Marszaka – żadna, dla ciebie, Michale Sokołowski, znaczna – odpowiedział sobie w duchu i sięgnął do kieszeni po telefon. Musi prosić o pomoc. Znów. Na szczęście Hania to nie tamta harpia. Nie będzie się do niego przystawiać... Dziewczyna przyjechała pół godziny później. Na widok doktora Sokołowskiego uśmiechnęła się, ale po chwili ten uśmiech zgasł. Z mężczyzny, którego miała w pamięci sprzed zaledwie kilku dni, został cień. Zapuszczony, nieogolony cień, przesycony wonią wódki i potu.
– Panie doktorze, nie wolno panu w tym stanie jechać po noworodka – zaczęła, dobierając starannie słowa. – Dlatego poprosiłem, byś ty mnie tam zawiozła – odparł opryskliwie. – Ale... ja mówię nie tylko o alkoholu. Pan wygląda... na... – Patrzyła nań z rozpaczą. Przecież nie powie temu człowiekowi wprost, żeby się wykąpał i przebrał. Michał na szczęście się domyślił. Spojrzał po sobie, wzruszył ramionami i poszedł do łazienki. Kwadrans później wrócił w o niebo lepszym stanie. Nadal wyglądał jak śmiertelnie zmęczony cień samego siebie, ale przynajmniej czysty cień. Droga do Warszawy minęła im w milczeniu. Michał nie życzył sobie rozmów. Mógłbyś być milszy dla dziewczyny, która ci bezinteresownie pomaga – szeptało sumienie, ale zignorował jego głos. O czym niby miał z Hanią Kotulską rozmawiać? O rodzinie, która rozsypała się jak domek z kart? O dzieciach, z którymi sobie nie radził? O pracy w szpitalu, która stała pod znakiem zapytania? Czy ordynator przyjmie Michała z powrotem? Jeżeli nadal będzie się staczał po równi pochyłej – na pewno nie. O czym miał więc doktor Sokołowski gawędzić ze śliczną, młodą, pełną ideałów dziewczyną? Gdyby tylko zapytał, opowiedziałaby mu o swoim niezbyt radosnym dzieciństwie. O tragedii, która dotknęła
jej rodzinę. O dniu, w którym umarła jej mama, a ona, Hania, przyrzekła sobie, że zostanie lekarzem i może oszczędzi innemu dziecku takiego bólu, jaki wtedy czuła... Ale Michał nie był zainteresowany czyimś bólem. Tylko własnym. Niedługo przyjdzie mu za to słono zapłacić...
Formalności załatwili dość szybko. Młody lekarz, który dzwonił do Michała z radosną wieścią, że Stasia może odebrać jego mama, już wiedział, jaką gafę popełnił: Sokołowski był tym Sokołowskim – lekarzem, o którym mówiono w całej Polsce. Teraz więc robił co mógł, by wszystko ułatwić, a nie utrudnić, czy raczej, żeby się jak najszybciej pozbyć Michała i Stasia Sokołowskich. Prosto ze szpitala, z noworodkiem w nosidełku, pojechali po Maję i Zbynia. Oboje wyczekiwali ojca ze strachem i niecierpliwością, bojąc się, że o nich zapomniał. Pani świetliczanka, która musiała zostać z dwójką dzieci po godzinach, nie powiedziała słowa. Dzieci omiotły podejrzliwym spojrzeniem Hanię Kotulską, czekającą za kierownicą SUV-a. Ona obdarzyła oboje serdecznym uśmiechem. Żadne nie odpowiedziało choćby próbą uśmiechu. Po prostu usiedli na swoich miejscach, Michał dopilnował, by zapięli pasy i skinął Hani głową, że mogą ruszać. Jak kierowcy taksówki... – przemknęło dziewczynie przez myśl. Poczuła ogromną przykrość, ale... nadal... nadal
próbowała usprawiedliwiać doktora we własnych oczach. Czy tego chciał, czy nie. – Dzidziuś zostanie z nami, tatusiu? – odezwała się Maja, patrząc na śpiącego w nosidełku Stasia. – Oczywiście, że z nami – mruknął Michał. I nagle dotarło doń, co go w najbliższych dniach, tygodniach i miesiącach czeka: opieka nad niemowlęciem, którego... nie kochał. I nie chciał. Ale co niby mógł uczynić? Oddać dziecko na wychowanie Dorocie czy Grażynie Jeżewskim? Nigdy! – Zostanie z nami – powtórzył tonem tak odpychającym, że Maja o nic więcej już nie spytała. Dziewczyna prowadząca samochód rzuciła Michałowi ukradkowe spojrzenie. Chciałaby zaproponować pomoc, ale... przed chwilą zranił ją wystarczająco. I była pewna, że nie życzy sobie niczyjej pomocy.
Media oszalały. „BOHATER CZY MORDERCA?!” – w tym tonie brzmiały nazajutrz nagłówki tabloidów. Do prasy dotarła wiadomość, że Tadeusz M., sprawca wypadku, w którym zginęło pół rodziny doktora S., powiesił się w bardzo niejasnych okolicznościach w swojej celi. Oczywiście było to samobójstwo, lekarz więzienny bez cienia wątpliwości stwierdził, że w śmierci
M. nie brały udziału osoby trzecie, ale... czy rzeczywiście? Nagrania ze szpitalnego monitoringu potwierdzały, że przez całą noc Marszak pozostawał sam. Nikt nie wpadł na ślad manipulacji – pół godziny zostało nadgrane na prawidłowy zapis kamer. Dwaj opłaceni przez Nikodema Nira zabójcy nie pojawili się na żadnym z nich. Robota była załatwiona czysto. Marszak też. Prasa jednak nie uwierzyła, bo nie chciała wierzyć. Samobójstwo nie było dla mediów tak smacznym kąskiem jak doktor, który najpierw ratuje życie temu, kto zabił mu żonę i dziecko, potem to życie w akcie zemsty odbiera. Akt zemsty – to dopiero pięknie brzmi! Opinia publiczna podzieliła się: część ludzi wierzyła w rzeczywiste samobójstwo Marszaka i cieszyła się, że Wyższa Sprawiedliwość wymierzyła mu karę tak szybko i skutecznie, część pomstowała na Michała i lekarzy w ogóle. Wieś, w której mieszkali Sokołowscy, była w zasadzie za, ale też przeciw niemu. Ludzie szybko zapomnieli, jak ofiarnie niósł im pomoc, ilu uratował życie i zdrowie, za to chętnie słuchali Ludki, która miała co opowiadać, oj miała... I podobno na stypie doktor kogoś pobił! Nie kogoś, tylko swoją teściową. I widzieliście, jak on ostatnio wygląda? Jak szaleniec. A te biedne dzieci? Gdyby Michał uczynił cokolwiek, by ułagodzić opinię publiczną, może wyszedłby z tego obronną ręką. Jeden wywiad, udzielony dziennikarzom tłoczącym się pod jego domem. Kilka słów wypowiedzianych przez pogrążonego
w żałobie doktora Sokołowskiego... Znów dziennikarze stanęliby po jego stronie. Michał miał to jednak gdzieś.
Kilka dni po śmierci Marszaka jedna z wiodących stacji wyemitowała krótki, bardzo wredny materiał. – Czy leczylibyście się u tego lekarza? – pytała dziennikarka, pokazując zbliżenie najpierw na trzęsące się ręce Michała, potem na jego obłąkany wzrok, jakim na nią patrzył. Do szpitala zaczęły spływać pierwsze protesty. Tydzień później ta sama stacja puściła drugi reportaż, w którym ta sama dziennikarka pokazała wymykające się z domu zaniedbane dzieci Sokołowskiego. Gdzieś ze środka willi dochodził rwący serce, nieprzerwany płacz niemowlęcia. I zadała pytanie: – Czy chcielibyście mieć takiego ojca? Odpowiedź była oczywista. Nie.
Najpierw pod dom Michała przyjechały Grażyna z Dorotą. Obie spłakane, obie wściekłe, nie szczędziły dziennikarzom smacznych szczegółów na temat doktora Sokołowskiego, które ci łykali niczym wygłodniałe pelikany. To dopiero będzie materiał do jutrzejszych wydań!
Kamery pracowały nieprzerwanie. I wtedy, gdy obie kobiety dobijały się do furtki. I wtedy, gdy przez domofon odpowiedziało im pełne nienawiści: „Idźcie precz, wiedźmy!”. I wtedy, gdy odjeżdżały wśród łez, odgrażając się, że wrócą. Potem przyjechali nie mniej zaniepokojeni rodzice Michała, którzy błagali go, by chociaż pokazał im nowo narodzonego wnuka. Nie doczekali się odpowiedzi. Dziennikarze, odprowadzając zrozpaczonych dziadków bezlitosnymi obiektywami kamer, byli zachwyceni. Co za materiał! Co za afera! Bohater czy morderca?! Jak można być tak okrutnym, by odmówić dziadkom ujrzenia wnuka po zmarłej córce? A własnym rodzicom wstępu do domu i spotkania z dwójką starszych wnuków? Co za potwór z tego S.! Może to on stał nie tylko za śmiercią nieszczęsnego M., ale i... własnej żony? Może wypadek był sfingowany? Może zawiodły hamulce lub układ kierowniczy i Marta S. zginęła „dzięki” własnemu mężowi? Psychopaci są wśród nas... Alfred, rozparty w salonie swojego ojca, z butelką piwa w jednym ręku i paczką orzeszków w drugim, nie przeoczył ani jednego reportażu, ani jednego słowa komentarza. Był tym wszystkim, co widział i słyszał, doprawdy... ukontentowany.
Ostateczny cios Michał Sokołowski zadał sam sobie kilka dni później.
Matylda Pszoniak statecznym krokiem zdążała ku domowi, w który nadal wymierzone były obiektywy kamer, chociaż część dziennikarzy, znudzona oczekiwaniem na cokolwiek, zebrała manatki. Paru co bardziej zawziętych paparazzich jednak pozostało, licząc na jakąś sensację, choć zza zamkniętych drzwi willi Sokołowskich dochodził jedynie płacz niemowlęcia, a otwierały się one tylko dwa razy dziennie – by wypuścić Maję i Zbynia, idących do szkoły, i wpuścić ich z powrotem. Doktora nie widziano ani razu. – Ukrywa się – rzuciła mściwie Ludmiła, mijając nieznajomą kobietę, która zatrzymała się przed zamkniętą furtką. – Ma widać coś więcej na sumieniu, niż wszystkim się wydaje. Matylda obrzuciła młodą cycatą dziewuchę nieprzychylnym spojrzeniem. Już ona znała takie lafiryndy, co leciały na dobrze ustawionych mężczyzn, a gdy ci odrzucali niechciane zaloty, mściły się, wygadując o Bogu ducha winnych facetach niestworzone historie. Matylda śledziła w prasie i telewizji tragedię rodziny Sokołowskich, znała doktora z jego sporadycznych, to trzeba przyznać, wizyt w przychodni rejonowej, gdy któreś z dzieci zachorowało. Zwykle przyjeżdżała z maluchami jego żona – cóż to była za kochana kobieta z tej Marty! Jaka oddana rodzinie i serdeczna! – ale parę razy zdarzyło się, że z Mają, Zbyniem czy Antosiem przyjechał doktor Sokołowski i Matylda była pewna jednego: kochał swoje
dzieci nad życie. Był dobrym człowiekiem, chociaż zaharowanym na śmierć, i Matylda, położna, która miała pieczę nad noworodkami w całej gminie, złego słowa na doktora nie pozwoliła powiedzieć. Chociaż plotki szalały. – Wzięłybyście się do roboty, a nie takie kalumnie na człowieka rzucały – mówiła do koleżanek z przychodni, dla których wymyślanie co bardziej niestworzonych historii na temat rodziny Sokołowskich stało się równie niezbędne jak poranny łyk kawy czy papierosek, wypalony na zapleczu. – Teraz na niego psioczycie, ale jak twojemu ojcu życie uratował, a twojej matce nogę, którą inny chciał od razu ciąć, to pod niebiosa żeście go wychwalały... – To było kiedyś – odgryzała się ta od ojca. – Gdybyś wiedziała, jak potraktował matkę i siostrę swojej żony, Panie świeć nad jej duszą... Przyszły pomóc przy dzieciach, a ten... – Widziałam w telewizji – ucięła Matylda. – Teściowa potrafi krwi napsuć, sama własnej nienawidzisz. – A gdybyś wiedziała, jak lepił się do takiej jednej dziewczyny z naszej wsi, że niby do dzieci ją najął, a tu, nim jego żonę do grobu złożyli, już drugą obłapia. Wstydu nie ma! – Kto? Ta dziewczyna? – zapytała z przekąsem Matylda. – On! Ten doktor! Tak oto wdzięczność ludzka na pstrym koniu jeździła po
reputacji doktora Sokołowskiego... Matylda jednak pamiętała, jak on właśnie, bardzo dawno temu, ledwie się tu do Złotowa z rodziną sprowadził, przyjechał do jej matki, starej, schorowanej kobieciny, co całe życie ciężko pracowała i teraz na starość też nie miała lekko: zżerał ją od środka rak płuc, którego nabawiła się w przędzalniach Łodzi. Lekarze rozkładali ręce. Nic już nie mogli pomóc. Matka cierpiała męki, gdy leki przestawały działać, miejsc w szpitalu nie było, przed hospicjum, umieralnią, jak mówiła stara Pszoniakowa, broniły się obie – i ona, i jej córka – dyspozytor nie chciał już przysyłać karetki, a morfiny na zapas nikt Matyldzie by nie dał. Nie mogąc dłużej słuchać błagań matki o szybką śmierć, Matylda pobiegła z prośbą o pomoc do sąsiada. Wiedziała, że jest lekarzem, niedawno przyjętym na chirurgię do szpitala powiatowego w Lubieniu i pewnie może niewiele, a jeszcze pewniej nic, ale mimo to zdesperowana zadzwoniła do drzwi Sokołowskich. Pamięta do dziś, jak Michał zaprosił ją do środka, gdzie wśród rozgardiaszu i setek pudeł wypakowywał z żoną i dziećmi przywieziony niedawno dobytek. Marta zaprosiła sąsiadkę na herbatę, dzieci same z siebie sprzątnęły ze stołu zabawki, a doktor – choć widać było po nim długi dyżur – uważnie wysłuchał Matyldy, która na koniec rozpłakała się z żalu, bezradności, ale i wzruszenia tak dobrym potraktowaniem.
