Helen Dickson Porwanie lady Alice Tłumaczenie: Ewa Nilsen PROLOG 1746 rok – po bitwie pod Culloden Książę Karol Edward Stuart przybył do Sz...
8 downloads
9 Views
1MB Size
Helen Dickson
Porwanie lady Alice Tłumaczenie: Ewa Nilsen
PROLOG 1746 rok – po bitwie pod Culloden Książę Karol Edward Stuart przybył do Szkocji, by zażądać tronu swego ojca i przywrócić monarchię Stuartów. Głowa tego młodego urodziwego człowieka pełna była rewolucyjnych pomysłów, które doprowadziły do tego, że na polach Culloden odbyła się krwawa łaźnia. Karol Edward Stuart co prawda pokonał przedtem wojska rządowe pod Prestonpans, jednak w Culloden poniósł całkowitą klęskę. A poniósłszy ją, dla zachowania życia porzucił swych zwolenników zwanych jakobitami na pastwę prześladowań ze strony wroga i ratował się ucieczką. Represje okazały się wyjątkowo brutalne. Część jakobitów dla ratowania życia pouciekała w góry, natomiast ci, których dopadły wojska rządowe, tracili życie zakłuci bagnetami, ponosili śmierć przez powieszenie albo też zostawali spaleni żywcem we własnych domach. Nikogo nie szczędzono, nawet kobiet, dzieci i starców. W Rosslea, położonym w rejonie przygranicznym majątku Iaina Frobishera, po ucieczce całej służby została tylko żona właściciela, Mary Frobisher, z dwunastoletnim synem Williamem i liczącą sobie zaledwie miesiąc malutką córeczką Alice. Dwaj starsi synowie Frobisherów polegli pod Culloden, a sam Iain Frobisher dostał się do angielskiej niewoli. Domostwo Frobisherów stało wysoko na wzniesieniu górującym nad nisko położoną wioską. Gdy zaczęło się ściemniać, w dolinie zapanował jakiś ruch. Ludzie w czerwonych kaftanach pojawili się w wiosce. Przybyli z pochodniami, by palić i mordować. Mary usłyszała strzały z muszkietów, a zaraz potem krzyki. Zanosiło się na to, że napastnicy wkrótce pojawią się w Rosslea. Nie wahała się ani chwili. Ubrana w suknię i pelerynę, w których zaszyte były pieniądze i klejnoty, zabrała dzieci, opuściła pospiesznie dom i po paru chwilach zniknęła wraz z dziećmi wśród drzew. Kiedy ciemności spowiły ziemię, zobaczyła, że niebo nad Rosslea rozświetla krwawa łuna. Zrozumiała, że płonie ich rodzinny dom. Szalejące płomienie, pochłaniając błyskawicznie wszystkie kosztowności, które krył w swym wnętrzu, buchały wysoko w nocne niebo. Mary, powstrzymując łzy, odwróciła głowę; nie chciała patrzeć na ten straszny widok. W następnej chwili opanowała się. Nie czas teraz okazywać słabość, powiedziała sobie i ruszyła w drogę. Oszołomiona i gnana strachem, niosąc owiniętą w pled Alice i ponaglając Williama, szła zdecydowanym krokiem przed siebie. Wędrówkę ułatwiał jej fakt, że teren nie był jej obcy, mieszkała bowiem w tych stronach od urodzenia. Znała tu
wszystkie drogi, także te, którymi poruszali się poganiacze bydła, i jedną z nich dotarła do granicy. A potem udało jej się dostać na zachodnie wybrzeże i przeprawić do Irlandii, skąd popłynęła statkiem do Francji. Szybko odnalazła rodaków, zwolenników Stuartów, którym udało się uciec przed prześladowaniami, jakie nastąpiły po bitwie pod Culloden. O śmierci męża i dwóch synów dowiedziała się w Paryżu. Nie miała jednak wiele czasu, aby ich opłakiwać. Musiała zapewnić byt tym dwojgu dzieciom, które pozostały przy życiu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY 1756 rok, wybrzeże Afryki Północnej Porucznik Ewen Tremain nie był pewien, co go obudziło. Czy ten cichy, nieregularny odgłos, który dobiegał go pośród nocnej ciszy, jakby gdzieś od strony dębowego relingu, to po prostu chrobotanie szczura? Czy może ten dźwięk – zdecydowanie głośniejszy niż chlupotanie wody o kadłub okrętu – to plusk wioseł? Nie, nie. Z pewnością to nie wiosła. To musi być szczur, powiedział sobie porucznik, oddychając głęboko, aby się uspokoić. To absurdalne, że taki drobiazg wybił go ze snu i wzbudził u niego aż taki niepokój. Wygląda na to, że nerwy zaczynają mi się dawać we znaki, pomyślał zdeprymowany. Kręcił się niespokojnie na posłaniu, lecz nie mógł ponownie zasnąć. Ten cichy, niby chroboczący, niby zgrzytliwy dźwięk wciąż wyprowadzał go z równowagi. Powoli do jego niewielkiej kajuty wkradła się zgroza – tak intensywna, że niemal namacalna. Podpełzła bliżej i stanęła tuż obok jego koi – szepcząc i nie dając mu spać. Porucznik wstał, ubrał się i wyszedł na pokład unieruchomionego od czterech dni okrętu Jego Królewskiej Mości noszącego nazwę „Odwaga”. Zastał jedynie marynarza, którego obowiązkiem było czuwać i wypatrywać okrętów korsarzy. Stojąc przy relingu, porucznik spojrzał w ciemność. Morska mgła wisiała nisko, spowijając okręt swoim wilgotnym, półprzezroczystym całunem. Noc i złowieszcza cisza zdawały się z każdą chwilą podchodzić o krok bliżej. Jakby zapowiadały jakieś przyczajone, niewidzialne zagrożenie. Gdzieś tam, za burtą, było coś, co uparcie domagało się uwagi. Zmęczony umysł Ewena otrząsnął się z letargu i stał się nagle jasny i czujny. Niespodziewanie, po raz pierwszy od kilku dni, poczuł lekką bryzę. Słaby, niepewny oddech wiatru szeptał coś wśród takielunku, poruszając płótnem. Zaspany kapitan Milton stanął obok porucznika i potarł dłonią zarośniętą brodę. – Wiatr, panie Tremain – odezwał się. – O świcie ruszymy w dalszą drogę. Ewen Tremain milczał, wytężając słuch. Plusk wioseł stawał się wyraźniejszy, aż nagle ciemny, złowrogi kształt wyłonił się spośród mgły. Okręt, a tuż za nim dwa następne. Ewen zobaczył, że wszystkie trzy poruszają się dzięki sile ramion wiosłujących galerników, a na ich grotmasztach powiewa piracka bandera – ludzka czaszka na ciemnym tle. Wiedział, że ten widok nie wróżył nic dobrego. Załoga nie miała żadnych szans ani na ucieczkę, ani w otwartej walce. Wszystkich czekał los niewolniczy, a niektórych niechybna śmierć. Nie było tajemnicą, że berberyjscy korsarze są okrutni i nie dbają o uwięzionych.
Działo się to latem roku tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego. Wracający do Anglii z Afryki Zachodniej okręt dowodzony przez kapitana Miltona wpadł w ręce korsarzy. Wszyscy członkowie jego załogi zostali zakuci w kajdany i zawiezieni na targ niewolników do marokańskiego miasta Salé. Tam Ewen Tremain został sprzedany znanemu z okrucieństwa bratu sułtana, który zaoferował najwyższą cenę. Sprawność fizyczna i inteligencja Ewena sprawiły, że wkrótce go wyróżniono, powierzając mu rolę osobistego sługi władcy. Pełnił bowiem swoje obowiązki uważnie i z szacunkiem dla obyczajów marokańskiego dworu. Pewnego razu jego pan opuścił pałac i udał się w podróż mającą trwać sześć tygodni. Ewen poznał wówczas na dworze młodą Mauretankę o imieniu Etta. Owa namiętna piękność, obdarzona tygrysimi zielonozłotymi oczami, była faworytą. Na dworze szeptano jednak, że wielu mężczyzn odwiedzało nocą jej komnatę, by zaspokajać głód namiętności, a potem ich ciała wyrzucało na brzeg morze. Przekonany, że tylko śmierć może go wyrwać z niewoli, także Ewen nie był w stanie oprzeć się Etcie. Tym bardziej że użyła swego całego uroku, aby go uwieść i uczynić swym kochankiem. Ich schadzki niosły z sobą ogromne ryzyko, jednak nie zważali na nie. Te chwile bliskości wnosiły bowiem odrobinę światła w ich pogrążone w mroku niewoli życie. W swoich ramionach znajdowali zapomnienie. Wierzył, że Etta go kocha, i jako człowiek rycerski i prawdomówny ani przez chwilę nie podejrzewał, że jej uśmiechy i słodkie słówka okażą się fałszywe. Tymczasem sułtan wrócił do pałacu i wezwał Ettę. Udała się natychmiast do niego i skłamała, że Ewen ją zniewolił, mimo że wielokrotnie i stanowczo odrzucała jego zaloty. Ewen stał wówczas tuż przy drzwiach komnaty i słyszał każde słowo ukochanej. Cios był tak bolesny, że łzy napłynęły mu do oczu i omal nie zemdlał. Opanował się jednak bardzo szybko, a w miejsce smutku i rezygnacji pojawiła się złość. Był wściekły na samego siebie – za to, że pozwolił się tak oszukać i zranić, że pozwolił sobie na naiwność i słabość. Skazano go na karę chłosty. Miał dostać sto batów, a potem, jeżeli przeżyje, resztę życia spędzić na galerach, przykuty do wiosła. Ostatnia nadzieja na uwolnienie prysła. Jako galernik nie miał bowiem szans na uratowanie. Pozostawało mu życie pod pokładem i oczekiwanie na niechybną, bolesną śmierć w odmętach. Po kilkunastu miesiącach zdarzył się jednak cud. Jego galera została zaatakowana u brzegów Hiszpanii przez brytyjski okręt wojenny. Ewen nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu, gdy wiosło, do którego był przykuty, złamało się, a jego samego morskie fale wyrzuciły na brzeg. Kiedy otworzył oczy, zaraz też okazało się, że nie jest jedynym rozbitkiem, bowiem obok niego na mokrym piasku leży skulony młodzieniec imieniem Amir. Widząc, jaki jest słaby i bezradny, Ewen poczuł litość dla chłopca. Postanowił się nim zaopiekować. Pomodlił się żarliwie do Boga i podziękował za ocalenie życia, a następnie pod-
szedł do młodzieńca i pomógł mu wstać. Ruszyli w głąb lądu. Wędrowali wiele dni przez góry, wzajemnie będąc dla siebie wsparciem. Gdy Ewena nawiedzały wspomnienia zdradzieckiego uśmiechu Etty i z braku sił chciał zostać i czekać na śmierć, Amir podtrzymywał go na duchu i nie pozwalał poddać się rezygnacji. Wkrótce okazało się, że zmierzają wprost ku klasztorowi. Spotkali bowiem wędrowca, który wskazał im kierunek. Szli ostatkiem sił, wiedzeni jedynie instynktem, silniejszym od bólu i cierpienia fizycznego. Gdyby nie nadzieja na to, że zobaczy znowu swoją rodzinę, Ewen załamałby się i niechybnie nie dotarł do celu. Gdy w pewnej chwili Amir potknął się i upadł, Ewen podniósł go i podtrzymał. – Chodź, Amirze. Bądź silny – zachęcał, choć sam opadł z sił. – Klasztor musi być już niedaleko. Jego pełnym nadziei słowom zawtórował nikły dźwięk pojedynczego dzwonka niosący się w czystym powietrzu. – To dzwonek wołający zbłąkanych wędrowców! Dobrze idziemy! – zawołał Ewen i odetchnął z ulgą. Zapadła już noc, gdy dotarli do miejsca, z którego widoczny był klasztor udzielający schronienia ludziom wszelkiej narodowości i wiary. Zimne księżycowe światło spływało w dół po niskich dachach domów o grubych murach. Nad tymi budynkami, które przycupnęły u stóp wąskiej przełęczy, górowała wieża z cegły, a droga pod łukiem kamiennej bramy prowadziła prosto do starego klasztoru. Gdzieś zza murów dobiegały ciche dźwięki gregoriańskiego chorału. Śpiew okazał się czymś tak nieoczekiwanym i dla niego nowym, że Ewen przystanął, żeby posłuchać. Czuł, jak w jego sercu budzi się nadzieja. Przyszło mu na myśl, że oto słyszy odpowiedź Boga na jego żarliwą modlitwę. Nie był już jednak w stanie zrobić kolejnego kroku i osunął się na kolana. Ostatkiem świadomości zobaczył jeszcze nikłe światła latarni, poruszających się tu i tam. Dla niego, znużonego wędrowca, owe światła oznaczały szansę na nowe życie.
ROZDZIAŁ DRUGI 1766 rok, Londyn Młoda kobieta, ubrana w pelerynę z kapturem, z trudem szła przez ciemny park, potykając się i walcząc z lodowatym wiatrem. Rozwiewał jej pelerynę i smagał ją bezlitośnie, a wirujące płatki śniegu oślepiały. Przenikliwy chłód sprawił, że zdrętwiały jej przemarznięte do kości stopy i dłonie, a policzki stały się zimne jak lód. Cała jej postawa zdradzała cierpienie, jednak nie było to cierpienie fizyczne, gdyż ciało miała silne i zdrowe. Kobieta cierpiała na myśl o ojcu. W pewnej chwili, ku swemu zaskoczeniu, poczuła, że do oczu napływają jej łzy. A przecież tak dawno nie płakała… Tak, pomyślała, nie płakałam, od czasu gdy porzuciłam Philippe’a. Panowała nad emocjami z obawy, że poddawszy się im, załamie się kompletnie i pogrąży w melancholii. Teraz jednak na myśl, że jej ojciec, którego od zawsze uważała za zmarłego, żyje i wkrótce go zobaczy, pozwoliła emocjom wziąć górę i kobieta zalała się łzami. Nagle wśród zadymki, tuż przed nią, zamajaczyła ciemna postać. Młoda kobieta spróbowała ją wyminąć, jednak uczyniła to za późno, bo w tej samej chwili zderzyła się z owym tajemniczym nieznajomym. Upadłaby, gdyby nie chwycił jej za ramię i mocno nie przytrzymał. – Co robisz tutaj w taką pogodę, pani? – odezwał się szorstki męski głos. Alice otworzyła usta, chcąc odpowiedzieć, jednak nie była w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Jej gardło, podobnie jak całe ciało, zdawało się całkiem zmrożone, a wiatr nawiewał jej do oczu płatki śniegu i zupełnie oślepiał. – O co chodzi? – zapytał mężczyzna. – Straciłaś, pani, głos? Poczuła, jak dłonią w rękawiczce starł z jej twarzy śnieg, a potem zobaczyła, że przygląda się jej w nikłym świetle parkowej latarni. Zanim śnieg oślepił ją ponownie, Alice zdążyła jedynie zauważyć, że mężczyzna jest wysoki i oczy ma przepełnione gniewem i szare niczym krzemień. Z ust mężczyzny wyrwało się ciche przekleństwo. Zaczęła się nagle bardzo bać. Nieznajomy wciąż trzymał ją za ramię, jednak jego uchwyt zelżał. Wtedy z siłą zrodzoną ze strachu, zdołała się szarpnąć, wyrwać i rzucić do ucieczki. Biegła co sił w nogach, oddaliła się znacznie w jednej chwili i choć słyszała za sobą jego wołanie, nie zatrzymała się. Wkrótce zniknęła mu z oczu w śnieżnej zadymce. Kwadrans później, mokra i wysmagana wiatrem, zadyszana i wstrząśnięta spotkaniem z obcym mężczyzną, Alice dotarła do rezydencji Hislopów znajdującej się w samym sercu Piccadilly. Rezydencja należała do lady Margaret Hislop, hrabiny Marchington, i w tej chwili trwały w niej pełną parą przygotowania do
balu. Hrabina wydawała go tego wieczoru z okazji zaręczyn swojej bratanicy Roberty z wicehrabią Pembertonem, najstarszym synem hrabiego Winterworth. Zanim Alice zdążyła na dobre ochłonąć, do holu, na jej spotkanie, wybiegła Roberta. – Jak to dobrze, że już wróciłaś, Alice! – zawołała. – Naprawdę nie rozumiem, co w ciebie wstąpiło. Czy musiałaś wychodzić podczas takiej śnieżycy? A poza tym wiesz dobrze, że ciocia Margaret nie lubi, gdy wychodzisz sama. Powinnaś była wziąć ze sobą kogoś ze służby. Alice ciężko westchnęła. – Wiesz, Roberto, że nie znoszę przesiadywać całymi dniami w domu. W pokojach jest tak duszno! Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza. A poza tym… miałam nadzieję, że twoja ciocia nie zauważy, że wyszłam. W dodatku bez przyzwoitki. Poprzedniego dnia po otrzymaniu listu od niejakiego Duncana Forbesa, Alice postanowiła zignorować zakaz lady Marchington dotyczący samotnych spacerów. Nieznany jej autor listu zawiadamiał, że dysponuje informacjami na temat jej ojca, którego ona od dwudziestu lat uważała za zmarłego. Zaintrygowana, bardzo pragnąc dowiedzieć się więcej, Alice udała się do pobliskiego Green Parku na spotkanie w miejscu i o czasie, które Forbes wyznaczył. – Nic nie ujdzie uwagi cioci Margaret – stwierdziła Roberta. – Zna sekrety wszystkich i nic się przed nią nie ukryje. Powinnaś to już wiedzieć. Czy list, który dostałaś wczoraj, ma coś wspólnego z twoją dzisiejszą eskapadą? Alice pokręciła głową. Od czasu gdy dwa miesiące temu zamieszkała w Hislop House, między nią a Robertą było niewiele sekretów. Zwierzyła się jej, dlaczego postanowiła nie wychodzić za Philippe’a, choć nie wtajemniczała we wszystkie powody tej decyzji. Pewne rzeczy, które robiła z Philippe’em, nie nadawały się dla delikatnych uszu przyjaciółki. Powiedziała o skandalu, który sprawił, że musiała z zaszarganą reputacją uciekać z Paryża, ale list i spotkanie z Duncanem Forbesem postanowiła zachować w tajemnicy. Przynajmniej na jakiś czas. Duncan Forbes powiedział jej, że po bitwie pod Culloden w roku czterdziestym szóstym jej ojciec, Iain Frobisher, został pojmany i zawieziony na południe, gdzie stanął przed sądem oskarżony o zdradę stanu. Przetrzymywano go na statkuwięzieniu na Tamizie. Ponieważ ludziom uznanym za zdrajców sprawiedliwość wymierzano szybko, Iain Frobisher został wkrótce pozbawiony całego majątku i skazany na śmierć. Jednak kiedy strażnicy przyszli po niego, by zabrać go na błonie zwane Kennington Common będące miejscem egzekucji, on – wiedziony pragnieniem życia i wolności – wskoczył do Tamizy. Strzelano do niego, ale nigdy nie znaleziono. Mimo to uznano go za zmarłego. Forbes powiedział także Alice, że sam w czasach Culloden był prostym żołnierzem i że więziono go potem na tym samym statku co jej ojca, a w końcu w roku tysiąc siedemset czterdziestym siódmym zwolniono na mocy Aktu Łaski. Nie wspomniał jej jednak, że ostatnio bardzo źle mu się powodzi i niewiele myślał o Iainie Frobisherze. Przypomniał go sobie dopiero, gdy ostatnio, w Londy-
nie, spotkał człowieka łudząco do niego podobnego. Wkrótce jego podejrzenie, że oto jest dawny towarzysz więziennej niewoli, okazało się słuszne, po czym obaj mężczyźni wdali się w dłuższą rozmowę. Pogadawszy trochę o dawnych czasach, rozeszli się – każdy w swoją stronę. I Duncan Forbes byłby o wszystkim zapomniał, gdyby nie to, że pewnego dnia w jednej z gazet przeczytał wiadomość o kłopotach Alice Frobisher w Paryżu i o jej przyjeździe do Londynu. Uznał, że w tych okolicznościach może trochę się wzbogacić, i napisał do Hislop House, zawiadamiając, że jest w posiadaniu informacji o jej ojcu, która może ją zainteresować. Podczas pierwszego spotkania w parku rozbudził jej ciekawość i upewniwszy się, że Alice bardzo chce dowiedzieć się więcej, umówił się z nią nazajutrz, w tym samym miejscu i o tej samej porze. Alice zgodziła się przyjść, mając nadzieję, że do tego czasu zdobędzie sumę, której zażądał za dalsze informacje. – Nie. Oczywiście, że nie – skłamała teraz, odpowiadając na pytanie Roberty. Oddała swoją mokrą od śniegu pelerynę lokajowi, dodając: – Pójdę do lady Marchington, gdy tylko zmienię suknię. Ta jest całkiem przemoczona. – Obawiam się, że ciotka chce cię widzieć natychmiast – odrzekła Roberta. – Doprawdy, kochana – zniecierpliwiła się Alice – nie jestem podobna do ciebie. Nie będę na każde jej skinienie. A i ty mogłabyś czasem jej się przeciwstawić. Nikt by cię za to nie potępił. Roberta uśmiechnęła się na to wyrozumiale. Nie była osobą zdecydowaną i sądziła, że łatwiej będzie żyć z ciotką w zgodzie, nie przeciwstawiając się jej, a przeciwnie – okazując posłuszeństwo. – Ciotka Margaret – powiedziała – była dla mnie bardzo dobra. A także i dla ciebie, Alice, nie zapominaj o tym. Co do mnie, to… gdyby nie ona, wysłano by mnie do obcych ludzi i moje życie stałoby się nie do zniesienia. Tak, Alice, ciotka Margaret bardzo wiele dla mnie zrobiła. Gdy Roberta została sierotą, jej jedyna krewna, hrabina Marchington, lady Margaret Hislop, kobieta bezdzietna i od dziesięciu lat wdowa, wzięła ją pod swoją opiekę. Roberta, bardzo ciotce wdzięczna, podporządkowywała jej się bez słowa skargi, nie zwracając uwagi na jej apodyktyczność. Ani też na jej ostry język i szczerość graniczącą z niegrzecznością. Alice z kolei nie bała się lady Margaret, jednak starała się jej unikać, oczywiście, w miarę możliwości. – No tak – powiedziała teraz do Roberty, wchodząc za nią na górę – zapewne masz rację. A jak sądzisz? Czy dzisiejszy bal się uda? – zmieniła temat. – Cały Londyn czeka na ogłoszenie twoich zaręczyn… Wszyscy mówią tylko o tym. Jestem przekonana, że zaproszeni goście zjawią się co do jednego, pomimo tej okropnej pogody. – Ja też mam szczerą nadzieję, że pogoda nikogo nie odstraszy – odrzekła Roberta. – Wieczór okaże się wielkim sukcesem. Jestem tego pewna! Hugh jest w tobie
zakochany, Roberto. Z pewnością nie odstąpi cię na krok. A i ty, sądząc po tym, jak się rumienisz w jego obecności, odwzajemniasz jego uczucia. No, no, nie zaprzeczaj! I nie mów mi, że o nim wciąż nie myślisz. – To prawda, Alice. Myślę o nim bez ustanku. A gdy go widzę, jestem taka szczęśliwa. Ja… ja go naprawdę kocham – wyznała Roberta, a Alice uśmiechnęła się do niej. – Kochasz go i wkrótce zostaniesz jego żoną – powiedziała. – Nie mogę się już tego doczekać – odrzekła cicho Roberta. – Chociaż… – kontynuowała Alice – …nie wiadomo, co się stanie, kiedy Hugh dowie się, że byłaś zaręczona z innym… a raczej, że wciąż jesteś, bo przecież wasze zaręczyny nie zostały oficjalnie zerwane. Pełne blasku oczy Roberty przygasły i posmutniały. – Ciocia Margaret twierdzi, że lord Tremain już się nie liczy, że… nie trzeba nawet o nim myśleć… – zaczęła się bronić. – Zaręczył się ze mną w Paryżu, a potem zniknął i nikt nie wie, gdzie teraz jest… Wyjechał ponad rok temu, gdy wezwano go do brata do Bordeaux w jakiejś sprawie rodzinnej, i od tej pory nie miałam od niego żadnej wiadomości. A czy ty, Alice, mieszkając jeszcze we Francji, poznałaś go może? – Nie – odrzekła, kręcąc głową. – Ale o nim słyszałam. Jego brat Simon walczył ramię w ramię z moim ojcem i braćmi pod Culloden. – Pamiętam, że twoi bracia tej bitwy nie przeżyli… – Niestety, Roberto… Dwaj moi bracia polegli podczas tej bitwy. William był wtedy za młody, by walczyć, a ja byłam niemowlęciem. Moja matka zmarła wkrótce po tym, jak osiedliliśmy się we Francji. Zostaliśmy z Williamem sami… – Ciocia Margaret pisała do lorda Tremaina bardzo wiele razy – powróciła Roberta do poprzedniego tematu. – Bez najmniejszego skutku. Ani razu nie odezwał się i dlatego zasługuje jedynie na pogardę. Tak, na pogardę, zarówno ze strony mojej cioci, jak i mojej. Można powiedzieć, że miałam szczęście, unikając małżeństwa z człowiekiem, który nie jest godny mojej ręki. Moją ciocię spotkał z jego strony wielki afront. I dlatego ciocia postanowiła jego nazwisko… po prostu wymazać z pamięci. Jest to również powód, pomyślała Alice, dla którego lady Marchington wydaje dziś wieczorem bal – Roberta zostanie zaprezentowana oczom gości niczym drogocenny klejnot, brylant mający błyszczeć w koronie. Lady Marchington zabawiła się w swatkę i od czasu gdy lord Tremain zniknął z horyzontu, nie myśli o niczym innym jak tylko o wydaniu swej osieroconej bratanicy za mąż za człowieka uchodzącego za najlepszą partię w Londynie. I – znając jej upór i bezwzględność w dążeniu do celu – należy się spodziewać, że dopnie swego. – Czy ty, Roberto, myślisz jeszcze czasami o lordzie Tremainie? – Czasami – odrzekła szczerze Roberta. – Nie znaliśmy się zbyt dobrze, jednak pamiętam, że odznaczał się nienagannymi manierami i taktem… że był człowiekiem, który z pewnością potrafi podbić serce kobiety… jest elegancki… no i także przystojny. Ale miał w sobie coś tajemniczego… był skryty i… jakiś taki
ponury. Ale pomówmy o tobie, Alice. Wiesz, bardzo się cieszę, że twój brat przysłał cię do Londynu i że zamieszkałaś wraz ze mną u cioci. Lecz… czy nie brakuje ci Paryża? Alice wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty przypominać sobie wypadków, które zmusiły ją do opuszczenia domu brata. Nie chciała myśleć o tym, że naraziła na szwank jego dobre imię. Mieszkając w Londynie, pragnęła jedynie o tym wszystkim zapomnieć i myśleć już tylko o przyszłości. – Ja, Roberto – powiedziała – bardzo lubiłam Paryż. Jednak znienawidziłam mieszkającego tam człowieka, za którego miałam wyjść za mąż. Dlatego musiałam wyjechać. – Zerwałaś zaręczyny, wiem o tym. No ale… skoro swego narzeczonego nie kochałaś, to… nie masz sobie nic do zarzucenia. Pomimo pocieszających słów Roberty Alice uświadomiła sobie nagle, że wciąż odczuwa skutki okropnych paryskich przeżyć. Zmarszczyła brwi na wspomnienie pełnego samozadowolenia uśmieszku, z którym Philippe po raz pierwszy wziął ją do łóżka. I przypomniała sobie, że poczuła się wtedy tak, jakby była jego własnością, rzeczą, jakąś błyskotką, którą on może się pysznić przed światem. Potem przyszła chwila, gdy mu oznajmiła, że nie zostanie jego żoną. Porzuciła go i zerwała zaręczyny. Gniew Williama z początku był straszny. Jak mogłaś? – gromił ją. Czy nie masz wstydu ani wyrzutów sumienia? Przyniosłaś rodzinie hańbę. Czy pomyślałaś, co by na to powiedziała nasza droga matka? Alice wówczas zamknęła oczy z wyrazem cierpienia na twarzy. William wspomniał o matce, co było niesprawiedliwe i bardzo bolesne. Bowiem nie pamiętała jej – miała zaledwie cztery lata, gdy matkę zabiły suchoty. Wiedziała o niej tylko to, co opowiadał jej William, jednak czuła, że zostałaby przez nią wysłuchana i zrozumiana. Gniew Williama na szczęście wkrótce ostygł. Powiedział wówczas ze smutkiem: „To, co ci się przytrafiło, byłoby szokujące i tragiczne, nawet gdyby nikt prócz mnie o tym nie wiedział”. Usłyszawszy te słowa, pojęła, że William szczerze martwi się o jej przyszłość. To jednak spotęgowało jej poczucie wstydu i przygnębienie. Potem wysłał ją do Londynu, do lady Marchington, która miała nauczyć ją rozsądku, a także tego, jak być dobrą żoną. Na pożegnanie powiedział jej jeszcze, aby się nie martwiła, bo niebawem załatwi sprawę zerwanych zaręczyn w jedyny właściwy sposób. W jego głosie zabrzmiała przy tym stalowa nuta, lecz Alice wtedy w najśmielszych domysłach nie przypuszczała, że zapowiadała ona właśnie to, co się wkrótce miało stać. Dopiero list od żony Williama, który przyszedł po dwóch tygodniach do Londynu, uświadomił jej, że tak do końca nie znała swego brata. Wzdrygnęła się teraz na to wspomnienie. Poczuła dreszcz zgrozy, przypominając sobie, że William wyzwał Philippe’a na pojedynek na śmierć i życie i że ten pojedynek stoczył w obronie jej honoru.
– Sądzę, że wiele osób powiedziałoby, że ucieczka nigdy niczego nie rozwiązuje – wyrwała ją z zamyślenia Roberta. – Dla mnie, Roberto, przeprowadzka do Londynu oznacza nowy początek. – Wróżący szczęście, mam nadzieję – odrzekła Roberta. – Tak czy inaczej, bez względu na to, co mówią inni, ja cieszę się, że tu jesteś. I teraz bardzo cię proszę, zapomnij o wszystkim, co było w Paryżu, i zacznij cieszyć się życiem. Zacznij się dobrze bawić, już, zaraz, dziś wieczorem, na moim balu zaręczynowym. Alice już nie żyła w strachu przed ponownym spotkaniem z Philippe’em, jednak nie potrafiła odnaleźć spokoju. Egzystowała jakby w zawieszeniu między przeszłością, której się ogromnie wstydziła i do której nie chciała wracać myślami, a przyszłością, o której myśleć jeszcze nie umiała. Choć nie została przez Philippe’a zgwałcona, to jednak była ofiarą przemocy. To, co jej zrobił, wciąż niedojrzałej dziewczynie, wpłynęło na jej charakter i postawę wobec życia. Odebrał jej nie tylko niewinność i poczucie bezpieczeństwa, ale także wiarę w prawdziwą, szczerą miłość. Złamał jej serce i sprawił, że poczuła się zbrukana i głupia, że poddała się mrzonce o bezinteresownym, czystym uczuciu. Od tamtej pory nie czuła się zdolna do stworzenia szczęśliwego związku. Nie wierzyła, że kiedykolwiek będzie ponownie naprawdę szczęśliwa ani że zdoła zaufać jakiemukolwiek mężczyźnie. Wyprzedziła Robertę i weszła szybko do swojej sypialni. – Dziwię się – powiedziała, zaczynając rozpinać suknię – że lady Marchington zgodziła się wpuścić mnie za próg swego domu. Przypuszczam, że Anne, żona Williama i córka jej najlepszej przyjaciółki, miała coś z tym wspólnego. Nie myliła się co do tego. Lady Marchington przyjęła Alice do swego domu właśnie na prośbę Anne, ale także dlatego, że chciała zapewnić towarzystwo Robercie. I zanosiło się na to, że zaraz po ślubie Roberty z wicehrabią Pembertonem znajdzie męża także i dla niej. – Daj, pomogę ci – zaproponowała Roberta i zaczęła rozpinać guziki sukni; po chwili zapytała: – Jaki on był? To znaczy Philippe. Był przystojny? – Och, tak – odpowiedziała twardym głosem Alice. – Był przystojny. Nawet bardzo. Ale właśnie to mnie w nim irytowało. Czyniło go to aroganckim i zadufanym w sobie. Pewności siebie też mu nie brakowało. Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby nie dostać tego, czego chce. Roberta, rozpiąwszy wszystkie guziki, pomogła Alice zdjąć suknię, którą przewiesiła następnie przez oparcie krzesła. – Ale musiał cię pociągać… – powiedziała. – Bo przecież zgodziłaś się go poślubić. – Może trochę, z początku. Philippe Duplay, hrabia St. Antoine, był typem mężczyzny, o jakim marzą kobiety. Potrafił uwodzić i miał nieodparty urok. Sądzę, że niektórzy mężczyźni oddaliby wszystko, by mieć jego wysoki wzrost, jasne włosy, roześmiane niebieskie oczy, wesołe usposobienie i umiejętność prowadzenia dowcipnej, lekkiej konwersacji. Doskonale też jeździł konno i tańczył… To jednak były tylko pozory, za którymi krył się arogancki łajdak i hazardzista.
Powiedziała to z taką goryczą, że Roberta spojrzała na nią zdumiona. – Mówisz o nim tak… jakby nie żył, Alice. – Bo on nie żyje, Roberto – odrzekła Alice z naciskiem. – Philippe nie żyje. A teraz bądź tak dobra i przyjmij do wiadomości, że nie chcę już więcej o nim mówić. Z tymi słowy odwróciła się do okna i zapatrzyła na sypiące gęsto płatki śniegu. Roberta, zszokowana, weszła do jej garderoby, by poszukać sukni odpowiedniej na spotkanie z hrabiną Marchington. Alice tymczasem pomyślała o Williamie, z którym mieszkała od maleńkości w miasteczku położonym niedaleko Paryża. Przypomniała sobie, że od chwili, gdy skończyła osiemnaście lat, William myślał jedynie o tym, by wydać ją dobrze za mąż. Był człowiekiem majętnym i zamierzał dać jej spory posag. Przez ich dom zaczęli więc przewijać się zalotnicy, a ona czuła się jak jałówka wystawiona na sprzedaż na lokalnym jarmarku. W końcu William wybrał Philippe’a Duplaya, hrabiego St. Antoine, który od dłuższego czasu okazywał jej zainteresowanie. Jednak Alice od samego początku nie czuła się dobrze w roli narzeczonej Duplaya. Onieśmielały ją bogactwo i pozycja jego rodziny; wspaniały zamek i rozległe posiadłości ziemskie, a także cenne skarby znajdujące się w zamku – wszystko to upewniało ją, że do nich nie pasuje. – To, co zrobiłaś – powiedziała Roberta, wracając z garderoby z prostą, niebieską suknią dzienną – to, że zdecydowałaś, że za niego nie wyjdziesz, wiedząc równocześnie, że spowoduje to skandal… było aktem odwagi. Choć bardzo pragnęła zapytać, w jaki sposób Philippe stracił życie, Roberta nie zrobiła tego. A Alice wciąż była pogrążona w myślach i zanim się odezwała, przypomniała sobie, że zawsze starała się być powściągliwa i opanowana. A zaręczywszy się z Philippe’em, wkrótce osiągnęła pod tym względem prawdziwe mistrzostwo. Dzięki temu zachowywała pozory i grała doskonałą narzeczoną. Jednak czasami, gdy Philippe ją za bardzo prowokował, zdarzały jej się podobne do letniej burzy wybuchy. Właśnie podczas jednego z nich wykrzyczała, że nie zostanie jego żoną. Nie była jednak przygotowana na to, co miało nastąpić potem. Dlatego zaskoczyła ją zajadłość, z jaką Philippe wziął na niej odwet, oraz to, że spotkał ją towarzyski ostracyzm. Bowiem Philippe, nie mogąc się pogodzić z tym, że został odtrącony, rozgłosił, że Alice Frobisher jest osobą o moralności kobiety lekkich obyczajów. Oszczerstwo to lotem błyskawicy obiegło cały Paryż, a plotkarze dodawali do niego coraz to inne pikantne szczegóły. Z początku Alice czuła się tym wszystkim zraniona i przygnębiona, jednak zaraz potem ogarnął ją gniew. Zebrała siły i z determinacją stanęła twarzą w twarz z faktami, uświadamiając sobie, że jej dotychczasowe życie się skończyło. Kiedy już wypłakała wszystkie łzy, wyszła do ludzi z uśmiechem na twarzy i stawiła im czoło. Jednak rozgłos, jakiego nabrał cały ten skandal, zmusił ją do opuszczenia Paryża na zawsze. – Gdybym wyszła za Philippe’a – powiedziała teraz do Roberty – nie byłabym
szczęśliwa. Sprawił mi tyle bólu, gdy byliśmy razem… Dlatego postanowiłam, że lepiej będzie przeżyć skandal wywołany zerwaniem zaręczyn niż spędzić resztę życia z człowiekiem, którego ani nie kocham, ani nawet nie szanuję. – Ach, Alice – odrzekła Roberta – mamy za sobą podobne doświadczenie. Zerwane zaręczyny trudno przetrwać w towarzystwie. Jednak mam nadzieję, że i ty w przyszłości znajdziesz człowieka takiego jak Hugh… który, podobnie jak Hugh mnie, będzie umiał ciebie uszczęśliwić. Życzę ci tego z całego serca. – Dziękuję ci, Roberto – powiedziała Alice z uśmiechem, modląc się w duchu, by życzenie Roberty się spełniło i by Bóg zesłał jej dobrego człowieka, który będzie traktował ją z szacunkiem i czułością, jakie należą się żonie. – No a teraz muszę już biec do twojej ciotki, zanim zacznie mnie szukać. Gdy ledwie znalazła się na schodach, usłyszała podniesiony głos lady Marchington dyrygującej służbą w sali balowej. W następnej chwili ta wzbudzająca postrach starsza dama stanęła w drzwiach, mierząc ją krytycznym, gniewnym spojrzeniem. – A więc tu jesteś, moja panno – zaczęła lodowatym tonem. – Szukałam cię, ale nie było cię w domu. No więc? Może zadasz sobie trud i się wytłumaczysz? Gdzie byłaś? – Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza… – Wyszłaś, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza? Tak twierdzisz? To doprawdy rozczulające… Jak śmiesz być taka nieposłuszna? Jak śmiesz wychodzić z domu sama bez pokojówki? I na dodatek w taką pogodę? Przynosisz wstyd mojemu domowi! – Ależ… lady Marchington… ja nie chciałam… – Milcz! Twoje zachowanie jest nie do przyjęcia. Już w Paryżu pokazałaś, co potrafisz. Wyjechać okryta hańbą i wstydem… Ale wiedz, że ja tolerować takich wybryków nie będę! A teraz zejdź mi z oczu i przygotuj się do balu. Pomóż też w przygotowaniach Robercie. Pamiętaj, że to jej dzień, więc nie zepsuj jej go żadnym wyskokiem. Pamiętaj, że masz zachowywać się przyzwoicie! – zakończyła lady Marchington i odwróciła się do kamerdynera, który zjawił się właśnie u jej boku. Wciąż jednak była wściekła na Alice. Przyjęła ją do swego domu w nadziei, że znajdzie jej odpowiedniego męża, ale zadanie to okazało się niełatwe. Bowiem Alice nie okazywała zainteresowania przystojnymi, bogatymi i utytułowanymi młodzieńcami, których jej przedstawiano i którzy wskutek tego, że echa paryskiego skandalu dotarły do Londynu, zaciekawieni, otaczali ją zawsze licznym kręgiem. Co więcej, zdawała się nimi pogardzać, a to wyprowadzało lady Marchington z równowagi, bowiem owa apodyktyczna dama chciała wykonać swoje zadanie szybko i bez zbędnych komplikacji, aby pozbyć się z domu nieposłusznej dziewczyny. Alice przyjąwszy z ulgą fakt, że ma już za sobą rozmowę z surową opiekunką, wróciła do swego pokoju. Ubierając się na bal, nie mogła przestać myśleć o spotkaniu z Duncanem For-
besem. Co ten człowiek ma mi do powiedzenia? – zadawała sobie pytanie. Jeżeli mój ojciec żyje, to gdzie jest? Od chwili, gdy wskoczył do Tamizy, upłynęło przecież dwadzieścia lat. Dlaczego ani razu nie skontaktował się z Williamem? Wszystko to było okryte gęstą mgłą tajemnicy, a Alice z niecierpliwością czekała na chwilę, gdy wręczy Duncanowi Forbesowi pieniądze, a on w zamian wszystko jej opowie. Czuła coraz większe napięcie i z tego powodu nie była w nastroju do zabawy. Pragnęła, by bal jak najprędzej się skończył.
