WIELKIE SERIE FANTASY MELANIE RAWN c y k l Wygnańcy Ruiny Ambrai TOM I Wyprawa TOM II Ucieczka TOM III Ambrai TOM IV MELANIE RAWN Przekład Anna Dunajs...
11 downloads
19 Views
14MB Size
WIELKIE SERIE FANTASY
MELANIE RAWN cykl
Wygnańcy Ruiny Ambrai
TOM I
Wyprawa
TOM II
Ucieczka
TOM III
Ambrai
TOM IV
MELANIE RAWN
Przekład
Anna Dunajska
Tytul oryginalu E X I L E S : THE RUINS OF AMBRAi
Ilustracja na okfadce JAMES WARHOLA
Redakcja merytoryczna MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta * ' MARIA GLADYSZEWSKA nil RBPim. M.HLASKI
*
00 01
f 13 0 T
°J?20 J
c l 'Szczytoicki 2 § ^
K 2 9 , til. R e j a Copyright © 1994 by Melanie Rawn All Rights Reserved
1 / 3
For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-225-0
9
Mundury Gw ardii Rady nadal dawały im ochroną, chociaż arogancja Lusiry nie robiła wrażenia na żołnierzach Legionu; raczej już okropnie ich denerwowała. Dopiero znacznie później Cailet odkryła, że Lusira zachowywała się tak najzupełniej świadomie: mieli znaczne opóźnienie, a nic ich nie mogło szybciej uwolnić od przymusowej obecności Legionu, jak bezpośredni rozkaz zniecierpliwionego dowódcy, nakazujący im wymarsz z miasta. Elin i Bard Falundir zniknęli już dosyć dawno, wraz z pozostałymi Magami. Zostało ich siedmioro: Cailet, Lusira, Taig, Elomar, Pier, Keler i Tiron. Maszerując szerokim nabrzeżem, skorzystali z pierwszej nadarzającej się okazji, by dać nura w jednąz bocznych uliczek - Jedna święta Fielto wie, czy kiedykolwiek się wzajemnie odnajdziemy-powiedział Pier. - Moja siostra z pewnością będzie nas szukać, musi jednak uważać, bo z kolei inni będą szukali jej. - Przecież oni są Magiczni - przypomniał mu Keler - mają do dyspozycji zaklęcia, Ochrony... - . . . których pewnie nie będą w stanie zastosować ze względu na zmęczenie - przerwała mu Lusira. Cailet rozumiała to aż nazbyt dokładnie. Od czasu niedawnego upadku wszystko ją bolało, przecięte czoło szczypało niemiłosiernie, zaś potłuczone ramię coraz bardziej sztywniało. Nasilający się lęk też w niczym nie pomagał. Nieumiejętność nałożenia Zaklęcia Niewidzialności wtedy, gdy było ono tak potrzebne, bardzo nią
wstrząsnęła. Z drugiej strony, skąd miała wiedzieć, jak to się robi? Przecież nigdy dotąd nie miała z czymś takim do czynienia. Nic też nie pojawiło się w jej umyśle: ani gotowa formuła zaklęcia, ani instrukcja, jak je ułożyć, ani nawet przekonanie, że w ogóle jest do tego zdolna. Teraz natomiast pojawiały się w jej myślach, jedna po drugiej, magiczne formułki, odNiewidzialności, dostępnej w ciągu sekundy, aż do wywołania Kuli-Kompasu dla każdego z uciekinierów, co zajęłoby niespełna pięć minut. Tak wiele wiem, pomyślała zjadliwie, tak wiele, że w końcu nie wiem nic. Czy tak to miało wyglądać, Gorsha? O to ci chodziło? - No cóż - podjął Taig - musimy odnaleźć dwadzieścia dwie osoby, Magów i Sprzysiężonych. Jest nas siedmioro, więc nie powinniśmy mieć problemu z pojawianiem się w wielu różnych miejscach, by tamci mogli nas łatwo zauważyć. Nawet jeśli się ukrywają. - A bezpieczne domy? - spytał Elomar. - Zapewne przestały już być bezpieczne. Rozdzielmy się i zacznijmy szukać. Pier, ty i Keler zaczniecie na wschodnim krańcu miasta i będziecie się posuwali w stronę centralnego placu. Luse, ty... - Nie - Cailet ze zdziwieniem usłyszała własny głos. Wszyscy spojrzeli na nią z nie mniejszym zaskoczeniem. - Pier, Keler i Tiron pójdą odzyskać nasze sakwy podróżne. Dołączycie do nas w kościele św. Tamasa, na ulicy Garncarskiej. -Cailet... - Wiem, co mówię, Taig - stwierdziła krótko. - Kościół był schronieniem na długo przedtem, zanim stał się nim sklep kapelusznika na Okrągłym Rynku czy też gospoda Mikleine. Dopiero po chwili Elomar wykrztusił: - Skąd ty o tym wszystkim... - Po prostu wiem - powtórzyła. - Wiem też, że nie musimy ich wcale szukać. Oni sami do nas przyjdą. - Tak, Dziekanie - powiedział Pier. Kiwnął głową w stronę Cailet i ostrzegawczo spojrzał na Taiga. Potem odszedł wraz z Kelerem i Tironem w stronę stajni, gdzie zostawili resztę swych rzeczy, nie pasujących do wyposażenia Gwardzistów Rady. Dzięki niech będą Świętym -pomyślała - za dobrze wychowanych, posłusznych mężczyzn. - Jak zamierzasz do tego doprowadzić? - spytał Taig, nie próbując udawać spokoju. Dziwnie się czuła wydając mu polecenia, on pewnie musiał czuć się tak samo wypełniając je. Jednak podświadomie oczekiwała od
niego automatycznego posłuszeństwa, zupełnie jakby była (iorynelem Dessem. Niejestem nim. Niejestem! Toja, Cailet... Mag-Dziekan. - Kościół św. Tamasa ma kształt rozgwiazdy - wyjaśniła, ruszając naprzód. - Taki plan budowli miałby sens na wyspie, skąd można płynąć we wszystkich kierunkach. Ale Renig leży przecież na wysuniętym w morze cyplu, więc jedyne ramię gwiazdy, wskazujące kierunek, gdzie nie da się stąd odpłynąć, jest skierowane dokładnie na północ. - Podobny kościół znajduje się w Pinderon - powiedziała z namysłem Lusira. - Bardzo zresztą ładny. Ale, Dziekanie, nie bardzo widzę... Mówiła dalej, jakby nikt jej nie przerywał. - Ceramiczne miniaturowe rozgwiazdy ludzie zostawiają w absydzie, wskazującej kierunek, w którym ma płynąć statek. To wota na szczęście, powierzające uwadze Świętych bezpieczeństwo załogi, jak gdyby kumulujące energię opiekuńczą św. Tamasa. To samo można jednak zrobić posługując się energią czarów. Magiczni wyczują wezwanie i odnajdą nas tutaj. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem - stwierdził Taig. Cailet wzruszyła ramionami. - B o nie jesteś Magiczny. A to, o czym mówię, jest częścią Przekazu Dziekana. Przerwała, gdy wyszli zza rogu prosto pomiędzy stragany. Ludzie widząc ich umykali spiesznie z drogi. Przy następnej przecznicy ponownie skręcili w pustą uliczkę i Cailet mogła mówić dalej. - Wszelkie istotne wieści, które powinny dotrzeć do Strażników Magii, przekazywane są w ten sposób. Wiadomość o zbliżającej się śmierci Dziekana, o konieczności obrony, o potrzebie wprowadzenia zmian w naszej polityce, czy też o kolejnej groźbie ze strony Panów Malerrisu... - Wieża Dziekana Bekke'a! - wykrzyknął Elomąr, po czym, zawstydzony, ściszył głos. - To najwyższe miejsce w całej Akademii, jeżeli to ma jakieś znaczenie. Cailet skinęła głową. - N i e ma, ale rzeczywiście to jedno z takich miejsc. Kolejnym jest Ośmiokątny Dwór. Ciemne oczy Lusiry błysnęły uciechą z dokonanego odkrycia. - Osiem kątów! We wszystkich kierunkach kompasu!
- Dokładnie. Mam zamiar wykorzystać w taki sam sposób sześć ramion rozgwiazdy, na planie której zbudowany jest kościół. Potencjalnie... - Cailet, zacznij znów mówić normalnie - zażądał Taig. - Energia : opieki, potencjalnie... nigdy przedtem nie wyrażałaś się w ten sposób! Postarała się zignorować krwawy rumieniec, zalewający jej \ policzki. - Bo nigdy nie musiałam - odparła sztywno. - Nie umiem tego i wyrazić innymi słowami. j - Wraz z wiedzą przejęła słownictwo dwóch wybitnych Uczonych \ - zwrócił uwagę Elomar. W srebrzystych oczach Taiga błysnęła uraza. Po chwili jednak uśmiechnął się z trudem i powiedział: - Przepraszam, Cai. Prawdę mówiąc, ten uczony język nie przeszkadza mi aż tak bardzo. Tylko proszę cię, nie mów, że zapamiętałaś te wszystkie świństwa, których Val Maurgen nauczył mojego brata. - Gdyby nawet pamiętała - wyjaśniła Lusira - to jest zbyt wielką damą, by się do tego przyznać. Św. Tamas jest o jakieś dwie przecznice stąd, prawda? Bardzo dawno nie byłam w Renig i niezbyt dobrze pamiętam. Rzeczywiście były to czteiy przecznice, ciche i spokojne. Cailet szła ogromnie wzburzona. Nie mogła już nawet otworzyć ust, by nie urazić czymś Taiga. I by Taig nie uraził jej. Wypolerowana, mosiężna tablica przy wejściu informowała odwiedzających, że kościół został ufundowany w roku 771 przez Ród Eddavarow, w dowód wdzięczności za szczęśliwy powrót Pierwszej Córki tego nazwiska z wojen przeciwko Vellerze Ganfallini. Poniżej niewielki, drewniany szyld głosił, że funkcję Kapłana Rezydenta tej świątyni sprawuje obecnie Fellis Eddavar. Cailet poprosiła Taiga, aby go odszukał i zajął jego uwagę. Elomar i Lusira mieli stanąć przy wejściu i uważać na drzwi. Podzieliwszy w ten sposób role, Cailet wyszła na środek świątyni. Od środkowego kręgu rozchodziło się promieniście sześć długich, wąskich, trójkątnych absyd. Jedna skierowana była dokładnie na północ, tam, gdzie leżał Stracony Kraj. Południowa, południowo-wschodnia i południowo-zachodnia wskazywały kierunek Wielkiej Viranki, oceanu opasującego całe Lenfell. Na północnym zachodzie znajdował się przesmyk morski, prowadzący do Tillinshir. Zaś na północnym wschodzie leżała Złowieszcza Zatoka. Cailet spodziewała się znaleźć wiele wotywnych rozgwiazd w tamtej absydzie.
8
Kafle pokrywające podłogę musiały chyba kiedyś cieszyć oczy bogactwem kolorów. Teraz jednak tylko gdzieniegdzie zachował się wyblakły wzór, głównie w kolorze morza, z delikatnymi plamami bieli i złota w niektórych miejscach, jak słońce i piana, wieńczące fale. Ściany domagały się nowych tynków i farby, zaś wąskie okna, rozmieszcżone dość przypadkowo w spadzistych dachach, dawno rozstały się już z szybami, przeżywszy wiele tutejszych sztormów. Światło, które przez nie wpadało, było żółtawe i tajemnicze, stwarzające nastrój odpowiedni dla czarów, które za sprawą Cailet miały się tu za chwilę odbyć. Pomimo obecności centralnego kręgu, w świątyni nigdy nie było Drabiny. Wyraźnie jednak wyczuwało się obecność prastarej magii, jak echo dawnego szeptu lub ciepło zdmuchniętej dopiero co świecy. Cailet zaczęła chodzić dookoła, szukając miejsca, gdzie moc okaże się najsilniejsza. Jednak wszystkie trójkąty wydawały się takie same. Wzruszając ramionami, wróciła na środek i zwróciła się twarzą na południowy wschód. Idąc od środka prosto do wąskiego końca obranej absydy, widziała wiszące gdzieniegdzie długie sznury nanizanych muszli i amulety uplecione z wodorostów, jedwabiu lub wełny. Na podłodze leżało dwanaście wotywnych rozgwiazd. Niektóre, jak zauważyła, miały barwy nie spotykane w naturze; niektóre były zupełnie pozbawione ozdób, kilka zaś, ku jej zaskoczeniu, było prawdziwych. Nie występowały one w ogóle na północ od Bleynbradden, zaś gdzie indziej należały do rzadkości. Dzięki swym nauczycielom wiedziała, gdzie można znaleźć rozgwiazdy. Wiedziała wszystko o amuletach. Wiedziała też, jak wykorzystać czubek absydy, by nadać kierunek swemu wezwaniu, które wyczują tylko Magiczni. Było jednak coś, czego nie wiedziała- czy jej wezwanie zostanie odebrane przez wszystkich Magicznych, również przez Panów? Póki jednak nikt jej o to nie zapytał, wolała nie zdradzać się ze swymi wątpliwościami. Niewielka Kula Magiczna, biało-złota i nieprzejrzysta, pojawiła się tam, gdzie jej rozkazała. Moc kłębiła się w niej, z każdą chwilą przybierając na sile. Po chwili kula eksplodowała. Zawarta w niej energia dotarła do końca absydy, minęła go i jak strzała pomknęła na północny wschód. Moja skłonność do zmierzania prosto do celu znowu się ujawniła, pomyślała i przeszła do kolejnej absydy.
Cailet wiedziała dokładnie, co zrobiła. A pewnego dnia - obiecała sobie marszcząc brwi - dowie się również, jak to zrobiła. Na razie mogła tylko mieć nadzieję, że jej wezwanie nie odbije się echem aż w Seinshir. Następny ładunek energii wysłała na południe od Renig poprzez tysiące mil otwartego morza, aż do Zamku Roke. Potem na południowy wschód, w stronę Dworu w Ryka. Północny wschód, północ, północny zachód... - Nareszcie skończyła. Skończyły się także jej siły. Mięśnie bolały ją jeszcze od czasu potyczki z prawdziwymi Gwardzistami Rady. Ale magia pochodziła z miecza, nie od niej. Podobnie jak wtedy, gdy roztrzaskiwała kulę magiczną Agvy Annison. Teraz jej moc była kompletnie wyczerpana, w skroniach pulsował tępy ból, zaś pod powiekami uwierał palący piasek. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak zmęczona. - Nic dziwnego, że nie robili tego często - mruknęła pod nosem i dowlokła się raz jeszcze na środek kręgu. Usiadła, czując, że nie jest w stanie się ruszyć. Kiedy podbiegł do niej Elomar, by zapytać, czy nic jej nie jest, odparła tylko: - W porządku. Teraz trzeba czekać. - Sami poczekamy. Ty idź spać. Wspaniała rada. Gdyby mogła jeszcze choć przez chwilę utrzymać otwarte powieki, nie omieszkałaby mu tego powiedzieć.
10
Sarra była pewna, że długo nie uda jej się pozbyć tego smaku z ust - niezbyt przyjemnej kombinacji wczorajszego wina, starego sera, spleśniałego chleba z dzisiejszego śniadania i od dawna nie mytych zębów. Nie był to na pewno jej pierwszy pocałunek, jeżeli jednak przyszłość nie ma do zaoferowania nic lepszego, zamierzała dołożyć wszelkich starań, by był ostatni. Dwie żołnierki Legionu z Ryka - elitarnej formacji, podlegającej nawet nie Auvry'emu Feiranowi, a samej Pierwszej Kanclerz-nakryły ich mniej więcej w tej samej chwili, kiedy Sarrze zaczynało brakować powietrza, więc prawie się ucieszyła z ich obecności. Przeszły po mokrym piasku i zajrzały pod drewniany pomost, uważając, by nie zahaczyć plecakami o wystającą drzazgę. - A to co takiego? Collan jęknął i udał zawstydzenie, uwalniając spod siebie Sarrę, zasłaniając krocze i jednocześnie próbując zakryć wijące się niesfornie loki. Rzucił jej dzikie spojrzenie, które mówiło wyraźnie: to ty musisz nas z tego wydostać. Cudownie. Z trudem łapiąc oddech, pisnęła: - Błagam, nie mówcie nic mojej matce! Szydercze rozbawienie pojawiło się na twarzach Legionistek nie bez dociekliwego zainteresowania anatomią Cola, dokładnie tak, jak w swej próżności przewidywał. Te wysokie, mocno zbudowane
11
dziewczyny, nosiły miecze w taki sam sposób, jak zamożne kobiety noszą biżuterię: z władczą godnością i absolutnym przeświadczeniem 0 nienaruszalności swojej pozycji. - Masz więcej gustu niż rozumu, domna - stwierdziła ta z jaśniejszymi włosami, szczerząc zęby na widok Collanowej imitacji zawstydzonej niewinności. - Założę się, że nieźle potrafi dogodzić. - Zrobię wszystko, tylko nie powiedzcie mojej matce lamentowała Sarra. - Ona by mnie zabiła! - A co się stało z twoim ubraniem? - Legionistka zwróciła się do Collana. - Ona... ona kazała mi się rozebrać - bąknął, obciągając na sobie koszulę, wczuwając się coraz lepiej w rolę Bogu ducha winnej ofiary. Uważał przy tym, jak spostrzegła Sarra, żeby dziury po oderwanych guzikach były dobrze widoczne. - A potem wrzuciła wszystko do moiza. - Nie powiem, żebym się jej dziwiła-powiedziała druga, śmiejąc się. Col autentycznie spłonął rumieńcem. Wprawiło to Sarręw takie osłupienie, że obiecała sobie zapytać go później, jak mu się to udało. Druga żołnierka krztusiła się ze śmiechu. - A ty nawet nie chciałeś na nią spojrzeć, co, chłoptasiu? - Biedny chłopiec. Shena, masz jeszcze tę opończę w plecaku? Trzeba mu przecież dać coś do ubrania. Chłopiec? - pomyślała z oburzeniem Sarra. - To przecież trzydziestoletni mężczyzna! JA mu kazałam, rzeczywiście! - Masz. Tylko obiecaj, że odniesiesz. Col skinął głową, otwierając jeszcze szerzej oczy. Kilka minut później Collan, skromnie zawinięty w opończę, nie licząc ociekających wodą, splątanych i niczym nie zakrytych włosów, które w tym stanie straciły swój rudy kolor, niezdarnie wstał z piasku 1 złożył pokorny, dziękczynny ukłon. Sarra miała ochotę go trzepnąć. - A pamiętaj, żeby mu odkupić to ubranie, które mu tak podle zabrałaś - skarciła jąjasnowłosa kobieta. - Nieładnie tak postępować z takim miłym, spokojnym chłopcem. —Tak, psze pani - ledwie wyjąkała Sarra. - Widzieliście może, żeby tędy ktoś przebiegał, jakby szukał kryjówki? Dwóch mężczyzn, dwie blondynki? Potrząsnęli energicznie głowami, Sarra zaś miała nadzieję, że jej mokre włosy nawet w najmniejszym stopniu nie wyglądają na blond.
12
- Tamci to Strażnicy Magii - usłyszeli groźne ostrzeżenie. - Jeśli zobaczycie kogoś takiego, macie natychmiast donieść o tym komuś •z Legionu. Znów gorliwie przytaknęli. -Wszystkim w mieście kazaliśmy pozamykać się w domach, ulice są puste, więc nikt was nie zobaczy - urwała, śmiejąc się. - Zresztą jeśli chodzi o niego, to i tak oprócz owłosionych nóg niewiele jest do oglądania. A szkoda. Tak czy inaczej, maszerujcie prosto do domu. A jeżeli ktoś was zatrzyma, pokażcie to. Podała Sarrze małą, kwadratową, mosiężnąplakietkę, z wyciętym pośrodku okrągłym otworem. - Oddacie to, kiedy będziecie o zmierzchu odnosili opończę na nasz statek, zgoda? No, uciekajcie. - Tak, pani - wyszeptała Sarra, nie mogąc uwierzyć, że im się udało.-Dziękuję! - 1 pamiętaj, dziewczyno, że chociaż kobieta ma prawo iść z każdym mężczyzną, który jej się spodoba, to jeżeli wiesz, że twoja matka by tego nie pochwalała... - 1 kto to mówi? Dobre sobie! -parsknęła Shena. - Twoja matka przyłapała cię z woźnicąz Czwartego Stanu, jak miałaś piętnaście lat! - Szesnaście. A zresztą nie chciałam go na męża - oznajmiła pogardliwie jej towarzyszka. Po chwili dodała, mrugając do Sany. - A miał się czym pochwalić, prawie tak, j ak ten twój. No, uciekajcie już, a następnym razem bądźcie ostrożniejsi. Skinąwszy im głowami, Legionistki wyszły znów na słońce, a potem wspięły się po skrzypiących schodach na szczyt pomostu. - Czy wiesz, co to znaczy? - mniknęła Sarra. - Bezpieczne przej ście nie tylko przez miasto, ale i poza bramę miejską. - Naprawdę? - wyprostował się, przeczesując palcami wilgotne loki. - To całkiem nieźle. - Podziwiam twój entuzjazm - skwitowała Sarra. - A teraz wynośmy się stąd. W tym wypadku wyjątkowo zgadzam się z poleceniem Legionistek. Niebieskie oczy, jeszcze bardziej błękitne poprzez kontrast z atramentowymi smugami barwnika z małży, spojrzały na nią z góry, najwyraźniej rozbawione. - No, już, Pierwsza Córko, nie dąsaj się. Wiem, że to dla ciebie zawód, ale nie warto się gniewać tylko dlatego, że za wcześnie nadeszły... * Gdyby w tej chwili mogła skorzystać ze swej magii, za chwilę zostałyby z niego drzazgi. Mogła jednak wykorzystać - i dokładnie
13
wiedziała, jak to zrobić—trzydzieści wieków arogancji kobiet Krwi. Wędrując spojrzeniem w kierunku jego krocza, szczelnie okrytego opończą, powiedziała słodko: -Zdaje się, że najcięższy zawód przeżyłeś ty. Ateraz... czy możemy już iść? Renig było jak wymarłe.Uliczni sprzedawcy porzucili w pośpiechu swoje stragany, sklepy zamknięto na cztery spusty, nawet zwykle wszechobecni żebracy jakby rozpłynęli się w powietrzu. Sarra nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby Collan jej tego nie uświadomił. - Żebracy? Wskazał jej narożną budowlę, przytrzymując rozwiewające się poły opończy. - Widzisz tę świątynię? To Św. Maurget Szybkopalca.Tutaj się zawsze zbierają. Zdaje się, że kiedy Legion z Ryka nakłada sankcje na miasto, to naprawdę nie żartują. - Wszyscy do domu, zamykać drzwi i okna? Przytaknął. - Tylko nie pytaj mnie, gdzie się wtedy podziewają żebracy. Nie jest to zawód, którego bym kiedykolwiek próbował. Nie zatrzymując się, choć skręcona kostka dokuczała jej coraz bardziej, spojrzała w górę, zaskoczona. - Dlaczego mówisz o tym „zawód"? Jakby byli rolnikami czy szewcami. - Bo oni wykorzystują bardzo konkretne umiejętności, za które dostają zapłatę. Nigdy nie żebrałem, ale często występowałem na ulicach, a to bardzo zbliżone zajęcie. - Uczciwa, ciężka praca. - To przecież nie kradzież - odparł. Nagle dał nura w jedną z bocznych alejek, wtapiając się w popołudniowe cienie. - Collan! -krzyknęła, aż przeraził ją dźwięk własnego głosu. Serce waliło jej coraz szybciej, gdy nerwowo rozglądała się po opustoszałej ulicy. W chwilę potem do jej uszu dotarł wstrętny, metaliczny zgrzyt, dobiegający z głębi alejki. -Collan! - Na co czekasz? Chodź! Pobiegła za nim, przeklinając bolącą kostkę. Alejkę zamykała mierząca przynajmniej dwanaście stóp kamienna ściana, a przy niej studnia z pompą i niewielka kapliczka ku czci św. Viranki. Col usiłował właśnie skłonić pompę, by zechciała użyczyć im nieco wody. W końcu
14
jego wysiłki przyniosły efekt w postaci silnego, nieprzerwanie płynącego strumienia. - Zmyj z siebie to wszystko - powiedział. - To czysta woda. Tu jest Pustkowie, a zatem zostaniemy złodziejami. Uklękła, wsadzając głowę pOd kran. Jedynie dobre mydło mogłoby zmyć ciemny pigment z jej włosów, na razie jednak musiała się zadowolić samą wodą. Wyszorowała też twarz i szyję, płucząc raz jeszcze ubranie, a następnie zamieniła się miejscami z Collanem. Napierała na dźwignię pompy całym swym ciężarem, podczas gdy on się mył. - Potrzebne mi jest suche ubranie - stwierdziła. - Tobie zresztą też. Mam przy sobie kilka groszy... - ...i jeszcze mniej wyobraźni-przerwał jej. - N i e ruszaj się stąd, Pierwsza Córko. Pobiegł z powrotem aleją. Sarra popatrzyła na szczelnie zamknięte okna, mając szczerą nadzieję, ze żadnemu z szacownych mieszkańców Renig nie przyjdzie do głowy podglądać przez szpary w okiennicach. Wyżęła włosy i skręciła je w ciasny kok, związując na karku. Ogarnęła jązłość, gdy poczuła, jak bardzo drżą jej palce. Ostatnio zdecydowanie nie lubiła zostawać sama. Collan wrócił po chwili, już bez opończy, w samej koszuli, która sięgała mu do połowy uda. Dźwigał wielkie naręcze ubrań. - Oczywiście nie będą pasować - stwierdził z rezygnacją, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądał w cudzym ubraniu. W dodatku nie będę miał butów. - 1 ty to wszystko ukradłeś? Wciskając jej większą część tobołu do potrzymania, wciągnął na siebie bure spodnie. Skrzywił się, bo kończyły się dobrze ponad kostką. - Zostawiłem opończę jako zapłatę. - Przecież to własność Legionistki. - N o to co? Ja zabrałem jej tylko opończę, a ty chcesz jąpozbawić pracy. -Ale... przecież ktoś rozpozna, co to jest... - Mogą j ą przecież pociąć albo ufarbować. To dobry materiał. Podaj mi to czarne. Zrobiła, jak sobie życzył. Surdut został najwyraźniej uszyty na kogoś o podobnym wzroście, ale znacznie węższej klatce piersiowej. Nie było sposobu, żeby go zapiąć. - No? Reszta dla ciebie. Tylko się pospiesz.
15
Gdyby mu powiedziała, żeby się odwrócił, wyśmiałby ją. Zresztą i tak przynajmniej za niektórymi z tych okien muszą tkwić podglądający ludzie. I przecież nie będzie to pierwszy raz, kiedy jakiś mężczyzna J ujrzy ją nagą. Pamiętała dobrze tamto popołudnie w Shellinkroth, spędzone na beztroskim pluskaniu się w strumieniu. Ale dwaj spośród tamtych mężczyzn byli lekarzami, zaś dwaj pozostali nie byli w najmniejszym stopniu zainteresowani jej kobiecymi wdziękami. \ Collan też zresztą nie był, tyle że z innych powodów. Zaczęła więc odpinać guziki koszuli. Nie wiedziała, czy chciał z niej zakpić, czy też obudziła się w nim śpiąca dotąd twardym snem lycerskość, dość, że oddalił się w stronę ulicy, zostawiając ją samą. Wyciągnęła pospiesznie z kieszeni sześć groszy, dwa srebrne orły i mosiężny token, a następnie porzuciła ociekające wodą ubranie, zostawiając je przy pompie. Skacząc na jednej nodze, wciągnęła jeden długi but. Musiała jednak oprzeć nogę na ścianie, by to samo zrobić z drugim. Następnie pospieszyła w ślad za Collanem, którego znalazła opartego nonszalancko o ścianę tuż za rogiem. - Wy glądasz czarująco -- rzekł, przeciągając sylaby i mierząc ją wzrokiem od stóp do głów. Brunatne spodnie przylegały do niej ciasno jak druga skóra, zaś jaskrawożółta koszula była cała postrzępiona, bez kołnierza i zdecydowanie nie w jej kolorze. Nie założyłaby tych rzeczy nawet mając zamiar wytarzać się w błocie, gdyby miała jakikolwiek wybór. - Nawzajem - syknęła, obrzucając go wściekłym spojrzeniem.Podwiń bardziej nogawki. Jesteś teraz parobkiem, odprowadzającym swojąpaniądo jej wiejskiej posiadłości. Zaszurał nogami po kamieniach, nawijając niezdarnie na palec jeden z opadających na czoło kędziorów. - Tak, psze pani, wedle życzenia, psze pani. - Służalczość ci zdecydowanie pasuje - stwierdziła, ostentacyjnie go wyprzedzając. Natychmiast pożałowała swoich słów. Zawdzięczała mu życie, swoje i Cailet; naprawdę zasługiwał z jej strony na coś lepszego. Nie wiedziała jednak, jak go przeprosić, nie pogarszając jeszcze sprawy. Milczała więc, obiecując sobie, że na przyszłość będzie dla niego zdecydowanie milsza, bez względu na to, jak bardzo j ą zdenerwuje. Gospoda Pod Rozbitkiem znajdowała się na wschód od Renig, przy Drodze Przybrzeżnej. Aby jednak zachować wszelkie możliwe środki ostrożności i uniknąć skojarzenia ich ze zbiegłymi Magami czy
16
cv,łemkami Sprzysiężenia, opuścili miasto przez Bramą Farmerów, wychodzącą na północ. Collan tylko się kłaniał i rozglądał trwożliwie, j-dy strażnik wywrzaskiwał kolejne pytania, kierując je do Sarry. Spoglądała na niego jak ucieleśniona niewinność. Zwierzyła mu się słodkim głosikiem, że bardzo się boi tych strasznych Magicznych i chciałaby tylko bezpiecznie dotrzeć do domu. - Dlaczego ten mężczyzna ma odkrytą głowę? - Oni... oni zabrali mu czapkę i wcale nie oddali, bo... bo chcieli zobaczyć, jaki ma kolor włosów - wykrztusiła Sarra. - Szukają jakiegoś blondyna i rudej dziewczyny, a może odwrotnie? Proszę, ja tylko chcę iść do domu, do mojej mamy! - No to już was tu nie ma! Mosiężny token spełnił swoje zadanie, czyli otworzył im drogę, irdnak został przez strażnika skonfiskowany. Bolała nad tym, bo mógłby posłużyć jako wzór dla przyszłych falsyfikatów. Oddała go jednak ze świetnie udaną ulgą, ruszając drogą tak szybko, jak tylko pozwalała jej skręcona kostka, by tym bardziej podkreślić swój strach. Gdy skryli się już za wzgórzem, zeszli z wytyczonego traktu, kierując się na wschód. Nie było już szans, by dotarli do gospody przed zapadnięciem zmroku. Collan prowadził w stronę niewielkiej wioski, oddalonej o osiem mil od Renig, obiecując, ze przynajmniej spędzą tę noc w towarzystwie przyjemnie ciepłych koni. Sarra uznała, że dwa łykawe perszerony mają się zdecydowanie lepiej, niż mieszkający tam ludzie. Nieduże wspólne poletka, cztery zapadłe w ziemię chaty i dziesiątka ludzi, których spotkała, a którzy, według Collana, stanowili połowę mieszkańców - wszystko to było siermiężne i jakby spatynowane. To samo można było powiedzieć o serze i podpłomykach, które kupiła dla nich na obiad. - T o się właśnie nazywa „bieda", Pierwsza Córko -poinformował ją Collan, gdy układali się na noc w szopie. Następnie oderwał zębami kawałek sera, zakąsił plackiem i popił wielkim łykiem wody, zaczerpniętej wprost z wiadra dla konia. - Żebyś na przyszłość wiedziała - dodał. Sarra miała wielką ochotę powiedzieć mu, że rozpoznała biedę bez jego światłej pomocy. Jednak prawdę rzekłszy, nigdy przedtem nie zdarzyło jej sifi spotkać takiego ubóstwa. Podczas swych podróży odupadłych siedzib, czasem wyodrębniając napatrzyły czeniom gospodarzy. Widywała je nawet je z krajl łiociaż lady Agatine starała się zapewnić w okolj oim poddanym. Ale to miejsce, z szopą, godziwjlbytów^yp asami i czymś, co w tych stronach uchodziło czterenra^atąc^ft
17
¡ c / i ^r*
i
n
€
««P
6z m:
za tawernę, nie mieściło się w jej dotychczasowym pojęciu o ludzkich siedzibach. Ci ludzie mieli dach nad głową, coś do ubrania i marne jedzenie. Ale gdyby burza zerwała dach albo ubranie się podarło, albo też któregoś roku trafiła się susza... Gdzie są ich rodziny? - zadała sobie gorączkowe pytanie. - Dlaczego Pierwsze Córki z ich Rodów pozwalają im żyć w takich warunkach? Collan przestał żuć, wpatrując się w niąpoprzez zapadający mrok. -Niemożliwe, żadnej błyskotliwej odpowiedzi? Kiedy nadal się nie odzywała, zaśmiał się nieprzyjemnie. j -Nieładne, prawda? Ale chyba wreszcie pora, żebyś zobaczyła, co tacy jak wy zrobili najlepszego. -Tacy jak my? Powiedział to już raz wczoraj w więzieniu; dzisiaj zabrzmiało to jeszcze gorzej. - Ż y j ą tu trzy Rody, przynajmniej jeden z nich wysokiego Stanu. Kobieta, do której należy tamta szopa, jest z Karellosów, przynajmniej sądząc po znaku Kwadratu w Polu, widniejącemu na jej tarczy. Czy jednak ma dostęp do dziedzictwa Karellosów? Gdzie są inni z jej Rodu, należącego do Pierwszego Stanu, gdy potrzebne są jej buty czy więcej ziarna na zasiew? W całym Lenfell znajdziesz dobry milion podobnie ; żyjących ludzi. ; - Właśnie z myśląo takich ludziach zawiązano Sprzysiężenie. - Więc chciałabyś, żeby stali się rycerzami wolności? - Ponownie; przechyliłkubek, napełniony zatęchłą wodą, głośno przełknął i zaśmiał się ostro. - Wolności od czego? Rządów Anniyas? Co oni wiedzą na temat Anniyas? Żyją tak, jak żyli od czasu, kiedy na Pustkowiu dało sięponownie zamieszkać, i jak pewnie będą żyli długo po tym, jak ty czyja pomrzemy. Więc o co tutaj chodzi, Pierwsza Córko? To dzięki tobie i twoim Panom Krwi ci ludzie zaczęli tak żyć - a teraz ty chcesz im to życie zmienić. Przynajmniej tak twierdzisz. I zrobisz to dokładnie według swego widzimisię, tak, jak podobni tobie zawsze robili, nie pytając nikogo o zdanie. Tutaj już wyczerpała się jej cierpliwość. - Odmawiam wzięcia odpowiedzialności za sposób, w jaki ci ludzie żyją! Ale coś ci powiem, Collanie Rosvenir. Mam zamiar wziąć pełną odpowiedzialność za zmianę tego stanu rzeczy! - Dowiedź tego - zaproponował. - Nie mnie, im. Znajdź sposób, by ich przekonać, że walka przyniesie im poprawę losu. - Nie mogę tego zrobić, dopóki nie wygraliśmy! Wtedy dopiero będziemy mogli przeprowadzać takie zmiany!
18
Przecież właśnie to próbowałem ci powiedzieć! I i/icwięćdziesięciu dziewięciu na stu mieszkańców Lenfell nie ma łiksolutnie żadnej władzy! A ten jeden na stu, który ma, egzekwuje ją /ii pomocąbata. Dlaczego ci ludzie mieliby myśleć, że zachowasz się Inaczej, kiedy już zasiądziesz w Radzie? Zwykła uczciwość kazała jej milczeć. On miał rację. Aby mądrze korzystać z władzy, trzeba było ją najpierw posiadać - a ci, co ją posiedli, rzadko kiedy mieli dostatecznie dużo rozumu, by sprostać jej Wymogom. -No?-ponaglił. Zduszonym głósem powiedziała: - Niewykluczone, że jedyne, czego możemy oczekiwać, to milczące przyzwolenie. Zgoda na istniejący stan rzeczy, jak byłeś uprzejmy zmiważyć ubiegłej nocy. - Więc jednak słuchałaś. Uważasz, że ludzie będą się po prostu przyglądać z założonymi rękami, nie próbując was powstrzymać? -Tak, Collan, tak właśnie uważam. Gdy w końcu zwyciężymy, oni /rozumieją. - Niech ci będzie, Pierwsza Córko. Jednak na wypadek, gdyby to umknęło twojej uwadze, powiem ci jeszcze coś na temat biedy. Żal ci łych ludzi, prawda? - Oczywiście, że tak! Dlatego właśnie chcę im pomóc! - A co by się stało, gdybym ci powiedział, że bardzo ci współczuję, bo nie masz dostępu do swojej magii? - Widząc jej reakcję, prychnął 'triumfalnie: - Patrzcie tylko, jak się nastroszyła, jak jeż dźgnięty patykiem! Wiesz teraz, o co mi chodziło? O dumę, Sarro. Tutejsza Pomna Karellos mogłaby pewnie zgłosić się po pomoc do kogoś z jej Rodu. Ale wtedy to naprawdę byłoby żebractwo. Widzisz teraz różnicę? Zaciskając zęby, skinęła głową. - 1 jeszcze jedno. Bieda nie jest uszlachetniającym cierpieniem, wolnością od balastu rzeczy materialnych, czy też zgodnym wysiłkiem dobrych, porządnych ludzi, robiących co się da, żeby przetrwać. Ubóstwo jest brudne, brutalne i pachnące mordem. Więc śpij dzisiaj blisko mnie i trzymaj ten swój nóż w pogotowiu. Z tymi słowy dokończył swój chleb i ser, popił ostatnim łykiem pozostałej jeszcze wody i ułożył się na słomie. Zmusiła się do zjedzenia swojej części, wiedząc, że będą jej potrzebne siły. Następnie położyła się tuż przy nim, ściskając w dłoni obnażony nóż.
19
-Collan? -Hmmm? -Wiele o tym myślałeś, prawda? -Niespecjalnie. - N o to dlaczego...? Długo nie odpowiadał. j - Zanim zaczniesz zmieniać świat, Sarro, musisz go najpierw zobaczyć takim, j aki naprawdę .jest. - 1 myślisz, że teraz go takim nie widzę. ; - Uczysz się. Zostań ze mną, a nauczysz się jeszcze więcej. Nie uznała za stosowne przypomnieć mu, że to on przyłączył si< do niej, do Magów i Sprzysiężonych, a nie odwrotnie. Zdumiała j; własna powściągliwość. Nagle odezwał się znowu, kompletnie j ą zaskakując: - Po prostu bardzo bym nie chciał, żebyś rozbiła się o ściany których istnienia nawet nie podejrzewasz. - Jestem twardsza niż myślisz - odparła. - Niech ci będzie - powtórzył. - Dobranoc, Pierwsza Córko. ! Po kilku minutach wyszeptała: - Przestań mnie tak nazywać. Collan jednak już spał. i
10
- ...zielona sałata z lekkim sosem, duszona wołowina w łagodnym pieprzowym sosie, marchewka glazurowana, a na deser... - Czekolada - dokończyła Glenin. Kucharz wydął wargi i zajrzał do pokaźnego notatnika. - Bardzo mi przykro, Pani, ale zgodnie z planem dopiero w następnym tygodniu... - Czekolada - powtórzyła. - Dieta, zalecona przez osobistego lekarza Pierwszej Kanclerz, wyraźnie zabrania... - Osobisty lekarz Pierwszej Kanclerz nie spodziewa się dziecka, tylko ja. Garon przerwał niemą adorację Glenin na chwilę potrzebną do wypowiedzenia kategorycznej opinii: - Jeśli moja Pani żąda czekolady, będzie miała czekoladę. - Jeśli mogę zwrócić uwagę, o Panie..., delikatne zdrowie Pani, z poranną niemocą i rozmaitymi przypadłościami, wymaga... - Ależ jej nic nie jest, prawda, najdroższa? Glenin uśmiechnęła się w odpowiedzi. Nie poczuła nawet najlżejszego ukłucia od tamtego czasu w Ambrai. Kucharz nie dawał za wygraną. - Chciałbym również zwrócić uwagę, że obecny przyrost wagi wynosi już, według doktora, o trzy funty za dużo, i że...
21
t iIi-iiim |n ,'<-1 wiiIm mu znowu, ;;lównie dla przyjemności okazani '•it; kniiM-kwi'iiln,| w fi;|j'ii ostatnich dziesięciu minut nie dane m " l«vli> dokończyć nawet jednego zdania. Hędę lak gruba, jak będzie mi się podobało. Chcę tyć, jedząc'1 c/.ckohitę Ir/.y razy dziennie, rano, w południe i wieczorem. A teraz; idź i zmień mój jadłospis. | Ale, Pani Glenin... f - Wynocha - rozkazał Garon. Gdy zostali już sami, podniósł j e j dłoń do ust i powiedział: - Kochanie, on może mieć rację. Przeczytałem o ciąży i dzieciach wszystko, co tylko wpadło mi w ręce. Im bardziej kobieta utyje, tym trudniejszy bywa poród. Nie przeżyłbym, gdybyś musiała cieipieć choćby o sekundę dłużej, niż to absolutnie konieczne. I tak nie wiem, jak przeżyję to, przez co będziesz musiała przejść. Sama myśl o tym po prostu mnie dobija. Gdybym mógł, wziąłbym to wszystko na siebie. O tak, naturalnie. Mężczyźni składali tę niezwykle wspaniałomyślną ofertę od wieków, wiedząc, że niczym nie ryzykują; ze względu najej całkowitą niewykonalność. Zareagowała jednak tak, jakby jego propozycja była niezwykle odkrywcza i niepowtarzalna wiedziała bowiem, że ze wszystkich mężczyzn, którzy to mówili, on jeden był naprawdę szczery. - Wiem, Garonie. Dziękuję, że jesteś dla mnie taki dobry, ale naprawdę nie musisz się martwić. Jestem bardzo silna. A teraz wybacz mi, kochanie. Codziennie po południu mam zaleconą drzemkę. - Będę w zasięgu głosu, gdybyś czegoś potrzebowała. Patrzyła, jak się oddala, zaś jej uśmiech powoli ustępował miejsca nachmurzeniu. Nie miała właściwie nic przeciwko czułej opiece, ale jeżeli wkrótce nie znajdzie Garonowi jakiegoś zajęcia, doprowadzi ją do szaleństwa. Ułożyła się na stojącym przed wielkimi oknami szezlongu; otulając nogi miękkim pledem obserwowała wyścigi żaglówek na jeziorze. Łodzie w oficjalnych barwach dwunastu Rodów śmigały wzdłuż wytyczonego toru, tłocząc się przy bojach manewrowych, błyskając w słońcu wypolerowanym, mosiężnym osprzętem i srebrno-złotą farbą. Wygrała, jak zwykle, łódź Donniyasów, prowadzona pewną ręką męża Elsevet. Może powinna skłonić Garona, by zajął się żeglarstwem. Wszystko, tylko nie to ciągłe trzęsienie się nad nią. Nie żeby chciała powrotu do jego poprzednich rozrywek: grania w karty za jej pieniądze, spijania jej wspaniałych win i uwodzenia jej przyjaciółek. Coś niegroźnie zabijającego czas, myślała, gdy jaskrawe
22
-.ic.li' przybijały do brzegu. Coś, w czym mógłby odnosić znaczące .akcesy, by ona mogła się skromnie uśmiechać, słysząc, jak inni wychwalają jej męża... co z kolei spodobałoby się jego matce. Anniyas zdecydowanie źle znosiła konieczność ustąpienia pierwszego miejsca w sercu swego ukochanego chłopca. Nie poddawała się bez walki, żądając jego obecności na wszystkich ważniejszych i mniej ważnych spotkaniach, zabierając go na obiadki w najdroższych zajazdach, opłacając nowe, odpowiednio kosztowne i il >rania. Glenin zastanawiała się, kiedy Anniyas uzna, że to się na nic nic zda. Niektórzy mężczyźni rzeczywiście zachowywali się dziwacznie na wieść o swoim przyszłym ojcostwie; mogło to, przynajmniej do pewnego stopnia, tłumaczyć ślepe przywiązanie Garona. Jakkolwiek aę sprawy miały, Anniyas wcale się to nie podobało. A kiedy dziecko sięjuż narodzi... przed oczami Glenin pojawił się alarmujący obraz Garona i Anniyas, razem trzęsących się nad kołyską. Jesteś mój i tylko mój - pomyślała, głaszcząc swój rosnący brzuch. - Wyrzekłam się swej Pierwszej Córki, ale ciebie się nie wyrzeknę. Nigdy. Uspokojona własną determinacją, odprężyła się i oddała marzeniom o czasach, gdy syn będzie już na tyle duży, by uczyć go magii. Sama nauczy go wszystkiego, prowadząc przez kolejne strony Kodu Mallerisów, obserwując, jak nabiera zręczności i pewności siebie. Nie dopuści do tego, by stał się kolejnym Chavą Allardem, utalentowanym, lecz pozbawionym choćby grama samodyscypliny. A jego ojciec nie będzie na niego spoglądał z dezaprobatą, tak jak to robił Vasa Doriaz, patrząc na swego syna. Ale może to zrobić Anniyas. No cóż, Glenin będzie musiała po prostu trzymać babkę i ojca chłopca jak najdalej od niego. Anniyas miała swojąpolitykę, ale Garonowi trzeba by naprawdę szybko znaleźć jakieś odpowiednie zajęcie. Glenin nie miała zamiaru dopuścić, by ojciec miał choćby najmniejszy wpływ na kształtowanie się osobowości dziecka. A już szczególnie, jeśli chodzi o gust w doborze ubioru. Marzyła o swoim synu tak, jak inne kobiety marzą o swej Pierwszej Córce. W miarę upływu czasu, czując, jak rośnie i zmienia się jej ciało, zdała sobie sprawę, że nigdy nie odczuwała obecności tamtego dziecka tak, jak czuła teraz jego. W przypadku nie narodzonej córki nigdy nie zastanawiała się, jak też będzie wyglądać, kogo przypominać - a teraz? Dobrzy Święci, niech tylko nie będzie podobny do Anniyas! Musi być wysoki, przystojny, szeroki w ramionach i ujmujący - jak Auvry Feiran.
23
- Słyszysz, maleńki? - szepnęła marząco do dziecka. - N i e będziesz niezgrabnym klockiem, jak Anniyas! Wyrośniesz duży i silny, jak twój dziadek. Nagle uzmysłowiła sobie, że był jeszcze inny dziadek - i inna babcia. Po raz pierwszy od wielu lat Glenin usiłowała przypomnieć sobie, jak wyglądała Maichen Ambrai. Pamiętała bardzo ciemne oczy, bardzo jasne włosy i niezwykłą urodę. Jednak dokładny wygląd matki zdawał się jej umykać. Wiedziała jednak, że jej matka musiała być olśniewająca - o jej urodzie śpiewano pieśni, jak Lenfeil długie i szerokie. O drugim dziadku swego syna nie wiedziała kompletnie nic. Jednak sam Garon był niezwykle przystojny - wszyscy bez wyjątku tak uważali - zaś Anniyas nazywała go wykapanym obrazem swego ojca. Może więc naprawdę nie było się o co martwić. - Troje przystojnych dziadków musi mieć przewagę nad jedną brzydką babką- mruknęła do dziecka. - Będziesz bardzo piękny, nie mam co do tego wątpliwości. Tak samo piękny jak ja, według słów mojego ojca, który już w pierwszej minucie mojego życia przepowiedział mi urodę. Oznaczało to jednak, że z czasem przy jej pięknym synu pojawią się jakieś inne kobiety. I pewnego dnia spotka ją to samo, co teraz stało się udziałem Anniyas. Nie. Nie mój syn. On nigdy by mnie w taki sposób nie potraktował. Będą nas tańczyć nie tylko więzy Krwi i uczucie pomiędzy matką a synem. Będziemy związani poprzez magię, a to coś więcej, niż kiedykolwiek mieli Garon i Anniyas. O wiele więcej. Anniyas była zbyt zajęta sprawami politycznymi, dotyczącymi Rady i Zgromadzenia, by móc poświęcić wiele czasu Garonowi, gdy jeszcze był dzieckiem. Kochała go ogromnie, to pewne, ale chociaż był on dla niej samym centrum wszechświata, ona nigdy nie stała się czymś takim dla niego. Picie, hazard, i wreszcie kobiety stały się dla niego sposobem wypełniania pustki - i, być może, zwracania na siebie jej uwagi. Glenin poruszyła się niespokojnie na szezlongu, nie chcąc zrozumieć jego motywów, bo może wtedy musiałaby mu współczuć. Jednak widziała w tym, co się przydarzyło Anniyas, bardzo ważną lekcję i przestrogę, by nie popełnić tego samego błędu z własnym synem. - Poświęcę ci cały swój czas, mój ty najdroższy - przyrzekła, głaszcząc brzuch, - Będę cię uczyła i kochała, będziemy zawsze razem. A kiedy pewnego dnia ożenisz się, jeśli to w ogóle nastąpi, ona, ta kobieta, nigdy nie będzie w stanie zająć mego miejsca. Nigdy. Bo nasz
24
związek będzie tak silny, jak mój z ojcem: podobieństwo myśli, uczuć i dusz. Nawet bardziej: oboje będziemy Malerryjczykami, od pierwszego tchnienia magii w naszych ciałach. Pozwoliła, by magia rosła w jej umyśle, tak jak dziecko w jej ciele. To uczucie przypomniało jej inne, z czasów, gdy Golonet Doriaz przybył, by ją uczyć: była wtedy brzemienna magią, całkowicie skoncentrowana na tym, by dać jej się rozwinąć. Jej zmysły wyostrzyły się: doleciały do niej od strony jeziora beztroskie okrzyki żeglarzy, ożywczy powiew wiatru, zapach perlącej się w słońcu wody, młodej trawy - i wezwanie potężnego Strażnika Magii.
12
-Muszę stwierdzić, że była to najdziwniejsza rzecz, jaka zdarzyła mi się w życiu - Elin Alvassy potrząsnęła spadającymi jej na czoło złotymi lokami, dolewając wina sobie i Cailet. - Dlaczego? - Cailet była naprawdę zaciekawiona. Wiedziała, co zrobiła, nie miała jednak pojęcia, jakie to przyniesie efekty. Dzięki niech będą Św. Miramili, udało się: siedmiu Strażników Magii i ośmiu Sprzysiężonych, uwolnionych niedawno z więzienia w Renig, spało właśnie spokojnym snem w pokojach na piętrze i w stajniach Gospody Pod Rozbitkiem. Przez dwa dni ściągali z różnych stron, aż wreszcie zebrali się wszyscy. Wszyscy oprócz pięciu. Trzech Magów pojmano podczas pierwszego przemarszu Legionu przez miasto; schwytano też dwóch Sprzysiężonych, którzy nieopatrznie wytknęli głowy z kryjówki. Taig sugerował, żeby wrócić po nich do miasta, chociaż wiedział tak samo dobrze, jak inni, że zostali dawno zgładzeni. Elin rozejrzała się po sali, trochę zbyt wyraźnie szukając odosobnienia. Było dość tłoczno: okoliczne chłopki i ich mężowie, kowal z kuźni, znajdującej się nieopodal na Drodze Nadbrzeżnej, i jego uczeń, oraz trzy rozchichotane dziewczyny, obchodzące dzień osiemnastych Urodzin. KelerNeffe i Tiron Mossen zabawiali rozmową niezbyt dostojną jubilatkę, Taig gawędził z kowalem, zaś Elomar siedział osobno z Lusirą - chcąc uniknąć jednoznacznych spojrzeń siedzących w gospodzie mężczyzn, ale także po to, by bez zwracania
26
na siebie uwagi móc obserwować tylne drzwi. Sama zaś Cailet siedziała na nieheblowanej ławie, ciągnącej się pod ścianą przez całą długość izby; przed nią było wolne miejsce pomiędzy stołami, zaś po jej prawej stronie dobry widok na drzwi. Znalazła to miejsce w sposób zupełnie naturalny: kolejny efekt działania Przekazu. Miała jednak poważne wątpliwości, czy ta umiejętność pochodziła od Uczonego Dziekana Adennosa. Z klepiskiem zamiast podłogi, powałą tuż nad głowami gości, przesiąknięta zatęchłym zapachem skwaśniałego wina, ledwo oświetlona ogniem z paleniska, Gospoda Pod Rozbitkiem była najposępniejszym miejscem, jakie Cailet kiedykolwiek widziała. Jednak choćby nawet chciała, nie mogłaby nic zarzucić tutejszej kuchni proste, wiejskie jedzenie, lepsze nawet niż w Ostinhold - czy też gościnności. Tę ostatnią wywołało wspomnienie nazwiska Collana Rosvenira. Sprawiło ono istny cud, przynajmniej jeśli chodzi o osobę właścicielki gospody. Z początku podejrzliwa i zdenerwowana gwałtownym obudzeniem o godzinie drugiej, usłyszawszy o Collanie natychmiast stała się serdeczna. Domna Kelia Theims wraz z czterema ciemnookimi córkami krzątały się wtedy chyba do trzeciej, przygotowując gorący posiłek, zmieniając pościel we własnych łóżkach, by odstąpić je nowo przybyłym, i zasypując podróżnych niezliczonymi pytaniami na temat ich ukochanego Minstrela. Cailet była ciekawa, z którą z nich Collan sypiał podczas swoich licznych wizyt. W końcu doszła do wniosku, że rozdzielał swoje łaski sprawiedliwie pomiędzy wszystkie pięć. Ona sama-jak Gorynel Desse- podziwiała jego energię. Elin, rozejrzawszy się już na wszystkie strony, dokończyła zniżonym głosem: - To było prawie jak nakaz. Jakaś nie dająca się odsunąć wewnętrzna potrzeba, która kazała mi cię szukać. I jeszcze jedno - to pewnie zabrzmi już zupełnie dziwacznie, ale chcę, żebyś wiedziała poczułam się wtedy tak, jakbym była igłą kompasu, ty zaś magnetycznym biegunem południowym. - Więc gdziekolwiek bym się nie zwróciła, pociągnęłabym cię za sobą. Jej nieświadoma istniejącego pomiędzy nimi pokrewieństwa kuzynka skinęła głową. - Był moment, że stało się to niesłychanie denerwujące. Zanim mogliśmy opuścić naszą kryjówkę, cel zaczął zmieniać swoje położenie. Potem musieliśmy czekać do rana na otwarcie bram.
27
Nagle zakrztusiła sią śmiechem, pokazując dołeczki, będące jakby echem dołeczków Sarry. - Jeżeli nigdy już nie nałożę Zaklęcia Niewidzialności, to i tak będzie dla mnie zbyt wcześnie. Rzucała Wezwanie na tyle długo, by mogli je wyczuć wszyscy, do których było skierowane. Potem przerwała. Jednak trwało ono nadal, jak aura wokół jej osoby; nie była pewna, czy kiedykolwiek zniknie całkowicie. Złościło ją, że nie ma na to wpływu. Ale może taka właśnie jest natura Wezwania Dziekana. Gdyby była prawdziwym Dziekanem, zapewne by wiedziała, jak się od tego uwolnić. Nie mogła się jednak przyznać do żadnej, nawet najdrobniejszej porażki. Inni musieli być przekonani, ze dokładnie wie, co robi -nawet gdyby sama czuła, że błądzi po omacku. Niekiedy wydawało się jej, że śni na jawie. Jedno wiedziała na pewno - a po namyśle uznała, że właśnie to skłoniło j ą do zastosowania tego zaklęcia: Strażnicy Magii rozpoznają jej wezwanie w jego prawdziwej postaci. Malerryjczycy •nie. Pier Alvassy, jak powiedział, również kierował się wyimaginowanym kompasem, gdy on, Keler i Tiron zjawili się w kościele św. Tamasa. Wiedzieli wprawdzie wcześniej, gdzie mają się spotkać, Pier jednak zaklinał się, że nawet nie mając tych wiadomości, w tamtej chwili uzyskałby pewność. Cailet nie miała już zatem wyrzutów sumienia, opuszczając kościół i zostawiając za sobąRenig. Wiedziała, że Magowie podążą jej śladem. Słuchając ich opowieści, nabrała niezbitej pewności, że niezależnie od swojej woli, po prostu musieli za nią iść. Opowieść Elin potwierdziły relacje innych. Pociągani z niezwykłą siłą w kierunku wschodnim, wymykali się pojedynczo, gdy otwierano bramę, by wpuścić do miasta wozy dostarczające żywność. Niektórzy Magowie, znający Zaklęcie Zwijające Przestrzeń, przybyli na miejsce bardzo szybko. Inni, jak Elin, musieli przejść pieszo całą drogę, nie mogąc liczyć na magię. Piętnastu niedawnych więźniów było teraz bezpiecznych. Najbliższa grupka Cailet - Elin, Pier, Taig, Elo, Lusira, Keler, Tiron i Falundir - stawiła się w komplecie. Oprócz Sarry i Collana. Żadne z nich nie mogło poczuć Wezwania. Wiedzieli jednak, gdzie mają się kierować: przecież spotkanie w tawernie było pomysłem Collana. Nie będą jednak wiedzieli, dokąd zdążać dalej. Co oznaczało, ze Cailet nie może opuścić Gospody Pod Rozbitkiem, dopóki oni się nie znajdą. Jutro wyśle innych w drogę, pieszo i niewielkimi łodziami rybackimi, jakich pełno było
28
w Złowieszczej Zatoce. Ale nie może, po prostu nie jest w stanie odejść stąd bez Sarry i Collana. Co stwarzało poważne trudności. Zachowanie Imilial Gorrst dało jej pojęcie o tym, czego można się spodziewać po Strażnikach Magii, gdy poczują, że ich Dziekanowi zagraża choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Oczyma duszy ujrzała ich wszystkich, ciągnących za nią w chwili, gdy wkracza na Dwór w Ryka; skrzywiła się niemiłosiernie. - Tutejsze wino nie jest aż takie złe - uśmiechnęła się Elin. Chyba że jest się przyzwyczajonym do najlepszych cantrashirskich czerwonych, albo też do cienkusza, z którego słynie Bleynbradden. Okruch słońca zamknięty w butelce, jak nazywał je mój dziadek. Mimo śmiesznej nazwy. - To pochodzi z bardzo dawnych czasów - odparła nieobecna myślami Cailet. - Jak Mikleine i Maklyn. Niegdyś to samo imię, a pierwotne jego brzmienie było jeszcze ińne. -Naprawdę? To bardzo ciekawe. - Bardowie nazywająto, zdaje się, przesunięciem językowym. Zmieniła szybko temat, gdyż nie miała pojęcia, skąd - lub od kogo wzięła się jej ta informacja. - Będziesz jutro miała siłę podróżować? Z Zaklęciem Zwijającym, droga do Coinbel nie powinna być az taka uciążliwa. Na ładnej twarzy Elin, przypominającej nieco Sarrę, lecz z intensywnie zielonymi oczami Desse'ów, pojawił się wyraz podejrzliwości. - Gdzie ty idziesz, tam i ja - ostrzegła. - To dotyczy zresztą wszystkich Magów. Cailet westchnęła z rezygnacją, rozcierając zdrętwiałe ramię. - Bałam się, że to powiesz.
12
Legion podjął swój marsz. Rozprawiwszy się z pięcioma schwytanymi ponownie Magami i zdrajcami ze Sprzysiężenia, żołnierze podzielili się na oddziały, rozpoczynając dokładne przeczesywanie okolicznych wiosek. Sana i Collan znajdowali się o jakieś trzy mile drogi przed nimi. Dostanie się Drogą Nadbrzeżną prosto do Gospody Pod Rozbitkiem niestety nie wchodziło w rachubę. Oznaczałoby to doprowadzenie żołnierzy prosto do Cailet. Skręcili więc na północ, po czym dwa dni i dwie noce przedzierali się przez pokryte brązowo-zielonymi krzakami pagórki, zmierzając do Combel. Wysokie buty Sarry, dopasowane wraz z resztą gwardyjskiego munduru, podtrzymywały jej skręconą kostkę na tyle dobrze,że forsowny marsz sprawiał zaledwie lekki ból. Collan musiał się natomiast zadowolić parą drewnianych chodaków, „pożyczonych" sprzed progu jakiegoś domostwa w Renig. Dzięki temu jego pięty uniknęły otarć i pęcherzy, czego nie można było powiedzieć o palcach stóp: już drugiego dnia stanowiły jedną krwawiącą ranę. Od zmierzchu aż do zapadnięcia kompletnych ciemności moczył obolałe nogi w głębokiej na cal kałuży, zmąconej przez pijące z niej wcześniej owce. Gdy Sarra zaoferowała mu własne skarpetki, odmówił ze śmiechem. Zapytał tylko, czy naprawdę sądzi, że szwy wytrzymałyby napór jego wielkich paluchów. Resztki jedzenia, które udało im się zabrać z Renig, znikły już trzeciego ranka. Col był jednak prawie pewien, że bliziutko, na trakcie
30
zdążającym w stronę Złowieszczej Zatoki, znajdą szałas. W końcu przecież właściciel tych owiec nie może mieszkać zbyt daleko. Po południu zaczęło jednak padać, co ograniczyło widoczność do zaledwie pół mili. Nie był to kwaśny deszcz, jak zapewniła Sarra Cola przed jego nadejściem; taki nauczyła się wyczuwać na długo zanim się zaczął. Ten deszcz pochodził zaś z odosobnionego kłębowiska chmur, sunącego powoli nad Błogosławieństwem św. Deiket, pasmem gór, które stanowiło granice i ochronę Ambraishir przed Straconym Krajem. Padająca z nieba czysta woda nie groziła poparzeniami i bliznami, jednak przed zachodem słońca było jej już tyle, że groziła im zatopieniem. Srebrzysta kurtyna deszczu zaciągnęła się nad wzgórzami, otulonymi ciężkim pledem ciemnych chmur. Kanały napełniły się i przepełniły, wypluwając fontanny brudnej, błotnistej wody. Nigdzie nie widać było drzew, ani też śladu bytności człowieka; nie było nawet szałasów pasterzy owiec. Col zgodziłby się nawet na samą owcę, byle tylko mógł się pod nią schować. Sarra, walcząc ze strugami deszczu, wdrapała się jakoś na szczyt kolejnego wzgórza. - Czy moje włosy są już wreszcie czyste? - krzyknęła do Cola, przekrzykując szum lejącej się z góry wody. Uśmiechnął się ze zmęczeniem. - Do dwunastej jak nic znowu będziesz blondynką. - Nie możemy przecież tutaj zostać przez całą noc! Musi być jakieś miejsce, gdzie można by się schować! - A jak sądzisz, dlaczego nazywają to Pustkowiem? Zanim weszli na kolejne wzgórze, kilkanaście razy lądowali w płynącym wartką strugą błocie. Na horyzoncie nie pozostało nawet mgliste wspomnienie jasności dnia. Sarra bez słowa wsunęła dłoń w rękę Cola... Poczuł, jak bardzo jest drobna i zimna; i jego własna dłoń wydała mu się wyjątkowo duża i niezgrabna. Chociaż z każdej, nawet najmniejszej lutni potrafił wydobyć poruszającą każdy nerw muzykę, teraz prawie się bał, że zgruchocze szczupłe palce, spoczywające tak ufnie w jego dłoni. Idiotyczna myśl, ale nie był się w stanie od niej uwolnić. Co ona tu właściwie, u diabła, robi? Taka Pani Krwi, stworzona do luksusu powinna teraz siedzieć wygodnie przed buzującym kominkiem, otulona miękko opadającymi fałdami aksamitnej sukni, z ułożonymi w misterne pukle włosami i tomem poezji na kolanach. Ale ona miała sumienie, przypomniał sobie, starając się nie poślizgnąć na błotnistej stromiźnie wzgórza. I chciała zmienić świat.
31
Większości kobiet, które znał, zupełnie wystarczało rządzenie własnymi mężami i dziećmi. Niech go Święci chronią przed kobietą, która chce rządzić całym światem - oczywiście dopiero wtedy, jak go już zmieni tak, by odpowiadał jej przeklętym kaprysom. - Collan - krzyknęła niespodziewanie - widzisz to światło? Zmrużył oczy, chcąc cokolwiek dostrzec poprzez ciemności i siekące nieubłaganie potoki deszczu. -Gdzie? - Tam-nie, bardziej w lewo... - Kompletnie nic... - czekaj! - otrząsnął twarz z zalewającej ją wody.-Tam! - Myślałam, że coś rni się przywidziało. Chodź! Trzęsąc się z zimna, przemoczeni do suchej nitki, posuwali się ostrożnie po stromej krawędzi metr nad rwącą rzeką błota. Światło drżało w oddali, momentami znikając im z oczu po to, by za chwilę znów nagle się pojawić. Collan niespodziewanie poczuł pod stopami ubitą ziemię- nadal mokrą, ale zdecydowanie inną od rozmokłej, śliskiej mazi, pokrywającej zbocze wzgórza. Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby jej drogą- określenie jej ścieżką dla owiec mogło też być przesadne - ważne było jednak, że prowadziła prosto do mrugającego złociście światła. Po przebyciu jeszcze ćwierci mili zobaczył dom. Dróżka, którą się posuwali, krzyżowała się w tym miejscu z inną, zaś po jednej stronie skrzyżowania stał przycupnięty piętrowy, zachęcająco wyglądający wiejski domek. Światło pochodziło z olejowej lampy, zawieszonej na haku nad drzwiami. Białe kamienne ściany, wąskie, ciemne okna, dach pokryty staroświecką, masywną dachówką- wszystko to wyglądało tak wiekowo, jakby dom pamiętał jeszcze czasy sprzed Straconej Wojny. Colowi przypomniały się przytulne, zapraszające pokoje gościnne w Gospodzie Pod Rozbitkiem, odpędził jednak tę wizję z westchnieniem, przygotowując się na zimną noc spędzoną na przegniłej słomie, pośród przeciągów i w towarzystwie szczurów. Ale chociaż pod dachem. Po dwóch nocach na gołej, mokrej ziemi słoma mogła wydać się wręcz luksusem. A wszystko - łącznie z harcami szczurów - było lepsze niż przymusowa gościna w więzieniu w Renig. Pociągnął Sarrę za rękę i wskazał na dom. Skinęła tępo głową, nie widząc nic poprzez włosy oklejające ciasno twarz i oślepiające strugi deszczu. Uwolniła dłoń z jego uścisku i podeszła do drzwi, ujmując za klamkę. Krzyknęła w ciemność: - C z y jest tu kto?
32
Cisza. Ciemność. Col zdjął z haka latarnię i dołączył do Sarry w niewielkim holu przy wejściu, zamykając za sobą drzwi. - Nie ma nikogo. Sądzisz, że właścicielom przeszkadzałoby...? - Pewnie tak. Ale mnie też bardzo przeszkadza perspektywa utonięcia. Col podniósł do góry latarnię, by się trochę rozejrzeć. Wąski korytarz ciągnął się przez całą długość domu. Schody z jasnego metalu prowadziły do małego podestu, a następnie wspinały się na drewniany balkon, wieńczący frontowe drzwi. Stopnie wycięte były w ażurowe, kwiatowe wzory, by zmniejszyć ich ciężar, zaś każdy ze słupków poręczy kończył się niewielką gałką w kształcie pąka róży. Plamy czerwonej, żółtej, pomarańczowej, różowej i liliowej farby widoczne były na płatkach metalowych róż, zaś różne odcienie zieleni musiały kiedyś ozdabiać precyzyjnie wyrzeźbione liście. Na prawo od korytarza, widoczna poprzez pozbawiony drzwi otwór w ścianie, rozpościerała się imponujących rozmiarów kuchnia, z królującym w niej wielkim, zimnym paleniskiem, tak dużym, że zmieściłby się w nim cały jeleń. Co tam, dwa jelenie. Sarra penetrowała wszystkie zakamarki, podczas gdy Collan przeszedł przez hol do kolejnego pokoju, zapchanego sfatygowanymi stołami i krzesłami. Sarra odezwała się wreszcie: - Kredens jest całkowicie pusty. - W takim razie idziemy na górę. Wspięli się po schodach, zostawiając na każdym stopniu mokre, błotniste ślady. Ona otwarła drzwi po lewej stronie korytarza, on po prawej. Duży pokój był całkowicie pusty, jeśli nie liczyć imponującej galerii pajęczyn, porozwieszanych pod sufitem, a także antycznej skrzyni, zamkniętej na wielką kłódkę. -Col... W jej głosie wyczuł jakąś dziwną nutę, jak gdyby potrzebny był jej świadek, aby potwierdzić to, co zdawało się jej, że widzi. Poszedł za jej głosem na drugą stronę piętra. W drzwiach stanął jak wryty, zamrugał, nie wierząc własnym oczom, i patrzył bez słowa. Komnata przed nimi mogła śmiało zadowolić najbardziej nawet wyszukane gusta samej Wielkiej Księżnej Domburronshir, gdyby oczywiście taka księżna, po śmierci Veller Ganfallin, istniała. Dominowało w niej gigantyczne, dębowe łoże, z materacem tak grubym, że schowałaby się w nim średnich rozmiarów fregata. Draperie otaczające to arcydzieło sztuki stolarskiej zwieszały się ciężko, spływając kaskadami złocistozielonego brokatu. Dopasowana do nich 5 - Ambrai
33
narzuta tkana była ciężką złotą nicią we wzory przedstawiające stada gęsi, zatrzymane w locie przez artystę. Ciężkie, klasztorne dywany pokrywały prawie całąpowierzchnię kamiennej podłogi, użyczając jej koloru. Na nich para miękkich, wyściełanych krzeseł, niski stolik i drugie, mniejsze łóżko, częściowo schowane w cienistej wnęce. Bliźniacza wnęka po przeciwnej stronie kominka oddzielona była od reszty pomieszczenia misternie rzeźbionym, drewnianym parawanem. Na palenisku, zupełnie podobnym do znalezionego wcześniej w kuchni i korzystającym z tego samego komina, ułożone były polana, jakby tylko czekając, aż ktoś umożliwi im zajaśnienie pełnym blaskiem. Col przerzucił zawartość przemokniętych kieszeni w poszukiwaniu zapałek, a następnie ukłonił się, jakby czynił honory domu. - Czy ty w to wierzysz? - spytała cicho Sarra. - Wierzę, że po raz pierwszy od dawna mam szansę się ogrzać. Powoli, jakby każde słowo przychodziło jej z wielkim trudem, powiedziała: - Ktoś musi tutaj mieszkać, mimo że dół jest taki zaniedbany. Col uśmiechnął się z niekłamaną satysfakcją, gdy polana zajęły się wysokim płomieniem. - Czy zostały ci jeszcze jakieś pieniądze? - Niewiele, ale to dobra myśl — otworzyła ociekającą sakiewkę przy pasie, wyciągając z niej garść drobnych monet. - Nie myślałem o tym, żeby płacić za gościnę, ale żeby rzucać monetą, komu przypadnie to łóżko. Wykrzywiła się rzucając mu miedziaka. - Jak mogłam pomyśleć o płaceniu? Wszystko, co mamy, jest przecież kradzione, więc czemu z łóżkiem miałoby być inaczej? Westchnął głęboko. - Miałem do wyboru zaaresztowanie za kradzież ubrania albo za obrazę moralności. Chodzenie po mieście na wpół nago może się tym skończyć. - I pomyśleć, że to ty chciałeś mi otwierać oczy na to, jacy wszyscy wkoło są biedni!. Chyba musi być zmęczona; zdecydowanie zbyt łatwo się poddawała. - Przecież to ty masz zamiar wszystko pozmieniać, a ponieważ nie wydostałabyś się z Renig beze mnie, więc tak czy inaczej ludzie, od których wziąłem te rzeczy, tylko na tym zyskają. - Masz osobliwe poczucie moralności.
34
- Jeżeli sądzisz, że teraz się obrażę, będziesz musiała długo czekać. Obejrzał ciekawie trżymanąw ręku monetę. - Orzeł czy... hm, ogon? - Pewnie nigdy się nie dowiem, dlaczego ta nowa moneta jest taka wulgarna. Orzeł. Rzucona moneta ukazała dumny profil św. Delilah, zaś jej szlachetne, odkryte pośladki schowały się pod spodem. Gdy buzujący wesoło ogień ogrzał już powietrze w komnacie, Col rozebrał się i rozwiesił swoje ubranie, by je wysuszyć. Za moment, przelatując przez całą długość pomieszczenia, wylądowały również u jego stóp mokre ubrania Sarry. Uśmiechnął się łobuzersko, ale nie odwrócił się, by nie zawstydzać jej spojrzeniem. Gdy z tym skończył, ostrożność nakazała mu zaryglować drzwi, zanim wejdzie pod przykrycie w tym ciepłym, nocnym gniazdku, w którym zrządzeniem losu dane mu było spędzać tę noc. Zgasił lampę, stawiając jąjednak w pobliżu. - Śpij dobrze. - Mhmmm - nadeszła po chwili senna odpowiedź. Leżał na plecach, obserwując cienie od ognia, tańczące na suficie. Słoma, przeciągi i szczury? Gdyby nie brak prawdziwej łazienki (chociaż już na braknocnika, ukrytego skromnie za parawanem w przeciwległym rogu komnaty, nie można było narzekać) i kolacji, obecna sytuacja nie pozostawiałaby już nic do życzenia. Ciepło, sucho, niebiańskie wygody, ogień, który będzie płonąć przez całą noc - no i dach nad głową, nie przepuszczający nawet jednej kropli deszczu... naprawdę wspaniałe schronienie...
14
Cailet nie pomyliła się co do Magów. Nie zgadzali się na zrobienie bez niej nawet jednego kroku. Ten swoisty ruch oporu został zapoczątkowany przez starszego mężczyznę, który przez ponad trzydzieści lat sprawował odpowiedzialną funkcję Przybocznego Strażnika Dziekana. Gavirin Bekke, kończący w tym roku siedemdziesiąt cztery lata, przeszedł w stan spoczynku jeszcze przed śmiercią Leninor Garvedian. Był Magiem Rycerzem aż po czubki swych powykręcanych przez reumatyzm palców i wiedział absolutnie wszystko o tym, jak należy sprawować ochronę nad Dziekanem Magów. Jakby tego było mało, wywodził się w prostej linii od Caitirin Bekke, której imienia wieża górowała nad Akademią, był w Straży Przybocznej jeszcze za czasów Desse'a, zaś syn kuzyna jego ojca przez pewien czas pełnił zaszczytną funkcję Drugiego Rycerza. Cailet pamiętała go mgliście, ale wystarczająco, by wiedzieć, że jego nie znoszące sprzeciwu oświadczenie: „Gdzie Dziekan, tam i ja", lepiej jest potraktować poważnie. Doznała zresztą niemal szoku, widząc, jak bardzo się postarzał. Dlatego też wiosenny, dżdżysty ranek, piątego dnia Luny Kochanków, zastał ją na łodzi rybackiej, prującej chwacko fale Złowieszczej Zatoki. Miniaturowa kajuta chroniła jąod fal, ale ciasnota pomieszczenia zmuszała do ustępowania innym z drogi, by nie przeszkadzać im przy pracy. Dwie pozostałe łodzie były również
36
wypełnione uciekinierami. Młodsi z nich od razu zgłosili gotowość pomocy w łowieniu w zamian za przewiezienie na drugi brzeg, do Ambraishir. Cailet, kompletnie zaskoczona, udzieliła pozwolenia na rzucenie na wodę zaklęcia Bywajcie i Jedzcie!, mającego przyciągnąć ryby. Nie wiedziała w ogóle, że coś takiego jest możliwe. Ale przecież żaden z jej czterech nauczycieli nie miał zielonego pojęcia o rybołówstwie. Elomar, łowiący ryby dla przyjemności, a nie do jedzenia, odmówił, gdy chciano go nauczyć tego zaklęcia. Tłumaczył, że w przyszłości nie chce sobie psuć zabawy. Natomiast żadne czary nie były potrzebne, by namówić szyprów łodzi do wzięcia na pokład kłopotliwych, bądź co bądź, pasażerów. Taig załatwił tę sprawę wcześniej ze znanymi sobie zwolennikami Sprzysiężenia. Cailet bardzo podbudowała gotowość Krwi Doyannisów do niesienia pomocy zbiegłym Magom, tym bardziej że jedna z ich Rodu była przecież w Radzie. Jednak przelotne nawet wspomnienie imienia Vel irii Doyannis powodowało natychmiastową reakcję w postaci głośnego złorzeczenia ze strony wszystkich bez wyjątku jej tutejszych kuzynów. Cailet wywnioskowała z tego, że Pani tej nie darzono w tych stronach przesadną atencją. Jak się okazało, było wiele powodów takiego stanu rzeczy, a najpoważniejszym - zaproponowanie podatku od sieci, który rada oczywiście przyjęła jednogłośnie. Celem nałożenia tego podatku było doprowadzenie części rodziny Doyannisów, mieszkającej w Straconym Kraju, na skraj bankructwa. Wtedy Veliria pożyczyłaby im łaskawie pieniądze - a od tego już krok do utraty własnych dóbr i zostania zwykłymi najemnikami w głównej Sieci Doyannisów. - Kiedy już wygracie - powiedziała z nieprzyjemnym uśmiechem Babka rodu, żegnaj ąc się z Cailet - odpłacicie nam naj lepiej, przysyłaj ąc tu Velirię. Cailet zaśmiała się i skinęła głową; taki więc ma być koniec Wielkiej Radnej Doyannis? Zresztą z tego, co słyszała o zachowaniu tej kobiety na posiedzeniu rady, omawiającym przekazanie praw do dziedzictwa Agatine Slegin, Sarra dość chętnie zobaczyłaby jej banicję na Pustkowie. Sarra... Gdzie ona może teraz być? Co do tego, że Collan nie odstąpił jej nawet na krok, Cailet nie miała najmniejszych wątpliwości. To jątrochę pocieszało - Col spędził przecież niemal całe życie w drodze i nie pozwoli, by stała się jej jakaś krzywda. Bardzo jednak odczuwała ich
37
brak. Nie chodziło tylko o to, że lękała się o ich bezpieczeństwo. Po prostu było w niej teraz puste miejsce, jakby wraz z ich odejściem zniknęła ważna część jej samej. To naprawdę jest śmieszne, pomyślała, patrząc w dal na szare, smagane deszczem morze. Ze wszystkich ludzi na świecie właśnie ona nie powinna się czuć samotnie, odziedziczywszy wiedzę i wspomnienia czterech osób, które, czy tego chciała, czy nie, żyły w niej już na zawsze. W Gospodzie Pod Rozbitkiem będzie miała czas, żeby się nad tym wszystkim trochę zastanowić. Może gdyby zrobiła to wcześniej, udałoby się jej uniknąć paru katastrof, albo przynajmniej potrafiłaby inaczej zareagować w obliczu niebezpieczeństwa. Może by także umiała wybrać o d p o w i e d n i o krętą drogę do swych celów, zamiast prostej, nie uwzględniającej nawet połowy możliwości, jaką niegdyś tak potępiał Gorsha. W Longriding Przekaz był w niej jeszcze zbyt świeży. Uciekała od myśli i wspomnień, które uznawała za obce, lękając się, że ostatecznie zduszą to, co pamiętała jeszcze o Cailet. Teraz jednak zaczynała rozumieć, że jej tożsamość nie jest w żaden sposób zagrożona. Obce wpływy nie mogły stłumić jej indywidualności. Bywało, że myślała o czymś lub przypominała sobie lekcję ze szkoły i natychmiast nasuwało to wspomnienie innej wiedzy - jak w przypadku pochodzenia imion Mikleine i Maklyn, które przyszło do niej nie wiadomo skąd poprzedniego wieczoru. Wiedziała teraz różne rzeczy, których się nigdy wcześniej nie uczyła. Zupełnie jakby miała w sobie całą bibliotekę, która teraz na zawołanie udostępniała jej potrzebne tomy. Teraz jednak stało przed nią p r a w d z i w e wyzwanie: nauczyć się korzystania z tej wiedzy. Aby tego dokonać, musi otworzyć się na nowe doświadczenia. Wiedza to jedno. Drugą sprawą była magia- Zaklęcia, Ochrony, słowa, specjalne gesty, stopniowanie mocy, subtelności rzucania, nakładania i kontroli - wszystko to wyćwiczy, jedno po drugim. Uznała za dziwaczną sytuację, w której musiała uczyć się czegoś, co już właściwie znała. Cały ten proces w y m a g a ł jednak znacznie więcej czasu, niż miała w tej chwili do dyspozycji. Lista rzeczy, których będzie musiała się nauczyć, była prawie tak długa, jak lista możliwości, które każdego dnia w sobie odkrywała. Obie rosły proporcjonalnie. Przy każdej awizowanej skrupulatnie czynności pojawiały się w jej umyśle nowo odkryte zaklęcia. Jeżeli
38
obowiązkiem Strażnika Magii była ochrona prawa wolnego wyboru, Mag Dziekan była żywą skarbnicą większej liczby możliwości, niż ktokolwiek byłby sobie w stanie wyobrazić. Wrodzone poczucie humoru nie pozostawiało jej jednak innego wyboru, jak tylko śmiać się z tego, co ją spotkało. Jeżeli śmiech ten był nieco zaprawiony goryczą... cóż, przynajmniej to uczucie należało wyłącznie do niej. - Proszę wybaczyć, Dziekanie - powiedział jeden z szyprów Doyannisów, przeciskając się obok niej w drodze na dziób. Uśmiechnęła się, wzruszyła lekko ramionami i powróciła do swoich rozmyślań. W dalszym ciągu bała się uczuć. To, co czuła, odbierała niekiedy jako echo innych swoich przeżyć - jak obraz pięknej, młodej kobiety, odrzucającej młodzieńca, który stał się Magiem. Widziała teraz tamto zdarzenie jako dar współczucia, pozwalający zmniejszyć jej własne cierpienie, dać jej do zrozumienia, że nie była w swym bólu osamotniona. O ile jednak była gotowa przyjąć wiedzę i wszelkie korzyści płynące z doświadczenia czterech istnień, to uczucia musiały pozostać jej wyłączną własnością, w przeciwnym razie groziło jej szaleństwo. Przerażała ją myśl, że mogło być inaczej. Jeżeli na przykład ktoś lub coś wywoła w niej radość, smutek, czułość czy nienawiść - po czym pozna, że ta reakcja jest jej własna? Jeżeli spodoba się jej jakiś mężczyzna, czy będzie to jej zauroczenie, czy też może Alina? Jeżeli zachwyci się kobietą, to czy Gorsha będzie miał coś z tym wspólnego? A co, jeżeli cała czwórka zachowała nadal własną świadomość w takim samym stopniu, jak chyba stało się to z Gorshą? Co zrobi, jeżeli całą resztę życia będzie musiała przeżyć pod ich obserwacją? Potrzebowała Sarry i Collana. Nie dlatego, że znała ich jeszcze przed otrzymaniem Przekazu; po prostu dlatego, że ich kochała. Gna, Cailet, ich kochała, nie Gorynel Desse, nie Alin Ostin, Lusath Adennos czy też Tamos Wolvar. Dwóch ostatnich nie wiedziało nawet o istnieniu ani Sarry, ani Cola. Alin, chociaż lubił ich szczerze, na tym świecie nie kochał jednak tak naprawdę nikogo, oprócz własnej matki, swej siostry Miram i Valiriona Maurgena. Jeśli zaś chodzi o Gorshę, do Sany żywił on pełną dumy i żarliwości tkliwość, Col zaś był mu najzupełniej obojętny. Zaś Cailet kochała ich oboje. Święci, jakże ich teraz potrzebowała. Przynajmniej oni należeli naprawdę do niej .
