WIELKIE SERIE FANTASY MELANIE RAWN cykl Wygnańcy Ruiny Ambrai TOM I w przygotowaniu kolejne tomy MELANIE RAWN RUINY AMBRAI przekład Maciej Antosiewicz...
10 downloads
21 Views
12MB Size
WIELKIE SERIE FANTASY MELANIE RAWN cykl
Wygnańcy
Ruiny Ambrai TOM I w przygotowaniu
kolejne tomy
MELANIE RAWN RUINY AMBRAI przekład Maciej Antosiewicz
Tytuł oryginału EXILES Ilustracja na okładce JAMES WARHOLA Redakcja merytoryczna JOANNA ŁUCZYŃSKA
AAA
(t 'b')
RBF im. M.HŁASKI
Copyright © 1994 by Melanie Rawn. All Riglits Reserved.
7
For the Polish edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-986-4
K 2 9 , ill. R e j a H S %
.
Stelli Anderson
Mojej babce (1885-1976)
Część Pierwsza
942-967
Collan
i
1
Pamiętał wiatr. Były też inne wspomnienia, ślizgające się po odległych obszarach jego świadomości: ciepło i światło, miłe uczucie zadowolenia i bezpieczeństwa, związane z blaskiem ognia płonącego w pokoju, w którym śpiewała kobieta. Gdyby te obrazy mogły mu pomóc, zapamiętałby je wyraźniej. To, co wiedział, wiedział dlatego, że dzięki temu przetrwał. Tak jak wiatr. Gwałtowny i wściekły, zepchnął go ze zbocza do błotnistej jamy, gdzie leżał obolały i ogłuszony, podczas gdy wicher ryczał w wąwozie jak rozjuszone, ranne zwierzę. Spróbował wstać i pobiec, lecz, wgnieciony w błoto, nie był w stanie się poruszyć. Dopiero gdy wichura ustała, tak samo nagle, jak się zaczęła, zakrwawiony wyczołgał się z rowu. Dopiero po latach dowiedział się, że gdy tak leżał w błocie, sponiewierany przez wiatr, bandyci podłożyli ogień pod dom jego matki. Umarła, a być może inni umarli razem z nią - jego siostry i bracia, jeśli ich miał. Ale nie pamiętał. Minęło jeszcze więcej lat, zanim odkrył, że tylko jego dosięgnął wtedy wiatr. Wrócił tam dużo później i próbował zrozumieć, co się stało owego dnia. Wąwóz Maslacha tworzył w skale naturalny lej, a jakiś kapryśny skok ciśnienia zapewne wtłoczył weń masy powietrza. Gdy szedł w tę stronę, gdzie inny już dom wznosił się wokół surowego komina i gdzie mieszkała zupełnie inna kobieta i inne dzieci, zdziwił się, że nie pamiętał powyry-
11
wanych z korzeniami drzew ani odartych z liści krzewów. Z pewnością tak potężna wichura musiała wyrządzić szkody nie tylko jemu. Cóż, małe dziecko mogło tego nie zauważyć. Nie potrafił powiedzieć, ile miał wtedy lat. Cztery, jak przypuszczał może mniej, a na pewno nie więcej. W końcu zdecydował, że dzień św. Lirance, pierwszy dzień i pierwsza pełnia księżyca w roku, będzie dniem jego narodzin. Pani Wiatrów ocaliła mu życie. Nie pamiętał, dlaczego odszedł tak daleko od domu. Nie pamiętał zimowego chłodu, ani jak długo wlókł się przez zamarznięte poła w stronę lasu. Zachował jednak wyraźne wspomnienie drogi, gdyż ona także pomogła mu przetrwać. Ubity trakt zaprowadził go tam, gdzie mieszkali ludzie; ci, którzy go nakarmili, ogrzali, zachowali przy życiu, a wreszcie sprzedali jako niewolnika. Słaby z głodu i wyczerpania, lecz pełen ufności, podszedł do ludzi. Jedna z kobiet podniosła go z brudnej drogi i wzięła na ręce. Miała bransoletę z czystego srebra ozdobioną błękitnym onyksem. Kiedy mrużył oczy, połyskująca żyłka w kamieniu jarzyła się jak płomień świecy. Zaufał kobiecie, bo znał taką bransoletę, nosiła ją ta, która śpiewała w blasku ognia. Przytulił się więc do obcej, przystrojonej w srebro i onyks, i zasnął. Dopiero gdy obudził się następnego ranka w ciemnym wozie, uwięziony w żelaznej klatce, poczuł strach. Dali mu jeść, opatrzyli jego skaleczenia, siniaki i odmrożone palce, i wieźli go w klatce. Dostał czystą, choć znoszoną odzież, wełniane skarpety, za duże na jego stopy, i obtłuczony gliniany garnek, by mógł się wypróżnić. I to był cały jego świat. Widział tylko drewniane deski kołyszącego się wozu, skrzynie i kobierce, które załadowano do środka, i zimną żelazną klatkę. Wcześniej przewożono w niej zwierzęta - była tak mała, że mógł się w niej zaledwie skulić lub siedzieć z kolanami pod brodą. Do zawiasów przyczepiły się kłaki sierści. Wyskubał je delikatnie i zwinął w miękką kulkę. Brunatna sierść miała zapach kota i z jakiegoś powodu dodało mu to otuchy. Znalazł też lśniący kawałek pazura. Zapamiętał futro i pazur, ponieważ powiedziały mu coś ważnego. Żaden kot, mimo swej siły i sprytu, nie dorówna inteligencją czteroletniemu dziecku.
12
Zawiasy oznaczają drzwi. Drzwi zaś mają rygle, które można otworzyć. W klatce były zawiasy, musiały też być drzwi z ryglem - i mógł je otworzyć. Więc to zrobił. Zdradził go zgrzyt zawiasów. Wóz zarzucił i stanął. Przeciskał się przez drzwi klatki w chwili, gdy kobieta z ozdobą na ręku ukazała się w prostokącie słonecznego światła z tyłu wozu. Uderzyła go na tyle mocno, by rozciąć mu wargę, wepchnęła go do klatki i grubym szorstkim szflurem przywiązała kostki jego nóg do żelaznych prętów. Nie odzywali się do niego. Rozmawiali ze sobą, owszem, a nawet czasem śpiewali, kiedy wóz się zatrzymywał, a w jego klatce robiło się jeszcze zimniej i ciemniej. Ale nigdy nie odzywali się do niego. Zastanawiał się potem, po latach, dlaczego byli tacy ostrożni wobec małego dziecka. Przecież nie musieli się go bać. A poza tym jechali przez pustkowie Tillinshiru, i tak nie mógłby nikomu nic powiedzieć... Nie rozumiał także, po co klatka. Jak daleko mógł uciec mały chłopiec, zanim zdołaliby go złapać? Gdy był już dorosły, po wielu latach pojął, że zamknięto go z powodu bransolety i tego, co mówił o swojej matce, kobiecie, którą oni zabili. Nie wiedział, ile dni spędził w klatce. Czterdzieści, może pięćdziesiąt, tyle dni musieli jechać od Wąwozu Maslacha do włości Skrętacza, Pewnego dnia został wyciągnięty za kark i na drżących nogach stanął przed wysokim kościstym mężczyzną o ciemnych oczach. Nigdy dotąd nie widział oczu równie zimnych - choć później miał zobaczyć o wiele bardziej okrutne. Pamiętał tylko, że ów nadzorca niewolników, Flornat, przyglądał mu się owymi oczami przypominającymi kawałki lodowatego obsydianu i że zapłacił za swój nowy nabytek prawdziwym złotem. To było nieważne wspomnienie, i pozostał tylko palący wstyd. Choć miał cztery lata, zrozumiał, że ten człowiek wymienił go na żółty, błyszczący krążek. Widział już kiedyś, jak ktoś, kogo nie znał, w ten sam sposób wymienił sztabkę mosiądzu na miedziany kociołek. Więc teraz on był takim miedzianym kociołkiem - wyznaczono za niego cenę, stał się przedmiotem do sprzedania.
13
T
Opowiedział Jej o tym jeden jedyny raz. Mówił o wstydzie, który poczuł, gdy nagle stal się rzeczą. Wyznanie to poprzedził bolesny wstrząs, wywołany niewinnym podarunkiem, jakim był srebrny kolczyk. Ona, Pani Krwi, wcale nie próbowała go kupić - ale nie potrafiła zrozumieć jego zranionych uczuć. Kiedy zebrał myśli, zrozumiał, że to zapewne błękitny kamień oprawiony w srebro rozpalił pamięć i gniew. Bardzo się starała, by zapomniał, lecz w jaki sposób ta dumna i przywykła do zaszczytów kobieta mogłaby to zrozumieć?... Jego właścicielem został Skrętacz Pelleris. Zarządzał sam całym rodzinnym majątkiem. Odziedziczył go, bo zrządzeniem losu przeżył wszystkich swoich krewnych. A może sprawił to nie tylko ślepy los? Do czasu gdy Skrętacz kupił pewnego miedzianowłosego niewolnika, już dawno ucichły pogłoski na temat przypadkowej (jak utrzymywał Skrętacz) śmierci jego trzech sióstr, czterech ciotek i pięciu kuzynów. Jego matka skończyła życie mniej więcej minutę po tym, jak Skrętacz je rozpoczął. Miała chyba przeczucie, kim stanie się jej syn, bo wydając ostatnie tchnienie, mruknęła: „Wolę odejść do świata Widm". Zapewne było to lepsze, niż pozostać wśród żywych i śledzić poczynania nowo narodzonego. Nim Skrętacz dobił dwudziestki, wszyscy jej krewni po kolei odchodzili do Widmowego Lasu. Prawdopodobnie witała ich tam słowami: „A nie mówiłam". Włość Pelleris zaczęto nazywać przydomkiem Skrętacza. W lokalnym dialekcie Straconego Kraju „skrętactwo" oznaczało sprytny i zdecydowanie przestępczy proceder robienia czegoś z niczego. Pomimo takich skojarzeń, Skrętacz nosił swoje przezwisko z dumą. Wielu ludzi - z jego własną, nieodżałowaną rodziną włącznie - przezywało go o wiele gorzej. Majątek Skrętacza w Straconym Kraju wyglądał jak wielkie kamienne mrowisko, wzniesione na litej skale. Pomiędzy dwoma barbakanami, obsadzonymi gęsto przez straże, ciągnęły się schody, złożone z trzystu osiemdziesięciu sześciu stopni - jeden stopień przypadał na jeden dzień w roku. Schody wiodły do żelaznej bramy, która zamykała dziedziniec na tyle tylko szeroki, by wóz mógł na nim zawrócić. Główna budowla była gigantyczną konstrukcją z szarego granitu, krytą błękitną dachówką. Oglądana z dziedzińca, przypominała twarz zwieńczoną strzechą niebieskich włosów. Szeroki
14
balkon i kamienny okap ponad nim, najeżone żelaznymi kolcami, tworzyły rozwartą, zębatą paszczę. Wyżej zaś dwa smukłe okna jarzyły się w słońcu jak wielkie, błyszczące oczy. Pomiędzy nimi, niczym monstrualny nos, łopotał purpurowy sztandar obwiedziony brązową obwódką i pozbawiony godła. Rodzina Pelleris należała do Pierwszego Stanu - nie miała ani pieniędzy, ani wpływów, by zapłacić zą wyższą pozycję, co równało się osiągnięciu statusu Krwi. Pellerisowie zawładnęli większością gruntów w Straconym Kraju, niewiele to jednak znaczyło. Ambicją Skrętacza było zgromadzenie fortuny i stworzenie dworu, który zwróciłby uwagę Pierwszej w Radzie, Aviry Anniyas. A wtedy... będzie mógł dumnie minąć bramę i wjechać na dziedziniec. Zamek wyszczerzy do niego swoje zęby i powita go złoty galazhi na purpurowym sztandarze, niczym pryszcz na malinowym nosie pijaka. Gdy Skrętacz miał dwadzieścia osiem lat, śmierć ostatniego liczącego się przeciwnika rządów Pierwszej w Radzie dała mu sposobność, której potrzebował i na którą czekał. W zamian za niewielkie odsetki przejął kontrolę nad całą gospodarką Straconego Kraju. Tyle że znów - niewiele to znaczyło. Lecz Skrętacz nie na darmo nosił swój przydomek. Rozpoczął osuszanie gruntów na ogromną skalę. Cóż z tego, że skażone wody Straconego Kraju zatruły morze na najbliższych pięć lat? Ważne było to, że wyschnięta wapienna gleba pod warstwami soli okazała się znakomitym materiałem na cement. Cóż z tego, że w połowie był zanieczyszczony przez te same sole i zaczynał się kruszyć-jSo dziesięciu latach - Skrętacz zarobił na tym krocie, również Avira Anniyas dostała swój udział. W taki właśnie sposób Skrętacz doszedł do zaszczytu Krwi. Złoty galazhi cwałował nie tylko na zamkowym proporcu, widniał na każdych drzwiach, na każdym dywanie, na kominku, na każdej poduszce i serwetce. (Praczki twierdziły nawet, że godło wyhaftowane złotą nicią na szkarłatnych kalesonach Skrętacza prezentowało się szczególnie okazale.) Pierwsza w Radzie była łaskawa dla tych, którzy byli jej wierni. Poza tym Stracony Kraj leżał tak daleko od Dworu Ryka, że niewiele ją obchodziło, co się tam dzieje, póki jej odsetki rosły, cement na jej własne projekty budowlane był najwyższej jakości, a chętni do buntów Strażnicy Magii nie mogli liczyć we włości na żadne wsparcie.
15
W 942 roku Rady najnowszy nabytek Skrętacza nie miał najmniejszego pojęcia ani o ekonomii, ani o polityce. Wiedział tylko, że wcześniej był wolny, a teraz już nie; że zosta! sprzedany i wcale mu się to nie podobało. A kiedy złocisty galazhi, wytatuowany żółtym atramentem, pojawił się na jego prawym ramieniu, przekonał się, że wszystko to jest prawdą. Ciepło domowego ogniska i cichy śpiew kobiety odeszły na zawsze. Stwierdzono, że jest bystry, otrzymał więc podstawy edukacji - tyle, by mógł stać się bardziej użytecznym sługą swego pana. Nauczył się czytać i pisać, przejawiał też wrodzone zamiłowanie do matematyki. Ale dopiero po latach okazało się, ile naprawdę jest wart. Był utalentowanym muzykiem. Nuty na papierze - tak jak dodane do siebie liczby w słupku tworzyły sumę - układały się w melodię. Muzyka i matematyka niczym się nie różniły były chłodne, dokładne i zawsze było tylko jedno rozwiązanie. Dopiero Bard, który zamilkł na zawsze i Pani starożytnej Krwi pokazali mu, jak bardzo te dwie dziedziny różnią się od siebie. Skrętacz nie potrzebował kolejnego zarządcy, który liczyłby jego bogactwa, jego niewolników i jego występki. Chciał mieć wspaniały dwór; potrzebował więc artysty. I stał się nim chłopiec, którego ocalił wiatr. Z tamtych odległych, zapomnianych już prawie czasów pozostało mu właściwie tylko jedno: imię. Chociaż nadano mu nowe, uparcie trzymał się tej swojej własności. Na początku bili go, gdy nie reagował na nowe imię, potem machnęli ręką i dali mu spokój. Był przecież tylko małym chłopcem. Trudno od niego wymagać, by uczył się tak szybko jak inne dzieci. Cóż to zresztą za różnica, jak się nazywa, dopóki nie ma z nim innych kłopotów? To pierwsze zwycięstwo Collana przez wiele lat miało pozostać jedynym.
2
Latem uznano, że dłonie Collana, duże, o długich palcach, są już wystarczająco zręczne, by mógł opuścić dziecięcą kwaterę. Miał teraz odpracowywać złoto, którym Flornat, nadzorca niewolników, za niego zapłacił. Początkowo został przydzielony do prostych zajęć w kuchni: łuskał orzechy, płukał warzywa i patroszył drób. W dobrach Skrętacza pracowało ponad trzy tysiące ludzi i wykarmienie ich wszystkich wymagało sporo wysiłku. Col spędzał też dużo czasu przy kuchennym kieracie, który obracał rożny nad paleniskami. Z tamtego okresu nie pamiętał wiele, tylko zmęczenie i żar. Ale odtąd nigdy, nawet gdy był już dorosły, nie wszedł do żadnej kuchni bez uczucia wstrętu. Chociaż nie mógł wykonywać tej męczącej pracy dłużej niż kilka godzin dziennie, wydawało mu się, że całe jego życie sprowadza się wyłącznie do kieratu i siennika. Wysiłek szybko go zahartował - i tak miało być. Wzmacniać ciało i osłabiać ducha - oto pierwsza zasada pana włości. Stanowczo nie docenili Collana. Pewnego ranka - mógł mieć wtedy około sześciu lat opuścił kuchnie na zawsze. Z przyczyn, których nie znał i poznać nie chciał, galazhi ocieliły się wcześniej tego roku. Collana i innych niewolników wysłano na podgórskie pastwiswyglądał jak zbrygana krwią kołdra. Col szybko odkrył, że
płodu, a późniejłożyska,świetnysposób Najbardziej lubił
bliźnięta, wtedy mógł trzykrotnie zanurzać dłonie w gorącym, lepkim śluzie i krwi i chronić je przed mrozem o wiele dłużej. Zawsze się cieszył, gdy słyszał od Starszego Pasterza, że samica, którą trzyma, urodzi bliźnięta. Poza tym było ciężko. Jego skarpety składały się w większej części z dziur, a głowę przed zimnym, kwaśnym deszczem chroniły tylko gęste włosy. Trzeciego dnia ciekło mu z nosa, włosy zwisały w strąkach, pod czaszką płonął ogień, a całym ciałem wstrząsały dreszcze. Odesłano go do włości i umieszczono w lazarecie. Kiedy gorączka spadła, udawał, że wciąż jest chory. Wtedy właśnie nauczył się czytać i pisać. Tak się stało, ponieważ Flornat, z nieznanej Collanowi przyczyny, wymierzył nauczycielowi Taguare tyle batów, że omal go nie zabił. Taguare zajmował pryczę obok paleniska, i kiedy obaj wracali do zdrowia, Taguare odkrył zdolnego ucznia. Nie żeby Col cokolwiek umiał. Lecz Taguare, by zapomnieć o bólu, opowiadał swoje ulubione historie i znalazł wdzięcznego, uważnego słuchacza. Zachęcał chłopca do zadawania pytań, by poznać jego umysł, i stwierdził, że warto nad ' nim pracować. Poprosił o zgodę na dołączenie Cola do grupki młodych niewolników, których uczył, i zdołał ją uzyskć. Od tej pory chłopiec wykonywał rano najróżniejsze polecenia, popołudniami doglądał zwierząt, czas zaś między kolacją a porą snu spędzał w maleńkiej izbie szkolnej, pod okiem Taguarego, wraz z czterema innymi chłopcami i sześcioma dziewczynkami. Wszystkie dzieci były starsze od niego i znacznie wyprzedzały go w nauce. Ale instynkt nie zawiódł nauczyciela. Chłopiec objawił wybitny talent do liter i liczb. I ciągle było mu mało. Nauczył się czytać, pisać i rachować; poznał podstawy geografii (ograniczonej do Straconego Kraju, którego nigdy nie opuścił żaden z niewolników Skrętacza); skąpą botanikę tej wyjałowionej ziemi; mnóstwo zbędnych informacji na temat galazhi; a także straszne opowieści o Widmobestiaeh. Nie zawierały żadnych praktycznych wskazówek, jak się przed nimi obronić - nikt nie przeżył spotkania - i były tylko przestrogą. Strach przed Widmobestiami trzymał niewolników w ryzach znacznie skuteczniej niż warowne mury.
18
Program szkolny uzupełniały jeszcze dwa przedmioty: religia i muzyka. Skrętacz z pewnością nie byłby zadowolony, że niewolnicy marnują czas na tak niepraktyczne zajęcia. Lecz Taguare zapoznał swoich podopiecznych ze Świętym Kalendarzem, bo był człowiekiem głęboko religijnym, i nauczył ich śpiewać, bo kochał muzykę. Collan nie przejawiał nadmiernego zainteresowania religią (poza tym, że wybrał swój dzień urodzin, aby uczcić świętą, która uratowała mu życie; inni wydawali się zupełnie bezużyteczni), natomiast muzykę chłonął tak, jak ogród pije czysty wiosenny deszcz. Gdy jego zdolności zostały zauważone, poranne obowiązki zmniejszono mu do połowy, by mógł ćwiczyć pod kierunkiem Lutnisty Carlona - muzyka przeciętnego, ale bardzo miłego człowieka. Tak długo błagał on Flornata, by pozwolił włączyć te lekcje do codziennych obowiązków Cola, że wreszcie, po prezentacji wciąż surowego talentu chłopca, Flornat dał się przekonać. Skrętacz również wyraził zgodę, bo chciał mieć muzyka na swoim dworze. Sam, oczywiście, nie posiadał ani wykształcenia, ani słuchu. Życie Collana zaczęło się zmieniać. Nadal pracował przez dziesięć godzin dziennie, ale zwolniono go z kuchni. Zrywał się, gdy o czwartej zapalano pochodnie, jadł w kwaterze niewolników, potem mył się i przez trzy godziny krążył jako posłaniec pomiędzy ochmistrzami Skrętacza, którzy od piętnastu lat nie raczyli zwracać się do siebie osobiście. Byli nieustannie w złym humorze, czemu dawali wyraz w najróżniejszy sposób, dopóki Taguare nie przypomniał im, że chłopiec - a zwłaszcza jego dłonie - należą do Skrętacza. Potem już go nie bili, choć często sprawiali wrażenie, że mają na to wielką ochotę. Od siódmej do dziewiątej brał lekcje muzyki u Carlona. Pół godziny na posiłek i krótki odpoczynek - Skrętacz troszczył się o swoją własność - a potem długie popołudnie przy oporządzaniu zwierząt, kolacja o dwunastej i nauka z Taguarem. Wreszcie o czternastej mógł owinąć się w koc i spać jak zabity, dopóki pięć godzin później nie zabrzmiał dzwon na pobudkę. Nigdy nie śnił. Martwiło go, że przychodzi na zajęcia z nauczycielem brudny i cuchnący. Tylko osobista służba Skrętacza mogła kąpać się częściej niż raz w tygodniu. W Straconym Kraju
19
racjonowano wodę nawet w najlepszych czasach. Collan nabrał u Skrętacza nie tylko awersji do kuchni, na całe życie pozostał mu również wstręt do brudu. Nie mógł także jeść wieprzowiny - nie dlatego, by darzył świnie jakimś szczególnym uczuciem, ale dlatego, że nie mógł zapomnieć ich smrodu. Rano, podczas lekcji z Carlonem, ręce i ubranie miał zawsze czyste - była to jego ucieczka w chłodny, doskonały świat nut, układających się w precyzyjne dźwięki. Poznawał ballady i ronda, hymny, chorały i ody, a kiedy struny poddawały się coraz doskonalszemu kunsztowi jego palców, oczami wyobraźni widział osobliwe i zachwycające obrazy. Chociaż nie wiedział, co znaczą słowa „miłość" czy „pożądanie", każda melodia, którą wydobywał z instrumentu, po prostu musiała opowiadać o cudownych rzeczach. Taguare nie wyjawił mu, a Carlon też nigdy nie pytał, co go czeka, jeśli spodoba się Skrętaczowi - lub, mówiąc ściśle, jeśli spodoba się jego gościom. Miał piękny i czysty ¿os, i by go zachować, Collan musiał zostać eunuchem. Taguare nie powiedział mu o tym, bo czuł się winny; gdyby nie odkrył, że chłopiec jest bystry, jego muzyczne uzdolnienia także pozostałyby nie zauważone. Tymczasem, jedyna rzecz, która naprawdę cieszyła Collana, miała sprawić, że przestanie być mężczyzną. Pewnego dnia, zanim będzie za późno - przyrzekał sobie Taguare - musi ostrzec chłopca, by „stracił" swój głos. Dla Carlona natomiast cała ta sprawa nie była aż tak poważna. Czymże jest taka strata w porównaniu z przywilejami, których kiedyś doświadczy młody artysta? On sam nigdy się nad tym nie zastanawiał. Gdy Collan miał dziewięć lat - lub coś koło tego - po raz pierwszy pozwolono mu zaśpiewać na dworze Skrętacza. Łaziebni wykąpali go wtedy; i była to pierwsza kąpiel w jego życiu niewolnika. Wskutek szorowania jego ciemna skóra zmieniła barwę na wściekle czerwoną, lecz za to nie ocalała nawet jedna wesz ani pchła. Potem ubrano go w jakieś stare rzeczy, które zupełnie do siebie nie pasowały. Prosta brązowa koszula po paziu, który awansował na lokaja i mógł nosić szkarłat, wydymała się na chudej piersi i ramionach Collana. Spodnie zdjęte z tegoż pazia okazały się za krótkie, więc do
20
nogawek przyszyto rząd purpurowych, jedwabnych tasiemek, by zgodnie z obyczajem zakryły kostki. (Skrętaczowi tak się to spodobało, że natychmiast kazał dodać ten sam szczegół do liberii wszystkich swoich paziów. To był pierwszy raz, gdy Collan podyktował modę, ale nie ostatni.) Surdut, sięgający przepisowo kolan, należał do Carlona, który nie nosił go od czasu, kiedy utył i guziki nie dopinały się na jego wydatnym brzuchu. Tę część stroju zdobiły szerokie tasiemki z żółtego jedwabiu, naszywane turkusami. Z powodu bufiastych rękawów ręce chłopca odstawały od ciała na kilka cali, zaś cały surdut był sztywny, ciężki i zdecydowanie za duży. Collanowi starczyło jedno spojrzenie w lustro, by stwierdzić, że wygląda komicznie. Zirytowało go to tak bardzo, iż przestał się denerwować swoim występem. Przynajmniej pantofle pasowały. Podarował mu je Nauczyciel (przyjaciel Nauczyciela, szewc, uszył te buty z miękkiej skóry galazhi). - Wyglądasz jak piesek pokojowy - powiedział Taguare ze śmiechem. - Kiedy urośniesz na tyle, żeby ten strój na ciebie pasował, będziesz wyższy ode mnie przynajmniej o głowę. Pantofle miały długie, spiczaste nosy i wyglądały komicznie. Ale były nowe, były jego i były tak wygodne, że chociaż stopy wydawały się nieproporcjonalnie wielkie, nie przejmował się tym za bardzo. Zapamiętał te pierwsze swoje pantofle i surdut Carlona z powodów, które nie miały nic wspólnego z ocaleniem. Szewcy i krawcy wzdychali później na widok Cola, bo żaden z nich nigdy nie mógł sprostać jego wymaganiom. Gdy rozpoczął już swą niesławną i wysoce lukratywną karierę, nigdy więcej nie włożył na siebie części garderoby należącej do kogoś innego. Jego strój - od stóp do czubka głowy - zawsze należał do niego i tylko do niego. I nigdy nie nosił czapki, jeśli tylko mógł. Wciąż się o to z Nią sprzeczał. W żaden sposób nie był w stanie pojąć, jak kobiecie, która potrafiła użyć każdej cząstki swojej straszliwej siły, by obalić istniejący system polityczny - i porządek społeczny, na którym wyrósł - mogło tak bardzo zależeć na zachowaniu niektórych archaicznych obyczajów. „Ma to we krwi" - powiedział mu kiedyś starzec,
21
wzruszając ramionami. „Nie zapominaj, kim Ona jest, mój chłopcze". Znienawidzona czapka była właściwie gładkim kapturem, przylegającym ściśle do czaszki i zapinanym pod brodą na guziki lub (w przypadku osób Krwi oraz Pierwszego i Drugiego Stanu) srebrne zapinki. Skromność nakazywała, by każda męska głowa pozostawała zakryta od brwi aż po szyję. Nie mógł wystawać ani jeden włos. Tylko święci wiedzieli, jak bardzo wiele dam byłoby zgorszonych - nie wspominając 0 samym Skrętaczu, który, jak głosiły plotki, zaczynał łysieć gdyby nawet młodociany niewolnik pokazał się publicznie z odkrytą głową. Toteż na swój pierwszy występ na dworze Col musiał włożyć jaskrawą, szkarłatną czapkę. Nadzorca Flornat obejrzał chłopca i uznał, że wygląda odpowiednio, by pokazać się w wytwornym towarzystwie. Collana postawiono w ciemnym korytarzu przed salą bankietową, gdzie czekał na wezwanie. Carlon pożyczył mu na tę okazję jedną ze swych ulubionych lutni. Col ściskał ją w najcieńszym miejscu, jakby dusił węża. Pocił się w ciężkim surducie i swędziała go głowa, choć wiedział, że nie ma na jego ciele ani jednej wszy. Już tylko to było tak niezwykłym wrażeniem, że z wolna zaczął tracić nerwy. Ale najgorzej przedstawiała się sprawa z czapką: źle leżała na jego bujnych, kręconych włosach, a pasek pod brodą był niczym rzemień zaciśnięty na szyi. Więc po prostu zdjął tę idiotyczną rzecz. Nikt po niego nie wyszedł. Otworzyły się drzwi i ktoś gestem ręki nakazał mu wejść do środka. Collan nigdy jeszcze nie był w sali bankietowej - prawdę mówiąc, nie był jeszcze w żadnej z dworskich komnat; jak dotąd zdążył poznać kuchnię, pomieszczenia gospodarcze i niezliczone korytarze. Ze zdziwieniem przyglądał się nowemu miejscu, a goście Skrętacza ze zdziwieniem przyglądali się jemu. Nie była to sala, lecz pieczara, wykuta w litej skale 1 ozdobiona proporcami przybyłych znakomitych osób oraz tuzinami wszechobecnych galazhi. Długie stoły ustawiono w kwadrat wokół płonącego ogniska. Koty i psy wałęsały się pod nogami, a ich jazgot zagłuszał rozmowy trzech setek zaproszonych gości. Wszystkie damy były ubrane w jasne suknie, na głowach nosiły wymyślne nakrycia, czasem tak
22
rozłożyste, że zasłaniały pole widzenia siedzącym obok. Mężczyźni, zgodnie z obowiązującymi wymogami, odziani byli w togi i zakapturzeni, chociaż niektórzy odważyli się rozpiąć górne guziki i pokazać owłosioną pierś. Zrobił tak również Skrętacz. Na szkarłatnej czapce, ozdobionej drogimi kamieniami, wyhaftowane miał swoje ukochane godło, na ramiona zarzucił togę, jak przystało dobrze wychowanemu mężczyźnie, lecz koszulę rozpiął niemalże do pępka, odsłaniając sztywne, czarne kłaki, do których przyczepiły się resztki kolacji. Collan - tak jak go nauczono - postąpił naprzód i złożył ukłon damom, a potem Skrętaczowi. Gdy znów się wyprostował, nerwowo przygładził dłonią włosy. Tym samym, mimo woli, podkreślił niestosowność swojego wyglądu, a to nie spodobało się Skrętaczowi. Już nabrał powietrza, by krzyknąć, gdy spostrzegł, że niemal wszystkie damy, prócz kilku 0 bardzo staroświeckich zasadach, uśmiechnęły się. Przyjrzał się swojej własności. Przystojny chłopiec, bez wątpienia: męski, mimo młodego wieku; dobrze zbudowany, choć stanowczo za chudy. Damy wyobrażały go sobie o piętnaście cali wyższego, dziesięć lat starszego i bardziej umięśnionego. A Skrętacz zobaczył w ich spojrzeniach nie tylko podziw, ale i własny sukces. - Śpiewaj, chłopcze - rozkazał i wyciągnął swoje długie członki w fotelu zwieńczonym rogami galazhi. Ktoś mniej dumny - lub mniej spostrzegawczy - starałby się zadowolić swoich słuchaczy. Ale nie Collan. Zawsze grał 1 śpiewał wyłącznie dla własnej przyjemności. Carlon ubolewał nad tym jego mankamentem i wciąż go strofował. „Śpiewaj dla mnie, nie w pustą przestrzeń! Patrz mi w oczy!", ale musiał przyznać, że ów dziwny sposób bycia chłopca jest godny, jeśli nie uznania, to choćby zastanowienia. Collan nigdy nie śpiewał dla nikogo, po prostu pozwalał innym słuchać i zupełnie nie dbał o to, czy naprawdę go słuchają. W ciągu całego swojego życia spotkał tylko dwie osoby, dla których chciał zaśpiewać - a kiedy już zaczął, jego muzyka podbijała i łamała serca. Ale ponieważ żadna z tych osób dotąd nie pojawiła się w jego życiu - a jednej z nich nawet nie było jeszcze na świecie - Col grał i śpiewał tylko dla siebie. Owa całkowita
23
obojętność na reakcje słuchaczy pozwoliła mu zatriumfować tej nocy i triumf ten powtarzał się odtąd podczas każdego występu przez następne cztery lata. Rozeszła się wieść, że Skrętacz ma niewolnika o głosie i palcach natchnionych przez samą Św. Velennę. Składano oferty, ale żadna nie została przyjęta. Col nie biegał już n a posyłki, nie pracował też w stajni i w chlewie, zwolniono go z wszelkich zajęć, które mogłyby zniszczyć ręce lub narazić głos na niebezpieczne kaprysy pogody. Został osobistym paziem Skrętacza, a prócz tego głównego zatrudnienia pobierał lekcje u Carlona i Taguara. To zabawne, ale brakowało mu zwierząt, choć przyjemnie było nie cuchnąć. Natomiast z całą pewnością nie brakowało mu biegania po całej włości na każde skinienie złośliwych ochmistrzów. Godziny spędzane ze Skrętaczetn napawały go wstrętem. Nie był molestowany fizycznie. Stanowił zbyt cenny nabytek, zresztą Skrętacz nie gustował w chłopcach. Lecz jego pochwały i uprzejmości, coraz bardziej szczodre, w miarę jak rosła wartość Cola, zmieniły się w molestowanie psychiczne. A kiedy okazało się, że chłopiec mówi tak samo pięknie, jak śpiewa, zaczął być molestowany intelektualnie. Przez owe cztery lata przeczytał na głos więcej grafomańskich poezji, więcej kłamliwych rozpraw historycznych i więcej nieznośnie napuszonej pornografii, niż ktokolwiek zdołałby wytrzymać, choćby przyszło mu żyć cztery razy. Collan wiedział, że wiersze są bezwartościowym bełkotem - podpowiadał mu to instynkt Minstrela. Wiedział też, że historia jest sfałszowana, bo Taguare dał mu do przeczytania tajne kopie traktatów s p r z e d czasów Rady. (Poza tym w jednej z książek Skrętacza Avira Anniyas wygrała Bitwę pod Domburron i zabiła własnymi rękami Maga-Rycerza Lirsę Bekke, podczas gdy wszyscy wiedzieli, że oba te wydarzenia nastąpiły tego samego dnia w miejscach odległych od siebie o tysiące mil.) Pornografia budziła w nim tyUco obrzydzenie. Natomiast Skrętacz uważał, że jest szalenie romantyczna. Osuwał się na krzesło i łzy rozkoszy spływały m u po policzkach, kiedy Prostaczek jakiś tam oddawał s w e wystraszone dziewictwo biegłej w sztuce miłości Pani KLrwi takiej a takiej, która
24
następnie pieprzyła się z nim do utraty tchu. Tak ordynarne słowa nigdy jednak nie padały; Skrętacz wolał łechtać swoją wyobraźnię nieśmiałymi i nudnymi eufemizmami. Napawał się przepyszną metaforą: „rozpalony monolit męskości", a „stęskniona dziko grota kobiecego pożądania" wywoływała głośne westchnienia zmysłowej rozkoszy. Uwielbiał sceny przemocy, jeśli tylko do wiązania ofiary używano jedwabnych sznurów. Gdy słyszał słowo „gwałt", krzywił się straszliwie, choć inne sceny, opisujące właśnie gwałt, tyle że nie nazwany, doprowadzały go do prawdziwej ekstazy. Po pięciu kolejnych nocach czytania podobnych bredni Col miał już pewność, że jeśli będzie musiał wyartykułować namiętne pochrząkiwania Prostaczka jakiegoś tam, albo litanię: „Spodoba-ci-się-to-co-mam-zamiar-z-tobą-zrobić-mój-ty-piękny-nieokrzesany-brutalu" Pani Krwi takiej a takiej jeszcze jeden raz, to zwymiotuje. Okazał się jednak dobrym aktorem i Skrętacz był zadowolony; on jednak błądził myślami zupełnie gdzie indziej. Wieczorne rozrywki Skrętacza powinny właściwie dać mu spaczone pojęcie o seksie. To, że tak się nie stało, zawdzięczał zdrowemu rozsądkowi i własnym obserwacjom w kwaterach niewolników. Niewolnicy nie mogli zawierać małżeństw, mogli za to dzielić łoże z kim tylko chcieli. Collan stwierdził, że czynnościom z tym związanym towarzyszy czasem cichy śmiech, czasem stłumiony płacz, a czasem szamotanina. Z łóżek tych, których lubił i szanował, niezależnie od tego, z kim je właśnie dzielili, zawsze dobiegał śmiech. Bohaterowie książek Skrętacza nigdy się nie śmiali, chyba że w poczuciu dzikiego triumfu lub okrutnego szyderstwa — a może chodziło o okrutny triumf i dzikie szyderstwo? Szybko przestał zawracać sobie tym głowę. Prawdę mówiąc, było mu raczej żal Skrętacza. Ponieważ nadmierna pycha nie pozwalała mu zniżać się do stosunków z niewolnicami, uparcie też nie chciał się ożenić (musiałby wtedy zdać swoje życie i zdrowie na łaskę kobiety), miał więc do wyboru albo odwiedzające go damy, jeśli przyszła im na to ochota, albo swoje książki. Dopiero znacznie później pojął, co znaczy pornografia. Inni otwierali szeroko oczy ze zdumienia, słysząc o tym, co on uważa za nieprzyzwoite, wedle bowiem powszechnie przyjętych zasad było to w istocie całkiem niewinne. Lecz Col nigdy
25
nie zmienił zdania o książkach, które czytał Skrętaczowi do poduszki, bo późniejsze doświadczenia nauczyły go, że seks jest nieprzyzwoity, jeśli nie towarzyszy mu radosny śmiech kobiety. Skończył już trzydzieści lat, kiedy się dowiedział, czym jest miłość, a ironia losu polegała na tym, że to właśnie on był Prostaczkiem jakimś tam, a ona Panią Krwi taką a taką. Lecz, och, jak oboje się śmiali... A potem ona już się nie śmiała i próbowała go zabić.
5
Mijało czwarte lato służby Cola u Skrętacza, gdy przybył Starzec. Chłopiec wlókł się bocznymi schodami z nadzieją, że dzisiejszego wieczoru Skrętacz będzie miał raczej ochotę na słuchanie pieśni. Wszystko, byle nie kolejny Prostaczek jakiś tam. - No? Pospiesz się, chłopcze! - popędzał Flornat. - Nie możesz pozwolić mu czekać! Col westchnął, wspiął się na ostatnie stopnie i ruszył korytarzem w kierunku pokojów sypialnych. Skrętacz, zależnie od nastroju, wybierał jedną z trzech komnat. Malowidła ścienne przedstawiały rozległe mokradła Rokemarsh, porośnięte zielonym gąszczem i fantastycznymi kwiatami, gdzie nagie postacie oddawały się miłości. Następny pokój przywoływał posępny pejzaż Pieca Caitiri: lśniące czarne góry, pokryte srebrzystym śniegiem; Collan zawsze współczuł wymalowanym tam nagim postaciom, tulącym się do siebie na skałach z obsydianu wśród lodowych pól. W trzeciej sypialni dawno nie był, bo zmieniano jej wystrój. I właśnie tam wprowadził go teraz Flornat. Col otworzył szeroko usta. W książkach, które dał mu Taguare, widział już drzeworyty z Firrense, a nowa dekoracja była imitacją słynnych murów Miasta Obrazów. Byli tu wszyscy święci, a jakże, zupełnie jak na malowidle, ciągnącym się wzdłuż ścian domów na jednej z ulic Firrense. Chociaż religia była Collanowi dość obojętna, to co zobaczył na ścianach
27
trzeciej sypialni wydało mu się bluźnierstwem. Widok setek świętych, pląsających w chichotliwej ekstazie, miał wywoływać wstrząs, i to zadanie spełnił. Skrętacz spoczywał na szczycie góry jedwabnych i aksamitnych poduszek, a jego głowa na obwisłej szyi kiwała się jak łeb jaszczurki. Od czasu do czasu unosił do warg puchar z winem, pił, po czym jego ramię opadało bezwładnie na poduszki. Flornat zapowiedział szeptem wejście Cola i wycofał się w pośpiechu. Drewniany pulpit do czytania stał w samym rogu. Tutaj św. Venkelos Sędzia owijał się długimi, czarnymi włosami św. lirance Chwytającej Obłoki. Col odwrócił się, by nie widzieć, co jeszcze robi ta para, i wbił wzrok w otwartą książkę z erotycznymi opowieściami. Czytał tak, jak zwykł czytać. Starał się nie słyszeć własnych słów. Zdołał się na tyle oderwać od tekstu, że minęło dobre dwadzieścia minut, zanim pojął, że każdy poemat jest obsceniczną parodią hymnu do jakiegoś świętego. Gdy ukradkiem patrzył na Skrętacza, spostrzegł, że ten przy każdym tytule kieruje wzrok w stronę odpowiedniego portretu na ścianie. Col czytał, ale nie patrzył, nie myślał, nie słyszał dźwięku własnego głosu. Nagle dobiegło go przeciągłe westchnienie. Zająknął się na chwilę i bezwiednie podniósł wzrok, by spojrzeć na Skrętacza. Zobaczył rozchyloną togę, nagie ciało w blasku lampy i... bardzo, bardzo zajęte ręce. - Chodź... tutaj... Collan wstał od pulpitu i potknął się. Razem z pulpitem i książką runął na podłogę. Zerwał się i ruszył w kierunku drzwi. Były zamknięte. - Do mnie, chłopcze - sapnął Skrętacz, jakby wydawał rozkaz jednemu ze swych psów gończych. Col walnął pięścią w twarz św. Gelenis Pierwszej Córki, wymalowaną na drzwiach, i chwycił klamkę z rogu galazhi, w którą wpatrywała się święta: był to członek św. Chevasto. - Nie ten... mój - odezwał się Skrętacz tuż za nim. Złapał Cola za ramiona i odwrócił twarzą ku sobie. - Raczej cię zabiję - ostrzegł Col.
28
Odbił się od drzwi i wpadł na Skrętacza. Obaj potoczyli się po podłodze. Collan natychmiast się oswobodził i poderwał na równe nogi. - Czas iść, jak sądzę - odezwał się stary człowiek, który wyglądał jak Widmo. Col nigdy nie widział Widma, ale tak właśnie je sobie wyobrażał. Stary człowiek już wtedy był stary, twarz miał pomarszczoną jak skorupa czarnego orzecha i mniej więcej takiego koloru, białe włosy, nie okryte kapturem, spływały mu na ramiona i robiły równie piorunujące wrażenie, jak jego przenikliwe, zielone oczy. Oczy te, bardzo duże i piękne, osłaniały czarne rzęsy i krzaczaste, śnieżnobiałe brwi. Col wpatrywał się w starca i nie był w stanie się ruszyć. Nie wiedział też, co bardziej powinno go zdumieć: jego nagłe przybycie, jego czarna twarz, czy jego słowa. - No chodź wreszcie. A może jesteś głuchy? - głos starca był głęboki i brzmiała w nim drwina. - Głuchy muzyk, to dopiero. Ale myślę, że jednak mnie słyszysz. Chodź, spakujemy twoje rzeczy. A na wypadek, gdybyś jeszcze się nie domyślił, to zabieram cię stąd raz na zawsze. - Co? - wykrztusił Col. - Nie masz wiele do pakowania?... Cóż, tak to wygląda, prawda? Nawet twoja skóra nie należy do ciebie. Obrzydliwy zwyczaj, niewolnictwo. Chodź więc. Tylko tracimy czas. To mówiąc, odwrócił się i wyszedł z pokoju. Skrętacz jęknął, poruszył się i znowu opadł na dywan. Col spojrzał na niego po raz ostatni, wymierzył mocnego kopniaka w chudą pierś i pomknął za starcem. - Pospiesz się! - zjawa w czarnej pelerynie kroczyła zamaszyście korytarzem. - Zaklęcia Milczenia i Niewidzialności nie są łatwe, nawet dla mnie. - Niewi... - Col zrównał się z nim. - Jesteś Magiem! - Rycerz Strażników Magii i Mistrz Miecza Gorynel Desse, do twoich usług - przynajmniej do czasu, aż wydostaniemy się z tego bagna. Mogę używać tego zaklęcia tylko przez godzinę, a wtedy powinniśmy być już w pobliżu Combel. Nie patrzył na Cola podczas tej przemowy, nawet wtedy, gdy chłopiec parsknął z niedowierzaniem na wieść, że mają dostać się do Combel w godzinę.
29
- Zwariowałeś? - Są takie przypuszczenia - zgodził się Gorynel Desse. Jeśli będziesz miał okazję poznać mnie lepiej, sam rozstrzygniesz. - Nie ma już Magów. Wszyscy zginęli w Ambrai. - Bo tak twierdzi Avira Anniyas? - prychnął starzec. Przebieraj nogami trochę szybciej, bardzo cię proszę. Nie mam do dyspozycji całej nocy, a ucieczki są co najmniej kłopotliwe. Collan przyspieszył. Ostatniej jesieni jeden z niewolników próbował uciec. Jego głowa, pieczołowicie przechowywana w szklanym słoju, wciąż tkwiła u wejścia do kwater. Mag przystanął i odwrócił się, białe włosy i czarna peleryna zawirowały w powietrzu. - Aby rozwiać twoje oczywiste wątpliwości: właśnie rzuciłem zaklęcie na Skrętacza. Obudzi się dopiero jutro o siódmej . Po drugie, nie siąpią nas, dopóki pozostaniesz w swojej obecnej postaci drzewka śliwy w doniczce. Po trzecie, moje powody, by cię stąd zabrać, nie mają teraz najmniejszego znaczenia, za to twoje powody, by mi towarzyszyć, są dość ważkiej natury. Długotrwały spór pomiędzy Nauczycielem Taguare a Nadzorcą Flornatem został dzisiejszego ranka rozstrzygnięty. I wygrał ten ostatni. Oficjalnie masz teraz trzynaście lat, a jeśli chcesz pożyć dłużej i zachować wszystkie części ciała, pospiesz się. Collan podszedł bliżej, ciągle nieufny, ale zimna pętla zaczęła zaciskać się na jego żołądku. - Co masz na myśli? - Mam na myśli to - odparł Gorynel Desse - że jutro miano cię wykastrować, żebyś zachował ten swój zachwycający głos. Więc jeśli nie chcesz dożyć reszty swoich dni jako eunuch, rusz się! Col ruszył się. Po mniej więcej godzinie rzeczywiście znaleźli się na przedmieściach Combel, a zaniosły ich tam własne nogi oraz czary Gorynela Desse. - To trudne zaklęcie - odezwał się Starzec, kiedy tak szli pośród ciemnej, bezksiężycowej nocy. - A w dodatku, nie działa na konie. Mają w sobie coś, co absolutnie nie po-
30
zwala im uwierzyć, że mila tak naprawdę nie jest milą. Są bardzo głupie albo bardzo sprytne, sam już nie wiem. Zwijanie przestrzeni to wielka sztuka dla Maga, w stanie niewidzialności zaś jest podwójnie trudna. Tak się jednak składa, że ja... - Zdawało mi się, że wspominałeś też o zaklęciu Milczenia. - Och, pozbyłem się go już na szczycie tych okropnych schodów. Zaraz, o czym to ja mówiłem, zanim mi tak grubiańsko przerwałeś? A, tak. Chełpiłem się swoją umiejętnością Zwijania. Na szczęście jestem w tym naprawdę dobry, bo kilka razy ocaliło to moje względnie użyteczne życie. - W jaki sposób? - spytał Collan. - Lepiej zostawmy tę historię na inną okazję. A co do zaklęcia... istnieje prostsza jego wersja... używając jej Mag zmniejsza przedmioty, by je łatwiej przenieść - lub ukryć. To tak, jak składanie serwetki. Ten natomiast przypadek wymaga więcej wysiłku i koncentracji. Zwijam ziemię pod naszymi nogami, rozumiesz. Ku swemu zdziwieniu Collan zrozumiał. Mniej więcej. - Jeden krok równa się dwóm lub trzem? - Raczej dziesięciu lub dwunastu. Nigdy dokładnie nie policzyłem. Ale ty masz, zdaje się, zdolności matematyczne. Może rozwiązałbyś to dla mnie? Col znał odległość dzielącą zamek Skrętacza od Combel. Był tam z Carlonem tej wiosny, aby kupić struny i śpiewniki na Jarmarku św. Siralli. Kiedy dotarli do położonych za miastem posiadłości miejscowych bogaczy, przedstawił swe obliczenia. - Jeden do ośmiu, przecinek, sześćset pięćdziesiąt dwa? powtórzył Mag. - Tylko tyle? Hmm. Cóż, zapewne się starzeję. Szkoda, że nie zdołałem odnaleźć Drabiny, która podobno jest gdzieś we włości Skrętacza. - Nie zadając sobie trudu, by wyjaśnić ten ostatni absurd, ruszył brukowaną drogą wzdłuż rzędu krytych dachówką domów z kolumnowymi fasadami. Mam nadzieję, że będzie na nas czekała - mruknął. — Nie Jtnoszę tłumaczyć się przed służbą. Podczas takich eskapad zawsze wygląda się nader niegodziwie, a pokazywać się w szatach Rycerza nie jest bezpiecznie...