ROZDZIAŁ TRZECI Alice miała rację. Pogoda nie odstraszyła gości. Przybyli tłumnie, zaszczyceni zaproszeniem na bal zaręczynowy do tak znamienitego domu i ciekawi młodej narzeczeńskiej pary. Gdy wszyscy, w liczbie trzystu, powitani osobiście przez lady Marchington, zgromadzili się już w holu, nastąpiło wielkie wejście Roberty. Ubrana w suknię z szyfonu, której spódnica ozdobiona była błyszczącymi srebrzystymi cekinami, ze swoimi miękkimi, ciemnoblond włosami upiętymi wysoko, przypominała księżniczkę z bajki. Wszystkie oczy zwróciły się w pierwszej chwili na nią, lecz zaraz potem wzrok większości gości, zwłaszcza dżentelmenów, przykuła sylwetka młodej kobiety idącej o krok za nią tuż obok lady Marchington. Bowiem Alice, w jedwabnej szafirowej sukni dobranej idealnie do koloru niebieskich oczu, ze swymi kruczoczarnymi włosami upiętymi wysoko i ozdobionymi drobnymi perełkami oraz w naszyjniku z migoczących w świetle świec brylantów była pięknością, która przyćmiewała przyjaciółkę urodą, budziła zazdrość dam i zachwyt patrzących na nią dżentelmenów. Gdyby jednak ktokolwiek z tego tłumu zadał sobie trud, by spojrzeć na nią uważniej, zobaczyłby, że wyraz jej oczu jest nieobecny, że patrzy na wszystko, co ją tutaj otacza, z obojętnością i smutkiem; że jest ogarnięta melancholią. – Szanowni państwo – przemówiła do zgromadzonych hrabina, gdy szmer rozmów ucichł po tym, kiedy kamerdyner poprosił ich o uwagę. – Mam wielki zaszczyt ogłosić zaręczyny mojej bratanicy z wicehrabią Pembertonem. Proszę was, wznieście toast za szczęśliwą parę, która na moją prośbę uczyni nam honor i otworzy dzisiejszy bal, spełniając tym samym swój pierwszy obowiązek małżeński. Kamerdyner dał znak znajdującym się na galerii muzykom. Rozległy się dźwięki pierwszego utworu, a tłum patrzył z zachwytem na przystojnego wicehrabiego, który ujął rękę swej narzeczonej i poprowadził ją do pierwszego tańca. Alice także patrzyła na tych dwoje i w błyszczących oczach Roberty zwróconych na narzeczonego dostrzegła szczęście. Życzyła przyjaciółce jak najlepiej, ale ów widok pogłębiał jednak jej smutek. Zapragnęła nagle uciec z tej pełnej rozradowanych ludzi balowej sali. Uciec od świateł i muzyki, od tańczącego tłumu, od wszystkich tych ludzi oddających się zabawie. Nie było to jednak pragnienie tchórzliwego serca. Alice nie bała się konfrontacji z własnym niewesołym losem. Chciała jedynie ukryć swe uczucia przed oczami ciekawskich i szukać ukojenia w samotności i ciszy. Tymczasem jednak trwał bal i po tańcach nadszedł czas na uroczystą, wystawną kolację. Alice uśmiechała się, a nawet śmiała. Wypiła trochę wina i wdała się w pogawędkę z grupką młodych dam, a potem przetańczyła kilka tańców z ele-
ganckimi młodzieńcami, którzy zabawiali ją uprzejmą rozmową; zjadła kolację w towarzystwie jednego ze swoich wielbicieli, a następnie tańczyła znowu, słuchając komplementów płynących w tańcu gładko z ust partnerów. Udało jej się nawet wysłuchać z obojętną miną lubieżnych propozycji, które wyszeptał jej do ucha pewien dżentelmen, podochocony zbyt dużą ilością wypitego wina. Dżentelmen był jednym z wielu wpatrujących się w nią z pożądliwością, która przyprawiała ją wprost o mdłości. Czyż już miała nigdy nie uwolnić się od paryskich plotek i zawsze będzie skazana na uwagę mężczyzn pokroju Philippe’a – obrzydliwie lubieżnych, widzących w kobiecie jedynie rzecz, swoistą ozdobę, którą ma się jedynie po to, by wzbudzać zazdrość innych? W końcu cierpliwość Alice wyczerpała się i gdy poczuła, że dłużej tego nie zniesie, odszukała lady Marchington i powiedziała jej, że chce już pójść do siebie, bo boli ją głowa. Otrzymawszy pozwolenie, opuściła salę balową i zaraz znalazła się we własnej sypialni, gdzie mogła zamknąć oczy i skryć się w ciemności. Naraz poczuła się bardzo zmęczona. Nerwowe napięcie, w którym żyła od chwili, gdy spotkała Duncana Forbesa, odbierało jej siły. Pragnęła tylko jednego – ciszy i spokoju. Zamknąwszy za sobą drzwi wejściowe, podeszła do drzwi balkonowych i rozsunęła zasłony. Za taflą szkła był ogród pogrążony w półmroku. Śnieg już nie padał, a na niebie jasno świeciły gwiazdy. Srebrna poświata wydobywała z mroku drzewa i ozdabiające ogród kamienne posągi. Była to noc stworzona dla kochanków. Alice westchnęła ciężko. Przyszło jej na myśl, że wskutek tych okropności, które przeżyła z Philippe’em, nie ma ochoty zbliżyć się do żadnego mężczyzny i prawdopodobnie jest skazana na samotność. Odwróciła się tyłem do okna, podeszła do kominka i zdmuchnęła stojące na jego gzymsie świece. Sypialnię oświetlały teraz tylko małe lampki znajdujące się przy łóżku, które, miękkie i ciepłe, zachęcało do odpoczynku. Postanowiła się położyć, a na drugi dzień, z samego rana, udać się do miasta i sprzedać część swojej biżuterii, by zdobyć sto funtów zażądane przez Forbesa za dalsze informacje o ojcu. Potem spotka się z nim, wysłucha wszystkiego, co ma jej do powiedzenia, i napisze do Williama. Wyjęła szpilki z włosów i potrząsnęła głową, a włosy bujną, ciemną falą spłynęły jej na plecy. Następnie zaczęła rozpinać suknię, zmagając się z licznymi haftkami. Szło jej to z trudem, ale gdy sobie przypomniała, że w tej sukni podobała się Philippe’owi, szarpnęła ją gniewnie, rozdzierając delikatny materiał. Następnie zdjęła ją i odrzuciła z obrzydzeniem na krzesło. Mając na sobie tylko koszulę, usiadła i zdjęła pantofelki. Już miała wstać, gdy nagle zamarła w bezruchu. Doznała bowiem dziwnego uczucia, że ktoś na nią patrzy. Podniosła wzrok i skamieniała ze ściśniętym gardłem, bo strach odebrał jej mowę. Przy oknie, nieruchomy niczym posąg, stał obcy mężczyzna. Patrzył na nią w bezruchu, a jego ciemna sylwetka majaczyła ponuro w mroku. Jego ubiór świadczył o tym, że nie jest jednym z gości zaproszonych na bal. Miał bowiem na
sobie obcisły czarny surdut i biały fular, a jego wąskie biodra i muskularne uda opinały czarne spodnie do konnej jazdy. Nosił też czarne, lśniące, sięgające kolan buty. Długie brązowe włosy, bardzo ciemne i gdzieniegdzie poprzetykane siwizną, związane były na karku, tworząc fryzurę tyleż awanturniczą, co niedbałą. Mężczyzna zrobił krok do przodu i znalazł się w kręgu światła lampki, a Alice zobaczyła, że wpatruje się w nią zuchwałym, uporczywym spojrzeniem. Wstrzymała oddech i skamieniała z przerażenia. – To ty, panie?! – zdołała wypowiedzieć, próbując nie dać się zahipnotyzować jego przenikliwemu wzrokowi. Tak, to był bez wątpienia nieznajomy z parku. Nie widziała wtedy dokładnie jego twarzy, ale teraz go rozpoznawała. Gdy się odezwał, miała już co do tego pewność. Nieznajomy zauważył jej przerażenie. – Proszę cię, pani, nie bój się. I wybacz mi to wtargnięcie. – Nie wybaczę! A jeżeli mnie, panie, tkniesz choćby palcem, to… przysięgam, będę krzyczała – zagroziła, zerwała się na równe nogi i ruszyła ku drzwiom. – Na miłość boską, nie zamierzam cię skrzywdzić, pani – wycedził, po czym błyskawicznie do niej dopadł. Nie mógł pozwolić, by wybiegła z pokoju i wszczęła alarm, więc by ją zatrzymać, chwycił jej koszulę. Delikatny materiał rozpruł się głośno. Alice chcąc się ratować, wykonała chaotyczne ruchy rękami, straciła równowagę i upadła na podłogę razem z napastnikiem, który usiłował przytrzymać ją za rękę. Dyszała ciężko, a łzy bezsilnej wściekłości wypełniły jej oczy. Jej gęste, długie włosy przyciskało teraz do podłogi jego ramię, tak że nie mogła poruszyć głową. Mężczyzna tymczasem pochylił się nad nią – tak nisko, że jego oddech owionął jej twarz. Alice zmroził strach na myśl, że intruz zrobi to samo, co robił jej Philippe. Błagam cię, Boże, nie dopuść, by to wszystko się powtórzyło, zaczęła się modlić w duchu. Czyż nie dość wycierpiałam z rąk Philippe’a, gdy rozkazywał mi i zmuszał do uległości? Modlitwa dodała jej otuchy i wlała w nią nagłą siłę. Niczym osaczona dzika kotka broniąca swych młodych, Alice wyrwała swoje długie włosy spod ramienia mężczyzny i wbiła zęby w jego dłoń. Zaklął na czym świat stoi i zerwał się na równe nogi. – Ty mała wiedźmo! – wychrypiał, chwytając ją za ramię i zmuszając, żeby wstała. – Uspokój się do diabła! Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. Szarpnęła się, lecz on z łatwością ją przytrzymał i nie puścił, dopóki nie uspokoiła się i nie przestała wyrywać z jego uścisku. Spojrzała gniewnie w jego zimne srebrzystoszare oczy. Nie mogła zaprzeczyć, że jest bardzo przystojny, a nawet wspaniały. Wydałby się jej wręcz ucieleśnieniem kobiecych fantazji, jej fantazji, gdyby nie czyny Philippe’a, które napełniły ją niechęcią do wszystkich osobników rodzaju męskiego…
– Zabierz ręce, panie! Nie dotykaj mnie! – syknęła. – Będę krzyczeć! Przysięgam! Nie wiem, kim jesteś, ale cię nienawidzę! Brzydzę się tobą! Gardzę tobą! Nie chcę, żebyś mnie dotykał. – Przysięgam, że nawet o tym nie pomyślałem. Dopóki ty, pani, nie zagroziłaś, że będziesz krzyczeć – odrzekł lodowatym tonem. Był już prawie zupełnie spokojny. Tak jej się przynajmniej zdawało. Jednak wciąż dostrzegała w jego rysach coś surowego i bezwzględnego. Patrzył na nią chłodnym wzrokiem, który uznała za ostrzeżenie. Postanowiła mieć się na baczności i udawać uległą, aby uśpić jego czujność i uciec z sypialni w dogodnym momencie…
ROZDZIAŁ CZWARTY – Schowaj swoje pazurki, pani. Alice wzdrygnęła się z obrzydzeniem pod jego spojrzeniem, które bezczelnie taksowało każdy fragment jej skąpo odzianego ciała. – Wbrew temu, co myślisz, pani, nie jestem tutaj, by cię zniewolić. Nie brak ci urody, to prawda. Jednak nie mam ani czasu, ani ochoty korzystać z twoich wdzięków. Nie życzę ci źle, uwierz mi. Czy obiecujesz być cicho, jeżeli cię teraz puszczę? Alice spojrzała mu w oczy i nie dojrzała w nich ani namiętności, ani pożądania. W tych oczach, dziwnych i pięknych, srebrzystoszarych, był jedynie gniew. Po chwili wahania kiwnęła głową. Uwolnił z uścisku jej ramię, po czym Alice chwyciła natychmiast suknię i włożyła ją szybko na siebie. Poczuwszy się w ubraniu znacznie pewniej, podniosła dumnie głowę, odrzuciła do tyłu długie włosy, które spłynęły jej na plecy kruczoczarną kaskadą, i stanęła twarzą w twarz z intruzem. – Winieneś mi, panie, wyjaśnienie – powiedziała. – Co robisz w moim pokoju, na dodatek o tak późnej porze? Jego spojrzenie przesunęło się powoli z jej twarzy w dół, zatrzymując się na moment na falującej piersi. Gdy spojrzał jej ponownie w oczy, na jego ustach igrał cień pełnego aprobaty uśmiechu. – Kim jesteś, pani? – zapytał. – A czy to ma znaczenie? Zainteresowanie nieznajomego się wzmogło. Większość kobiet w jego obecności okazywała pewną nerwowość, a nawet strach. W owej młodej damie nie dostrzegł ani jednego, ani drugiego. Wyczuwał przede wszystkich złość i czujność. – Proszę cię, pani, nie utrudniaj mi zadania. Chcę natychmiast poznać twoje nazwisko. – Nie zapraszałam cię, panie, do mojej sypialni, więc nie czuję się w obowiązku przedstawiać. A poza tym to ja powinnam zapytać, kim jesteś. – Jestem Ewen Tremain – odrzekł, unosząc arogancko brew i mierząc ją wzrokiem. Dobry Boże! – pomyślała Alice. Dawny narzeczony Roberty! Co on tutaj robi?! Co robi tutaj ten przerażający, silny, mający w sobie jakiś fatalny urok mężczyzna o spojrzeniu drapieżnika, który zachowuje się niczym wojownik przed bitwą? Alice poczuła zawrót głowy od natłoku tych pytań. W oczach jej pociemniało i omal się nie osunęła na łóżko. W ostatniej chwili opanowała się jednak i postanowiła, że nie okaże słabości i nie da się zastraszyć. Zmierzyła intruza wzro-
kiem pełnym pogardy. – Ach – podjęła ironicznym tonem – więc to dawno niewidziany lord Tremain zaszczyca Robertę swoją obecnością. Proszę mi powiedzieć, milordzie, czy wchodzenie bez zaproszenia do sypialni dam należy do twoich zwyczajów, czy może zgubiłeś drogę? – I jedno, i drugie – odrzekł cierpko, po czym zbliżył się o krok do niej. Miał przed sobą kobietę o niewiarygodnie pięknej twarzy. Patrzył na jej wysokie, delikatnie zarysowane kości policzkowe, doskonałego kształtu nos, pełne usta i malutki dołeczek w brodzie. Widział równocześnie, że spod ciemnych brwi spoglądają na niego wciąż gniewne oczy. – Proszę posłuchać, milordzie – zaczęła lodowatym tonem – będę wdzięczna, jeżeli… gdy skończysz przyglądać się mojej twarzy… i wyjaśnisz mi, co robisz w mojej sypialni. – Rozpoznałem cię, pani, gdy tylko zobaczyłem cię w oknie. – A więc to ty, milordzie, byłeś w ogrodzie? Kiwnął potakująco głową. – Owszem – potwierdził. – I z łatwością wskoczyłem na balkon. No i… mam dla ciebie, pani, dobrą radę. Jeżeli chcesz zniechęcić nieproszonych intruzów, poleć pokojówce, żeby pod twoją nieobecność zamykała drzwi od balkonu. – Nie czas teraz o tym mówić. Czego chcesz, milordzie? – powiedziała Alice tonem ostrym, gniewnym, lecz Tremain wyczuł, że się bardzo boi. – Czym zawiniła ci twoja suknia, pani, że potraktowałaś ją w ten sposób? – To moja sprawa. – Tam, w parku… płakałaś, pani. Cóż takiego wyprowadziło cię z równowagi? – Wcale nie płakałam. Miałam twarz mokrą od śniegu. Pokręcił powoli głową. – Możesz, pani, zaprzeczać, a ja i tak wiem, co widziałem. – Wciąż winien mi jesteś, milordzie, wyjaśnienie, co tutaj robisz. I dlaczego zjawiasz się właśnie teraz? Wiem, kim jesteś, i mam nadzieję, że nie przybywasz po to, by sprawić Robercie kłopoty. – Nie widziałem swojej narzeczonej od dłuższego czasu… I pomyślałem, że najwyższa już pora się z nią zobaczyć. – W mojej sypialni? Wzruszył ramionami. – Nie chciałem przestraszyć Roberty, pokazując się jej zbyt wcześnie. Chcę zobaczyć najpierw, jak się sprawy mają, zanim się ujawnię. Przypuszczam, że ty, pani, jesteś jej przyjaciółką… Zatem nikt inny nie nadaje się lepiej do tego, by udzielić mi informacji… – Czyż już nie sprawiłeś jej wystarczająco dużo bólu, milordzie? Musisz jeszcze psuć jej dzień zaręczyn? W jego srebrzystoszarych oczach pojawił się błysk gniewu. – Jak to możliwe, by zaręczyła się z innym, skoro została obiecana mnie? Jak miałbym w tej sytuacji się zachować? Zignorować obrazę i wycofać się bez wal-
ki? O nie, to się po mnie nie pokaże. – A co zrobisz, milordzie? Zejdziesz do sali balowej i zakłócisz uroczystość? Zawstydzisz Robertę i ją upokorzysz? Jeżeli masz serce, powstrzymasz się od tak okrutnego postępku. – Zatem bądź tak dobra, pani, i poproś tutaj hrabinę. – Nie zrobię tego. Sądzę, że powinieneś stąd natychmiast wyjść, milordzie. Wróć tutaj jutro, jeżeli chcesz mówić z hrabiną. Tam są drzwi balkonowe – dodała, wskazując ręką – proszę natychmiast wyjść. – Pani – wycedził przez zęby, biorąc ją pod brodę i patrząc w jej oczy – pozwól, że cię ostrzegę, że ktoś, kto mnie nie słucha, wyprowadza mnie z równowagi… a to bardzo nierozsądne posunięcie. Nie zjawiłem się tutaj, by się z tobą bawić. Zresztą tobie igraszki ze mną z pewnością by nie odpowiadały. Jeżeli nie chcesz pójść po hrabinę osobiście, poślij po nią kogoś ze służby. – Śmiesz, milordzie, mi rozkazywać? – Nie inaczej. – Wciąż patrzył na nią twardym jak stal spojrzeniem, a ona nie mogła odwrócić głowy, bo jej broda tkwiła nieruchomo w jego dłoni. – Zrób, pani, jak proszę, bo inaczej cały dom się dowie, że przyjęłaś w swoim pokoju mężczyznę, w dodatku narzeczonego przyjaciółki… Jeżeli więc troszczysz się o swoją reputację, zrób, jak mówię, zanim sam udam się na poszukiwanie lady Marchington. Dotknięta do żywego Alice spiorunowała go wzrokiem. Troszczyła się o swoją reputację, owszem, i nie miała zamiaru wywoływać kolejnego skandalu, by narazić na szwank swoją cześć jeszcze bardziej. – Zdajesz się, milordzie, zapominać, że to jest moja sypialnia i wdarłeś się do niej nieproszony. – Zrób, pani, jak proszę – powtórzył, puszczając jej brodę i cofając się o krok. Widząc jego pełne dumy i determinacji spojrzenie, Alice z bijącym sercem ustąpiła i wyszła z pokoju, by spełnić jego polecenie. Po chwili wróciła i razem z nim, w milczeniu, czekała na przybycie lady Margaret Hislop, hrabiny Marchington. Gdy ta zjawiła się w sypialni, jej spojrzenie pobiegło w stronę mężczyzny stojącego przy kominku. Odwrócił głowę, a wtedy natychmiast go poznała. Pobladła, a na jej pociągłej twarzy pojawiło się najpierw zmieszanie, a potem gniew i pogarda. Przypomniało jej się wszystko, czego niedawno dowiedziała się o jego przeszłości. Fakt, że przebywał w niewoli w Afryce Północnej, był jej teraz znany, choć rok wcześniej, gdy godziła się na jego zaręczyny z Robertą, nie miała o nim pojęcia. Od chwili, gdy poznała prawdę, ta myśl nie dawała jej spokoju. Doszła do wniosku, że osiem lat niewoli w rękach barbarzyńców musiało odcisnąć się na jego duszy niezatartym piętnem. I była zdania, że człowiek w ten sposób doświadczony nie może dostać za żonę istoty tak naiwnej i delikatnej jak Roberta. Takie małżeństwo było jej zdaniem czymś nie do przyjęcia i postanowiła do niego za wszelką cenę nie dopuścić. A poza tym wicehrabia Pemberton był znacznie lepiej urodzony od Ewena Tremaina…
Lady Marchington z właściwą sobie bystrością oceniła natychmiast sytuację i w jednej chwili wybrała stosowną do niej strategię. Z wrogim wyrazem twarzy i sercem zimnym jak lód zwróciła się do nieoczekiwanego i niepożądanego przybysza: – Nie sądzisz, milordzie, że zjawiasz się stanowczo zbyt późno? – To prawda, pani hrabino – odrzekł jej na to spokojnie lord Tremain. – Względy rodzinne spowodowały, że nie mogłem się zjawić wcześniej. Proszę zatem o wybaczenie. A równocześnie pragnę ci, pani, uświadomić, że jestem wciąż zaręczony z twoją bratanicą. – Mylisz się, milordzie. Nie ma na to dowodu na piśmie. Nie masz prawa do mojej bratanicy. Żadnego prawa! – powtórzyła z emfazą. – Poza tym jak śmiałeś wedrzeć się do mojego domu?! I dlaczego zastaję cię tutaj, w sypialni panny Frobisher? Przecież to nie uchodzi! Lord Tremain spojrzał na młodą kobietę. Frobisher! Nazwisko wydało mu się znajome, jednak w tej chwili nie potrafił przypomnieć sobie, skąd je zna. – Przepraszam za zamieszanie, które spowodowałem. Nie takie miałem intencje. Sądzę, że panna Frobisher wyjaśni ci, pani, później, jak się tu znalazłem. Pisałem do ciebie, że zjawię się w ciągu miesiąca… A ponieważ okazało się, że mogę to uczynić prędzej, zjawiłem się dzisiaj i… zdaje się, że przybyłem zdecydowanie nie w porę. Bo, jak się domyślam, tam na dole świętuje się zaręczyny Roberty z wicehrabią Pembertonem. – Roberta, milordzie, nie jest już z tobą zaręczona. I… to prawda… dziś wieczorem zaręczyła się z wicehrabią Pembertonem. Na twarzy Ewena pojawił się smutny uśmiech. – Widzę, pani hrabino, że pod moją nieobecność nie traciłaś czasu. Spodziewałem się tutaj jak najgorszego przyjęcia. I okazuje się, że się nie myliłem. – Nie myliłeś się, milordzie – stwierdziła ironicznie lady Marchington. – I muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że się tutaj zjawisz. – Ale dlaczego? – zapytał, a na jego twarzy zagościł lekki uśmieszek rozbawienia. – Przecież musiałaś, pani, wiedzieć, że kiedyś wrócę. – Im dłuższa była twoja nieobecność, milordzie, tym większa moja nadzieja, że się nigdy nie zjawisz. Ale cóż, okazała się płonna. Alice cofnęła się w cień, śledząc tę wymianę zdań i obserwując lorda Tremaina. Światło świec wydobywało z mroku jego surowe rysy, które teraz wydały się jej iście diabelskie. Był przystojny i bezwzględny… ale nie potrafiła jeszcze zawyrokować, czy również zły… Jedyne, czego teraz była pewna, to tego, że pragnie uciec z pokoju, zostawiając tych dwoje samych. Kształtne dłonie Tremaina świadczyły, że jest dżentelmenem. Jednak dostrzegała na nich drobne blizny – dowodzące, że był kiedyś zmuszony do ciężkiej pracy. Miał piękną twarz o wydatnych kościach policzkowych, a drobne zmarszczki wokół jego oczu nasuwały myśl, że musiał spędzić bardzo wiele czasu w pełnym słońcu południa. Natomiast patrząc na jego usta, można było się domyślić, że
rzadko się śmieje i równie nieczęsto uśmiecha. Chociaż… Alice wyczuwała, że tak nie było zawsze, że kiedyś ten człowiek był radośniejszy, tylko jakieś nieszczęścia, ciężkie i bolesne doświadczenia musiały wygnać z jego życia całą radość. – Jeżeli o mnie chodzi – powiedział tonem stanowczym, ale nie podniósł głosu – zamierzam dotrzymać obietnicy danej Robercie. Jestem człowiekiem, który ma zwyczaj być wierny danemu słowu. Zjawiłem się tutaj, bo ani pani, pani hrabino, ani Roberta nie odpisywałyście na moje listy. Alice spojrzała na lady Marchington. Dama słuchała słów przybysza z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Ale… o ile ja zrozumiałam – włączyła się do rozmowy zdezorientowana Alice – to… od czasu rozstania w Paryżu Roberta nie otrzymała od jego lordowskiej mości żadnego listu. Lady Marchington spojrzała na Alice z irytacją, bowiem została przyłapana na kłamstwie. I nic sobie z tego nie robiła. Teraz okazało się bowiem, że tak dalece nie chciała, by ślub Roberty z Tremainem się odbył, że nie cofnęła się nawet przed łgarstwem. Przechwytywała wszystkie listy, które pisał do narzeczonej, i bez skrupułów je paliła. – Leżało mi na sercu dobro Roberty – oznajmiła chłodno. – To prawda, ukrywałam przed nią twoje listy, milordzie. Przyznaję. I nie mam z tego powodu choćby najmniejszych wyrzutów sumienia. Znam twoją przeszłość. Wiem, co ci się przytrafiło, zanim się poznaliśmy w Paryżu. Jak mogłeś, milordzie, spodziewać się, że ja, gdy się o tym dowiem, uznam cię za odpowiedniego kandydata na męża mojej bratanicy? Lord Tremain żachnął się na te słowa. – Więc to ma aż takie znaczenie? – zapytał. – Oczywiście. Nie byłeś ze mną szczery, milordzie. A ja, poznawszy prawdę, bałam się, jak na nią zareaguje Roberta. Pragnęłam ją chronić. Ona jest osobą delikatną i łagodną. Zgadzając się na jej małżeństwo z człowiekiem o tak mrocznej przeszłości, podjęłabym ogromne ryzyko. Lord Tremain poczuł się tak, jakby wymierzono mu siarczysty policzek. Co gorsza jednak, słowa hrabiny przywołały wspomnienie cierpień, których tak długo doznawał. Wydobyły z mroku zapomnienia osiem lat życia w cieniu śmierci i sprawiły mu wielki ból. Pochylił się w przód, wpatrując się wrogo w swoją rozmówczynię. – Twoje słowa, pani, są godne najprawdziwszej jędzy, najgorszej sekutnicy. Są wprost ohydne. Są niegodne osoby noszącej arystokratyczny tytuł. Gdybyś, pani, była mężczyzną, zażądałbym satysfakcji. – O, nie wątpię – odrzekła lady Marchington z pogardliwym uśmieszkiem. – I sądzę, że brutalności, która przejawia się w tym pańskim oświadczeniu, milordzie, nauczyłeś się od tych barbarzyńców. Cóż, mam zatem nadzieję, że wyraziłam się jasno. Roberta wyjdzie za wicehrabiego Pembertona. Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie zrezygnowałaby z małżeństwa z człowiekiem tak
dobrze urodzonym i bogatym dla kogoś, kto wiódł w przeszłości życie takie jak ty, milordzie. – To znaczy życie niewolnika – sprecyzował lodowatym tonem Ewen. – Zapewniam, że nie wybrałem sobie takiego losu. Nie znalazłem się w rękach moich oprawców z własnej woli. – Oczywiście, że nie. Jednak fakt, że byłeś w ich rękach, naznaczył cię, napiętnował. Prawdopodobnie na zawsze. Muszę ci też przypomnieć, milordzie, że jesteś również katolikiem i obrońcą jakobitów. – Nie musi mi nikt przypominać o tym, jaką wyznaję wiarę. Ani o tym, że tę wiarę wyznaje moja rodzina, której zawsze będę bronić. – I której częścią, milordzie, jest twój brat, człowiek walczący pod Culloden i uznany za zdrajcę. – Nie sądzę, by mój brat zasługiwał na potępienie za to, że jest wierny swoim przekonaniom. Gdybym w tamtych czasach był dorosły, walczyłbym u jego boku. – I to jest jeden z powodów, dla których nie zezwalam na twoje, milordzie, małżeństwo z moją bratanicą. Koniec! – Czyżby? – rzucił Ewen i ruszył ku drzwiom, jednak zanim do nich dotarł, obejrzał się i dodał: – Strzeż się, pani. Strzeż się, hrabino, bo ujawnię twój pilnie strzeżony sekret. Lady Marchington pobladła. – Nie odważysz się, milordzie! – Nie odważę się? Przekonajmy się! Oboje wiemy, że ktoś z twojej rodziny, hrabino, miał ścisłe powiązania z jakobitami. – Masz czelność, milordzie, mówić takie rzeczy?! – Gdzie on teraz jest, hrabino? Pewnie nie wiesz, bo przecież… tak, tak, on także… walczył pod Culloden… a wtedy ty się go wyrzekłaś. Ale ja wiem, gdzie jest ten człowiek. Przebywa we Włoszech i często bywa we Francji. Stale kontaktuje się z otoczeniem Młodego Pretendenta, Karola Edwarda Stuarta. A także z samym księciem. Lady Marchington słuchała tego z przerażeniem. Wiedziała, że gdyby wyszło na jaw, że jeden z jej braci jest jakobitą i walczył z bronią w ręku przeciw Jego Królewskiej Mości, wybuchłby wielki skandal. Nie mogła do tego dopuścić. – Cokolwiek o sobie myślisz, milordzie – zaczęła – w moich oczach nie jesteś dżentelmenem. – Oczywiście. Czyż może być nim ktoś, kto spędził tak wiele lat w niewoli, w rękach barbarzyńców z Maroka? – Jaki jest twój cel, milordzie? Chcesz zniszczyć Robertę? – Zniszczyć Robertę? – powtórzył jak echo lord Tremain, uśmiechając się ironicznie. – Och, nie. Nie zjawiłem się tu, by ją zniszczyć czy skrzywdzić w jakikolwiek sposób. Zamierzam ją poślubić. I Bóg mi świadkiem, hrabino, że doprowadzę do tego, a ty nie sprzeciwisz mi się. Z tymi słowy odwrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom, a kiedy już za nimi zniknął, lady Marchington wyprostowała się i zmierzyła lodowatym spojrzeniem
Alice. – O tym, co usłyszałaś przed chwilą – powiedziała – nikt nie może wiedzieć. Nie wolno ci o tym z nikim mówić. Rozumiesz, Alice? Zwłaszcza z Robertą. – Tak… tak, oczywiście… – odrzekła cicho Alice. Lady Marchington nie dodała więcej ani słowa i wyszła z sypialni. Kilka chwil później Alice leżała w łóżku z szeroko otwartymi oczami i zastanawiała się nad tym, czego dopiero co była świadkiem. Co takiego sprawiło, że lord Tremain stał się człowiekiem do tego stopnia nie do zaakceptowania jako kandydat na męża Roberty? Przecież lady Marchington nie chodziło jedynie o to, że wyjechał i że przez rok nie widział się ze swoją narzeczoną…? Wspomniała, że był w niewoli i wiódł życie niewolnika. Jak to się mogło stać? – zachodziła w głowę Alice i nagle zadrżała. Była w tym człowieku jakaś dziwna siła, która budziła strach i wywołała w niej przerażenie…
ROZDZIAŁ PIĄTY Ewen opuścił rezydencję hrabiny Marchington upokorzony i wściekły. Opanowała go dzika furia i trawiła go bolesnym płomieniem. Serce waliło mu jak młotem, gdy brnąc przez śnieg, szedł w stronę miejsca, gdzie Amir czekał na niego z końmi. Miał nadzieję, że ślub z Robertą będzie dla niego początkiem nowego życia; życia na tyle normalnego, na ile to w jego wypadku było możliwe. Właśnie dlatego wieść o tym, że lady Marchington postanowiła jego narzeczoną wydać za kogoś innego, zaskoczyła go, spadła na niego niczym okropny cios znikąd – nagły, wymierzony z bezlitosnym okrucieństwem i chirurgiczną precyzją. Powrócił ból. Nie ten, którego doświadczał, gdy spadały na niego razy batoga, lecz ból duszy, trudny do zniesienia, który bezlitośnie nękał jego serce i umysł. Przez wszystkie lata spędzone na galerze, lata tortur, nędzy i bezradności, które zawdzięczał przewrotnej Etcie, starał się nie popaść w obłęd i zachować zdrowe zmysły. Udawało mu się to dzięki temu, że skupiał myśli na ucieczce, a także na powrocie do normalnego życia – życia bez odbierających godność i szacunek dla samego siebie cierpień i upokorzeń. Gdy jednak jego niewola się skończyła i zamieszkał ze swym bratem w Bordeaux, okazało się, że to, co przeżył, naznaczyło go niezatartym piętnem. Nie był już teraz tym samym beztroskim młodzieńcem, który kochał życie i przeżywał je, czerpiąc z niego radość i szczęście. Nie śmiał się tak jak dawniej, nie był jak kiedyś radosny i dowcipny, nie ciągnęło go do tańców ani zalotów; nie szukał flirtów i nie miał ochoty na czcze salonowe konwersacje. I dopiero kiedy poznał Robertę, dziewczynę słodką i niewinną, uwierzył, że życie daje mu drugą szansę, że będzie mógł zacząć wszystko od nowa. Tymczasem znowu wszystko zostało mu odebrane… A jednak wewnętrzny głos mówił mu, że powinien o Robercie zapomnieć. Do diabła z nią i jej słodką, łagodną buzią, z jej wyszukanymi manierami, eleganckimi przyjaciółmi, a nade wszystko z tym jej całym wicehrabią! On, lord Ewen Tremain, właściciel Barradine i człowiek honoru, jej nie potrzebuje. Do tego, by powrócić do świata i zająć w nim należne mu miejsce, niepotrzebna mu ani ona, ani nikt inny… Tak sobie mówił i starał się w to wierzyć. Problem był jednak w tym, że jego ambicja, jego duma nie pozwalały mu dopuścić do tego, by ta stara, apodyktyczna hrabina przeprowadziła swój plan bez żadnych przeszkód i nad nim zatryumfowała. Dał jej już co prawda małą nauczkę, jednak to było za mało. Musiał teraz wyciągnąć swoją ostatnią kartę i doprowadzić grę do końca.
Sięgnął do kieszeni po zapieczętowany list i wraz z sakiewką pełną monet wręczył go Amirowi. – Weź to, przyjacielu – powiedział. – I jutro, jeżeli rano nie uda mi się złożyć wizyty w Hislop House, znajdź kogoś ze służby hrabiny Marchington, kto odda list pannie Robercie. Przekup go, jeśli to będzie konieczne, no i, co bardzo ważne, każ mu zachować dyskrecję. Odprawiwszy Amira, Ewen udał się do swojej sypialni. Przygotowując się do snu, wciąż myślał o Robercie i hrabinie, ale gdy się już położył, tuż przed zaśnięciem wspomniał młodą kobietę, która dziś wieczorem, broniąc się przed nim, ugryzła go w rękę. Wciąż jeszcze czuł zapach jej perfum i emanujące ciepło jej ciała. Zobaczył oczyma wyobraźni jej ciemne, spływające na ramiona włosy, a także delikatną, śliczną twarzyczkę o kształtnym nosku i pełnych ustach oraz długie, ciemne rzęsy i oczy tak błękitne jak lazur południowego nieba… Nazajutrz rano, po balu, gdy służba była zajęta porządkowaniem domu, a Roberta i lady Marchington jeszcze nie wstały, Alice zamówiła powóz i pojechała do miasta, by sprzedać część swojej biżuterii i zdobyć w ten sposób pieniądze na opłacenie Duncana Forbesa, z którym była umówiona po południu. Musiała tak postąpić, gdyż nie miała dostępu do własnych pieniędzy. William uczynił jej opiekunką lady Marchington, która miała rozporządzać jej majątkiem do chwili jej zamążpójścia albo dwudziestych pierwszych urodzin. Gdy udało jej się sprzedać klejnoty w lombardzie przy Drury Lane – co prawda za sumę stanowiącą ułamek ich wartości, lecz wystarczającą na zapłacenie za informację o ojcu – wróciła szybko do domu. Zastała Robertę bardzo wzburzoną ze łzami w oczach. – Co się stało, kochana? – zapytała, gdy obie znalazły się już sam na sam w sypialni. – Co cię tak wyprowadziło z równowagi? – Och, Alice – odrzekła Roberta. – Stało się coś strasznego. Potrzebuję twojej pomocy, a nie mogę o nią prosić nikogo innego. Dostarczono mi… przez moją pokojówkę… list od lorda Tremaina. Wygląda na to, że on jest w Londynie… Alice, moja kochana, powiedz mi, proszę, co ja mam teraz zrobić? – List? Od lorda Tremaina? – zapytała Alice. – Ale… co jest w tym liście? I dlaczego lord Tremain nie zjawił się po prostu u nas z wizytą? – Zjawił się. Dziś rano. Ale, wedle słów mojej pokojówki, ciocia Margaret kazała kamerdynerowi powiedzieć mu, że nie ma jej w domu. Lord Tremain chce się ze mną zobaczyć. Ale… ja… przecież nie mogę się na to zgodzić. Bo też jak mogłabym się z nim spotkać po tak długim czasie? Gdzie on był… od kiedy… od kiedy się ze mną zaręczył? – Kiedy on chce się z tobą spotkać? I gdzie? – Dziś o czwartej po południu… w parku. Ale ja przecież nie mogę… Ciocia dostałaby apopleksji… To… to po prostu wykluczone… – No tak… Rzeczywiście…
Alice marszcząc brwi, zastanawiała się gorączkowo. Było dla niej jasne, że lady Marchington zataiła przed Robertą fakt wczorajszej wieczornej wizyty lorda Tremaina i że nie zamierzała wcale jej o tej wizycie powiedzieć. No cóż, pomyślała Alice, ja też Robercie o niej nie powiem i nie zdradzę tej tajemnicy, choć… czuję się jak zdrajczyni. – Ja nie chcę, żeby moja dawna znajomość… dawne zaręczyny… z lordem Tremainem zagroziły moim zaręczynom z wicehrabią Pembertonem – mówiła dalej Roberta ze łzami. – Och, Alice, je bym tego nie zniosła. Czy… czy ty mi pomożesz? Czy spotkasz się z nim i wyjaśnisz mu, dlaczego nie mogę się z nim zobaczyć? Powiesz mu, że to… że to po prostu nie wypada? – Dobrze, Roberto – powiedziała uspokajającym tonem Alice, poruszona do głębi cierpieniem przyjaciółki. – Zrobię, co w mojej mocy – obiecała. – W którym miejscu w parku on ma się zjawić? – Napisał, że będzie mnie wypatrywał przy wejściu. Ale nie mów nic cioci, dobrze, Alice? Kiedy wyjaśnisz mu, że jestem zaręczona z innym, to… jestem tego pewna… on to zrozumie i… i nie będzie mnie więcej niepokoił. Alice czekała na chwilę spotkania z lordem Tremainem bardzo zdenerwowana. Z Forbesem miała się zobaczyć w parku pół godziny później, więc wszystko układało się pomyślnie. Wyszła z domu tylnymi drzwiami wcześniej, aby zdążyć na czas. Wchodząc do parku, nasunęła na głowę kaptur ciepłej peleryny. Chmury wisiały nisko, pogłębiając mrok panujący pod drzewami. Śnieg ją oślepiał, a wiatr hulał po parku, zawodząc niby lamentujący żałobnik. Pogoda była tak okropna, że park świecił pustkami. Alice zobaczyła grupkę znajomych lady Marchington zmierzających ku wyjściu. Opuścili park, nie podchodząc do niej, ale ich pełne zdziwienia spojrzenia świadczyły, że ją rozpoznali. Alice spojrzała w prawo i spostrzegła powóz, do którego zaprzęgnięto dwa konie. Na jego koźle siedział woźnica – zgarbiony i opatulony płaszczem. Z jego ust z każdym oddechem wydobywała się mgiełka pary. Wyglądało na to, że w powozie nie ma nikogo. Panował taki mróz, że Alice trzęsła się z zimna. Przyspieszyła kroku i minęła powóz. Naraz doznała dziwnego uczucia… coś ją tknęło… i kazało jej się obejrzeć. Jej wzrok padł na śnieg w pobliżu tajemniczego pojazdu, dostrzegła na jego białej powierzchni własny cień, do którego z dwóch stron zbliżały się dwa inne cienie, wielkie i złowrogie cienie mężczyzn, ubranych w peleryny i kapelusze o szerokich rondach. – To ona! To musi być ona – odezwał się stłumionym głosem jeden z nich. – Zatrzymaj się, panienko! – zawołał nieco głośniej. – Chcielibyśmy zamienić z tobą słówko! Alice, dygocząc na całym ciele, zaczerpnęła tchu. Wydało jej się nagle, że park jest pełen jakichś niesamowitych zjaw i zwidów, które w zupełnej złowrogiej ciszy ze wszystkich stron zbliżają się do niej. – A niech to wszyscy diabli! – zaklął jeden z mężczyzn. – W taką pogodę żal
i psa na dwór wypędzić. Ona się oddala, Taff. Trzeba ją zatrzymać… A potem związać. Wiesz przecież, jak bardzo on chce dostać ją w swoje ręce. Alice usłyszała te słowa, rzuciła się do ucieczki. Biegnąc co sił, zmierzała w stronę miejsca, w którym umówiła się z Forbesem. Zanim jednak znalazła się w połowie drogi, napastnicy dogonili ją. Jeden z nich chwycił ją wpół i przyciągnął do siebie. Oburzona, zaczęła się szarpać i wierzgać nogami. – Puść mnie, ty… ty łotrze… ty bydlaku… – Za nic, moja kochaniutka. Pojedziesz z nami. No, no. On twierdził, że jesteś łagodna jak baranek. Tymczasem okazuje się, że z ciebie dzika kocica. Alice chciała krzyczeć, wołać o pomoc, jednak nie zdążyła tego zrobić, bo duża męska dłoń zatkała jej usta. Wszystko to przypominało przerażający koszmar senny. Który stał się jeszcze straszniejszy i bardziej przerażający, gdy nieznajomi mężczyźni owinęli ją jakąś płachtą, narzuciwszy jeden jej koniec na głowę, a potem okręcili i związali powrozem. – Pospiesz się, Hicks – powiedział jeden z nich przyciszonym głosem. – Robię przecież, co mogę – odrzekł drugi. – Uspokój się, damulko – zwrócił się do Alice, która, ogarnięta paniką, rozpaczliwie się szarpała. – Nie chcemy, żebyś niepotrzebnie cierpiała. Mamy czuwać nad twoim bezpieczeństwem. I dostarczyć cię naszemu panu całą i zdrową. Alice zamarła. Naszemu panu?! Ale kto nim jest? Kim są ci ludzie i czego od niej chcą? Usłyszała ich stłumione głosy, nie rozróżniając słów, a potem poczuła, że ją niosą. Nie mogła krzyczeć, bo głowę miała owiniętą płachtą, a usta zatkane. Wkrótce ją położono – ostrożnie, tak jakby nie chciano jej zrobić krzywdy. Usłyszała krótkie „Wio!” i zorientowała się, że leży na podłodze powozu, który natychmiast ruszył. Jechali z początku wolno, jednak po kilku minutach przyspieszyli. Alice, zakutana w płachtę i skrępowana powrozem, dusząc się prawie i nic nie widząc, nie miała pojęcia, że powóz minął już Piccadilly i jechał teraz drogą prowadzącą na północ. Krew ścięła jej się w żyłach z przerażenia. Wszystko to przypominało straszny sen, z którego nie można się było obudzić. A ona była niczym ptak, który trzepocze się w klatce i odbija od jej prętów – na próżno usiłując się wyzwolić. Uświadomiła sobie, że została porwana. Tak, porwana i uprowadzona w nieznanym kierunku! Ale przez kogo? I z jakiego powodu? I co jej porywacze zamierzają z nią zrobić? Czy porwali ją, by się z nią zabawiać? Dla własnej, męskiej przyjemności? – kołatały w jej głowie pytania. Jeżeli tak, to ona im pokaże, jak potrafi walczyć. Związek z Philippe’em był dla niej dobrą szkołą, nauczył ją, że nawet w ciele słabej kobiety kryje się temperament i determinacja prawdziwego wojownika. Przestała się szarpać i jedynie nasłuchiwała, co się wokół dzieje. – Zrobiła się jakaś taka spokojna – odezwał się jeden z porywaczy. – Po mojemu zemdlała – zawtórował mu drugi.