15
Collana obudził wspaniały aromat świeżo upieczonego chleba. Wychylając nos spod przykrycia ze zwykłej, czerwonej wełny, wciągnął głęboko powietrze. Żołądek głośnym burczeniem upomniał się o swoje prawa. Co to było? Chleb, plastry skwierczącej kaczki i coś gorącego o bardzo zachęcającym zapachu - wino? Szybko wyskoczył z łóżka, gotów natychmiast to sprawdzić. Stanął jak wryty, gapiąc się z niedowierzaniem na swoje prawe ramię. A zaraz potem na lewe. Kładł się do łóżka, jak go Święci stworzyli. Nie bał się, że Sarra go nakiyje, bo już przedtem oświadczyła, że chętniej spojrzałaby na Widmobestię, niż na niego. Teraz zaś miał na sobie śnieżnobiałą, jedwabistą koszulę, opadającą miękko aż do kolan; jej szerokie rękawy związane były luźno przy nadgarstkach białymi, jedwabnymi wstążkami. Podobne wstążki zwieszały mu się aż do pasa, spływając z rozchylonego kołnierza, ozdobionego koronką. Gdy ocknął się z osłupienia, z łóżka coś spadło. Spojrzał, starając się przebić wzrokiem półmrok- ogień nadal płonął na kominku, jednak jego refleksy nie rozświetlały alkowy, zaś jedyne okno zasnuwała gęsta mgła. Na dywanie spoczywały ciężkie fałdy bogatego brokatu - zielonozłoty szlafrok, podbity gęstym, brązowym futrem. " Czary? • Nie, ktoś po prostu zadbał, żeby nie zmarzł. A także, żeby nie był głodny. Zniewalające zapachy wprawiły jego pusty żołądek w stan nerwowego drżenia. Podniósł szlafrok
40
z podłogi, włożył ręce w rękawy, jednocześnie odkrywając wystające spod łóżka skórzane pantofle - również wyściełane futrem. Dokładnie w jego rozmiarze. Poruszając poranionymi palcami w ich jedwabiście miękkim wnętrzu, wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczał kręgosłup i stawy ramion. Przeczesując palcami opadające na czoło włosy, ruszył w stronę kominka. Paliło się na nim pół ogromnego pnia (nie mógł sobie przypomnieć, by go przynosił), trzaskając wesoło i zapraszając do oczekującego śniadania. Miał rację: kaczka, pokrojona w zachęcające, grube plastry. Były również, a jakże, kawałki jakiegoś ostro pachnącego sera, a także dwa wielkie bochny chleba, zawinięte w czyste lniane ściereczki; czuć jebyło jeszcze niedawnym wypiekiem. Talerze, sztućce, kielichy i dzban pełen parującego, korzennego wina - wszystko to było ze szczerego złota. Wsunął się za parawan, strzegący dostępu do drugiej alkowy. Na stoliku pod lustrem do golenia, zawieszonym na wysokości dokładnie dostosowanej do jego wzrostu, stała miska z ciepłą wodą, leżało mydło, brzytwa, dwa grzebienie i dwie szczoteczki do zębów. Skorzystał z nocnego naczynia (które samoczynnie opróżniało się do przysłoniętego pokrywą otworu w ścianie, obok którego znajdował się rozpylacz z wonnymi ziołami), zeskrobał z twarzy kilkunastodniowy zarost, przyczesał wijące się dziko miedziane loki i odłożył mycie zębów na po jedzeniu. Właśnie miał zasiąść do śniadania, gdy uświadomił sobie, że jego ubranie, rozłożone wczoraj do suszenia, w tajemniczy sposób się zdematerializowało. Podobnie jak noże, buty czy nawet drobne, wyjęte z kieszeni. Collan zagryzł wargi i ruszył ku drzwiom. Masywnej, żeliwnej zasuwy nie mszyłby nikt z zewnątrz. W oknie wprawdzie mgła ograniczała widoczność do zewnętrznego parapetu, ale kłódka była na swoim miejscu. Wejście tędy było po prostu niemożliwe. Czyli również pojawienie się śniadania. A także ta długa do kostek szata, którą miał na sobie, godna Wielkiego Księcia Domburronshir. Wzruszył ramionami i postanowił więcej o tym nie myśleć. W świecie, w którym nie zapowiedziane odwiedziny przyjaciół, wrogów czy zwykłych przechodniów były na porządku dziennym, tylko głupiec martwiłby się luksusami, które tak niespodziewanie przypadły mu w udziale. ,
41
Byłoby jednak nieładnie nie podzielić się nimi. Podszedł więc do monstrualnych rozmiarów rzeźbionego łoża, by zaprosić Sarrę na śniadanie. Przez chwilę zastanawiał się, czy ona jeszcze tam jest. Puchowy materac, aksamitna kołdra i skłębione, jedwabne prześcieradła piętrzyły się na siedem stóp wzdłuż i siedem wszerz. Ustalenie, który pagórek krył w sobie Sarrę, okazało się nadspodziewanie trudne, ponieważ w całym tym przepychu niepodobna było zauważyć jasnowłosą głowę. Col delikatnie dźgnął palcem jedno miejsce, następnie drugie, zaś przy trzecim jego usiłowania nagrodzone zostały niezbyt eleganckim mruknięciem, szelestem pościeli i zaspanym spojrzeniem ciemnych oczu, wpatrzonych w niego nieruchomo jak oczy sowy. - . . . dobry - rzucił niedbale. - Zanim rozejrzysz się dookoła, muszę cię ostrzec. Nie wszystko jest tak samo, jak było wczoraj wieczorem. -Słucham? Z a b a w i a j ą c się w p o k o j ó w k ę , podniósł szlafrok z turkusowego brokatu, wykończony czarnym futrem - leżący w nogach łóżka. - To jeszcze nic - dodał, gdy szczęka opadła jej na piersi, również obleczone w białe, cienkie płótno, zdobione wstążką i koronkami. Wszystkie nasze ubrania zniknęły i to dosłownie - po prostu ich nie ma. -Co?,, Rano jest niezbyt elokwentna, pomyślał, ale przynajmniej w jakim takim humorze. Nie znosił kobiet, które po obudzeniu się były zgryźliwe. Zsunęła się na brzeg łoża i zamarła w bezruchu, tak jak Collan, gdy ujrzał, co mana sobie. Spojrzała na niego, potem na swój rękaw i znowu na niego z komicznym niedowierzaniem. - Proszę, załóż jeszcze to - powiedział. Gdy z gracją otuliła się fałdami szlafroka i stanęła, pociągając na przemian raz jeden, raz drugi rękaw, dodał: - Nie zapomnij o pantofelkach. Sarra w milczeniu przechadzała się po pokoju, kopiąc co chwila zawadzający jej kraj powłóczystej szaty. Poświęciła niemało czasu na dokładne obejrzenie okien i drzwi, zwracając szczególną uwagę na nadproże. Wreszcie zatrzymała się przy olbrzymim palenisku. Siedząc na jednym z wyściełanych krzeseł, Col popijał niespiesznie wino i czekał. W końcu Sana zasiadła naprzeciwko niego, wzięła do ręki złoty, dwuzębny widelec i zaczęła jeść.
42
- N o ? - odezwał się Col po dłuższej chwili, kiedy już uporali się z prawie całym śniadaniem, po którym nabrał dostatecznie dużo sił, by znowu okazać ciekawość. — To znaczy, wiem, co ja o tym myślę, ale... Sarra otuliła się szczelniej swym szlafrokiem, wyglądając w nim absolutnie zniewalająco - jakby była urodzona do takich splendorów, co zresztą wcale nie odbiegało od prawdy - i zasiadła wygodnie z pełnym kielichem w dłoni, oparta plecami o krzesło. - Zapewne zauważyłeś symbole, hafty i wieńce ziół, zawieszone w oknach. -Niby gdzie? Oplotła szczelniej kubek smukłymi palcami. - Nikt nie mógł wejść do tej komnaty, Col. A jednak wszystkie nasze rzeczy zniknęły, a inne pojawiły się nie wiadomo skąd. Na zdrowy rozum to absolutnie niemożliwe. Col zastanowił się chwilę. - Co ty przemilczasz? Sana wzruszyła ramionami. -Nadal nic nie mówisz. Sarra... - Nie stała się nam żadna krzywda. Wszystko tutaj zostało zaaranżowane z myślą o naszej wygodzie. Ogień, jedzenie, ciepłe ubrania, łóżka... -Można to również dostać w każdym porządnym zajeździe. - ...zaś to, co mogłoby być dla nas nieodpowiednie, zostało stąd usunięte. -Łącznie z moimi spodniami? Sarra głośno wciągnęła powietrze. - Jeżeli zamierzasz być tak oszałamiająco dowcipny... - No dobrze, już dosyć - skinął z udawaną łaskawością. Słucham. - Chyba tylko dlatego słuchasz, że ty nie jesteś w stanie wytłumaczyć, co się tutaj dzieje, ja zaś potrafię. Płaskorzeźby, zioła... Col prychnął i wbił widelec w kawałek sera - może nieco zbyt impulsywnie. - Znowu mówisz jak jakaś nawiedzona Magiczna. Podniosła do góry kielich. - Spójrz, to najprostsze z zaklęć, które możesz napotkać w tym pokoju. Te symbole wybite w złocie to amulety zapewniające zdrowie. Orlin Renne miał podobne naczynie, tylko zrobione ze srebra*.
43
• - A co z ziołami? - - Ochrona przed niebezpieczeństwem z zewnątrz. - Więc co się stało z naszymi ubraniami? - Czy ty kiedykolwiek sypiasz bez noża pod ręką - i to nawet wtedy, jeśli uważasz, że jesteś w bezpiecznym miejscu? Ja też nie, przynajmniej od czasu, jak wyjechałam z Roseguard. A ubiegłej nocy tak właśnie spaliśmy. Po prostu nie wiem, dlaczego sami nie wyrzuciliśmy naszej broni za okno. - Możesz się dziwić, masz prawo. I co dalej? Uniosła w górę brw i. - Co pomyślałeś tuż po obudzeniu? - Że śniadanie pachnie naprawdę wspaniale. Skończył ser i popił go dużym łykiem wina. - Żadnego niepokoju? Żadnego zastanawiania się, skąd się to wszystko wzięło? - Pewnie, że się zastanawiałem. Ale... - urwał równie nagle, jak zaczął. - A widzisz. Normalnie pierwszym impulsem byłoby wybiec na korytarz, by sprawdzić, gdzie podziały się twoje ubrania. Ajednak tego nie zrobiłeś. - Wskazała na jego stopy. - Popatrz na swoje pantofle. —No, tego już za wiele! Za chwilę powiesz, że zostały zaczarowane, by nie pozwolić mi wyj ść za drzwi! - Nie. Ten haft ma wzór często wyszywany na pledach, by zatrzymywały ciepło. Szlafroki pewnie też gdzieś go mają, chociaż nie rozpoznaję wielu z tych symboli. - A na palenisku jest gdzieś wyryty zawijas, oznaczający „stałe palenie", co? - Nie - odparła poważnie Sarra. - Gdyby tak było, ogień już by się palił, gdy weszliśmy. A przecież musieliśmy rozpalić płomień, Kominek dba tylko, żeby nie zabrakło opału. Col nalał sobie do pełna, czując niejasno, że będzie mu to potrzebne. - Próbujesz mi więc powiedzieć, że z każdej strony otaczają nas czary. - Odwieczne czary. Zagłówek mojego łóżka, splot, jakim utkano narzuty, kielichy, pewnie też krzesła i stół... wszystko to ma w sobie magię. Odgarnęła w tyl włosy gwałtownym ruchem. - Nie ma innego wytłumaczenia, Col. Ten pokój, a może i cały dom, został zaczarowany i ochroniony przez Maga o wielkiej mocy. 44
<> j j » A t j | K I 1 f £ | |
-Przecież to... - ...wariactwo? przerwała. - Chyba jako Minstrel znasz jedną czy dwie ballady o magicznych domach. -Żadnej, którą mógłbym sobie przypomnieć na zawołanie. Tylko mi teraz nie mów, że sama św. Kiy zamieniła to wino w trunek zapomnienia! - Zerwał się na równe nogi. - N i e myśl, że umniejszam twojąznajomość tajemnych arkanów, jestem jednak pewien, że istnieje jakieś logiczne wytłumaczenie, nie mające nic wspólnego z czarami. I udowodnię ci to. -Jak? Upił wielki łyk wina, zanim oznajmił: - Odnajdę osobę, która spowodowała to wszystko, i odpowiednio jej podziękuję. Wskazała wdzięcznym ruchem na drzwi. - Proszę bardzo. Mając nieodparte przekonanie, że Sarra wie coś, o czym on nie ma pojęcia, Collan zadarł szlafrok do kolan, by się o niego nie potknąć, i ruszył ku drzwiom. Otworzyły się bez najmniejszego oporu, ciężka zasuwa odskoczyła na bok, jakby ważyła mniej niż powietrze. Drzwi po drugiej stronie korytarza były również zamknięte, tak jak je zostawił poprzedniego wieczora. Zaczął schodzić po schodach, ostrożnie stawiając stopy ze względu na swój kompletny brak obycia z tak wymyślnymi szatami. Cztery stopnie, osiem, dwanaście. Wbił wzrok w majaczący przed nim w półmroku dolny podest, czując chłodny powiew, docierający do niego spomiędzy stalowych stopni. Szedł dalej - kolejnych dziesięć stopni, dwadzieścia. I nie posunął się ani na krok. Zatrzymał się, marszcząc brwi. Zmienił kierunek - wszedł dokładnie trzy stopnie w górę i znalazł się znowu na drewnianym podeście. Odwrócił się na pięcie i ponownie zaczął schodzić w dół. Po dwudziestu pięciu pieczołowicie odliczonych krokach, wrócił po trzech stopniach na górę i padł na krzesło przy kominku. Sarra ponownie napełniła jego kielich, czy to ze współczucia, czy żeby mu w ten sposób dobitniej dać do zrozumienia: „A nie mówiłam". Zresztą nie dbał o to. Col wypił, a potem rzucił oskar/ycielskiin tonem: - Od początku wiedziałaś. - Domyślałam się. Nikt nie może tu wejść, ale my też nie możemy się stąd wydostać. 45
Wpatrzył się w swoją towarzyszkę, która coraz bardziej wyglądała jak Pierwsza Córka niezwykle możnej Krwi, zażywająca odpoczynku po wyczerpującym polowaniu. Do całości obrazu brakowało tylko smukłego charta, opierającego pełną oddania głowę na jej kolanach. - A co się przed chwilą stało? - spytała. - Schody się rozmnożyły. - Hmm. No to chodźmy zobaczyć, czy nie znajdziemy czegoś ciekawego w sąsiedniej komnacie. Pozbawiona ognia, sąsiednia komnata była bardzo zimna - podbite futrem szlafroki stanowiły więc bardzo pożądany element garderoby. Collan poprawił niezręcznie otulający go ciężki materiał, zastanawiając się, jak ktoś może w czymś takim chodzić, nie potykając się. Zaczynał coraz bardziej doceniać wysiłek, jaki musi włożyć kobieta, by w takich szatach poruszać się z gracją. Sarra zmierzała prosto do zamkniętej skrzyni - jedynego przedmiotu w komnacie oprócz misternych draperii pajęczyn. Kufer aż prosił się, żeby go otworzyć. Sarra okrążyła go dwukrotnie, uważając, by nie musnąć go swą szatą. Następnie przykucnęła, by dokładnie obejrzeć ogromną kłódkę, która, po uprzednim wypolerowaniu, mogłaby zamykać wrota Dworu w Ryka. - Widelec - mruknęła. Wstała i zniknęła w komnacie sypialnej. Z jakiegoś powodu Col także nie miał najmniejszej ochoty dotykać skrzyni. Nie żeby wierzył w te wszystkie gusła. No dobrze, ale jak wytłumaczyć te schody? Podszedł do zasnutego mgłą okna i spróbował je otworzyć. Zamek zardzewiał na amen i nawet nie drgnął. Pewnie mógłby wybić szybę, jednak szkoda mu było niszczyć taflę grubego szkła, zawierającego w sobie zatopione pęcherzyki powietrza. Szyba wyglądała na niezwykle starą. A może to dom bronił teraz sam siebie, nie pozwalając mu naruszyć okiennej szyby? Jeszcze parę takich myśli, a będzie na dobrej drodze do... - Widelec-powtórzyła ponownie Sarra za jego plecami. Odwrócił się, aby stać się mimowolnym świadkiem dokonywanego z zadziwiającą wprawą włamania do skrzyni. Już po chwili dłubania w zamku widelcem dał się słyszeć trzask, świadczący o jego kapitulacji. Złocisty dwuzębny widelec zniknął w kieszeni szlafroka, zaś Sarra poprawiła brokatowe fałdy, otulające jej kolana, aby jej było wygodniej klęczeć, a następnie podniosła ciężką pokrywę skrzyni. Wnętrze nie kryło w sobie żadnych złowieszczych skarbów, poza potężnym stosem starych, oprawnych w skórę tomów.
46
Przerzuciła pierwszy z brzegu, zaś w miarę jak się w niego zagłębiała, na jej twarzy rozszerzał się zachwycony uśmiech. - Col! Popatrz! To „Historia Naturalna Lenfell" Aidy Mirrę! To prawdziwy biały kruk! Na całym świecie istnieje nie więcej niż dwadzieścia kopii! Col podniósł kolejny wolumin i zdmuchnął z niego kurz. Sarra kichnęła w odpowiedzi i spojrzała na niego gniewnie; ledwie zwrócił na to uwagę, nagle zafascynowany. Niemal z nabożeństwem otworzył księgę z opisem żywotów świętych; ozdobiona ilustracjami wykonanymi mistrzowską ręką, jaśniała jakimś przedziwnym, wewnętrznym blaskiem - Lubisz stare księgi? - spytała Sarra. Delikatnie przewracał karty. - Głównie stare śpiewniki. Ale tryb życia Minstrela nie sprzyja posiadaniu biblioteki. - W Roseguard była ogromna biblioteka. Historia, biografie, wiedza tajemna-prawie wszystkie znajdowały się na zakazanej liście. - Jak weszłaś w ich posiadanie? A w ogóle to gdzie nauczyłaś się Sztuki Piergi? Wzruszyła ramionami bez cienia skruchy. - Większość ludzi nawet nie wie, co ma w swoich kolekcjach, jeżeli zbiór jest dostatecznie duży. I masz rację, to nie pierwszy zamek, który pokonałam w ten sposób. - Ukradłaś ich książki? - Nikt nawet nie zauważył, że zniknęły. Mnie zaś były bardzo potrzebne. —Hmm, cóż za osobliwe poczucie moralności- powiedział słodko, Wykrzywiła się do niego. - Bardzo śmieszne. Rozsiedli się wygodnie, by spokojnie obejrzeć znalezione skarby. Stracili przy tym zupełnie poczucie czasu. W końcu w skrzyni pozostała tylko jedna księga: ogromne, ciężkie, niemal rozsypujące się tomisko. Sarra uniosła je, wkładając w to całą siłę, i położyła pomiędzy nimi na podłodze. Otwarciu go towarzyszyło głośne, podwójne kichnięcie. Col z łatwością czytał do góry nogami, przebijając się przez gąszcz ręcznie pisanych, pajęczych liter. - „Wyjmij trzewia, oczyść, wypłucz i odłóż do dalszego użycia... dodaj do nich pół garnca dobrego, czerwonego wina, nie starszego niż sprzed dwóch roków..," - roześmiał się. - Sarro, przecież to książka kucharska!
47
Ale ona zachowała powagę; przerzucała szybko strony, z rzadka tylko zatrzymując się dłużej na jakimś zdaniu. Wreszcie położyła obie dłonie na starym, pożółkłym welinie. —Nie - powiedziała bez cienia uśmiechu. ~ To grimoir. Księga zakl ęć. Col roześmiał się. - Wywary miłosne i amulety na ukąszenia węży? — Na świętą Świecę Myrienne! Co jest z tobą? Masz Ochrony, podróżowałeś przez Drabiny, znasz dobry tuzin Strażników Magii, nawet samego Maga Dziekana, i... - Sarra - odparł cierpliwie - to księga zwykłych przepisów. - . . i od ładnych kilku godzin przebywasz w domu, który na milę pachnie czarami! Jak możesz jeszcze zaprzeczać, że czary istnieją? — Ja nie zaprzeczam. Po prostu mi się to nie podoba. Przestań się jeżyć jak. stara szczotka. To jedna z twoich najmniej sympatycznych cech. — Jedna z wielu - syknęła, otwierając księgę na pierwszej stronie. - N i e ma w niej żadnych czarów? No to posłuchaj! Witaj, zdrożony wędrowcze czeka na cię ciepły dom, zzuj sandały, słuchaj ciszy czary służą twoim snom. Schroń się tutaj, na rozstajach, bądź bezpieczny w noc czy dzień Sw. Feleris, Pani Łaski, baczyć będzie na twój sen. Dom ten służyć tobie będzie, schronisz się, jak w dziupli sowa, przed wszystkim, z wyjątkiem tego, co twe serce na dnie chowa. — A co to, u diabła, ma znaczyć? - chciał wiedzieć Col. - To jeszcze nie wszystko. Jeśli zamkniesz się na chwilę, to ci poczytam. Przysiadł na piętach. - Proszę bardzo. Uwielbiam taką grafomanię. Przerwała na chwilę, by przygwoździć go groźnym spojrzeniem, i podjęła czytanie. Nie pieniądz srebrny, ani złoty Przekupstwo, kłejnot, ani dań, 48
Nie klucz odemknie drzwi przed tobą Zaklęcie też, gdyż nie czas nań. -Więc jak niby mamy stąd wyjść? - Col przysunął się bliżej, żeby też móc czytać, i otulił szczelniej stopy miękkim suknem. Szczupły palec Sany wskazał na ostatnie wersy. Już samo pismo było bardzo dziwne, zaś treść jeszcze dziwniejsza. Jedyne, co ten dom chce przyjąć, jedyny klucz, szczególny dar to Prawda. Ty zaś, Magiczny wędrowcze, masz klucz i moc, by sprawić czar. - Ja nie jestem przecież Magiczny - stwierdził Col - więc wychodzi na to, że mam tu pozostać na zawsze. Razem z tobą. Po prostu cudownie. Zamykając delikatnie księgę, zaczęła układać pozostałe tomy z powrotem w wielkim kufrze. - Robi się tu zimno. - Sarro, powiedz mi, co wiesz! Zamknęła grimoirze słowami: - To naprawdę dziecinnie proste. Jesteśmy w Magicznym doniu-schronieniu. Słuchał w pełnej niedowierzania ciszy jej wyjaśnień. Zbudowane dawno temu, o czym świadczyły antyczne znaki, takie domy były prawdziwie neutralnym terytorium. Nic złego i nieżyczliwego nie mogło znaleźć się wewnątrz, nic szkodliwego dla mieszkańców nie mogło się też dostać z zewnątrz. Jedzenie, ubranie, ciepło i schronienie ofiarowywane były każdemu, kto znalazł się pod takim dachem. Jedyną zapłatą, jaka zadowoliłaby dom i mogłaby otworzyć jego drzwi, był dar Prawdy. - Możliwe, że chodzi tutaj o wiedzę, która wzbogaciłaby grimoir - zastanawiała się Sarra. - Albo też może Prawda ma swój własny czar, który regeneruje w pewnym sensie magię domu. A może w chwili, gdy wypowiadasz jakąś Prawdę, dom zyskuje nad tobą władzę. Albo... - Wystarczy - powiedział zdecydowanie Col. - Usłyszałem już tyle „może" i „albo", że wystarczy mi na resztę życia. Nie mówiąc już o zaklęciach, czarach-marach i nie kończących się schodach. Dostrzegł, jak Sarra rzuca mu jedno ze swych spojrzeń. 4 - Ambrai
49
- Wiem, wiem - a co z jedzeniem? I skąd wzięły się te wszystkie ubrania i drewno na opał? Istnieje milion pytań, które można by żadać, ale tylko jedno naprawdę ważne: jak się stąd wydostać? Przesunęła palcem po zakurzonej okładce księgi. - Rozstaje Św. Feleris - powiedziała z namysłem. - Rozstaje dróg zwykle są obdarzone wielką mocą. - Jak się stąd wydostać ? - powtórzył Col . -Ponieważ żadne z nas nie dysponuje magią, której mogłoby użyczyć domowi, zapewne będziemy musieli wypowiedzieć jakąś Prawdę. Podniósł się i podszedł do okna. Mgła trochę się przerzedziła, ale rozpościerający się szeroko widok nie obiecywał niczego dobrego. Wzgórza zdawały się bardziej oddalone, niż pamiętał, bardziej nieprzyjazne. Nieomal złowieszcze. Może tutejsza magia słabła w konfrontacji z ciemnością, Odwrócił się do Sarry. - Cokolwiek sprawia, że to miejsce tak funkcjonuje, zaczyna wyraźnie słabnąć. Na dole już w ogóle nie działa. Jedyna rzecz, która znajduje się w tym pokoju, to skrzynia. Poza tym jest zupełnie pusty. Komnata po drugiej stronie korytarza zawiera chyba w sobie całą magię, jaka tu jeszcze została. Milczała dłuższą chwilę. —Więc chcesz złamać zaklęcia? - A można to zrobić? - Nawet nie chcę próbować. Słaba czy nie, to jest magia, Col. Chcesz zaryzykować, że nam zaszkodzi? Wiesz, co może się stać, gdy zaczniemy się w to mieszać? Wzruszył ramionami, staraj ąc się sprawić wrażenie, ze zupełnie się nie przejmuje taką ewentualnością, ale nie był pewny, czy mu się to udało. Wreszcie powiedział: - N o dobrze, ale cóż takiego strasznego może się nam przytrafić? - Naprawdę zamierzasz to sprawdzać na własnej skórze? - Sarra szczelniej otuliła się szlafrokiem, jakby pizez komnatę przeszedł nagły, zimny podmuch. - Chcesz być pierwszy, czy wolisz, żebym to ja zaczęła? -Przecież nie musisz mnie mówić tej swojej prawdy. Wystarczy, że dom ją usłyszy. - Ależ naturalnie - przy taknęła, z grymasem zniecierpliwienia. Staniemy w przeciwległych krańcach pokoju i będziemy szeptać do ścian. Co w tym jest takiego, Collan, że aż tak cię to złości? Złości? Jego?
50
Ogromne, czarne oczy Sarry ciskały iskry. - N i e lubię się czuć jak w potrzasku. - J a też nie. - Więc dlaczego nie możemy... - Bo wiem o magii wystarczająco dużo, żeby nawet nie próbować łamać tego zaklęcia. No to kto pierwszy? Prawda. - O jakąprawdę tu chodzi? Brew Sarry zmarszczyła się nieznacznie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chyba nie wystarczy stwierdzenie, że nie znoszę zapachu smażonej wieprzowiny, choć jest niewątpliwie prawdziwe-powiedział z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Musi to być coś na tyle istotnego, by odpłaciło temu miejscu za ogień, strawę i dach nad głową. Czyli powinno to być coś tak dla mnie ważnego, że jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłem, prawda? - Tak... tak mi się wydaje. - Innymi słowy, jakaś tajemnica. Sarra lekko wzruszyła ramionami : - Nie wyobrażam sobie, żebyś ukrywał większe tajemnice niż takie, że uwiodłeś jedną czy dwie dziewice. Jednak nie wiadomo dlaczego uciekła spojrzeniem w bok, jakby nagle zawstydzona. - A jednak jest coś znacznie gorszego. Jeżeli chciał się stąd wydostać, musiał to w końcu powiedzieć. Głośno, tak, żeby Sarra i dom usłyszeli każde słowo. Taka prawda istniała. Jeszcze tylko tego o nim nie wiedziała. Ukrywał przed nią swoje prawe ramię tego dnia, gdy wrócił przez Drabinę z Longriding, tuląc do siebie umierającego Alina Ostina. Zaś w więzieniu w Renig było bardzo ciemno. Collan wciągnął głośno powietrze i gwałtownym ruchem rozwiązał pasek szlafroka. Oczy Sarry zrobiły się prawie okrągłe, gdy zaczął ściągać koszulę, by obnażyć ramię. - Urodziłem się jako niewolnik - powiedział, kurcząc się wewnętrznie w oczekiwaniu na okrzyk obrzydzenia. Znowu go zaskoczyła. Bez cienia współczucia przyjrzała się piętnu widniejącemu na jego ramieniu. Wreszcie oświadczyła: - To nieprawda. Collan osłupiał. - Myślisz, że noszę to dla żartu?
51
- Oczywiście, że nie- odparła, przygryzając wargę. - Ale nie miałeś go od początku swego istnienia. Nie urodziłeś się jako niewolnik, Collan. Gdybyś miał to piętno od urodzenia, rosłoby razem z tobą. Sądzę, że musiałeś mieć jakieś jedenaście, dwanaście lat, gdy cię naznaczono. Ś wiat zawirował mu przed oczami. - Może... może wtedy, gdy byłem już dostatecznie duży, by próbować ucieczki... -Nie. Skrętacz naznacza swoich niewolników w dniu ich narodzin. - S k ą d wiesz? -Kilkunastu jego dawnych sług mieszkało w Roseguard. Taguare, Agata Nalle... Lady Agatine miała wiele interesów na Pustkowiu. Przez całe lata ona i Orlin kupowali i uwalniali tylu niewolników, ilu tylko Skrętacz zechciał sprzedać. - Potrząsnęła głową. - Niestety rzadko się na to godził. - Ale j a pamiętam... - urwał. Co tak naprawdę pamiętał? I jak dalece mógł zaufać swojej pamięci? Szary kot, którego nazwał Smoky. Jeszcze kilka przebłyskówpiosenki śpiewane przez kobietę o pięknym głosie, twarz Skrętacza, Taguare Veliaz... Verald i Sela pamiętali go. Ale on ich przecież nigdy wcześniej nie spotkał. Amożejednak? Natomiast doskonale pamiętał ból głowy, pulsujący dotkliwie za oczami, który nachodził go pod wpływem niektórych słów, strzępów przypadkowo nuconych melodii. Pamiętał, jak musiał na siłę myśleć o czymkolwiek innym, aby ból ustąpił. Dlaczego był takim tchórzem, że nie chciał stawić czoła wspomnieniom? Czy był to czysty instynkt samozachowawczy? Albo też działanie jego Ochron? Podciągnął koszulę i szlafrok pod szyj ę, zakrywając piętno. - Spróbuję zejść po schodach. - Collan... - przyciskając oburącz do piersi ciężki grimoir, wyszła za nim na podest. Po chwili wahania minęła go, zmierzając do komnaty sypialnej. Prawie już nie utykała; zaklęcia lecznicze, wyszyte na pantoflach, chyba na dobre zaczęły działać. Col uświadomił sobie, że jego własne stopy również bolą znacznie mniej. Stojąc na górnym stopniu, raz jeszcze policzył schody do podestu. Dokładnie piętnaście. Zaczął schodzić, stawiając mocno każdą stopę na solidnym metalowym stopniu, jak dziecko stawiające pierwsze, nieporadne kroki, lub stary człowiek, niepewny już swoich sił.
52
Po sześciu stopniach przystanął, odwracając się. Górny korytarz był oddalony dokładnie o sześć schodów. Bez względu jednak na to, ile razy jego podeszwy dotknęły żelaznych stopni, podest nie przy bliżał się ani o krok. Próbował przeskakiwać po dwa, trzy stopnie na raz, a nawet sforsować poręcz. Wszystko, co przez to zyskał, to boleśnie obtłuczone biodro, w które uderzył się upadając na schody, Magia domu najwyraźniej jeszcze nie miała dość. Wypowiedział prawdę, ale nie była to ta Prawda. Col wspiął się z powrotem na górę. Zamykając za sobą drzwi komnaty sypialnej nie odezwał się ani słowem. Sarra i tak pozna po jego oczach, że doznał porażki. Sarra jednak nie widziała już niczego; spała w swym miękkim krześle. Złocista głowa opadła na ramię, brokatowy szlafrok otulał ją ciepło miękkimi, ciężkimi fałdami, zaś na kolanach spoczywał grimoir. Col usiadł, wyciągając nogi w stronę ognia. Ogień płonął teraz mocniejszym blaskiem, jakby dom odzyskał nagle swe magiczne siły. Gdyby ktoś opowiedział mu to wszystko w tawernie przy kubku wina, doceniłby dobrą historyjkę, nie wierząc nawet w jedno słowo. Zapragnął popracować nad prostymi wersami grimoiru, aby powstała z nich piękna poetycka pieśń. Ale jego lutnia znajdowała się wiele mil stąd, ukryta w domu Ostinów w Longriding. Jedyna „magia", która należała wyłącznie do niego, zniknęła z jego życia. Nawet jego prawdy straciły na rzeczywistości. Nie urodził się jako niewolnik. Ale wobec tego kto go sprzedał? I dlaczego? Na pewno nie zrobiła tego kobieta, która mu śpiewała, nie jego własna matka... Czy tym właśnie była? Wpatrzył się w płomienie, jakby wypisana w nich była cała, nie Ochroniona prawda. Ciepło, pociecha, dźwięk pieśni - tym zawsze był dla niego ogień. W tawernie czy przydrożnym zajeździe, niewielkim wiejskim dworku czy wspaniałej miejskiej rezydencj i - kominek, przy którym mógł posiedzieć i lutnia, by sama grała w jego dłoniach... to było wszystko, czego potrzebował do szczęścia. Piękna kobieta, dla której mógłby śpiewać, również byłaby mile widziana... Żadna kobieta, oprócz jego matki, nigdy dla niego nie śpiewała. Pieśni były wszystkim, co od niej dostał, wszystkim, co przetrwało w jego pamięci. s
Pewnej nocy, gdy zaśniesz głęboko tak głęboko, jak skata i wiatr
. '53 . •
• ••
Lekka dłoń świętej Jenawiry Weźmie księgę z pieśnią dawnych lat. 1 przeczytasz w niej zapis pradawny W którym wojny dni i sławy blask Lecz gdy zbudzisz się, nie pomnisz ni słowa W świcie dnia sennych wrót głuchy trzask. Cichą dłonią święta Jenawira ściemni przeszłość, przegoni na nów Błędny wzrok, przeszłość jest przeszłością Zaś wspomnienia echem są snów.
16
- Jak myślisz, gdzie byłem? - Auvry Feiran, wyraźnie zmęczony, odwiązał kaptur, ściągnął go z głowy i wbił palce w siwiejącągęstwę włosów. - Tropiłem Magów, jak Lenfell długie i szerokie, od Neele do Isodir i do Kenroke. To naprawdę niewdzięczna robota, Glenin. Wzruszyła ramionami, kompletnie nie zainteresowana ani Magami, ani ich głupim Sprzysiężeniem. - Czekałam całe wieki na twój powrót do domu. Muszę ci coś powiedzieć. Nalał sobie duży kieliszek brandy, słuchając jej opowiadania o tym co stało się w tym pokoju pięć dni temu. Wysłuchał jej w ciszy, popijając trunek, a każdemu łykowi towarzyszyło nieznaczne skrzywienie. - Co o tym myślisz? - przycisnęła go w końcu, bo długo nie odzywał się ani słowem. - Jestem pewien, ze wydało ci się to bardzo realne. - Mówię ci przecież; że ja to czułam! -urwała na chwilę. - Chcesz powiedzieć, że ty nie? : - N i e . •••..'•• - Dlaczego? Przecież także jesteś Magiczny! - Ale nie jestem w ciąży. Kobiety w twoim stanie bywają przewrażliwione. A ponieważ ty na dodatek jesteś mocno Magiczna, możesz to przeżywać w jeszcze większym stopniu. - Cieszę się, że tradycja, w której zostałam wychowana, oraz moje umiejętności znaczą dla ciebie tak wiele—warknęła. Zaczęła chodzić
• 55 .
po pokoju, depcząc po słonecznych plamach na dywanach. Zapewniam cię, że nie zdarzyło się to tylko dlatego, że jestem w ciąży! Ostatniego dnia Luny Poszukiwaczy siedziałam dokładnie w tym samym miejscu, obserwując żaglówki, kiedy nagle usłyszałam wołanie, skierowane do mnie. Było to... - Czy w tamtym momencie korzystałaś z jakiegoś zaklęcia? przerwał j ej. - Nawet czegoś tak prostego, j ak Zaklęcie Ogrzewaj ące kubek z herbatą? - To, co wtedy robiłam, nie było takie proste: planowałam przyszłość mojego syna! - urwała, patrząc na szezlong, jakby zobaczyła na nim samą siebie. - Rzeczywiście korzystałam wtedy z magii. W pewnym sensie. Pamiętasz nasz spacer wokół jeziora, kiedy pokazywałeś mi, jak się otwierać, jak czuć świat poprzez magię? Myślałam, jak wspaniale będzie uczyć go tego wszystkiego, czego ty mnie nauczyłeś... a ja potem uczyłam Goloneta Doriaza. Nagle, po raz pierwszy od dziewięciu lat, poniesiona wtedy strata i ból zapłonęły w jej sercu, jakby to się stało wczoraj. - Wiesz, oni nie uczą radości korzystania z magii. Dumy z tego, czego się dokonało... owszem, ale nie radości, jaką mają w sobie czary. - To musi się zmienić, zanim nadejdzie czas, by uczyć twego syna -pocieszył ją ojciec. - Powiedz mi coś więcej o tym wołaniu, Glensha. - N i e wiem właściwie, jak to nazwać... nie był to głos, który można usłyszeć. Raczej odczucie, nieodparta potrzeba, aby gdzieś podążyć... - Jakby cię ktoś Wzywał? - spytał nieoczekiwanie ostrym tonem. Wyraźnie dało się słyszeć, że słowo to wypowiedział z dużej litery, tak, jak zwykle w przypadku nazw zaklęć. Zwróciła się do niego. - Ty wiesz, co to było? -Tak sądzę. Spróbuję ci to wytłumaczyć, ale to może chwilę potrwać. - Nie szkodzi. Powiedz mi. Zanim zaczął, wciągnął głęboko powietrze. - Wiesz chyba, że dotarcie do mojej magii było dla mnie bardzo bolesne. Na przestrzeni wszystkich pokoleń od czasów Straconej Wojny nigdy nie było Magicznego Feirana. Dawno temu nasze nazwisko było bardzo popularne w Południowym Lenfell. Do Sieci Feiranów należało wiele kopalń w Nieskończonych Górach. Ale Domburrowie pozazdrościli nam naszych posiadłości i powzięli plan zniszczenia naszego rodu. Najpierw doprowadzili do drastycznego spadku cen miedzi. Traciliśmy pieniądze na każdej sprzedawanej tonie. Następnie srebro zostało obłożone tak wysokim podatkiem, że musieliśmy je sprzedawać ze znaczną stratą, by w ogóle się go pozbyć.
56
Wypadki w kopalniach odstraszały coraz więcej pracowników. Ceny niewolników zawsze nagle wzrastały, kiedy to my chcieliśmy ich kupować. Plan Domburrów miał trwać przez kilka pokoleń. Chcieli nas zetrzeć z powierzchni ziemi nie tylko jako sieć, ale i jako Nazwisko. Nasi synowie trwali w stanie bezżennym, a znalezienie męża dla którejś z naszych córek graniczyło prawie z cudem. Nie upłynęło wiele czasu, a nie mogły nawet kupić męża. Wiesz, co to znaczyło dla dumnych kobiet z dumnego rodu... Glenin, one musiały mieć dzieci z przypadkowo spotkanymi mężczyznami albo nie mieć ich wcale. Nasze Nazwisko zostało zredukowane do paru setek, a potem do jednej tylko linii, która kończy się na mnie. - Nie - poprawiła Glenin. - Ona trwa wraz ze mną. Uśmiechnął się. - Jakże dumna byłaby moja matka, gdyby ciebie znała! Jego słowa zabolały ją. - Nigdy mi tego nie opowiadałeś. - Tylko ja o tym wiem, oczywiście oprócz Domburrów. W chwili, gdy się urodziłem, Feiranowie byli już praktycznie niczym. Alynnis Ambrai była o tym przeświadczona. Moja matka była Drugą Córką, która chciała odbudować Ród Feiranów na północy. Babka życzyła jej powodzenia i dała do dyspozycji posag. Nie było to może wiele, ale starczyło na kupno domu u wybrzeży Lustra Maidil. Nawet jak na tamtą okolicę, była to absolutna głusza. Zamieszkaliśmy tam we czwórkę-matka, ja i moi dwaj starsi bracia. Glenin gwałtownie podniosła się na krześle. -Bracia? - Linnar i Garris - mruknął. - Nigdy nie znałem mojego ojca, ale magia musiała pochodzić od niego. Nazwisko ojca nie miało wprawdzie żadnego znaczenia, ale zupełnie nie wiedzieć, jak się nazywał... to musiało być dla dziecka okropne. - Matka nigdy nie wyszła za mąż. Ja i moi bracia nie wiedzieliśmy, kim byli nasi ojcowie, nigdy też o to nie pytaliśmy. Kiedy zamrugała oczami, słysząc liczbę mnogą, uśmiechnął się. Linar był jasnowłosy jak ty i tak podobny do matki, jakby w ogolenie miał ojca. Był dwa lata starszy od Garrisa, który z kolei był starszy o cztery lata ode mnie - ciemny i subtelny, najpiękniejszy mężczyzna, jakiego znałem. Zanim skończyłem piętnaście lat, oni już byli dorośli. Ale już wtądy byłem od nich wyższy i silniejszy... - urwał, jakby wrócił do tamtych czasów.
57
- Ojcze? - szepnęła, przywołując go do teraźniejszości. - 1 co się z nimi stało? - Linnar i ja łowiliśmy ryby na jeziorze. Było to bardzo uspokajające zajęcie. Już od roku borykałem się z czymś nieznanym, nie wiedząc jeszcze, że to magia. Wszyscy myśleli, że po prostu miewam humory, jak wszyscy dorastający chłopcy. Linnar zabierał mnie na wspinaczki w górach, żebym się zmęczył i mógł potem zasnąć. Albo na ryby, by przeniknęła mnie cisza. Na początku to rzeczywiście pomagało, ale im robiłem się starszy... Chciałem ci tego oszczędzić, Glenin. Nigdy nie musiałaś przez to przechodzić, dzięki niech będą św. Chevastowi. Glenin przytaknęła. - Opowiedz mi wszystko - poprosiła miękko. Usiadł przy niej, ona zaś ujęła jego dłoń. - Tamtego dnia na jeziorze poczułem coś... to było jak eksplozja. Teraz uważam, że znalazłem się wtedy na krawędzi Dzikiej Magii. Wtedy wiedziałem tylko, że muszę się dowiedzieć, co wywołało taki straszny ból. Zdaje się, że chciałem kogoś zabić. Złapałem za wiosła i zacząłem wiosłować ile sił w rękach, a sił miałem wiele. Linnar próbował mnie jakoś powstrzymać, ale byłem od niego o głowę wyższy i dwadzieścia funtów cięższy. Krzyczał i błagał, aleja nie bacząc na nic wiosłowałem w stronę ujścia rzeki, jakby goniły mnie Widmobestie. Glenin wstrzymała oddech, wiedząc, co usłyszy za chwilę. - Łódka była taka mała - powiedział głucho. - Mimo że byłem taki silny, nie mogłem nad nią zapanować. Rzuciło nas na skały pamiętam, że wpadłem wtedy do wody i wypłynąłem po drugiej stronie. A Linnar... Linnar zniknął. Nigdy go już nie widziałem. Przerwał, oblizując spieczone wargi, jakby chwyciła go nagle gorączka. - Ani jego, ani nikogo z mojej rodziny. Próbowałem ich potem odszukać, ale zastałem dom kompletnie opuszczony. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, dokąd udali się moja matka i Garris, ani nawet czy jeszcze żyją. Jeden z Magów w Akademii miał kuzyna, któiy pracował w ministerstwie Spisu. Sprawdzał dla mnie w 925 i potem jeszcze w 950 roku, ale nigdzie nie zanotowano nawet śladu Feiranów. Zapatrzył się w ich splecione ręce. - N i e wiem, jak zginęli, ale przynajmniej to nie magia ich zabiła. - Tak mi przykro - wyszeptała Glenin, głaszcząc jego palce. - To, co poczułem, co spowodowało we mnie tamtą eksplozję, to rozgłoszona wtedy wiadomość o śmierci Dziekana Ferrosa. Ale odbyło się to w sposób przewrotny - moja magia obróciła się przeciwko samej
58
sobie, bo była jeszcze niewyszkolona. Dowiedziałem się później, że tak właśnie się dzieje z osobami, które mają wielką moc. Wzruszył ramionami. - Jakoś udało mi się wypłynąć poza skały, potem dryfowałem w dół rzeki Brai przez wiele dni, zwinięty na dnie łodzi, jak zranione zwierzę. Kiedy w końcu odnalazł mnie Gorynel Desse, byłem na wpół żywy. - To Desse cię znalazł? - Szukał mnie. Nowa Dziekan, Leninor Garvedian, miała okropne sny. Zarzekała się, że nadchodzą gdzieś z północy. Zaczął więc iść w górę rzeki, Zwijając Przestrzeń i od czasu do czasu wypuszczając zwiadowcze Kule Magiczne. No i tak zostałem Magiem Czeladnikiem. - Ale sam mówiłeś, że nie pobierałeś nauk w Akademii. - Minęły dwa tygodnie, zanim czułem się na tyle dobrze, by ruszyć w drogę, zaś kolejne trzy, nim dotarliśmy do Ambrai. Gorsha działał powoli, ucząc mnie po drodze, abym nie sprowadził jakiegoś nieszczęścia na Akademię. Ale oni mnie nie chcieli. Nadal zdarzało mi się padać ofiarą Dzikiej Magii, a oni musieli chronić nowicjuszy, którzy nie potrafiliby się przed tym obronić. Mieszkałem więc w domku należącym do Rodu Desse'ów, na obrzeżach miasta. Gorsha przychodził raz na parę dni, by mnie uczyć. Nikt inny nie chciał tego robić - dodał, wzruszając ramionami. - Nie mogę mieć do nich o to pretensji. Sam przez całe lata obwiniałem siebie za śmierć Linnara. - Ale to nie ty zrobiłeś! To nie była twoja wina. Nie wiedziałeś przecież, co się z tobą działo. To czary Strażników Magii ponoszą całą winę. - Teraz to wiem. Ale wtedy zupełnie sobie nie ufałem i nie widziałem powodu, dla którego oni mieliby mi zaufać. Dziekan Garvedian przyjeżdżała od czasu do czasu, by mnie przeegzaminować, ale dopiero gdy miałem siedemnaście lat, pozwoliła mi zamieszkać w Akademii. Jednak ja już wtedy tego nie chciałem. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, uznano mnie za Maga Czeladnika i wyruszyłem w drogę. Słyszała już wcześniej jego podróżnicze opowieści, nigdy jednak przedtem nie mówił jej, jak stał się pełnoprawnym Czeladnikiem Strażników Magii. - Kiedy powróciłeś do Ambrai? - Dwanaście lat później. Miałem wtedy prawie trzydzieści lat... zaś twoja matka miała dwadzieścia dwa i była prawie tak piękna, jak ty teraz.
59
(>|>;•< 11 /. westchnieniem na oparcie krzesła. A resztę już znasz. Wiesz, jak wściekła była Alynnis, gdy jej Pici ws/.a i jedyna Córka zapragnęła za męża biednego jak mysz kościelnaFeirana, którego nazwisko nie figurowało nawet w oficjalnym spisie Magów. Po chwili, kiedy odsunął od siebie gorzkie wspomnienia, dokończył: - Powiedziałem ci o tym wszystkim, by cię przeprosić za to, że wątpiłem w twoje słowa. To co poczułaś, to było Wezwanie, podobne do tego, jakie ja poczułem wtedy. Skinęła głową. - Ale kto Wzywał? I dlaczego? - Skąd ono przyszło? Od której strony? - Stamtąd. Z północnego wschodu. - Wskazała kierunek, a następnie zmarszczyła brwi. - Nie, teraz to jest jakby bardziej w prawo. Krzyknęła zaskoczona: - Przesunęło się! W ciągu ostatnich pięciu dni ten ktoś, kto wysłał Wezwanie, przeniósł się! - W i ę c nadal to czujesz? Wspaniale. Jak silnie? - Muszę się trochę skupić -powiedziała niepewnie. - Nie jest to już tak naglące jak na początku. I nie przekazuje już tak kategorycznie nakazu, by iść odszukać tego, kto Wzywa. Wstał, zwracając się twarzą w kierunku, który mu najpierw wskazała. - Renig - powiedział z namysłem. - Ale to się przesunęło teraz bardziej na wschód! - krzyknęła. Ojcze! Czyżby w stronę Ambrai?
17
Col przebudził się, kiedy coś delikatnie dotknęło jego ramienia. - Obiad - oznajmiła Sarra. - Kiedy się obudziłam, już czekał. Ktokolwiek urządzał to miejsce, przynajmniej potrafi gotować. Steki z dziczyzny, pływające w kwaśnym sosie czereśniowym, makaron polany masłem ziołowym, czerwone wino, trzy rodzaje sera, szarlotka z obfitościąjabłek - dokładnie to samo zamówiłby w Rogu Św. Fielto, letniej jadłodajni najbardziej przez niego lubianej z wszystkich, tłoczących się nad brzegiem Jeziora Tillinshirskiego. Nie wspomniałjednak o tym Sarrae. Za otulonym gęstą mgłą oknem zapadła nieprzenikniona ciemność. Col nie mógł sobie przypomnieć momentu zasypiania w fotelu i to mu bardzo przeszkadzało. To mogła być kolejna sprawka domu, wypełniającego swe obwarowane zaklęciami zobowiązanie zapewnienia im odpoczynku i spokoju. Albo może dom nie chciał mieć świadków momentu pojawienia się obiadu. - Wiesz - zaczął, nakładając sobie na talerz kolejną pokaźną porcję dziczyzny - mój mózg nadal uważa, że to wszystko jest absolutnie niemożliwe. Ale mój żołądek jest innego zdania i w tej chwi li jestem skłonny przyznać mu rację. . - Jesteś absolutnie niepoprawny - ofuknęła go, ale nie mogła ukryć uśmiechu. - Przynajmniej mam już poza sobą etap „to wszystko musi mieć jakieś logiczne wytłumaczenie". Czy to znajduje uznanie w twoich oczach?
61
Po posiłku Sarra zatopiła się w grimoirze. Collan jakiś czas po prostu patrzył w ogień, a potem sięgnął po ilustrowany Widmobestiariusz, na który zwrócił uwagę wcześniej. Był on napisany archaicznym językiem, wystarczająco skomplikowanym, by skutecznie zaabsorbować jego umysł, nie na tyle jednak, by skłonić go do odłożenia książki. Ryciny mogły przyprawić o koszmary senne nawet samego Maga Rycerza. Z kart wychylały się potwory składające się z samych zębów, pazurów, okropnych, wybałuszonych ślepiów, lub najbardziej niedorzecznych kombinacji tych organów. Niektóre stwory wyglądały jak rezultat najbardziej nieprawdopodobnych, wielopokoleniowych krzyżówek pomiędzy różnorakimi bestiami: głowa wilka, osadzona na krępym tułowiu dzika, ozdobionym skórzastymi, ciężkimi skrzydłami nietoperza i końskimi kopytami. Niektóre z nich przypominały powszechnie spotykane zwierzęta domowe: kozy, owce, gęsi, prosięta - rozłożone na poszczególne fragmenty i ponownie poskładane w koszmarny zlepek rogów i racic, pęcin i pazurów. Jednak nie wiadomo dlaczego najgorsze były zwierzęta, przypominające na pozór odwiecznych przyjaciół człowieka: psy i koty, których sylwetki zdominowane były przez wyolbrzymione narządy służące agresji. Jeden przerażający drzeworyt przedstawiał psa gończego, którego rozwarta paszcza straszyła rzędami szablastych kłów, inny zaś kota, którego długie na cztery cale pazury pobłyskiwały metalicznie. Najbardziej jednak uderzyła go furia, wyzierająca wyraźnie z oczu tych bestii. Jak gdyby wiedziały, że są sztucznym tworem Dzikiej Magii i nienawidziły siebie tak samo jak tych, których czary powołały je do życia. Widać było, że jedynym ich celem jest zemsta. Niezależnie od swego wyglądu, wszystkie bez wyjątku dyszały pragnieniem mordu. Collan jednak nigdzie w tekście nie natknął się na wzmiankę o tym, jakoby samo ujrzenie Widmobestii powodowało śmierć. Co jest zresztą całkiem logiczne, pomyślał, siląc się na cynizm. Nie miałby kto napisać księgi o Widmobestiach, gdyby się umierało na sam ich widok. Wyglądało na to, że możliwe jest przeżycie takiego spotkania. Chyba że cała ta okropna książka byłajedynie wytworem czyjejś chorej, nadmiernie płodnej wyobraźni. Mogła być prawie Dwunasta, czy może nawet Piętnasta, gdy w końcu zdecydował udać się na spoczynek. Wstał, przeciągnął się niespiesznie i rzucił przez ramię:
62
- Daj mi znać, jeśli znajdziesz coś, co może podziałać na Legion z Ryka. - Mhmm - mruknęła nieprzytomnie Sarra, jednocześnie odwracając kartę czytanej księgi. Wanna w alkowie została ponownie napełniona ciepłą wodą. Umył się myjką, poświęcając szczególną uwagę swoim szybko gojącym się stopom. Założywszy nieskazitelnie białą nocną koszulę, wskoczył pod koce w radosnym oczekiwaniu kolejnej spokojnej nocy, pełnej pogodnych snów. A wszystko to dzięki magii domu-schronienia. Z niewiadomego powodu dom nie spełnił jego oczekiwań. Col obudził się w środku nocy, czując przejmujące zimno. Zorientował się, że zaakceptował magiczne wytłumaczenie tych zjawisk, ponieważ pierwszą jego myślą było: Ładne mi zaklęcie, ogień prawie zagasł. Podniósł się, spojrzał na palenisko i uzyskał potwierdzenie swych podejrzeń - polana ledwie się żarzyły. Czary traciły na sile, nawet w tym pokoju - jedynym, w którym jeszcze w ogóle działały. Czy to możliwe, żeby Prawda mogła przywrócić słabnącą moc? Skrzywił się, łapiąc się na przemożnej chęci, by to było możliwe. Sarra spała w swoim łożu. Jedyną rzeczą, jaką mógł dojrzeć przy słabnącym z każdą chwilą blasku płomieni, był słaby poblask złocistych kosmyków, wymykających się spod przykrycia. Otulając się szczelniej ciepłym szlafrokiem, przysunął się bliżej. Odchylił ciepłą kołdrę, by spojrzeć na jej twarz. Zaklęcia prawie straciły swą moc. Sarra walczyła ze złym snem. Mimo zapewnień grimoiru, nazywającego to miejsce oazą wypoczynku i spokoju, w ściągniętych, jasnych brwiach i drżeniu pełnych warg czaił się strach. Collan opadł na kolana przy wezgłowiu, biorąc w dłonie lodowatą rączkę. - Ciii. Już dobrze, Sarro. Wszystko w porządku, maleńka. Uspokój się. Wystarczyło kilka słów, dotknięcie, muśnięcie włosów. Uspokoiła się i zatonęła znów w wielkim łożu, a jej wargi odzyskały pełen słodyczy wyraz. Zjawy odeszły. Col wstał i podszedł do paleniska, próbując zagrzać dłonie przy zamierającym płomieniu. Co ty właściwie wyprawiasz, chcesz z niej coś wydostać strachem ? - zwrócił się w myślach do Magii. Jej Prawda niejest dla ciebie, obojętnie, jaka jest. Jeżeli aż tak tej prawdy potrzebujesz, że
63
chcesz ją od nas wydostać w taki sposób, spróbuj swoich sił na mnie. Ona w ciebie wierzy. I to ona chce tak zmienić świat, by tacy ludzie, jakci, którzy cię stworzyli, nie musieli sięjuż bać. Więc zostaw ją w spokoju. Nie dręcz jej. Płomienie zamigotały, a po chwili przygasły jeszcze bardziej. Klnąc, powrócił do łoża Sarry, przysiadając na brzegu i obejmując straż nad jej snem. Delikatny poblask ognia wygładził jej rysy, ale nie dostrzegał już w nich dziecięcej niewinności, której podświadomie oczekiwał. Jak zresztą kobieta, która widziała, przeżyła i zdziałała tyle co Sarra, miałaby tę niewinność zachować? Co! wiedział dobrze, że z jego własnej także nic nie zostało, nawet jeśli kiedykolwiek jąmiał. Jeśli jednak w twarzy Sarry nie było niewinności, nikt nie doszukałby się w niej również zwątpienia. Wszyscy Święci wiedzieli, że robił co w jego mocy, by j ą rozczarować - zarzucił sobie gorzko. Stawiał ją twarzą w twarz z brutalną! brudną rzeczywistością, krytykował Sprzysiężenie i jego cele, oskarżał ją o to, że jest nie lepsza od Malerryjczyków, których tak nienawidziła... - Musisz to naprawdę przemyśleć, Sarro - usłyszał swój szept. Wiesz, dokąd zmierzasz, nie masz jednak pojęcia, jak tam dotrzeć i jakie przeszkody piętrzą się na twej drodze. Nie chciałbym, by coś złamało ci serce... Sana poruszyła się, odrzucając z ramion ciężką kołdrę. Ręce, delikatne i bezbronne, ułożyła na poduszce. Takie małe, kruche dłonie. Jedna z nich nie tak dawno wyciągnęła sztylet zza pasa i rzuciła, trafiając prosto w serce Maierryjki. Słowa popularnej „Ballady Straży Zamkowej" zapewniały, że nie zna wartości swego życia ten, kto nigdy sam nie zabił. Ballada opiewała żołnierzy, uczestniczących dawno temu w jakimś oblężeniu. Nigdy jej przedtem nie lubił, dopiero teraz dotarł do niego w pełni sens tych słów. Nie chodziło w nich o to, że własne życie nabierało większej wartości przez sam fakt odebrania życia komuś. Rozumiał to tak, że wartość życia tego, kto zabijał - i ryzyko jego utraty - była zależna od tego, kogo się zabijało. Stając twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, Collan dokonywał automatycznej oceny. Moje życie jest warte więcej niż twoje -myślał i zabijał. Wielokrotnie. Zastanowił się, czy w „wybitnie zindywidualizowanym poczuciu moralności" Sany znalazłoby się na to jakieś wytłumaczenie.
64
Zabił Skrętacza Pellerisa z zupełnie zimną krwią, jak to nietrafnie nazywano. Życie Skrętacza nie miało dla niego żadnej wartości. Nikomu nie będzie go brakowało, nikt też nie będzie po nim płakał. Czy życie Skrętacza wyznaczało wartość życia Cola? Ta myśl przyprawiła go o mdłości. Verald Jesearinbył wari: znacznie więcej, niż te tuziny ludzi, których Collan pozbawił życia, by go pomścić. Wściekłość związana z tą stratą pomogła mu uświadomić sobie, że nawet tysiąc śmierci nie wynagrodzi braku tego jednego, wesołego, łagodnego przyjaciela. Col wiedział 0 tym już wtedy, gdy zabijał. Dlaczego więc zabił ich wtedy tak wielu? Kiedy indziej, gdy zabijał, instynkt podpowiadał mu, że jego własne życie liczy się bardziej,, niż życie tego, kto próbował go zabić. Cóż, pewnie, że własne życie zawsze wydaje się mieć większą wartość. Ale życie Veralda znaczyło przynajmniej tak samo wiele. Jednak Verald zginął, zanim Col miał szansę dobyć miecza tamtej nocy - więc dlaczego...? Tamta Mag Rycerz - jak też się nazywała? - Imilial Gorrst. Mag Uzdrawiacz, z którym podróżowała, chętnie oddał swe życie, byle tylko była bezpieczna. Pewnie po prostu jąkochał. Col bardzo się starał, ale nie mógł sobie wyobrazić, żeby można było kochać kogoś bardziej niż własne życie. A Sarra mogła. Patrząc na jej uśpioną twarz - bardzo młodą, ale już nie dziecinną -wiedział z absolutną pewnością, że gdyby nie było innego sposobu, wskoczyłaby pomiędzy Malerryjkę a Cailet, przyjmując na siebie pchnięcie śmiercionośnej Magii. Ale wartość jej życia nie była wy znaczana przez życie Malerryjki - tu chodziło o Cailet. Tak samo było w przypadku tamtego starego człowieka. 1 Uczonego Wolvara, i starego Dziekana. A nawet Alina - który odwlekał podążenie za Valem Maurgenem. w śmierć tylko o tyle czasu, ile było potrzeba, by przekazać Cailet wiedzę o Drabinach. Col nie chciał nawet myśleć o tym, jak Cailet zareaguje, gdy kiedyś dowie się, że dla tylu osób jej życie było warte własnej śmierci. Jednak kto decydował, czyje życie jest więcej warte? Lordowie Małerrisu, co często podkreślali Strażnicy Magii, z właściwą im arogancjąuzurpowali sobie prawo do decydowania, kto jest godzien życia, a kto nie. Aie dla Strażników Magii życie Dziekana było warte więcej, niż cokolwiek innego na świecie. To dlatego Sarra zabiła. By ochronić Dziekana. Nie, to nie tak. Sarra zabiła, by ochronić Cailet. Wreszcie to zrozumiał. Nie chodziło o to, kogo się zabijało, ale dla 5 - Anibriii
65
kogo. 1 nikt - Mag, Malerryjczyk, Rada, absolutnie nikt - nie miał prawa podejmować tej decyzji za ciebie. 1 w ten oto prosty sposób Collan Rosvenir stał się członkiem Sprzysiężenia. Gdy zdał sobie z tego sprawę, spojrzał na Sarrę z wyraźnym zniecierpliwieniem. Jednak na instynktowne: Co, u diabła, ona ze mną zrobiła?, natychmiast nadeszła odpowiedź: To nie ona, to ja sam. To nagłe przeświadczenie było tak rzeczywiste, jak gwałtowny rozkwit płomieni na palenisku. Collan zapatrzył się w ogień. Następnie zszedł po schodach. Aż do samego dołu. Otwierając drzwi na zewnątrz, długo wdychał orzeźwiające, wilgotne od mgły powietrze. Po dłuższym czasie, stąpając powoli i delikatnie, powrócił na górę, do komnaty sypialnej.
17
Glenin przeciągnęła się, ziewnęła i spojrzała na listę, leżącąprzed nią na biurku. Zakończyła właśnie wypisywanie pięćdziesięciu zaproszeń na obiad, wydawany w Dniu Narodzin Garona. Do napisania pozostało jej jeszcze przynajmniej dwa razy tyle. Większość z zaproszonych nie była zaprzyjaźniona ani z nią, ani z Garonem. Nie wydawała jednak tego przyjęcia dla przyjemności. Cała Rada i starannie wybrani, najbardziej wpływowi członkowie Zgromadzenia; cała paleta ministrów i najwyższych urzędników, poczynając od Opiekuna Archiwum, a skończywszy na Opiekunie Zoo (z wyłączeniem Ministra Kopalnictwa, który to urząd nie został dotąd obsadzony po ucieczce Telomira Renne'a); wszyscy Sędziowie i niektórzy Adwokaci, a także przedstawiciele najbardziej znamienitych Rodów i najzamożniejszych Sieci. Oczywiście wraz z własnymi gośćmi wszystkich tych osobistości. Właściwie to dziwne, że lista gości wynosi tylko trzysta osób. Malachitowy Dwór był już zarezerwowany, muzykanci najęci, kwiaty wybrane, menu zaplanowane, odpowiednie wina wyznaczone w przepastnych piwnicach. Pozostało jedynie napisać resztę zaproszeń oraz wybrać prezenty, które miały być wręczone Garonowi tego dnia. Dobre wychowanie wymagało, by każde z zaproszeń wypisane było własną ręką Glenin. Każdy z zaproszonych gości będzie mógł żywić złudzenie, że jego obecność na bankiecie sprawi jej osobistą przyjemność. Ostatecznie można było wysyłać drukowane zaproszenia
67
na wiciki bal albo niezobowiązujący piknik, ale zaproszenie na obiad równało się włączeniu w pewien rodzinny rytuał. I dlatego Glenin nie zapraszała na wielki bal, ani na niezobowiązujący piknik, tylko właśnie na obiad. Zasiadanie przy obiadowym stole Pierwszej Córki było naprawdę szczególnym zaszczytem - na który zresztą większość z n ich nie zasługuje, pomyślała Glenin z grymasem. A obiad z okazji obchodów Dnia Narodzin męża Pierwszej Córki był tylko odrobinę mniej ważny, niż w Dniu Narodzin samej Pierwszej Córki lub jej dzieci płci żeńskiej. Ci, którzy dostąpią zaszczytu obcowania z nią w takich okolicznościach, będą po prostu zachwyceni. Jednego jednak nie wiedzieli, a mianowicie tego, że zamierza być bardzo wybredna w przyjmowaniu zwyczajowych zaproszeń na rewizyty. To pierwsze wydawane przez nią wielkie przyjęcie zostało zaplanowane jako zasadzka. Większości z zaproszonych nie miała w ogóle ochoty u siebie oglądać. Tych, którzy nie mogli być dla niej w żaden sposób użyteczni, i tych, którym nie miała potrzeby imponować - zaprosiła jedynie po to, by uświadomili sobie jej rosnącą potęgę. W tym roku taktowne odrzucenie zaproszenia przez PaniąGlenin Feiran będzie się równało towarzyskiej katastrofie. W roku następnym będzie to już katastrofą polityczną. Nikt jednak nie musi o tym wiedzieć tej inauguracyjnej nocy Pierwszych Kwiatów. Każdy, najbardziej nawet nielubiany gość będzie przez nią tak traktowany, j akby cały rok czekała tylko na to, by z nim właśnie zasiąść do wspólnego obiadu. Chociaż na sali stanie dwadzieścia pięć stołów, każdy z nich będzie honorowany przez Glenin tak samo, jakby stał w jej własnych, niedostępnych, prywatnych apartamentach. Sama wybierze wzór nowej porcelanowej zastawy, sreber stołowych, dobierze odpowiednie szkła, kryształy i serwetki, a także ułoży kwiaty w żardynierach i wazonach. Własnoręcznie też zapali świece, oświetlające tego wieczora salę biesiadną. Całe to planowanie było niezwykle męczące i pochłaniało wiele czasu. Ale Glenin uczyła się manier od ostatniej Pani na Ambrai i chociaż nigdy by się do tego głośno nie przyznała, ilekroć przyjmowała gości, składała tajemne podziękowanie Widmu swojej wielkopańskiej babki. Dzięki Pani Alynnis nawet kameralne przyjęcia, wydawane dotychczas przez Glenin, słynęły na Dworze w Rykajako najelegantsze i najdłużej wspominane, zaś projektowane przez nią zaproszenia na długo ustalały modę w tej dziedzinie. 68
Rozprostowując zeszły wriiałe palce, spojrzała na jeszcze jedną listę, lezącą na brzegu biurka. Były to, napisane przez Anniyas, sugestie dotyczące upominków, jakie każdy z gości otrzyma jako pamiątkę z obiadu. Wymieniane tam były i srebrne korony, uplecione z misternie wykonanych kwiatów (w hołdzie Św. Siralli, patronce dnia, w którym Garon przyszedł na świat), i złociste młoteczki (ku czci Garony Sprawiedliwej), i nożyczki ozdobione drogimi kamieniami (dla uhonorowania Niyi Prządki, od której wzięła swe miano Krew Anniyasów). Byty jeszcze inne propozycje prezentów, łączyło je jednak jedno: wszystkie były wprost nieprzyzwoicie kosztowne. Tak drogie upominki wręczało się na ogół przy takich okazjach, jak obchody Mądrej Krwi, ślub czy też narodziny Pierwszej Córki. Oczywiście w oczach Anniyas żadna z tych uroczystości nie była tak ważna, jak trzydzieste pierwsze urodziny Garona. Prawdę powiedziawszy, Glenin nie wydawała tego obiadu dla niego. Podczas jego trwania miała zamiar ogłosić znacznie ważniejsze, dopiero mające nadejść Narodziny. Westchnęła z uśmiechem, przypominając sobie wszystkie te plany, które snuła dia swego jeszcze nie narodzonego syna. Po chwili namysłu uznała, że jedynym odpowiednim upominkiem dla gości będąNożyczki. - Ale nie złote z drogimi kamieniami - powiedziała głośno, wyciągając jednocześnie z biurka czystą kartę. Napisała na niej zamówienie na trzysta par stalowych nożyczek - w zielonych, aksamitnych woreczkach przewiązanych szarym, jedwabnym sznurem - by przypomnieć wszystkim, jakie Nazwisko nosiła podejmująca ich kobieta. Aby sprostać (emu zamówieniu, rzemieślnicy będą musieli pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale ostatecznie to przecież ich problem. Aby przy okazji złożyć zręczny hołd kolejnej świętej, w którą nie wierzyła, dopisała, by uchwyty nożyczek ozdobiono wygrawerowanymi kwiatami - Dzwonkami Miramilh. Wezwanie - przemknęła jej przez głowę nagła myśl. Koncentrując się, mogła nadal wyczuć kierunek, z którego przyszło zaklęcie. Dzisiaj jednak wymagało to od niej nieco więcej wysiłku -pewnie czar powoli słabnął. Kto jednak miał tak wielką moc, aby przesłać wezwanie ze Straconego Kraju, by Glenin poczuła je wyraźnie aż w Ryka - i czuła je nadal po sześciu dniach? Gorynel Desse nie żył. Stara Dziekan tak samo. Więc kto? W przyległej komnacie zdenerwowany głos osobistej pokojówki Glenin wzniósł się w gwałtownym proteście. Drzwi, zwieńczone łagodnym łukiem, pasującym do kopulastego sklepienia komnaty, 69
trzasnęły z impetem o ścianę tak nagle, że Glenin nie zdążyła wysłać na zewnątrz swojej Magicznej mocy, by sprawdzić, kto ją nachodzi. Anniyas. Jej wrzask wibrował furią. - Wstawaj i chodź ze m n ą - warknęła. Nieszczęsna pokojówka trzęsła się ze strachu przed Anniyas, ale także z oburzenia, że oto ktoś miał czelność wtargnąć do komnat jej pani. Mówiła szybko i nieskładnie jednocześnie z nieproszonym gościem: - O Pani, tak bardzo mi przykro, ale P-pierwsza Kanclerz po prostu nalegała... - W porządku - stwierdziła Glenin, ledwie widocznym gestem roztaczając Zaklęcie Spokoju. Nie znosiła domowych kłopotów, a już szczególnie w obecności Anniyas. - Możesz odejść. Dziewczyna skinęła głową, obrzucając kłopotliwego intruza Spojrzeniem nie wyrażającym zbyt wielkiej atencji. Wychodząc, podkreśliła jeszcze swoje uczucia mocnym zamknięciem drzwi, które prawie dałoby się uznać za trzaśnięcie. Anniyas nie zaszczyciła tego faktu swojąuwagą. Chodziła tam i z powrotem po komnacie, szeleszcząc wściekle ciężkim jedwabiem koloru gradowej chmury, obszytym na dole zbyt suto marszczoną, zbyt złotą koronką. Glenin zaczęła żywić obawę o całość jaspisowego kompletu szachowego, kryształowej misy w kształcie kwiatu kamelii i różnych innych cennych bibelotów, które znalazły się w jej zasięgu. Anniyas jednak, jak się wydawało, interesowałoby raczej rozbicie paru głów, nie zaś bezużytecznych i kruchych cacek. Glenin odłożyła pióro i odwróciła się na krześle. - To okropne, że nie mogę używać magii! - popłynęły ciężkie, nabrzmiałe jadem słowa. -Nawet najprostszego zaklęcia, aby pokazać właściwe miejsce takiej głupiej dziewczynie! Jak śmiesz zabraniać mi wstępu do siebie o każdej porze, a już szczególnie w środku dnia?! - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? - spytała Glenin z wystudiowanym spokojem, którym miała nadzieję rozjuszyć do reszty matkę swego męża. - Mówiłam już. Masz pójść ze mną. -Dokąd? - Śmiesz dyskutować na temat mojego rozkazu, Malerryjko? Ta uwaga, o czym Glenin doskonale wiedziała, miała na celu jedno - doprowadzić j ą do stanu furii. Gdyby poddała się temu uczuciu, nic na tym świecie nie byłoby w stanie ruszyć jej z krzesła, na którym siedziała. Zdusiła jednak w sobie chęć użycia tego samego tonu. Wstała i milcząc stanęła przed Anniyas. - No dobrze. Weź opończę.
70
Stara kobieta, która nagle jakby odrnłodniała, co wcale nie spodobało się Glenin, wyszła przez drzwi prowadzące do ogrodu. Ściągając z wieszaka długi, wełniany, zielony szal, Glenin pospieszyła za nią. Prywatny ogród, przeznaczony dla członków Rady i ich gości - wybranych przedstawicieli dworskiej elity, był niemal w pełni wiosennego rozkwitu. Niektóre drzewa i krzewy już kwitły, co wystarczyło, by Glenin poczuła znajome swędzenie w nosie. Z trzech stron okalały ogród eleganckie gmachy; za obrośniętą różami ścianą łagodnie schodziły do jeziora starannie wypielęgnowane trawniki. Dogoniła Anniyas w letniej altanie, stanowiącej centralny punkt ogrodu. Była to okrągła, zwieńczona kopułą budowla, niezmiernie delikatna, zbudowana z misternie splatanych drewnianych listewek, pomalowanych na złoto i zielono. Dach był również zielony, zaś z czterech stron świata znajdowały się łukowate, otwarte wejścia. Anniyas obeszła altanę, omijając bliższe, południowe drzwi i kierując się do dalszych, wschodnich. Ledwie Glenin znalazła się w środku, teściowa nakazała jej: - Nałóż Ochrony.' Ponieważ postanowiła dziś okazywać milczące posłuszeństwo, Glenin bez słowa wykonała polecenie. - Wzrokowe? - chciała wiedzieć Anniyas. - Słuchowe? Glenin skinęła głową, z trudem powstrzymując chęć niewinnego zaproponowania, by egzaltowana Pani Malerrisu zechciała sama sprawdzić owe Ochrony. Tego oczywiście, zrobić nie mogła - ale nikt przecież nie może się dowiedzieć, że osoba, która za wszelką cenę chce oczyścić Lenfell z magii, sama nie jest Magiczna. -Aprzeciwko interweniującej magii? Uniosła do góry brwi. - Jedynie żelazo ma taką moc. - No to weź przeklęte gwoździe! Choć na chwilę osłupiała - Anniyas nigdy nie pozwalała, by jej wiejskie wychowanie przejawiało sięw prostackim j ę z y k u - Glenin zrobiła, jak jej kazano. - N o , może być. Anniyas zasiadła na drewnianej ławce, biegnącej pod południową ścianą. Promień popołudniowego światła padał ukośnie na jej ramiona i siwiejącą głowę, opromieniając je najczystszym złotem. - Siadaj. I oprzyj się. Wierz mi, powinnaś się do tego przyzwyczajać. Tyjesz w tej ciąży w takim tempie, że nie wiem, czy w dziesiątym tygodniu będziesz jeszcze w stanie chodzić.
71
Nic pozwalając sobie na zdenerwowanie tą obelżywą uwagą, G lenin podeszła do ławki, znajdującej się dokładnie naprzeciw Anniyas, i usiadła, nie mówiąc ani słowa. -Dlaczego nie zostałam poinformowana o Wezwaniu? - Bo dopiero wczoraj sama dowiedziałam się, co to było. - W takim razie kiedy zamierzałaś mi powiedzieć? Dzisiaj? Za tydzień? Któregoś dnia, kiedy akurat nie będziesz miała nic lepszego do roboty? - Nie wiedziałam, że to jest aż tak ważne. - Nie kłam, Glenin. Znam cię od czasu, gdy miałaś osiem lat i nigdy jeszcze nie udało ci się mnie okłamać. Nieważne? Wezwanie do wszystkich Strażników Magii, wzywające ich do boku Dziekan tak szybko, jak tylko będą w stanie się tam dostać? -Nie jestem Strażnikiem Magii. 1 nie miałam pojęcia, że takie jest znaczenie Wezwania. - No to teraz j uż wiesz - warknęła Anniyas. - A skąd ty się o tym dowiedziałeś? - Twój ojciec przed godziną rozgadał się trochę i wymknęła mu się taka rewelacja. Przynajmniej on powinien był wiedzieć lepiej i przyjść z tym od razu do mnie... - On tego nie poczuł, tylko ja. Zresztą zupełnie nie wiem, dlaczego. Przecież to w końcu on był kształcony przez Strażników. - Ale to twoja magia była na to otwarta w momencie, kiedy Wezwanie zostało wysłane. W Zamku Malerrisów zawsze był ktoś, kto miał obowiązek być stale otwartym na ich Magię. Ponieważ jednak obecny Piąty Pan jest zwykłym idiotą... - Chcesz powiedzieć, że z nas wszystkich tylko ja to poczułam? spytała, kompletnie zaskoczona. - Całe szczęście, że chociaż ty! Moje szczęście. Ponieważ jedynie ja wiem, co zrobić z wiadomością o takim Wezwaniu. Pewnie nawet nie wiesz, dlaczego w ogóle zostało wysłane, co? Mają nowego Dziekana, prosto z Ambrai - zawdzięczając to niekompetencji twojej i twojego ojca — i on lub ona - zbiera teraz wszystkich ocalałych Strażników Magii, by nas zaatakować. Glenin pozwoliła sobie na uśmiech. - Nie zostało ich już nawet tylu, by zaatakować rozsypującą się stodołę. Ilu zabiliście do dziś? Dziewięciuset? Dziewięciuset pięćdziesięciu? Prawie już masz swój tysiąc, szanowna Pierwsza Kanclerz.
72
- Dziewięciuset dwudziestu trzech. Gdy jednak będą razem z Dziekan, w zupełności wystarczy dziesięciu - szczególnie gdyby zaatakowali z Ambrai. - Dlaczego? Ich Drabiny są nieczynne - wszystkie, albo prawie wszystkie. Żadna z jeszcze działających nie dysponuje już mocą, bo nasze Drabiny w Zamku Malerris magazynują w sobie całą moc istniejącą jeszcze w Lenfell. Gorytiel Desse me żyje, a bez Desse'a ten nowy Dziekan, kimkolwiek jest. .. Anniyas dźwignęła się z trudem na nogi i ponownie zaczęła nerwowo chodzić tam i z powrotem. - To Desse sprawił, że nowy Dziekan w ogóle stał się Dziekanem! Tak samo, jak to zrobił kiedyś z Leninor Garvedian! - Nie mówiąc o Lusathu Adennosie - dodała Glenin, nie mogąc się już powstrzymać - pośmiewisku wszystkich Magicznych, jak Lenfell długie i szerokie. Pierwsza Kanclerz prychnęła pogardliwie w odpowiedzi. - Nie bądź głupia. Adennos był tylko naczyniem, w którym miano przechować Przekaz. Nie rób takich cielęcych oczu! Przekaz Dziekana! Przynajmniej o tym musiałaś chyba kiedyś słyszeć! Glenin rzeczywiście przestała cokolwiek rozumieć. -- Ale to przecież tylko lista Zaklęć i Ochron i innych takich rzeczy... - ...przekazywanych z Dziekana na Dziekana od Tkacz wie ilu Pokoleń, prawdopodobnie od czasu ich Powołania! „Tylko lista?" Przestań mnie rozśmieszać! - Anniyas zaczęła skubać srebrną farbę, odpryskującą miejscami od drewna. - Desse nieźle mnie oszukał z tym Adennosem, muszę mu to przyznać. Udawał, że nie mają po prostu nikogo lepszego, a rny, Malerryjczycy, uwierzyliśmy mu jak durnie. Na Wielkie Krosna, ułatwiliśmy jeszcze zadanie staremu Synowi Piątego, zabijając każdego Maga, jakiego znaleźliśmy w Akademii! - Ale teraz jest nowy Dziekan - powiedziała Glenin, kierując znów jej uwagę na właściwy temat. - 1 właśnie Wezwał wszystkich chodzących jeszcze po świecie Strażników Magii. Co z tym zamierzamy zrobić? Anniyas przywołała na twarz zimny i wyrachowany uśmiech. - Ja nie zamierzam z tym zrobić absolutnie nic. Ty natomiast skorzystasz z tej swojej sprytnej, aksamitnej Drabiny i zabierzesz z jej pomocą swego niezwykle czcigodnego ojca do miejsca, które wam. wskażę. A tam... 73
- Ambrai? - Nie przerywaj! Gdybym miała na myśli Ambrai, udałabym się tam sama poprzez Drabinę w Ośmiokątnym Dworze! Co zresztą w odpowiednim momencie niewątpliwie nastąpi - dokończyła tajemniczo, zaś w jej niebieskich oczach pojawiła się wesołość. Mózg Glenin pracował na pełnych obrotach. Anniyas była najcenniejszą nicią, jaką dysponował Pierwszy Pan - ale Anniyas przędła swą własną, niezależnąnić w poprzek Wielkich Krosien. Glenin nigdy jej nie ufała, a teraz, nosząc w łonie tak bardzo upragnionego przez wszystkich syna, ufała jej jeszcze mniej. Jej dziecko będzie kiedyś silniejsze, niż Anniyas kiedykolwiek mogła marzyć; Anniyas już się go lękała... Jej nie w pełni uświadomione przeczucia wyłoniły nagle z siebie klarowną i oczywistą myśl, która spowodowała gwałtowny ból w sercu: jej syn był dzieckiem, którego pragnęła Anniyas. Ale przecież była stara, miała prawie siedemdziesiąt lat. Będzie miała prawie dziewięćdziesiąt, zanim chłopiec zdąży zdobyć wykształcenie. No, ale przecież wcale nie musiała czekać aż tak długo. Jego magia prawdopodobnie da o sobie znać w wieku dwunastu, trzynastu lat, a tego stara z pewnością dożyje. Wystarczy jej życia, by go wychować, nauczyć, ukształtować, tak by w momencie, gdy otrzyma on własną magię, cały należał do niej... Co oznaczało niezbicie, że nić życia Glenin zostanie Wycięta z Wielkiej Tkaniny w momencie, w którym wyda go na świat: - Jestem w ciąży - usłyszała swój własny, niezwykle spokojny głos. - Drabiny mogą być dla mnie niebezpieczne. Odpo wiadało jej lekceważące wzruszenie ramion. - M a s z jeszcze całe długie tygodnie, zanim będziesz się musiała 0 to martwić. - On jest Magiczny - powiedziała, nie mogąc wyjść z podziwu nad swoim opanowaniem. - Czuję to nawet teraz, gdy dopiero został uformowany. Jest jednym z tych dzieci, które są w pełni świadome, nawet przebywając jeszcze w łonie matki. - Nonsens. Bajka zaczerpnięta z książek. - C z y chciałabyś może dotknąć go swojąmagią? Anniyas wpatrzyła się w nią nieruchomym wzrokiem. - Udasz się tam, gdzie ci powiem i zrobisz to, co każę! Glenin powoli wstała, spojrzała z góry na Pierwszą Kanclerz 1 dobitnie wypowiedziała tylko jedno słowo: -Nie.
74
- Nie próbuj mi się sprzeciwiać, dziewczyno. Ani teraz, ani nigdy potem. - Omów tę sprawę z Pierwszym Panem - zasugerowała zimno Glenin. Anniyas zaśmiała się krótko. - Ty idiotko o ptasim móżdżku! Więc jeszcze tego nie wiesz? Ja jestem Pierwszym Panem!
19
Tego ranka za parawanem w alkowie pojawiła się niewielka, lecz wystarczająco długa dla Sarry wanna, po brzegi wypełniona ciepłą wodą. Sarra zamrugała, widząc ten namacalny dowód wzmocnienia magii. Collan wzruszył tylko ramionami i bez słowa usiadł do śniadania. Wykąpała się w absolutnej ciszy; była zadowolona, że wreszcie może się porządnie umyć, lecz coraz bardziej nękały ją denerwujące domysły. Nie chodziło o to, co sprowadziło do komnaty wannę z gorącą wodą, pachnącą jej ulubionymi fiołkowymi perfumami. Było aż nadto jasne, że dom usłyszał jakąś Prawdę, zdolną zapłacić za jego magię. Nie dawało jej jednak spokoju, że to Collan wypowiedział tę Prawdę, co musiało go wiele kosztować. Nie wydawało się jednak, by ucierpiał na tym jego zapas dobrego humoru i celnych odpowiedzi, co dało się zauważyć już przy pierwszej porannej wymianie zdań. Kiedy zaproponowała mu, by wykąpał się pierwszy, stwierdził, że nie przepada ani za zapachem, ani kolorem fiołków (Sarra uważała zresztą, że ten kolor wspaniale podkreśliłby miedziany kolor jego loków i niezwykle intensywny błękit oczu). Nie wydawał się niespokojny ani znudzony; nie był też zmartwiony ani zakłopotany. Prawdę mówiąc, wyglądał na bardziej odprężonego, niż kiedykolwiek przedtem od czasu, jak go poznała-jakby po raz pierwszy naprawdę dobrze się wyspał. Odczuwała dokładnie to samo. I wiedziała, że to nie jest normalne. Ból kostki ustąpił znacznie wcześniej, niż powinien. Zaledwie dwie
76
noce czarodziejskiego snu całkowicie zregenerowały jej poważnie nadszarpnięte siły. W każdych innych okolicznościach byłaby już gotowa, aby przystąpić do działania. Miała teraz tyle energii, że z pewnością starczyłoby jej na coś więcej, niż wylegiwanie się w wannie i wysiadywanie przed kominkiem z grimoirem na kolanach. A Święci świadkami, że miała dokąd iść i co robić. Jednak minął cały ranek i nie zdziałała absolutnie nic. Było też coś jeszcze, co uznała za nienormalne. Collan podał jej śniadanie tak grzecznie i elegancko, że najbardziej nawet wymagająca kobieta nie byłaby mu w stanie nic zarzucić. Uważał też, by jej kielich i talerz były cały czas pełne. Te zadziwiająco dobre maniery były u niego czymś naprawdę niepokojącym. Po południu poczuła nagle, że jest bardzo śpiąca. Próbowała walczyć ze snem, rozmawiając z Colem, który miał na to wielką ochotę. Mówili o książkach, które niegdyś czytali, miejscach, które odwiedzili, sztukach i operach, na których bywali. Od czasu do czasu okazywało się nawet, że w pewnych rzeczach m a j ą jednakowy gust. W końcu jednak, starając się ukryć dziesiąte z kolei ziewnięcie, Col uśmiechnął się i oświadczył, że niezależnie od towarzystwa i od opowiadanych przez niego samego fascynujących historii, trzeba by dać domowi szansę posprzątania po śniadaniu i nakrycia do obiadu. - Czy mamy jakiś wybór? - spytała, chociaż oczy same jej się zamykały. - Raczej na to nie wygląda. Prześpij się, Pierwsza Córko. Zasnęła kamiennym snem, zanim zdążyła mu przypomnieć, by przestał ją tak nazywać. Budząc się usłyszała niezwykle frywolną piosenkę pijacką i beztroskie pluskanie dochodzące z głębi alkowy. Obiad czekał już na niskim stoliku, stojącym nieopodal łóżka: pachnący przyprawami gulasz, zielona sałata i sześć miodowo-orzechowych ciastek wielkości dłoni, które tak lubiła. Zdumiało ją, że dom tak dobrze zna jej upodobania. Garderoba w kolorach Ambrai'ów, fiołkowy zapach w wannie, jej ulubiony deser... jeżeli już tyle o niej wiedział, po co mu jeszcze była wypowiadana przez nią Prawda? Podniosła wzrok, gdy Collan wynurzył się zza parawanu, wycierając ręcznikiem ociekające wodą włosy. Z policzkami bez ciemnego zarostu i splątaną masą mokrych kędziorów wyglądał prawie na jej rówieśnika, a z tym łobuzerskim, krzywym uśmiechem - nawet jakby młodziej.
77
- Nie powiesz mi chyba, ze udało ci się wcisnąć swoje sześć stóp wzrostu w tamtą małą wannę - powiedziała, odwzajemniając uśmiech. - Sześć stóp, dwa cale, a wanna jest teraz w sam raz na mnie. Przerzucił ręcznik przez parawan i podszedł do ognia. - Nieźle to wygląda. I nawet się nie zastanawiam, skąd tak wcześnie wzięli sałatę. - Właśnie że się zastanawiasz, inaczej byś o tym nie wspomniał. Gdy siadał obok niej, nie poczuła nawet śladu zapachu fiołków. Zamiast tego owionął ją zapach zimowych irysów, dymu z ogniska i jeszcze czegoś bardzo męskiego, czego nie była w stanie rozpoznać. - Czy dlatego dom zapewnił ci większą wannę, że jesteś większy ode mnie, czy też dlatego, że moc staje się silniejsza? - To ty jesteś Magiczna, więc ty mi odpowiedz. Zaczęła coś wyjaśniać, ale potrząsnął przecząco wilgotną głową i wkładając dziarsko łyżkę w gulasz, zaproponował: -Później. Później była jeszcze dokładka gulaszu i orzechowe ciastka (wspaniałomyślnie zostawiła mu cztery). Sarra odłożyła na bok serwetkę, podniosła kielich i powiedziała: - Cokolwiek zostało tutaj powiedziane wczoraj wieczorem, wywarło wpływ na ten dom. - Pewnie masz rację. - Próbowałeś zejść po schodach? -Tak. -Ico? - Do połowy. - Więc teraz kolej na moją Prawdę. Odgarniając zdecydowanym ruchem włosy wpadające mu do oczu, skrzywił się i zaprotestował: -Naprawdę, Sarro, nie musisz nic mówić, jeżeli nie chcesz. - Sądziłam, że to tobie zależy, by się stąd jak najprędzej wydostać. - Może zmieniłem zdanie. Mamy łóżka, jedzenie, ubrania, nawet kąpiel. Łóżka są miękkie, jedzenie wspaniałe, woda do kąpieli czysta i gorąca. I nawet nie trzeba dokładać do ognia. - A ubrania? - podniosła do góry rękę w pięknej turkusowej szacie. - Jak dla mnie, trochę zbyt eleganckie, ale co tam. Żaden ze znanych mi zajazdów czegoś takiego nam nie zaoferuje. I nawet nie trzeba za to płacić. -Niezupełnie. - Przyglądając się mu uważnie, zapytała: - Czy tak właśnie chciałbyś przeżyć resztę życia?