31
- Myślałem, że jesteśmy niewidzialni. - Czy wydaje ci się, że jestem Magiem-Dziekanem, chłopcze? - odparł Desse gniewnie. - Pięć zaklęć jednocześnie, i jeszcze żonglowanie trzema sztyletami i cebulą... - Parsknął. - Nasza Leninor uwielbiała się popisywać. Ale za każde użycie mocy trzeba płacić. I zamierzam odebrać moją zapłatę za dzisiejszą noc, nim śnieg stopnieje! - Kto na nas czeka? - Collan złapał starca za rękaw. Czy kupiłeś sanie od Skrętacza dla kogoś innego? - Wielcy Święci, nie! - wyciągnął Cola z migoczącego światła latarni. - Posłuchaj mnie, chłopcze. Jesteś teraz wolny. Jeśli ktokolwiek może cię sprzedać, to tylko ty sam, ponieważ jedyną osobą, która może określić twoją wartość, jesteś ty. Jedni sprzedają się za pieniądze lub wino, lub korzystne małżeństwo. Inni za władzę. Ale człowieka, który naprawdę jest coś wart, nie można kupić. Rozumiesz? Jedną rzecz Col zrozumiał bez zbędnych wyjaśnień. - Jeśli mnie nie kupiłeś i jestem wolny, to odchodzę. - I myślisz, że daleko zajdziesz? - Dosyć daleko do rana - odciął się Col. - I właśnie wtedy zatęsknią za tobą, a cała noc to akurat tyle, by piechotą dotrzeć do Combel. - Patrzył na chłopca spod przymrużonych powiek. - W zamku nie brakuje koni. A ci, którzy ruszą za tobą, będą myśleć logicznie - nawet niedouczony grajek nie zapuści się w głąb Straconego Kraju. Więc właśnie tutaj zaczną cię szukać. Nie masz krążka identyfikacyjnego, nie masz konia, nie masz kryjówki i nie masz przyjaciół. Jakie więc masz szanse? Collan milczał. - Dobrze więc. Chodź. Tędy. Spodoba di się Pani Lilen. To moja stara przyjaciółka. Nie jest Magiem, ale jej babka znała magię i, cóż - założę się - usłyszysz tę rodzinną historię prędzej czy później. Pani we własnej osobie przywitała ich w kuchennych drzwiach swego domostwa. Była niewysoka, przyjemnie pulchna i, jak ocenił Collan, tylko o kilka lat młodsza od Gorynela Desse. Zaprowadziła ich prosto do kuchni, gdzie czekał już dymiący gulasz i grube kromki świeżego chleba
32
z serem. Collan rzucił się na jedzenie. Zwinięta przestrzeń zwiniętą przestrzenią, ale mimo wszystko przebyli długą drogę. - Znowu wędrowny zielarz? - dopytywała się Pani Lilen złośliwie, ciągnąc Maga za płaszcz delikatnymi, wypielęgnowanymi dłońmi. - Gorsha, najdroższy, robisz o wiele większe wrażenie jako Kwestujący Ojciec Pani bez Imienia! - Ale to wymaga stosownego bagażu, jaki przystoi nawykłym do wygód osobom Krwi, a ja podróżuję szybko i bez obciążeń. Czy ten zapach znad kuchni to czerwony cantrashir? Rozprawiali cicho przy ogniu, sącząc grzane wino z korzeniami. Col prawie nie zwracał na nich uwagi, siedział na wysokim stołku przy pieńku rzeźniczym i pochłaniał gulasz. Kiedy skończył, poczuł się przyjemnie senny, ale skoro już nie burczało mu w brzuchu, ciekawość wzięła górę, zaczął więc znów patrzeć i słuchać. Miedziane kubki i żelazne rondle zwisały na hakach zaczepionych nad kamiennym kominem i wokół kuchennego paleniska. Wśród okopconych, żółtych cegieł ogromnego pieca tu i ówdzie lśniły błękitne i zielone kafle. Podobne kafle widniały nad dwoma zlewami i na nieskazitelnie czystej podłodze. Była to ładna kuchnia. Collan poczuł się dziwnie bezpiecznie. Pomyślał, że to dlatego, iż nie zauważył kieratu obok płonącego paleniska. - Nie może tu zostać - usłyszał głos Pani Lilen i poczucie bezpieczeństwa natychmiast gdzieś umknęło. - Przesłałabym ci wiadomość, gdybym wiedziała, gdzie jesteś, i gdybyś dał mi trochę czasu... Tak, wiem, że w takich wypadkach trzeba działać szybko, ale ty masz szczególny dar zjawiania się w ostatniej chwili, Gorsha! - Jakiś problem? - Ten sam, co zwykle. Ostinhold nie spełnia oczekiwań Skrętacza. Jego ludzie kręcili się tu przez cały tydzień sprawdzali moje księgi rachunkowe. Powtarzałam im, że nie można zwiększyć pogłowia galazhi tak szybko, jak on by chciał, ale jemu się zdaje, że one mnożą się jak... - ...jak Ostinowie! - zadrwił starzec, a Pani Lilen spłonęła rumieńcem. - Przepraszam, najdroższa, ale sama tego chcia3 - Ruiny Ambrai
33
łaś. Rozumiem, że masz kłopoty ze Skrętaczem, ale czy jest dla tego chłopca lepsze schronienie niż dom, który już został przeszukany? Ukryć się w najbardziej widocznym miejscu tak właśnie postąpiłby Strażnik Magii... - Nie rozumiesz. Skrętacz tu jutro przyjeżdża. Sam, we własnej osobie. Dowiedziałam się, że Anniyas go popiera. Collan zsunął się ze stołka. - Nigdzie nie odchodź - powiedział Mag, nie patrząc na niego. - Oszalałeś! - wybuchnął chłopiec. - Wynoszę się stąd! Zaraz! Natychmiast! Desse rozparł się na krześle. - Więc idź. Collan poderwał się błyskawicznie. Każdy krok przybliżał go do celu mniej więcej o ćwierć cala. Stawiał coraz większe kroki, wciąż wpatrując się w otwarte drzwi, które zdawały się z niego drwić. Nie oddaliły się, nic podobnego. Po prostu nie mógł do nich dotrzeć. - Zaklęcia - powiedział Mag - można cofać. Wracając na swój stołek, Col spojrzał na niego spode łba. - Jeżeli już skończyłeś, Strażniku Desse - zmarszczyła nos Pani Lilen - pozwól, że przedstawię ci mój plan. O świcie, po pełnej niepokoju nocy spędzonej w prawdziwym łóżku z puchowymi poduszkami i pachnącą pościelą - pierwszą pościelą w jego życiu - Collan został wsadzony na konia. Zwierzę miało ciągnąć powóz, którym udawały się do Renig cztery córki Ostinów. Miały tam pozostać przez cały sezon, czyli kilka miesięcy, pod opieką ciotki. Znudzony urzędnik, który podpisał dokumenty podróżne, ziewnął, kiedy dawał im znak do odjazdu. Jeden chłopiec więcej w podróżnym orszaku nie zwrócił niczyjej uwagi. Wiadomość o ucieczce niewolnika z włości Skrętacza dotarła do Combel o pół do siódmej, ale nikt nie skojarzył miedzianowłosego wyrostka ze zbiegiem. Pani Lilen, której papiery skrupulatnie sprawdzano, z pewnością nie byłaby na tyle głupia, by osłaniać uciekiniera i narażać się na gniew Skrętacza. Tak się bowiem złożyło, że sam Collan wybawił Ostinów z wszelkich kłopotów. Nie przybył bowiem wraz z młodymi
34
damami do Renig. Podczas drugiego nocnego postoju ukradł konia - nie mocnego wałacha, który ciągnął wóz, lecz młodą, narowistą klacz - i pocwałował w siną dal. Desse był wściekły, kiedy się o tym dowiedział. Ale w owej chwili jego uwagę zaprzątały zgoła inne sprawy; sam musiał się ukrywać, nie mógł się więc zajmować szukaniem kogoś innego. A jeśli chłopiec okazał się wdodatku głupi i nie potrafił docenić starań innych - cóż, nie warto było się nim przejmować. Do czasu.
5
Collan był zdany tylko na siebie na długiej trasie od Dojrzałych Jabłek do Przylotu Zięby: sześć męczących, strasznych tygodni. Pracował za strawę i nocleg - kiedy mógł; kradł - jeśli musiał, i setki razy omal nie został pojmany. Taguare oceniał go na mniej niż trzynaście lat, tak naprawdę miał wkrótce skończyć czternaście i, jak to bywa z chłopcami w jego wieku, w ciągu tych sześciu tygodni urósł więcej niż cal. Ponieważ jadał mało i nieregularnie, wychudł jak szkielet, więc kiedy zaczęło się Palenie Świec, Col mógł uchodzić za brata wszystkich strachów na wróble w Cantrashirze, z wyjątkiem tych, które wyglądały lepiej od niego. Opowieść o tym, jak udało mu się dotrzeć aż do Cantrashiru, postanowił zachować dla wnuków - po uprzedniej starannej redakcji. Ułożył balladę o długiej wędrówce przez Białą Martwą Puszczę i Widmowy Las, ale pieśń pozostała w jego głowie. Talent do muzyki zdradziłby go tak samo, jak znak na ramieniu, ukrywał więc swoje umiejętności. A szkoda, bo jako wędrowny śpiewak zarobiłby bez trudu na utrzymanie. Mógł też prowadzić księgi rachunkowe dla niepiśmiennych kupców lub czytać na głos możnym paniom. Lecz musiałby wtedy wyjaśniać, w jaki sposób wiejski sierota zdołał nauczyć się tego wszystkiego, a instynkt mówił mu, że najlepiej będzie uchodzić za półgłówka. I świetnie mu to wychodziło. A później... po latach... drwiła sobie z niego, oczywiście. „Zrób wiejskiego idiotę, kochanie" - przymilała się słodkim
36
głosem, a on zaciskał zęby. Ale nauczył Ją - bywało że siłą sztuki przywdziewania różnych masek, zdarzało się, że czasem cofała z lękiem swoją dumną głowę na cudownej szyi. Na cudownej, hardej szyi. Niewiarygodna kobieta. Nim ponownie zjawił się Gorynel Desse, miały miejsce istotne wydarzenia, ale żadne n i e odegrało znaczącej roli w życiu Cola. Kiedy Starzec wreszcie go odnalazł, Col, przebrany za głupka, ćwiczył żonglerkę na środku Mniejszego Rynku w Cantrze. Gdyby zdołał utrzymać w powietrzu siedem przedmiotów przez całe pięć minut, wszystkie należałyby do niego. I czyż to nie oczywisty znak mądrości świętych mruczeli ludzie - jeśli trzy śliwki, flaszka wina i dwa ciastka fruwają wokół twarzy imbecyla, który chwyta je zręcznymi dłońmi? Obdarty, stary Mag przecisnął się przez ciżbę i rzucił błaznowi pudełko zapałek. Col zareagował tak, jakby złapał w dłonie rozżarzone węgle. Butelka rozbiła się z trzaskiem, owoce plasnęły o ziemię, a ciastka poszybowały prosto na obfity biust matrony, która energicznie zaprotestowała. Col postanowił więc dowieść, że jego nogi są równie szybkie, jak ręce, i rzucił się do ucieczki. Desse dogonił go na skraju miasta i zaproponował kolację - przynajmniej tyle mógł zrobić, skoro już pozbawił go nadziei ną wygranie posiłku - zaś Col nie wykazywał najmniejszego zainteresowania ani Magiem, ani jego słowami. - Skoro już postanowiłeś włóczyć się po okolicy przez całą jesień, powinieneś wiedzieć kilka rzeczy. Więc słuchaj, Pani Maichen Ambrai rozwiodła się z mężem, opuściła dom i zabrała ze sobą swoją młodszą córkę. Nikt nie wie, dokąd pojechały. - Uhm - odparł Col, nie przestając jeść. - Starsza córka przybrała nazwisko ojca - Feiran, oboje są teraz na Dworze Ryka. - Mmm - potwierdził Col, wypijając potężny łyk piwa. - Auvry Feiran cieszy się ostatnio wielkimi względami Aviry Anniyas - otrzymał właśnie nominację na Komendanta Gwardii Rady. - Poproszę o zielony pieprz - powiedział Col.
37
- Działa dość energicznie. Ambrai zostało zniszczone, jak już pewnie słyszałeś u Skrętacza. - To niedobrze. - A ty pojedziesz ze mną do mojego przyjaciela. Col wepchnął resztę chleba do kieszeni i jednym haustem skończył kufel piwa. - Miło się z tobą rozmawia, staruszku. - Siadaj - powiedział Mag. Na twarzy Cola pojawił się wyraz znudzenia. - Czy znów zamierzasz zwinąć podłogę? - Nie - Desse spokojnie smarował chleb masłem. - Nie zwinąłem jej ostatnim razem. Naprawdę powinieneś nauczyć się czegoś o Magii, przynajmniej tyle, żeby odpowiednio nazywać zaklęcia. Mimo wściekłych wysiłków Cola, nogi ugięły się pod nim i opadł z powrotem na ławę. - To, na przykład - ciągnął Mag - nazywa się „Zostań tu, gdzie jesteś". Więc poddał się z rezygnacją. - Słuchaj, co to wszystko ma wspólnego ze mną? Nie znam tych ludzi i nie chcę ich znać. Świetnie sobie radzę. Bystre zielone oczy pod dziko nastroszonymi brwiami spoglądały na połatane ubranie, wychudłą sylwetkę i długie, brudne włosy Cola, nie przykryte czapką. - Będzie dużo lepiej, gdy zaczną się wielkie jarmarki upierał się Collan. - W dniu św. Tirreiz wygrałem mnóstwo rzeczy. - Moje gratulacje. Czy wspominałem już, że mój przyjaciel ma na imię Falundir? Nawet atak stada wygłodniałych wilków nie zmusiłby teraz Cola do ruszenia się z miejsca. Lutnista Carlon zawsze wymawiał to imię z najgłębszym szacunkiem. Falundir, ostatni prawdziwy Bard, wykonywał tylko własne utwory, cudryroi gardził. Pieśni Falundira przewyższały swą doskonałością wszystko, co Col kiedykolwiek słyszał. Nigdy nie śpiewał ich przed gośćmi Skrętacza - n i e chciał profanować wielkiej sztuki. - Słyszałem, że nie żyje - szepnął. - Ty myślisz, że wszyscy dawno pomarli. Na Złote Jądra Geridona, jesteś tak samo łatwowierny, jak Anniyas. Falundir
38
nie umarł, podobnie jak ja, za to bardziej niż ja ma ochotę znosić twoje towarzystwo. - Moje? - zapiszczał Gol. Głos wciąż mu się zmieniałw jednej chwili należał do myszy, a w następnej do lwa. Nawet go to cieszyło - z oczywistych powodów. Przypomniał sobie, jak wiele zawdzięcza temu człowiekowi, i świadom niebywałego zaszczytu, jakiego dostąpił, zaczerpnął głęboko powietrza i położył dłonie płasko na stole. Zdumiało go, jak stały się szorstkie i twarde. Miną chyba wieki, nim będzie mógł dotknąć instrumentu. Strach ścisnął mu gardło. - Znów nauczysz się grać - zapewnił Desse, widząc przerażenie na twarzy Collana. - Zgadzasz się? - Tak! Starzec odchrząknął. - Pierwsza rozsądna rzecz, jaką zdarzyło ci się powiedzieć. Ale Col już nie słuchał. - Dlaczego on miałby chcieć...? - Ponieważ potrzebuje twojej pomocy. I nie waż się zdradzić, że to powiedziałem. - Nie rozumiem. - Pierwsza w Radzie jest bardzo wymagającym krytykiem. - Cóż to, do kroćset, ma znaczyć? - Poglądy wyrażone w jednej z pieśni Falundira okazały się niewłaściwe. Avira Anniyas osobiście przecięła mu ścięgna u nasady palców, a potem obcięła język. Col poczuł kwaśny smak piwa i pomyślał, że zaraz zwymiotuje. - Błogosławiona św. Velenno - szepnął. - Staraj się, a Falundir rozważy, czy przyjąć cię na zimę. Zapewniłem go, że potrafisz pracować jak mężczyzna - jesteś nim zresztą, dzięki mnie. - Pamiętam - zachrypiał Col. - To dobrze - starzec przeciągnął się i wstał. - Pamiętaj o tym, gdy znów zechcesz uciec od ludzi, którzy próbują ci pomóc. Ale Col nie chciał uciekać od Falundira. Dom w głębi Puszczy Sheve był skromny, niemal prymitywny: składał się z jednej izby, paleniska i dachu. Większość czasu i energii Col poświęcał na polowanie, łowienie ryb,
39
uprawę warzyw i tym podobne czynności, które pozwalały im przeżyć. Zdani byli prawie wyłącznie na siebie, doroczne wizyty Gorynela Desse trwały krótko. Zimy były zielone i mroźne, lata zielone i gorące, lecz praca zawsze taka sama i zawsze taka sama spokojna samotność. Zimą ogrzewał ich ogień, leśne strumienie przynosiły upragniony chłód latem. A Collan użyczał największemu Bardowi wszech czasów swych dłoni, a później również głosu. Kiedy przypominał sobie o tym, kręciło mu się w głowie. Falundir był drobnym, wątłym, drażliwym mężczyzną, mniej więcej czterdziestoletnim. Miał niebieskie oczy, haczykowaty nos i skórę prawie tak czarną, jak Gorynel Desse. Okoliczni mieszkańcy - przekonał się Col podczas swoich wędrówek - odznaczali się miłą, brązową karnacją w różnych odcieniach, ich włosy zaś były jasne lub rude - jak jego. Miał w swym życiu spotkać tylko dziesięć osób, wliczając Maga i Barda, o równie ciemnym kolorze skóry. Podobne skrajności stanowiły rzadkość, zarówno wśród niewolników, jak i przedstawicieli Stanów i Krwi. W przeciwieństwie do Carlona, który lubił ubierać się elegancko, Falundir kompletnie nie dbał o wygląd. Podobnie jak Carlon, był kastratem. Jako chłopiec miał najpiękniejszy głos w całym Lenfell; Colowi zdarzało się czasem słyszeć wspomnienie po owym głosie, gdy Bard sądził, że jest sam. Nucił wówczas melodie bez słów, napełniając wilgotne, leśne powietrze krystaliczną słodyczą. Col wstrzymywał oddech, wsłuchiwał się w każdą nutę pieśni Folundira, a potem przetwarzał ją w pamięci na własny zapis cyfrowy, tożsamy dla niego z muzyką. Gdy odjeżdżał Gorynel Desse, największym problemem było porozumiewanie się. Falundir, który przywykł wyrażać swe myśli w doskonalej formie muzycznej, teraz był niemy. Chłopiec wciąż zadawał pytania, ale odpowiedzi musiał się domyślać, a Bard tylko się krzywił i gestykulował. Wreszcie udało im się stworzyć własny język. Nie było jednak sposobu, by Falundir opowiedział mu historię swego żyda, a to wprawiało Cola w nieznośne przygnębienie. Kilka szczegółów wyjawił mu Desse. Falundir urodził się niewolnikiem, lecz w wieku osiemnastu lat uzyskał
40
wolność dzięki talentowi. Występował przed wszystkimi wybitnymi osobistościami, podróżował po wszystkich krańcach Lenfell, znał Strażników Magii i Panów z Malerris oraz większość znakomitych rodów, był świadkiem wielkich wydarzeń i tworzył o nich pieśni. Ale to była przeszłość: wielki artysta zamilkł, palce Minstrela utraciły zręczność. Stało się to całkiem niedawno. Desse zajął się okaleczonym Bardem, umieścił go wśród przyjaciół, a potem wywiózł do Puszczy Sheve i ruszył na poszukiwanie Collana. - Nie chcę, by był sam od czasu Żniw aż do Palenia Świec - oświadczył Starzec. - Ale zostawić z nim ciebie, to też ryzyko. Wciąż masz ręce i głos. Nie zdziw się, jeśli na początku będzie zachowywał się wrogo. Bądź cierpliwy. Wiesz przecież, ile stracił... Po kilku dniach Collan zaczął się zastanawiać, czy zimowa cisza Sheve nie jest tym, co przeraża go najbardziej. Ośnieżony las był zatrważająco niemy, nie zaćwierkał ani jeden ptak, ani jedna wiewiórka nie zaszeleściła w poszyciu. Falundir przebywał dotąd wśród dźwięków swojej olśniewającej muzyki a teraz?... Onieśmielony milczeniem lasu - nie mówiąc już o sławie Falundira - Col prawie się nie odzywał. Po kilku tygodniach zaczął mówić tylko po to, by usłyszeć jakiś dźwięk. Falundir znosił jego gadanie przez mniej więcej godzinę, potem prychnął i wyszedł z domu. Collan zrozumiał aluzję i zamilkł na parę dni. Pewnego wieczoru Bard usiadł przy ogniu, wskazał na Cola, potem na swoje wargi i skinął głową. - Chcesz, żebym... o czym mam mówić? Gest. Zgrabny krąg, zakreślony w powietrzu bezużyteczną dłonią. Więc opowiedział Falundirowi o wszystkim. O najwcześniejszym wspomnieniu wiatru, o życiu niewolnika we włości Skrętacza, o drogach, które przemierzył jako uliczny kuglarz i złodziej. Mówił, aż zaschło mu w gardle, a na niebie wzeszła Pani Luna. Falundir przyrządził grzany miód własnego wyrobu i Col znów opowiadał, aż do północy. Tak spędzali większość zimowych wieczorów. Col pamiętał więcej, niż przypuszczał. Gdy przestawał mówić, Falundir
41
chmurzył czoło i wbijał w niego surowe, błękitne oczy, a wówczas chłopiec przywoływał najdrobniejsze nawet okruchy wspomnień. Słowami, które podsuwała mu pamięć, nauczył się malować piękne, działające na wyobraźnię obrazy. Zdawał sobie sprawę, że wypowiada zbyt wiele słów, nie miał talentu Barda, który potrafił oddać całą gamę uczuć i delikatnych wrażeń kilkoma starannie dobranymi sylabami. Lecz wspomnienia prowadziły do kolejnych wspomnień i po jakimś czasie pojął, że są jak nuty, które tworzą muzykę jego życia. Jedne tony dźwięczały czysto i mocno, inne słodko i łagodnie - wiele też brzmiało ochryple, boleśnie fałszywie. Lecz wszystkie żyły w jego duszy, były nim, wygrywane na werblu jego serca. Dopiero wczesną wiosną zebrał się na odwagę, by porozmawiać z wielkim Bardem o muzyce i poezji. Po trosze wynikało to z nieśmiałości, po trosze z przeświadczenia, że przygnębi go to jeszcze bardziej. Falundir był niemową, więc kontakt z nim wymagał szczególnych zabiegów. Col wypowiadał swoją kwestię lub zadawał pytanie, a Bard czynił gest, oznaczający twierdzenie albo negację. Było to lepsze niż nic, ale doprowadzało Cola do szału. Pewnego wieczoru, kiedy dla rozgrzewki raczyli się obficie miodem Falundira, Col zacytował jedną z historii, które czytał Skrętaczowi do poduszld. I nagle rozległ się zdumiewający dźwięk: śmiech Barda. Głęboki, beztroski, melodyjny śmiech, a Collan zdał sobie sprawę, jak wspaniale musiał brzmieć niegdyś ten głos. Jeszcze następnego dnia w błękitnych oczach Starca błyskały wesołe ogniła. Ile czasu minęło od chwili, kiedy coś go rozbawiło, nie mówiąc już o tym, kiedy ostatni raz się śmiał? Dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze, w puszczy pojawiły się zwierzęta, w ogródku warzywnym rozpleniły się chwasty. Któregoś popołudnia Col klęczą wśród grządek kapusty, pieląc smocze ziele i kępy ostów, a Falundir spulchniał motyką ziemię. Nagle Bard wydał z siebie cichy jęk. Collan odwrócił się, zaniepokojony. Nienawiść, bijąca z błękitnych oczu na ciemnej twarzy, powaliła go na ziemię jak wiatr, który dawno temu cisnął tum do błotnistego rowu.
42
Spojrzenie, przepełnione gorzkim wyrzutem, było skierowane na niego. Co ja zrobiłem? - chciał zapytać, ale słowa uwięzły mu w gardle. Był tak samo niemy, jak Falundir po tym, co uczyniła Anniyas. I nagle zrozumiał. Śpiewał - cicho, pod nosem, ale śpiewał. Jedną z pieśni Falundira. - Ja... przepraszam... - wymamrotał. - Nie chciałem... Bard cisnął motykę na świeżo skopaną ziemię i zniknął w lesie jak Widmo. Gdy wrócił, dawno już zapadł zmrok. Col siedział skulony przy ogniu, obok stała nie tknięta kolacja. Nałożył porcję Falundirowi, potem sobie, ale wciąż nie mógł jeść. Po chwili Falundir odstawił swoją miskę i wstał. Collan nie śmiał na niego spojrzeć. Zadrżał, gdy drobna dłoń spoczęła łagodnie na jego ramieniu, a na kolana upadł mały, srebrny kluczyk. Col domyślił się od razu, do czego służył: jedyny zamek w całym domu bronił dostępu do szafki nad łóżkiem Falundira. Nogi trzęsły się pod nim, gdy zbliżał się do schowka, a potem ją otwierał. Wiedział, że został tam ukryty prawdziwy skarb. Nie mylił się. To były zeszyty z pieśniami. Grube, oprawne w skórę foliały, w których artysta zapisał muzykę i słowa, ułożone w sterty po dziesięć zeszytów. Za nimi, w futerale o znajomych kształtach wyrzeźbionym z ciemnego drewna, owinięta w błękitny jedwab, spoczywała lutnia. Pieśni Falundira. Lutnia Falundira. - Nie mogę - wykrztusił Col, cofając się o krok. Dłoń popchnęła go delikatnie z powrotem. Obejrzał się przez ramię. Szczupłą, ciemną twarz opromieniał uśmiech, jasne oczy błyszczały od łez. Col cierpiał niewypowiedzianą wprost mękę. Z całą pewnością śpiewniki i lutnia pozostawały w zamknięciu od czasu, gdy Bard udał się na swoje wygnanie. Ujrzeć je ponownie, usłyszeć słowa pieśni i dźwięk instrumentu - i to w rękach takiego profana jak Col... Falundir wyciągnął przed siebie obie dłonie i powoli zaczął je zaciskać. Poddały się tylko odrobinę; ścięgna zginające
43
palce były martwe. Mógł trzymać przedmioty, przyciskając je kciukami do dłoni, ale to było wszystko. Już nigdy nie będzie mu dane zatańczyć palcami po strunach. Po raz pierwszy w życiu Collan poczuł czyjś ból, nie tylko swój własny, i przekonał się, że nie może tego znieść. Spojrzał z rozpaczą w wilgotne, błękitne oczy Falundira i wybiegł z domu. Ten wieczór, tak jak wszystkie najżywsze wspomnienia, związane z ocaleniem, wrył mu się głęboko w pamięć. Bardziej niż zmiana głosu i wysoki wzrost, zapowiadał zbliżający się wiek męski. Dar, który otrzymał od matki - choć był to dar skromny - objawił się po raz pierwszy właśnie owej nocy. Ale Col nie chciał go przyjąć.
1
Nie był jednak na tyle głupi, by odrzucić podarunek Barda. Początkowo ćwiczył sam, w głębi puszczy, a słuchały go tylko stworzenia, zamieszkujące latem wśród olbrzymich drzew. Potem nadeszła jesień i chłody, a jego palce muzyka znów straciły giętkość. Przez pierwsze tygodnie zimy Col w ogóle nie grał i nie śpiewał. Falundir nawet nie dotknął grubych foliałów i lutni, choć po jakimś czasie mógł już na nie patrzeć i łzy nie płynęły mu z oczu. Pewnego wieczoru po prostu wskazał ręką na szafkę, więc Collan, chcąc nie chcąc, wydobył instrument i zaczął grać. Teraz, gdy miał słuchacza, z którego zdaniem się liczył a nie gromadę prostaków w salonie Skrętacza - stwierdził, it nie jest w stanie zaśpiewać nawet jednej nuty, ani zagiać najprostszego akordu. To upokorzenie było dotkliwsze niż cierpienie sprzed lat, gdy został sprzedany. Reakcja Falundira była po prostu brakiem reakcji. Col odłożył lutnię. Następnego wieczoru czekała na niego, oparta o jego krzesło przy ogniu. Był zmieszany tym oczywistym zaproszeniem. Falundir tylko patrzył mu w oczy, jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Collan usiadł, nastroił lutnię i znów spróbował. Poszło mu trochę lepiej, nadal jednak krzywił się przy każdym fałszywym tonie i podnosił na Barda niespokojny
45
wzrok. Wreszcie Falundir wskazał na siebie i potrząsnął gjową. Potem uczynił zamaszysty gest w stronę Cola. „Graj dla siebie, nie dla mnie" - to chciał powiedzieć niemy Falundir. Potwierdził więc intuicję Cola, i zrobił to człowiek, który zapłacił tak straszliwą cenę za niezależność artysty. Nie było łatwo być uczniem Falundira. Collan ani na chwilę nie zapominał, kto siedzi obok niego, za każdym razem, gdy dźwięki lutni przywracały pamięć sztywnym palcom, okaleczone ręce starca przebiegał skurcz. Wkrótce jednak opracowali system porozumiewania - Bard nucił tony, które chciał usłyszeć, a Col próbował je naśladować. Nabrał pewności siebie, przestał drżeć ze strachu z powodu popełnianych błędów, choć nie przestał się na siebie wściekać. Nauczył się wszystkich pieśni Falundira. Często zastanawiał się, co czuje jego nauczyciel, słysząc kompozycje, których sam już nigdy nie zagra. Wciąż powtarzał zasłyszaną niegdyś od Carlona maksymę, że najlepsze pieśni żyją własnym życiem. „Nawet kiepski Minstrel nie zdoła ich zepsuć - mawiał Lutnista - a największy geniusz zawsze coś im ujmie, a zarazem doda coś od siebie. Mierne utwory wymagają naprawdę dobrego muzyka, by tchnął w nie życie - zaś dłonie i głos beztalencia zmieniają je w katastrofę, którą w istocie są". Collan wątpił, czy jest w stanie cokolwiek dodać do dzieł Falundira - to raczej one sprawiały, że jego talent rozkwitał, gdy je grał. Kiedy poznał już każdą pieśń, zapisaną w foliałach, zapragnął więcej. Ale nie było więcej. Falundir nucił dla niego nowe melodie, lecz brakowało do nich słów. Język i pióro otwierały kiedyś drzwi w duszy Barda, teraz zamkniętej na głucho. Mimo to Collan pieczołowicie zapisywał nuty z nadzieją, że znajdzie się kiedyś poeta godny tej muzyki i odda jej sprawiedliwość. Mijały pory roku, a w Puszczy Sheve zielony mróz zimy następował po dusznym, zielonym upale lata. Gorynel Desse przybywał każdej wiosny, a wtedy Falundir wysyłał Cola na polowanie. O czym opowiadał wówczas Mag-Rycerz swemu staremu przyjacielowi, pozostało dla Colą tajemnicą. Z początku kręcił się koło domu i próbował podsłuchiwać. Lecz Desse używał swoich czarów, bo gdy Collan przykucnięty pod
46
oknem zaglądał do środka, widział tylko poruszające się usta Maga, nie słyszał jednak ani słowa. Wzruszał ramionami i odchodził w las. Puszcza Sheve była tak gęsta, że ktoś nienawykły do poruszania się po labiryncie włości Skrętacza zabłądziłby niechybnie po przejściu stu kroków. Ale Col miał doświadczenie. Choć wszystkie drzewa wydawały się niemal jednakowe, szybko i z matematyczną precyzją sporządził w pamięci mapę lasu. Na setki mil wokół wyrastały pnie gigantycznych sekwoi; na wysokości dwustu stóp wyciągały ku sobie iglaste ramiona. Zielony baldachim mogły przemknąć jedynie najbardziej uparte promienie słońca. Wśród gałęzi wiły gniazda kolorowe ptaki. Niższe drzewa, zarośla i ciężki dywan z igieł stanowiły mieszkanie dla najróżniejszych stworzeń: powolnych nieśmiałych jeży, wiewiórek i innych małych gryzom, a także potężnych jeleni o rozłożystych porożach. Na skraju puszczy leżał Sleginhold, największe miasto i jedyny dwór w promieniu ponad stu mil. Jego mieszkańcy zapuszczali się czasem w głąb lasu, by polować, łowić ryby lub zbierać lecznicze zioła, lecz Collan ich unikał, a im także nie udało się nigdy odnaleźć kryjówki Barda. Zrozumiał, dlaczego było to możliwe podczas jednej z wizyt Gorynela Desse, gdy Starzec pozwolił mu się przyglądać odnawianiu Zakazów. - Nie ma dwóch jednakowych *- wyjaśniał Mag, kiedy posuwali się ledwie widoczną ścieżką. - Identyczne zaklęcia budzą podejrzenie. Collan przytaknął. - Jeśli postawisz zbyt wiele „Popatrz tam..." - Właśnie. Stosuję na przemian „Chce mi się pić", „Jeleń w gęstwinie", „Czy mój koń okulał?", i tak dalej. Moje ulubione to „Czegoś zapomniałem". - Wyszczerzył zęby, których biel podkreślał ciemny odcień jego skóry. - Widziałem, jak pewien jegomość zawrócił w pół drogi, przekonany, że kusza, którą trzyma w ręku, została w domu. - Ale to nie jest prawdziwa ochrona - upierał się Col. To tylko odwrócenie uwagi. Ludzie z łatwością mogliby tu dotrzeć, gdy tylko zechcieli... - Dlaczego mieliby chcieć? I dlaczego mam tracić siły na „Nie zbliżać się" (a bardzo trudno to potem usunąć), jeśli
47
w ten sposób tylko ogłaszam, że jest tu coś, co pragnę ukryć? Odwrócenie uwagi najzupełniej wystarczy. Drugie prawo Magii, mój chłopcze: bądź subtelny. Nie należy przesadzać. - Dlaczego mi to wszystko mówisz? - mruknął Col. Przecież nie jestem Magiem. - Ani trochę - brzmiała radosna odpowiedź. - I ciesz się z tego. Nie masz pojęcia, co to za męka zwinąć setki mil drogi w jeden dzień lub obłożyć Zakazami cały zamek w jedną noc, lub uczyć gromadę tępych Nowicjuszy, jak używać Magicznych Kul. - Westchnął. - Ale, powtarzam, każdy powinien wiedzieć coś niecoś o czarach i sposobach, jakimi posługują się Strażnicy Magii. - Jeśli te zakazy są takie wspaniałe, to czemu ich nie odczuwam? - Czy myślisz, że jestem Nowicjuszem, smarkaczu? - burknął Desse. - A Panowie z Malerris? Czy oni doceniają subtelności? Przenikliwe zielone oczy przyjrzały mu się badawczo. - Nie pytałbyś, gdybyśmy byli tacy, jak oni. Col prychnął i odchylił na bok ciężką gałąź, aby Starzec mógł przejść. - Collan, chłopcze, są tak gruboskórni, że nawet dwóch spośród nich nie rozumie intencji trzeciego. A wierzą tylko w to, że pierwsze prawo Magii nie odnosi się do nich. - Jakie? - Nie krzywdzić. Collan przystanął i spojrzał z powątpiewaniem na miecz Maga-Rycerza. - Och, zabijałem - na swoją hańbę - przyznał Gorynel Desse. - Lecz jeden raz, gdy powinienem zabić, zabrakło mi stanowczości. Oto pierwszy Zakaz - ciągnął, zapuszczając się w krzaki malin. - Nadzwyczaj kłopotliwy, gdyż co roku trzeba go odnawiać. Rozumiesz, w gałęziach słabo się trzyma. Prawdę mówiąc, często się dziwię, dlaczego nie umieszczam wszystkich Zakazów w kamieniach. Skała wchłania czary lepiej niż cokolwiek, z wyjątkiem jedwabiu i czystego metalu. Poprawił Zakaz i ciągnął swoje wyjaśnienia. Choć kamienie łatwiej zaczarować niż materię żywą, warstwa błota lub liście świetnie maskują Zakaz. Poza tym, jeśli okruch skalny
48
nie jest rzeczywiście duży, można nim poruszyć. Natomiast wielkie kamienie łatwo rozbić młotem. - Wybór miejsca na umieszczenie Zakazu to prawdziwy problem - dokończył. - 1 dlatego dobrze się składa, że mogę odwiedzać Sheve każdego roku. Tamte lata nie wyryły się mocno w pamięci Collana. Zauważał zmiany pór roku, ale miały one niewielki wpływ na jego życie, poza okresami siewu, zbiorów i polowania. Uczył się muzyki, doskonalił swe umiejętności, zapisywał nowe kompozycje Falundira i czytał książki, które przywoził mu Gorynel Desse. Mag podarował mu miecz. Szermierka z rozkołysanymi gałęziami i ćwiczenie pchnięć na melonach nie mogły zastąpić walk z prawdziwym przeciwnikiem, lecz Desse uważał, że to najzupełniej wystarczy. Jeśli Col będzie sprawiał wrażenie, iż wie, jak posługiwać się mieczem, większość ludzi i tak ustąpi mu z drogi. A gdyby nie - cóż, wciąż jeszcze potrafi uciekać... - Poza tym - dodał Mag - twoja wyobraźnia podsunie ci wrogów, gdy mnie tu nie będzie. A nawiasem mówiąc, masz wrodzony talent do miecza. Pewnego wiosennego dnia wyszedł aż na skraj puszczy i ponad zaoranymi polami Sleginholdu przyglądał się dorocznemu Jarmarkowi św. Siralli. Wioska, dwór i stoki wzgórz przystrojono girlandami kwiatów, by uczcić nadobną świętą Dziewicę. Widowisko, nawet z odległości kilku mil, sprawiało imponujące wrażenie. Nie oglądał Jarmarku św. Siralli od czasu, gdy Carlon zabrał go do Combel ostatniej wiosny przed przybyciem Gorynela Desse. Cztery lata temu? Miał więc siedemnaście lat. To odkrycie wywołało w nim wstrząs. Oczywiście zauważył, że dorasta. Co roku Gorynel Desse przywoził mu ubrania i buty, które, z początku za duże, z trudem wkładał na siebie, gdy zbliżała się następna wizyta Maga. Głos też mu się zmienił, stracił dziecięcą słodycz, lecz dzięki lekcjom Falundira nabrał wyrazu i barwy. Mimo to Col osiągnął wiek męski, zupełnie o tym nie wiedząc. No, może niezupełnie. Od kilku lat miewał sny, które wprawiały go w zakłopotanie - a tym bardziej ich skutki. Przez ostatnie dwa lata wiele ryzykował, włócząc się w pobliżu głównego gościńca podczas Tygodnia Łowów z nadzieją, że ujrzy przepiękną Panią Agatine Slegin i jej damy dworu. 4 - Ruiny Ambrai
49
Dzikim galopadom przez puszczę towarzyszyły śmiechy i wesołe pokrzykiwania, a każdy jeleń i królik w promieniu dziesięciu mil uciekał w popłochu. Nie chodziło bowiem o prawdziwe polowanie, lecz o uroczyste obchody Ucieczki św. Fielto. Collan miał wiele okazji, by przyjrzeć się pięknym damom. Ale musiał przyznać z głębokim żalem, iż nie potrafi stwierdzić, która z nich najbardziej mu się podoba. Nie miał jednak żadnych szans nawet u zwykłej dworki. Znał swoje imię, które nadała mu matka, ale czy pochodził z Krwi, czy należał do któregoś ze Stanów, tego już nie wiedział. Bez krążka identyfikacyjnego żadna kobieta, poza niewolnicą, nie pozwoli mu się dotknąć. 0 ileż łatwiejsze byłoby życie, przyszło mu kiedyś do głowy, gdyby urodził się ze skłonnością do mężczyzn, jak Nauczyciel Taguare. Nie pamiętał o łuku i kołczanie, które zostawił wśród poszycia, nie pamiętał, jak schodził trawiastym zboczem i klękał nad strumieniem, szemrzącym w skalnej rozpadlinie. Oprzytomniał dopiero wówczas, gdy nabrał w dłonie zimnej wody i chlusnął nią sobie w twarz - zobaczył wtedy, gdzie jest, ale nie obchodziło go, jak się tu dostał. Nie zdziwiło go również, że omal nie przyłączył się do wiejskiej zabawy. Chciał usłyszeć głosy - nie swój własny czy Gorynela Desse, ęzy dwóch starych kobiet, które mieszkały w pobliżu Wodopoju Jeleni, a u których wymieniał mięso na świece i miód, by Falundir mógł przyrządzać swój napój. Chciał z kimś porozmawiać. Z kimś młodym. 1 ładnym. Najlepiej kobietą. Choćby układał plany przez całą zimę, nie mógłby wybrać dogodniejszego czasu i miejsca niż Jarmark św. Siralli. Całe gromady dziewcząt, ubranych w wiosenne sukienki i wianki ze świeżo zerwanych kwiatów, krążyły jak kolorowe motyle wzdłuż drogi, łączącej wioskę z dworem. Towarzyszyły im matki, ciotki lub siostry - starsze damy, którym asystowali mężowie w przepisowo' zapiętych czapkach — pobrzękiwali sakiewkami, płacąc w przydrożnych straganach za wstążki, świecidełka, przekąski lub udział w zabawach. Młodzieńcy przechadzali się dumnie, ze śmiało odsłoniętymi głowami,
50
odziani w koszule równie jaskrawe, jak sukienki dziewcząt. Col nagle zapragnął znaleźć się w tym kolorowym tłumie. Wahał się jednak, gdyż lata samotności sprawiły, że stał się nieśmiały. Lecz... tak bardzo chciał usłyszeć głosy z bliska, nie z odległości pół mili. Ruszył więc w stronę ukwieconej bramy, prowadzącej na plac, gdzie odbywał się jarmark. Po obu stronach bramy, na wysokości dziesięciu stóp zwieszały się kosze pnących róż, tworząc jasny portal z żółtych i pomarańczowych kwiatów. Między koszami umieszczono pęki błękitnych stokrotek, białych dzwonków miramili i purpurowych lilii. Collan minął bramę, blask słońca oślepił go, a zapach odurzył. Kichnął potężnie, i w tej chwili ktoś wręczył mu na powitanie gałązkę dzwonków miramili. Temu przyjaznemu gestowi towarzyszył życzliwy śmiech. - Poszukaj straganu pszczelarza - poradził młody człowiek, kiedy Col wycierał załzawione oczy. - Nie ma lepszego lekarstwa na wrażliwy nos niż duża kromka chleba z tutejszym miodem. - Własne doświadczenie? - spytał Collan. Młodzieniec wybuchnął śmiechem. Był mniej więcej w wieku Cola, ubrany w błękitno-żółty strój, barwy Krwi Sleginów, które pasowały do jego brązowej cery. - To naprawdę wstyd dla syna Rządcy Roseguardu! Szkoda, że nier odziedziczyłem nosa taty razem z jego stanowiskiem! Nie widziałem cię tu wcześniej - wprawdzie rzadko wyjeżdżamy z majątku... Tato nienawidzi zostawiać róż bez opieki. Na imię mam Verald. - Collan. Dzięki za dobrą radę - chciał oddać kwiaty, lecz Verald potrząsnął głową. - Zwyczaj Krwi Sleginów. Daj dzwonki pierwszej ładnej l dziewczynie, którą spotkasz - kręcą się koło bramy od rana i i zbierają kwiaty. Teraz wszystkie poszły na jarmark, więc nie będzie tłoku. - Urwał, a w jego szarosrebrnych oczach pojawił się namysł. - Oddasz mi przysługę w zamian za radę? - Jasne - Col stłumił następne kichnięcie, pocierając nos. - Jeśli nie masz innych zamiarów, daj je małej dziewczynce w zielonej sukni z różową szarfą. Będzie miała wianek z różanych pąków, rozumiesz, jest za młoda na pełny wieniec.