– No to i lepiej. Się nie rzuca i nie mamy z nią kłopotu. Podróż się dłużyła, a Alice coraz bardziej cierpiała. Leżąc na gołej podłodze powozu, obijała się na każdym wyboju i zakręcie. W końcu stała się tak obolała, że zaczęła myśleć, że nie przeżyje tej drogi przez mękę. W końcu, znużona, cierpiąca i otępiała z bólu, zamknęła oczy i zapadła w nienaturalną drzemkę. Powóz przejechał przez ciężką bramę z kutego żelaza i zaśnieżoną aleją biegnącą szpalerem drzew zbliżał się ku domowi. Zatrzymali się tak gwałtownie, że Alice się ocknęła. Oprzytomniała w jednej chwili i natychmiast tak się przeraziła, że serce zaczęło jej ciężko łomotać. Nasłuchiwała. Do jej uszu dobiegł ściszony głos jednego z mężczyzn, po czym usłyszała, że otwierają się drzwiczki powozu. Ktoś ją podniósł i postawił na ziemi, po czym rozluźnił krępujący ją powróz. Chwiejąc się na nogach, Alice odetchnęła zimnym, nocnym powietrzem i poczuła, że wraca jej życie. Z jej ust wyrwał się cichy okrzyk, który od razu stłumiła duża, męska dłoń. Ponownie ktoś ją podniósł i postąpił kilka kroków po schodkach, aby wejść do jakiegoś wnętrza. Alice, wciąż nic nie widząc, wyczuła dogodny moment i wbiła zęby w dłoń swego oprawcy. Gdy krzyknął z bólu, zaklął i postawił ją wreszcie na podłodze. Wtedy zaczęła wierzgać na oślep i wymierzyła mu kopniaka, trafiając prosto w goleń. Mężczyzna zaklął szpetnie i pchnął ją na jakąś kanapę. Szarpiąc się i próbując wyswobodzić z krępującej ją płachty, zaczęła krzyczeć: – Posłuchajcie, wy… wy idioci! Półgłówki! Dlaczego przywieźliście mnie tutaj? Kto wam kazał mnie porwać?! Kto to wszystko zorganizował?! Zanim któryś z nich zdążył cokolwiek odpowiedzieć, drzwi się otworzyły i do wnętrza, wraz z podmuchem wiatru i wirującym śniegiem, wkroczył wysoki mężczyzna. – Co się tu, u diabła, dzieje?! – zawołał władczym tonem, zatrzaskując drzwi za sobą. – Co to za płachta?! Zdejmijcie ją! Natychmiast! – Przywieźliśmy młodą panią – zaczął tłumaczyć Hicks. – Tak jak pan kazał, jaśnie panie… – Przywieźliście ją? Mam nadzieję, że całą i zdrową! Kazałem wam przecież zadbać o jej bezpieczeństwo i wygodę! – Tak, jaśnie panie, tak… Postąpiliśmy według rozkazu. Tylko że ona jest trochę… zdenerwowana. To wszystko. – Kretyni! – wykrzyczała, ciężko dysząc, Alice. – Spętaliście mnie tak, że nie mogę oddychać. Zdejmijcie wreszcie ze mnie tę okropną płachtę! I wiedzcie, że… nie spocznę, póki nie zawiśniecie na szubienicy! Już moja w tym głowa… Ewen zrobił krok do przodu i zdezorientowany zmarszczył brwi. To niemożliwe, przemknęło mu przez myśl, żeby słodka, delikatna Roberta wybuchnęła taką złością. W następnej chwili, gdy zobaczył burzę ciemnych loków zasłaniającą twarz wyswobadzającej się z płachty dziewczyny, był już pewien, że jego plan się nie powiódł.
ROZDZIAŁ SZÓSTY – A więc… to ty, pani! – zawołał wzburzony, a Alice spojrzała w jego pełne gniewu szare oczy. Przez chwilę zdawało jej się, że traci zmysły; że wszystko, co ją otacza i co się z nią dzieje, jest przywidzeniem. – Lord Tremain! No tak! Mogłam się domyślić, że to ty, milordzie, się za tym kryjesz! – Gdzie jest Roberta? – zapytał, rozglądając się tak, jakby szukał wzrokiem swej dawnej narzeczonej. – W Londynie. U boku swego narzeczonego, wicehrabiego Pembertona. Czyli tam, gdzie powinna być młoda, dopiero co zaręczona kobieta. A ty, milordzie, nie zamierzasz chyba się upierać, że jest z tobą zaręczona? – Nie będę na ten temat rozmawiał z tobą, pani. – Spodziewam się, że nie – odrzekła jadowitym tonem. – A więc sytuacja wygląda następująco: rozkazałeś, milordzie, tym półgłówkom, żeby przywieźli tutaj Robertę, a oni zamiast Roberty porwali mnie. Jakże musisz być rozczarowany! Ha! Bo przecież ja nie jestem zakochaną w tobie dziewczyną, pragnącą zaspokoić twoje wszelkie miłosne zachcianki. Zresztą Roberta też nią nie jest. Jeżeli uważasz inaczej, jesteś tak głupi jak ci dwaj twoi słudzy! Ewen spojrzał z wściekłością na Hicksa i Taffa, którzy z przerażeniem usiłowali się wycofać, by uniknąć dalszych połajanek. – Bóg mi świadkiem – zwrócił się do nich – że za to, co zrobiliście, z chęcią wyprułbym wam flaki. A ty, Hicks, co ty robisz z tą ręką? Co ci się w nią stało? – Nic, jaśnie panie, to… tylko… – jąkał się, patrząc na swoją dłoń, noszącą podbiegnięte krwią ślady zębów. – To ślady moich zębów – odezwała się ostrym tonem Alice. – Ugryzłam tego półgłówka. – Tak, jaśnie panie – potwierdził Hicks. – Nigdy w życiu nie widziałem takiej żądnej krwi baby. – Ja też – przyznał mu rację Ewen, nie mogąc powstrzymać uśmiechu i rozcierając własną dłoń, która także nosiła ślady zębów Alice. – Panno Frobisher… doskonale się bronisz. Odczułem to na własnej skórze. – Panno… jak? Jak ona się nazywa? Kim jest ta dama? – zapytał zdezorientowany Taff. – Nazywam się Alice Frobisher – odrzekła lodowatym tonem. – I jestem podopieczną hrabiny Marchington. – My… my nie mieliśmy o tym pojęcia – wyszeptał Hicks, równie jak jego kompan zdumiony.
– Widzicie, coście narobili? – zwrócił się do nich Ewen. – Mieliście przywieźć mi pannę Robertę Hislop… Ale nie wbrew jej woli! Takie było moje polecenie. Tymczasem sprowadziliście mi na głowę tę małą złośnicę… Zejdźcie mi z oczu. Porozmawiam z wami później. Gdy obaj słudzy posłusznie i bardzo pospiesznie wycofali się z holu, Ewen spojrzał na Alice. Zobaczył, że patrzy na niego oczami zaszczutego zwierzęcia, pełnymi strachu i gotowości do natychmiastowej ucieczki przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Naraz przypomniał sobie, co czuł, gdy on sam został porwany, i zdał sobie sprawę, jak bardzo musi się teraz bać owa ciemnowłosa branka o błękitnych oczach i pięknej twarzy. – Niestety, nie mogę cofnąć czasu – odezwał się, wskazując kominek. – Ale… proszę cię, pani, podejdź bliżej i się ogrzej. Zapewne jesteś zmarznięta i zmęczona po długiej podróży. Na Alice te pojednawcze słowa podziałały jak płachta na byka. Jak on śmie! – pomyślała z oburzeniem. Przyjmuje teraz pojednawczy ton, choć przed chwilą nazwał mnie małą złośnicą! Dobrze, skoro tak, to trzeba mu pokazać, że się nie myli! Ten człowiek, z którego winy nie spotkała się z Duncanem Forbesem i straciła wszelkie szanse na odnalezienie swego ojca, musi za to odpokutować! Odrzuciła kopniakiem płachtę i skoczyła z pięściami na Ewena. Mimo że zaskoczyła go atakiem, uchylił się w porę, unikając ciosu w głowę, a w następnym ułamku sekundy chwycił ją wpół i przycisnął do siebie. – Do diabła, panienko! – wycedził ironicznie i posadził ją na krześle. – Nie jestem łatwym przeciwnikiem. Przekonał się o tym niejeden silny mężczyzna. Dysząc ciężko, patrzyła na niego gniewnie. – Czyżbyś, milordzie, zapomniał, co to znaczy być porwanym? Ewen pochylił się nad nią, wziął ją pod brodę i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy. – Nie zapomniałem, panno Frobisher – odrzekł. – I nikt nie potrzebuje mi o tym przypominać. Nawet ty, pani. A teraz – dodał, prostując się, sięgając po karafkę i nalewając do kieliszka trochę sherry – może odrobina trunku uspokoi twoje nerwy. – To nie moje nerwy stanowią problem, tylko twoja bezczelność, milordzie – odpowiedziała mu gniewnie. Wzięła kieliszek i wypiła jego zawartość jednym haustem, co od razu podziałało na nią krzepiąco. Wiedziała jednak, że nie może pić więcej, bo musi zachować przytomność umysłu. Tylko pod tym warunkiem uda jej się wyswobodzić z rąk tego nieznośnego człowieka. Jakże mądrze postąpiła lady Marchington, nie dopuszczając go do Roberty! – pomyślała, dziwiąc się równocześnie, że posunął się do porwania. Ciekawe, co skłoniło go do tego postępku, bo przecież nie miłość do Roberty – zastanowiła się. Gdyby ją kochał, nie opuściłby jej na cały rok. Odstawiła energicznie kieliszek.
– Oświadczam, milordzie – powiedziała – że znalazłam się tutaj wbrew własnej woli. Zmierzałam właśnie na ważne spotkanie, gdy porwali mnie ci dwaj imbecyle, którym zapłaciłeś za uprowadzenie Roberty. Jeżeli zależy ci tak bardzo na mojej przyjaciółce, to dlaczego nie spotkałeś się z nią osobiście, tylko posłałeś do parku tych dwóch osiłków? – Zamierzałem spotkać się z Robertą osobiście, ale zatrzymały mnie inne ważne sprawy. Prawda wyglądała tak, że Ewen musiał odwieźć swą matkę, ojczyma i stryja do Dover, skąd mieli odpłynąć do Calais i udać się potem przez Paryż do Bordeaux. Myślał, że zdąży wrócić z Dover do Londynu, jednak uniemożliwiła mu to śnieżyca. Dlatego na spotkanie w parku stawili się Hicks i Taff, którym wcześniej polecił to zrobić, gdyby sam nie wrócił na czas. Rozkazał im też zawieźć Robertę do Mercotte Hall. A tymczasem w parku znalazła się panna Frobisher, którą ci głupcy potraktowali w niedopuszczalny sposób. Ewen żałował gorzko, że tak się stało, i czuł się odpowiedzialny za tę okropną sytuację. Popatrzył na rozgniewaną pannę Frobisher, przekonany, że niełatwo będzie ją udobruchać i uspokoić. – Żądam – odezwała się – byś pan, milordzie, odwiózł mnie natychmiast do Londynu. Tak, natychmiast – dodała twardo, nieustępliwym tonem, potwierdzając jego obawy. – Nie, panno Frobisher – odrzekł. – Jest wykluczone, byś mogła natychmiast wrócić. Zauważ, pani, że pada śnieg. Gościńce są niemal nieprzejezdne. Nawet doświadczony woźnica nie wyrusza w takich warunkach w drogę. Obiecuję jednak, że kiedy tylko to będzie możliwe, poślę do Londynu umyślnego, który zawiadomi hrabinę, że ty, pani, jesteś tutaj cała i zdrowa. Usłyszawszy to, Alice, ogarnięta gniewem, zerwała się na równe nogi. – Cała i zdrowa?! – zawołała, stając z Ewenem twarzą w twarz i biorąc się pod boki. – Ci twoi ludzie, milordzie, związali mnie, owinęli w tę okropną płachtę i wrzucili do powozu! Jechałam tutaj jak… jak jakiś worek kartofli! A wszystko to z twojego rozkazu! Jesteś, milordzie, godnym pogardy, podłym nikczemnikiem! Te obraźliwe słowa sprawiły, że współczucie Ewena zastąpił ponownie gniew. Nie zamierzał jednak pokazać po sobie, że ta mała złośnica tak łatwo wyprowadza go z równowagi. Wzruszył lekko ramionami. – Obrażasz mnie, pani. Ale to nie ma znaczenia. Znosiłem o wiele gorsze obelgi i radziłem sobie z gorętszą nienawiścią niż twoja. A teraz posłuchaj, proszę. Jest oczywiste, że nie darzymy się sympatią. Jednak znaleźliśmy się w sytuacji, z której trudno znaleźć wyjście, bowiem nie mogę cię natychmiast odesłać do Londynu. Proponuję, byśmy zawarli rozejm, chociaż wiem, jak bardzo wolałabyś niezwłocznie wyjechać. – Rozejm? Rozejm między nami jest możliwy tylko pod warunkiem, że wrócę zaraz do Londynu. Natychmiast! – Twojego życzenia, pani, nie da się teraz spełnić – odrzekł Ewen. – No a poza
tym… to wielka szkoda, że nie odznaczasz się takim samym temperamentem jak twoja przyjaciółka. – Rzeczywiście, Roberta i ja nie jesteśmy do siebie podobne. Ale się przyjaźnimy i sobie zwierzamy. A ty, milordzie… Czy… czy nie dociera do ciebie, że ona zamierza wyjść za wicehrabiego Pembertona? – No cóż, dociera. Ale ja także mam pragnienia. I chcę je zaspokoić. – Moim zdaniem, milordzie, nie wyglądasz na usychającego z miłości kochanka. Czyżbyś nie miał honoru? Tak – powtórzyła, widząc jego zdumienie – honoru, który nie pozwoliłby ci zniżać się do takich metod jak porwanie czy przekonywanie kobiety za pomocą sekretnych listów? – Honoru, mówisz pani? Owszem, mam honor. Zapewniam cię o tym – odrzekł Ewen, podnosząc dumnie głowę. – A zmieniając temat, czy nie mylę się, sądząc, że hrabina nie powiedziała Robercie o mojej wieczornej wizycie? – Czy możesz, milordzie, za to ją winić? Moim zdaniem miała zupełną rację, ukrywając ten fakt przed Robertą. Alice umilkła i rozejrzała się dokoła. W holu było ciepło. W dużym kamiennym kominku buzował ogień. Ściany do połowy wysokości wyłożone zostały dębową boazerią, a sztukaterie znajdujące się wyżej odznaczały się szczególną urodą. Pomyślała, że znajduje się w jakiejś okazałej rezydencji, co najmniej godzinę drogi od Londynu. Wyglądało na to, że nikt nie ma szansy jej tutaj znaleźć, więc była w nieznanym sobie miejscu na łasce obcego człowieka. – Twoi ludzie przywieźli mnie tutaj, milordzie, w miejsce całkiem mi nieznane. Ja… ja po prostu chciałabym się dowiedzieć, gdzie jestem… Czy to twój dom rodzinny? – Znajdujemy się w rezydencji noszącej nazwę Mercotte Hall. Należy do mojego stryja, lorda Johna Tremaina, który przebywa w tej chwili w Dover, wraz z moją matką, lady Mary, i Matthew Brodym, moim ojczymem. Wszyscy troje wsiądą na statek płynący do Francji. Potem pojadą do Bordeaux, do mojego brata Simona i jego żony Henrietty. Jak sama widzisz, pani, Mercotte Hall to piękna rezydencja. A jeśli chcesz wiedzieć, gdzie jest położona, to zdradzę, że na północ od Londynu. – Aha, rozumiem. I tym bardziej nalegam, aby natychmiast wyruszyć w drogę powrotną. Jeżeli jednak, milordzie, jesteś zdania, że twoi słudzy nie mogą mnie tam dzisiaj zawieźć, daj mi konia, a pojadę sama. I… – dodała przymilnie, mając nadzieję, że kobiecy urok skruszy jego opór – …obiecuję ci, że nie powiem lady Marchington ani nikomu innemu, że zostałam przez ciebie porwana. A więc? Czy nie widzisz, milordzie, że proponuję ci dobre wyjście z sytuacji? – Wybacz, ale twoja obietnica, pani, jest absurdalna. Oboje wiemy, że jej nie dotrzymasz i będziesz później przekonywać wszystkich, że złożyłaś ją pod przymusem. Zdaję sobie sprawę, że się boisz, jednak zapewniam cię, że jesteś bezpieczna. Daję ci na to moje słowo, pani. – Twoje słowo, milordzie, nic dla mnie nie znaczy! A poza tym ja muszę, po prostu muszę wrócić do Londynu, bo…
Alice zamilkła. Nie chciała zbyt wiele zdradzić na swój temat, a już na pewno nie mogła pozwolić, by się dowiedział, dlaczego znalazła się tego dnia w parku. Skutek jednak był taki, że obudziła jego ciekawość. – Podejrzewam – powiedział – że chcesz tak szybko wrócić, pani, nie tylko dlatego, że obawiasz się gniewu hrabiny. Wyjaw mi zatem, proszę, o co jeszcze chodzi. – Chodzi o to, że… jest ktoś, z kim muszę się zobaczyć. – Czy to dlatego zjawiłaś się w parku? – Owszem. A także po to, by spotkać się z tobą, milordzie. Twój list przeraził Robertę. Nie chciała się z tobą widzieć, więc poprosiła mnie, żebym ją zastąpiła i wyjaśniła ci całą sytuację. A ponieważ byłam umówiona nieco później w parku z kimś innym, zgodziłam się spełnić jej prośbę. – Ach, więc to tak – powiedział Ewen z uśmiechem, mierząc Alice od stóp do głów spojrzeniem. – Zaczynam rozumieć. Miałaś potajemną schadzkę z ukochanym! Zatem szczerze przepraszam, że zakłóciłem wam wasze słodkie tête-àtête. Alice zarumieniła się aż po korzonki włosów. – Ależ nie… – zaczęła się plątać, patrząc na niego przerażona. – Ja nie… Nie możesz, milordzie, być dalszy od prawdy… Nic na to nie odpowiedział, tylko popatrzył na nią z rozbawieniem. Zapragnęła zmazać ten jego bezczelny uśmieszek z twarzy paznokciami. – Twoi ludzie, milordzie, schwytali mnie, spętali i zaciągnęli siłą do powozu. A ja… nie miałam pojęcia, co zamierzają ze mną zrobić. Strasznie się bałam… przecież mogli mnie zgwałcić… albo… albo i zabić… Wyraz rozbawienia zniknął z twarzy Ewena. Patrząc na pobladłą twarz Alice i słysząc drżenie, które pojawiło się w jej głosie, zrozumiał, na jak ciężką próbę ją naraził. – Masz rację, pani – powiedział skruszony. – To, co zrobiłem, jest po prostu niewybaczalne. Wycierpiałem bardzo wiele po tym, gdy zostałem porwany, i uwierz mi, ostatnią rzeczą, której pragnę, jest narazić kogoś na podobne cierpienia. Przepraszam cię, pani. Pokornie proszę o wybaczenie. Uwierz mi i przyjmij do wiadomości, że bardzo żałuję swego czynu. Zrozum jednak, że w tej chwili nie możesz wyruszyć w drogę do Londynu. Zostań moim gościem, a obiecuję, że osobiście zadbam o to, aby niczego ci nie zabrakło. Alice poczuła złość, którą z trudem hamowała. Rozczarowywała ją jego uparta odmowa i frustrowała myśl, że straciła szansę na odnalezienie ojca. Po prostu miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego uśmiechnęła się kpiąco i odparła: – Ostrzegam cię, milordzie, jeżeli zatrzymasz mnie tutaj choćby o minutę dłużej, niż to konieczne, narobię takiego rabanu, zalezę ci tak za skórę, że gorzko pożałujesz tego niedorzecznego pomysłu z porwaniem. Nie jestem potulną jak baranek Robertą. – Tak – uśmiechnął się Ewen – to prawda. Roberta jest inna niż ty, pani. I je-
stem pewien, że chętnie by tutaj została. – Skąd wiesz, milordzie? Pytałeś ją o to? – Zamierzałem. Tak, zamierzałem ją o to zapytać wczoraj wieczorem. I jestem pewien, że bym ją przekonał, bowiem jestem lepszym kandydatem na męża niż Pemberton. – Cóż za arogancja! – zawołała Alice, oburzona. – A co do mnie… to… to obiecuję, że będę ci zatruwała życie, dopóki mnie stąd nie wypuścisz i nie odwieziesz do Londynu! – Posłuchaj mnie, pani: jeżeli nie będziesz zachowywać się rozsądnie, będę zmuszony zamknąć cię w twoich komnatach i osobiście czuwać pod ich drzwiami. Jestem zdecydowany oddać cię w ręce hrabiny całą i zdrową. Naraz ich rozmowę przerwała gospodyni, która przyszła, żeby zapytać, gdzie ma zostać podana kolacja. Gdy Alice oznajmiła, że będzie jadła u siebie, gospodyni wyszła, a przy schodach – cicho, niczym cień – pojawił się młody, ciemnoskóry człowiek. – Pozwól, pani, że kogoś ci przedstawię – powiedział Ewen. – Oto Amir, który zaprowadzi cię do komnat przeznaczonych dla Roberty. Znajdziesz tam wszystko, czego ci potrzeba. Alice, zaciekawiona, przyjrzała się młodzieńcowi, który stał spokojnie i patrzył na nią swymi ciemnymi, pełnymi tajemniczego blasku oczami. Jego twarz o szlachetnych, regularnych rysach była nieruchoma, poważna i nieprzenikniona, a smukłość i muskularność jego ciała podkreślały dopasowana kurtka i obcisłe spodnie do konnej jazdy. Alice ruszyła ku schodom, lecz zatrzymała się w połowie drogi, by spojrzeć na lorda Tremaina, który nogą w długim bucie przesunął właśnie płonące na kominku spore polano. – Zapłacisz za to wszystko, milordzie – oznajmiła zimnym głosem. – Masz tyle szacunku dla kobiety i jej uczuć, ile dla tego polana, które właśnie kopnąłeś. To, co zrobiłeś, to czyn godny brutalnego przestępcy. Bo przecież tylko przestępca ucieka się do porywania i dręczenia kobiet… I… chcę ci jeszcze powiedzieć, że… że mam nadzieję, że nie będziesz mnie zadręczał żadnymi… lubieżnymi propozycjami. – Możesz mi, pani, ubliżać do woli – odrzekł Ewen z irytacją. – Ale zapewniam cię, że nigdy nie zalecałem się do kobiety, której moje zaloty były niemiłe. W stosunkach z płcią piękną jestem zawsze dżentelmenem. – Czyżby, milordzie? Chyba tylko w twojej własnej wyobraźni! Ewen zacisnął zęby, starając się opanować gniew. Nie spotkał dotąd kobiety, która irytowałaby go tak jak ta porywcza złośnica o jadowitym języku. – Wiedz, milordzie – mówiła dalej Alice – że Roberta nie wychodzi za wicehrabiego Pembertona wbrew własnej woli. Wprost przeciwnie. Ona go uwielbia. I bardzo pragnie zostać jego żoną. A za to, że wszystko potoczyło się nie po twojej myśli, możesz, milordzie, winić tylko siebie. Nie było cię tak długo… Nie pisałeś do Roberty…
– Tak zapewne utrzymuje hrabina Marchington – przerwał ostro Ewen. – Ale prawda jest inna. Regularnie pisywałem do Roberty, a hrabina przechwytywała moje listy i bez skrupułów je niszczyła. – Ach, tak? Być może… I… jeżeli tak, to przykro mi z tego powodu. Albo nie… wcale nie jest mi przykro. Bo Roberta i wicehrabia stanowią bardzo dobraną parę. Zresztą… co ona, biedna, miała myśleć? Twoja nieobecność, milordzie, pchnęła ją w ramiona innego… Nie wiedząc nic o listach, które do niej pisałeś, doszła do wniosku, że ci na niej nie zależy. – A hrabina… i, jak podejrzewam, ty, pani, zaaranżowałyście jej zaręczyny z Pembertonem. – Ja nie miałam z tym nic wspólnego. Ale lady Marchington… tak, przyznaję… jej bardzo zależało… i zależy… na szczęściu Roberty. – A tobie, pani? Czy tobie też zależy na jej szczęściu? – Jak to? – Czy jej zaręczyny nie były okazją do świętowania? – Oczywiście, że były. Bal okazał się ogromnym sukcesem i wszyscy doskonale się bawili. – Wszyscy prócz ciebie, pani. Młoda kobieta, która życzy dobrze swojej przyjaciółce, nie wychodzi z jej balu w samym jego środku. Czy ty, pani, jesteś naprawdę tak blisko związana z Robertą i tak jej życzliwa, jak twierdzisz? – Oczywiście, że jestem! Moje wcześniejsze wyjście nie ma z Robertą nic wspólnego. Ani z tobą, milordzie. Więc lepiej pilnuj swego interesu. A gdy mnie już tu nie będzie, wspomnienie całej tej historii… i wyrzuty sumienia z jej powodu będą cię dręczyły przez całe długie lata. Ewen nic na to nie odpowiedział, zmierzył ją tylko gniewnym spojrzeniem. Po chwili zwrócił się do przyjaciela. – Zaprowadź tę młodą damę do jej komnat, Amirze, i dopilnuj, żeby się rozgościła – polecił, po czym zwrócił się do Alice: – A tobie, pani, nie radzę stamtąd wychodzić. Ta posiadłość to istny labirynt, w którym nieostrożny gość może z łatwością zabłądzić. – Nie wyjdę ze swoich pokojów – odrzekła mu na to Alice. – Obiecuję. A poza tym, milordzie, zwracam ci uwagę, że nie jestem twoim gościem, tylko więźniem. I jako więzień mam prawo robić wszystko, by uciec. Powinieneś to wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, milordzie. Jak się zorientowałam z twojej rozmowy z hrabiną, spędziłeś w niewoli sporo czasu i z jakichś powodów zataiłeś ten fakt przed zaręczynami z Robertą. A zdaniem hrabiny małżeństwo z człowiekiem, który był niewolnikiem, byłoby plamą na honorze. Gdy hrabina poznała prawdę o tobie, nie mogła dopuścić do tego małżeństwa. Gdybyś był szczery, milordzie, uniknąłbyś… nieprzyjemności. – Nieprzyjemności?! Nazywasz to, pani, nieprzyjemnościami?! Najprawdziwszy eufemizm! – Być może. Ale zakończmy już tę dyskusję, bo jestem bardzo zmęczona. I chcę zostać sama.
Z tymi słowy Alice ruszyła ku schodom, zostawiając Ewena z własnymi myślami. Odprowadziwszy ją wzrokiem, pogrążył się w myślach. Wspominał Robertę, którą poznał w Paryżu, gdy bawiła tam z wizytą wraz z ciotką, hrabiną Marchington. Nie znali się zbyt długo. Spotkali się zaledwie kilka razy, a potem wezwano go do Bordeaux, do brata. I wszystko potoczyło się tak, że nie widział jej więcej, a teraz usiłował wydobyć z mroków niepamięci jej śliczną, delikatną twarz i oczy o łagodnym spojrzeniu. Przypomniał sobie, że Roberta przyjęła jego oświadczyny spokojnie, z pełnym uległości uśmiechem. Ku jego zaskoczeniu wspomnienie to nie wywołało żadnej żywszej reakcji – ani w jego sercu, ani w lędźwiach. Co sobie myślał, gdy przybył do Londynu z zamiarem ponownego nawiązania kontaktów z narzeczoną? Czy liczył na to, że stęskniona rzuci mu się na szyję? I co nim kierowało później, gdy po tej upokarzającej dla niego rozmowie z hrabiną postanowił porwać Robertę? Czy była to miłość, czy tylko chęć zemsty? Zanim odpowiedział sobie na te pytania, pomyślał, całkiem mimo woli, o pannie Frobisher, która teraz wskutek niefortunnej pomyłki znajdowała się w jego rękach zamiast Roberty. I przypomniał sobie poprzedni wieczór, kiedy, wtargnąwszy do jej sypialni, zobaczył ją, kiedy przygotowywała się do snu. Oczyma wyobraźni ujrzał teraz jej białe piersi o sterczących koniuszkach ledwie przykryte lekką koszulką, wąską talię i zaokrąglone biodra, jej wspaniałe czarne włosy spływające na plecy lśniącą falą, niebieskie oczy ocienione długimi rzęsami i jej miękkie różowe usta. Ta dziewczyna, pomyślał, to absolutna piękność, pełna temperamentu i życia. I ma niewyparzony język. Bez zająknięcia, nie przebierając w słowach, gromiła go za to, co zrobił. Ubliżała mu równie zajadle, jak stawiała opór, wystawiając jego cierpliwość na próbę. Zaklął pod nosem i w tej samej chwili uświadomił sobie, że na myśl o Alice Frobisher nie tylko czuje gniew i frustrację, ale także… pożądanie. Na tę myśl ogarnęła go istna furia. Poczuł tak wielką złość na samego siebie, że ruszył gwałtownie przed siebie, otworzył drzwi i wyszedł prosto w śnieżną zadymkę.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Amir wchodził po schodach niemal bezszelestnie i w kompletnym milczeniu. Alice szła za nim. Gdy znaleźli się już na piętrze i przebyli długą galerię, z której ścian spoglądały na nich liczne portrety przodków lorda Tremaina, Amir wprowadził Alice w boczny korytarz, zatrzymał się przed jednymi z szeregu zamkniętych drzwi i je otworzył. – Oto twoje komnaty, pani – oznajmił tonem ciepłym i przyjaznym. – Są bardzo wygodne… Mam nadzieję, że ci się spodobają. Jak widzisz, wszystko jest przygotowane. Alice weszła i rozejrzała się szybko po elegancko urządzonej i przytulnej sypialni, gdzie stało łoże z baldachimem, z piękną puchową kołdrą i miękkimi poduszkami, a na kominku płonął ogień. Wszystko było tu urządzone z myślą o jej – a raczej Roberty – wygodzie. Amir, oznajmiwszy, że zaraz zjawi się pokojówka z kolacją, wycofał się z uprzejmym „Dobranoc”. Gdy drzwi się za nim zamknęły, Alice zaczęła przechadzać się po pokoju. Wciąż była zdenerwowana. Czuła frustrację i wprost gotowała się ze złości na myśl, że nie może nic zrobić. Ani poradzić na to, że ta okropna przygoda nie tylko uniemożliwiła jej spotkanie z Duncanem Forbesem, ale także bardzo zaszkodzi jej reputacji. Co zrobi Duncan Forbes po tym, gdy nie stawiłam się na umówione spotkanie? – pytała samą siebie. Czy będzie mnie szukał w Hislop House? A może pomyśli, że los mego ojca nic mnie nie obchodzi? Że wcale nie interesują mnie informacje na jego temat? Na szczęście powiedział mi, gdzie mogę go znaleźć… Poczuła nagłe zmęczenie. Głowę miała ciężką i zachciało jej się spać, choć podejrzewała, że tej nocy nie zazna odpoczynku. Usiadła na łóżku i nieruchomym wzrokiem wpatrzyła się w ogień. Gdy drzwi się otworzyły i do pokoju weszła pokojówka z kolacją, zapach jedzenia sprawił, że zaczęło jej burczeć w brzuchu, i uświadomił jej, że tego dnia prawie nic nie jadła. Posiliła się, przebrała w koszulę nocną przygotowaną dla Roberty i, odprawiwszy pokojówkę, położyła się do łóżka. Była nareszcie sama i mogła swobodnie się wypłakać… Płakała długo, w nadziei, że łzy podziałają na nią jak kojący balsam. I choć tak się nie stało, choć nie zaznała ukojenia, płacz ją w końcu zmęczył i zasnęła. Ocknęła się wczesnym rankiem i przez tę krótką chwilę, która następuje pomiędzy snem a jawą, czuła się spokojna i odprężona. Jednak w następnej chwili,
gdy uświadomiła sobie, gdzie jest, wczorajszy koszmar, który nie był wcale złym snem, tylko najprawdziwszą jawą, powrócił. Rozsunęła zasłony łóżka i stanęła bosymi stopami na zimnej podłodze. Ponieważ ogień na kominku wygasł w ciągu nocy, w sypialni panował przenikliwy chłód. Dygocząc z zimna, podeszła do okna i rozsunęła ciężkie story. Śnieg przestał padać i świat za oknem był piękny i biały. Świeciło też łagodne zimowe słońce, napełniając jej serce otuchą. – Musi być jakiś sposób, by się stąd wydostać! – powiedziała do siebie. Następnie podeszła do umywalki, umyła twarz i zaczęła się ubierać. – Muszą tu być stajnie, a w nich konie – mówiła sobie dalej. – Gdy uda mi się osiodłać jednego z nich, ruszę w drogę, zanim ktokolwiek się zorientuje. Śnieg jest dość głęboki, ale drogi zapewne są przejezdne. Zjawiła się pokojówka ze śniadaniem i przy okazji rozpaliła ogień. Kiedy wyszła, Alice pospiesznie zjadła słodkie bułeczki, popijając je gorącą czekoladą. Ubrała się, narzuciła pelerynę i wyszła po cichu z sypialni. W holu, do którego zbiegła po schodach, szczęśliwie nie zastała nikogo. Alice przeszła przez hol, podeszła do drzwi i z wielką ulgą przyjęła fakt, że otworzyły się bezszelestnie. Kiedy znalazła się na zewnątrz, jej buty natychmiast zapadły się w śnieg, który jednak, jej zdaniem, nie był na tyle głęboki, by uniemożliwiać konną jazdę. Z bijącym sercem skierowała się na tyły domu, gdzie spodziewała się znaleźć stajnie. Nie myliła się. Okrążyła budynek i weszła do niego od tyłu, tak aby nikt nie mógł jej zauważyć. Nie wiedziała, że Ewen obserwował ją z okna swojej sypialni. Zamarł w bezruchu, przerażony, gdy zobaczył, że okrąża stajnie. Przypomniał sobie bowiem, że na jej drodze znajduje się zamarznięta, przykryta śniegiem i całkiem wskutek tego niewidoczna niewielka sadzawka dla kaczek, z czego Alice nie zdawała sobie sprawy. Obawiając się najgorszego, ruszył natychmiast ku drzwiom.