78
Oparł się wygodnie, zarzucając jedną nogę na poręcz krzesła: -Jedyne, czego mi tutaj brakuje, Pani, to moja lutnia. - Kłamiesz - zarzuciła mu, ale łagodnie. - Ty natomiast wyglądasz tu jak na swoim miejscu - zauważył. Dokładnie tak bym sobie ciebie wyobrażał, gdybym oczywiście kiedykolwiek zadał sobie taki trud. Wypoczywającą, czytającą stare księgi i popijającą dobre wino przez cały dzień... - ...mając co noc zagwarantowane słodkie sny. Zanudziłabym się na śmierć. I ty też, Minstrelu. Oboje mamy miejsca, dokąd chcemy pojechać, pracę, którą musimy wykonać... - ...pieśni do śpiewania i kobiety, którym je można zaśpiewaćdokończył, mrugając do niej. Zagryzła wargi. - Collan... czyja ci w ogóle kiedyś podziękowałam za śpiewanie Cailet? - Nawet jeżeli to zrobiłaś, nie miałbym nic przeciwko temu, żebyś to powtórzyła. —Raz. w zupełności wystarczy. Tylko niech ci nie przyjdą do głowy jakieś pomysły w związku z n i ą - ostrzegła. Zaśmiał się serdecznie. - Ja i Cailet? Tylko mi nie mów, że jesteś zazdrosna. - To już naprawdę kompletny absurd. Skryła się za swym kielichem. Upiła z niego długi łyk, potem następny, aż wreszcie z determinacją odstawiła naczynie na stół. - Tylko nie biegaj za nią tak, jak za każdą inną kobietą, która znajdzie się w promieniu dziesięciu mil. Intensywnie błękitne oczy rozszerzyły się z oburzenia. - To one uganiają się za mną! - Ja nie - odparła nader przytomnie. - Nie było na to dość czasu - odparł, przeciągając sylaby. Niespodziewanie zachichotała, jak mała dziewczynka. - Czy ty nigdy nie przestajesz? - Nie, przynajmniej do czasu, aż dostanę to, czego chcę. Mniej więcej tak jak ten dom. Radość zgasła w jednej chwili; wpatrzyła się w złożone na podołku ręce. -Kolej na mnie. - Nie musisz - mruknął pod nosem. - Skłamałem, jeśli chodzi o schody. -Co?
79
Dopijając wino jednym haustem, odstawił kielich na stół, aż zadźwięczały widelce. - Wczorajszej nocy zszedłem schodami na sam dół i otworzyłem drzwi na zewnątrz. Gdyby w tej chwili była w stanie wykrztusić coś z siebie, skięłaby go używając takich wyrazów, jak najbardziej wygadany woźnica zaprzęgów. Prawdopodobnie powinna była to zrobić. Przez cały dzisiejszy dzień nie pisnął ani słowa, wiedząc, że wreszcie mogą stąd wyjść! Siedział na miejscu, wiedząc, że może się oddalić! Sana chwyciła oburącz powłóczystą szatę, unosząc ją, by nic przeszkadzała, a następnie pobiegła do żelaznych schodów. Jeden krok, dwa, trzy... ....i nie była nawet w połowie. Collan, który stąpał cicho tuż za nią, wyminął ją i bez przeszkód dotarł do samego dołu. Stojąc tam, odwrócił się i spojrzał na nią. Światło z komnaty sypialnej padało na jego uniesioną twarz, migocąc w spoważniałych nagie, błękitnych oczach niezliczonymi iskierkami. Jedyne, co ten dom chce przyjąć jedyny klucz, szczególny dar to Prawda. Ty zaś. Magiczny Wędrowcze masz klucz i moc, by sprawić czar. Collan był wolny, bo zapłacił. Zaś ona nie. Obydwoje dobrze o tym wiedzieli. Sarra wróciła na podest. - Dobrze, niech i tak będzie - mruknęła pod nosem i wzięła głęboki oddech, by wypowiedzieć swoją Prawdę. Magia zapomniała wyostrzyć jej zmysły. Powinna była poczuć jakieś ukłucie w sercu czy ucisk w żołądku - cokolwiek. Tymczasem jednak, razem z Coilanem, stała jak rażona piorunem, gdy drzwi wejściowe otworzyły się nagle i głęboki, dźwięczny glos powiedział: - Więc jednak miała rację. Ktoś tutaj jest. Collan znieruchomiał tylko na ułamek sekundy; potem zachował się tak, jakby Sarra w ogóle nie istniała. Odwrócił się do Auvry'ego Feirana ze słowami: - Wchodź śmiało. Właśnie skończyliśmy obiad, ale dzban powinien się już chyba do tej pory napełnić z powrotem. Zimny podmuch wiatru wdarł się przez drzwi, jakby milion lodowatych, skrzydlatych widm wdzierało się na schody. Sarra ze 80
wszystkich sił starała się nie poruszyć, by nie zdradziły jej cienie kładące się u stóp schodów. Ledwie oddychała, choć serce waliło, domagając się powietrza, więcej powietrza, bo inaczej zemdleje... -Dziękuję, ale chyba nie skorzystam z twojego zaproszenia. Wiem, czym jest ten dom i czego żąda, zanim pozwoli komuś odejść. - Najstarszy truizm na świecie - odparł lekko Collan. — Prawda zawsze uwalnia. - Oklepane powiedzenie, trudno się z tym nie zgodzić. W tym jednak przypadku bardzo adekwatne. - N i e wejdziesz do środka, żeby mnie pojmać, bo boisz się prawdy? A może nie pamiętasz już, co to w ogóle takiego? Na chwilę zapadła cisza. A po chwili dał się słyszeć spokojny głos Auvry'ego; - Moje rozumienie prawdy nie jest podzielane przez twórców tego domu. - No proszę, a ja zawsze myślałem, że prawda jest prawdą, bez względu na okoliczności. W głosie Auvry'ego dało się słyszeć rozbawienie: - Wygląda na to, że mamy przed sobą niejedną interesującą, filozoficzną dysputę. - Co? - zawołał Collan, udając zaskoczenie. - Zdawało mi się, że ludzie tacy jak ty zabijają ludzi takich jak ja, zanim nawet zdążą się nad tym dobrze zastanowić. Wycięcie nici z Wielkiej Tkaniny, i tak dalej. - Nie wykluczone, że w którymś momencie okaże się to konieczne, w każdym razie jeszcze nie teraz. -Wielce mi ulżyło. Sarra oddychała teraz krótkimi, urywanymi haustami, nie bojąc się już, że zemdleje. Czuła jednak, że za chwilę się rozchoruje, jeśli będzie musiała dalej słuchać tej wymiany zdań. - Mam nadzieję, że raczysz wyjść na zewnątrz. -Wyjść do ciebie, jak dobry, grzeczny chłopiec? - Myślę, że alternatywne rozwiązanie mogłoby ci się nie spodobać. Sarra dokładnie usłyszała złowrogi, choć pozornie tak uprzejmy ton tego stwierdzenia i przygryzła wargę, by nie krzyknąć. Ton Collana również uległ zmianie. - Ty nie możesz tu wejść, a wierz mi, Komendancie, nie ma takiej piekielnej siły, która by mnie stąd dobrowolnie wyciągnęła. W odpowiedzi dał się słyszeć niski, melodyjny śmiech, tak dobrze zapamiętany przez Sarrę z dzieciństwa. Pamiętała, jak bardzo starała się zasłużyć na ten śmiech. Jej ojciec... 6 - Ambrai
81
- Dobrze to podsumowałeś, biorąc pod uwagę, jak mało wiesz. Nie jest ci też chyba wiadome, że ogień może strawić ten dom z taką samą łatwością, z jaką niszczy Drabiny. Kolejna, krótka przerwa. - Nie jestem ubrany odpowiednio do podróży. Collan spojrzał przelotnie w górę, jakby sugerując, że zamierza iść się przebrać. Jego oczy napotkały na moment spojrzenie Sarry; był w nich dziwnie słodki, pełen czułości wyraz. Auvry Feiran oznajmił: - Ja rzadko podróżuję zwyczajowymi sposobami. - Ach. Jedna z tych przenośnych Drabin, czy coś w tym stylu? - Moja córka jest wspaniałą nauczycielką. Przybyłaby tu sama, ale nie wiedzieliśmy, kim jest intruz, zakłócający zazwyczaj spokojną magię tego domu. - Czy zawsze tracisz tyle czasu na tłumaczenia? - Nic szczególnie pilnego nie czeka mnie na Dworze w Ryka. - Już tam byłem, wielkie dzięki. Jedzenie niezłe, ale obsługa do niczego. - Czy jest jakieś miejsce, gdzie wolałbyś się udać? - dało się słyszeć niewinne pytanie. -Jakby się tak zastanowić, znam świetną knajpę w Isodir. Pija się tam brandy pełnymi wiadrami. - Też myślę, że nie pogardziłbyś teraz czymś do picia. Mam całkiem nieźle zaopatrzoną prywatną piwniczkę. Zapraszam cię więc na małą degustację, a przy okazji opowiesz mi o nowym Dziekanie. -Nowym? A co się stało ze starym? - Oo, jestem pewien, że wiesz, Minstrelu Rosvenirze - teraz już złowieszczego tonu w głosie Auvry'ego nic nie przesłoniło. Sarra widziała wyraźnie, jak mięśnie zwróconych ku niej pleców Collana napinają się pod zielonym suknem. Połyskujące ogniście loki drgnęły nieznacznie, jakby w ostatniej chwili powstrzymał się przed ponownym spojrzeniem w górę. Następnie wzruszył ramionami i wyszedł, znikając jej z oczu. - Pewnie w parę minut zorientujesz się, że bardzo przeceniasz moją wiedzę na interesujące cię tematy. Ale chodźmy, i tak nie mam nic lepszego do roboty. Sarra nie wiedziała, jak długo trwała przykuta do miejsca, kiedy drzwi zamknęły się za nimi. Chłód ustępował z wolna miejsca ciepłu, promieniującemu od kominka w sypialni. Niosło ono obietnicę snu, odpoczynku i spokoju.
82
- Nazywam się Ambrai - powiedziała nagle, a własny głos wydał jej się tak ostry i jednocześnie drżący, że sama się przeraziła. - Ja jestem Sarra Ambrai, a nowa Mag-Dziekan, Cailet Ambrai, to moja siostra - głos jej wzniósł się aż do krzyku, nad którym już nie była w stanie zapanować - a jeśli nie dosyć ci Prawdy, to masz jeszcze i to: kocham Collana Rosvenira! Czy to ci wystarczy? Wystarczy? Ledwie kontrolując gwałtowny szloch, zadarła szlafrok i zaczęła zbiegać po schodach. Pięć stopni, sześć, siedem - zsunęła się z ostatnich schodków i całym ciałem naparła na drzwi, otwierając je na oścież, na spotkanie chłodnej, mglistej nocy. W martwej ciszy Stracony Kraj rozpościerał się przed nią we wszystkich kierunkach, tak ponury jak jego nazwa- i tak niebezpieczny jak wojna, której był owocem. Wiatr chłodził spływające jej po twarzy łzy. Jej następne słowa, za które się prawie znienawidziła, zabrzmiały jak skarga małego, zmęczonego do granic możliwości dziecka: - Chcę do domu. Nie do Roseguard. Do Ambrai. Prawdę powiedziawszy, nie było dla niej innego miejsca.
19
Po raz drugi w czasie swego niespełna osiemnastoletniego życia Cailet stanęła na ziemi, którą niegdyś władali jej przodkowie. Zastanawiała się, czy tym razem dane jej będzie poczuć, że wróciła do domu. Poprzednim razem, kilka tygodni temu, podczas pobytu w Ambraishir była kompletnie nieprzytomna, więc nie mogła wyczuć tego ciepłego drgnienia ziemi, witającej jedno ze swych dawno nie widzianych dzieci. Cailet wzruszyła ramionami, otrząsając się z absurdalnego uczucia zawodu, i odwróciła się, by pomachać na pożegnanie łodziom rybackim, wiozącym Magów i nielicznych ocalałych uczestników Sprzysiężenia na drugą stronę Złowieszczej Zatoki. Taig cały czas miał nadzieję, że wylądują gdzieś w pobliżu rzeki Brai, najwyżej w odległości czterech dni marszu. Nawet gdyby wiatry nie były tak niesprzyjające, to i tak nie mogli znaleźć odpowiedniego miejsca na rzucenie kotwicy, które spełniałoby jego wszystkie wymagania. Wylądowali więc na plaży, osłoniętej z trzech stron urwistymi skałami, stanowiącymi zakończenie jednego z pasm Widmowych Gór. Pasmo to nie bez przyczyny nosiło nazwę Błogosławieństwa Deiket, stanowiło bowiem swoistą tarczę ochronną, osłaniającą Ambraishir przed kwaśnymi deszczami, szalejącymi w Straconym Kraju. — Szybciej byłoby się wspiąć, niż obchodzić dookoła- stwierdził Elomar, kończąc niezbyt sycące śniadanie. Wskazał na klucz ptaków 84
szybujących na północ. - Tylko ptaki brodzące mogą chodzić po słonych grzęzawiskach. Nałożone przez Cailet zaklęcie sprawiło, że kawa prawie osiągnęła stan wrzenia, ona zaś sama patrzyła na długonogie ptaki, odbywające - jak każdej wiosny - swą podróż do Lustra Maidil. Były bardzo śmieszne: wyglądały jak skrzydlate, popryskane pistacjowym lukrem ptysie, ze zwisającymi bezradnie w powietrzu czekoladowymi patyczkami nóg. - Jest jakaś szansa, żeby Zwinąć Przestrzeń poprzez grzęzawisko? - zapytała. -Dziekanie-uśmiechnął sięw odpowiedzi-nawet ty nie jesteś w stanie przemienić lotnych piasków w solidny grunt pod nogami. - No to mamy problem, Elo. Niektórzy spośród nas są starzy, inni zaś nie czują.się dobrze po długim pobycie w więzieniu. Konie bardzo pomogłyby im w drodze. Gdybyśmy jednak mieli konie, nie mogłabym Zwijać Przestrzeni. Zmrużyła oczy i wpatrywała się chwilę we wznoszące się nad nimi postrzępione skały. - Nie mam zresztą pewności, czy w ogóle będę w stanie Zwinąć Przestrzeń w górach....i to jeszcze dla tylu ludzi. Taig zamieszał fusy w kubku i wylał je na piasek. - Jedyne, co możesz zrobić, Cai, to po prostu spróbować. Zresztą gdzieś tutaj powinna być wioska, w której moglibyśmy dostać kilka koni. Lusira uniosła do góry wspaniałe brwi. - Poczciwe szkapy prosto od pługa, z grzbietami szerokimi jak puchowe łoża? Zaśmiał się gardłowo, w sposób, który zawsze chwytał Cailet za serce. - Przykro mi, ale masz rację. W tych stronach trudno będzie o smukłe, tillinshirskie siwki. - W tej sytuacji wystarczyłby mi byle kucyk - oznajmiła Elin. Z rogami i tak dalej. D wa i pół dnia na tej łódce, a tak zesztywniałam, że ledwie wyczołgałam się na plażę! 1 nie waż się więcej wspomnieć o łóżku, Luse! - Nie ma nic lepszego niż gimnastyka - ciągnął nie zrażony Elomar. Cailet dopiła kawę i podniosła się. - N o to ruszajmy, jeżeli takie jest zalecenie Uzdrawiacza. Musieli wspiąć się na urwisko, nie mogąc liczyć na magiczne wsparcie że strony Cailet. Pomimo zaawansowanego wieku niektórych
85
z nich i wyczerpania, jakie gnębiło nieomal wszystkich, nikt nie upadł. Każdy nosił na sobie liczne zadrapania i sińce, nie było to jednak nic poważnego. Już na szczycie Cailet rzuciła zaklęcie Zwijające Przestrzeń, starając się krok po kroku analizować, jak to się robi. Wyglądało na to, że aby rzucić zaklęcie, należy wykonać dwa oddzielne manewry, otoczyć ludzi jednym rodzajem czarów, zaś innym - przeniknąć ziemię na parę wiorst naprzód. Pierwsza część nie wymagała wiele zachodu; nie potrzeba było żadnej dodatkowej kontroli, gdy już udało się tego dokonać. Jednak dalej już było potrzeba nieustannych zabiegów: popychania czarów naprzód i wkopywania ich w głąb z każdym stawianym krokiem. Nakładanie zaklęcia i jednoczesne analizowanie go bardzo ją zmęczyło; po kilku minutach zaprzestała więc tych obserwacji i skupiła się wyłącznie na praktyce. Będzie potrzebowała bardzo wiele czasu, by rozpracować całą posiadaną od niedawna wiedzę i dowiedzieć się, dlaczego i w jaki sposób to wszystko działa. Mam wokół tylu Magów gotowych mnie uczyć, pomyślała, stwierdzając jednocześnie z zadowoleniem, że rzucone zaklęcie właśnie zaczęło Zwijać Przestrzeń. Nie musiała go absolutnie kontrolować samo działało jak należy. Jej magia była tak radosna i beztroska w swej wolności, jak dziecko niespodziewanie zwolnione z lekcji w ciepły, wiosenny dzień. Uczeni Magowie, Magowie Uzdrawiacze, Magowie Rycerze mogą jej pokazać, skąd bierze się jej wiedza i jak robi to, co robi. Jednak sądząc po okruchach cudzej pamięci, dobywanych z jej wnętrza podmuchami kolejnych zaklęć, nie sądziła, by którykolwiek z żyjących Magów potrafił jej wytłumaczyć, dlaczego czary działają. Doszła wreszcie do wniosku, że muszą istnieć sposoby, by się tego dowiedzieć, tak aby nikt się nie zorientował, że stała się Dziekanem w sposób nieco odmienny od jej poprzedników. Mogłabym ich poprosić o powtórzenie różnych technik, tak jakbym miała zamiar sprawdzić ich wiedzą... ...i kompetencje! To przecież jawna obraza! — dał się słyszeć natychmiastowy, wewnętrzny protest. Mogłabym poprosić o pomoc w udoskonaleniu niektórych zakląć i trochę okrężną drogą dojść do tego, o co w nich naprawdę chodzi. Czy stać cię na przyznanie się, że są rzeczy, których nie rozumiesz? — ostrzegł inny głos. Zbita z tropu pomyślała: Mogłabym uczestniczyć w wykładach i demonstracjach, organizowanych dla Magów Uczniów. Ale to by
86
sprawiło, że nauczyciele poczuliby się oceniani, a studenci zdenerwowani! Sądzisz, ze jesteś w stanie poczekać na wiedzę, aż powołasz do życia nową Akademię? O mało nie przewróciła się o kamień wielkości pięści. Po chwilowej koncentracji, mającej wzmocnić zaklęcie Zwijające Przestrzeń, wróciła do niełatwej, wewnętrznej rozmowy. Wszystko to wiem! Ale co mogę zrobić? Twoje czary działają. Później będziesz się martwić o to, jak i dlaczego - doradził jeden z głosów. Zresztą czy to ma jakieś znaczenie? - spytał inny z lekkim naciskiem. Wszystko to przyjdzie z czasem -uspokajał trzeci. A jeżeli nie przyjdzie - odezwał się głos Gorynela Desse'a możesz zawsze zapytać tych Magów, których uważasz za swoich przyjaciół. Cailet głęboko westchnęła i poczuła, że droga robi się coraz; bardziej stroma, wymagając jeszcze więcej magii. Nie zmartwiło jej to; miałajej w sobie aż za dużo. Dobrze już, dobrze! - zwróciła się do wszystkich głosów. — W takim razie później. Gdy będę miała więcej czasu. Nie mogła się jednak powstrzymać od wątpliwości - czy kiedykolwiek jeszcze będzie miała czas.
19
Wziąwszy wszystko pod uwagę, wolałby jednak znaleźć się w więzieniu w Renig. Nawet w jednej z tych cel, z których nie można się wydostać. Stare wino, którym poczęstował go Auvry Feiran, okazało się być sowicie zaprawione środkiem nasennym. Col podejrzewał to jeszcze zanim go spróbował, jednak zdecydował się je wypić. Lepiej mieć to już za sobą. Tak naprawdę to wiedział o kilku istotnych sprawach. Wymieniając je od najmniej ważnej do najważniejszej: o tym, że Taig Ostin żyje, że Sarra Liwellan żyje, że Cailet Riile jest nowym Magiem Dziekanem, że Mag Dziekan dysponuje wiedzą Lusatha Adennosa, Tamosa Wolvara, Alina Ostina i Gorynela Desse'a oraz m i e c z e m tego ostatniego, j e d n y m z legendarnych Pięćdziesięciu Mieczy. Zdawał też sobie sprawę, że będą chcieli od niego odpowiedzi na jedno, ale najważniejsze pytanie, na które nie potrafił odpowiedzieć: gdzie obecnie przebywa Mag Dziekan? Jedyne zauważalne działanie wina polegało na uśpieniu go. Ocknął się w białym pomieszczeniu. Bez łóżka, koca, krzesła, bez umywalni, drzwi i okien. Ośmiostopowy sześcian był absolutnie, nieskazitelnie biały. Podłogę stanowił lity blok śnieżnobiałego marmuru. Ściany i sufit były równie białe, jakby całe pomieszczenie wykuto w skamieniałym śniegu.
88
Był całkowicie nagi, zmarznięty na sopel, głodny jak wilk i po prostu zły. Może też trochę przestraszony, wiedząc, że takie pomieszczenie nie ma prawa istnieć w realnym świecie. Oznacza to, że jest poddany działaniu czarów. Jak się bronić przeciwko czarom? Nie potrafił. Może jego Ochrony mogłyby okazać się tutaj pomocne, nie mógł jednak na nie liczyć. Wzdychając głęboko, zdecydował się wstać. Im mniejszy kontakt z lodowatą podłogą, tym lepiej. Nagie podeszwy stóp klaskały głucho 0 marmur, gdy obchodził swoją klatkę. Dźwięk odbijał się echem od ścian i sufitu. Zauważył, że ma przyspieszony oddech i świadomie zaczął go regulować. Nie kończąca się wędrówka wokół białego więzienia rozgrzała krew i rozluźniła zesztywniałe mięśnie. Po pewnym czasie zauważył, że jego postać nie rzuca cienia. Prawdopodobnie marmur emanował własnym, wewnętrznym światłem. Niektóre kamienie miały taką właściwość. Może jednak to również było zasługą magii. Usłyszał, jak jego kroki tracą swą rytmiczność. Wprawiło go to w niezadowolenie. Zaczął gwizdać, nucić, w końcu śpiewać każdą pieśń, jaką tylko znał. A było ich niemało. Oszczędzał głos, nawet we fragmentach, które zwykle śpiewał pełną piersią. Chodził w kółko 1 śpiewał; minęły cztery godziny, a może cztery lata, kiedy zaczął odczuwać zmęczenie. Przynajmniej w tej klatce mógł się wyprostować i chodzić. Nie tak, jak w tamtej. JAKIEJ TAMTEJ? Oczywiście w tej, do której został wciśnięty po tym, jak podmuch wiatru rzucił go do rowu. Nie przestawał chodzić. Ani śpiewać. Zaś jego Ochrony rozpływały się, jak Widma ginące w pełnym słońcu. Przed nim w klatce był już kot. Jakaś kobieta miała na ręku bransoletę z niebieskim onyksem, własność jego matki, która śpiewała mu przy wielkim palenisku. Potem była długa podróż w dusznym wozie i Flornat Dozorca, który kupił go na targu niewolników i naznaczył piętnem S krętacza. Zabił Skrętacza. Wtedy nie wiedział dlaczego. Dopiero teraz. Poczuł, jak nowa energia wstępuje w jego ciało. Prawdziwa przyjemność upragnionej zemsty. Chodził teraz szybciej, śpiewając kolejną pieśń. Wspomnienia pojawiały mu się przed oczami w takim tempie, że nie nadążał ich rejestrować. Jakby ktoś zmieniał zbyt szybko
89
tafle z malowanego szkła, odbijające się na ścianie projekcyjnej. Kwaśne deszcze, Stracony Kraj, galazhi, Taguare Nauczyciel i Lutnista Carlton, i Skrętacz, z jego napuszonymi, pornograficznymi pieśniami na dobranoc i gośćmi, których wargi ociekały tłuszczem... ...i GoiynelDesse, pojawiający się pewnej nocy w obłoku srebrnej brody i ciemnych szat, by zabrać go do Pani Lilen do Combel. Nic dziwnego, że od razu poczuł do niej instynktowną sympatię, gdy ponownie się spotkali. Wtedy nawet nie wiedział, że to już drugi raz. Potem długie tygodnie spędzane samotnie, podczas których stary człowiek tak często pojawiał się na jego drodze, tak jak wtedy w Cantratown, i...i... Falundir. Zatrzymał się w swym marszu, a z oczu pociekły łzy, które momentalnie zamarzły na policzkach. Dom w głębi Puszczy Sheve. Pieśni. I lutnia, jego lutnia - \utn\&Barda Falundira! Długie wieczory spędzane przed kominkiem, nauka, ćwiczenia, starania, by zagrać jak najlepiej, wiedząc dobrze, że nawet grając „najlepiej" nigdy nie dorówna mistrzostwu okrutnie okaleczonego, tragicznie uciszonego barda. Zapłakał nad tym, przypominając sobie, ile razy biegł daleko w las i krzyczał, wyrzucając z siebie tłumioną w obecności barda wściekłość na Anniyas... Teraz też jąwykrzyczał, a jego głos o mało nie rozsadził mu gardła i wyssał całe powietrze z płuc. - Czy na to właśnie czekałaś? - zapytał głęboki, męski głos gdzieś wysoko. - Możliwe - odparł głos kobiecy. - Dajmy mu jeszcze trochę czasu. Col słyszał ich, jednak nie chciał się teraz zajmować głupstwami. Pamiętał. Jego Ochrony zniknęły. Przypomniał sobie, jak schodził w dół zbocza, kierując się do Sleginhold. Jak kichnął, stojąc pod kwietną pergolą, gdy Verald Jescarin wręczał mu Dzwonki Miramilli. Roześmiał się radośnie, uświadamiając sobie, że pomimo Ochron udało mu się rozpoznać przyjaciela. Jeszcze raz zaśmiał się, przypominając sobie rezolutną buzię Seli; poczuł na ustach lepką słodycz fiołkowych cukierków i swego pierwszego pocałunku. Pamięta - uświadomił sobie. Pamięta... - Na to właśnie czekałam. Białe kamienne pudło otworzyło się. Zostawcie mnie w spokoju, niech was diabli! Było jeszcze coś, wiem, że przypomnę sobie więcej...
90
Stara kobieta patrzyła na niego z góry. Jedwabiste fale siwiejących włosów okalały miękko pulchną twarz. Jej wargi były rozchylone i wilgotne, lodowato niebieskie oczy błyszczały, niczym oczy kochanki. Twarz stojącego obok niej wysokiego, przystojnego mężczyzny w średnim wieku wyrażała ciekawość intelektualisty. Collan spojrzał na nich spode łba, wściekły, że zatamowali wartki prąd dopiero co odzyskanych wspomnień. Nie spodziewali się gniewu Cola. Kiedy usłyszeli jego śmiech, stara stwierdziła, że to było to, na co czekała. Dostrzegł jednak w ich oczach, że taka zimna wściekłość zaskoczyła ich. A niech ich! - pomyślał. - Są przekonani, że ten dziwny biały pokój przyprawił mnie o szaleństwo! Następna myśl nadeszła równie szybko: albo zacznie się zachowywać zgodnie z ich oczekiwaniami, albo też znajdą sposób, by naprawdę doprowadzić go do obłędu. Popełnił błąd, okazując im swoją wściekłość. Mógł to jednak teraz wykorzystać, improwizując tak, jak kiedyś nauczył go Falundir - w oparciu o jedną muzyczną frazę. Col dał im dokładnie to, czego oczekiwali: obraz czystego szaleństwa. Ryczał jak rozjuszony łoś, walił pięściami w ściany jak rozkapryszone dziecko, wywrzaskiwał przekleństwa jak marynarz, dla którego zabrakło piwa w tawernie. Patrzyli w milczeniu, wsparci o najwyższą poprzeczkę srebrnej balustrady, tworzącej trzy połyskujące wstęgi po tej stronie, gdzie stali. Ich białe ubrania wtapiały się w biel ściany za nimi; także dłonie i twarze zdawały się żyć własnym, niezależnym życiem. Po kolejnej, brawurowo odegranej przez Collana scenie w zimnych oczach kobiety pojawił się błysk zadowolenia, zaś jej usta wykrzywiły się w obrzydliwym uśmiechu. Auvry Feiran nie dawał się jednak tak łatwo przekonać. Krzaczaste brwi nad zielonoszarymi oczyma zmarszczyły się, spotykając się nad prostym nosem. Col poznał go teraz, kiedy odzyskał swoje Ochrony, które zastopowały falę napływających wspomnień. Auvry Feiran. Dawniej Mag Uczeń, obecnie Komendant Gwardii Rady i Pan Malerrisu. Co oznaczało zastanawiał się Col, jednocześnie klnąc pod wpływem zupełnie realnego bólu, gdy uderzył ręką o ścianę - że kobieta musi być Pierwszą Kanclerz Anniyas. Tak wielka uwaga, jaką mu poświęcali, świadczyła niezbicie, że oczekująpo nim znacznie większej wiedzy, niż j ą m a w rzeczywistości. Głos mu się załamał podczas kolejnego wrzasku. Ciekaw był, czy udałoby mu się przekonująco zagrać takie
91
natężenie szaleństwa, kiedy już nawet nie pamięta się własnego imienia. - Chyba jest już gotowy, nie uważasz? -bardziej stwierdziła, niż spytała Anniyas, posyłając Feiranowi krótkie spojrzenie. - Na to wygląda. - No, popatrz tylko na niego! Nikt nie wytrzyma tutaj dłużej niż dwa dni. - On wytrzymuje już trzeci. Col zakrztusił się w połowie kolejnej tyrady. Trzy dni? Wiedział, że to kłamstwo. Tak samo, jak iluzją była nieskazitelna biel jego więzienia. Ostatecznie byli Malerryjczykami, w dodatku jednymi z najpotężniejszych. Całe to miejsce musi być naszpikowane zaklęciami i Ochronami. Bo gdyby było inaczej, gdyby naprawdę upłynęły już trzy dni, to mogło okazać się prawdą, że Collan zwariował. Opadł ciężko na podłogę, jakby opuściły go siły. Nie wymagało to wielkiej sztuki aktorskiej, ponieważ nawet dla pojemnych płuc Minstrela niedawny popis był nie lada wysiłkiem. - No to bierz się do roboty - odezwała się Anniyas. - Rozumiem, że jesteś gotowy? - Oczywiście. Odwróciła się do niego, przywołując na twarz jeszcze paskudniej szy uśmiech. - Jesteś pewien, że Glenin nie chciałaby przy tym być? Feiran zesztywniał. - Z pewnością nie w jej stanie. - Ależ oczywiście, biedactwo - głos Anniyas wręcz ociekał współczuciem. Jest chora? Może ranna? Dobrzy Święci, miał nadzieję, że tak było. Wtedy wmieszał się trzeci głos - że był niepożądany, widać było wyraźnie, kiedy dwie twarze nagle skamieniały. - Proponuję, Pierwsza Kanclerz, byś wraz z Domni Feiranem poszła doglądać jego córki, ja zaś zajmę się tym człowiekiem. Policzki Anniyas zrobiły się najpierw kredowo białe pod grubą warstwą różu, za chwilę zaś tak czerwone, że ich kolor stał się intensywniejszy od pokrywającego je barwnika. Feiran wyprostował się na całą swą imponującą wysokość, szeleszcząc białym płaszczem. - A ciebie co, u diabła, tutaj sprowadza? - chciała wiedzieć Pierwsza Kanclerz. - Oczywiście moje obowiązki, jako Piątego Pana.
92
Nowa twarz spojrzała z góry na Collana, który otworzył usta, starając się wyglądać jak kompletny szaleniec. Jeżeli uśmiech Anniyas napawał obrzydzeniem, to na widok tego człowieka można było natychmiast dostać mdłości. - Na pierwszy rzut oka widać, ze jeszcze nie jest gotowy. - Minęły już trzy dni - oznajmił Feiran. Zaskoczenie Piątego Pana było natychmiast dostrzegalne. Collan z łatwością odczytał je z jego wyrazu twarzy, zaś gniewne syknięcie Anniyas potwierdziło jeszcze jego podejrzenia. Kłamali co do tych trzech dni. Więc jeszcze nie zwariowałem. Ale i tak muszę robić, co w mojej mocy, żeby myśleli, że tak się stało. Oplótł kolana ramionami i zaczął się kiwać w przód i w tył, nucąc półgłosem. - Doriaz, masz natychmiast wracać do Seinshir! - spojrzenie, które posłała Piątemu Panu Anniyas, mogłoby wykastrować najdzikszego spośród ogierów tillinshirskich. - Nie masz żadnych praw do tego człowieka! On jest mój! - Jest nicią, która musi albo być inaczej utkana, albo wycięta nadeszła chłodna odpowiedź. - Jestem Piątym Panem. To jest moim obowiązkiem. Tłusta dłoń ostentacyjnie bawiła się złocistą plakietką, odcinającą się od bieli tuniki. - No i jak się czujesz? - zaczęła szydzić Anniyas. - Nie zabiło się nikogo przez ostatnie kilka dni? Już cię nożyczki świerzbią? Collan modlił się bezgłośnie, ale z całego serca, by Anniyas wyszła górą z tej słownej potyczki. Jeżeli już miał być przesłuchiwany, za żadne skarby nie chciał, żeby miejsce Auvry'ego Feirana zajął Doriaz. W oczach Piątego Pana niezwykły, nawet jak na dwór, ogrom zepsucia wyglądał jak zzieleniałe, zepsute mięso. - Mam do tego prawo - powtórzył Doriaz. W tym momencie do dyskusji wmieszał się Feiran. - Tylko na wyraźny rozkaz Pierwszego Pana. Krwawy rumieniec rozlał się na policzkach Doriaza. Piąty Pan zacisnął wargi. - Obowiązki mojego urzędu wymagają, bym to ja zajął się torturowaniem tego przestępcy. Torturowaniem? Collan nie musiał tym razem udawać; wrzasnął i skoczył na równe nogi, wybijając się wysoko w powietrze i zawisając na najniższym szczeblu srebrnej balustrady. Chwytając ją, poczuł, jakby dłoń przymarzała mu do bloku lodu. Jego ciało uderzyło
93
z impetem o zimną, marmurową ścianę. Wyrzuciłw górę jedną nogę, próbując zaczepić stopąo brzeg występu, na którym stali tamci. Piąty Pan Doriaz uniósł do góry nieskazitelnie biały, ciężki but. Zanim jednak zdążył zmiażdżyć obcasem niczym nie osłonięte, bezbronne palce — Święta Colynno Srebrnostruna, nie ręce! Tylko nie ręce! - Collan złapał za but i pociągnął z całych sił. Doriaz zachwiał się, zaś druga noga nagle uciekła mu w bok. Upadł ciężko na plecy, uderzając z głuchym łomotem o kamienną posadzkę. Był to zaiste wspaniały widok, zaś jeszcze wspanialszy był odgłos, jaki wydała jego wielka głowa w zetknięciu z marmurem. Zawieszony teraz tylko na jednej ręce, Collan spojrzał w górę, w zielonoszare oczy Feirana. Zauważył w nich trudne do wytłumaczenia iskierki rozbawienia i milczącej aprobaty - albo tylko mu się tak zdawało. Zwinnie i szybko Feiran oderwał palce kurczowo zaciśniętej na balustradzie dłoni Minstrela. Col spadł na obie nogi, uginając kolana i z trudem łapiąc oddech. Anniyas wychyliła się, spoglądając na niego z góry z nieomal zabawną mieszaniną irytacji i wdzięczności. - Cóż, zdaje się, że to jednak Doriaz miał rację. Nasz mały albadon jeszcze nie zaczął na ciebie działać. Posłał jej prawie łobuzerski uśmiech i zaczął śpiewać pieśń Falundira „Ogród długiego słońca". Raz jeszcze róż na policzkach Pierwszej Kanclerz wydał się blady, kiedy krew z każdym słowem pieśni uderzała jej falami do twarzy. Po raz pierwszy w życiu zobaczył na własne oczy, co dosłownie znaczy zwrot „zaślepiony gniewem". Jej oczy stały się nieruchome i szkliste, podczas gdy stalowy błękit tęczówek stopniowo przechodził w złowrogą czerń. Nad podziw szybko otrząsając się z osłupienia, Anniyas wykazała się zadziwiającym zasobem słów. Klęła przez pełną minutę, ani razu się nie powtarzając. Collan wysłuchał tej tyrady godnej woźnicy z pewnym podziwem, nawet na moment nie przestając śmiać się i śpiewać. Anniyas odwróciła się gwałtownie do Feirana i syknęła: - Masz go złamać! I już jej niebyło. Feiran odezwał się po chwili: - N i e było to, jak sądzę, najmądrzejsze posunięcie. Biała pokrywa marmurowej skrzyni zasunęła się nad jego głową. Pozostał sam wśród białych kamieni. Wyśpiewał pieśń do samego końca, a potem usiadł, krzywiąc się, gdy rozgrzane śpiewem ciało dotknęło zimnej posadzki. Zaczął rozważać, jak nie dać się złamać.
19
Ubrana w kradziony mundur, należący kiedyś do zabitej Gwardzistki Rady, i podobnego pochodzenia opończę Collana, Sarra opuściła Rozstaje św. Feleris następnego ranka po tym, jak jej ojciec, którego nienawidziła, pojmał człowieka, którego darzyła miłością. Ubrania i broń, które zniknęły pierwszej nocy, zjawiły się teraz znowu, zarówno te należące do Sarry, jak i do Collana. W alkowie jednak zabrakło przyborów do golenia, a śniadanie przygotowano tylko dla jednej osoby. Wykąpała się, rozczesała włosy, zaplatając je w ciasny warkocz, zjadła, co było, zaś resztki chleba i sera schowała do kieszeni. Miała zamiar przywiązać u pasa złoty kielich, by mieć z czego pić po drodze, jednak zmieniła zdanie. Prawdopodobnie i tak zniknąłby od razu po wyjściu z Magicznego domu-schronienia. Bardzo chciała zabrać grimoir dla Cailet i przynajmniej jeden śpiewnik dla Collana, licząc, że obdaruje go nim przy następnym spotkaniu. Jednak i księgi zostawiła bezpiecznie schowane w starej skrzyni. Rzucając ostatnie spojrzenie na zioła, tajemnicze rzeźby i zaklęcia, Sarra owinęła się szczelniej opończą. Jej fałdy, mimo niedawnego prania, nadal przechowały jego zapach, zapach Collana. Delikatnie musnęła materiał policzkiem, czując udzielające sięjej ciepło, a następnie zeszła na dół.
95
Dora nie dość, że wydawał się usatysfakcjonowany otrzymaną zapłatą; wyglądało na to, że jego moc wielokrotnie się spotęgowała. Szczapy przy kuchennym palenisku były starannie ułożone, stoły i ławy w sali jadalnej stały równo, jakby tylko czekając na przyjęcie gości. Jednak przeszukanie szafek w nadziei znalezienia jeszcze czegoś do jedzenia nic nie dało. Wydawało się, że moc Prawdy działa tylko do pewnych granic. Nie mogła się powstrzymać od myśli, czy byłoby inaczej, gdyby swoją Prawdę wypowiedziała jeszcze w obecności Collana. Otworzyła drzwi zewnętrzne, wyszła z domu i wyruszyła, nie oglądając się za siebie. ' Wiał lekki wiatr, rozpsaszając chmury i mgłę i niosąc ledwie wyczuwalny zapach moczarów na zachodnim brzegu Złowieszczej Zatoki. Wystawiła twarz na ten wiatr i zaczęła iść na wschód, w stronę, gdzie leżało Ambrai. Dzień, w którym rozpoczęła swąpodróż, był ósmym dniem Luny Kochanków. Mogła rozpoznać tę datę nie dlatego, że miała nadnaturalne poczucie czasu, w rodzaju tego, jakie kiedyś miał Val, albo z powodu skrzętnego zaznaczania upływających dni; po prostu dlatego, że tej nocy Pani Luna pokazała wyraźnie trzy czwarte swego jasnego oblicza. Za cztery noce będzie znowu pełnia - pierwszego dnia Zielonych Dzwonków, kiedy całe Lenfell będzie świętować dzień Mirarailli Przyzywającej. Na razie jednak nad światem czuwała św. linili, otaczająca szczególną pieczą młode matki i nowożeńców; Sarra nie mogła więc zbytnio liczyć na jej opiekę. Słodko uśmiechająca się Imili była również patronką radości - nigdy zaś uczucie to nie wydawało się Sarrze bardziej odległe. W tej chwili przydałaby mi się opieka Rilli Przewodniczki lub Fielto Odnajdującej — w końcu podróżuję na ślepo i jestem zbłąkaną owieczką, którą trzeba odnaleźć. Św. Maidil również byłaby całkiem na miejscu - nie jako patronka nowych kochanków, bo z tego zrezygnowałam dzięki własnej głupocie, ale właśnie jako opiekunka słabych na umyśle. Przywołała się do porządku, mówiąc sobie, że z takimi pomysłami daleko nie zajdzie. Mogła teraz liczyć tylko na własne stopy i dojmującą potrzebę dotarcia do domu. Jeżeli będzie miała szczęście, to w ciągu doby powinna dotrzeć do Złowieszczej Zatoki; następnie dwa lub trzy dni na przepłynięcie jej - jeżeli uda się znaleźć łódź, która zgodzi się ją wziąć, wreszcie pięć, sześć dni do rzeki Brai, jeżeli zdoła odnaleźć drogę przez wzgórza. Potem już tylko popłynie barką w dół rzeki, jeżeli oczywiście droga wodna jest czynna tak wczesną wiosną.
96
Jeżeli, jeżeli, jeżeli. Z jak wieloma problemami łączy się to słowo? Combel było nieporównanie bliższe i łatwiej dostępne. Z pewnością znalazłby się tam ktoś z Ostinów, lub j akiś ich krewny, który by jej udzielił schronienia. Później mogłaby pożyczyć konia i pojechać prosto do Ambrai, zużywając połowę czasu potrzebnego na przeprawę pieszą i drogę wodną. Intuicja podpowiadała jednak coś innego. Nawet jeżeli władze nie poszukują jej w Combel, bo to byłoby dość nieprawdopodobne - po prostu nie była w stanie skręcić na zachód. Bowiem na wschodzie leżało Ambraishir. Dom. Musiała dotrzeć do domu. Potrzeba ta była w niej tak silna, że opierała się zdrowemu rozsądkowi i logice - które niczym dwie opiekunki potrząsały z powątpiewaniem głowami, nie dając jej szans na bezpieczne dotarcie do miejsca, w którym się urodziła. Magia nie ma nic wspólnego z rozsądkiem i logiką. A to właśnie magia wzywała jądo domu. Tak więc pierwszego dnia wędrówki przemierzała samotnie nieprzyjazną pustkę Straconego Kraju, omijając szerokim łukiem nieliczne widziane z oddali obejścia, prócz jednego, z którego pod osłoną nocy ściągnęła suszącą się na sznurze męską koszulę. Choć z licznymi śladami reperacji, ale wełniana i ciepła, w połączeniu z opończą Collana gwarantowała ochronę przed chłodem. Jako zapłatę pozostawiła koszulę od munduru Gwardii Rady, tunikę zaś zakopała przy drodze rankiem następnego dnia. Drugiego dnia marszu dotarła do Złowieszczej Zatoki. Dnia trzeciego i czwartego - kiedy Luna zajaśniała pełnią krasy była już na łodzi rybackiej, pomagając przy połowach. Piątego dnia zakończyła swojąsłużbę, przetaczając beczki pełne ryb z pokładu na ląd. Noc spędziła w opuszczonym magazynie, przytulona do wielkiego, kudłatego psa, bardziej zainteresowanego drapaniem go po brzuchu, niż odstraszaniem ewentualnych nieproszonych gości. Szóstego ranka swej wyprawy opuściła wioskę, przytuloną w północno-wschodnim krańcu Złowieszczej Zatoki, i wyruszyła na wschód, kierując siędorzeki Brai. Jak miało się wkrótce okazać, jej przeczucia co do przyjaciół były tym razem błędne. Imi nie przestała jej szukać, nawet teraz, gdy upłynęły już dwa dni tygodnia Zielonych Dzwonków św. Miramilli. Szóstego dnia, na krótko przedtem, zanim nieświadoma niebezpieczeństwa San a zagłębiła się w zdradziecką, bagienną krainę, Imilial Gorrst wreszcie ją dognała. Mag>Rycerz wynurzyła się nagle w pełnym galopie, pędząc na mocnej klaczy tutejszej hodowli. Krzyczała i wymachiwała rękami jak 7 - Ambrai
9 7
szalona. Sarra stanęła jak wryta, zupełnie jakby na swej drodze zobaczyła Widmo. - N a j ą d r a Wielkiego Geridona, toż ganiam cię od sześciu dni! - Naprawdę? - zapytała niezbyt mądrze Sarra. - Myślałam, że poczułaś Wezwanie, tak jak my wszyscy - nie przestawała gadać Imi, zeskakując z konia. Odwiązała od siodła wypełniony wodą bukłak i podała go Sarrze, która napiła się, nadal nic nie rozumiejąc. - Ale Telo się o ciebie martwił, wiesz... przez te Ochrony, więc zanim opuściliśmy Ostinhold, mój ojciec wysłał jedną ze swych Kul Magicznych na poszukiwania. Ale nigdzie cię nie było! - Byłam... w domu-schronieniu - wykrztusiła w końcu Sarra. -Gdzie? - W Straconym Kraju. - Nie może być? Założę się, że to jedno ze starych Schronień. Tak czy inaczej, Telo i Miram, no i ja wyruszyliśmy zaraz... -Miram? - Ostin. Nie ma ani odrobiny czarów w tej dziewczynie, ale duch godny Maga Rycerza, nie ma co. No więc, wracając do rzeczy, po drodze sama też wysłałam jedną czy dwie Kule. Ale ty pewnie jesteś głodna. Chcesz coś zjeść? Mam wszystkiego pod dostatkiem, mów śmiało. Sarra potrząsnęła głową. - Nie, nic mi nie trzeba. - Nie wątpię w to - stwierdziła sceptycznie Imi. - Pięć dni temu wreszcie natrafiłam na twój trop.Telo i Miram poszli naprzód, ja zaś wróciłam po śladach. Szczęście, że Maurgenowie mają szybkie konie, w przeciwnym razie nie zdążyłabym na czas. Wskazała na rozciągający się przed nimi, zielono-brązowy bezmiar moczarów. - Jeszcze nikt, kto się tam zapuścił, nie wyszedł cało. - Ja... ja nie wiedziałam. - Bo i skąd miałabyś wiedzieć? Chodź. Jeśli możesz jechać, to ruszajmy. Czeka nas dość stroma przejażdżka przez góry, ale potem to już prosta droga do Ambrai. Mag Rycerz wskoczyła na siodło z taką lekkością, jakby zmęczenie było dla niej poj ęciem zupełnie nie znanym. Sarra wdrapała się także, siadając tuż za nią i obejmując przyjaciółkę ramionami. Klacz ruszyła ostrym kłusem. - Sarro, a co się stało z Minstrelem?
98
Poczuła nagły ucisk w gardle. W oczach pojawiły się łzy, których żadną miarą nie mogła powstrzymać. - Nie powiesz chyba, że po prostu zostawił cię na pastwę losu! wykrzyknęła Imi. Myślała, że odkąd Collan zniknął, wypłakała już wszystkie łzy. Jak widać, trochę ich jeszcze zostało. Imilial pozwoliła jej płakać do woli, zwalniając do spokojnego stępa; próbowała j ą niezdarnie pocieszać, głaszcząc jej ręce. Wreszcie deszcz łez nieco ustał i Sarra podniosła głowę z ramienia Maga. -Imi... - Po prostu zacznij od początku i opowiedz wszystko po kolei. I tak też zrobiła. Słuchając, Imilial z początku rzuciła parę dość niewinnych klątw, jednak przy końcu opowieści - w której i tak zabrakło kilku Prawd - była po prostu wściekła. - Feiran ! - wypluła z siebie. - Mogę iść o zakład, że do tej pory Anniyas i Panowie Malerrisu dostali Cola. Kiedy to się stało? - Siódmego dnia minionego tygodnia. - N o to majągo. A on im powie wszystko, co wie - chociaż jest mądrym, odważnym chłopcem, który może wiele znieść dla swych przyjaciół. Ostatecznie przecież zapewnił ci bezpieczeństwo, poświęcając siebie. A ciebie jeszcze bardziej niż jego chcieliby dostać Anniyas i Feiran. Spokojnie mógłby sobie kupić święty spokój, zdradzając tylko, że jesteś w tamtym domu. Ale kiedy przykują go czarami do Pala Cierpienia, wyśpiewa wszystko, co wie, i nawet własne Ochrony mu nie pomogą. - Do czego? - wyjąkała Sarra z trudem, czując serce w gardle. - Perwersyjna przyjemność Malerryjczyków - odparła ponuro Mag Rycerz. - Przeżyje ją, ale nigdy już nie będzie tym samym człowiekiem. Święci niech porwą Auvry'ego Feirana! I wszelkie inne malerryjskie gówno, jakie istnieje na tym świecie! -Ale... co to jest Pal Cierpienia? I co może z nim zrobić? - Sarra, kochanie, tak naprawdę to nie chcesz tego wiedzieć.
19
Glenin nie była ani chora, ani specjalnie delikatna i przeszkadzało jej okropnie, że tak ją właśnie traktowano. Zabroniono jej surowo nawet zbliżać się do albadonu - obłożonego gęsto Ochronami białego pomieszczenia, w którym przebywał teraz Collan Rosvenir. Nie pozwalano jej też korzystać z zaklęć bardziej skomplikowanych, niż Podgrzanie herbaty we własnym kubku (kawa była absolutnie zakazana przez tego idiotę kucharza, którego zatrudnił dla niej Garon). O Drabinach nie wolno jej było nawet pomarzyć, by niepotrzebnie nie naruszać spokoju jej Magicznego, nie narodzonego syna. Pożerała ją ciekawość, jak też zachowa się Minstrel przy Palu Cierpienia. Czytała o tym w Kodzie Malerrisów, nigdy jednak nie widziałajego działania w praktyce. Niewiele ją obchodziły drobne, nic nie znaczące czary (choć niezmiennie każdego ranka nachodziła ją ochota na dobrą, mocną kawę). Tak naprawdę chodziło jej o Drabiny. Surowe zakazy ze strony ojca, Garona i Anniyas sprawiły, że odmawianie sobie tej przyjemności stało się dla niej nie do wytrzymania. Zmierzając w kierunku Drabiny do Ośmiokątnego Dworu, zadała sobie pytanie: po co demonstrować swą niezależność, jeżeli zakaz, który miało się złamać, był niewielkiej wagi, zaś z tej demonstracji nie wynikało dla niej nic? Dużo więcej jej da złamanie tego najbardziej istotnego zakazu. Stąd właśnie pomysł z Drabiną do Ambrai.
100
Niektórzy autorzy utrzymywali, że dziecko poddane działaniu silnej magii jeszcze w łonie matki radzi sobie później znacznie lepiej od innych, rozpoznając magię po jej pierwszych oznakach, gdy dochodzi ona do głosu w okresie dojrzewania. Oczywiście nigdy nie przyszłoby jej do głowy podróżować przez Drabiną podczas krytycznych pięciu tygodni, poprzedzających rozwiązanie, jednak zabierając teraz swego syna w taką podróż, prawdopodobnie odda mu tylko przysługę. Bardzo chciała wiedzieć, co tak naprawdę dzieje się w Ambrai. Wezwanie było teraz prawie niewyczuwalne; za każdym razem, gdy Glenin ze wszystkich sił próbowała je wytropić, dostawała straszliwego bólu głowy. Ale punktem zbornym na pewno jest Ambrai - ostatnie miejsce, w którym komuś przyszłoby do głowy szukać Dziekana, Strażników Magii i Sprzysiężonych. Vassa Doriaz, oględnie indagowany tuż przed jego niefortunnym spotkaniem z Minstrelem (Glenin nie mogła powstrzymać się od śmiechu, kiedy wieść o tym incydencie dotarła do jej uszu), wydawał się nic nie wiedzieć na temat Wezwania Dziekana. Darvas Keviron, który towarzyszył Doriazowi w podróży na Dwór w Ryka, a w drodze powrotnej taszczył go na własnych plecach do Seinshir, wykazał się taką samą nieświadomością. Anniyas mówiła zresztą, że żaden inny z Malerryjczyków nie poczuł Wezwania, zaś sama Anniyas - Pierwszy Pan! - z pewnością nie powie o tym nikomu, chyba że sama uzna to za właściwe. Glenin była przekonana, że nie uzna. Zrozumiała wreszcie, co planuje Anniyas. Pokonanie w pojedynkę nowego Dziekana stanowiłoby najbardziej spektakularny pokaz j ej siły. Glenin skinęła głową strażnikom, pilnującym Drabinowej Komnaty. Skłonili się przed nią, jak przed członkiem Rady, zanim pokornie otworzyli drzwi. Odczekała, aż usłyszy trzask zamykanego z drugiej strony zamka, i dopiero wtedy pozwoliła sobie na uśmiech. Zachowanie strażników było widomym dowodem jej rosnącego znaczenia. . Przyjemny nastrój nie trwał jednak długo. Anniyas była potężnym przeciwnikiem, nawet jeśli jeszcze nie wypowiedziała otwartej wojny. Glenin i jej nie narodzony syn stanowili dla niej prawdziwe zagrożenie. Będzie musiała udowodnić, że czas Glenin jeszcze nie nadszedł. Bo gdyby się udało przekonać wielu Panów Malerrisu, że skomplikowany wzór, jakim była na Wielkich Krosnach Avira Anniyas, jest już zakończony, jej nić zostałaby bardzo szybko wycięta. Nawet Pierwszy Pan nie mogłaby ujść sieci, zarzucanej z tak mocnym postanowieniem
101
jej eliminacji. Zaś Vassa Doriaz wprost nie posiadałby się ze szczęścia, mogąc zrobić użytek ze swych wielkich złocistych nożyc. Podczas gdy Zaklęcie Wytłumiające roztaczało się zwolna wokół, Glenin przysięgła sobie, że jeśli ktokolwiek pokona samotnie nowego Dziekana, z pewnościąnie będzie to Anniyas. W Ambrai było o pięć godzin wcześniej - piękne, wiosenne południe, prześwietlone słońcem z bezchmurnego nieba. Glenin wyszła poza zasięg Drabiny, znajdującej się wewnątrz Podwójnej Spirali schodów, i spojrzała w górę. Dach pokrywający niegdyś Ośmiokątny Dwór zapadł się, prawdopodobnie podczas ciężkiej zimy 964 roku, gdy śnieg pokrył grubą warstwą całe Północne Lenfell, aż do Roseguard. Zniszczone płytki kamienne i zmurszałe krokwie pokrywały gęsto marmurową posadzkę Podwójnej Spirali, utrudniając przejście. Glenin przeklinała swą rosnącą z każdym dniem tuszę, która pozbawiła j ą naturalnej giętkości i utrudniała utrzymywanie równowagi. Kto by pomyślał, że dodatkowe dwanaście funtów może tak zaszkodzić. Niedługo nie będzie już w stanie ukrywać swojej ciąży. Parę dni temu, przy kolacji, Elsvett Doyannis rzuciła słodkokąśliwą uwagę na temat zaokrąglonej figury Glenin. Garon na to oznajmił wszem i wobec, że uwielbia, kiedy jego żona tak wygląda. Był przy tym tak speszony, że tajemnica o mało nie wyszła na jaw. Przebaczyła mu tylko ze względu na zbliżający się Dzień jego Urodzin, stanowiący wymarzoną okazję do oficjalnego ogłoszenia tak doniosłej wieści. Jeszcze tylko dziesięć dni i wreszcie będzie można skończyć z udawaniem i zacząć chodzić w wygodnych ubraniach, zamiast wciskać się z coraz większym trudem w suknie, bryczesy, koszule i kamizelki. Gdy pokonała wreszcie całą wysokość Podwójnej Spirali, nie mogła złapać tchu. Dotarła na balkon, z którego niegdyś cała rodzina oglądała zachody słońca, chowającego się w falach rzeki. Kute, ciężkie żelazne krzesła i ławki, przywiezione z Isodir, nadal walały się na galerii, strasząc doszczętnie niemal złuszczonąfarbąi strzępami zbutwiałych obić. Nadal potrafiłaby odtworzyć z pamięci skomplikowane wzory na każdej z misternie haftowanych poduszek, choć zapomniała już twarzy dziadka i kuzyna, którzy stworzyli te małe arcydzieła. Gerrin Ostin i jego imiennik, Gerrin Desse, toczyli kiedyś zapamiętałą lywalizacjęna wesoło, czyje hafty sąpiękniejsze. Glenin przypomniała sobie zręczne palce, tańczące w niezwykłym tempie po wielkich, oplecionych jedwabnymi nićmi ramach, na których rozpięte były hafty. Pamiętała, jak wiele czasu spędzała, podziwiając szybko rosnące wzory.
102
Tuż przed jej odjazdem na Dwór w Ryka Dziadek pracował właśnie nad nową poduszką specjalnie dla niej: Liściasta Korona Feiranów, Pióra Halvosów, Trójkąt w Kole Vekke'ów, a także Dąb Ostinów królowały w czterech rogach, łącząc się z położonym centralnie OśmiokątemAmbrai'ów. Przypomniała sobie, jak zapytała, dlaczego wzór nie uwzględnia symboli przodków jej ojca, za co Babka Allynnis skarciła ją groźnym spojrzeniem. Glenin wzruszyła ramionami. Pewnie już dawno temu ptaki wydziobały te nici na gniazda. Nic nie zostało z Ambrai, które znała, będąc dzieckiem. Co jej zresztą bardzo odpowiadało. Miała zamiar ponownie utkać materię Ambraiw taki wzór, jaki jej się spodoba, i rządzić miastemjako Pani Glenin Feiran. Ale władać Lenfell będzie z Dworu w Ryka. Nie pozwoli, aby potężny, światowy rząd miał cokolwiek do powiedzenia w jej prywatnym mieście. A Malerryjczycy? Z jakiego miejsca będzie nimi rządzić? Lekko zacisnęła dłonie na żelaznej poręczy, wyobrażając sobie widok z tego miejsca za dziesięć lat. Ulice uprzątnięte z ruin i tętniące życiem, nowe budynki, błyszczące szkłem i marmurem, na miejsce tych, które spłonęły. Większa sala koncertowa, przewyższająca swym przepychem gigantyczną Operę w Ryka, solidne nabrzeża i doki, wypełnione towarami napływającymi z każdego Shire'u... ...i żadnej Akademii Magów, szpecącej górski pejzaż po drugiej stronie rzeki. Dom Bardów zostanie. Tak, nawet Szpital Uzdrawiaczy. Właśnie te przybytki rozsławią wkrótce Ambrai jako centrum sztuki medycznej i muzyki. Natomiast w miejsce Akademii, stosując najdoskonalsze formy architektoniczne, wzniesie prawdziwe arcydzieło sztuki budowlanej, które zastąpi zburzony Zamek Malerris. Jej syn tam właśnie będzie się uczył Magii. Już widziała oczami wyobraźni strzeliste, pełne gracji wieże, przesłaniające to, co zostało jeszcze z Akademii Magów. Jednak nawet bardzo bujna wyobraźnia nie mogła zasłonić widoku pięciu barek, dryfujących właśnie pod zrujnowanym, szarym masywem mostu św. Viranki. Glenin, zaskoczona, przyglądała się, jak wylatują z łodzi liny i zaczepiają się na żelaznych pachołkach, wtopionych w skalne bloki nabrzeża. Wreszcie z trudem wciągnięto barki na brzeg. Wysypała się z nich duża grupa ludzi, tłocząc się na kamienistym brzegu. Jedna z postaci szczególnie zwróciła jej uwagę: szczupła, jasnowłosa
103
dziewczyna, która jako pierwsza wyskoczyła z łodzi. Zbyt wysoka, jak na Sarrę Liwellan - więc kim ona jest? Dlaczego Glenin miała dziwne wrażenie, że skądś jązna? Dziewczyna wdrapała się na nasyp, gdzie niegdyś były schody. Stała teraz na brukowanej Rzecznej Promenadzie, patrząc na ruiny Ambrai. Czyste światło południowego słońca odbijało się w jej włosach koloru białego złota. Glenin tak mocno usiłowała przypomnieć sobie, skąd jązna, że coś znacznie ważniejszego na długo umknęło jej uwadze. Mrużąc oczy, by lepiej widzieć dziewczynę, wreszcie poczuła to wyraźnie: Wezwanie Dziekana. Ta osóbka to - Dziekan? Śmieszne. Idiotyczne. Niemożliwe. Tak czy inaczej, należało to sprawdzić. Glenin przywołała skoncentrowaną falę Magii i wysłała j ą w jej stronę, jak lancet przecinający półmilowy dystans, który dzielił je od siebie. Podróżowanie przez Drabiny było dla niej czymś naturalnym; natomiast tak misterna akcja wymagała nie lada kontroli. Nie było to wprawdzie dla niej nic trudnego - umiała aż za dużo, żeby sobie z tym poradzić - jednak jej dziecko nigdy przedtem nie doświadczyło tak skoncentrowanej magii. Poczuła je w sobie i przez mgnienie oka nie wiedziała, czy lodowaty strach, który poczuła w sercu, odczuwało dziecko, ona sama czy też obydwoje. Przerwała zaklęcie, zanim zdołało dotrzeć do celu, i opadła na poręcz, ciężko oddychając. Wybacz mi, najdroższy, wybacz! — błagała swojego syna, odchodząc od zmysłów w oczekiwaniu na znak, że nie zaszkodził mu jej nieprzemyślany postępek. Moje kochane maleństwo, czy nic ci się nie stało? Powoli uspokajała się, uświadamiając sobie, że nie czuje bólu, który towarzyszyłby oddzieleniu się dziecka od karmiącego go ciała. Nie promieniowało też już strachem. Zaczęła głaskać swój zaokrąglający się brzuch, uspokajając tą pieszczotą zarówno syna, jak siebie. Nic mu się nie stało. Był absolutnie bezpieczny. Zaś pewnego dnia dowie się, że to, co przyprawiło go o taki lęk, było najczystszą magią. Rozpozna ją i uzna za swoją. Nie chciałam cię przestraszyć, mój najmilszy. Powinnam być bardziej ostrożna. Ale teraz, gdy już poczułeś magię, nigdy więcej nie będziesz się jej bał. Przecież jesteś moim synem! Nie czekała, by zobaczyć przemarsz Magów, Sprzysiężonych i nowej Dziekan przez wymarłe miasto. W jednej chwili przestali ją
104
obchodzić - i oni, i plany, jakie wobec nich miała Anniyas. Niech ona się nimi zajmie — myślała, schodząc po schodach. Nic mnie to nie obchodzi. Nic i nikt nie jest ważny, oprócz mojego syna. Przez prawie godzinę odpoczywała na stopniach Podwójnej Spirali, zanim zdecydowała się skorzystać z Drabiny na Dwór w Ryka. Strażnicy skłonili się jej z szacunkiem, gdy opuszczała komnatę. To również jej nie obeszło. Wszystkie spiski i intrygi, jakie knuła przed swą podróżą, roztopiły się w panicznym lęku o życie syna. Miała nadzieję, że ta decyzja jest ostateczna - nigdy więcej skomplikowanych, podstępnych planów i zasadzek. Kiedy jednak dotarła już do swojej komnaty, zaczęła nerwowo krążyć, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Jednocześnie rozbierała się w pośpiechu, nie zwracając uwagi, że obiywa guziki i zapinki. Musi mnie obchodzić, co robi Anniyas, bo każde jej posunięcie będzie miało wpływ na mojego syna. Jeżeli jej nie przechytrzę, to ona będzie kształtowała jego przyszłość, a nie ja. To by było nie do przyjęcia. Położyła się, zamykając oczy. Poczuła jednak senność dopiero wtedy, kiedy odnalazła łóżko męża i pełne uwielbienia ciepło jego ramion. Przynajmniej na coś się przydał. Wiedziała jednak, że tam, gdzie chodziło o jego matkę, nie będzie miała z niego żadnego pożytku. I mimo że adorował Glenin tak, jak nakazywała mu jej magia, prawo Anniyas do niego było silniejsze - odwieczne prawo krwi. Gdy będzie zmuszony wybierać pomiędzy nimi, zaklęcie i instynkt zderzą się ze sobą. Zaś Glenin nie chciała niezdecydowania; potrzebna jej była pomoc. Istniał tylko jeden człowiek, który z pewnościąjej nie odmówi. Następnego ranka odszukała swego ojca, zanim jeszcze wybrał się do albadonu i zadała mu tylko jedno pytanie: - Jak wyglądała ta dziewczyna we śnie, który śniłeś w Ambrai?
24
Od piętnastu dni, które minęły od Wezwania Dziekana, wszyscy MagowieJ a k Lenfell długie i szerokie, zmierzali w jednym kierunku. Pod koniec 968 roku Gorynel Desse przeprowadził na własną rękę nieoficjalny spis Strażników Magii, których wtedy, łącznie z Uczniami Magii, było tysiąc stu dziewięciu. Kiedy na początku następnego roku rozpoczęła się Wielka Czystka, pięciuset trzydziestu ośmiu z nich zostało natychmiast pojmanych albo zabitych przez Gwardię Rady lub też samych Panów Malerrisu. Dwa tygodnie później, liczba ta wzrosła już do ośmiuset dwunastu. W Dzień św. Miramilli wyniosła zaś dziewięćset sześćdziesiąt pięć - prawie tysiąc, tak bardzo upragniony przez Anniyas. Łącznie z Cailet, na wolności przebywało obecnie zaledwie stu czterdziestu czterech Strażników Magii. W roku 951, roku jej Narodzin, żyło ich ponad dziesięć tysięcy. Cailet przybyła do Ambrai drugiego dnia Zielonych Dzwonków, wraz z trzynastoma innymi Magami. Liczba ich codziennie się powiększała. Było to naprawdę niezwykłe. W jednej chwili siedziała w zdewastowanym, zarosłym chwastami ogrodzie małego, kamiennego domku na przedmieściach Ambrai. W następnej patrzyła już na pięciu zakurzonych, zdrożonych Strażników Magii, którzy kłaniali jej się nisko, starając się ukryć zaskoczenie, że ich nowy Dziekan, który wysłał tak silne i nie znoszące sprzeciwu Wezwanie, okazał się być nastoletnią dziewczynką, której imienia nawet nie znali.
106
Taig dokonał prezentacji. Pięciu młodych mężczyzn skłoniło się raz jeszcze. Cailet skinęła każdemu ż nich głową - gestem Sarry, pozbawionym jednak, jak sama stwierdziła z westchnieniem, właściwego siostrze wdzięku - i wyraziła swój podziw, że tak prędko dotarli do Ambrai z Tillinshir. Jeden z nich odwdzięczył się opowieścią 0 niezwykłym zaklęciuZwijającym Przestrzeń, którym w drodze posłużył się jego brat. Cailet pochwaliła go, w myślach dopasowując ich twarze 1 imiona do List Gorshy, pojawiających się w jej głowie jak na ekranie. Następnie pozwoliła im odejść, by mogli się posilić i wypocząć. Pięć godzin później odnalazła ją kolejna trójka, poszukująca źródła Wezwania nowego Dziekana Magów. O zmierzchu w różnych kątach sześciopokojowego domostwa spało już dwunastu przybyszów, zaś Cailet powoli zaczęła sobie zdawać sprawę z tego, co zrobiła. Ale jak oni mogli tego dokonać? Senn Mikleine - oficjalnie Drugi Strażnik Zamku Kenroke, zaś dla wtajemniczonych Rycerz Strażników Magii - uśmiechnął się widząc zdumienie Cailet, że tak wielu przybyło tak szybko z tak daleka. Dzięki zaklęciom, uświadomił ją; ale także dzięki szczęściu. Łodziami, konno i przez Drabiny, o których istnieniu nie wiedzieli nawet Alin i Gorsha. A jak uniknęli aresztowania? Cóż, wielu z rozproszonych po całym Lenfell Strażników Magii było znanych tylko miejscowym przywódcom Sprzysiężenia i... - ...Gorynelowi Desse'owi -przerwała mu z westchnieniem. -Dokładnie, Dziekanie. Uśmiechnął się znowu, złotobrązowe oczy zamigotały wesoło w przystojnej, opalonej twarzy. Mając trzydzieści siedem lat, był jednym z ostatnich Rycerzy wyszkolonych w Akademii jeszcze przez samego Mistrza Miecza. - Nie można go nie doceniać. - Coraz bardziej się o tym przekonuję - odparła poważnie. Inni Magowie przybywali coraz liczniej, a wraz z nimi Sprzysiężeni. Ilisa Neffe i jej mąż, Tamosin Wolvar, przybyli wraz z Bironem Maurgenem oraz Riddonem i Maugirem Sleginami. Jak opowiadali, musieli niemal siłą powstrzymywać Jeymi'ego od przyłączenia się do nich. Następnego dnia w południe zjawili się Telomir Renne i Miram Ostin, przynosząc pokorne przeprosiny Kanto Solingirsta, który uznał, że jest zbyt stary i słaby, by przybyć na Wezwanie Dziekana. Cailet przejęła się tą wiadomością. Żaden z dotychczasowych przybyszów nie przekroczył czterdziestu pięciu lat, mieli więc dość sił, by przedsięwziąć nawet bardzo daleką drogę i pokonać j ą
107
w zadziwiającym tempie. Ale czy starsi Magowie odczuli wewnętrzną potrzebę, nie mówiąc już o Nakazie, by jej okazać posłuszeństwo? Bardzo nie lubiła tego słowa. Kiedy zaś rówieśnica i kuzynka Gavirina Bekke'a, Lilias, będąca również Strażnikiem Przybocznym Dziekan w stanie spoczynku, została przyprowadzona przed jej oblicze przez dwóch Uczniów Magii, młodszych jeszcze od Cailet - młoda Mag Dziekan stwierdziła, że „posłuszeństwo" jest czymś okropnym. Musiała jednak przyznać, że miało swoje dobre strony. Wewnętrzny nakaz posłuszeństwa jej Wezwaniu wyciągnął Imilial Gorrstz Ostinholdu, każąc jej jechaćw stronę Ambrai. Po drodze przy użyciu Kuli Magicznej odnalazła Sarrę. Zjawiły się o zmierzchu ósmego dnia Zielonych Dzwonków. Cailet bez słowa porwała siostrę w ramiona. Zaszyły się też zaraz w zacisznym zakątku ogrodu, szlochając wspólnie do czasu, aż Pani Luna zaczęła ustępować miejsca na niebie zaspanemu słońcu. Cały następny dzień spędziły wyłącznie we własnym towarzystwie. Magom, którzy również i tego dnia napływali tłumnie, powiedziano, że Dziekan będzie szczęśliwa, mogąc ich powitać nazajutrz. Jednak dziesiątego dnia siostry bardzo sprytnie uniknęły spotkania z Taigiem, Elomarem oraz całą resztą czterdziestu dziewięciu Magów i trzydziestu sześciu bojowników Sprzysiężenia i udały się do Ośmiokątnego Dworu. - Ja chyba też to poczułam - zastanawiała się głośno Sarra, gdy stąpały ostrożnie pokrytymi gruzem ulicami. - Byłam po prostu pewna, że chcę jechać do domu. Cailet skinęła głową. Po dłuższej chwili odezwała się: - Zdaje się, że włożyłam w swe Wezwanie więcej mocy, niż to było konieczne. Czuję się winna względem starszych Magów. - Naprawdę nie musisz. Myślę, że ta podróż przynajmniej w niektórych z nich wlała nowe siły. Wystarczy popatrzeć na Enisa Girre'a - Taig mówi, ze staruszek dawno już tak świetnie nie wyglądał. - To może być prawda- zgodziła się Cailet. - Samo wyjście z ukrycia i możliwość powrotu do dawnej osobowości, musi być ogromną ulgą. Ale Lilias Bekke ma duże trudności z chodzeniem, zaś Elo jest bardzo zaniepokojony samopoczuciem Shonnera Escovara. - Dziwne, nie uważasz? - zapytała Sarra, gdy wspinały się na zwalony, kamienny łuk. - Człowiek noszący to samo nazwisko, co Pan Malerrisu, jest Strażnikiem Magii. —To działo się całe wieki temu. To samo zresztą, Sarro, można by powiedzieć o Ambrai'ach.
108
- Ona nie jest moją siostrą. Cailet spojrzała na nią z ukosa. - Ani twoją - dodała ostro starsza z sióstr. Przeszły przez rzekę po uszkodzonym moście św. Vi ran ki. zatrzymując się na chwilę, by popatrzeć w wodę. Cailet dotknęła lekko palcami kamiennych ran, wyglądających, jakby ktoś je zadał siekierą. - Nie jest i nigdy nie będzie - odezwała się nagle Sarra. - Przecież nic nie mówię. - Mówisz. Przecież słyszę. Wszystkie te małe trybiki obracaj ące się nieustannie i te szepczące głosy... - urwała nagle i odwróciła wzrok. - A ja sądziłam, że poza mną nikt ich nie słyszy - powiedziała miękko Cailet. -Przepraszam. - Nic się nie stało. Chyba już zaczynam się do tego przyzwyczajać. A raczej do nich. Alin i Dziekan nie są specjalnie rozmowni. Tamos Wolvarteż wiele nie mówi. Najczęściej słyszę głos Gorshy. Czasami po prostu nie może się zamknąć, a kiedy indziej, kiedy bardzo przydałaby mi się jego rada, milczy jak zaklęty. Odepchnęła się od ściany i wzruszyła ramionami ze smutnym uśmiechem. - Połapię się w tym wszystkim, kiedy nadej dzie pora. - Czyli kiedy? - spytała cierpko Sarra. Kiedy zakończą sprawy z Glenin, która-nie-jest-naszą-siostrą, i z Auvry Feiranem, który-nie-jest-naszym-ojcem. IzAnniyas. Tosią musi stać, Sarro. Wiedziałam o tym od chwili, gdy powiedziałaś, że mają Collana. Ale Collan nie był na razie odpowiednim tematem. Zaś Sarra rozkaże każdemu z Magów, obecnych teraz w Ambrai, by nałożyli na Cailet wszelkie Ochrony, uniemożliwiające jej kontakt z kimkolwiek z tamtej trójki. Rozkaz zostanie wykonany, po prostu dlatego, że wyszedł z ust Sarry. Ciekawe, jak to jest, gdy ludzie robią co im każesz tylko dlatego, że ty to ty, nie zaś dlatego, że masz jakiś tytuł, który przypomina innym, Kim Jesteś. -Kiedy? - powtórzyła jak echo Cailet. - Niedługo. Przestałam się już tym martwić, więc ty nie zaczynaj. Jak daleko jeszcze do Ośmiokątnego Dworu? - Jeszcze jakieś dwie mile. Co zajmie nam prawdopodobnie ładnych kilka godzin i będzie już za późno, by dzisiaj wracać.
109
- Zabrałam dla nas obiad i kolację. - Nie to miałam na myśli. -Wiem. Przeszły dalej przez most św. Viranki, wymijając po drodze przewróconą figurę świętego, i poszły dalej główną ulicą okaleczonego miasta. W budynkach po obu stronach drogi mieściły się kiedyś urzędy podległe ich Babce: komisarze, ministrowie, sekretarze tysiąca różnych spraw. Wszyscy oni mieszkali na czwartym i piątym piętrze, na trzecim mieściły się ich prywatne gabinety, petenci przyjmowani byli na drugim, zaś wykładane chłodnym marmurem sale recepcyjne na pierwszym piętrze i parterze służyły im do spędzania upalnych, letnich popołudni. Po lewej stronie były niegdyś urzędy Finansów, Leśnictwa, Rybołówstwa, Rolnictwa, Handlu i Portów. Po prawej stronie górowała nad ulicą olbrzymia siedziba Cechów, otoczona mniejszymi domami, należącymi do poszczególnych Sieci. Po mniej więcej pół mili ulica rozdwajała się, tworząc kolisty, porośnięty trawą skwer, nad którym górował kiedyś odlany z brązu posąg św. Jeymiana, otoczonego leśnymi zwierzętami. Teraz zarówno posąg, jak i otaczająca go menażeria były wciśnięte w spękaną, szarą ziemię. Żaden z budynków się nie przewrócił, ale przepalone dachy, balustrady i ramy okienne spadając pogruchotały wszystkie delikatniejsze elementy. Szkło z popękanych od pożaru okien pokrywało ulicę ostrymi kawałkami. Było wszędzie; brodziło się w nim po kostki. Wszędzie walały się też fragmenty rozbitych, kamiennych posągów; te z brązu stopiły się w pożerającym wszystko ogniu. Czarnych, żałobnych śladów spalenizny na niegdyś nieskazitelnie białych marmurach nie zdołały usunąć nawet padające od siedemnastu lat, obfite deszcze. Za skwerem św. Jeymiana ciągnęły się dalsze urzędy: Kopalnictwo, Edukacja, Roboty Publiczne, siedziba głównego konstabla Straży oraz ambasady pozostałych Czternastu Shirów wyrastały po obu stronach brukowanej ulicy. Cailet nigdy dotąd nie zastanawiała się, jak skomplikowane musiało być codzienne życie tego najpotężniejszego w Lenfell miasta. Każda klasa społeczna i każde ludzkie zajęcie miało swoje miejsce na tej ulicy. Dopiero teraz zaczęła zdawać sobie sprawę z tytanicznych trudów, jakie ponosiła jej rodzina od wielu, wielu Pokoleń. Ten ciężar chętnie wzięłaby na swoje barki Sarra - ale Cailet wiedziała, że nie był on j ej przeznaczony. Ambraiowie stanowili swoisty wzór w każdej dziedzinie życia Shiru - od handlu poprzez operę, aż do uprawy roli i introligatorstwa, od architektury do medycyny i hodowli krów.
110
I magii. Ale wszyscy ci ludzie od dawna nie żyli. Pozostały po nich tylko napotykane po drodze, zbielałe kości. Jeszcze więcej ich spotkała w Akademii i później w Ośmiokątnym Dworze. Zatrzymały się na odpoczynek w Domu Rady, zamykającym łagodnym łukiem wylot ulicy. Rozłożysty budynek ział pustymi łukami pięknych niegdyś okien. - Nigdy nie będzie tu tak jak kiedyś - powiedziała w zadumie Sarra, gdy siadały na stopniach. Cailet oparła łokcie na kolanach i westchnęła, spoglądając w dół szerokiej alei, schodzącej prosto do rzeki. - Nieraz starałam się wyobrazić sobie tamte trzy dni - powiedziała półgłosem. -Tyle właśnie trwało zniszczenie tego wszystkiego. Pierwszego dnia spalili przedmieścia, co nie było trudne, bo wszystkie domy były tam drewniane. Wszyscy uciekli więc stamtąd do centrum miasta. Tysiące i tysiące ludzi tłoczyło się na ulicach, w Akademii i Ośmiokątnym Dworze. Dlatego tak łatwo było ich pozabijać. Zrobili to drugiego dnia, trzeciego zaś puścili wszystko z dymem. Nie było to trudne. Wszyscy, którzy mogliby ich powstrzymać, byli już wtedy martwi. - Czy cokolwiek mogło ich wtedy powstrzymać? - zapytała Sarra z goryczą. - Gdyby było wystarczająco wielu Magów, pracujących wspólnie pod kierunkiem Dziekana, mogli otoczyć całe miasto Ochronami. - Leninor Garvedian już wtedy nie żyła. - Zaś Lusath Adennos nie doszedł jeszcze do siebie po otrzymaniu Przekazu. Ale to i tak nie miało większego znaczenia. To nasza wielka słabość. Niełatwo przekazujemy kontrolę nad naszą magią komukolwiek innemu. Jesteśmy ogromnie niezależni. Nie zauważamy, że pracując razem, automatycznie stwarzamy coś więcej, niż prosta suma naszych talentów i wysiłków. - Chcesz powiedzieć, że Magowie nie myśląjak Malerryjczycyodparła Sarra. - Ja nazwałabym to naszym wielkim atutem. -Tak, najczęściej. Istniejątylko dwie rzeczy, które Strażnik Magii robi bez zastanowienia: obrona Dziekana i posłuszeństwo względem Wezwania. Wszystkie inne sprawy są kwestionowane i stają się powodem nie kończących się dyskusji. - Z a ś Malerryjczycy nie dopuszczają żadnych dyskusji i żadnego wyboru. Czy to ci się podoba, Cailet? - Musisz przyznać, że od czasu do czasu nie byłoby to takie złe. Na przykład tutaj, w roku 951 - stwierdziła, wskazując na Otaczające je ruiny.
111
- A ile jeszcze byłoby takich okazji? - spytała Sarra. - Nie twierdzę, że to dobry sposób do stosowania na co dzień odparła Cailet z leciutkim naciskiem. - Po prostu uważam, że powinniśmy się nauczyć współdziałać pod kierunkiem jednej osoby... - Łatwo ci mówić, kiedy od razu wiadomo, że to ty będziesz osobą nadającą kierunek. Ale nie masz racji, jeśli chodzi o Magów. Działali już w sposób, który pochwalasz, i to dwukrotnie na przestrzeni dziejów. Wtedy, gdy trzeba było nałożyć Ochrony na Widmobestie. -Rzeczywiście. O tym zapomniałam. Wstała i otrzepawszy spodnie, zaczęła schodzić po schodach. Sarra podążyła za nią. - Chciałabym, żebyś się zastanowiła, dlaczego nigdy tego nie powtórzyli. -Co? Cailet zatrzymała się raptownie i odwróciła twarzą do siostry. Sarra stała dwa stopnie wyżej. Bardzo dziwnie było zadzierać głowę, by spojrzeć w twarz filigranowej, kruchej Sarry - która wydała jej się nagle wręcz posągowa, jak Święta, która zdecydowała się zstąpić z obłoków. - Nie zapomniałam o Widmobestiach. Myślałam o nich każdego dnia, od kiedy domyśliłam się, co zamierza Anniyas. Próbowałam ci to już kiedyś wytłumaczyć. Wiem, że nie do końca mi wierzysz, jednak te okruchy magii, które mam w sobie, wyraźnie mówią mi, że to nastąpi. Chciałabym, żebyś się dobrze zastanowiła, dlaczego Strażnicy Magii nie działają tak jak Malerryjczycy, zanim zdecydujesz się to zmienić. Mówię o tym, bo nie chcę, byś musiała się potem z czegoś wycofywać. Cailet przechyliła na bok głowę. - Przypuszczam, że i na ten temat masz jakieś własne przemyślenia? Przestrogi? Spekulacje? Sarra zmarszczyła brwi. Czarne oczy zwęziły się, zaś posągowe oblicze Świętej przybrało gniewny wyraz. - Nie próbuj przede mną grać Dziekana, Cailet Ambrai .Nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Na usta Cailet cisnęła się cięta riposta, przywołująca siostrę do porządku. Jej siostrę, która nie miała w sobie magii, a tylko przeczucia. Rób jak chcesz, Dziekanie, i strać jedyną osobę, która kocha cię dla ciebie samej, nie dla tytułu. Tym razem to nie był Gorsha, tylko jej własny głos. - Przepraszam - wyrzuciła z siebie i oczy Sany od razu złagodniały. — Tylko że... widzisz, Sarro, ja też mam własne przeczucia, tak samo
112
silne jak twoje, i jeżeli jest w nich chociaż ziarno prawdy, nigdy nie dojdzie do tego, czego się obawiasz. Nigdy. - Co chcesz przez to powiedzieć? -- Nie jestem jeszcze do końca pewna - skłamała, chyba dość wprawnie, bo Sarra zareagowała na to tylko pełnym namysłu skinieniem głowy. - Kiedy będę wiedziała coś bardziej konkretnego, natychmiast dam ci znać. Przynajmniej to było prawdą. Chociaż też nie całą. Potem znów przemierzały wymarłe ulice miasta ich przodków. Wczesnym popołudniem wspięły się na ogrodowy mur, oddzielający Ośmiokątny Dwór od reszty Ambrai. Następną godzinę spędziły siedząc obok siebie na misternie wykutej, żelaznej ławce, ocienionej przez kwitnące drzewo czereśniowe. Patrzyły bez słowa na miejsce będące niegdyś dumą Ambrai, każda sama ze swymi myślami. Cailet wydawało się, że Sarra pogrążona jest we wspomnieniach. Nie miała jednak racji. - Wiele zależy od tego, z kim pracujesz - odezwała się Sarra po długiej chwili. - Z kim pracuję? - powtórzyła jak echo Cailet. - Chodzi mi o Magów i Sprzysiężonych. Uzdrowiciele oczywiście są bardzo pomocni, szczególnie w normalnych warunkach, ale niewielki z nich pożytek w walce. Uczeni... cóż, stanowią swego rodzaju źródło. Natomiast inni Magowie, którzy przybyli, generalnie są dosyć nieprzeciętni. Zdaje się, że Gorsha dokonał bardzo mądrego wyboru, wyszukując kandydatów na ludzi, którzy będą prowadzić podwójne życie. Niektórych z nich Alin, Val i ja mieliśmy zabrać ze sobą w drodze powrotnej do Roseguard - kopnęła kępę trawy. - Ale mnie się wydaje, ze tak naprawdę potrzebni ci teraz będą Magowie Rycerze. Porozmawiam z Taigiem na temat Sprzysiężonych, dowiem się, kto jest do czego zdolny, kto gdzie majakieś wpływy... - Sarro - przerwała delikatnie Cailet - żaden z nich nie ma już nawet takich możliwości, by kupić cokolwiek na kredyt. Ich rodziny i przyjaciele wiedzą już, że oni zniknęli - a w dzisiejszych czasach jest tylko jeden powód, dla którego ludzie znikająbez wieści. Sarra bawiła się końcem warkocza, zawiązanego dziś rano w pośpiechu giętką odnogąpnącza. Cailet przypomniała sobie kwiaty, zdobiące jej włosy kiedyś, w innym ogrodzie, jej elegancką, pastelową suknię - i nienawiść, jaką czuła do tej pięknej dziewczyny, która siedziała razem z Taigiem w blasku księżyca. 8 - Ambrai
113
- Caisha... dla nich to naprawdę ostateczna decyzja, prawda? Przystali do nas, zostawiając za sobą całe poprzednie życie. Teraz będą mieli już tylko takie życie, które dla nich wygramy - spojrzała w górę, napotykając wzrok Cailet. - Tak, to myje zdobędziemy, wiesz? Nagle nie mogąc znaleźć słów, Cailet skinęła tylko głową. Tylko to jest moje własne ~ miłość, którą mam dla niej, miłość, którą ona mnie obdarza. Sarra jest moja. Lecz Sarra należała również do Collana, choć na nieszczęście zrozumiała to dopiero teraz. Cailet zastanawiała się, czy wiedzieli obydwoje, że Collan w takim samym stopniu należał do niej. Zdaje się, że muszę im to uświadomić - powiedziała sobie w myślach. Uśmiechnęła się do Sarry, nie zdradzając jej jednak nagłej przyczyny swego dobrego humoru. Bez względu na to, co się stanie, bez względu na to, czego będzie musiała jeszcze dokonać, jedno było absolutnie pewne. Musi doprowadzić do tego, aby tych dwoje złamało swoje ślubowania: Sarry, że nigdy nie poślubi jednego z tych hałaśliwych, buńczucznych, nieznośnych stworzeń zwanych mężczyznami - i przyrzeczenie Collana, ze nigdy nie stanie się jedną z tych smętnych, godnych pożałowania istot, zwanych mężami. Wstając na równe nogi, Cailet wyciągnęła dłoń do siostry: - Chodźmy. Ja też chcę do domu. Razem wstąpiły w progi Ośmiokątnego Dworu.