51
Col nie bardzo rozumiał, ale skinął głową. - Skończyła właśnie dziesięć lat, więc jeśli dziś dostanie pierwsze kwiaty, będzie to najważniejsze wydarzenie jej życia. - Jesteś jej bratem? Verald znów się roześmiał. - Jestem jej przyszłym mężem! To tylko wydaje się szokujące. Nasze rodziny się zgadzają. Nie w tym rzecz, że ona nie pochodzi z Krwi - ja też nie, prawdę mówiąc - ale jestem o sześć lat od niej starszy i właśnie ten przesąd stoi na przeszkodzie. Col nie znał zwyczajów małżeńskich Krwi i Stanów, nie był więc zaszokowany. - Na pewno jest bardzo miła. Jak ma na imię? - zapytał. - Sela. - Verald dostrzegł nowych gośd i chwycił kilka gałązek dzwonków. Zdążył jeszcze zawołać: - Pamiętaj, zielona sukienka, różowa szarfa! Col odszedł z zamiarem odszukania dziewczynki jak najszybciej. Musiał pozbyć się kwiatów bo czuł, że spuchnięty nos za chwilę rozsadzi mu głowę. Stragany tonęły w kwiatach, więc jedna gałązka mniej czy więcej nie robiła właściwie różnicy. Nie mógł pójść za radą Veralda w kwestii miodu, bo w kieszeniach nie miał nawet jednego miedziaka. Honor jednak nakazywał odnaleźć ową Selę. Szczęśliwie natknął się na nią przy jednym z najbliższych straganów, gdzie dzieci zarzucały płócienne worki na mosiężne dzwonki, jakie zwykle zawiesza się krowom u szyi. Każdy celny rzut nagradzany był słodyczami. Dźwięk dzwonków, krzyki i śmiechy wydały się Colowi ogłuszającym hałasem po głębokiej ciszy w Płaszczy Sheve. Sela błagała właśnie o więcej miedziaków wysoką, wyniośle piękną kobietę, która wyglądała na jej matkę. Lekko skośne oczy i wypukłe kości policzkowe, jednakowe u obu, świadczyły o tym równie dobitnie, jak uwaga kobiety na temat rozpieszczania dzieci. Col, wyminąwszy dwóch chłopców, którzy kłócili się o garść słodyczy, podszedł, uśmiechnął się i z głębokim ukłonem wręczył dziewczynce białe dzwonki. Sela szeroko otworzyła usta. - Dla mnie? Jej matka obrzuciła Cola bardzo długim spojrzeniem.
52
h
- Od Veralda - wyjaśnił ponad głową Seli i surowe oczy złagodniały. - Mamo! Spójrz! Pierwsze Kwiaty! - Jakie śliczne! A teraz, Selu, musisz podziękować temu miłemu młodzieńcowi. Col nie miał pojęcia, na czym polega podziękowanie. Kiedy Sela pociągnęła go za rękę, pochylił się i otrzymał lekki, wilgotny pocałunek o smaku słodkich fiołków. Sela zaczerwieniła się okropnie i odbiegła, wołając przyjaciół, aby przyszli obejrzeć jej Pierwsze Kwiaty. Matka Seli skłoniła się uprzejmie Collanowi i ruszyła za córką, zostawiając go samego, by mógł rozpamiętywać swój pierwszy w życiu pocałunek. Od dziesięcioletniej dziewczynki. Skrzywił się ponuro i ruszył na poszukiwanie dalszych atrakcji. Jeden ze straganów wzbudzał jego szczególne zainteresowanie - wokół stali chłopcy, ubrani tylko w spodnie, i uśmiechali się szeroko. Potem kolejno wchodzili na drabinę, ustawioną nad wielką kadzią pełną zimnej wody, każdego witały okrzyki i złośliwe śmiechy. W tym czasie dziewczęta zajęte były kupowaniem malowanych, drewnianych obręczy, które należało zarzucić na butelki z winem. Jeśli dziewczynie nie udało się trafić dwa razy, następna próbowała szczęścia. W razie powodzenia, młodzieniec wydawał okrzyk i skakał do wody. Później, gdy już się wysuszył i przebrał, para mogła razem wypić wino podczas popołudniowej uczty, oczywiście pod czujnym okiem krewnych dziewczyny. Collan dowiedział się kiedyś od Carlona, że to bardzo powszechny zwyczaj podczas Jarmarku św. Siralli, celebrowany na cześć dziewic. „Osobiście uważam, że jego symbolika jest raczej plebejska, choć od niepamiętnych czasów przyjął się także na dworach. Poza tym, to tylko trzy tygodnie przed Dziewiczą Luną i Dniem św. Maidil". Wówczas zarówno symbolika, jak i znaczenie tego uroczystego dnia mało Collana obeszły. Teraz, gdy miał siedemnaście lat, dobrze wiedział, że niejedna z owych dziewic przestanie nią być jeszcze przed Ucztą Młodych Kochanków. Było wiele śmiechu i przepychania, gdy na drabinę wchodzili najprzystojniejsi młodzieńcy, a każda dziewczyna chciała stanąć na
53
początku kolejki; lecz nawet najmniej atrakcyjni chłopcy mo gli liczyć na zainteresowanie. Col przez jakiś czas przyglądał się zabawie, gdy nagle zauważył, że inni przyglądają się jemu. Speszył się i chciał uciec. I wtedy zdał sobie sprawę, że większość tych spojrzeń pada spod wieńców z róż i stokrotek i że są to spojrzenia przychylne. Collan w jednej chwili nabrał pewności siebie mężczyzny, który podoba się kobietom i dobrze o tym wie. Na żałosne dziesięć minut zapomniał o swojej nędznej kondycji byłego niewolnika. W przypływie zuchwalstwa popatrzył na swoje admiratorki i uśmiechnął się - i wówczas, gdy postąpił krok do tyłu, by uniknąć ochlapania, wpadł prosto na Pierwszą Córkę Krwi Sleginów. W tym momencie znów stał się siedemnastoletnim zbiegłym niewolnikiem. To nieoczekiwane zderzenie z rzeczywistością upokorzyło go i onieśmieliło. ; Pani Agatine była niemal jego wzrostu i jeszcze piękniejsza z bliska, niż widziana z oddali w Puszczy Sheve. Jej skóra miała ciemnozłoty połysk, a w twarzy o zdecydowanych rysach błyszczały ogromne brązowe oczy pod falą luźno upiętych czarnych włosów. Miała na sobie jasnobłękitną suk-, nię, bladozielony, koronkowy szal, a jedyną jej biżuterię stanowiły dwa srebrne kolczyki. Wskutek niespodziewanej kolizji najbardziej ucierpiał wieniec, upleciony z cytrynowych kwiatów, których aromat mieszał się z intensywną wonią, piżma. Col wpatrywał się w nią bezmyślnie. ; Szybko odzyskała równowagę i spojrzała mu prosto, w oczy. Już miał wyjąkać przeprosiny, gdy dobiegł go z dołu jakiś cierpki głosik. i - Zawsze byłeś taki niezdarny czy brałeś lekqje? I - Sarro! - oburzyła się Pani Agatine. • Collan, który właśnie zamierzał przyznać, że wypadek był wyłącznie jego winą - co zresztą odpowiadało prawdzie poczuł nagły przypływ gniewu. Osoby Krwi uważały, że mogą mówić i robić, co tylko im się podoba. Wszyscy o tym wiedzieli. Wpatrywała się w niego zdecydowanie nieładna, drobna twarz, przystrojona wiankiem z białych pąków róży, przywiędłych nieco w upale południa. - Zawsze byłaś taka źle wychowana czy brałaś lekcje? wypalił.
54
Dziewczynka, nie więcej niż ośmio-, dziewięcioletnia, wciągnęła powietrze przez zęby. To, że jednego brakowało, a drugi wyrósł dopiero w połowie, nie dodawało jej urody. Oczy o tak ciemnym, brązowym odcieniu, że wydawały się niemal czarne, w tej chwili płonęły ogniem jak błyskawice w nocy. Opalony, zadarty nos i pucułowate policzki pokrywały piegi. Liczne mankamenty urody wynagradzała trochę burza jasnych loków, opadających obficie na kark i plecy. Col nigdy dotąd nie widział takich włosów - jedwabiste sploty utkane z przenikających się słonecznych i księżycowych promieni. Pani Agatine patrzyła teraz gniewnie na nich oboje. Collan oderwał wzrok od dziewczynki i ukłonił się tak, jak Carlon nauczył go kłamać się przed występem. Dopuścić się obrazy Pani Krwi nie było rzeczą mądrą, nawet jeśli chodziło tylko o źle wychowane dziecko. - Proszę o wybaczenie, Pani. Byłem niezdarny, a ponieważ nie nawykiem do przebywania w tak dostojnym towarzystwie, obawiam się, że byłem także źle wychowany. - Nie całkiem bez powodu - odparła Pani Agatine, zerkając na dziecko. - Sarro? - Co? - padła markotna odpowiedź. - Sarro. Tym razem w głosie zabrzmiało ostrzeżenie i Collan na wpół się odwrócił, by ukryć swój uśmiech przed Panią Agatine. Jednakże mała Sarra zdążyła zobaczyć wszystkie jego zęby - właśnie tak, jak chciał. Zacisnęła szczęki i zmrużyła oczy, przez chwilę sądził, że kopnie go w kostkę. Ale była to tylko chwila - Sarra spróbowała się uśmiechnąć, ostrożnie, by nie odsłonić zębów, a jej oczy zmieniły aię w dwa spodki płynnej melasy. Poczuł, jak jego gniew ustępuje, gdy przygotowywał się na wdzięczne przyjęcie przeprosin Pani Krwi. - Wybaczam ci - oświadczyła wspaniałomyślnie. Col otworzył usta ze zdumienia. - Ty... co? Zachichotała. - Sarro! — krzyknęła Pani Agatine. Rozdrażniony ton pobrzmiewał tym razem znużoną desperacją, najwidoczniej to nieznośne dziecko wymagało nieustannego strofowania. Powinna raczej trzepnąć małą w pulchne pośladki.
55
- Och, już dobrze - ustąpiła Sarra, wciąż się śmiejąc. Nie powinnam tego mówić - jeśli ktoś ma tak wielkie stopy, i to chyba musi się potykać. Ogromny mężczyzna w rozpiętej pod brodą czapce wystąpił naprzód i chwycił dziewczynkę za pasek od sukienki, i Zapiszczała, kiedy bez najmniejszego wysiłku podniósł ją na i wysokość swojej twarzy. - Orlinie! Postaw mnie! i - Czy mogę poznać twoje imię, młody człowieku? - spytał j olbrzym głosem dudniącym jak trzęsienie ziemi. i - Eee... Collan - wymamrotał, zadzierając głowę o kilka i cali w górę. i - Jestem zaszczycony. Ja nazywam się Orlin Renne, To I Pani Agatine z Krwi Sleginów. A to okropne dziecko to Sarra j Liwellan. - Wbił surowy wzrok w szamoczącą się dziewczyn- J kę. - Przeproś domni Collana za zniewagę. | - Nie! i - Przeproś, bo inaczej babcia Felera dowie się o wszyst- I kim. Znasz chyba jej zdanie na temat dobrych manier Krwi I Sleginów. | - Przepraszam - Sarra usiłowała poprawić wianek, który j przesunął się jej na głowie podczas szamotaniny. Upadł na i drogę. - Cholera! I - A teraz przeprosisz za swój język. | - Przepraszam! Puść mnie, Orlinie! Ignorując ją, zwrócił się do Cola. - Krzywda naprawiona? s - Tak, Panie Renne. i - To dobrze - postawił Sarrę na ziemi. Kiedy przygładzała pogniecioną sukienkę, Collin pomyś-' lał, że wygląda jak niezdarny mały kociak. Pochylił się i pod- j niósł wianek. Ponownie się skłonił - nawet nie próbował 1 ukryć kpiny - i wręczył małej przybranie z kwiatów. 3 - Twoje, jak przypuszczam? i Wyrwała mu wianek z ręki, wcisnęła sobie krzywo na głowę, obdarzyła go piorunującym spojrzeniem i uciekła. Orlin Renne westchnął. - Nie mój przychówek, św. Geridonowi niech będą dzięki, j - Sarra jest daleką kuzynką - wyjaśniła Pani Agatine^ Collanowi. - Osierocona córka bardzo starej Krwi, powino-;
56
watych mojego męża. Matka przyjęła ją pod dach po śmierci jej rodziców i od tego czasu my ją wychowujemy... - ...tak samo źle, jak własnych synów - dokończył Renne wesoło. - Nie, Sarra to w gruncie rzeczy dobre dziecko. Tylko bardzo... hm... żywe. Uśmiechnął się. Col przytaknął ostrożnie, choć nie miał pojęcia, dlaczego mówią mu o tym wszystkim. Następne zdanie Pani Agatine okazało się rozwiązaniem zagadki. - Wkrótce znajdziesz się tam, na górze, jak przypuszczam - powiedziała, przyglądając mu się życzliwie. - Każda z młodych dam, które tu widzisz, z przyjemnością wypiłaby z tobą świąteczne wino. W jednej chwili u jego stóp rozwarła się przepaść i oddzieliła go na zawsze od wszystkich tych ludzi. Wiele dziewcząt zachęcało go, by wszedł na drabinę - on jednak nie mógł zdjąć koszuli, bo przecież na ramieniu nosił piętno Skrętacza. W Sheve nie istniało niewolnictwo, ale i tak wszyscy dowiedzieliby się, kim był, wytykali go palcami, gapili się i litowali. A potem przegnaliby go precz. Bowiem żadna z tych rzeczy ani jarmark, ani uczta, ani zaszczytny tytuł domni - nie była przeznaczona dla niewolników. Musieli coś wyczytać z jego twarzy. Renne zaczął mówić, lecz zamilkł onieśmielony karcącym wzrokiem swojej Pani. - A może - powiedziała - należysz do tych młodych ludzi, którzy nie lubią robić z siebie widowiska. W przeciwieństwie do mojego męża - dodała z kwaśnym uśmiechem. - Ostrożnie, Aggie - ostrzegł Renne swym niskim, chrapliwym głosem. - Albo opowiem młodemu Collanowi o tych kilku pierścieniach, za które mnie wygrałaś! Niezręczna chwila minęła. Collan był im wdzięczny za takt, choć przeklinał całą tę sytuację. Dzień był dla niego stracony. Został jeszcze trochę, by okazać, jak bardzo cieszy go nowa znajomość, wreszcie udał, że zauważył przyjaciela, i szybko się pożegnał. Uciekł z jarmarku. Tam właśnie tak bardzo wyraźnie uświadomił sobie, kim nigdy nie będzie. Przez całą drogę biegł do domu. Kiedy dotarł do chaty, był zmęczony, głodny i tak nieszczęśliwy, że nawet cały wieczór przy lutni i pieśniach nie zdołał go ukoić. Minął tydzień, nim opowiedział o całym
57
zdarzeniu Falundirowi, i następny tydzień, nim mógł myśleć o tym bez drżenia, i jeszcze następny, zanim przestał myśleć o tym każdego dnia. A wtedy nadeszła już Dziewicza Luna. W Sleginholdzie, Pani Agatine i Orlin Renne zajmowali honorowe miejsca podczas uczty w świetle księżyca ku czci św. Maidil, patronki Młodych Kochanków. Carlon miał w swoich zbiorach cały cykl pieśni na ten temat. Przypominając sobie te wiersze, Collan wyobrażał sobie malowniczą scenę na łące: mnóstwo śmiechu i wina, mnóstwo kwiatów i jasnych sukienek, mnóstwo pięknych dziewcząt. Ale żadna z nich - ani w małym Sleginholdzie, ani w całym Sheve, ani w jakimkolwiek innym miejscu na świecie - nigdy niczym się z nim nie podzieli, może tylko uśmiechem.
1
Gorynel Desse przybył podczas Ostatniej Luny, trzy dni przed Dniem Widm. Pozostał w przysypanej śniegiem chacie aż do św. Lirance, czyli do początku nowego, 956 roku. Rok ów był ważny z tego powodu, że Collan po raz pierwszy obchodził Dzień Urodzin. Miał osiemnaście lat - mniej więcej - toteż Mag i Bard wręczyli mu wspólnie osiemnaście prezentów - taki był zwyczaj. Dostał nowe buty, koszulę, płaszcz, spodnie i czapkę; dwa lśniące stalowe sztylety; dwa oprawione, czyste zeszyty, dwa pióra i masywny kałamarz z czarnym atramentem; prosty, lecz doskonałego kroju surdut z błękitnego jedwabiu; dwa komplety strun; a na koniec trzy najcenniejsze prezenty: mapę, krążek identyfikacyjny i lutnię Falundira. Krótko mówiąc, wszystko, czego potrzebował, by rozpocząć życie wędrownego Minstrela. - Mój przyjaciel, który zrobił sztylety, jest też bardzo rzetelnym fałszerzem - powiedział stary Mag-Rycerz, śmiejąc się z własnego kalamburu. - Rosvenirovie istnieją naprawdę, chociaż nie zostało ich wielu. Należą do Drugiego Stanu, są raczej odludkami i żyją samotnie w małej posiadłości dwadzieścia mil od najbliższej wioski, mogę więc wątpić, czy kiedykolwiek spotkałeś któregoś z nich. - Rozgrzewał dłonie nad ogniem. - Ale na wszelki wypadek trzymaj się z dala od Dindenshiru, a gdybyś tam jednak trafił, staraj się unikać popełniania rażących głupstw - jak na przykład aresztowanie przez Gwardię Rady.
59
I wtedy zrozumiał. Kazali mu odejść. Collan wpatrywał się w płaski, srebrny krążek na swojej ; dłoni. Był mniej więcej wielkości i kształtu migdała: z jednej strony wyryto dwa skrzyżowane sztylety, imię i nazwisko rodowe, datę urodzenia i przynależność do Stanu. Tylko imię, które otrzymał przy urodzeniu, nie było tu kłamstwem. Druga strona krążka przedstawiała orła z nastroszonymi piórami i strzałą w szponach lewej łapy. Przez otwory na krawędziach przewleczony był długi, srebrny łańcuszek, zakończony z jednego końca ciemnoszarą perłą, z drugiego małym turkusem. Collan domyślił się, że to barwy Rosvenirów, natomiast sztylety stanowiły ich godło. - Przyjechałbym wcześniej - ciągnął Desse, przechylając się, by łyknąć miodu - ale tuż przed czasem Żniw zatwierdzono nowy projekt. Rzemieślnicy omal nie oszaleli, starając j się wypełnić rozkazy. Do dzisiaj stare krążki miały być wymię- j nione na nowe. > Falundir chrząknął pytająco. Desse napełnił swój kufel, zanim odpowiedział. ; - Zwróćcie uwagę, że Orzeł Rady trzyma teraz Strzałę Anniyas. Właściwie nią potrząsa - ale może jestem uprzedzony. - Wypił potężny łyk, jakby chciał wypłukać gorycz z ust. W każdym razie, wybito tyle nowych krążków, że zrobienie jeszcze kilku fałszywych nie było trudne. Co prawda, dokładnie liczą, czy zwrócono tyle samo starych, ile wydano nowych. Wypełnianie formularzy to wyłączny przywilej Krwi Renne. Bard parsknął, wyraźnie rozbawiony. Col podniósł wzrok. - Renne? - spytał. - Tak jak mąż Pani Agatine? - I tak jak wielu w zarządach kopalni i odlewni Brogden- , • guardu, i jak Mag-Uzdrowiciel Viko Renne, który leczy kenrokijską gorączkę. - Desse potrząsnął głową, aż zawirowa- ; ła jego biała grzywa. - Pierwsza w Radzie zdaje się sądzić, że Krew Renne została oczyszczona ze skazy już wiele pokoleń tanu. W rzeczy samej, nie wydali spośród siebie Maga od ; czasu wielkiego Uzdrowiciela. Chociaż Pierwsza Córka - do- j dał po namyśle - ma moc magiczną. To moja stara przy- ) jaciółka. Falundir znowu parsknął i tym razem Mag uśmiechnął się. ; Collan natychmiast zrozumiał, jaki rodzaj przyjaźni Desse ; miał na myśli.
60
!
- Nie widziałem pięknej Jeymian od lat - zadumał się. Muszę przyznać, że starzeje się tak samo słodko i aromatycznie, jak twój miód, Falundirze. Aluzja została odczytana właściwie. Bard wstał i zdjął z półki następny gliniany gąsior - już trzeci tego wieczoru. I, gdyby Collan miał coś do powiedzenia, zapewne nie ostatni. - Identyfikator - ciągnął Gorynel Desse - jest zupełnie niezły. Mapa zresztą też - i myślę, że będzie d dobrze służyć, mój chłopcze. Zaznaczyłem na niebiesko te rejony, gdzie Minstręle znajdują względnie hojne przyjęcie. Czerwone - tu zaspokoisz ambicje, ale będziesz głodny. Na obszarach zielonych dostaniesz nocleg i kawałek chleba, ale nic więcej. Dali mu wszystko, czego potrzebował, by mógł przeżyć o własnych siłach, i odprawili. - A jeśli chodzi o te zaznaczone na purpurowo - nawet się do nich nie zbliżaj. - Mag odstawił swój kufel i pochylił się, opierając łokcie na kolanach, a ręce wyciągając przed siebie. To przypomina mi piętno na twoim ramieniu. Tak często, jak możesz, od wiosny do jesieni, zdejmuj koszulę i opalaj skórę na ciemny brąz. Żółty atrament zniknie pod opalenizną. Zimą nie śpij nago. Nawet nie kąp się nago. Nawet jeśli znajdziesz się na zupełnym pustkowiu czy zamkniesz drzwi na potrójny rygiel. Collan przytaknął w milczeniu - nie mógł mówić, czuł tylko kompletną pustkę i wciąż nie potrafił uwierzyć, że jego przyszłość zależy teraz od niego. Powinien się domyślić. Falundir nie nastawił miodu tego lata. W zeszłym tygodniu tylko wzruszył ramionami, kiedy Collan martwił się, że śnieg utrudnia polowanie. Spokojne lata w lesie dobiegły końca. Teraz pójdzie w świat. Pomyśleli o wszystkim... - Jeszcze coś - powiedział Desse. - Stroń od dziewcząt, kiedy twoja opalenizna zniknie i zanim znów się pojawi. Jeśli ktoś odkryje ten znak, będzie to dla debie oznaczać powrót do Skrętacza - i to, czego uniknąłeś przed laty, tym razem dę nie ominie, i to z nawiązką. Mag odkroił następny kawałek smakowitego sernika, który przywiózł ze sobą. Zaczęli ucztować, jeszcze zanim wręczyli Colowi prezenty. Zostawili jedzenia na dwa, trzy dni, nie więcej. Col przypuszczał, że w całośd zniknie ono w przepastnych torbach podróżnych.
61
Nie wiedział tylko, dokąd Desse zamierza zabrać Barda. Col, rzecz jasna, miał ruszyć w drogę sam. Ale Falundir mnie potrzebuje! - chciał powiedzieć. I gdzie będzie bezpieczny? Anniyas naznaczyła go bardziej widocznie, niż Skrętacz naznaczył mnie! Na pewno mu nie powiedzą, dokąd Mag zabiera Falundira. Tego, o czym sam nie wie, nie będzie mógł nikomu wyjawić. Nie pytał więc. Po prostu siedział z lutnią Falundira na kolanach i swoim fałszywym identyfikatorem w dłoni, słuchając, jak Gorynel Desse wprowadza go w jego nowe życie. - Pamiętaj o nakrywaniu głowy - tak, wiem, że tego nie cierpisz, ale istnieją konwenanse... Pamiętaj również, że najbogatsze regiony są zwykle najbardziej konserwatywne. Zapinaj więc surdut od kolan aż po szyję i nie zdejmuj czapki. - Są niebieskie - usłyszał swój głos. - To błękit Bardów - potwierdził Mag. - Na twoim krążku nie zaznaczono, że masz do niego prawo, ale w dzisiejszych czasach to już właściwie nie ma znaczenia. Dom Bardów przepadł razem z Ambrai. Dom, lecz nie muzyka - mruknął. Medycyna też nie, ani Magia... - urwał i napił się miodu. Nagle Col zdał sobie sprawę, że Desse za wszelką cenę próbuje się upić. - I, na Srebrzysty Miecz Delilah, wiedza także nie. - Mag osuszył swój kufel i mocno uderzył nim w stół. - Spójrz na mnie, Collanie Rosvenirze, i powiedz, o czym myślisz. Czy to możliwe, by taki stary wrak jak ja wciąż uczył młodych Magów sztuki władania mieczem? Zielone oczy były teraz dzikie i ostre jak odłamki szkła ze stłuczonej butelki. Col zastanawiał się nad jakimś uprzejmym kłamstwem. Ale milczał. Nagle zakręciło mu się w głowie, a ponieważ nie był przyzwyczajony do miodu, poczuł, że spada z krzesła. Daremnie starał się odzyskać równowagę. Głos, który powinien rozpoznać, wiedział, że powinien, powiedział: - Nie walcz tak ostro, chłopcze, tylko pogarszasz sprawę. Nie jestem już taki młody jak wówczas, gdy próbowaliśmy pierwszy raz. Pierwszy raz? Jaki pierwszy raz? - Collan walczył, bo wiedział, że Starzec czegoś szuka...
62
- Ach. Jest. Na jeden krótki moment Col zobaczył wspaniałe, migoczące światło, niemal w zasięgu ręki. Leżało tam coś bezcennego, coś, czego nie potrafił rozpoznać i nawet się nie domyślał, że tam jest - a teraz sięgał po to i krzyknął. Ta rzecz była jego - a Starzec chciał ją ukraść... Głos, którego nigdy dotąd nie słyszał, a i teraz nie mógł słyszeć go naprawdę, powiedział. - Sprawiasz mu ból, Gorsha. - On walczy. Mimo wszystkich przygotowań, które poczyniłem, on wciąż... dobrze, wystarczy. Gruby, czarny aksamit stłumił światło, a wszystko wokół spowiła senność. Wówczas głos zaszemrał. Mały śpiewaku, rośnij, dorastaj... dziękuję ci za te lata. Lecz ruułszedł czas, byś zaczqł żyć dla siebie. Moja muzyka jest bezpieczna, bo będziesz jej dobrze strzegł. Spotkamy się jeszcze... Obiecuję, że jeszcze się spotkamy, synu mego serca... Collan Rosvenir obudził się, szarpany kleszczami wściekłego bólu głowy. Gdy spróbował podciągnąć kołdrę przejmujący ból przetoczył się przez jego czaszkę jak grzmot. Otwarcie oczu było jeszcze większym błędem. Blade zimowe słońce przeszyło go jak sztylet i opadł z jękiem na posłanie. Po jakimś czasie ból stał się znośny. Col otworzył jedno oko, potem drugie, aż wreszcie obraz przestał się kołysać i nabrał ostrości: zauważył złożone na krześle ubranie, lutnię w futerale, zawieszone na drzwiach torby podróżne. Był jeszcze stół obok wystygłego paleniska. Na św.Velenna Barda, nic dziwnego, że bolała go głowa: na drewnianym blade poniewierały się trzy opróżnione gąsiory. A więc ten lepki posmak w ustach, to smak miodu. Jęknął ponownie, kiedy wygrzebywał się z pośdeli. Wdągnął spodnie, a na zmarznięte stopy wdsnął buty. Spał w koszuli; niezależnie od tego, jak bardzo był pijany i samotny, nigdy nie spał nago. Pokrzepiwszy się kilkoma ostatnimi łykami miodu oraz resztkami suchego chleba, Collan dotknął krążka identyfikacyjnego na piersi - oby przyniósł mu szczęśde - włożył surdut i płaszcz, a następnie przypasał miecz w pochwie i dwa
63
sztylety, które służyły nie tylko jako broń, lecz były także godłem Rodu. Zarzucił na ramię lutnię i torbę podróżną, zatrzasnął za sobą drzwi chaty i, wetknąwszy ręce głęboko w kieszenie, ruszył przez śniegi w stronę Sleginholdu. Pani nie bawiła w swej posiadłości o tej porze roku, lecz jej ochmistrz miał ponoć słabość do muzyki. Jeśli już nic więcej, to może dostanie chociaż gorący posiłek i trochę ogrzeje dłonie i stopy przy ciepłym palenisku. Znów zaczął padać śnieg. Niecałą milę od chaty natknął się na coś bardzo dziwnego. Samotny kamień, wielkości jagnięcia galazhi, leżał nagi wśród bieli, jakby wewnętrzne ciepło stopiło na nim śnieg. Collana ogarnął nagły niepokój, był pewien, że o czymś zapomniał. Sprawdził kieszenie i torbę. Miał wszystko, czego potrzebował. Potrząsnął głową i ruszył dalej przed siebie. Padający bez przerwy śnieg przysypywał powoli przydrożny kamień. Drogą odchodził młodzieniec, który nie pamiętał już wiatru.
Glenin
5
- Cóż to za nazwisko - Feiran? Glenin nie zdążyła jeszcze przyzwyczaić się d o tego pytania, więc odruchowo zesztywniała, zdradzając w ten sposób zdenerwowanie. - To nazwisko mojego ojca - odparła niedbale, chcąc ukryć napięcie i obawy. Inne ośmioletnie dziewczynki z klasy tańca - spotkały się dopiero dziś rano, po powrocie nauczyciela z wakacji spojrzały na nią zdumione. Twojego ojca? - mogła wyczytać w ich oczach; wytrzymała jednak dzielnie te wszystkie spojrzenia. Zaledwie cztery tygodnie temu ojciec p r z y w i ó z ł ją z Ambrai na Dwór Ryka, po czym oznajmił, że matka i młodsza siostra nie są już jej rodziną i że będzie teraz nosić jego nazwisko. Mimo pełnej wrażeń podróży, wspaniałości dworu i poczucia dumy, że Auvry Feiran znaczy o wiele więcej tu, niż kiedykolwiek znaczył w Ambrai, tęskniła za matką. Tęskniła nawet za Sarrą, która zaczęła właśnie w y r a s t a ć z tego okropnego wieku przekory i stała się całkiem miłą towarzyszką. Elsvet - pulchna i blada Pierwsza Córka niezwykle potężnej Krwi Doyannis - podeszła do niej i powtórzyła swoje pierwsze pytanie. - A co z twoją matką? - Co z nią? - wzruszyła ramionami GleninTen unik wprawił w zakłopotanie p o z o s t a ł e dziewczęta; Elsvet zmrużyła swoje jasnobłękitne oczy.
67
- Jedyny powód, by nosić nazwisko ojca, jest taki, że twoja matka wyrzekła się ciebie i odebrała ci swoje nazwisko - powiedziała. - Mój ojciec i ja wyrzekliśmy się jej - odparła Gleniri. A ja przestałam używać jej nazwiska. To skandaliczne oświadczenie było już ponad wytrzymałość reszty klasy. Dziewczęta - dziesięć dobrze ułożonych panien Krwi, których wytworne poglądy na temat tego, co stosowne, narażono właśnie na ciężką próbę - wydawały stłumione okrzyki i szeptały między sobą. Jednakże Elsvet okazała się bardziej gruboskórna. - Kim ona była? Po raz pierwszy Glenin zrozumiała korzyści płynące z czyjegoś zdziwienia. Wykorzystała to instynktownie, znowu wzruszając ramionami. - To nieważne. Nigdy o niej nie rozmawiamy. - Powiedz mi, kim ona była! Ciesząc się swoją nowo zdobytą przewagą, Glenin uśmiechnęła się tajemniczo. - Musiała być z Czwartego Stanu. - Znów rozległy się szepty, a na ustach Elsvet pojawił się jadowity grymas. Z Czwartego Stanu - powtórzyła. - Co więc robisz w klasie dla Krwi? Glenin w jednej chwili utraciła i przewagę, i opanowanie. - Nie była z Czwartego Stanu! - krzyknęła. - Pochodzę z Krwi, tak samo jak ty! - Z Czwartego, Czwartego, Czwartego! - zawodziła Elsvet. ' ••• •• • ' '• - Nie! Nie! Nauczyciel przybiegł pospiesznie, nie skończył nawet udzielać instrukcji trzem znudzonym muzykom, którzy dorabiali grą w szkole. Zjawił się właśnie w chwili, gdy palce Glenin zaciskały się na gardle Elsvet. - Panienki! Panienki! Co to wszystko znaczy? - dopytywał się. - Kto zaczął? Dziewczęta wbity wzrok w lustrzane ściany. Glenin strząsnęła z ramienia dłoń nauczyciela, dumnie odmawiając odpowiedzi. Co do Elsvet, to przez krótką chwilę honor walczył w niej z urazą. Ten pierwszy zwyciężył i dlatego dziewczęta mogły zawrzeć rozejm, który z czasem przerodził się w ostroż-
68
ne koleżeństwo. Tego wieczoru podczas rodzinnej kolacji Elsvet dowiedziała się, że Glenin jest Pierwszą Córką Pani Maichen Ambrai; rozsądek nakazywał więc dyplomację. Nigdy nie zostały prawdziwymi przyjaciółkami. Ani Glenin nie potrafiła wybaczyć pierwszej obrazy, ani Elsvet zapomnieć morderczego uścisku, który omal nie zmiażdżył jej szyi. Ale z właściwą bystrym dzieciom przenikliwością obie wiedziały, że mają ograniczony wybór: na zawsze pozostać wrogami albo zjednoczyć się i rządzić. Wybrały więc to drugie. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Elsvet poznawała rodzinne związki Glenin, Glenin dowiedziała się, dlaczego powinna przywyknąć do pytań o swoje nazwisko. Jej teraz przypadł w udziale przywilej celebrowania rodzinnych posiłków. Duma z zajmowanej pozycji szła jednak w parze z bolesną świadomością, jak wielu bliskich osób brakuje przy jej stole. Zostali tylko we dwoje - Glenin i jej ojciec. Taki mały stół i taki pusty. Auvry Feiran poczekał, aż służący zostawi ich samych, i dopiero wtedy przypomniał, że Glenin powinna zapalić wysoką świecę, ustawioną na środku stołu. Zrobiła to drżącymi rękami. - Ktoś cię dzisiaj zdenerwował. Głos miał głęboki i dźwięczny, choć ostatnio pełen smutku. Nie widziała uśmiechu na jego twarzy od czasu, gdy wyjechali z Ambrai, jego szarozielone oczy straciły dawny blask. Glenin też zachowała smutne wspomnienia coraz częstszych rodzinnych kłótni, które poprzedzały rozwód i wyjazd na Dwór Ryka. Zastanawiała się, czy ojciec tęskni za Ambrai tak samo, jak ona. Spojrzała na niego ukradkiem, po czym przeniosła wzrok na stół. Świeca rzucała blask na kunsztownie poustawiane talerze, kieliszki i kwiaty, a każdy z elementów tej misternej kompozycji odbijał lub załamywał światło w idealnie dobranych proporcjach. Srebra błyszczały, przejrzysty kryształ rozpościerał delikatne tęcze, potrawy na półmiskach z białej porcelany wyglądały wspaniale. Lecz było coś za bardzo wytwornego w takim nakryciu stołu do rodzinnego posiłku, coś zbyt oficjalnego. I brakowało tylu osób... Pamiętała ogromny, owalny stół w Ambrai: na honorowym miejscu zasiadała groźna Allynis Ambrai, za plecami
69
siedzących wyprężeni jak struna służący, oczekujący w milczeniu, aż pani domu zapali wielką, turkusową świecę w brzydkim, czarnym, żelaznym świeczniku, który należał do rodziny od czasu Straconej Wojny. Po lewej ręce babki - Pierwsza Córka Maichen, jej mąż i dwie córki. Dziadek w drugim końcu stołu, a po jego lewej stronie - Tama Alvassy, jej mąż Gerin Desse, siostrzeniec babki, oraz ich mała córeczka Mai - w wieku Sarry i jeszcze nie całkiem cywilizowana, jak zwykła mawiać Allynis. Kiedy Pani Allynis zapaliła już świecę, musieli wysłuchać jej pochwał lub (co zdarzało się znacznie częściej) nagan dotyczących przybrania stołu. Potem przychodziła kolej na rozmowę o najważniejszych wydarzeniach dnia - o polityce, postępach szkolnych dziewczynek, sztuce i muzyce. Allynis beształa nieustannie męża za powtarzanie plotek, choć różne wyskoki domowników nawet w jej czarnych oczach zapalały czasem wesołe ogniki. Gdy omawiano przygotowania do nadchodzącego święta lub balu (babcia uwielbiała wydawać przyjęcia), Sarra i Mai dołączały się do próśb Glenin, by wolno im było włożyć najlepsze sukienki i zostać do późna. Dziadek zwykle brał ich stronę: „Och, tylko ten jeden raz, Allie?" Lecz kilka ostatnich kolacji przy stole z ciemnego drewna upłynęło w bardzo napiętej atmosferze: nikt się nie odzywał, nikt nie jadł, a dorośli za dużo pili. Tama Alvassy i jej rodzina w ogóle przestali przychodzić, zaś Glenin i Sarra bały się nawet głośniej odetchnąć... Ku przerażeniu Glenin, światło nagle zamigotało jej w oczach, a po policzkach spłynęły mokre i zimne łzy. - Glenin! Ojciec zerwał się ze swego fotela i chwycił ją w ramiona. Płakała i płakała. Gdy wreszcie się uspokoiła, zobaczyła, że siedzi na kolanach ojca, z twarzą wtuloną w miękkie obicie fotela w bibliotece. Gładził ją po włosach swymi wielkimi, silnymi dłońmi, a spinka do mankietu z ciemnego złota połyskiwała w ostatnich promieniach słońca. - Będziesz taka śliczna - szepnął. - Zobaczyłem to już w chwili, kiedy się urodziłaś. Niemowlęta są zwykłe pomarszczone, czerwone i okropnie brzydkie, ale ty byłaś wspaniała. Pamiętam, jak pierwszy raz na mnie spojrzałaś. Wielkie oczy
70
i maleńkie rączki - och, podbiłaś moje serce jednym spojrzeniem. Zawsze byłaś bardziej moją córką niż matki. Nie mógłbym cię tam zostawić. Rozumiesz to, Glensha? Odsunęła się, przecierając oczy, i skinęła głową. - To tylko... Tęsknię za domem. Trochę. - Ja też - uśmiechnął się smutno. - Czy możesz mi powiedzieć, co się dzisiaj stało? Opowiedziała więc, a jego przystojna twarz nagle zmieniła wyraz. Bruzdy na czole zrobiły się bardzo głębokie i zniknęło gdzieś szlachetne wygięcie ust. Słyszała, że niektórzy w Ambrai bali się jej ojca, a patrząc na niego w tej chwili, wiedziała już, dlaczego. Nigdy jednak nie gniewał się na nią. - Glenin - odezwał się wreszcie. - Chyba już czas, bym ci wyjaśnił, dlaczego musieliśmy wyjechać. Powinienem zrobić to wcześniej, ale sądziłem, że jesteś za młoda i nie zrozumiesz. Byłem jednak w błędzie. - Zrozumiem, ojcze. Przyrzekam. - Wiem - posadził ją wygodniej na kolanach. - Są dwie rzeczy, o których musisz zawsze pamiętać. Jesteś Panią Krwi, Pierwszą Córką. Każdy, kto jest dostatecznie potężny, by liczyć się z jego zdaniem, będzie wiedział, co to znaczy. Inni nie muszą cię obchodzić. - Glenin skinęła głową, więc mówił dalej. - O drugiej sprawie nie wolno ci z nikim rozmawiać. Jesteś Magiczna, Glensha. Są w tobie czary. Odziedziczyłaś to po mnie. - Czary?... - Jej uczucia zawirowały w dzikim tańcu: zaskoczenie, przyjemność, duma, zakłopotanie. - O, tak. Za kilka lat sama to poczujesz. - Jak... jak to będzie? - Zupełnie inaczej, niż było ze mną. Niepokój, narastające napięcie, które boli jak klątwa świętego, dopóki... - Jego oczy wpatrywały się w pustkę. - Dopóki co, ojcze? - Dopóki nie odnalazł mnie Strażnik Magii. Kiedy byłem Magiem-Nowicjuszem, nauczył mnie, jak posługiwać się czarami, jak wydobyć tę cudowną siłę i ją wykorzystać. Lecz twój ból nie będzie aż tak wielki, jak mój. Wiemy, co w tobie drzemie, Glensha, a kiedy zacznie się budzić, będziemy gotowi. - Ale dlaczego nie mogę o tym nikomu powiedzieć?
71
Piękne oczy Auvry'ego Fdrana wypełnił smutek. - Bo nadchodzą straszne czasy. Znajdą się tacy, którzy zechcą cię skrzywdzić tylko dlatego, że jesteś Magiczna. Wszystkich, którzy mają tę wspaniałą moc, czeka nienawiść i pogarda. Może być bardzo ciężko i niebezpiecznie, więc nie wolno ci nikomu mówić o twoim dziedzictwie. Po mnie, nie po matce dodał z naciskiem. - Po mnie - powtórzył. Złapała go za rękę. - Ciebie też skrzywdzą! Ciebie... - Gii, nie martw się. Nikt mnie nie skrzywdzi. Nie tutaj, na Dworze Ryka, jestem Komendantem Gwardii Rady. W czasach, które nadchodzą, Magowie będą potrzebni - a ja mam tę przewagę, że mogę sam wybrać to, do czego chcę się przydać. Ale ty, Glensha, znajdziesz się w niebezpieczeństwie, jeśli ktoś się dowie o tobie. Wyjaśnię ci powód, jeśli obiecasz, że także i to zachowasz w tajemnicy. Glenin przytaknęła, oczy miała szeroko otwarte. - Dobrze. Wiesz, że liczymy lata od ustanowienia Rady Lenfell. To, co istniało przedtem, zostało zmiecione przez wojnę pomiędzy Strażnikami Magii a Panami z Malerris. - To wtedy powstał Stracony Kraj - powiedziała Glenin. - I pojawiły się Widmobestie. Uczyłam się o tym, jeszcze w domu... w Ambrai - poprawiła szybko. Chyba nawet nie zauważył pomyłki. - Stracona Wojna wyzwoliła straszliwe czary. Miliony ludzi wyginęło. Stracony Kraj był polem ostatniej bitwy, a gdy skończyła się bitwa, coś stało się z powietrzem i wodą. Zaraza szerzyła się w Lenfell, gdy niszczycielskie czary wyładowywały swój gniew na wszystkich, nawet na niewinnych dzieciach. Złe czary - powiedział cicho. - Noworodki przychodziły na świat ślepe, głuche, pozbawione kończyn. Niektóre wyglądały na zdrowe, nawet normalnie dorastały - ale potem umierały. Urwał. - Inne dzieci miały w sobie Złe Czary. - Jeśli Magowie doprowadzili do tego... - zadrżała. - Nie jestem pewna, czy chcę być jedną z nich. - To był potworny wypadek, Glenin. Czary same w sobie nie są złe, można tylko zrobić z nich zły użytek. Strażnicy i Panowie z Malerris próbowali zniszczyć się nawzajem, a czary, których użyli, okazały się zbyt potężne, i już nie mogli nad nimi zapanować
72
Glenin zamyśliła się. - Tato? Dlaczego czary nie zostały wtedy zakazane, a wszyscy Magowie zabici, tak jak Piąty Stan? - Często się nad tym zastanawiałem. Ale okazało się, że byli potrzebni... - Widmobestie - szepnęła. - Tak. Lecz przedtem ustanowiono status Krwi i Stany. Czego uczono cię w szkole na ten temat? - Po upływie pięciu Pokoleń niektóre rodziny zostały uznane za godne - wyrecytowała. - Ale zawsze myślałam, że to znaczy, iż byli bardziej potężni lub bogatsi niż inni, lub że mieli więcej przyjaciół u dworu, czy coś w tym rodzaju. - A znaczy to naprawdę - powiedział ponuro — że rodziny, u których w ciągu pięciu Pokoleń nie ujawniły się żadne ułomności, zostały uznane za wolne od skazy. Najlepsi, w których żyłach płynęła czysta krew, gromadzili ziemię i bogactwa, sprzedając na mężów swoich synów Stanom, czasem sprzedawano nawet młodsze córki. Ceny były horrendalne, ale za to w następnym Pokoleniu należało się już do Rodu Krwi. Stany - wyjaśniał dalej - ustanowiono wedle liczby defektów na sto urodzin w owym piątym, wzorcowym Pokoleniu. Rodzinom, w których było ich więcej niż cztery, zabroniono posiadania potomstwa. Ale oczywiście je mieli, a ich dzieci wychowywały się wraz z dziećmi przychylnych im wyższych Stanów. Nikt z Piątego Stanu nie został tak po prostu zabity, lecz po upływie kilku Pokoleń wszyscy wymarli, a ich nazwiska zapomniano. Niektóre z tych rodów były bardzo potężne przed Straconą Wojną i Mrocznym Stuleciem. Ale wszystko się zmieniło, Glenin. Wszystko. - To chyba bardzo niesprawiedliwe - oświadczyła Glenin. - Niesprawiedliwe, nieludzkie - i rozpaczliwe. - Potrząsnął głową. - Potem podobno żałowali swego okrucieństwa. - Lecz jeśli Złe Czary ogarnęły cały świat... - Tak. Ten sposób uchodził z pewnością za wyjątkowo humanitarny. Mogli przecież od razu zabić wszystkie kalekie dzieci. - Westchnął przeciągle i dokończył. - Tak. czy inaczej, było to bardzo dawno temu. Dzieci nie rodzą się już zdeformowane ani chore. Najpoważniejsza obecnie przypadłość, o jakiej słyszałem, to krótkowzroczność w niektórych rodzinach.
73
To tłumaczyło widocznego zeza u Lenny Ellevit. Glenin skinęła głową. - Lecz jeśli nikt już nie rodzi się kaleką, dlaczego ciągle są rody Krwi i Stany? - Spójrz na to z punktu widzenia rodów Krwi. Gdyby nie było Stanów, jaką wartość przedstawiałyby kontrakty małżeńskie ich córek i synów? Dlatego właśnie niektóre rody starają się uzyskać status Krwi. A gdyby wszystkie zostały wywyższone, powstałaby silna grupa, zainteresowana w utrzymaniu tego systemu. - Odchrząknął. - Prawdę mówiąc, Glensha, Pierwsza w Radzie złożyła propozycję także i mnie. - Więc znów byłabym prawdziwą Pierwszą Córką Krwi! wykrzyknęła bez zastanowienia. Ojciec zmarszczył brwi. - Zawsze nią będziesz. - Tak, wiem... Przepraszam, nie miałam na myśli... - Rozumiem, kochanie. Pochodzimy z dobrego rodu, choć zalicza się tylko do Pierwszego Stanu. Jestem jedynym dzieckiem ostatniego Feirana. A ponieważ nosisz teraz moje nazwisko, a nie nazwisko matki, spotkasz się z pogardą ze strony osób Krwi... tak jak i ja - ponieważ wiele Pokoleń temu jedno dziecko Feiranów na sto urodziło się ułomne. - To nie w porządku! - krzyknęła Glenin. Zastanawiała się jednak gorączkowo, co mają z tym wszystkim wspólnego jej magiczne zdolności, które w dodatku musi ukrywać, a także owe straszne czasy, których nadejście wieszczy ojciec. - Twoja babka stanowczo się sprzeciwiła małżeństwu twojej matki ze mną - ciągnął z goryczą. - Splugawienie świętej Krwi Ambrai! A przecież właśnie to nazwisko nosiłyby nasze dzieci i ja sam, moje zaś zginęłoby wraz ze mną, tak samo zapomniane, jak nazwiska Piątego Stanu. Ale ona by wiedziała - tak mówiła - ona, wielka Allynis Ambrai, której Krwi nie zatruły związki z żadnym ze Stanów od trzydziestu Pokoleń! Glenin poruszyła się lekko, gdy tulił ją w ramionach. Wzdrygnął się, jakby zupełnie zapomniał o jej istnieniu. Potem znów się uśmiechnął, choć jego uśmiech bardziej przypominał grymas cierpienia. - Nosisz moje nazwisko, Glensha, ponieważ w świecie, który mam zamiar dla ciebie stworzyć, nie będzie więcej Krwi
74
i Stanów. Nie będzie niesprawiedliwości ani pogardy. Tylko Magowie, którzy zajmą należne im miejsca przy Wielkich Krosnach. Roześmiał się cicho, widząc jej zmieszanie. Nie pamiętała, kiedy śmiał się ostatnio, było to w każdym razie na długo przed opuszczeniem Ambrai. Przyszło jej nagle do głowy, że powodem rozwodu mogła być właśnie jego przynależność do Pierwszego Stanu, ale szybko odrzuciła to przypuszczenie. Nie mogła tam myśleć o matce. Ale o babce - tak. - To zbyt długa historia, aby opowiadać ją z pustym żołądkiem - powiedział, wciąż tuląc ją do siebie. - Na razie powiem ci tylko tyle: zanim ty i ja, i inni, którzy czują podobnie, zdołamy osiągnąć to, co jest nam przeznaczone, wszyscy powinni myśleć, że Magów już nie ma. Czary są zbyt potężne i zbyt niebezpieczne, by pozostawiać je w rękach partaczy i profanów. Pomyśl o świecie jak o Wielkich Krosnach, Glenin, i wyobraź sobie, że jesteś jednym z tkaczy. - Dlatego, że mam w sobie czary? - Dlatego, że masz w sobie czary - przytaknął. - Jakiekolwiek nosisz nazwisko, zawsze będziesz Pierwszą Córką Auvry'ego Feirana. Wrócili do stołu, gdzie właśnie dopalała się świeca. W milczeniu jedli wystygłą kolację.