ROZDZIAŁ ÓSMY Alice szła pospiesznie w stronę stajni, gdy nagle wkroczywszy energicznie na zamarzniętą i pokrytą śniegiem powierzchnię sadzawki, usłyszała pod swymi stopami trzask łamiącego się lodu. Krzyknęła przerażona, a w następnej chwili znalazła się po pas w lodowatej wodzie. Chociaż sparaliżował ją strach, miała tyle przytomności, by chwycić się wysokich trzcin rosnących przy brzegu. Nie na wiele się to jednak zdało, bowiem mając stopy zanurzone w błocie zalegającym na dnie, nie była w stanie podciągnąć się i wydostać z wody. Rozglądając się rozpaczliwie za jakąś pomocą, uświadomiła sobie, że im dłużej pozostaje w wodzie, tym jest słabsza. I że naprawdę grozi jej śmierć. Naraz usłyszała głos lorda Tremaina, a w następnej chwili zobaczyła, że biegnie w jej stronę. Błyskawicznie znalazł się na brzegu i, patrząc na nią z góry z ironicznym uśmieszkiem, powiedział: – No, no. I kogo ja tu widzę? Czyżbyś chciała, pani, uciec? Nie mylę się, prawda? Od razu tak pomyślałem, gdy zobaczyłem, że zmierzasz ku stajniom. Ktoś powinien był cię ostrzec, że na twojej drodze znajduje się ta zamarznięta sadzawka. – Ale nikt mnie nie ostrzegł! A ty, milordzie, przestań się tak głupio uśmiechać i wyciągnij mnie stąd! Ewen ukląkł na krawędzi stawku i podał jej rękę. – Proszę – powiedział. – Chwyć się, pani. I o nic się nie martw. Zaraz będziesz na brzegu. Gdy Alice ujęła jego dłoń, szybko przyciągnął ją na tyle, by być w stanie ująć ją pod pachy i wydobyć z lodowatej wody. Alice poczuła wielką ulgę i odetchnęła ciężko. Nie była jednak w stanie opanować dygotu, który ogarnął całe jej ciało. Ewen bez chwili zwłoki wziął ją na ręce i zaniósł szybko do domu. Znalazłszy się wraz z nią w jej sypialni, wezwał pokojówkę, której kazał przynieść kieliszek grzanego wina, a potem urządzić gorącą kąpiel. Gdy pokojówka wróciła z winem, ręce Alice drżały tak bardzo, że nie mogła podnieść kieliszka. Uniósł go więc i zbliżył do jej ust, a ona otworzyła je wtedy niczym posłuszne dziecko i wypiła gorący płyn. – Po kąpieli poczujesz się, pani, lepiej – powiedział serdecznym tonem, odgarniając jej mokry kosmyk włosów z twarzy. – Teraz już jesteś bezpieczna… Sądzę, że nie musimy wzywać lekarza. Kiedy opróżniła kieliszek, zdjął z niej przemoczoną pelerynę i roztarł jej zziębnięte, sine z zimna dłonie. A potem, gdy zjawili się Hicks i Taff z dzbanami gorącej wody na kąpiel, wycofał się do swoich własnych komnat, by zdjąć mokre ubranie. Zrobił to niepostrzeżenie, a Alice, gdy się zorientowała, że go nie ma,
ku własnemu zdziwieniu poczuła, że brakuje jej jego obecności. Po kąpieli, otulona ciepłym szlafrokiem, Alice uklękła przed kominkiem, żeby wysuszyć włosy. Od razu złapała się na tym, że jej myśli krążą wokół lorda Tremaina. Miała go za pozbawionego litości, hardego mężczyznę, tymczasem okazał jej troskę i otoczył ją opieką. Owszem, był skłonny do ironii, jednak bez wahania pomógł jej i zaniósł na własnych rękach do domu. Poza tym jakoś dziwnie pobudzająco podziałała na nią jego bliskość. Zapach i ciepło bijące od jego męskiego ciała… po prostu odurzyły ją. Uświadomiła sobie nagle, w jakim kierunku biegną jej myśli, i postanowiła je opanować. Nie, nie, powiedziała sobie. Nie możesz o nim myśleć w ten sposób. Musisz być ostrożna. Przecież w ostatnich dniach przez niego doświadczyłaś wielu przykrości! Osuszając wciąż włosy ręcznikiem, usłyszała za plecami cichy śmiech. Odwróciła głowę i zobaczyła, że lord Tremain stoi w drzwiach oparty o framugę. I przygląda się jej bez żenady. Miał rozpiętą koszulę, spod której wystawały ciemne włoski. – Drzwi były uchylone – wyjaśnił, wzruszając ramionami. – Przyszedłem, żeby zobaczyć, czy czujesz się lepiej po kąpieli, pani. – Tak. Znacznie lepiej – potwierdziła Alice. – Chociaż gdyby mnie tu nie przywieziono, nie wpadłabym do sadzawki. Wiem, że ty, milordzie, uważasz całe to wydarzenie za zabawne, jednak prawda jest taka, że gdybyś nie pospieszył mi z pomocą, umarłabym z zimna. A wtedy zostałbyś oskarżony o morderstwo. Ewen znowu się roześmiał i wszedł do pokoju. – Na szczęście tak się nie stało. I można mnie oskarżyć jedynie o porwanie… za które naprawdę szczerze i gorąco przepraszam. Potraktowałem cię, pani, bardzo źle i pokornie proszę o wybaczenie. Powiedział to tonem tak łagodnym, że Alice zabrakło słów ze zdumienia i zamilkła na dłuższą chwilę. – No więc? – odezwał się wreszcie Ewen, tym razem nieco ostrzejszym głosem. – Ufam, że przyjmujesz, pani, przeprosiny. No tak, pomyślała Alice. Znowu był sobą. – Oczywiście… – burknęła. Zapadła na powrót cisza. Ewen nie odrywał oczu od Alice. Chłonął uroczy widok z prawdziwym zachwytem. A gdy pochyliła się nieco w stronę ognia i jej szlafrok na chwilę się rozchylił, jego serce zaczęło mocno bić, a krew w nim zawrzała. Zauważyła, dokąd biegnie jego wzrok, i zarumieniła się po korzonki włosów. – Byłabym zobowiązana, milordzie, gdybyś nie patrzył na mnie w ten sposób. Nie wiem, co chcesz osiągnąć, ale nie dołączysz mojego imienia do listy swoich podbojów… – Ależ, panno Frobisher – odrzekł. – Proszę cię, byś tak nie myślała. Postąpiłem źle w stosunku do ciebie, ale skoro jesteśmy zmuszeni przez jakiś czas prze-
bywać w jednym domu, sądzę, że naprawdę dobrze by było zawrzeć rozejm i… współdziałać? Czy proszę o zbyt wiele? – dodał, siadając obok niej na dywanie. – Wymagasz ode mnie, milordzie, żebym polubiła swojego oprawcę? Żebym mu przebaczyła…? – Nie musimy posuwać się aż tak daleko. Wystarczy… żebyśmy byli w stanie rozmawiać bez gniewu. – Ale ty, milordzie, jesteś nad wyraz porywczy. – Moja matka – odrzekł z uśmiechem – wciąż mi powtarza, że moim najgorszym wrogiem jest porywczość. Ale wracając do nas: jeżeli nie chcesz, pani, zawrzeć ze mną rozejmu, to możemy się umówić, że będę ci schodził z drogi. Dbając jednocześnie, żeby aż do chwili gdy cię odwiozę do Londynu, niczego ci w tym domu nie brakowało. – Dobrze – zgodziła się Alice po krótkim namyśle, doszedłszy do wniosku, że jest zmęczona i że dobrze będzie spędzić trochę czasu bez napięć i sporów. – Spróbujmy, ale… bądź łaskaw, milordzie, wziąć pod uwagę, że wcale nie proszę cię o wszystkie te luksusy, które chciałeś zapewnić Robercie. Ja tak naprawdę nie mam żadnych żądań ani wymagań. Może poza jednym: żebyś odwiózł mnie do domu. Do tego czasu przychylę się do twojej prośby i również się postaram, abyśmy żyli w spokoju – zakończyła i zapatrzyła się w ogień. Kątem oka zauważyła, że wyciągnął ręce w kierunku ognia, a na jego długich szczupłych palcach dały się zauważyć drobne blizny, które odbijając światło, błyszczały niczym srebro. Widok ten sprawił, że zadrżała. Uświadomiła sobie bowiem, jak mało wie o tym człowieku. Tymczasem cofnął dłonie i oparł się wygodnie plecami o jedno z krzeseł. Chcąc wykorzystać fakt, że zapanowała między nimi zgoda, zagadnął: – Powiedz mi, pani, z kim miałaś się spotkać wczoraj w parku? Nie był to, jak mówisz, twój ukochany, a jednak to spotkanie musiało być dla ciebie bardzo ważne, skoro wyszłaś z domu w taką pogodę? – Nie mylisz się, milordzie – odrzekła spokojnie Alice. – To spotkanie było dla mnie bardzo ważne. Przez ciebie prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, co stało się z moim ojcem. – Z twoim ojcem? – Tak – odpowiedziała, kiwając głową. – Byłam umówiona z kimś, kto miał mi zdradzić, gdzie on jest. – Jak to? Czy twój ojciec zaginął, pani? – Jeszcze cztery dni temu byłam przekonana, że nie żyje. – A teraz? Co sprawiło, że sądzisz inaczej? Alice z wyrazem twarzy zdradzającym napięcie spojrzała mu prosto w oczy. – Mój ojciec miał być stracony. Walczył pod Culloden przeciwko królowi Jerzemu. Schwytano go i wraz z innymi jeńcami więziono w Londynie, na jednym z tych statków na Tamizie. Kiedy przyszli po niego, żeby go zabrać na miejsce egzekucji, rzucił się do rzeki. – A więc uciekł?
– Nie wiem. Wiem tylko, że nie znaleziono jego ciała i uznano go za zmarłego. Moja rodzina uwierzyła, że stracił życie, i odprawiła żałobę… A teraz, po tylu latach, kilka dni temu dostałam list od człowieka, który twierdzi, że go widział. Ten człowiek przebywał na tym statku-więzieniu razem z ojcem, a potem został ułaskawiony. – I wierzysz, że on mówi prawdę? Ufasz temu człowiekowi, pani? – Nie wiem, czy mu wierzyć, czy nie. Ale jeżeli mój ojciec żyje, tak jak twierdzi ten człowiek, muszę zrobić wszystko, aby go odnaleźć. Czy rozumiesz, milordzie, co to dla mnie znaczy? Jak ja się czuję, nie mając pewności? Nie wiedząc, gdzie jest? Mając świadomość, że z twojej winy mogę się nigdy tego nie dowiedzieć? – Przykro mi – odrzekł Ewen skruszony. – Jednak… zastanawia mnie jedno… Jeżeli twój ojciec żyje, pani, to dlaczego nie próbował odnaleźć swojej rodziny? – Nie mam pojęcia. Nie wiem… Ja… po prostu nic nie wiem. – Mówisz, pani, że walczył pod Culloden i tam został wzięty do niewoli. Ale… ile masz lat? Osiemnaście? Dziewiętnaście? – Pochlebiasz mi, milordzie. Skończyłam już dwadzieścia. – Zatem… nie mogłaś znać ojca… – Owszem, nie znałam go. Urodziłam się kilka miesięcy przed bitwą. Pod Culloden polegli dwaj moi bracia. Matka uciekła ze Szkocji ze mną i moim trzecim bratem, Williamem, który był zbyt młody, by walczyć. Znalazła schronienie we Francji. Po naszej ucieczce dom został splądrowany i spalony przez Anglików. Ewen zmarszczył brwi, bo nagle coś mu się przypomniało. – Nosisz nazwisko Frobisher – powiedział z namysłem. – Czy twój ojciec ma na imię Iain, a jego posiadłość nosi nazwę Rosslea? – Tak. – Skoro tak, to nasze rodziny sąsiadowały ze sobą. Twój ojciec walczył pod Culloden razem z moim bratem Simonem. – Co za zbieg okoliczności! – zawołała Alice, otwierając szeroko oczy ze zdumienia. – Ale… – ciągnął Ewen – …umiem chyba wyjaśnić, dlaczego twój ojciec, pani, nie szukał was we Francji. – Dlaczego? – Bo wszyscy byli przekonani, że twoja matka, ty i twój brat zginęliście podczas pożaru. – No tak… – odrzekła Alice – …to by wyjaśniało sprawę… A czy twój brat, milordzie, przeżył bitwę pod Culloden? – Dzięki Bogu, przeżył. Został ranny, ale miał więcej szczęścia niż inni. On także uciekł do Francji. Był na tyle przezorny, że zanim książę Karol Stuart przybył do Szkocji, przepisał majątek na naszego brata Edwarda, który był wtedy mały. Do jego pełnoletniości Edwardem opiekował się nasz stryj John, który jest właścicielem Mercotte Hall i który nie sprzyjał jakobitom, tylko był wierny królowi Jerzemu.
– A gdzie jest teraz twój brat Simon, milordzie? – Mieszka w Bordeaux, z żoną Henriettą, i dwoma synami i córką. Uprawia winorośl. Ich najstarszy syn, noszący imię Edward po naszym bracie, odziedziczy Mercotte Hall po śmierci stryja, który owdowiał wkrótce po swoim ślubie, nie ożenił się ponownie i nie ma dzieci… Ale powiedz mi, pani, dlaczego ten człowiek, który twierdzi, że ma informacje o twoim ojcu, nie skontaktował się z twoim bratem, tylko z tobą? I dlaczego nie przekazał ci tych informacji przy pierwszym spotkaniu? – Bo chciał za nie pieniędzy. A ja ich przy sobie nie miałam. Umówiliśmy się, że je zdobędę i dam mu na drugi dzień w parku… – Chciał pieniędzy? A więc ten człowiek to nikczemnik. Jak się nazywa? – Duncan Forbes. Dowiedział się w jakiś sposób, że jestem w Londynie, i dlatego zwrócił się do mnie. – Wiadomość, że twój ojciec żyje, musiała być dla ciebie szokiem… – Tak, to prawda – odrzekła Alice prawie szeptem, powstrzymując łzy. – Myślę o tym bez przerwy. Jeżeli Forbes mówi prawdę, to ja muszę odnaleźć ojca. Po prostu muszę. – Rzeczywiście. Musisz to zrobić. Rozumiem to doskonale… – popatrzył na Alice z podziwem – …jesteś kobietą stanowczą i potrafisz bronić swojego zdania… – Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, milordzie, że mam w głowie mózg, posiadam rozum i potrafię myśleć samodzielnie, to się nie mylisz. Zabrzmiało to dość wojowniczo, jednak Ewen nie chciał się kłócić. – A… czy jesteś, pani, także kobietą z ambicjami? – zaryzykował pytanie. – Moje ambicje nie różnią się od tych, które ma każda kobieta – odrzekła szczerze, patrząc mu prosto w oczy. – Sądzę, że w końcu wyjdę kiedyś za mąż… będę się opiekowała dziećmi i dbała o męża. – I nic więcej? – Moim zdaniem to są najwyższe ambicje, jakie może mieć kobieta – odrzekła i zapatrzyła się w ogień. Ewen obserwował ją uważnie. To dziwne, pomyślał, najpierw uważałem ją za utrapienie, a teraz słucham jej rodzinnych sekretów. Widział teraz, że jest delikatna, krucha i… budziło to jego sympatię. Czuł, że… zaczyna ją lubić. Właściwie… prawda wyglądała tak, że od kiedy ją poznał, nie przestawała go zadziwiać, a nawet fascynować – stanowiła kuszącą mieszaniną niewinności i zuchwałości. Obie te cechy były tak cudownie intrygujące i w połączeniu z jej urodą sprawiały, że czuł się nią coraz bardziej zauroczony. Alice również była zaintrygowana Ewenem Tremainem. Po raz pierwszy od chwili, gdy została porwana, odprężyła się i nagle zapragnęła dowiedzieć się o nim więcej. Jakim jesteś człowiekiem, Ewenie Tremain? – zastanowiła się w duchu. Przeczuwała, że jego nieprzystępne usposobienie i sarkazm jest jedynie maską, pod którą skrywa się prawdziwy lord Tremain. Naraz zdała sobie sprawę, że jego opanowanie i siła imponują jej, a równocześnie budzą jakby… irytację.
– O czym myślisz, pani? – zapytał. – Patrzysz na mnie tak, jakbyś się zastanawiała, czy ja nie jestem… Alice roześmiała się. – Po prostu jestem ciebie ciekawa, milordzie. Czy naprawdę byłeś niewolnikiem w Afryce Północnej? Przez jego twarz przemknął cień. – Naprawdę – odpowiedział tonem twardym i zdecydowanym. – Byłem. I poprzysiągłem sobie, że o tym zapomnę. Alice spojrzała na niego ze współczuciem. Znowu zobaczyła w nim ten mrok i dzikość, które zapamiętała z pierwszego spotkania. Ich oczy spotkały się na chwilę, po czym Ewen szybko odwrócił wzrok. – Przepraszam – powiedziała Alice. – Nie powinnam była o to pytać. Ogarnęła ją nagła, trudna do określenia emocja, pod której wpływem jej głos zadrżał. Spojrzała na niego i zobaczyła jego kamienny profil. – Proszę cię, milordzie – odezwała się znowu, pochylając nieco w jego stronę – zapomnij, że pytałam. – Nie jest to takie łatwe – odrzekł Ewen. – Bo to pytanie jednak padło. Popatrz na mnie uważnie, pani – dodał łagodnie, a gdy usłuchała, zobaczył w jej oczach łzy. – Płaczesz? – zapytał zdziwiony. – Dlaczego? – Ja… nie wiem. Naprawdę nie umiem tego wyjaśnić… – Nie musisz niczego wyjaśniać… Wyobrażam sobie, jak cię to zdumiewa. I jakie pytania ci się nasuwają. – No tak, ale… to nie moja sprawa. Ewen milczał przez chwilę. Widać było, że się wahał. Nie wiedział, czy ma zaspokoić tę jej nagłą ciekawość. Nie mógł jej przecież opowiedzieć wszystkiego… zwłaszcza tego, o czym starał się nie myśleć i co chciał usunąć z pamięci… historię romansu z Ettą. Wyprostował się nagle – jak ktoś, kto podjął decyzję. – To stara historia – powiedział. – Stara i niewesoła. Dziesięć lat temu byłem młodym porucznikiem marynarki brytyjskiej… – Zadziwiasz mnie, milordzie. Przecież pochodzisz ze szkockiej rodziny, a twój brat walczył pod Culloden przeciwko królowi… – Ale jestem także Brytyjczykiem, a flota brytyjska jest najpotężniejsza na świecie. I jako najmłodszy z braci po ukończeniu edukacji mogłem wybrać swoją życiową drogę. Morze fascynowało mnie od dzieciństwa, w moich żyłach pulsował jego zew. Byłem młodzikiem o gorącej głowie i uważałem, że człowiek musi sam wybrać swą drogę do chwały albo też potępienia – powiedział i dodał zaraz z gorzkim uśmiechem: – W moim wypadku okazała się to droga do potępienia, bo w niewoli cierpiałem męki potępieńca. – Ale jak to się stało? – Po wykonaniu zadań bojowych u zachodnich wybrzeży Afryki mój okręt znajdował się w drodze powrotnej do Anglii. Wtedy zaatakowali nas berberyjscy korsarze. Słyszałaś o nich, pani? – Tak. Wiem o nich tyle, ile opowiedział mi William. Napadają na statki, a na-
wet na okręty marynarki wojennej, porywają ludzi i czynią z nich niewolników. Czy właśnie to zdarzyło się tobie, milordzie? Ewen kiwnął głową potakująco, po czym kontynuował: – Zostaliśmy zaskoczeni. I byliśmy za słabi, by stawiać opór ich przeważającym siłom. Korsarze nas schwytali i zawieźli na targ niewolników w Maroku. A potem… przez osiem długich lat… o własnym domu, rodzinie i wolności… mogłem jedynie marzyć. Nie zamierzam, pani, obrażać twoich uszu szczegółami. Powiem tylko, że mnie i moich towarzyszy, tych, którzy przeżyli atak korsarzy na nasz okręt, spotkało tyle upokorzeń, że… no… trudno to sobie wyobrazić. Niektórzy zostali zesłani do kamieniołomów… – A ty, milordzie? Co się stało z tobą? – Ja miałem z początku szczęście. Zwróciłem na siebie uwagę pewnego paszy, dostałem się na dwór sułtana i zostałem jego osobistym sługą. A potem… po pewnym wydarzeniu… mój los odmienił się na gorsze. Zostałem skazany na dożywotnie galery. Zakuto mi nogi w kajdany i przykuto mnie jako jednego z sześciu wioślarzy do wiosła. Poza karą śmierci była to najsroższa kara, jaką stosowano. Bo z galer nie dało się uciec. – Ale ty, milordzie, uciekłeś. I przeżyłeś. – Pewnego razu, gdy znajdowaliśmy się u wybrzeży Hiszpanii, rozpętała się burza. Kapitan galery był na tyle miłosierny, że kazał nas rozkuć. A potem każdy ratował się, jak mógł… Ocaleliśmy we dwóch… – Amir, twój sługa, milordzie, czy tak? – domyśliła się Alice, patrząc na niego z mieszaniną przerażenia, smutku i litości. – Tak, Amir. Ale on nie jest moim sługą. Jest ze mną z własnego wyboru i zostanie ze mną tak długo, jak tylko zechce. Urodził się w niewoli i nie ma dokąd pójść. Byliśmy przykuci do jednego wiosła i przez dwanaście długich miesięcy harowaliśmy ramię w ramię. Staliśmy się sobie bardzo bliscy, niczym bracia. – Ile on ma lat? – Nie potrafię powiedzieć – wzruszył ramionami Ewen. – Dwadzieścia trzy, może dwadzieścia cztery. Sądzę, że sam nie zna dokładnej daty swojego urodzenia. Ewen zamilkł i zapatrzył się w ogień, a Alice wykorzystała ten moment, by się zastanowić nad tym, co powiedział. To, co mu się przydarzyło, było straszne i pozostawiło na jego duszy bolesne rany. Ogarnęło ją współczucie. Zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, który co prawda ją uprowadził, jednak z pewnością nie był jej wrogiem. – Teraz jesteś już bezpieczny, milordzie. Nie jesteś niewolnikiem – powiedziała. – Ale… gdy znajdowałeś się w ich rękach, twoje serce musiała wypełniać nienawiść. – Czasem tylko nienawiść trzyma człowieka przy życiu, panno Frobisher. Daje wolę walki i siłę, aby przetrwać… – A czy bałeś się kiedykolwiek, milordzie? – Przez cały czas. Codziennie. Każdej nocy. Dzięki strachowi udało mi się
przeżyć, byłem czujny i skupiałem myśli jedynie na chwili obecnej. W tak skrajnych warunkach to jest właśnie najważniejsze: chwila obecna. Amir jest muzułmaninem i znajdował oparcie w swojej wierze. Ja nie miałem nawet tego… Ewen zamilkł ponownie, popatrzył na Alice i położył dłoń na jej dłoni. Uśmiechnął się nieznacznie. – Na razie wystarczy. Czy to zaspokaja twoją ciekawość, pani? Alice milczała, przejęta do głębi. Siedzieli oboje przez chwilę nieruchomo, w milczeniu. W końcu poruszyła się, a on cofnął rękę. – Tak – odrzekła. – Dziękuję, milordzie, za to wyznanie. Jestem ci naprawdę wdzięczna, bowiem… domyślam się, jak trudno wraca się do tak przykrych wspomnień. – Przyznaję, niełatwo mi przychodzi rozmowa o mojej niewolniczej przeszłości… Ale… mam na imię Ewen i chciałbym, pani, żebyśmy odtąd zapomnieli o sztywnych konwenansach i mówili sobie po imieniu. – Zgoda – odrzekła Alice po chwili wahania i przytrzymując szlafrok tak, żeby się nie rozchylił, wstała. On także wstał i przyjrzał się jej spokojnej twarzy. W niczym nie przypominała tej ogarniętej gniewem młodej kobiety, którą była wczoraj wieczorem. Naraz poczuł potrzebę, aby się nią zaopiekować, i poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie straci do niej cierpliwości. Nie miał przecież prawa czuć z powodu jakiegokolwiek jej zachowania gniewu lub frustracji. Powinien raczej być skruszony z powodu tego, na co ją naraził, i zrobić wszystko, by jej to wynagrodzić. – Czy zjesz ze mną kolację dziś wieczorem, Alice? – zapytał. – Brakuje mi towarzystwa i byłbym ci za to naprawdę wdzięczny. Alice spojrzała w dół, na szlafrok, który miała na sobie. – By to zrobić, musiałabym włożyć jakieś ubranie – odrzekła z uśmiechem. – No to ubierz się – poprosił. – I zjedz ze mną. Dobrze? – Gdy ona, po chwili wahania, skinęła głową, dodał: – I… powiem ci, że chociaż nie masz na sobie sukni, ogromnie mi się podobasz. A teraz odpocznij. Alice popatrzyła na niego zaskoczona. – Łatwo ci mówić, Ewenie. Jednak… niczego to nie zmieni w mojej sytuacji. – To prawda, ale… nie będziesz już sama… naradzimy się wspólnie, co robić dalej. – Pomożesz mi? – zapytała, czując przypływ nadziei. Roześmiał się na to cicho, jego twarz straciła surowy wyraz. Odmalowały się na niej spokój i pogoda, a oczy popatrzyły na nią z ciepłą życzliwością. – Oczywiście. Przecież to przeze mnie nie spotkałaś się z Forbesem. Spróbuj zasnąć, a ja będę z radością oczekiwał twego towarzystwa przy stole. W sukni z fioletowego jedwabiu przygotowanej dla Roberty, którą znalazła w szafie, Alice wpłynęła do jadalni niczym letni powiew ciepłego powietrza. Ewen natychmiast zbliżył się do niej z dwoma kieliszkami wina. – Wyglądasz pięknie, Alice – powiedział zachwycony jej urodą, patrząc w zaru-
mienioną twarz i podziwiając jej ciemne, spływające na ramiona włosy, a także promiennie lśniące oczy. – Sądzę, że potrzebna ci odrobina alkoholu. – Tak – zgodziła się z uśmiechem. – W ciągu ostatnich dwóch dni bardzo wiele przeżyłam. – Sądzę, że będziemy do nich wracali pamięcią jeszcze przez długie lata. – Ach, oby nie! – odrzekła, upijając łyk wina. – Bo… im prędzej wrócę do normalności i zapomnę o tym, co się w ciągu tych dni zdarzyło, tym lepiej będę się czuła. Ewen roześmiał się cicho. – Kto wie, co wyniknie z naszej znajomości… Może wkrótce zapomnę o swym uczuciu dla Roberty i pozwolę jej wyjść za wicehrabiego? Czy wówczas zrehabilituję się w twoich oczach? Alice spojrzała na niego ze zdumieniem. – Dlaczego, na miłość boską, miałbyś to zrobić ze względu na mnie? Dlaczego zacząłeś nagle liczyć się z moim zdaniem i obchodzi cię moja opinia? – Dlatego że z mojej winy doświadczyłaś wiele złego i przeze mnie nie spotkałaś się z tym podłym Forbesem. Chciałbym ci to choć częściowo wynagrodzić… sprawić na przykład, byś z przyjemnością zjadła dziś kolację. A poza tym… zapewniam cię, że pozbędziesz się mego towarzystwa, gdy tylko stopnieją śniegi. – Nie wyobrażaj sobie jednak, że pozwolę ci się porzucić na progu rezydencji lady Marchington. Będziesz musiał jej wszystko dokładnie wyjaśnić. Bo ona, niczym hiszpańska inkwizycja, będzie chciała poznać najdrobniejszy szczegół. I nie wypuści ze swych szponów ani mnie, ani ciebie, dopóki nie usłyszy z naszych ust wyrazów skruchy. Z moich – z tego powodu, że zgodziłam się pójść do parku zamiast Roberty, a z twoich – z powodu porwania. – Droga Alice – odrzekł Ewen, uśmiechając się szeroko – przysięgam, że stanę twarzą w twarz ze straszliwą hrabiną Marchington. Nie boję się jej. – A jak postąpisz z Robertą? Będziesz nadal starał się o jej rękę? Ewen pokręcił głową, bowiem podjął już decyzję. Postanowił zrezygnować nie tylko ze szczęścia z Robertą, ale w ogóle z marzeń o założeniu własnej rodziny. – Nie – powiedział. – Niech wyjdzie za Pembertona. Jeżeli tego właśnie pragnie, otrzyma ode mnie błogosławieństwo. – Roberta przyjmie z ulgą twoją decyzję. Nie masz pojęcia, jak bardzo się martwiła. Nie rozumiała, dlaczego opuściłeś ją na tak długo… Czy naprawdę sądziłeś, że będzie na ciebie czekała? Czy nie pomyślałeś, jak rozczarowana i odrzucona będzie się czuła… nawet dostając twoje listy… których przecież nie dostawała…? Ewen zmarszczył brwi, kilka razy obrócił w swoich długich, szczupłych palcach nóżkę kieliszka, następnie spuścił wzrok. Wypowiedział tylko trzy słowa: – Zmarł mój brat.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Alice oparła się ciężko i wpatrzyła w niego. – Och… no tak… rozumiem – powiedziała zaskoczona. – Tak mi przykro… – Mówię o moim bracie Edwardzie, który mieszkał w Szkocji – kontynuował Ewen. – A… w tamtym czasie rodzina była dla mnie najważniejsza. Moja matka, która nie cieszy się najlepszym zdrowiem, pojechała do Edwarda z Francji, wraz ze swoim mężem, a moim ojczymem. Była przy nim do końca, co zresztą odbiło się bardzo źle na jej zdrowiu. Edward od dłuższego czasu chorował, więc jego śmierć nie powinna była nikogo zaskoczyć, ale stało się inaczej. Edward nie miał żony ani dzieci, dlatego ja, jako kolejny w sukcesji, odziedziczyłem nasze rodowe dobra. – W Szkocji? – Tak. Majątek nosi nazwę Barradine. – Ale… masz jeszcze starszego brata. Więc czy to nie on powinien… – Idąc na wojnę przeciw królowi Jerzemu, Simon zrzekł się majątku na rzecz Edwarda. A poza tym jest szczęśliwy w Bordeaux i nigdy nie zamierza wrócić do Szkocji. – Gdyby Roberta dostawała twoje listy… Gdyby wiedziała, zapewne by… – Co? Zaczekała na mnie? – zaśmiał się cicho, kręcąc głową. – Wstydzę się teraz na myśl o swoim postępowaniu. Pisałem do Roberty, to prawda. Jednak… nie powinienem był jej opuszczać na tak długo. – Powiesz jej… o listach? Pokręcił głową. – Jeżeli hrabina ma choć trochę przyzwoitości, powie jej sama. Nie zamierzam się wtrącać. – Robercie było trudno dochować ci wiary, ale bardzo długo lojalnie cię broniła. Czekała cierpliwie, ufając, że się pojawisz. Potem zaczęła się wahać, miała złe przeczucia… już sama nie wiedziała, co myśleć. I w końcu poznała lorda Pembertona. – Przyznaję, że wieść o Pembertonie zraniła moją dumę. I to bardzo głęboko. Wpadłem w wielki gniew. Ale teraz myślę, że dobrze się stało. Roberta pokochała Pembertona. Ja nigdy nie byłem jej tak bliski… – Proszę cię, nie mów tak – powiedziała Alice z uśmiechem. – Bo zaraz zacznę ci współczuć i się nad tobą użalać. – Wierz mi, Alice, współczucie i żal to ostatnie uczucia, jakie chciałbym w tobie wzbudzić. – A jakie uczucia wolałbyś we mnie wzbudzić? – Powiem ci, kiedy się zdecyduję.
Alice roześmiała się. – To brzmi groźnie – zażartowała. – Taki właśnie miałem zamiar – odparł lekko i rzucił jej pełne zachwytu spojrzenie. Śmiech ją odmienił. Jej policzki zarumieniły się, oczy rozbłysły, a różane usta rozchyliły się, ukazując równe, białe zęby. Odrzuciła do tyłu włosy i zaśmiała się znowu – perliście i uwodząco. Ewen wyciągnął rękę ponad stołem, chcąc jej dotknąć, ale zaraz się powstrzymał. I popatrzył na nią w taki sposób, jakby próbował zapamiętać każdy, najdrobniejszy nawet szczegół jej twarzy. Kolacja okazała się wyśmienita – gospodyni, pani Mullen, przeszła samą siebie. Gdy zjedli, przenieśli się na stojącą koło kominka kanapę, a Ewen podniósł wieczko inkrustowanego pudełeczka i poczęstował Alice cukierkami. Wzięła jeden z nich i poprosiła, by opowiedział jej o swoim życiu na morzu. Usłyszała z jego ust o tym, jak się szkolił w marynarskim rzemiośle, o północnych zimnych morzach i szalejących na nich wichurach, a także o tym, jak piękne są lazurowe niczym niebo nad nimi przybrzeżne wody Afryki. – Byłem ambitny – wyznał – i zdecydowany odnieść sukces. Marzyłem o tym, by pewnego dnia objąć dowodzenie, dosłużywszy się rangi kapitana… – Marzyłeś o tym aż do chwili, gdy pojmali cię korsarze – odrzekła cicho Alice, która chłonęła z uwagą i fascynacją każde jego słowo. Kiwnął potakująco głową i zamilkł, by po chwili spytać. – Powiedz mi, Alice, dlaczego przyjechałaś z Francji do Londynu? Tylko nie próbuj mnie przekonywać, że znudził ci się Paryż. Alice nie od razu odpowiedziała. Nie odwróciła też ku niemu głowy ani nawet nie spojrzała na niego. Dokończyła słodki przysmak i milczała przy wtórze szalejącej za oknami wichury. – Paryż wcale mnie nie znudził – odezwała się wreszcie. – Prawda jest taka, że tęsknię za paryskim życiem, za moim bratem i przyjaciółmi… – Zatem dlaczego? Dlaczego stamtąd wyjechałaś? Alice wstała gwałtownie i podeszła do stolika, na którym rozłożona była szachownica. Ewen po raz pierwszy zachwycił się jej figurą, której doskonały kształt podkreślała piękna suknia. – Większą część życia spędziłam we Francji. Odebrałam mieszaną edukację, angielsko-francuską. I… i zaręczyłam się… – Naprawdę? – powiedział Ewen, zaskoczony. – I co stało się potem? – Cóż… nie pasowaliśmy do siebie. – I postanowiłaś zerwać zaręczyny? Kiwnęła głową. – Coś w tym rodzaju. – Próbowała zachować spokojny ton, ale głos jej zadrżał. – Nie mogło nam się dobrze ułożyć. – Ale jak to się odbyło? Czy to twój narzeczony zerwał umowę?
– Nie. To ja ją zerwałam. – Rozumiem – powiedział Ewen spokojnie i choć pobudziła jego ciekawość, postanowił nie pytać o nic więcej. – No cóż – dodał tylko. – Jestem tym zaskoczony. – Nic dziwnego – odrzekła. – Przeważnie mężczyźni wycofują się z danego słowa. A… ten, którego miałam poślubić, był arystokratą… i… nie był dobrym człowiekiem. Nie będę ukrywała, że wywołałam nie lada skandal. I… dlatego William postanowił wysłać mnie do Londynu, gdzie miałam przygotowywać się do roli żony i… być może spotkać kogoś innego, kto zechce mnie poślubić. A któż w tej sytuacji lepiej się nadawał na moją opiekunkę niż hrabina Marchington? Żona Williama jest córką jej najlepszej przyjaciółki… Dzięki czemu hrabina zgodziła się roztoczyć nade mną towarzyską opiekę. Jestem pewna, że zaraz po ślubie Roberty i mnie wyda za mąż. – A tobie wcale się to nie podoba – powiedział Ewen z lekkim uśmiechem, wstał i podszedł do niej. – „Kto raz się sparzył…” i tak dalej. Jednak… czy nie traktujesz tego wszystkiego zbyt poważnie? Alice spojrzała na niego spod rzęs, zastanawiając się, co by powiedział, gdyby znał prawdziwy powód zerwania zaręczyn i tragiczny finał całej historii z Philippe’em. On tymczasem nie odrywał od niej swoich szarych, błyszczących niczym srebro oczu. Tak doskonale panował nad sobą, że nie była w stanie odgadnąć ani jego myśli, ani uczuć… Bardzo różnił się od Philippe’a. – Przepraszam, zamyśliłam się na chwilę… – A nad czym? Co zamierzasz zrobić z resztą swojego życia? – Nie wiem… w tej chwili jedynym moim pragnieniem jest odnaleźć ojca. Nie spocznę, dopóki tego nie zrobię. – Nie mówisz nic o wolności. Uśmiechnęła się smutno, zwracając na niego oczy. – No tak… rzeczywiście… Chcę się wydostać z Mercotte Hall i wrócić do Londynu. Ale najważniejsze dla mnie jest to, aby odnaleźć ojca. – Czy masz ochotę na jeszcze jednego cukierka albo kieliszek wina? Spojrzała na niego i zaniemówiła. Przyszedł jej znowu na myśl Philippe oraz całe cierpienie i upokorzenie, jakich przy nim zaznała. Dziwny, gorzki uśmiech pojawił się na jej ustach, a oczy wypełniły się łzami. – O co chodzi, Alice? Co się stało? Jego ochrypnięty, pełen troski głos wyrwał ją z zamyślenia. Poczuła na ramieniu jego dłoń i powróciła do rzeczywistości. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Pokręciła powoli głową, zawstydzona tym, że zdradziła swoje uczucia. Pozwoliła mu zaprowadzić się na kanapę i usiąść obok siebie, a potem przyszła jej z pomocą duma. Jestem przecież szkocką szlachcianką i pochodzę z dumnego rodu, powiedziała sobie w duchu. Tak, musisz się z tego otrząsnąć i zapomnieć o tym wszystkim, co przydarzyło się w Paryżu. Philippe nauczył ją, że nie należy spodziewać się po mężczyznach niczego dobrego, i był doskonałym nauczycielem. Najpierw oczarował ją i od siebie uzależ-
nił, a potem uwiódł. Wkrótce zaczął z nią robić rzeczy okropne, ohydne w swej obsceniczności. Z początku znosiła to spokojnie, ale wkrótce uświadomiła sobie, że Philippe ma obsesję i godząc się na małżeństwo z nim, byłaby zgubiona. Z pomocą brata udało jej się uwolnić od sadystycznego narzeczonego. Gdy zerwała zaręczyny, rozpuścił w towarzystwie plotki. Oszkalował ją, oskarżył o to, że jest rozwiązła i niewrażliwa. Prawda tymczasem była inna. Alice nie podobało się to, co z nią robił. Budziło to jej obrzydzenie. Czuła wstyd i niechęć do samej siebie, aż w końcu zapragnęła umrzeć. A teraz… czy popełnia błąd, mierząc wszystkich mężczyzn miarą Philippe’a? Zwłaszcza Ewena Tremaina? Ewen palcem starł łzę z jej policzka, a ona zamarła w bezruchu, jakby zmrożona strachem. Zwróciła ku niemu twarz, a gdy pokazał jej łzę na koniuszku palca, zarumieniła się jak piwonia. Wyglądała bardzo młodo i pociągająco. Czy ona zdaje sobie z tego sprawę? – zadał sobie w duchu pytanie. Jej twarz miała nieprzenikniony wyraz, a on nie był w stanie domyślić się biegu jej myśli. Nie wiedział, że ona po raz pierwszy od długiego czasu czuje, że jej ciało budzi się do życia. Napotkała jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Oto siedzieli tutaj, tylko we dwoje w przytulnym pokoju, w miłej atmosferze niczym para przyjaciół, podczas gdy na zewnątrz ponownie rozszalała się śnieżyca. – Przepraszam. Znowu się zamyśliłam. Myślałam o… moim ojcu. Skłamała i od razu poczuła wyrzuty sumienia, nie mogła jednak powiedzieć prawdy. – Bo… jest prawie nieprawdopodobne, że on przeżył – dokończyła niepewnie. – Masz moje słowo – odrzekł jej na to Ewen – że po powrocie do Londynu odszukam razem z tobą owego Duncana Forbesa. Alice spojrzała mu w oczy i nabrała pewności, że dotrzyma słowa. Uświadomiła sobie, że się rumieni, czując bliskość jego szczupłego, silnego ciała. Tak, zarumieniła się, bo choć z oporami, musiała przyznać przed samą sobą, że ten przystojny mężczyzna ją pociąga. Gdy zaraz jego dłoń, jakby od niechcenia, dotknęła jej dłoni, zabrakło jej tchu, poczuła pulsowanie krwi, a po plecach przebiegł przyjemny dreszczyk. Wszystko to nie przypominało niczego, co dotychczas przeżyła. Ewen tymczasem nie odrywał od niej wzroku, paraliżując wprost nieustępliwym spojrzeniem. I trwali tak w bezruchu i milczeniu, złączeni cichym porozumieniem erotycznego przyciągania. W pewnej chwili Alice zwilżyła wargi językiem, całkiem nieświadoma, że każdy mężczyzna – także i Ewen – odczytałby to jako zmysłowe zaproszenie. W następnej chwili przypomniał jej się znowu Philippe i poczuła strach. Czyżby Philippe odcisnął na niej tak głębokie piętno, że ona teraz nie będzie w stanie zareagować pozytywnie na dotknięcie kochanka? Jej umysł zbuntował się przeciwko temu. Nie! – powiedziała sobie, Philippe nie będzie tryumfował. Bezwiednie pochyliła się ku Ewenowi i musnęła lekko wargami jego usta. Ku własnemu zdumieniu uwolniła się od wątpliwości, które podsuwał jej rozum, i po-
zwoliła sobą kierować zmysłowemu impulsowi. Ewen mimo że zaskoczony, odwzajemnił pocałunek. Zrobił to wręcz z entuzjazmem. I poczuł, że jej ciepłe, słodkie usta rozchylają się pod wpływem jego pieszczoty… Naraz Alice oprzytomniała i oderwała się od niego, ciężko oddychając. – O mój Boże – wyjąkała. – Ja… ja nie wiem, co się ze mną stało… Ewen uniósł jedną brew, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. – Pocałowałaś mnie. – Ja… ja nie chciałam. Proszę… błagam cię, wybacz. Ze wstydu krew uderzyła jej do twarzy, a w chwilę później na wspomnienie tych okropnych rzeczy, które przeżyła z Philippe’em, oblał ją zimny pot. Jak mogłam zrobić coś takiego? – pomyślała i odwróciła głowę, przygryzając drżącą wargę. Jej szczere stwierdzenie zaskoczyło Ewena. Jakaż ona jest niewinna, pomyślał. I tak niedoświadczona, że nie ma pojęcia, jak na mnie działa… Dodaje jej to niewiarygodnego uroku… Ale zaraz… Do jego duszy wkradła się nieufność. Pocałowała go jako pierwsza, czego nie czyniła żadna ze znanych mu kobiet; żadna poza jedną – Ettą. Znowu zastanowił się nad powodem zerwania zaręczyn i przeanalizował zachowanie Alice. Rzeczywiście nie znał jej dobrze, ale nie dała mu żadnych powodów do tego, aby mógł ją uznać za fałszywą. Wręcz przeciwnie, mówiła wprost, co myśli, i nie przebierała w słowach. Doszedł do wniosku, że jest dla niej niesprawiedliwy. Alice w niczym nie przypomina Etty… Jest młodsza, bardzo piękna i zmysłowa, ale w niewinny, wręcz naiwny sposób. Mimo to nie uwolnił się od niepokoju. – Nie ma nic do wybaczenia – powiedział cicho, dotykając jej policzka i zwracając jej twarz ku sobie. Objął ją ramieniem. – Cieszę się, że to zrobiłaś – dodał i zanim zdążyła zaprotestować, pocałował ją ponownie. Alice chciała mu się wyrwać, lecz jego ramię było silne, a jej wola słaba. Poczuła, że jego wolna ręka zakrada się na jej stanik. Zesztywniała, gdy dużą dłonią objął jej małą krągłą pierś. Zaczął ją pieścić z zaskakującą delikatnością, wywołując u Alice rozkoszne doznania, jakich nigdy nie doświadczyła z Philippe’em. Westchnęła przeciągle, ale zaraz oprzytomniała. Co ja robię?! – pomyślała nagle. Przecież jestem kobietą przyzwoitą. Tak, przyzwoitą i porządną; a porządna kobieta nie całuje się z dopiero co poznanym mężczyzną i nie pozwala mu się pieścić! Co też we mnie wstąpiło?! Ewen tymczasem nie przerywał i stawał się coraz odważniejszy w swoich ruchach. – Przestań! – zawołała Alice stanowczym tonem. Miotana sprzecznymi emocjami, odepchnęła go obiema rękami. Nie była gotowa na to, co zazwyczaj następuje po takich śmiałych pieszczotach. Wciąż się tego bała. – Przestań – powtórzyła. Ewen zaczerpnął tchu i wyprostował się.