– Służba zdrowia łaski nie robi – mruknął doktor Sokołowski – szczególnie tym, co całe życie harowali, płacąc składki. – I sięgnął po telefon, wychodząc przed dom. Nie było go dobry kwadrans. Matylda do dziś nie wie, jakich słów użył, próśb, gróźb czy szantażu, ale nazajutrz znalazły się łóżko dla starej Pszoniakowej i dobra opieka pod okiem samego doktora Sokołowskiego też. Matka niedługo pożyła, ale odeszła godnie i bez bólu. Za to Matylda będzie wdzięczna doktorowi do śmierci – to sobie wtedy przyrzekła. Jej wdzięczność potrwa nieco krócej. Jeszcze jakieś pół godziny. Ale o tym Matylda, maszerując w ten późnojesienny dzień, nie ma jeszcze pojęcia. Odprowadzi pełnym potępienia wzrokiem cycatą blondynkę, która psioczy na doktora Sokołowskiego, spojrzy wyniośle na dziennikarskie sępy, pilnujące willi niczym pies kości, po czym zadzwoni do furtki, pewna, że Michał wpuści ją jak wtedy, kilka lat temu. – Położna, do niemowlęcia – mówi do domofonu. Brzęczyk daje znać, że furtka jest otwarta. Matylda wchodzi do środka, słysząc za plecami: – Dajcie na tę starą. – To któryś ze znudzonych sępów ma nadzieję na nową ofiarę...
– Panie doktorze, na litość boską, tak nie można! –
krzyknęła Matylda, gdy tylko drzwi się za nią zamknęły, a ona sama znalazła się w holu willi Sokołowskich. Czy raczej w grobowcu Sokołowskich, bo to właśnie przywodził na myśl niegdyś pełen słońca i ciepła dom. Wychudzony szkielet, w którym położna z trudem rozpoznała znakomitego chirurga, patrzył na nią, stojąc pośrodku przedpokoju, oczami zupełnie bez wyrazu. W nieogolonej, zapadniętej twarzy oczy te wyglądały niczym dwie bezdenne dziury. Od chwili, gdy wpuścił kobietę, nie uczynił żadnego gestu, ani jej nie zapraszając, ani nie wyganiając. Jeszcze nie. Gdzieś na piętrze rozległ się nagle płacz niemowlęcia, a Michał przygarbił ramiona, jakby go uderzono. Dziecko płakało, Matylda wodziła przerażonym spojrzeniem po brudnym, zapuszczonym domu, w którym woń kału i moczu stawała się trudna do zniesienia, a Michał stał i patrzył. Nawet nie na nią, położną, po prostu przed siebie. – Kiedy pan ostatnio jadł ciepły posiłek? – zapytała Matylda łagodnym tonem, choć płacz dziecka zaczął ją irytować. Ona sama miała ochotę się rozpłakać. Michał wzruszył ramionami. – Dzieci mają obiady w szkole – odezwał się chropawym głosem, a Matylda poczuła, że pił. Może nie był pijany, ale podpity, owszem. I ten człowiek, który nie potrafi zająć się sam sobą, opiekuje się
maleństwem wymagającym czułej, matczynej troski?! Mimo tych myśli nadal starała się być wyrozumiała i współczująca. – Kiedy pan ostatnio spał? Michał przymknął powieki. Gdyby mógł, zasnąłby w tej chwili, na stojąco. Musi jednak przewinąć dziecko, nakarmić je, potrzymać na ramieniu, by maluchowi się odbiło i gdy tylko położy małego do łóżeczka, a sam padnie choćby na fotel i zamknie oczy na parę minut, dziecko znów zacznie wrzeszczeć. Choć jest przewinięte i najedzone. Kiedy Michał ostatnio spał? W przeddzień trzecich urodzin Antosia. Gdy żyli jeszcze i synek, i Marta. Ale tego tej wścibskiej babie nie powie. Niech ogląda dziecko, skoro musi, i wynosi się z tego domu... – Maja i Zbysio... Jak pana dzieci znoszą... to wszystko? – Matylda zatoczyła ręką krąg. Maja? Dzielnie – pomyślał Michał. Nauczyła się robić pranie, odkurzać, myć naczynia. Dla siebie i Zbynia zawsze przygotuje śniadanie i kolację. Dla niego, Michała, też, ale on... stracił apetyt. Zresztą... nawet gdyby chciał usiąść z dziećmi do wspólnego posiłku, jak kiedyś, jak w czasach, które już nie wrócą, zaraz to na górze zaczynało się drzeć i było po kolacji... – Tatusiu, mogę zająć się Stasiem, ty sobie odpocznij –
błagała Maja nie raz i nie dwa, ale Michał odpowiadał stanowczo: – Każde z nas ma swoje obowiązki. Ty troszczysz się o Zbynia, ja o dziecko. Było mu wstyd, tak zwyczajnie, po ludzku wstyd, że mała trzynastoletnia dziewczynka, która straciła parę tygodni temu matkę, ma w sobie więcej siły i hartu ducha niż on, ale... Boże, przespać spokojnie choć parę godzin... Zabiłby za odrobinę snu... – Czy ktoś wam pomaga? – Pytanie kobiety obudziło Michała gwałtownie. Nawet nie zauważył, że zasnął tu, pośrodku przedpokoju, z otwartymi oczami. – Radzimy sobie sami. Nie potrzebujemy pomocy – odparł zimno. Jeszcze tylko pomocnic typu Ludmiły czy Grażyny mu brakowało... Płacz dziecka przybierał na sile. Matylda była coraz bardziej podenerwowana. Miała dobre chęci, przyszła tu wiedziona nie tylko obowiązkiem, ale i współczuciem, tymczasem spotkała się z obojętnością, by nie rzec: wrogością. I za co to? Drzwi otworzyły się w tym momencie i do środka weszła szczupła, blada dziewczynka, prowadząc za rękę równie chudego i równie bladego brata. W nich też Matylda ledwo rozpoznała Maję i Zbynia. Dziewczynka na widok obcej kobiety wygładziła odruchowo sukienkę,
a potem włoski brata. Posłała przestraszone spojrzenie ojcu. – Dzisiaj wcześniej wróciliśmy, bo świetlica jest zamknięta, tatusiu – wyjaśniła, mimo że Michał o nic nie zapytał. – Kupiłam po drodze bułki i gołąbki w sosie pomidorowym. Zjesz? To znaczy: zje pani z nami? – Przeniosła wzrok z Michała na milczącą złowróżbnie kobietę, którą widziała parę razy w przychodni. Może to lekarka? Przyszła do Stasia i dzidziuś przestanie wreszcie płakać. Tata również? Bo parę razy, gdy Maja budziła się w nocy, widziała ojca płaczącego. Wracała wtedy do łóżka cicho jak duch i tłumiąc własny szloch, zaczynała modlić się do Bozi, by nie odbierała im także ojca... Jest chory – Maja miała tego pewność. Ale na co? Tego nie wiedziała. Próbowała namówić tatę, by łykał witaminy... kupowała w sklepie to, co kiedyś lubił... choćby te gołąbki. Tatuś przepadał za gołąbkami, które robiła mama. No właśnie... mama... Zbynio patrzył na obcą kobietę, ssąc kciuk tak nerwowo, że poczuł smak własnej krwi. Był pewien, że przyszła ich zabrać do strasznego miejsca, zwanego sierocińcem. Tak mu powiedział kolega z grupy – tam właśnie są zabierane sieroty takie jak Zbynio i Maja. I Staś też. Broda zaczęła się chłopczykowi trząść, oczy wypełniły się łzami. Jeszcze kilka dni temu Michał podszedłby do synka i przytulił, szepcząc, że wszystko będzie dobrze... Dzisiaj stał
i patrzył na płaczące bezgłośnie dziecko z obojętnością, która przerażała. Dziecko na górze zawodziło coraz głośniej, coraz rozpaczliwiej. – Chcę je zobaczyć – odezwała się Matylda, wstrząśnięta do granic. Michał już miał ruszyć przodem, gdy zatrzymały go ciche, drżące słowa Zbynia: – Zabierze go pani? Do sierocińca? Nas też? I wtedy Matylda palnęła coś, co spowodowało wybuch. – Owszem. Jeśli wasz tata nadal nie będzie o was dbał, zabiorę. Zbynio zbladł śmiertelnie, nóżki się pod nim ugięły, powieki zatrzepotały i byłby upadł, gdyby Michał jednym skokiem nie znalazł się przy synku i nie chwycił go na ręce. – Ty podła, okrutna wiedźmo! – wysyczał, patrząc z nienawiścią na Matyldę. – Jak śmiesz straszyć moje dzieci w moim domu?! – Zrobił krok w przód. Kobieta, porażona obłędem w jego oczach, cofnęła się w panice, wpadła na zamknięte drzwi. – Wynoś się! Bo ci pomogę...! – syczał mężczyzna, tuląc do piersi bezwładne ciało dziecka. Matylda drżącymi rękami otworzyła drzwi i wypadła na zewnątrz. Dopiero zatrzaskując za sobą furtkę, bezpieczna za płotem, w otoczeniu dziennikarzy, pozwoliła sobie
wybuchnąć łzami. I potokiem słów: – On oszalał! Ten człowiek jest szalony! To wariat! Ratujcie dzieci, nim je pozabija! Ratujcie dzieci! I pobiegła przed siebie, sama wyglądając na szaloną. Dziennikarze byli w siódmym niebie. Znów mają materiał na pierwsze strony. Znów informacjami o rodzinie Sokołowskich odwrócą uwagę od politycznych afer czy niewygodnych ustaw. Niech żyją ludzkie tragedie! W następnej chwili wpadną niemal w ekstazę, bo oto nagle drzwi willi otwierają się, wyskakuje przez nie Michał Sokołowski we własnej osobie, z młotkiem w dłoni – dziennikarze cofają się w popłochu na bezpieczną odległość, kamery pracują nieprzerwanie – wypada przez furtkę, rozbija jednym uderzeniem domofon i ze słowami: „Nie ma więcej odwiedzin” – na powrót znika w domu. Zapada cisza, po czym uszczęśliwieni paparazzi zaczynają dzwonić do redakcji i przesyłać materiał. Nie co dzień człowiek, a więc widzowie, mają szansę obejrzeć wariata w akcji. A tu, proszę, jaka gratka.