2
Stało się tak, jak powiedział tamtego wieczoru. Pewnej wietrznej zimowej nocy, w roku 955, równo tydzień po jej pierwszym Kobiecym Krwawieniu, okno w sypialni Glenin otworzyło się nagle. Było bardzo zimno, więc tylko otuliła się szczelnie kołdrą i zapragnęła gorąco, by okiennice zatrzasnęły się same. I tak właśnie się stało - zwarły się tak ściśle, że następnego dnia służący nie mógł ich otworzyć. Ale Glenin mogła. Radosne uniesienie płynące z doznania własnej magicznej mocy psuł tylko fakt, że choć stała się kobietą, nie obchodziła tego wydarzenia tak uroczyście, jak inne dziewczęta. Nie miała matki, ciotki ani babki, która rozesłałaby zaproszenia na jej Dzień Urodzin (skończyła dwanaście lat) i przedstawiła ją zebranym gościom jako dorosłą kobietę. Nie było prezentów, nie było listów z gratulacjami, nie było też pęków cieplarnianych kwiatów - tylko Elsvet Doyannis wręczyła jej zwykły bukiet, Pierwsza w Radzie przysłała złote kolczyki, a koleżanki z klasy złożyły życzenia. Przyjęcie na cześć Elsvet podczas Pierwszego Mrozu wypadło wspaniale, jak przystało na tak znakomitą Krew. Avira Anniyas, która nie mogła przybyć osobiście, dostarczyła wspaniały prezent - srebrne kolczyki. Dwustu trzydziestu gości jadło i tańczyło w wielkiej sali, oświetlonej blaskiem pochodni i przystrojonej w błękit i zieleń Krwi Doyannis oraz girlandy z kwiatów. Ponieważ zbliżał się dzień św. Tirreiz Zapobiegliwej, pamiątkowe prezenty dla gości symbolizowały
76
moc patronki kupców i bankierów: były to pokaźnych rozmiarów skórzane sakiewki, ozdobione złotym godłem Doyannis, a w każdej pobrzękiwały złote dubłony. Głenin uznała tę manifestację hojności za prostacką i przekazała pieniądze na Fundusz Dobroczynny dla Sierot z Ambrai. To, że cztery lata wcześniej Auvry Feiran osobiście przyczynił się do powiększenia liczby owych sierot, nie martwił jej ani trochę, nie była też szczególnie poruszona nędznymi warunkami ich życia. Jako ofiarodawczyni zaczęła otrzymywać kopię rocznego raportu finansowego. Była to zajmująca lektura. Elsvet bardzo hucznie obchodziła swoją dopiero co osiągniętą kobiecość (choć, zdaniem Glenin, nie stała się ani trochę bardziej dorosła), Glenin zaś bardzo skromnie (tylko z ojcem) uczciła swe dopiero co ujawnione zdolności. Nie pfzejęła się bynajmniej, że nie wolno jej dzielić z nikim tego wyjątkowego święta. Uwielbiała tajemnice, a ta była szczególna. Większość ludzi obierała sobie za patronów dwóch świętych. Jeden (dzień narodzin przypadał na patronat owego świętego), czuwał nad nimi stale, drugi, którego imię nosili, kształtował ich charakter. (Nikomu nie nadawano imienia na cześć Kiya Niedbałego, choć ten, kto przyszedł na świat w czasie Żniw, mógł mieć nadzieję, że zrobi karierę prawniczą lub przynajmniej uniknie kłopotów w tej dziedzinie.) Niektóre matki, chcąc zapewnić dziecku szczególną opiekę, nazywały je na cześć patrona Dnia Urodzin. Pech prześladował urodzonych w czasie Równonocy lub Przesilenia, ponieważ te tygodnie nie miały swoich świętych. Nad kobietami czuwał jeszcze jeden święty, odpowiedzialny za pierwsze Kobiece Krwawienie. Zatem dziewczynka urodzona w tygodniu Velireona, nazwana na cześć Delilah, która stała się kobietą w tygodniu Alilen, mogła liczyć ńa opiekę Obrońcy, Tancerki i Poszukiwaczki do końca swego życia. Glenin otrzymała imię po św. Gelenis. Jej Kobiece Krwawienie pojawiło się podczas Luny Tkaczy, co oznaczało specjalne względy Chevasto. Urodziła się natomiast dokładnie w dniu tegoż świętego w 942 roku. Nie dla niej więc dostatnie życie, jakie Stanie się udziałem Elsvet za sprawą św. Tirreiz Zapobiegliwej, ani zdrowie, którego - zgodnie z oczekiwaniem rodziny - użyczy delikatnej Velennie z Krwi Gre-
77
nirian troska św. Feleris Uzdrowicielki. Nad nią czuwała św. Gelenis Pierwsza Córka, a podwójna oznaka przychylności Tkacza zapewni jej z pewnością poczesne miejsce przy Krosnach. Teraz rozumiała o wiele więcej niż w chwili, gdy po raz pierwszy przybyła na Dwór Ryka. Było to zaledwie pięć lat temu, choć wydawało się jej, że minęło o wiele więcej czasu. Ojciec darzył ją rosnącym zaufaniem; wyjaśniał jej kolejne posunięcia ^Anniyas w Radzie i wpływ, jaki wywierają na postęp prac przy Krosnach. Pozwalał jej czytać tajemne księgi, które dawno temu sam dostał od swego nauczyciela, bezimiennego Strażnika Magii. Często musiała gryźć się w język, gdy na lekcjach omawiano minione wydarzenia zgodnie z oficjalną wersją, ocenzurowaną przez Radę, bo w większości były to kłamstwa. Wiedziała na przykład, że choć historia obarczała winą na równi Strażników Magii i Panów z Malerris, to tylko ci ostatni ponosili odpowiedzialność za rozpętanie Straconej Wojny. Glenin czytała dzieło, w którym przytoczono słowa Maga-Dziekana, ubolewającego nad tym, do czego doprowadził on sam i jego Strażnicy. Oby kidzie z Lenfell potrafili nam wybaczyć. My nigdy nie wybaczymy naszej szalonej wiary, że użycie magicznej potęgi może przynieść inny skutek niż tylko niedolę i cierpienie. To stało się z naszej winy i nigdy jej nie odkupimy. Przysięgę wierności winniśmy odtąd składać nie sobie samym, lecz tym, których tak ciężko zawiedliśmy. Glenin nie znalazła w książkach odpowiedzi na pytanie, dlaczego czary nie zostały zakazane, a Magowie pozostawieni przy życiu. Domyśliła się w końcu, że Mroczne Stulecie, które nadeszło po Straconej Wojnie, było tak straszne, że tylko Magowie mogli uratować nędzne szczątki ludzkiej cywilizacji. A po inwazji Widmobestii... cóż, nic dziwnego, że pozwolono na ponowne użycie mocy tym, którzy tę moc posiedli. Bardzo wcześnie mogła się przekonać, że na ludziach mądrych i utalentowanych ciąży obowiązek ubiegania się o wysokie urzędy. To zaś, że Auvry'emu Feiranowi nie wolno
78
było piastować ważnych stanowisk, stało się przyczyną jego rozwodu. Teło, brat Pani Allynis, od roku 931 aż do 948, kiedy umarł w wieku pięćdziesięciu lat, piastował urząd Kanclerza Ambraishiru. Było to jedyne stanowisko w całym Lenieli, które zawsze obejmował mężczyzna: ojciec, wuj, brat, syn lub mąż rządzącej. Gdy zatem Maichen Ambrai wzięła ślub, oczekiwano powszechnie, że to właśnie jej mąż zostanie teraz Kanclerzem. Maichen Ambrai wybrała jednak adepta Magii i tu pojawiła się trudność nie do przezwyciężenia. Strażnicy Magii nie mogli sprawować urzędów publicznych. To prawo było niemal tak stare i równie bezwzględnie przestrzegane jak nakaz, że Dziekan musi przeżyć, bez względu na okoliczności. Rządy powinny być wolne od Magii a Magowie - od rządowego nadzoru. Reguła ta miała szczególne znaczenie w Ambrai, gdzie mieściła się Akademia. Czasem rządząca i Dziekan nienawidzili się nawzajem, czasem (jak w przypadku Allynis Ambrai i Leninor Garvedian) zawiązywała się między nimi więź osobistej przyjaźni. Niezależnie jednak od tego, czy ich interesy były zbieżne, czy też wyraźnie sprzeczne, każda Pierwsza Córka Krwi Ambrai i każdy Mag-Dziekan starannie unikali nawet pozorów ingerowania w swoje kompetencje. Maichen Ambrai wzięła za męża człowieka, którym pogardzała jej matka, ponieważ pochodził z Pierwszego Stanu i ponieważ nie był Dyplomowanym Magiem - i to były powody, które uniemożliwiały mu objęcie urzędu Kanclerza. Gdy niespodziewanie zmarł Teło Ambrai, wszystkie żale Pani Allynis - osłodzone trochę przyjściem na świat dwóch wspaniałych wnuczek - odżyły na nowo. Potrzebowała Kanclerza, a Auvry Feiran nie mógł objąć tego stanowiska. Jej mąż, Gerrin Ostin, nie miał ani przygotowania, ani uzdolnień, ani skłonności do pełnienia służby publicznej. Był idealnym mężem: troszczył się o dom i zapewniał swojej Pani rodzinne ciepło i szczęście. Drżał na samą myśl, że miałby pomagać Allynis w rządzeniu całą prowincją. A ponieważ nie poślubiła go z myślą, że obejmie kiedyś Kanclerstwo, kochała go takim, jakim był, i ceniła jego talenty, które pozwalały jej poświęcić się bez reszty własnym obowiązkom - nie miała zamiaru martwić go podobną propozycją. 79
Był jeszcze jeden kandydat: imiennik Gerrina Ostina, syn Tela i Gorynny Desse. Jako siostrzeniec Allynis i mąż Tamy Alvassy (inny wielki ród z Ambraishiru), Gerrin Desse miał doskonałe związki Krwi. Okazał również niemałą zręczność polityczną, pomagając swemu ojcu ulepszyć przepisy podatkowe. W ten sposób zyskał poparcie trzech skłóconych regionów: rybackiego wybrzeża, rolniczego centrum i słabo zagospodarowanego pogórza. Lecz w 948 roku Gerrin Desse miał zaledwie dwadzieścia dwa lata, i pod opieką dwójkę małych dzieci. A jego ukochanym wujem był Gorynel Desse: Rycerz Strażników Magii, Mistrz Miecza i najbardziej potężny Mag od dwunastu Pokoleń. Zrozpaczona Pani Allynis zwróciła się do Jeymian Renne, której mąż, Toliner Alvassy, był wujem Tamy. Toliner sprawował urząd Komisarza w Neele, posiadał zatem odpowiednią wiedzę i doświadczenie. Rody Ambrai i Alvassy wielokrotnie w przeszłości zawierały między sobą związki małżeńskie, Toliner należał więc właściwie do rodziny. Lecz gdy ożenił się z piękną i tajemniczą Jeymian Renne, której Krew władała prawie połową Brogdenguardu, wypowiedział posłuszeństwo Ambraishirowi. Rozwód był warunkiem jego powrotu do rodzinnej prowincji. Pani Jeymian zgodziłaby się nawet na fikcyjny rozwód, ale Toliner, szczęśliwy i w małżeństwie, i na zajmowanym stanowisku, kategorycznie odmówił. Minął rok, potem następny, a Pani Allynis wciąż nie miała Kanclerza. Ironia polegała na tym, że Auvry Feiran doskonale nadawał się na ten urząd. Jego nieoficjalne misje do innych Shirów, a nawet na Dwór Ryka, kończyły się zawsze wspaniałymi sukcesami. Był sprytny, inteligentny, bardzo przystojny, czarujący w kontaktach osobistych, umiał się znaleźć w towarzystwie, potrafił wytrwale i zręcznie realizować plany Pani Allynis. Był dumny i ambitny, ale, choć dobiegał czterdziestki, niewiele jak dotąd osiągnął - ani dzięki sumiennemu wypełnianiu obowiązków, ani dzięki talentowi Maga. Został wyszkolony w Akademii i nie mógł zostać Kanclerzem; opuścił Akademię ze stopniem ucznia i nigdy nie został Dyplomowanym Strażnikiem Magii. A ponieważ Pani Allynis przez siedemnaście lat miała u swego boku własnego brata, któremu bezgranicznie ufała,
80
nie mog^a takim samym zaufaniem obdarzyć zięcia, choć doskonale nadawał się na urząd Kanclerza. To było niesprawiedliwe. Glenin nie skończyła jeszcze sześciu lat, gdy umarł Telo Ambrai, i przez następne dwa lata obserwowała, jak stosunki między jej ojcem i babką ustawicznie się psują, aż w końcu prawie przestali ze sobą rozmawiać. Glenin dobrze wiedziała, kto ma rację, i nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego jej matka wciąż nie może się zdecydować, po czyjej stanąć stronie. Była ukochanym dzieckiem uwielbianego ojca, a on zostaj; poniżony. Narastała w niej dość. Później pojęła, że ojciec znaczy zbyt wiele, by można go było bezkarnie upokarzać jak zwykłego niewolnika. Był silny, mądry, sprytny; był Magiem i mężem Pierwszej Córki Krwi Ambrai. Większości mężczyzn wystarczyłoby w zupełności już tylko to ostatnie. Lecz Auvry Feiran nie zaliczał się do stada pospolitych samców, poddających się władzy matek, sióstr, Pierwszych Córek ich rodów, własnych córek i żon. Mężczyźni, piastujący wysokie urzędy w handlowych sieciach, oplatających gęsto całe Lenieli, sprzedawcy w wiejskich sklepikach, zarządcy majątków ziemskich, czy też czegokolwiek innego, zawsze zajmowali swoje stanowiska z przyzwolenia kobiet i za wszystko byli przed nimi odpowiedzialni. Życiem i ambicjami Auvry'a Feirana kierowały dwie kobiety. Mag-Dziekan, Leninor Garvedian, zabroniła mu nawet myśleć o kanclerstwie. Pani Allynis gorąco przyklasnęła tym słowom, utwierdzały ją bowiem w j ą własnym przekonaniu, by nie powierzać żadnej władzy niegodnemu mężowi swej córki. Obie zapłaciły za to wysoką cenę: straciły Auvry'ego Feirana i jego talent. Tego dnia, gdy rozeszła się wieść, że Ambrai przestało istnieć jako miasto, jako potęga i jako ród, Glenin zastanawiała się, czy jej despotyczna babka złorzeczyła, czy też płakała w chwili swojej śmierci. Pewnie i jedno, i drugie. Zdarzyło się to w roku 951, pierwszego lata po przyjeździe na Dwór Ryka. Pewnej nocy ojciec wszedł do pokoju Glenin bardzo późno. Na wpół się obudziła, gdy wyszeptał jej imię i pogładził ją delikatnie po policzku, jak miał zwyczaj to robić, odkąd sięgała pamięcią. Potem odjechał. Przy śniadaniu służą6 - Ruiny Ambrai
81
cy wręczył jej list. Była tak zdziwiona, że zapomniała odprawić posłańca, nim złamała zieloną woskową pieczęć. Wybacz, że nie pożegnałem się, jak należy. Rada poleciła mi udać się do Ambrai. Wyjeżdżam tej nocy. Wrócę, gdy tylko załatwiona zostanie sprawa Dziekana. Nie sądzę, by trwało to długo. Pozostań w zdrowiu, Pierwsza Córko, pamiętaj, że Cię kocham i dołożę wszelkich starań, byś była tak samo dumna ze mnie, jak ja jestem dumny z ciebie. „Sprawa Dziekana" była poważna i ściśle związana z rozwodem. Jesienią 950 roku Rada zaproponowała, by Strażnicy Magii i Panowie z Malerris sprawowali urzędy, które odpowiadają ich zdolnościom i które władze zechcą im powierzyć. Nikt nie miał wątpliwości, co się za tym kryje. Anniyas życzyła sobie, by jej nowy przyjaciel Auvry Feiran został Kanclerzem Ambrai. Lecz Feiran był Strażnikiem Magii choć w istocie zaledwie Uczniem - a Strażnicy Magii nie obejmowali stanowisk publicznych. Magowie-Rycerze nie kierowali szkoleniem Gwardii Rady, ani Straży Miejskiej, Magowie-Uzdrowiciele nie byli lekarzami w szpitalach, należących do Rady lub Shiru, Magowie-Uczeni nie obejmowali katedr uniwersyteckich. Żaden Mag nie mógł pełnić jakiejkolwiek służby publicznej. To samo dotyczyło Panów z Malerris, którzy w dodatku od dawien dawna trzymali się swego Seinshiru, a poza tym było ich o wiele mniej. Wiedziano powszechnie, że Feiran miał odegrać w planach Aviry Anniyas rolę klina, wbitego w twardą skałę. Anniyas potrzebowała Magów w swoim rządzie. Pani Allynis stanowczo się sprzeciwiła, za Ambraishirem opowiedziało się siedem innych prowincji, a trzy dalsze wkrótce do nich dołączyły. Allynis grzmiącym głosem przedstawiła swoje powody rodzinie i w ogóle każdemu, kto miał okazję ją słyszeć w Zgromadzeniu, niepomna na nieśmiałe protesty własnej córki i zaciętą determinację jej męża. Nim zaczęło się Palenie Świec, Rada wycofała swoją propozycję. Auvry Feiran nie został Kanclerzem. Allynis i Dziekan gratulowały sobie nawzajem. Glenin doskonale
82
pamiętała, jak babka wybuchnęła śmiechem, a następnie oznajmiła Maichen coś bardzo dziwnego: „Przykro mi, jeśli ten incydent sprawił ci ból, córko, lecz Dziekan jest zdania, że w ten sposób niczego nie osiągniemy. Utrzymamy dotychczasowe zasady. Powiedz mu to". Glenin nie miała wtedy nawet ośmiu lat i nie mogła wiedzieć, że jej rodzice, babka i Dziekan są w zmowie. Zrozumiała natomiast, że posunięcie Rady było nader przejrzyste i że Rada zbyt łatwo dała za wygraną. Przypominała sobie doskonale, jak sama zażądała kiedyś nowej lalki Sarry, a gdy spotkała się z odmową, poprosiła o coś, czego naprawdę chciała: własnego kucyka. I dziadek Gerrin poczuł się zobowiązany, by go jej dać. Wczesną zimą 950 roku Glenin czekała, kiedy Avira Anniyas wyjawi, czego naprawdę chce. Wiedziała, że Rada, podobnie jak wtedy dziadek, poczuje się zobowiązana. Niebawem Rada zaproponowała sporządzenie spisu wszystkich Strażników Magii i Panów z Malerris oraz zbadanie ich potomstwa pod względem zdolności magicznych. Wszyscy ' mieli otrzymać nowe krążki identyfikacyjne, bez barw rodowych i (lub) herbów - miało je zastąpić nowe oznaczenie: Magiczny. Wedle Rady, osoby takie były zbyt cenne dla Lenfell, by mogły pozostać anonimowe. Każda z nich zostałaby później przeszkolona przez Strażników Magii lub Malerj-yjczyków, wedle własnego uznania. Panią Allynis ogarnęło przerażenie. Doskonale wiedziała, że jeśli ta idea stanie się prawem, to może się zdarzyć, że jej wnuki nie będą mogły rządzić Shirem, którym jej rodzina władała od trzydziestu pokoleń. Gdyby Glenin i Sarra wykazały cechy magiczne, to oznaczałoby koniec Krwi Ambrai, nieskażonej od czasów ósmego Cenzusu. Oto wspaniała zemsta Anniyas - i Auvry'ego Feirana. Ale nie powiedziała mu tego wprost. Wciąż jeszcze liczyła się z uczuciami swojej córki. Pewnego popołudnia, gdy Glenin wybierała się właśnie na lekcję jazdy konnej, tuż obok niej, omal nie przewracając jej na ziemię, przebiegła Dziekan - owładnięta furią, z dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza. Glenin ze zdumienia otworzyła szeroko usta; nigdy dotąd zapalczywa Dziekan nie wkroczyła na Ośmiokątny Dziedziniec uzbrojona, a co dopiero w takim stanie.
83
Leninor Garvedian nie była po prostu wściekła, była przerażona. Anniyas właśnie oświadczyła, że jeśli Magowie nie będą służyć rządowi, wówczas rząd przejmie kontrolę nad Strażnikami Magii. Nie do pomyślenia. Nie do przyjęcia. I jeśli nie zareaguje szybko - nie do powstrzymania. Tak więc Magowie stali się teraz naprawdę ważni. Ale dotąd żaden z nich nie musiał zostawać Strażnikiem lub Panem. Niektórzy nawet nie wiedzieli o swoich magicznych talentach, bowiem czary objawiały się z różną mocą, i nikt nie potrafił z nich korzystać bez wcześniejszego przeszkolenia. Jedni życzyli sobie, by nauczono ich tylko rzeczy podstawowych, i rezygnowali, gdy dowiedzieli się, że mogą mieć albo wszystko, albo nic; inni, bojąc się własnych czarów, prosili 0 nałożenie na nich Zakazu. Dziekan żałowała straconych możliwości, ale nie wydała zezwolenia na przymusowe szkolenie opornych. Wiedziała również, że Anniyas chce oddzielić Magów od ich rodzin, i w ten sposób sprawić, by byli lojalni przede wszystkim wobec innych Magów. A to naruszyłoby najtrwalsze podstawy stosunków społecznych w Lenfell. Shiry stanowiły tylko jednostki administracyjne; prawdziwa wierność dotyczyła przede wszystkim rodzin. Kobieta winna być posłuszna przede wszystkim własnej rodzinie, potem rodzinie ojca, a na końcu męża. W przypadku mężczyzny jego własną rodzinę zastępowała ta, w którą się wżenił. Niemal każdy ród, dzięki własnej sieci handlowej, powiązany był ze wszystkimi piętnastoma prowincjami. Ród Fenne z Shellinkroth mógł w Zgromadzeniu przemawiać ostro w obronie Bleynbradden, nawet jeśli Shellinkroth nic na tym nie zyskiwał, a czasem wręcz szkodził własnym interesom, oddając głos na korzyść Bleynbradden. Liczył się ród i sieć Fenne - pokrewieństwo i ekonomia. Ta sieć miała powiązania ze wszystkimi innymi sieciami, należącymi do rodów Krwi 1 Stanów, i w taki właśnie sposób świat tworzył jedną całość. W całym tym systemie Magowie stanowili wysepki niezależności wśród przenikających się wzajemnie sieci. Śluby posłuszeństwa składali nie Strażnikom czy Magii, ale całemu Lenfell. Ich naznaczenie i wyodrębnienie, jak proponowała Rada, podałoby w wątpliwość wartość tej przysięgi, a rodziny przestałyby im ufać.
84
W perspektywie możliwe było zatem całkowite wyizolowanie Magów od reszty społeczeństwa - i Dziekan miała pewność, że tak właśnie się stanie. Panom z Malerris nie sprawiało to większej różnicy, i tak trzymali się swojej wyspy na archipelagu Seinsbir, lecz Dziekan wiedziała, że jej Strażnicy odgadną prawdziwe zamiary. A to z kolei stało w zupełnej sprzeczności z ich zasadami, powołaniem i samą ich naturą. Dziesiątego dnia Pierwszego Mrozu Dziekan przedstawiła Radzie swoje zastrzeżenia, użyła w dodatku takich słów, że nawet ci, którzy byli po jej stronie, pobledli. Ostrzegła, że prędzej spali publicznie swój uniform Dziekana i stopi urzędowe pieczęcie, niż pozwoli, by rząd ingerował w sprawy Strażników Magii - lub Panów z Malerris. Przybyła na Dwór Ryka, posługując się ostentacyjnie Drabiną, przemawiała, trzymając w ręku Magiczną Kulę, która rejestrowała każde jej słowo, i jeszcze tego wieczoru wróciła do Akademii, używając tej samej Drabiny. Następnego dnia spotkała się z Allynis Ambrai, by zaplanować następne posunięcie. Na nic się to nie zdało. W dniu św. Rilli, pierwszym dniu Przylotu Zięby, i zaledwie w dwadzieścia osiem godzin po opuszczeniu Dworu Ryka, Dziekan Leninor Garvedian została aresztowana w Ambrai przez Gwardię Rady i oskarżona o zdradę stanu: ingerowanie Strażnika Magii w sprawy rządu było nielegalne, tak w myśl Statutów Lenfell, jak i Kodeksu Magów. Było w tym wiele ironii, którą dostrzegła nawet Glenin ~ szczególnie, kiedy Pani Allynis rozwodziła się nad tą kwestią do późnej nocy, tak że świeca na stole wypaliła się niemal do końca. „Dlaczego nikt nie miał na tyle rozsądku, by zapisać prawo, zabraniające Radzie wtrącać się w sprawy Magów?" - wołała ze złością, a Glenin uśmiechnęła się ukradkiem. Anniyas prosiła o lalkę, a dostała swojego konia. Wyrok złagodzono i Dziekan nie mogła jedynie opuszczać terenu Akademii. W Dniu Widm, ostatnim dniu roku, ojciec Glenin wrócił z Dworu Ryka do Ambrai. Pani Allynis odmówiła mu miejsca przy swoim stole. Glenin rozważała przez chwilę, czy nie okazać babce jawnego nieposłuszeństwa i odmówić pokazania się tam, gdzie nie wpuszczono jej ojca, jednak nikt z rodziny nie zdołał skutecznie przeciwstawić się Allynis od czasu, gdy Maichen Ambrai poślubiła Auvry'ego Feirana. Zastanawiała się nawet, czy nie udać choroby, lecz
85
po namyśle stwierdziła, że bardziej pomoże ojcu, jeśli wysłucha tego, co babka ma do powiedzenia. Babka milczała - tak samo postąpili Panowie z Malerris i tak też powinna była postąpić Dziekan Garvedian. Pierwsze cztery kolacje w nowym roku upłynęły w atmosferze pełnej napięcia ciszy. Owo milczenie kompensowały nieustające kłótnie rodziców. Jej wytworna, uprzejma matka, jej opanowany, łagodny ojciec - skakali sobie do oczu w dzień i w nocy, a cały świat Glenin rozpadał się na kawałki. A potem Glenin wraz z ojcem wyjechali z Ambrai. On wrócił tam latem 951 roku. Ósmego dnia tygodnia Długiego Słońca Mag-Dziekan uznana została winną zdrady stanu. Dwadzieścia pięć tysięcy Ambrajczyków pomaszerowało pod Dom Rady na znak protestu. Leninor Garvedian urodziła się w tym mieście, była jedną z nich. Mówiono, że werdykt zdumiał ją, podobnie jak zdumiał Panią Allynis, ale tylko w połowie tak rozwścieczył. Połączone apele ich obu do mieszkańców miasta zapobiegły poważniejszym rozruchom. Sędziowie zamknęli się w swoich pokojach i nie opuszczali ich przez całe trzy dni. W porze Rozkwitania Pąków powrócił spokój. Do Rady wniesiono apelację, całe Ambrai szemrało z oburzenia, a Glenin - na Dwór Ryka wieści dochodziły szybko - zastanawiała się tylko, czy babka czasem nie żałuje teraz gorzko, że nie uczyniła Auvry'ego Feirana swoim Kanclerzem. Luna Żeglarzy była wspaniałym świętem pełni księżyca, obchodzonym na CZBŚĆ ŚW. Tamasa Kartografa. Rankiem, wśród hucznych wiwatów, odbyły się na jeziorze wyścigi żaglówek, a następnie Dwór Ryka zebrał się na placu musztry, gdzie urządzono przyjęcie, statek zaś, który w minionym roku odbył najdłuższą podróż, otrzymał Srebrną Kotwicę. Zwyciężył okręt Doyannis, a Elsvet była tym tak przejęta, że nie mogła jeść. Glenin, zaproszona do rodzinnego stołu koleżanki, znosiła jej podniecenie z nadzwyczajną, jak uważała, cierpliwością. Zanim jednak podano słodycze, przeprosiła i poszła porozmawiać z ojcem. Siedział z Radą - w samym końcu stołu, ale mimo wszystko wśród nich. Na jego widok Glenin przeszedł dreszcz dumy. Odziany w zieleń i czerń, był dziesięć razy przystojniejszy, dwadzieścia razy wspanialszy
86
i sto razy godniejszy niż którykolwiek z zasiadających przy tym stole. Posadził ją sobie na kolanach i razem jedli słodycze. Glenin ugryzła właśnie kawałek kotwicy z cukru, kiedy rozmowy nagle przycichły. - Bard Falundir! - szepnął ktoś przy stole Rady. - Ale on nigdy... - Czy Anniyas go widziała? - Ale Falundir nigdy... - W każdym razie nigdy od czasu tej satyry na temat jej zwycięstwa nad Wielkim Księciem... - Myślałem, że kazała ją skonfiskować. Nie ośmieli się chyba znów obrazić Pierwszej w Radzie. - To musi być nowa pieśń. Czy kiedykolwiek napisał coś na temat Tamasa? - Ale nie ma swojej lutni. - Ciii! Chyba zaraz zacznie! Bard odziany był w jasny błękit - z odkrytą głową i bosy. Glenin pospiesznie rozejrzała się wokół, by się zorientować, czy ktoś jeszcze to spostrzegł, poczuła ucisk w piersi. Tylko okryci żałobą chodzili boso. Zapadła cisza. Falundir stanął w odległości dziesięciu stóp od stołu Rady, dokładnie naprzeciw Anniyas. Pierwsza w Radzie uśmiechnęła się w uprzejmym oczekiwaniu. - „Ogród długiego słońca" - zapowiedział Bard i zaczął śpiewać. Pieśń nie dotyczyła Św. Tamasa, morza ani żeglarzy. Sama melodia wyciskała łzy z oczu. Pierwsza strofa opiewała cudowny, baśniowy ogród, łagodną słodycz przepięknych kwiatów i zielonych cieni, delikatną harmonię barw i zapachów, ożywczy chłód strumienia. W drugiej strofie pojawiły się groźne tony, źdźbła trawy zadrżały z przerażenia. Glenin wyczuła ogromne napięcie ojca. W trzeciej strofie wyjaśniło się, że zagrożeniem jest trucizna, która sączy się do strumienia, niszczy, a w końcu zabija ogród, tak jak dawna wojna zniszczyła Stracony Kraj. Po chwili nikt nie miał już wątpliwości - ogrodem jest Ambrai, zaś trucizną - Anniyas. Pierwsza w Radzie zerwała się na równe nogi, w jej dłoni błysnął nóż, dobyty z pochwy nabijanej drogimi kamieniami.
87
Falundir wciąż śpiewał - teraz w jego pieśni ożył Zamek Małerris. Glenin uświadomiła sobie nagle z niezachwianą pewnością, że Falundir musi zostać powstrzymany. Nie wolno mu łączyć Anniyas z Panami z Malerris. Nikt nie powinien wiedzieć. Pierwsza w Radzie wykonała szybki ruch nożem. Dwóch gwardzistów schwyciło Falundira pod ramiona i przywlokło przed jej oblicze. - Otrzymałeś już ostrzeżenie, Bardzie — powiedziała Anniyas drżącym z wściekłości głosem. Auvry Feiran wstał, trzymając Głenin w ramionach. Zaczął się szybko oddalać od stołu Rady. - To całe Lenfell potrzebuje ostrzeżenia - odparł Falundir. Glenin szarpała się, usiłując odwrócić się ponad ramieniem ojca. - Chcę... - Nie, Glenin. - To twoje ostatnie słowo, Bardzie? Tak, sądzę, że tak. Rado? Wasze głosy, natychmiast. Zanim Feiran zdążył odejść dostatecznie daleko, Glenin usłyszała pierwsze głosy, potwierdzające decyzję Anniyas. Potem rozległo się potężne westchnienie, gdy kilka tysięcy ludzi wstrzymało oddech. Gdy dowiedziała się później, co zrobiła Anniyas, rozpłakała się z żalu nad Bardem. Ale tylko trochę, i gdy nikt nie widział. Wiedziała, dlaczego musiało się tak stać. Tego wieczoru u Feirana pojawiła się niezwykła postać. Starzec, którego nigdy dotąd nie widziała - czarnoskóry, białowłosy, z oczami jak zielone płomienie - wszedł bez pukania i po prostu popatrzył na ojca Glenin. - Potrzebujesz mojej pomocy - powiedział Auvry. Starzec skinął głową. - To wyrówna wszystkie rachunki - ostrzegł Auvry. Dużo ryzykuję... - Ja też ryzykowałem. - Oczy starego człowieka spoczęły na Glenin; cofnęła się instynktownie. - I przegrałem. Ale jeszcze nie wszystko. - Sądzisz, że taki los czeka i mnie, prawda?
88
Wzruszenie okrytych czernią ramion. - Robisz to, co musisz. - To dotyczy nas wszystkich. - Urwał. - Drabina, tuż po północy. Upewnię się, czy jest bezpieczna i... - Nie. Teraz. - Niemożliwe. Starzec uczynił tylko jeden krok. Lecz wyglądało to tak, jakby chciał skoczyć Feiranowi do gardła. - Niech cię piekło pochłonie, on się wykrwawi na śmierć! - I tak go to czeka, jego dusza się wykrwawi. Dobrze o tym wiesz. - Znów się zawahał. - Jeśli to cokolwiek dla debie znaczy, nie pochwalam tego, co Anniyas... - To nic dla mnie nie znaczy. Ani dla Maichen. - Jak... jak ona się ma? I Sarra... - w jego głosie pojawiła się błagalna nuta; zazdrość ukłuła Glenin jak sopel lodu. Gorynelu, proszę, powiedz mi... - A jak, na Widmobestie, myślisz, że się mają? - warknął starzec. Nawet Pani Allynis nie odzywała się do Auvry'ego Feirar na z taką pogardą. A gdyby to zrobiła, Glenin była pewna, że ojdec nawet by nie drgnął. Lecz przed Gorynelem Desse cofnął się gwałtownie. I Glenin zdała sobie nagle sprawę, że ten najsłynniejszy z Magów-Rycerzy był kiedyś tajemnym nauczydelem jej ojca. - Glenin, zostań tu. Zaczekaj na mnie. . - Ojcze... - Nie. Później d wszystko wyjaśnię. Ale nigdy tego nie zrobił. Tego lata w Ambrai Pani Allynis przygotowywała się do obrony. Po ogłoszeniu wyroku i zamieszkach, jakie z tego powodu wybuchły, postawiła wokół Domu Rady swoją własną zbrojną Straż, by nikt nie miał dostępu do Dziekana przed zakończeniem rozprawy apelacyjnej. W zależnośd od indywidualnych przekonań, można to było rozumieć na dwa sposoby: jako udaremnienie Strażnikom próby odbida oskarżonej, nim Rada rozstrzygnie 0 jej winie lub niewinnośd, albo jako ochronę jej samej przed zamachem. Allynis zamknęła również wszystkie bramy 1 wszystkie przystanie rzeczne oraz zabroniła Magom opuszczać teren Akademii.
89
To zakłócenie normalnego życia - a zwłaszcza normalnego handlu - zostało przyjęte ze zrozumieniem przez niektórych i z irytacją przez większość. Znaleźli się i tacy, którzy nie zamierzali długo tego tolerować. System połączeń wszystkich sieci w Lenfell działał na korzyść Anniyas: nie można dopuścić do zachwiania całej gospodarki z powodu jednego krnąbrnego miasta. Aby podjąć stosowne kroki przeciwko Ambrai potrzebna była tylko skarga Rodu Krwi - w tym przypadku Doyannis, z ich rozległymi interesami zamorskimi. Wówczas, dla dobra Lenfell, Anniyas mogła zacząć działać. Posłała więc po Auvry'ego Feirana. Od początku tygodnia Łowów aż do Błędnych Ogni Glenin spała z listem ojca pod poduszką. Krwawe bitwy z użyciem czarów, które widziała w snach, sprawiały, że budziła się mokra od potu. Kiedy wreszcie wrócił, trzeciego dnia po Św. Caitiri, nie przypłynął na statku, lecz całkiem otwarcie - a nawet zuchwale - posłużył się Drabiną. Stawił się niezwłocznie przed Radą, poprosił o pozwolenie złożenia raportu i oznajmił, że Ambrai nie będzie już nikogo drażnić swoim uporem, bo Ambrai zostało zniszczone. Glenin nie sądziła, że tak mało ją to obejdzie. Już od dawna przestała tęsknić za matką i młodszą siostrą. Była najważniejszą osobą w życiu Auvry'ego Feirana i to jej wystarczało. Żałowała, że okoliczności zmusiły ojca do tak ostatecznych działań. Lecz gdyby mogła wybierać, wiedziała, że wybrałaby jego, a nie matkę - tak jak on wybrał ją, a nie Sarrę. Nikt nie znał losu Maichen Ambrai i jej młodszej córki, krążyły plotki, że jeszcze żyją... nie wiadomo tylko, gdzie. Ale to nie miało już znaczenia. Ambrai nie istniało. Akademia Magów, Dom Bardów, Szpital Uzdrowicieli były teraz garścią popiołu, zatłoczone przystanie runęły do rzeki, drewniane domy i kamienne budynki publiczne, place targowe, a nawet Dom Rady - wszystko to legło w gruzach. Podmiejskie dwory strawiły płomienie, pola uprawne zostały stratowane. Pozostali przy życiu mieszkańcy - dziesiąta część spośród ponad sześćdziesięciu tysięcy obywateli Ambrai - uciekli. Pani Allynis nie żyła, jej mąż - Gerrin Ostin - także. Tama Alvassy wraz z mężem Gerrinem Desse zostali zabici, a trójka ich
90
małych dzieci zniknęła, podobnie jak Maichen i Sarra. Dziekan nie żyła, a jej los podzieliło co najmniej tysiąc Strażników Magii - wśród nich, jak powiadano, nawet potężny Gorynel Desse. Gdy Glenin przypomniała sobie tego Starca i to, co mówił do ojca, skrzywiła się z mściwą satysfakcją. Martwiła się jednak o Ośmiokątny Dwór. Kochała ten ogromny pałac, który zdumiewał swym kanciastym kształtem w świecie zdominowanym przez formy koliste. Gdy miała sześć lat, Pani Allynis własnoręcznie sprawiła jej lanie za jazdę na kucyku po wspaniałej posadzce z czarnych i turkusowych płyt w sali audiencyjnej. Odczuła ulgę, kiedy usłyszała, że Ośmiokątny Dwór został oszczędzony na rozkaz Feirana. Zrobił to dla niej, nie miała wątpliwości. Któregoś dnia będzie mogła tam wrócić, zawładnąć pałacem i całym Ambrai, bo kiedyś będzie Panią czarów i zajmie miejsce przy Wielkich Krosnach. Zrobi to jako Pani Glenin Feiran. I będzie się śmiać, gdy Widmo babki Allynis zawyje z wściekłości w Martwym Białym Lesie. Po latach, kiedy wiedziała już wiele o Wielkich Krosnach i tkanej na nich materii życia, zrozumiała, że Allynis Ambrai była tylko nitką, przeznaczoną do odcięcia i wyrzucenia. Splątane nici, supły, przypadkowe barwy i motywy nie mogły psuć doskonałego wzoru. Babka popełniła fatalny błąd, gdy nie zgodziła się, by Auvry Feiran zajął należne mu miejsce Tkacza. Od tego wszystko się zaczęło. Mniej więcej to samo powiedziała, tylko w skrócie, swojej nie całkiem przyjaciółce Elsvet, gdy ta próbowała wyrazić jej swoje współczucie, a właściwie fałszywy żal, że wygórowane ambicje doprowadziły do zniszczenia domu Glenin. - Mój ojciec powinien zostać Kanclerzem, ale one mu nie pozwoliły - Mag-Dziekan i Pani Allynis. Silni i inteligentni ludzie muszą przewodzić, niezależnie od swego urodzenia. - Twój ojciec rzeczywiście zasłużył się Pierwszej w Radzie - powiedziała Elsvet. - Moja matka twierdzi, że na pewno należy do jakiejś nieznanej Krwi. - Co za głupota! - wykrzyknęła Glenin. - Wam się wydaje, że jeśli ktoś jest zręczny i mądry, to musi być jednym z was! - Ty jesteś jedną z nas - odparła Elsvet.
91
- Tylko przez przypadek urodzenia - tak samo jak ty! parsknęła Glenin. Za męstwo pod Ambrai, Auvry Feiran został podniesiony z Pierwszego Stanu do statusu Krwi. Inni, jak choćby osławiony Skrętacz Pelleris, kupowali swoje wyniesienie jak świecidełko na targu. Tym razem jednak, przyznawał zgodnie cały Dwór Ryka, awans był w pełni zasłużony. Gdy świętowano zwycięstwo nad Ambrai i triumf Auvry'ego Feirana, wszyscy zgodzili się bez najmniejszych wahań, że nikt, w kogo żyłach płynęłaby skażona krew, nie byłby w stanie odnieść takich sukcesów i zrobić tak wiele dla Lenfell.
Cztery i pół roku po upadku Ambrai, Glenin odkryła w sobie czary. Sześć tygodni później, podczas wiosennej Równonocy 956 roku, przybył nowy nauczyciel. Poprzedni - surowy maty człowieczek, posiadający ogromną wiedzę, ale za grosz cierpliwości, zamęczał ją nie kończącymi się wykładami i uciążliwymi ćwiczeniami. Poczuła ulgę, kiedy odszedł. Nowy nauczyciel był wysokim, dobrze zbudowanym młodym mężczyzną o ciemnej karnacji, mniej więcej dwudziestopięcioletnim. Był także przystojny, choć miał lekkiego zeza nie z powodu słabego wzroku, lecz na skutek rzucanych z nagła krzywych spojrzeń. Nazywał się Golonet Doriaz, a kiedy Auvry Feiran wprowadził go i odszedł do swoich zajęć, on sam przedstawił się jako wysłannik Panów z Malerris. - Mówię to, ponieważ liczę na twoją dyskrecję - ciągnął dalej głosem, który nigdy nie przestał jej fascynować, brzmiał jak żwir, sypiący się do metalowej kadzi lub pomruk lwa za aksamitną kotarą. - Będziemy dzielić się wieloma sekretami. Ale tylko ty i ja. - I mój ojciec - dodała. - Niewątpliwie tak - Doriaz splótł swe długie, cienkie palce. Glenin nie zauważyła żadnych pierścieni, a jego szaty i nakrycie głowy były uszyte z prostego szarego sukna. Aktualna moda na Dworze Ryka preferowała pstrokaciznę i przepych. Najwidoczniej Doriaz, podobnie jak ojciec Glenin, wyznawał zasadę, iż prawdziwą elegancją jest pro'stota. - Jest w końcu Magiem-Nowicjuszem.
93
1( - Już nie. No, niby tak, ale skoro Dziekan nie żyje... - A nowy jest głupi i nieudolny - t a k , wiem. Nadal jednak Auvry Feiran reprezentuje archaiczną tradycję, zupełnie inną niż ta, którą chcę ci przekazać. - Jego oczy, jasnobrązowe, prawie złote, wpatrywały się w nią bacznie. - Powiedz mi, proszę, jeśli chcesz mówić o wszystkim ojcu. Będę musiał dodać aneks do naszej umowy. - Och - urwała i zaczęła obrywać płatki róży w stojącym obok jej krzesła wazonie. - Czy te dwie tradycje tak bardzo się różnią, że jeśli ktokolwiek, nawet mój ojciec, pozna twoje nauki, to może być to niebezpieczne? - Ciekawe pytanie. Niebezpieczne dla kogo? Dla ciebie, dla niego, czy dla mnie? - Domni Doriazie - zaczęła, ale on potrząsnął głową. - Mów do mnie po prostu: Doriaz. Nie lubimy tytułu domni. Jakie to dziwne - pomyślała. Pierwszą Córkę zawsze nazywano Panią, jej męża Panem. Do wszystkich innych zwracano się domna lub domni; tytuły te przyznawano kiedyś za szczególne osiągnięcia na polu sztuki i nauki, obecnie jednak rozpanoszyły się wśród pospólstwa jak niesione wiatrem liście. - Doriazie, zatem - jeśli mogłoby to zagrozić komukolwiek, zatrzymam twoje nauki dla siebie. - Bardzo dobrze. Zaczniemy rano, domna Glenin. Zabraniał jej mówić do siebie domni, a sam nazywał ją domncp. Była Pierwszą Córką, więc albo „Pani Glenin", albo żadnego tytułu. Zdecydowała się jednak zaczekać, nauczy go dobrych manier, gdy będzie wiedziała, że on potrafi nauczyć ją prawdziwych czarów. - Dlaczego nie zacząć od razu? - uśmiechnęła się zachęcająco. - Powinnaś mieć dzień i noc na zastanowienie, czego chciałabyś się nauczyć. Glenin omal nie palnęła, że to bardzo wspaniałomyślnie z jego strony pozwolić jej decydować o własnej przyszłości, coś jej jednak mówiło, że w jego przypadku nie powinna pozwolić sobie na sarkazm. Każdego innego równie źle wychowanego mężczyznę kazałaby po prostu wyrzucić ze swoich komnat i zapowiedzieć mu, że wolno mu będzie wrócić dopiero wtedy, gdy nauczy się odpowiedniej uprzejmości
94
w stosunku do kobiet w ogóle, a wobec Pani Krwi w szczególności. Ale Pan z Malerris nie był zwyczajnym mężczyzną. Jednak... jeśli oni wszyscy są tacy... to w Zamku Malerris bardzo przydałaby się kobieta z umysłem ścisłym niczym podręcznik etykiety i z solidną rózgą z drzewa morelowego w ręku. Podniósł z krzesła swoje długie ciało. Większość mężczyzn poprawiłaby teraz surdut - gestem, który mógł być niezgrabny, ukradkowy, niedbały, umiarkowanie znaczący lub otwarcie lubieżny. Doriaz po prostu poruszył z gracją ramionami i cienki szary materiał wygładził się natychmiast od szyi aż po uda. Doceniła tę zręczną sztuczkę. - A'verro, domna Glenin. To pierwsza rzecz, której mam zamiar cię nauczyć. To znaczy „prawda". Niebawem, mam nadzieję, zaczniesz rozumieć jej znaczenie. Tej nocy zastanawiała się, czego oczekuje od życia. Czy, mówiąc dokładnie, od swoich czarów. Problem polegał na tym, że nie potrafiła jeszcze określić swojej potęgi, a ojciec ostrzegał ją przed eksperymentowaniem na własną rękę. W taki właśnie sposób, wyjaśnił jej z krzywym uśmiechem, sam popadł w kłopoty. Najważniejszą sprawą było zatem sprawdzenie własnych możliwości, a w tym pomoże jej Doriaz. Kiedy już będzie wiedziała, do czego jest zdolna, podejmie świadome decyzje. Jej nowy nauczyciel najwyraźniej oczekiwał jednak, że ona sama zdradzi mu swoje zamiary. Powiedzmy, jeden z zawodów? Nie interesowała się żadną dziedziną sztuki ani rzemiosła, nudziła ją nauka, nie widziała też powodu, by marnować talent na polu medycyny. Może prawo... ale w sądownictwie dochodziło się do ważnych stanowisk bardzo powoli. Tylko kariera wojskowa była dla niej zamknięta. Kobiety z rodów Krwi zbyt wiele znaczyły, by narażać ich życie w bitwach choć, jak pamiętała, ostatnie czasy nie obfitowały w konflikty zbrojne. W tym stuleciu jedyna większą akcja wojskowa w Lenieli podjęta została siedemnaście lat temu. Bitwa pod Domburron złamała pychę Jego Prześwietnej Wysokości Wielkiego Księcia Domburronshiru, dziedzica Wielkiej Księżnej Yellery Ganfallin, władcy Diamentowych Marchii (około pół miliona mil kwadratowych śniegu w bezkresnych górach południowego Lenfell). W roku 951 toczyły się oczywiście walki
95
w Ambrai, ale była to ekspedycja karna, nie wojna. Kobiety - Strażniczki Magii, mogły oczywiście obrać drogę Maga-Rycerza. Lecz Glenin nigdy nie zostanie Strażnikiem Magii. To kazało jej się zastanowić, dlaczego nigdy nie słyszała 0 „Paniach z Malerris". Z pewnością muszą być wśród nich kobiety. W żadnej prowincji, w żadnym mieście Lenfell naturalny porządek nie został na tyle zakłócony, by kobiety oddały władzę mężczyznom. Musi zapytać o to Doriaza, bo jeśli talent nie zapewnia kobiecie należnego jej uznania, Panowie z Malerris będą musieli obejść się bez niej. A jednak... oni byli Tkaczami przy Wielkich Krosnach, a nic na świecie nie miało dla Glenin większego sensu niż systematyczna i precyzyjna konkretna praca nad tkaniną. Cóż - osądzi i dokona wyboru, gdy będzie wiedziała więcej. Ciągle jeszcze pozostawał problem, jak prząść swoją własną nitkę. Kariera polityczna w Zgromadzeniu, a później miejsce w Radzie? Ale to oznaczało pracę z głupcami. Zdążyła już poznać wszystkich członków Rady, nie tyle osobiście, co przez ich powiązania z ojcem. Wszyscy, z wyjątkiem jednego lub dwóch, troszczyli się wyłącznie o prestiż 1 pozycję swoich rodów, sprawy publiczne niewiele ich obchodziły. Glenin zadumała się nagle, dlaczego Anniyas po prostu się ich nie pozbędzie. Gdyby to zrobiła... gdyby miejsca w Radzie należały do tych, którzy rzeczywiście rozumieją, tak jak Glenin... gdyby pewnego dnia to ona zajęła miejsce Anniyas... Tak. Tego właśnie chciała. Nie zasiadać obok Anniyas, jak inni w Radzie; nie być jej prawą ręką, jak ojciec; lecz być Pierwszą... Tego nie mogła powiedzieć Doriazowi. Z pewnością wyśmiałby jej szalone ambicje. Auvry Feiran na pewno by się nie śmiał - ale jemu też postanowiła nie mówić. Była to pierwsza tajemnica, której nie wyjawiła ojcu. Następnego ranka, przed pierwszą lekcją, Glenin spotkała się z Doriazem w przepięknej owalnej bibliotece Feirana. - Zdecydowałam, że chcę być w rządzie - oznajmiła. Nie wspomniała jednak, że sama chce być rządem.