– Skoro taka jest twoja wola… – powiedział z ociąganiem, wyraźnie rozczarowany. W jego spojrzeniu wyczytała rozbawienie, sugerujące rzeczy, o których Alice nie śmiała nawet myśleć. Odwróciła wzrok i drżącymi rękami wygładziła spódnice. – To… moja wina. To była pomyłka. Zachowałam się jak kokietka, wiem o tym. Przepraszam. Wyglądała na szczerze skruszoną, ale Ewen nie ustępował. Ponownie ją objął. – Bardzo podoba mi się twoje zachowanie… nie przerywaj… – poprosił. – Proszę cię, nie rób tego. Bo… jeżeli znowu zaczniemy, nie skończymy. – A ja się obawiam, że jeżeli teraz skończymy, to już nigdy nie zaczniemy… – odrzekł jej cicho, głosem ochrypniętym z pożądania. Tak, pożądanie, namiętność – to było to, co nim kierowało, choć potrafił nad tym panować. Alice, wyczuwając to, doznała wrażenia, że te uczucia także i jej się udzielają. Ewen był natarczywy, wręcz nieustępliwy. Pragnął jej całym sobą. Powinna czuć wstyd, ale… czy coś, co jest tak piękne, tak dobre, może być grzeszne? – zastanowiła się. Jego dotyk sprawiał jej radość, a po tym, co ją spotkało z rąk Philippe’a, myślała, że już nigdy nie zapragnie bliskości z żadnym mężczyzną. Tymczasem teraz uświadomiła sobie, że Ewen to przecież nie Philippe i że z nim wszystko odbędzie się inaczej… Pokręciła głową, żeby się opanować i odegnać lubieżne myśli. Nie powinna i nie mogła mu ulec. Znowu odepchnęła Ewena. Marszcząc brwi, zajrzał jej w oczy. – Nie powinnam była… – powiedziała pospiesznie. – Przepraszam. Nie chcę, żebyś myślał, że… robię takie rzeczy często, że mam zwyczaj tak postępować. – Wyjęłaś mi te słowa z ust – odrzekł Ewen zaskoczony. – Właśnie zamierzałem powiedzieć to samo o sobie. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Ale… wydawało mi się, że w tamtym momencie postępuję właściwie. – Czy żałujesz, że to zrobiłaś? Kiwnęła głową. – Tak. Tak, żałuję. Zapomniałam się na chwilę. Zapomniałam, kim jesteś. Zapomniałam, co mi zrobiłeś. – Myślałem, że to… już sobie wyjaśniliśmy, że… mi wybaczyłaś. Powoli podniósł rękę i dotknął jej policzka, delikatnie pieszcząc koniuszkami palców jej aksamitną skórę. Alice z trudem opanowała chęć ucieczki. Trwała nieruchomo, lecz jej ciało ogarnęło drżenie. Ewen, wciąż patrząc jej w oczy, cofnął dłoń i zrobił taki ruch, jakby chciał objąć ją wpół. Alice cofnęła się natychmiast, odwróciła na pięcie i, ogarnięta nagłą paniką, rzuciła się do ucieczki. Usłyszała za sobą jego wołanie, jednak nie obejrzała się… Biegła, dopóki nie znalazła się w swojej sypialni. Zatrzasnęła drzwi za sobą i, ciężko dysząc, oparła się o nie plecami. Serce waliło jej jak młotem, a przez głowę przemknęła przerażająca myśl, że lord Tremain może zechcieć dostać się
do jej pokoju i skończyć to, co zaczął. Na drugi dzień pokazało się słońce, a śniegi zaczęły topnieć. Park i lasy zamieniły się w jedno wielkie trzęsawisko. Alice, wciąż zawstydzona tym, co zaszło poprzedniego wieczoru, postanowiła unikać Ewena. Cały dzień spędziła w swoich pokojach, nie schodziła nawet na posiłki, tylko jadła je u siebie. Potem godzinami siedziała, słuchając, jak za oknem kapie woda z topniejącego na dachu śniegu. Ewen na szczęście nie szukał jej towarzystwa i pozwalał na te chwile samotności. Ona jednak wiedziała, że w końcu będzie musiała stanąć z nim twarzą w twarz, a także, co gorsza, odbyć w jego towarzystwie podróż do Londynu. Wyruszą jutro rano, postanowiła, bowiem do tego czasu drogi staną się na pewno przejezdne. No a poza tym nie chcę spędzić tutaj, w Mercotte Hall, ani dnia dłużej.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Kolejnego ranka wstała i ubrała się, zanim pokojówka przyniosła jej śniadanie, a po posiłku narzuciła na ramiona pelisę. Nie swoją, tylko tę, którą znalazła w szafie, przeznaczoną dla Roberty – wspaniałą, z kapturem i podbitą ciepłym futrem. Zeszła na dół, do holu, gdzie zastała Ewena. Ubrany na czarno, z białym halsztukiem pod szyją i w długich butach do konnej jazdy, Ewen stał przy kominku z nogą opartą o mosiężną osłonę paleniska. Wyglądał niczym ideał męskiej urody. Gdy Alice – odetchnąwszy głęboko, dla uspokojenia oszalałego kołatania serca – ruszyła od schodów ku niemu, odgłos jej kroków na kamiennej posadzce sprawił, że odwrócił głowę. Spojrzał na nią i uniósł brwi w niemym zapytaniu. – Chcę dziś wyjechać – powiedziała Alice stanowczo. – Drogi z pewnością są już w znacznie lepszym stanie. Byłabym zatem wdzięczna, gdybyś ty sam albo któryś z twoich sług odwiózł mnie do Londynu. Nie możesz mnie tu dłużej zatrzymywać. – Wcale nie mam takiego zamiaru – odrzekł cicho i uśmiechnął się nagle. – Jesteś na mnie zła, Alice… – dodał na wpół twierdząco, na wpół pytająco. Milczała przez chwilę, bo jego uśmiech sprawił, że ogarnęło ją jakieś dziwne podniecenie. – Ależ nie – zaprzeczyła wreszcie. – Wcale nie jestem na ciebie zła. Dlaczego tak myślisz? – Unikałaś mnie. Alice spojrzała mu prosto w oczy, czując, że jego ciepły męski głos budzi jej zmysły. Zarumieniła się lekko i odrzekła: – No tak, to prawda. Proszę cię, nie upokarzaj mnie. I bez tego czuję się fatalnie na myśl, że przedwczoraj… wino… czy może coś innego sprawiło, że… się zapomniałam. Ale obiecuję: to się więcej nie powtórzy. Ja… nie byłam sobą i będę ci wdzięczna, jeżeli nie wspomnisz już o tym ani słowem. – Zgoda. Nie będę o tym mówił. Ale… nie mogę ci obiecać, że o tym zapomnę. To nie leży w mojej mocy… Obawiam się nawet, że nigdy tego nie zapomnę. – Proszę, pozwól mi wyjechać. – Widzę, że bardzo ci się spieszy. – Tak. Spieszy mi się. Muszę jak najprędzej wrócić do Londynu – odrzekła, rumieniąc się znowu. Kiwnął głową. – Dobrze. Pogoda się poprawiła, choć coś czuję, że później spadnie jeszcze śnieg. Możemy spróbować, ale najlepiej będzie pojechać konno. Wydałem odpowiednie polecenia. Konie już czekają. Aha, i będzie nam towarzyszył Amir. Obaj
zaopiekujemy się tobą i zatroszczymy o to, byś dotarła szczęśliwie do Hislop House. Było południe, gdy dotarli do przedmieść Londynu, a wkrótce potem znaleźli się w samym środku tętniącego życiem miasta. – Duncan Forbes. Gdzie go szukać? – zapytał nagle Ewen. – Czy powiedział ci, gdzie mieszka? – Mówił, że mieszka na południowym brzegu rzeki, w Southwark, na Bankside, chyba w tawernie Pod Jeleniem. Ale jak ja się tam dostanę? Lady Marchington po tym wszystkim nie wypuści mnie z domu. A poza tym on mógł się już stamtąd wynieść. – Jeżeli ma nadzieję dostać pieniądze za swoje informacje, to się nie wyprowadził – stwierdził stanowczo Ewen. – Ale ty, Alice, nie musisz go szukać. Zostaw to mnie. Pojadę do tej tawerny z Amirem. I, jeżeli ten człowiek tam jeszcze mieszka, porozmawiamy z nim. Alice poczuła, że w jej sercu budzi się nadzieja. – Moglibyśmy wszyscy troje pojechać tam zaraz – zaproponowała. – Zanim odprowadzicie mnie do Hislop House. – Nie, Alice, nie mów głupstw. Tawerna na Bankside to nie miejsce dla przyzwoitej młodej damy. – Ale to jest moja sprawa. I chcę sama porozmawiać z panem Forbesem – upierała się Alice. – Skończmy tę dyskusję i jedźmy tam. Załatwimy sprawę od razu. Ostatnie słowa wypowiedziała z błagalnym wyrazem twarzy, pod którego wpływem Ewen ustąpił. – Widzę, że bardzo ci na tym zależy – stwierdził zrezygnowany. – I sądzę, że nie dasz mi spokoju, dopóki nie dopniesz swego. Jesteś naprawdę bardzo upartą kobietą, panno Frobisher – powiedział, po czym wszyscy troje ruszyli na południowy brzeg Tamizy. Dzielnica Bankside, położona na południowym brzegu rzeki, była znanym miejscem rozpusty i występku. Jechali ostrożnie, torując sobie drogę wśród przechodniów, najróżniejszych straganów i wszelkiego rodzaju pojazdów. Wąskie uliczki, pełne psów rozgrzebujących stosy gnijących śmieci, otwierały swe bramy na ciasne, obskurne podwórka. Tawerna Pod Jeleniem okazała się bardziej schludna niż większość piwiarni w tej części gminy Southwark. Ewen oddał konie pod opiekę stojącego przed wejściem sługi, po czym wszyscy troje weszli do środka. Zastali podłogę posypaną świeżymi trocinami i ogień buzujący wesoło na palenisku. Kilku gości rozmawiało przy dzbanku piwa, zajadając pajdy chleba z serem i gotowanym mięsem. Oberżysta, zagadnięty o Forbesa, potwierdził, że wciąż wynajmuje tutaj pokój, ale wyszedł do miasta. – Zaczekamy na niego – powiedział Ewen, po czym zajęli stolik przy oknie,
przez które mogli obserwować ulicę. Oberżysta podał im piwo, wino i coś do jedzenia. Czekali pół godziny, zanim ich cierpliwość została wynagrodzona. – Idzie – powiedziała bez tchu Alice, obserwując przez okno Forbesa wyłaniającego się z tłumu przechodniów i zmierzającego ku tawernie. Duncan Forbes, człowiek niski i tęgi, był nieogolony i biednie ubrany. Zachowywał się bardzo nerwowo, bowiem życie ostatnio dało mu w kość. Liczył na pieniądze od panny Frobisher, a tymczasem ona – dosłownie sprzed jego nosa – została porwana. Wszedł do tawerny, rozejrzał się i… jego wzrok padł na pannę Frobisher, która jednak nie była sama. – O co chodzi? – zapytał, patrząc na nią nieufnie. Ewen wstał i wskazał mu krzesło. – Proszę do nas, panie Forbes – powiedział. Forbes usiadł ostrożnie i zmierzył wciąż nieufnym wzrokiem nieznajomego dżentelmena i jego ciemnoskórego towarzysza. – Kim oni są? – zapytał znowu Alice. – Oni… są ze mną – wyjaśniła głosem łagodnym i spokojnym, choć czuła ogromne napięcie. – Czy myślał pan, że przyjadę sama? – Sądzę, że znasz miejsce pobytu ojca panny Frobisher – przystąpił do rzeczy Ewen. – Panna Frobisher miała się z panem spotkać kilka dni temu, lecz niestety ktoś jej to uniemożliwił. – Wiem – warknął Forbes. – Widziałem to na własne oczy. Byłem tam wtedy. I nie myślałem, że ją jeszcze zobaczę. Czego ode mnie chcecie? – Informacji – odrzekł bez ogródek Ewen. – A jeśli ich wam nie udzielę, to co? Ile te informacje są dla was warte? – Proszę pana bardzo, niech pan powie, co wie o moim ojcu – zaczęła błagać Alice. – Mam pieniądze. Całe sto funtów – zakończyła i położyła sakiewkę na stole. Zanim Forbes zdążył wyciągnąć po nią dłoń, chwycił ją Ewen. – Najpierw powie nam pan, co wie na temat Iaina Frobishera. A jeżeli nas okłamiesz, to pamiętaj, ja cię znajdę choćby na końcu świata i zapłacisz za to własnym życiem. Czy to prawda, że Iain Frobisher żyje? Forbes kiwnął głową. – Żył, kiedy go ostatnio widziałem. – Kiedy to było? – Osiem miesięcy temu. – Gdzie? Gdzie go pan widziałeś? – Tutaj, w Londynie. W Lambeth. – Czy… czy on tu jeszcze jest? – dopytywała się pełna nadziei Alice. Forbes pokręcił głową. – Wyjechał. Powiedział, że jedzie do domu. – Do domu? Co chciał przez to powiedzieć? Do swego domu tutaj, w Londynie?
– W Szkocji. Powiedział, że wraca do Szkocji. – Ale przedtem… Gdzie przebywał? Mówił pan, że był z nim po bitwie pod Culloden i razem przywieziono was do Londynu. – Mówiłem panience, że byliśmy razem uwięzieni, na takim statku-więzieniu na Tamizie. On wskoczył do wody, kiedy po niego przyszli, żeby go zabrać na błonie Kennington Common i tam powiesić. No więc wskoczył do wody i próbował odpłynąć. A oni do niego strzelali. Wszyscy myśleli, że stracił życie… ja też… aż do chwili, kiedy spotkałem go w Lambeth. – Ale… jeżeli nie stracił życia… to dokąd się udał? Gdzie mieszkał przez wszystkie te lata? Forbes wzruszył ramionami. – Przede wszystkim najpierw omal się nie utopił, bo starał się jak najdłużej nie wypływać na powierzchnię, kryjąc się w ten sposób przed pościgiem. A potem ktoś go wyciągnął i się nim zaopiekował. Mówił mi też, że przez pewien czas był po tym wszystkim no tak… jakby… niespełna rozumu. – W jakim był stanie, kiedy z nim pan rozmawiał? Był może chory? – Był w nie najlepszym stanie. I nie miał wiele do powiedzenia. Twierdził tylko, że chce wrócić do domu. Alice miała oczy pełne łez. – Naprawdę? A czy wiedział, że jego rodzinie udało się dostać do Francji? – Myślał, że żona wraz z dziećmi zginęła w pożarze. W ogniu… kiedy żołnierze króla Jerzego podpalili dom. Przez pewien czas nie wracał do Szkocji, bo się bał, że go tam znajdą i aresztują. Ale także dlatego, że nie mógłby patrzeć na dom, w którym zginęła jego rodzina. – Wie pan coś jeszcze? Gdzie mieszkał? Z kim się kontaktował? – Przepraszam panienkę. Nie wiem nic więcej… nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć… Alice wzięła sakiewkę z rąk Ewena i wręczyła ją Forbesowi. – Dziękuję, panie Forbes. Jestem panu bardzo wdzięczna. Przejechali pokrytymi śniegowym błotem ulicami dzielnicy Piccadilly i dotarli wreszcie przed Hislop House. Gdy zatrzymali konie, Alice poczuła nagle, że wcale nie ma ochoty wejść do domu, gdzie czeka groźna lady Marchington, z której gniewem będzie się musiała zmierzyć. Ewen natomiast wcale nie chciał się z nią rozstawać. Zwłaszcza na zawsze, jak zamierzał na początku… Na początku bowiem mówił sobie, że odstawi ją do rezydencji hrabiny, a potem zniknie na zawsze z jej życia. Jednak to było, zanim ona go pocałowała. Teraz wspomnienie słodyczy jej pocałunku oraz tego, co czuł, gdy wziął ją w ramiona, sprawiło, że zapragnął ponownie zobaczyć piękną pannę Alice Frobisher, która była jednocześnie delikatna i odważna i budziła w nim całą gamę sprzecznych uczuć. Ponad wszystko jednak pragnął jej bronić przed przykrościami i roztoczyć nad nią opiekę. Wszystko, co wycierpiał w niewoli okrutnych barbarzyńców, doprowadziło do
tego, że stał się twardy i nieczuły. Jego stosunki z kobietami ograniczały się wyłącznie do sfery fizycznej. Teraz jednak, gdy poznał Alice, zatęsknił za czymś więcej – za prawdziwą więzią i wspólnotą uczuć. Wiedział przy tym, że wciąż może mieć mu za złe to, że ją uprowadził. Naraz zaświtała mu w głowie myśl. Gdy pomagał jej zsiąść z konia, Alice, uśmiechnęła się. Oparła ręce na jego ramionach i powiedziała: – Cóż, Ewenie, jesteśmy na miejscu. Czy jesteś gotów się pokajać? – Ja jestem zdolny do wielu rzeczy, Alice – odrzekł, wręczając wodze jej i swego wierzchowca Amirowi. – Ale kajać się… Nie, to się po mnie nie pokaże. Jestem świadom, że zaraz doświadczę werbalnego ataku hrabiny, ale nie boję się – zakończył. Następnie wziął Alice pod ramię i zaprowadził po schodkach do drzwi frontowych, gotów zmierzyć się ze wszystkim, co czekało go w tym domu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Drzwi otworzył kamerdyner Simpson i na widok Alice po prostu oniemiał ze zdumienia. Po chwili jednak na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. – Panna Frobisher! – zawołał. – Tak, to ja, Simpsonie – odrzekła Alice, wkraczając energicznie do holu. – Czy lady Marchington jest w domu? – Tak, panienko, pani hrabina wraz z panienką Robertą są w salonie. I z pewnością, widząc panienkę całą i zdrową, ucieszą się niepomiernie – powiedział Simpson, po czym poszedł przodem, prowadząc ich do salonu. Tam przywitało ich gniewne, oskarżycielskie spojrzenie groźnej hrabiny i jej wypowiedziane bez zbędnych wstępów i pogardliwym tonem słowa. – Zastanawiałam się, milordzie, kiedy ją tutaj przywieziesz. Czy zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? To, co zrobiłeś, jest oburzające. Zamierzałam już o jej zniknięciu zawiadomić stosowne władze. – Cieszę się zatem, pani, że oszczędziłem ci fatygi – odrzekł spokojnie Ewen. – Ale skąd wiedziałaś, że Alice jest ze mną? – Kiedy Roberta powiedziała mi o liście od ciebie, milordzie, nabrałam przekonania, że ta nieznośna dziewczyna jest z tobą. – Wyznam ci szczerze, pani – mówił dalej Ewen, wciąż spokojny i opanowany – że ludzie na ogół się mnie boją. Tak, obawiają się mnie wszyscy z wyjątkiem paru przyjaciół, członków mojej rodziny oraz… ciebie, pani. No i panny Frobisher. I wszystkie te osoby, moim zdaniem, cechuje… może odwaga, a może raczej lekkomyślna brawura. Tak czy inaczej, daję ci teraz, pani, pozwolenie na to, byś okazała tę odwagę i mnie nie oszczędzała. Gań mnie, łaj… wyładuj na mnie swój gniew, jeżeli ma ci to przynieść ulgę. Proszę bardzo. Lady Marchington zmierzyła go wzrokiem pełnym nienawiści. – Nie omieszkam – oznajmiła z pogardą i kontynuowała: – Postąpiłeś wprost haniebnie, milordzie. Czy choć przez chwilę pomyślałeś, że tutaj będziemy umierały z niepokoju? Co chciałeś przez to porwanie osiągnąć? – Chciałem odzyskać Robertę, narzeczoną, która do mnie należała jakiś czas temu. Po tych słowach Ewen, ignorując groźną hrabinę, podszedł do swej byłej narzeczonej i spojrzał w jej szeroko otwarte, pełne lęku oczy. – Posłuchaj, Roberto – zwrócił się do niej. – Cóż ja mogę teraz… Mogę tylko przeprosić cię za swoje postępowanie. Proszę cię, wybacz mi, jeżeli moja nieobecność, z której się dotychczas nie wytłumaczyłem, sprawiła ci ból. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że mój brat Edward, mieszkający w Barradine, zmarł po długiej chorobie. Moja matka po jego śmierci popadła w taką rozpacz,
że nie mogłem jej opuścić. Musiałem po prostu przy niej być. – Och – powiedziała Roberta z wyrazem współczucia na twarzy. – Tak mi przykro. Szkoda, że o tym nie wiedziałam… Zrozumiałabym cię, Ewenie. I… i zapewniam cię, że i teraz… rozumiem – dodała szeptem, wciąż się go jednak bojąc. – A jak teraz czuje się twoja matka? – Znacznie lepiej. Wróciła do Francji wraz z moim ojczymem i stryjem. No a ja… szczerze życzę ci wszystkiego najlepszego. Modlę się o to, byś była szczęśliwa w małżeństwie z wicehrabią Pembertonem. – Dziękuję – odrzekła Roberta z promiennym uśmiechem. – Będę szczęśliwa. Jestem tego pewna. Hugh i ja… oboje… będziemy szczęśliwi. – Wywinąłeś się z tego nader łatwo, milordzie – stwierdziła lady Marchington lodowatym tonem. – Roberta ma zbyt miękkie serce. A ty… ty zachowałeś się jak łotr, a nie jak dojrzały mężczyzna. – Całkowicie się z panią zgadzam, hrabino. – Czy mam rozumieć, że odezwało się w tobie sumienie i że zjawiasz się tutaj, by przeprosić za porwanie panny Frobisher? – Moje sumienie nie ma z tym nic wspólnego. Choć szczerze żałuję tego, co zrobiłem. Zamiast usiłować porwać Robertę, powinienem był raczej porozmawiać z tobą, pani, o naszych zaręczynach. – Teraz już na to za późno. Zresztą za późno było już wtedy… Roberta wyjdzie za wicehrabiego Pembertona. Ślub jest nieodwołalny. A teraz proszę mi powiedzieć, milordzie, dokąd uprowadziłeś Alice i dlaczego wcześniej nie odwiozłeś jej do mego domu? – Byliśmy w posiadłości mego stryja, zwanej Mercotte Hall, położonej na północ od Londynu. Gdyby nie ta okropna pogoda, odwiózłbym pannę Frobisher wcześniej. Zapewniam, że miała dobrą opiekę i nic złego jej się nie stało. – Nic złego, milordzie?! Nic złego?! Ależ pan zrujnowałeś jej reputację! Skompromitowałeś ją. Zszargałeś jej dobre imię. Ta nieznośna dziewczyna, która nie powinna była spełnić prośby Roberty i iść zamiast niej do parku, była tam widziana! Tak, w parku wówczas znalazły się osoby, które ją rozpoznały i były świadkami tego, że ją wrzucono siłą do powozu. Plotka o tym zdarzeniu obiegła miasto w parę godzin! – Przykro mi z tego powodu. Ale sądzę, że ktoś, kto dostrzega skandal w porwaniu, jest niespełna rozumu. – Nie wtedy, gdy ta kobieta jest moją podopieczną! Lady Marchington spiorunowała wzrokiem Alice. – Ty głupia dziewczyno – wycedziła z pogardą. – Czy życie cię niczego nie nauczyło? Czy nie rozumiesz, że i bez tego stąpałaś w salonach Londynu po kruchym lodzie? – dodała i widząc zaskoczenie malujące się na twarzy lorda Tremaina, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nie wiedział, o czym mówi, a hrabina nie zamierzała go w tej kwestii oświecić! – Ten skandal cię zgubi! – kontynuowała bez litości. – Ludzie z towarzystwa
będą snuć na twój temat domysły, szeptać i plotkować o tobie. Nie będą ci szczędzili oszczerstw i insynuacji. A wszystko dlatego, że już urobili sobie jak najgorszą opinię na twój temat. I z pewnością będziesz z elity wykluczona. Tak, milordzie – zwróciła się do Ewena, widząc z satysfakcją, że współczując Alice, zaciska zęby z oburzenia i złości. – Zniweczyłeś wszelkie szanse panny Frobisher na przyzwoite małżeństwo. Gratuluję ci zatem serdecznie. Czyniąc ją bohaterką publicznego skandalu, sprawiłeś, że stała się trędowata! Jeżeli więc sądzisz, że po tym, jak skalałeś jej i moje dobre imię, możesz tak po prostu zniknąć, to się grubo mylisz! – Nie mam wcale takiego zamiaru – odrzekł spokojnie Ewen, biorąc Alice za rękę i patrząc w jej pobladłą, zalęknioną twarz. – Pragnę poślubić pannę Frobisher. Zamierzam uczynić ją moją żoną. Lady Marchington, która w żadnym wypadku nie spodziewała się, że on poda Alice pomocną dłoń, i to w ten sposób, zabrakło na chwilę słów. Po prostu zaniemówiła. – Ach tak… rozumiem – powiedziała wreszcie po dłuższej chwili, po czym zaraz przystąpiła do kolejnego ataku: – Czy dobry zwyczaj nie nakazuje poprosić o pozwolenie rodziców albo opiekunów dziewczyny, zanim przedstawi się swoje zamiary tak… wszem wobec? – Zawiadomię o swoich zamiarach brata Alice. I to jak najprędzej. A co do ciebie, pani, to zapytuję teraz: czy masz coś przeciwko mojemu małżeństwu z panną Frobisher? – No cóż… – Lady Marchington zawiesiła na chwilę głos, ale zaraz kontynuowała: – Zgadzam się, że jest to jedyne rozwiązanie… jedyne dobre wyjście z tej sytuacji. Było oczywiste, że nie miała nic przeciwko temu, bowiem w ten sposób mogła za jednym razem pozbyć się ze swego życia i Alice, i lorda Tremaina. Nie mogąc uwierzyć własnym uszom, Alice wyswobodziła dłoń z uścisku Ewena. Upokorzona, z trudem panowała nad złością. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć ani czego się spodziewać. Jak on śmiał zrobić coś takiego, nie uzgodniwszy tego przedtem ze mną? – zadawała sobie samej w duchu pytanie. Myśl o małżeństwie z Ewenem Tremainem, człowiekiem, który potraktował ją w tak okropny sposób i którego prawie nie znała, była nie do zniesienia. – Nie! – zawołała, odrywając wzrok od Ewena i patrząc na lady Marchington. – Ja nie chcę wyjść za lorda Tremaina! Ten pomysł jest wprost niedorzeczny! Ewen zwrócił się ku niej szybkim ruchem i wpatrzył w twarz. Przyglądał jej się tak, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Alice pobladła i odsunęła się od niego. Pragnęła się oddalić i w samotności wszystko spokojnie przemyśleć. Podniosła na niego wzrok, jakby mimo wszystko szukała jego wsparcia. Dostrzegł w jej oczach mieszaninę gniewu, cierpienia i strachu. – Alice, o co chodzi? – zapytał. – Nie mogę uwierzyć, że tego chcesz. Przecież ja cię do tego nie zachęcałam… Wypowiedziała te słowa i natychmiast zapragnęła je cofnąć. Prawda była prze-
cież taka, że go zachęcała. Przecież go nawet pocałowała. Spojrzenie Ewena złagodniało. Nie odrywał wzroku od jej twarzy, rozumiejąc, jak bardzo czuje się w tej chwili zagubiona i upokorzona. – Nieświadomie – powiedział – zachęcałaś mnie do tego przez cały czas, gdy byliśmy razem. Czy sądzisz, że nie nadaję się na męża? – Nie będziemy o tym dyskutować – włączyła się stanowczym tonem lady Marchington. – Lord Tremain postanowił wynagrodzić ci krzywdę, którą ci wyrządził. A ty nie możesz wiedzieć, czy on nadaje się na męża, bo nie bardzo jeszcze wiesz, jakim jest człowiekiem. Ale zapewne wkrótce się dowiesz. Poza tym pasujecie do siebie, co dobrze wróży waszemu związkowi. Być może w tej chwili czujesz niechęć do małżeństwa. Rozumiem to, jednak sądzę, że zmienisz zdanie, kiedy uświadomisz sobie całą powagę sytuacji. Bo przecież… jeżeli ta sprawa nie zostanie w sposób właściwy załatwiona, będziesz skazana na publiczne potępienie, a cały ten skandal sprawi, że i ja zostanę wystawiona na pośmiewisko. Po tych słowach lady Marchington zwróciła się do lorda Tremaina: – Oczywiście jest jeszcze sprawa jej posagu. Zapewniam cię, milordzie, że jej brat wyposaży ją hojną ręką. – Nie wątpię – odrzekł sucho Ewen. – Ale mnie na posagu nie zależy. Z posagiem czy bez, potrafię zadbać o własną żonę. Z tymi słowami spojrzał na Alice wzrokiem łagodnym i serdecznym, po czym wziął ją za rękę i poprowadził ku drzwiom. Lady Marchington żachnęła się oburzona. – Jak śmiesz, milordzie, w ten sposób wychodzić? Żądam wyjaśnienia! Dokąd idziecie? – Chcę porozmawiać z panną Frobisher w cztery oczy – odrzekł Ewen. – Chcę, aby samodzielnie, zgodnie z własną wolą, podjęła decyzję. Bez presji z czyjejkolwiek strony. Nasze małżeństwo to sprawa jedynie między nami dwojgiem. Chodź, Alice – dodał z uśmiechem – porozmawiamy na osobności. W holu nie było nikogo. Ewen położył ręce na ramionach Alice i popatrzył jej w oczy. – Zdaję sobie sprawę – powiedział – że cię zaskoczyłem, Alice. Ale pomyśl o tym, zastanów się tak na spokojnie. Proponuję ci swoją opiekę i swoje nazwisko. Hrabina ma rację. Uprowadziłem cię i, czyniąc to, skompromitowałem. Twoja reputacja została z mojej winy nieodwracalnie zrujnowana. Alice patrzyła na niego przez chwilę, zastanawiając się w milczeniu. – To wszystko jest… takie nagłe – powiedziała wreszcie ostrożnie i pochyliła głowę. Przemknęło jej przez myśl, że przyjmując oświadczyny Ewena, traci szansę na to, że zjawi się w jej życiu ktoś, kto ją pokocha i zechce się z nią ożenić z miłości. Ale z drugiej strony to mało prawdopodobne. Poza tym ich pocałunek pozwalał mieć nadzieję na to, że miłość przyjdzie z czasem. – Ja… jestem zaskoczona tym, że lady Marchington się zgodziła. A poza tym… nie, nie wyjdę za człowieka, który chce mnie poślubić tylko dlatego, że mnie
skompromitował i… nie widzi innego wyjścia. Sama myśl o tym jest odpychająca. To jakiś absurd. Ewen wzruszył ramionami. – To żaden absurd, Alice. Już wcześniej postanowiłem zaproponować ci małżeństwo. – Tak? A kiedy? – Podczas naszej podróży do Londynu. – Ale przecież… dwa dni temu nawet mnie nie lubiłeś. – Nie… Byłem zły, owszem, ale zaintrygowałaś mnie i tak naprawdę bardzo cię polubiłem. – Nie pamiętasz, co powiedziałeś do Hicksa i Taffa? Nie pamiętasz, że miałeś do nich pretensję o to, że przywieźli ci… Kogo? Tę małą złośnicę? – Cóż… To było, zanim miałem okazję pobyć w twoim towarzystwie. Proszę cię, Alice, nie analizuj tak dokładnie moich uczuć. I uwierz mi, nasze małżeństwo będzie odpowiadało nam obojgu. Oboje jesteśmy sami. Oboje mamy szkockie korzenie, a nasze rodziny mieszkają we Francji. A poza tym obiecuję ci, że gdy wrócimy do Szkocji, we dwoje poszukamy twego ojca. Naprawdę nie chcesz przyjąć moich oświadczyn? Musiała przyznać, że bardzo logicznie rozumował. Pragnęła jednak czegoś więcej niż tylko związku opartego na rozsądku. – Jest za wcześnie – powiedziała spokojnie. – Tydzień temu nawet się nie znaliśmy. A poza tym ja jestem kapryśna… i porywcza, podobnie ja ty. Będzie nam trudno żyć w zgodzie. – Doprawdy, Alice, nigdy nie spotkałem kobiety bardziej nieznośnej od ciebie. – Skoro tak, to dlaczego prosisz mnie o rękę? Nie przyniosę ci nic prócz zgryzoty. Ewen uśmiechnął się. – Zaryzykuję i się przekonam, jeżeli i ty podejmiesz ryzyko. I co ty na to, Alice? Zostaniesz moją żoną? A może… wolisz innego? Czy jest ktoś inny? – Nie, nie ma. Nie odwzajemniła jego uśmiechu. Czekała na jego dalsze słowa. – Jeśli chcesz, uklęknę… – dodał po chwili. – Nie, nie. To będzie wyglądało śmiesznie. Ja… zastanowię się. – Dobrze, ale nie każ mi czekać zbyt długo… Nie zaznam spokoju, póki nie poznam twojej decyzji. Takiej czy innej. Znam cię niedługo, ale wiem o tobie jedno. Jesteś osobą stanowczą i zdecydowaną. Była też piękna i szczera. I na pewno spodoba się mojej matce, pomyślał. Jest bezpośrednia i z pewnością można na niej polegać. – Lubisz dzieci, Alice? – Tak – odrzekła, próbując zachować pozory spokoju, choć ogarnął ją jakiś niepokój. – Nie mam doświadczenia w opiece nad dziećmi, ale spodziewam się, że pewnego dnia sama zostanę matką… – Alice popatrzyła mu teraz prosto w oczy. – Lady Marchington powiedziała ci już, że będę miała spory posag. A ty… z pew-
nością jesteś ciekaw, czy będę dobrą żoną. Usta Ewena drgnęły. – Jesteś bardzo szczera – powiedział. Alice odwróciła wzrok. – Taka już jestem I… coś w mojej sytuacji musi się zmienić – oznajmiła spokojnie. – Nie mogę tu mieszkać w nieskończoność. Po ślubie Roberty powinnam zniknąć z tego domu. – Mogłabyś wrócić do brata, do Paryża. Alice odwróciła wzrok. Nie mogła mu przecież wyznać, że tam, w Paryżu, towarzystwo uznało ją za kobietę upadłą. – Nie mogę tego zrobić. To… to po prostu wykluczone. Nie ma takiej możliwości. Ewen wziął ją pod brodę i spojrzał jej prosto w oczy. – Możesz mi powiedzieć, co hrabina miała na myśli, twierdząc, że stąpasz po kruchym lodzie? Mówiłaś, że byłaś zaręczona i że zrywając zaręczyny, wywołałaś skandal. Czy jest coś jeszcze, co chcesz… co powinnaś mi powiedzieć? Pokręciła przecząco głową. – Nie. – Coś jednak dało hrabinie podstawy do tej uwagi. – Zapewniam cię, że nie ma nic takiego. Po prostu nagle i w sposób bolesny przekonałam się, że ktoś, kto raz postąpi wbrew konwenansom, nie może już powrócić w ich bezpieczne koleiny. Ja… zrywając zaręczyny, odcięłam się od przeszłości i w żaden sposób nie mogę do niej wrócić. – Alice, proszę, wyjaw mi prawdę o tym, co stało się w Paryżu tuż przed twoim wyjazdem. Całą prawdę… – Już ci mówiłam. Nie mam nic więcej do dodania – ucięła lodowatym tonem. Jej twarz przybrała nieprzejednany wyraz. – Boże drogi, Alice! Co ja takiego powiedziałem? Przysięgam, że nie spotkałem jeszcze w życiu kobiety tak upartej jak ty. To prawda, że z początku postąpiłem wobec ciebie nieodpowiednio, ale chcę to naprawić. Proszę, byś została moją żoną, chcę ci dać moje nazwisko i uwolnić cię od opieki apodyktycznej hrabiny, a ty… na moje grzeczne pytanie reagujesz jak na jakąś obraźliwą uwagę. To nie jest uprzejme z twojej strony. Ale trudno, skoro chcesz ukrywać swoją przeszłość, to… twoja sprawa… – Przepraszam… naprawdę mi przykro…. Wyraz jej twarzy złagodniał. Jednak stała się teraz tak poważna i zmartwiona, że Ewen miał ochotę wziąć ją w ramiona i przytulić. Powstrzymał się jednak i postanowił na razie nie poruszać tego tematu. – W mojej przeszłości nic się nie kryje, Ewenie – powtórzyła Alice. – Ale co z twoją? Czy możesz szczerze i z całą uczciwością powiedzieć mi, że nie ma nic, do czego nie chcesz wracać? Czy nie masz takich wspomnień z niewoli, których nie mógłbyś wskrzeszać bez bólu? Jeżeli tak, to obiecuję, że nie będę o nie pytała. Nie muszę nic o nich wiedzieć.
Ewen odprężył się, gdy usłyszał jej ostatnie słowa. – Wygląda na to – powiedział, kiwając głową – że każde z nas ma swoje sekrety. Więc… tylko się nie obraź… nasza wspólna przyszłość jest dość ryzykowna. Alice, chcąc ukryć zdenerwowanie, spróbowała się roześmiać. Tak? – powiedziała. – Czy zatem, Ewenie, żałujesz swoich pospiesznych oświadczyn? Zastanawiasz się, czy nie zmienić decyzji? Przyjrzał jej się uważnie. – Moja droga Alice, ja… po prostu próbuję uporządkować swoje życie po tym, gdy tamci dwaj głupcy przywieźli nie tę kobietę, co trzeba. I nie jestem pewien, czy będę potrafił poradzić sobie z kolejną niespodzianką. – Czy mam te słowa uznać za dowód tchórzostwa, milordzie? – zapytała, starając się zachować żartobliwy ton. – A czy nie mam prawa być tchórzem? Wciąż liżę rany po naszym pierwszym spotkaniu… w twojej sypialni. Alice roześmiała się na to cicho i przysunęła do niego. – Robisz z siebie niewiniątko, a przecież oboje wiemy, że na to zasłużyłeś. – Przyznam, że z tym twierdzeniem miałbym ochotę polemizować – odrzekł, biorąc ją pod brodę. – A poza tym zanim cię bliżej poznałem, nigdy bym się nie spodziewał, że możesz dostarczyć mi tyle wrażeń. Po tych słowach wziął jej drobną dłoń w swoje dłonie i spojrzał jej w oczy. – Panno Alice Frobisher – powiedział – byłbym zachwycony, gdybyś przyjęła moje oświadczyny i została moją żoną. Czy zaszczycisz mnie i się zgodzisz? – Nie mówisz nic o miłości, Ewenie. – A powinienem? – Nie. Jeżeli jej nie ma… Jeżeli nikt jej nie odczuwa… – Kogo masz na myśli? – Każde z nas dwojga. Westchnął i spojrzał jej w oczy, wciąż trzymając jej dłoń. – Będzie nam ze sobą dobrze, Alice. Jestem tego pewien. Pociągamy się wzajemnie. I to bardzo. Oboje to czujemy, wiem o tym. Bądź pewna, że wynagrodzę ci całe zło, którego byłem przyczyną, i będę dobrym mężem. Gdy będziesz ze mną, nikt ci nie wyrządzi krzywdy i niczego ci nie zabraknie. Obiecuję. – A więc… mówisz poważnie – wyszeptała zdumiona, bo przez cały czas tej rozmowy miała wątpliwości i zadawała sobie w duchu pytanie, czego on naprawdę od niej chce. Przyjmowała jego szczere słowa z przyspieszonym biciem serca. – I… i nie będziesz potem żałował? – zapytała. – Znam cię krótko, Alice, i przez ten krótki czas polubiłem twoje towarzystwo. Nie będę cię prosił o nic, czego mi nie możesz dać. I nie wezmę niczego siłą. Uważam się za człowieka sprawiedliwego i rozsądnego. A także hojnego. Lubię sobie dogadzać, to prawda, ale wszystko, co mam, będzie także należało do ciebie. Będziesz moją żoną, Alice, i dla mnie tylko to się liczy – zakończył, a ona słuchała, nie mogąc od niego oderwać oczu.