ROZDZIAŁ XV – Michał, co ci odbiło?! – Jakub krzyknął do telefonu, gdy tylko jego przyjaciel odebrał. – Leci o tobie reportaż w wiadomościach. Pokazują, jak wyrzucasz z domu tę kobietę, położną, potem z młotkiem ruszasz na dziennikarzy! Ludzie... twoi sąsiedzi... i ta niańka... Ludmiła... mówią o tobie straszne rzeczy! Człowieku, jeśli się nie opanujesz, jeżeli nie weźmiesz się w garść, odbiorą ci dzieciaki! „Ratujcie dzieci!” – krzyczy ta położna. Powtarzają to już chyba trzeci raz. Michał! Z drugiej strony odpowiedziała mu cisza. – Jesteś tam?! Jadę do ciebie... Słyszysz?! Rany boskie, oby nie było za późno... Tknięty strasznym przeczuciem, Jakub wybiega z domu tak, jak stoi, w koszuli i spodniach, nie tracąc czasu na nakładanie kurtki, i już ma wsiąść do samochodu, gdy Michał odzywa się spokojnym, normalnym głosem: – Poniosło mnie, ale wszystko jest pod kontrolą. Ta baba tak wystraszyła Zbynia, że dzieciak zemdlał. Zadzwoń do przychodni, bardzo cię proszę, i przekaż, że nie życzę sobie więcej wizyt. Żadnych. Twoich również nie. – Michał... daj mi do telefonu Maję albo Zbyszka...
Jakub nie daje się zwieść temu głosowi. – Proszę bardzo. W następnej chwili przychodzi nagła ulga, bo odzywa się dziewczynka: – Ta pani... powiedziała, że nas zabierze do sierocińca – mówi szybko i cicho. – Zbynio się przeraził i upadł, tatuś go złapał w ostatniej chwili i uratował, a tamtą panią wyrzucił z domu. – Tobie nic się nie stało? – Jakub czuje, że drżą mu ręce, a serce łomoce ze strachu i ulgi jednocześnie, jakby chciało samo biec do domu Sokołowskich. – Nie. Ja nie dam się tak łatwo przestraszyć i nie dam się zabrać – odpowiada Maja. Jakub oddycha głęboko, opierając się całym ciałem o bok samochodu. Dzieci boją się sierocińca, nie ojca. Jeśli tak, nic im ze strony Michała nie grozi. Powinienem zaglądać do niego co najmniej raz w tygodniu – myśli Jakub, pełen poczucia winy. – Nie byłem tam... od pogrzebu Marty. Tylko dzwonię do Michała i pytam, czy wszystko w porządku. On za każdy razem odpowiada tak samo: dają sobie radę. A ja wierzę, bo chcę wierzyć. Bo wygodniej jest wierzyć, niż jechać tam i patrzeć, jak przyjaciel stacza się na dno. – Michał, jadę do was – mówi, ale ten ucina: – Nie przyjmujemy odwiedzin. Połączenie zostaje przerwane.
Michał patrzy na telefon, jakby trzymał w dłoni łeb żmii, po czym roztrzaskuje komórkę o stół. Najpierw domofon, teraz nokia... to się nazywa wolność.
Od tego dnia drzwi domu Sokołowskich były zamknięte dla wszystkich. Nikt nie otwierał furtki ani na wołanie, ani na klakson samochodu. Nikt nie odbierał poczty. Dwoje starszych dzieci – Maja i Zbyszek – chodziło co dzień do szkoły. Wydawały się schludniej ubrane, spokojniejsze i może nawet nieco mniej wychudzone. Widać było, że ojciec wreszcie o nie dba. Ale to dbała Maja, nie on. To Maja zrozumiała, że jeśli nie będą sprawiali wrażenia normalnej rodziny, opieka społeczna rzeczywiście ich zabierze, a wtedy tatuś zostanie sam i... Nie, Maja nie chciała nawet myśleć, co się z nim stanie. Musiała dbać o to, by Zbyszek jadł, by oboje chodzili do szkoły w czystych, uprasowanych ubraniach, by ona dostawała dobre stopnie, a brat nie sprawiał wrażenia półgłówka, ssącego bez przerwy kciuk. Przywiązywała mu więc prawą rękę za plecami, gdy tylko zamykały się za nimi drzwi domu. Chłopiec nie próbował walczyć z siostrą. Po prostu... zapadł się w siebie jeszcze bardziej. Nie mógł ssać kciuka, co przynosiło mu jakieś ukojenie, więc wchodził pod stół i siedział tam, skulony, do nocy. Wtedy Maja rozwiązywała biednego więźnia, kładła go do
łóżka i mógł się przyssać do krwawiącego palca. Michał nie chciał tego widzieć. Dziecko płakało prawie bez przerwy. Dzień i noc. Sokołowski był bliski obłędu i śmierci z wyczerpania. Próbował doczytać, jak się leczy kolkę niemowlęcą. Maja kupiła w aptece wszystkie dostępne na rynku środki, włącznie ze stosowanym przed wiekami proszkiem troistym. Wszystko na nic. Dziecko płakało. Maja ze Zbyszkiem zaczęli przysypiać na zajęciach. Dziewczynka przyprowadzała brata z samego rana, jeszcze nim zaczynały się lekcje, oboje przemykali się do schowka pod schodami, do którego nikt od dawna nie zaglądał, tam zwijali się w kłębek i spali dotąd, aż nie obudziła ich nastawiona na ósmą komórka Mai. Po lekcjach, niczym dwoje lunatyków, zdążali do tego samego miejsca, pilnując, by nikt z dorosłych ich nie widział. – To ważne – powtarzała bratu Maja. – Jeśli przyłapią nas na spaniu tutaj, zawiozą od razu do sierocińca, rozumiesz? Malec kiwał poważnie głową, oczy wychodziły mu z orbit z przerażenia, a kciuk sam wędrował do buzi. – I jak będziesz ssał ten palec, też nas zabiorą. Zobaczysz. Maja nie była okrutna, nie straszyła też brata przez
bezmyślność, po prostu musiała jakoś ratować swą roztrzaskaną rodzinę... Dziecko płakało. Dotąd, aż wreszcie nastąpił koniec.
Przez pół nocy Michał nosił Stasia na rękach. Potykając się ze zmęczenia o własne stopy, chodził w kółko po pokoju i próbował uciszyć płaczące niemowlę, by chociaż starsze dzieci mogły się zdrzemnąć przed świtem. Ale maleństwo krzyczało coraz głośniej. Nakarmić, przewinąć, podać krople przeciwkolkowe i krzyk milkł... Michał kładł się z dzieckiem na kanapie – już od paru tygodni nie próbował odkładać małego do łóżeczka, tylko padał z dzieckiem na rękach, tam gdzie stał, i natychmiast zasypiał. Na kwadrans, najwyżej dwa. Bo dziecko zaczynało znów płakać... I znów... i znów... i znowu... To była najgorsza noc w życiu Michała. Zaraz po tej, gdy zginęła Marta. O czwartej rano był gotów jechać do szpitala i porzucić Stasia w oknie życia. Gdyby tylko był w stanie prowadzić, zrobiłby to. Zrobiłby! Udręczony do granic ludzkiej wytrzymałości, chodził dookoła pokoju, kołysząc synka w mdlejących od wysiłku ramionach. Staś w końcu umilkł. Michałowi wydawało się, że zapadł w głęboki sen. Po raz pierwszy od... miesiąca?
Podszedł na palcach do łóżeczka. Położył małego najdelikatniej, jak potrafił. I nagle... trącił łokciem grzechotkę. Staś obudził się i zaczął krzyczeć. W Michale coś pękło. Chciał chwycić dziecko za ramiona i potrząsać nim, aż by umilkło. Choćby miała odpaść mu główka! Choćby miał je zabić! Ale był jeszcze na tyle przytomny, że zamiast tego zacisnął palce na łóżeczku i... trzymał. Z całych sił trzymał, aż knykcie stały się kredowo białe. – Zamknij się!!! – ryknął nagle na całe gardło. – Zamknij się, słyszysz?! Dziecko zakrztusiło się łzami i umilkło. Michał za plecami usłyszał cichy jęk. Odwrócił się gwałtownie. W drzwiach sypialni stał Zbynio, wpatrzony w ojca obłąkanymi ze strachu oczami. Spodnie od piżamki nagle mu zwilgotniały, a wokół nóżki zaczęła rosnąć kałuża moczu. Maja stała tuż za bratem, blada jak ściana, i... również patrzyła na ojca. – Boże... – wyszeptał Michał w tej nienaturalnej ciszy. – Co ja zrobiłem... Podszedł do synka, zesztywniałego z przerażenia, objął go i przytulił. – Przepraszam, synuś, przepraszam... Już więcej tego nie zrobię. Nie będę krzyczał ani na Stasia, ani na ciebie. Dobrze? Tylko powiedz coś, syneczku. Odezwij się do
mnie... Zbyniu... Dziecko próbowało coś powiedzieć. Michał odsunął je nieco, nie wypuszczając z rąk. – Kiedy... kiedy będzie jutlo? W pokoju zapadła cisza. Michał poczuł całym sobą, że to koniec. Nie wytrzyma ani dnia, ani godziny dłużej. Dzieci odda, wszystko jedno komu, potem wróci tutaj i skończy ze sobą. To musiała zobaczyć w oczach ojca, którego kochała całym sercem, Maja. I to jego milczące pogodzenie się z losem bardziej dziewczynkę przeraziło niż krzyk. Podeszła do Michała, mimo że strach podchodził jej do gardła, pogładziła go po posiwiałych przedwcześnie włosach i szepnęła: – Tatuniu, idź spać. W głosie dziewczynki było tyle miłości, taka czułość, że Michał po prostu się rozsypał. Kiwnął głową, bo gardło zacisnęło się w jeden bolesny węzeł, zszedł na dół, do gościnnego pokoju, wypił jednym haustem pół szklanki wódki i padł, tak jak stał, w spodniach i niezmienianej od kilku dni bluzie, zasypiając natychmiast.
Szarpnięcie za ramię obudziło go parę minut później – tak się półprzytomnemu mężczyźnie wydawało. Jęknął z rozpaczy. Boże... daj mi zasnąć na zawsze...