24
Miał pęcherz na prawej stopie, pomiędzy paluchem i drugim palcem. Prawie go zaleczyły magiczne pantofle w domu-schronieniu, lecz pocieranie palcami o siebie ponownie rozjątrzyło go do krwi. Robił to specjalnie co pewien czas: pozwoliło mu to, o dziwo, powstrzymać się od krzyku i nie zwariować. Chyba dlatego, że ten ból zadawał sam sobie, w odróżnieniu od cierpienia, któremu był poddawany. Wiedział, że gdy już nie będzie mógł ich rozróżnić, będzie to znak, że stracił zmysły. Palec prawie wcale nie krwawił, więc Auvry Feiran nie zwrócił na niego uwagi. Inne cierpienia też nie powodowały upływu krwi; ból istniał wyłącznie w jego umyśle. Jeszcze jeden powód, dla którego rozdrapywał sobie tamtą rankę. Wolał cierpieć ból fizyczny. Starania, by policzyć dni, okazały się nadmiernie frustrujące, więc je zarzucił. Jedzenie dawano mu o nieregularnych porach, zawsze to samo - chleb i ser, nie było więc możliwości odróżnienia śniadań od obiadów. Od czasu do czasu pozwalano mu się zdrzemnąć. Niekiedy budził się prawie wyspany, czasem zaś wyszarpywano go z sennych oparów nadal nieprzytomnego z wyczerpania, więc jego wewnętrzny zegar całkowicie przestał odróżniać dzień od nocy. Nie był nawet w stanie śledzić upływu czasu poprzez procesy fizjologiczne, gdyż jedzenie, które tu dostawał, zupełnie rozregulowało mu kiszki. Auvry Feiran pojawiał się i odchodził, zawsze w swym białym uniformie bezcielesna głowa nad nonszalancko opartymi o balustradę dłońmi,
115
nie zamierzająca mu udzielić żadnych informacji, ile to już godzin, dni czy też tygodni minęło. Kiedy jednak pozwalał sobie o tym myśleć, dochodził do wniosku, że nie mógł być tutaj długo. W przeciwnym bowiem razie rozkrwawiony pęcherz dawno uległby zakażeniu; obmacując zaś swoje żebra, zauważył, że nie mógł schudnąć w tym czasie więcej niż kilka funtów. Nie myślał jednak zbyt wiele o czasie. Po co zaprzątać głowę czymś tak ulotnym i stwarzać sobie dodatkową udrękę? Miał się czym martwić i bez tego. Po pierwsze, jego Ochrony. Kiedy opadły, zaczął znowu pamiętać. Teraz jednak nałożono je z powrotem, ale niezbyt dokładnie. Pamiętał wiatr, klatkę i bransoletę z błękitnym onyksem, ale wszystko przedtem i prawie wszystko potem było tylko zbiorem oderwanych fragmentów, jak wyrwane z kontekstu słowa, czy fragment melodii, nie dający się przypisać do żadnego utworu. Pamiętał jednak dobrze Falundira i, mały domek w Puszczy Sheve, chociaż sposób, w jaki się tam znalazł oraz jak go opuścił, stanowiły już dla niego tajemnicę. Pamiętał też Sarrę i Magiczny dom. I w jakiś dziwny sposób te zapamiętane urywki złożył w jakąś bezsłowną balladę, opartą na jednym temacie: cieple płomienia. To ciepło kojarzyło mu się z miejscem, gdzie śpiewała mu matka; z miejscem, gdzie Falundir przekazał mu swą muzykę, a także miejsceny gdzie San a siedziała czytając, miękko otulona suknią z turkusowego brokatu. Ta dziwna pieśń sprawiała mu przyjemność. Aby zaś nie powiedzieć ani słowa i pozostać przy zdrowych zmysłach, potrzebny był mu ból. Kiedy więc palce u rąk, przywiązanych szerokimi taśmami z białego jedwabiu do gładkiego, srebrzystego pala, zaczynały palić go żywym ogniem, zapominał o cieple płomienia, rozkrwawiał powoli pęcherz na palcu u nogi i nie mówił nic. Pal Cierpienia wyrastał na wysokość siedmiu stóp dokładnie ze środka białej komnaty, wtopiony w marmurową podłogę. Obudził się z narkotycznego snu, zwisając ze stalowego słupa za ręce, w których nie było już czucia. Prostując się, odczuł znaczną poprawę: jego dłonie znalazły się na poziomie brody; mógł teraz zgiąć łokcie i ruszyć ramionami, by przywrócić krążenie krwi. Lecz jego ręce były ciasno przywiązane i nie mógł ich przesunąć ani w górę, ani w dół. Nie mógł też poluzować jedwabnych pęt zębami. Kolejna Ochrona, powiedział sobie i przestał próbować.
116
Kiedy spał, próbował przyjąć taką pozycję, by ciało nie zsunęło się i nie zawisło bezwładnie; chronił w ten sposób ramiona przed wykręceniem. Karmił go sam Auvry Feiran srebrnym widelcem długości pięciu stóp, którego zęby były zaostrzone nie tylko na końcach, ale również wzdłuż brzegów, musiał więc bardzo uważać, by nie pokaleczyć sobie warg i języka, wbijając zęby w chleb i ser. Próba wyrwania widelca ustami z ręki ciemiężyciela skończyłaby się zapewne połamaniem zębów. Nie robił więc tego, przyjmując jedzenie jak kot, który delikatnie próbuje mięso podsuwane mu pod nos. Wodę podawano mu z trzymanego mocno dłonią bukłaka, w odstępach dostosowanych idealnie do tempa, w którym przełykał. Prawdopodobnie wszystko to miało na celu upokorzenie go - chociaż sam pomysł wydał mu się niezwykle zabawny. Co go w końcu obchodził sposób, w jaki go karmiono, dopóki w ogóle dawano mu jeść? Nie wpadł także w czarną rozpacz, gdy pęcherz i kiszki odmówiły mu posłuszeństwa. Przeszkadzał mu wprawdzie zapach odchodów, lecz - jak się wkrótce okazało - ktoś to sprzątał w czasie jego snu. Po obudzeniu się zastawał zawsze nieskazitelnie czystą podłogę. Przez cały ten czas nie powiedział ani słowa. Feiran zadawał w kółko dwa proste pytania: Jak nazywa się nowy Dziekan? Gdzie teraz przebywa? Gdy nie uzyskiwał odpowiedzi, Pal Cierpienia zaczynał płonąć. Col nie wstydził się krzyku ani płaczu. Jedynym prawdziwym wstydem byłoby odpowiedzieć na te pytania. Nie było ucieczki od piekącego żywym ogniem Pala Cierpienia, zaciśniętego w jego związanych rękach. I chociaż ani jedna kropla krwi nie splamiła jedwabnych pęt, chociaż wiedział, że ten ból nie jest realny-ból, który sam sobie zadawał, jeszcze to potwierdzał—musiał cały czas odsuwać od siebie przerażającą myśl, że kiedy się to wszystko skończy, jego dłonie będą tak bezużyteczne, jak dłonie Falundira. Nie liczył już, ile razy skręcał się z bólu, zwisając potem bezwładnie z palącego metalu. Podczas tortur pragnął tylko, żeby się jak najprędzej skończyły. A kiedy nadchodził koniec, opierał głowę na skatowanych dłoniach i czekał na następny raz. Co ciekawsze, zaczął odczuwać wręcz fizyczny głód koloru. Biel jego więzienia niezwykle przytępiała zmysły. Zaczął wręcz tęsknić za szarą zielenią oczu Feirana, czernią jego rzęs, opaloną skórą twarzy i dłoni, bladą czerwienią warg. Czując instynktownie, że jest to niebezpieczne, zaczął zamiast tego myśleć o błękicie oczu Falundira, złocistych włosach Sarry, niebieskim onyksie w bransolecie. Lecz te
117
kolory mógł widzieć tylko we wspomnieniach, zaś Feiran był rzeczywisty. Ale ból nie. Po prostu nie mógł być realny. Do tego czasu jego dłonie powinny spłonąć żywym ogniem, pozostawiając tylko dymiące kikuty nadgarstków. Nadszedł czas na nowe pytanie. Następowało uuu pu pn., - - ,•,. i brzmiało: Jak ma na imię dziewczyna z krótkimi blond włosami? Wydawało się to dla nich jeszcze ważniejsze i bardziej pilne. Col uświadomił sobie dopiero po dłuższej chwili, że zmieniło się drugie pytanie. Czy wobec tego Feiran wiedział już, gdzie jest Dziekan i musiał się tylko dowiedzieć, kto nim jest? Jedno imię było odpowiedzią na oba pytania. Wiedział o tym. Feiran nie. I nigdy się nie dowie, przynajmniej nie od niego. Choćby dlatego, że nie potrafił sobie przypomnieć tego imienia. Własnego zresztą też.
24
- Zostawiłam wiadomość... - zaczęła Cailet, ale mars na czole Taiga uciszył j ą bardzo skutecznie, jakby miała znowu dwanaście lat, a on przyłapał jąpodróżującąbez biletu na statku do Pinderon. - Zostawiła wiadomość. Słyszysz, Elomar? Ona zostawiła wiadomość. - Taig patrzył na nią z wyżyn swego imponującego wzrostu, idąc pustym, marmurowym korytarzem, a jego sarkastyczny ton odbijał się echem aż do samego szczytu Schodów o Podwójnej Spirali. - Kiedy wreszcie się nauczysz... Sarra przerwała mu niecierpliwie. - A kiedy ty się nauczysz, że tylko miecz jest gwarancją jej bezpieczeństwa? Prawdę mówiąc, dotarłeś do pewnej granicy, Taig. Uważaj, żebyś znowu jej nie przekroczył. Cailet skuliła się. Taig najpierw spurpurowiał, potem zbladł, a w końcu odwrócił się na pięcie i odmaszerował wyprostowany jak struna. Elomar potrząsnął lekko głową i to był jego cały komentarz. Riddon Slegin wyglądał na bardzo zakłopotanego; Miram Ostin jedynie westchnęła. Wydawało się, że Sarra nie zwraca najmniejszej uwagi na ich reakcje. - Ten czas, kiedy tu jesteście - powiedziała - możemy przecież wykorzystać do opracowania jakichś planów. Ściemnia się już. Chodźmy na rodzinny balkon. Możemy tam dokończyć posiłek i poczekać, aż Taig przestanie się dąsać.
119
Pani Luna była w pełni tego wieczoru i pobłyskiwaia srebrzyście na Ochronie, którą Elomar uparł się rozciągnąć nad balkonem. - Wezwanie mogło dotrzeć też do innych - zwrócił się do Cailet. - Proszę cię, bądź teraz bardzo ostrożna. Odwróciła wzrok od rozproszonej smugi światła. - A co będzie z wami? Zwłaszcza z nie-Magicznymi? - Lilias i Gavirin Bekke zajmą się tym - zapewniła ją Miram. - Ona mówi, że dzięki temu mająco robić. Riddon zdziwił się podając Cailet bochenek płaskiego chleba. - Oni obydwoje są po siedemdziesiątce! -Pracująna zmianę- odpowiedziała sucho Miram. -Taknaprawdę, to ta rodzina wydaje mi się całkiem interesująca. Wina, Sarra? - Dziękuję. To są potomkowie Dziekan Bekke, prawda? - Z bocznej linii. Ona nie miała dzieci. Ale wygląda na to, że Magiczni Bekkowie są i zawsze byli Wojownikami. Każdy po kolei! Oprócz Lilias i Gavirin, także Rennon i Granon są tutaj - też są spokrewnieni, tak jak większość Magów. Na przykład... Cailet powstrzymała uśmiech wiedząc, że nadchodzi moment długiego wywodu genealogicznego; Miram prowadziła oficjalny spis rodu Ostin. - . . . zwłaszcza linia rodu Escovorów jest kręta. Poza Gaire, który jest synem Shonnera, wszyscy żyjący Magowie tego rodu są dla siebie bardzo dalekimi kuzynami. Ale nie zdarza się, żeby dwóch było kuzynami trzeciego. - Naprawdę? - wtrącił się Riddon, którego cały ród składał się z niego samego i jego dwóch braci. - Aifalun - ona jest emerytowaną Uczoną- jest daleką kuzynką Shonnera, który jest bardzo dalekim kuzynem Tireza, który z kolei jest spokrewniony z Jenivą, ta zaś jest daleką kuzynką Sollana - on jest również Uczonym. Ale Jenivajest córką kuzyna rodziców Shonnera, a Tirez - no, rozumiesz, w czym rzecz. - W j ej głosie zabrzmiał śmiech. - Najzabawniejsze jest to, że oni wszyscy są blisko spowinowaceni poprzez małżeństwa z Kevironami - którzy, o ile mi wiadomo, prawie w ogóle nie są ze sobą spokrewnieni! Riddon spojrzał na nią dziwnie. - To jest według ciebie interesujące? - Matka zawsze mówiła, że Miram zrobiłaby wspaniałą karierę w Biurze Spisu - powiedział Taig, wynurzając się z ciemnego pokoju za ich plecami i stając przy balkonie. - Mogę wejść? - zapytał po chwili.
120
- Och, przepraszam -- Elomar zdjął Ochronę, by Taig mógł przejść na balkon, po czym uaktywnił ją znowu. To wprawne posługiwanie się Ochroną zrobiło na Cailet wrażenie; Riddon był niemal zaszokowany. - Jak ty to robisz? - Dym i zwierciadła - odrzekła Miram mrugając do Maga Uzdrowiciela. Kiedy ten odwzajemnił mrugnięcie, Sarra ostrzegła ich żartobliwie. - Przestańcie flirtować, albo powiem o wszystkim Lusirze. Albo jeszcze gorzej, powiem Lilen Ostin! Elo przycisnął ręce do klatki piersiowej. - Lusirze owszem, jeśli musisz, ale błagam cię, nie Pani Lilen! Zwrócił się do Cailet już całkiem poważnie: - Jesteśmy zabezpieczeni jedynie przed magią, która nas tropi, ale nie przed atakiem. Riddona to zainteresowało. -Dziekan... to znaczy Cailet, czy możesz wzmocnić Ochrony? -Prawdopodobnie. - Wzruszyła ramionami i podała butelkę wina Taigowi. Miram wręczyła mu metalowy kubek, a on usiadł, żeby zjeść to, co pozostało z obiadu. - Nie jestem do końca pewna, co potrafię, dopóki nie muszę tego zrobić. -Rozumiem. Myślę, że rozumiem. -Riddon machinalnie umoczył kawałek twardego chleba w swoim winie. - Chciałem powiedzieć, że jeżeli... jeżeli oni naprawdę odkryją, gdzie jesteśmy, to wówczas będziemy potrzebowali każdej ochrony, jaką możesz nam dać. - Wiem. Ale mam pewien pomysł. Przesiadki się na zimną i niewygodnąmetalową ławkę; Sarra mówiła jej, że kiedyś były tu poduszki do siedzenia, przepięknie wyhaftowane przez Gernna Ostina i Gerrina Desse'a dla każdego członka rodziny. Tutaj ludzie, których Cai let nigdy nie pozna, przesiadywali wieczorami i rozmawiali, podczas gdy słońce zachodziło, a Pani Luna pojawiała się na niebie. Sarra pamiętała Ambrai. Cailet wcale. - Każdy Mag Uczeń wie, jak samemu się otaczać Ochroną. Co chciałabym zrobić, to połączenie ich Straży razem. Jak gdyby... uśmiechnęła s i ę - każda była cegłą w murze. Elo, ty razem z Elinem, Kelerem i Tironem zdołaliście to zrobić w sali sądowej. - Tylko przez parę minut - odpowiedział. - Ale nawet Magowie muszą czasem spać. - Kiedy jedni zasną, inni zajmą ich miejsce. Chyba masz rację, nie możemy zakładać, że nikt prócz Magów nie usłyszał Wezwania. Możemy zatem przypuszczać, że oni wiedzą, gdzie jesteśmy. Jeszcze nie uczynili żadnego ruchu i to mnie martwi.
121
- Przetransportowanie Gwardii Rady wymaga czasu - zauważył Taig. - Żołnierze przeciwko Magicznym? - Miram potrząsnęła głową. - Nie tym razem, mój starszy bracie. Nie mogą ryzykować, że ktokolwiek im ucieknie. UżyjąMalerryjczyków. Ale na co oni mogą teraz czekać? - Nie mam pojęcia - przyznała Cailet. - Wiedzą gdzie - powiedziała powoli Sarra - ale nie wiedzą kto. - Mów dalej, Sarro - nalegał Riddon. Cailet zazdrościła mu orientacj i w przeczuciach przyrodniej siostry. - Malerryjczycy mogą się tu dostać przez Drabinę. Jest tu taka, która prowadzi prosto do Dworu w Ryka. - Sarra zwróciła się do Cailet, światło księżyca obsypywało srebrem jej złote włosy i czarne oczy. Ale nie wiedzą, z kim przyjdzie im się zmierzyć. - Nowa Dziekan! - Na ustach Riddona pojawił się szeroki, podekscytowany uśmiech. - Oni nie wiedzą, kim jesteś! Sarra mruknęła: - A Malerryjczycy niczego nie nienawidzą bardziej niż obcej nici w Wielkich Krosnach. Oni nie wiedzą, kim jesteś! Ani Riddon, ani Miram nie mają pojęcia, kim naprawdę jestem. Sarra wie. IElo. I Taig... widzę go tam niedaleko, patrzy na mnie. Ciągle szuka Alina, a prawdopodobnie także Gorshy. - Poznanie twojego imienia - rzekł cicho Elo - nie pomoże im. ... iw ten sposób Collan nie może wyrządzić żadnej krzywdy. Cailet usłyszała te nie wypowiedziane słowa. I nagle wzburzyła ją myśl, że jej przyjaciel może cierpi na Palu Cierpienia bez powodu. Wstała, podeszła do kamiennej balustrady i zacisnęła na niej ręce wpatrując się w księżyc. - Już niedługo przestanę być anonimowa - powiedziała. - Cailet - ostrzegła j ą Sarra - jeżeli myślisz o zrobieniu czegoś szalonego... - Wszystko wokół nas jest szalone — Cailet rozpostarła szeroko ramiona. - Ambrai zginęło, ponieważ Magowie, którzy w nim pozostali, aby go bronić, trzymali się ślepo swojej etyki. Używali Magii tylko do ochrony, nigdy do ataku. Ujrzała to w okropnych wspomnieniach jednego człowieka, które były częścią jej umysłu; jak Magowie nie zdołali, choć próbowali, stworzyć z samych siebie muru, ponieważ Dziekan - ta zaprawa, która trzymała ich wszystkich razem - nie żyła, i nawet Gorynel Desse nie mógł zająć miejsca Leninor Garvedian.
122
Sarra zerwała się na równe nogi, trzęsąc się z wściekłości. -Więc myślisz, że moralność jest luksusem, na który nie możesz sobie pozwolić? - Kiedy już będzie po wszystkim ... - . . . wtedy będziesz miała czas, aby zachować się tak moralnie, jak żaden Dziekan do tej pory! - Nie przejmowałaś się za bardzo moralnością, zabijając Adwokata! - Który właśnie przymierzał się, aby zabić ciebie ! - J a k a to różnica, Sarro?-krzyknęła Cailet. -Gdzie jest granica? Jeżeli ty zabijasz, aby mnie ochronić, to przecież bez różnicy, kiedy ja zabij am, by bronić ciebie i wszystkich pozostałych. - Magia - wtrącił Elomar. Cailet obróciła się i spojrzała na niego. Jego uniesiona w górę . twarz była jasna i chłodna w świetle księżyca. - Ona zabijając użyła noża, nie uroku, nieprawdaż? Nie miała niczego Magicznego, czym mogłaby się posłużyć. Ja mam. I sięgnę po to, kiedy będzie taka potrzeba. A jeżeli nawet ktoś będzie musiał zginąć, abyśmy zachowali swą tożsamość ... - Zniszczysz to, czym jesteśmy. - Elomar był spokojny, choć trochę smutny. - A może być jeszcze gorzej, bo zniszczysz samą siebie. Przestrzeganie przez nas naszej etyki ma swoje przyczyny, Dziekanie. Przyczyny, dla których nie tkamy Sieci jak Malerryjczycy. Zbudujemy dla ciebie twój mur z cegieł, ale nie każ nam już więcej robić czegoś takiego. Bo odmówimy. Ten zdecydowany opór, wyrażony spokojnym głosem, stał się iskrą, która wyzwoliła jej gniew. - Niech mnie ziemia pochłonie, jeżeli na to pozwolę - wykrztusiła przez zaciśnięte zęby. - To ja jestem twoim Dziekanem i zrobisz, co ci każę, Magu. - Cailet - usłyszała głos Taiga jakby z oddali - Cai, wsłuchaj się w siebie. - O co chodzi? Czy znowu nie jestem sobą? A kogo byś wolał, Taig? Wspaniale wcielam się w Gorshę Desse'a! - A jeszcze lepiej wychodzi ci Pierwszy Pan Malerrisu. Tu cię złapał, Dziekan - zabrzmiał w jej głowie denerwujący szept. - Zamknijcie się! Wszyscy! - krzyknęła i wybiegła z balkonu, przełamując Ochronę Elomara z takim impetem, że ten aż otworzył usta ze zdumienia.
123
Przeskakiwała po dwa, trzy stopnie biegnąc po Podwójnej Spirali, aż znalazła się na trzecim piętrze, gdzie wcześniej Sarra pokazywałajej ogromne komnaty należące do jej rodziny. Wiedziała, kto gdzie mieszkał: Babka i Dziadek w ośmiopokojowym apartamencie po prawej stronie; rodzina Alvassy i Desse rozproszona w pokojach po lewej; jej rodzice zajmowali komnaty z widokiem na rzekę i Akademię Magów. Właśnie tutaj weszła teraz Cailet; to tu Maichen Ambrai mieszkała ze swoim mężem, tu poczęły sięjej trzy córki i stąd musiała uciekać pewnej nocy, prowadząc Sarrę za rękę i z Cailet w łonie. Teraz widziała matkę i córkę oczami Gorshy. Wspomnienia z czarnego zwierciadła. I inny obraz: Maichen odwraca twarz, nie chcąc nawet spojrzeć na swoje nowo narodzone, Magiczne dziecko. Pokój spłonął, ale nie tak doszczętnie jak reszta Ambrai. Belki stropu z kasetonami pozostały nietknięte, zabrudził je jedynie dym i sadza. Cailet poczuła piekące łzy napływające do oczu, ale wmawiała sobie,' że to przez ciągle wyczuwalny swąd spalonych drewnianych mebli, dywanów, zasłon i ubrań. Podeszła po zaśmieconej podłodze do okna i wpatrzyła się z napięciem w ruiny Akademii po drugiej stronie rzeki, teraz skąpane w świetle księżyca. Czy to tutaj stał Auvry Feiran, napawając się tym widokiem i świadomością, że oto ci, którzy tak długo odrzucali jego osobę, byli zmuszeni ją zaakceptować w łóżku Pierwszej Córki Ambrai? Skąd mogła wiedzieć, że dlatego tak długo broniono mu wstępu na teren Akademii, bo obawiano się jego czarów? I że nawet gdy został uznany za Ucznia, to zamiast znaleźć się na Liście Magów, musiał opuścić Ambrai na dwanaście lat? Tylko po to, by wrócić i poślubić Maichen Ambrai. I stać się ojcem jej trzech córek: Glenin, urodzonej w dniu świętego Chevasto; Sarry, która skończy w przyszłym tygodniu dwadzieścia trzy lata; i jej, Cailet. Trzecia córka. Spóźnione dziecko. Wypadek. Pomyłka. Urodzona podczas Błędnych Ogni, poczęta z namiętności, ale nie z miłości... Ostatniego dnia roku - wyszeptał Gorsha. - W Dzień Widm. Wiedziałem, kiedy to się stało. Czy Magia wstrząsała twym wnętrzem, Matko? - pytała o szczegóły, gorzko, sarkastycznie. - Czy gwiazdy drżały na niebie? Po prostu, moja droga, drzwi były zamknięte, a Straż pilnowała ich cały dzień. On chciał zabrać ją ze sobą; ona chciała, żeby został. Żadne z nich nie przekonało drugiego. I mylisz się sądząc, że to była tylko namiętność. Kochali się resztkami swojej miłości. Stworzyli ciebie.
124
- Ciekawa jestem - powiedziała na głos - ile czasu zajęło jej nauczenie się nienawiści do niego? I do mnie? Ona nigdy nie nienawidziła ani ciebie, ani jego. - Nawet na mnie nie spojrzała! Cisza. -Zresztą, dlaczego powinnabyła mnie chcieć?-powiedziaławkońcu, zbyt znużona, aby się dłużej opierać. - Byłam wypadkiem i pomyłką. Zabiłam j ą I zobacz, co ze mnie wyrosło. Niejestem tego warta, Gorsha... Pani Luna zachodziła już, i teraz srebrzyste światło padające na Akademię Magów ukazało całąjej ruinę. W tym miejscu mieszkałaby jako Dziekan, w centrum życia Magicznych na całe Lenfell. Etycznego życia Magicznych - przypomniała sobie. Może to i dobrze, że Akademia legła w gruzach. Ona nie była ich godna - tej setki Dziekanów i milionów Magów, którzy żyli przed nią. Nie była godna, by jej matka poświęciła za nią swoje życie... - Cai, przepraszam. Spodziewała się Sarry, nie Taiga. Nie spojrzała na niego. Nie mogła. Dwa nieśmiałe kroki; potem cisza i znowu: - Nie wiem, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczaję. Ale obiecuję, że od tej pory będę się bardziej starał. Potrząsnęła głową bez słowa. - Jesteś ciągle taka młoda - wyszeptał. - Chociaż stałaś się Dziekanem, jesteś nadal dzieckiem. Znów usłyszała kroki; zgniótł nogą jakieś spalone resztki. - Niewiele mogłaś ze swojego własnego życia. Ciągle się uczysz. A ja niezbyt ci pomagam, prawda? -Taig... - Zaczekaj, pozwól mi skończyć moje przeprosiny. - Jego głos odezwał się teraz bardzo blisko, tuż nadjej ramieniem. - N i e przepraszam za to, co powiedziałem, ale jak to zrobiłem. - W porządku - odpowiedziała spokojnie - rozumiem. Zasłużyłam na to. - Tak, zasłużyłaś - odrzekł Taig; znów był starszym bratem, strofującym jądla jej własnego dobra. Ale zaraz zniweczył to wrażenie. - Nie powinienem jednak tego mówić przy innych. Dziekan zasługuje na większy szacunek. -Alenieja-zebrałacałąswojąodwagęi odwróciła się do niego twarzą. Wysoki, z orlim nosem, zmęczony, srebrnooki - był tym, czego pragnęła, jak daleko sięgała pamięcią; pocieszeniem, którego zawsze szukała, gdy była w potrzebie.
125
—Myliłam się, Taig. To ty i Sarra, i Elo mieliście rację. Pilnuj mnie. Nie przestawaj mnie poprawiać. Kto wie, może któregoś dnia nie będziesz już musiał tego robić. Może nauczę się, j ak być Dziekanem. —Po prostu bądź Cailet - powiedział z czułym uśmiechem—możesz jej zaufać, ona powie ci, co jest słuszne. - Naprawdę? Zrobił zdziwioną minę, jakby nigdy się nad tym nie zastanawiał. - Oczywiście. Zagryzła wargi. -Taig? - O co chodzi, Caisha? - Dlaczego jest tak zimno? Wziął ją w ramiona. A ona ukryła twarz najego piersi. Czuła jego ciepło, ale wiedziała, że to tylko chwilowe. Wreszcie odsunęła się i spróbowała się uśmiechnąć. - Czy Sarra znalazła dla nas jakieś miejsce do spania na dzisiejszą noc? - Piętro niżej. To był skład zabytkowych dywanów klasztornych, zbyt cennych nawet dla was, Ambrai, by po nich chodzić. - Czy są tam żelazne drzwi? - zainteresowała się. - Stal, a w środku warstwa cedru. Rozwijają teraz dywany uśmiechnął się. - Będzie ci bardzo wygodnie. Pamiętam, że gdy czasem budziłem się rano, znajdowałem cię zawiniętą w mój dywan. Spałaś jak kamień. - Taig! Jestem już zbyt dorosła, aby bać się ciemności! - Wszyscy teraz jesteśmy dorośli, prawda? Cailet wzruszyła ramionami. - Chcę tu zostać przez chwilę, Taig. Taig ujął ją za obie ręce. - Nie stój tu zbyt długo - upomniał ją i pochylił się, by ucałować jej czoło. - 1 posłuchaj rady Elo, dobrze? Nie lubię myśleć, że kręcisz się tu bez Ochrony. - Dobrze, tatusiu. Uścisnął jej dłonie, uśmiechnął się i odszedł. Zanim poszła w jego ślady, życzyła dobrej nocy Pani Lunie i jej małemu towarzyszowi, zdążającemu za nią jak moneta tocząca się po niebie. Aby skonstruować Ochronę, która strzegłaby jej nawet w czasie snu, potrzebowała słów i myśli. Otulona Ochroną, świadoma jej subtelności, lecz zbyt zmęczona, aby się nad tym zastanawiać, rozpaliła małąMagicznąKulę, aby oświetlić sobie drogę po Podwójnej Spirali.
126
Zeszła zaledwie o dwa stopnie, gdy zobaczyła Taiga. Stał pięć stopni niżej, zastygły w bezruchu, czekając na nią. Mięśnie miał napięte, a w oczach oprócz ostrzeżenia ślad szaleństwa. W głębokiej ciszy usłyszała nad sobą kroki, jakby ktoś schodził po schodach. Sarra powiedziała jej kiedyś, że ludzie na jednej spirali schodów nigdy nie wiedzą, czy na drugiej kogoś nie ma. Nie do końca dowierzając, Cailet nalegała, aby to sprawdzić. Ku jej zdumieniu było dokładnie tak, jak mówiła Sarra. A teraz intruz nawet nie widział światła z Magicznej Kuli. Ale czy było słychać jej kroki? Marmur odbijał echo bardzo głośno. Serce waliło jej jak oszalałe. Słuchała rytmu cudzych kroków; potem zeszła ostrożnie do Taiga, jakby te odgłosy były śladami na piasku, do których musi dopasowywać swoje stopy. Przytulił jączule i opiekuńczo. Stojąc w połowie drogi do trzeciego piętra, byli schowani przed każdym idącym w górę po ich spirali dzięki nachylonej ścianie wewnętrznej. Ale ściana zewnętrzna nie miała więcej niż sto trzydzieści centymetrów wysokości i była ażurową marmurową balustradą, wyrzeźbioną w ośmiokąty. Kiedy intruz wyjdzie z Podwójnej Spirali, zauważy światło. Cailet pozwoliła więc, aby Kula się rozpłynęła. W absolutnej ciemności nasłuchiwali zbliżających się kroków. Zawahały się i przystanęły. Otaczające ją ramię Taiga zesztywniało. - Wiem, że tu jesteś - zabrzmiał męski głos - czuję to. Cailet cicho zaklęła i usunęła Ochronę. Jeszcze inne kroki - lżejsze, przesadzające po dwa, trzy stopnie na raz - odbiły się echem w Podwójnej Spirali. -Ojcze! Głośny szept, głos młodego chłopca, który zdyszany zatrzymał się napółpiętrze. - Nikogo nie ma na dole. Wszystko jest otwarte oprócz paru magazynów zamkniętych od zewnątrz. Żadnych czarów dookoła. - Ja też nic nie czuję tu na górze. Bądź cicho i pozwól mi pomyśleć. Chłopiec wytrzymał całą minutę. - Ojcze? Czułem Wezwanie tam, w Zaniku, gdy pokazałeś mi jak to się robi, ale w tej chwili wyczuwam tylko Zaklęcie Wytłumiające w okolicach Drabiny. - Może ono właśnie myli magię - powiedział mężczyzna nerwowo - ale masz rację, oprócz nas nikogo tu nie ma. Nagle Cailet ujrzała wzór z ośmiokątów. Jednocześnie poczuła magię - wprost przez dwie grube marmurowe ściany i Ochronę otaczającą Drabinę, zawartą w tych ścianach. Magiczna Kuła -
127
podsunął spokojny głos, który przypisała Tamosowi Wolvar; i wiedziała, że jego rumieniec był oznaką wściekłej frustracji. To na wypadek, gdybyś wymagała potwierdzenia usłyszawszy ton jego głosu. Stary człowiek dorzucił niewyraźne przeprosiny. Kolory nie kłamią, ale głos czasami — odpow iedziała. -Dziękuję. Chłopiec znów się odez wał: - Może powinniśmy wrócić i ściągnąć para innych Panów do pomocy. - Nie po to spędziłem tyle dni idąc za Wezwaniem, aby ktoś inny odkrył nowego Dziekana przede mną! - Dlaczego Auvry Feiran nic nie poczuł? Był przecież szkolony przez Strażników, prawda'? - Celna uwaga; sam się nad tym zastanawiałem. Powinien by! poczuć Wezwanie. Mówi, że nic nie czuł. A więc aibo jest dużo mniej potężny, niż nas przekonywał, albo kłamie. - On tu mieszkał, prawda? W Ośmiokątnym Dworze? - Tak, kiedy był mężem Maichen Ambrai. - Tu musiało być bardzo pięknie, zanim on to zniszczył. Ale to miejsce nie jest w bardzo złym stanie. Matka mówi, że on większość oszczędził dla Pani Glenin, więc pewnego dnia mógłby... - Nigdy nie mów o tej kobiecie „Pani". - Pzepraszam, zapomniałem. To dlatego, że matka tak ją nazywa. - Schlebianie jej to jedna rzecz, ale odnoszenie się do niej z pełnymi, malerryjskimi honorami to coś całkiem innego. Przestań gadać i użyj swojej magii. Jesteś młody i silny, znajdź mi Dziekana. Skoncentruj się! Cailet modliła się chaotycznie do świętej Miryanne, dziękując za to, że wyłączyła zarówno Kulę, jak i Ochronę. Ale zastanowiło ją, kto zamknął drzwi od magazynu i schował się przed Malerryjczykami, ojcem i synem. - Przepraszam, ojcze, nic nie czuję. Może matka by poczuła - ona mówi, że ja czerpię moją wrażliwość na inną magię od niej. Matka jest dużo lepsza w tym ode mnie. - Nie rozumiem - wymamrotał mężczyzna - to było tak silne, gdy szliśmy tutaj z Akademii... - A to co to takiego? - sapnął chłopak. W tym momencie Cailet poczuła, że Taig ją puszcza i usłyszała łomot jego butów na schodach biegnących w dół. Zabrzmiał jego gromki głos, pełen wściekłości: - Ja jestem Dziekanem, a wy spełniajcie moje rozkazy!
128
Nie zauważaj mnie, nie patrz w tę stronę, nie mam żadnej magii, którą mógłbyś poczuć, moja Ochrona jest delikatna, nie możesz jej zauważyć, nie będziesz nawet wiedział, że tu jestem... Sarrze wydawało się, że powtarza tę litanię przez wiele godzin, długo potem, jak odgłos kroków zniknął w ciemności. Potem zdjęła buty i skarpetki i na palcach podeszła do drzwi, aby uwolnić Elomara. Ten zgiął się wpół i szepnął jej prosto do ucha: -Ilu? -- Słyszałam dwóch. Zostań tutaj. Ochraniaj Miram i Riddona, oni nie są Magiczni. - Poczuła, że Elomar jest spięty, więc dodała: - Ja znam Ośmiokątny Dwór, a ty nie. -Sarro... - Nie ruszaj się stąd, Elo! Ja ciebie nie potrzebuję, a oni bardzo! Odeszła pospiesznie, w stopy boleśnie ziębiła ją marmurowa podłoga. Wiedziała, że otwarcie drzwi wywoła niepotrzebną dyskusję, ale gdyby sprawy przy brały zły obrót, to nikt by nie wiedział, gdzie są Elo, Riddon i Miram, aby ich uwolnić. Terazjuż biegła, pozwalając pamięci prowadzić się po korytarzach, aby w końcu znaleźć inne schody. Oddychała najciszej, jak mogła- nie lada wyczyn, zważywszy, że wyścig przez dwa piętra wprawił jej serce w galop przerażonej gazeli. Jakaś jej część była przestraszona. Ale przede wszystkim ogarnął ją gniew. Nie była tylko zupełnie pewna, na kogo. Na Malerryjczyków - za to, że ich znaleźli; na Cailet, bo chciała obejrzeć dom swoich przodków; 9 - Ambrai
1 2 9
na samą siebie, że się zgodziła; na Collana, że dał się złapać i nie było 0 go z nią, kiedy go potrzebowała. Było to absurdalnie niesprawiedliwe, ale nic nie mogła poradzić. Niech to wszystko piorun strzeli, chyba będę musiała wyjść za tego głupca tylko po to, aby nie wpadł w tarapaty. Otrząsnęła się z tych myśli po to, aby stwierdzić, że znajduje się na skraju histerii. Na drugim piętrze zatrzymała się więc dłużej, aby złapać oddech; potem skradając się powoli przeszła przez hol i dotarła do Podwójnej Spirali. Nic nie widziała w ciemności. Stała pośrodku korytarza pamiętając, że posąg, stoły, gabloty i gigantyczne dzbany z kwiatami były ustawione wzdłuż ścian. Nie było tu okien, dzięki za to Świętym, nie było więc potłuczonego szkła na podłodze; płytki z sufitu też nie poodpadały. Ale i tak cały czas potykała się o sterty na wpół zwęglonych mebli, klnąc i żałując, że jej przodkowie z rodu Ambrai tyle tego nazbierali. Cailet i Taig musieli zejść na dół po Podwójnej Spirali. To było logiczne - nie znali żadnej innej drogi. Była szansa, że oni 1 Malerryjczycy skorzystają z przeciwnych stron Spirali. Jednak jej instynkt milczał od chwili, gdy poczuła silny niepokój w żołądku; sygnał, że pojawili się ludzie, którzy nie powinni ich znaleźć. Nie mogą znaleźć Cailet. Nagle rozbłysnęło światło w narożniku tuż nad jej głową. Przykleiła się do ściany, przesuwając się powolutku do zbiegu korytarzy. Światło było czerwonawe, jak miniaturowy zachód słońca. Magiczna Kulapomyślała - ale to nie Caiłet. Jej jest prawie biała... Usłyszała niewyraźne głosy mniej więcej trzydzieści metrów od niej. Wystawiając głowę zza węgła dojrzała mocniejszy blask, ale głosy nie stały się wyraźniejsze. Wtedy Taig wrzasnął bezczelnie, że to on jest Dziekanem. Przez następną chwilę słychać było krzyki i szybki tupot nóg. Przerażona Sarra podbiegła do prawie dwumetrowego wazonu należącego niegdyś do jej prababki, cudem chyba nietkniętego przez ogień i zniszczenie. W jego cieniu znalazła znakomite schronienie. Teraz słyszała wszystko. - Ty? To niemożliwe! - Spróbuj przedostać się przez moją Ochronę, to zobaczysz! A więc Cailet używała magii, a Taig blefował. —Nie ma magii w rodzie Ostinów, od kiedy... Taig się roześmiał.
130
- Czy wy, głupi Malerryjczycy, ciągle próbujecie powielać magię? Nie wiecie, że to zostało zakazane wiele pokoleń temu? Zresztą tego nie da się zrobić. Magia i czary są od nikogo niezależne. Auvry Feiran jest tego wystarczającym dowodem! - Nie możesz być nowym Dziekanem. Nigdy nie korzystałeś z magii w swoich misjach na rzecz Sprzysiężenia. - Anniyas też nie ujawnia swoich umiejętności. Posłyszała wściekłe sapnięcie, a potem znowu śmiech Taiga. - Och, nie odkryliśmy tego przypadkowo. Sprzysiężenie nie zostało stworzone dla idiotów. Dowiedzieliśmy się o niej dawno temu. A jako Mag Dziekan sam o tym wiem i nikt mi nie musi nic mówić. A teraz, jeżeli nie chcecie stać tu całą noc, to radzę wam skorzystać z Drabiny, która jest na końcu tych schodów, i udać się do Ryka, gdzie pewnie spędzicie wspaniale czas, tłumacząc się Anniyas, jak to ostrzegliście Dziekana, że Malerryjczycy wiedzą, gdzie on jest, a jednocześnie nie zdołaliście go schwytać ani zabić. - Mam inny pomysł. Pójdziemy razem do Ryka. Pozwolę dziewczynie odejść i nie będęjej zatrzymywał... - A twój syn będzie tu sobie biegał tak swobodnie? Słyszałem jego głos, chociaż on uciekł słysząc mój. Polowanie na bezbronną dziewczynę to coś w sam raz na jego odwagę. Wezwij go i każ mu opuścić to miejsce przez Drabinę. Potem puść dziewczynę, a ja pójdę z tobą. -Taig,nie! Sarra drgnęła słysząc głos Cailet, pełen udręki. Ona czuła to samo, kiedy odszedł Collan, tylko nie mogła tego wyrazić. - Cisza! - rozkazał Taig. - Składając Przysięgę Sprzysiężonych, godzisz się słuchać Dziekana tak, jakbyś sama też była Magiem. - Ty nie jesteś Dziekanem\Ja nim jestem! Serce Sarry prawie stanęło. Malerryjczyk zaczął się śmiać. - Dziewczynka, której ledwo wyrosły piersi? - szydził. - Biegnij bawić się swoimi lalkami, dziecko. Posłuchaj świętej powstańczej Przysięgi! Cień przemierzył hol i Sarra schowała się głębiej za wazonem. Poniewczasie przypomniała sobie o „synu swobodnie biegającym wokół". Me ma mnie tutaj, nie widzisz mnie, moja Ochrona jest zbyt subtelna, byś ją wyczuł... - Ojcze? - zabrzmjał cienki głos, drżący z przerażenia. - Idź przez Drabinę na Dwór w Ryka. Upewnij się, ze komnata jest pusta,'a potem na mnie zaczekaj.
131
--Ale... -• Słuchaj Piątego Pana! - krzyknął Malerryjczyk. -T-tak, ojcze. Cień zmienił się w szczupłego, młodego chłopca, przynajmniej 0 głowę wyższego od Sany. Popędził do Podwójnej Spirali i zniknął. Słyszała stukot jego kroków, kiedy schodził na dół, tam, gdzie była Drabina. Po paru chwilach jego ojciec rzekł: - Już go nie ma. -- Tak, już go nie ma - powiedziała Cailet, tak aby Taig usłyszał. - A skąd ty wiesz? - warknął Taig. - Masz tyle magii, ile każdy z psów mojego ojca! - Niech cię diabli! - wykrzyknęła. - To ty nie wyczułbyś magii, nawet gdyby cię zabiła! A ten człowiek zamierza cię zabić, Taig, nie rozumiesz? -Zamknij się. Stanowczym głosem, jak przystało na starszego brata Znawcy Drabin, Taig zwrócił się do Malerryjczyka: - Mogłem go zabić, zanim dotknął Drabiny, bo wtedy cała magia znika. Potraktuj to jako gest dobrej woli. - Dla mnie to dowód głupoty. Na Tkacza, ależ wy, ludzie, jesteście niemądrzy! Odeślij dziewczynę, niech idzie swoją drogą. Nie interesuje mnie nikt poza Magicznymi. Sarra objęła ramionami wazon i zaczęła nim kołysać. —Nigdzie nie pójdę! - krzyknęła Cailet. - Ja jestem Dziekanem i . . . Wykrztusiwszy coś na kształt przeprosin skierowanych do Widma prababki, Sarra w końcu zdołała przewrócić wazon. Huk, jaki to wywołało, odbił się echem w nagle zapadłej ciszy. Sarra puściła się biegiem, ale bezszelestnie. Ściskając nóż w ręce, weszła do Podwójnej Spirali, mając nadzieję, że wybrała właściwe schody. Najpierw zobaczyła Cailet, jeden schodek nad Taigiem, który z kolei stał cztery stopnie powyżej Malerryjczyka. Był on wysoki 1 opalony, silnie umięśniony, a w uniesionych rękach trzymał Kulę Magiczną. Kulę Wojownika - wiedziała o tym bez chwili namysłu. Rzuciła nożem w tej samej chwili, w której Kula wybuchła, a Cailet wyrzuciła swoją Kulę, aby zablokować nią strumień purpurowego ognia wycelowany w pierś Taiga. Nigdy nie dowiedziała się, czy Piąty Pan był bardziej zdziwiony obecnością noża w swoim brzuchu, czy też faktem, że „dziecko"
132
naprawdę było nowym Dziekanem Magów. Ale instynkt ostrzegł ją, że Ochrona Cailet nie działa, bo w przeciwnym razie nie mogłaby ona atakować. Podobnie zresztą było w przypadku Malerryjczyka inaczej nóż nigdy by go nie dosięgnął. - Cailet! - krzyknęła. - Ochrony! Czysto biała Kula rosła, by wyłapać tryskające czerwone promienie. Płomienie w kolorze krwi pełzały po powierzchni Kuli, tworząc obłąkane wzory; fontanny iskier wybuchały przy ich zderzeniu. Osłupiała, widząc tak wiele kontrolowanej mocy, która bez reszty panowała nad magią Malerryjczyków. Sarra nie mogła oderwać od tego oczu. I dlatego nie zauważyła noża z białą rękojeścią do chwili, gdyby ujrzała, że zmierza w kierunku serca Cailet. Taig go zobaczył w porę. Rzucił się do przodu, aby przeciąć tor jego lotu, prosto na Kulę błyskającą bielą i karmazynem. Kula odbiła się od jego ramienia i popłynęła w kierunku balustrady, eksplodując przy zetknięciu ze ścianą zewnętrzną. Jej blask oświetlił padające ciało Taiga. W górnej części jego uda tkwił nóż. Malerryjczyk chichotał. Obydwiema rękami przytrzymywał wbity w brzuch nóż Sarry i każdym ruchem powiększał swoją ranę. - Kolejna nić przecięta! Sarra głośno wzywała Elomara. Taig leżał rozciągnięty na schodach; ciągnął za białą rękojeść, próbując wyrwać nóż z uda. Cailet podpierała go od tyłu, a jej twarz miała kolor popiołu. Nagle zgasło światło. Sarra potknęła się i upadła na kolana. Śmiech Malerryjczyka w ciemności brzmiał jeszcze bardziej przerażająco. - Dobrym, ostrym nożem! To nie to, co moje Nożyczki, ale wystarczy! - Cailet! - krzyknęła Sarra, z trudem podnosząc się na nogi. Za nią rozkwitła Magiczna Kula. Elomar przeszedł ostrożnie obok Sarry i umierającego Piątego Pana Malerrisu, który opierając się o ścianę obracał nóż w swoich trzewiach. Uśmiechnął się szeroko do Maga Uzdrowiciela. - Zabiłem go, o tak, raz dwa! Sarra poderwała się na równe nogi; walczyła z pragnieniem odzyskania swego noża tylko po to, aby poderżnąć mu nim gardło. - Nóż by mnie nie zranił. - Cailet tuliła głowę Taiga do swego ramienia. - Byłam Chroniona. Nie musiałeś... - Skąd miałem wiedzieć? - odpowiedział usiłując się uśmiechnąć. - Nie j estem Magiczny. - A ja nie jestem dzieckiem. Mogłeś mi zaufać i . . .
133
- Cailet - Elomar mówił niemal szeptem. - Ten nóż... - Co z nim? —On ma moc przechodzenia przez każdą Ochronę z taką łatwością, z jaką ryba płynie przez wodę. - Więc dlaczego nie użył go wcześniej? - zdziwił się Taig, krzywiąc się, gdy Elo dotknął czubkiem palca rączki noża. - Ta moc musi się odtworzyć za każdym razem. Sarra próbowała bez skutku przychwycić wzrok swojej siostry. - Miał tylko jedną szansę. Nie miał pewności, które z was jest Dziekanem - lub choćby tylko Magicznym. - Dziekan? Ona? - Piąty Pan uznał to za szalenie zabawne. Takie chudziutkie dziecko? Nie patrząc na niego Cailet rzekła: - Zaczynasz mnie denerwować, Malerryjczyku. Sarrą wstrząsnął dreszcz. —Wyciągnijcie to-powiedział Taig, znów chwytając za nóż. Elomar odpowiedział cichym głosem: - Tego nie można wyjąć. Taig zagryzł usta; był blady i spocony. To wszystko dla dobra Cailet; Sarra o tym wiedziała. - N o dobra, jeżeli musicie ciąć, przynajmniej pozostawcie ładną bliznę. - Tego nie można usunąć - powtórzył Uzdrowiciel, patrząc Taigowi w oczy, nagle szeroko otwarte. - Tylko przy użyciu jego ręki i jego czarów. Taig z trudem przełknął ślinę. - Czy to oznacza, że jeżeli on sam tego nie wyciągnie, będę musiał chodzić przez resztę życia z ... ? - Przez resztę życia! - zaśmiał się Piąty Pan. Sarra rzuciła się do niego, pojąwszy wreszcie przyczynę jego śmiechu i samookaleczania. Cailet dołączyła do niej w ułamku sekundy. Próbowały oderwać palce Malerryjczyka od rękojeści noża bez pogłębiania rany. Walczył, skręcając się z bólu, aż Sarra zdołała oderwać jedną rękę i przygnieść jej nadgarstek kolanem łamiąc jednocześnie kości. Uśmiechał się do niej upiornie. - T n i j , tnij! Czubkiem ostrza natrafił na serce i umarł. Nad nieruchomym ciałem Sarra napotkała wzrok Cailet. Zza ich pleców dobiegł głos Taiga: - A więc teraz wykrwawię się na śmierć. Elomar odrzekł:
134
- Czar rzucony na ten nóż jest odwróceniem tego, którego używam w przypadku ostrzy chirurgicznych, aby zapewnić najlepsze cięcie. - Co to do diabła znaczy? - Sarra zgrzytnęła zębami. - Ten czar... niszczy. Cailet zacisnęła oczy. - Jak szybko? - zapytał Taig spokojnym głosem. -Błyskawicznie. - Możesz amputować nogę? - N i e . Tętnica jest uszkodzona. Taig znowu spojrzał na Cailet. Sarrze przypomniało to wzrok innego mężczyzny, patrzącego w ten sam sposób, i serce ścisnęło się w jej piersi. Tamten myślał tylko o niej, troszczył się o nią, próbował ją ocalić... Elo mówił dalej monotonnym głosem: - Czar rozchodzi się wraz z twoją krwią. Nic nie mogę na to poradzić. - Nigdy nie wiadomo! - krzyknęła Sarra. - Nie możesz być pewny... - To Biały Nóż. Te znaki wycięte na rękojeści... - głos mu się załamał. - Taig, przepraszam. - Wolałbym odejść bez męczarni - odpowiedział młody człowiek. - Możesz mi pomóc? - Jeżeli takie jest twoje życzenie... - Proszę. Zaczyna boleć wszędzie. Sarra zobaczyła, że Elo skinął głową. Wyciągnęła rękę ponad martwym ciałem Malerryjczyka i chwyciła Cailet za ramię. Czarne oczy się zamgliły i łzy popłynęły po policzkach. -Cai? Zduszony krzyk Taiga zdawał się boleśnie wstrząsać delikatnym ciałem Cailet. Sarra podniosła się i pomagając jej wstać szepnęła: -Powiedz mu. - N i e mogę - padła ledwie słyszalna odpowiedź. - Musisz. To mądrość Sarry zdobyta w trakcie trudnych lekcji miłości, dumy i czekania, aż będzie za późno. Cailet poderwała się i zaraz uklękła przy Taigu. Ujęła go za rękę. Spletli palce. - Zabierz mnie z powrotem do Ostinhold, dobrze, Cai? Kiwnęła głową bez słowa. - N i e płacz, maleńka. Jesteś bezpieczna. Tylko to się dlamnie liczy.
135
- Zawsze dbałeś, żeby nic mi się nie stało - zdołała wykrztusić. - Odtąd ktoś inny będzie musiał to robić - powiedział czule. Znajdź go, Caisha. Pokochaj go jeszcze bardziej niż mnie. Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie mów tak, Taig, nie mogę tego zrobić! -Oczywiście, że możesz. Przekonasz się. No, idź już. -Nie. Taig zacisnął z bólu zęby. - Nie chcę, żebyś przy tym była, Cai. Przytuliła jego rękę do piersi. - Mogę to j eszcze naprawić... mogę wyc iągnąć ten nóż... przecież jestem Dziekanem, znam zaklęcia... - mówiła jak w gorączce. - Tego akurat nie znasz - przypomniał jej Elomar. - Sarro, zabierz ją stąd. - Chodź teraz ze mną, najdroższa - wyszeptała Sarra, gładząc jej jedwabiste włosy. - Nie! - żachnęła się Cailet. Elomar ujął ją za ramiona i postawił na nogi. Zachwiała się; Sarra musiała ją podtrzymać. - Idź już - rozkazał. - Teraz, Cailet. Sarra poprowadziła ją prosto w ciemność. Gdy tak szły razem, Sarra podtrzymywała potykającą się Cailet. Młodszaz dziewcząt nagle teyknęła: - Nie powiedziałam mu! - O n wiedział. Cailet cicho załkała. Sarra przytuliła ją i kołysała płaczącą w ramionach, myśląc, że zaledwie dwie noce temu Cailet tak samo ją pocieszała. Ale Collan jeszcze żył. Wybacz mi - modliła się w milczeniu - wybacz mi mój egoizm, tylko spraw, aby on przeżył...
28
Chava o mało nie zadławił się łykiem najlepszej brandy Anniyas, kiedy Glenin pojawiła się w apartamencie Pierwszej Kanclerz. Wiadomość od ojca przerwała nudne układanie kwiatów na przyjęcie urodzinowe Garona; ogrodnicy ze szklarni Dwom w Ryka nie zdołali dostarczyć takiej ilości Dzwonków Miramili, jaka była niezbędna do jej projektu. Sądząc, że Minstrel już wyjawił imię nowego Dziekana, Glenin pospieszyła do komnat Anniyas. Zamiast oczekiwanych rewelacji zastała tam drżącego Chavę Allarda, skulonego w przesadnie wypchanym fotelu. - Wreszcie jesteś - rzekła Anniyas, rzuciwszy na nią okiem. Auvry, spraw, by chłopak przemówił. Glenin usiadła na najbliższym krześle, a jej ojciec ukucnął przed synem Piątego Pana i zaczął mówić uspokajającym tonem: - Już ci lepiej, prawda? Oddychaj spokojnie. O tak. Bardzo dobrze. Spójrz na mnie, Chava, i zacznij od początku. Po kilku falstartach i paru dodatkowych łykach brandy udało się wydobyć z chłopca całą historię. Determinacja Vassy Doriaza i jego wielodniowe poszukiwania; odnaleziona dziś rano Drabina Zdrajcy wiodąca do Akademii; ukradkowa podróż do Ośmiokątnego Dwora; zamknięte magazyny i puste sale; nagłe pojawienie się dziewczyny, której Chava nigdy wcześniej nie widział, i Taig Ostin, który twierdził, że jest nowym Dziekanem. - Zabawne. - Anniyas zerwała się z głębokiej kanapy i podjęła spacer* po komnacie.
137
- W Taigu jest tyle magii, co w tym stole! - uderzyła dłonią w nefrytowy blat, aż zadźwięczały pierścienie na palcach. - Kim była ta dziewczyna? - Ja... ja nie wiem, Pierwsza Kanclerz. Słyszałem tylko jej głos. Ojciec kazał mi się ukryć, a potem powiedział, żebym czekał na niego tutaj, ale to było wiele godzin temu... - A więc nie mamy pojęcia, co się stało - zadumał się Auvry oprócz tego, że Doriaz nie mógł tu przyjść, chociaż miał taki zamiar. - Doriaz nie żyje - powiedziała Anniyas. Chava skulił się w fotelu i cicho zapłakał. Glenin podniosła się i własnoręcznie nalała mu kolejną brandy. - Masz, tego ci potrzeba - powiedziała delikatnie. -Dzięki ci, Pani. - Czy pamiętasz coś jeszcze? - nalegała Anniyas. - Coś, co powiedziała ta dziewczyna, Doriaz lub Taig Ostin, co wskazywałoby, kim naprawdę jest Dziekan? Chava sączył brandy, marszczył brwi i potrząsał głową. - N i e , Pierwsza Kanclerz. Wszystko działo się tak szybko... - Cieszymy się, że już jesteś bezpieczny... - zaczął Feirán. - Nie cieszymy się z niczego! - warknęła Anniyas. - Znajdź mu miejsce do spania. Nie może sam wracać do Zamku Malerris w tym stanie, a j a nie mogę pozwolić, by ktoś z was go odprowadzał. - Może zostać ze mną i z moim mężem - zaproponowała Glenin. Jego służący może dzielić izbę z naszym nowym kucharzem. - Zawsze miałaś dobre serce, moja droga - zauważyła Anniyas, dając tym Glenin do zrozumienia, że zna dobrze jej motywy: chęć dopilnowania chłopca. Glenin niewiele to obchodziło. Lubiła matkę chłopca i była jej winna przysługę, prócz tego Chava był bratankiem Goloneta Doriaza, przez co był jej drogi. - Chodź ze mną, Chava - powiedziała, ujmując go za chłodną, drżącą dłoń. - Jeszcze z nim nie skończyłam - obruszyła się Anniyas. - Z całym szacunkiem, Pierwsza Kanclerz, on już powiedział nam wszystko, co wiedział - odpowiedział Feiran. - 1 w dalszym ciągu nie wiemy nic! Co dała głupota Doriaza oprócz ostrzeżenia nowego Dziekana? Och, zabierzcie go stąd. Żaden z niego pożytek, ani dla mnie, ani dla kogokolwiek. Odeślij go jutro do jego matki. Idąc korytarzem Glenin otoczyła lekko ramieniem przygnębionego Chavę. Milczała; przez moment miała wrażenie, że prowadzi swojego syna, swojego i Goloneta.
138
Kiedy doszli do jej komnat, poleciła służącej przynieść gorącą herbatę, a lokajowi Garona - przenieść się do kucharza i zmienić pościel. Chava stał apatycznie na środku pokoju; usiadł dopiero, gdy wskazała mu miejsce. - Pewnie wyda ci się dziwne kłaść się do łóżka po południu dodała - ale w Shenshir jest teraz środek nocy. - Naprawdę? - zapytał, siląc się na uprzejmość. - Mhm. Jest prawie druga nad ranem, następnego dnia. Drabiny na pewno zrobiły psikusa twojemu zegarowi wewnętrznemu. Uśmiechnęła się do niego, ale on nawet na nią nie spojrzał. - Chava, nie zwracaj uwagi na Anniyas. - Ale ona powiedziała, że mój ojciec nie żyje. - Jeżeli nie żyje, to wszyscy Malerryjczycy będą go opłakiwać. Ale nie widziałeś jego ciała, prawda? Anniyas też go nie widziała. Służąca wniosła tacę, postawiła jąna stoliku obok i wyszła. Glenin podała chłopcu filiżankę parującej herbaty. - Proszę. To uspokoi twój żołądek po tej ilości brandy. Upił łyk i zakaszlał; potem drugi. Kiedy służąca ukazała się znowu, dając znak, że wszystko gotowe, Glenin odstawiła swoją filiżankę. - A teraz do łóżka, Chava. Jutro będziesz już w Zamku Malerris, razem z matką. - Czy nie mógłbym... to znaczy, czy nie miałabyś nic przeciwko temu, gdybym został tu z tobą? Mój ojciec kazał mi tu na siebie czekać. W głębi duszy Glenin uważała, że będzie to bardzo długie oczekiwanie. Zgadzała się z Anniyas: Doriaz na pewno nie żyje. Ale szeroko otwarte oczy chłopca-ciemnozielone, ze złotymi i brązowymi iskierkami, bez wątpienia najładniejszy fragment jego Chudej twarzy były tak pełne ufności i prośby o pomoc, że Glenin to wzruszyło. Odgarnęła mu z czoła kosmyk brązowych włosów, który wymknął się spod kaptura. - Może mógłbyś zostać jakiś czas. Ale i tak musimy powiadomić twoją matkę. Pani Saris będzie wściekła. - Wysłałem już wiadomość - wyznał. - Kazałem jednemu z niewolników powiedzieć jej rano, dokąd idziemy. - To dobrze. Ale przecież wiesz, że wyjście z twoim ojcem- nawet jeżeli jest Piątym Panem - bez porozumienia z matką jest rzeczą niewłaściwą? Dopóki mężczyzna się nie ożeni, musi zawsze słuchać i spełniać wolę swojej matki. - Ale ona nie pozwoliłaby mi pojechać.
139
Rozbawiła jąta nieodparta dziecięca logika, lecz nie dała nic po sobie poznać. - Doskonale cię rozumiem. Wypiłeś herbatę? To idziemy. Po drodze do małego pokoju lokaja Chava zapytał: - Kiedy mój ojciec wróci, zawiadomisz mnie, prawda? - Oczywiście. To chyba było bardzo dziwne - słyszeć ich głosy i czuć ich Magię, ale nie widzieć ich twarzy, prawda? Chava ziewnął potężnie, zanim odpowiedział. - Widziałem ich, ale tylko przez chwilę. - Naprawdę? Wskazała mu koszulę do spania, złożoną na krześle. - Ta dziewczyna była blondynką, prawda? - Aha. Był już bardzo śpiący; zaczął rozpinać guziki. - Tam były dwie dziewczyny - Obie ciemnookie - powiedziała półgłosem Glenin, czując, jak wyostrząjąsię jej zmysły. - 1 młode. - Niewiele starsze ode mnie. Czy to nie zbyt wcześnie, aby zostać Dziekanem? - zapytał i znów ziewnął. Nagle otworzył szeroko oczy i zwrócił do Glenin przerażoną twarz. - Zapomniałem o tym opowiedzieć Pierwszej Kanclerz. - Nic się nie stało, Chava. Byłeś zdenerwowany i to absolutnie zrozumiałe, że coś opuściłeś. Jedna blondynka czy dwie... jakie to ma znaczenie? -Widziałem tę drugą niewyraźnie, w cieniu, o Pani. Kiedy biegłem do Drabiny... - Rozumiem - rzekła uspokajająco. - Sama powiem o tym Anniyas, dobrze? I przeproszę jąw twoim imieniu. Przytaknął z wdzięcznością. Uśmiechnęła się i życząc chłopcu miłych snów, wyszła, zamykając za sobą drzwi. Gparłasięnachwilęo ścianę. Zastanowiło ją, czy Chava sam wymyślił, żedziewczynabyłazbytmłodajaknaDziekana, czyraczej od kogoś usłyszał. Cóż, przypuszczała, że to i wszystko, o czymjeszcze zapomniał, nie ma zbyt wielkiego znaczenia Glenin wiedziała, kimbyły tedziewczęta Wiedziałateż, że Doriaz na pewno nie przeżył spotkania z nowym Dziekanem. I nie miała najmniejszego zamiaru mówić o tym Anniyas. Wróciła do swojego biurka i przejrzawszy grubą listę spraw do załatwienia, powróciła do dekoracji kwiatowych. Poszła spać wcześnie. Spała głęboko i samotnie, a następnego ranka przed świtem wyszła z mieszkania. Jej ojciec spędził większą
140
część nocy w albadon, a teraz odpoczywał w swoim apartamencie. Glenin miała dużą wprawę; z łatwością potrafiła unieszkodliwić skomplikowaną serię Ochron i czarów, aby dostać się do chłodnej, białej skrzyni. Ciało Collana Rosvenira zwisało swobodnie, oparte o srebrny Pal Cierpienia. Chłopiec oczy miał zamknięte i wydawało się, że śpi. jednak wiedziała, że tak nie jest, czuła to; tak jakby obserwował ją wszystkimi pozostałymi zmysłami. Uśmiechnęła się na widok jego przechylonej głowy. - Jesteś atrakcyjnym mężczyzną, Minstrelu, nawet po ośmiu dniach spędzonych tutaj. Bardzo schudłeś, ale temu łatwo zaradzić. Co powiesz na kąpiel, golenie i porządny gorący posiłek? Nic nie odpowiedział. Ojciec opowiadał jej, że tak długie milczenie - oprócz krzyków pełnych męki, nieuniknionych w tych okolicznościach - było wyjątkowe w całej historii Pala Cierpienia. Ale taka była żelazna zasada—każdy wracał z albadon zmieniony. - Proponuję ci to wszystko, ponieważ Anniyas kazała mojemu ojcu cię złamać, a ty całkiem nieźle wytrzymałeś. Zamierzam więc wykorzystać cię, żeby złamać kogoś innego. Nadal żadnej odpowiedzi, najlżejszego drgnięcia nagich mięśni pleców - nawet wtedy, gdy przesunęła palcem pó jego kręgosłupie. Bardzo zgrabne plecy, zadumała się, i doskonałe ramiona, zeszpecone jedynie piętnem niewolnictwa. Raport sporządzony w Renig mówił, że zamordował on przyprawiającego o mdłości Skrętacza Pellerisa, tym samym robiąc przysługę każdemu mieszkańcowi Lenfeil, - A przy okazji, jestem Glenin Feiran. Czy chciałbyś, żebym ci zdjęła więzy? Potrafię to zrobić, wiesz? Jestem oswojona z magią mojego ojca, wiem, jak ona działa. Atak między nami - dodała żartobliwie, zniżając głos - ta jego magia jest dość przewidywalna. Przekonasz się, że moja nie jest. Stuknęła polakierowanym paznokciem w srebro, by usłyszeć jak dźwięczy. Col nawet nie drgnął. Jego opanowanie było zadziwiające. - Nie chcesz wiedzieć, dlaczego straciłeś dla nas wartość? To bardzo proste. Wiem, kto jest nowym Dziekanem. Wiem, gdzie ona jest. I wiem, że Sarra Liwellan jest razem z nią. Wyprostował się i podniósł głowę, ale bardzo powoli. Jego oczy, podkrążone z bólu i wyczerpania, były niepokojąco jasne i przeraźliwie błękitne. Proste, od dawna nie myte włosy koloru miedzi opadły mu na brwi. Odgarnęła mu je z czoła, takjak to zrobiła z czystymi, miękkimi, brązowymi lokami Chavy Allarda. Nie zareagował. Jej palce
141
powędrowały w dół, po zapadniętych policzkach i wysuniętym podbródku, paznokcie delikatnie rozczesywały gęstą brodę, jaśniejszą od włosów i lśniącą czerwonym złotem w rozproszonym świetle. Umyty, uczesany i odpowiednio ubrany byłby niezmiernie przystojnym mężczyzną. - Wiesz, wiem wszystko o Renig - powiedziała wodząc wzrokiem po muskułach ramienia od barku do łokcia i z powrotem. - W każdym razie aż do momentu, w którym ta głupia Sędzina i jeszcze głupszy urzędnik zasnęli. Ale to wystarczy. Czy to ty zabiłeś Agvę Annison? Nie sądzę. Trzeba było Maga, aby zabić kogoś tak potężnego jak ona. Ale założę się, że masz na koncie kilku Gwardzistów Rady z korytarza, co? Dalej patrzył na niąw milczeniu. Mówiła dalej, przesuwając dłoń w dół po jego boku, jakby nieświadomie podziwiając jego silne kształty, napięty brzuch i szczupłe uda. - Chodzi o to, że wiem o tej komedii z dyskiem identyfikacyjnym Mai Alvassy. Wiem, kto go ukradł i kto go teraz nosi przy sobie. A tearz wiem także, że ona jest z Dziekanem w Ambrai, w Ośmiokątnym Dworze. Gdy już będzie cię można pokazać, pójdziemy tam razem. Cofnęła się o krok i uśmiechnęła niemal czule. - Jestem pewna, że Sarra ucieszy się, gdy cię znów zobaczy. Plunąłjej w twarz. Ślepy impuls zawładnął jej magią po raz pierwszy w życiu. Skrzywiła się gwałtownie i Pal Cierpienia zapłonął, zmieniając się z lśniącego srebra w rozżarzony płomień. Z ust Cola wydarł się przeraźliwy, nieludzki krzyk, głowa odskoczyła do tyłu, a przez ciało przebiegł tak gwałtowny skurcz, że omal nie wyrwał ramion ze stawów. Wściekła na siebie, przerwała działanie magii. Opadł, zwisając na związanych rękach, nieprzytomny. Kiedy podniosła ramię, aby wytrzeć rękawem oplutą twarz, zauważyła, że cała drży. Nikt nigdy nie doprowadził jej do takiej utraty kontroli nad sobą. Musi znowu go obudzić i ukarać za to drugie przestępstwo. I wtedy przypomniała sobie swojego syna. Przerażona, przycisnęła ręce do brzucha. Nie poczuła żadnego drżenia, żadnego instynktownego strachu; zamiast tego odniosła dziwne wrażenie, że dziecko uśmiecha się przez sen. Dziwaczne wyobrażenia ciężarnej kobiety... Pospiesznie opuściła albadon, zamykając go tym razem swoimi Ochronami. Zaczekała, aż serce się jej uspokoi, zanim zaczęła wspinać się po nieskończenie długich schodach. W połowie drogi ujrzała ojca.
142
- Glenin, coś ty zrobiła? - zażądał wyjaśnień Feiran. - Zlikwidowałam twoje Ochrony i ustawiłam moje - odrzekła wzruszając ramionami. - Usuń j e natychmiast! Zatrzymała się na moment, by złapać oddech i odgarnąć włosy z oczu. - Chyba wiesz, że nie udało ci się go złamać. Nawet nie byłeś tego bliski. Jest tak samo normalny jak w chwili, kiedy go tam umieściłeś. Powinieneś był pozwolić mi się nim zająć. Ale to już nie ma znaczenia. Nowy Dziekan i dziewczyna o blond włosach, o której śniłeś, to ta sama osoba. Ona teraz jest w Ambrai, razem z Sarrą Liwellan - której głowa, tak przy okazji, ciągle mi się należy. Szedł po schodach tak powoli, jak już dawno mu się nie zdarzyło. Potem oparł się ciężko o stopień; nie zdarzyło się jej jeszcze przyłapać go na takiej niezręczności. Obserwowała go bez satysfakcji, ale i bez zakłopotania. - Skąd to wiesz? - zapytał bezbarwnym głosem. - Po prostu skojarzyłam parę informacji - włącznie z opowieścią młodego Chavy dziś wieczorem i bardzo interesującym listem, jaki dostałam wczoraj z Renig. Wyjaśnię ci to później. Ale nie Anniyas. Szarozielone oczy zwęziły się. - Cokolwiek wiesz, nie możesz tego przed nią ukrywać. -Naprawdę? No to posłuchaj wszystkiego, co wiem! Ona planuje zniszczyć Dziekana zupełnie sama, zdawałeś sobie z tego sprawę? Uważa, że to jej prawo - Prawo Strażnika Wielkich Krosien! Nie udawaj zaskoczonego. Nie domyśliłeś się tego? Ten zarozumiały idiota w Seinshir nie jest bardziej Pierwszym Panem niż na przykład Garon! Biedny Garon, takie rozczarowanie... -Glenin... - Aha, jest coś jeszcze. - Weszła wyżej, zbliżając się do ojca. Ona uważa mojego syna za swoje dziecko; myśli, że będzie taki, jakim miał stać się Garon. Jak sądzisz, kto wydał rozkaz, który zabił moją Pierwszą Córkę? Ona nie chce córki, ona chce syna, który zastąpiłby Garona! Zabierze mojego, kiedy się urodzi - a wtedy nie będę jej już potrzebna! - Glenin, mylisz się, ona nigdy by nie... - Na Tkacza, tak bardzo jej nie znasz po tylu latach? Zabije mnie, ojcze! Kto mają powstrzymać? Ty? Mag Uczeń przeciwko Pierwszemu Panu? - Ale nasz układ - wyjąkał - twoje bezpieczeństwo, twoja pozycja...
143
- Gdybym nie stała się tak potężna, może twój układ by trwał. Ale jestem dla niej zagrożeniem, a mój syn także nim będzie, jeżeli ona go sobie nie przywłaszczy. Pozwolą jej na to. Nie uronią nade mną ani jednej łzy, ojcze - ani jednej, jeżeli mój syn urodzi się zdrowy, a mój wzór na tkaninie będzie ładnie utkany, zgrabnie związany, nitki równo przycięte! Jeżeli ona zabije Maga Dziekana niczym innym jak tylko swoją magią, który z Panów ośmieli jej się przeciwstawić? Ona nie będzie tylko Strażnikiem Krosien; zacznie sama tkać! Stali teraz na jednym poziomie. Położyła obie ręce na jego piersi, wyczuwając oszalałe serce, i odezwała się cichym głosem: - Ja nie chcę umrzeć, ojcze. - Nie mogę w to uwierzyć - ton jego głosu był niemal błagalny. Glensha, to niemożliwe, Anniyas nigdy by... nasza umowa... - Dlaczego ciągle myślisz jak Strażnik Magii? Oni mają swoiste poczucie honoru. Ty zrobiłeś swoje, a Anniyas zrobi swoje. Przekonasz się, że tak będzie. Zmiażdżyłeś dla niej Ambrai, odszukałeś dla niej swoich towarzyszy - Magów, tak aby Vassa Doriaz i jemu podobni sadyści mogli ich zabić... Weszła stopień wyżej i stanęła twarzą do niego. Nadal jeszcze musiała patrzeć nieco w górę, by spojrzeć mu w oczy, lecz mimo to czuła swą wyższość. Wydawał się jakiś mniejszy, skurczony - jak stary człowiek, pomyślała i nagle sprawiło jej to ból. Jego ciemne gęste brwi, wystające spod obszytego srebrem kaptura, pokryły się już szronem siwizny. Tej jesieni skończy sześćdziesiąt lat. - Mnie też uczyłeś, jak ich tropić, gdy tylko opanowałam Kodeks Malerryjczyków. - Sądziłem... sądziłem, że w ten sposób udowodnię jej... Przepraszam cię. - Ojcze, kocham cię, ale jesteś takim głupcem. Czy myślisz, że miałam coś przeciwko temu? Robiłam to z przyjemnością, ale nie dla Anniyas. Robiłam to dla ciebie. -Glensha... i Położyła ręce na jego ramionach, czując jak drżą. - Wypełniłeś swojączęść umowy. Kiedy wszyscy Magowie zginą, Anniyas ciebie również przestanie potrzebować. Cokolwiek powiedziała, cokolwiek ci obiecała, na pewno tego nie dotrzyma. Kiedy Magowie i Dziekan zostaną wyeliminowani, nie będzie miała już żadnych wrogów - oprócz tych, z którymi zawarła umowy, tak jak z tobą; tych, którzy wykonali dla niej całą brudną robotę. Piąty Pan nie żyje. Doriaz był jedynym, który miałjakąkolwiek moc, wiemy o tym
144
oboje. Inni nie mogą stawić jej czoła. Dlaczego miałaby dotrzymać swoich obietnic? Kto będzie tego od niej wymagał? Ty i ja, i mój syn... to wszystko, co jej zagraża na tym świecie. Zabije nas, a jego zabierze, by zastąpił Garona. Wbijając palce w jego drżące mięśnie wyszeptała z mocą: - Nie damy się zabić i ona nie dostanie mojego syna! Auvry Feiran zgarbił się. Milczał chwilę, aż w końcu kiwnął głową. - Rozumiem. Co chcesz, żebym zrobił, Glenin? Co mogą zrobić? Pogłaskała go po policzkach, a potem ujęła jego twarz w dłonie i zmusiła go, by na nią spojrzał. - Zrobimy to razem. Jak zawsze. - Tak - powtórzył - razem, Glensha.
10 - Ambrai
28
Pani Luna znajdowała się po drugiej stronie świata, lecz mimo to wydawało się, że patrzy na śpiącą Cailet. Pozbawione uśmiechu i współczucia, chłodne blade oblicze o bezwzględnie władczym spojrzeniu. Teraz. Obudziła się wymawiając to słowo. Elomar dał jej środek nasenny i teraz czuła się niespokojna, potłuczona, chora, drżąca z wewnętrznego napięcia. Całe ciało ją bolało, jej serce krwawiło, jej umysł, odrętwiały od śmierci Taiga, był niezdolny do sformułowania jakiejkowiek spójnej myśli oprócz tego jednego słowa, płynącego z głębi jej magii. Teraz. Leżała na miękkim, grubym klasztornym dywanie i wpatrywała się w czerń stropu. Po jakimś czasie zamknęła oczy. Pani Luna wyglądała tak jak w jej śnie. Wielkie, pełne światła koło, mała drżąca iskra. Cailet nie wiedziała, który z tych opisów odpowiada prawdzie. Teraz. I nagłe nowe słowa: dzisiaj wieczorem. Dziś wieczorem jest pełnia, powiedziała do siebie, próbując zmusić do pracy udręczony umysł. Pierwsza noc Pierwszych Kwiatów... Urodziny Sarry wypadająza kilka dni... Magia przemawiała do niej, ale była zbyt znużoną żeby jej słuchać. Jeżeli Gorsha ma jej coś do powiedzenia, zrobi to w odpowiedni sposób. Nie miała siły dopytywać. Teraz. Dziś wieczorem.
146
Taig... jej serce znów się skurczyło, pompując w żyły żal zamiast krwi. Pewnie niedługo wyschnie zupełnie, a ona umrze. Jak żyć bez krwi? Teraz. Dziś wieczorem. Pełnia. Silne, białosrebrzyste światło zalewające świat, wyostrzające cienie w miejscach, do których nawet ono nie mogło dotrzeć. Ciemności, które zgłębić może tylko magia. Potężna magia, białosrebrzysta, sięgająca po cień o brzegu wyraźnym jak ostrze noża - po Anniyas. Jej Magia. Widziała j ą jako cienką, białą, nie zapaloną świecę; jedwabiste białe skrzydła złożone razem; srebrzyste milczące dzwony - bo tak jak płomień i lot, i bicie dzwonów była zbyt potężna i zbyt piękna, prawie nie do zniesienia. Świeca Miryenne. Skrzydła Rilli. Dzwon Miramiu. Ogień Caitiri. Jej ogień. Jej Magia. Teraz, dziś wieczorem. Świeca zapłonęła; jedwabiste skrzydła paliły się białym płomieniem. Rozpościerając się wywołały wiatr na niebie, który przywiał dźwięk dzwonu Wzywającego. Teraz, Anniyas. Tutaj. Dziś wieczorem. Kiedy Elomar dotknął jej ramienia godzinę później, aby ją obudzić, ujrzała w jego dłoni zapaloną świecę i uśmiechnęła się.
28
- Wspaniale! - wykrzyknęła Elsvet Doyannis w drzwiach Malachitowego Dworu i podała swojemu mężowi płaszcz, by powiesił go tam, gdzie należy. - Glenin, mój skarbie, prześcignęłaś samą siebie! Ludzie będą o tym mówić przez lata! - Przez pokolenia - odrzekł Auvry Feiran kłaniając się Elsvet. Wyglądasz dziś wyjątkowo pięknie, Pani. Wygładzając suknię Elsvet uśmiechnęła się nieszczerze. Jej szata wydała się Glenin osobliwie brzydka: przez fale w przedziwnych odcieniach zieleni i błękitu płynęły złote okręty. Fryzura Elsvet składała się z zielonych koronek, niebieskich piór i złotych gwiazdek podskakujących na dwunastu złotych drutach, umieszczonych na turbanie z warkoczy, z których połowa - o czym Glenin doskonale wiedziała - była sztuczna. Jej mąż, biedaczysko, nosił długą szatę z tego samego materiału co suknia Elsvet. Miał niebieski spiczasty kaptur w złote gwiazdki wyglądało to absurdalnie, jakby jego twarz unosiła się na nocnym niebie. - Zachwycające - westchnęła Glenin . - Cieszę się, że przybyliście pierwsi, przynajmniej będę mogła rozluźnić się przez parę minut wśród starych przyjaciół, zanim wpadnie ta cała banda. - Czy Garon coś podejrzewa? - Myśli, że spędzimy dzień tylko z rodziną. Ale oczywiście wy jesteście prawie jak rodzina, moja droga. Szybko, zanim wszyscy przyjdą, powiedzcie mi, co myślicie o kwiatach. Za dużo? Za mało? 148
Wiedziała, że kompozycja kwiatowa jest doskonała. Gałązki Dzwonków Miramilli wyzierały spośród pędów bluszczu i delikatnych różanych pączków, wszystko w bieli i zieleni, by pasowało do malachitowej podłogi i marmurowych stołów. Przesłanie, jakie niosły jej kwiaty - czytelne dla biegłych w tej sztuce - nie było przeznaczone dla jej męża, tylko dla nie narodzonego syna. Dzwonki na jego cześć, bluszcz oznaczający wierność, białe pąki róż jako wyraz najczystszej miłości rozwijającej sięjak kwiat. Stoły także były idealnie przygotowane. Talerze z delikatnej białej porcelany o krawędziach ozdobionych srebrem; serwetki również białe, ale zamiast zwykłego lnu lub jedwabiu wybrała koronkę obrębioną srebrną nitką. Wznosiły się dumnie nad stołem, na wprost największego z czterech kieliszków stojących przy każdym talerzu. Noże, widelce, łyżki i inne sztućce, podobnie jak talerze i kryształy, wypożyczyła od Rady. Zamiast jednej świecy, na każdym stole było ich dwanaście; otaczały bukiety jak wysokie, smukłe źdźbła wiosennej trawy, wyrastające z małych świeczników w kształcie kwiatów. U dołu każdej świeczki zawiązano kunsztowną kokardę, której końce wiły się po zielonym stole otaczając każdy talerz. Nożyczki w zielonoszarych futerałach spoczywały przy świecach. - Cóż, widziałam ten zużyty stary serwis setki razy - słodko zauważyła Elsvet - ale udało ci się nadać mu wspaniały wygląd. Co za interesujące świece. Sprawdzałaś kąt załamania kryształu? - Nie planuję tęczy w komnacie tej wielkości! - zaśmiała się Glenin. - Zadowalam się kolorami, które mogę kontrolować. Pomyślała, że kiedy będzie mogła już swobodnie używać swojej magii, dokona tego, co jej ojciec czasami robił, gdy jadali sami: spowoduje, że świece zaczną tańczyć. - Tu są wasze miejsca - poinformowała. - Wybaczcie, że posadziłam was obok Damy Kompostu i Gnojówki. Elsvet zachichotała jak mała dziewczynka słysząc przezwisko, jakiego każdy używał mówiąc o Minister Rolnictwa. - Och, nie martw się, kochanie. Damy sobie doskonale radę. -Dziękuję, skarbie. — Glenin uśmiechnęła się, wiedząc, że ciąża nie przeszkodzi Elsvet w uwiedzeniu syna siostrzeńca Minister, który był jej eskortą. Zaczęli pojawiać się inni. Glenin witała wszystkich, jakby tęskniła za nimi co najmniej od tygodnia. Każdą kobietę, gdy już chwilę porozmawiała z Glenin, Auvry Feiran prowadził do stołu - mąż, syn, kuzyn, bratanek, siostrzeniec lub kochanek podążali za nią. W krótkich
149
przerwach pomiędzy gośćmi Glenin popijała lodowatą wodę z pucharu trzymanego przez stojącego obok sługę. Tak naprawdę to potrzebowała dobrego, mocnego czerwonego wina z Cantrashir, ale dziś w nocy musiała mieć niezmącony umysł. Przyprowadzenie Garona na to przyjęcie-niespodziankę było zadaniem Anniyas. Gdy zegar w Świętej Miramilli wybijał wpół do dziesiątej, Glenin wyobraziła sobie scenę w jej komnacie. Garonpragnie się ubrać zwyczajnie, jak przystało na spotkanie rodzinne; Anniyas zaś błaga go, by założył jeden ze swoich nowych wspaniałych strojów. On z uśmiechem się przebiera zauważając, że Glenin szczególnie lubi ciemnozieloną szatę z beżową koronką. A Anniyas prezentuje kurczowy uśmiech, jaki ostatnio zawsze pojawiał się na jej twarzy, ilekroć Garon napomykał o Glenin. Ubranie Glenin było zarówno modne, jak i - na szczęście wygodne. Biała tunika z jedwabiu sięgająca do połowy uda była w talii luźno związana pasem z szarej tkaniny; spod tuniki wyzierała zielona aksamitna suknia. Obie części stroju były delikatnie haftowane srebrną nitką. Włosy opadały jej na ramiona, na głowie miała opaskę ze wstążek w kolorze srebrnym i zielonym, spiętych z tyłu białymi różami. Jedyną biżuterią, jaką miała na sobie, były perłowe kolczyki, ślubny prezent od ojca: idealne kule opalizujące ciemną szarością, jak tęcza zasłonięta dymem. Doliczyła się najpierw dwustu gości, potem dwustu trzydziestu. Nikt nie odmówił jej zaproszeniu, chociaż czas pomiędzy ich rozdaniem a datą przyjęcia był skandalicznie krótki. Dwieście pięćdziesiąt sześć...dwieście siedemdziesiąt dwa... Dzwon Św. Miramilli wybił kwadrans, podczas gdy wpadał tłumek spóźnionych gości. Wreszcie wszystkie miejsca zostały zajęte oprócz czterech, przeznaczonych dla niej samej, Garona, jej ojca i jego matki. Hałas wokół panował potworny. Goście gdakali jak kury, orkiestra smyczkowa grała na całego, służący uwijali się, napełniając puchary winem, a światło popołudniowego słońca odbijało się w kryształach i biżuterii. Nadszedł wreszcie czas. Glenin dała sygnał głównemu lokajowi Dwom w Ryka, który polecił uciszyć się swoim podwładnym oraz muzykom. Auvry zajął swoje miejsce. W szeptach rozlegających się w M a l a c h i t o w y m D w o r z e słychać było p o d n i e c e n i e i oczekiwanie. Glenin czekała przy głównych drzwiach, a serce jej biło mocno. Nie ze zdenerwowania, lecz z powodu nowiny, jaką obwieści tego dnia.