96
- Ciekawe zajęcie - odparł, splatając swoje chude nogi Dlaczego chcesz spędzić życie, oglądając się bez przerwy pr/.c/ ramię, czy nóż nie ugodzi cię w plecy? - To metafora, jak sądzę. - Mówię jak najbardziej dosłownie. Glenin wzruszyła ramionami. - Nie będę spoglądać przez ramię. Zadbam po prostu, by na mojej śmierci nikt nie zyskał, a przeciwnie, żeby wszyscy mogli stracić. Doriaz wstał, powtarzając swój nieznaczny ruch -- surdut był tym razem ciemnozielony - i spojrzał na nią z góry. Glenin musiała odchylić głowę do tyłu, by napotkać jego wzrok. Poczuła się urażona, ale czegoś się jednak nauczyła. - Domna Glenin Feiran, zrodzona z Krwi Ambrai, jest moim szczerym życzeniem, bym pewnego dnia dostąpił zaszczytu zwracania się do ciebie: „Pani".
7 - Ruiny Ambrai
5
- A co z biednymi, Doriazie? Z chorymi, z przestępcami, i tymi z Czwartego Stanu, którymi wszyscy gardzą? - Wyznaczymy każdemu jemu tylko należne miejsce, i nie będzie więcej biednych. Chorzy znajdą się pod opieką. Przestępcy zostaną wyrzuceni jak zerwane nitki, którymi w istocie są, ponieważ zagrażają całości dzieła. Zlikwiduje się podział na Stany i wszyscy będą sobie równi. - Ale to znaczy, że Tkacze muszą wiedzieć wszystko o wszystkich, by określić właściwe dla każdego miejsce. - Dojdzie do tego. Stopniowo. To wymaga czasu, domna Glenin. - Dlaczego nie może się to stać już teraz? - Ponieważ są jeszcze Magowie, którzy nie rozumieją przeznaczenia Krosien albo wierzą, że każda nitka może prząść się sama, bezładnie i przypadkowo, nie bacząc na końcowy wzór. Nasza tkanina będzie doskonała i piękna, mocna i prężna - usuniemy splątane nitki, bo psują całość nieodpowiednim ułożeniem lub kolorem, jak również te, które są wiotkie i mogą pękać. - Więc póki ci Magowie nie znikną, nie można rozpocząć pracy? - Zaczęła się już dawno temu. - Doriazie - czy naprawdę sądzisz, że zostanę jednym z Tkaczy? - Wszystko, co robimy, ty i ja, ma przygotować cię do zajęcia miejsca, które już na ciebie czeka. Miejsca przy Kros-
98
nach. Musisz być cierpliwa, domna, i staraj się pamiętać moje słowa. - Coś mnie zastanawia. Dlaczego nigdy nie słyszałam o Paniach z Malerris? Nie wyjaśniłeś też, co to znaczy „Malerris". - To znaczy „Dzierżący Nić". Nasze kobiety otrzymują tytuł Pani, kiedy dowiodą swojej wartości w pracy, a także wiedzy, poświęcenia i posłuszeństwa. - Kiedy urodzą kilku Magów - to chcesz powiedzieć. To wstrętne. - Dziecko to największy dar, jaki kobieta może złożyć Krosnom. - Więc jej talent, wiedza i wszystko, co robi, nie mają żadnej wartości? - Nie powiedziałem tego, domna Glenin. - Ale twoje słowa tyle właśnie znaczą i nadal uważam, że to wstrętne. Jestem warta więcej niż moja zdolność do rodzenia córek. - Bez wątpienia. Ale żeby twój talent nie umarł... Jestem pewien, że będziesz matką wspaniałych dzieci. - Z odpowiednim mężczyzną - Malerryjczykiem, naturalnie. - Naturalnie. - A co będzie, jeśli nie zechcę Malerryjczyka na ojca moich dzieci? - Posłuszeństwo nie jest najjaśniejszą z twoich cnót. Ale jeśli się nauczysz... - Jeśli o to chodzi, to na pewno nie! A ty, czy spełniłeś już swój obowiązek wobec Malerris, Doriazie? Co? Czy jeszcze nie znaleźli dla ciebie odpowiedniej dziewczyny? - Jak dotąd, nie. Jesteś bezczelna, Glenin Feiran. Pamiętaj, jeśli pozwoli ci na to twoja próżność, o całym wzorze przeznaczenia, a nie tylko o swojej nitce. Mężczyzna, lub mężczyźni, dla ciebie przeznaczeni, zostaną wybrani ze względu na odpowiednie związki Krwi, znaczenie, pozycję i władzę. Czy któraś z tych cech nie odpowiada wartościom, jakich ty sama szukasz? - Musi być przystojny - chcę mieć ładne córki. - Nieposłuszna, bezczelna i niepoważna. Widzę, że nasza dzisiejsza rozmowa mija się z celem.
99
- Nie, przepraszam - usiądź, proszę. To po prostu - takie osobiste! Chyba rozumiesz. - Tak. Ale nie jest to sprawa, którą można pozostawić przypadkowi. Podobnie jak inne osoby Krwi, będziesz mogła kochać, kogo będziesz chciała. Ale... trzeba stworzyć wszelkie możliwe warunki, by twoje dzieci urodziły się Magami. - Cóż... dopóki będę miała wybór i nikt mi niczego nie nakaże... - Nakażą. A ty posłuchasz. Albo zostaniesz zaliczona do Magów nie wyszkolonych metodami Malerryjczyków i odpowiednio źle potraktowana. - Nie ośmielą się! - Glenin, pomyśl tylko, kim jesteś! Jedyną ocalałą z rodu Ambrai. Jesteś potężna, możesz nieodwołalnie wpłynąć na nasze zwycięstwo lub stać się jego wzorem. Co znaczą twoje osobiste zachcianki w porównaniu z rolą, jaka jest d przeznaczona? - To... dekawe pytanie, Doriazie. Zaczynam rozumieć, o czym mówisz.
5
Glenin nauczyła się wiele od Goloneta Doriaza. Pobierała nauki przez następne cztery lata, doprowadzając nauczyciela do rozpaczy swoja niezależnością i nieposłuszeństwem. Gdy wyruszała z ojcem w podróż, jeździł wraz z nimi i tłumaczył jej - oprócz innych rzeczy - jak rozpoznawać tych, którzy noszą w sobie czary, oraz odróżniać Strażników Magii od Malerryjczyków. Badała dyskretnie ich umysły i zupełnie inaczej je oceniała. Wszyscy Magowie wydawali się jej podobni do ojca: giętcy, niekiedy wręcz chaotyczni, całkowicie pozbawieni wewnętrznej dyscypliny; zupełnie inaczej niż Malerryjczycy. Późną wiosną 960 roku Doriaz został wezwany do Zamku w archipelagu Seinshiru. Pozbawiona jego codziennej obecności Glenin popadła w przygnębienie. Podczas lekcji z innymi nauczycielami oddawała się marzeniom, pisała palcem inicjały Goloneta na zamglonych od deszczu szybach w swoim pokoju, i w ogóle zachowywała się dosyć typowo, jak na siedemnastoletnią dziewczynę, przeżywającą rozterki pierwszej miłości. Ojciec nic nie mówił - tylko jeden raz, podczas wieczoru z latarnią magiczną; wyświetlał wtedy kolorowe widoki Seinshiru. Rano kupiła całe pudełko szklanych przeźroczy, zatytułowanych: Malowniczy Seinshir. Pięćdziesiąt widoków. Wpatrywała się przez całe pięć minut w każdy z trzech obrazów Zamku Malerris - jeden z wodospadem u podnóża góry, jeden, ukazujący Zamek, widziany z perspektywy wiejskiej
101
drogi, i jeden z Zamkiem, widocznym od strony morza. Auvry Feiran mruknął, że nie słyszał wprawdzie, by Seinshir mógł się poszczycić aż pięćdziesięcioma malowniczymi widokami, ale te trzy z pewnością wzbudzają coś więcej niż przelotne zainteresowanie. Pod nieobecność Doriaza próbowała czarów. W ciągu ponad czterech iat opanowała (oprócz innych rzeczy) dwadzieścia różnych Zakazów, sześć zaklęć przywoływania - odnajdywania, rozniecanie ognia, podstawy Kul Magicznych i ogólną teorię Drabin - choć nie znała położenia ani jednej w samej Ryce, ani też całkowitej ich liczby w Lenfell. Doriaz obiecał jej, że przeprowadzi ją przez jedną, kiedy wróci. Zastanawiała się, dlaczego nie użył Drabiny, by dostać się do Zamku Malerris i oszczędzić sobie długiej podróży morskiej, potem jednak stwierdziła, że chciał uniknąć podejrzeń. Nikt, oprócz Glenin i jej ojca, nie wiedział, kim jest Doriaz, póki nie zwracał na siebie uwagi; na Dworze Ryka znano go jako nauczyciela córki Komendanta Gwardii. Na pewno mądrzej było opłacić przejazd - i to niekoniecznie właśnie do Seinshiru - i znosić niewygody podróży, niż po prostu zniknąć. Auvry Feiran miał rację: odsłonięcie magicznych talentów wiązało się z coraz większym ryzykiem. Strażnicy trzymali się na uboczu, wciąż nie mogli przyjść do siebie po utracie Akademii i energicznej, choć lekkomyślnej Leninor Garvedian. Nowy Dziekan, niejaki Adennos, niedołężny Mag-Uczony, krył się wśród swoich książek w walącym się budynki; w Shellinkroth, który przydzieliła mu Rada. Niegdyś mieścił się tam gmach sądu, lecz od czasu, gdy w elegantszej dzielnicy Havenportu wzniesiono nowy Dom Rady, stał opuszczony, a w środku, jak mówiono, przerażała grzmiąca cisza. Ocalało zaledwie siedmiuset Strażników Magii - Uczniów, Nowicjuszy, Rycerzy, Uzdrowicieli, Uczonych - rozproszyli się po całym Lenfell: rozdarte dało, które nie wie jeszcze, że już nie żyje. Co do Panów z Malerris - zebrali się właśnie w swym Zamku na konklawe; musieli teraz radzić sobie z własnymi kłopotami, ich sytuacja bowiem zaczęła się gwałtownie pogarszać. Zawdzięczali to głównie przedstawidelowi Rady na Seinshir. Był nim posępny i groźny Risson z Krwi Dalakar-
102
dów, który zawsze wyglądał, jakby zjadł właśnie coś bardzo kwaśnego, a Panowie z Malerris byli szczególnie kwaśni. Na Wyspie Malerris - jednej z ośmiu większych wysp wśród niezliczonej ilości maleńkich wysepek, składających się na archipelag Seinshir - dobra rodu Dałakard graniczyły z Zamkiem. Po dwóch dziesięcioleciach drobnych zatargów, dwa lata temu rozgorzał otwarty spór o to, do kogo winny należeć bogate złoża rudy żelaza, odkryte na samej granicy. Risson walczył o prawo własności słowem i pozwami sądowymi, ale nie orężem. Kto mógł jednak przewidzieć, jakich czarów użyją Panowie, jeśli zostaną sprowokowani? Mag-Rycerz, w walce z nie-Magiem, był obowiązany stosować się do praw wojny i nie korzystać z Magii (tak przynajmniej zakładała teoria; najnowsze dzieła historyczne twierdziły coś zupełnie innego - jeszcze jeden powód, by nie ufać Magom). Lecz w Malerris nie było armii. Panowie z Malerris pogardzali więc Magami za to, że tolerują pośród siebie ludzi wyszkolonych w rzemiośle wojennym, ale też za to, że zabraniają im stosowania czarów do celów wojskowych. Tak czy inaczej, Risson dochodził praw swego rodu w sądach, i przegrywał. W tygodniu Dziewiczej Luny roku 960 Rada oznajmiła, że ma już dość całej tej nużącej sprawy i podjęła decyzję na korzyść Dalakardów. Kilka dni później Golonet Doriaz otrzymał polecenie stawienia się w Zamku Malerris. Panowie poczuli się zmuszeni gruntownie rozważyć swoją sytuaq'ępolityczną, ekonomiczną i społeczną. Glenin, bardziej przejęta nieobecnością swego nauczyciela niż czymkolwiek innym, nie dostrzegła z początku tej zbieżności. Dopiero w dniu Św. Fielto ojciec wszystko jej wyjaśnił. Całe popołudnie upłynęło na wrzaskliwych galopadach na cześć słynnej ucieczki świętego, a następnie Dwór Ryka ucztował do późnej nocy. Glenin czuła się zbyt przygnębiona, by brać w tym udział. Cały poranek spędziła w psiarni na zabawach ze szczeniętami, dopóki suka nie przyszła po swoje dzieci. Po południu, gdy Elsvet wraz ze szkolnymi koleżankami uganiała się konno po puszczy, Glenin, ukryta bezpiecznie na podeście schodów, wyładowywała zły humor na kucharzach. Ciasto na chleb opadało, gulasz się przypalał, mleko kwaśniało, a lód topniał w chłodzonych pojemnikach. Niewin-
103
ne, głupie sztuczki. Wiedziała, że zachowuje się dziecinnie, ale Doriaz wyjechał - dokuczała jej nuda i samotność, a w dodatku nie miała innego zajęcia. Tego wieczoru, gdy w swoich komnatach kończyli kolację, Feiran spytał. - I cóż, Glenin, dobrze się bawiłaś, próbując swoich czarów na bezbronnych szczeniętach i nieszczęsnych kuchcikach? Zaczerwieniła się, zmieszana, że ją przyłapano. Potem poczuła gniew. Ktoś na nią doniósł? Niemożliwe - upewniła się przecież starannie, czy nie jest obserwowana. Poza tym pomyślała urażona - nie zrobiła nic złego. Szarozielone oczy ojca rejestrowały wszystkie jej uczucia. Zauważyła to i znów się zaczerwieniła, poczuła, że pieką ją policzki. Doriaz ostrzegał ją, by panowała nad sobą, a szczególnie nad swoją twarzą. - Masz szczęście - ciągnął Feiran. - Dzisiaj nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby się zorientować, czym się bawisz. Kiedy Glenin otworzyła szeroko usta ze zdziwienia, dodał ponuro: - Czy myślisz, że ty i ja jesteśmy jedynymi Magami na Dworze Ryka? - Ja... ja nie... - przełknęła ślinę. - Kto? - Sama się dowiedz. Ale dopiero, gdy nauczysz się działać bardziej subtelnie, niż robiłaś to dzisiaj. Czułem wibracje przez całą drogę na plac ćwiczeń. - Wibracje? - powtórzyła zdumiona. - Właśnie. Coś, czego Doriaz jeszcze cię nie nauczył przymknął oczy i kilka chwil później służąca zapukała do drzwi. - Proszę - powiedział Feiran. - Możesz już posprzątać ze stołu, dziękuję. - Wezwałeś ją! Czułam! - krzyknęła Glenin, gdy tylko kobieta wyszła. - Tylko dlatego, że tego chciałaś. Ja to czułem. Jesteś równie delikatna, jak medyk, który amputuje dłoń, by wyleczyć grzybicę paznokci. - Oparł się wygodnie, upił łyk wina i dodał z łagodnym uśmiechem: - O mnie mówiono to samo, zarzucano mi tylko, że odcinam całą rękę. Poznałaś zaklęcia, Glenin. Ale Doriaz nie nauczył cię techniki. Przypuszczam, że umieścił w tobie Zakaz. - Przepraszam, ojcze. Wiem, że to, co zrobiłam, było głupie - gorzej, było niebezpieczne - wykrztusiła ze wstydem.
104
- Właśnie tak. Zwłaszcza teraz, gdy wypadki toczą się zgodnie z przewidywaniami. - Masz na myśli Magów? - Kiedy przytaknął, dodała: Więcej tego nie zrobię, dopóki Doriaz nie pokaże mi... - Nie sądzę, by wrócił, Glensha - powiedział łagodnie. Przykro mi. Wiem, że bardzo go lubisz. - Nie w-wróci? - poczuła, że jej wnętrzności zaciskają się w węzeł. - Dziś rano Zamek Malerris został zaatakowany przez Gwardię Rady i Legion Ryka. Mury runęły o świcie. Już chyba nic z niego nie pozostało. - A... tamci, ci, którzy w nim byli?... - Wielu zginęło. - Starał się na nią nie patrzeć. - Wydałem rozkaz, by oszczędzono Doriaza, gdyby dostał się do niewoli. Ale doborowy Legion Ryka nie podlegał Auvry'emu Feiränowi. On dowodził Gwardią, Legion należał do Anniyas. Czy też wydała rozkazy, by oszczędzić Goloneta Doriaza, człowieka, którego Glenin darzyła większą sympatią niż jej głupiego, lalusiowatego syna, który z Magią nie miał nic wspólnego? Ach, oby Chevasto zlitował się nad nią, powinna być milsza dla Garona, mniej ostentacyjnie okazywać, że woli towarzystwo Doriaza... I nagle zrozumiała, co naprawdę powiedział jej ojciec. - Ty wydałeś rozkazy? Ty? - Zaplanowałem tę akcję, to prawda. - Odstawił swój kielich i spojrzał w jej rozgniewane oczy. - Na rozkaz Rady, czyli Anniyas. Glenin zerwała się na równe nogi. - Nie! Nie mogłeś zdradzić Malerryjczyków tak samo, jak zdradziłeś Strażników Magii! - Siadaj! - warknął. - Nikt nie został zdradzony. To, co się stało, stało się z udziałem samych Panów z Malerris. Nie usiadła. Sięgnęła po srebrną karafkę z winem i nalała sobie pełny kieliszek, ona, której nigdy nie wolno było pić alkoholu. Wypiła do dna, nalała jeszcze raz i dopiero wtedy przysunęła sobie krzesło. Gdy siadała, spojrzała mu prosto w oczy. - Wytłumacz - powiedziała głucho. Groźnie zmarszczył czoło na jej popis arogancji Krwi, dostrzegła jednak w jego spojrzeniu błysk dumy.
105
- Jeśli potrafisz odtworzyć wszystkie zdarzenia, wyjaśnię ci, co znaczą - odparł sucho. Po zastanowieniu skinęła głową. - Rada, czyli Anniyas, dała Dalakardom żelazo. Panowie zebrali się, by zdecydować, co robić dalej - urażono ich dumę i naruszono ich prawa. Zgromadzeni w jednym miejscu, stanowili łatwy cel. Ty, były Strażnik Magii, mogłeś uprzedzić oddziały, jak należy obejść Zakazy - poza tym większość Zakazów została wcześniej zdjęta lub straciły moc. - Mój dalej. - Zabici w Zamku Malerris to ludzie bardzo starzy i słabi albo służba, która się nie liczy. Niewielka strata. Pozostali uciekli, używając Drabiny. Nikt, poza Malerryjczykami, nie wie, ile jest Drabin w Zamku i dokąd prowadzą, więc teraz nikt nie wie także, gdzie są Panowie. Mogą robić, co chcą nieznani i bezpieczni. - Bardzo dobrze. Jeszcze tylko kilka szczegółów. Zamek został spalony, więc policzenie ciał i ich identyfikacja będą niemożliwe. Jako były Mag, nie mogłem brać w tym udziału, bo wyglądałoby na to, że Strażnicy pochwalają całą tę intrygę. Lecz, oczywiście, każdy wie, kto jest Komendantem Gwardii Rady. - Zwycięzca z Ambrai. - Zastanawiała się, czy ojciec wie, że niektórzy nazywają go Rzeźnikiem z Ambrai. Na pewno wiedział, bo wiedział prawie wszystko. - Dziekan Adennos wykreślił twoje nazwisko z rejestru, lecz mógł to być podstęp, byś mógł objąć stanowisko Komendanta i użyć sił Rady do zniszczenia Malerryjczyków. Niektórzy z zabitych okażą się Strażnikami Magii, prawda? - Tak. Trudno będzie uchronić ciała przed spaleniem, ale od czego są krążki identyfikacyjne. I, masz rację, wszyscy uznają, że stali za tym Magowie. Odwieczny wróg wreszcie pokonany. A Lenfell zacznie się zastanawiać, co teraz zrobią Magowie, kiedy nie ma już Panów z Malerris, którzy mogliby przeciwstawić się ich potędze. - Ich potęga znacznie osłabła po śmierci Dziekan Garvedian - zauważyła Glenin. - Są tak słabi, że nikt nie będzie ich o nic podejrzewał. - Ale ludzie wciąż pamiętają ich siłę. I każdy z nich wciąż jest potężny. A jako jednolita siła... - wzruszył ramionami.
106
Glenin wodziła palcem po krawędzi swego kieliszka. - Jakiego pretekstu użyto, by zaatakować Zamek? - Risson Dalakard zapytał, co może znaczyć zgromadzenie w jednym miejscu setek potężnych Magów. I oczywiście sam odpowiedział sobie na to pytanie. - Atak na ziemie Dalakardów. - Otóż to. Pomyślał też, że mogą sprawić, by sporne żelazo zniknęło. - Parsknął. - Powszechna ignorancja w przedmiocie działania czarów, to nasz najcenniejszy atut, Glenin. Pociągnęła spory łyk wina. Było przyprawione korzeniami, gorące - pozostawiało w ustach cudowny smak i ciepło w żołądku, koiło nerwy. - Więc wszystko zostało tak samo starannie zaplanowane jak w Ambrai. - Lepiej. I poszło dużo łatwiej. Tym razem mogliśmy liczyć na pełną współpracę ze strony tych, których dom płonął. - A co z Drabinami? - Ogień, to jedyna rzecz, jaka je niszczy. Zupełnie jak te drewniane... Dlatego trzeba było spalić Zamek. Strażnicy Magii też wiedzą o Drabinach. - Więc... gdziekolwiek teraz są Panowie z Malerris, nie ma dla nich powrotu?... - Każda Drabina prowadzi tylko do jednego miejsca przeznaczenia, tak. Chcesz, żebym d to pokazał?
i
6
Było to tylko migotanie w kącikach przymkniętych oczu, dokuczliwe wrażenie tuż poza zasięgiem czarów. Im bardziej starała się coś zobaczyć, im mocniej próbowała to pochwycić, tym okazywało się mniej konkretne. - Och, przestań - powiedział ojciec z rozbawieniem w głosie. Wcześniej zbeształ ją za brak subtelności, przestała więc gonić za tym czymś nieuchwytnym i otworzyła oczy, by ujrzeć w ciemnościach jego twarz. - Doriaz nauczył cię tylko podstawowych rzeczy, prawda? - Jak działa, ale nie jak się nią posłużyć. - Cóż za zarozumiałość z jego strony. Nikt nie wie dokładnie, jak one działają. Nikt także nie wie, jak się je buduje. Ta wiedza zaginęła podczas Straconej Wojny. A jeśli chodzi o te, które istnieją - nigdy nie masz pewności, gdzie jest Drabina, póki nie znajdziesz się wewnątrz, tak jak my teraz. W każdym razie, to bardzo nieśmiałe stworzenia, bardzo często obłożone Zakazami. - „Nie zbliżać się"? „Niebezpieczeństwo"? - zgadywała. - Zbyt oczywiste. Słyszałem, że w przypadku tej zastosowano dość podstępnie „Plama na koszuli. Zwróć uwagę na lustro na tamtej ścianie". Glenin roześmiała się niepewnie. - Zaczynasz się przeglądać i zapominasz o Drabinie. - Próżność może być pożyteczna - odparł i także się roześmiał.
108
Wziął ją za rękę i stanęli w samym środku kręgu. Nie był widoczny wśród wzoru ułożonego z jasnozielonych, okrągłych płyt pokrywających białą posadzkę jakiegoś bocznego przedsionka obok Sali Rady. Gdyby go jej nie wskazał za pomocą Magicznej Kuli, nic by nie zauważyła. Żadne niezwykłe zjawiska nie zdradzały jego istnienia. Kolisty wzór powtarzał się w różnych miejscach, harmonizując z kształtem pomieszczenia. Doriaz powiedział jej kiedyś, że Drabiny zawsze umieszczano w okrągłych wnętrzach. Gdy zapytała dlaczego, odparł: „Gekawe pytanie". Ojciec nie wymagał od niej obietnicy, że nie będzie korzystać z Drabiny na własną rękę; być może brakowało jej subtelności, ale z pewnością nie inteligencji. Do pokojów Rady mogli wchodzić tylko jej członkowie - lub najbliższy doradca Aviry Anniyas. Tej nocy wyjątkowo nie stały tu niezliczone straże. Wszyscy udali się na ucztę z okazji dnia św, Fielto - oprócz kilku zaufanych gwardzistów, a żaden z nich nie ośmieliłby się zabronić wstępu swojemu Komendantowi. - Po pierwsze, skoncentruj się, tak jak cię kiedyś uczyłem - powiedział. - Nie zwracaj uwagi na przelotne odczucia. Uspokój się, zamknij oczy i zapomnij, gdzie jesteś. Wstrzymała oddech i złapała go kurczowo za rękę. Otoczyła ją pustka. - Wszystko w porządku. Otwórz oczy. Zamrugała gwałtownie. Piekły ją powieki, poczuła zapach spalonego drewna. Wciąż trzymała dłoń ojca obiema rękami. Rozejrzała się trwożnie wokół - ciemności rozpraszało różowe światło zapalonej Kuli Magicznej. - G-gdzie...? - W Ambrai - szepnął. Glenin mocniej przytuliła się do ojca. Ciągle znajdowali się w środku kręgu, lecz tym razem była to główna klatka słynnych Podwójnych Spiralnych Schodów. Na kilka dni przed opuszczeniem Ambrai bawiła się tutaj z Sarrą. Ludzie, którzy wchodzili jedną stroną, nie widzieli nadchodzących z przeciwka, toteż możliwości straszenia wiecznie nadąsanych urzędników babki wydawały się niewyczerpane. Lecz teraz lśniące marmury zmatowiały od dymu i ognia. Smoliście czarne języki sadzy oblizywały gładkie ściany. Auv-
109
ry Feiran wprowadził ją przez wąską szczelinę do głównej sieni. Przetarła oczy, podrapała swędzący nos i zmusiła się, by rozejrzeć się wokół. Gobeliny zniknęły. Z wzorzystych dywanów, rzeźbionych krzeseł i stołów, ogromnych waz zawsze pełnych kwiatów, zdobionych ram okiennych i szyb z kolorowego szkła - nie pozostało nic, prócz zwęglonych resztek. - Ale... ale powiedziałeś, że to ocalało - wybuchnęła. - Na ile to było możliwe, Glensha. Przykro mi. Glenin znów przetarła oczy zaciśniętymi dłońmi. - Dlaczego? - spytała, patrząc na ojca. - Dlaczego cię do tego zmusili? - Rada? - spytał, chmurząc się. - Nie! babka i Dziekan i... i matka też! To była ich wina... - Glensha - objął ją ramieniem i tulił do siebie, kiedy płakała. - Przepraszam, nie powinienem cię tu zabierać, proszę, nie płacz, kochanie... Opanowała się po dłuższej chwili. Odsunęła się od niego, wyciągnęła ze spoidni rąbek koszuli i otarła twarz. - Już w porządku. Po prostu... wiem, że zrobiłeś co mogłeś, by uratować jak najwięcej. - Przykro mi - powtórzył. - Pewnego dnia wszystko tu będzie wyglądało jak dawniej. - Lepiej - poprawiła go i nawet się uśmiechnęła. Omiótł stopień, starając się oczyścić go tak, by mogli usiąść. Bez skutku, oczywiście. Piasek przez daewięć lat zdążył wyżłobić schody i plamy sadzy wżarły się głęboko, w żaden sposób nie dawały się zetrzeć. Jednak usiedli, on objął ją silnym ramieniem, ona położyła głowę na jego piersi. - Mógłbym chyba powiedzieć, że przyprowadziłem cię tutaj, ponieważ nie istniało najmniejsze ryzyko, by ktoś nas zobaczył. Nie radzę sobie dobrze z zaklęciem Niewidzialności. Zupełnie inaczej niż Glenin - była to jedna z tajemnic, których nie zdradzała ojcu. - Zakaz Ochronny Drabiny znosi zresztą wszystkie inne zaklęcia, dopóki pozostaje się w kręgu - ciągnął. - Właśnie dlatego musiałem przywołać jeszcze jedną Kulę Magiczną. Poza tym uważałem, że to najbezpieczniejsza ze wszystkich
110
Drabin w Ryce... - urwał, a ona czekała. Wreszcie powiedział:- Prawdę mówiąc, chciałem sam sobie przypomnieć o konieczności poświęcenia. Głenin zastanowiła się nad tym. - Czy ktoś, kogo znałeś, zginął dziś w Zamku Malerris? Milczał przez chwilę, potem odpowiedział cicho, ze smutkiem. - Wielu pozostało, aby poświęcić się dla innych. Niektórzy byli moimi nauczycielami, niektórzy przyjaciółmi. Glenin nie odpowiedziała, zasłuchana w delikatne poszeptywania wiatru w pustych korytarzach Ambrai. Wreszcie ocknęła się. - Jak się tu dostaliśmy? - Jak...? Och. Drabina - powiedział takim głosem, jakby nagle obudził się z męczącego snu i sprawiło mu to ulgę. Nie mogłaś przejść przez Zakaz Ochronny, prawda? Za pierwszym razem odwraca uwagę bardzo skutecznie. Ale kiedy już wiesz, dokąd prowadzi Drabina, możesz ją zobaczyć mimo Zakazu. Postawiono go, by z Drabiny nie korzystali niepowołani Magowie - możesz użyć Drabiny tylko wówczas, gdy wiesz, dokąd prowadzi. Starożytne czary są bardzo wysublimowane... - Czy nauczysz mnie, jak to działa? - Kiedy indziej. - Wstał. - Powinniśmy wracać. Glenin podążyła za nim wąskim przejściem do Podwójnych Spiralnych Schodów i spojrzała w górę. Któregoś dnia te piękne, idealnie proporcjonalne łuki zalśnią dawną bielą. Przysięgła to sobie. Wtedy ona będzie rządziła w Ambrai, Ośmiokątny Dwór będzie należał tylko do niej, ona zostanie Pierwszą w Radzie i nikt nie będzie musiał umierać, ani się ukrywać, ani udawać... ...ani poświęcać życia. Pięć dni później nadeszły wieści o Golonerie Doriazie. - Chciał jako ostatni przejść przez Drabinę do Ryki powiedział Auvry Feiran, trzymając zimne dłonie Glenin w swoich i patrząc w jej pełne bólu oczy. - Najpierw pomógł innym - oczyścił przejście do Drabiny, którą przeszli do Tillinshiru. Zajęło mu to ponad godzinę, a kiedy już miał skorzystać z Drabiny do Ryki, pokonał go dym. Przykro mi, kochanie. Tak mi przykro.
Ul
Mógł odejść do Tillinshiru razem z innymi - ale chciał wrócić do Ryki. Do mnie. Wiem, że tak. I dlatego zginął. - Glensha... wiem, jakie to dla ciebie bolesne. Wiem, że zależało ci na nim. Ale musisz być dumna z tego, co zrobił, i znaleźć w tym pocieszenie. Uratował wszystkich, których zdołał uratować. Nie myślał o sobie, myślał tylko o innych. Ale w końcu pomyślał o mnie. Chciał wrócić do Ryki. - Jestem z niego dumna - powiedziała twardo. - Jego nić była wystarczająco mocna, by utrzymać całą tkaninę na Krosnach. Nie będzie zapomniany.
7
I znów stało się tak, jak przepowiedział Auvry Feiran. Straszliwe pogłoski krążyły po świecie. Deputowani do Zgromadzenia i członkowie Rady rozjechali się do swoich rodzinnych Shirów, przemawiali tam publicznie, udzielali wywiadów dla lokalnych biuletynów, a każdy, kto zadał sobie trud porównania tego, co pisano w różnych regionach, musiał zauważyć wyraźne podobieństwa. Niezależnie od tego, czy dany region popierał Anniyas, czy też ją potępiał, wszędzie tematem wiodącym byli Strażnicy Magii. Oni sami ostro piętnowali to, jak potraktowano Panów z Malerris, chociaż ci byli ich nieprzyjaciółmi. Odżegnali się zdecydowanie od współudziału w całej sprawie, lecz trzy okoliczności świadczyły o czymś całkiem przeciwnym. Po pierwsze: przy niektórych zwęglonych ciałach znaleziono insygnia w kształcie mieczy, a takie właśnie insygnia Magowie-Rycerze nosili na kołnierzach. Po drugie: Auvry Feiran, niegdysiejszy Mag-Nowicjusz, dowodził Gwardią Rady (choć sam nie brał udziału w szturmie na zamek, jego obecność na Dworze Ryka aż nazbyt mocno rzucała się w oczy). A może zniszczenie Ambrai i Akademii Magów miało przekonać wszystkich o wierności Feirana wobec Rady? Po trzecie: ci nieliczni Panowie z Malerris, którzy nie przybyli do Zamku z powodu podeszłego wieku czy choroby, lub którzy po prostu nie zdążyli dotrzeć tam na czas, zostali 8 - Ruiny Ambrai
113
podstępnie zamordowani owej krwawej nocy. Któż mógł ominąć Zakazy Magów, jeśli nie inni Magowie, a mówiąc wprost - Strażnicy Magii? Spójrzcie tylko, co osiągnęli! - mówili ci, którzy trzymali stronę Anniyas. Cokolwiek Strażnicy stracili w Ambrai, jak bardzo żałosne wydaje się ich obecne położenie, Panowie z Malerris zostali wyeliminowani raz na zawsze. Spójrzcie tylko, jak absurdalne jest to oskarżenie! - mówili ci, których oburzało postępowanie Anniyas. W jaki sposób rozbite, rozproszone, faktycznie pozbawione przywództwa niedobitki Strażników mogły przeprowadzić tak miażdżący atak? Co więcej, skoro i tak podejrzenie padłoby na nich, czy byliby aż tak głupi, by ryzykować? Dziekan, choć trząsł się ze strachu, zdecydował się wnieść formalny protest. Przypomniał wszystkim i każdemu z osobna, że Auvry Feiran, przyjmując stanowisko Komendanta Gwardii Rady, został wykreślony z rejestru Magów. W całej długiej historii Strażników Magii skreśleń takich dokonano zaledwie kilka razy. Pociągały one za sobą niesławę i zapomnienie. Jakby Strażnik nigdy nie istniał. Ten właśnie los, jak zdecydowała Dziekan Garvedian, a potwierdził Dziekan Adennos, miał stać się udziałem Feirana. Dowód jego wierności wobec Rady - albo przebiegły wybieg maskujący udział Strażników w całej sprawie. Niektórzy utrzymywali, że Feiran rzeczywiście jest wierny, ale tylko Pierwszej w Radzie, która wygrywa jedną stronę przeciwko drugiej, by zniszczyć wszystkich Magów. Inni twierdzili, że całą winę ponosił Risson Dalakard. Podobnie, jak żądanie Doyannisów, by Rada złamała blokadę portów Ambrai, doprowadziło do zniszczenia miasta, tak Krew Dalakardów stała się pretekstem do zniszczenia Zamku. (Oba rody zaprotestowały, utrzymując, że podobne oskarżenia są krzywdzące.) Nie - ustalono oficjalnie - nie było żadnych spisków, żadnej rozmyślnej złośliwości, żadnych ukrytych sprężyn. Ci, którzy sprawowali rządy w Shirach, zarządzali sieciami i w ogóle wszyscy, sprawujący ważne stanowiska, zgodzili się ostatecznie, że cały ten żałosny zamęt wywołała seria godnych ubolewania zbiegów okoliczności. Takie postawienie sprawy było wprost żenujące.
114
Zdecydowano więc, by dla przywrócenia spokoju w Lenieli skończyć z domysłami i podjąć codzienne zajęcia. Bo cóż się właściwie zmieniło? W ciągu dziewięciu lat, jakie upłynęły od zburzenia Ambrai, Strażnicy Magii przestali spełniać swoje zwykłe funkcje - nauczycieli, lekarzy, obrońców. Ich znaczenie w życiu społecznym było już tylko wspomnieniem. Jeśli zaś chodzi o Panów z Malerris - to i tak nie byli nigdy zaangażowani w sprawy tego świata w takim stopniu, jak Strażnicy. Przebywali zwykle w swoim Zamku, a ich czary służyły im samym. Nie mieli żadnych ambicji politycznych i ekonomicznych. Większość ludzi w Lenfell nie znała nikogo, kto choćby raz spotkał w swoim życiu Pana z Malerris. I tak, jak w przypadku Strażników Magii, nawet nie zauważono ich zniknięcia. Możni i uprzywilejowani mieszkańcy Lenfell zadawali sobie pytanie, czy czary są w ogóle do czegoś potrzebne? Odpowiedź brzmiała: nie. Natomiast zwykli mieszkańcy Lenfell odpowiedzieliby na to pytanie zupełnie inaczej. Czary zawsze były obecne w ich życiu. Zakazy umieszczane na podgórskich pastwiskach strzegły ich stad; Magowie-Uzdrowiciele dbali o ich zdrowie, Magowie-Rycerze chronili od zbójców; Magowie-Uczeni kształcili w Akademii nauczycieli, którzy później nauczali w wiejskich szkołach - prostym ludziom czary były zawsze potrzebne. Ale ich nikt nie pytał o zdanie. Ci, którzy rządzili w Lenfell, przewidzieli korzyści, wynikające z osłabienia wpływów Magów. Czary zawsze sprawiały rządowi kłopoty, zawsze też, póki konkurowały duże tradycje, istniała groźba wybuchu następnej wojny. Magowie przestali się liczyć w życiu kraju. Panowie zostali zniszczeni. Czy rzeczywiście przyczynili się do tego Strażnicy to już nie miało znaczenia. A teraz uwagę Dworu Ryka zaprzątało już coś zupełnie innego. Jedyny potomek Anniyas, syn Garon, zaczął pokazywać się coraz częściej w towarzystwie Glenin Feiran. W pierwszych tygodniach roku 961 zaangażowano biegłych prawników, by sporządzili konieczne umowy. Wiosną, w dniu św. Imili Radosnej, odbyły się zaręczyny. Garon, niespełna dwudziestoczteroletni, właśnie zakończył wymaganą edukację. Glenin, która niedawno skończyła osiemnaście lat,
115
miała jeszcze przed sobą kilka lat nauki. Ustalono, że ślub odbędzie się za trzy lata, podczas Kwitnienia Róż, w'Dniu Urodzin (sześćdziesiątych czwartych) Anniyas. Pierwsza w Radzie dała do zrozumienia, że powszechne okazywanie radości będzie mile widziane. Nowinę o zaręczynach podano do wiadomości całego Lenfell podczas obchodów dnia św. Siralli. W każdym z Shirów ogłoszono przynajmniej krótki komunikat o tym szczęśliwym wydarzeniu. Anniyas twierdziła, że jej syn jest wiernym odbiciem swego dawno zmarłego ojca, którego imienia nigdy nie wymieniała. Ujawnianie bądź nie ujawnianie imienia ojca dzieci, należało do przywilejów kobiety, lecz pochodzenie Garona było przedmiotem nieustannych domysłów na Dworze Ryka. Anniyas miała trzydzieści osiem lat, kiedy urodziła się jej jedyna latorośl - radość jej życia. Garoa wyglądał jak przeciwieństwo matki: wysoki, szczupły, ciemnooki i czarnowłosy (Anniyas była niska i krępa). Lecz oczy - głębokie, osadzone pod wydatnymi brwiami - oraz kształt ust odziedziczył po niej. Garon był jednak przystojny, Anniyas zaś po prostu pospolita. Szkolne przyjaciółki Glenin otoczyły ją tłumnie, gratulując jej narzeczonego o tak wspaniałym wyglądzie. Jego pozycja syna Pierwszej w Radzie miała dla nich drugorzędne znaczenie. Glenin, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, gdy dorosła, coraz bardziej przypominała ojca. Wysoka, dobrze zbudowana, z szarozielonymi oczyma, odziedziczyła też jednak wiele cech swojej nieżyjącej rodziny. Po matce miała gęste, ciemnoblond włosy, szlachetny owal twarzy po Pani Ailynis, długi, prosty nos po dziadku Ostinie. Była smukła i wiotka, poruszała się z wdziękiem i miała piękny uśmiech. Dziewczęta niewolniczo naśladowały jej sposób ubierania się. Tworzyli z Garonem piękną parę i dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli także - ale nigdy o tym nie mówili - że bardzo różnią się charakterami. Długi okres zaręczyn miał im ułatwić bliższe poznanie i wzajemną akceptację. Ponieważ oboje uważali, że gwałtowne kłótnie są godną pogardy oznaką złego wychowania, nigdy nie wypowiedzieli słowa skargi lub pretensji. Byli wobec siebie nieskończenie, wykwintnie, czasem wręcz ostentacyjnie uprzejmi. Garon z kurtuazją ustępował Glenin, nawet gdy z trudem hamował gniew; Glenin uśmiechała się, chociaż miała ochotę napluć mu w twarz. Mogła się uśmie-
116
chać, bo zawsze w chwilach, gdy miała ochotę go udusić, wyobrażała sobie wściekłość babki Allynis, gdyby dowiedziała się o planowanym związku świętej Krwi Ambrai z rodziną Aviry Anniyas. Czasem jednak, kiedy Garon szczególnie ją irytował, nawet to nie pomagało. Doszło pomiędzy nimi do jednego starcia. Garon żądał wszystkich przywilejów, związanych z zajmowaną pozycją, nie zamierzał natomiast brać na siebie żadnych obowiązków. Glenin - przeciwnie, pragnęła przejąć jak najwięcej obowiązków, bo to była droga do przywilejów i władzy. Anniyas sprawowała rządy w Tillinshirze i zasiadała w Zgromadzeniu na długo przed urodzeniem Garona. W miarę, jak dorastał, wszystkie jego zachcianki były spełniane a żądania zaspokajane. Nie widział więc żadnego powodu, by w dorosłym życiu miało być inaczej. Miał zamiar robić dokładnie to, na co miał ochotę, i nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby mu czegokolwiek zabronić, nawet matka. A z pewnością nie kobieta, która brała go za męża. Garon, choć był mężczyzną, przyjmował za pewnik, iż zajmie kiedyś miejsce matki w Radzie. Gdyby Glenin miała mniejsze ambicje, on zadowoliłby się tytułem, podczas gdy ona sprawowałaby faktyczną władzę, i w ten sposób znakomicie by się uzupełniali. Lecz ona miała zupełnie inne plany. Była jednak cierpliwa. Najbliższe trzy lata poświęci na doskonalenie swoich czarów i zdobywanie wiedzy, niezbędnej do rządzenia Lenfell i własnym mężem. Prędzej czy później, Garon przyjmie jej punkt widzenia. I rzeczywiście tak się stało. Ostatecznie, mogła uczynić go swoją prawą ręką. Auvry Feiran nie żywił żadnych złudzeń co do Garona i powodów, dla których Glenin go zaakceptowała. Miał nadzieję, że tak się stanie, nie mówił jednak i nie robił nic, by ułatwić córce podjęcie decyzji. Gdy ogłoszono zaręczyny, zadał tylko jedno pytanie. - Czy myślisz, że będziesz z niego zadowolona, Glensha? - Tak mi się zdaje - odparła, chyba szczerze. Nie chciała ukrywać przed nim swoich uczuć. Przynajmniej - św. Chevasto niech będą dzięki - nie wspomniał o miłości. Z miłości do Auvry'ego Feirana Maichen Ambrai wyparła się wszystkich i wszystkiego. Glenin do tej pory pamiętała, jak bardzo się kochali, a w ich wzajemnym oddaniu nie było miejsca dla
117
nikogo więcej, nawet dla córek. Pamiętając wciąż o tym, jak niszczącą może być namiętna miłość, gdy już wygaśnie i zamieni się w nienawiść i wrogość, nie zamierzała dopuścić, by coś podobnego stało się jej udziałem. Podobna, choć niespełniona namiętność strzaskała jej serce, kiedy przedmiot jej uczuć odszedł. - Wszystko będzie dobrze, gdy już poznamy się lepiej powiedziała - i, oczywiście, kiedy urodzi się moja Pierwsza Córka. Garon jest trochę podobny do Gołoneta Doriaza, nie sądzisz? Taki wysoki, szczupły, czarnowłosy... Nauczyłam go nawet tej małej sztuczki Doriaza z układaniem surduta. Uśmiechnęła się. - Zauważyłem - odparł ojciec sucho. - Gdybyś jeszcze mogła go nakłonić, by przestał się ubierać w te krzykliwe czerwienie i szkarłaty! - Pracuję nad tym! Roześmieli się oboje, lecz chwilę potem Auvrey położył swe wielkie, silne dłonie na jej ramionach i powiedział bardzo poważnie: - Jeśli on cię unieszczęśliwi, Glensha... jeśli kiedykolwiek cię skrzywdzi... - Nie zrobi tego. Uczymy się rozumieć siebie nawzajem i to jest najważniejsze. Chciała tylko powiedzieć, że ona rozumie jego, a kiedyś... sprawi, że on zrozumie, czego ona od niego wymaga. Gdyby nie był synem Anniyas, po prostu jasno przedstawiłaby swoje oczekiwania. Lecz Glenin musiała postępować ostrożnie, zawsze pamiętając, że jej małżeństwo będzie się różnić od małżeństw innych kobiet. Według prawa mężczyzna miał należeć do kobiety, ale... matka tego akurat mężczyzny była wciąż najpotężniejszym władcą świata. Na razie. Po ceremonii zaręczyn Garon poświęcał się swoim rozrywkom -uwielbiał polować, wspaniale jeździł konno i nieustannie wygrywał w karty - Glenin zaś wróciła do nauki. Kiedy Garon korzystał z należnych mu przywilejów, Glenin uczyła się prawa, sztuki rządzenia, handlu i czarów. Tę ostatnią dziedzinę zgłębiała w sekrecie, ale tak gruntownie, jakby był przy niej Doriaz. I w jakiś sposób był. W roku 960, kiedy oficjalnie ogłoszono, że zginął w katastrofie okrętowej na Morzu Śniegów,
118
Prawniczka, kobieta w podeszłym wieku, przekazała Glenin małe, drewniane pudełko. - Nie pozostawił wiele, Pani - powiedziała. - Ci uczeni no... chodzi o to, że nie zostawił nic, tylko książki. I to pudełko. Rozumiem, że był twoim nauczycielem. Gdy Glenin została sama, dokładnie obejrzała pudełko. Proste, pozbawione ozdób i zamka, nie dawało się otworzyć bez odwołania zaklęcia. Zaklęcie szeptało bardzo wyraźnie, tak jak musiało szeptać i do tamtej kobiety: Zabierz mnie do Glenin Feiran. Uporała się z zaklęciem -poszło jej dosyć łatwo, bo umieścił je ten, który uczył ją Magii - i otworzyła pudełko. W środku znajdował się brązowy kluczyk. Również do niej szeptał, tym razem o kufrze pozostawionym w prywatnej kwaterze Doriaza. Kufer wypełniony był książkami i manuskryptami. A umieszczony poniżej zamek strzegł sekretnej przegródki. Glenin z pewnością by jej nie zauważyła, szukała jednak nie tylko oczami. Tego zamka nie otwierał klucz, lecz słowo - a'verro, używane przez Doriaza do wszystkich zaklęć, których ją uczył. Wyszeptała je i sprężyna zamka odskoczyła. W środku znalazła prawdziwy skarb: Kodeks z Malerris. Ten opasły tom - wysoki na trzydzieści cali, na dziesięć cali szeroki i na osiem gruby - został teraz jej nauczycielem. Mogłaby przysiąc, że przemawiał do niej głosem Goloneta Doriaza, za każdym razem, kiedy marszczyła brwi ze zdziwienia i szeptała sama do siebie późną nocą. Słyszała wtedy jego słowa: Ciekawe pytanie, domna Glenin. Pewnego wieczoru, miała już wtedy dwadzieścia jeden lat, spostrzegła, jak niewiele rozdziałów jej pozostało, zastanawiała się, co będzie, kiedy dobrnie do końca. Dobrze znany głos, jak pomruk lwa za aksamitną kotarą, wyszeptał: Ciekawe pytanie, Pani Glenin. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się - z radości, z żalu, z dumy, a także z powodu gorzkiej pewności, że jedyny mężczyzna, który powinien zostać jej mężem, odszedł od niej na zawsze. - A 'verro, Doriazie - szepnęła i przyrzekła mu, że jego prawda będzie najpiękniejszą nicią materii tkanej przez Wielkie Krosna.