Wszystko to przyszło zbyt wcześnie. Zbyt wcześnie, by poczuła się na to gotowa. Wszystko, co Ewen robił, ją zaskakiwało. Przecież takie deklaracje, jakie jej składał, powinny być poprzedzone zalotami, okresem poznawania się, odkrywania siebie nawzajem i rozkosznego oczekiwania. Zastanawiała się, czy nie poddaje się zbyt szybko. A jednak… tamten pocałunek… i jego reakcja… i żywsze bicie serca, z którym przyjmowała jego proste i szczere oświadczyny, nie przypominały niczego, co przeżyła z Philippe’em. Choć Philippe oświadczał się z wielką pompą. Wychodząc za Ewena Tremaina, wyjdzie za człowieka, który rozbudził w niej namiętność – taką, jakiej nigdy nie spodziewała się doświadczyć. A miłość? Z pewnością przyjdzie z czasem. Poza tym uwolni się od uprzykrzonej lady Marchington i ucieszy Williama, który z pewnością zaakceptuje Ewena jako kandydata na jej męża i da im swoje błogosławieństwo. I pozostawała jeszcze jedna ważna rzecz – sprawa ojca. Alice czuła się winna, zajmując się teraz własnym szczęściem, podczas gdy wciąż nie znała miejsca pobytu ojca. Wiedziała, że zaraz po ślubie wznowi poszukiwania. I nie ustanie, dopóki go nie odnajdzie. Kiwnęła powoli głową. – Tak, Ewenie – wyszeptała ze łzami w oczach. – Wyjdę za ciebie. – Zostaniesz moją żoną? – zapytał Ewen, obserwując grę uczuć na jej twarzy. – Tak. – A zatem weźmiemy ślub tutaj, w Londynie… Wkrótce… – zaproponował cicho. – Jak sobie życzysz – odrzekła łamiącym się głosem. – Napiszę do twojego brata, kiedy tylko podasz mi jego adres we Francji. – Wątpię, by William miał coś przeciwko naszemu ślubowi. Ucieszy się zapewne na myśl, że będzie miał szwagra pochodzącego z rodziny naszych szkockich sąsiadów. Ewen wziął ją pod brodę i pocałował w usta. Lekko, delikatnie, tak jakby się obawiał, że namiętniejszy pocałunek ją zrani. – Marzyłem, żeby to zrobić od czasu, gdy mnie pocałowałaś – powiedział, odsunął się nieco i wpatrzył w jej twarz błyszczącymi oczami. Po chwili pocałował ją po raz drugi. Tym razem namiętnie i z zapałem. Jego usta, zachłannie i żarliwie, naparły na jej usta, przyspieszając puls i rozbudzając ciało. Jednak gdy jego język z prowokacyjną śmiałością wsunął się między jej wargi, przypomniała sobie nagle wszystko, co robił z nią Philippe, i odruchowo zapragnęła uciec. Odsunęła się od Ewena nagle i odezwała się drżącym głosem: – Sądzę, że powinniśmy wrócić do salonu i powiedzieć lady Marchington, co postanowiliśmy. Ale przedtem chcę cię jeszcze o jedno zapytać… Mówiłeś, że zawieziesz mnie do Szkocji. Czy to tam będziemy mieszkali? – Tak. Odziedziczyłem Barradine i tam jest mój dom. Co ty na to? Czy odpowiada ci taki plan? Sądzę, że po naszym spotkaniu z Forbesem powinien ci się
podobać. Alice, słysząc te słowa, poczuła, jak wstępuje w nią otucha. Jej oczy napełniły się łzami. – Mam nadzieję – powiedziała cicho – że w Szkocji uda mi się odszukać ojca. A poza tym ja przecież tam się urodziłam. Więc tak, z radością zamieszkam w Szkocji. Później, kiedy zastanawiała się nad tak nagłą zmianą biegu swego życia, Alice nie była w stanie oswoić się z myślą, że ma poślubić Ewena Tremaina, człowieka, o którym wiedziała tylko jedno: to mianowicie, że go wcale nie zna. Ewen w końcu przeszedł tak wiele, jego umysł i pamięć kryły w sobie tyle zagadek… Mieli się pobrać przede wszystkim po to, żeby uratować jej reputację, a tymczasem gdyby mu powiedziała prawdę o sobie, o paryskim skandalu i jego przyczynach, z pewnością by ją znienawidził. Jak inaczej mógłby się poczuć, gdyby się dowiedział, że kobieta, którą poślubił, należała wcześniej do innego? Ewen odwiedził Alice dopiero po dwóch tygodniach. Ten czas dłużył jej się tak bardzo, że gdyby nie dostała od niego przysłanych przez posłańca dwóch wielkich bukietów kwiatów, zaczęłaby się zastanawiać, czy jego oświadczyny nie były jedynie wytworem jej wyobraźni. W końcu jednak się zjawił. – Ewenie! – zawołała, modląc się w duchu, żeby nie przynosił złych nowin. – Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się dziś ciebie. – Przepraszam, Alice. Przepraszam za to, że nie zjawiłem się wcześniej. To dlatego że miałem do załatwienia w Londynie różne niecierpiące zwłoki sprawy. No ale już jestem. Otrzymałem też wiadomość od twego brata. Daje nam swoje zezwolenie na ślub. A także swoje błogosławieństwo. Jeżeli oczywiście… – dodał, gdy ona milczała – …jeżeli oczywiście ty wciąż jeszcze pragniesz mnie poślubić? – Ależ tak – zapewniła bez tchu, uszczęśliwiona. – Oczywiście, bardzo tego pragnę. Ale… chcę cię zapytać… czy ty… napisałeś Williamowi o naszym spotkaniu z panem Forbesem i o tym, co nam powiedział o ojcu? – Nie. Sądzę, że to ty powinnaś go o tym poinformować. I myślałem, że już to zrobiłaś. Alice westchnęła i pokręciła głową. – Nie, jeszcze nie. Zrobię to oczywiście, bo William ma prawo wiedzieć… – Ale? – Ale pomyślałam, że napiszę do niego dopiero po tym, jak w Szkocji zorientujemy się w sytuacji. Nie chcę niepotrzebnie rozbudzać jego nadziei. – Tak będzie lepiej, masz rację. Zajmę się poszukiwaniami, gdy tylko znajdziemy się w Szkocji. Już wkrótce poznamy prawdę. Ale co z hrabiną? Nic jej nie powiedziałaś o ojcu? Alice podniosła dumnie głowę.
– Nie. Zresztą po co miałabym jej mówić? Jej moja rodzina nie interesuje. A poza tym oboje się wkrótce pobierzemy i znajdziemy daleko od niej, w Szkocji. – A tymczasem przygotujemy się do ślubu. Czy zastanowiłaś się, w którym kościele odbędzie się ceremonia? – Nie, nie zastanawiałam się nad tym. Zostawię wszystkie przygotowania lady Marchington. Nasz ślub nie będzie żadnym wielkim wydarzeniem towarzyskim. Wolę, żeby był cichy, skromny, nieprzyciągający uwagi. A jak myślisz, na kiedy ustalimy jego datę? – Chcę, by odbył się jak najprędzej. Nie ma potrzeby zwlekać. Wiesz, jak się z hrabiną nie lubimy. Ona będzie chciała pozbyć się mnie tak prędko, jak to tylko możliwe. – A potem? Pojedziemy zaraz do Szkocji? – Nie tak zaraz. Najpierw spędzimy trochę czasu w Mercotte Hall. A wyruszymy w drogę wtedy, kiedy pogoda się zmieni i umożliwi daleką podróż na północ. I wiesz – dodał, kładąc jej ręce na ramionach i patrząc prosto w oczy – chciałbym cię zabrać w kilkumiesięczną podróż po Europie. Ale dopiero gdy oboje załatwimy swoje sprawy w Szkocji. Może w przyszłym roku. Podczas tej podróży zatrzymamy się w Bordeaux, gdzie przedstawię cię swojej rodzinie. – Już się na to cieszę. Tym bardziej że ja… zawsze chciałam zobaczyć Włochy. – Zastanowię się, co się da w tej sprawie zrobić. – Nie chcę ci sprawiać żadnych kłopotów. – Od kiedy? – zapytał z szelmowskim uśmiechem. – Od chwili, gdy mnie poprosiłeś o rękę.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Dwa tygodnie później Alice i Ewen wzięli ślub w kościele Świętego Jerzego przy Hanover Square. Była to ceremonia cicha i niezwykła w swojej oprawie. Nie zaproszono żadnych gości, drużbów ani druhen. Prócz Roberty, która podarowała Alice bukiecik wczesnych przebiśniegów. Stojąc z nim obok Ewena, w błękitnosrebrzystej jedwabnej sukni ślubnej, Alice, wewnętrznie skupiona, była jakby nieświadoma tego, co się z nią dzieje, a jednocześnie zdawała sobie jasno sprawę z doniosłego znaczenia tej ceremonii. Nie był to ślub, o jakim marzyła – miał w sobie coś nierealnego, co powodowało u niej ogromne napięcie. Pomyślała, że to wielka szkoda, że William i jego żona Anne nie mogli przybyć i być świadkami tego ważnego wydarzenia w jej życiu. A potem doznała ataku paniki. W jej głowie odezwał się głos wołający, że popełnia okropny błąd, oszukując Ewena. Powinna mu była powiedzieć, co jej się przydarzyło, zanim przyjechała do Londynu. Jednak nie odważyła się. A po ślubie… po ślubie klamka zapadnie i nie będzie już odwrotu. Alice poczuła się jak w pułapce. Poczuła, że znajduje się w rękach nieprzejednanego losu… Spojrzała na Ewena z ukosa i wydała się sobie przy nim bardzo mała. Stłumionym, drżącym głosem odpowiadała na pytania kapłana, a potem nastąpiła przysięga małżeńska. Ich oczy się spotkały, Ewen pochylił się i przypieczętował przysięgę pocałunkiem. Wszystko to odbyło się bardzo szybko. Zdecydowanie zbyt szybko. Byli już mężem i żoną i pozostawało im jeszcze tylko podpisać dokumenty. Alice, wspominając, w jaki sposób się poznali, po prostu nie mogła uwierzyć, że są już sobie poślubieni. Po ceremonii kościelnej nie pojechali do Hislop House na weselne przyjęcie. Ewen bowiem postanowił, że natychmiast udadzą się w drogę. Zanim Alice zdążyła się zorientować, jej mąż otulił ją podbitą futrem peleryną i już się żegnali; z lady Marchington, zadowoloną, że oboje znikają z jej życia, bynajmniej nie przyjaźnie, i z Robertą, która ze łzami w oczach życzyła im wszystkiego najlepszego. Gdy wśród wiatru i zacinającego deszczu wsiedli do powozu, a towarzyszący im Amir zajął już miejsce na górze, obok stangreta, powóz natychmiast ruszył sprzed kościoła, kierując się na północ. Jego kołysanie sprawiło, że kaptur peleryny zsunął się z głowy Alice i że włosy spłynęły jej na ramiona ciemną, lśniącą falą. – Jedziemy do Mercotte Hall – powiedział Ewen, patrząc na nią z serdecznym wyrazem twarzy. – Tam urządzimy sobie nasze własne ślubne przyjęcie.
Po tych słowach otulił ją futrzanym pledem i przesiadł się z przeciwległej kanapy na miejsce tuż obok niej. – Przysuń się, Alice – powiedział. – Razem będzie nam cieplej. Objął ją, przyciągając do siebie, a ona oparła głowę na jego ramieniu. – Nie takiego pragnąłem dla nas ślubu – wyznał, wtulając usta w jej włosy. – Pragnąłem wesela, uroczystości pełnej radości. – Ale najważniejsze, że ślub już się odbył i jestem twoją żoną. Tylko wiesz… nasz związek to jest coś bardzo kruchego… bo przecież w końcu prawie się nie znamy… – Będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby się poznać. W Barradine albo w Mercotte Hall, zależnie od pogody. – Uśmiechnął się, zaglądając jej w oczy. – Mam zamiar uwięzić cię w naszej sypialni na tydzień albo nawet na dłużej i kochać się przez cały ten czas. Czujesz chyba, jak bardzo tego pragnę? I, sądząc po pocałunku, którym mnie obdarzyłaś, ty chyba pragniesz tego samego? Bo pocałowałaś mnie z takim entuzjazmem, że… wyglądało to wprost nieprzyzwoicie. – A ty, milordzie, odwzajemniłeś mój pocałunek z nie mniejszym entuzjazmem – odrzekła z uśmiechem, patrząc na niego promiennym spojrzeniem. – No ale to chyba nie oznacza, że jestem w twoich oczach rozpustnikiem? Mam nadzieję, że tak o mnie nie myślisz… No i… nie jest chyba tak, że nie lubisz być traktowana jak kobieta? – Przeciwnie, bardzo lubię być tak traktowana – zapewniła z zapałem. – Zwłaszcza przez ciebie. Po tych słowach wtuliła ponownie głowę w zagłębienie jego ramienia, wsłuchując się w miarowe, rytmiczne bicie jego serca. On tymczasem zamknął oczy, chłonąc zapach niewinnej młodości. Jej oddech pieścił wrażliwe miejsce u nasady jego szyi. Ta delikatna pieszczota sprawiła, że zadrżał. Alice podniosła głowę i spojrzała na niego jakby zaskoczona. Ich oczy się spotkały, a ona poczuła trzepot własnego serca, którego nie potrafiła opanować, choć po raz kolejny zapewniała samą siebie, że to, co będzie robił z nią tej nocy, nie jest jej nieznane. Nie będzie żadnych niespodzianek. Tak sobie mówiła, a mimo to cisnęły jej się do głowy pytania. Do czego był dotychczas przyzwyczajony ten mężczyzna, który – nie miała co do tego wątpliwości – kochał się w życiu z wieloma kobietami? Czego będzie od niej żądał? Czy będzie cierpliwym kochankiem? A ona sama – czy będzie potrafiła odpowiednio zareagować na jego pieszczoty, przyjąć je z rozkoszą, a potem odwzajemnić? Czy będzie ich pragnęła? W ciągu kilku następnych minut przekonała się, że tak. Gdy spojrzała na twarz Ewena i zobaczyła w jego oczach wyraz jakby senności… od razu wiedziała, czego się spodziewać. – O czym myślisz? – spytała. Uśmiechnął się powolnym, leniwym uśmiechem, który sprawił, że serce jej znowu zatrzepotało. – Myślę… że chcę cię pocałować. Czy masz coś przeciwko temu?
Przełknęła ślinę, starając się opanować nerwowość. – Nie – wyszeptała, patrząc na jego usta. – W każdym razie… nie, nie sądzę. Ewen pogładził dłonią jej kark. Wziął ją pod brodę i dotknął ustami policzka, całując swoją piękną żonę lekko i delikatnie. Po chwili natrafił na jej drżące wargi. Pocierał je teraz swoimi ustami, smakując ich miękkość i słodycz. Przytulił ją mocniej i subtelną pieszczotą języka sprawił, że jej wargi się rozchyliły. Ten pocałunek był ciepły i podniecający, niespieszny. A gdy potem usta Ewena zsunęły się w dół, by okrywać gorącymi pocałunkami jej szyję, Alice cicho westchnęła. Pocałunki i pieszczoty trwały aż do chwili, gdy oboje zauważyli, że właśnie przejeżdżają przez bramę Mercotte Hall. Alice uświadomiła sobie, że zaraz znajdą się przed domem, wysiądą z powozu i będą musieli stanąć twarzą w twarz z witającą ich służbą. Zerknęła na swoje odbicie w szybie powozu. – Moje włosy – wyszeptała przerażona. – Jak ja wyglądam! Co ludzie sobie pomyślą? – Co sobie pomyślą? – odrzekł Ewen. – Nic się nie martw, kochanie. Pomyślą, że twój mąż całował cię czule i z zapałem. I będą mieli rację – dokończył ze śmiechem. Aksamitna miękkość jego głosu była nawet bardziej uwodzicielska niż pocałunki. Alice uśmiechnęła się i podała mu usta jeszcze raz, a zaraz potem powóz się zatrzymał, schodki zostały opuszczone i musieli wysiadać. Przed domem czekała gospodyni, pani Mullen, wraz z całą służbą, która witała ich uszczęśliwiona. Pani Mullen już w holu złożyła im życzenia i zaraz wycofała się do kuchni, by przygotować wieczorny posiłek. Ewen odebrał od Alice pelerynę i wskazał jej miejsce przy wielkim kamiennym kominku, na którym płonął ogień. – Nasze komnaty są przygotowane i czeka na nas wspaniała kolacja – powiedział. – Mam nadzieję, że jesteś głodna… – Jeszcze nie – odrzekła, wciąż oszołomiona pocałunkami. Poza tym denerwowała się na myśl o tym, co ją czeka w nocy. Ewen uśmiechnął się, wyczuwając jej napięcie. – Myślę, że powinniśmy napić się szampana. Pobudzi on twój apetyt i uspokoi nerwy. Nalej nam, Amirze – zwrócił się do nieodstępującego ich na krok ciemnoskórego towarzysza. Amir spełnił jego prośbę, po czym, gdy już wznieśli toast i gdy złożył im życzenia wszystkiego, co najlepsze na nowej drodze życia, dyskretnie się oddalił. Alice odstawiła kieliszek. – Chciałabym się odświeżyć, Ewenie. Czy będę mieszkała w tych samym komnatach co poprzednio? – Obawiam się, że nie. Mamy teraz sypialnie sąsiadujące ze sobą. I połączone. Jestem pewien, że uznasz to za wygodne rozwiązanie – odrzekł Ewen, po czym wezwał pokojówkę, Lily, i polecił jej zaprowadzić panią do ich połączonych kom-
nat. Odświeżywszy się na górze, w urządzonych z elegancką prostotą ich wspólnych pokojach, Alice, wciąż w ślubnej sukni, zeszła do niewielkiej, przytulnej jadalni, gdzie czekał już na nich stół nakryty do wieczornego posiłku. Srebra błyszczały w łagodnym blasku świec i pachniały dekorujące stół przyniesione z cieplarni kwiaty. Ewen, który także miał wciąż na sobie ślubny strój, czekał na nią i gdy weszła, na jego twarz wypłynął powolny uśmiech zachwytu. Alice ze swymi czarnymi, spływającymi na ramiona włosami i w błękitnosrebrzystej sukni podkreślającej wąską talię, z pięknym dekoltem w karo i szeroką spódnicą, wyglądała jak egzotyczna piękność, świeża i niewinna. Od razu zauważył, że była zdenerwowana. Wyczuwał w niej jakieś niezwykłe podniecenie. Wiedział, że delikatna młoda kobieta ma prawo być przerażona tym, co ją czeka w noc poślubną w małżeńskim łożu, gdyż nauczono ją, że musi znieść wszystko – po to, by zadowolić mężczyznę. Zatem postanowił być delikatny, by za żadne skarby jej nie zrazić. Wyszedł jej naprzeciw, wziął ją za rękę i poprowadził do stołu. – Alice – powiedział – przyjmij moje najszczersze komplementy. Suknia, którą wybrałaś do ślubu, jest piękna, lecz o ileż piękniejsza jest kobieta, która ją nosi. – Dziękuję, Ewenie. Cieszę się, że tak myślisz – odparła zażenowana, czując na sobie jego pełne zachwytu spojrzenie. – Pani Mullen przygotowała dla nas prawdziwą ucztę. Usiądziemy? Dlaczego jesteś taka zdenerwowana? – zapytał, czując, że jej drobna dłoń drży. Alice zaśmiała się cicho i nerwowo i wypowiedziała pierwsze słowa, jakie jej przyszły do głowy. – Bo… nigdy przedtem nie byłam zamężna. I nie jestem pewna, jak mam się zachowywać. – Ja także nigdy nie miałem żony. Sądzę, że z przyjemnością będziemy oboje się wszystkiego uczyli. Wspólnie. – Ale… między kobietą a mężczyzną jest różnica. Mężczyzna wie… zna… No… ja się denerwuję, bo… nie chcę cię rozczarować. Roześmiał się na to, wypuszczając jej dłoń i odsuwając dla niej krzesło. Gdy już usiadła, pochylił się nad nią i powiedział: – Czy sądzisz, że wolałbym przyjąć w swoim łożu kobietę biegłą w sztuce miłości? Twoja naiwność i niewinność mnie zachwycają… Czuję jednak drzemiący w tobie ogień zmysłów i z największą przyjemnością go rozniecę. Po tych słowach obszedł stół i zajął miejsce naprzeciwko niej. Zarumieniła się i odwróciła wzrok, unikając jego pełnego zachwytu spojrzenia. Pochwaliła dekorację stołu, który nakryty był śnieżnobiałym obrusem i na którym stał srebrny świecznik i bukiet białych róż w ozdobnym wazonie i dopiero wtedy odważyła się podnieść na niego wzrok – z uśmiechem, tak serdecznym i pełnym milczących obietnic, że Ewenowi zabrakło tchu.
Kiedy słudzy wnieśli już pierwsze danie, napełnili ich kieliszki i zostawili samych, Ewen wzniósł toast. – Za nas, Alice. Uśmiechnęła się i upiła nieco wina. Obiecywała sobie w duchu, że się nie rozpłacze, że będzie równie spokojna i opanowana jak Ewen. Westchnęła, skosztowała dania i pochwaliła jego smak. Z każdą chwilą czuła się swobodniej i wkrótce jedli, popijali wino i rozmawiali naturalnie – tak jakby dzisiejszy wieczór nie różnił się od innych. Oboje jednak wiedzieli, że to wieczór niezwykły. Ewen został na dole, obiecawszy, że po wypiciu porto jak najszybciej do niej dołączy, a Alice udała się na górę. Kiedy znalazła się już w sypialni, rozebrała się i włożyła prostą koszulę nocną z pięknego batystu, ozdobioną koronkami i wąską wstążką z białego atłasu. Usiadła przed lustrem, patrząc na siebie krytycznym wzrokiem i zastanawiając się, czy tak naprawdę spodoba się Ewenowi, który przecież, choć się jej oświadczył i ją poślubił, nie wyznał jej ani razu, że ją kocha. – Wygląda pani pięknie, milady – powiedziała Lily, widząc jej niepokój. – Wszystko będzie dobrze. – Tak, tak, Lily. Mnie nic nie dolega. Jestem tylko trochę zdenerwowana. – Czy mam pani pomóc się położyć? – Nie, nie. Położę się później. Po wyjściu Lily Alice, usiłując zapomnieć o swoich wątpliwościach, wpatrzyła się w ogień. Zaczęła sobie wyobrażać, co będzie, gdy Ewen zawiezie ją do Barradine. Czy odnajdę w Szkocji ojca? – zadała sobie w duchu pytanie, po czym z jej serca popłynęła do Boga modlitwa – o to, by słowa Duncana Forbesa okazały się prawdą. Gdy wszedł Ewen, wciąż jeszcze stała przy kominku. Natychmiast poczuła na sobie jego pełne podziwu spojrzenie. Szedł ku niej swoim spokojnym, pewnym krokiem, powoli pozbywając się fraka i kamizelki. Gdy został w samej rozchylonej, odsłaniającej szyję koszuli, ją zachwyciła jego surowa męska uroda. Onieśmielona myślą, że ma na sobie tylko nocną koszulę, Alice zrobiła krok w jego kierunku. I naraz się zatrzymała. Tymczasem on nie odrywał od niej oczu, chłonął widok jej skąpo odzianego ciała wzrokiem pełnym żaru, lecz z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Sprawił on, że poczuła się nagle zagubiona i niepewna. Nie wiedziała, czego może po nim się spodziewać. Czy Ewen nie zamieni się zaraz w miotanego żądzami, brutalnego dzikusa, domagającego się, by zaspokajała wszelkie jego zachcianki? Proszę cię, Boże, modliła się w duchu, proszę, tylko nie to. Nie każ mi ponownie tego przeżywać. Nie zniosę tego. – Chcesz się napić wina? – zapytał miękko Ewen. – A może szampana? Pokręciła głową. – Nie, dziękuję, Ewenie. – Starała się mówić normalnym głosem. – Ja nic nie chcę.
– Ty drżysz – zauważył, nie odrywając od niej oczu. – Wiem – odpowiedziała i teraz w jej głosie pojawiło się to samo drżenie, które ogarnęło jej ciało. – Ale… nie wiem dlaczego… Uśmiechnął się. – Naprawdę? Nie wiesz? Alice pokręciła głową, pełna lęku, lecz równocześnie pragnąc, by wziął ją w ramiona. Ewen ujął ją pod brodę i zmusił, by na niego spojrzała. – Och, Alice – powiedział schrypniętym głosem – jesteś moim szczęściem… Obiecuję być delikatny… Obiecuję… Ból nie będzie trwał długo. Szybko minie. Alice, słysząc to, poczuła się nagle całkiem niezdecydowana, bowiem w tym momencie dotarła do niej naga prawda: oto jej mąż mówi do niej jak do młodej, nietkniętej, niewinnej dziewczyny, którą trzeba delikatnie wtajemniczyć w sekrety cielesnego związku z mężczyzną. A tymczasem ona… już we wszystkie te sekrety wprowadzona, nie ma ochoty doświadczać ich ponownie. I czuje, że dopuściła się oszustwa. Ewen zamilkł. Domyśliła się, że musiał to sprawić wyraz udręki malujący się na jej twarzy. Patrzyła bowiem na niego jakby tknięta paraliżem, wzrokiem nieruchomym i pełnym przerażenia. – Alice? Co się stało? – odezwał się wreszcie. – Ewenie… ja… ja chcę z tobą porozmawiać – wyjąkała. – Porozmawiać? Powiem ci, że nie rozmowy z tobą pragnę w tej chwili – odpowiedział tonem z lekka drwiącym. – Alice, o co chodzi? – zapytał ponownie spokojnym tonem. – Ja przecież nie jestem żadnym potworem. Nie będę cię zmuszał… Nie zmuszę cię do niczego siłą. Nie spodziewał się oporu i był jej zachowaniem zaskoczony. Wyczuwał, że coś ją dręczy, i miał nadzieję, że się przed nim otworzy. – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? – zapytał, starając się zachować spokój. Alice odwróciła się do niego plecami, zaciskając pięści. Pragnęła całym sercem mu zaufać i powiedzieć całą prawdę. Jednak to, co się wydarzyło między nimi przedtem, budziło jej nieufność. Przecież nie tak dawno pragnął Roberty. A dlaczego? Bo Roberta była czysta… niemal doskonała. Natomiast ona… wprost przeciwnie. Czyż nie powiedział przed chwilą, że nie chciałby mieć w swoim łożu kobiety biegłej w sztuce miłości? Poczuła, że pieką ją oczy i ściska w gardle, jednak udało się jej nie płakać. Ewen podszedł i położył ręce na jej ramionach. Mimowolnie wzdrygnęła się. Dreszcz przeszedł całe jej ciało. – Alice – zapytał łagodnie – czy tak boisz się zbliżenia? Dlatego nie chcesz pozwolić, bym się z tobą kochał? Wzdrygnęła się znowu, uwalniając od jego dłoni, tak jakby ich dotknięcie parzyło ją. Odsunęła się od niego. – Proszę cię, Ewenie, nie dotykaj mnie. Ja… ja tego nie chcę. Nie teraz. Ewen zacisnął zęby. Wziął ją znowu za ramiona i odwrócił twarzą do siebie.
– Czy będziesz uprzejma mi powiedzieć, co w ciebie wstąpiło? Puścił ją, widząc, że jej twarz przypomina pozbawioną wyrazu maskę. Jej oczy były przygaszone i bez życia. Nigdy dotąd nie widział jej w takim stanie. Doznał pokusy, by zignorować jej słowa i wziąć ją w ramiona. Coś jednak kazało mu się powstrzymać i tego nie czynić. – Wybacz mi… jeżeli moje pytania wydają ci się głupie… – powiedział, usiłując okazać cierpliwość, starając się przezwyciężyć niemożność pokonania niewidzialnej bariery, którą wzniosła wokół siebie. Przeczesał włosy palcami i zaczął spacerować tam i z powrotem po pokoju. To prawda: kiedy wchodził tu, do tej sypialni, nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Nie przypuszczał jednak, że zostanie odrzucony. Nie, to mu nie przyszło do głowy. Zakończył swój nerwowy spacer, stanął nagle przed nią i wziął się pod boki. – Przyznaję, że jestem zdezorientowany – odezwał się znowu. – Bo przecież… kiedy cię całowałem, nie miałaś nic przeciwko temu. Mało tego, odwzajemniałaś pocałunki z zapałem równym mojemu. A nawet, przypominam to sobie doskonale, pewnego razu pocałowałaś mnie pierwsza. Zamilkł, bo przypomniał sobie, że wtedy był dla niej czuły i delikatny. – Alice – zwrócił się do niej po chwili – przecież wiedziałaś, czego się spodziewać, kiedy zgadzałaś się zostać moją żoną. Zaczerpnęła tchu, zbierając siły i starając się okazać odwagę potrzebną do wyrażenia tego, o co chciała go poprosić. – Proszę cię, Ewenie… czy… zgodzisz się zaczekać… dać mi czas? Popatrzył na nią z kamienną twarzą. – Zdajesz sobie sprawę, że to, o co prosisz, jest… bardzo dziwne. – Tak. – A co będzie, jeżeli odmówię? – zapytał głosem, w którym był jakiś groźny spokój. Miękkie usta Alice zadrżały. Jej oczy miały teraz wyraz oczu śmiertelnie zranionego zwierzęcia. – Użyjesz siły? Uniósł jedną brew, patrząc na nią przeciągle. – Nie podobają mi się twoje słowa… Tak jakbyś uważała zbliżenie ze mną za karę… karę, do której musisz się specjalnie przygotowywać… – Proszę cię tylko o jedno: żebyś dał mi trochę czasu. Przecież… zapewniałeś mnie, że nie będziesz mnie do niczego zmuszał… Ewen nie spodziewał się, że jego własne słowa zostaną użyte przeciwko niemu. Klnąc w duchu, odwrócił się. Czuł gniew i frustrację. Po raz pierwszy w życiu napotykał mur, którego nie potrafił przebić. Przeszedł szybko przez pokój, otworzył drzwi, obejrzał się i powiedział: – Klnę się na Boga, Alice, że nie będę cię zmuszał do niczego. I oświadczam, że albo w tej chwili pójdziesz ze mną do łóżka, albo wyjdę. A te drzwi będą nas dzieliły aż do czasu, gdy zdecydujesz się przyjść do mnie. Wybór należy do cie-
bie. Alice poczuła pokusę, by ulec i rzucić mu się w ramiona. Pokusa ta była niemal nie do przezwyciężenia, jednak strach okazał się silniejszy. Zmroził jej serce, na twarzy odmalował się wyraz bólu. Spojrzała na Ewena, nie wiedząc, co powiedzieć. Ogarnął ją wstyd. Miała przecież nadzieję… że pozostawiła przeszłość za sobą, a tymczasem zachowała się tak głupio… Spuściła oczy i pokręciła głową. – Przykro mi… Ewenie – wyszeptała. – Aha… Chciałbym powiedzieć, że rozumiem. Ale prawda jest inna: ja nic z tego nie pojmuję. Kiedy zdecydujesz się być moją żoną w każdym sensie tego słowa, wiesz, gdzie mnie szukać. Ale ostrzegam cię: moja cierpliwość wkrótce się wyczerpie. Po tych słowach wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Alice poczuła, że pęka jej serce. Gdy znalazł się już sam we własnej sypialni, Ewen postanowił utopić swoją zgryzotę w alkoholu. Nalał sobie brandy, wypił jednym haustem i ponownie napełnił kieliszek. Wiedział, że inaczej nie zaśnie. Tuż obok, za drzwiami, znajdowała się jego piękna młoda żona; kobieta, której pragnął jak żadnej innej w swoim życiu. Ze wszystkich sił próbował o niej nie myśleć, usunąć z wyobraźni jej obraz, wspomnienie tego, jak promiennie dzisiejszego ranka wyglądała w ślubnej sukni. Wychylając kolejny kieliszek brandy, spojrzał ze złością na zamknięte drzwi, które go od niej oddzielały. To nie do wiary, pomyślał, że ja, człowiek, który za pomocą zimnej logiki potrafi opanować własne emocje, mogłem znaleźć się w tej okropnej sytuacji. Trwała przecież jego noc poślubna, która powinna być nocą miłości, pieszczot i rozkoszy w małżeńskim łożu. Tymczasem on do tego łoża nie miał wstępu. Czyżby jej nie pociągał? A może wciąż miała mu za złe, że ją uprowadził? Powód jej postępowania mógł też być znacznie poważniejszy… Kiedy nastąpił świt i rozświetlił niebo, Alice obróciła się na bok i zapatrzyła w blask poranka, walcząc z kłębiącymi się w głowie myślami. Nie mogła się zmusić do zejścia na śniadanie, więc zjadła je sama w swojej sypialni. Wkrótce cała służba zorientowała się, że między panem tego domu i jego żoną rzeczy nie układają się, jak należy. Panowało między nimi wyczuwalne napięcie. Z początku oboje usiłowali być dla siebie grzeczni, jednak stan, w którym wymieniali jedynie puste uprzejmości, nie mógł przecież trwać wiecznie. Ewen znajdował sobie mnóstwo gospodarskich zajęć i oddawał się im z jakąś zapiekłą, zajadłą determinacją – tak zamknięty w sobie, jak gdyby te chwile szczęścia i czułości, których wspólnie doświadczyli w dzień ślubu, nigdy się nie zdarzyły. Po dwóch tygodniach sytuacja stała się nie do zniesienia. Alice i Ewen unikali
się nawzajem, a gdy się spotykali, przeważnie przy kolacji, odnosili się do siebie z lodowatą uprzejmością. Pewnego ranka po powrocie ze spaceru Alice zastała w holu Amira z dwoma sakwami. – Dokąd je niesiesz? – zapytała. – Twój mąż, pani, wyjeżdża – odrzekł Amir. – Wyjeżdża? Dokąd? Amir nic nie odpowiedział, tylko spojrzał w stronę biblioteki, której drzwi były otwarte. Podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła, że w bibliotece przy dużym stole stoi Ewen i przegląda jakieś papiery. Ruszyła w jego kierunku z szelestem spódnic. I w tej samej chwili zobaczyła, że jego sylwetka sztywnieje. Gdy podniósł na nią wzrok, wyczuła, że ogarnięty jest gniewem, nad którym z trudem panuje. Alice natomiast ogarnęła tęsknota za jego pocałunkami i bliskością. Był tak wspaniały, tak niewiarygodnie przystojny, że omal nie zrobiło jej się słabo. Pomyślała, że gdyby się do niej teraz uśmiechnął, okazał jej odrobinę współczucia, rzuciłaby mu się na szyję, błagając o przebaczenie. Wyraz jego twarzy jednak wydawał jej się nieprzejednany, a wzrok, którym ją mierzył, surowy i wrogi. Tymczasem prawda wyglądała tak, że Ewen, spojrzawszy w jej błękitne oczy, zacisnął pięści, żeby się opanować i nie wziąć jej w ramiona. Pragnął obejmować i całować swoją piękną, czarującą młodą żonę, zapomnieć o tych dwóch ostatnich tygodniach, które były piekłem. – Rozmawiałam z Amirem – odezwała się. – On mówi, że wyjeżdżasz. – Taki mam zamiar. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Aha… rozumiem – powiedziała spokojnie, widząc, że jego okropny nastrój pogorszył się od wczoraj. – Czy mam jechać z tobą? – Nie – odrzekł, starając się nie widzieć, jaka w tej chwili jest piękna i pełna życia zarumieniona po spacerze. – Zostaniesz w Mercotte Hall. Gdzie bez wątpienia znajdziesz sobie tyle zajęć, że nie będziesz się nudziła. Powiedział to tonem tak lodowatym, że Alice ogarnął gniew. – Zostawiasz mnie tutaj samą? – zapytała wzburzona, podnosząc dumnie głowę. – Bez żadnego towarzystwa? Nie znam tu przecież nikogo. Czy wolno mi zapytać, dlaczego nagle postanowiłeś wyjechać? – To chyba oczywiste – odrzekł z niewzruszonym wyrazem twarzy. Jego słowa były okrutne, lecz obudziły w niej poczucie winy. On mnie opuszcza, pomyślała, odchodzi ode mnie, bo nie jestem godna być jego żoną. Chce mnie porzucić. To pewne, czuję to. Ale… czyż mogę go za to obwiniać? Skoro go odepchnęłam w noc poślubną? – Na razie zostaniesz tutaj – powiedział stanowczo, porywczym ruchem zbierając papiery. I rozniecając jej gniew. – Nie rozkazuj mi, Ewenie – wycedziła, piorunując go wzrokiem. – Choć tego
żałujesz, jesteś przecież moim mężem. Nie panem. Nie zamierzam spędzić życia jak zakonnica, na odludziu… tylko dlatego że mój mąż jest ze mnie niezadowolony. – Niezadowolony? To mało powiedziane. – Czy wolno mi zapytać, dokąd jedziesz? – Do Barradine. Wyjeżdżam zaraz. – Aha, rozumiem. A czy zapomniałeś, jak ważna jest dla mnie sprawa ojca? Czy zapomniałeś, że chcę go odszukać? I że tylko w Szkocji mogę dotrzeć do jakichkolwiek informacji o nim? Jak możesz zmuszać mnie do tego, żebym tutaj została? Jesteś okrutny… – W moim działaniu nie ma żadnej premedytacji. I zapewniam cię, że nie musisz się martwić o sprawę ojca. Zajmę się nią, tak jak obiecałem. Zrobię to za ciebie. Poczuła się nieznośnie rozczarowana. – Proszę cię, Ewenie – zaczęła głosem drżącym z emocji, zastanawiając się, jak zażegnać jego gniew. Wyciągnęła rękę gestem niemej prośby, lecz zaraz, dostrzegając pogardę w jego oczach, bezradnie ją opuściła. Serce biło jej jak oszalałe, odbierając mowę. Usta miała suche i bała się okropnie, jednak podjęła kolejną próbę. – Ewenie, proszę, posłuchaj… – Chcesz, żebym posłuchał? A dlaczego? Co masz mi do powiedzenia? – zapytał innym tonem. Alice widząc jego pełne nadziei, ożywione spojrzenie, poczuła się jeszcze gorzej. Wiedziała, że wyraz jego oczu się zmieni, kiedy dowie się prawdy. Najwyższa pora, aby ją wyjawiła…
ROZDZIAŁ TRZYNASTY – Postąpiłam niewłaściwie i chciałabym to naprawić. Choć z powodu tego, co powiem, na pewno stracę w twoich oczach. – Zatem słucham. – To… – zaczęła, bojąc się jego reakcji tak bardzo, że ściskał jej się żołądek. – To… dotyczy wydarzeń, które miały miejsce, zanim przyjechałam do Londynu. – Czy ma to coś wspólnego z człowiekiem, z którym byłaś zaręczona? A jeżeli tak, to… czy to właśnie spowodowało, że w noc poślubną nie dopuściłaś mnie do łoża? Kiwnęła głową, unikając jego wzroku. Równocześnie wiedziała, że nadszedł czas na wyznanie całej prawdy. – Muszę cię ostrzec, że to wcale ci się nie spodoba. Ewen zacisnął zęby. W jego umyśle pojawiło się straszne podejrzenie. – Opowiedz mi o wszystkim, proszę. – Dobrze… – westchnęła i spojrzała mu prosto w oczy. – Nie jestem cnotliwą kobietą, za jaką mnie uważasz. Jestem… jak by to powiedzieć… splamiona. Bałam się twojej reakcji… wiedziałam, jak bardzo cię to rozczaruje i jak wielki gniew w tobie wzbudzi. Ale teraz… to, co myślisz, nie ma już znaczenia. Nie mogę zmienić przeszłości, która mnie uczyniła taką, jaka jestem… Treść jej słów dotarła do Ewena dopiero po dłuższej chwili. Pobladł, prowadząc ze sobą wewnętrzną walkę. Patrzył na Alice uporczywym, przenikliwym wzrokiem, próbując jakby na wskroś przeniknąć jej duszę. A ona stała przed nim – tak cudownie piękna. Upragniona. Nic nie mogło być jaśniejsze od jej oczu ani bardziej miękkie od jej skóry i ust. Nic nie mogło być czystsze od jej twarzy. A jednak… wszystko to… cała jej niewinność okazała się fałszem. Ewenowi przypomniała się Etta. Ponownie pozwolił się oszukać pięknej kobiecie. Poczuł się upokorzony i ogarnął go wielki gniew. – Tak – powiedział ostro. – Zatem w końcu znam prawdę. I muszę przyznać, że jest to problem, którego nie przewidziałem. – Nie jest to jednak problem nie do pokonania. – Czyżby? Tak uważasz? Ten problem jednak dotyczy czegoś, co w życiu mężczyzny jest święte. Nie wolno igrać z uczuciami, jakie mężczyzna żywi wobec żony. To najgłębsza treść jego życia. – Zanim cię poznałam, byłam już raz zaręczona, Ewenie. Nie ukrywałam tego przed tobą. Gdybym była wdową, utrata dziewictwa nie stanowiłaby problemu. – Rzecz w tym, że wdową nie byłaś. – To prawda. Ale… nigdy cię nie okłamywałam. – Byłaś tylko oszczędna w ujawnianiu prawdy.