Ale Maja – bo to ona była – szarpnęła go znowu, jeszcze silniej, i szeptała gorączkowo: – Tatusiu, wstawaj! Pod naszym domem jest policja! Przyszli po nas! Tatusiu... Oprzytomniał w jednej chwili. Usłyszał syrenę policyjną. Dwa krótkie, ale przejmujące sygnały. Dobiegały spod zamkniętej na cztery spusty bramy. Michał narzucił na ramiona kurtkę, szepnął do dzieci: „Schowajcie się!”. Po czym wyszedł na zewnątrz. Świeże, mroźne powietrze odebrało mu w pierwszej chwili oddech. Już zapomniał, jak potrafią pachnąć sosny, nawet w zimie... Alkohol wywietrzał mu z głowy, gdy tak szedł przez podjazd w kierunku furtki. Przekręcił klucz i otworzył ją. Policjant po drugiej stronie odetchnął. – Już mieliśmy forsować ogrodzenie górą – rzekł. – Nie ma takiej potrzeby. – Michał mierzył sierżanta Drozda zimnym wzrokiem. – Co pana tu sprowadza? – Nakaz sądowy, doktorze. Czy możemy porozmawiać w środku? – To nie było pytanie, nawet nie rozkaz, lecz prośba. Na drodze już pojawili się pierwsi ciekawscy. Nikt nie chciał uronić ani sekundy z aresztowania Michała Sokołowskiego. Jeszcze chwila i zlecą się dziennikarskie sępy, które ktoś na pewno zdążył już powiadomić. Michał poczuł... ulgę, która wyraźnie pojawiła się na
jego wychudzonej, poszarzałej twarzy. Areszt. Boże mój, jak dobrze. Będzie mógł wreszcie zasnąć. Może nie od razu, ale w nocy dadzą mu spokój. Jeśli ktoś spróbuje go obudzić – zabije. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, podał policjantowi złączone w nadgarstkach ręce. – Doktorze... – zaczął sierżant, przyglądając się śmiertelnie wyczerpanemu mężczyźnie z mieszaniną przerażenia i współczucia. – Wejdźmy do domu. – Wziął go pod ramię i poprowadził z powrotem. Drzwi zamknęły się za nimi. Gdzieś na piętrze zaczęło płakać dziecko. Michał poczuł, że za chwilę też się rozpłacze. Koszmar się jednak nie skończy... – Co pan ze sobą zrobił? – padło pytanie. Michał spojrzał na stojącego obok mężczyznę udręczonym wzrokiem. – Mógł pan zwrócić się o pomoc... chociażby do mnie, na Boga! Znalazłbym wam opiekunkę do dziecka, przecież stać pana na to. Ma pan rodzinę, przyjaciół... Doktorze Sokołowski, za co pan siebie tak karze? – Jacek Drozd poczuł, że za chwilę albo wybuchnie gniewem, albo płaczem. Jedno z dwojga. – Gdzie są pańskie dzieci? Tego najmłodszego słyszę, a Maja i Zbyszek? Nie zrobił pan im krzywdy, mam nadzieję? Michał zamrugał. Pamięć podsunęła mu rosnącą kałużę
moczu u stóp synka i jego obłąkane z przerażenia oczy. – Nie, panie policjancie – padło z progu pokoju, nim zdążył się odezwać. To Maja, jego kochana, mądra córeczka ruszyła ojcu na odsiecz. Boże, jak podziwiał w tym momencie to dziecko... – Tatuś dobrze się nami opiekuje, ale jest mu... czasami ciężko. Mały Staś ciągle płacze, tatuś go nosi całymi dniami i nocami. Nie śpi, nie je. Tak. Jest mu ciężko. Policjant słuchał słów tej dzielnej, małej kobietki, która walczyła właśnie o rodzinę, z mieszaniną szacunku i smutku. Przyszedł, by tę rodzinę zniszczyć doszczętnie, ale... może właśnie dzięki Mai Sokołowscy ocaleją? – Proszę mnie uważnie posłuchać, doktorze – zwrócił się znowu do Michała. – Złożono wniosek o pozbawienie pana władzy rodzicielskiej. Dostał pan dwa zawiadomienia, których pan nie odebrał. Dzisiaj mimo to odbyła się pierwsza rozprawa. Sąd wydał nakaz doprowadzenia pana i dzieci na następną. Dlatego tu jestem. Ma pan dwie godziny, doktorze Sokołowski, by stawić się przed sądem w takim stanie, by nie odebrali panu dzieci już dzisiaj. Rozumie pan? Machinalnie kiwnął głową, chociaż nie... nie rozumiał. – Zabiliście mi żonę, zabiliście synka, a teraz chcecie odebrać dzieci? Drozd nie znalazł odpowiedzi na te słowa. – Kto? Kto złożył wniosek o pozbawienie mnie władzy
rodzicielskiej? – Nie wiem, doktorze. Tutaj jest wezwanie do osobistego stawiennictwa. – Podał Michałowi ostemplowaną kopertę. Ten rozdarł ją, przeleciał pismo wzrokiem i zatrzymał go na jednym, znienawidzonym nazwisku. – Jeżewska. Grażyna Jeżewska, która zawsze była chora z zawiści o naszą rodzinę, postanowiła zamiast dwóch następnych kotów zafundować sobie dwójkę dzieci. Moją Maję i mojego Zbynia... – głos Sokołowskiego był zupełnie wyprany z uczuć. Michał nie miał już sił na wściekłość czy gniew. „Przyrzeknij, że nie oddasz dzieci”. Marta już wtedy wiedziała, że do tego dojdzie. Już wtedy, w noc swojej śmierci, odebrała od Michała przyrzeczenie. – Doktorze Sokołowski, rozumie pan powagę sytuacji? – musiał się upewnić policjant. – Tak. Błędny wzrok nagle się wyostrzył. Z oczu zniknęły beznadzieja i udręka. Przyrzekłeś Marcie, że pozostaniecie rodziną. Że dzieci będą miały dom i ojca. Dopełnij przysięgi. Teraz! Michał uniósł głowę, wyprostował ramiona. – Mam dwie godziny? – O dwunastej rozpocznie się następna rozprawa. Muszę pana na nią doprowadzić. Kurator przyjedzie po dzieci,
chyba że... że ktoś z pana przyjaciół przywiezie was wszystkich. Pod moją opieką, rzecz jasna, żebyście nie zbłądzili pod niemiecką albo czeską granicę, ale... – Proszę dać mi chwilę... – Ma pan półtorej godziny. Czekam przed domem. Jacek Drozd wyszedł. Michał spojrzał na Maję i Zbynia, tkwiących w progu salonu. Podszedł do nich, przyklęknął i rzekł głosem, w którym znów były siła i pewność: – Nie oddam was. Nigdy. Chłopiec zarzucił mu na szyję drobne ramionka. Maja przytuliła się z drugiej strony. – Mamy niewiele czasu. Posłuchaj, córeńko, co trzeba zrobić...
ROZDZIAŁ XVI Grażyna Jeżewska krążyła po korytarzach sądu okręgowego w Lubieniu, wyginając z wściekłości palce u rąk. Wiedziała, była pewna, że to bydlę, ten parszywy drań ją zlekceważy! Że oleje wezwanie na rozprawę, że nie przyjedzie, nie przyśle nawet pełnomocnika czy głupiego zwolnienia. Nic. Kompletnie nic! Zobaczysz, gnoju. Już ja ci pokażę... Zadarłeś z Grażyną Jeżewską i całą rodziną... Tak! Byli tutaj w komplecie: Dorota i Jan, teściowie Michała – ale to było do przewidzenia, tego mógł się spodziewać. Gdy jednak ujrzy siedzących pod salą sądową rodziców, Zbigniewa i Marię Sokołowskich – to będzie cios prosto w serce. – Rozumiesz, Marysiu, że trzeba to zrobić... – Grażyna przypadła do matki Michała, jak czyniła to dziesiątki razy tego ranka. – On zagraża dzieciom, ma ciężką depresję, którą powinno się leczyć. Nie może zajmować się Mają i Zbyszkiem w takim stanie! Maria Sokołowska przytakiwała, łykając łzy. Zbigniew milczał. Powołano go na świadka przeciwko własnemu synowi. Musiał przyjść, ale mógł odmówić zeznań. Czy skorzysta z tego prawa? Zgadzał się z Grażyną: Michał powinien podjąć leczenie. Czy jednak choćby czasowe
odebranie mu dzieci to dobry pomysł? – Maja i Zbyszek chodzą od lat do tej samej szkoły, mają swoich przyjaciół... – zaczął. – I będą chodziły! Przecież nie wyrwę ich ze środowiska! Zamieszkam w domu Marty, dopóki Michał nie wróci ze szpitala... – Jakiego szpitala? – zapytała słabym głosem Maria Sokołowska. – Chyba nie chcesz go zamknąć w psychiatryku... – Widziałaś, Marysiu, jak się zachował po pogrzebie. Równie dobrze mógł pobić ciebie, nie moją mamę. On jest niepoczytalny i dla jego własnego dobra należałoby go zamknąć i leczyć. – Ale o tym nie ty, na szczęście, decydujesz, lecz sąd – odezwał się surowo Zbigniew. Zaczynał mieć dosyć Grażyny judzącej przeciwko jego synowi. – Oczywiście, że sąd! Dlatego tu jesteśmy! Ze względu na Michała. I dla dobra jego nieszczęsnych, osieroconych dzieci. Tylko to się liczy: dobro dzieci. Przynajmniej dla mnie. Jeżeli on wpadnie w szał, tak jak na stypie, i skrzywdzi Maję albo Zbyszka... – zawiesiła głos. Maria Sokołowska zacisnęła powieki. Ale mimo to pamięć podsuwała jej widok syna rzucającego się z przerażającym grymasem twarzy na Dorotę Jeżewską. I to, z jaką pasją rąbnął ją w twarz, a potem wyrywał się ku niej, odciągany przez mężczyzn, klnąc teściową
i rodzinę żony najparszywszymi słowami. Na oczach dzieci... Boże, tak ciężko było Marii na sercu, ale cóż innego mogła uczynić? Zaopiekować się Mają i Zbyszkiem – podpowiedziało sumienie. Zabrać ich do siebie, miejsca w wilii na Mokotowie jest dosyć, i zajmować się nimi dotąd, aż Michał, jej syn, stanie się dawnym sobą, spokojnym, zrównoważonym człowiekiem, przejdzie terapię, wróci do domu i będzie mógł opiekować się dziećmi. Ale... dwoje dzieci w ich domu... Przecież ona, Maria, ze swoim reumatyzmem i kłopotami ze wzrokiem nie poradzi sobie z opieką nad sześcioletnim Zbyniem i trzynastoletnią Mają! O niemowlęciu wszyscy jakoś zapomnieli... Grażyna, jakakolwiek by była, mieszka sama. Jest starą panną i zawsze marzyła o dziecku. Rozpieszczała siostrzeńców prezentami. Była matką chrzestną Mai. Należy do rodziny. Kto, jak nie ona, lepiej się nada na opiekunkę dla dwojga sierot? Maria podjęła decyzję. Obok chmurnie milczał jej mąż. Nawet nie zająknął się, by to oni mogli wziąć wnuki do siebie. Wahał się jedynie, czy dać szansę synowi, czy postawić na Grażynę Jeżewską. Wreszcie... on też zdecydował. Michale Sokołowski, przygotuj się na kolejny cios...
Gdy Maja pobiegła do pokoju znaleźć najbardziej
uroczyste ubrania dla siebie i dla Zbynia – to właśnie polecił jej uczynić Michał po odejściu policjanta – on sam rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu. Musi zadzwonić do jedynej istoty, która mogła im pomóc, ale... – Majeczko, gdzie moja komórka? – zawołał córkę. Ta przechyliła się przez barierkę schodów i z zafrasowaną miną odparła: – Rozbiłeś ją o stół, a potem wyrzuciłeś do śmieci, tatuniu. Razem z tamtą kobietą, co przyszła do Stasia. Michał jęknął w duchu. Jak mógł być tak głupi? Tak kretyńsko nieodpowiedzialny?! Nie pamiętał tego wydarzenia. W ogóle niewiele pamiętał z ostatnich tygodni. Dni i noce zlewały się w jedno niekończące się pasmo udręki. Jakub! Pamiętał numer telefonu przyjaciela. Czy jednak ten po ich ostatniej rozmowie będzie chciał z Michałem rozmawiać? Chciał. Więcej: czekał na znak życia, bo komórka Sokołowskiego milczała. Parę razy Jakub przyjeżdżał pod jego dom, od paparazzich dowiadywał się najnowszych plotek i... odjeżdżał spod zamkniętej na głucho furtki, bo jego też nie chciano wpuścić do środka. Powinien czuć się tym urażony. Powinien – teraz, gdy Michał do niego zadzwonił – spławić go, ale Jakub należał do wymierającego gatunku ludzi, dla których przyjaźń nie była jedynie słowem.
– Bracie, dobrze, że w końcu się odezwałeś... – powiedział, słysząc głos Michała. – Co u was? Dajesz sobie jakoś radę? Mogę ci w czymś pomóc? – Jakub, chcą mi odebrać dzieci. Po drugiej stronie zapadło milczenie. Można się było tego spodziewać, ale i tak to nim wstrząsnęło. – Za dwie godziny zacznie się rozprawa, na której muszę być. Przyjechała po mnie policja... – Jest aż tak źle? – Aż tak. Nie odbierałem poczty. Nie dostałem wezwania. Nie miałem czasu... wziąć się w garść i... zawalczyć o nas. O moją rodzinę. – Rozumiem. Jak mogę pomóc? – Przyjedź po nas o jedenastej trzydzieści... – Załatwione. – I... zdobądź numer telefonu do Hani Kotulskiej. Potrzebuję... kogoś zaufanego... do Stasia. Sam nie daję rady – głos się Michałowi załamał, ale jednocześnie poczuł ogromną ulgę. Nie jest już sam. Wreszcie poprosił o pomoc. Nie jest sam... – Zaraz poszukam tego telefonu, potem przyjadę do was. – Dzięki, bracie. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę... – Michał – przerwał mu przyjaciel – przecież ty zrobiłbyś dla mnie dokładnie to samo. Jeszcze przez chwilę po tym, jak Jakub się rozłączył,
Michał zaciskał palce na telefonie, walcząc ze łzami. Tym razem były to jednak dobre łzy... Komórka zadźwięczała mu w ręku. To przyszedł esemesem numer do stażystki. Już miał dzwonić, gdy... zawahał się. Cała śmiałość odeszła. Przypomniał sobie, jak parszywie potraktował młodą, Bogu ducha winną dziewczynę ostatnim razem. Pamiętał jej słowa: „Jestem nikim. Nikim ważnym. Ale mogę stać się ostatnią deską ratunku, gdy wszyscy się od pana odwrócą”. Patrzył na telefon błagalnym wzrokiem, jakby chciał Hanię Kotulską przebłagać za swoje zachowanie i słowa, ale nie potrafił się zmusić, by wybrać jej numer. Dziecko na górze znów zaczęło płakać. Trzeba je pewnie przewinąć. I nakarmić. Potem się ogarnąć... Boże, cuchnął wódką... Który sąd pozwoli, by troje dzieci, w tym niemowlę, wychowywał alkoholik? Zabiorą mu dzieci! Zabiorą Maję, Zbynia i nawet to małe! Nacisnął zieloną słuchaweczkę, z bijącym coraz mocniej sercem wsłuchując się w sygnał. Wreszcie...! Wreszcie usłyszał najmilszy głos na świecie po tym, jak Marta odeszła. – To ja, Haniu. Musisz nam pomóc, proszę... – zaczął łamiącym się tonem. – Chcą mi zabrać dzieci...