150
Jednocześnie z delikatnym trzaśnięciem głównych drzwi usłyszała głos Anniyas, umyślnie głośny, by ostrzec Glenin, że od tej chwili ma zapaść absolutna cisza, jeżeli niespodzianka ma się udać. - M ó j najsłodszy chłopcze, to chyba jedyne miejsce w tym ulu, gdzie nikogo nie ma, a ja tak bardzo bym chciała być tylko z tobą w dniu twoich urodzin. Od kiedy się urodziłeś, jesteśmy tylko we dwoje. Dlatego byliśmy tacy szczęśliwi... To była wystarczająco wyraźna aluzja do Glenin. Zgrzytnęła zębami i skinęła na szefa służby. Ten otworzył z rozmachem drzwi, a Glenin uśmiechnęła się promiennie i dała sygnał. Wszyscy zaczęli śpiewać, mniej lub bardziej fałszując. Jasna to godzina, szczęśliwy to dzień, Dzień urodzin twoich - wszyscy cieszą się. Szczęśliwa twa matka urodziwszy syna, Dzięki Ci, o Pani, za radość olbrzymią. Dla kobiety śpiewałoby się oczywiście inaczej: Błogosławiona twa matka, Cudowną córką ma. I wdzięczny twój mąż, Tyś dla niego cały świat! To, że Glenin była całym światem Garona, widać było wyraźnie w jego oczach. Najpierw zamrugał, zaskoczony, ale już śmiał się z zachwytu i obejmował żonę pełen uwielbienia. Na twarzy Anniyas znów pojawił się sztywny uśmiech. Glenin widziała, jak ten uśmiech stawał się coraz bardziej sztuczny w trakcie zapalania trzystu świec, pierwszych trzech dań i przerwy, podczas której wnoszono prezenty od każdego członka Rady - ładne, bezużyteczne błyskotki, typowe dla poszczególnych Shirów. Wyrzeźbiony z obsydianu koń z Brogdenguard; skórzane rękawice ze Straconego Kraju; duża butelka brandy z Domburron. Uśmiech Anniyas zupełnie zastygł na jej obliczu, gdy Garon otwarcie oświadczył, że najbardziej podoba mu się miniaturowy obrazek z Gierkenshir-portret Glenin. Podawano następne potrawy. W połowie posiłku Anniyas przeprosiła i wyszła, by wywabić plamę od sosu ze swojej satynowej sukni w szaro-białe pasy. Podczas następnej przerwy przyniesiono
151
dalsze prezenty - większość z nich była obraźliwie tania. Wyściełane puzderka, okropne wazony, wina, książki (to już było naprawdę bez sensu, bo od czasu opuszczenia szkoły Garon nie czytał nic oprócz cyfr na kartach do gry). Bardziej udanym podarkiem była para ogarów rasy Senison; Glenin od razu podjęła decyzję, że od tej pory polowanie znowu będzie zajmowało Garonowi sporo czasu. Elsvet, niech ją Święci błogosławią dała mu książkę o żeglowaniu. Anniyas nie wróciła. Glenin nie zwróciła na to uwagi aż do momentu, kiedy zabrakło prezentów do wręczania. Było prawie wpół do jedenastej. Po deserach Glenin zamierzała obwieścić swoją niespodziankę. Rzuciła okiem na Auvry'ego Feirana, który siedział naprzeciwko i mile gawędził z wiekowym Kanenem Ellevitem. Zanim udało jej się zwrócić na siebie uwagę ojca, Garon nachylił się ku niej i szepnął: ~ Ukochana, to najwspanialszy dzień w moim życiu. Uwielbiam cię. Ten dzień to dla nas początek wszystkiego. I dla naszego dziecka. Jego oddech cuchnął, a on sam był na tym etapie pijaństwa, w którym emocje górują nad rozumem. Glenin odsunęła się od niego. - Kochanie, tale się cieszę, że jesteś szczęśliwy. Czekam tylko na twoją matkę, aby wszyscy usłyszeli naszą wiadomość. Gdzie ona jest? - M a m ją znaleźć? - N i e , to twoje przyjęcie, Garon Mój ojciec może jej poszukać. - Ależ sam się tym zajmę, naprawdę. - Pocałował ją w policzek i uśmiechając się do gości opuścił Malachitowy Dwór. Nadeszła pora, aby porozmawiać z gośćmi. Idąc do najbliższego stołu zatrzymała się przy ojcu i spytała go szeptem, co się stało z Anniyas. Potrząsnął głową. Była akurat przy trzecim stole, gdy Feiran wstał i wyślizgnął się dyskretnie z sali - tak jak wielu gości podczas tego wieczoru, wychodzących na chwilę, aby zmyć plamy, poprawić makijaż lub skorzystać z toalety. - Wspaniały wieczór... - Doskonałe jedzenie, droga Glenin! - Co za piękny stół! - Tak miło z twojej strony, że nas zaprosiłaś... - Przepyszny obiad. • Piękne kwiaty! I tak w kółko, dwieście dziewięćdziesiąt sześć wersji tych samych komplementów. Starała się zapamiętać, kto mówił szczerze, a kto udawał. Innymi słowy, z kim się zaprzyjaźni, a kogo zrujnuje. Zdecydowana większość zasługiwała na zrujnowanie.
152
Kiedy wróciła do stołu, Anniyas ciągle nie było. G aro na również. Ale wrócił jej ojciec. Podniosła brwi; on w odpowiedzi wzruszył ramionami, wyglądał na zdziwionego. Ostatnie danie sprzątnięto. Wjechały wózki obładowane ośmioma rodzajami ciasta. Glenin poklepała żartobliwie po ramieniu Granona Isidira. - Dajcie mi trochę czekolady! - rozkazała z uśmiechem i poszła sama poszukać Anniyas. Korytarze Dworu w Ryka były wyludnione, kręciło się po nich jedynie kilku Gwardzistów. Każdy, kto był kimś, bawił na jej przyjęciu; ci którzy nie zostali zaproszeni, ukrywali się, udawali chorych lub bardzo zajętych swoimi sprawami. Wysokie obcasy Glenin wystukiwały szybki rytm, gdy szła w kierunku Drabiny do Ośmiokątnego Dworu. Ale w polowie odległości zmieniła kierunek, bo okropne podejrzenie ścisnęło jej żołądek. Pobiegła tak szybko jak mogła do albadon. Dziesięć pięter w dół, wzdłuż korytarza, za róg, gdzie umieściła swoją pierwszą Ochronę... Zniknęła. Wszystkie jej Ochrony zniknęły, i to razem z Minstrelem. Biały sześcian, opuszczony przez czary, był już tylko zimnym, pustym marmurowym pudłem. Nie do pomyślenia było, że zdradzi! ją jej własny ojciec. Tak samo jak to, że usunięto jej zaklęcia. Ale Anniyas była Pierwszym Panem Malerrisu, Strażniczką Wielkich Krosien. Mogła rozpleść całe życie dowolnej osoby, nie tylko zaklęcia i Ochrony zarozumiałej i aroganckiej młodej kobiety, która nie była nawet Panią Malerrisu. Zanim, dotarła do górnych komnat, poczuła kłucie w boku. Przystanęła, cicho przeklinając, by odpocząć i móc oddychać bez sapania, a następnie poszła do swojego mieszkania. Był tu Chava Allard, który niepocieszony przegrywał sam ze sobą w szachy. Gdy weszła, podniósł głowę, a jego orzechowe oczy zabłysły. - Czy wrócił mój ojciec? - Co? Och... nie. Ale nie martw się, Chava. - Jak tam przyjęcie? Dobrze się wszyscy bawią? Dzięki za przysłanie mi obiadu, Pani. To miło, że o mnie pamiętałaś. Kierując się do pokoju gościnnego, rzuciła mu nieobecny uśmiech. - Cieszę się, że ci smakował. Było mnóstwo jedzenia. Zdjęła Ochronę z szuflady w swoim biurku, otworzyła ją i wyjęła aksamitną Drabinę. Była złożona w małą kostkę, ale i tak Glenin nie miała kieszeni, by ją ukryć. Przeszła do sypialni i wyciągnęła z szafy
153
ciemnozielony płaszcz. Przerzuciwszy go przez ramię ukryła pod nim Drabinę, którą ściskała w ręku, i wróciła do głównego pokoju. - Z tego co słyszałem - odezwał się Chava - naprawdę potrzebujesz ciepłej opończy w Malachitowym Dworze. - Słucham?... A, tak. Jest dość chłodno, nawet w tym tłumie. Muszę się pospieszyć, Chava, ale opowiem ci o wszystkim jutro. -Dobranoc, Pani Glenin. Z oddali Św. Miramilli wybiła kwadrans. W tej chwili Glenin powinna była stać przy głównym stole, czekając, aż służba rozleje musujące wino do czystych kieliszków, by wznieść toast za Garona, a potem przejść do toastu za swego syna. Zamiast tego, opatulona w ciężką opończę, przyspieszyła w kierunku jedynego skrzydła Dworu w Ryka, o którym wiedziała, że jest puste - do prywatnych komnat Anniyas, aby upomnieć się u Pierwszego Pana o swojego więźnia i o należyte dla siebie miejsce.
31
Wiedział, że jego ręce nie są uszkodzone. Nie są poparzone ani połamane, są całe. Ale nie mógł nimi ruszać. Nawet nie to, że nie mógł zgiąć palców ani przekręcić nadgarstka. Jego dłonie po prostu zwisały na końcu ramion, drętwe i pozbawione czucia. Bezużyteczne - jak u Falundira. Zagryzł wargi i postanowił w to nie wierzyć. Anniyas przyszła po niego, uwolniła jego ręce od Pala Cierpienia, uwolniła go z białej klatki. Ale nie od zaklęć. Pstrykając palcami nałożyła na niego nowe, zabierając mu resztki siły, a mięśnie zamieniając w ołów. Dwóch rosłych mężczyzn o twarzach wypranych z wyrazu przeniosło jego bezwładne ciało do pokoju nieopodal. Pod czujnym okiem i kierunkiem Pierwszej Kanclerz został szybko, sprawnie i starannie wykąpany, ogolony, wysuszony, uczesany i odziany w ubranie, w którym wyglądał jak podstarzały wykidajło z taniego burdelu. Obcisłe czerwone spodnie; rozpięta do połowy niebieska koszula, wciśnięta w spodnie; na to narzucona długa żółta szata z odpowiednio dobranym spiczastym kapturem, obficie haftowanym w czerwone i fioletowe róże; do tego wszystkiego niebieski płaszcz z wypchanymi ramionami. Posadzono go w fotelu; on sam był w dalszym ciągu zupełnie bezwładny. Anniyas obrzuciła go krytycznym spojrzeniem.
155
- Ubranie mojego syna - powiedziała - zupełnie na ciebie pasuje. Nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś z własnej woli nosił coś takiego. . - Ale nie przejmuj się - ciągnęła. - Daję ci wybór, Minstrelu. Będziesz mi posłuszny albo umrzesz. Proszę o bardzo niewiele: abyś nie protestował, gdy zabierzemy cię Drabiną do Ośmiokątnego Dworu. A ponieważ jest to miejsce, gdzie najbardziej chciałbyś się znaleźć, więc wątpię, żebyś próbował mnie zabić, zanim tam się dostaniemy. Zakładam także, iż wiesz, że Drabina, gdy jest aktywna, unieważnia wszystkie czary i zaklęcia. Myślisz już o tym, co zrobisz, jak dotrzemy do celu? Zapewniam cię, że moje czary są szybsze niż twoje pięści i stopy. To zdanie zabrzmiało mu echem w pamięci, jak gdyby już je kiedyś słyszał. To pewnie było prawdą. Wierzył jej. - A zatem dokonaj wyboru. Czy zgadzasz się być mi posłusznym? - wykonała nieznaczny gest. - Już możesz ruszać głową. Mógł, więc skinął. Zaklęcie spłynęło z głowy, twarzy i szyi jak woda, w którą trafił piorun. Spojrzałw dół na swoje rozciągnięte ciało, wykrzywiając usta. Jej syna powinno się zasztyletować za kompletny brak gustu. - Postawcie go - rozkazała i młodzi mężczyźni podnieśli go za ramiona. Głowa kołysała mu się przez chwilę bezwładnie, ale ją wyprostował. - Idź przede mną. Powiem ci, gdzie skręcić. Nie ma tu nikogo wokół, Minstrelu, więc nie próbuj nawet wołać o pomoc. Czy ona zwariowała? To wszystko było teraz dość zabawne. Przecież nie był w stanie użyć ani głosu, ani rąk. Język miał nadal w ustach, palce miały nietknięte kości i ścięgna, ale mimo to był niemy jak Falundir, a i ręce miał podobnie bezużyteczne. To tyle, jeśli chodzi o jego karierę Minstrela. Chciał ją zapytać o Glenin Feiran. Myślał, że to ona zabierze go do Ambrai. Anniyas nie miała zresztą racji. Ośmiokątny Dwór był ostatnim miejscem na świecie, gdzie chciałby się teraz znaleźć. Tam była Sarra. Tam też była Dziekan - której imienia zupełnie nie mógł sobie przypomnieć. Jako przynęta lub jako przedmiot przetargu byłby niczym innym, jak tylko źródłem kłopotów. Prawdę mówiąc, miał nadzieję, że Sarra uważa go za zmarłego. Przeciągano go teraz przez miliony schodów i mile korytarzy; ciało miał całkowicie bezradne, za to jego mózg pracował na najwyższych
156
obrotach. Niedobrze, że Anniyas nie jest tak gadatliwa jak Feiranowie. Powiedziała mu, dokąd idą, i dostarczyła mu informacji, jakie plany wiąże z jego osobą. Jednak nie zdradziła żadnych szczegółów. Widział w błysku jej lodowatych oczu, że nieunikniona konfrontacja jest coraz bliżej. Czy chciała się zmierzyć z Dziekanem, który był także Uczonym i Znawcą Drabin, a także Pierwszym Mieczem? Doszli do sieni. Anniyas kopnięciem zatrzasnęła drzwi. Obserwował jej twarz, próbując odgadnąć, w jakim jest nastroju. Wydawała się pewna siebie, ale i ponura - jakby przewidywała nadchodzące wydarzenia i zarazem się ich... obawiała? Nie, tak naprawdę to nie wyglądała na przerażoną. Skupił się usiłując wyczytać coś z jej oczu. Gdy ulokowano go w samym środku okrągłego pokoju, a młody strażnik wycofał się, składając pokłon Anniyas, wreszcie pojął: cała ta sprawa stanowiła dla niej po prostu dużą niewygodę. To dopiero było zabawne. Żałował, że nie ma w płucach dość powietrza, aby zaśmiać się tak głośno, jak by należało w takiej sytuacji. Udało mu się tylko gardłowo zachichotać. Goryle o drewnianych twarzach cofnęli się, uznając pewnie, że oszalał. Anniyas stała nad nim z rękami na krągłych biodrach i spoglądała groźnie. - Dobrze się bawisz, Minstrelu? Chichotał jeszcze chwilę, aż w końcu szeroko się do niej uśmiechnął. Och, jak bardzo chciałby znów zaśpiewać „Długie Słońce", tylko po to, by zobaczyć, jak ta baba zareaguje na śpiew. - Wynoście się - rozkazała strażnikom; gdy opuszczali pokój, na ich twarzach malowało się uczucie ulgi pomieszanej z obrzydzeniem. Zaczekała, aż zatrzasną się za nimi drzwi, by kontynuować: - Współpracuj ze mną, to cię nie zabiję. Co więcej, pozwolę ci żyć. Mam nadzieję, że pojmujesz tę różnicę. Znowu skinął głową, już się nie uśmiechając. - T o dobrze. Zamamrotała pod nosem. Zaklęcie opadło z całego ciała Cola, a on sam drżąc zgiął się wpół. Zachwiał się na nogach, które tkwiły w wysokich skórzanych butach. Ich obcasy miały prawie siedem centymetrów wysokości. Najwidoczniej syn Anniyas był równie wrażliwy na punkcie wzrostu, co na punkcie szerokości ramion. Wkroczyła do Kręgu Drabiny. - Tefaz - usłyszał jej szept - dziś wieczorem.
157
Zaczęło go otaczać Zaklęcie Wytłumiające. Na wszystkich Świętych, jak strasznie chciał zrobić użytek ze swoich rąk! Ale nadal mógł ruszać ramionami, a słabnące zaklęcie w końcu zniknęło. Prześlizgnął się więc za jej plecami, rzucił ku niej i jednym ramieniem złapał ją tuż pod żebrami. Przyciskając lewy łokieć do jej ciała i gniotąc klatkę piersiową, zmusił Anniyas do głośnego wydechu. Drugim ramieniem otoczył jej szyję i pociągnął gwałtownie do tyłu. Próbowała wciągnąć powietrze, usiłując krzyczeć. Szarpnął ją znów za głowę; zwykle ten chwyt powodował szybką utratę przytomności, a czasami, jeśli Col był naprawdę wściekły, skręcał kark. Teraz jednak nie miał nawet połowy swojej zwykłej siły i jedyne, co mógł zrobić, to starać się uniemożliwić jej oddychanie. Była twardsza niż się mogło wydawać. Poczuł, że Zaklęcie Wytłumiające gromadzi się wewnątrz Drabiny. Robiła to powoli, ale jednak konsekwentnie. Wzmocnił uścisk, jakby starał się desperacko oderwać jej głowę od ciała. Drzwi się otworzyły. Minstrel zerknął przez ramię i zobaczył przystojnego, ale szkaradnie ubranego mężczyznę. Jej syn, pomyślał od razu. To musi być on; nie ma chyba na świecie dwóch o tak koszmarnym guście. Anniyas z trudem łapała powietrze; fizycznie słabła coraz bardziej, chociaż Zaklęcie Wytłumiające stawało się coraz silniejsze. Jeszcze moment i uruchomi Drabinę, a wtedy znajdą się w Ambrai. - Mamo! - krzyknął mężczyzna i rzucił się do przodu. Stało się. Większość jego ciała przeszła razem z nimi do Ambrai. Jednak niektóre części zostały w pokoju.
31
-.. myślałem, że Taig powiedział ci, co ostatni przybysze mówili o Sprzysiężeniu... - ...cztery miasta i dwadzieścia dwa miasteczka... -...Neele, Isodir oraz Zamek Domburr na różnych etapach rebelii... - ...setki zabitych, do tej pory prawdopodobnie już tysiące.., - ...cała Gwardia Rady albo zabita, albo wypędzona z Neele... - ...Legion z Ryka maszeruje do Combel.a może do Longriding... - ...rozprzestrzeni się wkrótce od Isodir do Firrense, a przynajmniej tak sądzą... - ...niemal spontanicznie i prawie bez naszego udziału... - ...oczywiście planowano to od lat, lecz teraz wymknęło się spod wszelkiej kontroli... - ...to musi się skończyć, zanim Rada wyśle Feiranaz Gwardią... - ...i Malerryjeżyków! - Tak - mruknęła Cailet do zapamiętanych głosów. - To się skończy. Teraz. Dziś wieczorem. Wysłuchała delegację Magów - jej Magów - do końca często potakując, lecz prawie się nie odzywając. Potem odesłała ich jednym rozkazem: Stwórzcie Ochronę wedle wskazówek Elomara Adennosa. Wkrótce podążę za wami. Zbliżała się Jedenasta ładnego, wiosennego dnia. O zmierzchu wstanie Pani Luna w pełni zdrowia, srebrnobiała i piękna, i jeszcze raz
159
popatrzy surowo na Cailet. Do tego czasu ona zdąży jednak usiąść i pomyśleć. Miejsce, które, do tego celu wybrała, pokazała jej wczoraj Sarra. Nosiło majestatyczną nazwę- Ośmiokątny, czy może Ośmiościenny Dwór - lecz Sarra twierdziła, że babcia Allynis uważała, iż podkreślenie liczby osiem było nie na miejscu, więc wszyscy mówili o nim po prostu Dwór. Komnata dla pub! iczności, sala uczt i komnata przyjęć - osiem białych ścian, każdy róg zgodny z kompasem, wyrastało na dwadzieścia pięć stóp w górę. Linia maleńkich, wysadzanych turkusami ośmiokątów ciągnęła się na poziomie oczu dookoła całej komnaty. Płytki podłogowe, również w kształcie solidnych czarnych ośmiokątów, przez lata poszarzały, pokryły siębrudem i potłuczonym szkłem. Cailet przypomniała sobie czarne lustro. Może właśnie dlatego tuprzyszła. Usiadła na maiym schodku, gdzie przez wieki Pokolenia Pierwszych Córek Ambraiów stawały na wspaniałym, klasztornym kobiercu tkanym w czarne i turkusowe ośmiokąty, który już dawno spłonął na popiół i uleciał rozwiany wiatrem. To właśnie tutaj jej przodkowie rządzili, ucztowali, radowali się, tańczyli, świętowali zwycięstwa, ze smutkiem przyjmowali wieści o klęskach. Cailet siedziała opierając łokcie na kolanach; splotła palce, wsłuchując się w niezmierną ciszę. Zdjęła czerwoną tunikę Gwardzisty Rady i miała teraz na sobie tylko czarne spodnie, białą koszulę i czarne buty z wysokimi cholewami. Peleryna Gorynela Desse'a spoczywała tuż obok niej przygnieciona ciężkim mieczem, należącym również kiedyś do niego. Rękojeść błyszczała w promieniach słońca. Gorsha milczał w jej wnętrzu, podobnie jak pozostali. Była sama i dziwiło ją trochę, że czuje spokój ducha. Skąd ten spokój, kiedy Lenfell wykrwawia się w bezlitosnej wojnie? W poszukiwaniu Magów i w Powstaniu poległy tysiące ludzi. Nie wiedzieć czemu miała pewność, że Sarra znalazłaby przyczynę, która wznieciła Sprzysiężenie. W czterech miastach i dwudziestu dwóch miasteczkach mieszkańcy albo pozabijali, albo zmusili do ucieczki Gwardzistów Rady, Sędziów i wszystkich innych urzędników rządu Lenfell. Fatalna organizacja tego buntu przeraziła Sarrę. Według niej Sprzysiężenie miało być uporządkowane i skuteczne. Cailet stłumiła rozbawienie. A więc Powstanie miało charakter rebelii, tak? Jakby można było oczekiwać ładu i porządku po obalaniu pządu. O wiele lepiej, kiedy
160
ludzie sami decydują: to ich wybór, ich czas, ich walka. Czyniąc to kierowali się własnymi powodami. Jeżeli były one zbieżne z powodami Sprzysiężeniai Magicznych, to dobrze. Jeśli nie... no cóż, Sarrapo prostu będzie musiała to przełknąć. Cailet zauważyła, że wcale się tym nie przejmuje. Najważniejsza sprawa to działać. Pytania będą stawiać później. Lecz trzeba działać jak najszybciej. Każda obrona, udana lub nie, stanowiła zagrożenie dla Malerryjczyków. Znajdowali się mniej więcej w tej samej sytuacji co Magiczni: było ich zbyt mało, aby jeszcze się dzielić gasząc drobne ogniska buntu. A z drugiej strony nie było ich tylu, żeby przeprowadzić zmasowany atak. Na arenie walki nie staną naprzeciw siebie tysiące Magicznych. Nie tym razem. Tylko Cailet i Anniyas. Teraz. Dzisiejszego wieczoru. Tutaj, w Ośmiokątnym Dworze. Poczuła, jak promienie słońca muskają jej ramiona, a ich ciepło zanika w miarę jak popołudnie powoli przechodzi w wieczór. Magowie, jej Magowie, sądzili, że wkrótce do nich dołączy. Przy odrobinie szczęścia nie zorientują się, co ona robi, dopóki nie będzie po wszystkim. Powiedziała Elomarowi, co rozumie przez ścianę z cegieł. Pokazała jak to działa, każąc mu odbić delikatne, sondujące zaklęcie od takiej ściany, zbudowanej naprędce w jej umyśle. Odparł, że wszyscy Magowie potrafią to zrobić; zdumiało go, że ona o tym nie wiedziała. Lecz taka koncepcja, że każdy Mag zapieczętowuje Ochronę na górze, a na to nakłada Ochronę następny Mag... - Źle to określiłaś - stwierdził. - To nie ściana z cegieł. Kamienie najstarszych grobowców są tak cięte, by przylegały szczelnie do siebie. - Możesz to nazwać łączeniem na zakładkę albo w jaskółczy ogon. Po prostu załatw to. Zrobiłeś to w Renig z Elinem, Kelerem i Tironem. Pokaż innym, jak to się robi. Każdy, kto będzie się uchylał, może odejść. I postaraj się, żeby wszyscy zrozumieli jedno: jak już raz zaczną, nie będą mieli odwrotu. - To znaczy? - A jak myślisz? - spytała niecierpliwie. - Jedyną rzeczą, jaką podziwiam u Malerryjczyków, jest ich zdyscyplinowanie. Nie planuję użyć Magów, aby skraść ich magię, zresztą niczego nie chcę im zabierać. Próbuję uratować im życie. Wybór jednak należy do nich, Elomarze. Jeżeli zaczną, nie będą już mieli odwrotu. A skoro się nie zdecydują, cóż... życzę im, by przetrwali jaknajdłużej. - To twoje przetrwanie jest dla nas najważniejsze. 11 - Ambroi
161
- Będziesz musiał mi po prostu zaufać. Elo, ze wszystkich ludzi ty najlepiej rozumiesz, kim jestem. Ty byłeś świadkiem Powołania. Jeśli nie potrafisz uwierzyć we mnie, spróbuj uwierzyć przynajmniej w jednego z tych, którzy mi pomagają. Znałeś Alina. Znałeś Tamosa Wól vara. Dziekan Adennos był twoim kuzynem. A Gorsha, nie możesz chyba powiedzieć, że mu nie ufasz! - Ufam tobie - powiedział cicho. Musiała odwrócić głowę. Zabrzmiało to jak echo słów Taiga. On jej zaufał. I umarł. Elomar i Riddon Slegin powierzyli zwłoki Piątego Pana niespokojnym nurtom rzeki. Cailet miała nadzieję, że pewnego dnia woda wyrzuci je na brzeg poniżej Zamku Malerris, mimo że z radością rozerwałaby je na strzępy własnymi rękami. Taig spłonie dzisiaj. Lusira powiedziała jej to na osobności, traktując ją jak wdowę po Taigu. Cailet zastanawiała się, co mówili ludzie. Podejrzewała, że stała się teraz pożywką dla plotek; wraz z upływem czasu pewnie będzie coraz gorzej. Światło Pani Luny rzucało srebrzysty blask na ściany Ośmiokątnego Dworu. Turkusowe ozdoby komnaty audiencyjnej znikły w cieniu. Odchyliła głowę, aby spojrzeć na niebo. Nawet kiedy zwycięży - a nie brała pod uwagę możliwości niepowodzenia - ludzie dalej będą umierać. Miną całe tygodnie, zanim wiadomość o pokoju dotrze do Zamków Neele i Domburr, do Isodiru i wszystkich tych dwudziestu dwóch miasteczek i niezliczonych wiosek, gdzie ludzie zawzięcie mordowali się nawzajem. Drabiny mogłyby wprawdzie przenieść Magów błyskawicznie do wielu miejsc. Nie wiadomo jednak było, czy im uwierzą, albo że klęska Anniyas będzie miała jakiekolwiek znaczenie. Mało kto wiedział cokolwiek o Anniyas, a już prawie nikt się nią nie przejmował. Nie miała nic wspólnego z ich codziennym życiem. Cierpieli przez nią głównie lokalni słudzy Rady, którzy teraz umierali: Gwardia, Sędziowie, Orędownicy, zastępcy Ministrów i biurokraci, którzy oplatali Lenfell prawie tak dokładnie jak Krew Ostinów. Cailet zamknęła oczy. Choć próbowała usilnie myśleć o innych sprawach, wszystkie jej myśli powracały do Taiga. Pani Lilen straciła już trójkę dzieci, zaczynając od Margir, która była Magiczna i zginęła w wypadku, nie będącym tak naprawdę wypadkiem. Następnie delikatny, dziewczęcy Alin. Teraz Taig. Żołnierze z Legionu Ryka maszerowali do Combel, a może do Longriding. A może i tu, i tu. Ostinhold leżało bardzo blisko Longriding.
162
Pierwsza Córka Geria wpadnie w szał. Cailet zastanawiała się, czyjej zadrapania już się wygoiły. Myślała też o dziecku. Elomar powiedział jej, że Sela Trayos na pewno umrze przy porodzie, bez względu na wszystko. Czy będzie Drabina, czy nie, z Magią czy bez Magii, Sela była po prostu wykończona zmartwieniami, żalem i bólem. Możliwe, że dziecko również doznało jakichś uszkodzeń. Kiedy to się już skończy, Cailet będzie musiała go odnaleźć i przekonać się, jaką szkodę wyrządziła, ale nie potrafi tego odkryć, zanim nie ujawni się jego Magia. Ma zatem dość czasu, aby go przeprosić, skoro się jeszcze nie narodził. Poczuła magię we wszystkich zmysłach. Spojrzała wokół i zdała sobie sprawę, że niebo jest ciemne i już dawno zapadła noc. Mogła już być nawet Czternasta. Czuła wyraźnie, jak Pani Luna przygotowuje się do wielkiego wyjścia, niczym piękna kobieta zasiadająca przed toaletką. Chłodna, odległa, nieodparcie potężna... i taka cicha. Cailet również powinna niebawem zacząć przygotowania. Nie żeby zostało jej jeszcze coś do zrobienia. Wysłała już wcześniej Wezwanie na skrzydłach białego ognia. Anniyas będzie, gdzie ma być. A jeśli muśnięcie Magii stanowiło jakąkolwiek wskazówkę, to już tu jest. Jak dziwnie jest czuć się tak spokojną. I tak gotową. - Gorsha - mruknęła wstając - będziesz mi potrzebny. Tutaj, Dziekan. Jesteśmy wszyscy. W ciszy usłyszała kroki... ...i poczuła sięjak zarozumiała idiotka, ponieważ osobą wkraczającą właśnie do dworu okazała się Sarra, która przemówiła najzwyklejszym głosem: - Och, tutaj jesteś! - Szukałaś mnie? Idiotka to za mało powiedziane. Sarra ominęła rozrzucone na czarnych płytkach strzępy tkaniny. - Nie, skąd. Obeszłam całe Ambrai w poszukiwaniu kogoś, na kogo będą pasowały te szaty, zupełnie jak księżniczka ze srebrnym kapturem. - Wcisnęła ubranie w ręce Cailet. - Ubierz się. Dziekan nie wychodzi na spotkanie z Malerryjką w strzępach munduru Gwardii Rady. - Sarro, nie powinno cię tu być. - Trudno. Te suknie są od nich wszystkich. Telo świetnie radzi sobie z igłą, przerobiłje tak, żeby pasowały, przynajmniej mniej więcej.
163
Gdybyś przedtem nie była taka ponura, wręczyliby ci je sami i mogłabyś im odpowiednio podziękować. — Sięgnęła do kieszeni i wyjęła dwa małe, srebrne przedmioty. - To Gavirin Bekke zaczęła zbiórkę, przekazując Telo swoją Świecę dla ciebie. Zięba jest od Imilial Gorrst. Cailet pogładziła materiał tuniki. Spośród fałd wyślizgnął się długi pas szarego, błyszczącego jedwabiu. Złapała go, zanim upadł na podłogę. Sarni trzymała w palcach małą, srebrną Ziębę. - Szarfa powinna być oczywiście ze srebrnego brokatu, lecz chusta Mi ram była w końcu najlepszą rzeczą, jaką znaleźli. Na co czekasz? Włóż to, żebym mogła ci zapiąć kołnierzyk. Cailet zdjęła białą mundurową koszulę Gwardii Rady. Poczuła chłód wiatru na gołych piersiach. - Więc odejdziesz'? - Dopiero gdy powróci Collan. Przeklęte przeczucia Sarry. I przeklęta Chroniona Magia, dzięki której może wyczuwać rzeczy, z którymi później nie wie co zrobić. - Nie mogę cię ochraniać. — Cailet włożyła ręce w czarne rękawy. Koszula z surowego jedwabiu, gładkiego i miękkiego w dotyku, przypominała cieniutki zamsz. - Nie mam dość siły ani magii, aby ochronić i nas, i Collana. - Nie przejmuj się tym. Po prostu zabierz mnie ze sobąna Dwór w Ryka. A zatem przeczucia Sarry nie były nieomylne, lecz ta świadomość wcale Cailet nie pomogła. Gdyby nadal zamierzała dostać się do Ryka, mogła po prostu przejść Drabiną i zostawić Sarrę. Anniyas ma przybyć tutaj, na Ośmiokątny Dwór, a wszystko wskazywało na to, że już tu jest. - Idź już, proszę. - Wciągnąwszy tunikę przez głowę zapięła jąpo obu stronach od bioder aż po piersi. - N i e zapomnij miecza. - N i e będzie mi potrzebny. - Oczywiście, że będzie. Przypasz go. - Nie. — Przewiązała bladoszarą chustę Mi ram dwukrotnie dokoła talii tak, że sześciocalowe frędzle sięgały do połowy uda, - A zatem będę ci go niosła. - Dołeczek na policzku pojawił się w przekornym uśmiechu. - Będziemy jak mężny rycerz i jego wierny giermek. - Do licha, Sarro, to nie bajeczka na dobranoc ani ballada Barda! - Ale nie wątpisz chyba, że pewnego dnia ktoś o tym napisze. Jeśli będziemy miały szczęście, to będzie bardzo piękna ballada. 164
Nachyliła się, aby podnieść miecz i ocenić jego ciężar. - Dobrze, że obie jesteśmy silniejsze niż na to wyglądamy. On musi ważyć z piętnaście funtów. Cailet, klnąc pod nosem, patrzyła, jak Sarra owija pas Gorshy dokoła bioder. - Sarro, odejdź! Błagam cię! Potrząsnęła przecząco głową. Potem podeszła do niej, niosąc dwie srebrne zapinki. Zięba trafiła na prawą stronę kołnierza, a Świeca na lewą. - Ambrai nigdy nie błaga - odezwała się pracując zawzięcie nad zapinkami. -- Dziekan też nie. Idę z tobą i koniec. Potrzebujesz mnie. Czarne oczy lśniły gorączkowo w bladej twarzy, lecz dłoń, która dotknęła gładkich włosów Cailet, nie zadrżała. Cailet uchyliła się przed tą czułością. - Jesteś Magiczna, nie możesz jednak używać swojej magii. Będziesz dla mnie ciężarem. Nie mogę cię nawet ochraniać. Jeżeli będę musiała martwić się o ciebie, nie zdołam dokonać tego, co powinnam. - N i e musisz się o mnie martwić. I nie potrzebuję twoich Ochron. Oni mnie nie wyczują. Nawet nie będą sobie zdawać sprawy, że tam jestem, i to uczyni ze mnie cenny nabytek, a nie ciężar. - Podniosła czarną pelerynę Gorshy. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, założę ją. Tam, dokąd idziemy, panuje noc. Cailet chwyciła siostrę za ramiona i potrząsnęła nią. - Nigdzie nie idziemy! To Anniyas ma tu przyj ść! Użyłam Przekazu, żeby j ą odnaleźć i Wezwałam ją! Przybędzie tutaj, do Ambrai, gdy tylko wzejdzie księżyc. Sarra wyrwała się z uścisku, odrzuciła do tyłu włosy, które spadały jej na oczy, i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się! -Tym lepiej. Żaden z żyjących nie zna lepiej ode mnie Ośmiokątnego Dworu. - Czy ty nie rozumiesz? Ona przybywa po mnie! - A ty pozwolisz, by cię znalazła. - Teraz uśmiech zamarł na jej twarzy. - Rób, co do ciebie należy. Ja zajmę się Collanem. Wiesz, że przyprowadzi go ze sobą. - A jeśli naprawdę tak się stanie? Jesteś nikim dla Anniyas, lecz wszystkim dla mnie. Użyje ciebie i Cola przeciwko mnie... - Myślisz, że będę stała bezczynnie? Szczególnie jeśli chodzi o ciebie i Collana? Na nim jeszcze mniej jej zależy, niż na mnie. Ona chce ciebie. Dziekana. Masz rację, jestem Magiczna bez magii i będę przeklinać Gorynela Desse'a aż do śmierci za Ochrony, które czynią mnie bezużyteczną dla ciebie. Mogę jednak wykorzystać okazję uwolnienia Collana. -Sarro...
165
- A wtedy zostaniecie już tylko we dwie, ty i Anniyas. Wierz mi, Cailet, powstrzymałabym cię gdybym mogła, ale nie jestem w stanie. Pozwól mi więc uczynić tęjednąrzecz, która może ci się przydać. Pogoda ducha opuściła Cailet. W jej miejsce pojawiła się rezygnacja, a tego uczucia bardzo nie lubiła. - Mam nadzieję, że głupota nie jest dziedziczna- mruknęła, a Sana znów się uśmiechnęła. - Głupota nie, tylko instynkt obrony własności. Jesteś moja i Collan też jest mój. My, Ambrai, zawsze broniliśmy swoich. - Tak jak Pani Allynis? - spytała smętnie Cailet, wskazując na ruiny dokoła. - Aż do śmierci, jeśli to konieczne? - Tak jak to zrobi Glenin - odparła trzeźwo Sana. - To nie Anniyas jest największym niebezpieczeństwem, Cai. Cailet wzruszyła ramionami. - Jedna Malerryjka na raz. No dobrze, znajdź jakąś kryjówkę. Czekaj na najlepszą okazję tak długo, jak będzie to konieczne. Anniyas nie zabije Cola, jeśli uzna, że może się o niego potargować albo wykorzystać go, by mnie skrzywdzić. - Zrobiło jej się przykro, gdy ujrzała, że jej siostra drży, lecz ciągnęła stanowczym głosem: Cokolwiek się stanie, nie wtrącaj się. Kiedy będziesz miała Cola, zabieraj się stąd jak najszybciej. Obiecaj, Sarro, albo przysięgam, że nałożę na ciebie zaklęcie i natychmiast uśniesz. - Nie zrobisz tego. - Chcesz się przekonać? W końcu Sarra skinęła głową. - Obiecuję. Cailet sprawdziła miecz wiszący u pasa Sany, upewniając się, że wychodzi gładko z pochwy. Poczuła leciutkie mrowienie magii w koniuszkach palców. Pewnego dnia nakaże Collanowi zaśpiewać wszystkie ballady o Pięćdziesięciu Mieczach, jakie zna. Niektórzy twierdzą, że św. Caitiri stworzyła je radząc się św. Delilah... a niektórzy mówili, że także Steen Pani Miecza... Nagle Sarra chwyciła jąza rękę. Przeraźliwy krzyk odbił się echem od ścian Ośmiokątnego Dworu: przeciągły jęk, tak donośny, że zadrżało szkło na podłodze. - Cailet...? - wyszeptała Sarra. - To zabrzmiałojak... Jak wrzask obłąkanej, jak skowyt śmiertelnie rannego zwierzęcia, jak Widmobestia. Cailet podniosła wzrok i spojrzała ku ciemnemu niebu. Księżyc właśnie zaczynał wschodzić, lecz jeszcze nie zdążył rozrzedzić mroku srebrzystym blaskiem. Wiedziała, kto krzyczał.
166
Anniyas. Krzyki ustały. Siostry popatrzyły po sobie, zbyt zdumione, żeby oddychać. - Magu Dziekanie! - zawołał kobiecy głos przepełniony złością. - Mam Minstrela! Ukaż się, bo inaczej on umrze! Cailet dotknęła policzka Sarry i szepnęła: - Niech cię chroni Miryenne - Cicho przebiegła przez komnatę. W korytarzu zwolniła, opanowując przyspieszony oddech, bicie serca - i magię. Jest Magiem Dziekanem. Wyjdzie na spotkanie Malerryjki uzbrojona w zewnętrzny spokój i wewnętrzną siłę. Gdy już rozprawi się z Anniyas, zajmie się Glenin. Teraz. Dziś wieczorem. Wiedziała o tym, nie instynktownie jak Sarra, lecz dlatego, że jako Mag znała Malerryjczyków. I może dlatego, że były tej samej Krwi.
31
Gęste, cuchnące powietrze zostawiało w ustach tak ohydny smak, że miał ochotę splunąć. Odepchnął Anniyas na bok, dziko rozglądając się dokoła. Znowu biel. Zimne, śnieżnobiałe marmury zamykały się wokół niego i przez jedną straszliwą chwilę pomyślał, że znów znajduje się w białej skrzyni. Te ściany były jednak zaokrąglone. Stał w cylindrycznym pomieszczeniu szerokości ośmiu stóp, rozciągającym się wysoko, wysoko, aż po przejrzyste nocne niebo. Odwrócił się. Krew plamiła śnieżnobiałe ściany. Na podłodze, niemal u jego stóp, leżało coś, co jeszcze niedawno było człowiekiem. Goranem. Serce wciąż jeszcze biło, pompując czerwony płyn do organów, które nie były już z nim połączone. Cofnął się. Wyjść stąd. Natychmiast. Potknął się o Anniyas, która upadła na podłogę ciężko dysząc i trzymając się za posiniaczone gardło. Przemknęło mu przez myśl, że minie kilka chwil, zanim złapie oddech i odkryje ciało syna, i jeszcze jakiś czas, zanim zareaguje. To wystarczy, żeby uciec, jeśli tylko nogi nie odmówią mu posłuszeństwa. Czuł rwący ból w stopie; palce miał ściśnięte w czerwonych, skórzanych butach z wysokimi cholewami, a w jednej nodze nie miał czucia aż do połowy uda. Kuśtykając oddalił się od znienawidzonej bieli i znalazł się na szerokim, osmalonym dymem korytarzu. Wtedy usłyszał wrzask Anniyas. Zbiegało się tu osiem korytarzy. Cylindryczne pomieszczenie stanowiło centrum podwójnych schodów. A jednak. Mimo wszystko
168
wylądowali w Ambrai. Którędy powinien pójść, żeby przed nią uciec? Nie słyszał nic oprócz odgłosów jej nieokiełznanego żalu, nie widział nic poza marmurowymi przestrzeniami, spalonymi śmieciami i sadzą. Schody...? Pałac był olbrzymi i chociaż mógłby prawdopodobnie przez wiele dni ukrywać się w jego komnatach i korytarzach, chciał wyjść. Wybrał kierunek i podążył kuśtykając. Po dziesięciu krokach poczuł palący ból w stopie. Jęknął, a kolana ugięły się pod nim. Usłyszał, jak Anniyas rzuca wyzwanie Dziekanowi Magów. Zawiódł. Nie powstrzymał Anniyas od przybycia do Ambrai i nadal znajdował się w sidłach jej zaklęć. Nie potrafił nawet ostrzec Dziekana krzykiem. Upadł ciężko; słabe ręce nie potrafiły powstrzymać ciężkiego ciała przed zderzeniem z podłogą. Szaleństwo, którego nie uniknął w białym więzieniu, zbliżało się teraz, spowodowane przez rozpacz i niepowodzenie. - M a g u Dziekanie! Przybądź do mnie, albo on umrze! Wyczuł woń Anniyas i zapach krwi jej syna. Nie mógł wstać. Nie mógł mówić. Potrafił jedynie czołgać się na bezużytecznych rękach i posiniaczonych kolanach, jak dziecko. Z największym wysiłkiem podniósł ciężką głowę i poszukał wzrokiem płowowłosej dziewczyny, Dziekana, której imienia nie pamiętał. Zobaczy ją gdy przyjdzie przyjdzie po niego, przyjdzie po śmierć. Wściekłość z własnej bezsilności rozpalała mu krew. Zaklęcie działało zbyt skutecznie; mięśnie drgały z chęci działania, lecz nie mógł się poruszyć. Usłyszał urywany oddech Anniyas i swoje własne dyszenie. Następnie kroki, spokojne i niespieszne. Czuły słuch Minstrela wychwycił jeszcze szmer innych stóp, nagich i stąpających bezszelestnie po zimnej, marmurowej posadzce. - M a g Dziekan! - Tutaj jestem - oznajmiła spokojnie i dumnie. Kątem oka ujrzał wysoką, szczupłą dziewczynę o lśniących jasnych włosach, odzianą na czarno, z pasem srebrnego jedwabiu przewiązanym wokół szczupłej talii. Znał ją. Nie znał jednak jej imienia. Anniyas minęła go kręcąc głową. - Dokonaj tego. Udowodnij, że naprawdę jesteś Dziekanem. - A kiedy zajmę się rozplątywaniem twego zaklęcia, ty nałożysz swoje na mnie? Myślę, że to kiepski pomysł, Pierwsza Kanclerz. - Pierwszy Pan - poprawiła chłodno Anniyas. Brwi Cailet zadrżały. Skinęła głową. - Oczywiście. Powinnam była się domyślić już dawno temu.
169
Anniyas parsknęła z rozbawieniem. - Co znaczy „dawno temu" dla osoby w twoim wieku, dziewczyno? Rok czy dwa? - Masz się do mnie zwracać „Dziekanie". Ze wszystkich ludzi ty najlepiej powinnaś wiedzieć, że pamięć Dziekana wybiega daleko poza czas jego życia. A twoja pamięć? Z trudem zarejestrował szyderstwo. Przeszywający chłód zaczął przenikać jego ciało; nie, nie przenikać, jak wino rozchodzi się we krwi, lecz jakby okrywać je pod cudzym ubraniem, tworząc jakby drugą skórę pomiędzy palącym gniewem Zaklęcia Ochraniającego Anniyas a bezsilną furiąjego własnych naprężonych mięśni. - Moje dziedzictwo Pierwszego Pana przewyższa twoje, Dziekanie - odezwała się Anniyas równie szyderczo. - Podczas gdy ty rządzisz kilkoma Magami... no, może dwudziestoma... ja władam całym Lenfell, - Ach tak. A jak tam sprawy w Neele, Pierwszy Panie? Na Zamku Domburr? W Renig? Czysty chłód rozprzestrzeniał się powoli, kojąc rany Cola. Odnosił wrażenie, że magia Anniyas jest jak ciężka peleryna, którą teraz mógł w każdej chwili z siebie zrzucić. Pod spodem zaklęcie Dziekan obmywało go niczym miękkie, jedwabiste szaty. - Te miejsca już dawno powinny nauczyć się czegoś od Ambrai. Dziś rano przykładnie potraktowano Ostinhold. -Kłamiesz. - Czyżby? I tak nie będziesz żyła wystarczająco długo, by się 0 tym przekonać. Jeśli już mówimy o kłamstwach i Ostinach, to rozumiem, że Taig chciał uchodzić za Dziekana. Czy ostatni, nieodżałowany Piąty Pan ukarał go odpowiednio, zanim go zabiłaś? - M a s z mylne informacje. Doriaz stał się swoim własnym katem. - Zawahała się. - 1 Taiga - dodała miękko i smutno. Taig? Nie żyje? Och, biedny chłopiec... Col podniósł głowę 1 spróbował uchwycić wzrok dziewczyny. Nie zwracała na niego uwagi. Ponownie dotarł do niego prawie niesłyszalny szelest bosych stóp na marmurze. Przesunął się pod żar Zaklęcia. Ból zniknął, nawet w stopie. Lecz ręce, palce... nadal bezużyteczne, leżały bez czucia na podłodze. -Doriaz zawsze czerpał wiele przyjemności z dobrego morderstwa - zauważyła Anniyas. - Mam nadzieję, że zabicie samego siebie dostarczyło mu największej satysfakcji w życiu. - Duża Kulą, niczym zachodzące, czerwone słońce, pojawiła się przy jej lewym łokciu. Krwiste zjawisko otrzymało natychmiast przeciwwagę w postaci
170
drugiej Kuli, tym razem czysto białej, przetykanej srebrnymi pasmami. - Możemy do tego podejść w sposób cywilizowany lub barbarzyński, Dziekanie. Zastosujemy surowe reguły magii - albo wszystkie chwyty dozwolone. Osobiście wolę to drugie. Od lat nie używałam magii, nawet potajemnie. Kiedy to ostatni raz zabiłam wykorzystując magię?... To było... och, już wiem. Ta wariatka Wielka Księżna Domburron. Zapomniałam już, jak bardzo mi tego brakowało. Nikt jednak nie dowie się o moich czynach, dopóki na świecie nie pozostaną sami Malerryjczycy. Wtedy poprowadzę ich przeciwko Widmobestiom. A więc Dziekan nie myliła się, pomyślał Col, nie będąc ciągle pewny, kim ona jest naprawdę. - Ja ich poprowadzę - kontynuowała Anniyas. - Nie ta ropucha Pierwszy Pan, siedzący na tyłku w Zamku Malerris. - Jakież to musi być dla ciebie trudne - odparła dziewczyna z udawanym współczuciem. - Wiedzieć, że kłaniają się jemu, a nie tobie. - Och, on wie, kto posiada rzeczywistą władzę. Oczywiście, to już długo nie potrwa. W tym roku uwolnię i zniszczę te obrzydliwe stworzenia, a potem zajmę swoje prawowite miejsce, odpowiednie dla kogoś, kim jestem naprawdę. Myślę, że podczas Kwitnienia Róż. Sprawię sobie urodzinowy prezent. Najpierw jednak umożliwisz mi małą praktykę w magii, która zabija. Nie jest to sprawiedliwe współzawodnictwo. Ogranicza cię niewygodna etyka Strażnika Magii, prawda? Magia jedynie do obrony, nigdy do ataku. - To tylko teoria. Zazgrzytał zębami. Więc zrób wyjątek! Jakby w odpowiedzi srebrne promienie tryskające w białej Kuli Magicznej zaczęły pulsować niczym bijące serce, przybierając lekko szkarłatny odcień. - Teraz chodź tu - rzekła Anniyas. - Podobno jesteś Dziekanem. Udowodnij to. - Pozwól mu odejść - nalegała. - To sprawa między nami, nikogo nie trzeba w to mieszać. - Mój syn był pięknym, młodym mężczyzną- mruknęła Anniyas. - Kochałam go całym sercem, on również mnie kochał. Nie życzę sobie twoich pouczeń. Kula o barwie krwi zaczęła pulsować coraz szybciej; jego serce podchwyciło ten hipnotyzujący rytm. Przesunął wzrok z Kuli i utkwił go w Anniyas. Kołysała się lekko w przód i w tył, z pięt na palce w swoich białych, aksamitnych butach. Wskazującymi palcami szybko
171
pocierała kciuki. Wyczekał na odpowiedni moment i kiedy odchyliła się do tyłu, zerwał się, chcąc podczas ruchu do przodu popchnąć ją tak, żeby straciła równowagę i dostała się w krąg wibrującej, karmazynowej Kuli. -Collan! Nie! Usłyszał głos Sany i w tym samym momencie grzmotnął w solidny, kamienny mur będący osobistą Ochroną Anniyas. Upadł bezradnie na plecy. Anniyas zachwiała się lekko, lecz nawet nie straciła kontroli nad Kulą. - Nie próbuj tego więcej - odezwała się nie patrząc na niego. Miał ochotę roześmiać się głośno. Odzyskał swoje imię. Collan. Sieć Zaklęć rozdarła się niczym pajęczyna i przypomniał sobie. Sarra zwróciła mu imię, a wraz z nim wspomnienia. A teraz była tu, głupia dziewczyna; biegła ku niemu wynurzywszy się z cienia, odziana w dziwną kombinację kradzionych strojów. Kiedy już się to skończy raz na zawsze, będzie musiał ją nauczyć, jak się ubierać. Inaczej nie zgodzi się z niąpokazywać - ani jako mąż, ani jako przyjaciel... Anniyas zaczęła odwracać się ku dziewczynie. Dziekan Cailet wykonała rozpaczliwy gest i biała sfera zderzyła się z karmazynową Kulą rozrzucając dokoła fontannę tęczowych kropelek. Światło poraziło mu oczy. Podniósł ręce, aby otrzeć łzy. Podniósł ręce. Czerwona Kula pozostała nie naruszona. Biała zniknęła. Cailet krzyczała z bólu. Lecz Collan był już wolny od magii Anniyas. -Collanie! Łap! Instynkt kazał mu wznieść ręce do góry; dłonie chwyciły chłodną stal miecza. Miecza Gorynela Desse. Jednego z Pięćdziesięciu mieczy posiadających własną Magię. Jego silne ręce natychmiast obróciły miecz podnosząc w górę ostrze, które zaczęło płonąć jasnoczerwoną barwą. Odzyskał imię, odzyskał pamięć, a teraz także ręce i miecz; a podnosząc go wiedział, że zwróciła mu również głos. - Sarra! Cailet! Na podłogę! Ruszył ku Magicznej Kuli. Wiedział, że nie powinien nic wyczuwać ze strony miecza; nie było w nim teraz magii. Kiedy jednak ostrze uderzyło i roztrzaskało świetlistą, karmazynową Kulę, szok eksplozji targnął jego kręgosłupem. Na wpół oślepiony, zaklął, gdy ogień przemknął wzdłuż stali, przeskakując na ręce, ramiona, barki, twarz miliony palących ukłuć, które musiały chyba spalić jego ubranie i włosy. Ból tysiąckrotnie większy niż przy Palu Cierpienia.
172
To tylko magia, tylko magia, nie prawdziwy ogień... Do diabla, a jeśli tak nie było? Ryk bólu wyrwał mu się z gardła, gdy płomienie ogarnęły jego ciało, zapalając każdy nerw. Jak na kogoś, kto od lat nie posługiwał się magią, Anniyas nie zapomniała niczego. Miecz zadrżał w poparzonych dłoniach, lecz nie wypuszczał go, zdecydowany przeciąć nim najpierw Zaklęcia Anniyas, a następnie ją samą. Nagle płomienie zniknęły, równie szybko jak się pojawiły. Zamrugał oczami, których nie zalewały już piekące łzy i ujrzał, że miecz zabłysnął czerwienią, żeby zaraz ukazać w gładkiej powierzchni odbicie zamglonego, rozgwieżdżonego nieba i srebrnej tarczy księżyca. Anniyas stała patrząc w niebo, jak sparaliżowana. Collan ruszył ku niej. Cailet, zgięta wpół, zawołała: - Nie! Nie dotykaj jej! Chciał krwi. Miecz również. Jednak Dziekan rozkazała i posłuchał jej. Sarra natychmiast podbiegła do niego i przytuliła się mocno. Przytulił ją czule wolną ręką i skłoniwszy głowę, zanurzył usta w jej włosach. Cailet dołączyła do nich, chwytając Sarrę za rękę. Razem podnieśli wzrok i spojrzeli na Anniyas. Odrzuciła magię. Nie ochraniały jej zaklęcia. Stała nieruchomo z głową odrzuconą w tył i siwymi włosami luźno spływającymi po plecach. Z chłodnej białej tarczy Pani Luny rozsnuwały się pasma mgły. Płynęły coraz niżej po niebie niczym opalizujący welon, aby zawisnąć nad Ośmiokątnym Dworem; wyglądały jak jedwabna zasłona. Temu zjawisku wtórował dźwięk srebrnych dzwoneczków. -Widma... Collan usłyszał trwożliwy szept Cailet. On też je zauważył. Sarra objęła go w pasie; przytulił ją mocniej. Chciałby także objąć Cailet, ale ona wypuściła dłoń Sarry i postąpiła krok w przód, a potemjeszcze jeden. Anniyas wrzasnęła, kiedy Widma zaczęły się zbliżać. Cailet, drżąc na całym ciele, cofnęła się. - O... oni przyszli po nią-- wyszeptała. - To duchy tych, których zabiła? - spytała Sarra tak cicho, że Collan ledwie mógł zrozumieć jej słowa. - Tych, którzy... którzy zabijali dla niej. Niespokojne duchy, pomyślał Col; mściwe dusze. Może Skrętacz był pośród nich? Właściwie miał taką nadzieję. Nagle Pierwszy Pan podniosła obie pięści w geście obrony. - Jak śmiecie osądzać Strażnika Krosien? Wracajcie do Martwego Białego Lasu! Przeklinam was! Dziekan jest moja...
173
Urwała, kiedy część mglistej, falującej materii odłączyła się od reszty: Garon...! Gdy wymówiła jego imię, spazm targnął jej ciałem i osunęła się na posadzkę Ośmiokątnego Dworu. Cailet podeszła pierwsza, z początku niechętnie, potem ruchy jej nabrały większej pewności. Uklękła, palcem sprawdziła puls na szyi i westchnęła. Kiedy podniosła wzrok, jej płowe złote włosy zamigotały barwnymi iskierkami, rozsiewanymi przez zgromadzenie Widm. - Jest teraz wasza. Mgły cofnęły się, po czym zniknęły powracając do księżycowego światła.
31
Zabrzmiał głos Collana: - A zatem to koniec. - Dla niego i Sany tak, ale nie dla Cailet. Przekonanie ich o tym mogło jednak trochę potrwać. Odwróciła się ciekawa, czy wydająsię sobie równie odmienieni, jak wydawali się jej. Sarra była nadal Sarrą: piękniejszą, mocniejszą, bardziej pełną życia niż kiedykolwiek. Jeśli chodzi o Collana - no cóż... wyglądał jak mosiężne, wypolerowane świecidełko, tak że można było pomylić się i wziąć je za złote. Jednak prawdziwe złoto jego wnętrza świeciło jasno jak nigdy dotąd. Nie wyglądał już na zwyczajnego Minstrela. Był czysty i nieskazitelny; niewątpliwie Sarra również to dostrzegła - tak jak miłość, promieniującą z jego oczu. Cailet uśmiechnęła się, kiedy miecz wysunął się z jego ręki i upadł z brzękiem na kamienną posadzkę, a on ujął twarz Sarry w obie dłonie. Może nie będę musiała uświadomić im tego na piśmie, pomyślała. -Collanie... - Bądź cicho - powiedział szorstko. - Jeśli nie powiem ci tego teraz, może już nigdy nie będę miał okazji. Wiesz, że śpiewam cudze pieśni miłosne z większym uczuciem niż jakikolwiek żyjący Minstrel. Zawsze jednak uważałem, że jest w tym fałsz. Przysięgałem, że żadnej kobiecie nie uda się skłonić mnie do takich uczuć, lecz ty tego dokonałaś. Nie wiem w jaki sposób, ale stało się. Nieźle, pomyślała Cailet kiwając głową z aprobatą. Dalej, Sarro. Kolej na ciebie.
175
Na twarzy dziewczyny pojawiły się dołeczki. - N o to kiedy usłyszę te pieśni? Oj, Sarra! Stać cię na więcej! Zdawało sięjednak, że Coł ucieszył się z tej deklaracji. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Z lutnią czy bez? Dodam skromnie, że moje najlepsze dzieła powstają bez lutni. - Daję swobodę szlachetnemu Minstrelowi - zgodziła się Sarra. - Pani - odezwał się czule - zamierzam stworzyć pieśń dla ciebie. Patrząc na ich pocałunek, Cailet zaczęła odliczać. Zadziwiał j ą ich zapał, potem zaniepokoiła się, że któreś może się udusić. Mogła się jedynie domyślać, które z nich przerwało pocałunek, lecz na pewno to Col pierwszy odzyskał głos. Spojrzawszy na Cailet wycedził: - Zdaje się, że trochę nudzę, ale błagam... czy możemy zabrać się stąd wreszcie? Sarra zamrugała oczami; potrwało chwilę, zanim zdała sobie sprawę, co oznaczało owo „stąd" i gdzie się w ogóle znajdują. Spłoniła się po cebulki włosów. Cailet uśmiechnęła się do niej. -Idźcie. Dołączę za chwilę. - N i e ma mowy! Idziemy wszyscy razem, albo wszyscy zostajemy! - Zostajemy? - odezwał się jak echo Col. - Zapomnij o tym. Zostawmy te ciała wronom. - Nie o to mi chodziło! - Sarra wyswobodziła się z uścisku. Zaraz tu będzie Glenin, i Cailet zamierza zmierzyć się z nią sama! Błysk w oczach Cola sygnalizował gniew, lecz jednocześnie przeszedł mu przez ciało dreszcz strachu. Aby go ukryć, schylił się i podniósł miecz. Cailet jednak zdążyła dostrzec jego lęk. Ogarnęła ją wściekłość. Collan się boi? Glenin musiała zrobić mu krzywdę, za którą zapłaci. Teraz. Dziś wieczór. Wyprostowawszy się, Col wsunął nagie ostrze za pas. - Jeśli ona nadchodzi, to zabierajmy się stąd. Cailet skinęła głowąz westchnieniem. Odczuli taką ulgę, a zarazem takie zdumienie, że żadnemu nie przyszło do głowy zastanawiać się nad jej zbyt łatwą zgodą. Col otoczył j ą przyjacielskim ramieniem, przytulając Sarrę z drugiej strony, i poszli pustymi korytarzami ku drzwiom do ogrodu. Cailet uśmiechnęła się widząc subtelną, ludzką magię ich szczęścia. Ale ta Magiczna miłość nie przytępiła wcale intelektu jej siostry. - Mamy tu ponad pięćdziesięciu Magów, Caisha, i jeśli Drabina w Siedzibie Bardów jest nadal czynna, to uważam, że niektórzy powinni
176
udać się nią do Longriding, a potem przejechać się do Ostinhold, sprawdzić, co tam się dzieje. - Najlepiej Rycerze Magii, jeśli masz tu jakichś - podsunął natychmiast Collan. - Kilkunastu. Imi Gorrst może się nimi zaopiekować. - Trudno znaleźć kogoś lepszego - zgodził się. - Lecz przypilnuj, żeby kilku z nich potrafiło dobrze Zwijać Przestrzeń, by mogli szybko dostać się do Ostinhold. - Hmm... Nie pomyślałam o tym, ale rzeczywiście masz rację. Cailet zastanawiała się, czy słysząc tę wymianę pomysłów zdali sobie sprawę, jak dobrze im się współpracuje. Nawet stąpali zgodnie, krok w krok, podeszwy ich wysokich butów miażdżyły żwirową śc i eżkę; gdy Sana wydłużała krok, Col skracał swój. Skrzętnie ukryła uśmiech, któiy pojawił się na jej twarzy, kiedy Collan na nią zerknął. - Myślę, że kłamała, aby cię sprowokować, Cai. Skinęła głową. - Też tak sądzę. Podróż z Renig do Ostinhold to dwadzieścia pięć dni ostrego marszu w górzystym terenie. - Ta straszna burza - przypomniała Sarra - która nas złapała, na pewno ich przyhamuje. Lecz Pani Lilen potrzebna będzie pomoc, i to szybko. -Otrzymają. Powinniśmy się postarać przerzucić ludzi również do Neele i Isodir oraz do wszystkich większych miasteczek, w których toczą się walki. Przecięli zarośnięty chwastami trawnik i podążyli w kierunku zagajnika przy murze, którędy wcześniej dostali się po drzewach do środka... kiedy? Wczoraj? Przedwczoraj? Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć, lecz nie miało to znaczenia. Liczyło się teraz. Dziś wieczór. Instynktownie spojrzała w górę na świecącą jasno Panią Lunę. - Oczywiście - odezwała się Sarra - lecz najpierw trzeba coś zrobić z tymi wszystkimi okropnymi Malerryjczykami. Nie mamy wystarczająco wielu Magów, aby ich odnaleźć. Szczerze mówiąc, sama bym nie wiedziała, od czego zacząć poszukiwania. - Wraz z odejściem Pierwszego Pana - zauważył Collan - zabrakło osoby, która by nimi pokierowała. - Oczywiście! - Uśmiechnęła się ujmująco. - Jeśli dopisze nam szczęście, zawrócą do Seinshir i będą skomleć przez całą drogę! Cailet rozweseliła się, obserwując, jak na jej oczach nie sprawdza się powiedzenie, że miłość zaślepia ludzi. - Mnie już dawno nie dopisywało takie szczęście - zauważył Collan. - Jesteś wolny, czy to nic nie znaczy? - zripostowała Sarra. 12 - Ambrai
177
Dotarli do zagajnika, co nadzwyczajnie pasowało do planów Cailet. - Możemy chwilę odpocząć? Nie wiem jak wy, ale ja jestem wyczerpana. A przed nami długa droga z powrotem. - Usiadła na porośniętym trawą wzgórku pod drzewem. - Z powrotem dokąd? Do Akademii? Do Siedziby Bardów? - Col wyjął miecz zza pasa, oparł się plecami o to samo drzewo i zjechał po nim kawałek w dół, tak że koniuszek ostrza wbił się w ziemię między śmiesznymi butami z czerwonej skóry. Sarra uklękła obok. - Nie, do jakichś domów w dole rzeki. Zapchanych ludźmi - dodała robiąc wściekłą minę, której na szczęście prawie nie było widać w ciemnościach. - Przytulnych - poprawiła ją Cailet. - Będzie jak w Ostinhold, kiedy wszyscy przychodzą na Urodziny Pani Lilen. Och, spójrzcie Święta Iskra! Szybko, pomyślcie sobie jakieś życzenie! Spojrzeli ku górze, gdy wskazała na niebo. Collan bąknął tylko: - Gdzie? Nie widzę... - Osunął się do końca po gładkim pniu i zasnął. Cailet chwyciła miecz, zanim ostrze zniweczyło szanse na przyszłe szczęście i potomstwo siostry. W chwilę później Sarra przechyliła się na bok; Cailet złapała ją i delikatnie położyła na ziemi, żeby nie uderzyła się podczas upadku. Podsunęła siostrę do Minstrela i ułożyła jedno obok drugiego, kładąc złotą głowę Sarry na ramieniu Collana. Następnie zdjęła z siebie czarną pelerynę Desse'a i przykryła nią śpiących. Wstała, wyprostowała się i westchnęła, myśląc o tym, jak jej się dostanie od nich za ten pomysł, po czym spojrzała na miecz Gorshy. Nie, lepiej nie. Wmawiała sobie, że nie zamierza zabić, lecz wiedziała, że ten miecz, zaczarowany tak, żeby wykonywać wolę Magicznego, który się nim posługiwał, wyczuje kłamstwo. Mimo wątpliwości nie mogła powstrzymać się od dotknięcia go. Potrzymania. Poczucia, jak tętni siłą gotów spełnić jej żądania. Zbyt wielka pokusa. Pozostawiła go w zasięgu ręki Cola i uśmiechnęła się patrząc na nieruchomą parę. - Przepraszam - mruknęła. - Ale zbyt was oboje kocham. Jej długie buty nie czyniły najmniejszego szelestu w wysokiej, gęstej trawie, kiedy biegła do Ośmiokątnego Dworu, aby spotkać się z drugą siostrą i skończyć z tym wreszcie.
31
Z pustego gabinetu Anniyas na Dworze Ryka, używając aksamitnej Drabiny, Glenin przeniosła się do Ambrai, do swego dawnego dziecinnego pokoju. Podwójna Spirala była miejscem zbyt oczywistym. Musi zresztą poczekać, aż Anniyas pokona Dziekana, wyczerpując jej siły. Zadanie Glenin będzie wówczas dużo łatwiejsze. Istniał jeszcze problem, w jaki sposób usunąć z drogi Anniyas, lecz niewątpliwie jakieś rozwiązanie przyjdzie jej do głowy na poczekaniu. Kiedy sondowała głębie nocy w poszukiwaniu magii, jej wyczulone zmysły napotkały coś, czego nigdy wcześniej nie spotkała; coś dzikiego, przerażonego, zajadłego. Nie była to magia, lecz pewien rodzaj energii naśladującej magię. Jej ręce powędrowały w ochronnym geście w kierunku brzucha. Syn nie poruszył się nawet, śniąc spokojnie w jej ciemnym, ciepłym wnętrzu. Powinien się narodzić w tym pałacu, pomyślała zdążając ku zewnętrznemu korytarzowi. Pan Ambrai, latorośl rodziny, siał zgorszenie w Lenfell względami, jakimi darzył swych synów. Łatwo było domyślić się powodu: kobiety Ambrai nie należały do znakomitych matek. W ciągu ostatnich piętnastu Pokoleń żadnej nie udało się urodzić więcej niż troje dzieci. Niektóre nie miały ich wcale. W jakiś jednak sposób linia przetrwała; każda Pierwsza Córka rodziła Pierwszą Córkę, jeśli spojrzeć wstecz aż do Piątego Spisu Ludności. Glenin poświęciła własną wedle nakazu Panów Malerrisu i Anniyas, która ją potem obłudnie pocieszała, lecz była jeszcze młoda. Obiecała sobie,
179
że następnym razem będzie córka. Nie mogła jednak wyobrazić sobie, żeby umiała kochać kogoś bardziej niż swego syna. Tylnymi schodami dostała się na parter. Wokół panowała ciemna noc, Pani Luna stała wysoko ponad Ośmiokątnym Dworem i w niezmierzonej ciszy Glenin wyobraziła sobie, że słyszy bicie serca swego maleństwa. Wydawało jej się także, że te wyobrażenia przypominają jakąś tajemniczą magię. Odsunęła od siebie ten wymysł. Marzenia, niekontrolowana wyobraźnia - to coś w sam raz dla głupców i tchórzy, którzy nie wiedzą jak sterować własnym życiem. Przemierzała pałacowe korytarze uważając, aby trzymać magię pod ścisłą kontrolą. Zaskoczenie było jedną z najpotężniejszych broni. Ani Anniyas, ani nowa Dziekan nie wiedziały, że nadchodzi. Jej poczynania były zupełną tajemnicą. Nic bardziej potężnego, nic wspanialszego ponad tajemnicę, powiedziała do siebie, mijając korytarze, najczęściej pozbawione dachu, i kierując się ku Podwójnej Spirali. Wyczuwała tam magię, niczym stary wilk morski wyczuwający niebezpieczne skały we mgle. Światło księżycowe obmywało Anniyas z osobliwą tkliwością wygładzając oznaki wieku na jej twarzy, posypując srebrem długie, rozpuszczone włosy. Nic jednak nie mogło złagodzić przerażenia w szeroko otwartych, nieludzko błękitnych oczach. Glenin długo patrzyła na zwłoki, zdumiona swymi odczuciami. Nie znajdowała w sobie smutku czy żałości, ani satysfakcji, ani poczucia słuszności i dopełnienia sprawiedliwości. Przesiewając swoje emocje doszła do wniosku, że po prostu czuje się oszukana. Tradycja wymagała walki dwóch magii. Pierwszy Pan odpowiadała na wyzwanie młodszej Malerryjki, nie wiadomo, czy silniejszej. Anniyas twierdziła, że za czasów swej młodości załatwiła ich kilka i żadna z nich nie odnalazła jej przez ponad trzydzieści lat. Glenin zamierzała poczekać na narodziny syna, by potem powrócić do pełni sił. Teraz nie będzie żadnego wyzwania do walki. Śmierć Anniyas to oszustwo nowej Dziekan. Mimo wszystko uważała, że powinna być jej wdzięczna: jej syn był bezpieczny, nie zagrażała mu już babka. Dziekan po raz ostatni wtrąciła się w sprawy Malerryjskie. Glenin udowodni, że jest warta tego, by zająć miejsce Anniyas jako Pierwszy Pan, zabijając Dziekana. Dziwna rzecz - Anniyas miała krew na rękach, mimo iż na całym ciele nie było najmniejszego zadrapania. Glenin wiedziała, że to nie jest krew Dziekana. Może Minstrela? Cicho podążyła do Schodów o Podwójnej Spirali, przerzucając sobie przez ramię aksamitną Drabinę.
180
W powietrzu roznosił się silny, słodkawy zapach krwi. Ciemny dym plamił białe, marmurowe wnętrze, lecz gdy zajrzała do środka, zmieniła zdanie. To nie był dym. Dym tak nie pachniał ani nie spływał wolno po ścianie. Glenin czuła się wstrząśnięta tym, co ujrzała na podłodze. Garon często prosił, aby go zabrać przez Drabinę. Wyglądało na to, że matka wreszcie spełniła jego wolę. - Wiem, że tu jesteś, Glenin. Obróciła się nagle. Dziewczęcy głos, czysty i spokojny, odbił się echem w opustoszałych, zalanych światłem księżyca korytarzach. Brzmiał tak władczo, że ją to zaskoczyło. - Czy muszę ci wskazać drogę, czy twoja magia jest na tyle silna, że sama mnie odnajdzie? Gdyby wyczuła szyderstwo w tych słowach, odcięłaby się. Zadano jej jednak oczywiste pytanie i zdecydowała, że odpowie na nie równie prosto. Bez wahania podążyła do Dworu i popchnęła ciężkie, dębowe drzwi, lekko okopcone dawno wygasłym ogniem. Światło dostawało się przez olbrzymi otwór w sklepieniu; białe strumienie spływały po kamiennych o r n a m e n t a c h . Dziewczyna o lśniących włosach, przewiązana srebrną szarfą, stała na miejscu Glenin, na szczycie schodów. Z odległości dwustu stóp Glenin nie mogła wyraźnie widzieć jej twarzy. Ruszyła do przodu, a jej lekkie pantofelki miażdżyły kawałki potłuczonego szkła z okien. Płowe włosy zafalowały i zalśniły. - Znalazłaś mnie. - 1 twoje dzieło - odparła Glenin. - Nie moje. - Zawahała się. - Przykro mi z powodu śmierci twego męża. - Jestem pewna, że ci przykro. - Zatrzymawszy się w połowie drogi rozkazała: - Zejdź stamtąd. To miejsce jest moje według praw dziedzictwa. Tylko Ambrai mogą tam stać. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, lecz nie powiedziała ani słowa. I nie poruszyła się. -Powiedziałam, że masz... - Słyszałam. Glenin zapaliła Magiczną Kulę, opalizującą niczym jej perłowe kolczyki, lecz bledszą i naznaczoną zielenią. Ten kolor był odpowiedni. Czerwona barwa oznaczałaby ledwo kontrolowaną złość; błękit świadczył o silnym uczuciu. Zieleń oznaczała moc. Żadna Kula nie odpowiedziała na jej wyzwanie.
181
- Jestem nie Ochroniona - rzekła dziewczyna. - Nie boję się ciebie, Glenin. - Wiesz kim jestem? - Tak. Wiem. Lecz ja powinnam się przedstawić - mówiła najzupełniej poważnie. - O mało się nie spotkałyśmy. Ty jesteś Gleniri Ambrai... - Feiran. - Ambrai. Pierwsza Córka Maichen. - Feiran - powtórzyła. - Pierwsza Córka Auvry'ego. Lekkie westchnienie. - Czy naprawdę w głębi serca tak siebie nazywasz? Nie pamiętasz, kim byłaś, kiedy tu mieszkałaś? - Czy to ma jakiś związek? - spytała niecieipliwie Glenin. - Nie, jeśli sama go nie dostrzegasz... jeszcze nie. Ja nazywam się Cailet. - Czy jesteś córką niewolnika, że nie nosisz rodowego nazwiska? - Gdybym ci powiedziała, czyją jestem córką, nie uwierzyłabyś. - Tak samo jak niewierzę, że jesteś nową Dziekan. - Anniyas również chciała dowodu. - Którego, jak zaraz powiesz, dostarczyłaś zabijając ją. - Nie. Ona umarła własną śmiercią. Glenin, proszę, posłuchaj mnie. Nie chcę, żeby z tobą stało się to samo. Postąpiwszy jeszcze krok, Glenin krzyknęła i nachyliła się lekko, jakby but przebiła jej ostra drzazga. W tej samej chwili wysłała najcieńszy sztylet magii w dziewczynę i z satysfakcją usłyszała, jak tamta jęknęła. Ochrony zamknęły się, zbyt późno, aby całkowicie zmienić kierunek sondującego promienia, lecz okazały się na tyle silne, by unieszkodliwić okaleczającą moc. Glenin, zadowolona z siebie, szybko wchłonęła podmuch powrotny i zbadała jego znaczenie, takjak nauczył ją Golonet Doriaz. Wiadomości, które odebrała, przyszły nie w słowach, lecz w uczuciach, z czym nigdy wcześniej się nie spotkała. Ta Cailet mogła mieć kontrolę nad swymi myślami i magią, niezwykłą nawet dla kogoś dwukrotnie starszego, lecz jej uczucia znajdowały się blisko powierzchni, tak odsłonięte jak u każdej młodej dziewczyny. Kiedy Glenin sklasyfikowała uczucia i związane z nimi obrazy, postanowiła często zmieniać strategię. Żałość: Taig Ostin rozciągnięty na schodach, umierający. Radość: Sarra Liwellan i... Minstrel? Dobrzy Święci, co za para! Strata: zastępy umarłych; Glenin rozpoznała jedynie Gorynela Desse'a.
182
Współczucie: dla Anniyas? Dla Garona? I dla... samej Glenin? Strach: Ostinhold. Ból... Glenin odzyskała oddech. - Skąd znasz twarz mojej matki? Dziewczyna cofnęła się o krok. - Twojej matki? - powiedziała; głos zadrżał jej lekko, a serce przyspieszyło. - Umarła, zanim ty się urodziłaś, a ty przechowujesz w swoim umyśle obraz jej twarzy... - Podeszła bliżej, nie zważając na wyszczerbioną, czarną podłogę. - Kim ty jesteś? -Magiem Dziekanem. -Powiedz, jak się nazywasz! Zbliżyła się jeszcze bardziej i nagle te czarne oczy, patrzące ze szczupłej twarzy ukoronowanej obfitością złotych włosów, ujrzała w innym obliczu, ujmującym swym pięknem i niespotykaną dumą. Piękno było nieco odmienne przez inny układ kostny i ostrzejsze rysy; duma pozostała nie zmieniona. Znała tę twarz, ostatnio widziała ją ponad osiemnaście lat temu. Glenin z trudem złapała oddech. - Niemożliwe, ty nie jesteś Ambrai! Dziewczyna, Cailet, Mag Dziekan, wyznała cicho: - Jestem córką naszej matki. Mam prawo do tego miejsca na równi z tobą. Glenin zatrzymała się dwadzieścia stóp od niej. A zatem nie umarła tutaj, jak powiedział Ojciec. Kłamał? Nie, niemożliwe, żeby kłamał, leczjeśli przeżyła... -Sarra jest tutaj!
39
- Tak - potwierdziła Cailet. - Jak to możliwe? - zawołała Glenin. - Widziałam Sarrę nieraz... Nigdy... - Ochrony. Gorynel Desse. Ja nie miałam żadnych na sobie. Wzruszyła ramionami. - Przynajmniej nie tego rodzaju. - To niemożliwe. Ty nie możesz być... - Ajednak niąjestem. Może chciałam, żebyś o tym wiedziała. Nie rozumiesz, Glenin? To wszystko zmienia, nieprawdaż? - N i c nie zmienia! - Dlatego tu jesteśmy, dlatego to się musiało stać! Ty, Sarra i ja... Glenin, pomyśl, czego mogłyśmy dokonać wspólnie! Mag i Malerryjczycy, ramię w ramię pracujące dla Lenfell, nie przeciwko sobie. Sarra wskazywałaby nam, gdzie nas potrzebują, ona zna się na takich rzeczach, jest wspaniała! Gdyby nam pomagała, mogłybyśmy... Glenin roześmiała się głośno. Cailet cofnęła się o krok. Słowa płynęły jednak z jej ust nieprzerwanie; nie mogła przerwać, nie obchodziły jej żadne reguły ostrożności, czuła jedynie desperacką potrzebę, żeby jązrozumiano. - Posłuchaj mnie, Glenin, proszę! Wiesz kim mogłybyśmy być, cała nasza trójka... całą siłą, jaką potrzebuje Lenfell. To właśnie zabiło Anniyas! Nadeszły Widma, ludzie, których wykorzystywała, których dusze uśmierciła na długo przed śmiercią ciał...
184
- Tak, tak. Pewnie powiesz mi, że wstrząsnął nią ich widok, a zabił.. . strach przed ich zemstą? To zatrzymało jej serce? Wierz mi, mała siostrzyczko, ona nie miała serca. -Zawołałajednego po imieniu. Krzyknęła „Garon" i umarła. Brwi Glenin uniosły się na znak szczerego zdumienia. - A więc on również po nią przyszedł? No, no. - Glenin! Czy ty nie rozumiesz? Jeśli się staniesz tym, czym zamierzasz... to cię zabije! - Wszyscy w końcu umrzemy. Cailet zeszła na czarną posadzkę, a stukot jej obcasów obudził echo. Gdyby Glenin była boso, dorównywałaby jej wzrostem. - Czy będziesz taka spokojna, wiedząc, że każda Malerryjka mająca apetyt na władzę chętnie wyostrzy swą magię niczym nóż i wbije ci ją w plecy? To nie musi tak być! Ty, Sarrai ja, wszystkie razem... - ...stworzymy małą, szczęśliwą rodzinkę Magicznych i naprawimy całe zło na świecie? Ledwie słyszała wzgardliwy głos. Zrozumiała Gorshę. Niewyraźne kształty w obrębie schematów stały się teraz jasne. A oto co chciała powiedzieć Glenin: My trzy, Magiczne Ambrai, mogłybyśmy uzdrowić Magię. Ja poprowadziłabym Magów, a ty Malerryjczyków, wszystko by się dobrze skończyło i ani wojna, ani Widmobestie, ani nic innego nie zagroziłoby już bezpieczeństwu Lenfell! - Czy spodziewasz się, że doznam olśnienia? Że upadnę i będę płaszczyć się przed tobą, wstydząc się za popełnione błędy? Że ubłagam cię, byś uczyniła ze mnie doskonałą Strażniczkę Magii? Glenin uśmiechnęła się mile. - Mała siostrzyczko, nie wiesz nic 0 prawdziwej mocy. -Mogłabyś tak wiele zrobić... - Zamierzam. Ty również. Nie mylisz się tylko co do jednej sprawy.... to, że wiem kimjesteś i kim jest Sarra, zmienia moje plany. - C... co masz na myśli? - Jesteś bardzo młoda; wydaje mi się, że masz niespełna osiemnaście lat. Kobiety Ambrai z reguły nie wydają na świat zbyt wiele dzieci, lecz jeśli się tobą doskonale zaopiekujemy, prawdopodobnie uda ci się urodzić dwójkę. Tyle samo chcę od Sarry. Cailet cofnęła się przerażona. Glenin spokojnie weszła na schodki 1 odwróciła się. Patrzyły na siebie ponad podłogą w czarne ośmiokąty, Symbol Rodu, który je wydał.
185
- O, tak lepiej. Uważaj na manieiy, Cailet. Nawet Dziekan kłania się przed Pierwszą Córką swego Rodu. Gorsha, myliłeś się. Tak szybko się poddajesz? Spójrz na nią, niech cię piorun strzeli! Należy do nich, nigdy nie będzie... - No i co? - ponagliła Glenin. - Ambrai razem z Ambrai, mała siostrzyczko. Sztywno, bez nadziei w głosie, Cailet odparła: - Mówiłaś, że twoje Nazwisko brzmi Feiran. - Mogę się nazwać jak zechcę, a Ośmiokątny Dwór i tak będzie mój. -Przesunęła aksamit najedno ramię; cieniutka, biała, jedwabna tunika zafalowała pod wpływem nocnego powiewu. - Pozwolę twoim i Sarry bachorom nosić święte Nazwisko Babci, jak ci się podoba taka łaskawość? A przy okazji, jak się miewa Sarra? Przeżywa radosny obłęd u boku swego Minstrela, marząc o Dzwonkach Miramilli? Nie sądzę. Święta Dziewica oszczędza się pewnie na bardziej wzniosłe łoże, chociaż nie pokrywa się to dokładnie z jej zamierzeniami. Szkoda, że nie mogę jej powiedzieć, jak wiele straci rezygnując z Collana Rosvenira, lecz szczerość nakazuje mi przyznać, że nie był wcale taki dobry. - Nigdy cię nie dotknął! - Jesteś pewna? A w ogóle to skąd niby się na tym znasz? A może Taig Ostin spełnił twe dziewczęce marzenia, zanim umarł? - Ty... - słowa uwięzły jej w gardle. - A h a . Tak myślałam. Jednak nie. - N i e możesz mnie skrzywdzić, Glenin; nie Collanem, Sarrączy Taigiem. - Mimo wszystko umiejscowiła Ochronę w kamieniu. - Nie jestem zbytnio zainteresowana bólem. W najlepszym wypadku jest on następstwem strachu. Zresztą nie skrzywdziłabym cię teraz, moja droga, przedstawiasz zbyt dużą wartość. - Nie możesz mnie zastraszyć. -Naprawdę? Magiczna Kula zamigotała, zielonkawe światło zabarwiło podłogę, rozpraszając cienie i ukazując piękną, uśmiechniętą twarz Glenin. Kula rosła, przedtem była wielkości pięści, teraz miała średnicę sześciu stóp. Cailet poczuła, jak kłująją lekkie promienie magii wymierzone przeciwko jej Ochronom. Skóra jej ścierpła; czuła się tak, jakby promienie przenikały przez jej ciało, podczas gdy cienie rzucane przez Kulę nabrały ludzkich kształtów.
186
Collan, z rękami przywiązanymi białym jedwabiem do srebrnego słupa, jego długie ciało wijące się w agonii. Sarra, z nadgarstkami i kostkami nóg oplecionymi białym jedwabiem, z ogromnym brzuchem, skręcona bólami porodowymi. Ona sama, nie związana; jej nagie ciało wijące się w ekstazie pod jakimś mężczyzną bez twarzy, który wchodzi w nią raź po raz.. . Wstręt zapiekł ją w gardle niczym kwas, - Spójrz - odezwała się melodyjnie Glenin. - Mam jeszcze kilka innych możliwości... Collan, wykastrowany, z odciętym językiem, odrąbanymi palcami i pogruchotanymi kośćmi. Cailet trzymała zakrwawiony nóż. Sana nieustannie gwałcona. Cailet patrzyła na makabryczną scenę z uśmiechem, podczas gdy mężczyzna stojący za jej plecami pieścił jej piersi. Wyglądał jak Taig. Gorsha! Pomóż mi! Cisza. Glenin uśmiechała się. - A więc tak się wszystko zaczęło. Powinnam się była domyślić. Jesteś bardzo młoda. Wspomnienia i wiedza, zaklęcia i Ochrony, wszystkie te rzeczy były częścią Przekazu, lecz jej uczucia należały tylko do niej. I zdradziły ją. Rozgwieżdżone niebo pulsowało mocą jej nienawiści, a srebrna poświata księżyca skryła się ze strachu pomiędzy zielone cienie. Puste miejsce w Cailet otworzyło się i napełniło, jedynie po to, by opróżnić się ponownie i napełnić znowu. Obrazy i uczucia nieprzerwanie wlewały się w nią i znowu wypływały, aż zaczęła bać się pustki, jeszcze bardziej niż tego, co zobaczyła, poczuła i zrobiła. Przeraźliwie łaknęła poczucia pełni. Później magia zaczęła docierać do jej umysłu.