Powiedział to ostro. W jego głosie nie było ani krzty litości. Alice odwróciła wzrok. Czuła się okropnie. Zmusiła się, by na niego spojrzeć, i zobaczyła wyraz jego twarzy. Patrzył na nią z obrzydzeniem. I rozumiała, że nie można go za to winić. Choć bardzo cierpiała, nie żałowała, że w końcu wyznała mu całą prawdę. – Przepraszam – odezwała się znowu. – Powinnam była powiedzieć ci wcześniej. – Tak, masz rację. Powinnaś była być ze mną szczera. Oszczędziłoby to nam wielu nieporozumień. – Wiem… Przykro mi, że ci sprawiam ból. Ale musisz mnie wysłuchać do końca. – Słyszałem już wystarczająco dużo. Nie byłaś tą dziewiczą narzeczoną, za którą cię brałem. Zostałaś splamiona, zbrukana… I… celowo mnie oszukiwałaś. W jego głosie wybrzmiewało tak wielkie poczucie krzywdy, że oczy Alice napełniły się łzami. Jego zawziętość była dla niej nie do zniesienia. Jak on może… – zadała sobie w duchu pytanie – …jak może oskarżać mnie tak brutalnie? – Nie zrobiłam tego celowo. Miej litość, Ewenie. Nie potępiaj mnie, dopóki nie usłyszysz wszystkiego. – Przypuszczam – wpadł jej ostro w słowo – że ów narzeczony bez trudu wkradł się w twoje łaski. Pamiętam, że i mnie pierwsza pocałowałaś. – Ale… Spiorunował ją wzrokiem tak, że słowa zamarły jej na ustach. Nigdy dotąd nie wydawał jej się tak obcy. Zapragnęła paść przed nim na kolana, ubłagać, by ją objął, i zawołać: „Ja przecież cię kocham!”. Tak, kochała go. Jednak wyraz jego twarzy, cała postawa powstrzymywały ją od tego. Alice, zrozpaczona, czekała. Ewen stał bez ruchu, z wyrazem twarzy niewzruszonym, a jednak pełnym bólu. – Czy wciąż chcesz jechać do Szkocji? Kiwnął głową. – Muszę stąd wyjechać. Po prostu muszę. – Nie był w stanie zaakceptować tego, co mu powiedziała. Jeszcze nie. – Kiedy dotrę do Barradine, przyślę wiadomość. Te ostatnie słowa były tak banalne, że Alice, skonsternowana, podniosła głowę. – Aha… Tak… Będę ci za to wdzięczna. Pragnęła go prosić, żeby został, żeby jej nie opuszczał, ale nagłym ruchem przykryła sobie usta dłonią. Straciłaby dla siebie szacunek, gdyby zaczęła teraz błagać. On tymczasem ruszył ku drzwiom i wyszedł bez słowa. Drzwi zatrzasnęły się za nim. – On wróci – szepnęła do siebie. – Uwierzę w to, jeżeli będę to sobie wystarczająco często powtarzała. Ewen, zajmując się przygotowaniami do wyjazdu, nie był w stanie pozbierać myśli. To, czego dowiedział się o własnej żonie, przyprawiło go o wielkie wzbu-
rzenie. Tak, był wzburzony i cierpiał okropnie, bowiem Alice sprawiała mu ból – dojmujący i głęboki. A mimo to, a raczej wbrew temu, czuł, że jej pragnie i ją kocha. Tak. I przeklinał siebie za to, że nie potrafi usunąć jej ze swego serca. Z urażoną dumą i pełen gniewu, wyruszył na północ. Samotna i opuszczona, Alice snuła się całymi dniami bez celu po wielkiej rezydencji. Dwa tygodnie po wyjeździe Ewena, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem i uwolnić się na chwilę od współczujących spojrzeń służby, wyszła z domu. Powietrze okazało się chłodne i ożywcze, więc udała się na niewielkie wzgórze. Oparła się o gruby pień starego dębu, zaczerpnęła tchu i spojrzała w dół na ciągnące się w dal pastwiska. Chciała się zastanowić, pomyśleć, jak ma ratować własne życie. Bo przecież musi być na to jakiś sposób, mówiła sobie, a ja muszę znaleźć w sobie siłę, by żyć dalej. Nie poddałam się, gdy musiałam wyjechać z Francji. Nie poddam się i teraz. Podziwiała piękny krajobraz, jednak równocześnie stała twarzą w twarz z myślami o tych wszystkich okropnych rzeczach, które jej się w życiu przydarzyły: o tym, co uczynił jej Philippe, o skandalu, który potem nastąpił, o uprowadzeniu i o tym, że Ewen ją opuścił. Najgorsze było to ostatnie. I teraz musiała się z tym zmierzyć, znaleźć sposób, by nakłonić Ewena do powrotu. Zadrżała, nagle przerażona myślą, że ją na dobre porzuci. Choć z drugiej strony, powiedziała sobie, może gdy pozna całą prawdę, przestanie czuć to obrzydzenie, które dostrzegłam w jego oczach. Może wtedy, przemyślawszy wszystko dokładnie, złagodnieje i okaże mi zrozumienie. Ale żeby tak się stało, musi wziąć sprawy w swoje ręce, i to jak najprędzej. Im dłużej będą rozdzieleni, tym bardziej rozgoryczenie w sercu Ewena będzie się pogłębiało. Spojrzała w górę i zobaczyła niewielkie stadko ptaków wzlatujące znad szczytów drzew w pogodne niebo. Zrozumiała, że i ona musi wyruszyć w drogę. Nie oglądaj się za siebie; co się stało, to się nie odstanie. I uśmiechnęła się, patrząc w rozsłonecznione niebo. Wokół niej budziła się wiosna. Wkrótce miało się ocieplić. Nastał czas sprzyjający podróży. Ośmiodniową podróż z Mercotte Hall do Barradine Alice odbyła w pięć dni – zmieniała konie co piętnaście mil i pozostawała w drodze od świtu do nocy. W podróży towarzyszył jej Amir, przeważnie zajmując miejsce na koźle, jednak od czasu do czasu, spragniona rozmowy, zapraszała go do wnętrza powozu. Wypytywała o jego własne życie, a także o to, co wiedział o życiu Ewena – na galerach, jak również przedtem. – Posłuchaj, Amirze – powiedziała w pewnym momencie – wiem, że mój mąż bardzo ci ufa i na pewno ci się zwierzał. Wiem, że coś go dręczy i że ma to związek z jego życiem w niewoli. Czy możesz mi o tym opowiedzieć? – Proszę o wybaczenie, milady, ale nie mogę.
– Czy miało to związek z jakąś kobietą? Czy on ją kochał? – nie ustępowała Alice. Amir odwrócił wzrok. Zastanawiał się; walczył ze sobą przez dłuższą chwilę. Wreszcie, bardzo cicho, jakby do siebie, powiedział: – Tak… była pewna kobieta. O imieniu Etta. Ale nie mogę wyznać nic więcej, bo jego lordowska mość mi zawierzył. Nie zdradzę jego zaufania. To, co zdarzyło mu się przed galerami, będzie ci, pani, musiał opowiedzieć sam. To jednak dla niego bardzo trudne. Jesteś, pani, w stanie to zrozumieć? – Tak. Rozumiem to. Alice westchnęła i opadła na poduszki kanapy, zastanawiając się, co ta Etta uczyniła Ewenowi, że zapałał taką nienawiścią. – Jesteś dobrym przyjacielem, Amirze. – On jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego w życiu znałem. I najwspanialszym. To wielkie szczęście dla mnie, że go spotkałem. Choć Alice o tym nie wiedziała, Ewen za nią tęsknił. I żałował swojej pospiesznej decyzji. Tak, ogromnie żałował, że nagle ją opuścił i uciekł do Barradine. Myślał o niej bez przerwy i wiedział, że w jego oczach nigdy nie przyćmi jej żadna inna kobieta. Alice była nie tylko piękna i wytworna, ale także inteligentna i pełna energii. A jednak… od chwili gdy ją po raz pierwszy zobaczył, wtedy nocą, gdy wtargnął do jej pokoju, było coś, co go w niej niepokoiło – podobieństwo do Etty, które kazało mu zachowywać rezerwę. Dręczyło go pytanie o przyczynę jej zachowania w noc poślubną, a teraz znał na nie odpowiedź. Wiedział już, że Alice obawiała się jego reakcji na fakt, że nie jest dziewicą. Wciąż jednak pozostawała jeszcze jedna zagadka – Alice podkreślała, że to nie wszystko. Teraz żałował, że nie wysłuchał jej do końca. Zamiast tego uciekł. Uniósł się dumą i wyjechał. Zachował się jak tchórz. Powinien był wypytać ją o każdy szczegół okoliczności zerwania zaręczyn. Żadna kobieta nie zaryzykowałaby utraty czci bez bardzo poważnego powodu. Podobne przypadki były rzeczą prawie niesłychaną. Co ją skłoniło do takiego postępku? – Ewen wciąż zadawał sobie to pytanie. Dręczony niepokojem, odbywał codzienne długie konne przejażdżki i godzinami zajmował się sprawami majątku. W dzień był bez przerwy czymś zaaferowany i starał się jak najbardziej zmęczyć, a mimo to gdy przychodziła noc, nie mógł zasnąć. Pragnął Alice. Tak, pragnął jej, pragnął zbliżenia – bardziej niż czegokolwiek innego w swoim życiu. Potrzebował jej i wiedział, że tam daleko, w Mercotte Hall, ona także go potrzebuje i jego pragnie. Był pewien, że ona pokochała go równie mocno, jak on pokochał ją. Ewen co noc marszczył brwi na tę myśl, a w następnej chwili, z głębokim westchnieniem przyznawał się do tego uczucia i w nim upewniał. Zakochał się w Alice od pierwszego wejrzenia… Uśmiechnął się na wspomnienie tamtego wieczoru i jej gniewu. Od razu wyda-
ła mu się rozczulająco młoda i piękna. Musiał przyznać, że Alice potrafi go czarować i deprymować, rozbawiać i doprowadzać wprost do furii – tak jak żadna inna kobieta na świecie. Tymczasem podróż Alice dobiegała końca. Rezydencja Barradine stała przed nią, potężna i dumna w popołudniowym słońcu. Wysiadła z powozu. Powietrze było świeże i rześkie. Naokoło pachniało sosnowym igliwiem, a łagodny wiatr, w chwili gdy podniosła głowę i spojrzała na wielkie domostwo, rozwiał jej włosy. Ewen siedział w gabinecie nad rachunkami, lecz gdy zauważył, że po raz trzeci popełnia ten sam błąd arytmetyczny, wstał od biurka i spojrzał na zegar. Było później, niż myślał, a niebo za oknem już pociemniało. Jego myśli znów pobiegły ku Alice. Przypomniał sobie złociste światło świec padające na jej jedwabistą skórę, ciemne włosy spływające na plecy, delikatne, miękkie ramiona opasujące jego szyję oraz pełne, różowe usta. I jej ciepłe, młode ciało wtulone w niego. Zaklął zirytowany i roztarł sobie kark, by się odprężyć. Jego wzrok skierował się za okno i zatrzymał na powozie, który właśnie zajechał przed dom. Ewen zmarszczył brwi. Kto to może być o tej godzinie? – zadał sobie pytanie i w tej samej chwili zobaczył swoją żonę. Na jej widok poczuł się jak ktoś ugodzony w samą pierś. – Co to ma, na miły Bóg, znaczyć?! Odwrócił się od okna i pobiegł do frontowych drzwi na jej spotkanie. Alice tymczasem, pochłonięta oglądaniem fasady imponującego trzypiętrowego domostwa, nie zauważyła go, gdy się ukazał w drzwiach. Wyczuła jego obecność dopiero w chwili, gdy padł na nią jego cień. Odwróciła się ku niemu powoli i spojrzała mu prosto w twarz. Ewen skłonił się przed nią lekko. – Pojawiasz się, Alice – powiedział, trzymając emocje na wodzy – w najmniej spodziewanych okolicznościach. Alice popatrzyła na niego uważnie swoimi pięknymi, ciemnymi oczami i zareagowała dopiero po chwili. – Niespodziewanych, Ewenie? Przecież Barradine jest również moim domem. A poza tym bardzo chciałam przyjechać do Szkocji. Tutaj się urodziłam. Granicę angielsko-szkocką przekraczałam z prawdziwym wzruszeniem. Dlaczego on nie może okazać zadowolenia z tego, że mnie widzi? – zapytywała w duchu samą siebie. I dlaczego nie czuję na niego gniewu? Chyba dlatego że go kocham. Po prostu. – Zrozumiem – oznajmiła – jeżeli mi powiesz, że nie chcesz, żebym tu była. Jednak proszę… nie każ mi wracać. Na jego twarzy, która dotąd była nieprzeniknioną maską, pojawił się sardoniczny uśmieszek. – Jest na to odrobinę za późno – odrzekł spokojnie. – Postawiłaś mnie przed faktem… dokonanym.
Jego wzrok padł na Amira. – Powiedziałem ci chyba, że macie tu nie przyjeżdżać, dopóki was nie wezwę. – Proszę cię, nie obwiniaj go – wstawiła się za Amirem Alice. – Zrobił wszystko, żeby mi tę podróż wyperswadować, lecz nie posłuchałam. Ale… jak ty się miewasz, Ewenie? – zakończyła pytaniem, chcąc zmienić tok rozmowy. – Mam się świetnie – zapewnił ją oschle. – Wyjątkowo dobrze jak na kogoś, kto nie może sobie znaleźć miejsca, pracuje bardzo ciężko i nie potrafi zasnąć bez sporej dawki alkoholu. Mówił to w sposób tak pozbawiony emocji, że do Alice z początku nie dotarło, o co mu chodzi. Po chwili jednak, gdy się zorientowała, że on ironizuje, doznała takiej ulgi, że łzy napłynęły jej do oczu. – Ja… ja przyjechałam, bo chciałam być z tobą – powiedziała wprost, ale z godnością. Ewen spojrzał na jej wyprostowane plecy i dumnie podniesioną głowę. Jego głos złagodniał. – Musisz być głodna. Wejdź do środka – zaprosił, a gdy znalazła się już w wielkim holu, dodał: – Chodź bliżej i usiądź. Komnaty, które dla ciebie wybrałem, są przygotowane. – To znaczy, że się mnie spodziewałeś? – W końcu kiedyś… tak. Te słowa dodały Alice otuchy. A więc ostatecznie zamierzał po nią posłać. Uspokojona, zaczęła rozglądać się po swoim nowym domu, stojąc przy dużym kominku, na którym, pod wyrzeźbioną w kamieniu tarczą herbową, płonęły brzozowe polana. Zaraz też zjawiła się pulchna kobieta o policzkach jak rumiane jabłuszka, w czarnej sukni i białym wykrochmalonym fartuchu. Była to pani MacKenzie, gospodyni, która – dowiedziawszy się, że Alice, jej nowa pani, jest z domu Frobisher, że jej rodzina mieszkała w Rosslea, a także że ona wraz z matką i bratem uratowała się, uciekając stamtąd po bitwie pod Culloden – zawołała: – Dzięki niech będą za to Bogu! Bo przecież wtedy straciło życie tak wielu ludzi. Zginął też mój ojciec. A co do Rosslea, to dom jest teraz zupełną ruiną. Tylko jego kamienne ściany oparły się pożarowi. A zaraz potem, gdy Alice poprosiła ją o coś gorącego do picia, wyszła do kuchni. – Chciałabym zobaczyć to, co zostało z Rosslea – powiedziała do męża, kiedy zostali sami. – Czy to daleko? – Pół godziny drogi stąd. Kiedy się już rozgościsz, pojedziemy tam razem. Na pewno jesteś na to gotowa? – Tak. Muszę przecież kiedyś zobaczyć te ruiny. Im prędzej, tym lepiej.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Pokoje Alice były naprawdę wspaniałe. Urządzono je tak, by zaspokoić wszystkie jej potrzeby, a nawet kaprysy. Po kąpieli, przebrana w różową suknię z dużym dekoltem, zeszła na dół. Ewen przywitał ją w jadalni pełnym zachwytu spojrzeniem. Zasiedli do prostego wieczornego posiłku, złożonego z pieczeni jagnięcej, podanej z ziemniakami i jarzynami, i zjedli go, rozmawiając o rzeczach obojętnych. Świadomie unikali tematu, który był źródłem wewnętrznej udręki i dla niej, i dla niego. W pewnej chwili Ewen skierował rozmowę na sprawę ojca Alice. Powiedział jej, że tutejsi ludzie widywali nieraz pewnego nieznajomego, który zjawiał się od czasu do czasu wśród ruin domostwa w Rosslea, a potem znikał. Nikt z nim nie rozmawiał i nikt nie wiedział o nim nic poza tym, że jest biedny, zaniedbany i raczej niemłody. – Nie rób sobie jednak zbytnich nadziei, Alice – ostrzegł, widząc, że jego żona jest bardzo poruszona. – I licz się z tym, że to nie twój ojciec, tylko ktoś inny. Przygotuj się na taką ewentualność. – Jak możesz tak mówić?! Jak możesz odbierać mi nadzieję?! – zawołała Alice, buntując się na myśl, że może się rozczarować. – Nie mów takich rzeczy! Czy ty naprawdę nie masz serca?! – Serca, Alice?! Ty pytasz mnie o serce?! – Tak, ja. Ja cię o nie pytam – wybuchnęła na to, zapominając na chwilę o ojcu. – Pytam o nie, bo… no bo… czy możesz sobie wyobrazić, jak strasznie się poczułam, kiedy zostawiłeś mnie samą w Mercotte Hall? Przecież… ja myślałam, że ty… mnie na zawsze porzuciłeś! – Ależ… – odrzekł na to Ewen, zaskoczony – …skąd takie przypuszczenie? Co, na miły Bóg, spowodowało, że przyszło ci to do głowy?! – Cóż… ja… myślałam, że wszystko zepsułam. Myślałam, że nigdy nie będziesz mógł znieść mojej obecności i pragniesz być ode mnie jak najdalej. Słysząc te słowa, Ewen aż się wzdrygnął na myśl o okropnym upokorzeniu, jakiego Alice doznała z jego winy. – Ależ, kochanie – powiedział łagodnym tonem – mylisz się. Ja przecież dla ciebie wyrzekłem się wolności. Jestem teraz twój. Tak samo jak ty jesteś moja. Wiedz, że tak łatwo się nie poddaję. Prawda jest taka, że już dawno zacząłem żałować, że tak pospiesznie wyjechałem z Mercotte Hall. – Cieszę się, że to słyszę. Bo… ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem. – Przyznaję: postąpiłem niemądrze, jak człowiek bez serca. I nie jestem bynajmniej z siebie dumny z tego powodu. Ale wtedy, kiedy mi powiedziałaś o tej… bli-
skości, która istniała między tobą a twoim narzeczonym, ja… po prostu nie byłem w stanie przyjąć tego do wiadomości. Mimo to jednak nie powinienem był zostawić cię samej. No ale z drugiej strony, postaw się w mojej sytuacji. Musiałem zrobić coś, co pozwoli mi uśmierzyć… furię, która mnie ogarnęła, gdy się okazało, że nie wolno mi się kochać z własną żoną. – Mam rozumieć, że przyjechałeś tu, do Szkocji, żeby zaspokoić swoje potrzeby? – Ależ, Alice! Czy oskarżasz mnie o to, że szukałem zaspokojenia poza małżeńskim łożem? – A jak inaczej mam to rozumieć? – Nie nadużywaj mojej cierpliwości, Alice. Oświadczam ci, że od kiedy cię poznałem, nie było w moim życiu innej kobiety. Byłem cierpliwy. Powściągliwy. Choć prawda jest taka, że już sam twój widok sprawia, że moja krew zaczyna krążyć szybciej. Dlatego oświadczam ci, że nie będzie między nami dalszej separacji, bez względu na to, czy jej pragniesz, czy nie. – Ależ ja jej wcale nie pragnę! – pospieszyła go zapewnić. – Czy zastanowiłaś się poważnie nad tym, co powiedziałem przed wyjazdem? – Oczywiście. I przyznaję: miałeś prawo czuć wtedy gniew. Ewenie, ja nie wzbraniałam ci dostępu do mojego łoża po to, by cię zranić. Proszę cię, nawet tak nie myśl. Nie chciałam przysporzyć ci cierpienia. Jednak przyznaję jeszcze raz: zawiniłam, bo cię mimo woli zraniłam. Ale… teraz, gdy znasz już prawdę, nie ma przecież powodu, byśmy wspólnie nie postarali się usunąć przeszkód, które pojawiły się między nami. – Naprawdę tak uważasz? – Tak. I właśnie po to tu przyjechałam. Chcę mieć dzieci, Ewenie… – zakończyła tonem spokojnym i rzeczowym. – Co ja słyszę, Alice?! Czyżbyś mi czyniła niestosowną propozycję? – Uśmiechnął się łobuzersko. – Na to wygląda – odrzekła, oblewając się rumieńcem. – Ale… między nami nie jest tak… dobrze… jak było przed ślubem… – Bo nasza sytuacja jest teraz inna. Jesteśmy małżeństwem. Nie ma sensu zamykać na to oczu. – Małżeństwo to znacznie więcej niż kilka słów wypowiedzianych w kościele. – To prawda. Ale złożyliśmy przysięgę. – Co mówisz, Alice? Czyżbyś tymi słowy domagała się… swoich praw? Nie odpowiedziała, więc pytał dalej: – Czy chcesz mnie w swoim łożu? – Jesteśmy sobie poślubieni i musimy to przyjąć do wiadomości. Tak, to prawda: miałam innego mężczyznę przed tobą. Nie zmienię jednak swojej przeszłości i nie chcę, aby zniszczyła ona moją przyszłość… naszą przyszłość, Ewenie. Jednak chcę cię również ostrzec, abyś nie odważył się traktować mnie jak jakiś niechciany bagaż. I… nie zgadzam się na to, bym była osądzana. Ani przez ciebie, ani przez nikogo innego. Nic nie wiesz… Nie wiesz, jak wyglądało moje życie,
zanim przybyłam do Londynu. – Westchnęła. – Oboje nie jesteśmy dziećmi. Musimy skonfrontować się z naszą przeszłością, aby móc ją na zawsze pozostawić… i wieść wspólne, szczęśliwe życie… – Mówisz tak, jakbyśmy byli końmi, które trzeba wdrożyć do wędzidła. Oszczędź mi dalszego ciągu. Dosyć! – Jak sobie życzysz – odrzekła i z wysoko podniesioną głową i pękającym sercem skierowała się ku drzwiom. – I powiem ci jeszcze, że w tej sytuacji sama już nie wiem, czy poślubiłam mężczyznę, czy mysz? Z tymi słowy wyszła, zamykając energicznie za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Ewen mierzył zamknięte drzwi, za którymi zniknęła jego żona, spojrzeniem pełnym gniewu. Alice tymczasem szła już po schodach na górę, na wpół przekonana, że jej szyderstwo poskutkuje i jeszcze tego wieczoru zobaczy swego męża. Wstał i zaczął przechadzać się po jadalni, usiłując przyswoić sobie jakoś słowa żony. Szyderstwo, którym zakończyła, a także krytyka pod jego adresem, zawarta w jej złośliwych słowach, były dla niego bolesnym ciosem. Jakie miała prawo mówić do mnie w ten sposób? – pytał sam siebie i nie mógł znieść myśli, że oto znalazł się w tej wprost śmiesznej sytuacji na własne życzenie. Widział też wyraźnie, że ona miała rację, twierdząc, że oboje muszą przyjąć do wiadomości zarówno to, co zdarzyło się jej we Francji, jak i to, że są sobie poślubieni. I zmierzyć się z zaistniałą z tych powodów sytuacją. Spędził w jadalni sporo czasu, zastanawiając się, co robić. W końcu jednak poszedł na górę, do swojej sypialni. Wbił wzrok w drzwi oddzielające go od Alice, wyobrażając sobie, że ona z pewnością leży już w łóżku, z rozrzuconymi na poduszce ciemnym, lśniącymi włosami, a jej skąpo przyodziane ciało jest przykryte cienkimi prześcieradłami. Podszedł do swego łoża z baldachimem, zdjął frak i odrzucił go. W następnej chwili usłyszał dobiegający zza drzwi cichy szmer. Nie będąc w stanie zignorować płonącego w ciele pożądania, podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku i… zastał Alice siedzącą przy kominku i czekającą na niego. Tuż obok płonęła jedna jedyna świeca. Wszystko to było takie irytujące… Oto okazywało się, że miała ona pewność, że jej szydercza uwaga go sprowokuje, i bynajmniej nie wątpiła, że przyjdzie do jej sypialni. Choć Ewen o tym nie wiedział, Alice czuła oszalałe bicie własnego serca i pulsowanie krwi. Spokojnym głosem przerwała milczenie. – A więc przyszedłeś, Ewenie. – Powinnaś sobie pogratulować, Alice – wycedził lodowato. – Dopięłaś swego. – Nie zamierzam sobie gratulować. Bo… czyż nie jest obowiązkiem męża dzielenie łoża z żoną? Długo zwlekałeś… Już prawie zwątpiłam, że przyjdziesz. Ewen nie odpowiedział, tylko stanął nad nią i przyjrzał jej się z góry. Jej koszula nocna była bardzo cienka i widział dobrze, że jego żona nic pod nią nie miała. – Dlaczego tak się zachowujesz, Alice? Wiesz przecież, z jakiego powodu chciałem tej separacji. – Wiem. I nie mogę cię za to winić. Ale ta separacja nie mogła trwać dłużej. – Jesteś szczera. Mogę powiedzieć: aż nazbyt szczera. I muszę przyznać, że mi się to podoba.
– Wiedziałam, że tak będzie – odrzekła cicho. – I zaryzykowałam – dodała z uśmiechem. – Ale nie chcę się z tobą pojedynkować na słowa. Chcę zadać ci pytanie… Powiedz mi, ale tak z ręką na sercu: czy po tym, co ci o sobie powiedziałam, myślisz o mnie źle? Ewen pokręcił głową. – Nie. Wolałbym co prawda, żeby twoja przeszłość była inna. Ale… co się stało, to się nie odstanie. Objął wzrokiem jej skąpo odziane ciało, czując, że bardzo, ale to bardzo jej pragnie. Podszedł do niej bliżej, a ona wstała. Uniósł rękę i przeciągnął koniuszkiem palca po jej policzku. – Jesteś bardzo piękna, Alice – powiedział, ogromnie żałując, że nie jest przy tym także niewinna. Wówczas mógłby sam, czule i delikatnie, wprowadzać ją w małżeńskie sekrety. A tak… po tym jak obcowała już przedtem z innym mężczyzną… może przecież nie za bardzo pragnąć zbliżenia. Nagle, przez ułamek sekundy, poczuł się oszukany. Podejrzewała, o czym myśli jej mąż, i pragnęła z całego serca, by ją już objął i przytulił. – Proszę cię, Ewenie – powiedziała – weź pod uwagę, że ja nie jestem jakimś delikatnym kwiatem. Nic mi się nie stanie, kiedy mnie przytulisz. Jestem bardzo silną kobietą… – I ciekawą? – Także. Chcę cię poznać… Dokładnie… Jak przystało na dobrą żonę. Teraz, kiedy już znasz prawdę na mój temat, pragnę tego, co ma między nami nastąpić tak samo jak ty. Chcę cię… zadowolić… jeżeli tak to można określić… – Można, kochanie. – Skoro tak, to pozwól mi być twoją kochanką, pozwól mi sprawić, byś przestał myśleć o tej innej, którą kiedyś kochałeś. Ewen jakby zastygł w bezruchu, a jego oczy zasnuł cień smutku. Alice zauważyła go, zanim zniknął, i ponownie zaczęła się zastanawiać, co mu uczyniła ta tajemnicza Etta, której imię wyjawił jej Amir. – Czy nie powinieneś pójść teraz do swojej garderoby i się przebrać? – zapytała cicho. Uśmiechnął się na to, lekko rozbawiony. – Nie mam pojęcia. Czy tak się robi? Alice nerwowo przełknęła ślinę. – Ja… ja nie wiem – odrzekła niepewnie. – Ja także tego nie wiem. To jest przecież moja pierwsza… co prawda nieco spóźniona… noc poślubna. Więc… nie wiem, co teraz powinienem zrobić. Może to? Położył delikatnie ręce na jej ramionach i pochylił głowę. Zaraz poczuła, że całuje wrażliwe miejsce u nasady jej szyi. Przeszedł ją dreszcz i wstrzymała oddech.
– Czy to się spotyka z twoją aprobatą, Alice? – zapytał, a gdy mu nie odpowiedziała, zaczął sobie poczynać śmielej. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Blisko, bardzo blisko, tak że ich piersi i nogi się zetknęły. Zaraz zacieśnił uścisk, pochylił głowę ponownie, odsunął jej włosy i niespiesznie całował ucho. Jednocześnie przesunął rękę po jej ramieniu i przeniósł ją na pierś, ujmując ją swoją dużą, męską dłonią i kończąc śmiałą, zaborczą pieszczotą. Ustami przesunął się teraz po jej policzku, szukając warg. Gdy je odnalazł, nastąpił powolny, pełen namiętności pocałunek. Alice oplotła szyję Ewena ramionami i wyrwało się z jej ust westchnienie pełne tęsknoty. Wtedy przeniósł się na jej pierś. Przez osłonę z cieniutkiego batystu zaczął drażnić wargami wrażliwy koniuszek, a ją przeszedł dreszcz rozkoszy. Wygięła się do tyłu z rozchylonymi ustami i trwała tak przez chwilę, dopóki Ewen nie zamknął jej ust kolejnym pocałunkiem. Gdy oderwał się wreszcie od niej i zajrzał w błękitne oczy, zobaczył w nich ten sam płomień namiętności, co czuł w swoich. W następnej chwili wziął ją na ręce i zaniósł do ogromnego łoża. Nie stawiała nawet najmniejszego oporu. Ewen był przecież jej mężem i poddawanie się jego pieszczotom, pocałunkom i wszystkiemu, co tylko mogłoby mu przyjść do głowy, stanowiło rzecz jak najbardziej stosowną. Tak sobie pomyślała, a tymczasem on otoczył ponownie swym silnym ramieniem jej kibić i przygarnął do siebie. Jego wargi pieszczące usta przyprawiły ją o kolejny dreszcz rozkoszy. – Co ty robisz? – zapytała bez tchu, kiedy w pewnej chwili cofnął się, wypuszczając ją z objęć. Całe jej ciało dygotało, wołając o dalszy ciąg, milcząco błagając, by kontynuował to, co zaczął. Spojrzał jej w oczy i się uśmiechnął. – Potrzebuję chwili… żeby się rozebrać, kochanie. Nie będzie to trwało długo. Obiecuję. A potem zrobię wszystko, by zapewnić ci całą tę przyjemność, która jest należna żonie. – Och, Ewenie… Już mi ją zapewniasz… Niech mój przyspieszony puls posłuży ci za dowód. – Cieszę się z tego… i przyznam, że nigdy dotąd żadna kobieta w moim życiu nie była… tak chętna… i tak dla mnie łaskawa – oznajmił cicho, po czym ujął jej dłoń i ją ucałował. Alice siedziała na łóżku i patrzyła, jak on się rozbiera. Gdy był już obnażony do pasa, serce jej zatrzepotało, a w ustach zaschło. Miała bowiem przed sobą ideał męskiej urody. Spojrzeniem powoli przeniosła się od jego szyi w dół, obejmując porośniętą włoskami szeroką pierś o oliwkowej skórze, wąskie biodra i płaski brzuch. Chłonęła ten widok w zachwycie. Jednak gdy on się obrócił, wstrzymała oddech, a jej oczy napełniły się łzami. Na jego plecach zauważyła szkaradne fioletowo-czerwone blizny, okropne ślady po razach batoga, krzyżujące się i tworzące jakby pajęczynę. Stało się dla niej
jasne, że poddawano go chłoście. Wielokrotnie. Na myśl, ile musiał wycierpieć podczas długich lat niewoli, ogarnęło ją głębokie współczucie. Ewen odwrócił się i stanął teraz twarzą do niej. Widząc, jak jest zszokowana, westchnął. Powinienem był przewidzieć, że tak na widok tych blizn zareaguje, pomyślał. – Przepraszam, Alice – odezwał się, kręcąc powoli głową. – Powinienem był cię ostrzec. To nie jest miły widok, wiem. I nie mogę cię winić za to, że jesteś nim tak przerażona. – Oni ciebie… chłostali batogiem – powiedziała ze zgrozą. – Nie raz, nie dwa. Kara chłosty dotykała regularnie każdego wioślarza… – Uśmiechnął się gorzko. – W ten sposób próbowali mnie nauczyć dyscypliny. Stał teraz bez ruchu, a Alice okrążyła go, wyciągnęła rękę ku jego plecom i zaczęła delikatnie dotykać palcem blizn, tych strasznych blizn, które miał nosić na swym ciele do końca życia. Czy jego umysł został tak samo poraniony jak ciało? Przeciągnęła palcem po kolejnej bliźnie, tak jakby chciała ją zetrzeć z jego skóry. – Czy one bolą? – zapytała szeptem. – Kiedyś bolały. Teraz już nie. – Jak ty to wytrzymałeś? – Musiałem wytrzymać. Nie miałem wyboru. – A Amir? Czy i jego karano w ten sposób? Kiwnął głową. – Tak, choć wtedy był jeszcze dzieckiem. Ale on jest odporny. Przeżył. Tak jak ja. Odwrócił się i stanął twarzą do niej. Następnie wziął ją pod brodę i spojrzał głęboko w oczy. – To, przez co przeszedłem, co wycierpiałem, jest już przeszłością – powiedział. – Nie mogę nic na to poradzić ani tego zmienić. A równocześnie nie jestem w stanie zapomnieć o tym, co przeżyłem. Nieraz myślałem, że umrę z cierpienia. Ale teraz nie rozczulam się nad sobą. Chcę tylko jednego: żyć w spokoju, mieszkając tutaj, w Barradine. Mówił szczerze. Alice widziała to po jego oczach. Ujęła jego dłoń, podniosła ją do swoich ust i ucałowała, pieszcząc wargami blizny, które ją szpeciły. – Rozumiem cię, Ewenie. Naprawdę. Będziemy tu żyli razem i, jeśli Bóg da, wychowamy dzieci, którymi los nas pobłogosławi. – Marzę o tym. I to marzenie ma szansę się spełnić. Przecież tak cudownie dopełniamy się nawzajem, prawda? I zgodnie ułożymy sobie wspólne życie. Ale… skoro mowa o dzieciach… – Uśmiechnął się znacząco. – To… na co czekamy? Z nieskończoną czułością wziął jej twarz w swoje dłonie i pocałował rozchylone wargi. Pragnąc rozpaczliwie zapomnieć o swoich lękach, objęła go za szyję i przylgnęła do niego całym ciałem – z właściwą sobie mieszaniną niewinności i odwagi, która tak bardzo go fascynowała. Ewen, poruszony i zaintrygowany jej reakcją, zaczerpnął tchu.