Może się zmówili, a może był to zupełny przypadek, ale pod dom Sokołowskich podjechali w tym samym momencie. Jakub, Hania i... jeszcze ktoś, kto bardzo się
Michałowi przyda. Może bardziej jeszcze niż dwoje przyjaciół. Malina Bogacka to była kobieta pistolet. Pani mecenas, której żaden adwokat nie chciałby mieć za przeciwniczkę. Wygrywała każdą sprawę, jakiej się podjęła, nie przebierając w środkach. Skąd Jakub ją wytrzasnął, skoro nie miał do tej pory – odpukać – do czynienia z sądami, o to Michał nie pytał. Patrzył w milczeniu, jak wysoka, krótko obcięta blondynka w dobrze skrojonym żakiecie wchodzi do jego domu, marszczy nos, wyciąga rękę i mówi: – Jestem Malina Bogacka, adwokat od spraw beznadziejnych, a coś mi się wydaje, że ta się do takich zalicza. Obrzuciła Michała taksującym spojrzeniem, przy czym widziała w nim nie mężczyznę, lecz klienta, ponownie zmarszczyła nos i walnęła prosto z mostu: – Jest pan nietrzeźwy. Proszę coś z tym zrobić. Michał uniósł brwi. Nie tylko nie spodziewał się gości oprócz dwojga przyjaciół, a już na pewno nie tak bezpośrednich... Jakub, zupełnie jakby czekał na te słowa, otworzył torbę lekarską, wyjął dwie plastikowe butelki, zestaw do kroplówki i powiedział: – Chodź, stary, do łazienki. Litr glukozy i elektrolitów w szybkim wlewie, potem mocna kawa i będziesz jak nowo narodzony.
– Doktorze – zatrzymał ich głos Maliny – jak już pan się na nowo narodzi, proszę wziąć prysznic, umyć włosy i ogolić się. My z tą młodą koleżanką poszukamy odpowiednich rzeczy. Dla pana i dla dzieci. W sądzie całą trójką musicie prezentować się... odpowiednio.
Gdy o jedenastej trzydzieści furtka domu Sokołowskich się otworzyła, sierżant Drozd oniemiał na widok Michała, Mai i Zbynia. Wyglądali tak jak w dniu pogrzebu: doktor w czarnym, dobrze skrojonym, odprasowanym garniturze, świeżo ogolony i uczesany, Maja w czarnej aksamitnej sukience, z włosami splecionymi w równiutki warkocz, i Zbynio, poważnie kroczący po drugiej stronie taty, w białej koszuli z kołnierzykiem i czarnych spodniach. Oto rodzina Sokołowskich – pogrążona w żałobie, owszem, ale trzymająca się razem. Z całych sił razem. – Dobra robota, doktorze – mruknął Drozd do siebie. Dzieci wsiadły do samochodu Jakuba. Michała, który chciał uczynić to samo, zatrzymała mecenas Bogacka. – Niech pan wskakuje do mojej mazdy. Pogadamy na temat Grażyny Jeżewskiej. Przydałoby się kilka pikantnych szczegółów na temat potencjalnej opiekunki pańskich dzieci... Michał wsiadł do krwistoczerwonej mazdy, pani mecenas zaś chciała zamienić jeszcze kilka słów z Hanią Kotulską, do której z miejsca poczuła sympatię, a Malina
byle kogo sympatią nie obdarza. – Słuchaj, kochana, możemy mówić sobie po imieniu? – Oczywiście, pani mecenas. – Słuchaj więc, kochana, ja zawalczę dziś w sądzie o doktora, bo to miły facet i swoje przeszedł, do ciebie należy cała reszta. Dziecko, to, które wyje... to jest płacze... od godziny, ma umilknąć. Nie wiem, jak tego dokonasz, bo ponoć nie działa na tego malucha nic, ani noszenie, ani wożenie, ani kropelki, ani gówno na patyku... Sorry, mam niewyparzony język, musisz mi to wybaczyć... A potem trzeba zająć się domem. Sąd przyśle kuratorów. Będą robili niezapowiedziane naloty na ten dom i tych bidoków. Wszystko tu musi lśnić, dzieciaki mają być nakarmione, umyte, dobrze ubrane i szczęśliwe, jeśli to w ogóle możliwe, straciły przecież parę tygodni temu matkę... – Zamilkła na chwilę, zmawiając w duchu krótką modlitwę za duszę Marty, przynajmniej taką nadzieję miała Hania, oszołomiona liczbą słów, które Malina z siebie wyrzucała. – Na czym skończyłam...? – Na szczęśliwych dzieciach. – Okej, dzieciaki mamy więc odhaczone, pozostaje najsłabsze ogniwo, czyli nasz doktorek. Czy on pił... przed tym wszystkim? Hania zaprzeczyła gorąco. Nigdy, ale to nigdy nie widziała doktora Sokołowskiego pijanego, ani nawet skacowanego. Nigdy!
– Już dobrze, wierzę ci. Teraz pije. Ja sama też pewnie próbowałabym się znieczulić, mając na garbie troje dzieci. Zaledwie od godziny słucham, jak drze się to najmłodsze, a już się rozglądam za flaszką whisky. Żartuję. Wracając do ad remu: doktor nie może pić. Już nigdy więcej. Jedna wizyta kuratora, podczas której Sokołowski będzie choć lekko nieświeży, i może pożegnać się z dziećmi. A ja nie lubię przegrywać spraw przez ludzką głupotę. Jemu powiem to samo w nieco brutalniejszych słowach, ty jesteś naszą jedyną nadzieją: dopilnujesz, by z domu zniknęły wszelkie procenty, oprócz jodyny, i żeby więcej się nie pojawiły. Zrozumiano? Hania kiwnęła głową. – Jeśli się zorientujesz, że Sokołowski coś przemyca czy popija ukradkiem z zakamuflowanych zapasów, dzwoń do mnie, a ja... cóż, najpierw nogi z dupy mu powyrywam, potem pomyślę, czy dalej walczyć o tę rodzinę, czy sobie odpuścić. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, że ten człowiek się ogarnie... Ty dasz sobie radę? – Dam – ucięła dziewczyna. Wprawdzie nie wiedziała, czy doktor Sokołowski w ogóle jej posłucha, ale... – Dam – powtórzyła. – Domyślam się, co jest małemu Stasiowi. Gdy pojedziecie, wyskoczę z małym do apteki, kupię, co trzeba, potem wrócę, nakarmię dziecko i zajmę się doprowadzaniem tego... bałaganu... do porządku. – Bałaganu. Dobre sobie – prychnęła Malina. – To
burdel i speluna w jednym. Ale wierzę w ciebie. Jedź do tej apteki, bo naprawdę ten rozdarty dzieciak doprowadza mnie do obłędu, ja pogadam z Sokołowskim w drodze do sądu. I powtórzyła Michałowi niemal słowo w słowo to, co Hani Kotulskiej, ale tym razem przeplatając swoją wypowiedź mocniejszymi wyrażeniami, mniej cenzuralnymi niż niewinny „burdel”. – Rozumiemy się, doktorze? – zapytała na koniec. – Jeden kieliszek i dzieci wędrują do niejakiej Grażyny Jeżewskiej albo do domu dziecka. – Nie piłem dla przyjemności – odezwał się cicho, pełen poczucia winy. – Próbowałem... zapomnieć... znieczulić się chociaż na chwilę. – Po to jest alkohol – zgodziła się Malina. – Wiem, bo sama swego czasu się znieczulałam. Ale ty, człowieku, na to znieczulenie więcej sobie pozwolić nie możesz. Chyba że już dziś oddasz dzieci. Wtedy hulaj dusza, rób co chcesz. – Nie oddam dzieci! – rzucił z furią. – Czyli załatwione! Pan nie pije, my odwalamy resztę roboty. – Resztę? – Taaak, sorry, doktorze, ale pan nadaje się jedynie na oddział zamknięty i gdyby nie ta sprawa, właśnie do tego bym pana nakłaniała. Trzy tygodnie snu i nicnierobienia
plus dobrze dobrane leki uczyniłyby cuda, ale nie możemy pozwolić panu na takie luksusy. – Luksusy... – prychnął Sokołowski. Na psychiatrii bywał nieraz jako stażysta. I nie nazwałby tego, co tam widział, luksusami. – Dla co poniektórych kilka godzin spokojnego snu to już luksus, prawda? – uśmiechnęła się pani mecenas i ten uśmiech nadał jej twarzy prawie ludzki wygląd. Po chwili znikł i znów wyglądała jak wygłodniały rekin na polowaniu. – Nasza młoda przyjaciółka obiecała zająć się tym małym, rozdartym potworkiem – jak to dobrze, że ja nie mam dzieci. Jakub, zaraz gdy wróci z sądu, pomoże jej ogarnąć dom, pan zaraz po rozprawie położy się spać. Na dobre kilkanaście godzin. Nie uszło jej uwagi oszołomione, pełne niedowierzania, a potem nadziei spojrzenie Michała. Sen! Kilkanaście godzin spokojnego snu, podczas gdy dzieci będą bezpieczne i pod opieką Hani... Malina przemilczała, że w najczarniejszym scenariuszu Sokołowski może wrócić dzisiaj do domu bez dzieci. I wtedy wyśpi się do woli... No, doktorku, wszystko w twoich rękach. Od twojego zachowania i twoich zeznań zależy, czy wyjdziemy z tarczą, czy już teraz trzeba dzwonić do psychiatryka i załatwiać ci miejsce... – Gdy znajdziemy się w sądzie, może być... trudno. Proszę panować nad tym, co pan mówi. Nad każdym gestem także. Wszystko mogą wykorzystać przeciwko
panu. Proszę nie dać się sprowokować, rozumie pan? – Rozumiem – odparł cicho. Malina pochyliła się ku niemu i powtórzyła powoli, śmiertelnie poważnie: – Choćby nie wiem, co się działo, choćby nie wiem, co wygadywali świadkowie, pan musi pozostać spokojny i zrównoważony. Czy to jasne? Przytaknął, nie wiedząc, co go czeka. Malina niestety wiedziała. – Będę przy panu cały czas. Nie zawaham się wbić pazurów w pana dłoń aż do krwi, byle tylko utrzymał pan emocje na wodzy. I milczał. – Dzięki, pani mecenas – odparł z przekąsem. Niedługo będzie jej dziękował naprawdę...
ROZDZIAŁ XVII Zaparkowali przed gmachem sądu, mając jeszcze do rozprawy trochę czasu. Michał spoglądał na budynek przypominający bunkier, pokryty płytami z czarnego kamienia, który odstraszał od pierwszego wejrzenia. Nikt normalny nie chciałby się tu znaleźć z własnej woli. A jednak on i dzieci będą musieli zaraz wejść do środka tego grobowca, z nadzieją, że niedługo wyjdą wszyscy razem. Bo wyjdą razem, prawda? – przeniósł coraz bardziej przerażony wzrok na mecenas Bogacką. – Mogą mi odebrać dzieci już dzisiaj? – Wszystko zależy od pana – odparła wymijająco. – Bił je pan? – Nie! Nigdy nie uderzyłem ani Mai, ani Zbynia... – Umilkł nagle. Słowa raniły czasem bardziej niż uderzenie. Mokra piżamka synka, rosnąca wokół jego stóp kałuża... Michał spuścił głowę, by Malina nie dojrzała łez, które rozbłysły w kącikach jego oczu. Przepraszam cię, synuniu, tak strasznie mi przykro... – Ja muszę wiedzieć wszystko, doktorze – odezwała się cicho. – Nie biłem moich dzieci, ale... raz na nie krzyknąłem.