Sarra
Pytanie to dręczyło Sarrę od chwili przybycia do Ostinholdu podczas Dziewiczej Luny, w końcu ciekawość zwyciężyła dobre wychowanie. - Czy nigdy już nie spadnie deszcz? To, co dla ni eg było jak najbardziej uzasadnionym pytaniem, wywołało uśmiechy, a nawet wybuch otwartej wesołości przy wielkim stole w jadalni Ostinów. Reakcja zaskoczyła ją tak bardzo, że w pierwszej chwili nie zrozumiała jej powodu. W Ambrai nikt nigdy się z niej nie śmiał. Lecz tutaj, w Straconym Kraju, wszystko było inaczej. - Zawsze gdzieś pada, nawet w czasie Błędnych Ogni powiedziała Geria. Jako Pierwszej Córce, przysługiwały jej podczas rozmowy specjalne przywileje, lecz ton lekceważącej wyższości nie spodobał się Pani Lilen, obrzuciła więc Gerię surowym spojrzeniem. - Gdzieś na świecie - dodał Taig. - Ale nie tutaj. Wyraz życzliwości w jego szarych oczach sprawił, że Sarra odzyskała trochę pewności siebie, lecz po chwili zrozumiała, o czym naprawdę myślał: wszystko działo się gdzieś, tylko nie w Straconym Kraju. - I Geria, i Taig mają rację - powiedziała matka Sarry, a jej łagodny głos podziałał na Sarrę jak muśnięcie delikatnego jedwabiu. - Musisz pamiętać o wpływie klimatu na położenie geograficzne. I tak zaczął się wykład, zupełnie jakby byli we własnym domu, siedzieli przy swoim własnym stole, z dziadkiem i babcią, i Tamą, i Gerrinem, i Mai, i...
123
Nie wolno jej było nawet wspominać o ojcu i siostrze. Ale nie mogła przestać o nich myśleć. I tęsknić. Tak samo matka. Z jej sypialni każdej nocy dobiegał stłumiony płacz. Opuścili Ambrai dziesięć tygodni temu, a ona ciągle płakała. Sarra również. W nocy, kiedy wszyscy myśleli, że Sarra dawno już śpi, dziewczynka wymykała się na palcach do pokoju matki, zwijała się w kłębek w jej ramionach i obie płakały, dopóki nie zasnęły. Lecz Sarra zawsze budziła się przed świtem, w samą porę, by wrócić po cichutku do swego pokoju, jakby nigdy go nie opuszczała. Być z rodu Ambrai, znaczyło jedno: być dumnym. Tego dowiedziała się od babki Allynis, choć wcale nie była dumna. Poza tym nie mogła urazić Pani Lilen. Do obowiązków gościa należało okazywanie wyłącznie wdzięczności za serdeczne przyjęcie. Tak więc Sarra i jej matka płakały w ukryciu, późną nocą, i nigdy o tym nie rozmawiały. Nawet między sobą. - ...a zatem musimy tu bardzo oszczędzać wodę - mówiła matka. Sarra przytakiwała automatycznie, a jej nieposłuszna pamięć podsuwała wciąż nowe obrazy. Ojciec. Na pierwszym miejscu i zawsze, ojciec. Ostatniego lata, po publicznej i bardzo gwałtownej awanturze, nastąpiło bardzo osobiste i czułe pożegnanie, a następnie ojciec wyjechał na Dwór Ryka. Maichen Ambrai wyjaśniła córkom, że był to konieczny podstęp. Ale w Dniu Widm Auvry Feiran powrócił do Ambrai i tym razem kłótnia nie zakończyła się pojednaniem. Po pięciu strasznych dniach zażądał oddania mu Glenin i wyjechał z nią na zawsze. Sarra wiedziała, że na zawsze. Nie wiedziała, skąd czerpie tę pewność, lecz wiedziała... - Nie możesz! Jest moją córką, moją Pierwszą Córką... - Mogę i zrobię to, Maichen. - Naprawdę mógłbyś to zrobić? Czyżbyś uwierzył w te bzdury? Co ci zaoferowała Armiyas? - To nie twoja sprawa. Rada wyraziła zgodę na nasz rozwód... - Chcesz powiedzieć, że Armiyas wyraziła zgodę! Co ona ci obiecała? Czy naprawdę myślisz, że podzieli się z tobą władzą? - Świat nie kończy się na Ambrai. - O co poprosiłeś dla siebie, Auvry?
124
- To bezcelowe. Skończmy z tym, zanim zapomnimy, że kiedyś się kochaliśmy. Rozwód jest postanowiony. Możesz zatrzymać Sarrę, ale Glenin jest teraz moją córką. Tylko moją. - Nie! NIE! Sarra słyszała te straszne słowa. Przycupnęła na gzymsie pod oknem komnaty rodziców na trzecim piętrze, i już wtedy wiedziała z absolutną pewnością, że nigdy więcej nie zobaczy ojca i siostry. Porażona siłą tej pewności, przekonana, że to prawda, nawet jeśli za nic nie chciała w nią uwierzyć, opuściła swoją kryjówkę, i nikomu nigdy nie powiedziała ani słowa. Tego roku, podczas Dziewiczej Luny, nocą, kiedy tysiące ludzi wyległy na ulice Ambrai, by w blasku pochodni i wśród zgiełku pieśni świętować Dzień Urodzin babci, Mistrz Miecza Gorynel Desse pospiesznie przeprowadził je obie z Ośmiokątnego Dworu do Akademii. Tej nocy Sarra po raz pierwszy w życiu podróżowała za pomocą Drabiny. W jednej chwili była w Ambrai, a już w następnej - gdzieś daleko w Straconym Kraju. Nie miała pojęcia, gdzie się znaleźli, pamiętała tylko kilka następnych dni, gdy w palącym słońcu jechali konno przed siebie, i krótkie, bezsenne noce pod gołym niebem, zanim Pani Lilen o ciepłym głosie i smutnych oczach powitała ich w Ostinholdzie. Wszyscy, których Sarra znała i kochała - poza matką odeszli. Dziadkowie, kuzyni, przyjaciele, koleżanki ze szkoły wszyscy. Nie wolno jej było mówić o Ośmiokątnym Dworze, lecz nie mogła o nim nie myśleć. I czuć. I tęsknić za łagodnym, czystym, chłodnym deszczem - prawie tak samo, jak tęskniła za ojcem i siostrą. Pragnęła usłyszeć śmiech ojca. Pragnęła wyciągnąć ręce i poczuć, jak delikatnie ujmuje jej palce w swoje wielkie, ciepłe dłonie. Pragnęła przeżyć jeszcze raz tę chwilę, gdy wchodzi do jej pokoju późną nocą i wypowiada śpiewnie słowa zaklęcia, a wtedy gwiazdy spływają z nieba, by strzec jej snu. Tęskniła również za Glenin - wcale nie chciała bawić się z dziewczętami Ostinów, kłócić się zresztą także nie. Pragnęła jeździć na kucyku po ogrodach Ośmiokątnego Dworu... razem z Glenin, która mówiłaby jej, co robi źle, lub chwaliła ją za postępy. Chciała, żeby Glenin czytała jej wieczorami do
125
snu, skarżyła się na swoich nauczycieli lub walczyła z nią na poduszki, lub... - ...pozbawione życia - mówiła teraz Pani Lilen - lecz przekonacie się sami, że to nieprawda. Tutejsze rośliny doskonale nadają się do uprawy. - Uśmiechnęła się. - Niektóre potrafią nawet oczyszczać wodę. Dzięki tym przemyślnym roślinom napełniamy nasze zbiorniki i poimy nasze zwierzęta. - Lecz niegdyś było tu pięknie, prawda? - spytał Taig z dziwną nutą tęsknoty w głosie. - Zanim... - Tak, dawno temu było tu pięknie. Prawie tak bujnie i zielono, jak w Sheve. Ale Straceńcy - ufam, że rozumiecie ironię - muszą stawiać czoło istniejącym warunkom. Choć wyjaśnienie Pani Lilen było gładkie jak aksamit, Sarra obiecała sobie zapytać Taiga o to, co zostało przemilczane. Z całego potomstwa Ostinów - nader licznego - tylko •w towarzystwie Taiga czuła się dobrze. Miał dwanaście lat, o siedem więcej niż ona, ale nigdy nie traktował jej jak dziecko. Jego siostra Miram i brat Alin byli mniej więcej w wieku Sarry; chętnie się z nimi bawiła, ale tylko Taig ją rozumiał. Był taki jak ona. Zadawał pytania, dopóki nie uzyskał odpowiedzi, na którą czekał. Pod jego uśmiechem kryły się niepokój i melancholia, przygnębiała go surowa rzeczywistość Straconego Kraju. Sarra, która przebywała dotąd w samym środku tętniącego życiem, najbardziej wyrafinowanego dworu w Lenfell, rozumiała go doskonale. Lecz uciekając z Ambrai, ona i jej matka uciekały przed śmiercią. Choć Sarra miała zaledwie pięć lat, rozumiała to również, może nawet lepiej niż cokolwiek innego. Rozmowa przy stole Ostinów zeszła na planowaną podróż do Renig, gdzie rodzina spędzała zwykle kilka zimowych tygodni. Najpierw jechali do Combel - tam Pani Lilen miała wyznaczone spotkanie z zarządcami Skrętacza Pellerisawstrętnego człowieka, którego stada galazhi wypasały się razem ze stadami Ostinów. Handlowa sieć rodziny była bardzo rozległa, a Pani Lilen krążyła jak wędrowny ptak pomiędzy czterema swoimi wielkimi rezydencjami w towarzystwie niektórych spośród dziewięciorga dzieci, pięciorga rodzeństwa oraz niezliczonej chmary siostrzeńców, bratanków i kuzynów. Krew Ostinów była szczególnie licznie reprezentowana właśnie w Straconym Kraju - Ostinowie zajęli puste miejsca,
126
powstałe z chwilą, gdy Skrętacz pozbył się za jednym zamachem całej swojej rodziny. Stada przepędzali Ostinowie, farmy prowadzili Ostinowie, sklepy należały do Ostinów, w zarządach spółek handlowych zasiadali Ostinowie, kapitanami okrętów byli Ostinowie. Ale nie zajmowali się polityką, a ponieważ polityka właśnie była namiętnością rodu Ambrai, którą odziedziczyli wraz z majątkiem i Ośmiokątnym Dworem, Sarra doszła do wniosku, że Krwi Ostinów wiele brakuje do prawdziwej potęgi. Ostinhold, największy i najludniejszy z domów Pani Lilen, stanowił rozległy, bezładny labirynt, który rozbudowywano w miarę potrzeb, tak by zdołał pomieścić wzrastającą liczbę domowników, zbliżającą się obecnie do tysiąca. Tu wznosiło się jedno skrzydło, tam wyrastało drugie lub trzecie piętro, dobudowywano kolejne klatki schodowe. Nieustannie wyburzano i przesuwano mury obronne, by powiększyć przestrzeń mieszkalną dla najemnych pracowników. Słowem, była to nąjbrzydsza budowla, jaką Sarra kiedykolwiek widziała. Przywykła do chłodnych, białych marmurów Ośmiokątnego Dworu, wysokich kolumn, eleganckich sklepień i jasnych dachów Ambrai. Chaotyczna zabudowa Ostinholdu, szafranowe* pomarańczowe, a nawet różowe ściany - zależnie od fantazji budowniczych - raziły jej zmysł estetyczny. Nie interesowały ją zupełnie rośliny i nigdy nie doceniała piękna rozległych ogrodów Ambrai, póki nie zobaczyła, co Geria dumnie nazywa ogrodem - trochę kuchennych ziół, warzywa, tu i ówdzie kwiat, i ani jednego drzewa. Choć Sarra uważała to miejsce za ohydne, zachwycali się nim wszyscy Ostinowie, nawet Taig. Zdaniem Sarry, Ostinhold mógł podobać się tylko komuś pozbawionemu dobrego smaku. Posiadłości miejskie, sądząc z opisu, miały znacznie więcej uroku. Był dom nad morzem w Renig, mały domek na przedmieściach Combel i dom w Longriding, który miała dostać Geria, gdy wyjdzie za mąż. Sarra żałowała, że to się jeszcze nie stało. Geria szydziła z ambrajskiego akcentu Sarry, jej krótko obciętych włosów i dworskich manier. Sarra polubiła Taiga również dlatego, że zawsze potrafił powiedzieć siostrze, choć była Pierwszą Córką, by była cicho. Na Wszystkich Świętych Lenfell, Sarra chciała wrócić do domu. Zapytała o to matkę. Raz. W dniu św. Geridona,
127
podczas Pełni Ogiera, który patronował domowym zwierzę^ tom (zwłaszcza koniom), wszyscy brali udział w rozpalaniu ogniska, rzucając płonące gałązki (powinny być zebrane w lesie, lecz Ostinowie musieli importować drewno na tę uroczystość; w Straconym Kraju nie było lasów). Sarra wypowiedziała tradycyjne życzenie, gdy dorzucała swój maleńki płomyk do stosu, a potem patrzyła, jak Taig, najstarszy syn, wrzuca do ognia warkocz, upleciony z końskiego włosia. Później, układając się do snu, powiedziała matce, czego sobie życzyła. Chciała wrócić do domu. - Możemy? - Nie, Sarro. Jeszcze długo nie wrócimy do domu. W oczach Maichen błysnęły łzy. Te wspaniałe, czarne oczy natchnęły wielkiego Falundira do napisania poematu, gdy Maichen miała piętnaście lat. Sarra odziedziczyła oczy po matce; Głenin nie. Sarra zastanawiała się, czy odziedziczy je dziecko, które wkrótce miało się urodzić. - Ale dlaczego nie? Strażnik Desse mógłby przeprowadzić nas przez Drabinę... Palce matki wbiły się w ramię Sarry, która zamilkła, bardziej ze zdumienia niż bólu. - Powiedziałam ci raz i nie chcę więcej powtarzać. Nigdy nie mów o Ambrai, o Drabinach, o Gorynelu Desse, o naszej rodzinie ani o twoim ojcu. Sarra z trudem powstrzymała się od płaczu. Po raz pierwszy matka odezwała się do niej w ten sposób. - Życzyłaś sobie tego samego, jestem pewna! - wykrzyknęła. - Nawet jeśli tak było, zatrzymam to dla siebie - i ty też. Co pomyśli Pani Lilen, jeśli za jej uprzejmość odpłacimy się taką niewdzięcznością? -H- Nic mnie to nie obchodzi! Nienawidzę tu być! Chcę do domu! I wtedy matka ją uderzyła - wymierzyła jej szybkiego, mocnego klapsa, od którego bardziej ucierpiała jej duma niż siedzenie. A potem znalazła się nagle w czułych objęciach i posypały się słowa przeprosin. Przyjęła klapsa, przeprosiny i uścisk, wiedziała bowiem, że na to wszystko zasłużyła. Lecz z powodu mającego się narodzić dziecka, pieszczoty matki były niezdarne, Sarra nie mogła wygodnie ułożyć się w jej ramionach.
128
Na dzień przed św. Caitui matka Sarry stała się już tak gruba i niezgrabna, że dwie osoby musiały pomagać jej wstawać z krzesła. Przytulała Sarrę tylko jedną ręką, jeśli w ogóle to robiła. Była nieustannie zmęczona i w miarę jak powiększał się jej brzuch, policzki zapadały się coraz bardziej. Ale nikt nie mówił o dziecku. Jakby w ogóle nie istniało, mimo oczywistego dowodu w postaci rosnącej z każdym dniem okrągłości. -Pani...? Wszyscy zamilkli i spojrzeli po sobie. Służący nie mieli zwyczaju wchodzić, póki Pani Lilen nie zadzwoniła małym, brązowym dzwonkiem w kształcie żołędzia, stojącym przy jej talerzu. Pokojówka wyglądała na wystraszoną, lecz jej postawa wyrażała zdecydowanie. - Tak? O co chodzi, Jonno? - spytała Pani Lilen. - Posłaniec, Pani. Z Longriding, do Pani Maichen. Prawie zajeździł trzy konie, by tu dotrzeć. Sarra przyglądała się ze zdumieniem, jak jej matka i Pani lilen wymieniają szybkie, pełne niepokoju spojrzenia. Cóż takiego mogło się wydarzyć w nic nie znaczącym Longriding, co mogłoby obchodzić Maichen Ambrai? - Wysłuchamy go w moim gabinecie - powiedziała Pani Lilen, podnosząc się z krzesła. - Czy dano mu jedzenie? - Tak, Pani. Ale jest zbyt zmęczony, by jeść. Taig i Geria pomogli matce Sarry wstać. Pani Lilen wzięła ją pod ramię i razem opuściły jadalnię. Geria, najważniejsza w tej chwili osoba przy stole, postukała długim paznokciem w swój talerz. - Trzy konie? - zadumała się. - Zwykle z Longriding jedzie się tu jakieś cztery dni. Posłańcowi musiało to zabrać dwa dni, może nawet mniej. - Cóż mogło być aż tak pilne? - spytał Taig. - A skąd mogę wiedzieć?- wzruszyła ramionami jego siostra. - Myślałem, że jako Pierwsza Córka Ostinów wiesz wszystko. Sarra nie zwracała uwagi na te docinki. Jej umysł pracował szybko, podsuwając jej intuicyjne wnioski - w miarę, jak dorastała, uczyła się ufać im coraz bardziej, choć minęło jeszcze wiele lat, nim zdała sobie sprawę, że to wynik czarów. 9 - Ruiny Ambrai
129
Cokolwiek zdarzyło się w Longriding, nie mogło zainteresować Maichen Ambrai. Cztery dni trwała ich podróż do Ostinholdu z miejsca, w które przeniosła ich Drabina. Rozumując już zupełnie logicznie, Sarra nabrała pewności, że Drabina znajdowała się w Longriding, posłańcem był Strażnik Magii, a wieści pochodziły z Ambrai.
2
Gdyby wiedzieli, że słucha, na pewno nie powiedzieliby aż tyle. Sarra ułożyła poduszki pod kołdrą, by wyglądało, że ktoś tam śpi - tej sztuki nauczyła ją Glenin - i wymknęła się z pokoju, szukając miejsca, z którego dochodziły niepokojące odgłosy. Przeszła na palcach po balkonie, ciągnącym się wzdłuż sali lekcyjnej, aż do załomu muru. Bez trudu wspięła się po rynnie (zlatywał tędy raczej piasek niż woda, chyba że padały kwaśne deszcze), przeczołgała się po dachu, przeskoczyła na inny balkon i dotarła do okna. Było na wpół otwarte, a ciężkich, ciemnych zasłon nie zaciągnięto do końca. Sarra wspięła się na ceglany parapet i zajrzała do środka. Dreszcz przeszedł jej po plecach. Szukała źródła dziwnych dźwięków i znalazła je - dotarła pod izbę porodową, skąd dobiegały urywane krzyki rodzącej w bólach kobiety. Ktoś powtarzał łagodnym głosem słowa otuchy. Sarra omal nie spadła z parapetu, gdy za kotarą, tuż obok niej, rozległy się szepty. - Sądząc po tym, co mówiłaś o jej dwóch pierwszych porodach, ten też nie będzie łatwy - odezwał się głos, którego Sarra nie znała, niewątpliwie męski, głęboki i pełen niepokoju. - Lepiej każ posłać po Maga-Uzdrowiciela, Pani. - Przyjmowałeś siedmioro z moich dziewięciorga dzieci, Irienie. - Ty jesteś stworzona do rodzenia - powiedział mężczyzna szorstko. - Ona nie. Poza tym to bardzo duże dziecko,
131
choć przychodzi na świat za wcześnie. Czy Strażnik nie może kogoś sprowadzić? - Nawet gdyby mógł, nie wolno nam ryzykować - głos Pani Lilen drżał, jej serce musiało bić bardzo szybko. - Nikt nie powinien wiedzieć o dziecku, Irienie. Nikt spoza Ostinholdu. Nawet Mag-Uzdrowiciel. - Czego nie wiesz, tego nigdy nie powiesz? Rozumiem. Urwał. - Ambrai zburzone, j ą rodzice i prawie wszyscy krewni zabici... nie mogę w to uwierzyć. - Ona uwierzyła. Szok przyspieszył poród. To przerażenie w jej oczach - mam nadzieję, że już nigdy czegoś takiego nie zobaczę. - A za wszystko odpowiedzialny jest Auvry Feiran... Irien zawahał się. - Pani, chciałbym wiedzieć jedno. Czy ona chce tego dziecka? Jego dziecka. Lilen Ostin milczała przez bardzo długą chwilę. - Irienie, naprawdę nie wiem - powiedziała z wahaniem. Sarra skuliła się, przyciskając kolana do piersi, poczuła mróz w kościach. Ambrai zburzone. Babcia i dziadek nie żyją. A ojciec jest za to odpowiedzialny. Nawet jeśli matka w to uwierzyła, to Sarra nie mogła. - Nie - zakwiliła bezgłośnie. - Nie... Krzyki rodzącej stawały się coraz głośniejsze i rozmowa przy oknie ucichła. Słońce, które wzeszło dużo, dużo później, nie było w stanie ogrzać przemarzniętej, odrętwiałej Sarry. Znalazł ją dopiero służący, kiedy otwierał okna w sąsiednim skrzydle. Ściągnięto ją na dół, położono do łóżka i napojono gorącym, lepko-słodkim wywarem z maku. Piła to już kiedyś, w zeszłym roku, gdy chorowała. We śnie słyszała krzyki matki. Obudziła się późnym popołudniem. Taig siedział w nogach łóżka i czytał książkę. Obserwowała go spod przymrużonych powiek, dopóki nie zniknął całun mgły w jej głowie. - Gdzie moja matka? Taig spojrzał na nią, me wyglądał na zaskoczonego. - Odpoczywa, mam nadzieję. - A dziecko? - Jeszcze nie. Nie martw się, Sarro. Wszystko będzie dobrze. Sarra patrzyła na niego dłuższą chwilę. Złote promienie słońca, gorące i ciężkie od kurzu, malowały jego postać
132
mocnymi cieniami. Ciemnowłosy, jak niemal wszyscy Ostinowie, miał szare oczy swego zmarłego ojca, tak w każdym razie mówiono. Czy dziecko, kiedy się wreszcie urodzi, będzie podobne do Auvry'ego Feirana? - Chcę zobaczyć matkę. - Nie teraz. Może później. - Muszę jej coś powiedzieć. - Zaniosę wiadomość, jeśli chcesz. Sarra zastanowiła się nad tym. Po nocy spędzonej na gzymsie bolały ją wszystkie mięśnie, a mikstura bardzo ją osłabiła. - Nie, dziękuję. Muszę powiedzieć jej to sama. Taig skinął głową. - Może powinnaś coś zjeść. - Nie. Ja... - Nagle zmieniła zdanie. - Wiesz, myślę, że jestem głodna. Kawałek chleba z serem? - Zobaczę, co mają w kuchni. Gdy odszedł, wygramoliła się z łóżka i zaczęła ubierać. Ramiona i nogi nie chciały jej słuchać, traciła masę czasu i bardzo ją to irytowało, wiedziała bowiem, że jeśli ktoś ją przyłapie, Taig nie będzie już tak lekkomyślny, by po raz drugi zostawić ją samą. Gdy wreszcie wciągnęła spodnie i zapięła koszulę, uchyliła ostrożnie drzwi na korytarz i rozejrzała się. Pusto. Miała tak sztywne ręce i nogi, że nie odważyła się, by powtórzyć wyczyn z ostatniej nocy. Wiedziała, że musi jednak coś zrobić. Z największą ostrożnością przekradła się pod izbę porodową. Cisza. Sarra przylgnęła do ściany w korytarzu i ostrożnie wyjrzała zza narożnika. Usłyszała jęk, potem następny, i pomyślała, że to dziecko, że nareszcie się urodziło. Wolniutko ruszyła w tamtym kierunku. - Maichen, musisz przeć, kochanie, musisz nam pomóc. Nie urodziło się. Znowu jęki, a potem płacz. - Nie mogę. - Musisz. To już niedługo - mówiła Pani Lilen spokojnie. - Tym razem musisz mocno przeć, proszę, Maichen, musisz się postarać... - Nie, nie mogę! Zostawcie mnie, nie mam już siły, nie chcę... Sarra podbiegła do drzwi. Nad fotelem porodowym pochylał się szczupły mężczyzna. W fotelu spoczywała kobieta,
133
jej obrzmiałe ciało owinięte było prześcieradłem. Miała szarą, wynędzniałą twarz, pokrytą czerwonymi plamami jak po oparzeniach, pozbawione blasku, opuchnięte oczy, blade, bezkrwiste usta. Sarra z największym trudem mogła w niej rozpoznać swoją piękną, wytworną matkę. - Sarro! Gdy Pani Lilen spostrzegła jej obecność, Sarra pędem uciekła. Mag-Uzdrowiciel - ten człowiek powiedział, że potrzebują Maga-Uzdrowiciela - muszę go odnaleźć - proszę, Błogosławiony św. Fielto Znalazco, musisz mi pomóc - i ty, Feleris Uzdrowicielko, i Gelenis Pierwsza Córko, i Imili, i Caitiri, których dzień jest dzisiaj, i... i... W połowie schodów zabrakło jej imion świętych. Przy stajniach uwiązane były trzy wierzchowce, czekające na osiodłanie. Trzy ogromne konie, których panicznie się bała. Ogarnęła ją wściekłość na samą siebie za ten strach. Wyobraź sobie, że to kucyk. Po prostu kucyk, tylko trochę większy. I zanim zdołała pomyśleć, już siedziała na końskim grzbiecie. Jednym szarpnięciem odwiązała cugle i z całej siły spięła konia, który posłusznie puścił się galopem przez stajenny dziedziniec, minął bramę i popędził przed siebie piaszczystym gościńcem. Gdy była już dorosła, całą mocą swego intelektu przyjęła prawdę Strażników Magii. Jednak tego wieczoru powodowała nią wiara, wykraczająca poza logikę i zdrowy rozsądek. Nie ujechała więcej niż milę, gdy z przeciwnej strony ukazał się jeździec. Był nim Gorynel Desse. Nie był wprawdzie Magiem-Uzdrowiciełem - ale był Magiem. I odnalazła go. Dla pięcioletniej dziewczynki nie miało znaczenia, że on zmierzał właśnie do Ostinholdu. I ona, Sarra, podjęła decyzję, by działać. I udało się. Nie myślała o sobie ani o konsekwencjach, w ogóle prawie nie myślała, zrobiła tylko to, co uznała za konieczne. Ten poranek okazał się najważniejszą nauką na całe jej życie.
3
To była dziewczynka. Urodziła się w ostatniej godzinie nocy i otrzymała jedną z odmian imienia św. Caitiri. Następnego popołudnia, patrząc po raz pierwszy na swą maleńką siostrzyczkę, Sarra szepnęła: „Cailet, Cailet" i przysięgała potem Taigowi, że mała odwróciła głowę, gdy usłyszała swoje imię. Tym razem nie musiała podsłuchiwać. Jeszcze tego wieczoru Gorynel Desse wyjaśnił jej dokładnie, co zamierza zrobić. - Proszę wybaczyć staremu człowiekowi brak dobrych manier - zaczął, wskazując pełnym skruchy gestem na swoje bose stopy, które zanurzył w miednicy z zimną wodą. - Moje sterane kości obijały się po całym Lenieli przez ostatnich kilka tygodni. Sarra potrząsnęła głową na znak, że jej to nie przeszkadza. Usiadła na niskim taborecie, złożyła ręce na podołku i czekała. - Wiesz, co wydarzyło się w Ambrai - powiedział. - Ja też opłakuję tych, których utraciłaś. - Dziękuję - szepnęła. Desse przerwał, aby napić się wina. - Nie jesteś tu już bezpieczna, Sarro. Patrzyła prosto w jego zielone oczy, tak niepokojąco jasne w ciemnej twarzy, okolonej długimi, białymi włosami. - Wszyscy muszą myśleć, że zginęłyśmy - oznajmiła. Jak babcia i dziadek, i Dziekan.
135
- Tak. Anniyas nie może się dowiedzieć. - Chodzi ci o to, że mój ojciec nie może się dowiedzieć? Także o Cailet? Potarł grzbiet nosa kościstym palcem. - Ile ty masz lat? Pięć czy dwadzieścia pięć? - mruknął. Sarro, wiem, że to wszystko było dla ciebie straszne. Ale musisz mi zaufać. Kiedy twoja matka poczuje się lepiej, zabiorę was do moich przyjaciół w Sheve. Na pewno ci się tam spodoba. Ale nie będziesz mogła opowiadać o Ambrai ani o tym, że Ostinowie są twoimi krewnymi, ani że tu byłaś. Odchrząknął. - I... dostaniesz nowe nazwisko. Wzruszyła ramionami. Skoro straciła już tyle, cóż mogło znaczyć nazwisko - nawet najpotężniejszej na świecie Krwi. - Ale Cailet nie może jechać z nami. Desse zamrugał powiekami. A potem zamrugał jeszcze raz. - Skąd ty... - Mama jej nie chce. - Dlaczego tak myślisz? - Tak powiedziała. Z powodu taty. Pochylił się do przodu i ujął jej dłonie w swoje. - Posłuchaj mnie uważnie, Sarro. Może ci się wydaje, że coś słyszałaś, ale to, co zrobił twój ojciec, nie ma żadnego związku z tym, czy twoja matka chce Cailet. Chce. Musisz w to uwierzyć. Cailet jest jej córką, tak samo jak ty... - I Glenin? Mag westchnął przeciągle. - Powiedzmy, trzydzieści pięć. Moja droga, Glenin nie miała wyboru. Twój ojciec zabrał ją ze sobą, a twoja matka nic nie mogła na to poradzić. A teraz... prawdę mówiąc, masz rację. Cailet nie pojedzie z nami. Będzie bezpieczniej dla wszystkich, jeśli zostanie w Ostinholdzie. Pani Lilen powie, że to córka jednego z kuzynów, oddana tu na wychowanie. Ostinów jest tylu, że nikt nie zwróci uwagi na jeszcze jedno dziecko. Instynkt podpowiadał, że straci następną siostrę... a przecież jedną już utraciła. Broniąc się przed wzruszeniem, które ściskało jej krtań, spytała: - Kiedy ją znów zobaczymy? - Nie wiem. - Czy to znaczy: „nigdy"?
136
- To trudne słowo, Sarro, i nie lubię go używać. Jest sto milionów dróg do wyboru, moje dziecko. Możemy tylko mieć nadzieję, że św. Rilla Przewodniczka pokaże nam tę właściwą i wszystko dobrze się ułoży. To nie była odpowiedź. Chciała mu to powiedzieć, ale po co? Dorośli zawsze robią to, co postanowią. Zawsze tak robili, z sobie tylko znanych powodów. Sarra też podjęła decyzję: nigdy (użyła tego słowa z rozmyślną przekorą) nie będzie nikomu rozkazywać ani układać innym życia. To nie jest w porządku. Następnego ranka znów pochylała się nad kołyską, powtarzając imię dziecka. Pani Iilen mówiła, że noworodki słabo widzą. Sarra bardzo dobrze wiedziała, że Cailet na nią patrzy. Czuła to. Oczy Cailet, jak oczy wszystkich dzieci, były trochę zamglone i niebieskie, ale tak ciemne, że Sarra była pewna, iż kiedyś staną się czarne, tak jak jej oczy i oczy ich matki. Ale nie będzie mnie tutaj, kiedy to się stanie. Być może już nigdy jej nie zobaczę. Jak Glenin i taty. Nie. Nie straci Cailet. Nie na zawsze, podpowiadała jej to ' ta sama intuicja, która powiedziała jej wcześniej, że na zawsze straciła ojca i starszą siostrę. I matkę, gdyż Maichen Ambrai nigdy nie opuściła Ostinholdu. Umarła, nie przebudziwszy się ze śpiączki, spowodowanej krwotokiem, wyczerpaniem i rozpaczą. Jej ciało spalono w tajemnicy, a następnego dnia Gorynel Desse zabrał Sarrę - już nie Ambrai - do Sheve.
Sarra zdjęła swój przywiędły wianek i powiesiła go na ^ poręczy łóżka. Ze złością zaczęła rozpinać niezliczone guziki na j plecach, potem zrzuciła z ramion sukienkę i padła na materac. Była wściekła. Materiał siennika był gruby i sztywny, by ostre źdźbła słomy nie mogły go przedziurawić. W Pinderon, choć , nazywano go „Bramą Cantrasbiru", było jak na wsi. Mówiono, j że Pani Velira Witte pielęgnuje starożytne cnoty, Sarra zaś j uważała, że jest po prostu oszczędna. I Mimo to lubiła zapach tego łóżka, zgrzebnego i twardego j w porównaniu z puchową pościelą w Roseguardzie. W Rose- ! guardzie spała na najdelikatniejszych prześcieradłach, tam nie trzeba było szyć materaców z workowego płótna. | Sarra odgarnęła z twarzy kosmyki jasnych włosów i spo- Ą jrzała na wianek - płatki róż dawno opadły. Tarise przyniesie J jej świeży na wieczorny bankiet - jeszcze więcej bladych róż. | Tym razem sprawdzi, czy wszystkie kolce zostały usunięte. Jej f wzrok padł na suknię, wiszącą na drzwiach szafy. Bladoróżo- • wa. Jak zwykle. A jeśli nie, to brzoskwiniowa albo morelowa, | albo w kolorze lawendy. Każda mdła i przesłodzona pas- ' telowa barwa zawsze w końcu trafiała do jej garderoby. Gdy | próbowała oponować, przypominając, że ma osiemnaście lat, • a nie osiem, Agatine zawsze mówiła: Ależ Sarro, ślicznie ci Ą w tych kolorach. A Sarra wcale nie chciała wyglądać ślicznie. Chciała ubrać się w strój do konnej jazdy, odnaleźć Gorynela Desse i oznajmić mu, że przystępuje do Sprzysiężenia.
138
A zamiast tego musiała znów włożyć bladoróżową sukienkę i wianek z bladych róż i pójść na przyjęcie z okazji ślubu swojej siostry. Sarra patrzyła na kwiaty i zastanawiała się, co Glenin włoży na uroczystość w Ryce. Niezależnie od kroju sukni, przywdzieje z pewnością zieleń i szarość Feiranów, nie czerń i turkus Ambrai. Prawie nikt już nie pamiętał, że Glenin nosiła kiedyś inne nazwisko lub że kiedykolwiek istniał Ośmiokątny Dwór. Mądrzej było w ogóle o tym nie wspominać. Sarra mogłaby napisać kilkusetstronicową rozprawę o tym, o czym nie mówiło się ze strachu, że ktoś może usłyszeć. Nawet zaklęcia nie zapewniały, ochrony, a jeśli ktoś posługiwał się magicznym Zakazem, był już z góry podejrzany. W efekcie nikt nie odzywał się nawet słowem na żaden ważny temat. Stany, na przykład. Miały zostać zniesione z początkiem następnego roku - ślubny prezent dla Glenin od Rady. Więc wszyscy podziwiali pannę młodą, że poprosiła właśnie o to, a nie o klejnoty czy prywatną rezydencję. Nikt jakoś nie zauważył, a Sarra też nie widziała potrzeby, by o tym mówić, że poślubiając najbogatszego młodzieńca w Ryce, Glenin może mieć wszystkie klejnoty, jakich tylko zapragnie, a dom, położony z dala od Dworu Ryka, oznaczałby całkiem zbyteczną izolację. Sarra śledziła karierę swojej siostry uważnie, choć z pewnej odległości: tu jakieś zdarzenie, gdzieś plotka czy drobna wzmianka o Glenin w oficjalnych biuletynach. Obraz, który tworzyły te przypadkowe pociągnięcia pędzla, nie wzbudzał przesadnego zachwytu. Choć zniesienie podziałów było słuszne i Sarra w zasadzie je pochwalała, pozostawało jednak wielu zawziętych oponentów. Rody Krwi, oczywiście. Zazdrosne o swoje przywileje, nie potrafiły dostrzec prawdziwego zagrożenia. Wprowadzenie nowego prawa nie oznaczało jeszcze osiągnięcia celu, był to zaledwie jeden krok na długiej, krętej drodze ku przeznaczeniu, które przerażało Sarrę. Rody Kiwi i Stany tworzyły strukturę społeczną Lenfell od czasu Straconej Wojny. Coś więc musiało je zastąpić, a Sarra miała pewność, że wie, co to będzie.
139
Gdy wyjdą już z użycia stare krążki identyfikacyjne tak już się kiedyś zdarzyło, gdy aktualizowano identyfikatory, by mieć kontrolę nad pozostałymi przy życiu Magami - trzeba będzie rozdać nowe. Imię. Data urodzenia. Wykształcenie. Zawód. Kolorowe kropki w barwach rodu. I numer. Każdy zostanie opisany i skatalogowany. Raz na zawsze. „Jak oni mają czelność mówić mi, kim jestem?" - pomyślała Sarra. Jej gniew był gniewem szybko dojrzewającej dziewczyny, która czuje, że ją obrażono, i która musi ukrywać prawdę o sobie, odkąd skończyła pięć lat. Nazywała się teraz Liwellan. Poznała historię tej Krwi do dziesiątego pokolenia wstecz, wliczając w to oczywiście tragicznie zmarłych „rodziców". Nic nie wiedziała o Ambrai i o Strażnikach Magii, okazywała też umiarkowane zainteresowanie Panią Glenin Feiran - tak piękną, tak mądrą, tak utalentowaną, że mogła być wzorem do naśladowania dla każdą młodej kobiety. Sarra umiała kłamać. Ale nigdy nie zapomniała... Nigdy. Jej prawdziwy dom był w Ambrai. Auvry Feiran, osławiony Rzeźnik Ambrai, był jej prawdziwym ojcem. Glenin Feiran, jedyna siostra Sarry, była naprawdę Pierwszą Córką Krwi Ambrai. Maichen Ambrai, jej prawdziwa matka, zmarła w połogu podczas podróży do Sheve. A ona sama była Magiczna. Tego sekretu strzegła najbardziej. - Sarro! Drzwi sypialni gwałtownie się otworzyły, potem równie gwałtownie zamknęły, i oparła się o nie zdyszana Tarise. Wianek z bladych róż wylądował na kolanach Sarry. Przyjrzała mu się z niechęcią, czekając, aż Tarise złapie oddech i wyjawi wreszde, jakież to wstrząsające wieśd przywiodły ją w takim pośpiechu. Tarise była pokojówką i Sarry, i Pani Agatine, ale wszystkimi ważnymi nowinami dzieliła się zawsze najpierw z Sarrą. Tarise Nalle była ubrana w strój służby domu Słeginów: błękitna spódnica do kolan, bluzka z długimi rękawami tego samego koloru i żółta kamizelka, suto haftowana w błękitne i złote wieńce z róż. Jej rozwichrzone włosy barwy miodu
140
zdradzały pośpiech. Zamachała ręką na wysokości twarzy, by ochłodzić rozpalone policzki, odetchnęła głęboko i wypuściła powietrze z głośnym świstem. - No? - spytała w końcu Sarra. - Śmierć, narodziny, skandal, pojedynek - co? - Wizyta! - Tarise podciągnęła spódnicę i padła na łóżko obok Sarry. - Krew Ostinów - w każdym razie dwoje - pani Lilia, albo Alila, czy coś takiego, i jej syn, który jest najpiękniejszym młodzieńcem, jakiego w życiu widziałam! - Kiedy przyjechałyśmy tu w ubiegłym tygodniu, syn naszej gospodyni był najpiękniejszym młodzieńcem, jakiego w życiu widziałaś. Co jest tak szczególnego w młodym Ostinie? Tarise prychnęła. - Dalion Witte to zwykły dzieciuch, szczeniak, potworny nudziarz - doskonale pasuje do tego śmiertelnie nudnego Pinderonu! Ale ten! Wysoki, szczupły, wspaniałe ramiona, długie nogi, oczy szare jak kałuże srebra w słońcu, policzki, że tylko wzdychać, uśmiech, że tylko umrzeć, usta soczyste jak dojrzała śliwka - a gdy chodzi o to, co widać pod tymi skandalicznie rozpiętymi dolnymi guzikami surduta - o Święty Geridonie! W połowie tej litanii Sarra wybuchnęła śmiechem. Tarise skończyła dwadzieścia trzy lata, ale była tak strasznie dziecinna. U jednego mężczyzny podziwiała mięśnie, u innego nogi, u jeszcze innego oczy lub nos. Ale żaden jak dotąd nie posiadał aż tyłu wdzięków naraz! - Aż dziw, że nie oślepił cię widok takiego cudu - zadrwiła Sarra, a Tarise skrzywiła się ze złością. - Poczekaj, aż go zobaczysz. Nazywa się Taig, ma dwadzieścia pięć lat i - nie jest żonaty! - Ile razy ci już mówiłam... - Poczekaj, aż go zobaczysz - powtarzała Tarise, chichocząc. - ...że nie lubię starszych mężczyzn - dokończyła Sarra i pokazała pokojówce język. - Och, bądź rozsądna! Ktoś przecież musi dotrzymać mu towarzystwa podczas bankietu. Dlaczego nie ty?