– Przede mną ogromnie trudne zadanie – powiedział. – Muszę okazać cierpliwość, delikatność i czułość… A spieszy mi się do ciebie tak bardzo… że aż trawi mnie ogień pożądania… Po tych słowach, nie mogąc się już doczekać chwili zbliżenia, odsunął ją od siebie i szybko zdjął spodnie. Alice jednak ogarnął wielki strach. Oczyma wyobraźni zobaczyła Philippe’a i omal się nie rozpłakała. Była rozdarta. Umysł ciągnął ją w jedną stronę, a serce w drugą. Pragnęła doznać tego wszystkiego, na co nadzieję rozbudził w niej Ewen, a równocześnie się bała. Szczęśliwie przeważyła miłość do męża. Kochała Ewena. Bardzo. Przyznała się już do tej miłości sama przed sobą i postanowiła, że bez względu na to, co zdarzy się między nimi tej nocy, wyrzuci Philippe’a ze swego umysłu, tak jak wyrzuciła go z serca. Definitywnie przeniesie w przeszłość, gdzie jest jego miejsce. Z tą myślą jednym szybkim ruchem zdjęła przez głowę koszulę nocną i położyła się naga obok Ewena. Szczera zmysłowość tego gestu przyprawiła go o chwilowe osłupienie. Fakt, że Alice obnażyła się bez cienia zażenowania, zaskoczył go i zachwiał jego przekonaniami na temat tego, co moralne, a co nie. Pomyślał jednak zaraz, że wykonała ten gest, sądząc, że tego od niej oczekuje. W końcu była przecież jego żoną i miała prawo leżeć obok niego naga. Oparty na łokciu, zaczął jej się przyglądać. Na krągłych piersiach odbywała się gra światłocieni, która dodawała Alice jeszcze urody. Ewen pochylił się nad nią i zaczął pieścić ją ustami. Całował raz po raz, chłonąc ciepło i smak jej ciała. Alice leżała nieruchomo, czując, jak narasta w niej pożądanie. Pulsujący żar pojawił się w jej lędźwiach i rozlał po całym ciele. Owinęła jego biodra nogami i przyciągnęła do siebie. Zaraz jednak stwierdziła, że chce więcej. Jednym sprawnym ruchem przewróciła go na bok, a potem usiadła na nim zdecydowanie. Przejęła inicjatywę i sama teraz zaczęła obdarzać go pieszczotami. Jej usta i język wędrowały w dół od jego szyi, poprzez pierś, w stronę płaskiego brzucha. I czyniły rzeczy, o jakich… ona nie powinna była mieć pojęcia. Najwyraźniej moja żona, przemknęło przez myśl Ewenowi, bardzo wiele w przeszłości nauczyła się o całowaniu. Pomyślawszy tak, Ewen przetoczył się tak, że Alice znalazła się znowu pod nim. Przez chwilę doznała ataku paniki – to do złudzenia przypominało koszmar, który przeżyła z Philippe’em. O nie, błagam, Boże, tylko nie to… niech to się nie powtórzy, pomodliła się w duchu, a w następnej sekundzie pomyślała: ależ to przecież Ewen, mój mąż, który mnie pokochał. Wszedł w nią – powoli i głęboko. I wtedy ogarnęło ją wielkie, wprost bolesne pożądanie. Powitała je z radością, wierząc, że oto otrzymała szansę, aby wymazać z pamięci cały ból, który sprawił niegdyś jej ciału i duszy Philippe. Zbliżenie stało się samą rozkoszą, pozbawioną bólu i strachu harmonią ciał, absolutną radością, zachwytem, narastającym pragnieniem zespolenia i głęboką satysfakcją. Ciało Alice gorliwie poddawało się pieszczotom Ewena, jego powolnym poszukiwaniom, prowadzonym z pomocą warg i dłoni. Gdy wszedł w nią po-
nownie i gdy z jej piersi wyrwał się jęk, był to jęk spełnienia i wyzwolenia. Oto wraz z najwyższą rozkoszą daną jej przez męża umierały w końcu koszmary przeszłości. Philippe stał się zaledwie wyblakłym wspomnieniem, a jedyne, do czego Alice teraz była zdolna, to dalej poddawać się zachwytowi zbliżenia i trwać w tej bliskości przez całą wieczność. Kiedy było już po wszystkim, twarde niczym skała, lśniące od potu ciało oddychającego ciężko Ewena opadło na nią całym swoim ciężarem. Wyczerpany i zaspokojony, leżał na niej przez chwilę i dopiero gdy się pod nim poruszyła niecierpliwie, przeniósł się na bok. Podniósł powoli głowę, spojrzał uważnie na jej twarz i zauważył, że jej policzki płoną szkarłatnym rumieńcem. – Sądzę, że to – powiedział spokojnie, z czułością w głosie – oznacza, że jesteśmy już naprawdę mężem i żoną. Alice westchnęła przeciągle jak pieszczone kociątko. – Nigdy więcej nie nazwę cię myszą – zamruczała. – Zresztą ani przez chwilę cię za nią nie uważałam. – Przyjmuję to wyznanie z prawdziwą ulgą – odrzekł cicho, a jego oddech owionął jej policzek. Pomyślała o tym, co dopiero wydarzyło się między nimi i co sprawiło, że nic od tej pory miało nie być takie samo. Doszła do wniosku, że dopiero dzisiaj, z Ewenem, tak naprawdę straciła dziewictwo. Poprzednie zbliżenia były przykre, pospieszne i często bolesne, a po nich przychodził wstyd i poczucie winy. A dzisiaj było zupełnie inaczej. Ewen sprawił, że poczuła się jak prawdziwa kobieta i zapragnęła więcej. Na drugi dzień Alice obudziła się późno i, ku swemu rozczarowaniu, stwierdziła, że Ewena nie ma przy niej w sypialni. Zastała go na dole w jadalni. Kiedy tam weszła, wstał, okrążył stół, odsunął dla niej krzesło i pomógł usiąść. Jedli razem śniadanie, rozmawiając. Gdy skończyli posiłek, Alice zapytała: – Czy możemy pojechać dziś razem do Rosslea? Pogoda jest piękna, a ja przy tej okazji zażyję trochę ruchu. Potrzeba mi go po długiej podróży powozem. Pojedziesz ze mną? – To zależy. – Od czego? – Od tego, czy umiesz jeździć konno. – Z wielką przyjemnością udowodnię ci zaraz, że jestem prawdziwą amazonką. I rzeczywiście. Szybko okazało się, że Alice rzeczywiście doskonale jeździ. Ewen jechał obok niej i patrzył na nią w milczeniu z niekłamanym podziwem. Droga prowadziła wśród dolin i wzgórz, a po kapryśnym niebie nad nimi przesuwały się gnane wiatrem obłoki. Gdy znaleźli się już dość wysoko, Ewen ściągnął wodze, zatrzymując wierzchowca, i wyciągnął przed siebie rękę. Alice po-
wiodła za nią wzrokiem i dostrzegła ruiny. Patrzyła na uczepione zbocza wyniosłego wzgórza osmalone resztki ścian, górujące nad wioską, i pozostałości ogrodów. W niektórych ścianach ziały wielkie otwory, a resztki kominów wznosiły się ku niebu niczym ogromni trzymający straż wartownicy. Kiedy podjechali bliżej, Alice ogarnął wielki żal. Myśląc o przeszłości, o braciach i o matce, która zmarła we Francji, poczuła ściskanie w gardle. Widok zrujnowanych pustych stajni, niegdyś pełnych zarówno koni, jak i ludzi, sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu. – O czym myślisz? – zapytał, obserwując uważnie żonę, Ewen. – O tym, co musiała przeżywać moja matka, kiedy uciekała stąd z nami… Jak bardzo musiała się bać i z jaką rozpaczą w sercu to robiła. A także o tym, że… jeżeli wierzyć panu Forbesowi… mój ojciec przez te wszystkie lata żył… I był samotny… A ja nie miałam o tym pojęcia… Ruiny spowijała jakaś dziwna, niesamowita cisza. Kiedy już zsiedli z koni, Alice patrzyła na nie w milczeniu. Próbowała sobie wyobrazić, gdzie by się bawiła w dzieciństwie, gdyby jej losy potoczyły się inaczej. – Jak tu było przed pożarem? – zapytała wreszcie. – Czy byłeś tutaj wtedy? Pamiętasz tamtą noc? – Pamiętam, że byłem tu kilka razy z Simonem. Moja matka często odwiedzała twoją. W tamtych czasach była tu ogromna rezydencja, pełna ludzi. Dorównywała wielkością Barradine. Miała dwuspadowy dach i wieżyczki. – Tak właśnie ją sobie wyobrażałam. Jako piękną budowlę, w której tętniło życie i która później została brutalnie unicestwiona. Alice rozglądała się wokół, słuchając wiatru, który wzdychał i szeptał wśród ruin. I w pewnej chwili zobaczyła ptaka. Wyleciał spośród nich i wzbił się wysoko w niebo, na nowo napełniając jej serce nadzieją. – Gdzie jest mój ojciec? Gdzie on może być? – spytała na wpół siebie, na wpół Ewena. Nie odpowiedział. Stał nieruchomo i nie odrywał od niej oczu. Widząc ją tak bladą i kruchą niczym zerwany zawilec, tak bezbronną i zagubioną pośród ruin swego rodzinnego domu, poczuł wzbierający w sercu żal. Tak, ogarnął go wielki żal i głębokie współczucie. A także chęć otoczenia jej opieką, chęć obrony przed wszelkim złem, które mogłoby ją spotkać w życiu. Głęboko poruszona i tym, co zobaczyła, i bolesnymi wspomnieniami, które ten widok u niej wywołał, Alice podeszła do męża. – Widziałam już dosyć, Ewenie – oświadczyła. – Wracajmy do domu. Po powrocie do Barradine wciąż miała w pamięci obraz spalonego domu i nie potrafiła zwalczyć smutku i melancholii. Dlatego spędziła noc sama. Ewen uszanował jej potrzebę i został u siebie. Nie zmrużył jednak oka, całą noc rozmyślając tylko o niej. Rankiem z okna swej sypialni zobaczył, że Alice przechodzi przez ogród i idzie w stronę rzeki. Ubrana w pelerynę, z opuszczoną głową, zdawała się pogrążona
w myślach. Przebywszy wąski most spinający brzegi rzeki, zeszła na ścieżkę prowadzącą w stronę niskich pagórków i lasu. W tej samej chwili usłyszała za sobą kroki i obejrzała się. – To ty, Ewenie? Nie spodziewałam się o tak wczesnej godzinie kogokolwiek spotkać. – Wstałaś bardzo wcześnie, Alice. – Nie mogłam spać. – Dlaczego? Czy łóżko jest niewygodne? – Ależ nie! – No to dlaczego? Przystanęła. – Nie spałam całą noc, bo… wciąż myślałam – wyznała. – Męczyła mnie świadomość, że wciąż są sprawy, o których musimy porozmawiać. I że… dopóki tego nie zrobimy, nie zaznamy spokoju. Nie naciskałeś, bym ci opowiedziała o tym człowieku, z którym byłam zaręczona, ale ja wiem, że czujesz gniew na myśl o nim. Że ta myśl cię rani… Powoduje twoją nieufność. Więc… Jeżeli nie porozmawiamy szczerze, cała ta przeszłość będzie stała między nami. Z pewnością czujesz się oszukany… Rozumiem to i przykro mi z tego powodu. Dlatego będę z tobą szczera. Są rzeczy, których jeszcze o mnie nie wiesz. Rzeczy okropne, o których nie rozmawiałam dotychczas z nikim. Jeżeli rozmowa o nich sprawi, że wreszcie uwolnię się od tego ciężaru, jestem zdecydowana spróbować… – Dobrze, Alice. Jestem gotów cię wysłuchać. I obiecuję, że nie będę cię osądzał.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Alice ruszyła z miejsca i po kilku chwilach zaczęła, nie zatrzymując się jednak. – Miałam zaledwie siedemnaście lat, kiedy zaręczono mnie z Philippe’em Duplayem, hrabią St. Antoine. Czy go znałeś, Ewenie? Ewen pokręcił głową. – Nie, nie poznałem go. – Był bogaty, przystojny, dowcipny. Był mężczyzną, o jakim marzą dziewczęta. Był też arogancki i przebiegły, a także uprawiał hazard. Ja, naiwna i niewinna, nie miałam pojęcia, jak postępować. Nigdy przedtem się nie zakochałam ani nawet nikim nie zauroczyłam. Podczas balów i innych towarzyskich spotkań patrzyłam na zadurzone i cierpiące nieraz z miłości dziewczęta z rozbawieniem. Mnie takie rzeczy nigdy nie spotykały… aż do chwili, gdy Philippe zaczął okazywać mi zainteresowanie. – Ale… co do niego czułaś? Miłość? – Nie, nigdy. Pochlebiało mi tylko to, że on się mną interesuje. I dlatego… nie sprzeciwiałam się, kiedy powiedział, że chce się ze mną ożenić. Obie rodziny zgodziły się na nasze zaręczyny. Alice zatrzymała się, stając z Ewenem twarzą w twarz. Patrzyła mu teraz prosto w oczy, tak jakby chciała sprawdzić jego reakcję na każde kolejne słowo. – Powiedział mi o obowiązku małżeńskim… Twierdził, że narzeczeni zwykle… ten obowiązek spełniają, zanim złożą ślubną przysięgę. Że taka jest powszechna praktyka. – Powiedziała to głosem bezbarwnym, nie odrywając oczu od twarzy Ewena. – Nie byłam pierwszą kobietą oszukaną w ten sposób przez przystojnego mężczyznę, wiem o tym… I niestety nie będę ostatnią. Philippe mnie wykorzystał. To, co ze mną robił, było nieprzyzwoite i… To było coś, czego się nie da zapomnieć. Znienawidziłam go za to. Był okrutny i myślał tylko o własnej przyjemności. Ewena ogarnął wielki gniew. Poczuł też dla tamtego mężczyzny bezbrzeżną pogardę. – Byłaś bardzo młoda. – Młody wiek nie jest usprawiedliwieniem. Bardzo się wstydzę, Ewenie… Jego wyraz twarzy był nieodgadniony. – Zaszokowałam cię – stwierdziła Alice, daremnie się starając odgadnąć myśli męża. – Czy nie było nikogo, kto mógłby cię pouczyć w tych sprawach? – Nie zapominaj, że zostałam wychowana przez brata. Obowiązek małżeński to nie jest temat do rozmowy z młodszą siostrą – odrzekła Alice, oblewając się rumieńcem. – Ja… byłam całkiem zagubiona. Myślałam, że muszę robić to, co on
mi każe, że… spełniam w ten sposób swój obowiązek… – Obowiązek! – powtórzył Ewen, odwracając się od niej z wyrazem udręki na twarzy. – Przecież ten człowiek cię uwiódł! Alice, najdroższa, nie mów nic więcej. – Ale ja… muszę. Ewen powoli odwrócił się z powrotem ku niej. Ten prosty monolog, wypowiadany jednostajnym tonem, stanowiący historię bólu i upokorzenia, opowiadaną jakby bez emocji i chwili przerwy, sprawił, że serce krajało mu się z żalu. Nagle zapragnął wiedzieć wszystko. Musiał poznać całą prawdę. – Jak sobie życzysz, kochanie – powiedział spokojnie. – Wszystko, co Philippe ze mną robił… sposób, w jaki się do mnie odnosił… sprawiło, że poczułam się nic niewarta, że zaczęłam się wstydzić samej siebie. Teraz wprost nie mogę uwierzyć w to, że pozwalałam mu na to, co ze mną robił… że spełniałam jego zachcianki… Obiecywał mi wspaniałe życie… Ale okazał się kłamcą i brutalem. – Czy posuwał się do przemocy? Czy cię bił? Alice kiwnęła głową. – Tak – odparła słabym głosem. – Boże! Powiedziałaś o tym komuś? – Nie. Nikomu. W każdym razie nie wtedy. Czułam się za bardzo upokorzona. Gdyby William się dowiedział, zapragnąłby go zabić. Głos jej drżał, ale kontynuowała. – Nie mogę o to wszystko winić jedynie Philippe’a. Sama… powinnam była mieć więcej rozumu. Byłam głupią, naiwną, młodą dziewczyną, która nie potrafiła odpowiednio się zachować. Nie wiedziałam, jak radzić sobie z jego humorami. Dawałam mu się bardzo łatwo zastraszyć. Żadna inna kobieta nie byłaby tak łatwowierna. Ale nie miałam dość siły, by mu się przeciwstawić… Ewen z trudem opanowywał emocje. – Ależ, Alice – powiedział wzburzony – nie zapominaj, że miałaś wtedy zaledwie siedemnaście lat! Ten człowiek cię wykorzystał. Zachował się bezwzględnie i okrutnie… Alice milczała, a całe cierpienie, którego doznawała, wyjawiając prawdę o sobie, odmalowało się na jej twarzy. – On… – wyszeptała – …sprawił mi tyle bólu i cierpienia… Zmuszał mnie do uległości. Zepchnął mnie na samo dno deprawacji. I twierdził, że te okropieństwa są normalne w stosunkach między mężem i żoną. Tak okropne rzeczy… – wydusiła, odwracając wzrok – …rzeczy, o których teraz wiem, że są szokujące. Nauczył mnie też nienawiści. Ja… nigdy, przenigdy mu tego nie wybaczę. Dlatego nie jestem ani nigdy nie będę taka jak inni ludzie. – Ale przynajmniej znalazłaś w sobie tyle rozsądku i odwagi, by go porzucić. – To prawda. Musiałam z nim zerwać. Gdybym za niego wyszła, to w końcu… jestem tego pewna… odebrałabym sobie życie. Zamilkła, odwróciła głowę i ruszyła przed siebie. Ewen wiedziony współczu-
ciem, zastąpił jej drogę i objął ją porywczym gestem – z wielką miłością, której nie umniejszała świadomość, że przedtem należała do innego. Podziwiał ją za to, co odważyła się zrobić, a równocześnie w jego sercu zapłonął wielki gniew. – Gdybym o tym wszystkim wiedział, nie zostawiłbym cię samej – powiedział skruszony. – To był wielki błąd. Ale… od świadomości, że go popełniłem, gorsza jest wiedza o tym wszystkim, co ty musiałaś wycierpieć. Alice ukryła twarz na jego piersi. – Philippe zranił mnie okropnie. Ale teraz wiem, że jestem bezpieczna. On sam i wszystko, co z nim związane, należy do przeszłości. On… nie może mi już zrobić żadnej krzywdy. – W jaki sposób zerwałaś zaręczyny? – Powiedziałam mu, że za niego nie wyjdę, na tydzień przed ślubem. Nie uciekłam sprzed ołtarza. Ale jego rodzina i przyjaciele zareagowali tak, jakbym właśnie to uczyniła. Nikt nie wiedział, co on mi zrobił, i wszyscy obwiniali mnie. Philippe był wściekły. Usiłował wybielić siebie, opowiadając okropne rzeczy na mój temat. Kiedy zaczął rozgłaszać, że ja… jestem osobą o moralności ladacznicy, poczułam się tak upokorzona i zawstydzona, że nawet temu nie zaprzeczałam. Nie broniłam się. Bezradnie patrzyłam, jak mój świat rozpadł się na kawałki. Byłam zszokowana tym, że upublicznił naszą sprawę i rozgłaszał o mnie takie kłamstwa. Zrobił najokropniejszą rzecz, jaką można było wyrządzić młodej dziewczynie. Bałam się, że już nigdy się z tego wszystkiego nie otrząsnę. – A twój brat? Czy on nie wstawił się za tobą? Czy cię nie bronił? – William chciał, żebym poślubiła Philippe’a. Kiedy zaczęły się plotki, nie zrobił nic, żeby je wyciszyć. Myślał, że będę wolała małżeństwo od hańby. Ale ja się uparłam. Żadne jego słowa nie mogły mnie przekonać. William oskarżył mnie o to, że postępowałam nierozważnie, a ja byłam zbyt upokorzona, by protestować. Dopiero Anne, jego żona, powiedziała mu, co Philippe mi zrobił. Pewnego dnia bowiem weszła do mojego pokoju i zobaczyła na moim ciele sińce. Wtedy jej o wszystkim opowiedziałam. – A twój brat? Jak zareagował, gdy poznał prawdę? – Milczącą wściekłością. Niewiele ze mną rozmawiał, ale kiedy już wyjeżdżałam do Londynu, obiecał, że zajmie się wszystkim. Nie wiedziałam wtedy, co ma na myśli… i dowiedziałam się tego dopiero z listu Anne. Napisała, że William wyzwał Philippe’a na pojedynek. Zwyciężył, a wkrótce Philippe zmarł od ran. Pojedynki są we Francji nielegalne, więc rodzina Philippe’a wyciszyła całą sprawę. – Dostał to, na co zasługiwał – powiedział mściwie Ewen i pomyślał, że gdyby William tego nie zrobił, on sam zabiłby Duplaya. – Alice, uczynię wszystko, byś o tych ranach zapomniała. Obiecuję ci to, najdroższa. Wziął ją w ramiona, mocno przytulił, a po chwili z uśmiechem zapytał: – Jak się teraz czujesz, kiedy mi to wszystko powiedziałaś? – Wyczerpana – odrzekła z westchnieniem. – Bardzo… Ale cieszę się, że mam to już za sobą… Nareszcie wiesz już wszystko. – Wprost nie mogę sobie wyobrazić, jak się czułaś, kiedy przyszedłem do two-
jej sypialni. Po tym, co przeszłaś, mogłaś na myśl o zbliżeniu z mężczyzną zareagować wstrętem. Czy było to dla ciebie bardzo trudne? Alice z uśmiechem pokręciła głową. – Nie, Ewenie, nie było trudne. Pragnęłam ciebie. Całym moim sercem. I dlatego cień Philippe’a nie mógł stanąć między nami. Nie odczuwałam wstrętu. W najmniejszym nawet stopniu. Nie masz powodu do zmartwienia. – Przyjmuję to z prawdziwą ulgą. – Między Philippe’em a tobą nie ma krztyny podobieństwa. On był samolubny i okrutny. Ty natomiast jesteś mi oddany, tak bardzo chcesz mnie kochać i się mną opiekować… Nawet wtedy, gdy cię wyprowadziłam z równowagi, rozgniewałam, nie podniosłeś na mnie ręki. Dziękuję ci za to, że mnie wysłuchałeś. Przecież to i dla ciebie było bardzo trudne. – Powinienem był cię wysłuchać od razu, za pierwszym razem – odrzekł Ewen, ujmując jej twarz w obie dłonie. – Nie powinienem był cię zostawić samej. Ale to, co wtedy usłyszałem, wprawiło mnie w wielki gniew. Nie mogłem ścierpieć, że inny mężczyzna wziął to, co ja tak bardzo cenię. Cierpiałem z zazdrości… – Nie zamierzałam sprawić ci bólu. Gdybym wiedziała, jak cierpisz, to… – To co? – zapytał z ustami przy jej ustach. – Uśmierzyłabyś mój ból? – No nie… Wtedy nie. Nie mogłabym tego zrobić, nie wyznawszy ci najpierw wszystkiego. – Postąpiłem głupio, nie wysłuchując cię do końca. A potem… męczyłem się strasznie. Byłaś tuż obok… a jednak tak niedostępna i daleka… – Ale… – zaczęła Alice, patrząc mu z przestrachem w oczy. – Powiedz… Proszę… powiedz mi, że nie wszystko stracone. – Alice, kochanie, z przyjemnością ci to udowodnię… Po tych słowach objął ją ciasno i pocałował w usta. – Kochaj mnie, kochaj, Ewenie, i naucz mnie, jak ja mam kochać ciebie… Jak mam cię zadowalać… I pamiętaj, że wcale nie jestem żadną kruchą panienką… I… że… także mam swoje potrzeby, które będziesz musiał zaspokoić. – Zrobię to, Alice. I obiecuję na wszystko, co święte, że będę cię kochał aż do śmierci. – Kocham cię, Ewenie – szepnęła ze łzami w oczach. – I także obiecuję ci dozgonną miłość. Ale… skoro ja opowiedziałam ci wszystko o sobie, to… czy zrobisz to samo? Nie opowiesz mi o dziewczynie imieniem Etta? Na twarzy Ewena pojawiła się nieufność. – Etta? – zapytał, mrużąc oczy. – A skąd ty… – Wiem – wpadła mu w słowo Alice – wiem, że kochałeś kogoś, kiedy byłeś w niewoli. Amir powiedział mi o tym podczas podróży do Szkocji. W oczach Ewena zabłysnął gniew. – Nie miał prawa ci o tym mówić. – Zdradził mi tylko, jak miała na imię. Nic więcej. Zdaję sobie sprawę, że to, co zaszło między nią i tobą, bardzo cię zraniło. I że twoje rany, podobnie jak moje, wymagają miłości, by się zagoić. Oboje, wspólnymi siłami, nauczymy się,
jak kochać i być kochanymi. Powiesz mi, jak to było? – Nigdy o tym nie mówiłem nikomu. Prócz Amira. – Czy tak jak ty żyła w niewoli? Kiwnął głową; w gardle czuł ściskanie. – Tak – odrzekł ochryple. – Etta była faworytą sułtana. Słynęła z urody. Miała ciemne włosy tak jak ty. Ale okazała się zakłamana i zdradziła mnie. Była złą kobietą… – Co mówisz? Czy ją kochałeś? – Kiedyś tak myślałem… ale z czasem uświadomiłem sobie, że jednak nie… – odrzekł, kręcąc głową – …nigdy jej nie kochałem. To, co do niej czułem, było czymś pierwotnym… i okropnym… – Opowiedz mi o tym. Chciałabym cię zrozumieć. – Haremem rządziły ściśle przestrzegane zasady. Do haremu nie miał wstępu nikt poza sułtanem i eunuchami. Konkubiny pędziły życie w zamknięciu, oddzielone od zewnętrznego świata. I bardzo rzadko opuszczały harem. Potajemne schadzki niosły z sobą ogromne ryzyko. – Które ty podjąłeś. Potwierdził kiwnięciem głowy. – Byłem młody i powodował mną gniew. A poza tym… olśniła mnie jej uroda. Kiedy sułtan wyjechał na kilka tygodni, wzięła mnie do swego łoża. A ja nie byłem w stanie się od niej oderwać. To, co mi ofiarowała, nadało jakiś nowy sens mojemu nieszczęśliwemu życiu, pomogło mi znosić egzystencję niewolnika. Myślałem, że ona czuje to samo co ja, ale kiedy wrócił sułtan, zdradziła mnie. Oskarżyła mnie o to, że jej pożądam, że… dyszę z pożądania jak pies, nie przyjmując do wiadomości, że ona mnie nie chce. Przerwał i spuścił głowę, lecz po chwili mówił dalej, głosem ściszonym, w którym dawały się słyszeć ból i cierpienie. – Chłostano mnie, dopóki nie straciłem przytomności… A potem skazano na dożywotnie galery. Z piersi Alice wyrwał się głuchy jęk. – Nie! – powiedziała, wpatrując się w niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu, po czym zamilkła. Ewen też milczał i tak trwali w ciszy, zakłócanej tylko szumem rzeki toczącej swe wody po ogromnych głazach. Po dłuższej chwili Ewen ponownie podjął swoją opowieść. – Podczas długich godzin harówki, przykuty do wioseł, beształem sam siebie bez litości za to, że dałem się skusić i jej zaufałem. Znienawidziłem za to samego siebie. Bo przecież gdybym się oparł pokusie, nie zostałbym skazany na galery… – Jednak spójrz na to z innej strony, Ewenie. Gdyby ona cię nie zdradziła, byłbyś wciąż w niewoli, na dworze sułtana. Ewen przełknął ślinę. – Tak, masz rację – przyznał, kładąc jej ręce na ramionach i chłonąc ciepło jej ciała. W następnej chwili przytulił głowę do jej włosów i objął ją ciasno ramiona-
mi. – Upłynęło już wiele czasu – powiedział. – I teraz… ja… widzę to wszystko w innym świetle. Najważniejsze, że mam ciebie, Alice… Kocham cię… Trzymał ją wciąż w ramionach, a ona wyczuwała mocne bicie jego serca. Podniosła głowę i szepnęła: – Pocałuj mnie. Usłuchał. Ich usta spotkały się w pocałunku głębokim i namiętnym, który sprawił, że wszelkie przykre uczucia wywołane wspomnieniami uleciały niczym dym na wietrze. Bardzo szybko stało się dla wszystkich jasne, że coś ważnego zaszło między jego lordowską mością i jego małżonką. Złagodnieli oboje i odnosili się do siebie z serdecznością. Alice promieniała, a Ewen nie chodził już z miną rozjuszonego niedźwiedzia. Czasami radość, jakiej mu dostarczała miłość do niej, działała niczym szampan i powodowała, że Ewen doznawał zawrotu głowy. Gdy spotykali się w sypialni, by się kochać, za każdym razem, nieodmiennie, czuł takie podniecenie jak młodzik zbliżający się do swej pierwszej w życiu ukochanej. Później leżeli wyczerpani w swoich ramionach, doznając uczucia najprawdziwszej jedności.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Samotny wędrowiec szedł doskonale sobie znanym szlakiem pasterzy. Przemierzał go już wiele razy. Ostatnio jednak za każdym razem patrząc na krajobraz, czuł, że nawiedzają go te same bolesne wspomnienia. Bitwa pod Culloden została stoczona dwadzieścia jeden lat temu, lecz ból, jaki mu sprawiała myśl o niej, był wciąż tak samo dojmujący jak dawniej. Cierpiał także na myśl o bliskich, którzy polegli podczas tej bitwy, a także tych, którzy stracili życie w pożarze jego domu. Innymi słowy, Iain Frobisher idąc tędy, czuł się osaczony przez duchy. Tak, duchy nieżyjących członków rodziny, a także licznych towarzyszy, którzy mieli odwagę stawić opór angielskiej tyranii i których krew wsiąkła w tutejszą ziemię. Te duchy i teraz szły za nim krok w krok, gdy zdążał do Barradine. Alice zamierzała właśnie udać się na konną przejażdżkę. Czekała tylko, aż przestanie padać deszcz. Stojąc w oknie górnego piętra i patrząc na podjazd, zauważyła nagle, że w stronę domu idzie jakiś nieznajomy człowiek. Był wysoki, chudy i biednie ubrany. Szedł ciężkim krokiem z opuszczoną głową, podpierając się kosturem, a szerokie rondo kapelusza zasłaniało mu twarz. Podniósł głowę, dopiero gdy znalazł się przed frontowymi drzwiami. Alice zadrżała gwałtownie i zasłoniła sobie usta dłonią, powstrzymując się od wydania głośnego okrzyku. Człowiek ów był bowiem tak podobny do Williama, że musiał być jej ojcem. Dobry Boże! – zaczęła się modlić w duchu. – Spraw, żeby to była prawda! W następnej chwili, pobladła, odwróciła się od okna, wybiegła z pokoju i błyskawicznie znalazła się w holu. Otworzyła gwałtownym ruchem drzwi frontowe, a serce po prostu zamierało jej w piersi z radości. Stojąc na schodkach, z zapartym tchem patrzyła, jak mężczyzna powolnym krokiem się zbliża. – O Boże! Boże kochany! Dziękuję… – wyszeptała bez tchu. Zaskoczony jej nagłym pojawieniem się, mężczyzna przystanął. Przenikliwe spojrzenie jego niebieskich oczu spoczęło na niej, a na pomarszczonej, wymizerowanej twarzy pojawił się uśmiech. Ale tylko na krótką chwilę. Jego miejsce ponownie zastąpił smutek, gdy przyjrzał jej się bliżej. – Kim jesteś? – zapytał ochrypłym głosem. – Jestem Alice – odrzekła, stojąc nieruchomo i wpatrując się w niego tak, jakby się bała, że jest zjawą i zaraz zniknie. – A ty… Iain Frobisher, mój ojciec – zakończyła, czując za plecami wspierającą obecność męża. – Tak… to prawda. Nazywam się Iain Frobisher. Ale… Alice? To nieprawdopodobne. Ja… ja myślałem… Jak to możliwe… że jesteś tutaj? Alice zbiegła po schodkach i stanęła przed nim. Aby spojrzeć mu w twarz, mu-
siała zadrzeć głowę. Był równie wysoki jak Ewen. – Matka wraz ze mną i Williamem nie zginęła w Rosslea, w pożarze. Udało nam się uciec… Najpierw do Irlandii, a potem do Francji. Myślała, że nie żyjesz… Ja zresztą też… przez wszystkie te lata… Ale wejdź… Wyjaśnię ci to później. To długa historia, ojcze, i dość zawiła. Słowo to było dla niego niczym czuła pieszczota. Jego oczy napełniły się łzami. – Alice… – wyszeptał. – Moja malutka Alice… Objął ją i mocno uściskał. – Myślałem, że nie żyjesz – powiedział i się rozpłakał. Ewen odwrócił wzrok, dając im obojgu czas na czułe przywitanie. Dopiero po dłuższej chwili, gdy ojciec wypuścił Alice z objęć, wprowadził ich do środka i polecił jednej ze służących, by przygotowała posiłek. – Ojcze, to jest po prostu cud. Ale… gdzie ty byłeś? Bo… my do niedawna myśleliśmy, że nie żyjesz – mówiła Alice, rozgorączkowana, na przemian śmiejąc się i płacząc. Iain patrzył na nią z zachwytem i zdumieniem. Jego rozradowana twarz promieniała. – Ja chyba śnię! – powiedział. – To naprawdę ty, moja córeczka! Boże drogi, dziecko, na jaką piękną wyrosłaś kobietę! Twoja matka… – Mama zmarła, kiedy byłam mała. – Uścisnęła jego ramię, widząc wyraz bólu, który pojawił się na jego twarzy. – To takie smutne. Ale William żyje. Mieszka we Francji. Napiszemy do niego. Zawiadomimy go, że żyjesz. Na pewno będzie chciał się z tobą zobaczyć. Opowiedziała mu o Duncanie Forbesie, a on potwierdził, że spotkali się niedawno w Londynie, a przed laty byli razem uwięzieni na statku na Tamizie. – Kiedy przyjechałam do Anglii – powiedziała – Forbes przeczytał o mnie w gazecie. Spotkał się ze mną, chcąc sprawdzić, czy jestem twoją córką. – Co cię sprowadza do Barradine, sir? – zapytał Ewen Iaina. – Ktoś mi powiedział, że mnie szukacie, więc przyszedłem. Kiedyś często tu bywałem. Przyjaźniłem się z Simonem. Ciszę się, że udało mu się uciec po Culloden. Ja tam straciłem dwóch synów. – Spojrzał na córkę. – Chodź – poprosił – usiądź przy mnie i daj mi na siebie popatrzeć. To po prostu cud, że cię tu spotykam. Usiadł w fotelu, który wskazał mu Ewen, a Alice przycupnęła na stołeczku u jego stóp. – Alice jest moją żoną – poinformował Iaina Ewen. – Ufam, że to się spotka z pańską aprobatą, sir. Gdybym wiedział, że pan żyje, poprosiłbym o jej rękę we właściwy sposób. A tak… napisałem do Williama. – Oczywiście, że aprobuję wasze małżeństwo. Całym sercem! Alice nie mogła wejść do zacniejszej rodziny. Ale… opowiedz mi o matce, Alice, I o Williamie… Co robi we Francji? Gdybym wiedział, że tam mieszkacie, przyjechałbym do was. Byłem jednak przekonany, że nie mam już rodziny… że nie mam nikogo… Gdy służba podała lekki posiłek, Alice zaczęła opowiadać. Ojciec słuchał jej,
nie przerywając ani słowem. Kiedy skończyła, milczał przez chwilę i wreszcie, z wyrazem bólu na twarzy, powiedział: – Twoja matka… moja kochana żona… jakąż ona okazała odwagę… i ile się wycierpiała… – A z tobą, ojcze, co się działo po tym, kiedy skoczyłeś do Tamizy? – zapytała Alice. – Kiedy cię nie znaleziono… wszyscy myśleli, że się utopiłeś. Iain Frobisher westchnął, kręcąc powoli głową. – Omal się nie utopiłem. Rzeczywiście. Niewiele z tego wszystkiego pamiętam… Wiem tylko, że do mnie strzelano i uderzyłem się w głowę. Z wody wyciągnął mnie syn niejakiej Kate Bentley, która się mną potem opiekowała przez długie tygodnie… Gdy doszedłem do siebie, opuściłem jej dom… Włóczyłem się potem bez celu, imając różnych prac. – Dlaczego nie wróciłeś do Szkocji? Wzruszył ramionami. – Z początku bałem się tutaj pokazać. Właściwie to dopiero po spotkaniu z Duncanem Forbesem postanowiłem udać się na północ. – Ale… gdzie mieszkasz? – Nigdzie. Śpię tam, gdzie ludzie dadzą mi pracę i schronienie… Albo w szałasach owczarzy na wrzosowiskach. Cóż… tam, gdzie znajdę miejsce, by przytulić głowę. Alice poczuła ściskanie w gardle i omal się nie rozpłakała. – Och, ojcze… Wieśniacy mówili Ewenowi, że jakiś człowiek zjawia się co jakiś czas w Rosslea. Czy to ty? – Tak. – Kiwnął głową i delikatnie pogładził ją po policzku. – Gdybym tylko wiedział, że nie zginęliście w tamtym pożarze… nasze życie wyglądałoby inaczej. Alice przytuliła jego dłoń do swojego policzka. – Nie mogłeś tego wiedzieć. Teraz jednak, kiedy się już odnaleźliśmy, zamieszkasz tutaj, z nami. Prawda, Ewenie? – Nie może być inaczej – odrzekł Ewen, nalewając Iainowi Frobisherowi najlepszej brandy. Tę obietnicę potwierdził jeszcze w nocy, gdy leżeli z Alice wtuleni w siebie. – Kocham cię, Ewenie – wyszeptała i pogładziła jego nagą pierś. – Kocham cię za to, że masz tyle życzliwości i zrozumienia dla mojego ojca. Dziękuję, że ofiarowałeś mu dach nad głową we własnym domu. Ewen pomyślał, że jeżeli Alice nadal będzie dla niego taka jak w tej chwili, gotów jest zakwaterować w Barradine cały klan Frobisherów. Powiedział jej o tym ze śmiechem, a gdy jej dłoń zawędrowała niżej, wydał cichy jęk rozkoszy…
EPILOG Rok później Piękna Villa Tremain stała w malowniczym parku, który przechodził w rozległe ogrody. Simon Tremain, tęższy niż jakiś czas temu i posiwiały, ale wciąż nie mniej przystojny niż młody człowiek, który podbił przed laty w Szkocji serce Henrietty, oprowadził właśnie gości po swoich winnicach. Następnie wszyscy Tremainowie i Frobisherowie skierowali się ku domowi. Gdy już znaleźli się w środku, William Frobisher i jego żona Anne pomogli Iainowi usiąść w wygodnym fotelu. Matthew Brody zajął miejsce na krześle obok swej żony, lady Mary, i sączył małymi łykami brandy. A Mary cieszyła się, że ma rodzinę przy sobie. Wszyscy rozkoszowali się spokojem aż do chwili, gdy do domu wpadli potomkowie Simona i Henrietty – dwaj chłopcy o lśniących czarnych włosach i niebieskich oczach oraz śliczna dziewczynka. Ich twarze były zarumienione po konnej przejażdżce. Wkrótce zjawili się także Alice i Ewen, którzy po wspólnej podróży z ojcem zabawili przez kilka dni w Paryżu, u Williama. Potem całą rodziną przyjechali do Bordeaux. Ewen namawiał Amira, by towarzyszył im w tej podróży, jednak wolał on zostać w Szkocji, gdzie, jak mówił, za grubymi murami Barradine czuł się spokojny i bezpieczny. Alice podejrzewała, że jest jeszcze inny powód. Zauważyła bowiem, w jaki sposób spogląda na Tess, jej pokojówkę, która, jak się zdawało, także patrzyła na niego łaskawym okiem. Alice przyjęła to z zadowoleniem i miała nadzieję, że po powrocie z podróży usłyszą od nich szczęśliwą nowinę. Przed wyjazdem ze Szkocji Alice dostała list od Roberty, która po wspaniałym ślubie z wicehrabią pędziła w hrabstwie Kent życie pełne szczęścia i radości. Spotkanie nowych i starych członków obu rodzin nastąpiło poprzedniego dnia po przybyciu gości do Villa Tremain. Simon i Iain, którzy przecież rozstali się przed laty pod Culloden, a potem przez tak długi czas nic o sobie nawzajem nie wiedzieli, padli sobie w objęcia ze szczególnym wzruszeniem. Tego wieczoru gospodarze domu i ich goście jedli kolację na dziedzińcu i siedzieli przy stole, rozmawiając aż do chwili, gdy zapadł zmrok. – Czy przyszło ci kiedyś do głowy… – powiedział w pewnej chwili Ewen do Simona, patrząc na matkę, obok której siedzieli Matthew i Iain – …czy wierzyłeś, że dożyjemy chwili, w której nasi staruszkowie, mając wokół siebie całą rodzinę, będą tak szczęśliwi? Simon mrugnął porozumiewawczo. – Sądzę, że jeżeli sprawdzą się podejrzenia mojej Henrietty co do Alice, nasza
rodzina się niebawem powiększy. Gratulacje, bracie. Dobrze się spisałeś. Ewen uśmiechnął się szeroko. – Zachowaj tę wiadomość dla siebie – poprosił. – Nie ujawniaj jej, dopóki moja żona nie zdecyduje się sama tego zrobić. Sądzę zresztą, że nastąpi to lada dzień. Alice otworzyła oszklone drzwi i wyszła na balkon. Księżyc świecił jasno i w oddali widoczne były wieże zamku, a także ceglastobrązowe dachy domów pobliskiego miasteczka. Koło domu zaś znajdowały się piękne ogrody, za którymi ciągnęły się winnice. Uśmiechnęła się, gdy Ewen stanął tuż obok niej. Objął ją jedną ręką, a drugą wsunął pod szal, którym się otuliła, i delikatnie gładził wypukłość jej brzucha. – Mam nadzieję, że ci się tu podoba, kochanie – powiedział cicho. – Bardzo – odrzekła, podnosząc na niego rozkochane oczy. – To wielka radość mieć taką rodzinę. I wiesz… nigdy nie myślałam, że można być aż tak szczęśliwym. Jutro ogłosimy dobrą nowinę – dodała z westchnieniem, opierając się o niego. – Nasze dziecko będzie pierwszym z wielu. – Na początek jedno wystarczy – odrzekł, pochylając głowę i pieszcząc wargami jej ucho. – A… czy doznasz rozczarowania, jeżeli to będzie dziewczynka? Odwrócił ją twarzą do siebie i pocałował w usta długim, gorącym pocałunkiem. – Będę zachwycony córką – powiedział w końcu. – Ale gdybym mógł o tym zdecydować, to chciałbym i chłopca, i dziewczynkę. – Ale nie naraz! – Roześmiała się, przeciągając palcem po jego policzku. – Chciałabym mieć syna podobnego do ciebie. – A ja córkę, która będzie wyglądała tak jak ty. Alice ujęła jego dłoń i położyła ją sobie na brzuchu. – Czujesz? – Tak – odrzekł. – I jestem pewien, że z dzieckiem jest wszystko w porządku. – Urodzi się w Szkocji, w Barradine. – Wrócimy tam na długo przed jego narodzinami. – Kocham cię, Ewenie Tremain. I nigdy nie dam ci powodu, byś w to zwątpił. Pięć miesięcy później w Barradine urodziło się ich dziecko. Był to piękny, zdrowy chłopiec. I spełniły się słowa Alice. Ewen nigdy nie zwątpił w jej miłość.
Tytuł oryginału: Caught in Scandal’s Storm Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Ltd, 2015 Redaktor serii: Dom inik Osuch Oprac owanie redakc yjne: Dom inik Osuch Korekta: Lilianna Mieszc zańska © 2015 by Helen Dickson © for the Polish edition by HarperC ollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2017 Wydanie niniejsze zostało opublikowane na lic enc ji Harlequin Boo ks S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukc ji części dzieła w jakiejkolwiek form ie. Wszystkie postac ie w tej książc e są fikc yjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzec zywistych – żywych i umarłych – jest całkowic ie przypadkowe. Harlequin i Harlequin Rom ans Historyczny są zastrzeżonym i znakam i należąc ym i do Harlequin Enterprises Lim ited i zostały użyte na jego lic enc ji. HarperC ollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należąc ym do HarperC ollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właścic iela. Ilustrac ja na okładc e wykorzystana za zgodą Harlequin Boo ks S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone. HarperC ollins Polska sp. z o.o. 02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25 www.harlequin.pl ISBN 978-83-276-2877-0 Konwersja do form atu MOBI: Legim i Sp. z o.o.
Spis treści Strona tytułowa Prolog Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Epilog Strona redakcyjna