Bardzo – odparł równie cicho, mając takie poczucie winy, że trudno mu było głębiej odetchnąć. – Szybko o tym zapomną. Gdyby miały sińce na ciele, byłoby o wiele gorzej. Proszę na mnie spojrzeć... Zwrócił ku kobiecie twarz. Ona wyciągnęła z torby małą buteleczkę i pomachała mu nią przed nosem. – Magiczne kropelki. Ma pan oczy alkoholika, bez obrazy. Szkliste i zaczerwienione. Ja wiem, że to ze zmęczenia, ale sąd będzie się domyślał najgorszego. Nie możemy na to pozwolić. Bez protestów pozwolił sobie zakroplić specyfik. Po chwili Malina przyjrzała się Michałowi ponownie i uśmiechnęła szeroko. – Oto szanowany chirurg Michał Sokołowski, dobrze ubrany, gładko ogolony, z jasnym spojrzeniem, staje przed sądem, by bronić rodziny, bronić swoich dzieci. Do boju, doktorze! Popchnęła go ku drzwiom sądu. Już miał ruszyć w ich kierunku, gdy... stanął jak wryty. Przy oknie na drugim piętrze stała Grażyna Jeżewska i patrzyła wprost na niego. Nawet stąd widać było grymas nienawiści na jej twarzy. – To ona? Panna Grażynka? Złodziejka cudzych dzieci? – zapytała domyślnie Malina Bogacka. – Ona – odmruknął Michał. Po drodze opowiedział prawniczce co nieco o swojej
szwagierce, ale to było za mało. Malina potrzebowała czegoś... ekstra. Jakiegoś haka, na którym powiesi tę tam zdzirę, co gapi się na nich jak na dwoje zbrodniarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że myśli na głos. – Jest coś, co... może nie spodobać się sądowi – odezwał się powoli Michał. – Tylko nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie... Malina zwróciła się ku niemu gwałtownie, znów mając wyraz twarzy zgłodniałego rekina. – Dawaj, doktorku – rzuciła bez tchu. Gdy Michał powiedział kilka zdań, klepnęła go z uznaniem w ramię, wycelowała w Grażynę dwa palce, jakby to był pistolet, i krzyknęła z satysfakcją: – Mam cię, zdziro. Co nie znaczy, że wróci pan do domu z dziećmi – dodała natychmiast, by nie łudzić Michała płonną nadzieją. Od razu stracił pewność siebie. – Głowa do góry, doktorze. Idziemy. Z samochodu Jakuba wysiadły dzieci, podbiegły do ojca i chwyciły go kurczowo za ręce. We trójkę wkroczyli do paszczy lwa... Gdy tylko ukazali się na korytarzu dwa piętra wyżej, Grażyna rzuciła się ku dzieciom z wyciągniętymi rękami. Maja krzyknęła, przestraszona, Zbynio odruchowo schował się za ojca. Nie uszło to uwagi nadchodzącej ku nim sędziny... Magdalena Ciszewska, stateczna pani w średnim wieku,
która sądziła w sprawach rodzinnych od kilkunastu lat i widziała już chyba wszystko, całą ludzką podłość i niegodziwość, miała świadomość, że ta sprawa jest wyjątkowa i może okazać się trudna. Pod sąd już podjechał samochód z logo stacji telewizyjnej. Kolejne są pewnie w drodze, bo tragedia rodziny Sokołowskich wzbudzała w społeczeństwie spore poruszenie. I ciekawość. A tam, gdzie są tragedia, poruszenie i ciekawość, są też dziennikarze. Sędzina Ciszewska obserwowała, co media wyczyniają z doktorem Sokołowskim, najpierw wynosząc go pod niebiosa – oto młody, wspaniały chirurg ratuje życie mordercy żony i synka, potem zmieniając go w bestię, która mogła stać za „samobójstwem” Tadeusza M., a także – kto wie – za wypadkiem żony i synka również. Reportaże stawały się coraz bardziej tendencyjne, komentatorzy przedstawiali swoje domysły, w większości wyssane z palca, jako fakty. Z szanowanego lekarza zrobili psychopatę, co bije, pije i molestuje pomoc domową. Michał się nie bronił. Na początku nie postało mu w głowie, że powinien, później było za późno. Nie ma to jak zaszczuć niewinnego człowieka niemal na śmierć. To ci dopiero frajda. Byle słupki rosły...
Magdalena Ciszewska była jednak daleka od wyciągania wniosków na podstawie tego, co piszą i mówią o doktorze Sokołowskim. Ona, nim wyrobi sobie własne zdanie, najpierw wysłucha rodziny Michała i Marty, następnie Grażyny Jeżewskiej, która chce się zająć ich dziećmi, uważając, że jej dom i jej opieka są lepsze niż ojca. Na koniec zaś wysłucha, co ma do powiedzenia właśnie on, Michał Sokołowski. Dokładnie w tej kolejności. Przeszła obok tulących się do ojca dzieci, skinęła chłodno głową Malinie Bogackiej, którą znała z paru poprzednich spraw, i zniknęła za drzwiami sali sądowej. Michał poczuł, jak zimny dreszcz spływa mu po kręgosłupie. Chyba dopiero w tej chwili uświadomił sobie z całą jasnością, co mu grozi. Co im grozi... Poszukał wzrokiem wsparcia u Jakuba, który stał obok i nagle... – Co wy tu robicie? – wydusił z siebie na widok ojca i matki nadchodzących spiesznie korytarzem. Maria Sokołowska wbiła wzrok w posadzkę. Zbigniew się zmieszał. – Zostaliśmy wezwani na świadków – odparł. – N-nie wzywałem was – zająknął się Michał. – Nawet nie wiedziałem, że ta suka złożyła wniosek o pozbawienie mnie władzy rodzicielskiej. – Jesteśmy jej świadkami – usłyszał w następnej chwili i... zachłysnął się własnym oddechem.
– Ty i mama będziecie zeznawać... – zaczął łamiącym się głosem. – Zeznawać przeciwko mnie? Jak możecie...? Przerwała mu Malina Bogacka. – Ani słowa więcej, doktorze. Są po tamtej stronie barykady. – Jesteśmy tu dla dobra dzieci – odparował z wściekłością ojciec Michała. – Więc powinniście być w Złotowie, zajmować się małym Stasiem – zgasiła go prawniczka. Wbił, tak jak jego żona, wściekłe spojrzenie w marmurową posadzkę. Drzwi sali otworzyły się i Michał ze swoim pełnomocnikiem oraz wnioskodawczyni, panna Jeżewska, zostali zaproszeni do środka. Grażyna weszła pewnym krokiem, usiadła na swoim miejscu i wbiła wyzywający wzrok w szwagra, który usiadł naprzeciwko. – Nie patrz na nią, tylko na sąd – mruknęła Malina, przekładając papiery, których właściwie nie miała. Jakub, ten cholerny, przystojny drań, zaalarmował ją telefonem dwie godziny temu – przyjaciel potrzebuje dobrego prawnika, natychmiast! Za dwie godziny rozprawa! A że jemu Malina nie umiała odmówić, przyjęła tę sprawę. Która zresztą zapowiadała się całkiem ciekawie. Jeżeli mecenas Bogacka wiedziała w ogóle, co to współczucie, to współczuła właśnie Michałowi
Sokołowskiemu. I jego dzieciakom. Z tamtym trzecim rozdarciuchem włącznie. Zrobi wszystko, by ta rodzina pozostała razem... – Odrzucam wniosek w całości, wysoki sądzie – odezwała się, gdy sędzina skończyła wstępne przemówienie. – Wnoszę o powołanie na świadka Jakuba Kryskę i przesłuchanie Mai i Zbigniewa Sokołowskich w obecności ojca. Ten ostatni wniosek oczywiście odrzucono. Dzieci zostaną przesłuchane pod czułą opieką sądowego psychologa, bez nacisku żadnej ze stron. Jeden zero dla ciebie, zdziro – pomyślała Malina, patrząc na Jeżewską. Swoją drogą ktoś mógłby tej kobiecie doradzić, jak stawiać się w sądzie. Na pewno nie w kusej spódniczce, chyba że liczyła, iż sędzią będzie facet, nie w drapieżnym makijażu i krwistych, dwucentymetrowych pazurach... Nie zyskujesz tym zaufania. I bardzo dobrze. Malina przeniosła wzrok na siedzącego obok Michała. W porównaniu ze zdzirowatą Grażynką on w swym czarnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli prezentował się... godnie. Tak trzymać, doktorku! Wszedł pierwszy świadek, Zbigniew Sokołowski, i zgodnie z przysługującym mu prawem odmówił zeznań. – Nie masz nic na obronę swojego syna? – syknęła Bogacka, tak by usłyszał on, ale nie sąd.
Starszy Sokołowski uciekł wzrokiem i chwilę potem wyszedł z sali. – Palant – mruknęła prawniczka. Następna weszła matka Michała i... zaczęło się. – Przysługuje pani prawo odmowy zeznań... – Chcę zeznawać. Z własnej woli, wśród szlochów i łkań, zaczęła mówić o biednych dzieciach, osieroconych, samotnych, teraz na dodatek zaniedbanych, zagłodzonych... Mówiła o tym, jak jej syn nie radzi sobie z prowadzeniem domu i wychowaniem własnych dzieci. Nigdy sobie nie radził. Zawsze tylko praca i praca. Nie potrafi ugotować obiadu, nie potrafi wstawić prania, nie potrafi uprasować rzeczy, nie potrafi... – Może coś, do kurwy nędzy, jednak potrafi?! – syknęła Malina, ale tak cicho, że usłyszał ją tylko Michał. Michał siedział porażony tym, co mówi o nim własna matka. Spodziewał się takiego ataku, był przygotowany na takie słowa, ale od teściowej! Mamo, jak możesz...!? Byłaś ze mnie taka dumna, jak zdałem na medycynę. Chwaliłaś się moimi osiągnięciami każdemu, kto chciał słuchać! Moje małżeństwo z Martą, dom, dzieci... Tym wszystkim kłułaś w oczy swoje przyjaciółki, a teraz... Każde słowo matki było ciosem wymierzonym prosto
w serce. Każde zabijało. Michał nie mógł wstać i krzyknąć: „Jak możesz?!”, tylko dlatego, że nie ustałby na nogach, a gardło znów mu ściskał spazmatyczny skurcz. Maria Sokołowska mówiła długo. O alkoholizmie syna także wspomniała – w tym momencie Malina wbiła paznokcie w dłoń Michała, bo tego już nie wytrzymał. Szarpnęła go w dół, bo zaczął wstawać, warknęła: „Siedź i milcz!”. Opadł na twardą ławkę i wbił załzawione spojrzenie w ścianę naprzeciwko. – Chyba powiedziałam za dużo – chlipnęła Sokołowska, posyłając Michałowi przepraszające spojrzenie. – To trzeba było zamilknąć – odwarknęła Bogacka. – Skoro pani syn jest tak pełen wad, dlaczego nie pomoże mu pani w prowadzeniu domu i opiece nad dziećmi? – zapytała już spokojniej. – Przeszedł tragedię, stracił żonę i synka, a pani, zamiast go wesprzeć... – zawiesiła wymownie głos. – Ja... My nie mamy warunków – wykrztusiła Sokołowska. – Willa na Mokotowie, pokaźne resortowe emerytury i nie macie państwo warunków, by pomóc synowi i wnukom w tych ciężkich chwilach? – w głosie Bogackiej zabrzmiało szyderstwo. I pogarda. Sokołowska wyszła ze zwieszoną głową. Będzie czekała do końca rozprawy, by przeprosić Michała za to, co nawygadywała, ale on... nie wybaczy jej nigdy.