39
-Glenin! Co ty jej robisz? - N i e wtrącaj się, ojcze. Nie zabiję jej. Przedstawia dla mnie zbyt dużą wartość. Ale złamię ją tak, jak ty powinieneś był złamać Rosvenira. Wytchnienie. Ale to nie koniec, to przerwa. - Nie ją, Glenin. Nie własną siostrę! - A więc słyszałeś wszystko, a w każdym razie wystarczająco wiele. W tym miejscu rzeczywiście głos niesie daleko. Ślepa. Niema. Skurcze rozszarpujące każdy mięsień. Ból. Przyjemność? - Nie pozwolę ci tego zrobić. To złe. - Na pewno widziałeś także Anniyas i to, co pozostało po biednym Garonie. Nie patrz tak na mnie, ojcze. Nie jestem szalona. Oni są martwi, a my żyjemy... zaś Mag Dziekan należy do mnie. Ból... Przyjemność... Czy jest jakaś różnica? - Ona jest Ambrai. Twoja Krew! Nie możesz złamać jej, a potem wykorzystać... -Zrobięz nią, co będę chciała. I z Sarrą również! Przyjemność znikła. Nie chciała, by kiedykolwiek powróciła. Nigdy. Ból pozostał. Cieszyła się, choć wiedziała, że to chore; ale ból wypełniał jej pustkę i osamotnienie ognistymi błyskami przenikającymi każdy nerw ciała. - Nie! Nie pozwolę ci zniszczyć życia, które stworzyłem!
188
- Przecież to mnie kochasz, to mnie zabrałeś ze sobą. Mogłeś wybrać Sarrę, a wybrałeś mnie! Jestem Feiran! Zawsze byłam twoja, anie matki, sam to powiedziałeś... Jej magia nadal poszukiwała w ciemności. Rozpoznała go. W czarnym lustrze, na tle szarego nieba wyczuła jego magię, zaznała chłodne j goryczy, którą zawsze w myśli będzie nazywać Malerryjską. Wydała jej się jakaś inna. Poczuła, jak spogląda na nią z wysoka. Jej ojciec. Jego córka. - Naprawdę cię kocham, Glenin. I właśnie dlatego nie mogę pozwolić, byś tak postąpiła z własną siostrą. Przybyłem, żeby cię ostrzec... - Przed czym? Mam nie używać magii, którą mi dałeś, do zrobienia tego, co miałam zamiar? Przyznaj się, ojcze, oszczędziłbyś jątylko dla własnej dumy! Spłodziłeś Dziekana Magów! Ty, ten sam, którego nawet nie przyjęli do Akademii z obawy przed Dzikimi Czarami! Jakaż to wspaniała zemsta na Allynis Ambrai za to, że szydziła z ciebie, męża jej Pierwszej Córki, ojca jej wnuczek! Jego Magiczny obraz przyćmiła delikatna mgiełka. Zawisła pomiędzy nimi i kręte macki magii sięgnęły ku niej. Otworzyła oczy. - Wracaj do Zamku Malerris, Glenin. Zostań Pierwszym Panem, jeśli tego pragniesz, lecz zostaw tu Cailet. - Pragnę je mieć obydwie, lecz tak naprawdę potrzebuję tylko jednej z nich. Nie zmuszaj mnie do tego, ojcze. Nie zmuszaj mnie, bym ją zabiła. Cailet oparła się rękoma o zimnąposadzkę i uklękła, po czym opadła bezwładnie na ziemię. Przed jej oczyma tańczyły złote, srebrne, zielone i niebieskie błyski. Widziała teraz także Magicznym wzrokiem. Widmo — bo to na pewno było widmo - unosiło się w powietrzu przed Auvry Feiranem. Czy Glenin go nie widziała? Nie, bo ona patrzyła oczami, a nie magią. - Nie wiesz, co się dzieje w Ryka. Legion jest wszędzie, od Neele aż po Pustkowie. Większość Gwardzistów Rady po prostu uciekła. Dziś wieczorem prawie cały rząd zebrał się w jednej komnacie. Flera Firennos, Granon Isidir i łrien Dombur na miejsce Gwardzistów i służących podstawili własnych ludzi. Po twoim odejściu zamknęli Malachitowy Dwór i ogłosili Sprzysiężenie. - Ta trzęsąca się, stara wariatka? Wymyśl coś lepszego, ojcze! - Glenin, posłuchaj! Osłoniłem się Ochroną i przybyłem tutaj, żeby cię ostrzec. Za wszelką cenę chcą odnaleźć Anniyas. I ciebie. Twoja Drabina zabierze cię do Seinshir. Użyj jej, szybko!
189
-Kłamiesz! Widmo zawisło pomiędzy Glenin i jej ojcem, przyjmując niewyraźny kształt postaci w czarnej pelerynie. - N a miłość twej matki przysięgam, że to prawda. - Jeśli ktokolwiek jest za Sprzysiężeniem, to właśnie ty - Mag Uczeń! - Możesz sobie tak o mnie myśleć. Glenin, gdybym był za Sprzysiężeniem, powiedziałbym ci, byś wracała na Dwór w Ryka! Nawet ty nie mogłabyś oprzeć się tak wielu Magom, tak wielu zaklęciom! - Magom? Co masz na myśli? Cień był wysoki. Czarna peleryna, błysk srebra przy kołnierzu Gorsha? Lecz przecież on jąopuścił. Zawiódł ją. A może to ona zawiodła jego? Była zbyt zmęczona, żeby zrozumieć. Czuła się znów pusta, tym razem pozbawiona nawet magii. - Magowie oczekujący na proces zostaną uwolnieni i przynajmniej jeden będzie wiedział, jak użyć Drabiny. Wszyscy czuli Wezwanie Dziekana. Glensha, musisz mi uwierzyć! Dziś wieczorem Sprzysiężenie miało największą szansę i na pewno ją wykorzysta! - A teraz jedyne, co mogę zrobić, to uciec do Zamku Malerris? Nie odejdę bez Cailet i Sany! - To twoje siostry, a nie materiał rozpłodowy! Sarra... Collan... wyobrażenia... pustka wypełniła się... Przyjemność? Ból? Glenin wyjęła niewielki zwój spod peleryny, ujęła w obie dłonie, i rzuciła na podłogę: ich oczom ukazało się aksamitne koło obrębione wykwintnym haftem, na tyle duże, aby dwoje ludzi mogło stanąć obok siebie. - Cailet idzie ze m n ą - rzekła Glenin. - Znajdź Sarrę i zabierz ją przez Drabinę Zdrajców w Akademii. Auvry Feiran postąpił krok naprzód. Widmo poruszyło się wraz z nim. - Nie zrobię tego. - Z r ó b to! Udowodnij mi, że nie jesteś już Magiem! Udowodnij, że mnie kochasz najbardziej! —• -Nie. Glenin zachłysnęła się i jej Kula Magiczna zapłonęła karmazynowo, potem niebiesko, wreszcie zawrzała ciemną purpurą, - Kłamałeś, całe życie kłamałeś! Zabrałeś mnie z sobą zamiast Sany, lecz wybrałbyś Cailet, gdybyś o niej wiedział! Ona ma dość magii, aby zostać Magiem Dziekanem! Największy klejnot, do którego narodzin ty się przyczyniłeś! Jakim ona byłaby Pierwszym Panem! - Mylisz się, Glensha.
190
- Kłamca! To jej chcesz. No dalej, popatrz, jak się kuli na podłodze! Przysięgam ci, że jest tak martwa, jakby nigdy się nie narodziła! Gwałtownie przeszedł przez Widmo. Moc trysnęła z Kuli szkarłatnymi promieniami, które dotarły do oczu i magii Cailet. - Twoja drogocenna córka, Dziekan, nie zrodzi żadnych Magicznych! Powiedz Sarrze, że mój syn i ja będziemy czekali na jej potomstwo! Jego Ochrony nabrzmiały niczym pęcherz pełen krwi, po czym opadły. Cailet krzyknęła, widząc znowu jak Taig pada śmiertelnie raniony, próbując jej bronić... Widmo skondensowało się w całkiem materialny, wysoki, czarny, przerażający kształt: Gorynel Desse. Glenin stanęła jedną stopą na aksamitnej Drabinie. Nie pojawiło się dokoła niej żadne Zaklęcie Wytłumiające, eliminujące inną magię; wściekła karmazynowa Kula wybuchła jeszcze wulkanem błysków skierowanych w rozciągnięte ciałojej ojca. - Nie możesz z powrotem zabrać Colana! - wrzasnęła. - Ani jego, ani Cailet. Oni należą do mnie! Kula przekształciła się w wąski promień magii, który przeciął Widmo Gorynela Desse'a i rękę, którą Auvry Feiran wyciągał w kierunku Cailet. Koniec promienia dotknął również jej ciała. Krzyknęła. Glenin również krzyknęła chwytając się za brzuch, jakby magia przekłuła jej łono. Zachwiała się i jęknęła, ale stała już na Drabinie obiema stopami. Zaklęcie dopełniło się. Zniknęła. Cailet poczuła straszliwe palenie w boku. Czarna tunika i koszula były rozerwane wzdłuż bioder, a brzegi tkaniny okopcone. Nie miała połowy piersi. Widmo Gorshy unosiło się tuż obok. Podniosła wzrok i spojrzała na niego, a potem na swoją zakrwawioną, okopconą dłoń. -Powinieneś stworzyć... również Uzdrawiacza-wykrztusiła. Z trudem łapała oddech, jęcząc, gdy z każdym wdechem żebra paliły ją żywym ogniem. Zmusiła się, aby usiąść. Przezwyciężając ból, ściągnęła chustę Miram z talii i przycisnęłają do poczerniałych oparzeń. Jakaś dłoń, prawdziwa, nie Widmowa, dotknęła jej kolana. Cailet... Przebacz mi. - Auvry podczołgał się bliżej. Jego prawa ręka, niemiłosiernie powykręcana, zwisała bezwładnie obok kilku białych ścięgien wystających pod barkiem. Nie widziała prawie ki wi; rana została przypalona rozżarzoną magią. - Okłamałem Glenin -powiedział. - Gdybym wiedział...
191
- C z y zrobiłbyś... -Zakłuło j ą w boku niczym nożem i zagryzła wargi walcząc z bólem. Łzy napłynęły jej do oczu. - Czy zrobiłbyś ze mnie Malerryjkę? - wyszeptała. - Nie. - Prawie się uśmiechnął. - Zo. ..zostałbym w domu. Poczuła bezsilną rozpacz, słysząc te słowa. Była pewna, że umiera. Lewą ręką przycisnęła mocniej chustę do rany, a prawą dotknęła twarzy swego ojca. - Wierzę ci - wyszeptała. Nie podnosząc wzroku dodała: -Gorsha... Znajdź Sanę. Potrzebuję jej. Zawahał się, błysnął zielonymi oczami, po czym pokręcił przecząco głową. - Idź! - rozkazała Dziekan Strażnikowi Magii. Pochylił głowę na znak posłuszeństwa i zniknął. Oczywiście to tylko wyobraźnia podsunęła jej słowa. —Auvry, przebacz mi -płynące z niezmiernej dali. -Cailet... ściśnij moją rękę. Mocniej. Zamknij oczy... o tak... tak... Poczuła leciutki przepływ magii, spływający po ręce i dalej po plecach, przez piersi do środka rany. - Ojcze, co robisz? - Ból zelżał o połowę. - Nigdy nie był ze mnie wielki Uzdrawiacz... nie potrafię ożywić... ale przynajmniej mogę... ci pomóc... Przerażona, spróbowała cofnąć rękę, lecz ojciec nie puszczał. - Pozwól mi, Cailet, proszę... Walczyłaby z nim, lecz kiedy zebrała siły, by wyszarpnąć dłoń, jego ręka zwisła bezwładnie, a on sam osunął się na ziemię. Był to ostatni przebłysk jego magii i oboje zdawali sobie z tego sprawę. Cailet głęboko odetchnęła. Kiedy odjęła chustę od rany, nie ujrzała już krwi. -Pamiętaj o Glenin-wyszeptał ojciec. Cailet uklękła i kładąc głowę Feirana na swoich kolanach, pogładziła go po twarzy. - Przepraszam. Powinnam była znaleźć sposób, by ją przekonać... - Może kiedyś... nadejdzie taki dzień. Musisz uważać na... cień, Cailet. Ona jest twoim cieniem... jedyną ciemnością, jaka może cię dotknąć... - A ja jestem jedynym światłem, jakie może ją dotknąć. Skinął głową, jakby wypowiedziała te myśli na głos. 1 umaił.
38
Pierwszą rzeczą, jaką usłyszał, był poszum, jak odgłos dalekiego wiatru. Zdziwiło go jednak, że jednocześnie z tym szumem słyszy również głos w swoim wnętrzu. - Niemądra dziewczyna ! Uśpienie zaklęciem to jedno, a śpiączka to co innego! Ładna mi „Pierwsza Reguła Magii"! Collan! Obudź się! Był zbyt rozleniwiony, by posłuchać nakazu. Rozkoszny ciężar głowy Sany na ramieniu skłaniał do wszystkiego, tylko nie do wstania; do tego miękkość trawy i sen, w który pragnął powrócić. Bardzo lubił spać. Głos jednak nie pozwalał mu zasnąć. - Collan! Otwórz oczy! Uchylił powieki, ale nic nie zobaczył. - Odejdź! - zamruczał i przycisnął wargi do jedwabistych włosów dziewczyny. - Collan! Poznał ten głos. Szarpnął się w bok, a ręką instynktownie poszukał noża lub miecza, podczas gdy Sarra, klnąc, gramoliła się ze swego przytulnego schronienia. Col prawie tego nie zauważył. Poza zasięgiem światła księżyca czaił się jeszcze jeden z tych stworów, które przyszły po Anniyas. Kiedy jednak przyjrzał się uważniej, widmo przybrało mglisty zarys postaci Gorynela Desse'a. Ale głos ani trochę nie przypominał basu Gorshy. - C o j e s t , u diabła? Głos odezwał się ponownie od strony Sarry. 13 -Atnbrai
1 9 3
- Obudź się i oprzytomniej, chłopcze - powiedział Falundir wewnątrz jego głowy. - Caiłet cię potrzebuje. - Collan? - Sarra odgarnęła włosy z twarzy. — Co się... o Święci! Urwę Cai za to głowę! Falundir przysiadł grzecznie na piętach. Widmo zniknęło. Collan potrząsnął głową, aby do końca oprzytomnieć. - Czy ty... do licha, ja cię słyszałem! - wrzasnął do Barda. Uśmiech pojawił się na ciemnej twarzy, a w niebieskich oczach zamigotały wesołe ogniki. - O czym ty mówisz? - domagała się odpowiedzi Sarra. - Col, obudź się. Musimy odnaleźć Cailet. Zerknęła na Barda i poleciła: - Jeśli wiesz, gdzie ona jest, prowadź nas do niej. Szybko! Stary człowiek pomógł jej wstać i pobiegli we dwójkę do Ośmiokątnego Dworu. Klnąc na czym świat stoi, Collan chwycił miecz i podążył za nimi. Sądząc po kącie padania promieni księżyca, mniej niż godzina upłynęła od momentu, gdy ostatni raz szedł tą drogą. W jakie tarapaty mogło popaść to stworzenie w tak niedługim czasie? W ogromne, jeżeli Glenin Feiran spełniła najczarniejsze oczekiwania Sarry i rzeczywiście przybyła. Poczuł wiatr na twarzy i zerwał z głowy ten okropny kaptur, dając włosom swobodę. Skąd u diabła, wziął się tutaj Falundir? I duch Gorynela Desse'a? I jak mógł, słysząc głos Barda, rozpoznać, że to jego głos? Nigdy go przedtem nie słyszał. Gdy spotkali Cailet przy bramie ogrodu, była zupełnie spokojna. Według trzeźwego osądu Cola - zmęczona, ale cała i zdrowa. Sarra przytuliła jądo siebie, dopytując z niepokojem, czy nic jej się nie stało. Collan rozglądał się podejrzliwie. Nigdzie śladu ani Glenin, ani Desse'a. Nic, tylko pusta przestrzeń Ośmiokątnego Dworu. - No, starczy już tego dobrego - oznajmił w końcu. - Powiesz nam wreszcie, co się tutaj stało, czy chcesz, żebyśmy zgadywali? - Opowiem wam wszystko, tylko nie teraz - obiecała Cailet. W tej chwili jest zbyt wiele do zrobienia. Cieszę się, Falundirze, z twojego przybycia. Sarra i Collan - wy idźcie do Podwójnej Spirali. Lada chwila pojawią się tam Magowie z Ryka. Wyjdźcie im na spotkanie. - Magowie? - Sarra przestała cokolwiek rozumieć. - Z Ryka? - powtórzył Collan jak echo. - Nie wspomniałam wam jeszcze? - uśmiechnęła się Cailet. Zwyciężyliśmy.
194
- Ale jak? - domagała się wyjaśnień Sarra. - Oni ci wszystko powiedzą. Muszę teraz zawołać innych Magów - spojrzała przez ramię. -Będątutaj w ciągu paru minut i znajdą Anniyas. Zajmij się nimi, Sarro, bardzo proszę. Nie mam na to teraz czasu. - Cai, poczekaj... a co z Glenin? - Ona odeszła. Przypuszczam, że nie będziemy mieli od niej wieści pizez - no, ładnych kilka lat. Wytłumaczę wam wszystko kiedy indziej - powtórzyła Cailet - Zaprowadź Magów na frontowy dziedziniec. Zostawcie ciało Anniyas, zajmę się nim później. Idźcie już. Dołączę do was, kiedy tylko będę mogła. Z tymi słowami wbiegła do środka - Kiedy ją znów złapię - mruknęła Sarra przez zaciśnięte zęby mam zamiar. - Co zrobisz?- uśmiechnął się miękko Collan. - Z pewnością coś odpowiedniego przyjdzie mi do głowy. Może ona i jest Magiem Dziekanem, ale nie zmienia to faktu, że to moja młodsza siostra, i... - 1 co? - powtórzył zupełnie innym tonem. W tym momencie Falundir zrobił coś zupełnie niesłychanego. Zaczął się śmiać. Sarra obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem i także się roześmiała. - Wyjaśnię ci wszystko później. Chodźmy, Coł. Kiedy znajdą Garona i Anniyas... - Powiesz mi teraz! - skierował pełne furii spojrzenie na Barda. Co w tym takiego śmiesznego? Falundir wskazał palcem na Colana, wciąż chichocząc. Sarra pociągnęła Cola za rękę. - Nie mamy czasu. Nie słyszysz ich? - przerwała i spojrzała na niego swymi niezgłębionymi, czarnymi oczami. - Col... to... to tajemnica. O mnie i o Cailet. Przysięgam, że... - ... powiesz mi później - dokończył Col z rozdrażnieniem. Dlaczego jestem taki zaskoczony? To, co obie mówicie, brzmi prawie identycznie. Chodźmy, Pierwsza Córko. Masz jak zwykle pierwszeństwo. Skłonił się jej przechodząc przez drzwi i aby się zrewanżować, szedł ku jej zdumieniu przepisowe dwa kroki z tyłu przez całą długość korytarza prowadzącego do Podwójnej Spirali. Falundir podążał w ślad za nimi, cicho jak Widmo, ale Col wiedział, że wciąż się z niego śmieje.
39
Caiłet stała nad ciałem swego ojca, zastanawiając się, dlaczego nie może płakać. Czuła, że powinna, lecz nie była w stanie. - Jeszcze zapłaczesz. Śmiem twierdzić, że będziesz płakać po nim bardziej niż po mnie. Odwróciła się gwałtownie w stronę Gorynela Desse'a. Był inny niż tam, na tafli z czarnego szkła, ale nie był również szepczącym w jej głowie Widmem, jak poprzednio. Był niematerialny, tak że nie mogła go dotknąć. Widziała wyraźnie turkusowe ośmiokąty, zdobiące białą ścianę za jego plecami. Ale mimo to był prawie taki sam, jak niegdyś, w młodości: pełen życia, czarnowłosy, zielonooki Mag Rycerz. Mistrz Miecza, pierwszy spośród Straży Dziekana... Jej opiekun, obrońca, nauczyciel. - Ty przeklęty synu Piątego! - Cailet zacisnęła pięści, marząc, aby go nimi stłuc, tak jak tam, na Obsydianowej Równinie. - Pozwoliłeś mu umrzeć! - Nic nie mogłem zrobić. On chciał umrzeć, Cailet. Glenin uznała, że broniąc ciebie, dopuścił się zdrady Malerryjczyków, a przede wszystkim zdrady jej samej. Sadzę, że po prostu wrócił do swojej dawnej osobowości. Ale... inni zdecydują. Nie rozumiała i nie chciała rozumieć. -Pozwoliłeś mu umrzeć i pozwoliłeś, żeby mnie zraniła. Dlaczego? Ponieważ nie zrobiłam tego, czego zawsze oczekiwałeś ode mnie?
196
- To jest twoja własna interpretacja. Glenin jest Malerryjką od stóp do głów. Jedyną osobą, która, według mnie, mogłaby jąprzekonać, jesteś ty. -- Więc dlaczego? Ciche westchnienie. - Nigdy nie przypuszczałem, że to się tak potoczy. - Dlaczego mi nie pomogłeś? Potrzebowałam cię... - Wszystko, czym jesteśmy, było do twojej dyspozycji. - Więc to, co się stało, jest moją winą? - Nie, moją. Caisha, nie mogłem jej powstrzymać. Nie jestem żywym Strażnikiem Magii, który potrafi odeprzeć malerryjskie czary. To moja wina i mój wstyd - myślałem, że Przekaz będzie wystarczająco dobrym obrońcą dla ciebie. Nie przypuszczałem, że G lenin mogłaby zrobić coś takiego komuś swej własnej Krwi. - On też nie przypuszczał. Wskazała na ciało ojca. - Obaj byliście w błędzie. Ale ja jestem tą, która za to płaci. -Wybacz mi. - Nigdy. Roztrzęsiona Cailet odwróciła się do niego tyłem. Obmacała bolące żebra, świadomie omijając ciężko zranione miejsce, które Ochrona jej ojca ukryła przed oczami ciekawskich. - Dlaczego jeszcze jesteś tutaj?- zapytała ostro. - Już cię nie potrzebuję. - Pewnego dnia będziesz mnie potrzebowała. Obiecuję, że wtedy będę przy tobie. - Niepotrzebna mi twoja łaska. -Wiem-powiedział, przybierając oficjalny ton. - Też tak uważam, Dziekanie. Po dłuższej chwili spytała: - Co z innymi? Może już ich nie ma? - Ich wiedza i doświadczenie już na zawsze należą do ciebie. Ale zabrali swoje Widma z sobą w chwili, kiedy umarli. Jeśli zaś chodzi o mnie... to, co ja wiem, wiesz i ty. Ale to, kim byłem, nie będzie już mieć na ciebie wpływu, nawet w niewielkim stopniu. Będzie mi ciebie brakowało, chociaż wątpię, by tobie brakowało mnie. - Masz rację. - Tak czy inaczej, Caisha... Poczuła, jak coś musnęło jej ramiona i włosy-czyjeś dłonie i usta, składające ostatnią, pożegnalną pieszczotę.
197
- Pamiętaj, jak bardzo cię kocham - zaszeptało Widmo i odeszło, rozpływając się w cichym poszumie wiatru. Odwróciła się, powtarzając jego imię. Jak on mógł twierdzić, że ją kocha, i jednocześnie pozwolić Glenin na to, co zrobiła? Spojrzała na ciało ojca. To on ją powstrzymał. Bronił jej, dla niej zginął. Poczuła łzy napływające do oczu. Nie, nie będzie płakać. Nie teraz. Słyszała głosy dochodzące z bliska. Wcześniej usunęła Anniyas. Musi zabrać stąd ciało ojca, zanim oni je znajdą. Nie miała dość siły, by unieść taki ciężar, ale z głębi jej umysłu wypłynęło Zaklęcie. Po raz pierwszy była to całkowicie jej własna magia: pewna, obdarzona prawdziwą mocą i siłą wiedzy. Rzuciła czar na ciało i patrzyła - nawet nie bardzo zdziwiona - jak cienka, prawie przezroczysta smuga białosrebrnej siły magicznej rozsnuwa się w powietrzu. Przez moment zawisła nad ciałem, by za chwilę owinąć je szczelnie miękkim, mglistym całunem. Proste zaklęcie uczyniło ją niewidzialną, jeszcze prostsze pozwoliło jej Zwinąć Przestrzeń. I poniosła ojca przez opustoszałe korytarze i ogrody aż nad brzeg rzeki, tak łatwo, jakby jego potężne ciało nie ważyło więcej niż ciało dziecka.
Część trzecia
Marzenia
1
Minęło pół nocy, zanim wszyscy Magowie przebywający w Ambiai pojawili się w wielkim kole przed Ośmiokątnym Dworem. Byli tam także Magowie uwolnieni z Ryka i zdumiewająca liczba ludzi zaklinających się, że byli w Sprzysiężeniu od samego początku. Flera Firennos, którą Sarra poznała w zeszłym roku, w niczym nie przypominała tamtej zgrzybiałej staruszki. Powitała Sarrębłyskiem w oku i szelmowskim uśmiechem. -Tyle lat minęło! To wygląda jak dobry kawał-niemal żałuję, że się skończyło! Wiele bym dała, żeby zobaczyć twarz Anniyas. Atak w ogóle, to co się z nią stało? - Dziekan czuwa nad wszystkim - wtrącił Collan spokojnie. - Czy mogę zaproponować pani krzesło? A może kieliszek wina? Znaleźli trochę starych mebli w tych samych komnatach, w których poprzedniej nocy Sarra spała na kosztownym dywanie z klasztoru. Pier Alvassy dostarczył wina - wielkie dębowe beczki z jednej z piwnic na przedmieściach. Przywiózł je tutaj rozklekotaną furmanką, ciągniętą przez rasowe, niezwykle obrażone tym faktem konie, należące do Tiomarin Garvedian - kuzynki Lusiry, prawie dorównującej jej urodą--- i Viko, jej piętnastoletniego syna. Gdy Collan oddalił się, aby przynieść obiecane wino, Kanclerz Firennos zwróciła się do Sarry: — Czarujący chłopiec. Ale od dzisiaj, kochana, spróbuj sama wybierać jego ubrania. Te purpurowe spodnie! Godne najwyższego ubolewania. On potrzebuje czegoś modnego, ale nie aż tak...
201
- ...wystawnego? -podsunęła Sarra, czując lekki zawrót głowy. Rzucającego się w oczy? Wytwornego? - Wyzywającego! - podsumowała starsza kobieta z tłumionym chichotem. Sarra zaczęła się śmiać chyba po raz pierwszy od lat - na samą myśl o dyktowaniu Collanowi, jak ma się ubierać. - Szepnę mu słówko - obiecała. - Dobra dziewczynka. Pewnego dnia, gdy będziemy miały więcej czasu, musisz mi opowiedzieć, gdzie go znalazłaś. - W burdelu - odpowiedziała. - Przepraszam, Pani Flero. Muszę pilnie porozmawiać z Uzdrawiaczem Adennosem. Nie było łatwo go znaleźć na tłumnej uroczystości. Ktoś rozpalił ognisko w samym centrum kręgu i Sarra zastanawiała się, czy starszym Magom tak samo boleśnie jak jej przypominało ono inne ognie w Ambrai. Nareszcie zobaczyła Elo tańczącego z Lusirą, przy akompaniamencie spontanicznie zaimprowizowanej orkiestry, składającej się z lutni, mandolin i bębnów. Zanim Sarra zdążyła ich dopaść, otoczyły jąramiona Collana. - Zdaje się, że ten taniec należy do mnie - powiedział przeciągle. - Ten i wszystkie inne, dopóki oboje będziemy mogli ustać na nogach. -Ale...Cailet... -Jeżeli powiedziała, że przyjdzie, to dotrzyma słowa. Sarro, przecież zwyciężyliśmy. Pozwól sobie na radość. Tak, wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście wygrali. Ale ona nie miała w tym swojego udziału, nawet nic o tym nie wiedziała aż do chwili, gdy spotkali trójkę Kanclerzy, należących do Sprzysiężenia od samego początku. Nie było rady, tamci musieli się bardzo gęsto tłumaczyć. Sarra zdawała sobie sprawę jak dziecinna była jej pretensja, że nie brała udziału w tym najważniejszym wydarzeniu stulecia, ale nie mogła nic poradzić - było to po prostu silniejsze od niej. - Uważaj - upomniał ją Col. - Już drugi raz nadepnęłaś mi na nogę. -Trzeci. Jeśli się dobrze zastanowić, to była w samym środku wydarzeń. Gromadziła Magów wraz z Alinem i Vałem; inicjowała pierwsze konkretne zmiany w prawie spadkowym od dwunastu Pokoleń; pomagała tak wielu Magom w ucieczce, a co najważniejsze wymogła na Gorynelu Dessem, żeby Cailet dano dostęp do jej własnej mocy.To nie brak uczestnictwa j ą zdenerwował, zdecydowała. To brak perspektyw. Planując i działając, przedłożyła strategię nad
202
ostateczny cel. Nie myślała, co jej to da później - nie wybiegała w przyszłość dalej niż o dzień czy tydzień. Był to naprawdę wspaniały sposób na prowadzenie rewolucji. Wszyscy inni po prostu poczekali na odpowiedni moment. Ta noc była doskonała. Ponad stu Strażników Magii przetrzymywanych na Dworze w Ryka; Legion nieobecny, Gwardia Rady osłabiona; zaś każdy, kto się liczył, świętował urodziny Garona, syna Anniyas, w Malachitowym Dworze. Byliby głupcami, przepuszczając taką okazję. Zresztą wielu z obecnych głupio się teraz zachowywało. Oprócz starannie wybranych Magów i Sprzysiężonych, pozostawionych w Ryka dla zabezpieczenia spraw rządowych, wszyscy inni tańczyli, śpiewali, pili i postępowali tak, jakby mijająca właśnie noc należała do Kiy, a nie do Sirralli. - Przestań myśleć tak głośno, bo nie słychać muzyki. Zresztą po co w ogóle myślisz? Gdzie się podział twój romantyzm? Powinnaś... - ...uśmiechać się jak idiotka, drżąca z rozkoszy, że tańczy w twoich ramionach? - O właśnie, dokładnie tak - odpowiedział ze śmiechem. - Oj, lepiej idź uganiać się za Imi Gorrst wokół ogniska. A poza tym chce mi się pić. - W porządku. Może parę drinków poprawi ci nastrój. Poprowadził ją do furmanek, na których stały beczki z winem. Ich zawartość znikała w zastraszającym tempie. Opuścił ją z ukłonem, mówiąc: - Za twoim pozwoleniem, Pierwsza Córko - lub bez! Zbliżył się Granon Isidir, ofiarowując jej napełniony po brzegi, kryształowy kielich: - Będzie dla mnie zaszczytem, Pani, jeżeli zechcesz podzielić ze mną ten puchar! Pienisty napój był niedostatecznie schłodzony, ale i tak spływał przyjemnie do gardła, wywołując znajome, leciutkie mrowienie. - Dziękuję. Czy nie ma tu wystarczającej ilości naczyń? -Niestety. Ja przywiozłem ten kielich z Ryka. - Co za dalekowzroczność, Domnilńók. - Proszę mi mówić Granon, tak jak prosiłem. Wskazał miejsce z dala od tłumu cisnącego się wokół furmanek. Poszła za nim w kierunku rzeźbionej w kamieniu ławy i usiadła na jej krawędzi. - Pani Sarro, niezupełnie jesteś zorientowana w tym, co się tutaj dzieje', prawda?
203
-Rzeczywiście, niezupełnie-przyznała szczerze. - Oświeć mnie, proszę. - Z przyjemnością. - Uśmiechnął się. - To długa opowieść. Mam nadzieję, że przez ten czas skupisz na mnie swoją uwagę. - Skróć j ą - poradziła mu, oddając puchar. - Skoro tak sobie życzysz. Wielkie larum podniosło się w Shirach po pojmaniu i egzekucji Strażników Magii - wielu z nich cieszyło się ogromnym szacunkiem w swych regionach. To stało się iskrą zapalną. Padła ona na podatny grunt, spowodowany powszechnym posądzeniem Anniyas i Feiranów o nadużywanie władzy. Urazy, skargi... - 1 udaremnione intrygi? Domni łsidir, a dlaczego ty przystałeś do Sprzysiężenia? - Ponieważ tak mi kazała moja prababka! Prawdę mówiąc, Pani Sarro, masz rację z tymi intrygami. Sądzę, że był to główny powód, dla którego przyłączył się do nas na przykład Domburr. - A jakie były twoje motywy? -Poza poszanowaniem rozkazów Pierwszej Córki Krwi łsidir... tutaj jego ton zabarwił się najszczerszą pogardą - ...osobiście nie miałem zamiaru stać się poddanym Garona Anniyasa. Decyzja o dziedziczeniu przez ciebie fortuny Sleginów uczyniła wyłom w wielu ustawach. Jednak nieżyjąca Pierwsza Kanclerz próbowałaby przy pierwszej nadarzającej się sposobności wykorzystać to do swoich celów. - Odstępując swojemu synowi własne miejsce w Radzie powiedziała San a ze zrozumieniem. - Spodziewałam się czegoś takiego. - A więc twoja przenikliwość przewyższa urodę — chociaż, jak wiadomo, jest ona niezrównana. - Czy ty rzeczywiście myślisz, że Garon Anniyas mógłby przejąć to, czego chciała dla siebie Glenin Feiran - a jeśli nawet, to na jak długo? - Powinienem był pamiętać, że komplementy nie robią na tobie żadnego wrażenia. Moim zdaniem, nie było wielkiego wyboru pomiędzy nimi. ł choć rządy kobiece tradycyjnie są uważane za lepsze niż męskie, to jeśli w grę wchodzi taka kobieta... - zakończył z wymownym wzruszeniem ramion. - Powiedz mi coś więcej. Jak ty zostałeś w to wplątany? Podał jej szklankę wina i przysiadł obok. - Mówiąc otwarcie, jestem najbardziej obiecującym ze wszystkich moich kuzynów. Od dziecka przygotowywano mnie do pracy w Zgromadzeniu i w Radzie. Kilka lat temu Telomir Renne zwrócił się do mnie, nie wprost oczywiście. Kiedy odważyłem się porozmawiać
204
z naszą groźną Pierwszą Córką, zorientowałem się, że Renne mówił z nią już wcześniej, nawet przed rozmową ze mną. Za jej aprobatą przyłączyłem się do Sprzysiężenia. Nagle roześmiał się. - Zaledwie przed tygodniem dowiedziałem się, że przywódcą Sprzysiężenia w Ryka była przez cały czas Flera Firennos! - Rzeczywiście szokujące - zgodziła się Sarra. - Co dalej? -Dzisiejszej nocy jest nas tutaj zaledwie niewielka część. Nasza trójka z Rady-zwerbowałem jeszcze IrienaDomburra po jego elekcji -jest najbardziej widoczna. Są również tuziny członków Zgromadzenia i oficjalnych przedstawicieli rządu różnej rangi. Każdy z nich jest w centrum koła... - ... którego szprychy sięgają do czterech lub pięciu innych, przyłączając się do osi następnego koła - dokończyła. - No właśnie. Naturalnie ty stanowisz centrum swojego własnego koła. Sarra skinęła głową i wstała. - Wszystko będzie dobrze, Domni łsidir, jak długo koła będą się toczyć w tym samym kierunku. - Granon, proszę. - I z tą samą prędkością-dodała. - Dziękuję za informacje i za potwierdzenie moich przypuszczeń. Ach, tak, i za wino. - 1 zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Sarra uśmiechnęła się, postawiła szklankę na kamieniu i odeszła. Chwyciła pierwszy napotkany kielich - ogromny puchar, przeznaczony do słabego piwa - i zaczęła łapczywie pić w nadziei, że to ostudzi jej gniew. Właściwie całe dotychczasowe życie spędziła pogrążona w całkowitej nieświadomości. Dotyczyło to i Cailet, i Sprzysiężenia, i właściwie wszystkiego, co miało jakąkolwiek wagę. Wiedza jest potęgą, widać to było wyraźnie na przykładzie jej sióstr. Od tej chwili Sarra i ignorancja wezmą rozbrat na zawsze. Ale najpierw musiała jeszcze zająć się kilkoma sprawami. Okrążając ognisko znalazła Flerę Firennos i przykucnęła obok jej krzesła. - Czy mogę prosić o wyświadczenie mi pewnej łaski, Pani? Stopy starej kobiety poruszały się w lytm muzyki, ale spojrzała na Sarrę uważnie. - Hmm? Oczywiście, moja droga. - W Cantratown żyje młoda kobieta, nosząca twoje Nazwisko, z cztero- lub pięcioletnim chłopcem. Zmarszczyła brwi, próbując sobie przypomnieć.
205
- Firennos, Cantratown... aaa, czyżby chodziło ci o Rinę? Przyjaźnicie się? Muszę przyznać, że nie lubięjej zbytnio. A jej matka jest zwykłą wiedźmą. Wnuczka kuzynki mojej praprababki - a może jej siostra? - Rina Firennos, to musi być ona. Niezamężna. - 1 pewnie taka już zostanie. Jest jedną z tych dziewcząt, które idą do łóżka z każdym, kto się nawinie, a jeśli urodzi się dziecko - nikogo nie obchodzi, kto jest ojcem tego biednego szczeniaka. Nie popieram rozwiązłego trybu życia, kiedy każde dziecko ma się z kim innym. No bo kto zajmuje się wychowaniem dzieci, jeżeli nie ma w domu ojca? - Zgadzam się z tobą całkowicie - powiedziała Sarra. - Ona nie jest mojąprzyjaciółką, ale ojciec jej syna był mi bardzo drogi. Valirion Maurgen. - Nie myślisz chyba o tym bardzo atrakcyjnym chłopcu, który był z tobą na dworze w Ryka? Ciemny, z palącym wzrokiem? Zbudowany jak zapaśnik i o wyglądzie pirata? Sarra roześmiała się na taki opis, wiedząc, jak bardzo spodobałby się Val owi. - Tak, to on, wypisz wymaluj. Był ojcem małego synka Riny. - Był? No tak. Słyszałam coś niecoś o tym, co działo się u Lilen w Longriding. Ty posłałaś tam kogoś, a potem dalej, do Ostinhold, czyż nie tak było? Sarra nie mogła wyjść z podziwu, jakim cudem starszej pani udało się tak długo zachowywać pozory całkowitego zdziecinnienia. - Na rozkaz Dziekana. Ale syn Vala... - Czy ty chciałabyś go wychowywać? - Myślę, że Maurgenowie by chcieli. Rozmawiałam z Bironem, bliźniaczym bratem Vala; jest o, tam, tańczy z Elin Alvassy. Wiem, to skandal nawet pomyśleć o opiece nad dzieckiem rodziny ze strony ojca, ale on jest tylko synem... i jednocześnie wszystkim, co Maurgenom pozostało po Valu. Pani pociągnęła łyk wina i rzekła: - Ona będzie chciała jakiejś rekompensaty. - 1 dostanie ją. Ale nie od Maurgenów; Sarra była teraz właścicielka sporego majątku, a czym są pieniądze, jeśli nie można ich użyć w dobrym celu? -Biorąc pod uwagę, jak bardzo nie lubię tej gałęzi mojej rodziny, oraz to, że Rina ma jeszcze dwie córki, teraz zaś jest znowu w ciąży powiadam ci, ta dziewczyna nie ma za grosz poczucia przyzwoitości zajmę się tym.
206
Zerknęła na Sarrę spod oka. - A co z tobą, hmm? Wciążjeszcze nie jesteś zamężna. Ten Minstrel wydaje się być całkiem odpowiednim kandydatem dla ciebie, zwłaszcza jeśli poznaliście się w burdelu. Sarra zarumieniła się, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu. Gdyby Allynnis Ambrai i Flera Firennos kiedykolwiek się spotkały, albo od razu przypadłyby sobie do gustu, albo też natychmiast się pozabijały. Silne osobowości z tego samego Pokolenia nie pozostawiały miejsca na nic innego. Sarra zaś, o całe dwa Pokolenia młodsza od Kanclerz Firennos, potrafiła jednocześnie mieć trochę za złe starszej damie jej niedelikatne komentarze i zarazem śmiać się z jej bezpardonowej szczerości. - On nie jest moim Minstrelem. - Pamiętając jednak, co się stało, gdy powiedziała tak ostatnim razem, dodała: - Jeszcze nie. - Więc co ty jeszcze tutaj robisz? Ja spotkałam mojego pierwszego i najlepszego męża na balu w Dzień Św. Sirrali! - Dała Sarrze kuksańca. - Uciekaj, dziewczyno! Już cię tu nie ma! I w samą porę. Tomarin Garvedian przyglądała się Colowi z całkiem otwartym, głębokim zainteresowaniem. Ona go po prostu pożera wzrokiem, myślała Sarra, odrzucając na bok wszelką godność i maszerując w dół schodów, by wziąć to, co jej.
1
Collan zachowywał się wspaniale. Naprawdę. Kiedy przystojniak z rodu Krwi namówił Sarrę na prywatną rozmowę, on poszedł tańczyć z Imi Gorrst i tylko dwa razy spojrzał w ich stronę. Może trzy. Albo cztery, ale na pewno nie więcej. Nie był zazdrosny. Isidir nie był nawet w typie Sarry. Zbyt gładki, zbyt dobrze ułożony, zbyt elegancki. Puszyć się tu będzie, laluś jeden, myślał z prawdziwym obrzydzeniem, podczas gdyjajestem odstrojony całkiem jak chłoptaś z burdelu. Przynajmniej sam nie wybierał tego, co miał na sobie. Nie on był za to odpowiedzialny. Zdziwiony kobiecy głos zapytał: - To jest Collan? - Odwrócił głowę. Piękne panie Garvedian przyglądały mu się; Lusira z uśmiechem, zaś jej kuzynka Tiomarin z pełną zaskoczenia fascynacją. Uśmiechnął się do nich, ale bez zwykłego w takich razach mrugnięcia. Zacisnął zęby, uświadamiając sobie, że oto już dostosowuje swoje zachowanie do kaprysów pięknych kobiet. Zauważył też, że taniec uraża jego obolałe stopy. Zdrowy chlust alkoholu - do gardła, nie do buta - trochę złagodził cierpienie. Kiedy jednak spojrzał znowu na Sarrę, przyjmowała już dłoń Riddona Slegina, porywającego j ą do kolejnego tańca. Miram Ostin zbliżyła się, aby spytać, kiedy Cailet przyłączy się do nich. Powiedział jej to samo co Sarze, że Cailet zjawi się wkrótce.
208
Sarra tańczyła teraz z Telomirern Renne'm. Syn Desse'a - już samo to było wystarczająco dziwne, a w dodatku Sarra i Cailet były siostrami! Próbował zrozumieć, czy są siostrami Liwellan, czy Rille. W końcu miał przecież prawo wiedzieć - będzie to kiedyś Nazwisko jego dzieci. Dzieci: to słowo przepłynęło marząco przez jego umysł, tak jak on wirował i płynął w rytmie walca wokół ogniska z Miram. Górka, oczywiście - Pierwsza Córka, dziedzicząca Nazwisko (jakiekolwiek by ono nie było)... mała dziewczynka z czarnymi oczami Sany... z jej złotymi włosami... jej uśmiechem-i z jego talentem muzycznym. I syn, ale nie z jego wyglądem, któiy przysparzał mu tak wielu kłopotów z kobietami. Często były to całkiem przyjemne kłopoty, ale zważywszy na to, że takie przygody były ledwie tolerowane u praktycznie bezimiennego, wędrownego Minstrela, w wyższych sferach wywołałyby z pewnością jawne zgorszenie. Nie w tym rzecz, aby jego potomstwo miało stanowić wzór wszystkich wątpliwych cnót córek i synów Krwi, jak ten tam... och, jakże niezwykle czarujący Isidir, kłaniający się właśnie uniżenie Sarrze na zakończenie tańca... Collan syknął, nie zdając sobie z tego sprawy. Dopiero zaskoczone spojrzenie Miram, ustępujące po chwili pełnemu zrozumienia uśmiechowi, przywróciło go do rzeczywistości. Musi sprawić, by Sarra go poślubiła. W końcu to przecież mężowie wychowujądzieci. Tak było zawsze i tak będzie w przypadku jego dzieci. Żadnych zarozumiałych pielęgniarek, prywatnych nauczycieli, zadzierających nosa guwernantek, przemieniających jego synów w... Sarra przepłynęła tuż obok, przyciągana zdecydowanie zbyt blisko przez usłużne ramiona kolejnego chętnego Wysoko Urodzonego, tym razem Domburra. Coś wewnątrz Collana pękło, dysząc odwiecznym, nie stłumionym przez Trzydzieści Pokoleń, rykiem męskiego zwierzęcia: „ MOJA!" Collan postąpił naprzód, zdecydowany bić, kogo popadnie. Czyjaś ręka dotknęła jego łokcia, odwrócił się. Błękitne oczy Barda Falundira, rozjaśnione jeszcze bardziej niż zwykle wypitym winem, spoglądały na niego z nie skrywanym rozbawieniem. Collan roześmiał się i położył ręce na kościstych ramionach Barda - Niech diabli porwą tamtego starego człowieka, że kazał mi na tyle lat zapomnieć o tobie. Mam nadzieję, że chociaż w części oddawałem sprawiedliwość twojej lutni i twym pieśniom przez te wszystkie lata? 14 - Anibrai
209
Falundir uśmiechnął się, mrucząc nisko, jakby naśladował kota. Okaleczona dłoń podniosła się, trącając policzek Cola z delikatną czułością. - Odpowiedz mi na jedno pytanie. Jak mogłem cię wcześniej usłyszeć? Czy jesteś może Magiczny? Czy też tylko mi się to przyśniło? - Westchnął z rezygnacją. - Jeżeli zgadnę, czy dasz mi do zrozumienia, że mam rację? Ciemna brew uniosła się zabawnie. Następnie Falundir odwrócił się, wskazując najpierw na naprędce zaaranżowaną orkiestrę, a potem na Cola. - Teraz? Tutaj? - Bard skinął głową, a Collan nerwowo rozprostował palce i zwierzył mu się: - Kiedy byłem tam, przez chwilę myślałem, że nigdy nie będę już w stanie... Falundir skinął głową z powagą. On wiedział - jakim sposobem, pozostawało tajemnicą do późniejszego rozwiązania, ale nie ulegało wątpliwości, że wiedział na pewno. Riddon przychwycił spojrzenie Cola, trzymającego lutnię, i krzyknął, by się uciszono. Po dłuższej chwili zapadła cisza. Collan z pożyczonym instrumentem wspiął się na pierwszy ze stopni prowadzących do Ośmiokątnego Dworu i stanął twarzą do pomrukującego tłumu. Przypomniał sobie, jak po raz pierwszy stał przed tak ogromnym zgromadzeniem. Wydawało się, jak powiedział sobie z ironią, że chociaż wtedy był niewolnikiem, a teraz wolnym człowiekiem, należał do kategorii ludzi skazanych na noszenie okropnego odzienia, będącego własnością innych. Patrząc na ożywione twarze ludzi wokół ogniska, zastanawiał się, co mógłby dla nich zagrać. Dla siebie, dla Sarry i Cailet, dla Taiga i Veralda, a nawet dla starego Gorynela Desse'a. Jego wzrok napotkał spojrzenie Falundira i nagle palce same zaczęły drżeć na strunach, jak kamertony. Powoli, z prawie nabożnym namaszczeniem, zaczął grać pierwsze takty „Długiego Słońca".
3
Ocierając pot z czoła, Cailet odwróciła się, by ocenić swoją pracę. Niemal doskonały krąg, uformowany z pokruszonych kamieni i rzecznych skał, miał prawie siedem stóp średnicy. Wewnątrz ułożony był potężny stos z drewna, gałęzi i na wpół spalonych, smolnych szczap, będących pozostałościami barek, na których przybyli do Ambrai. Wkrótce ciało Auvry'ego Feirana spocznie na nim. Dym i płomienie wzniosą się do nieba, pozostawiając do jutra tylko garść popiołów. Może z czasem będzie w stanie płakać. Odwróciła głowę, słysząc plusk wody. Jakiś ptak głośno obwieszczał swój łowiecki sukces. Chwilę później woda wygładziła się, stając się czarnym lustrem dla milionów gwiazd. Cailet podniosła zbolałe oczy, wbijając je w niebo, na którym właśnie zaszła Pani Luna, ustępując miejsca blaskowi gwiazd. Towarzysze samotnych, długich nocy na Pustkowiu; rozedrgane srebrem, nocne malowidło, zmieniające się wraz z sezonami. Teraz była wiosna. Fielto prowadziła swego konia nisko po nieboskłonie, Lutnia Velenne była niewidoczna, choć zwinięte struny Colynny nadal pobłyskiwały z oddali. Długi, pokryty węzłami gwiazd sznur, trzymany przez Tamasa, rozsypywał się poniżej w połyskującą wyraźnymi punktami gwiazd Rzekę Mittru, z której pewna dłoń Ilsevet wyciągała Rybę. Gwiezdne opowieści, zapisane świetliście dawńo, dawno temu. Jednak żadna nowa historia nie znajdzie tam 211
już swojego miejsca; ludzkie losy znaczyły dla gwiazd mniej, niż ryba złowiona przez ptaka dla rzeki. Znalazła w tym pocieszenie. Dało jej to jakiś dystans, pomogło znieść uczucie bólu i porażki. Zdjęła ubranie i naga wślizgnęła się do rzeki. Chłód i czystość; woda zdawała się obmywać jej ciało aż do kości - nawet tam, gdzie widniały osmalone strupy, gdzie jeszcze niedawno była pierś. Z wahaniem dotknęła swych okaleczeń: co z nich pozostało? Nietknięta aureola sutki, sprężysta skóra i mięśnie, schodzące się pewnym łukiem tuż przy mostku. Gdyby jej ojciec nie przyjął na siebie większej części magicznego uderzenia, moc Glenin obróciłaby w popiół jej serce. Ściągnęła ramiona: tylko niewielki ból, rwanie okrutnie potraktowanych mięśni. Strata może być łatwo ukryta. Nie Ochroniona, tak, jak to robiła wcześniej; wystarczy jakaś wkładka, czy specjalna koszulka, sprawiająca wrażenie... Nie. Będzie nakładać to zaklęcie każdego ranka, jak tylko się obudzi, aż do końca życia. Jako swoiste memento. Zanurkowała głęboko, a następnie zaczęła płynąć na plecach. Nie byłajuż dziewczyną zakochaną w gwiazdach. Tak wiele utraciła, tak wiele zostało wtłoczone przemocą w jej kompletnie nie przygotowany umysł. Nie mogła już dłużej wpatrywać się z bijącym sercem w nocne niebo, aby czuć jego pierwotną moc. Mag Dziekan nie będzie już nigdy wolna od swej magii. Od tej chwili będzie się wyróżniać. Jej życie było cenne: nie przez to, kim była, lecz przez to, kim się stała. Prąd rzeki nagle zacisnął się wokół niej, jak pułapka. Przez chwilę walczyła z narastającą paniką. Miała przecież obowiązki, powinności, była odpowiedzialna - wszystkie te słowa były solidnymi, złotymi kratami więzienia, w jakie zamieniło się jej życie. Tchórz. Cicho wynurzyła się z wody, strząsnęłakrople z mokrych włosów i ubrała się, wtłaczając się z powrotem w swój mundur. Miała go na sobie niecały dzień, a już czuła, jakby nosiła go przez całe życie. Mądry Telo Renne zszywał i naprawiał rozdarty materiał, cerował dziury, a robił to tak zręcznie, że tylko Cailet wiedziała, gdzie kiedyś były. Teraz ona była rozdarta, ale zaklęcie mogło skryć jej rany równie skutecznie, jak praca Telo skryła niedostatki jej ubrania. I nikt nigdy o niczym się nie dowie. Cailet wróciła do kamiennego kręgu i przygotowała małe palenisko w piaszczystej glebie. Drzewa stały na swoich miejscach, ptak wciąż
212
śpiewał, rzeka spokojnie płynęła. O milę stąd przy Ośmiokątnym Dworze trwały uroczystości. Triumf. Cierpliwie starała się rozniecić ogień. Zastanawiała się, co właściwie wygrała. Czy istnieje coś takiego, jak „czyste" zwycięstwo? Za wszystko trzeba zapłacić w taki czy inny sposób. Czy istnieje jakaś równowaga zysków i strat? Kiedy stos zajął się płomieniem, Cailet podniosła się i spojrzała na ciało zmarłego. Czy śmierć Auvry'ego Feirana była zwycięstwem? Czy była jedyną, która odczuwała stratę ojca? Na pól przymknąwszy oczy, wypowiedziała cicho i miękko tamto słowo. Nic się nie wydarzyło, kompletnie nic. Żadnego szeptu, poruszenia w nocnym powietrzu. Tylko własne, pulsujące zmęczenie. Martwe ciało stało się znów ciężkie, jakby czyny całego życia osiadły na nim, przygniatając do ziemi. Ujęła je z całej siły pod ramiona, ciągnąc w stronę stosu. Potknęła się i upadła na kolana. Dłonie zsunęły się po żebrach zmarłego - i wtedy wyczuła to. Mała sakiewka schowana w kieszeni kamizelki, zakrywana dotąd skutecznie przez obszerną opończę. Przysiadła na piętach, rozplątując w milczeniu ozdobne sznurki. Na nadstawioną dłoń wypadły dwie srebrne spinki. Miecz i Świeca. Auvry Feiran został uznany tylko za Ucznia. Poprzysiągł przecież posłuszeństwo Strażnikom Magii, cały czas potajemnie będąc Magiem Rycerzem, więcej - Strażnikiem Dziekana. Zacisnęła palce wokół srebrnych odznak, wyczuwała ich kształt i znaczenie. Przewodnik i Opiekun. To on był przewodnikiem Glenin do Malenyjczyków, ale w końcu został opiekunem Cailet. Ukryła odznaki w dłoni i patrzyła, jak ciepłe blaski płomieni tańczą wokół martwej twarzy ojca. Wsunęła insygnia do kieszeni swojej tuniki i ponownie spróbowała unieść ciało. Było teraz zadziwiająco lekkie, jakby jego waga pomniejszyła się nie tylko o dwie niewielkie spinki. Wstrzymała oddech zastanawiając się, czy poprowadzono jej rękę, by odnalazła insygnia, i czy ośmieli się jeszcze kiedykolwiek użyć magii. W tym momencie była temu bardzo niechętna. Gdy złożyła ciało w kręgu, uklękła przed nim, szukając odpowiednio długiego łuczywa, które podpaliłoby stos. Starała się wytłumaczyć przed samą sobą nagłe pieczenie oczu zwyczajnym zmęczeniem. Siebie nie mogła jednak oszukać. Nawet gdyby zbudowała Auvry'emu Feiranowi stos pogrzebowy na miarę świątyni z płomieni, sięgającej gwiazd, nie zmieniłoby to absolutnie nic. Ambrai,
213
Roseguard, nawet Zamek Malerris - tyle istnień zwodzonych i uśmiercanych, tyle magii wykorzystywanej po to, by czynić zło. W całym wszechświecie nie było takiej łaski, która zdolna byłaby oczyścić tego człowieka. I jego córka dobrze o tym wiedziała. Zrobił to co zrobił, a teraz nie żył. To, czego nauczyli go Strażnicy, wykorzystał w służbie Malerryjczyków - a następnie odmówił im uśmiercenia Dziekana. Chciała wierzyć, że zrobił to z miłości do niej, ostatniej z jego córek. W końcu użył ostatka swojej mocy, by ją uzdrowić najlepiej, jak tylko potrafił. W ostatecznym rozrachunku był Strażnikiem Magii chroniącym Dziekana. Swoją córkę. Gdyby wiedział o niej wtedy, wiele lat temu, zostałby... Ale co pchnęło go do Malerryjczyków? Przyjemność/ból... Wpatrzyła się w płomienie. Glenin pokazała jej, czym jest prawdziwa siła. Przypadek, nie wybór, stanął pomiędzy Cailet a tym, czym stał się jej ojciec. On umarł. Nie było tutaj zwycięzców, tylko pokonani. Kiedy zaś przyjdzie jej własny czas, by stanąć przed Św. Veneklosem... Sędzia nie jest nikim innym niż tylko księgowym, zapisującym w jednej kolumnie długi, zaś w drugiej zasługi. Zaś Flerna Znużona sumuje je potem na swoim Liczydle. Cailet wyciągnęła z płomieni długą, cienką gałąź i cisnęła ją na ciało ojca. Ogień liznął opończę, zamigotał i rozbłysnął pełnym blaskiem.
4
Zebrali się na przeciwległym brzegu rzeki, w zakolu osmalonych ogniem drzew. Zamglone, a jednak o ludzkich kształtach cienie spływały wolno znad nurtu rzeki. Pełgające ogniki opalizowały nad koronami drzew, zanim zstąpiły na ziemię. Zbierali się w absolutnej ciszy, podczas gdy ostatnio powołana spośród nich - i być może w ogóle ostatnia układała stos pogrzebowy dla swego ojca. - Oto zgromadziliśmy się - powiedział melodyjny kobiecy głos by przeprowadzić ostateczną ocenę... - Przerwała, jej ton stał się mniej oficjalny. - 1 tu stajemy przed podstawowym pytaniem, prawda? Tytuł, jaki mu nadamy, zdecyduje właściwie o tym, jak go osądzimy. Dziekan Garvedian, ty znałaś go najlepiej. - Z wyjątkiem ciebie, Pierwsza Dziekan. Ty znasz wszystkich Magicznych. Aleja chciałabym zabrać głos jako ostatnia, jeżeli inni nie będą mieli nic przeciwko temu. - Dobrze. Dziekan Rengirt? - Nie widzę tutaj żadnej kwestii. Za posianie ziarna destrukcji Dzikiej Mocy, jakąbyła Anniyas, rozgrzeszam. Pozwólmy mu pozostać znanym jako Auvry Feiran, Strażnik Magii. Niewielki wzrost napięcia: oni czekali na ten moment przez wiele lat, obserwując, ważąc motywy, czynności i konsekwencje. To, że pierwszy z sądzących tak łatwo rozgrzeszył, jednych intrygowało, innyćh przerażało. Niektórzy zaniemówili z oburzenia.
215
- Dziekan Shellin. - Z uwagi na zachowanie przy życiu Barda Falundira, rozgrzeszam. - Dziekan Bertolin. - Za ściganie i morderstwa Strażników Magii, przeklinam. Niech pozostanie znany jako Malerryjczyk i na zawsze błąka się po Martwym Białym Lesie. I tak kolejno wywoływano imiona. Niektórych nie słyszano w Lenfell od pokoleń. Sądy były wydawane i uzasadniane. Za spłodzenie Sarry i Cailet, rozgrzeszam. Za danie życia i zdeprawowanie Glenin, przeklinam. Za spowodowanie śmierci niezliczonej ilości osób, przeklinam. Za otwarcie dróg wrogom... za uratowanie Gorynela Desse'a... za oszczędzenie Minstrela... za Ambrai... Bardów... Uzdrawiaczy... Roseguard... za fałsz... za brak honoru... za arogancję... za przerost ambicji... - Dziekan Adęnnos. - Pierwsza Dziekan, wszyscy mamy powody, by go przekląć. Ważne powody. Ale jest dziewczyna. Widoczna za rzeką szczupła, blada postać zanurkowała w cienie płycizny, a za chwilę wynurzyła się, spoglądając w gwiazdy. - Dokładnie. Cailet Ambrai, nowa Dziekan, która będzie kontynuować nasze dzieło. - Moja droga Leninor, kiedy o to właśnie chodzi. Co z nową Dziekan? Nikt z obecnie żyjących nie dorównuje jej mocą. Wiem to najlepiej, w końcu to ja Przekazałem jej moc. Ale spuścizna jej ojca... - Z całym szacunkiem - odezwał się Bertolin - czy wy poważnie proponujecie, aby darować Feiranowi przez wzgląd na dziewczynę? Każecie nam zapomnieć o jego zbrodniach? - A czy Cailet je zapomni? - odparła Leninor Garvedian. - Dzisiejszej nocy oceniamy czyny ojca - przypomniał im Stene. -Kiedyś nadejdzie również czas córki, jak nadszedł dla każdego z nas. Lusath Adennos powiedział gwałtownie: - Jeżeli wyklniemy jego, musimy skazać także i ją. Wątpliwości mogłyby ją zniszczyć. Nie uwierzy w miłosierdzie, jeżeli my nie będziemy potrafili go okazać. - A sprawiedliwość? - spytała Trevian. - Po tym wszystkim, co zrobił... Stene przerwał jej. - Czy jest możliwe, by ona kochała to monstrum, które jąspłodziło? - Nie żadne monstrum - odparła Dziekan Bekke. - Strażnika Magii.
216
-Naprawdę, Caitirin! - Spokój - nakazała Pierwsza Dziekan i wszyscy uciszyli się na moment. - Leninor, czy masz coś jeszcze do powiedzenia? - Zawsze ma - mruknął ktoś. - A pewnie, że mam! Być może uważacie mnie za głupią, bo przez te wszystkie lata czuwałam nad Collanem. Ale właśnie poprzez niego w ciągu minionych kilku tygodni poznałam Cailet. Ona jest samotnym, wrażliwym dzieckiem, spragnionym miłości - zaś poświęcenie Feirana było właśnie najczystszym dowodem ojcowskiej miłości. - Najczystszym? - prychnęła Channe. - Nic, co dotyczy Auvry'ego Feirana, nie jest czyste. - Z wyjątkiem jego miłości do córek - mruknął Rengirt. - Wszystkich trzech - przypomniała kwaśno Trevarin. Pierwsza Dziekan westchnęła: - Kończ, Leninor. - Dziękuję. Miałam właśnie zamiar powiedzieć, że jeśli wyklniemy jej ojca, przewrócimy wszystko w jej życiu do góry nogami. Jak będzie mogła czuć, że kochać go jest rzeczą słuszną? Gdyż ona, drodzy państwo, naprawdę go kocha i to nie dlatego, że uratował jej życie, ale ponieważ jest jej ojcem. Znaczenie takich więzów krwi zostało mocno podważone od czasu Wojny, ale w tym przypadku musimy wziąć je pod uwagę. - Szczególnie uwzględniając to, co ona wie o swojej matce przypomniała im Bekke. - Zresztą, Leninor, za to chętnie powiedziałabym parę starannie wybranych słów temu twojemu Goiynelowi Desse'owi! - Nie jej Gorynelowi, Caitirin - chytrze odpowiedział Rengirt. Jej matki. - Na tyle, na ile on kiedykolwiek należał do jakiejkolwiek kobiety - zareplikowała Garvedian. - Sądziliśmy jego niezwykle trudny przypadek parę tygodni temu -powiedział Stene. - Jeżeli więc skończyłyście plotkować proponuję, abyśmy wrócili do dzisiejszego tematu. Wydaje mi się jednak, że zasadniczym argumentem przemawiającym za darowaniem mu winjest to, ze zaistnienie Cailet Ambrai jako Dziekana Strażników Magii spowodowało powrót Auvry'ego Feirana w szeregi Magów. - Też tak to widzę - zgodził się Adennos. - Jeżeli wyklniemy ojca, którego ona kocha, to jak ten fakt może wpłynąć na jej zdolność funkcjonowania jako Dziekana?
217
- Do czego niezbędne jest miłosierdzie - dodał Rengirt. - Tylko że ono nie mieszka w głowie, lecz w sercu. A jej serce zostałoby bezpowrotnie złamane, gdybyśmy go przeklęli. Garroldin, która dotychczas zabierała głos tylko by wydać werdykt, teraz odezwała się: - Tak więc dla dobra córki nakłaniacie nas do rozgrzeszenia ojca. To trudne, Pierwsza Dziekan, bardzo trudne. Zapadła długa cisza. Przyglądali się z daleka dziewczynie rzucającej płonącą gałąź na stos. Teraz słychać było w powietrzu poszept, niosący się jak westchnienie. Pierwsza Dziekan ponownie zabrała głos. - Nigdy dotąd nikt spośród nas nie popełnił tak wielu niegodziwych czynów. Ja, która byłam świadkiem wszystkiego, potwierdzam to.Tak wiele zbrodni! Tyle mocy użytej, by niszczyć! My, Dziekani, sądziliśmy już wielu Magów, winnych zdrady, morderstwa, zaprzedania honoru, arogancji, nadmiernej ambicji, kłamstwa, świadomego wykorzystania magii dla niecnych celów i tysiąca innych rzeczy, potępionych na wieki w naszym kodeksie etycznym, którym kierujemy się od dnia Powołania. Ale ten człowiek przewyższył wszystkich. Był jednym z nas, zanim został Malerryjczykiem. Dla wielu z was jest to najbardziej niewybaczalna zbrodnia ze wszystkich. To zdrada wszystkiego, czym jesteśmy. Ci, którzy głosowali za rozgrzeszeniem, skupili się teraz razem w niemym proteście przeciw wyrokowi, którego nigdy nie ośmieliliby się głośno zakwestionować. - Zebraliśmy się tutaj, aby wydać sąd, i to jest najistotniejsze. Gdyby Auvry Feiran pozostał tym, kim z własnej woli się stał, nie zbieralibyśmy się dzisiaj tutaj. Auvry Feiran prawie zniszczył Strażników Magii, ale poprzez spłodzenie, a następnie uratowanie Cailet sprawił, że Strażnicy Magii będą żyć i staną się silniejsi niż kiedykolwiek przedtem. To zdecydowanie przemawia na jego korzyść. Pierwsza Dziekan zrobiła przerwę. - Jakkolwiek by jednak było, dzisiaj sądzimy ojca, nie zaś córkę. Czy pojedynczy akt samopoświęcenia może zadośćuczynić wszystkim popełnionym przez niego dla własnej korzyści zbrodniom? Czy to wystarczy, by okazać mu łaskę? Za rzeką czarnooka i złotowłosa dziewczyna stała w blasku płomieni stosu pogrzebowego jej ojca. - Jeżeli nie - kontynuowała Pierwsza Dziekan - to nie mamy prawa nazywać siebie Strażnikami Magii, a jeszcze mniej Dziekanami.
218
Umilkła, w ciszy oceniając wrażenie, jakie wywarły jej słowa. Kiedy oceniła, że nadszedł właściwy moment - utrzymując przed ich oczami obraz dziewczyny, idącej ze spuszczoną głową przez pusty ogród zaczęła mówić: - Malerryjczycy poświęcają swoje życie na rozkaz.To jest podstawowa różnica między nimi a nami: oni są zniewoleni, my mamy prawo wyboru. Z miłości, obowiązku, złości i nienawiści - tak, czasami też i dlatego; ale jest to nasz własny wybór, którego nikt nam nie będzie narzucał. Nie zamierzam teraz i ja narzucać wam wyboru i powodów, dla których mielibyście rozgrzeszyć Auvry'ego Feirana. Nasz strach przed nim i przed Pierwszym Panem Malerryjczyków, której służył przez tak wiele lat, przyczynił się w takim samym stopniu do zachwiania równowagi magicznej Lenfell, jak to, że używali oni mocy do niecnych celów. Obawialiśmy się ich i nienawidziliśmy - co przyczyniło się do powstania braku równowagi. Proponuję, abyśmy zapomnieli teraz o nienawiści. Siła Cailet musi być czysta jak Deszcz Viranki, nieskażona jak Ogień Caitiri, potężna jak Wiatr Lirance. Tylko my możemy jej to dać, nie przeklinając teraz jej ojca. Nie dla jej dobra, lecz dla naszego własnego. A co najważniejsze, Auvry Feiran naprawdę na to zasługuje. Po dłuższym czasie i wielu stopniowo pokonywanych sprzeciwach, Widma zebrały się i jednogłośnie stwierdziły: - Zgadzamy się, Pierwsza Dziekan. Rozpostarła tak zaoferowaną magię, otulając nią wszystkich nie tylko zgromadzonych Dziekanów Magii, ale wszystkich Magów, całe ich Pokolenia. Łącznie z tym, którego dzisiaj na powrót przyjęli w swe szeregi. - Dla Cailet Ambrai. Dlatego, że zawrócił ze ścieżki naszych odwiecznych wrogów. Dla naszego, Magów Dziekanów, własnego dobra, w imię miłosierdzia i pokory rozgrzeszamy go. Pozwalamy, by Auvty Feiran wreszcie dołączył do nas, nie jako Uczeń, ale jako Strażnik Magii, Mag Rycerz i Strażnik Dziekana.
4
-Cai! Collan odwrócił się na pełen radości okrzyk Sarry i zobaczył ją w ramionach siostry. Siostry - przypomniał sobie ze zdziwieniem. Dlaczego nikt tego nie zauważył wcześniej? Były tak bardzo podobne... Prychnął. Jednaknie. Delikatna, apetycznie zaokrąglona Sarra i długonoga, szczupła Cailet. Obie były blondynkami, ale włosy Sarry spadały na ramiona kaskadą czystego złota, podczas gdy Cailet były proste, krótkie i wybielone słońcem tak, że prawie srebrne. Jedna twarz była samymi harmonijnymi łukami, druga zaś lekko kanciasta. Dumny wdzięk Pani Krwi w niczym też nie przypominał giętkości mieszkanki Pustkowia czy spokojnego opanowania Dziekana Magów. Jedyne prawdziwe podobieństwo kryło się w oczach: ogromnych, błyszczących, pięknych, czarnych oczach. Ale w zmęczonej twarzy Cailet oczy te nie jaśniały teraz blaskiem. Promienność starszej siostry tylko podkreślała wyczerpanie młodszej. Nie wyglądała tak źle nawet wtedy, gdy dowiedziała się o śmierci Taiga Ostina. Była to różnica pomiędzy dzieckiem, któremu złamano serce, a kobietą, której dusza została obrócona w popiół. Kiedy przyjęła szklankę wina od Riddona Slegina, Collan zobaczył w jej oczach ponurą determinację poświęcenia się tej nocy całkowicie Św. Kiy Niosącej Zapomnienie i upicia się do nieprzytomności.
220
Co zresztą może wcale nie było takim złym rozwiązaniem, zdecydował i dołączył do innych. Cały czas nie spuszczał jej jednak z oka i przed upływem godziny był bardziej zaniepokojony, niż kiedykolwiek przedtem. Siedziała na najniższym stopniu, opierając się plecami o kolumnę, z pucharem w dłoni. Wciąż ktoś jej dolewał wina. Była miła dla wszystkich, którzy podchodzili do niej, uśmiechała się, żartowała, a nawet śmiała się głośno. Ale gdy inni tańczyli, ona siedziała samotnie. Gdy inni śpiewali, ona trwała w milczeniu. Wreszcie, nie mogąc dłużej znieść jej spojrzenia, Collan wychylił swój puchar uważając słusznie, że będzie mu to potrzebne - i zwrócił się w stronę, gdzie siedziała Cailet. Odeszła. A kiedy odwrócił się ponownie, okazało się, że Sarra także zniknęła.
Opuściły dziedziniec, zostawiając ognisko daleko poza sobą. Chociaż to Sarra szukała prywatności, wybór ścieżki, prowadzącej przez gąszcz ogrodów i schodzące ku rzece łąki, należał do Cailet. - N i e spiesz się, Cai. Usiądźmy na chwilę. Skręciła, a mała Kula Magiczna, unosząca się nad jej ramieniem, zatrzymała się wraz z nią. Niewielkie, niebieskofioletowe błyski niepokoiły ją i powinny także ostrzec Sarrę, że coś było nie tak. Brakowało czystej, świetlanej bieli, kula nie gorzała przejrzystym światłem, godnym prawdziwej Mag Dziekan. Znalazły kamienną ławkę i usiadły obok siebie. Sarra wdzięcznie jak ptak; Cailet wyciągnęła swoje długie nogi i wpatrzyła się w buty. Sarra nie wyczuła Ochrony, nie poczuła, że coś jest z nią fizycznie nie tak, nałożone zaklęcie zdało więc swój pierwszy egzamin. Przypomniała sobie, że musi być ostrożna i unikać uścisków, dopóki rana nie będzie zupełnie zaleczona, a ból całkiem nie minie. Gdy będzie szła tuż obok Sarry czy Collana - nikt inny nie zbliży się do niej na taką odległość - będą musieli zawsze znajdować się po jej prawej stronie. Małe rzeczy, na które trzeba będzie uważać przez jakiś tydzień lub dwa, zanim ból całkowicie nie przejdzie. Środki ostrożności, zastosowane, by ukryć większą iluzję - która, sądząc po braku reakcji ze strony Sarry, była dobrze przeprowadzona. Niemal prawdziwa.
222
Niezaprzeczalnie prawdziwe natomiast były troska i determinacja w oczach jej siostry. Sarra będzie chciała poznać ze szczegółami wszystko, co zostało zrobione i powiedziane. Teraz. Dziś wieczorem... Uprzedzając nieuniknione, Cailet powiedziała: - Słyszałam, jak Collan śpiewał przed chwilą. - To zapewne pierwszy raz, kiedy „Długie Słońce" zostało dośpiewane do końca. Cailet... - Grał fragmenty wtedy, na statku do Pinderon, zanim Pani Lilen udało się go powstrzymać. Pamięć podsunęła jej wspomnienia Ostinhold i Legionu z Rykajeśli miała mówić, musiała odegnać te obrazy. Teraz musi stawić czoła Sarrze. A ona musi to wszystko zrozumieć, jeżeli życie ma jeszcze kiedykolwiek mieć choćby pozory normalności. Sana zrobiła pełną oburzenia minę. - Tak, to było jedno z jego najbardziej spektakularnych głupstw. Już widzę, że będę miała z tym niezły bal... Przerwała, a następnie wzięła Cailet za rękę. -Jeśli chcesz o czymś porozmawiać, to chętnie posłucham. Nie chciała, ale musiała to zrobić. - To naprawdę całkiem proste. Glenin przyszła. Ojciec też. Ona odeszła. A on nie żyje. - Nie ż-żyje? - z trudem wyjąkała Sarra. - Prawda, zapomniałam, że przecież ty o niczym nie wiesz. Zginął ratując mnie przed jej mocą. Gdy Sarra przygryzła wargi i zapatrzyła się w noc, Cailet dołożyła wszelkich starań, by jej głos nie zabrzmiał wyzywająco: - Nie wierzysz mi? - Jestem pewna, że dla ciebie tak to mogło wyglądać. - Kiedy tak właśnie było. - Ale dlaczego to zrobił? Był przecież Panem Malerrisu. - Ale także moim ojcem, nie tylko Glenin. Ojcem Maga Dziekana. Możesz to zaliczyć na poczet wczesnego wychowania i pobieranych nauk, jeśli chcesz. Był przecież jednym z nas, zanim stał sięjednym z nich. Przez długą minutę Sarra nie odzywała się. Potem powiedziała: - Nie po to wykradłam dla nas ten czas, by sprawiać ci ból. -Wierno tym. Przesunęła szczupłymi palcami po splątanych włosach. - Może powinnyśmy z tym zaczekać do jutra? - Chyba łatwiej jest mówić w ciemnościach.
223
- Czy było aż tak okropnie? Czy dlatego twój głos brzmi tak gorzko? - Jestem po prostu bardzo zmęczona, Sarro. I smutna. Nie znałam go wcale, z wyjątkiem tych pani minut. Ty nigdy nie chciałaś rozmawiać 0 nim, ani... ani o matce. - Bo nie pytałaś. Nie mówiłaś, że chciałabyś coś o nich usłyszeć. - Wiedziałam, że cię to zrani. Ale muszę spytać teraz. Masz wspomnienia, których mnie brakuje. Widziałam przebłysk tego, jakim musiał być kiedyś. Muszę się o nim dowiedzieć czegoś więcej. - Teraz, kiedy on nie żyje? - Dreszcz przebiegł przez jej ciało. Nie mogę w to uwierzyć, Caisha. Od czasu, kiedy miałam pięć lat, zawsze obawiałam się go... a teraz on odszedł. Dlaczego to się stało w taki sposób? Dlaczego musiałyśmy go utracić? - Myślę... że on sam stracił drogę do siebie - odpowiedziała wolno. - Ale w końcu ją odnalazł. I stal się znów Strażnikiem Magii. Sano, on naprawdę wrócił. - Skoro tak sądzisz - odpowiedziała, niezdolna ukryć wątpliwości czającej się w jej oczach. Glenin jest nadal stracona, należała przecież do nich przez całe życie. Czy ona myśli o mnie jak o swoim cieniu - pustym, ciemnym 1 pozbawionym wnętrza? Nie, nie chcę o tym pamiętać, nie chcę i nie będę - lecz jeśli ona zrobi mi to jeszcze raz, umrę... - Caisha, co z tobą, kochanie? Zawróciła z drogi wiodącej ku przerażającej pustce i uczepiła się zbawczej ręki siostry. - Czuję, że powinnam była coś zrobić... - Bądź rozsądna. Nic z tego, co się wydarzyło, nie było twoją winą. Cailet uśmiechnęła się do niej z przymusem i powiedziała: - Tak jest, starsza siostro. -Znacznie lepiej. Co przypomina mi, że jestem ci wciąż winna godzinę lub dwie porządnej bury za to samowolne uśpienie mnie razem z Colem. - Dlaczego? Wspaniale razem wyglądaliście. Przepraszam, że nie mogłam wam zapewnić prawdziwego łóżka, ale... Roześmiała się na widok rumieńca Sany. - Och, naprawdę dziękuję wszystkim Świętym, że jesteś dokładnie taka, jak się spodziewałam! - Co? Przecież kilka tygodni temu nawet mnie nie znałaś! - Ooo, ale dawno już cię rozgryzłam - przekomarzała się. - ( W zeszłym roku, kiedy udałaś się na Dwór w Ryka, by upomnieć się o swoje prawo do dziedziczenia, nauczyciel opowiadał nam o tobie
224
w szkole. Siedzieliśmy robiąc miny za jego plecami: taka młoda, tak piękna, tak dobrze wychowana, taka elegancka, wzór wszystkiego, czym powinna być Pani Krwi. San a roześmiała się. - I co, rzeczywiście taka jestem? - Ani trochę. Pamiętaj, że spotkałam cię już w Pinderon! Starałam się przekonać wtedy wszystkich, jaką jesteś arogancką intrygantką, próbującą doprowadzić do aresztowania biednego Minstrela. Dlaczego się śmiejesz? - Biedny Minstrel, z pewnością! Zaraz następnego dnia sklął mnie, porwał i porzucił dobre trzydzieści mil od siedzib ludzkich! 1 co ty w ogóle sobie myślisz, nazywając mnie arogancką intrygantką? - Czy wolałabyś „dumna i mądra"? - Zdecydowanie, ł proszę cię, więcej szacunku dla starszej siostry! - śmiała się. - Caisha, nie masz pojęcia, co to znaczy mieć własną małą siostrzyczkę... - Czyżby? Przecież ty też jesteś moją siostrą, moją prawdziwą rodziną, nie kimś, kogo sobie pożyczyłam. - Tobie jednak nadal potrzebne są moje wspomnienia. - Tak. Proszę. Sarra długo się nie odzywała. Wreszcie powiedziała prawie wyzywająco: - Kochałam go. Był najsilniejszym, najprzystojniejszym, najwspanialszym człowiekiem na świecie. Matka uwielbiała go. Dziadek też, jak sądzę, bardzo go lubił - był gotowy zaakceptować każdego, kto uczynił matkę tak szczęśliwą. Reszta rodziny była... grzeczna i całkiem miła. Ale prababka nienawidziła go. Cailet skinęła głową. - Kiedy byłam małą dziewczynką, bałam się ciemności i wtedy ojciec za pomocą czarów sprawiał, że gwiazdy tańczyły w moim pokoju... Cailet także obawiała się ciemności. Próbowała wyobrazić sobie wysokiego, silnego ojca przepędzającego strach za pomocą magii i gwiazd. Ton Sany uległ zmianie. - Kiedy dorosłam, pierwszy raz zobaczyłam go na przyjęciu po głosowaniu. Elo powiedział, że nie poznał mnie, miałam już wtedy przecież Ochrony. A jednak bałam się. Nie był nawet podobny do siebie. Jeszcze niezbyt stary, ale nie był już moim ojcem. Jedna cząstka mnie, ta mała dziewczynka, chciała podbiec i rzucić mu się w ramiona. 15 - Ambrai
225
Ale ta druga, w tamtym momencie ważniejsza, pragnęła uciec. Ścisnęła mocniej dłoń Cailet. - N i e znalazłybyśmy żadnego miejsca, dokąd mogłybyśmy uciec, gdyby ktokolwiek domyślił się kim naprawdęjesteśmy, jakie Nazwisko naprawdę nosimy. Zdajesz sobie sprawę, co by mówiono, jakie by snuto przypuszczenia? Córki zdradzieckiego Maga. Nie udałoby się ich przekonać. Nikt więc nie może się dowiedzieć. - Sasha... - przełknęła z trudnością, nienawidząc siebie za to, co miała zamiar powiedzieć. - Czy możesz nie mówić o tym Collanowi? - Collanowi? - powtórzyła jak echo Sarra. - Wiem, że nie możemy pozwolić sobie na to, aby ktokolwiek dowiedział się, kim naprawdęjesteśmy. Twoja pozycja i praca są zbyt ważne. Ja nigdy nie mogłabym pozostać Dziekanem. Ale jeśli zachowamy to w tajemnicy, nie będziemy mogły również nikomu powiedzieć, że jesteśmy siostrami. - Mogłybyśmy skorzystać z Magicznych rodziców, których kiedyś wymyśliłam dla siebie. Cailet potrząsnęła przecząco głową. - Takie kłamstwo miałoby wyjątkowo krótkie nogi. Nie ma już zbyt wielu starych Magów, ale wszyscy oni znali się przecież kiedyś między sobą. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Poza tym ludzie by oczekiwali, że staniesz się przykładnym Magiem, zaś ja Panią Krwi o nienagannych manierach. - To pierwsze jest niemożliwe. Ale co do drugiego... - obrzuciła krytycznym spojrzeniem rozczochraną Cailet. - Będę musiała nad tym popracować. Roześmiała się szczerze. - Sarro, to mogłoby być przedsięwzięcie na całe życie. Masz ważniejsze rzeczy do zrobienia. - Zajmę się tym - powtórzyła tonem nie znoszącym sprzeciwu, któremu przeczyło jednak porozumiewawcze mrugnięcie. - Chyba dodam do twojej charakterystyki „dyktatorka". - Czemu nie? Mam zdolności przywódcze i wszyscy o tym wiedzą. Zawahała się, a następnie potrząsnęła głową. -Mogę wyznać wszystkie swoje winy, Cai, ale nie mogę powiedzieć Collanowi kim naprawdęjestem. Za każdym razem, spoglądając na mnie, przypominałby sobie o tym. Nie mogę tego zrobić ani jemu, ani sobie. -Sarra... - 1 nie mów mi, że on zasługuje, by znać prawdę. On nie zasługuje na to, aby każdego dnia mieć przed sobą żywe memento tego, co
226
wycierpiał z rąk Auvry'ego Feirana. Może on stał się ponownie Magiem dla ciebie, ale kiedy torturował Cola, był Panem Malerrisu. Nie proś mnie, abym zaakceptowała tego człowiekajako mojego ojca, a Glenin jako moją siostrę. Nie po tym, co oni zrobili Colowi... i tobie. -Mnie? - Nie potrzebuję Wielkiej Magii, aby wyczuć, że coś ukrywasz przede mną. Glenin zraniła cię, Caisha. Nie wiem jak, ale nigdy nie wybaczę jej tego, podobnie jak jemu nie wybaczę krzywdy, jaką wyrządził Collanowi. Po dłuższej chwili Cailet powiedziała wolno: - To także będzie nasza tajemnica. I Glenin, ale nie dodała tego głośno. - Powiedziałam już Colowi, że jesteśmy siostrami. Jakoś mi się to wymknęło.Użyję historii o Magicznych rodzicach, aby mu to wyjaśnić. Nie będzie się w to zbyt zagłębiał. - Mamy więc być Liwellan? - Nie, myślę, że zostawimy nasze Nazwisko w sferze domysłów. Jedno więcej kłamstwo nie ma już żadnego znaczenia, ale jedno mniej jest łatwiejsze do... - . . . usprawiedliwienia? - Jeżeli chcesz to widzieć w ten sposób - odpowiedziała - to tak. Po chwili Cailet dodała: - Obiecaj mi, że gdy twoje dzieci dorosną, przyślesz je do miiie na naukę magii. Sarra, zdziwiona, uniosła do góry brwi. - Oczy wiście jeżeli będą Magiczne. -Będą. - Przecież Col nie jest. - Nie. Ale jego dzieci z tobą będą na pewno. Czarne oczy - oczy ich matki - spoczęły na jej twarzy. - Jesteś aż tak pewna? -Tak. Otrząsając się z tego niespodziewanego uchylenia rąbka przyszłości, Sarra powiedziała: - Będziesz miała świetne rodzinne zoo za jakieś dwadzieścia lat, twoje dzieci i moje... Cailet spojrzałajej prosto w oczy. - Ja nie będę mieć dzieci. Glenin postarała się o to, wypełniając zadaną ranę po brzegi przerażeniem. Widziała siebie samą robiącą rzeczy nie do opisania -
227
czarny pająk śmierci oplatający szczelną, magiczną pajęczyną swoją ofiarę-kochanka i wysysający krew. Nigdy tego nie zaryzykuje. Nigdy. Ona nie będzie nigdy matką Magicznych - ale powiedz Sarrze, że mój syn i ja będziemy czekać na nią! To, że Glenin oczekiwała narodzin syna, było jeszcze jedną rzeczą, 0 której nie zamierzała powiedzieć Sarrze. Nie teraz. - Co chcesz przez to powiedzieć? Oczywiście, że będziesz miała dzieci... - Nie. Nie mówmy o tym, Sarro. To jest coś, o czym po prostu wiem. - Jesteś w błędzie. Znajdziesz kogoś, Cai, kogo pokochasz i kto pokocha ciebie. Obiecałaś przecież Taigowi. Obiecała? Nie pamiętała o tym. Sarra myśli, ze to z powodu tego, co czuła do Taiga. Jeśli Święci będą litościwi, Sarra nigdy się nie dowie prawdy. Siostry szły pod rękę przez ogrody. Cailet delikatnie kierowała się w stronę rzeki, na której brzegu wciąż płonął stos pogrzebowy. Sarra cofnęła się gwałtownie, o mało nie upadłszy.. - Przyprowadziłaś mnie tutaj, aby mi to pokazać? - I coś ci dać. Wyjęła z kieszeni srebrną odznakę, Miecz, i wcisnęła go Sarrze w dłoń. - Dla siebie zatrzymałam drugą. Miał je przy sobie przez te wszystkie lata - nie dlatego, że nie był Dyplomowanym Magiem, on.. . Cisnęła spinkę na ziemię. -Nie! - Czy ty naprawdę nie rozumiesz? One dowodzą, że nie był takim potworem, za jakiego go wszyscy uważają. - To są pewnie jego trofea, pamiątki po jakimś zamordowanym Strażniku Magii. - Nie. Należały do niego. Podniosła z ziemi cienką, srebrną spinkę i podając ją ponownie siostrze powiedziała: - Jesteś także jego córką. Weź to. Myśl o tym jak o rzeczy należącej do ojca, którego znałaś jako dziecko... ojca, który był Magiem Uczniem. Po chwili, która wydawała się wiecznością, Sarra wzięła odznakę 1 schowałajądo kieszeni. - Jeśli to tak wiele dla ciebie znaczy... Spojrzała ostatni raz na stos.