141
- Nie jestem z Krwi Witte. Pierwsza Córka Mirya przyczepi się do niego jak dzięcioł do drzewa, to pewne, jeśli oczywiście jest naprawdę tak przystojny, jak mówisz. - Mirya Kobyła? - zakpiła Tarise. - Nie rozśmieszaj mnie. Taig. Sarra powtarzała w myślach to imię. Wydawało jej się znajome, a przez ostatnie lata podobne niejasne wspomnienia doprowadzały ją niemal do szaleństwa - coś, co powinna pamiętać, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć. Taig. Nie było to pospolite imię, ale też nie jakieś niezwykłe. Cóż, może natknęła się na nie w jakiejś książce, historycznej lub innej. Nagle Tarise poderwała się z łóżka. - Co ja tu wygaduję! Musimy cię ubrać. Ułożę ci włosy. - Lepiej zrób porządek ze swoimi. Wiesz, co powiedziałaby Mirya, gdyby dę teraz zobaczyła? - Sarra ściągnęła usta i zmarszczyła brwi, naśladując straszliwy gniew Pierwszej Córki Witte. - Och, mało mnie to obchodzi. Prędzej! Jeśli on nic d ę nie obchodzi, to przynajmniej zlituj się nad nieszczęśnikiem, który będzie musiał jeść kolację w towarzystwie konia! Sarra posłusznie pozwoliła ubrać się w różową sukienkę. - Tarise! Wiesz, że nie ma sensu odwoływać się do mojej szlachetnośd. Bo nie jestem szlachetna. A w ogóle, to co tu robią Ostinowie? - Jakieś nudne interesy. Dlaczego moje włosy nie układają się tak jak twoje? - poskarżyła się Tarise, upinając pukle na głowie Sarry. - Pewnej nocy zakradnę się do twojej sypialni, obetnę d je i zrobię sobie z nich perukę. Są prawie tego samego koloru co moje. - Rillanowi podobają się twoje włosy - powiedziała Sarra. Tarise zaczerwieniła się. - Nie obchodzi mnie, co jemu się podoba, a co nie. Choć Tarise sprawiała wrażenie lekkomyślnej, odznaczała się jednak stałośdą uczuć. Rillan Veliaz, pomocnik Wielkiego Koniuszego w Roseguardzie, naprawdę był zabójczo przystojny. Ale chyba specjalnie o to nie dbał, bo naprawdę dbał tylko o swoje konie. Z pewnośdą nawet nie zauważył ślicznej
142
pokojówki z piegami na nosie, która już dawno straciła dla niego głowę. „Nigdy czegoś podobnego nie zrobię" - obiecała sobie Sarra z westchnieniem. „Nie stracę głowy dla żadnego mężczyzny. Oddam swoje serce, komu będę chciała". Nie przyszło jej jednak na myśl, że któregoś dnia jakiś mężczyzna może je po prostu skraść. Taig Ostin był prawie tak przystojny, jak mówiła Tarise. Wysoki, o szerokich ramionach i mocnych nogach; surowe rysy jego twarzy łagodził zmysłowy i trochę figlarny uśmiech. Oczy miał rzeczywiście srebrne, zaś na powitanie Sarry uśmiechnął się ze szczególnym wdziękiem. Wyczuwało się w nim jednak jakieś niezrozumiałe napięcie, które płonęło w jego jasnym spojrzeniu. Przy stole bankietowym posadzono Sarrę dokładnie naprzeciw niego. Towarzyszyła mu gospodyni, Pani Velira Witte, zaś jego matkę, Panią Lilen, bawił mąż Agatine, Orlin Renne. Do Sarry dobiegały strzępy rozmów, przede wszystkim jednak słyszała natrętne komplementy ojca Yeliry Witte, który miał co najmniej osiemdziesiąt lat i bezustannie kładł rękę na jej ramieniu lub kolanie, by podkreślić swoje szczególnie dowcipne uwagi. Z pewnością sądził, że zaawansowany wiek zwalnia go z niektórych wymogów etykiety. Wreszcie Sarra podniosła swój puchar z mrożonym winem, uśmiechnęła się słodko i mruknęła: - Dotknij mnie jeszcze raz, a wyleję ci to na głowę. Adorator pogrążył się w ponurym milczeniu i od tej pory trzymał ręce przy sobie. Sarra umiała radzić sobie z mężczyznami, czy mieli lat osiemdziesiąt, czy osiemnaście. Skinęła na służącego, by dolał więcej wody do jej wina. Od płonących pochodni i tysięcy zapalonych świec bił taki żar, że łatwo było nie zauważyć, że wypiło się za wiele. Sala bankietowa w Pinderonie, majątku rodziny Witte, od którego przyjęło swą nazwę pobliskie portowe miasto, mogła być całkiem przyjemnym miejscem podczas chłodów. Latem, wypełniona tłumem pięciu setek gości, przypominała rozpalony piec. Sarra zapragnęła znaleźć się teraz w Roseguardzie, na jednym z przyjęć pod gołym niebem, które tak chętnie or-
143
ganizowali Agatine i Orlin. Z jakąż finezją wcielali w życie własne fantazje... Stoły ustawiano na ogromnych trawnikach, wiała chłodna, wieczorna bryza, srebrzyste światło księżyca i rudozłoty blask pochodni sprawiały, że nawet najbardziej pospolici mężczyźni wydawali się piękni, wśród obficie rozstawionych stołów krążyli Minstrele, a służba roznosiła potrawy w zależności od potrzeb gości, zamiast czekać z podaniem ryby, aż wszyscy skończą jeść zupę... A tutaj... Sarrę piekły oczy od bezlitosnego blasku świec. Bolała ją głowa, bo miejscowa orkiestra, ulokowana na galerii, starała się jak mogła, by słyszano ją w odległym końcu sali, zupełnie ogłuszając siedzących bliżej. Jej żołądek protestował na widok półmiska z dziczyzną, podaną o dziesięć minut za późno, tak że sos zdążył już zastygnąć, zamieniając się w obrzydliwą maź. Tak, Agatine i Orlin naprawdę wiedzieli, jak urządzać przyjęcia. Pięć części starannego planowania, pięć części troski o gości, trzy części wyobraźni - i jedna ogromna część własnej ambicji: oto idealna formuła, możliwa do zastosowania przy każdej okazji. Nawet w przypadku Sprzysiężenia. Pięć części planowania, pięć części indywidualnych zdolności, trzy części wyobraźni - i jedna część osobistych ambicji. Tak, to brzmi całkiem nieźle. Gdyby tylko pojawił się Gorynel Desse, mogłabym zacząć nawet w tej chwili. Na deser podano roztopione lody cytrynowe. Sarra wrzuciła je do zupy i czekała, aż Pani Velira da sygnał, że pora wstać od stołów i ruszyć na parkiet. Nie dlatego, by miała ochotę na tańce; pokręci się w pobliżu przez jakiś czas, a potem ucieknie do biblioteki. W tych wszystkich miejscach, które odwiedzała wraz z Agatine i Orlinem w ciągu ostatnich kilku lat, zawsze znalazł się tom lub dwa, które przeoczyła Komisja Edukacji Rady. Historia Shiru, pamiętniki Maga-Dziekana, zbiór pieśni, oprawiony rocznik starych biuletynów, biografia - Sarra przekopywała całe mile półek i wdychała tumany kurzu, szukając dla siebie skarbów. Chowała je potem w swoim
144
bagażu, by następnie wzbogacić wciąż rosnący zbiór w Roseguardzie. Wcale nie uważała, że popełnia kradzież. W każdym razie niezupełnie. Była to raczej akcja ratunkowa. Tak jak odnajdywała wiadomości o Głenin w setkach rozproszonych źródeł, w podobny sposób, na podstawie mnóstwa różnych dzieł, próbowała odtworzyć prawdziwą historię Lenfell. Lecz zawsze pozostawały łuki, opuszczenia, odniesienia do czegoś, co pisarze owych czasów uważali za zbyt oczywiste, by to dokładniej wyjaśnić. Miała nadzieję, że w bibliotece Witte'ów znajdzie nowe, cenne informacje lub odpowiedź na wciąż nurtujące ją pytania. - Czy nudzisz się tak samo, jak ja? Dźwięk tych słów tuż nad jej ramieniem przestraszył ją. Odwróciła się na krześle, by stwierdzić, że patrzy prosto na Taiga Ostina. A właściwie patrzy w górę; był bardzo wysoki. Chociaż się uśmiechał, a jego głos brzmiał wesoło, z jego oczu biła jakaś dziwna niecierpliwość, napięcie, które od razu zauważyła. - Wiesz, że będziemy musieli raz zatańczyć - ciągnął. Dla zachowania pozorów. Ale potem nie będzie przeszkód, byś pokazała mi ogrody. Rozejrzała się wokół i zobaczyła, że wszyscy zmierzają w stronę sali balowej. Przez beztroską paplaninę gości słyszała, jak orkiestra dostraja instrumenty. Ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę, to tańczyć. Już zamierzała skarcić go ostro i przypomnieć, że to kobieta prosi mężczyznę do tańca, a nie odwrotnie... i wtedy zobaczyła. W jego lewym uchu, poniżej czarnej czapki, tkwiło złote kółeczko, a na nim kołysał się maleńki amarylis. Gdyby nie książka, którą zabrała z biblioteki Mettynów w Rokemarsh w zeszłym roku, nigdy nie rozpoznałaby tego symbolu, nie domyśliłaby się także jego znaczenia. Dostrzegł jej reakcję i skinął głową. Delikatnie ujęła palcami jego nadgarstek. - Z przyjemnością zatańczę - powiedziała cicho. - Dziękuję. Kiedy wirowali na parkiecie, nawet nie zauważyła wściekłego spojrzenia, jakim obdarzyła ją Mirya Witte. Ale nie mogła nie zauważyć radosnego uśmiechu Tarise, gdy pokojów10 - Ruiny Ambrai
145
f
ka przyniosła jej szal - różowy, oczywiście - przewidując, i słusznie, że po tańcu przyjdzie kolej na spacer po ogrodzie. Taig Ostin okrył ramiona Sarry misterną koronką i ruszyli wśród tłumu gości. Taig zdawał się znać tu wszystkich. Stracili mnóstwo czasu na wymianę uprzejmości, prezentacje, rozpytywanie o krewnych (Taig miał ich setki) i zdawkowe uwagi na temat wieczoru. Jedynym motywem, który powtarzał się przy każdej rozmowie, była głośno wyrażana radość z okazji tak wielkiego wydarzenia, jakim był ślub Głenin, i życzenia szczęścia dla niej i Garona. Zanim dotarli wreszcie do ogrodów, Sarra uśmiechnęła się tyle razy, że rozbolały ją mięśnie twarzy. - Być kochanym przez wszystkich to wspaniałe - zadumał się Taig, gdy byli już na tarasie. - Zauważyłaś, że wciąż powtarzali te same słowa. - Jakby nauczyli się ich na pamięć z podręcznika - potwierdziła Sarra. - „Czarująca para, radosna przyszłość, urocza młoda dama, zachwycający młodzieniec" - recytowała. Powinni jeszcze skomponować do tego muzykę. Przytaknął z roztargnieniem, sunąc palcami po kamiennej poręczy, gdy schodzili na murawę. Kiedy już hałas i nieznośne gorąco zostały za nimi, Sarra wydała z siebie westchnienie prawdziwej ulgi. Tutaj było prawie jak w Roseguardzie przyćmione światło, kojący cień, chłodne powietrze wieczoru. Tuż przy stawie z liliami wodnymi Minstrel śpiewał swą pieśń dla grupki młodych ludzi. Głos miał mocny i czysty, a tak wyrafinowanego dźwięku lutni Sarra nigdy dotąd nie słyszała. Była oczarowana, myślała jednak o czymś zupełnie innym. - No więc - zaczęła. - Kiedy ostatnio widziałeś Gorynela Desse? - Nie tracisz czasu - roześmiał się. - Prawdę mówiąc, już od dawna nie odwiedzał Ostinholdu. - Urwał. - Zdajesz sobie sprawę, że gdybym pracował dla Rady, znalazłabyś się na czele mojej listy podejrzanych, skoro utrzymujesz, że Gorsha żyje. - Ktoś, kto nosi ten znak - i nazywa Maga-Rycerza jego zdrobniałym imieniem - stanowi dla Rady większe zagrożenie
146
niż ja. Poza tym, wiem, że mogę ci ufać. Mój instynkt nigdy mnie nie myli. - Pożyteczny dar - ale nie ufaj mu za bardzo. - Ujął ją za łokieć i poprowadził ścieżką w głąb ogrodu. Przejmujący głos Minstrela cichł w ciemnościach za ich plecami. - Wiesz, jest jeszcze za wcześnie na tę rozmowę - powiedział Taig. - Ale musiałem cię zobaczyć. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Komplementy przestały robić na niej wrażenie, odkąd skończyła dwadzieścia jeden lat. - Co to znaczy Jeszcze za wcześnie"? - zatrzymała się pod płonącą pochodnią, by zobaczyć wyraz jego twarzy. Palce, zaciśnięte na jej ramieniu, pociągnęły ją poza krąg światła. - Może się przejdziemy - zaproponował. - Może nie - zaparła się obcasami na wysypanej żwirem ścieżce. - Chcę dokładnie wiedzieć, o co tu chodzi, albo nie ruszę się nawet na krok. - Sarro - pociągnął ją mocniej - miała do wyboru albo pójść za nim, albo upaść na żwir. - Jaka śliczna fontanna powiedział nagle, wskazując przed siebie wolną ręką. - To naturalne źródło czy doprowadzono tu wodę? Sarra nie miała pojęcia i specjalnie jej to nie obchodziło. Ogrody ją nudziły. - Domrii Ostinie - zaczęła ze złością, ale on potrząsnął głową. W chwilę później spostrzegła jakąś parę, spacerującą wśród drzew, i przygryzła wargę. Mniej więcej po kwadransie i przejściu ćwierci mili żwirową aleją znaleźli się naprawdę sami w północnym narożniku ogromnej posiadłości rodu Witte. Sarra nasłuchiwała szumu morskich fal rozbijających się o skały daleko w dole. Taig usiadł na drewnianej ławce, wyciągnął przed siebie nogi i przyjrzał się jej w półmroku. - Jesteś jeszcze za młoda. Musisz to zrozumieć, Sarro. Dołączysz do nas, na pewno. Za kilka lat. Ale musi nadejść odpowiedni czas. Gorsha przebiłby mnie moim własnym mieczem za to, że tyle ci powiedziałem, ale kiedy cię zobaczyłem, wiedziałem, że muszę cię ostrzec. - Przed czym? W
- Przed zrobieniem tego, co zamierzasz zrobić, by dotrzeć do Sprzysiężenia. Nie widziała w ciemności jego twarzy, ale domyśliła się, że się uśmiecha. - Chcesz do niego należeć. Ja już należę. Powiedz mi, czego się dowiedziałaś, a ja ci powiem... - ...to, co mogę wiedzieć i nie narazić się na niebezpieczeństwo? - Uświadomiła sobie, że dłonie ma zaciśnięte w pięści, co zdradzało jej gniew - okropny nawyk, z którym wciąż bezskutecznie walczyła. - No dobrze. Wiem, że w Lenfell ukrywa się wielu Magów. Jedyny, z którym dotąd rozmawiałam, to Gorynel Desse, ale nie przyjeżdża do Roseguardu od lat. Zawsze jest przebrany, więc prawie nie sposób go rozpoznać i porozmawiać. Ale sporo podróżowałam i słyszałam różne rzeczy. Wiele też można się dowiedzieć z biuletynów, choć przedstawiają oficjalne stanowisko Rady. - M ó w dalej. - Szczegóły? - Sarra wzruszyła ramionami. - Te podróże „przyjaźni", które odbywa Anniyas. Choćby ta ostatnia, do Bleynbradden, idealnie pasuje do schematu. Anniyas przyjeżdża, witają ją wylewnie miejscowi dostojnicy, Anniyas wyjeżdża - i w ciągu tygodnia zdarza się przynajmniej jedno tajemnicze, niewyjaśnione morderstwo albo zniknięcie. Za każdym razem okazuje się, że ofiara była Magiem. To oczywiste, że wskazuje go komuś , kto później wykonuje polecenie... Chciałabym jednak wiedzieć, jak udaje jej się rozpoznać tych Magów. Czy są aż tak głupi? - Nie - burknął Taig. - To najodważniejsi ludzie, jakich znam. Znów błysk intuicji, zapierający dech w piersiach. - Chcesz powiedzieć... że oni się poświęcają? - Kiedy przytaknął, wybuchnęła: - Ale dlaczego? - Żeby Anniyas była zadowolona. Och, nie jest aż tak krwiożercza - dodał z goryczą. - W każdym razie, nie tak jak dawniej. Potrzebuje tylko kilku ofiar rocznie, by poczuć swoją siłę. Te morderstwa to ostrzeżenia. „Dostaliśmy jeszcze jednego z was - żadnemu się nie uda". To prowokuje - zawsze ktoś potem wpadnie w panikę, wykona fa-
148
łszywy ruch i już go mają - Anniyas nie musi nawet opuszczać Ryki. - Ale jak ona to robi? Skąd wie, gdzie szukać? - Nie zauważyłaś, kto zawsze z nią jedzie? Zauważyła. Oczywiście, że zauważyła. Ale to przypadek. Na pewno. Poczuła, ze uginają się pod nią kolana; po omacku ruszyła przed siebie i ciężko opadła na ławkę. W głosie Taiga brzmiał ton współczucia. - Na początku jeździł tylko Feiran. Ale kiedy ona podrosła, a zwłaszcza, gdy zaręczyła się z Garonem... - Nie - potrząsnęła głową, drżąc na całym ciele. - Nie wierzę... - Auvry Feiran wzbudza strach. Choć nikt już nie mówi o Ambrai, wszyscy pamiętają. Ale młoda dziewczyna - co może grozić z jej strony, poza tym, że ma takiego ojca? - Nie! Nie! Taig milczał przez długą chwilę. Potem dotknął jej ramienia. Aż podskoczyła. - Sarro... wiem, że nie chcesz w to uwierzyć. Ale to prawda. Odsunęła się od niego i zaczęła nerwowo skubać frędzle szala. O różne rzeczy podejrzewała Glenin, ale współudział w morderstwie... nie... nigdy... - Jest Magiczna - tak jak jej ojciec - ciągnął Taig. Została przeszkolona przez Pana z Malerris, niejakiego Goloneta Doriaza. On sam już nie żyje, zginął podczas ataku na Zamek, cztery lata temu. A Glenin... Urwał, kiedy zachrzęścił żwir, wtórując czyimś szybkim krokom. Zaraz potem drobna postać w czerni przystanęła tuż obok nich. Jasne włosy zdawały się rozświetlać mrok. Wygląda jak czarna świeca, płonąca złotym blaskiem -pomyślała Sarra, gdy dziewczynka usiłowała złapać oddech - jakby całe światło skupiło się w tych krótko obciętych, dziecięcych włosach. - Taig! Tu jesteś! Musiałam przyjść, żeby ci powiedzieć... - urwała i wbiła w Sarrę podejrzliwe spojrzenie. - Uspokój się - poradził Taig. - Odpocznij trochę, mała. Możesz mówić przy mojej przyjaciółce. Ufam jej. Szybkie wzruszenie ramion: Skoro tak twierdzisz. Z trudem łapiąc oddech, mała mówiła dalej. Sarra rozpoznała akcent Straconego Kraju.
149
- Są tu Sędziowie Rady i Gwardia. - Ilu sędziów i ilu żołnierzy? - Dwóch sędziów. Dwudziestu, może trzydziestu gwardzistów. - Długimi palcami odgarnęła z czoła świetliste włosy, a dłonie wytarła w szorstki materiał czarnych spodni. - Widziałam z balkonu. Z początku myślałam, że przyszli tylko z wizytą, a gwardziści to eskorta, ale potem usłyszałam, jak rozmawiają o Minstrelu, wiesz, o tym, co przypłynął razem z nami z Renig i śpiewał tę pieśń Barda Falundira, której nikt nie powinien znać... - zamilkła i znów spojrzała na Sarrę. Jesteś pewny, że można jej ufać? Świat zawirował, gdy Sarra spojrzała prosto w czarne oczy dziecka. Wszystkie zapomniane szczegóły, które od lat nie dawały jej spokoju, przetoczyły się w jednej chwili przez jej głowę jak wzburzone fale oceanu, zatapiając ją w powodzi imion, twarzy, zapachów, kształtów... Drabina i długa podróż, tygodnie w Ostinholdzie, Pani Lilen i jej dzieci... Taig! narodziny siostry i śmierć matki... Błyszczące czarne oczy zupełnie takie same, jak jej... Patrzyły na siebie - starsza siostra drżąc, młodsza z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia, gdy dziewczyna, którą nigdy w życiu nie widziała, szepnęła: - Cailet? - Tak, to jest Cailet - głos Taiga wbił się pomiędzy nie jak ostrze miecza. - Opowiadałem ci o niej. Kłamał, ale nie miało to znaczenia. Teraz przypomniała sobie Ostinhold i Taiga, który zawsze brał jej stronę w sporze z Pierwszą Córką Gerią, i był jej przyjacielem. Sarra gwałtownie potrząsnęła głową, ale świat nie wrócił na swoje dawne miejsce. To jest jej rzeczywistość. Tamta była kłamstwem. Mała, jasnowłosa, ciemnooka dziewczynka, stojąca w tej chwili przed nią, to jej siostra, której nie pamiętała - dlaczego? Co jej zrobili, by zapomniała? Z wysiłkiem odwróciła głowę i spotkała wzrok Taiga. Jak mogła nie rozpoznać tego bystrego, przenikliwego spojrzenia? Miał oczy po ojcu, tak przynajmniej mówiono. Trzynaście łat temu. Tygodnie wyrzucone z umysłu pięcioletniego dziecka, obłożone Zakazami, a na to miejsce ktoś włożył inne wspomnienia, mające wypełnić pustkę - ile może zapamiętać mała dziewczynka?
150
Mnóstwo, jak się okazało, gdy runął Zakaz. Było to tak, jakby obrazy, słowa i uczucia zamknięto w klatce, niczym śpiewającego ptaka, który ćwiczy w całkowitym odosobnieniu, absolutnym skupieniu. Słyszała, jak Pani Lilen i Medyk Irien mówią, że Maichen potrzebuje Maga-Uzdrowiciela... czuła wiatr we włosach i własny strach, gdy potężny koń niósł ją na swoim grzbiecie, galopując w dal na spotkanie... Gorynela Desse! On jej to zrobił. Zabrał jedno lato z jej życia. Obrabował ją ze wspomnień i z maleńkiej siostrzyczki. - Widziałem naszego Minstrela przy liliach wodnych mówił Taig. - Ja go tam nie widziałam - odparła Cailet, potrząsając głową. - Nigdzie go też nie słyszałam. - Jeśli sędziowie po niego przyszli, Cai, musimy go odnaleźć i ostrzec. Dziewczynka przytaknęła. Jej włosy połyskiwały wokół szczupłej twarzy i zadziwiających oczu. - Możemy się rozdzielić i poszukać go. Czy ona nam pomoże? Taig uśmiechnął się. - Możesz być tego pewna. Wybaczcie mi brak dobrych manier, moje panie. Pani Sarra Liwellan, domna Cailet Rille moja urocza, choć nieznośna i podróżująca na gapę przybrana siostra. - Nie chcieli mnie zabrać, więc wśliznęłam się na pokład wyjaśniła Cailet, wzruszając ramionami. - Ja pójdę na wschód, Taig, wzdłuż muru obok łąki. - Wiesz, czego szukać... i słuchać. Powiedz mu, żeby przeskoczył mur i udał się do „Wachlarza z Piór", tuż za Aleją Sokołów. Spotkam się tam z nim przed świtem. Pospiesz się. Cailet zniknęła w ciemności nocy. Taig wstał i pociągnął za sobą Sarrę. Jego palce niczym kleszcze ściskały jej ramię. - Tak, wiem, kim jesteś i kim ona jest, i kim jesteście dla siebie. Pomówimy o tym kiedy indziej. Pamiętaj - nad twoim umysłem pracowano, byś zapomniała, ale jeśli chodzi o Cai, ona nawet nie ma czego pamiętać. Sarra w milczeniu skinęła głową. Cai - tak ją nazywali, jej maleńką siostrzyczkę, którą kiedyś jej odebrano. Tylu rzeczy
151
musi się o niej dowiedzieć, o tylu rzeczach porozmawiać, a teraz nie ma na to czasu. - Dobrze. Ten Minstrel, którego szukamy - mniej więcej w moim wieku, trochę wyższy, ma rude włosy i nie nosi czapki. Niewiarygodny głos. - Słyszałam - poprawiła szal. - Chodźmy. Wiem, co mu powiedzieć, jeśli go znajdę. Taig znów się uśmiechnął. - Można na was polegać, dziewczyny z Ambrai - mruknął, pochylił się i pocałował ją lekko w policzek. Potem szybko odszedł wysypaną żwirem ścieżką. Sarra wcisnęła swoje nowe - stare wspomnienia w odległy zakątek umysłu i ujęła skraj sukni w dłonie. Moda ostatnio się zmieniła i sukienki stały się wyzywająco krótkie - krążyły plotki, że stało się to za sprawą Glenin, która chciała odsłonić swoje przepiękne kostki - a jednak za długie, jak na potrzeby Sarry, musiała więc podciągnąć swoją aż za kolana, jeśli chciała biec wystarczająco szybko. Opuści ją, oczywiście, do przyzwoitej długości, gdy tylko ktoś się pojawi, teraz jednak czas naglił. Pędząc przez tonący w ciemnościach ogród, starała się wyłowić dźwięk lutni i śpiew wśród szmeru rozmów, śmiechów i przeciągłych westchnień (ten odgłos bardzo ją śmieszył). Usłyszała. Ktoś stroił lutnię. Po przeciwnej stronie szerokiego trawnika rósł niewielki brzozowy zagajnik, skrywający ławkę i brzydki posąg Św. Imili. Przecisnęła się przez gęste zarośla i przecięła ścieżkę. Z głębi ogrodu doszedł ją charakterystyczny szczęk metalu. Żołnierze przeszukiwali teren. Co powiedziała Cailet - coś o jakiejś pieśni, której nikt nie powinien słyszeć? Co za głupiec z tego Minstrela! Żeby śpiewać ją w takim miejscu - powinien sobie wybrać szczyt jakiejś góry albo odludne pustkowia Straconego Kraju, albo samotną łódź na samym środku Zatoki św. Tamasa. A przecież ona wcale nie jest mądrzejsza; tak wiele ryzykuje dla obcego. Pośliznęła się na wilgotnej murawie i zaklęła pod nosem, łapiąc równowagę. Intuicja podpowiadała, że postępuje słusznie, pomagając Taigowi uratować Minstrela, ale to nie przeszkodzi jej powiedzieć temu idiocie kilku ost-
152
rych słów. Prawdopodobnie jest jednym z tych matołów 0 błędnych oczach, którzy żyją marzeniami i muzyką, nie potrafią odróżnić miecza od uschniętej gałęzi i są zdziwieni, że siodło to nie wyściełany fotel. Znów stąpała po żwirze. Rozejrzała się wokół i gdy nie dostrzegła nikogo, popędziła w stronę zagajnika. Był tam, zupełnie sam: ślepiec, który nie widzi nic, tylko swoją lutnię. Delikatne dłonie, zmysłowy profil, ledwie widoczny w świetle księżyca, a jeszcze te przymknięte oczy, kiedy wzdychał i trącał struny instrumentu - nawet nie usłyszał, że do niego podessda. Sarra, w obawie, czy ktoś nie podsłuchuje, odchrząknęła głośno. - Wybacz, że ci przeszkadzam, ale musiałam odnaleźć źródło tak cudownej... Słowa uwięzły jej w gardle. Minstrel odwrócił się i zabłąkany promień księżyca oświetlił jego głowę skromnie okrytą błękitną czapką. Poderwał się na nogi, tuląc w ramionach lutnię, zupełnie jakby trzymał niemowlę; był ledwie o głowę od niej wyższy. Skłonił się. - Nie ma nic bardziej cudownego niż twoja uroda, którą będę teraz opiewał. - Przygotował lutnię i zagrał początkowy akord. Twarz Sarry przybrała wyraz sztucznej uprzejmości, którego nie powstydziłaby się Mirya Witte. - Przyszłam ci powiedzieć, że nie wolno ći ukrywać takiej muzyki, zacny Minstrelu, naprawdę nie wolno. Moi przyjaciele powinni cię usłyszeć - ludzie, którzy znają się na muzyce 1 szukają wybitnych talentów, by przyozdobić nimi swoje dwory. Czy nie zechciałbyś udać się na wschodni taras i zaczekać, aż ich sprowadzę? Bardzo proszę. - Domna - odparł, raz jeszcze nisko się kłaniając. - Jestem na twoje rozkazy. Nie patrzyła za nim, gdy odchodził. Co za głupota! Powinna przecież uchwycić różnicę pomiędzy jego ckliwym rzępoleniem a prawdziwym mistrzostwem tego, który grał przy stawie z liliami. Doskonała nauczka, by bardziej uważać. Sarra wyszła z zagajnika na ścieżkę, nasłuchując muzyki godnej talentu Barda.
153
Dźwięki, jakie dobiegały jej uszu przez następny kwadrans, dochodziły z sali balowej, gdzie orkiestra przygrywała do kolejnych tańców. Sarra obeszła ogród dookoła, po czym dała za wygraną i powlokła się z powrotem na taras. W pobliżu wielkich donic z drzewkami pomarańczowymi stało dwóch sędziów w urzędowych togach, pięciu gwardzistów Rady w czerwono-złotych uniformach oraz Pani Lilen Ostin w zachwycającej, zielonej sukni i czepku, przystrojonym księżycowymi kamieniami. „Jak mogłam jej nie poznać?" - pomyślała Sarra. Odpowiedź przyszła natychmiast: bo Goryneł Desse wykonał dobrą robotę. Gdyby nie Cailet i jej czarne oczy, które nie mogły mylić... Krew wezwała Krew -powiedziała sobie. Tak właśnie musiało być. Ale niech tylko znów spotkam tego przeklętego Maga... - ...ukrywanie znanego wywrotowca, Pani Lilen - mówił jeden z sędziów. Sarra ukryła się w cieniu krzewów i nadstawiła uszu. - Rozumiem, oczywiście, że nie mogłaś o tym wiedzieć. Lecz inni mogą nie być tak łaskawi... Ich wnioski mogą być inne - Zatem należy im to wyjaśnić, prawda? Dostał się na pokład podstępem, miał opłacić podróż swoją muzyką. Śpiewał całkiem ładnie, jak mi się zdaje, ale jego „talent" nie pokrył ceny biletu. Wyświadczycie mi grzeczność, jeśli złapiecie tego wstrętnego człowieka. Wciąż jest mi winien pieniądze. Sarra uśmiechnęła się z podziwem. W przemowie Lilen arogancja Krwi łączyła się w doskonałych proporcjach z chciwością kupca. Ale Sarra wiedziała już tyle, by dostrzec, jak perfekcyjnie Pani Lilen dobiera słowa i ich intonację. Lilen Ostin była zamieszana w Sprzysiężenie aż po czubek ozdobionej klejnotami głowy. - Jestem pewien, że zgłosisz swoje pretensje na piśmie, drogą urzędową - odparł sędzia. - Jest jeszcze sprawa twego syna. Sarra zamarła i ścisnęła kurczowo kamienny występ tarasu. Pani Lilen westchnęła z udręką. - Co za chłopak? Z pewnością znów się uganiał za czyjąś Pierwszą Córką. Nie twoją, mam nadzieję, sędzio Ballardisie? Albo twoją, sędzio Rengircie?
154
- Nie - odrzekł Ballardis, wyraźnie rozbawiony. - Świętym niech będą dzięki. Tak się staramy, żeby wychować przyzwoitych, dobrze ułożonych synów, ale... - Sprawa jest poważna, Pani Lilen - powiedział sędzia Rengirt surowym tonem. - Twego syna widziano w towarzystwie występnych i niegodziwych osobników... - Nie traci czasu - zauważyła Lilen sucho. - Jesteśmy tu zaledwie od pięciu godzin. - ...w tawernie, znanej z tego, że przesiaduje tam najgorszy element z całego Pinderonu. - W tawernie. - Kolejne westchnienie. - Powinnam to przewidzieć. Jego ojciec także miał słabość do waszych sławetnych win. Uwielbiałam go. Obawiam się, że mój syn za bardzo przypomina ojca, bym mogła być surowa. - Wyprostowała się i wygładziła suknię. - Cóż! Powiem wam jedno, zacni sędziowie, i niech to będzie jasne. Chociaż młodość ma swoje prawa - jak powiadają - tym razem miarka się przebrała. Zamilkła na chwilę. - Ile jestem winna karczmarzowi za szkody? Sarra potrafiła wyciągnąć z tej rozmowy wnioski, do których oczywiście nie mogli dojść wykołowani przez Panią Lilen sędziowie. Przede wszystkim, Lilen wspaniale zajmowała ich czas. Z jej słów wynikało, że Taig jest nicponiem i nie warto zawracać sobie nim głowę, a ona sama zbolałą matką, umęczoną wyskokami swej latorośli. Ale co najbardziej gniewało i jednocześnie niepokoiło Sarrę, choć zarazem robiło na niej największe wrażenie, to subtelność, z jaką Lilen odcinała się od syna i jego działalności, która w oczach Rady mogła być oceniona jako wywrotowa. Magowie się poświęcają powiedział przecież Taig. Całkiem możliwe, że teraz on miał zostać poświęcony, by ocalić Sprzysiężenie. Jeśli Sarra się bała, Lilen musiała być przerażona. Lecz w grę wchodziły ważniejsze sprawy niż rodzina i przyjaźń. Sarra zrozumiała to natychmiast - i tym razem intuicja przeszyła ją dreszczem strachu. Lilen broniła swego syna najlepiej, jak umiała, ale jeśli będzie zmuszona dokonać wyboru... Cóż, Sarra też potrafi dokonać wyboru. Jej umysł pracował jak zwykle błyskawicznie i nim zdała sobie sprawę z tego, co robi, już jedną ręką wyciągała z wło-
155
sów róże, a drugą rozdzierała szal. Uklękła na wilgotnej ziemi, brudząc błotem brokatową suknię. W pierwszej chwili chciała też wyrzucić wianek, uświadomiła sobie jednak, że jeśli go tu znajdą, cała mistyfikacja wyjdzie na jaw. Podniosła jedną różę i zacisnęła dłoń na ciernistej łodydze. Ból wycisnął jej z oczu prawdziwe łzy. Po chwili podniosła się i z krzykiem pobiegła na taras, pozostawiając za sobą resztki kwiatów. - Sarro! Ze zdumienia Pani Lilen zupełnie zapomniała o ostrożności. Sarra przystanęła w połowie schodów, odwróciła się w stronę drzew pomarańczy, gdzie stali tamci, i drżącym głosem - udało jej się to znakomicie - wyjąkała: - Pani... Pani Lilen? Proszę mi wybaczyć, nie mogę się teraz pokazać w towarzystwie... - Stanęła tak, by światło padające z okien rezydencji oświetliło jej zalaną łzami twarz. - Moje drogie dziecko! - Lilen podbiegła ku niej. Za nią ruszyli sędziowie, dając znak eskorcie, by pozostała na miejscu. Lilen chwyciła ją w ramiona i mocno przytuliła. Sarra poczuła zapach cytrynowych perfum, ten sam, który wywoływał te dziwne przebłyski wspomnień i niepokoił ją od tylu lat. Przeklęty Gorynel Desse. - Och, twoja śliczna sukienka! Co się stało, dziecko? - Domrti Tńg -wymamrotała, krzywiąc się. - Nie mogłam uwierzyć, by jakiś mężczyzna... ale to się stało tak szybko... - Taig to zrobił? - Pani Lilen zaparło dech. - Och, nie. Nie on! Ale ten Minstrel, ten wysoki, z odkrytą głową... on... - Minstrel, powiadasz? - odezwał się sędzia Rengirt głosem tak ponurym i groźnym, że Sarra pomyślała, iż musiał w samotności ćwiczyć tę swoją wymowę. Zwracając się do Ballardisa, ciągnął: - A nie mówiłem, Tamasa, ten człowiek nie ma za grosz przyzwoitości! Wcale mnie to nie dziwi, ktoś tak wyuzdany, by nie nosić czapki i śpiewać takie pieśni, może się posunąć nawet do gwałtu! Przerażona Sarra zdała sobie sprawę, że jej fantazje i „dowód" w postaci opłakanego wyglądu przywiodły ich do całkiem błędnych wniosków. - Dokąd uciekli? - wtrącił się Ballardis. - Czy wiesz, moja droga?
156
- Nic się nie stało - powiedziała pospiesznie, doskonale wiedząc, że jest już za późno. - Nie martw się - uspokajał ją Rengirt. - Jesteś wychowanicą Agatine Slegin, prawda? Cóż, złapiemy tego Minstrela i zamkniemy go tak dobrze, że już nigdy cię nie skrzywdzi. - Gdzie jest Taig? - spytała Pani Lilen, a Sarra, choć myśli miała zaprzątnięte czymś zupełnie innym, usłyszała naleganie w jej głosie. - Pobiegł w stronę morza, tak mi się zdaje. Och, Pani Lilen, proszę mnie stąd zabrać! Żeby nikt mnie nie widział! - Już dobrze, dziecko, uspokój się. Ufam, że łaskawi sędziowie pozwolą nam odejść. Chodźmy, moja droga. Szybko wspięły się bocznymi schodami i weszły do pokoju Sarry, którą wyswobodziła się z troskliwych ramion Lilen i zamknęła drzwi. Lilen milczała, gubiąc się w gorączkowych domysłach. - Pamiętam cię - powiedziała Sarra. Lilen objęła ją. Po chwili, drżącym ze wzruszenia głosem, zaczęła mówić. - Och, Sarro, moja mała Sarro! Taka jesteś podobna do twojej matki — o wiele bardziej niż Cailet. Widziałaś ją? Och, musiałaś widzieć. Co za dziecko! Cokolwiek by się nie działo, zawsze musi się tam znaleźć. - Odniosłam podobne wrażenie - odparła Sarra sucho. Taig traktuje ją tak, jakby była jakąś ważną figurą w Sprzysiężeniu. Minstrel, jak sądzę, nie jest. Lilen uśmiechnęła się. - Ale będzie, jeśli nie zmieni swego postępowania - chce tego czy nie. Powiedz mi lepiej, co się stało. Sarra pokrótce opowiedziała. - Wszystko zepsułam - zakończyła. - Nie chciałam, by pomyśleli, że to Minstrel na mnie napadł. - Nie ma się czym przejmować. Jeśli go złapią, możesz naprawić błąd. A przy odrobinie szczęścia nigdy go nie znajdą. - Pinderon nie leży nad morzem. Jak poważna jest ta sprawa z pieśnią? - Cóż, śpiewanie pieśni lub picie wina w tawernie nie jest, jak na razie, naruszeniem prawa. Sędziowie nie mają żadnych poważnych dowodów - choć ostatnio nie potrzeba wiele.
157
1
Gdybyśmy tylko mogły uprzedzić chłopców, że zamiast wy- •, wrotowca będę teraz ścigać podłego uwodziciela.,. - Rozę- i śmiała się. Sarra też zdołała się uśmiechnąć. ; - Będzie to miało znaczenie tylko wtedy, gdy Gwardia ich j złapie, a Taig jest dość sprytny, by się jakoś wykręcić. I - Jak dotąd zdradzał oznaki inteligencji - zgodziła się l Lilen. - Przy odrobinie szczęścia, jak powiedziałam, wszystko i się jakoś ułoży. A jeśli nie - no cóż, zrobiłyśmy, co mogłyśmy \ zrobić. j Po chwili Sarra poprosiła: j - Opowiedz mi o Cailet. Proszę, Pani Lilen. Tyle bym chciała się o niej dowiedzieć. I Lilen usiadła na łóżku i przywołała Sarrę gestem dłonią a ona usadowiła się obok niej. ! - Mieszka z nami już prawie trzynaście lat, tyle ile ty i mieszkasz u Sleginów. Tak bardzo wyrosłaś. I wypiękniałaś - i uśmiechnęła się, a Sarra przypomniała sobie tamte wieczory w Ostinholdzie, kiedy uśmiech Pani Lilen ogrzewał swym ciepłem wszystkich siedzących przy stole. - Opowiedz mi o niej - i o Miram, i o Tevis, i o Lennie odgarnęła z twarzy opadający kosmyk włosów. - Nie poznałam Taiga, nie pamiętałam go. Ale Cailet... ona ma nasze oczy - moje i matki. Zobaczyłam ją i przypomniałam sobie wszystko. - Mocno złapała Lilen za rękę. - Co mi zrobił Gorynel Desse? Dlaczego odebrał mi pamięć? - Tak było bezpieczniej - i dla ciebie, i dla nas. Na Świętych, tak trudno to wyjaśnić. W końcu i tak spotkałabyś Cailet, albo może Gorsha uwolniłby twoje wspomnienia? Ale oczywiście to niemożliwe dziecko musiało przyspieszyć rozwój wypadków. Żeby zabrać się z nami na gapę! - W jej śmiechu zabrzmiały smutek i irytacja, ale także miłość. - Nie, ona nie może znieść, kiedy coś dzieje się bez niej. To cała nasza Cailet. - Myślałam dotąd, że straciłam tylko tych kilka tygodni w Ostinholdzie, a naprawdę straciłam trzynaście lat. Lilen przytuliła ją i zaczęła opowiadać. Pierwsza Córka Geria już wybrała sobie męża. Margit, druga córka, młodsza od Taiga, zginęła przed dwoma laty w wypadku, który tak
158
naprawdę nie był wypadkiem. To dlatego Taig przystąpił do Sprzysiężenia. - Uczyła się pod opieką Strażnika w Renig - w tajemnicy, oczywiście... - Margit była Magiczna? - Moja jedyna Magiczna córka - westchnęła Lilen. - Pewnego dnia jej koń wrócił bez niej. Stajenny powiedział Taigowi, że derka pod siodło poparzyła mu palce. Poszedł umyć ręce, a kiedy wrócił, derka zniknęła. Gorsha sądzi, że powoli działające zaklęcie zostało umieszczone w wełnie. Koniowi nic się nie stało, ale... - spojrzała na swoje dłonie. Trzy dni później znaleźli jej ciało. - Och, Święci... tak mi przykro. Lilen mówiła też o innych dzieciach. Lenna i Tevis były w Akademii Św. Deiketa w Combel; Miram, Alin, Terrill i Lindren dągle mieszkali w Ostinholdzie. - To wszystko. Teraz opowiedz mi o sobie, Sarro. Sarra wzruszyła ramionami. - Nie ma o czym. Chodzę do szkoły w Roseguardzie, podróżuję z Agatine i Orlinem, uczę się - czego się da, gdzie i kiedy się da. - Jak sobie poradziłaś ze swoimi czarami bez nauczyciela? - Och, moja Magia to tyle, co nic... - odparła, niezadowolona, że musi o tym mówić. - Tyle, co nic - powtórzyła - w porównaniu z moim ojcem... i Glenin. Czy Cailet...? - O, tak. Jest bardzo silna, zdaniem Gorshy. Nie dowiemy się o tym na pewno przed jej pierwszym Krwawieniem. Ale było z nią sporo kłopotów przez ostatni rok. Jest niespokojna, rozkojarzona, i sama nie wie, dlaczego. Aż się pali, by jechać z Taigiem, gdy on wyrusza w podróż. - Ona... - Sarra umilkła, bo ktoś zastukał do drzwi. Tak? Proszę! - Przytuliła się mocniej do Lilen, gotowa przybrać pozę skrzywdzonej Pani Krwi. Weszła Tarise, jak zwykle zadyszana. W ogóle nie zwróciła uwagi na Sarrę. - Pani, twój syn i Minstrel są bezpieczni, ale Gwardia węszy wszędzie. Taig potrzebuje pomocy, by wyprowadzić Minstrela z Pinderonu.
159
Sarra otworzyła usta ze zdumienia. - Typowe - zauważyła Lilen tym samym tonem, którym mówiła sędziom o synu. Najwidoczniej jej matczyny gniew był prawdziwy. - Taig wpada w kłopoty równie łatwo, jak pszczoła znajduje kwitnący sad. Czy jest jakiś sposób, by przesłać mu wiadomość? - Coś prostego i bardzo niejasnego - odparła Tarise. Posłaniec raczej nie rzuca się w oczy, ale jeśli go złapią, wypapla od razu wszystko. To znaczy niewiele, ale... - Nie narażajmy go. No dobrze! Skoro nie możemy ostrzec Taiga, muszę sama rozwiązać ten problem. Taig w każdym razie wie, jak nas zawiadomić o niebezpieczeństwie. Bardzo dobrze. Dziękuję. - Wstała, popatrzyła na Sarrę i uśmiechnęła się. - Nie dziw się, moja droga. Czy myślisz, że Gorsha pozostawiłby cię bez opieki? Mam nadzieję, że jutro jeszcze porozmawiamy. Jeśli nie, to z pewnością już niedługo. - Skinęła głową Tarise i opuściła sypialnię. Sarra przeżyła tej nocy tyle niespodzianek, że po prostu musiała się na kimś wyładować. Spojrzała na Tarise i wybucłmęła. - Nic mi nie powiedziałaś! - Oczywiście - zgodziła się Tarise. - Postaw się na moim miejscu. - Tam właśnie chciałabym się znaleźć - działać na rzecz Sprzysiężenia! - Jak powiedziała Pani Lilen, już wkrótce - odparła Tarise z przyprawiającym o furię spokojem. - Więc jesteś moją „opieką", tak? - cisnęła wianek z róż na podłogę. - Najgłupszy spiskowiec, jakiego w życiu widziałam! - Myślisz, że tylko Strażnicy Magii mają coś do stracenia? -Tarise podniosła kwiaty i zaczęła obrywać z nich płatki, mówiąc z taką pasją, że zdumiona Sarra umilkła. - Gdyby Malerryjczykom powiódł się ich zamiar, każdy miałby tyle swobody, ile kwiat w cieplarni - wkopany korzeniami w ziemię, przycięty wedle wzoru, wyrwany i zniszczony, gdyby choć jeden liść wyrósł nie tak jak trzeba! Sarra przymknęła oczy, przygnieciona potokiem słów Tarise.
160
- Ale mogłaś mi powiedzieć... Tarise wrzuciła róże do miski z wonnościami na toaletce. - Skoro już wiesz, wyjaśnię ci kilka rzeczy. Znam tylko czterech członków Sprzysiężenia. Nie pytaj o ich imiona, bo i tak ci nie powiem. Każdy z nich zna również cztery osoby. Jesteśmy zorganizowani tak jak niegdyś Magowie, w czasach, gdy jeszcze podróżowali: Uzdrowiciel, Rycerz i Strażnik. Te nazwy są wygodne, choć nie do końca odpowiadają powinnościom tych, którzy je noszą, z wyjątkiem Rycerzy. Oni naprawdę muszą walczyć. Uzdrowiciele - cóż, chyba to, co robią dzięki swoim wpływom w kołach politycznych i finansowych, można nazwać niesieniem pomocy. Oczyszczają z podejrzeń, wyciągają ludzi z kłopotów, i tak dalej. Strażnicy są przeważnie kurierami. Sarra szybko zrozumiała. - Towarzyszysz Agatine we wszystkich jej podróżach jesteś Strażnikiem. A ponieważ Agatine jest bogata, a bogactwo to władza, ona jest Uzdrowicielem. Lecz kto jest waszym Rycerzem? Na pewno nie Orlin. - Sarro, proszę. Nie pytaj. A co do Agatine, to jesteś w Wędzie. - Ale ona jest zamieszana. Och, nie trudź się, nie przytakuj ani nie zaprzeczaj. Nie zadam więcej kłopotliwych pytań. Po prostu opisz mi waszą organizację. Tarise zawahała się, potem westchnęła i zaczerpnęła garść kwiatów z naczynia. Uklękła na dywanie. Sarra dołączyła do niej, zapominając o urazie, podniecona, że wreszcie dowie się czegoś konkretnego o Sprzysiężeniu. Tarise wybrała kwiaty w trzech kolorach - białe, różowe i czerwone - a potem ułożyła je w kwadrat. - Połączenia biegną w poprzek i w dół. W taki sposób: biały-różowy-czerwony; różowy-czerwony-biały; czerwony-biały-różowy.
11 - Ruiny Ambrai
161
Sarra uważnie studiowała wzór. - Ale jedna osoba może zostać zdradzona przez cztery inne - lub sama zdradzić cztery. Tak więc, tracąc jeden element, narażacie się na utratę połowy kwadratu. - Lepsze to, niż stracić wszystkich - dziewięć osób. - Osłabiacie także inne zespoły. - A widzisz lepszy sposób? Nie pytam, ot tak - wiem, jaka jesteś inteligentna. - Naprawdę? - Sarra przyglądała się różom. - A gdzie są połączenia z innymi kwadratami? - W narożnikach - w ten sposób powstają sześciany. - Tym samym rośnie liczba nazwisk, które znają osoby w narożnikach. - Musiał istnieć lepszy sposób - i Sarra miała zamiar go odkryć. - Wszystko zależy od tego, co jest dla was większym problemem: ryzyko zdrady czy łatwość kontaktów. Mnie jednak interesuje, jaka ma być w tym moja rola? - Twoja? - roześmiała się Tarise. - Kim innym mogłabyś być, jeśli nie Rycerzem?