Następnie do sali weszła Dorota Jeżewska i wylała na głowę zięcia taki sam kubeł pomyj jak jego matka, ale... Michałowi było już wszystko jedno. Czuł, po prostu czuł, że wróci do domu sam, że Maja ze Zbyniem zostaną mu odebrani i... po prostu umierał z każdą minutą tego procesu. Zabrałeś mi żonę i dziecko, przeklęty Boże, a teraz sięgasz po resztę... Czym ci zawiniłem, okrutny sadysto, że tak mścisz się na mnie? Starałem się być dobrym człowiekiem, dobrym mężem i ojcem, czasem mi nie wychodziło, przyznaję, ale żebym został aż tak ukarany? Przecież wiesz, ty tam, na górze, że gdy tylko wrócę do domu, do pustego domu, strzelę sobie w żyłę wszystko, co mam. O to ci chodzi? Bym zdechł w tej cholernej, pustej willi samotny jak palec? Masz to jak w banku. Jeszcze dziś w nocy. Żeby nikt nie zdążył mnie odratować... Malina czuła jego rozpacz. Widziała zgarbione ramiona, łzy zastygłe w kącikach oczu, ściągniętą bólem twarz. Mogła tylko ściskać jego dłoń, drżącą leciutko i... czekać. Sędzina, słuchając jednym uchem kalumnii Doroty Jeżewskiej, rzucanych na pochyloną głowę Michała, uważnie, w zamyśleniu, przyglądała się właśnie jemu. – Czy świadek skończył? – przerwała Dorocie w pół zdania. Ta przytaknęła niepewnie. Po chwili zamykały się za nią drzwi. Przed oblicze sądu został poproszony Jakub Kryska. Wszedł pewnym krokiem, spokojny, godnie
wyprostowany. Posłał przyjacielowi serdeczne spojrzenie i rzekł tak po prostu: – Wysoki sądzie, doktor Sokołowski jest szanowanym i cenionym chirurgiem w naszym szpitalu. Przeszedł nieprawdopodobną tragedię, a ja, jego najbliższy przyjaciel, przyznaję, że zawiodłem. Nie uczyniłem wszystkiego, co w mojej mocy, by pomóc jemu i jego dzieciom. Dziś pragnę zapewnić, że dzieci mają wykwalifikowaną, całodobową opiekę, zajmuje się nimi doktor Hanna Kotulska, osoba ze wszech miar godna zaufania. Zapewnimy też rodzinie Sokołowskich wsparcie psychologa. Michał i jego dzieci otrzymają wszelką pomoc, jakiej będą potrzebować. Wiem jedno: Maja i Zbynio kochają swego ojca jak nikogo na świecie, szczególnie teraz, po śmierci matki. I nikt, żadna dobra ciocia nie powinien im tego ojca odbierać. To byłoby po prostu okrutne wobec tych dwóch, i tak poharatanych przez los, istot, a nam wszystkim chodzi o ich dobro, czyż nie? Celny strzał, Kubusiu. Kocham cię. – Malina posłała Krysce pełne wdzięczności spojrzenie. Michał... po prostu trwał nieruchomo, by się nie rozsypać. Byłem dla ciebie tak podły, przyjacielu, a ty mimo wszystko podajesz mi, tonącemu, pomocną dłoń. Wiedz, że jestem ci wdzięczny. Jakkolwiek się to skończy. Jakub wyszedł, odprowadzany zamyślonym spojrzeniem sędziny.
Teraz przyszła kolej na ostatni dla Michała cios. Grażyna Jeżewska, która już nie mogła się tego doczekać, stanęła na miejscu dla świadków i... zaczęła swoją tyradę. Od pobicia – na stypie! – swojej matki. Na pijaństwie Michała skończywszy. Aż się zasapała, tak szybko wyrzucała z siebie pełne nienawiści słowa. – Czy ma pani jakieś zwierzęta? – padło nagle pytanie. Grażyna spojrzała na adwokatkę tego bydlaka zaskoczona. – Miałam – odpowiedziała powoli, nie wiedząc, do czego tamta zmierza. – A jakie? – Przeważnie koty. – Przeważnie? – Malina uniosła brwi w udawanym zdumieniu. Sędzina już chciała ją pouczyć, by trzymała się sprawy dzieci, nie kotów, ale... machnęła ręką, dając Bogackiej zielone światło. – Pani mieszka sama, prawda? – Sama. Mam duży, wygodny apartament, dzieciom byłoby w nim... – Do dzieci zaraz dojdziemy. Wróćmy do kotów. Mieszka pani w tym apartamencie sama, od czasu do czasu w towarzystwie uroczych, słodkich kociaków. – Owszem – nastroszyła się Grażyna. – I dbam o nie jak o własne dzieci... – ...dopóki nie dorosną – wpadła jej w słowo Bogacka. – Co wtedy pani robi z tymi słodkimi
kociaczkami? Z pani „dzieciątkami”, gdy wyrastają na kotkę czy kocura. Może pani nas i wysoki sąd uświadomić? Grażyna zbladła. – Powiedziałeś jej, ty gnoju! – syknęła do Michała. – Co powiedział? To, że wywozi je pani do lasu i patrzy, jak próbują dogonić samochód? A może to, że kilka pod byle jakim pretekstem pani uśpiła? Oddała na wieś, podrzuciła do schroniska? Sędzina uniosła brwi. Michał wpatrywał się w drżącą z furii szwagierkę zimnym wzrokiem. – Co zrobi pani z dziećmi doktora Sokołowskiego, gdy się pani znudzą? Wywózka do lasu? Dom dziecka? Czy może śmiertelny zastrzyk? Grażyna nagle się rozdarła. Klęła Malinę Bogacką, klęła Michała... sąd też zaczęłaby kląć, gdyby jej nie wyprowadzono. Trafiony, zatopiony – pomyślała Malina z zadowoleniem. – Przybijesz z doktorkiem piątkę. Ale dopiero wtedy, gdy wyjdziecie z sądu we czwórkę: ty, on i dzieci. Bo może i Grażynka wypadła z gry, ale zawsze pozostaje w odwodzie opieka społeczna. Sędzina poprosiła wszystkich o opuszczenie sali sądowej. Michał wyszedł na miękkich nogach. Pod drzwiami stała jego córka, którą do środka za chwilę wprowadzi
sądowa psycholog. Mali Sokołowscy będą przesłuchiwani tylko w jej obecności. – Tatuniu, boję się – szepnęła Maja, przypadając do ojca. On mógł ją tylko przytulić. – Jesteś dzielna. Pamiętaj, że kocham cię, moje serduszko. Ciężkie drzwi zamknęły się za dziewczynką. Korytarz był pusty, nie licząc Jakuba, który czekał ze Zbyniem. Chłopczyk uczepił się ramienia ojca, włożył kciuk do buzi i natychmiast go wyjął, pamiętając słowa siostry: „Gdy zobaczą, jak ssiesz ten głupi kciuk, natychmiast zabiorą nas do sierocińca”. Michał usiadł ciężko, czując, jak wraca śmiertelne zmęczenie, wziął dziecko na kolana i tak, wtuleni w siebie, czekali... Nikt nie odezwał się ani słowem. Milczał Jakub, milczała Malina Bogacka. Od zeznań dzieci zależało teraz wszystko. Maja wyszła wreszcie z zaczerwienionymi od płaczu oczami i od razu wtuliła się w ojca. – Byłam dzielna – wyszeptała drżącym głosem. Ucałował jej zaplecione w warkocz włoski. Przyszła kolej na Zbynia, ale malec... po prostu nie pozwolił się oderwać od ojca. Nie, nie krzyczał, nie kopał, nie odtrącał psycholożki. Wpił się po prostu w ramię Michała i trwał tak, z oczami wychodzącymi
z orbit i cichym, przejmującym skowytem dotąd, aż uznała, że dla dobra dziecka trzeba zrezygnować z przesłuchania. Pozostał tylko on, Michał. Wstał, by z powrotem ruszyć do sali, ale Zbynio i teraz nie pozwolił odejść mu na krok. Żadne perswazje, żadna próba oderwania dziecka od ojca nie zdały się na nic. Skowyt łamiący serce Michałowi i wszystkim, którzy tego słuchali, narastał. Wreszcie zniecierpliwiona sędzina wyszła na korytarz, ogarnęła sytuację jednym spojrzeniem i rzekła: – Proszę wejść z synem. Od początku wiedziała, że dzieci kochają ojca i są z nim bardzo związane. Maja, rezolutna trzynastolatka, mówiła o tacie w samych superlatywach. Dopóki nie zapytano jej o to, kto przygotowuje im posiłki, kto robi pranie, kto przynosi do domu zakupy, kto sprząta w domu. Nie potrafiła skłamać. Ale też nie zamierzała taty pogrążać. – Ja zajmuję się domem, a tata Stasiem. Taki jest podział rodzinnych obowiązków – odrzekła stanowczo. – Czy te obowiązki nie są za ciężkie dla trzynastoletniej dziewczynki? – zapytała łagodnie sędzina. – Daję sobie radę. Staś jest dużo cięższy do noszenia. Potem były trudniejsze pytania. Choćby to o alkohol... – Tatuś wypija trochę alkoholu, żeby zasnąć. Zresztą... – Machnęła ręką. – Długo nie pośpi. Staś od razu zaczyna płakać i znów trzeba go nosić. – A czy tata czasem... traci cierpliwość?
– No pewnie! Każdy by stracił już po godzinie tego noszenia. – Co wtedy tata robi? – Nic. Nosi dalej. Aż Staś uśnie. – A czy nie krzyczy na ciebie i twojego brata? – Raz krzyknął. Ja na Zbynia krzyczę znacznie częściej – przyznaje Maja ze skruchą, nie zdając sobie sprawy, że takimi właśnie, rozbrajająco szczerymi odpowiedziami ratuje swoją rodzinę. I Michała. – Tata was nie bije? – Nigdy! Nigdy nas nie uderzył! – wykrzykuje oburzona dziewczynka. – Tatuś jest najlepszy na świecie, ratuje umierających ludzi i nie bije dzieci! Pytania padają nadal. Podchwytliwe, próbujące wychwycić sprzeczności w zeznaniach dziewczynki, ale Maja mówi prawdę. Tak, jest ciężko, tak, czasem płacze ona, płacze Zbynio i niekiedy, gdy myśli, że jest sam, płacze tatuś – tu głos się dziewczynce łamie. – Ale dadzą sobie radę. Mamusia by tego chciała. Są rodziną i pozostaną rodziną, choćby ciocia Grażyna wolała co innego. – Nie chciałabyś zamieszkać z ciocią? – A kto by chciał? Ona jest... – Maja milknie na chwilę, szukając słowa. – Zaborcza. Nie może mieć swoich dzieci, to chce zabrać nas tatusiowi. Sąd nie ma więcej pytań do małej, dzielnej
dziewczynki. Pora wysłuchać, co ma na swoją obronę Michał Sokołowski. – Pogubiłem się, wysoki sądzie, już dawno – zaczyna cicho. – Praca, szpital były ważniejsze od rodziny. Tamtego wieczoru, gdy zginęli Marta i Antoś, zrozumiałem, że liczą się tylko ona i dzieci. Za późno. Nie mogłem się pozbierać. Bardzo... kochałem żonę i synka... Winiłem się za ich śmierć i próbowałem karać, odtrącając każdą próbę pomocy. Chciałem być z dziećmi sam. W samotności opłakiwać ich mamę i brata. I to jest moja największa wina. Proszę wysoki sąd, by nie wymierzał mi kary i za to. Ja i moje dzieci wystarczająco wycierpieliśmy... Musimy być razem. Razem przejść przez... to wszystko. Proszę o szansę... o drugą szansę, jakiej nie dostałem w dniu, w którym umarła Marta. Sędzina milczy długo. Bardzo długo. Wierzy w każde słowo tego człowieka, a milczy, bo głos odmówił jej posłuszeństwa. – Doktorze Sokołowski, dostanie pan tę szansę – odzywa się wreszcie. – Odraczam postępowanie na dwa miesiące. Wyznaczam pańskiej rodzinie kuratora. Zgłosi się pan również z dziećmi do Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego. Za osiem tygodni, gdy spotkamy się ponownie, nie chcę mieć najmniejszych wątpliwości, że dzieci powinny zostać z panem. Malina Bogacka wstaje i dziękuje w imieniu swojego
klienta, który słowa nie może wykrztusić. Wyciąga go na korytarz, żeby sąd się czasem nie rozmyślił, przytrzymuje go za ramiona, bo Michał jest tak śmiertelnie blady, jakby zaraz miał zemdleć. Z drugiej strony przypada doń Jakub z Mają. – I co, tatusiu?! I co?! Zabiorą nas?! – krzyczy przerażona dziewczynka. Michał osuwa się na kolana i powoli, jeszcze nie dowierzając, przygarnia dzieci do siebie. – Nie, moje serduszko. Wracamy do domu. Sierżant Jacek Drozd, który przygląda się temu, stojąc kilka metrów dalej z rękami splecionymi na piersiach, uśmiecha się lekko. Ta rodzina przeszła piekło, ale ma szansę ocaleć. Może gdzieś tam na górze jednak jest jakaś sprawiedliwość? Już ma odejść – nie jest tu potrzebny, czekał tylko na wynik rozprawy, gdy Michał nagle wstaje i podchodzi do niego. – Dziękuję – mówi z głębi serca i wyciąga do policjanta dłoń. Ten zamyka ją w silnym, męskim uścisku. Żadne inne słowa nie są potrzebne. Jacek Drozd odprowadza spojrzeniem doktora Sokołowskiego, trzymającego za ręce swoje dzieci, życząc im jak najlepiej. Czuje, że w tej chwili i on dostaje rozgrzeszenie za śmierć Marty i Antosia, może i do niego uśmiechnie się szczęście?