228
-- Mam zamiar wracać, a ty? "-Za chwilę. K) zdawkowym kiwnięci u głową i jeszcze bardziej zdawkowym uścisku, Sarra zniknęła w ciemnościach, pozostawiając ją samą. Cail%t dhigo wpatrywała się w płomienie, ściskając w dłoni delikatną, sreb r n ą świecę. - Miałam rację, prawda? - wyszeptała. - A może to tylko dziecko we "nnie pragnie odnaleźć tę lepszą cząstkę ciebie? Z dymu spowijającego stos wynurzyła się, prawie materialna, w s y oka postać. Powoli sunęła w kierunku sparaliżowanej, drżącej na ca tyni ciele Cailet. Duch przybrał kształt wysokiego mężczyzny, 0 sz :erokich ramionach, noszącego z dumą mundur z błyszczącymi srefc, rn y m j insygniami Strażnika Magii. Nawet więcej - na wysokości pasia wyraźnie odcinała się czerwono-czarna szarfa, znak Straży Dziekana. - Dziękuję ci, córko - zaszeptał tchnieniem wiatru głęboki, c e ' ^ ł y głos. Twarz Widma była młoda i przystojna, wrażliwa i smutna. - Pozbawiłem się ciebie, zanim się nawet urodziłaś. Przebacz mi. - Uratowałeś mi życie. -Jesteś Dziekanem. 1 moją córką. Zobaczyła w jego szarozielonych oczach miłość połączoną z s; zacunkiem dla Dziekana - i dumę. - Cailet, pomóż Sarrze w dotarciu do jej magii. Będzie jej Potrzebować, aby móc wykonać swoje zadanie. - Spróbuję, ale ona jest taka uparta. -Pamiętam. Oboje uśmiechnęli się do siebie. - Opowiadała mi, że potrafiłeś sprawić, by gwiazdy tańczyły dla niej. - To znaczy, że nie myśli o mnie tylko z bólem i nienawiścią. Cieszę się. Jego głos zmienił się: -Glenin... Cailet powstrzymała się od wzdrygnięcia. Glenin, córka, którą kbchał bardziej niż Sarrę. Kochał tak bardzo, że zabrał ją ze sobą do Malerryjczyków. i - Gorsha zobaczył w tobie siłę Maga Dziekana, zdolną Przeciwstawić się mocy Glenin. Lecz twoje serce jest bardziej szczodre, a spojrzenie szersze.
229
Nawet po tym, co ona ci zrobiła, ty wciąż zastanawiasz się, jak do niej trafić. Jak sprawić, by zrozumiała. - Nie wiem co robić, ojcze. - Ja też nie. - Potężne ramiona, okryte czarną opończą Maga, podniosły się i opadły, uniesione ciężkim westchnieniem. Wybraliśmy nasze drogi i podążamy nimi. Ona nigdy nie widziała innej ścieżki. Ja to sprawiłem. Ale gdyby tobie udało się jej pokazać, Cailet... Pomóż jej, połącz znów zerwaną nić. Zesztywniała instynktownie. - To są słowa Malerryjczyka. - Tak, ale to jest wzór, który naprawdę istnieje, Caisha. Sądziłem, że więcej jest porządku i bezpieczeństwa w surowej osnowie Wielkich Krosien. Glenin wciąż tak to widzi. Ona nie rozumie, dlaczego ^ niewłaściwe jest skupienie wszystkich nitek w rękach kilku uprzywilejowanych samozwańców. -Zaczął rozpływać się w smugach dymu. Odchodził w noc. - N i e odchodź jeszcze! Co ja mam właściwie robić? Gorynel Desse uczynił mnie Dziekanem, a teraz.... - Byłaś Dziekanem od chwili, kiedy się narodziłaś. I dlatego nie domyślałem się nawet, że istniejesz. Spokojnie, Cailet. Bądź cierpliwa. Wkrótce dowiesz się, jakie jest twoje prawdziwe zadanie. Zawahał się, już prawie niewidoczny, i wyszeptał: - Kocham cię, córeczko. -Ojcze... Ale jego już nie było. Płakała i zastanawiała się, dlaczego. Nad sobą, z pewnością; nad Sarrą, która nie zobaczyła tego aż nadto przekonywającego dowodu; nad Glenin — może. Ale nie nad Auvry'm Feiranem. Jak mogła rozpaczać nad człowiekiem, którego Widmo, wbrew wszelkim potwornościom i zdradom, wbrew zbrodniom i kłamstwom, wbrew wszelkiej logice nie zostało przeklęte na wieki, by bez celu błąkać się po Białym Lesie Umarłych?
7
Ciągle zła na siostrę, Sarra pojawiła się z powrotem na dziedzińcu * akurat w chwili, kiedy sprzeczka pomiędzy Kelerem Neffem i Sevatem Semalsonem przerodziła się w otwartą kłótnię. Telomir Renne prosił ich, by zaniechali sporu; Granon Isidir stał z założonymi rękami i wyrazem irytacji na twarzy, że nie dano mu dojść do słowa. Torując sobie drogę przez tłum, Sarra usłyszała wystarczająco dużo, aby zorientować się w temacie sporu: plakietki identyfikacyjne. Kelerbył im przeciwny, a Semalson, będący asystentem w Ministerstwie Spisu, popierał ich stosowanie. Gdy Sarra wyszła z kręgu otaczających ich widzów, dwaj młodzi mężczyźni wrzeszczeli jeden na drugiego. - Dość! Obydwaj umilkli na rozkaz kobiety, dając świadectwo swemu dobremu wychowaniu. Zgromadzeni także się uciszyli, oczekując dobrego przedstawienia. Sarra zacisnęła zęby, przeklinając się w duchu za niepotrzebną interwencj ę. Teraz musiała udowodnić, że potrafi być przywódcą- teraz albo nigdy. - Czy nie moglibyście poczekać przynajmniej kilka dni? - zapytała stanowczo. -Pani Sarro, dzisiejsza noc jest końcem i początkiem-powiedział Keler. - Plakietki są czymś obraźliwym i jeżeli nie... - One nie były pomysłem Anniyas! - krzyknął Semalson. Powstały trzydzieści trzy Pokolenia temu... - 1 dawno przestały spełniać swojąrolę!
231
- Powiedziałam: dość! - Sarra popatrzyła na nich. - Jeśli obai upieracie się, aby rozstrzygnąć ten problem tu i teraz, to musicie przedstawić wszystkie argumenty, zarówno za, jak i przeciw. Spokojnie, rozsądnie i bez krzyku. Domni Seinalson, ty pierwszy. - Pani Sarro, punkt widzenia Spisu można przedstawić bardzo prosto.Rząd musi posiadać dokładne dane o wszystkich obywatelach. W jaki inny sposób można zapewnić legalność umów, kontraktów i tak dalej? Urodziny, śluby, rozwody, zgony, umowy handlowe - wszystko polega na pewności, że każda kobieta, mężczyzna i dziecko jest... - Zapomniałeś o podatkach! - krzyknął ktoś od strony ogniska, - W porządku, i podatki! - szczupła, ciemna twarz Semalsona stała się czerwieńsza niż wino. - Ale nie zapominajcie, że posiadanie krążka jest prawem i przywilejem wolno urodzonych! Bez niego zostaniecie zaklasyfikowani jako niewolnicy! - To interesujące, co powiedziałeś - wtrąciła Sana. - Ale miałoby to tylko zastosowanie wtedy, gdyby niewolnictwo miało nadal istnieć. A nie będzie. Rozpętało się istne piekło. Jak słyszała, większość krzyków była zdecydowanie za. Ale też wiele Sieci, zależnych od pracy niewolników, podniosło ochrypły wrzask przeciw abolicji. Niech wrzeszczą- pomyślała niecierpliwie. Kasa Rady była wystarczająco zasobna, by sprawiedliwie wynagrodzić ich straty. Ze szczególnym naciskiem na „sprawiedliwie". Będzie musiała znaleźć kogoś, kto zna się na handlu i kto mógłby wskazać, kiedy oceny wartości rynkowej będą próbami wymuszenia nielegalnego zysku. Argument przeciw zniesieniu niewolnictwa byłby tylko pierwszym spornym punktem w dążeniu do zmian w polityce rządowej. Ona zdawała sobie sprawę, że każdy Sprzysiężony miał odmienną opinię na temat tego, jakie właściwie były cele Sprzysiężenia. Zadumała się, zanim tumult nie ucichł: Tarise miała rację, jeśli o mnie chodzi. Jestem przede wszystkim Rycerzem- Wojownikiem. Będę walczyć o każdą sprawę, co do której słuszności jestem przekonana. Ale będę musiała także nauczyć się, jak być Uzdrawiaczem. 1 czy ktoś zgadnie, jak mam połączyć te wszystkie potrzeby i chęci w sprawnie pracujący rząd? Nawet Cailet i Magowie będą mieli żądania...Gorsha, gdybyś był gdzieś tutaj, okręciłabym twoją brodę wokół szyi i udusiła cię. Keler Neffe krzyknął, uśmiechając się od ucha do ucha:
232
- No i co? Nie ma więcej powodów, aby utrzymać krążki identyfikacyjne! - Nie zgadzam się - wtrącił Telomir Renne z wyrazem troski na twarzy. - Wybacz mi, Sano, ale chociaż zgadzam się, że niewolnictwo powinno zostać zniesione, to w dalszym ciągu uważam, że krążki są ważne. Nie tylko jeśli chodzi o sprawy prawne, ale też w celu szybkiej identyfikacji. Nie chciałbym, by Panowie Malerrisu mieli ułatwione zadanie podszywania się pod kogo i kiedy zechcą. - Poza tym - zawołał szyderczo kobiecy głos - to Krew Renne' ów posiada wyłączne prawo wybijania tego paskudztwa. Prawda, Ministrze? Keler wybuchnął śmiechem, zanim Telomir m iał czas na coś więcej, niż zesztywnienie z oburzenia. - Krew, Pierwszy Stan, Drugi Stan - jaka może być lepsza przyczyna, aby odrzucić krążki? Cały ten system stał się bezsensowny dwadzieścia Pokoleń temu! - Czy zdajesz sobie sprawę, co ty pleciesz? - warknął Semalson. -Twoi Neffowie, należący do Dmgiego Stanu, mieliby nie różnić się niczym od... - . . . Krwi Semalsonów? Święta prawda, oto co mówię! - Nie różni się? - Jenet Adennos, kuzynka Elomara i nieżyjącego Dziekana, wystąpiła naprzód. Miała czterdzieści lat, ale tygodnie spędzone w więzieniu w Kenroke postarzyły ją o dobre dziesięć. - Jesteś przecież Strażnikiem Magii, Keler. Czy ciągle uważasz, że jesteśtaki sam, jak Domni Semalson? Sarra odpowiedziała za niego. -Tak uważa. Spojrzała przy tym na Kelera, dając mu do zrozumienia, że nawet jeśli jeszcze tak nie uważa, zrobi najlepiej, natychmiast zmieniając swój punkt widzenia. Z tym samym wyrazem twarzy zmierzyła wzrokiem każdego Strażnika Magii, jakiego tylko udało jej się odszukać w tłumie. Nagle odezwał się czyjś głos, znajomo przeciągający słowa: -Keler może i jest niezły w magii, ale wszyscy dobrze wiedzą, że dodać dwa do dwóch to dla niego zbyt trudne. Narobiłby piekielnego bałaganu jako urzędnik Spisu. Ta absurdalna uwaga nie wydała się Sarrze tak śmieszna jak innym. Ale wszyscy się śmiali - lub prawie wszyscy - zaś Collan powoli wysunął się z tłumu i stał samotnie, mając za plecami ognisko. Po wyrzuceniu surduta prezentował się całkiem nieźle, mając na sobie czerwień i biel prostych spodni i koszuli.
233
- Wszyscy pomijacie najważniejszą sprawę- mówił dalej. — Jedyni ludzie, którym zależy na utrzymaniu Rodów Krwi i Stanów, to ci, którzy pragną utrzymać system, nie nazywając go jednak po imieniu. Pewnie, bywa i podszywanie się - do diabła, ja nie noszę znaczka, mogę być właściwie każdym. Zresztą spójrzcie na Panią Sarrę. Identyfikator, który nosi, należał do Mai Alvassy! Wsunął kciuk za łańcuszek na szyi Sarry, zdjął go i rzucił w płomienie. W martwej ciszy spokojnie zabrzmiał jego głos: - Ona jest tą osobą, którą sama twierdzi, że jest. Dotyczy to również mnie i każdego innego człowieka w Lenfell. Sarra nie mogła oderwać od niego oczu, a od radosnej dumy kręciło jej się w głowie. Niejasno zdawała sobie sprawę, że najpierw kilkoro, potem tuzin, a wreszcie prawie wszyscy obecni wrzucali swoje znaczki do ognia, aby stopiły się w nic nie znaczące grudki srebra. Sevanta Semalsona odrzucił do tyłu tłum napierający, by pozbyć się krążków. Wpadając na nią, obrzucił Sarrę strasznym spojrzeniem. - 1 tak będziemy wiedzieć wszystko. Urodziny, śluby, rozwody... - wykrzywił nieprzyjemnie usta -... i podatki. - Świetnie - odparła, kiwając głową. - Rząd ma pełne prawo wiedzieć, kim są jego obywatele. Ale nie ma prawa przyklejać im etykietek dla własnej wygody. Ani dzielić ich na kategorie. Jesteśmy tymi, kim twierdzimy, że jesteśmy, a nie tymi, kim każe się nam być. Poczuła rękę dotykającą jej łokcia. Odwróciła się. Collan. Chciała rzucić się mu na szyję - dopóki nie dostrzegła wyrazu jego twarzy. Odciągnął ją w stroną furmanek z winem i napadł na niąz furią. - Po jakiego diabła było to spojrzenie? - Jakie spojrzenie? - P a n i Chodząca Niewinność! Potrząsnął ją za ramię, wyrwała się. - Jakbyś chciała mnie napiętnować, tak jak zrobił to Skrętacz! -Napiętnować...? - Jako swoją własność! - zasyczał. - Ajeśli sądzisz, że cię poślubię, Pierwsza Córko, pomyśl jeszcze raz! Nigdy nie będę niczyją własnością, a zwłaszcza twoj ą! Krew uderzyła jej do głowy. - K t o powiedział, że kiedykolwiek cię zechcę? Nie jesteś typem mężczyzny, który nadawałby się na męża! Nie chciałabym cię, nawet gdybyś błagał mnie na kolanach! - O, to by ci się podobało, prawda?
234
Następnie, z brakiem logiki, właściwym nawet najbardziej racjonalnie myślącym mężczyznom i doprowadzającym do rozpaczy niezliczone Pokolenia kobiet, zmienił front o sto osiemdziesiąt stopni i powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu: - Ty potrzebujesz męża, Pani - i to ja nim będę! -Ty? - Ja—odpowiedział ponuro. - 1 jeżeli nie powiesz „tak", sprawię, że zmienisz zdanie w ciągu pięciu sekund! - Lepiej się zgódź, Sarro - odezwał się głos z ciemności i roześmiana twarz Cailet wynurzyła się z cienia.-Nie ma sensu kłócić sięz mężczyzną, który już podjął decyzję. Oszczędzisz sobie tylko kłopotów. - On sam jest jednym wielkim kłopotem - zakpiła Sarra. - 1 nie byłby niczym innym od pierwszej chwili, w której bym go poślubiła! - Ty też nie jesteś ósmym cudem świata, Pierwsza Córko! Cailet podniosła rękę, aby ich uspokoić. - Idźmy po naukę do jastrzębia niebieskodziobego - zaczęła z namaszczeniem, jak kapłan podczas wieczornej liturgii, jednak wesołe błyski jej czarnych oczu wyglądały całkiem świecko. - Męskim obowiązkiem jest zbudować gniazdo. Pan jastrząb niebieskodzioby dokłada wszelkich sił, gromadząc gałęzie i mech. W końcu wyrywa sobie nawet pióra z piersi, by zbudować ciepłe, przytulne, miłe... - Mogłabyś przejść do sedna? - zażądała Sarra. - Tak. To nie Domni jastrząb niebieskodzioby z najładniejszym gniazdem przyciąga uwagę wszystkich pań niebieskodziobycli. Jest zbyt zmęczony, by ćwierkać i wygląda okropnie z powyrywanymi piórami. To ten przystojny, hałaśliwy, leniwy, ten, który nie podniósł z ziemi nawet jednej sosnowej igły, on to właśnie dostaje wszystkie dziewczyny. Collan trząsł się od powstrzymywanego śmiechu. Sarra była o krok od zdzielenia go. - Z czego płynie nauka - stwierdziła lodowato - że kobieta, która wybiera mężczyznę bez uprzedniego sprawdzenia jego gniazda, zasługuje na wszystko, co ją później spotyka. Cailet kiwnęła wesoło głową. - Oczywiście jego pracowici bracia są zbyt zmęczeni, aby bronić tego, co zbudowali, więc on może po prostu wejść i zająć najlepsze gniazdo! Sarro, zasłużyłaś sobie na Collana. Przystojny, hałaśliwy i nie ma własnego gniazda! Naprawdę, jeżeli wszystkim, czego pragniesz, jest mąż dbający o dom i wychowujący wasze dzieci... - To brzmi wspaniale.
235
Zaczęła jednak wbrew sobie dostrzegać komizm całej tej sytuacji. - Przystojny i hałaśliwy, tak? Urodziwy mężczyzna jest zwykle zadufany w sobie, ale tu masz rację - źle bym się czuła z „panem myszką". Co do hałaśliwości... cóż, on nie mówi nic szczególnie głupiego więcej niż kilka razy dziennie. Reszta hałasu, jaki powoduje, jest nawet zupełnie przyjemna, szczególnie jeśli idzie w parze z grą na lutni. A zresztą, mam swoje własne gniazdo - aibo będę miała, kiedy się to wszystko trochę uspokoi. - Wspaniale! - Cailet zwróciła się do Collana. - A ty co sądzisz o pięknych, hałaśliwych i bogatych kobietach? Uśmiechnął się szeroko i potrząsnął głową. - Całkiem nieźle, słonko, ale ona będzie mnie musiała poprosić 0 rękę w odpowiedni, przepisowy sposób. - No? - ponagliła Cailet. - Sarro? - Odejdź, siostrzyczko - dała Cailet żartobliwego kuksańca. - Oj, nie mogłabym zostać i popatrzeć? -Nie. Zanosząc się śmiechem, Cailet odeszła. Kiedy Sarra i Collan zostali sami, ona spojrzała mu w oczy, a muzyka i śpiew zdawały się przycichać. W książce uznałaby to za romantyczną bzdurę, ale to działo się naprawdę. Czuła się tak, jakby poza nimi dwojgiem nikt inny nie istniał na świecie. Nie było to właściwąpostawądla kobiety zamierzającej zmieniać świat. Ale nagle zrozumiała, że to uczucie słodkiej izolacji stanie się dla niej absolutnie niezbędne. Owszem, był przekorny i uparty, hałaśliwy, niespokojny i arogancki bez żadnego powodu. Kiedy jednak była z nim, to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Mogła dać światu bardzo wiele - tak długo, jak długo miała jego. - Czekam - powiedział. Nagle zaczęła się śmiać. - Co cię tak bawi? - My! Będziemy doprowadzać się wzajemnie do szaleństwa. Będziemy walczyć, kłócić się i powodować największe zgorszenie w Lenfell. - Czy to są twoje „odpowiednie i przepisowe" oświadczyny? - Jeszcze nie. Dopiero teraz. Otoczyła ramionami jego szyję. Bawiąc się miedzianymi puklami 1 patrząc w bardzo niebieskie oczy zapytała: - Minstrelu, kochany, czy zostaniesz moim mężem?
236
- A jak sądzisz, Pierwsza Córko? - Myślę, że lepiej zrobisz mówiąc „tak", bo inaczej moja siostra Mag Dziekan wydusi to z ciebie swoją magią. - Magia jest tutaj - powiedział i pocałował ją. Przyszło jej na myśl - zanim w ogóle przestała myśleć - że hałaśliwy mężczyzna, który wie kiedy zamilknąć, ma jednak niezaprzeczalny urok.
11
Bezwstydnie podglądając z cienia, Cailet stwierdziła z satysfakcją, że jedna sprawa została załatwiona. Ale tysiąc innych czekało na nią, i - niezależnie od jej osobistej radości z ich szczęścia - wiedziała, że będzie potrzebować ich obojga, Sarry i Collana, i ich siły nie naruszonej przez emocjonalne konflikty. Wierzyła, że będą umieli ograniczyć swoje miłosne oszołomienie do minimum. Żadne z nich nie będzie w stanie ukryć tego, co czuje. Znała jednak oboje wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że będą chronić swoje uczucie aż do momentu, kiedy będąsię nim mogli prawdziwie cieszyć. Zamiast jednak oczekiwanych przez Cailet kilku dni lub tygodnia, dano jej zaledwie parę godzin dla siebie. Nie było jeszcze Siódmej pięknego, wiosennego poranka, kiedy zbudzona ze zbyt krótkiego snu, z bolącą i ciężką od wina głową, dowiedziała się, że Ostinhold został spalony, zaś Zamek Malerris po prostu zniknął. Mag Rycerz Senn Mikleine przyniósł pierwsze nowiny. Minionej nocy razem z dziesięcioma innymi udał się do Siedziby Bardów i stamtąd do Longriding. Od domu Pani Lilen w tamtym mieście Zwijał Przestrzeń, aż znaleźli się o jakieś pięć mi! od Ostinhold. Tłusty, gryzący w oczy dym, zasnuwający gęsto całą okolicę, powiedział im wszystko. Odrętwiała, z pociemniałymi oczyma, Cailet ledwie zdążyła go wysłuchać, zanim Aifalun Escovor i Enis Girre poprosili ją o chwilę rozmowy. Starsi spośród Uczonych próbowali, każdy na własną rękę, skontaktować się z innymi Magami poprzez skomplikowane, ezoteryczne
238
zaklęcie, które czasem działało, a czasem nie. Udało im się jednak dotrzeć do starych przyjaciół w Neele, w Zamku Domburr, w Dinn i Havenport. Girre otrzymał przekaz obrazu od kolegi Uczonego, mieszkającego na przedmieściach Dinn: Zamek Malerris - lub raczej jego zniknięcie z Seinshir Cailet zmarszczyła brwi. - Zniszczony? Do fundamentów? Nie tylko budynki, zburzone na pokaz? - Nie, Dziekanie. Po prostu nieobecny. Zniknął. Rozpostarł szeroko swoje stare, węzłowate ręce. - Wodospad jest nadal tutaj, ale zamek ponad nim zniknął, jakby go nigdy nie było. Jeśli to nie była robota Glenin, to na pewno jej rozkaz. Cailet zeszła nad rzekę, skąd mogła widzieć zaijnowailą Akademię. Podziwiała siłę, która całkowicie zniszczyła zamek. Panowie Malerrisu potrafili robić takie rzeczy, działając razem w swego rodzaju Sieci - praktyka, której zdecydowanie przeciwstawiali się Strażnicy Magii. Jeśli więc ona chce złamać tamte Ochrony, musi to zrobić sama. Po godzinnym zastanowieniu i dokładnym przejrzeniu rad zawartych w Przekazie zdecydowała, że nie będzie marnować swoich sił. Wszystko, co musiała zrobić, to obstawić własnymi Ochronami-pułapkami wszystkie znane Drabiny, wiodące do Zamku Malerris. Każdy Malerryjczyk, próbujący k o r z y s t a ć z którejś z Drabin, zostanie przytrzymany do chwili, gdy Cailet - lub inny Mag - nie zjawi się, by go uwolnić. Łodzie będą nadal dostarczać zaopatrzenie, ale to jest w porządku; nie ma przecież zamiaru skazywać swojej siostry na śmierć głodową. Jeśli zaś chodzi o opuszczanie wyspy, by knuć nowe intrygi... nie, jeszcze długo nie. Ostatniej nocy Flera Firennos powiedziała, że jedną z przyczyn, dla których Sprzysiężeni czekali tak długo na ostateczną rozprawę, była lista wszystkich Malerryjczyków i miejsc ich pobytu. Została ona zdobyta zaledwie kilka dni temu przez agenta Sprzysiężenia, stacjonującego w samym zamku, i zostanie przedłożona Dziekan najszybciej, jak tylko to będzie możliwe. Wielu, jeśli nie wszyscy Malerryjczycy, zostali rozpracowani wcześniej tego roku, gdy asystowali przy wysiedlaniu, aresztowaniach i często śmierci Strażników Magii. Teraz byli znani. W przyszłości mogą nawet w niewielkim stopniu wniknąć w struktury rządowe, ale nigdy już nie zajmą żadnych oficjalnych, eksponowanych stanowisk Ministrów, Sędziów lub Pierwszej Kanclerz. Cailet wiedziała, z taką pewnością, jakby posiadała intuicję Sarry, że każdy Pan, który tylko będzie się w stanie ruszać, powróci do Zamku Malerris, jakby został Wezwany. Ona także zdawała sobie sprawę, że
239
niewidzialność zamku była sposobem Glenin na naigrywanie się z niej. Jedyne, co było tak naprawdę potrzebne, to zaklęcie ochraniające wejście do zamku, broniące wstępu nieproszonym gościom. Cała reszta miała już tylko na celu urągliwe granie na nerwach Dziekanowi. Na Dziekan nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Patrzyła na aiiny za rzeką, nic nie widząc, pogrążona w myślach o tym, co powiedziała Glenin: ona i jej syn będą czekać. Malerryjczycy mogą dokonywać niewielkich najazdów, ale nie pokażą swojej siły, dopóki chłopiec nie dorośnie, by stanąć na ich czele u boku matki. Cailet nie powiedziała Sarrze o ich siosteeńcu. Nie zrobi tego, dopóki on sam nie da znać o sobie. Że to nastąpi, nie miała żadnych wątpliwości. Jak na ironię, jej zadanie i zadanie Glenin było identyczne: szkolenie Magicznych. Uświadomiła sobie, że jeśli już nic innego, to ta sprawa będzie wymagała od Malerryjczyków opuszczenia zamku i rozejrzenia się po świecie. Cailet będzie musiała znaleźć odpowiedn ie dzieci, zanim zrobi to Glenin. Jak wiele z nich było już w Zamku Malerris? Kilkaset? Około tysiąca? W ciągu dwudziestu lat można spłodzić całkiem nowe pokolenie - do tego, między innymi, były Glenin potrzebne ona z Sarrą. Nie może nic poradzić na dzieci urodzone w Zamku Malerris. Ale może odnaleźć inne, prowadząc poszukiwania, jak Lenfell długie i szerokie. Niech będzie przeklęta, jeśli tego nie zrobi. Jedno, o którego istnieniu wiedziała i miała nadzieję je uczyć, zginęło w Ostinhold. Urodzenie się podczas Przesilenia albo Równonocy powszechnie uznawano za nieszczęśliwe - żaden Święty nie czuwał nad takim dzieckiem. Ale najgorzej było się urodzić w Dniach Kwadry, tak jak syn Seli. Cailet zastanawiała się gorzko, czy istnieją jakieś wierzenia na temat dzieci, poczętych w Dzień Widm. Glenin miała własnego syna. Cailet poczuła, jak narasta w niej okropna zawiść. W pewnym sensie myślała o synu Seli Trayos jak o swoim własnym, połączonym z niąprzez Magię, jeśli nie przez krew. Mówiła sobie, że będą inne dzieci. Wprawdzie nie jej, ale... był przecież tuzin młodych Magów Uczniów, którzy uczyli się swojego kunsztu od starszych - oni nie staną się Dyplomowanymi Strażnikami tak długo, dopóki Akademia nie zostanie ponownie otwarta. Tylko Dziekan mogła to zrobić. Teraz zrozumiała słowa ojca, przepowiadającego, że wkrótce odkryje swoje prawdziwe zadanie. Ale nie będzie tego robić tutaj, w Ambrai. Potrzebuje nowego, bezpiecznego miejsca, gdzie każdy obcy byłby od razu zauważony. Tam będzie uczyć Magicznych - podczas gdy jej siostra będzie robić to samo. Gdyby tylko Glenin chciała jej posłuchać...
Było największym szczęściem dla kobiety móc wziąć ślub w dniu swoich urodzin. Trzeciego dnia Pierwszych Kwiatów, kiedy Sarra Ambrai skończyła dwadzieścia trzy lata, poślubiła Collana Rosvenira. Cailet stała osobno, reprezentując Strażników Magii. Nie mogła stać z rodziną Sarry. Tę pozycję zajmowali Riddon i Maugir Slegin. Biron Maurgen i Miram Ostin znajdowali się tam nie tylko dlatego, że Sarra ich ceniła dla własnych przymiotów, ale również z uwagi na pamięć ich braci. Falundir i - z wszystkich ludzi - Imilial Gorrst oddawali Collana w małżeństwo. Jako pierwszego poprosił o to Barda, ponieważ jednak Falundir nie byłby w stanie udzielać w trakcie ceremonii przepisowych odpowiedzi, zwrócił się do Imi z tą samą prośbą. Stwierdziła, że jest niezwykle okrutny i łamie jej serce, poślubiając inną kobietę, a następnie każąc jej nie tylko patrzeć, ale także pomagać w celebrowaniu uroczystości. Ona jednak zgadza się na to, bo w końcu oddaje go jedynej kobiecie poza sobą, która będzie potrafiła go docenić. Resztę towarzystwa stanowili Elin i Pier Alvassy, Elomar Adennos i Lusira Garvedian oraz Telomir Renne. Zgromadzili się w małej kaplicy Imili i Miramilli w dalekim zakątku ogrodów, gdzie całe pokolenia kobiet Ambrai'ów poślubiały swoich mężów. Czasy, kiedy ołtarz był ozdobiony złotym Dzwonkiem Miramilli i oplecionym złotą nitką koszykiem na kwiaty Imili - dawno minęły. Ale ołtarz ustrojono dziko rosnącymi kwiatami, a Miram zgodziła się
16-Ambrai
241
udostępnić swój mały srebrny Dzwoneczek, który nosiła na szyi. Tak więc Święci byli właściwie reprezentowani. Naprędce skompletowany strój weselny Sarry składał się z wąskiej, prostej sukni w jaskrawo zielonym kolorze, podarowanej przez Telomira który z pomocąRiddona i Miram szył jązapamiętale przez całą noc. Na głowie miała koronę z kwiatów, co było stosowne do jej imienia, Patronki, tygodnia i ceremonii. Collan kichnął już w chwili, gdy wszedł do kaplicy i podczas całej uroczystości nos swędział go alarmująco. Poza tym wyglądał naprawdę wspaniale. Spodnie w kolorze błękitu bardyjskiego, surdut i kaptur były prezentem od Falundira. Kiedy weszli do kaplicy, Cailet mruknęła złośliwie do Barda, jakie to zdumiewające, że takie piękne, nowe ubranie w tak doskonale dobranym rozmiarze udało się zdobyć w tak krótkim czasie. Falundir uśmiechnął się i skinął głową; wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie. Inni mieli na sobie takie ozdoby, jakie udało im się pożyczyć. Cailet była w swym byle jak skleconym mundurze Dziekana. Srebrzysty szal Miram raz jeszcze opasywał jej talię. Surowy, czarny strój ożywiały girlandy kwiatów udrapowane wokół ramion, tak jak nosili je wszyscy z wyjątkiem Sany i Cola. Wszystkie właściwe słowa zostały wypowiedziane-wszystkie święte przyrzeczenia, obiecujące dozgonną miłość, uczciwość małżeńską, wierność i absolutne posłuszeństwo. (Colowi prawie udało się ukryć irytację z powodu tego ostatniego, ale żadne małżeństwo nie było legalne bez tej formułki.) Cailet ujrzała zmianę jeszcze jednego prawa, wypisaną w oczach Sarry. Potem Sarra ślubowała opiekę, miłość i dbałość o zaspokajanie potrzeb swojego męża. Collan zdjął z ołtarza girlandę z kwiatów, które zebrał minionej nocy: białe róże jako symbol miłości, bluszcz jako symbol małżeństwa, kwiat drzewa cytrynowego jako symbol wierności. Zarzucił ją na szyję Sarry, zanim pochylił głowę, aby ona mogła obdarować go swoimi kwiatami. Nagle podniosła rękę i gwałtownym ruchem ściągnęła mu z głowy kaptur. - Twoim pierwszym obowiązkiem jest słuchać mnie, mężu - a ja rozkazuję ci nigdy więcej tego nie nosić! I umieściła swoją koronę z kwiatów na głowie Cola. Jego odpowiedź zginęła w eksplozji kichania. Korona się przekrzywiła; towarzyszył temu gromki wybuch śmiechu. Szczerząc zęby jak głupiec, z koroną na bakier, wdeptał w podłogę znienawidzony kaptur, jak gdyby chciał go rozerwać na strzępy.
242
Tak oto zostali sobie poślubieni. Później, po wielu toastach, pocałunkach, uściskach i śmiechu poszli sami nad brzeg rzeki. Tam, cicho szepcząc życzenia, puścili kwietny łańcuch i koronę na wodę. Kiedy razem patrzyli w nurt rzeki, Col otoczył ją ramionami. - O co prosiłaś? - O nic wielkiego - odpowiedziała. - Tylko o to, abyśmy byli szczęśliwi. - Wszyscy Święci, co za ulga! Byłem pewien, że poprosisz o pokój i dobrobyt dla Lenfell, nowy rząd i tysiąc innych spraw, nie mających nic wspólnego z nami. - T o wszystko ma związek z nami... ale nie w tym momencie. A o co ty prosiłeś? - Jestem ambitny - odparł. - Chciałbym mieć jedną spokojną noc tylko z tobą i dobrą lutnię. Roześmiała się. - Masz rację. To pierwsze życzenie wydaje się całkiem niemożliwe do spełnienia, ale mogę coś zrobić w sprawie drugiego. -Co? - Senn Mikleine wróciła z Longriding z twoją lutnią. Przytuliła się mocniej. - Chciałabym spędzić kilka minut naszej nie przerywanej przez nikogo nocy, słuchając jak dla mnie śpiewasz. Czy wiesz, że nigdy tego nie robiłeś? -Mojalutnia-powiedziałoszołomiony. Objąłjąramionamii dodał: - Przez całą resztę mojego życia wszystkie moje pieśni będąjuż tylko dla ciebie. - Znalazłeś to w jakiejś piosence, czy też wymyśliłeś specjalnie na mój użytek? - Jak mogę kochać kobietę, która nie wierzy moim słowom? -Przestańmówić, Minstrelu. Przekonaj mnie. I zrobił to.
10
Następnego dnia Cailet wybrała się do Ostinhold. Wzięła z sobą Miram oraz Birona Maurgena z całą plejadą Magów, którzy powoli zaczynali tworzyć, jeszcze nieoficjalną, Straż Przyboczną Dziekana. W skład tego elitarnego, choć jeszcze nie do końca ukonstytuowanego regimentu weszli Elo, Lusira, łmi, Senn Mikleine i Granon Bekke. Mimo że nie potrzebowała ochrony, to jednak ich doświadczenie i rady były dla niej bezcenne. Podobniejak ich milczące wsparcie, kiedy zbliżali się do zgliszczy Ostinholdu. Nie było sensu szukać. Nikt nie zdołałby przeżyć wśród takich płomieni. Nie można też było wywnioskować, czy udało się komukolwiek stamtąd uciec. Cailet spojrzała na Miram, która kiwnęła głową, jakby mówiąc, że dość się już napatrzyła. Biron podprowadził je do góry, aż do Północnej Drogi, wiodącej do Stuletniego Dworu Maurgenów. Zajechali na miejsce zaraz po zmierzchu. Światła w pięciu kopulastych domach migotały prowokująco zza bramy, otoczonej ciasnym kręgiem uzbrojonych rolników. Jeden z nich zauważył Birona i dał znak innym, aby opuścili miecze - nie opuściła ich jednak determinacja, by nikogo nie wpuszczać przez bramę. - Przepraszam, Donrni, ale kim są ci inni z tobą? Cailet spojrzała z ukosa na rozświetloną noc: — Kellos Wentrin, czy to ty? Tak myślałam, rozpoznałam cię po tillinshirskim akcencie. On spojrzał na nią i zamarł:
244
-Domna Cailet? - Mag Dziekan - odparł Biron. - Wpuść nas, Kełlos. Czy jest Pani Sefana? - Mag...? - Wentrin wzdrygnął się, po czym dał znać swoim towarzyszom, aby zrobili przejście i otworzyli bramy. - Hej, Domni, nie tylko jest tu Pani Sefana, ale też i Pani Lilen. Miram krzyknęła coś niezrozumiale i wbiegła przez bramę. Cailet i reszta zwlekali. - A co z resztą Ostinhold? - zapytał Biron. - Dopiero co stamtąd wracamy, widzieliśmy, czego dokonał Legion. Czy komuś jeszcze udało się uciec? - Będzie tego coś z trzy tysiące, z których większość dawno się już pewnie rozproszyła. Kilku z nich ociągało się, bo Pani Lilen nie chciała wyjechać, zaś kilku innych zginęło próbując jej pomóc w ucieczce. - A co z ich gośćmi? - zapytała Imilial. - Był tam taki stary Mag... - Nic mi o tym nie wiadomo, Domna. Jedno wiem na pewno - że to Geria Ostin jest tego przyczyną. Idź dalej do głównego domu, tam wszystko ci opowiedzą. Imi wybuchnęła płaczem na widok swego ojca. Przytulił ją bardzo mocno; kazał jej przestać być głuptasem, przekonując ją, że jest zbyt uparty, aby umierać. Miram stała jak skamieniała, patrząc na matkę, siostry Teris i Lindren oraz jedynego brata, który jej pozostał -Terrilla. Wszyscy oprócz Pani Lilen popłakiwali. Na widok Cailet, jak zawsze spokojna, wyciągnęła ręce na powitanie. Cailet uścisnęła j ą w milczeniu. Lilen lekko odsunęła jąod siebie, aby móc jej spojrzeć w oczy, po czym skinęła głową na znak zrozumienia. -Wreszcie zostałaś tym, czym zawsze miałaś być - szepnęła Pani Lilen Cailet do ucha - ale mam nadzieję, że pozostaniesz na zawsze mojąmałą Cailet. - Lilen... - po raz pierwszy w życiu wymówiła imię swej opiekunki bez „Pani" na początku. - Tak mi przykro. Taig... - Ciii. Miram powiedziała mi już wszystko. Pomówimy o nim później. A także o Gorshy, o moim Alinie i o jego Valu. Sefana Maurgen - blisko pięćdziesięcioletnia, jednak nadal bez śladu siwizny w kruczych włosach, owdowiała na skutek tego samego wypadku, w którym zginął mąż Pani Lilen- weszła utykając do głównego holu, zapraszając wszystkich do rozświetlonej blaskiem błękitnych świec jadalni. Jej bliźniacze córki, Riena i Jennis, zaczęły akurat wnosić ogromne, uginające się pod ciężarem potraw półmiski, a także potężne dzbany, pełne gorącej kawy, słodzonej cynamonowym cukrem. Cailet
245
często bywała u Pani Sefany, lecz nigdy jeszcze nie doceniała tak jej gościnności, jak w tej chwili. Nie miała bowiem nic w ustach od poprzedniego śniadania, a podróż z Longriding okazała się niezwykle wyczerpująca - nawet dla Dziekana Magów, który potrafi czarodziejsko przebyć dwadzieścia pięć mil pieszo, jakby to była jedna mila. Kiedy wszyscy zasiedli przy ogromnym stole, Cailet zwróciła się do Li len: - Kellos Wentrin powiedział, że to Geria ponosi winę za Ostinhold. - Jesteś zaskoczona? - wtrącił się Teris. - Ona nas zdradziła. - Uspokój się - powiedziała jej matka. - Sama o tym opowiem. Po ucieczce z Ostinhold Geria ukrywała się przed Ostinami, jednocześnie zmierzając do Tillinshir. Po drodze napotkała Legion z Ryka, z którym dobiła następującego targu: jej życie, życie jej męża i dzieci, a także przejęcie na własność nie naruszonej Sieci Ostinów, w zamian za podanie szczegółów o umocnieniach Ostinhold. - Na pewno myślała, że zginę - powiedziała cicho Lilen. Postanowiłam jednak nie robić jej tej przysługi. Teris, której trudno się było powstrzymać, dodała kwaśno: - Tam, za bramami, Geria wyglądała jak wcielona postać Gelenis Pierwszej Córki. Chełpiła się, że uratowała Ostinhold i Sieć. —Kazała nam się poddać - kontynuowała Pani Lilen. - Wiedziała dobrze, że nigdy bym tego nie zrobiła. Jej usta wykrzywiły się w zawziętym półuśmiechu. - Ale w najśmielszych snach nie oczekiwała, że raczej podpalę Ostinhold, niż pozwolę jej tam wejść. - Więc to ty... - Cailet ledwie mogła mówić. - Tak. Och, Legion z Ryka oczywiście dokończył dzida. Są bardzo dokładni. Ale to ja zaczęłam. Widzicie, byłam absolutnie pewna, że tego nie przeżyję. Nie przewidziałam jednak, że ten stary głupiec został specjalnie po to, by jedną zręczną Ochroną i zaklęciem Niewidzialności wynieść mnie stamtąd, jakbym była Widmem! Kanto Solingirst głośno przełknął. - Dosyć trudno jest „wynieść" kobietę, która przeklina i kopie przez całą drogę. Nie myślcie sobie, że to - tu podniósł rękaw, pokazując swe potłuczone ramię-jest pamiątkąpo spotkaniu z Legionem! - Tak czy inaczej, to rany prawdziwego bohatera - stwierdziła Imilial, zerkając na niego figlarnie. - A gdzie jest teraz Legion? - zainteresowała się Cailet. - Wrócili do Renig - Pani Sefana uśmiechnęła się z niekłamanym zadowoleniem. - Pewnie się trochę zdziwią tym, co tam zastaną.
246
- A czy... czy dzieciom Trayosów udało się umknąć? Pani Lilen skinęła głową. - Tak, na północ, w góry. Kiedy się trochę uspokoi, na pewno wszyscy wrócą. Niech Venkelos Zapewniająca ma mnie w swojej opiece, bo nie mam pojęcia, gdzie ich wszystkich pomieszczę. Teris wzruszyła ramionami. - Wreszcie się na coś przydadzą, pomagając przy odbudowie Ostinhołd. - Cóż, pewnie tak. Jeśli zaś chodzi o Gerię, to myślę, że przebywa w domu w Combel. A, właśnie! Muszę wkrótce pojechać do Longriding i złożyć tam pewne dokumenty. Nie mogę jej całkowicie wydziedziczyć, ale, póki żyję, mogę przekazać znaczną część majątku do dyspozycji moim pozostałym córkom. Lenna otrzyma dom w Renig. Ostatecznie jest jedynym cywilizowanym Ostinem, jakiego znam - i na dodatek prawnikiem. Najlepiej nam i sobie pomoże, przebywając w stolicy. Mam zresztą szczerą nadzieję, że Geria zdecyduje się pozwać mnie do sądu. Teris, dla ciebie będzie dom w Longriding. - Dziękuję, mamo, tylko nie każ mi się zbliżać do twojego sławetnego kaktusa. - Nie bój się, córeczko, już ja o niego zadbam. Zresztą zamierzam być częstym gościem we wszystkich domach moich córek. Miram... - Ostinhołd. - Jesteś pewna? - Lilen zmarszczyła czoło. - Upłyną całe lata, zanim wyjdziemy tam na swoje, nie mówiąc już o zyskach. -Ostinhołd. Proszę, mamo. - Lepiej ty niż ja, Mirri - powiedziała szczerze Lindren. - Mamo, jeżeli nie zaplanowałaś dla mnie czegoś innego, czy mogłabym dostać budynki biurowe w Renig? Część powierzchni przerobiłabym na mieszkanie, a stamtąd łatwiej by mi było doglądać spraw handlowych. - Oczywiście, jeśli tego chcesz. Co przywodzi nas do sprawy Sieci. Miram, wiem, jak bardzo ci się to wydaje nudne, ale powinnaś znaleźć sobie męża, który lubi prowadzić interesy. Wszystkie punkty Sieci mająpozawierane długoterminowe kontrakty handlowe. Przez jakiś czas może być dosyć trudno, ale... - Pani Lilen - odezwał się Kanto Solingirst - przepraszam, że się wtrącam, ale to, co mam do powiedzenia, może się Pani na coś przyda. Domna Lindren wspomniała o biurach. W biurach są przecież akta również w domach, które rozdysponowałaś, muszą znajdować się jakieś dokumenty. Czy twoja Pierwsza Córka będzie w stanie rządzić
247
tymi częściami Sieci, których w majestacie prawa nie będziesz jej mogła odebrać, nie mając dostępu do tych akt? Granon Bekke wyrwał się pełen zachwytu okrzyk: - To jest po prostu piękne! Sefana spojrzała na Imi poprzez dzielący je stół. - Moja droga, chociaż dopiero od niedawna znam twojego ojca, czy zgodziłabyś się rozważyć moją kandydaturę do jego ręki? - Mamo! - wykrzyknęła z udanym oburzeniem Riena. - Pani Lilen była pierwsza! Stary Uczony uroczo się zarumienił. Co ciekawe, Pani Lilen także. - Co więcej - podjął odważnie przerwany wątek - dokumenty te pozwolą ci... hmmm... czuwać nad wielką Siecią. - Będę czuwać, by jak najszybciej doprowadzić Gerię do bankructwa! - zapaliła się do pomysłu Lindren. - Baw się dobrze, moja droga- stwierdziła jej matka. - Jeśli o mnie chodzi, niedługo będę musiała odbyć bardzo poważną rozmowę z Lenną na tematy prawne. Gdybym tylko mogła przekazać część moich pieniędzy na posag dla Terrila... - Będziesz mogła, jeśli tylko Sarrze Liwellan uda się wcielić w życie jej zamysły - powiedziała Lusira - a zauważyłam, że zazwyczaj jej się udaje. Zniosła już niewolnictwo, a przynajmniej zaczęła działać w tym kierunku. Małżeństwo i posag stoją wysoko na jej liście. - Naprawdę? O, przewrotna! - Pani Sefana z trudem wstała z miejsca. - N o , ale robi się ciemno. Cailet... przepraszam... Dziekanie... - Cailet. Wydałam swoje własne rozporządzenie. Ci z moich przyjaciół, którzy nazwą mnie „Dziekanem" w mojej obecności, muszą zapłacić karę pieniężną! Riena i Jennis odeskortowały je na górę. Elomar pozostał z tyłu, chcąc się dowiedzieć czegoś bliższego o kłopotach z kręgosłupem, z którymi Pani Sefana zwróciła się do niego parę tygodni temu w Longriding. Może zresztą było to parę lat temu - Cailet zupełnie straciła orientację w czasie... Pierwsza Córka Riena była o ponad rok starsza od Cailet. Znały się trochę ze szkoły. Teraz poważna i szczera Riena poczytywała sobie za zaszczyt, że może udostępnić Dziekanowi swój własny pokój. Cailet myślała, że wyraziła swój punkt widzenia, dotyczący specjalnego traktowania, kilka minut temu, ale jak widać, nie do wszystkich to dotarło. Mało brakowało, żeby zapytała, czy to oznacza, że ona i Riena nie sąjuż przyjaciółkami, ale powstrzymała się. Jej obowiązkiem jako
248
gościa było z uśmiechem przyjmować wszystko, co jej oferowano, i ukrywać niezadowolenie. Zaledwie rozejrzała siąpo wesołym, małym pokoju z niebieskimi ścianami, gdy rozległo się pukanie zza uchylonych drzwi. Lilen zatrzymała się niepewnie w progu. - Proszę - powiedziała Cailet. - Prawdę mówiąc, jestem zbyt zmęczona, by spać. - Spróbowała się uśmiechnąć, co jej się prawie udało. - Jest coś bardzo męczącego w zajmowaniu się magią przez cały boży dzień... - Gorsha zwykł był mówić to samo. Usiadły na małej kanapie Rieny. Cailet przycisnęła do siebie kraciastą poduszkę. - Nie wiem od czego zacząć. - Nie musisz mi teraz mówić wszystkiego. Chcę tylko wiedzieć, czy z tobą wszystko w porządku. Udała zaskoczoną. - Czy wyglądam aż tak źle? - Próbujesz mnie nabrać, Cailet Ambrai? Tym razem zdziwienie było prawdziwe, lecz tylko przez chwilę. Oczywiście Lilen wiedziała, kim ona jest w rzeczywistości. -Przepraszam. - Pewnego dnia, gdy to przestanie być tak świeże i bolesne, opowiem ci wszystko o twojej wspaniałej matce. Otaczając Cailet ramieniem Lilen mówiła dalej : - Dowiedziałam się o Alinie, Valu... i Gorshy... od Kanto. Lecz chciałabym bardzo posłuchać o Taigu... prawie tak bardzo, jak ty pragniesz mi o tym opowiedzieć... Ociągając się Cailet zaczęła mówić, próbując nie przeżywać tego na nowo. Bezskutecznie. - Ocalił mi życie - zakończyła wreszcie. - Gdyby nie on, byłabym już martwa. - On cię bardzo kochał. Głos odmówił Cailet posłuszeństwa. Podniosła się i podeszła do łóżka, gdzie jej tobołek podróżny stał oparty o żelazną poręcz. Wyjmując z niego małe, drewniane pudełko, zwróciła się do Lilen: - Obiecałam Taigowi, że zabiorę go z powrotem do Ostinhold, lecz ja nie mogę tam wrócić, Lilen, po prostu nie mogę. Przyciskając pudełko do piersi, matka Taiga odparła: -Rozumiem, moja droga. Ostinhold to cała przeszłość. Wrócisz, gdy Miram i ja zbudujemy je od nowa i nie będzie tam już żadnych wspomnień.
249
- Wspomnienia będą zawsze. Moje, Gorshy, Alina... Lilen westchnęła głęboko i wstała. - Dziękuję, że powiedziałaś mi o Taigu. Cailet wiedziała, że powinna coś odpowiedzieć. Lilen była jedyną matką, jaką kiedykolwiek znała, i kochała ją tak, jakby Cailet była jej własnym dzieckiem. Jeżeli teraz nie przemówi, to nigdy tego nie zrobi. To jedna z nielicznych chwil, gdy ma pełny, niczym nie zamącony dostęp do swoich uczuć. Od jutra obowiązki i sprawy, za które jest odpowiedzialna, przytłumią otwarte dzisiaj rany. Osamotnienie i izolacja, wynikające z pozycji Dziekana, wchłoną jąz jeszcze większą siłą. Co gorsza, będzie to jej własna wina. Wiedziała o tym. Nie była jednak w stanie nic powiedzieć. Chwila została bezpowrotnie stracona. Lilen pocałowała ją w policzek, zanim cicho opuściła pokój. Cailet podeszła do okna. Potem umyła twarz w letniej wodzie z miednicy. Krople spływały jej po policzkach, zatrzymując się na rzęsach. Napotkała w lustrze swoje oczy. - Tchórz. Znała tych ludzi, swoich przyjaciół, którzy wiedzieli kim jest, kim była. Nie chciała, by tytuł przeszkadzał jej w kontaktach z nimi. Jednak prośby, by mówili jej po imieniu, zdawały się tylko podkreślać jej nową pozycję. Jakby musiała wydać jakieś prawo lub rozkazać, by w kręgu ludzi dobrze jej znanych wszystko było jak dawniej... Mag Dziekan trzymał większość osób na dystans. Nazywanie jej po imieniu stawało się przywilejem, którego ciężar będzie odczuwany przez każdego, kto go dostąpi. Ale ona chyba tego właśnie pragnęła. Odczuwała potrzebę stworzenia dystansu pomiędzy sobą a innymi ludźmi. Przycisnęła lewą ręką uszkodzony bok. W lustrze czarna tunika otulała miękko naturalny zarys piersi. Pozwoliła opaść Zaklęciu i zobaczyła brzydką różnicę. - A więc to ukrywałaś. Drgnęła na dźwięk karcącego głosu Elomara. Jakąś częścią siebie pragnęła przywrócić magię, zaś przerażone dziecko w niej tkwiące ukryć oczywiste przestępstwo. - Czy sądziłaś, że nie wyczuję Ochrony? - ciągnął półgłosem zamykając za sobą drzwi. - Jesteś dobra, muszę przyznać. Początkowo myślałem, że to osobista Ochrona i pogratulowałem sobie, że posłuchałaś mojej rady. Lecz było w tym coś jeszcze. Coś nie do końca w porządku. Nigdy nie słyszała, by wypowiedział tyle słów na raz. Gniew i obawa o nią wyrwały go ze zwykłego milczenia. Cailet nie znajdowała usprawiedliwienia.
250
- Dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie? Jak mogłaś być taka głupia? Zdejmij koszulę i pozwól mi na to spojrzeć. Stała przed nim, czując, jak zimno przenika ją do szpiku kości. Nikt nie musiał oglądać jej szkaradnego okaleczenia. Nikt nie musiał wiedzieć, w jak okropny sposób pogwałcono jej świadomość. - Do diabła, Cailet, ról) co mówię! Powoli rozpięła tunikę i koszulę zdrętwiałymi palcami. W miaręjak odkrywała swoje okaleczenie, Elomar mocniej zaciskał usta. Badając ją, nie powiedział ani słowa. Patrzyła gdzieś w bok, w bezpieczną dal, próbując opanować dygotanie pod jego ostrożnym, bezosobowym dotykiem. Poprosił ją, by poruszy ła ramieniem, zginając je i wykonując okrężne ruchy. Na koniec podał jej koronkową koszulę nocną Rieny. Wciągnęła ją szybko przez głowę, podczas gdy on, wściekły, krążył po komnacie. Ściągnęła buty i spodnie, słuchając, jak mruczy coś do siebie. Po chwili odwrócił się. - Ktoś usiłował to leczyć. Amatorsko. Ty? Koszula nocna dobrze na niej leżała. Ona i Riena nosiły ten sam rozmiar. Jedwab przylgnął do jej ciała. - M ó j ojciec-powiedziała. -Twój... - był zupełnie zaszokowany. - M ó j ojciec! Auvry Feiran! Zbuntowana, nie zważając na Elomara, ponownie przywołała Ochronę. -Resztkami swojej magii próbował leczyć to, co Glenin uczyniła mi swoimi czarami. Skurcz żalu skrzywił jego pociągłą twarz. Po chwili pochylił pokornie głowę. - Proszę, wybacz mi - mruknął. - Nie spodziewałbym się tego po nim. - Będziesz musiał zmienić opinię o Rzeźniku z Ambrai, nieprawdaż? - Wybacz mi - powtórzył. - Gdyby tego nie zrobił, wykrwawiłabym się na śmierć. - Chyba nie. Ale mogłabyś zostać na całe życie kaleką, z niedowładem mięśni. Jego... działanie... zapobiegło temu. Odwróciła twarz ukrywając ulgę. Nie patrząc na niego powiedziała: -Nikomu o tym ani słowa, Elo. Zwłaszcza Sarrze. Obiecaj, Magu Uzdrawiaczu. —Obiecuję - powiedział głucho. - Idę do łóżka. Zamknij drzwi za sobą - powiedziała chłodno, zdając sobie sprawę, że dystansuje kolejnego przyjaciela. Wyszedł, a ona została sama. Ale przecież tego właśnie chciała, prawda?
251
11
Cailet obudziła się jeszcze przed świtem, pierwszy raz w tym tygodniu całkowicie wypoczęta. Większość mieszkańców Stuletniego Dworu gnuśniało nadal w łóżkach. W kuchni panował artystyczny nieład. Cailet przegryzła zimnego naleśnika jabłkowego i popiła kubkiem kawy, zanim poszła do stajni. Odpoczywała na stercie siana, słuchając sennego posapywania koni. Maurgenowie od zawsze robili najlepsze i najwygodniejsze siodła w całym północnym Lenfell. Sześć Pokoleń temu zaczęli również hodować konie, dla których te siodła były przeznaczone. Pomiędzy 803 a 837 osiem kobiet Maurgenów wzięło Tillinshirskich Wentrinsów za mężów. W posagu wnieśli im konie. Zbyt ciemne, by spełnić ostre wymogi kwalifikacji dla znanej linii siwych klaczy Tillinshirskich, konie te stały się przodkami linii tarantów, z której słynęła hodowla Maurgenów. Hodowano dwa główne typy: ciemny i węglisty. Cailet nigdy nie mogła uchwycić różnicy. Polegała ona na samym kolorze skóry. Oba typy miały liczne białe plamy porozrzucane od kłębu do ogona. Przez laty ich czystą linię krzyżowano w różnych kombinacjach pomiędzy rodami Salty, Flyspeck i Cutpiece. Ulubienicą Pani Sefany była rasa węglistych koni typu Lace, z cienkimi nieregularnymi pasmami siwej sierści, rozciągającymi się jak szale. Tarantowate konie Maurgenów były pięknymi zwierzętami. Wysokie, długonogie, o spokojnym chodzie i łagodnym usposobieniu. Margit i Taig nauczyli Cailet jeździć na doskonałej
252
klaczy Gwiaździste Niebo. Zwano ją tak, gdyż wyglądała, jakby zarzucono jej na grzbiet rozgwieżdżony kobierzec. Zjadłszy śniadanie, Cailet przeszła się między boksami, licząc nowe źrebaki i witając się z nielicznymi starymi przyjaciółmi. Ostatni raz była w Stuletnim Dworze Maurgenów w Neversun na urodzinach Pani Sefany. Potem Taig zabrał j ą do Longriding... - Wcześnie wstałaś. Wyspałaś się? A może w ogóle nie kładłaś się spać, co? Cailet odwróciła się z uśmiechem do Jennis Maurgen. Zważywszy, że Bi ron i Val wyglądali jak bliźniacy, pomimo pewnych drobnych różnic, po Jennis i Rienie z trudem można było poznać, że należą do tej samej rodziny. Dziwnym kaprysem genetyki Jennis odziedziczyła po jakimś zamierzchłym przodku bladą cerę i jasne oczy, co w połączeniu z drobną budową ciała sprawiało, że wyglądała jak odmieniec pośród czarnowłosego, ciemnookiego i długokościstego rodu Sefany. Jednak jej kwadratowy, uparty podbródek pochodził zdecydowanie od Maurgenów. - Spałam, i to bardzo dobrze. Co robisz? - Mam tutaj pewną panią, która się właśnie oźrebiła. Jennis lekko wzięła Cailet pod łokieć i pociągnęła j ą w drugi koniec stajni. - Wygląda jak nowa odmiana. To jej drugi źrebak po tym samym ogierze i oba ujrzały świat białe jak mleko, od czubka nosa aż po ostatni włos z ogona. Otworzyła górną połowę drzwi i zapytała: - No i jak ci się widzi? - Piękny! Jakby mu chmura osiadła na grzbiecie. - N o , to tak je właśnie nazwiemy: Węglistochmume. Gdybyśmy zdołali wyhodować jeszcze kilka, byłaby to pierwsza od pięćdziesięciu lat nowa rasa. Oparły się o drzwi od przegrody, podziwiając klacz i źrebaka. Mały dreptał na długich nogach, jakich Cailet nigdy jeszcze nie widziała u konia. Najwyraźniej szukał śniadania. Znalazłszy mamę, energicznie possał, po czym odszedł ze śmiesznie nastroszoną grzywką. Cailet zaśmiała się, zaś Jennis jęknęła przeciągle. - Święty Geridonie, miej nas w swojej opiece! Mam nadzieję, że ta głupia grzywa nie naruszy czystości linii. Jego siostra jest dokładnie taka sama. Spójrz tylko na niego. Wygląda jak Biron, gdy wstaje rano z łóżka. - Gdy urośnie dłuższa, opadnie pod własnym ciężarem.
253
- Lepiej, żeby tak było. Nie myślę jej pomadować za każdym razem, gdy będzie się miał pokazać publicznie. Po pewnym czasie Cai zdała sobie sprawę, żerpalce Jennis głaszczą jej nadgarstek. Lekka i miękka pieszczota, która niczego nie żąda, lecz pyta o wiele. Zażenowana chciała zabrać rękę, lecz doszła do wniosku, że byłoby to jeszcze bardziej krępujące. Stała więc bez ruchu. Jednak jej ciało napięło się, jakby żyjąc niezależnym życiem, i coś w niej zaczęło drżeć. Coś, czego się lękała. -Chodźmy, jestem strasznie głodna-powiedziała Jennis. -Matka surowo przestrzega punktualności przy posiłkach. Mówi, że to jedyny czas, kiedy mc ,e nas wszystkich razem zobaczyć. Jennis objęła Cailet ramieniem. Odskoczyła, jakbyjąktoś oparzył. Coś przeszyło ją ni to bólem, ni to dreszczem. Poczuła pulsowanie w piersiach i pomiędzy udami, wypełniające całe jej ciało ni to cierpieniem, ni to przyjemnością. Przerażająca pustka, domagająca się spełnienia. -Cai? - Ja... zostav t it n talerz i kubek... ale ty idź...-mamrotała nie mogąc się opanować. - Pani Sefana będzie zła, jeśli się spóźnisz. - C a i , o co chodzi? - O nic, ja tylko... - Chodź, usiądź tutaj. No, chodź. Przeszła niezgrabnie, przysiadając na stercie siana z dłońmi wciśniętymi między kolana. Zewnętrznie była tak zziębnięta, jakby jej skórę pokrywał lód, lecz to coś w środku było jedną zbitą kulą ognia. Gdy Jennis przysunęła się bliżej, jakby chciała usiąść obok niej, Cailet wzdrygnęła się. - Już dobrze - uspokoiła ją dziewczyna i odwinęła się na bezpieczną odległość. - Już dobrze, wszystko w porządku: O coś cię prosiłam, a ty nie chciałaś. Nic się przecież nie stało. Ale sposób, w jaki na mnie teraz patrzysz... Cai, ja przecież wiem, że jesteś dziewicą. Tak sobie myślałam, że możesz być zdenerwowana czy przestraszona i bałaś się, że mnie urazisz swoją odmową. Ale chyba w ogóle nie o to chodzi, mam rację, prawda? Potrząsnęła głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa. - Chcesz mi coś powiedzieć? -Ja... nie mogę. - W takim razieja opowiem ci trochę o sobie-powiedziała Jennis ze szczerym uśmiechem. - Jestem tak samo dziwna, jak mój brat Val. Uwielbiał kochać się z kobietami. Aż dziw, że więcej jego dzieciaków
254
nie biega po Lenfell. Był taki energiczny! I zdecydowanie zbyt przystojny, żeby mu to wyszło na dobre. - Val miał jakieś dzieci? - zapytała Cailet, tak poruszona, że zapomniała na chwilę o własnej zgiyzocie. - Wiem tylko o jednym. Wiem, o czym myślisz: a co z Alinem Ostinem? Val po prostu zakochał się w nim. Dzięki temu nauczył się znajdować przyjemność w kochaniu się z mężczyzną. Tak mi przynajmniej potem opowiadał. Jennis przysunęła stołek trochę bliżej Caile/i usiadła. - A teraz trochę o mnie. Uwielbiam kochać się z mężczyznami. To świetna zabawa. I oczywiście chcę mieć dużo dzieci. Tafcwięc za kilka lat zacznę się rozglądać za właściwymi ojcami i wtedy dopiero sobie poużywam! Ale zakochuję się w kobietach. Mniej więcej dwa razy w roku. Nie, nie myślę o tobie - dodała. - Jesteś bardzo ładna, Cai. Te wielkie oczy i blond włosy. Zawsze bardzo cię lubiłam. Lecz jeszcze nigdy nie zakochałam się w kobiecie, którą zdarzyłoby mi się także lubić - zaśmiała się znowu. - Chciałam po prostu powiedzieć, że wcale mnie nie uraziłaś, więc nie musisz się o to martwić. Jestem, jaka jestem... i ty jesteś jaka jesteś... Kochamy tych, których kochamy, i tak to jużjest. W porządku? - Tak - Cailet utkwiła wzrok w dłoniach. - Ja nigdy nikogo nie kochałam. I nigdy nie pozwoliłam się kochać. Nie czułam nic takiego ani do mężczyzny, ani do kobiety. - Jeżeli to jest związane z Taigiem... Ponownie potrząsnęła głową. - T u chodzi o mnie. - Jesteś nadal w szoku po tym, co się stało. Powinnam zdawać sobie z tego sprawę. Przepraszam, Cailet, to była najgłupsza rzecz, jaką mogłam^robić. - Nie, Jen, to nie twoja wina - pocieszyła ją Cailet. - To ze mną jest coś nie w porządku. Chyba czegoś mi brakuje. Niewinności, czystego pożądania, szczerej radości. I pomyśleć, że kiedyś martwiła się perspektywą przejęcia pociągu Alina do mężczyzn czy Gorshy do kobiet. Teraz wiele by dała za to, by któryś z nich objął kontrolę nad tą stroną jej osobowości. Nie musiałaby wtedy być jedynie Cailet, poturbowaną na ciele i na duszy. - Tak wiele ostatnio przeszłaś - ciągnęła Jennis - pozwól, żeby cię uleczono, Cai. Znajdziesz kogoś, wiem, że znajdziesz. Sarra mówiła to samo. Cailet spędzi resztę życia bojąc się, że kogoś pokocha. I że ktoś pokocha ją. Ktoś taki, kogo jej miłość mogłaby zniszczyć.
11
Miram i 13iron zatrzymali się w Stuletnim Dworze Maurgenów. Cailet i reszta pożyczonymi od Pani Sefany końmi pojechali do Combel. Dom Schadzek „Pod Maską" był zamknięty od tygodni, po zabiciu jego właścicielki przez Gwardzistów Rady i rozproszeniu się wszystkich młodych mężczyzn. Idąc główną aleją, Cailet niemalże miała nadzieję, że natknie się na Gerię Ostin. Porządne zaklęcie mogłoby zdziałać cuda dla charakteru Pierwszej Córki. Mundur Strażnika Magii dobrze pamiętano w tych stronach. Spojrzenia i niepewne ukłony były pełne szacunku, czasami lękliwe, często ostrożne. Cailet akceptowała pierwsze, ubolewała nad drugimi i obiecywała sobie, że uleczy trzecie. Nikt nie powinien bać się magii. W poleconym przez Sefanę Maurgen zajeździe Cailet musiała nalegać na przyjęcie pełnej opłaty za pokoje i posiłki. To także musi ulec zmianie, pomyślała. Żadnych przywilejów tylko z tego powodu, że są Strażnikami Magii. Po obiedzie właścicielka podeszła do nich nieśmiało, aby zapytać, czy to prawda, że Dziekan będzie wkrótce znowu szkoliła ludzi w magii. Okazało się, że chodzi o j e j młodszą siostrę, która właśnie niedawno miała swe pierwsze Kobiece Krwawienie. Cailet zgodziła się porozmawiać z dziewczyną. Następnego dnia, razem z Elo, ustalili, że jest rzeczywiście Magiczna. Młoda Lira Trevarin była pierwsza. Cailet miała coraz więcej pracy. Były setki takich dzieci w całym Lenfell. W ciągu osiemnastu lat, które minęły od czasów Ambrai, wiele innych zostało bezpowrotnie
256
straconych. Niektóre z nich, których magia była szczególnie silna, popadły w obłęd, inne straciły swe zdolności z braku odpowiedniego szkolenia. Niektórzy Magiczni, których udało się odnaleźć, byli szkoleni potajemnie. Lecz większość z nich zamordowano, kiedy Anniyas kompletowała swój tysiąc nieżywych Magów. Teraz trzeba szukać. Magowie muszą przemierzyć każdy zakątek Lenieli. A Caiiet musi przodować w poszukiwaniach. Musi pokazywać ludziom, kimjest: normalną młodą dziewczyną, wyniesioną na pozycję Dziekana dzięki swej niezwykłej magii, która nie stanowi dla nikogo zagrożenia. I tak będzie zawsze. Dlatego właśnie przyjechała do Combel, zamiast do Rening. Jej Magowie Rycerze przymierzali się do samowolnej obławy na Legion z Ryka. Caiiet im zabroniła. - To sprawa rządu. Strażnicy Magii nie mogą i nie będą ingerować. Cokolwiek się stanie, nie będziemy uczestniczyć w ściganiu i wymierzaniu kary oskarżonym przez nową Radę i Zgromadzenie. Musimy zachować niezależność. - Nie spodoba się to Sarrze - zauważyła Lusira. - Domyślam się. Sześcioro z nich - Caiiet, Lusira, Elomar, Imilial, Granon i Senn statkiem, poprzez Drabiny lub konno odwiedziło większość miast Lenfell. Caiiet dotarła do miejsc, o których tylko czytała i nie sądziła, że je kiedykolwiek zobaczy. Widziała Isodir z jego fantazyjnymi dziełami sztuki kowalskiej, malownicze Firrense, wrzecionowate wieże Dinn, śnieżne szczyty Pieca Caitiri, górującego nad dachami Nelle, wystawną rezydencję Krwi Domburrów w Domburron. Jeździła do małych miast i miejscowości o pięknych nazwach - Kaskadowe Źródła, Srebro Gór, Letnie Schronienie, Kamienna Klacz, Odpoczynek Pasterza. Jednak to w granicznych wioskach Kenrokeshir, Tillinshir i Shere czuła się jak w domu. Były bardzo podobne do ich odpowiedników na Pustkowiu. Nawet nazwy były podobne: Ciernista Dziura, Kopalnia Klęsk, Skalista Grań, Złamany Komin. Przyjmowano ją wszędzie, niekiedy z dużą ostrożnością, lecz gdy się okazywało, że wzbudzająca grozę Mag Dziekan jest w rzeczywistości nieśmiałą, uśmiechniętą dziewczyną, miękły nawet najbardziej zawzięte i podejrzliwe spojrzenia. Znajdowała dorastających, kilku nastoletnich Magicznych w różnych miejscach, zaś w Białym Zamku Lynn odkryła ich okrągły tuzin wszyscy z rodu Maklynów, okoliczność, której nikt nie potrafił wyjaśnić. Podróżowała od Pierwszych Kwiatów aż do Suchych Traw, całe sto dwadzieścia czteiy dni, lecz nigdy nie zostawała dłużej niż ! 7 - Ainbrai
257
cztery dni w tym samym miejscu. Niektóre dni, były dobre: kiedy pogoda była wietrzna i czuła słony pył na twarzy. Mogła się wtedy śmiać z chełpliwych opowiadań, wymyślanych przez Rycerzy Magii. Bywały też dni napięte i męczące, oficjalne, kiedy ani na chwilę nie mogła przestać być Dziekanem. Niektóre noce były bardzo złe. Nigdy więcej niż cztery dni w tym samym miejscu, nigdy więcej niż pięć nocy bez snów. Nauczyła się już rozpoznawać niebezpieczeństwo po zmęczeniu i złym nastroju. Stała się wybredna w doborze win. nie żeby jej smak stał się bardziej wyrafinowany, lecz dlatego, że niektóre gatunki lepiej maskowały smak kropli, które dolewała ukradkiem, gdy czuła zbliżanie się koszmarów. Elo nic nie wiedział o kroplach nasennych. Kupiła je od aptekarza w Finnese. Czasami nawet działały. Pewnego dnia, w najlepszej sypialni najlepszej gospody miasta Pinderon, do tacy ze śniadaniem Cailet dołączono najnowsze wydanie dziennika „Prasa", prezent od kierownictwa. Czując wzbierającą ciekawość, zajęła się kawą, chrupiącymi naleśnikami kukurydzianymi i pierwszostronicowym artykułem redakcyjnym. Informował on, że podczas gdy okólniki Feleston Press wychodziły raz na tydzień, co powodowało dezaktualizację wiadomości, zanim miały one szansę dotrzeć do potencjalnego odbiorcy, „Prasa" zamierzała informować społeczeństwo na bieżąco, dostarczając gazetę piątego dnia każdego tygodnia. Cailet nie miała nic przeciwko dobrze poinformowanemu społeczeństwu, miała natomiast bardzo poważne zastrzeżenia co do sposobu zapewniania tak sprawnej dostawy. Wyglądało na to, że „Prasa" zawarła umowę z Panią Sarrą Liwellan, występującą w imieniu Dziekana. Strażnicy Magii mieliby od tej chwili regularnie roznosić paczki gazet, dla wygody podróżując przez Drabiny. - „W imieniu Dziekana"- wymamrotała postanawiając, że pogada z siostrą. Ktoś jednak zrobił to przed nią. Na drugiej stronie gazety zamieszczono „osobisty i niedyskretny^ wywiad nieustraszonej dziennikarki Amili Mirrę z samą Panią Sarrą. Cailet uznała, że próba namówienia Sarry do wyznań na tematy osobiste nie jest oznaką nieustraszoności, lecz czystej głupoty. Towarzysząca wywiadowi rycina ukazywała Sarrę jako szesnastolatkę, zaś Collan wyglądał na niej jak sprzedawca używanych powozów. Cailet czytała, prychała, niemal dławiąc się kawą, aż w końcu narastająca irytacja ustąpiła miejsca szczeremu rozbawieniu.
258
MIRRĘ: Omówiłyśmy już wiele Pani pomysłów, dotyczących planowanych reform. Nasi czytelnicy sąjednak także zainteresowani Panią jako kobietą, Pani życiem prywatnym. Wspomniała Pani kiedyś, że omawia różne sprawy z mężem oraz ceni sobie jego rady. Cóż, Pan Collan jest szalenie pociągającym mężczyzną... LIWELLAN: Jest czymś więcej niż tylko ozdobą. M: Rzadko się zdarza znaleźć mężczyznę, z którym można dyskutować o pracy, szczególnie tak ważnej jak Pani. L: Nie uważam, żeby tacy mężczyźni byli rzadkością. Pracowałam już z wieloma. Większość kobiet po prostu nie chce przyznać, że mężczyźni mają mózgi. M: Wędrowne życie Minstreli cechuje wielka niezależność. Czy Pan Collan nie czuje się uwięziony poprzez małżeństwo? L: To prawda, że nieżonaci mężczyźni miewają więcej swobody. Kiedy jednak mąż ślubuje posłuszeństwo, nie powinno się przypuszczać, że straci poczuGie przyzwoitości i wystawi na szwank wzajemne zrozumienie. Mam zaufanie do mojego męża w obu tych sprawach. M: Ale finanse są ciągle w Pani rękach. L: Absolutnie nie. Mam spadek po Pani Agatine Slegin, a on ma swoje zasoby z lat, kiedy był Minstrelem. Nie widzę powodu, dla którego powinnam skonfiskować jego pieniądze. Tylko dlatego, że jest moim mężem? M: Skonfiskować to mocne słowo. L: Ale odpowiednie. M: Czyli w kategoriach swobody finansowej męża małżeństwo niczego nie zmieniło? Takie stanowisko jest dość niezwykłe. Zapewne jednak uchroniło go to od przypuszczeń, że wyszła Pani za niego dla jego posagu. L: Dokładnie. Artykuł wprawił Cailet w znakomity humor - nie dlatego, że był szczególnie zabawny, ale poczuła radość, że to Sarra została wystawiona na takąpróbę, a nie ona sama. Ubierając się, ciągle jeszcze pękała ze śmiechu: wyobrażała sobie lodowaty ton głosu swojej siostry^ mówiącej dobitnie ostatnie słowo. Nie usłyszała, niestety (a szkoda, bo to by j ą dopiero rozśmieszyło) komentarza Collana do tego wywiadu. Wcale nie uznał go za zabawny.
11
- Powiedziałaś, że nie jestem ozdobą? - Wolałbyś raczej, żebym podziękowała jej za opinię o twojej urodzie, jakbym to ja sprawiła, jakby to była moja zasługa? - To inna sprawa. Chodzimy na te głupie obiady, a ty ciągle masz wyraz twarzy, który mówi: „Ręce z daleka, oczy w bok, on jest mój"! Całkiem jakbym był twoją własnością, a żadna kobieta, poza tobą, nie mogła nawet na mnie spojrzeć. - Jeśli chcesz, mogę mruczeć z zadowolenia, że inne kobiety mogą tylko patrzeć, ale nie dotknąć! - A kto powiedział, że mnie nie dotykają? - Co? Która śmiała,.. - Widzisz? Znowu to samo - twoja własność! Jak gdybyś musiała mnie ochraniać! Jakbym nie spędził całych lat na odpychaniu rąk sięgających do moich spodni. - Święci i Widma, zaczynam rozumieć, czemu niektóre kobiety ubierają swoich mężów w długie szaty i kaptury wszędzie z wyjątkiem sypialni. Col, naprawdę nie chcę się o to kłócić. Uwielbiam twój wygląd, kocham popisywać się tobą, jestem zachwycona, że inne kobiety zazdroszczą mi ciebie. Takie uczucia kobiety w stosunku do własnego męża sąjak najbardziej na miejscu. Ale nie ma chyba nic niewłaściwego w tym, że nie znoszę, jak one gwałcą cię każdym spojrzeniem! - Jeżeli ci się to nie podoba, to nie patrz.
260
- Nie dręczyłoby mnie to tak bardzo, gdybyś nie odwzajemniał ich spojrzeń w taki sposób! -Niby w jaki? - Już ty dobrze wiesz, w jaki! - Och, przeszkadza ci, kiedy się uśmiecham i jestem miły dla tych wszystkich starych wiedźm, rządzących Sieciami? Tych bab, na które ciągle się skarżysz? Które mówią, że jesteś zbyt młoda, zbyt zasadnicza, zbyt zarozumiała i zanadto bogata? - Nie życzę sobie, żebyś mi robił takie przysługi! Jedyne, co tym zyskujesz, to reputacja podrywacza, a ja nie mogę sobie na to pozwolić! - Nie chcesz, żeby myśleli, że nie potrafisz upilnować swojego męża? - Tak... nie! Zamierzam wprowadzić nowe obyczaje. Jednak aby móc tego dokonać, muszę pokazać, że w innych sprawach jestem tak samo tradycyjna jak inne kobiety. Nie rozumiesz, że nie mogę pozwolić ci zachowywać się tak jak przed ślubem? - Wyszłaś za mnie, bo taki jestem. Teraz chcesz, żebym stał się kimś innym? -Oczywiście że nie! Przestań przekręcać moje słowa! - Tak jest, Pierwsza Córko. Słyszę i jestem posłuszny, Pierwsza Córko. Od dzisiaj będę łagodny, skromny w ubiorze i zachowaniu i upewnię się, czy wszyscy wiedzą, że moją jedyną prawdziwą wartością jest płodność. - Nie bądź śmieszny. Powiedziałam tej dziennikarce, jak bardzo ci ufam, i.... - Ach, rzeczywiście. Moje „poczucie przyzwoitości" i „wzajemne zrozumienie". Jak pochlebnie. Jak uprzejmie. Jak obrzydliwie protekcjonalnie! - Z czym, do Widm, masz problem? Doceniłam cię przecież mówiąc, że jesteś moim doradcą, partnerem i mężem. Już to brzmi szokująco dla ludzi, którzy myślą, że mężczyźni powinni być rzadko widywani i nigdy nie słuchani. Powiedziałam jej nawet o naszym porozumieniu majątkowym... - Masz na myśli to zdanie o łaskawym pozostawieniu mi moich własnych pieniędzy? Wiesz, jak to zabrzmiało? Jakbyś była dumna, że wykazałem tyle sprytu, by te pieniądze zarobić, mimo mojej bezdennej, męskiej głupoty. - N i e powiedziałam nigdy... - Posłuchaj Sarro. Nie mam zamiaru wystawiać się na pokaz, czekają® grzecznie, aż użyjesz mnie do robienia dzieci.
261
- N i e wyszłam za ciebie, żeby cię hodować jak zwierzątko! - Nie? Popisujesz się mną podczas towarzyskich spotkań, śpiewam, zabawiam te wszystkie stare pryki... - Collan, to wszystko jest częściągry! Ale tylko do czasu, kiedy wszystko trochę się unormuje, kiedy zostanie wybrany nowy rząd, a ja dostanę to czego chcę. To chyba wystarczająco ważne, aby zdobyć się na trochę poświęcenia. Kiedy znajdziemy się już w domu w Roseguard, obiecuję, że wszystko się zmieni. - Lepiej, żeby tak było, Pierwsza Córko.
14
Straciła poczucie czasu, nie interesowało jej, jaki jest dzień tygodnia, dopóki była ładna pogoda. Wiadomości od Sany czekały na nią w kilku miejscach; prosiła, a w końcu żądała obecności Cailet na Dworze w Ryka. Cailet ignorowała listy. Kochała swoją siostrę szczerze, miała pełne zaufanie do jej instynktu i wierzyła głęboko, że tylko ona potrafi stworzyć z Lenfell najlepsze miejsce na świecie - ale Cailet była Magiem Dziekanem i nikt, nawet przyszła Pierwsza Kanclerz, nie będzie wydawał jej rozkazów. Ponieważ jednak kapryśna starsza dama, dzierżąca pewną ręką ster rządów nad Rodem Garwedianów, miała się wkrótce pojawić w Ryka, Lusira, uzyskawszy długo oczekiwaną zgodę Elomara na ślub, błagała Cailet, by tam wrócić. Chciała osobiście ubiegać się o pozwolenie od starej Pani. Trzeba więc będzie tam się udać. Z Białego Zamku Lynn wiodła tam nawet dogodna Drabina. Znajdowała się w mrocznej, zaniedbanej, małej kaplicy Eskanta, Świętego usuniętego z oficjalnego kalendarza wiele lat temu. Dwukolorowa podłoga była niedwuznaczną aluzją do rymu: Dzień czy noc, noc czy dzień Czarna Drabina strojna w biel. Drabina prowadziła do drukarni na dworze w Ryka. Mag czy Pan, Pan czy Mag, Drabina rozsypanych kart
263
Symbol Świętego Eskanta Bezpalcego, patrona introligatorów. Przybyli do drukarni o Drugiej - podróż zaplanowano czujnie na odpowiedni moment, aby nie zaszokować pracowników - i Cailet zauważyła: - Wiecie, ta piosenka nawet ma sens, jeśli się jej odpowiednio słucha. W ten sposób Cailet po raz pierwszy w życiu znalazła się na Dworze w Ryka. Apartamenty już na nią czekały - dawne komnaty Telomira Renne'a, które dawno temu należały do Gorshy. Była w nich Drabina do Ambrai, jedna z tych nie uwzględnionych w piosence. Niekonwencjonalna godzina przybycia gwarantowała brak zamieszania. Ale kilka minut po tym, jak rozmieściła wszystkich w przyległych apartamentach i zaczęła rozpakowywać swoje rzeczy, do pokoju weszli Collan i Sarra. Bez pukania, nie dlatego, że byli źle wychowani, ale ponieważ ręce mieli zajęte mnóstwem prezentów. - Co...? - To było wszystko, co Cailet zdołała wykrztusić. - Myślałam, że już nigdy nie przyjedziesz! - Sarra rzuciła pakunki na kanapę i objęła Cailet. - Nie dostałaś moich listów? -Hmm...Nowięc... Col wyszczerzył zęby w uśmiechu. Promieniał męską urodą, podkreśloną jeszcze przez ciemnoturkusową szatę identycznego odcienia, jak zdobiona koronkami suknia Sarry. - Żaden z ciebie dyplomata, słonko. Niech ktoś zakręci się za jakąś butelką zaraz będzie nam się chciało pić. - Co to wszystko ma znaczyć? - Cailet wytrzeszczyła oczy w osłupieniu. - Twój Dzień Urodzin, głuptasku - odpowiedziała Sarra. - Zapomniałaś - wytknął jej Col - zapomniałaś o własnych Urodzinach. - Ale masz rodzinę, która pamiętała. I Lusirę Garvedian, która dostarczyła cię tu dokładnie w samą porę! Sarra popchnęła ją w kierunku kanapy. - Pospiesz się. Jeżeli zaraz nie zaczniesz rozpakowywać, to nie zdążysz do rana. Turkusowe wstążki są ode mnie i Cola, pomarańczowe od Ostinów, niebieskie od Maurgenów, srebrne od twoich Magów, żółte od Riddona, Maugira i Jeymi'ego. - Och, byłabym zapomniała! Riddon i Miram się pobierają! On siedzi w Stuletnim Dworze Maurgenów już od Śródletniej Luny... - Dużo roboty z tą miłością - wtrącił Col.