Wsuwa dłoń do kieszeni i zaciska na niewielkim pudełeczku... Spoczywa w nim pierścionek, którym kiedyś nieśmiało zachwycała się Marysia. Kupił go dzisiaj, z samego rana, i gdy tylko skończy służbę, pojedzie do dziewczyny i poprosi ją o rękę. Tak postanowił. A ona... ona na chwilę znieruchomieje. Niebieskie oczy zogromnieją z niedowierzania, zaszklą się od łez szczęścia. Wreszcie rzuci się Jackowi na szyję i mocno w niego wtuli. Znów żadne słowa nie będą potrzebne...
ROZDZIAŁ XVIII Hania Kotulska urobiła sobie ręce po łokcie, czekając na powrót Sokołowskich. Żeby nie zwariować z niepokoju – ile to już czasu ich nie ma? – gdy tylko mały Staś, nakarmiony po raz pierwszy mlekiem, które go nie uczulało, a więc nie powodowało boleści, zasnął jak kamień... no, kamyczek, bo drobina jest z tego Stasia... Hania wzięła się do sprzątania. Pokój po pokoju – zaczynając od salonu na parterze, kończąc na sypialniach. Potem kuchnia... Ileż może trwać taka rozprawa?! Wreszcie! Na podjazd wjeżdża terenówka doktora Kryski, wysiadają z niej dzieci – a więc wróciły! – a za nimi Jakub. To wszystko. Hania wybiega przed dom, pobladła z przerażenia. Chyba nie zatrzymali doktora Sokołowskiego?! Na litość boską...! – Spokojnie, Haneczka, spokojnie – Jakub uśmiecha się szeroko, choć i po nim widać zmęczenie i stres ostatnich godzin. – Michała zawiozłem do siebie, nafaszerowałem proszkami i niech śpi, choćby dwa dni. Ma prawo, ma cholerne prawo odespać to wszystko, przez co przeszedł. Bałem się, że tutaj, w domu, będzie budził go... A właśnie,
co tu tak podejrzanie cicho? – Staś też śpi – mówi dziewczyna z dumą. – Od ładnych paru godzin. Ma skazę białkową, doktor dawał mu mleko modyfikowane, a to nie wystarczy. Jak kupiłam w aptece takie specjalne, na receptę, to – ta dam! – maleńki, zbolały Stasiunio wreszcie zasnął. – Nie obudzi się? Już nigdy? – zaniepokoiła się Maja. – Obudzi, obudzi. Ale obiecuję, że nie będzie już więcej płakał. No, może troszeczkę. – Hania uśmiecha się do dziewczynki, a ta... spontanicznie... zupełnie naturalnie... rzuca się jej na szyję i całuje w oba policzki. Zbynio przygląda się obcej pani z nieufnością. Kciuk ma chęć powędrować do buzi, ale jeśli ta pani przyjechała, by zabrać ich do sierocińca? Hania przyklęka przed dzieckiem. Patrzy w jego przestraszone niebieskie oczy, odgarnia mu włoski z czoła, dokładnie tak jak robiła to mamusia, i mówi: – Chodź, kochanie, do domu. Słyszałam, że lubisz placki z jabłkami i upiekłam ich cały półmisek. – Cały? – szepce chłopczyk. – Calutki. Właśnie dla ciebie. Wstaje, przygarnia chłopczyka i razem wracają do domu. Minie wiele, wiele tygodni, gdy kciuk wróci na swoje miejsce i nie będzie już wędrował do ust. Minie dużo czasu, gdy Zbynio zrozumie, że „jutro” nie nadejdzie,
mamusia nie wróci już nigdy, ale teraz ma nową. Na razie mówi do niej „ciociu”. „Ciociu Haniu”, ale może... kiedyś... Kiedyś przyjdzie taki dzień – choć nie prędko – że „ciociu” zmieni się w „mamo”. Tak jak nadejdzie chwila, że Michał Sokołowski poprosi dziewczynę, która uratowała mu życie, na długi spacer. Tylko we dwoje, nad rzekę. I tam, gdzie z dziećmi i Martą potrafili całymi godzinami patrzeć w płynące leniwie wody Liwca, poprosi Hanię o rękę. Otworzy pudełeczko, w którym spoczywa śliczny pierścionek, delikatny jak ona sama, i z drżeniem serca będzie czekał na odpowiedź. Hania nie każe mu długo czekać. Gdy tylko odzyska głos, zarzuci mu ręce na szyję i krzyknie: – Tak! Oczywiście, że chcę! Kocham ciebie i dzieci całym sercem i bardzo, bardzo chcę zostać z wami na zawsze! Nie musisz mi się oświadczać! Zostanę i tak, jeśli i ty tego chcesz... Zamknie jej usta pocałunkiem, o jakim marzyła przez dwa lata spędzone pod jego dachem. Bo Michał Sokołowski potrzebował dwóch lat, nim pogodził się ze stratą swej pierwszej miłości, Marty, i odważył się, czy raczej pozwolił sobie pokochać po raz drugi.
Wrócą szczęśliwi. Do domu, gdzie czekają równie szczęśliwe dzieci. Niech los wam sprzyja, kochani. Wycierpieliście wszyscy, ty, Haniu, również, tak wiele, że wreszcie i dla was musi zaświecić słońce. I będzie świeciło. Aż do końca.
EPILOG Czarne audi mknęło z zawrotną prędkością ciemną śliską szosą. Nikt normalny w ten październikowy wieczór nie prowadziłby jak szaleniec. No, chyba że kwadrans wcześniej wciągnął działkę koki. Wtedy owszem. Wtedy tak. Towarzystwo w aucie chichotało obłąkańczo za każdym razem, gdy kierowca wyprzedzał z piskiem opon cioty wlokące się po drodze. Pasażer poderwał się nagle, otworzył szyberdach, wypadł niemal na zewnątrz, zdmuchnięty przez pęd powietrza, ale złapał równowagę, utrzymał się na nogach. Wyrzucił ręce w górę i wrzasnął na całe gardło: – Jestem panem życia i śmierci!!! Ktoś szarpnął go z powrotem do samochodu. – Zamknij ten szyberdach, ciulu, bo piździ! Audi mknie dalej. Mija zakręt, na którym stoją dwa krzyże. Jeden dla Marty Sokołowskiej, drugi dla jej synka. Michał, który stawia właśnie zapalony znicz – dzisiaj mija pięć lat od ich śmierci, a on w każdą rocznicę wraca w to miejsce – odprowadza jadący z szaloną prędkością samochód zmrużonymi oczami.
Jeszcze kogoś zabiją – myśli. – Znów ktoś będzie rozpaczał, zginie czyjaś matka albo ojciec, czyjeś dziecko... Hania kładzie mu delikatnie dłoń na ramieniu. Ten wieczór należy do Marty i Antosia, ale ona i dzieci zawsze towarzyszą Michałowi, też stawiając przy dwóch krzyżach płonące jasnym płomieniem znicze. Jutro pójdą na cmentarz, później wstąpią do szpitala w Lubieniu, gdzie doktor Sokołowski zostanie powitany okrzykami radości. I tylko ordynator zamknie się w swoim pokoju. To on odmówił pięć lat temu przyjęcia Michała z powrotem do pracy, choć ten bardzo jej potrzebował. – Proszę mnie zrozumieć, doktorze, ta cała sprawa nadszarpnęła reputację szpitala. Mamy – „przez ciebie” – uzupełni w duchu – złą prasę. Pacjenci nie chcą, by ich tutaj operowano. – „Byś ty ich operował, doktorze «drżące ręce»”. – Dyrektor nie może przedłużyć z panem kontraktu – „a ja o to wnioskowałem” – przykro mi. Tak, tutaj, w Lubieniu, nie będą Michała chcieli, w Złotowie, tam, gdzie mieszkał przez ostatnie osiem lat, też nie. Za to z otwartymi ramionami przyjmie chirurga z takim stażem i takimi umiejętnościami każdy szpital w Niemczech, Anglii, Irlandii... Wyjadą więc – Michał, Hania i dzieci – na Zieloną Wyspę i tam ułożą sobie życie na nowo. Rok w rok jednak, w późnopaździernikowy dzień będą wracać, by Marta i Antoś wiedzieli, że o nich nie zapomniano, że na zawsze pozostaną w pamięci swych
bliskich. Na poboczu, obok samochodu Sokołowskich, zatrzymuje się znajoma terenówka. Jest i Jakub. Niezawodny Jakub. Przyjaciel. On też pamięta o Marcie i Antosiu, też przywiózł im odrobinę światła... Tę noc pamięta ktoś jeszcze. Pan życia i śmierci. Czarne audi zbliża się z prędkością ponad stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę do kolejnego zakrętu. Tuż przed nim lśnią ostrzegawczą czerwienią światła tira. Kierowca chce hamować, ale podjudzany: „No co jest?! Peniasz się? Bierz go, chujku!”, skręca gwałtownie na przeciwległy pas i gna wprost na czołówkę z drugim tirem. Rozlega się przeciągły klakson. Ciężarówka hamuje gwałtownie. O centymetry mija rozpędzone audi, które tuż przed maską tej pierwszej wraca na swój pas. Towarzystwo dostaje długimi światłami po oczach, obaj tirowcy pewnie klną ich teraz w żywy kamień. – Kurwa, blisko było – mówi pan życia i śmierci i na wszelki wypadek zapina pasy. Z nawalonym kumplem za kierownicą nigdy nic nie wiadomo. Światła wyłuskują z mroku rowerzystę. Ten kolebie się, najwidoczniej pijany, na swoim welocypedzie, coraz bliżej... – Weź, stuknij tego chujka. Co ci będzie po drodze
kicał? – Stuknij go! Bierz teraz chujka! – słyszy kierowca i... podoba mu się ten pomysł. Skręca kierownicą tym razem w prawo. Rowerzysta wylatuje w powietrze i leci... leci... Audi znika w mroku. Nikt nie widzi upadku Alfreda, bo to on kolebał się jeszcze chwilę wcześniej na rowerku pożyczonym od sąsiada. Niro miał jak co roku w ten właśnie wieczór, o tej godzinie, przejechać obok dwóch krzyży, przy których jak co roku będą się pewnie paliły świeczki. Zwolni, uśmiechnie się i odjedzie... Nie tym razem. Tym razem leci, wystrzelony w powietrze przez czarne audi. I może spadłby na miękką murawę pobocza, lądując bezpiecznie szczęściem pijanego. Może wstałby chwilę potem, jakby nigdy nic, otrzepując kurtkę z liści i mamrocząc przekleństwa, gdyby... w tym właśnie miejscu, gdzie za chwilę znajdzie się Alfred Niro, miliony lat temu Bóg nie rzucił... głazu. Granitowego głazu o ostrych krawędziach. Niewielkiego, ot, byle Niro mógł się nadziać na niego klatką piersiową... Niro kończy swój lot i słyszy trzask. Żebra, wszystkie, co do jednego, pękają i wbijają się w płuca. Wciąga
powietrze, by wrzasnąć z przeraźliwego bólu, ale zachłystuje się krwią. Nie może złapać oddechu, nie może zawołać o pomoc, nie może nawet jęknąć, bo właśnie się topi... we własnej krwi... Samochody obojętnie mijają ciało leżące w rowie. Niro wie, że umiera. Jak tamta. Marta Sokołowska. Tylko że przy niej byli ludzie, ktoś próbował ją ratować, ktoś trzymał do końca za rękę, on zaś zdycha sam. Będzie konał długo i w cierpieniach, bo do każdej minuty umierania Marty Bóg doliczy Alfredowi pięć minut topienia się we własnej krwi. Za Antosia dorzuci jeszcze pięć. Za bezdomnego włóczęgę kolejne. Za blondynkę i nawet Marszaka też po kilka... Widzisz gdzieś tu słowo „sprawiedliwość”? Tutaj nie, ale Tam na pewno.
Warszawa, marzec 2015
. [1] Gwiezdny Spacerowicz – ang. Skywalker, od Luke Skywalker z Gwiezdnych Wojen.