264
- . . . pobiorą się w czasie żniw i przeprowadzą do nowego domku na terenie Ostinhołd, by nadzorować jego rekonstrukcję. Cailet zamrugała oczami. -Mirami Riddon? - Kronika towarzyska potem - zarządził Col. — Otwórz teraz swoją zdobycz, słonko. Osiemnaste urodziny, osiemnaście prezentów. Od Sariy i Collana kompletny, nowy, jedwabny mundur Dziekana wraz z odznaką Srebrnej Zięby. Sarra zdawała sobie sprawę, że Cailet będzie zawsze nosiła czarną opończę Gorshy i Świecę Auvry'ego Feirana. Dostała także wytworną, czarno-srebrną suknię wraz z przepięknymi, haftowanymi pantofelkami, które zaparły jej dech w piersiach. Był to specjalny upominek od Cola, jego własnego projektu. Od swych Magów dostała srebrną szarfę oraz subtelny, srebrny naszyjnik z wisiorkiem w kształcie płomiennego kwiatu, symbolu jej świętej imienniczki. Dotknęła szarfy z namaszczeniem - nadal jeszcze używała szarej przepaski Miram. Złożyła teraz nowy nabytek i ułożyła starannie na mundurze. Były tam także trzy płaskie pudełka od Maurgenów, a w każdym z nich znajdowała się złożona kartka. Pierwsza informowała, że siodło, specjalnie dla niej zrobione, czeka na nią w Hundred i kiedy tylko będzie chciała, może je odebrać. Druga - ż e uzda już jest gotowa. Trzecia - że może sobie wybrać któregoś ze sławnych tarantów trzylatków, z których słynęła hodowla Maurgenów. - O n a ciągle jeszcz nic nie powiedziała-powiedział Col do Sarry. - Myślę, że jest w szoku - odparła Sarra. Cailet skinęła głową bezradnie i zabrała się za otwieranie prezentów od Ostinów. Znalazła w nich ozdobioną ornamentami pochwę z czarnej skóry, przeznaczoną dla miecza Gorynela Desse'a, oraz oprawione w srebro onyksowe kolczyki i naszyjnik. Sarra powiedziała jej, że Gorsha dał je Pani Lilen w czasach ich młodości. - To na razie siedemnaście prezentów - dodała Sarra. - Trzeba ci wynagrodzić tyle minionych Dni Urodzin. Zaś ten ostatni jest tylko ode mnie - wyjęła z kieszeni kopertę. - Sarra, to naprawdę zbyt wiele - powiedziała Cailet. - Ona twierdzi - zaśmiał się Collan - że jeszcze tylko ten jeden, potem toast za twoje zdrowie i ku czci twej świętej Imienniczki, i wreszcie pozwolimy ci się przespać. - Nie jestem zmęczona - powiedziała nieobecnym głosem obracając kopertę. Lak był niebieski jak u Liwellanów, z odciśniętym
265
wizerunkiem Rodowego Jastrzębia, szykującego się do lotu. Ptak był umieszczony w ośmiokącie. - W Bleynbradden teraz jeszcze nie ma Siódmej. Wstaliśmy wcześnie, by przejść przez Drabinę. - A tutaj już prawie Trzecia. Otwieraj kopertę. Otworzyła. Prawniczy język był dla niej kompletnie niezrozumiały. Zakłopotana, odwróciła się do uśmiechniętej Sany. - To jest akt notarialny, Caisha. Akt darowizny domu. - Domu? - Twojego domu. Jest twoją własnością. Nie jest wystarczająco duży, by pomieścić nową Akademię, ale kiedy już weźmiesz się za jej budowę, chcę, abyś miała swój własny kąt. - Blisko nas - dodał Gol. - W Roseguard. - Mój dom? - Potrząsnęła głową, nie dowierzając. -Posiadłości Slegin są teraz moje. Sześć tygodni temu zmieniły się przepisy. Kobieta może ofiarować to, co posiada, każdemu, komu chce - nawet synowi. - Próbowała dać Sleginhold Riddonowi - wpadł jej w słowo Col ~ ale powiedział, że to za daleko od Straconego Kraju. To nasunęło nam pierwsze podejrzenia co do niego i Miram. Sarra skinęła głową. - Zamiast tego przekazałam je Maugirowi. Jeymi, kiedy dorośnie, dostanie gospodarstwo rolne na granicy Cantrashir. Powiem ci o tym wszystkim jutro. Wszystkiego najlepszego w Dniu Urodzin, kochanie! Collan znalazł butelkę na kredensie i napełnił trzy kieliszki. Wypili za św. Caitiri Płomiennooką- zgodnie z jej imieniem, brandy rozpaliła im wnętrzności żywym ogniem. Cailet zakasłała, a Collan poklepał ją po plecach. - Porządne picie odkładamy do jutra wieczór. A przy okazji... jutro przychodzisz na obiad. Nie panikuj, będziemy tylko we troje - mrugnął do Sany, czego Cailet nie zrozumiała. Odszukała wzrok siostry i ostrzegła: - Jeśli zaplanowaliście przyjęcie - niespodziankę, to ja wyjeżdżam. - Czy zrobiłabym ci coś takiego? - Gdybyś myślała, że ujdzie ci to na sucho, to owszem! - Cóż, wiedziałam, że nic z tego, więc to nie był mój pomysł. - Ja to zrobiłem, słonko - przyznał się Col. - Możesz mi wylewnie podziękować w dowolnym czasie. Zagroziłem, że w przeciwnym razie tak jej obrzydzę życie, iż będzie musiała się ze mną rozwieść. Wyszli, ale przedtem Sarra obiecała, że najpóźniej jutro wtajemniczy jąwe wszystkie nowinki.
266
Cailet podejrzewała, że nadchodzący dzień będzie pełen nowych wiadomości, a także szczegółów niezliczonych planów jej siostry. Była absolutnie pewna, że nie ma takiej księgi kodeksu prawnego, której by Sarra nie znała albo w której nie maczałaby swych delikatnych paluszków. Cailet usiadła pomiędzy swoimi prezentami dotykając ich raz po raz, oszołomiona, tak, jak to zauważyła Sana. Osiemnaście lat. Urodziła się, gdy dogorywało Ambrai. Słyszała, że miasto ma być odbudowane. Ale Col mówił przecież, że on i Sarra zamieszkają w Roseguard. Jak Ambrai może odżyć bez nadzoru któregoś z Ambrai'ów? Ale Sana nie miała przecież żadnych oficjalnych praw do tamtego miejsca. Nikt nie miał, może z wyjątkiem Glenin. Zapomniała o Alvassych. Następnego dnia w trakcie zawiłej, długiej rozmowy Sarra powiedziała jej, że poprzez ich wspólną prababkę - również Sarrę Ambrai - Elin ma największe prawa do Ambrai. - 1 ja się na to zgadzam. Nie chcę tego miejsca. Nie mogłabym tam znowu mieszkać, Cai. - Czuję to samo w stosunku do Ostinhold. Czy jesteś pewna, jeśli chodzi o Rosenguard? - Och, tak. Col i ja się zgadzamy Rozejrzeliśmy się tam dokładnie, zanim tu przyjechaliśmy. Rezydencja Słegin to teraz ruina, zaś Drabina spłonęła, więc mamy zamiar wszystko zrównać z ziemią i zbudować od nowa. Jeśli zaś chodzi o samo miasto... Główne zniszczenia miały miejsce w okolicy portu. Twój dom zbudowano z trwałych, wypalanych cegieł i jest w dobrym stanie. Tylko powiedz mi, jakie meble i inne drobiazgi ci się podobają. Cailet zaprotestowała, co ubawiło Sanę. -Najdroższa, jeżeli jeszcze tego nie zauważyłaś, jesteś biedna jak mysz kościelna. Rille'owie nie mają ani miedziaka przy duszy. Pozostało ich obecnie około setki, rozrzuconych po lasach Tiłlinshir. Kompletnie ich nie interesuje to, że ktoś z ich Rodu został Magiem Dziekanem, podobnie jak wtedy, gdy Piergan Rille wszedł w wyższe sfery, poślubiając Elinar Alvassy. Niezbyt to może pochlebne, ale bardzo wygodne. Przynajmniej nie będziesz miała najazdów tysięcy natrętnych i chciwych krewnych. - A l e czy oni akceptują to, że jestem jedną z nich? - Nie mają nic przeciwko temu. W Ministerstwie Spisu są wszystkie właściwe dokumenty, dostarczone przez Gorshę Desse'a tuż po twoich narodzinach. - Uśmiechnęła się cynicznie.
267
- Liwellanowie i Rosvenirowie są jednakowo usłużni, a dokumenty są w równym stopniu wiarygodne. Sarra i Collan odbudują Roseguard. Elim i Pier zrobią to samo z Ambrai. Miram i Riddon podźwignąOstinhold. Pośród całego tego zamieszania spowodowanego budowami (które gospodarce trzech Shirów da z pewnością zdrowego szturchańca do przodu), Cailet poszuka miejsca pod budową czegoś całkiem nowego. Nie chciałaby nazywać tego Akademią, potrzebowała innej nazwy. Dobrej nazwy i dobrej lokalizacji. Sana miała już nawet pomysł na ten temat, podobnie jak na różne inne. - To powinno być północne wybrzeże Brogenguard, Catrashir albo Jeziora Tilim. Och, Cai, pomyśl o tym! Jak Malerryjczycy zabezpieczali się przed wścibską magią? Wieża z wpuszczonym w nią żelaznym rdzeniem. Jakie jest największe złoże żelaza na Lenfell? Piec Caitiri! Dzięki niemu nie będą mogli dostrzec nic z tego, co robisz. Tak, Sarra miała niezliczone pomysły. Opracowane z imponującą dokładnością. Intelekt i instynkt - powiedziała do siebie Cailet. Nie było nikogo, kto by dorówywał w tych dwu rzeczach jej siostrze. Ale kiedy Sana rozpoczęła zbieranie głosów za wykorzystaniem pieniędzy publicznych na zakup ziemi i budowę, Cailet sprzeciwiła się. Wynikły spór trwał całe popołudnie i tylko dzięki determinacji Collana rodzinny obiad był możliwy do zniesienia. Naparę dni kontakty między siostrami mocno się ochłodziły. - Musisz ją zrozumieć - zwrócił się pewnego ranka Telomir Renne do Cailet. - Ona nie myśli jak Strażnik Magii. Ona myśli jak Ambrai: jest bezlitośnie praktyczna, zastraszająco sprawna oraz całkowicie przekonana o słuszności swoich zasad. - Co za niespodzianka - powiedziała Cailet oschle. - A ty? Co ty o tym myślisz? - Pytasz, czy wpływ mojego ojca jest sprzeczny z moimi zadaniami rządowymi? Pamiętaj, że jestem tylko Uczniem, i do tego mam Ochrony. Znam podstawy magii, ale nic wyszukanego. - Nie o to pytam. Przestał się uśmiechać. - Jestem lojalny w stosunku do Lenfell. Kiedy Cailet skinęła głową, odprężył się i mówił dalej: - Moja rada, jeśli chodzi o Sarrę: poczekaj i pozwól Collanowi rozwiązać twój problem za ciebie. On jest jedną z niewielu osób, których Sarra naprawdę słucha. Ale nie pozwól, aby to się wydało. Jej
268
autorytet zależy w znacznej mierze od tego, jakjest postrzegana. Ryka potrafi być krańcowo konserwatywne w tym względzie. Cailet nie zrozumiała i powiedziała mu to. Telo musiał jej wytłumaczyć. Collan nigdy nie bywa na naradach, twierdząc, że śmiertelnie nudzi go polityka i zawiłości prawnicze, które tak fascynują Sanę. Zajmuje się wyłącznie osobistymi sprawami, zyskując opinię idealnego męża: sumienny, obowiązkowy, strzegący prywatnego spokoju swojej Pani. Innymi słowy: całkowicie udomowiony. Cailet śmiała się tak głośno, że aż się zakrztusiła. Ale zrozumiała doskonale. Śmieszna, służalcza poza, którą przyjął Col, była wyłącznie na użytek Dworu w Ryka. Nie można było dać najmniejszego powodu do krytyki zachowania Sarry czyjej męża - chociaż jego niechęć do noszenia przyzwoitego, skromnego kaptura na miedzianych lokach była godna ubolewania. - Sam kolor jego włosów jest już obrazą- Telo wyszczerzył zęby w uśmiechu! - Ale, jak dotąd, jedyną. Aby zaś uniknąć możliwości obrażenia nadwrażliwych, zanim Sarra zrealizuje większość swoich celów... - ...Col się zabija imitując małżeńską doskonałość. Cieszę się, że wróciłam na czas, aby się temu przyjrzeć! Ale Święci niech nas mają w swojej opiece, kiedy mu się to sprzykrzy, ponieważ wtedy z pewnością zrobi coś szalonego, aby sobie wszystko wynagrodzić. - Cóż... jest mniej więcej tak szczęśliwy, jak żaba w koszyku z owocami - Telo wyszczerzył zęby, widząc nierozumiejący wzrok Cailet. - Nie ma najmniejszej ochoty tu siedzieć, zupełnie mu to nie pasuje i dałby wiele, by znaleźć się gdziekolwiek indziej. Collan trzymał się na drugim planie, ale bywał bardzo zajęty. Targował się z rzemieślnikami o ich kontrakty przy rekonstrukcji Roseguard. Zapoznawał się z każdym zarejestrowanym aktem notarialnym i każdą księgą handlową Sieci Sleginów. Twierdząc, że nie potrafi żyć w muzeum, opróżnił przydzielone Sarrze w Ryka komnaty z pretensjonalnych mebli, dywanów, gobelinów i innych dekoracji. W ich miejsce zamówił trochę sprzętów, funkcjonalnych i pięknych zarazem. Spotykał się z niektórymi z ocalałych Bardów, Minstreli, Muzyków, którzy rozproszyli się po całym Lenfell całkiem jak Magowie czy Strażnicy po zagładzie Ambrai. Zaczynał tworzyć fundusz (z sum, które miał na nielegalnych kontach bankowych) na odbudowę Siedziby Bardów. Kazał także sporządzić małą książeczkę, gęsto zapisaną słowami. Przymócowano do niej za pomocą łańcuszka cienki srebrny wskaźnik.
269
Dzięki temu Falundir mógł znowu się porozumiewać ze światem. Druga książka, wykonana przez samego Cola, zawierała wszystkie gamy minorowe i majorowe. Dzięki niej Falundir mógł znowu komponować. To właśnie dzięki niej podczas obchodów Równonocy na Dworze w Ryka można było przedstawić nowy cykl piosenek najznakomitszego Barda ostatnich dziesięciu Pokoleń. Piosenki wykonało dziesięciu starych kompanów Falundira, pod dyrekcją Collana Rosvenira. Reakcja przeszła wszelkie oczekiwania, a każda kobieta obecna tego wieczoru na koncercie przeklinała Sarrę Liwellan, że to właśnie ona. zdobyła Cola. Collan poświęcił także dużo czasu i wydał niemało własnych pieniędzy na próbę odnalezienia Tamsy Trayos i jej małego braciszka. Na ich ślad natrafiono w niewielkiej osadzie u stóp Widmowych Gór, gdzie schronili się niektórzy z uciekinierów z Ostinhold. Tam ślad się uiywał. W masie blisko tysiąca bezdomnych, wystraszonych ludzi mała dziewczynka i nowo narodzone dziecko byli praktycznie nie do odnalezienia. Collan zaoferował nagrodę i wynajął ludzi do poszukiwań. Mijały tygodnie. W końcu nadeszły wieści najgorsze z możliwych. Kobieta opiekująca się Tamsą umarła na gorączkę. Zabrana przez bezdzietną kobietę do wioski blisko Lustra Maidil, Tamsa zmarła na tę samą chorobę. Odnalezienie tego śladu było możliwe tylko dzięki Aksamitce, która była cały czas przy niej — teraz już całkiem dorosła, z całym miotem lwiogrzywych kociątek. Nie było jednak śladu noworodka. Podzielając jego smutek (i poczucie winy), Cailet przypominała mu, że jeśli chłopiec żyje, w końcu się o tym dowiedzą. Zostanie odnaleziony podczas regularnych wypadów Strażników Magii w poszukiwaniu Magicznych dzieci. Col skinął głową i spróbował się uśmiechnąć, ale była to nikła pociecha. Miał przyjacielski obowiązek do spełnienia wobec Veralda Jescarina: opiekować się jego dziećmi. Ona także miała obowiązki jako Dziekan. Tamsa była już dla nich stracona, ale jej brat niekoniecznie. Muszą tylko czekać. Col będzie zarządzać własnością Seli w Roseguard, Cailet zaś będzie prowadzić poszukiwania Magicznego syna Seli przez następne dwanaście lat. Sprawa syna Valirion Mauren zakończyła się o wiele szczęśliwiej. Rina Firennos, nie mając posagu po mężu, a dźwigając ciężar zaspokajania potrzeb ciągle rosnącego przychówku, radośnie przehandlowała syna Vała za gotówkę Sarry. Kiedy Pani Sefana
270
oficjalnie go zaadoptowała, wniosła prośbę o zmianę jego nazwiska z Firennos na Maurgen. Prośba została przyjęta. Aidan przebywał w Stnletnim Dworze od czasu Kwitnienia Pąków i jak twierdziła jego zach wycona babka, był skórą zdartą z jej zmarłego syna. Cailet myślała wiele - chociaż o tym nie mówiła - o jeszcze innym synu. Jeśli jej domysły były słuszne (biorąc pod uwagę poprzednie poronienie i prawdopodobną datę zajścia w ciążę), powinien urodzić się jesienią. Jeśli spodziewała się jednak wyczuć chwilę, w której przyjdzie na świat, czekało ją rozczarowanie; Spadanie Jabłek, Żniwa i Wilcze Łowy minęły bez najmniejszego znaku. Cailet tylko wzruszyła ramionami. W końcu ona też dowie się prawdy o tym chłopcu. Znowu podróżowała, od Spadania Jabłek do Przylotu Zięby, głównie po to by ponakładać Ochrony na kilka Drabin z Zamku Malerris. Inni Magowie mieli za zadanie zrobić to samo gdzie indziej, dopóki Cailet nie poczuła w końcu, że jest w miarę bezpiecznie. Nie zwracała uwagi na to, co piszą w gazetach, i chociaż jej pozycja wymagała obecności na niezliczonych przyjęciach i obiadach, nie słuchała plotek. Działania rządu były sprawą rządu. Miała wystarczająco dużo do roboty, będąc Dziekanem. Później był wieczór Palenia Świec, święto Miryenne Opiekunki; ona i Rilla Przewodniczka były świętymi patronkami Magów. Cailet, po powrocie do Ryka, zamierzała spędzić to święto wyłącznie z Magami. Polityka kazała inaczej. Tego popołudnia ogłoszono wyniki wyborów. Kampanie wyborcze do Zgromadzenia i Rady odbyły się we wszystkich Shirach jesienią. Toczyły się gwałtowne boje o mandaty. Tajne głosowanie odbyło się drugiego dnia Diamentowego Lustra, w tygodniu Maurget Zręcznopalcej, patronki między innymi polityków i poborców podatkowych. Był to tradycyjny dzień głosowania na każdy z urzędów od Rady do Shiru. Tego dnia płacono roczne podatki, więc i tak każdy musiał być w mieście. Sarra była zdumiona, gdy okazało się, że wielu wybranych przedstawicieli, spotykanych wcześniej w podróżach, było p r z e z lata związanych ze Sprzysiężeniem. Trzech Kanclerzy, wielu członków Zgromadzenia, Burmistrzów, Sędziów i tych wszystkich, którym udało się uniezależnić od Anniyas. Właściwie wybór Sarry z ramienia Sheve był przesądzony: ludzie jąznali i lubili, ufali jej dla niej samej, nie tylko jako wybranej spadkobierczyni Agatine Slegin. Co do pozostałych miejsc, wszyscy spodziewali się wprowadzenia nowych twarzy do Zgromadzenia i Rady. Sarra zwierzyła się Cailet, że tego akurat wcale
271
nie jest pewna. Jej wątpliwości się potwierdziły: wybory wygrało wiele tych samych osób, które zostały wybrane w 950 roku. Chociaż wielu lokalnych przedstawicieli zginęło podczas Sprzysiężenia, nowe Zgromadzenie i Rada będą wyglądały bardzo podobnie do starych. Collan wzruszył ram ionami. - Wywal tych złodziejskich łajdaków, zostawiając tylko moją złodziejskąłajdaczkę. Przynajmniej wiemy, jak kradnie i ile. Ale nawet Sarra nie przewidziała reakcji miasta Ryka na wyniki wyborów. Tamtej nocy, podczas której Fiera Firennos, Gramon Isidir oraz Irien Dombur ogłosili w Malachitowym Dworze Sprzysiężenie, rozruchy objęły swym zasięgiem całe miasto. To samo stało się w Renig i innych miejscach. Tłumiony przez lata gniew po prostu eksplodował. Ludzie niszczyli wszystko, co im wpadło w ręce - a jeśli się dało, to pozbawiali życia tych, którzy z całą pewnością byli powiązani z Anniyas. Bezradne Sprzysiężenie, pozbawione uzbrojonych oddziałów, przez trzy dni próbowało zapanować nad rozszalałym miastem. Pierwszej nocy tygodnia Palenia Świec, po ogłoszeniu wyników wyborów, Ryka ponownie wyszło na ulice. Czego dokonało powstanie, skoro tylu z tych, którzy przez lata byli w zgodzie z Anniyas, będzie teraz decydowało o poczynaniach nowego rządu? Nie było Gwardii Rady ani Legionu z Ryka; nie było komu stanąć między legalnie wybranymi (choć i niemile widzianymi w Ryka) reprezentantami a rozwścieczoną tłuszczą. Byli tylko Magowie. Wezwano na pomoc Dziekana. Wraz z pięćdziesięcioma sześcioma Magami wspięła się na szczyt dzwonnicy świątyni św. Miramilli. Mogli stamtąd widzieć całą główną aleję: rzekę jasnych pochodni i pałających gniewem twarzy. Nagle ci z przodu runęli na ziemię. Po kolei, w następnych rzędach jeden po drugim potykali się, zataczali i padali. Dzikie wrzaski przerodziły się w zdziwione krzyki, kiedy okazało się, że ci, którzy padli, żyją, tylko są uśpieni. Gdyby ktoś zadał sobie trud ich policzenia, przekonałby się, że dokładnie pięćdziesięciu siedmiu runęło jednocześnie. Po minucie lub dwóch wstali na chwiejne nogi, otrzepali się i spytali, co się stało. I wtedy wrzaski rozpoczęły się na nowo. Tłum odkrył bowiem, że to byl czary, których Magiczni użyli przeciwko nim. Uciekli, a późnie) większość z nich uznała mądrość Mag Dziekan i łaskawość jej magii (bo nikt nie ucierpiał od czarów, poza paroma posiniaczonymi kolanami). Tej nocy jednak nauczyli się jej bać. Cailet była wściekła.
272
Po raz pierwszy w życiu straciła kompletnie kontrolą nad sobą, a swojązłość wyładowała na Sarrze. - Wykorzystaliście nas! Nie jesteśmy bronią waszego rządu i nie będziemy skakać, jak nam zagracie! - Cailet, ludzie ginęli! Nie mieliśmy wyboru! - Tylko że my byliśmy po prostu najłatwiejszym wyborem! Użyć do tego Magów, bo nikt ze wspaniałych Kanclerzy nie chce pobrudzić sobie rąk! —Dobrze wiesz, że to nieprawda! Jak można tak mówić! - Przestań odgrywać przede mną wielką Panią Krwi, Sarro! - Więc ty przestań odgrywać wszechwładną Mag Dziekan! - Ja jestem Mag Dziekan - warknęła trzęsąc się ze złości. Wyjeżdżam stąd i zabieram wszystkich Magów! Nie należymy do ciebie! Nie jesteśmy twoimi nadwornymi kuglarzami, skaczącymi na każde zawołanie! Jeśli nie możesz zdobyć akceptacji dla nowego rządu, to może powinnaś lepiej znowu powołać Gwardię Rady? Oni potrafią cię ochronić przed ludźmi, którym, jak mówisz, chcesz pomóc! Następnego ranka Collan przyszedł sam do apartamentów Cailet. - Wiesz, że zamieniasz w piekło moje małżeństwo? Sarra wrzeszczała na mnie przez całą noc. - Jeśli jesteś tu z jakiegokolwiek innego powodu, niż przekazanie przeprosin, to wynoś się. - To będzie raczej okrojona wersja przeprosin. - Znając Sarrę, maksymalnie okrojona. Nie przyjmuję jej. Wzruszając ramionami, jakby się tego spodziewał, podszedł do kredensu i wziął kiść dorodnych, złotych winogron. - Zabawna rzecz. Nikt się nie spodziewał, że zeszłej nocy może się to zdarzyć. A powinni byli. Cailet skoncentrowała uwagę na leżącej przed nią na biurku liście świeżo odnalezionych Magicznych. Col ciągnął dalej, nie zrażony: - Z rozmaitych powodów niektórzy byli szczerze zdenerwowani, niektórzy ciągnęli z tego korzyści, a inni zostali po prostu w to wciągnięci. Ale z wielu względów dobrze, że tak się stało. Dziewiętnaścioro ich zginęło, zanim to powstrzymaliśmy! Zagryzła wargi i dalej gryzmoliła coś przy każdym nazwisku. - Wszyscy mówią o zmianie tego i naprawie tamtego, z ust im nie schodzi dobro Lenfell. Ale nikt tak naprawdę nie wie, czym jest Lenfell. Dla Sany tę kodeks prawniczy. Dla Irien Domburr to gigantyczny rynek. Dla ciebie... -przerwał. I s - Ambrai
273
Obróciła się na krześle w jego stronę. - Tak? - spytała chłodno. Włożył następne winogrono do ust, przeżuł je, połknął i dopiero powiedział: - Lenfell to Magiczni. Tylko ich naprawdę widzisz. - A dla ciebie, podejrzewam, cały świat to knajpa z bogatymi klientami i z największym Pucharem Barda, jaki kiedykolwiek widziano! Jeśli myślała, że go zdenerwuje, to była w błędzie. - N i e jesteś idiotką ani dzieciakiem-powiedział. - Więc czemu się tak zachowujesz? - N o to odpowiedz. Czym jest Lenfell dla ciebie? - Teraz jest melodią, której nikt nie słucha i nikt nie śpiewa, chyba że fałszując. - Ciekawe wyobrażenie. Czemu nie skomponujesz o tym ballady? - Nie mogę. Jestem Minstrelem, ale nigdy nie zostanę Bardem, nawet gdybym żył następne tysiąc lat. Słyszę muzykę lepiej niż ty, ale nigdy nie napiszę żadnej nuty. Może zajmiecie się tym razem z Sarrą? Tylko nie wtedy, kiedy jesteście zajęte wrzeszczeniem na siebie. Trudno złościć się na kogoś, kto mówi do rzeczy. - Mów dalej - powiedziała ponuro. - Lenfell to prawo, rynek, magia, muzyka i setki innych rzeczy. Wszyscy jesteśmy jego częścią. Widziałaś tych ludzi wczorajszej nocy po ogłoszeniu Sprzysiężenia. Wydawało im się, że mogą zrobić coś nowego. A co dały im inne Shiry? Tych samych ludzi, których tak nienawidzili w starym rządzie. A oni znali stary rząd lepiej niż ktokolwiek inny. Czemu tak się stało, Cailet? - Sam to powiedziałeś wczoraj po południu. - Że lepsza jest znana suka, która gryzie, niż taka, której zębów nigdy nie widziałem? - Chodzi o coś więcej. Wysłanie do Dworu w Ryka utrzyma ich z daleka od lokalnych spraw. Jeśli są tutaj, nie mogę nic na to poradzić. - A co to ma wspólnego... - Posłuchaj, dobrze? Okazuje się, że San a miała rację. Gdy ludzie widzą, że można coś zmienić, to zaczynają pragnąć zmian. Teraz właśnie ich chcą. A to jest miecz obosieczny. Byłoby dobrze, gdyby Sarra się dowiedziała, i to jak najszybciej, że to, czego ona pragnie i to, czego chce Sprzysiężenie, to jedno, a to, czego chcą ludzie - to coś zupełnie innego. Wtedy da sobie z tym radę. Zaśmiał się krótko.
274
- Na Złote Jądra Geridona, będzie dosyć czasu, żeby sobie to wszystko poukładać. Ale to jej rozkrwawi serce, jeśli będzie musiała równocześnie walczyć z tobą. - Wczorajsza noc była fatalna. Nie powinni byli prosić Strażników Magii o... ' - Jeśli ona to przyzna, zaczniesz z nią znowu rozmawiać? - Dopiero gdy sama w to uwierzy. Nie rozumiesz? Magiczni nie mogą nawet stwarzać pozorów, że są powiązani z rządem. Collan, to właśnie po to prowadziliśmy Straconą Wojnę! - 1 dlatego Anniyas musiała umrzeć. Ja to wiem, Sarra też. - Więc czemu ona nie może tego zrozumieć? - Gdyby powiedział jej to ktokolwiek inny, nie ty, prawdopodobnie by zrozumiała. - Aleja to zrobiłam! Będzie musiała to jakoś przeżyć. - Cailet przemierzyła słoneczną plamę na podłodze swojego pokoju. - Nie pozwolę się wykorzystywać, manipulować sobą. Ani Radzie, ani nikomu innemu. Nawet Sarrze. - Ona cię potrzebuje, Cai. - Tobie też nie pozwolę! Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Teraz jestem zajęta. - To mój punkt widzenia, psiakrew! Żadna z was nie dokona niczego trwałego, jeżeli nie będziecie pracowały razem! - Moje stanowisko jest stanowiskiem Dziekanów Magii od czasu Powołania Strażników. I ja tego nie zmienię, Collan. - Chcesz być twarda jak skała? - warknął. - Powiedz Sarrze, żeby się wycofała. Boja tego nie zrobię. - Jesteście siostrami, nie ma co do tego żadnych wątpliwości powiedział z obrzydzeniem, obrócił się na pięcie i wyszedł wielkimi krokami. Bardzo pięknie, Dziekanie. Odsunęłaś od siebie następną osobę. .. .Ramiona jej drgnęły, jakby chciała z nich zrzucić tę świadomość. A razem z nią Collana - nienawidząc go za to, że zmusił ją do odsunięcia własnego gniewu. To, co mówił, miało po prostu zbyt wiele sensu. Muzyka. Jeżeli Sarra i ja pracujemy nad różnymi pieśniami, przynajmniej możemy spróbować sobie nie przeszkadzać. Święci wiedzą, że cała reszta nie zada sobie nawet takiego trudu. San a nigdy jej nie przeprosiła. Nigdy też nie wracały do sprawy niezależności Strażników Magii od rządu. Ale Cailet opóźniła swój wyjazd do czasu, aż nowy rząd trochę okrzepnie i zacznie urzędować.
275
Zaprzysiężenie rządu było zbyt ważną uroczystością, by Dziekan Magów mogła się na niej nie pojawić. Zaczęła też wtedy dostrzegać, z czym przez ostatnie tygodnie toczyła walkę Sana i z czym będzie walczyć przez następne kilkadziesiąt lat. Komnata Rady została wyszorowana do czysta, jakby chciano usunąć wszelki, najmniejszy nawet ślad po Anniyas. Płytki i okna lśniły czystością. Nowy, szkarłatny aksamit pokrywał wszystkie krzesła. Marmurowy stół Rady połyskiwał bielą. Flagi wszystkich istniejących w Lenfell Nazwisk zwisały ze ścian, sztywno nakrochmalone. Jednak w powietrzu nadal unosił się ledwie wyczuwalny swąd spalenizny. W Dniu św. Siralli, kiedy proklamowano Sprzysiężenie, i ponownie w Dniu Św. Miryenne, gdy zostały ogłoszone wyniki wyborów, szary dym przepłynął przez miasto, okrywając je popielatym całunem. Cytrynowa pasta, mydło sosnowe, amoniak używany do czyszczenia szyb, częste wietrzenie komnaty nic nie było w stanie ukryć swądu spalenizny. Cailet nie miała nic preeciwko niemu. Był ponurym przypomnieniem ludzi, których, przynajmniej teoretycznie, miał reprezentować wybrany rząd. Ona i Sarra - znowu nastawione do siebie mniej więcej przyjaźnie - siedziały obok siebie w pierwszym rzędzie, dwadzieścia stóp od Kręgu Mówców. Collan zajął miejsce po prawej stronie Sarry, oglądając sobie paznokcie i ostentacyjnie demonstrując znudzenie całym tym politycznym przedstawieniem. Falundir usiadł po lewej stronie Cailet. Inni Magowie i liczni przyjaciele siedzieli w różnych miejscach wielkiej sali. Brakowało tylko Lusiry i Elomara - po ślubie, który wreszcie wzięli podczas Przylotu Zięby, dziekan kazała im zniknąć na dwa tygodnie. (,$awcie się dobrze! Później będziecie mieli dosyć pracy.") Wszystko zostało przećwiczone. Ministrowie, członkowie Zgromadzenia i reprezentanci Shirów maszerowali zgodnie, odcinając się od przeszłości związannej z Anniyas i deklarując wolę stworzenia nowego, opartego na zdrowych zasadach rządu. Żadne z przemówień nie trwało dłużej niż trzy minuty - zwięzłość była tutaj największą cnotą- chociaż każdy z mówców wyglądał tak, jakby miał na końcu języka długą listę nurtujących go bolączek. Takie popisy były jednak zabronione - po pierwsze ze względu na czas, po drugie zaś dlatego, że nie chciano jeszcze pozwolić na potyczki słowne. Na razie władza koncentrowała się na wynagradzaniu krzywd - prawdziwych czy też urojonych - które poszczególne miasta, wioski, Shiry i Sieci poniosły pod rządami Anniyas.
276
- Wszyscy chcą tylko jednego — złościła się Sarra. - Pieniędzy! Myślą chyba, że śpimy na złocie. - Przynajmniej w twoim przypadku jest to absolutna prawda zauważył beztrosko Col, co sprowokowało długi, płomienny wywód, którym się jednak wcale nie przejął. Oddawał jej pięknym za nadobne. Obserwując te przepychanki, Cailet zaczęła rozumieć, że Cołlan świadomie doprowadzał do takich starć. Jeżeli Sarra wyżyła się na niin, aż gniew się w niej wypalił, mogła stawić czoła innym z pełnym chłodu spokojem. Cailet przypuszczała również, że każde z nich znajdowało swoistą przyjemność w sprawdzaniu opanowania drugiego - oraz że przeprosiny odbywały się wieczorem, w łóżku. Teraz Cailet, słuchając teatralnego oburzenia jednego z dawnych członków Zgromadzenia, pochodzącego z Sheve, wierciła się niecierpliwie na krześle. Czarny, aksamitny mundur - nie piękny, urodzinowy prezent odCollana i Sany, ale ubiór bardziej odpowiadający mrozom Śródzimowej Luny - przysparzał jej męczarni. Do Sali Rady wepchnęły się setki osób, zaś wentylacja pozostawiała wiele do życzenia. Święci, ależ była zmęczona. Spędziła ponad pół roku, ganiając po całym Lenfell, z króciutkąprzerwą podczas Błędnych Ogni, w swoje Urodziny. Najmłodsza Dziekan w historii czuła się teraz starzej niż Flera Firennos. Wiedziała, że jej dzisiejsze obowiązki ograniczają się do tego, by zaznaczyć swą obecność i być widzianą przez wszystkich. Jednak chociaż coraz bardziej oswajała się ze swoją rolą Maga Dziekana, to przecież nie była Panią Krwi Ambrai. Wspaniałe maniery, tak bezbłędnie przyswojone przez Sarrę, do niej zupełnie nie pasowały. Dwór w Ryka działał jej na nerwy. Sarra mogła jedynie współczuć, ale nie była w stanie jej zrozumieć. Jednak wczorajszej nocy Col przedstawił to Cailet w interesującym świetle. - Ona to po prostu uwielbia. Ma to we Krwi - i nie jest to tylko gra słów. Jest mistrzynią w przekabacaniu ludzi na swoją modłę, posługując się wszelkimi możliwymi metodami. Swoim słodkim głosikiem potrafi przekonać każdego, aby wymiótł za nią jej własne śmiecie i w dodatku na jej własny sposób. Ale cóż... każdy, kto jest na tyle głupi, by nabrać się na te wielkie oczy i urocze dołeczki, absolutnie zasługuje na to, co go spotyka. - Łącznie z tobą? - Bardzo śmieszne. Najdziwniejsze jest jednak to, że ona naprawdę jest idealistką. I to nie jest już wyłącznie ślepa wiara. To, co zobaczyła w Ryka, zrobiłoby cynika z niejednego Świętego. Ale jej poglądy na to, co właściwe, a co nie, z każdym dniem tylko się umacniają.
277
- Ludzie to chyba wyczuwają—zastanowiła się głośno Cailet. Przyglądałam się im, podczas gdy ona czarowała ich, namawiając do tego, na co nie do końca mieli ochotę. Potrafi nakłonić ludzi do robienia tego co należy i jeszcze sprawić, że im się to podoba. Może pewnego dnia Cailet też się tego nauczy. Na razie jednak, mimo zdobytej w ciągu ostatniego półrocza praktyki w sztuce miłej rozmowy i łagodnej perswazji, zachowanie zimnej krwi bywało bardzo trudne. Szczególnie dzisiaj, gdy nazwisko Auvry'ego Feirana wspominane było prawie przy każdej możliwej zbrodni. Ostatnim mówcą był burmistrz Ryka. Wreszcie skończył. Cailet zastanawiała się, jakim cudem siostrze udało się przez cały czas utrzymać ten sam wyraz skupionego zainteresowania. Niezaprzeczalnie była uosobieniem Pierwszej Córki Krwi. Cailet ciągle zadziwiało, jak taka istota z Pustkowia, jak ona, może być siostrą tej wspaniałej, wyniosłej osoby. Kiedy jednak Granon Isidir podniósł się zza stołu Rady i przeszedł do Kręgu Mówców, Sarra obróciła lekko głowę w stronę Cailet; łobuzerskim mrugnięciem i porozumiewawczym kuksańcem dowiodła niezbicie, że jednak jest istotą ludzką. - Teraz uważaj - szepnęła. Przy absolutnej jednomyślności nowo wybranych członków Rady i reprezentantów Zgromadzenia, nie zgadzających się na kontynuowanie dawnej formy rządów, Kanclerz Isidir wezwał do głosowania siłą głosu. Odpowiedź odbiła się gromkim echem od ścian. Kiedy wrzaski ucichły, odezwał się znów jego chłodny, spokojny głos. - Proszę to zaprotokołować. Niech się stanie prawem. Przyszła pora na okrzyki, oklaski, westchnienia ulgi, że to już wreszcie koniec. Napomykano o poczęstunku, przyszykowanym w Malachitowym Dworze. Szeleściły ubrania ludzi, przygotowujących się powoli do wyjścia. - Mag Dziekan Cailet Rille. Mało nie spadła z krzesła. Po jej jednej stronie wzdrygnęła się zaskoczona Sarra; po drugiej zesztywniał Falundir. Czego oni ode mnie chcą? myślała gorączkowo, bojąc się odpowiedzi. Wstała. -Proszępodejść, Mag Dziekan. Ostatnia sprawa dotyczy właśnie ciebie. Dowiedzieli się! było jej pierwszą, pełną paniki reakcją, którą jednak szybko stłumiła. Niemożliwe. Ci, którzy wiedzą, są absolutnie
278
godni zaufania. A Glenin? O Święci, to ona im dała znać... - wiedzą 0 Sarrze i o mnie... Postarała się, by jej krok był równy, a twarz spokojna, gdy szła w kierunku wskazanego jej miejsca. Wszystkie oczy skierowane były na nią. Uwaga całej sali skupiła się na jednej wysokiej dziewczynie, odzianej w mundur Dziekana, którego, jak wiedziała, nie ma prawa nosić. Isidir zajął miejsce za trójkątnym stołem. - Przed obliczem zgromadzonych Shirów wysłuchamy teraz szczegółów, dotyczących śmierci Aviry Anniyas i Auvry'ego Feirana. Pobierane ostatnio lekcje publicznego przemawiania, a także przykład siostry powstrzymały ją od zrobienia z siebie kompletnej idiotki. Przywołała się do porządku, położyła dłonie na poręczy 1 poszukała wzrokiem Sarry. Dlaczego mnie nie ostrzegłaś?, pytała ją bez słów, lecz siostra wydawała się tak samo zaskoczona jak ona sama. Wszystko to zostało przecież zawarte w pisemnym raporcie, oddanym dawno temu. Po co do tego wracać? Niech pytają. Z własnej woli nie powiem im ani słowa. Tylko trzy osoby siedziały teraz przy olbrzymim stole: Flera Firennos, Granon Isidir i Irien Domburr. Byli jedynymi członkami Rady, którzy piastowali swe urzędy zarówno w poprzedniej, jak i w obecnej kadencji. Do czasu zaprzysiężenia nowej Rady i Zgromadzenia dziś wieczorem, to oni byli faktyczną władzą Lenfell. Kanclerz Firennos odchrząknęła i oznajmiła: - Sugerowano mi dziś rano, że oficjalne sprawozdanie naocznego świadka powinno znaleźć się w Archiwach. Cailet wiedziała, że nie otrzyma innego wyjaśnienia. - Proszę opowiedzieć własnymi słowami, co się wtedy stało. Moje serce zostało rozdarte. Nadal jeszcze krwawią, niech was Widmobestie... - Doprowadziłam do konfrontacji z Pierwszą Kanclerz, która stawiła się na moje Wezwanie. - W jakim celu? — padło pytanie ze strony Domburra, który wykorzystał ogromne środki swej rodziny, by doprowadzić do faktycznego upadku handlu Lenfell. Ryzykował tylko pieniędzmi, nie pozycją, a już na pewno nie własną skórą. Spośród trzech Kanclerzy, Sarra uważała go za najmniej wiarygodnego zwolennika Sprzysiężenia, a mimo to zasiadał teraz przed nimi. Cailet czuła pogardę Rycerza dla osobnika, który wystawiając innych na
279
niebezpieczeństwo, jednocześnie robił wszystko, by sam pozostać nietknięty. Rycerz? Ja? Nagle uświadomiła sobie, dlaczego nie miała poczucia zwycięstwa: po prostu nigdy nie dane jej było stoczyć do końca żadnej walki. W Renig nadziała na miecz kilku Gwardzistów Rady. Wywołała też parę Magicznych Kul, rzuciła kilka zaklęć. Nie stawiła jednak czoła Anniyas ani Malerryjczykom, choć każdy dzień był kolejną bitwą, by utrzymać tajemnicę. Nie stoczyłam nawet walki z Glenin. By v>ygrać, trzeba walczyć. Ja nigdy tego nie zrobiłam. Aż do tej chwili? Zmusiła się z trudem do koncentracji na pytaniu Domburra. Co chciała zrobić? Co osiągnąć poprzez konfrontację z Anniyas? Niech będzie przeklęta, jeśli wie. - Moim... moim celem było przekonanie jej, że dalsza walka jest beznadziejna, że powinna poddać się, zanim zginie więcej ludzi. - Poddać się tobie? Pierwszy Pan do Dziekana Magów. - Sprzysiężeniu. - W jaki sposób zginęła? - spytała miękko Flera Firennos. Przyszły po nią Widma. Jak mam to udowodnić? - Po tak wielu latach przerwy w korzystaniu z magii wyszła z wprawy i własne zaklęcie wymknęło się jej spod kontroli. - W jaki sposób? - naciskał Domburr. - N i e wiem. Cołłan może mnie wystroić w przepisowy ubiór, wszyscy możecie nazywać mnie Dziekanem, ale to nie wystarczy, bym została Magiem! - Nie możesz więc powiedzieć na pewno? - Oczy Domburra przewiercały jąna wylot, zaś wąskie wargi zaciskały się coraz bardziej z każdym ostrym słowem. - Nie jesteś w stanie udowodnić, że ona i Auvry Feiran faktycznie nie żyją. - Sarra Liwellan i jej mąż, Collan Rosvenir, byli świadkami śmierci Anniyas. Zeznawali już w tej sprawie. Podobnie jak ja. - A Glenin Feiran? Ona i jej syn znajdują się w Zamku Małerris - jeszcze jedna rzecz, której nie jestem w stanie udowodnić. Tak jak tego, co mi zrobiła. Gdyby wydrapała mi oczy, albo przynajmniej okaleczyła tak, jak Anniyas Barda Fałundira, byłabym wystarczająco kaleka, by
280
dać świadectwo prawdzie. Ale ja nie pokażę wam ran, które mi zadała. A jeśli chodzi o inne rany... tych też nigdy nie ujrzycie. - Nie wiem, gdzie obecnie znajduje się Glenin Feiran - skłamała Cailet. - Anniyas nie żyie - powiedział niecierpliwie Kanclerz Isidir. Auvry Feiran też. Do czego zmierzasz, Irien? Domburr potrząsnął głową ze złością. - Szkoda, że żadne z nich nie żyło na tyle długo, by stanąć przed sądem. Dziekanie, co zrobiłaś z ciałami? Teraz wreszcie zrozumiała. - Wrzuciłam ciało Anniyas do rzeki. -AciałoFeirana? - J e g o spaliłam. Pomruk tłumionego oburzenia przeszedł przed całą salę. Auvry Feiran został spalony ze wszytkimi honorami - i w dodatku w tym samym mieście, które tak bestialsko zniszczył. Święty, oczyszczający ogień dla Rzeźnika Ambrai. Nikt oprócz Sarry nie wiedział, w jaki sposób pozbyła się ciała ich ojca. Cailet zatrzymała w porę cisnące się na usta przekleństwo, lecz wiedziała, że można je było odczytać w jej oczach. - Jego ciało spaliłam - powtórzyła. - Zbudowałam stos obok rzeki Brai i czekałam, aż spali się na popiół. - N i e bardzo wiem, jak pogodzić twoje wielkie oddanie sprawie Lenfell i stanowisko Dziekana z uczczeniem Pana Malerrisu, najohydniejszego zbrodniarza Lenfell... Nie skończył. Sarra zerwała sie na równe nogi. - Czy Mag Dziekan jest sądzona? - głos Sany był jak lodowaty sztylet.'. - A leż skądże, Pani! - Grandon Isidir zamrugał nic nie rozumiejąc. Dombur popatrzył na niego ze złością. - Chcielibyśmy dowiedzieć się, czy ze słusznych powodów nie dostarczono nam obu ciał- odwrócił się do Cailet. - Czy moglibyśmy teraz usłyszeć, jakie to były powody, Dziekanie? Ponieważ zapomnieliście o cywilizacji, o ludzkości, o waszych duszach, przepełnionych chęcią zemsty chociażby na kościach Feirana. Nie mogłam na to pozwolić. Nie przez wzgląd na niego, na mnie, Sarrę czy nawet na veas. Dlatego, że był moim ojcem i Strażnikiem Magii i pozostał tym, obojętnie co zrobił złego przez cale życie. Również dlatego, że...Glenin pokazała mi czym może być moc Malerryjczyków. Wiem, co to znaczy odczuwać takąpustkę, że pragnie
281
się czegokolwiek... nawet tej mocy. Rozumiem, dlaczego mój ojciec skierował się do nich. Uhonorowałam go spaleniem, ponieważ... ponieważ... to ja mogłam być na jego miejscu. Cailet przybrała pozę Maga Dziekana: głowa wysoko, ramiona wyprostowane, kciuk zahaczony o szarfę, druga ręka uniesiona w starym znaku Prawo Maga. Tym gestem dźwigała ciężar całych Pokoleń Magii. Powody decyzji Maga Dziekana nie powinny nikogo więcej obchodzić. Flera Firennos przygryzła dolną wargę, głęboko zakłopotana. - Rozumiemy, co chcesz nam przekazać, lecz powinnaś pokazać nam ciało, tak by wszyscy mogli zobaczyć, że jest martwy. - J a widziałam - odpowiedziała Cailet i po raz pierwszy świadomie skorzystała z dziedzictwa Krwi Ambrai, emanując arogancją godnąjej starszej siostry. Nie spodziewała się, że wywrze to tak znakomity efekt. Nikt siedzący przy stole Rady, ani ci wszyscy, którzy tłoczyli się w korytarzu, nie mogli wytrzymać jej spojrzenia. Jedynie San a z jej ognistym i dumnym wzrokiem: Pokaż im, kim są Ambrai 'owie, mała siostro. - Czy to wszystko, czego możemy się spodziewać? - Domburr podjął jeszcze jedną próbę. -Tak. - Rozumiem - zawahał się. - Co zrobiono z prochami? Nie rezygnował. Cailet chciała go spytać co zrobi, jeśli je otrzyma - ułoży z nich stos na blacie stołu i spali je ponownie? Miała już dosyć. Więcej niż dosyć. Jeśli nie podoba im się to, co zrobiła, mogli obejść się bez niej. Ich nadworny kuglarz miał serdecznie dosyć. - Wiatr rozwiał prochy - powiedziała zimno. - Tego dnia wiało z północy, więc możecie szukać w dole rzeki lub na morskim wybrzeżu - skłoniła lekko głowę bardziej, żeby skończyć z tym idiotyzmem, niż by okazać szacunek tym, którzy go spowodowali. Wyszła z Sali Rady posuwistym krokiem. Wiedziona ślepym instynktem szła korytarzem w kierunku zapachu świeżego powietrza i żywej zieleni. Znalazła się w ogrodzie. Wstydziła się tego, co zrobiła. Nie była Panią Ambrai, tak jak Sarra, która umiała wykorzystywać przywileje Krwi dla dobra całego Lenfell. Cailet skorzystała tylko z arogancji trzydziestu Pokoleń Ambrai'ów. Sarra nie była Magiem Dziekanem, by wykorzystać legendę i godność Dziekanów, by usprawiedliwić własne kłamstwa, ważne tylko dla niej. Nie mogła nawet uczestniczyć w zwycięstwie Sprzysiężenia. Kiedy powinna walczyć, zdradziły ją własne emocje. Glenin zawładnęła
282
nią jak srebrzysty drapieżnik spadający na grzbiet galazhi; Cailet przeżyła tylko dlatego, że jej ojciec poprowadził walkę za nią. I wygrał. To było jego zwycięstwo. Stracił życie, lecz ocalił Maga Dziekana, swoją własną córkę. Zginął, lecz pod koniec życia stał się ponownie Strażnikiem Magii. Auvry Feiran zwyciężył. A Cailet? Tych, którzy ocaleli, a których kochała, oddaliła od siebie. Teraz będzie musiała prowadzić walkę ze sobą. Chciała mieć kogoś blisko... ale co zrobić, żeby nie za blisko? Jak poznać, kiedy się zbytnio oddalają? Jak pogodzić potrzebę bliskości Sarry, Collana i innych z chęcią odgrodzenia się od nich Ochroną? Nie mogła o tym myśleć pomiędzy tymi wszystkimi obcymi ludźmi i ich samolubnym hałasem. Chciała dystansu pomiędzy sobą a Dworem w Ryka. Chciała znaleźć sobie miejsce daleko stąd, gdzie mogłaby uczyć siebie i innych, prowadzić własną walkę, spróbować dojść do ładu ze swoimi problemami. Col znalazł ją trochę później w ażurowej, letniej altance w prywatnych ogrodach Rady. Siadając obok niej na ławce nalał jej i podał wypełniony po brzegi puchar. - Sarra ma na mnie zły wpływ. Nigdy nie miałem zwyczaju sięgać po kieliszek. Wypili w ciszy. Col nalał ponownie. —Kazała ci powiedzieć, że jest jej przykro. Teraz już wie wszystko... o Radzie, czyli o Strażnikach Magii. - Naprawdę? - Nie jest tak ślepa, żeby nie dostrzegać spraw, które rzuca jej się w twarz - odpowiedział z uśmiechem - a Domburr to właśnie dzisiaj zrobił. Cailet przytaknęła i wypiła. Col odezwał się po chwili: - Musisz stąd odejść. - Tak, wiem. Nie wiadomo, co im następnym razem strzeli do głowy. Upiła długi łyk. Brandy rozgrzała ją od środka. - Jeśli to miała być zapowiedź tego, co może nastąpić, to nie chcę się o tym przekonać. - Chciałbym, żebyś została - ciągnął Col - ale Sarra i ja nie możemy już tak cię chronić jak do tej pory. Za dużo graczy jest w tej grze. - Co masz na myśli mówiąc „chronić mnie"? - zapytała. Col odchrząknął: - Jak myślisz, kto trzymał cię z dala od Ryka? Kto przekonywał wszystkich od czasu Dziewiczej Luny, że jesteś
283
bardziej potrzebna światu, gdzie możesz uczynić coś dobrego, zamiast siedzieć tutaj, zamknięta jak w klatce? Oni chcieli cię postawić na ołtarzu, wiedziałaś o tym? Wpatrywała się nieruchomo w kieliszek. - Przepraszam, nie zdawałam sobie sprawy. Col powiedział miękko: - Jak myślisz, słonko, kto zorganizował ci wyjazd do takiego jednego miejsca w Puszczy Sheve, gdzie możesz sobie myśleć w spokoju i ciszy i zdecydować, co zrobisz zamiast tego, co kazałaby ci no wa Rada? -Sheve? - Spodoba ci się, malutka - uśmiechnął się. - Mieszkałem tam z Falundirem. To miły, przytulny, maty domek... żadnych koszmarów. Zaszokowana zapytała: - Skąd wiedziałeś?.... - Falundir zauważył to pierwszy podczas twoich Urodzin. Powiedziałem wtedy Elo, żeby miał na ciebie oko. Wypiłaś wtedy dosyć, by nawet Kiy Zapominającej zaczęła wracać pamięć. Niechętnie wypiła do dna brandy. - Jeden na zdrowie, jeden za pomyślność, lecz na tym koniec powiedział i wyjął kielich z jej ręki. - Sarra i ja nie chcemy cię stracić. Nie przez coś mistycznego i Magicznego, nie przez koszmary ani przez twojąprzemianę w kogoś, kim inni chcieliby cię widzieć/Zagubiłabyś się. Zrobiłaś dzisiaj kawał dobrej roboty, lecz pod koniec brzmiało to trochę fałszywie. Teraz nie miała już w co się wpatrywać. Zostały tylko puste ręce. Wreszcie spytała bardzo ostrożnie: - Rozumiesz, dlaczego to zrobiłam? Pytam o Auvry'ego Feirana. Collan milczał przez długą chwilę, obracając kielich w swoich delikatnych dłoniach Minstrela. - Nie jestem pewien. Wiem, co myślę i co czuję, ale to nie to sarno. - Oni zrobiliby z niego kozła ofiarnego, Col, pomnik nienawiści. Nie mogłam pozwolić, by tak to wyszło. A on... on wystawił siebie na śmiercionośne działanie Magii Glenin, osłaniając mnie. Zabiłaby mnie, gdyby tego nie zrobił. To było dla niego czymś nowym. Wpatrzył się w niąnieruchomym, przenikliwym spojrzeniem. -Dlaczego? - On był Strażnikiem Magii. Ja zaś jestem Dziekanem.
284
Collan długo się nie odzywał. Wreszcie oznajmił: - Myślę, że dowiedział się, jaką wartość miało jego życie. I dla kogo warto było je zaryzykować. Zaczął się wiercić, szukając wygodniejszej pozycji. - Cóż, cokolwiek się stało, to już przeszłość. Umarli nie żyją. To już nie ma żadnego znaczenia. Nie mogła oczekiwać więcej od człowieka, który tak wiele wycierpiał z rąk Feirana. Jednak Sarra miała rację - nigdy, przenigdy nie może się dowiedzieć prawdy o nich. Cailet w końcu zaryzykowała: ~ Będzie mi was z Sarrą bardzo brakowało. - Nie mówiłem, że masz zniknąć na wieczne czasy. Sarra dostałaby apopleksji, gdyby miało cię tu nie być, gdy urodzi się dziecko. - Dziecko? Jakie dziecko? - Nasze. Niespodzianka - oznajmił z głupawym, choć przemiłym uśmiechem. - Naprawdę? Dziecko... - Wydawała się dość wstrząśnięta. Kiedy? - Przed jej następnymi urodzinami. Powiedziałem jej już, że wynosimy się stąd przed następną Panią Luną. Co daje jej jakieś siedem tygodni na naprawienie świata po swojemu. Resztę będzie musiała zarządzić z Roseguard. Nie zostanę w tym młynie ani chwili dłużej, niż to konieczne. Jego agresywny ton nie zrobił wrażenia na Cailet. Wiedziała aż nadto dobrze, że Collan pomoże Sarrze osiągnąć wszystko, czego ona pragnie dokonać - nawet gdyby miał osobiście pobić każdego, kto ośmieli się stanąć jej na drodze. Temu, kogo kochał, zapewniał opiekę. Jeżeli miało to oznaczać konieczność wyprowadzenia Sarry z równowagi, nie cofnąłby się przed tym. Gdyby musiał rozbić parę głów - był na to przygotowany. A gdyby zaszła taka konieczność, czy stanąłby pomiędzy Cailet a Radą, czy nawet pomiędzy Cailet i samą Sarrą?... - Wpadnij czasami - mówił dalej Col - porozmawiać z Maurginem w Sleginhold, byśmy wiedzieli, co się z tobą dzieje. Dam mu znać, gdy nadejdzie czas. Cailet uśmiechnęła się patrząc na niego z góry. - Myślisz, że nie będę wiedziała i bez tego? Zaryczał jak zarzynany byk. - Niech wszystkie dzieci Sarry będą Magiczne, każde z nich podobne do niej jak dwie krople wody!
285
- Ha! Też mi zemsta! Od tej chwili będę się modliła do każdego Świętego w kalendarzu, by żadne z waszych dzieci nie okazało się podobne do ciebie! Collan roześmiał się i przytulił ją czule. Oparła mu głowę na ramieniu, dziękując niebu za tę chwilę cudownego spokoju. Wreszcie poruszyła się niespokojnie. - Co ja właściwie mam robić w Puszczy Sheve tyle czasu? - Cóż, po pierwsze uporządkujesz ogródek. Prawdopodobnie od dobrych dziesięciu lat nie rosło tam nic poza chwastami. - Uroki wiejskiego życia - mruknęła. - 1 co dalej? - Masz dużo lektur przed sobą, słonko. Usiadła nagle, wyprostowana jak struna. - Księgi! Z Akademii! - Całe skrzynie. Jakiś tydzień temu Tarise i Rillan eskortowali je osobiście przez całą drogę z Pinderonu do Sleginhold. Możesz zabrać ze sobą starego Kanto Soligirsta, by pobawił się w bibliotekarza. Powinnaś więc być od wiosny niezwykle zajętą osobą. Przyciągnąłjąponownie do siebie. -Podobnie jak Sana. Przynajmniej jedną z was ulokuję w takim miejscu, gdzie nie popadnie w zbyt wielkie tarapaty. - Wszystkie te księgi... - Cailet westchnęła mrużąc oczy. - Zatrzymałem dla siebie parę foliałów z Siedziby Bardów. Całkiem niezłe kawałki, niektórych nigdy przedtem nie słyszałem. Chcesz posłuchać? -Bardzo chętnie. Jakieś pół godziny później tak zastała ich Sana: jej mąż nucący kołysankę, siostra śpiąca jak dziecko, spokojnym snem bez koszmarów.
Epilog
Na niebie pojawił się księżyc w pełni, zamglony i zniekształcony przez wielowarstwowe Ochrony. Luna Tkaczy, jej własna Luna. Dwudziesty Siódmy Dzień Urodzin. Odwróciła się od okna i podeszła do kołyski stojącej obok łóżka. Jej synek nigdy nie płakał, nie kwilił, nie denerwował się. Oglądał świat niezwykle czystymi oczami o jeszcze nie określonym kolorze. Czy jednak były one niebieskie, czy szare, czy też zielone, czy może stanowiły mieszaninę tych wszystkich kolorów, oczy te patrzyły tak przenikliwie i świadomie, że przerażały ludzi. Jednak ona się nie bała. Wiedziała aż za dobrze, co chciał jej powiedzieć. Już w wieku dwunastu tygodni znał magię. W chwili, w której przyszedł na świat - Czas Równonocy, dokładnie o zachodzie słońca-wypowiedziała jego imię, on zaś spojrzał na nią tak, jakby znał ją od zawsze. Był świadomy nie tylko otoczenia, w którym się teraz znalazł. Był świadomy swojej Magii. Zresztą jak mogłoby być inaczej? Żył przecież pomiędzy najsilniejszymi Ochronami Sieci Malerryjczyków, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Teraz spał. Spojrzała na niego, rozmarzona i dumna, zanim poszła się położyć. Ilekroć przyglądała mu się zbyt długo, budził się, by odwzajemnić jej spojrzenie. Tak jakby nie chciał uronić ani chwili, jakby czekał na więcej magii. Nie mogła nawet Zagrzać zaklęciem herbaty bez poczucia, że jest przez niego obserwowana Kim stanie się za dwadzieścia lat, gdy Kod Malerryjczyków nie będzie miał przed nim żadnych tajemnic?
287
Z uśmiechem zapadła w miękką pościel, układając się do snu. Nie ubolewała nad swym wygnaniem, tak jak inni. Miała bowiem wszystko, czego potrzebowała, tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nadchodzące łata będą pełne i radosne, w miarę jak jej syn będzie rósł i dorastał do swej Magii. Mogła ze swojego łóżka oglądać brzemienny księżyc. Chociaż komnaty nie były zbyt przestronne, zostały pięknie urządzone w jej rodowych kolorach; zieleni i szarości Feiranów. Mieszkała w pomieszczeniach, z których ustąpił jeden z Escoverów, zabierając ze sobą własne, rodowe, krzykliwe czernie i pomarańcze. W pokojach tych nigdy nie mieszkała Anniyas, nawet gdy miała jeszcze do nich prawo. Teraz były to komnaty Glenin. Pierwszego Pana, Strażniczki Krosien. Przesłała bezgłośne pozdrowienie Lunie Tkaczy, swej własnej Lunie. Przewróciła się na drugi bok, by móc widzieć kołyskę syna, po czym zasnęła z uśmiechem.
Słownik wybranych terminów A
Agvir-Milczący, Święty. Patron drzew, leśników, cieśli. Symbol: pojedynczy liść. Akademia Magów- Szkoła Strażników Magii w Ambrai. A lilen - Poszukująca, Święta. Patronka ptaków, śpiewaków, wariatów. Symbol: ptasie pióro. Ambraishir-Prowincja. Stolica: Ambrai. Anniyas Avira (900 - ) . Kanclerz dla Tillinshir. Pierwsza Kanclerz. Syn.Garon. Garon (939 - ) . Mąż Glenin Feiran.
B Bard ~ Nadzwyczajnie uzdolniony poeta-muzyk. Bard musi opanować grę na przynajmniej czterech instrumentach, wykazywać się znajomością całego Kanonu Bardyjskiego i błyskotliwie komponować utwory na zawołanie. Strój: szare spodnie, błękitny surdut lub tunika, opończa, srebrna spinka, przedstawiająca preferowany instrument, oraz zwój z nutami i gęsie pióro. Dom Bardów, Siedziba Bardów- uczelnia i archiwum w Ambrai. Rektor, nauczyciele - mistrzowie i starszyzna Bardów wyróżniają trzy poziomy umiejętności: Muzyk- opanowanie w stopniu mistrzowskim gry na jednym instrumencie (srebrna spinka przedstawiająca ten instrument); Minstrel - znajomość Kanonu Bardyjskiego oraz gry na dwóch lub więcej instrumentach; srebrna spinka przedstawiająca preferowany instrument, a także zwój z nutami; oraz Bard. Bleynbradden- Prowincja. Stolica: Zamek Wyte Lynn. Brogdenguard-Prowincja. Stolica: Neele. ! 9 ~ Ambrai
2 8 9
c Caitiri - Ognistooka, Święta. Patronka ognia, fałszerstwa, kowali. Symbol: Kwiat Płomienia. Ccm trash ir - Prowincj a. Stolica: Pinderon. Cenzus - spis przeprowadzany co 25 lat. W roku 950 populacja Lenfell została następująco sklasyfikowana: (liczby z 125 roku podane dla porównania) Trzydziesty ósmy cenzus Ranga Populacja Liczba rodów Krew 116,516 27 Pierwszy Stan 309,257 29 Drugi Stan 452,944 84 Trzeci Stan 678,546 81 Czwarty Stan 615,172 73 Piąty Stan Niewolnicy 591,874 RAZEM 2,773,309 294 Z tego Strażnicy Magii 10,000+ PanowieMalerrisu 5,000+
Piąty cenzus Liczba rodów 209 374 531 688 595 572 2,969
Chevasto - Tkacz, Święty. Patron prządek, tkaczy, wyplataczy koszyków, Panów Malerrisu. Symbol: Krosna. Colynna - Srebrnostruna, Święta. Patronka lutni. Symbol: zwinięte struny. Usunięta z oficjalnego kalendarza. Czas -Godzina: 100 minut. Dzień: 15 godzin. Wpół do Piątej odpowiada mniej więcej 7:30 naszego czasu. Dziesiątą to około 15:00, Trzynasta około 20:00. Tydzień: 10 lub 11 dni. Początek od każdej pełni. Rok: 386 dni; 36 tygodni, plus jeden Dzień Widm.
290
D Deiket - Śnieżnowłosa, Święta. Patronka gór, uczonych, nauczycieli. Symbol: Księga. Delilah - Tańcząca, Święta. Patronka miecza, żołnierzy, tancerzy, krawców, sportowców. Symbole: Skrzyżowane Miecze, Skrzyżowane Igły. ¿);'t/e/ty/7/r-Prowincja. Stolica: Domburron. Domburronshir, Wielka Księżna - urodzona jako Veller Ganfallin, w roku 721. Do roku 759 armia samozwańczej Wielkiej Księżnej, rekrutująca się zarówno spośród zbuntowanych Strażników Magii, jak i Panów Malerrisu, kontrolowała większą część Południowego Lenfell. W roku 761 miało miejsce oblężenie Isodir, Firrense i Zamku Wyte Lynn. Miasta te nie padły tylko dzięki dostarczaniu żywności poprzez Drabiny. Do roku 768 rządziła połową świata. Po jej śmierci w roku 779, jej imperium rozpadło się. W wyniku prowadzonych przez Wielką Księżną wojen straciło życie ponad 100000 żołnierzy i dwa razy tyle ludności cywilnej. Około roku 930 domniemany potomek Veller Ganfallin próbował powtórzyć jej podboje; został jednak pokonany w Bitwie pod Domburron.
E Elinar - Wszechwidząca, Święta. Patronka przepowiadających przyszłość. Symbol: Sowa. Usunięta z oficjalnego kalendarza. Eskanto - Bezpalca, Święta. Patronka introligatorów. Symbol: Rozsypane Kartki. Usunięta z oficjalnego kalendarza.
F Falinsen - Przejrzystopalca, Święta. Patronka szklarzy. Symbol: Szklana Butelka. Usunięta z oficjalnego kalendarza.
291
Falundir - (916 —). Urodzony jako niewolnik eunuch, którego talent jako Barda kupił mu wolność. Feleris -- Uzdrawiająca, Święta. Patronka medycyny, lekarzy, aptek, perfumiarzy, pszczelarzy. Symbole: Moździerz i Tłuczek, Wieniec z ziół, Ul. Fielto - Odnajdująca, Święta. Patronka pogoni, łuczników, myśliwych, rzeczy zagubionych. Symbol: Skrzyżowane Strzały. Flerna - Znużona, Święta. Patronka księgowych. Symbol: Liczydło. Usunięta z oficjalnego kalendarza. Fundusz posagowy- kwota corocznie odkładana przez rodzinę, stanowiąca posag przy ożenku.
G Garony - Sprawiedliwy, Święty. Patron adwokatów, więźniów. Symbol: Młotek sędziowski. Gelenis Pierwsza Córka - Święta. Patronka kobiet w ciąży, porodu, Pierwszych Córek. Symbol: Rzeźbione Krzesło. Geridon -Ogier, Święty. Patron ojców, koni, zwierząt domowych. Symbol: Podkowy. Gierkenshir-Prowincja. Stolica: Firrense. Gorynel - Współczujący, Święty. Patron żałoby, wdów, kalek, sędziów, drukarzy. Symbol: Ciernista Gałąź. Gwardia Rady - Armia zawodowych żołnierzy, podlegających wyłącznie Komendantowi, mianowanemu przez Radę. Podczas wojny stanowi trzon sił zbrojnych; w czasie pokoju policja Rady, stacjonująca na Dworze w Ryka i we wszystkich Budynkach Rady. Mundur: czarne spodnie i opończa, czerwona tunika, złota spinka, przedstawiająca orła niosącego miecz. Zobacz także Legion z Ryka.
I
Ilsevet - Zrodzona z Wody, Święta. Patronka ryb i rybołówców. Symbol: skrzyżowane Haczyki. Imili -Radosna, Święta. Patronka radości, nowożeńców, młodych matek, starych kochanków. Symbol: Kosz pełen Kwiatów.
292
J Jenavira-Pamiętająca, Święta. Patronka pamięci i historyków. Symbol: otwarta Księga. Usunięta z oficjalnego kalendarza. Jeymian - Muskająca, Święta. Patronka dzikich zwierząt. Symbol: Otwarta Dłoń. Joselet-Zielonooki, Święty. Patron ogrodników. Symbol: Łopata i Motyka. Usunięty z oficjalnego kalendarza.
K Kenrokeshir-Prowincja. Stolica: Zamek Roke. Kenroke, gorączka z - dwie epidemie - jedna przed Straconą Wojną druga wiatach 596-601. Umieralność: 20-25 % populacji. Lekarstwo wynalezione przez Maga Uzdrawiacza Viko Renne'a. Kiy -Zapominająca, Święta. Patronka wina, winiarzy, bolących zębów. Symbol: przewrócony Kielich. Klasztor - założony dla 873 dziewcząt, osieroconych podczas Wojny Stanów. Nadal udziela schronienia kobietom, chcącym wycofać się ze świata. Klasztor słynie z wyrobu kunsztownych kobierców i makat. Krążek identyfikacyjny, tarcza identyfikacyjna - płaska, stalowa plakietka o migdałowym kształcie; kolory Rodu zaznaczone koralikami. Awers: imię, rodowe nazwisko i znak, data urodzin, status: Krew/Stan. Rewers: Symbol Rady. Krew Renne'ów posiada wyłączność na wytwarzanie krążków. Wydawany w momencie narodzin i noszony do śmierci przez wszystkich, z wyjątkiem niewolników. Po śmierci tarcza palona jest wraz ze zwłokami. Jeżeli niemożliwe jest dostarczenie ciała, na przykład z pola bitwy, dopuszczalne jest zabranie samej tarczy i dostarczenie jej Pierwszej Córce Rodu danej osoby.
293
L Lenfell - Zniekształcenie nazwy „podbity kraj" (landfall). Skolonizowane podczas Drugiej Wielkiej Migracji (2458-2493) przez 5876 przeważnie katolickich osadników, przybyłych po siedmioletniej podróży na statku kosmicznym „Stella Anderson". Ich celem było uniknięcie komplikacji, powodowanych przez ekspansję zaawansowanych technologii. Pośród nich znajdowało się szesnastu czarodziejów, będących przodkami wszystkich Magicznych na Lenfell. Lirance - Goniąca Chmury, Święta. Patronka wiatru. Symbol: Wieża. Lusine i ¿¿««--Bliźnięta, Święci. Patronują niewinnym, dzieciom, pasterzom. Symbole: Łuk (Lusine), Laska Pasterska (Lusir).
M Maidłl - Zdradzająca, Święta. Patronka nowych kochanków, głupców. Symbol: Maska. Mag Dziekan - dawniej wybierany na drodze pojedynku magicznego, obecnie przez Konwent Magów Seniorów; żywa składnica całej Wiedzy Magicznej. Magiczna Kula - kontrolowana kula ognista dowolnych rozmiarów, zależnych od mocy i życzenia użytkownika; pierwsza umiejętność, jakiej uczy się nowicjuszy, to tworzenie Kul Magicznych (pozwala ocenić własną siłę i uczy dyscypliny). Uczeni i Uzdrawiacze używają Kul jako zwykłego oświetlenia i swoistych notesów magicznych. Pośród Magów Rycerzy uchodzą za wyzwanie do walki; Magiczni walczą na Kule bitewne, nie tylko na miecze. Kolor kuli wskazuje na stopień zaawansowania w arkanach, na posiadaną moc i często na stan emocjonalny. Kula Maga Seniora jest prawie biała. Magiczni - osoby, które dziedziczą Magię. Oprócz niezwykle rzadkich przypadków, przebudzenie magii następuje w okresie dojrzewania i może stanowić zagrożenie dla fizycznego i umysłowego zdrowia młodego człowieka. Magia, zasady - Pierwsza: Nie wyrządzaj niczemu krzywdy. Druga (wg Gorynela Desse'a): Działaj subtelnie.
294
Maurget - Szybkopalca, Święta. Patronka jubilerów, szlifierzy drogich kamieni, artystów, żebraków, poborców podatkowych, polityków. Symbol: Pióro i Sakiewka. Miramilłi - Przyzywająca, Święta. Patronka dzwonów, ślubów. Symbol: Dzwonki Miramilłi. Miryenne - Strażniczka, Święta. Patronka światła, świec, Magii, Strażników Magii. Symbol: Paląca się Świeca. Mittru -Błękitnowłosa, Święta. Patronka rzek. Symbol: Wiązka Trzciny.
N Niya - Szyjąca, Święta. Patronka krawców. Symbol: Nożyce. Usunięta z oficjalnego kalendarza.
P Panowie Malerrisu - pierwotnie odłam Strażników Magii, postulujący kontrolę Magicznych nad rządem i społeczeństwem. Mniej więcej w 500 lat po ich odszczepieniu wybuchła Stracona Wojna, której powodem były rozbieżności w podstawowej filozofii i sposobie pojmowania zadań władzy pomiędzy nimi a Strażnikami Magii. Organizacja: Pierwszy Pan Strażnik Krosien Drugi Pan Mistrz Tkacz
Trzeci Pan Strażnik Nici
Czwarty Pan Mistrz Prządca
Piąty Pan Seneszel
Panowie Malerrisu Pierwszy Pan (Znak: Wielkie Krosna) sprawuje władzę nad wszystkimi Malerryjczykami, wybierany na drodze magicznego pojedynku na śmierć i życie. Drugi Pan (Czółenko) wciela w życie
295
wzór. Trzeci Pan (Wrzeciono) jest odpowiedzialny za planowanie i edukację. Piąty Pan (Nożyce) czuwa nad dyscypliną. Znakiem Pana czy też Pani jest nawleczona igła. Uniform biały. Pieniądze — Dziesiętny system monetarny. 10 miedziaków = 1 srebrny orzeł 100 miedziaków =10 srebrnych orłów = 1 złoty orzeł 1000 miedziaków = 100 srebrnych orłów = 10 złotych orłów Pierga - Zręcznoręki, Święty. Patron złodziei, skazańców, rozwiedzionych mężów. Symbol: Uszkodzona Kłódka. Pierwsza Córka - dziedziczy cały majątek: pieniądze i posiadłości ziemskie. Sprawuje władzę nad swymi siostrami przez całe życie, zaś nad braćmi do czasu ich ożenku.Odpowiedzialna za odkładanie i administrowanie Funduszem Posagowym. Pierwsza Córka całego Rodu jest faktycznągłową rodziny, teoretycznie sprawując dyktatorską władzę nad wszystkimi kobietami i nieżonatymi mężczyznami tego Rodu, nawet nad dalekimi krewnymi . W praktyce, władze taką sprawuje Pierwsza Córka każdej gałęzi Rodu.
R Rada Lenfell - władza wykonawcza. Piętnastu członków, po j e d n y m z każdego Shiru, wybranych poprzez głosowanie uprawnionych kobiet. Pierwsza Kanclerz jest jednocześnie przewodniczącą Rady. Spinka: (noszona również przez osobistych asystentów) Złoty Orzeł. Rilla -Przewodniczka, Święta. Patronka podróżników, woźniców, ślepców, Strażników Magii. Symbol: Biała Zięba. Rody Krwi - zob. także Stany. Ryka - Wyspiarska prowincja. Ryka, Dwór -stolica Lenfell. Ryka, Legion z - elitarny korpus 500 Gwardzistów Rady, podlegających bezpośrednio Pierwszej Kanclerz.
296
s Seinshir - prowincja, w skład której wchodzą liczne wyspy. Na największej z nich znajduje się Zamek Malerris. Sędzia - m i a n o w a n y przez Radę, z a t w i e r d z a n y p r z e z Zgromadzenie. Przewodniczy wszystkim rozprawom, reprezentując stronę rządową. Sędzia Generalny danego Shiru zajmuje się wyłącznie sprawami federalnymi, zaś młodsi prawnicy zajmują się sprawami lokalnymi. Shellinkroth -Prowincja. Stolica: Havenport. Sheve-Prowincja. Stolica: Roseguard. Sheve, Puszcza - sosnowy las, porastający Północne Lenfell. W większości nie spenetrowany. Shonne — Pani Snów, Święta. Patronka świątyń i pielgrzymów. Symbol: Trójkąt. Usunięta z oficjalnego kalendarza. Sieć - obszar handlowych i obszarniczych wpływów danej rodziny. W większości przypadków Pierwsza Córka danej gałęzi Rodu rządzi mniejszą Siecią, która może, ale nie musi wchodzić w skład większej Sieci całego Rodu. Niektóre Sieci m a j ą zasięg ogólnoplanetarny, większość o zasięgu lokalnym. Siedziba Rady - lokalny sąd i siedziba Sędziów i Gwardii Rady na szczeblu lokalnym. Siralla -Dziewica, Święta. Patronka kwiatów, klejnotów i dziewic. Symbol: Kwietna Korona. Stany - Klasyfikacja rodzin w oparciu o liczbę defektów urodzeniowych (Rody Krwi są „czyste"), wprowadzona po Straconej Wojnie. Nazwisko przekazywane jest tylko w bezpośredniej linii żeńskiej. Heraldyka symbolizuje status: każdy z Rodów posiada dwa kolory, Rody Krwi, Pierwszego i Drugiego Stanu dodatkowo posługują się symbolami (złoty dla Krwi, srebrny dla Pierwszego Stanu, miedziany dla Drugiego). Steen - Pani Miecza, Święta. Patronka Rycerzy płci męskiej. Symbol; Skórzana Rękawica. Usunięta z oficjalhego kalendarza. Stracony Kraj, Pustkowie-Prowincja. Stolica: Renig. Strażnicy Magii - powołani przez Amaryllis Flynn. Nie mogą sprawować żadnych funkcji rządowych. Organizacja: ,Mistrz Nowicjuszy. Nowicjusze Mistrz Uczniów. ...Uczniowie
297
Mistrz Strażników.... Mistrz Uzdrawiaczy. Dziekan Archiwista
..Strażnicy Magii ..Uzdrawiacze ..Uczniowie Uzdrawiacze ..Magowie Uczeni Uczniowie Uczeni Mistrz Miecza. ..Straż Przyboczna Dziekan Magowie Rycerze Uczniowie Rycerze Ubiór: czame ubranie i opończa, srebrne spinki przy kołnierzu, pas właściwy dla funkcji. Dziekan: emblematami są Zięba (symbol Św. Rilli) i Świeca (symbol Św. Myrienne), srebrny pas; przewodniczy Konwentowi Magów Seniorów. Mistrz Nowicjuszy: dwie Zięby, czarno-srebrny pas. Mistrz Uczniów: Zięba i Świeca, czarno-srebrny pas. Mistrz Strażników: Świeca i Zięba, czarno-srebrny pas. Mistrz Uzdrawiaczy: Gałązka Ziela i Świeca, zielono-srebrny pas. Archiwista - Kula Magiczna i Świeca, szaro-srebrny pas, odpowiada za Bibliotekę i Listy (oficjalny spis wszystkich Strażników Magii). Mistrz Miecza - Miecz i Świeca, czerwono-srebrny pas, komendant Straży Przybocznej Dziekana. Straż Przyboczna Dziekana - Miecz i Świeca, czerwono-czarny pas, elitarny korpus 50 Rycerzy, których zadaniem jest chronienie Dziekana. Szpital Uzdrawiaczy - Szkoła medyczna w Ambrai.
Ś Święci - z 386 Świętych, reprezentowanych w hagiografii lenfellskiej - po jednym na każdy dzień roku - 34 zostało uwzględnionych w Kalendarzu. Ich żywoty są bardziej legendarne, niz faktograficzne i większość legend została dawno zapomniana, pozostawiając tylko tradycję patronażu. Poniżej trzy przykłady. Pierga Zręcznoręki jest wymysłem złodziei, którzy, przyłapani na gorącym uczynku, mieli zwyczaj krzyczeć „Niech mnie Pierga chroni!", by ostrzec w ten sposób swoich współtowarzyszy. Wymyślono też dla
298
niego odpowiedni „żywot", do którego każdy dodawał, co uważał za stosowne. Nie najbardziej nobliwy w całym Kalendarzu, ale niewątpliwie jeden z najbarwniejszych Świętych. Jego symbolem jest Uszkodzona Kłódka. Powód, dla którego jest również patronem rozwiedzionych mężów, w dzisiejszych czasach nie jest znany. Delilah była faktycznie żyjącą (prawdopodobnie w latach 375455) Mag-Rycerz, swój przydomek „Tańcząca" zawdzięcza wyjątkowej zręczności we władaniu mieczem. Opiekuje się między innymi sportowcami, żołnierzami i, ku radości Strażników Magii, Igłą (jak wieść niesie, nigdy nie splamiła się wzięciem jej do ręki). Jej dzień obchodzony jest poprzez tańce z mieczami oraz dawanie sobie prezentów z żelaza lub stali. Jej symbolami są Skrzyżowane Miecze lub Skrzyżowane Igły. Pochodzenie Lirance Goniącej Chmury, a także jej wieży, zostało całkowicie zapomniane. Imiona są zawsze modyfikacją imienia Świętej lub Świętego - tak jak Beth, Lizzy, Bethany, Elise, lisa i Isabel (między innymi) pochodzą od „Elisabeth".
T Tamas - Kartograf, Święty. Patron żeglarzy. Symbole: Kotwica i Lina; Sekstans. Telomar - Cierpliwy, Święty. Patron kamieniarzy i górników. Symbole: Młot i Dłuto. Tdlinshir - Prowincja. Stolica: Shainkroth. Tirreiz—Sprytna, Święta. Patronka kupców, pięniędzy, bankierów. Symbol: Moneta.
U Uzdrawiacz ~ lekarz, niekoniecznie Magiczny. Strój: zielone spodnie, opończa i surdut, lub tunika, złota spinka - Wieniec Ziół (Uzdrawiacz) lub Gałązka Ziela (Uczeń).
299
V Felenne - Bard, Święta. Patronka muzyki, bardów, aktorów, poetów. Symbol: Lutnia. Velireon - Zapewniająca, Święta. Patronka kuchni, kucharzy, garncarzy,rolników.Symbole: Sito do przesiewania mąki, Skrzyżowane Łyżki. Fenkelos - Sędzia, Święty. Patron śmierci i umierania oraz Dnia Widm. Symbol: Półkole. Firanka - Srebrnooka, Święta. Patronka deszczu, wody. Symbol: Studnia.
W Widmo -dusza osoby zmarłej. Niektóre Widma nie mieszają się w sprawy żywych. Inne nawiedzają żyjących ze zwykłych dla duchów powodów: chęci pomocy, dokuczenia, zemsty, złośliwości, bądź też zwykłej chęci przebywania z tymi, których kochało się za życia. Według przekazów mają bytować w Widmowym Lesie, ale mają możliwość pojawiania się wszędzie, gdzie tylko zapragną. Jak mówią stare podania, szczególnie wściekłe Widma zajmują Martwy Biały Las, część Widmowych Wzgórz, zniszczoną podczas Straconej Wojny. Widmobestia -Magiczny stwór, powołany do życia przez Dzikie Czary, rozpętane w wyniku Straconej Wojny. Choć bezcielesne, Widmobestie są podobno tak przerażające, że sam ich widok jest śmiertelny. Niewyobrażalna liczba gatunków, limitowana wyłącznie wyobraźnią ich dawno nieżyjących stwórców. Widmobestii Najazd-pierwszy miał miejsce w latach 448-458, drugi w latach 513-518. Potwory pojawiły się nagle, terroryzując Północne Lenfell; zostały ujarzmione tylko dzięki interwencji Magicznych: za pierwszym razem wspólnym wysiłkiem Panów Malerrisu i Strażników Magii, za drugim samych Strażników. Widmowe Wzgórza -miejsce bytowania Widmobestii. Widmowy La?-miejsce bytowania Widm.
300
Wojna Magicznych - toczona w latach 481 -489. Powodem było celowe „hodowanie" Magicznych. Zakończona, gdy okazało się, że u tych dzieci znacznie częściej zdarzają się defekty urodzeniowe. Wojna Stanów -konflikt, który swym zasięgiem objął całąplanetę, dotyczący niesprawiedliwości podziałów społecznych (306-312). System Stanów pozostał niezmieniony. Wojna Stracona -Militarny i magiczny konflikt pomiędzy Panami Malerrisu a Strażnikami Magii, dotyczący próby ustanowienia taumatokracji (czarorządztwa). Bezpośredniąprzyczyną były prawie jednoczesne, śmiertelne zamachy na Mistrza Strażników i Trzeciego Pana. Zamachowców nigdy nie zidentyfikowano. Chociaż walki toczyły się praktycznie we wszystkich Shirach, jednak decydująca bitwa magiczna miała miejsce na terenie Straconego Kraju, dając tym samym nazwę całej wojnie. Liczba ofiar: Malerryjczycy - 81 %, Strażnicy Magii-68 %, ludność - 51%. Rozprzestrzeniające się po całym świecie zanieczyszczenia magiczne były powodem licznych przypadków bezpłodności, poronień, martwych urodzeń, umieralności niemowląt oraz defektów urodżeniowych, powtarzających sięjeszcze przez wiele Pokoleń. Szerzące się niepokoje społeczne, a w niektórych regionach całkowita anarchia spowodowały nadejście Straconych Czasów (6070 lat), mających miejsce przed Pierwszym Cenzusem.
Z Zgromadzenie -150 przedstawicieli (10 z każdego Shiru). Zgłasza propozycje legislacyjne, które są następnie ratyfikowane lub odrzucane przez Radę.
301
KALENDARZ, ŚWIĘTYCH Tydzień 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 -
Pierwsza Luna Luna Pasterzy Pani Luna Luna Ilsevet Wiosenna Luna Luna Poszukiwaczy Luna Kochanków Zielone Dzwonki Pierwsze Kwiaty Luna Złodziei Ogień Kominka Dziewicza Luna Wstąpienie Luna Śródletnia Luna Uzdrawiaczy Długie Słońce Rozkwitanie Pąków Luna Żeglarzy Kwitnienie Róż Łowy Suche Trawy Błędne Ognie Luna Jesienna Spadanie Jabłek Zbiory Wilcze Łowy Dżdżysta Luna Pierwszy Szron Diamentowe Lustro Przylot Zięby Palenie Świec Zimowa Luna Pokrzywy i kolce Zaciemnienie Luna Tkaczy Ostatnia Luna Dzień Widm
302
Lirance Goniąca Chmury Lusine i Lusir, Bliźnięta Gelenis Pierwsza Córka Ilsevet Zrodzona z Wody Równonoc Alilen Poszukująca Imili Radosna Miramilli Przyzywająca Siralla Dziewica Pierga Zręcznoręki Velirion Zapewniająca Maidil Zdradzająca Deiket Śnieżnowłosa Przesilenie Feleris Uzdrawiająca Mittru Błękitnowłosa Jeymian Muskająca Tamas Kartograf Geridon Ogier Fielto Odnajdująca Garony Sprawiedliwa Caitiri Ognistooka Równonoc Agvir Milczący Kiy Zapominająca Delilah Tańcząca Viranka Srebrnooka Tirrez Sprytna Maurget Szybkopalca Rilla Przewodniczka Myrienne Strażniczka Przesilenie Gorynel Współczujący Velenne Bard Chevasto Tkacz Telomar Cierpliwy Yenkelos Sędzia
ODAUTORA Prawdziwe Schody o Podwójnej Spirali, zaprojektowane przez Leonarda da Vinci dla Franciszka I, znajdują się we wspaniałym zamku Chambord w Dolinie Loary. Niektórzy z was zapewne zauważyli, że nazwałam statek kosmiczny imieniem mojej babki. Gdy babcia miała siedem lat, jej rodzina podjęła przeprowadzkę z Missouri do Colorado, podróżując wozem traperskim. Wydawało się więc właściwe nazwanie statku pionierów-osadników właśnie na jej cześć...
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy POZKAL w Inowrocławiu