6
Po odejściu Tarise, Sarra nie mogła się uspokoić. Rycerz? Prawdopodobnie mogłaby posiąść sztukę władania mieczem, nie obcinając sobie przy tym kilku palców, ale perspektywa uganiania się konno za przeciwnikiem, walki... ucieczka wcale jej się nie podobała. Nie widziała się również w roli Strażnika, biegającego na posyłki gońca (chodaż zbieranie informacji stało się jej specjalnośdą). Nie miała również wpływów politycznych była za młoda. A jeśli chodzi o władzę, jaką dają pieniądze... Na Maidil Maskę Zdrajcy - a co z Ambrai? Skoro Allynis i Maichen nie żyły, a Glenin nosiła teraz nazwisko Fdran, Sarra była Pierwszą Córką. Była więc panią Ambrai. Tyle że nie mogła zrobić z tego użytku. Ani z władzy, ani z prawdziwego nazwiska, ani z tożsamośd. Ale mogła wykorzystać Ambrai. Ten szczególnie wymowny symbol przemocy Anniyas wdąż żył w pamięd ludzi Ambrai: ośrodek nauki i kultury - a także siedziba Strażników Magii. Sarra pochodziła z Ambrai i sama była Magiem. Wiedziała już, jaką przeznaczono jej rolę. Jeśli musi kłamać, ukrywać swoje pochodzenie, to niech te kłamstwa będą przynajmniej użyteczne. Jestem osieroconą córką Magów, zabitych w Ambrai. Rejestry spłonęły, podobnie jak cała reszta, nie można zatem poznać ich imion - i bardzo dobrze. Tylko ja się uratowałam. To czyni ze mnie doskonały symbol przeszłośd. Co więcej, jeśli Sarra symbolizowała przeszłość, wówczas Glenin, która poślubiła niedawno syna Anniyas, była uosobie-
163
niem przyszłości. A, jeszcze małe uzupełnienie, choć bardzo istotne. Przecież były trzy Magiczne siostry z Ambrai. Pani lilen powiedziała, że czary Cailet są bardzo silne. Cailet uosobiała więc inną przyszłość. Trzy żywe symbole. I na tym polegał plan Gorynela Desse, ułożony przezeń bardzo dawno temu. Cóż, jeśli chodzi o nią - zgodzi się na tę narzuconą rolę, ale wykorzysta ją do własnych celów. Będzie przypominać o tym, czym było Lenfell, będzie jak posąg w świątyni, przystrojony w szaty i klejnoty, któremu oddaje się cześć w dniu świątecznym - ale niech ją Widma porwą, jeśli na tym poprzestanie. Pięć części planowania, pięć części indywidualnych zdolności, trzy części wyobraźni - i jedna ogromna część osobistych ambicji. Wstała z łóżka, zapaliła lampę i sięgnęła po pióro i papier. Przez następną godzinę pracowała wyobraźnią, by stworzyć organizację polityczną, która, nie przypadkiem, wyrosła z jej własnych ambicji.
6
Sarra obudziła się dopiero o ósmej - słońce stało już prawie w zenicie. Dziwne - pomyślała - o szóstej Tarise przynosi zwykle herbatę... Choć, biorąc pod uwagę wypadki ostatniej nocy, może to wcale nie takie dziwne. Włożyła strój do konnej jazdy, myśląc o tym, że Pani Velira i Mirya Kobyła z pewnością zechcą, by wzięła udział w dyskusji (i wnikliwej analizie, opatrzonej obszernymi komentarzami), dotyczącej wydarzeń towarzyskich poprzedniego wieczoru. Sarra miała coś lepszego do roboty. Uporała się więc szybko z garderobą - od wstążek do włosów poczynając, na butach kończąc - i zbiegła po schodach. Sprzątanie było w pełnym toku. Właśnie wynoszono krzesła, a papierowe serpentyny i Wypalone świece już zniknęły. W głównej sieni Sarra przecisnęła się przez pudła, wypełnione ozdobami, beczki na odpadki i kubły, z których wystawały bukiety szczotek i mioteł. Konsultacje ze służbą doprowadziły do ustalenia miejsca pobytu Pani Lilen, i Sarra zbiegła schodami do ogrodu. Przed portykiem, obrośniętym krzakami pnących róż, dwunastu niewolników czesało grabiami żwir, zryty ostatniej nocy końskimi kopytami i kołami powozów. Starannie układali kamyki w ukośne, zachodzące na siebie pasy. Był to kaprys Krwi Witte, by umieszczać gdzie się tylko da - od ornamentu na gzymsach po układ ścieżek w ogrodach - wzór rodowego herbu. Sarra przemknęła skrajem alejki, odprowadzana przez kwaśne spojrzenia niewolników z grabiami
165
i ogrodników przystrzygających żywopłot, gdy stawiała jedną stopę na żwirze, a drugą na samym skraju rabat kwiatowych. To cenna umiejętność - pomyślała - obrazić wszystkich, nie wyrządzając właściwie żadnej szkody. Muszę nad tym popracować. Dzień był jasny, gorący i ciężki od woni róż. Ten zapach ją zaskoczył. Spodziewała się raczej, że na różanych krzewach pozostały już tylko liście. Ponad rzędem drzewek pomarańczowych dostrzegła siwiejącą głowę Lilen i ruszyła w tamtym kierunku. Skoro Lilen tak beztrosko przechadza się po ogrodzie, to chyba Taig zdołał wywinąć się z kłopotów. Ten głupi Minstrel - również. Jednak nie szła dostatecznie szybko. Parę kroków za sobą usłyszała głęboki, donośny głos przybranego ojca. - A więc jesteś! Myślałem, że zamierzasz przespać cały dzień. - Orlin Renne ujął Sarrę za ramię i zdecydowanie poprowadził ścieżką w stronę przeciwną do tej, gdzie stała Liłen. - Tędy jest bliżej do stajni. Myślę, że też mam ochotę na przejażdżkę. Na przykład nad morze... Byle dalej od Lilen... - pomyślała Sarra. - W Pinderonie jest kilka całkiem miłych sklepików odparła ze słodyczą w głosie. - Chciałam zobaczyć, co można tam kupić. - Miłych? I to mówi dziewczyna, która ucieka z przerażeniem, gdy Aggie choćby wspomni o zakupach? - Sądziłam, że Tarise jest jedyną osobą, która nie spuszcza ze mnie oka. - Nawet pary oczu - zgodził się, nie zwalniając kroku. Ty zaś, córko mego serca, skoro już nie moich lędźwi, zachowujesz się jak kot, przekonany, że tuż za rogiem czeka niezwykle urzekająca mysia dziura. Ale dziś moim jedynym celem jest powstrzymać twoje śliczne pazurki, nim zdążysz narobić jeszcze więcej szkód. - Mrrrauu! - powiedziała, wykrzywiając się do niego. Orlin roześmiał się i rozluźnił pasek od czapki. - Chodź, weźmiemy konie. Mogę,cię nawet zabrać do miasta. - Oboje wiemy, że mogę uciec, kiedy tylko zechcę - odrzekła wyzywająco. - Robiłam to zawsze, odkąd skończyłam siedem lat.
166
- Robiłaś to - odpowiedział uprzejmie. - Dlaczego więc nie oszczędzisz kłopotu mnie, a sobie wstydu? - Ponieważ sądzisz, że będę na tyle głupi, by pozwolić ci wpakować się w coś, o czym nie masz najmniejszego pojęcia. - Więc mnie oświeć - zaproponowała. Wzruszył ramionami. - Sama zobaczysz. Jeśli chodzi o mnie, każdego innego dnia postawiłbym na ciebie - ale nie dzisiaj. Gwardziści Rady aż się palą, by się przekonać, czy krew Krwi jest takiego samego koloru, jak ich własna. Sarra zastanawiała się nad jego słowami, gdy wyszli z ogrodu na pusty dziedziniec stajenny. - A więc jesteśmy podejrzani? - Teraz wszyscy są podejrzani. - A niech cię, Orlinie! - wykrzyknęła. - Wiem o Taigu i Lilen... - Zorientowałem się, kiedy wspomniałaś o Tarise- odparł spokojnie. Skinął na jedynego stajennego, który miał służbę, ten zaś puścił się biegiem przez podwórze. - Dwa konie, proszę - tylko bez tych wspaniałych siodeł, z jakich słynie Krew Witte - dodał z uśmiechem. - Nie chcę, by miejscowi kupcy myśleli, że jestem aż tak bogaty! - Kiedy chłopak pobiegł spełnić polecenie, Orlin podjął przerwany wątek. - Najlepiej będzie, jeśli o wszystkim zapomnisz a przynajmniej udasz, że zapomniałaś. - Chcę tylko pomóc! - Rozumiem, Sarro. Ale to nie jest odpowiedni czas ani miejsce. Gdy wrócimy do Roseguardu, Agatine i ja opowiemy ci o tym wszystkim, o czym powinnaś wiedzieć... - Kto tu decyduje? Gorynel Desse? Czy to właśnie on stoi za... - Tak! - zawołał Orlin do stajennego, gdy dwa konie znalazły się na dziedzińcu. - O to nam właśnie chodziło. Dziękuję, chłopcze. Dosiedli koni - były to duże, dorodne siwki rasy tillinshirskiej - i wyjechali przez główną bramę na brukowany gościniec, prowadzący do Pinderonu.
167
- A teraz mnie posłuchaj - powiedział Orłin, w jego głosie nie brzmiało już dobroduszne rozbawienie. - Masz osiemnaście lat. Gdybyś musiała się bronić, nie umiałabyś nawet posłużyć się nożem, nie wspominając o mieczu. - Lub czarach - powiedziała, a on odwrócił się w siodle i zmierzył ją wzrokiem. - Wiem, że są we mnie. Dowiedziałam się o tym tydzień po moim pierwszym Kobiecym Krwawieniu. Cóż za przypadek, nieprawdaż, że trzy tygodnie później Gorynel Desse złożył nam wizytę w Roseguardzie? Czy odebrał mi moje czary, tak jak wcześniej zabrał mi wspomnienia z Ostinholdu? - Cholera - powiedział Orlin Renne. - Wiele rozmyślałam ostatniej nocy - ciągnęła Sarra. Taig nic mi nie powiedział, naprawdę - to Lilen, a później Tarise. Nie wiń ich. Kiedy Lilen zorientowała się, że wszystko pamiętam, musiała coś powiedzieć. Ale ani ona, ani Tarise nie powiedziały wiele. - Ale wystarczyło, byś zapragnęła dowiedzieć się więcej. Westchnął głęboko. - Dlaczego nie urodziłaś się głupia? - Gdyby tak było, to czy Gorynel Desse chciałby uczynić mnie Strażniczką Tradycji? Tym razem aż zaniemówił. - Nie chodzi o to, kim naprawdę jestem, rzecz jasna podjęła. - Córka Magów zabitych w Akademii - to robi największe wrażenie. Należy tylko ukryć związki z Feiranami. - A zatem, wiesz już wszystko? - Nie! - krzyknęła zapalczywie. - I pragnę, by ktoś mi powiedział, co powinnam robić, w jaki sposób mam odegrać daną mi rolę, jak mam spełnić moje posłannictwo?! Na szczycie wzgórza Orlin ściągnął cugle. Mogli stąd podziwiać schludną zamożność Pinderonu - dachy pokryte misternie wyplataną słomą, i górującą nad miastem kopułę świątyni patrona, św. Tamasa. - Przypominasz mi twoją matkę - a właściwie obie twoje matki. Agatine i Maichen chodziły razem do szkoły, wiedziałaś o tym? Do św. Delilah, w Brogdenguardzie. - Uśmiechnął się na to wspomnienie. - Wyróżniały się wśród innych, choć żadna nigdy nie nauczyła się władać porządnie mieczem. Przypominały raczej skalpele, które odcinają zgniłe części,
168
a opatrywanie ran pozostawiają służbie. To moje zadanie, jeśli tylko leży w interesie Agatine. Sarra doskonale to rozumiała. Orlin potrafiłby zaczarować węża. - Ale ty jesteś inna - dodał. - Ty chcesz uleczyć cały świat. Powoli, prawie bez udziału świadomości, zaczęła opowiadać. - Pamiętam, byłam jeszcze bardzo mała i siedziałam na kolanach mamy. Oglądałyśmy gwiazdy. Spytała, którą z nich chciałabym dla siebie - a ja odpowiedziałam, że chcę wszystkie. - Wcale mnie to nie dziwi. I mam przeczucie, że goniąc za gwiazdami, staniesz się mieczem. - W jego uśmiechu pojawił się smutek. - Agatine i ja chcieliśmy, żebyś miała własne życie, zanim dopadnie cię przeszłość, a przyszłość się o ciebie upomni. Byliśmy na to przygotowani. Ale... jesteśmy samolubni, chcieliśmy zatrzymać cię przy sobie trochę dłużej. - Ja też was kocham - odparła Sarra zdławionym głosem. - A Sprzysiężenie nie odbierze mi nic, czego sama nie będę chciała oddać. - Poważnie się obawiam, że masz rację. Wy, Pierwsze Córki, wyrastacie w poczuciu obowiązku i odpowiedzialności... Obiecaj, że zapamiętasz to, co ci teraz powiem, Sasha poprosił, a ona przygryzła wargę na dźwięk imienia, którym nazywano ją w dzieciństwie. - Nigdy nie zapominaj, że twoje życie należy do ciebie. Nie do twojej Krwi, nie do Strażników Magii, nie do Ambrai, nie do Sprzysiężenia. Niezależnie od tego, ile z siebie dajesz, musisz coś dostawać w zamian. Inaczej skończysz jak Taig Ostin. - Taig? - powtórzyła oszołomiona. - On się wypala, spali się na popiół. Widzę to w jego oczach. - Otrząsnął się i spiął łagodnie konia. - Chodź, tracimy cudowny dzień. Niewysoki mur, porośnięty winoroślą, tworzył malowniczą granicę pomiędzy posiadłościami rodu Witte a miastem Pinderon. Od położonego centralnie kolistego Rynku rozchodziły się promieniście szerokie aleje, a węższe ulice przecinały je w nieregularnych odstępach i pod takim kątem, że
169
topografia oglądanego z góry miasta przypominała zwielokrotniony herb rodziny Witte. Pinderon mógł się pochwalić tylko jednym idealnie okrągłym budynkiem - Kościołem św. Tamasa w środku Rynku - lecz wszystkie ostre kąty ulic i domów łagodziły krągłe wieżyczki, łukowate mosty wzniesione ponad szerszymi alejami oraz misterne wzory na słomianych strzechach, pokrywających dachy domów. Labirynt poplątanych uliczek Pinderonu stwarzał wyśmienite możliwości ukrycia - jeśli tylko wiedziało się, dokąd iść. Któregoś dnia, podczas przejażdżki z Dalionem Witte, Sarra sporządziła w pamięci dokładny plan miasta, a ponieważ odznaczała się logicznym i ścisłym umysłem, zajęło jej to zaledwie kilka minut. Cokolwiek się zdarzy, przynajmniej się nie zgubi. Tak bardzo pragnęła, by coś się zdarzyło. Potrząsnęła głową, usiłując poskromić swą niecierpliwość, i spokojnie dołączyła do Orlina. Przejechali wzdłuż murów od strony morza, minęli sklepy pod arkadami i odwiedzili urocze, maleńkie muzeum wyrobów tkackich z klasztoru, ufundowane przez rodzinę Wytte. Witte'owie nienawidzili Wyttów i stanowczo zaprzeczali jakimkolwiek związkom z tymi dalekimi kuzynami, którzy w czasie Wojny Stanów demonstracyjnie oddzielili się od głównego pnia rodu, zmienili samogłoskę nazwiska, zostali zaliczeni do Czwartego Stanu i uporczywie używali żółci i czerwieni rodu Witte, by w ten sposób drażnić swych krewnych Krwi. Sarra przyjęła raz zaproszenie najstarszej córki rodziny Wytte. Odmawiała wraz z całą rodziną litanie do świętych - dlatego że naprawdę dobrze się bawiła, a również dlatego że wyobrażała sobie minę Mirry Witte, gdy ta dowie się ojej wizycie u znienawidzonych kuzynów. Kobierce, narzuty i gobeliny były cudowne, ale dręcząca niecierpliwość, by coś zrobić, dokuczała jej coraz bardziej. • W atmosferze chłodnego spokoju Kościoła św. Tamasa uczucie to prawie ją opuściło. Gdy kroczyła po zielonych płytach posadzki, pod ogromną, błękitną kopułą, obmyła ją fala kojącej ciszy. Obszerna chrzcielnica, wypełniona morską wodą, stała obok ołtarza, ponad którym zwisała na masywnym łańcuchu
170
piękna i stara żelazna kotwica. Za ołtarzem wykonanym ze spróchniałych, wypaczonych desek (pochodziły ponoć z kadłuba okrętu, który św. Tamas ocalił cudownym sposobem w Mrocznym Stuleciu) widniał współczesny fresk, przedstawiający żaglowce, wpływające bezpiecznie do portu. Sarra rzadko miała okazję oglądać coś równie pięknego i właśnie mówiła o tym Orlinowi - gdy spostrzegła dwóch rosłych, odzianych w płaszcze i czapki marynarzy, klęczących po przeciwnej stronie chrzcielnicy. Nie potrafiła późnią powiedzieć, dlaczego poznała ich od razu. W towarzystwie dorosłego Taiga Ostina spędziła mniej niż godzinę, a z Minstrelem ani chwili. Nie znała nawet jego imienia. Wiedziała jednak, że to oni. Wiedziała. Orlin zwrócił jej uwagę na uroczą, małą figurkę delfina ustawioną niedaleko wejścia. Sarra wyraziła głośno swój podziw, zastanawiając się gorączkowo, w jaki sposób zbliżyć się do Taiga. Byli tu sami, ktoś jednak mógł w każdej chwili nadejść. Szepnęła Orlinowi, że chciałaby, zanim wyjdą, pokłonić się świętemu, i wróciła do ołtarza. Szła, starając się omijać spojenia pomiędzy płytami podłogi, i, niby to przypadkiem, wpadła prosto na jednego z żeglarzy. Nie miała wątpliwości, spod czarnego kaptura patrzyły na nią szare oczy Taiga Ostina. - Taig... - Ciii. Za plecami usłyszała kroki - ciche i ostrożne, a zaraz potem stukot drewnianych obcasów. Przeklinając błagalników, zjawiających w tej właśnie chwili, wymamrotała: - Wybaczcie. Nie miałam zamiaru przeszkadzać wam w modlitwie. Potrząsnął głową i przyłożył do warg zaciśniętą pięść, na znak, że złożył ślub milczenia. Drugi mężczyzna, pochylony, z zakrytą głową, nawet nie drgnął. - Chodź, Sarro - odezwał się Orlin dokładnie w momencie, gdy Taig bezgłośnie poruszył wargami: konie. Sarra zanurzyła pałce w chrzcielnicy z morską wodą, dotknęła nimi czoła, zasłaniając w ten sposób usta ręką, i spytała: - Gdzie się spotkamy?
171
Taig skrzywił się. Sarra w odpowiedzi uczyniła to samo. Odwróciła się i wyszła wraz z Orlinem, mijając po drodze bose dziecko i starca, którzy przynieśli dar dla św. Tamasa, by wyprosić u niego opiekę nad żeglarzem. Kiedy dosiedli koni, Orlin spytał: - Jak się ma Taig? Sarra omal nie wypuściła łejcy. - Uwierz we mnie, dziewczyno - mruknął. - Ci dwaj byli takimi samymi marynarzami, jak ja. Przede wszystkim, zdradziły ich ręce. Dłonie muzyka czy jeźdźca wyglądają inaczej niż dłonie żeglarza. A po drugie, marynarz przychodzi do św. Tamasa w dniu, w którym wyrusza na morze. Tymczasem żaden statek nie wypłynie z portu, póki nie znajdą Taiga i Minstrela. - Uhm - rozumiem. Powiedział, że potrzebują koni. - Dobrze, że poprosiłem o proste siodła, prawda? - Ty wiedziałeś? Zaplanowałeś to spotkanie? - Cailet zaginęła - powiedział niechętnie. - Zawsze chodzi za Taigiem jak jagnię galazhi. On może wiedzieć, gdzie jej szukać. A teraz cicho, Sasha. Idą. Cailet? Och, nie, tylko nie to - dopiero co ją odnalazłam! Obejrzała się przez ramię; wiedziała, że nie powinna tego robić, lecz nie mogła się powstrzymać. Zobaczyła dwóch mężczyzn - ale żaden nie był ubrany na czarno, jeden wspierał się na krótkiej kuli, a lewy rękaw drugiego zwisał pusty. Domyśliła się od razu, jak to zrobili: obszerne togi, wywrócone na drugą stronę, zamieniły się w zielone płaszcze, podobnie czapki były teraz innego koloru, jedna ręka zniknęła za plecami, pojawiła się natomiast ukryta wcześniej kula. Wtopili się w strumień przechodniów i zniknęli. - Zgubimy ich - powiedziała. - Na pewno nie - Orlin próbował najwyraźniej powstrzymać wybuch śmiechu, lecz Sarra nie miała pojęcia, co go tak rozbawiło. Jechali wysadzaną drzewami aleją w kierunku przeciwnym niż ten, który obrali Taig i Minstrel, kilka razy skręcili w wąskie boczne uliczki i wreszcie się zatrzymali. - Tutaj się rozstaniemy - powiedział. - O, nie. Jadę z tobą.
172
- Nie sprzeczaj się! - Orlin zsiadł z konia, a potem, bez najmniejszego wysiłku, uniósł ją w siodle i postawił na ziemi. - Wystarczy, że zabrałem cię aż tutaj. To nie jest miejsce dla damy. Pojedziesz z powrotem tą ulicą, skręcisz w lewo przy... Za jego plecami dostrzegła dwóch mężczyzn. Tym razem jeden opierał się o drugiego, najwidoczniej zbyt pijany, by iść 0 własnych siłach, obaj owinięci byli w zwyczajne, brązowe płaszcze (jak to zrobili?), i żaden nie był kaleką. - Spójrz! - Nie krzycz tak - chcesz, żeby cię usłyszeli w całym Pinderonie? Nikt już nie mówił, że Sara musi wracać. Poprowadzili konie przez kolejne nędzne uliczki, i w końcu dotarli do tawerny. Ochrypły śpiew i dobywający się ze środka odór stęchłego alkoholu oraz tanich kadzideł doskonale się komponowały ze stojącymi w pobliżu skrzyniami na odpadki. Orlin chwycił za kołnierz jednego spośród tuzina chłopców, bawiących się w zaułku, i wręczył mu dwa miedziaki. - Następne dwa, jeśli nasze konie wciąż tu będą, kiedy wyjdziemy - powiedział. - Trzy - zażądał dzieciak. - Dwa albo złamany palec - odparł Orlin, uśmiechając się z wyżyn swojego ogromnego wzrostu. Chłopiec wzruszył ramionami, najwyraźniej się przestraszył, choć nie miał najmniejszego zamiaru tego okazać, i stanął na straży. Orlin złapał Sarrę za ramię i pchnął przed siebie. - Trzymaj się blisko mnie i ani słowa - albo złamię ci coś więcej niż palec. Zrozumiałaś? - powiedział cichym głosem. Przytaknęła, tłumiąc jęk. Nie sądziła, że zawsze tak zrównoważony i wytworny Orlin Renne ma również drugą naturę. Nie podejrzewała także, że jej stopa postanie kiedykolwiek w takim miejscu jak „Wachlarz z Piór". Pomocnik kuchenny nie okazał najmniejszego zdziwienia 1 bez słowa zaprowadził ich do głównej sali. Drzwi otworzyły się i fala smrodu buchnęła w twarz Sarry, aż musiała chwycić się silnego ramienia swego przybranego ojca. Przy zniszczonym kontuarze stało około tuzina roznegliżowanych mężczyzn. Zaraz też pojawiła się wysoka, chuda kobieta, odziana
173
we wspaniale, zielone brokaty, z wymyślnym przybraniem na głowie, przypominającym wystrzępione skrzydła motyla. Jej szeroko rozchylone wargi odsłaniały pożółkłe zęby. - Ach, jesteśmy zbyt nieśmiali, by wchodzić od frontu! Czy potrzebujesz towarzystwa dla siebie, zacny domńi, czy może dla tej młodej damy? Poruszyła wachlarzem wielkości sporego półmiska. Pióra już nieco wyliniały. Och, słodcy Święci - Taig powiedział „Wachlarz z Piór" ale to przecież dom schadzek! - przemknęło jej przez głowę. Orlin zachichotał, jego dłoń trzymała ramię Sarry w stalowym uścisku. - Żałuję, droga pani, ale mam zbyt wiele domowych obowiązków, by tracić siły na twoich czarujących chłopców. Sarra zrozumiała, że chodzi o... towarzystwo... dla niej. - A więc to ta mała ptaszyna - powiedziała właścicielka. Jej pierwszy? - Oczywiście. - Orlin rozgrzał się, jakby oceniał męskie walory wystawionego przy kontuarze towaru, który wdzięczył się i pysznił. - Chcielibyśmy wysokiego, ciemnego i młodego. Słyszałem, że ostatnie nabytki... - Mam wiejskich chłopców, soczystych jak świeżo skoszona trawa - pochwaliła się, a kiedy Orlin zmarszczył brwi, dodała pospiesznie: - Ale dobrze wyszkoleni, utalentowani i całkowicie odpowiedni, zapewniam cię, domni. Młodzi, to znaczy tylko tyle, że nie zdążyli nabrać złych nawyków. Obrzuciła surowym spojrzeniem rudowłosego młodzieńca z nadąsaną miną, a ten obojętnie wzruszył ramionami. Właśnie wrócili ze spaceru. Pozwól, że zawołam ich na dół, byście mogli wybrać tego, którego upodoba sobie młoda domna. „Czy powinnam wybrać Taiga albo Minstrela?" -zastanawiała się oszołomiona Sarra. Orlin uśmiechnął się, by dodać jej odwagi, więc szybko ukryła zmieszanie, i wtedy wolnym krokiem podszedł ten rudowłosy. Pod rozchylonym surdutem widać było koszulę, wyzywająco rozpiętą aż do klamerki paska. - Źle się składa, że lubisz ciemnych, maleńka. Może przypadłby mi zaszczyt być twoim pierwszym.
174
Tym razem wystraszyła się nie na żarty, dobrze przynajmniej, że w swojej roli zalęknionej dziewicy mogła sobie na to pozwolić. Rozglądając się niepewnie wokół, zauważyła po raz pierwszy, że wszyscy mężczyźni są bardzo młodzi, niektórzy niewiele starsi od niej. Jak większość kobiet, Sarra miała pozostać dziewicą aż do ślubu. Lecz jej mąż nie będzie pierwszym mężczyzną w jej łóżku. Na kilka tygodni przed ślubem skorzysta z usług płatnego kochanka, który, dzięki swemu doświadczeniu, pozna jej potrzeby i reakcje, a potem narzeczony zostanie dokładnie pouczony, w jaki sposób ją zadowolić. Zamożni szukali prawdziwych profesjonalistów w eleganckich, utrzymywanych przez Radę domach publicznych, które zatrudniały młodych ludzi, zdolnych zaspokoić najbardziej nawet wyszukane upodobania i gusty. Była to lukratywna profesja dla młodszych synów o dobrej prezencji, zdarzali się wśród nich nawet młodzieńcy Krwi. Dobrze wyszkoleni, dobrze utrzymani i dobrze opłacani, najmowali się w wieku lat osiemnastu, by przez pierwszych pięć lat uczyć się rzemiosła od starszych kobiet - klientek drugiej kategorii. Jeśli młody człowiek dawał sobie radę, jeśli jego klientki były hojne i jeśli miał do tego kilka stałych patronek wśród zamężnych kobiet i wdów, mógł zarobić na dostatnie życie do końca swoich dni, jeszcze przed odejściem z zawodu w wieku trzydziestu lat. Jednak „Wachlarz z Piór" nie był zakładem, w którym bogaci chcieliby kupować tego rodzaju usługi. Krótko mówiąc, był to zwykły burdel. - Jestem Steenan - przedstawił się młodzieniec. - Na pewno nie lubisz rudych? - Znacząco wsunął palce za klamrę paska. Sarra ponownie się zmieszała - i nagle omal głośno nie krzyknęła. Klamerka była tania, lichej roboty, ale zdobił ją ornament z liści, otaczających jeden maleńki amarylis. - Święty G-Geridonie! - wyjąkała, a pomyślała: To jeden z nas! Orlin z pewnością byłby przerażony, gdyby wiedział, że w tej właśnie chwili przystąpiła do Sprzysiężenia - w jej sposobie myślenia zaszła istotna zmiana. Była teraz z nimi, należała do nich - nie obchodziło ją, co sądzi o tym Orlin,
175
Agatine, Tarise, Taig, czy ktokolwiek inny. Co ważniejsze, oni należeli do niej. Wszystko zaczęło się od nagłego impulsu, by pomóc Taigowi. A teraz jej instynkt pomocy i obrony dotyczył całego Sprzysiężenia. Brać coś w zamian? Ona nie będzie musiała. Miała dosyć, a nawet więcej niż dosyć do oddania, bez poczucia najmniejszej straty. Miała swoje powody, by walczyć i nigdy nie spali się na popiół: pochodziła z Ambrai i była Magiczna, nosiła w sobie czary, których ogień płonąć będzie wiecznie. Po latach uznała za szczególnie zabawne, że tak wzniosłych uczuć doznała po raz pierwszy w burdelu. Steenan uśmiechnął się jeszcze szerzej - przywołanie imienia Geridona Ogiera było wyrazem najwyższego uznania dla tego, co znajdowało się poniżej klamry - ona zaś oblała się rumieńcem. Chociaż zwrot", którym Tarise zwykła wyrażać podziw dla wyjątkowej męskiej urody, wydobył się z jej ust spontanicznie, było to najwłaściwsze, co mogła powiedzieć; po raz kolejny instynkt jej nie zawiódł. Steenan, skoro dał im już do zrozumienia, że nawet tutaj, w tym okropnym miejscu nie są zdani wyłącznie na siebie, zawrócił w stronę kontuaru, uginającego się pod ciężarem kufli od piwa. Nad kominkiem widniał napis: WACHLARZ Z PIÓR PPOD NOWYM ZARZĄDEM (dawniej Buduar Jednorękiego Kochanka) Była to aluzja do ballady, której dobrze wychowane młode damy nie powinny słuchać, nie chodziło w niej bowiem wcale o brakujące części ciała. Sarra znów się zarumieniła, choć zrozumiała, że Taig, „amputując" sobie rękę przed Świątynią, wskazał im miejsce, w którym go znajdą. Dlatego Orlin był tak rozbawiony. A Taig jest tutaj z powodu Steenana - święci, to wszystko czego dowiaduje się od klientek! Ale cóż za osobliwy sposób, by służyć Sprzysiężeniu! - myślała zdumiona. Ale nad tym aspektem sprawy nie miała wcale ochoty się zastanawiać.
176
Orlin rozglądał się niecierpliwie w poszukiwaniu właścicielki. Sarra popatrzyła na niego, próbując przekazać mu spojrzeniem, że bardziej udaje, niż boi się naprawdę. Nieoczekiwanie wszystko stało się bardzo ekscytujące. Taig czy Minstrel? Taig, a wtedy Orlin pomoże temu nieszczęsnemu głupcowi wymknąć się stąd i odjechać. Tyle że Taig wciąż będzie zagrożony - no, coś wymyślę. Zastanawiała się, jak uczynić swój wybór możliwie najbardziej naturalnym, kiedy drzwi wejściowe nagle się otworzyły. Promienie słońca wdarły się do środka przez gęsty obłok dymu z kadzideł, a zaraz potem do sali wkroczyło siedem kobiet i pięciu mężczyzn. - Piwa! - zakrzyknęła jedna z pijackim animuszem. Inna, nie widząc potrzeby ogłaszania rzeczy oczywistych, podeszła prosto do baryłek na kontuarze, odkręcała pierwszy z brzegu kurek i przyklękła, by strumień piwa spłynął prosto w jej otwarte usta. Chłopcy niezwłocznie przyłączyli się do zabawy. Troje gości zaintonowało pieśń. Wszyscy ochoczo podjęli melodię i niebawem śpiew przerodził się w ogłuszające wycie. - Piwa dla wszystkich! - ktoś krzyknął. - Uczcijmy wielkie wydarzenie! - Chodź no tu, koguciku! - wrzasnęła kobieta o jasnych włosach. - Wynagrodzę ci to, że nie byłeś ostatnią nocy w łóżku Pani Glenin! Sarra zamarła, i to nie tylko na dźwięk imienia siostry. Wśród nowoprzybyłych zobaczyła Taiga. Wgramolił się na ławę, sięgnął po kufel, opróżnił go i donośnym rykiem zażądał następnego. Minstrel - pomyślała, że to musi być on, gdyż przypominał trochę mężczyznę, którego widziała w Świątyni - podszedł chwiejnym krokiem do miejsca, w którym stali Sarra i Orlin. Wykrzywiając w radosnym uśmiechu czerwoną twarz, oznajmił: - Niech piekło pochłonie Glenin! Ja wolę tę małą! i uszczypnął Sarrę w policzek. Mężczyźni, którzy zalecali się do Sarry bez jej zgody, gorzko tego żałowali. Ręka na jej kolanie, to jedno. Ale - on myśli, że ja... że jestem... Uderzyła go w twarz. I nie był to, nawiasem mówiąc, ten typ męskiej twarzy, w jakim gustowała: jego rysy zdradzały 12 - Ruiny Ambrai
177
łajdaka, urodzonego kłamcę i gorliwego ucznia Piergi Złotej Rączki, patrona złodziei. Ta wstrętna twarz śmiała się z niej, więc podniosła rękę, by uderzyć jeszcze raz. Skrzydła Motyla właśnie schodziły na dół, prowadząc grupkę wiejskich chłopców - nieokrzesanych, przygarbionych wyrostków, którzy mogli, ale wcale nie musieli być odwszeni. Minstrel obszedł Sarrę dookoła, oceniając jej figurę. Całą swoją złość i agresję, Sarra przeniosła teraz na Orlina. Dlaczego jej nie pomoże? I gdzie jest Taig? A przede wszystkim, gdzie jest Cailet? Ciemnobrązowe oczy ponad czerwonym śladem jej ręki na policzku szydziły z niej. Tym razem trafiła w szczękę. Głowa natręta odskoczyła, zęby kłapnęły; miała nadzieję, że udało jej się wybić kilka. Nie oszpeci go to bardziej niż ten jego obleśny uśmiech. To wreszcie poskutkowało. Odstąpił krok do tyłu, trzymając się zą swoją wredną twarz. - Jędza! - Córka Krwi - poprawiła lodowato i przestała się nim interesować. - Co to ma znaczyć? - wykrzyknęły Skrzydła Motyla. To przyzwoity i szanowany zakład, nie zapraszałam was tutaj... Niespodziewanie Minstrel znalazł sie w górze nad stołem, a po chwili rozpłaszczył twarz na blade. - Kobiety są jak brzoskwinie, przyjadelu. Nigdy nie zrywaj niedojrzałych - rozległ się jakiś głos, głęboko melodyjny, jakby stworzony do recytacji i śpiewania pieśni. Najeżał do wysokiego, szerokiego w ramionach mężczyzny mniej więcej w wieku Taiga. Intensywnie błękitne oczy patrzyły na Sarrę z łagodnym rozbawieniem, a ona znienawidziła natychmiast to spojrzenie, nawet bardziej niż pożądliwy wzrok tamtego. - Poza tym - dągnął - ona nie jest warta nawet żelaznej blaszki. Orlin gwałtownie odchrząknął, zupełnie jakby się dusił od zbyt dasno zapiętej pod brodą czapki, albo ze śmiechu. - Hmm... ona nie... ona nie jest... Nie jest na sprzedaż? — pomyślała Sarra z wśdekłośdą. A może nie jest warta żelaznej blaszki?
178
- Przygotowana? - podsunęły Błękitne Oczy. - Właśnie - rzekł Orlin. - Niedojrzała, jak powiedziałeś. Jesteśmy tu właśnie po to, by temu zaradzić. - Dotknął lewej ręki mężczyzny, a w jego dłoni błysnęło złoto. Sarra otworzyła szeroko oczy. To był Minstrel, ten prawdziwy, a złoto Agatine miało wyciągnąć go z kłopotów? Spróbowała przypomnieć sobie, co mówił o nim Taig i już po chwili wpatrywała się w brzeg czarnej czapki. Ach - tam, na prawej skroni, kilka kręconych włosów koloru miedzi. Z całą pewnością Minstrel. Rozważyła raz jeszcze swój pierwotny plan, a potem zobaczyła Taiga - wchodził chwiejnie po schodach przytrzymywany przez dwóch chłopców. Wywrzaskuje jakąś pijacką balladę. Zapewne wymknie się im bez trudu i zabierze jednego konia. Należało więc zająć się tym głupim Minstrelem. - Tato? - zaryzykowała, obdarzając Orlina najbardziej rozbrajających ze swych spojrzeń, wyrażającym świętą naiwność. - Myślę, że ten mi się podoba. Kup mi go, dobrze? Błękitne Oczy zastygły. Ogólny wrzask zamienił się teraz w popularną balladę, sławiącą wdzięki Pani Glenin Feiran. Skrzydła Motyla prowadziły ten chór. Ostatecznie, im więcej klientów, tym większy zarobek, a zamówienie Sarry mogło poczekać. Brwi nad pełnymi wesołości oczami Orlina zmarszczyły się. - Ale on nie jest profesjonalistą... prawda? - wskazał Minstrela, który tymczasem przybrał bardzo interesujący odcień purpury. - Och, ale jest czysty a przynajmniej nie za bardzo śmierdzi - powiedziała Sarra słodkim głosem. Ujęła jego dłoń, jak zrobił to wcześniej Orlin, i udała, że chce obejrzeć paznokcie. Pospiesznie cofnął rękę, zdążyła jednak wyczuć zgrubienia na palcach, typowe dla lutnisty. Bez wątpienia Minstrel. - Jeśli nie jest profesjonalistą, chyba nie będzie dużo kosztował, prawda? Jak na kogoś, kto prawdopodobnie żyje ze swojego głosu, Minstrel zachowywał osobliwe milczenie. Intensywnie niebieskie oczy wyrażały jednak szczery zamiar uduszenia Sarry. Na jej twarzy pojawiły się dołeczki. - Chyba że, oczywiście, nie wiesz jak.
179
.•¡II Przez następną chwilę walczył z jakimś obezwładniającym go uczuciem. Potem odzyskał głos, który z każdym wypowiadanym słowem wznosił się na coraz wyższe rejestry. - Nie... możesz... kupić... MNIE! - Nie próbuj podbijać ceny tylko dlatego, że mi się spodobałeś - zbeształa go Sarra z wdziękiem, podeszła i kopnęła go w kostkę. Głupiec nawet nie zdawał sobie sprawy, że próbuje go ratować. Wsuwając dłoń w zgięcie jego łokcia, zakończyła całą sprawę: - Biorę tego, tato. Chodźmy do domu. Orlin przytaknął bezradnie, w jego oczach błyszczały łzy tłumionej wesołości. - Nasze konie są tam - powiedziała Sarra, wskazując wejście do kuchni. - Tato, chyba powinieneś dać coś właś- i cicielce za kłopot. - Nie próbuj wyjeżdżać beze mnie, widzę, jaka jesteś ; rozochocona - odezwał się, gdy wreszcie stłumił śmiech. Prze- . cisnął się między stołami w stronę Skrzydeł Motyla. j Sarra pociągnęła Minstrela do kuchni. j - Pospiesz się! - syknęła. - Nie mamy całego dnia! | Wyjrzała przez kuchenne drzwi i stwierdziła, że chłopak J posłusznie pilnuje siwków - zdarł tylko z siodeł liche ozdoby { z brązu. Przeklęty T a i g - chyba nie czeka na tego głupka, j Cóż, wszystko po kolei - najpierw Minstrel, potem będziemy j się martwić o Taiga. Tylko dlaczego muszę robić wszystko | sama? | I gdzie jest Cailet? Jeśli coś jej się stało, jeśli ktoś ją ] skrzywdził... I Sarra ruszyła do koni. Palce zaciśnięte wokół jej nadgarst- J ka zatrzymały ją w pół kroku. 3 - Nikt nie może mnie kupić! i Szarpnęła się, a on pociągnął ją tak mocno, że uderzyła | o framugę drzwi. J - Ty głupcze! - syknęła. - Nie wydostałabym cię stąd, gdybyś to ty zapłacił za mnie! j Obelga nie odniosła skutku, gdyż dzieliła ich zbyt duża j odległość: był już w połowie drogi z powrotem do kuchni. ^ Zamieszanie i gwar przy szynkwasie z nieznanych przyczyn J ucichły. Sarra rzuciła się za Minstrelem i chwyciła go obiema 1
180
rękami za łokieć. Pociągnął ją za sobą. Kuchcik, obserwujący ich zza pieca, zachichotał. Sarra zaczerwieniła się aż po paznokcie u nóg, gdy uświadomiła sobie, jak to musi wyglądać: oszalała z pożądania dziewica. Dym kadzideł spowijał sześciu nowych przybyszów, rozglądających się wokół z groźnymi minami. Mordercze ostrza broń gwardzistów - zawieszone na złotych pasach, połyskiwały srebrzyście na wysokości ich ud. Sarra złapała Minstrela za ramię. Uwolnił się gwałtownie. Wspinając się na palce, dostrzegła rudą głowę Steenana i górującą nad wszystkim ciemną czapkę Orlina - i Skrzydła Motyla, które nagle wydały z siebie skrzek, gdy pięść Steenana trafiła Orlina prosto w szczękę. Po chwili bili się już wszyscy: sprzedajni chłopcy, pijani klienci i ryczący gwardziści. Minstrelowi na ten widok rozbłysły oczy, podciągnął rękawy i zerwał z głowy czapkę. Sarra całym ciężarem zawisła na jego ramieniu. - Puść mnie, gówniaro! - warknął. Nie ulegało wątpliwości, że był to najgłupszy - a także najgorzej wychowany i najwstrętniejszy - człowiek w całym Lenfell. Skoro nie rozumiał, że pieniądze mają mu pomóc się uratować i że bójka została sprowokowana, by umożliwić mu ucieczkę... Steenan walczył na pięści z każdym, kto się nawinął; jedno jego oko otaczał spory siniec. Minstrel nie był w stanie utrzymać równowagi, a do tego miał wolną tylko jedną rękę. Zdołał jednak zdzielić na odlew przeciwnika Steenana - gbura o czerwonej twarzy, który wcześniej zaczepił Sarrę. Rycerskość żyje - pomyślała kwaśno, próbując odzyskać grunt pod nogami. Gdy Minstrel doszedł do wniosku, że się jej nie pozbędzie, objął ja po prostu w pasie i podniósł do góry, co dało mu nieco więcej swobody. - Dzięki! - krzyknął zdyszany Steenan. - A teraz stąd zjeżdżaj! Minstrel roześmiał się. - Mam stracić całą zabawę? - Posłał prawy prosty w szczękę następnego napastnika, którego w tej samej chwili Steenan ugodził lewą pięścią w żołądek. Miecz, zęby i czapka
181
posypały się na wszystkie strony. Sarra, zwisająca pod pachą Minstrela jak szmaciana lalka, klęła straszliwie i kopała, jeśli tylko ktokolwiek próbował atakować ich od tyłu. j - Wynoś się stąd! - rozkazał Steenan. - Taig dołączy późnią! Pospiesz się! - Po tym wszystkim, co musiałem znosić od Gwardii^ przez ostatnich kilka lat? Ani mi się śni! j - Będzie jeszcze okazja, znacznie lepsza! Nie bądź głupi! Sarra chętnie wygłosiłaby komentarz na temat daremności tej ostatniej uwagi, była jednak na wpół uduszona. - Dobrze, dobrze, później - zrzędził Minstrel. - Żebyś doczekał tej okazji! - Steenan pokręcił głową, szczerząc zęby do Sarry. - A więc jednak lubisz rudych, co, domnal Spiorunowała go wzrokiem. - Zabierz mnie stąd! - Dla damy - wszystko - odparł. Poczuła szarpnięcie i jej świat wrócił nagle do pionu. Minstrel przewiesił ją sobie przez' ramię, wypadł przez kuchenne drzwi i bezceremonialnie wrzu-^ cił Sarrę na konia Orlina. i - Co robisż? - wykrztusiła, próbując się wyprostować. - Porywam cię. - Siedział już w siodle i jedną ręką przytrzymywał ją mocno za siedzenie, żeby nie spadła. - Krzycz, dlaczego nie krzyczysz? - zachęcał i wymierzył jej solidnego klapsa w pośladek. Bezwiednie usłuchała. - Nazywasz to krzykiem? - obrócił się z koniem, mogła teraz widzieć drzwi kuchenne. - Nazywasz to porwaniem? Na co czekasz? - krzyknęła. - Na nich! W drzwiach pojawiło się dwóch gwardzistów z rozbitymi nosami. Już po chwili musiała chwytać się kurczowo wszystkiego, co było pod ręką, gdyż Minstrel spiął wreszcie konia do galopu. Pędzili przez kręte uliczki, ścigani przekleństwami przechodniów, uskakujących z drogi. Sklepy, twarze, sznury z bielizną, strzępy słonecznego blasku i błękitu nieba, wszystko mknęło z zawrotną szybkością. Sarra poczuła, że zaraz zwymiotuje. I nagle otoczył ją półmrok stajni, pachnącej
182
końmi i sianem, i zrzędliwy głos nakazał jej nie ruszać się z miejsca. Oczywiście natychmiast zsunęła się z konia. Minstrel, pochylony, grzebał w stercie słomy. Skorzystała z tej okazji, którą zesłali jej święci, i kopnęła go w tyłek. Upadł w końskie łajno. - Nigdy więcej nie waż się mnie tknąć! Podniósł się, trzymając w ręku pudło z lutnią. - Wsiadaj z po... - surowy ton i groźna postawa przywróciły mu powagę. - Wsiadaj z powrotem na konia. - Za żelazną blaszkę sama wydam cię w ręce Gwardii Rady! - Nie obchodzi mnie, co zrobisz, kiedy już miniemy bramę. Nikt mnie nie zatrzyma, skoro mam Pierwszą Córkę właśnie, z jakiej to znakomitej Krwi pochodzisz? Sarra szczerze żałowała, że nie ma niczego pod ręką - na przykład kowadła - czym mogłaby w niego rzucić, by wreszcie rozjaśniło się w tej jego tępej głowie. Więc tylko podeszła do niego, starannie omijając, mimo wzburzenia, ciemne placki pod nogami, i wycelowała palec prosto w jego twarz. To, że musi stanąć na palcach, nie zmniejszało bynajmniej jej wściekłości i determinacji. - Z n a m Taiga Ostina, wiem, kim jesteś, i starałam się, by Gwardia Rady nie przybiła twojej nic nie wartej skóry do Bramy św. Tamasa! Mężczyzna, który mi towarzyszył, to Orlin Renne - mąż Agatine Slegin, co znaczy, że masz potężnych przyjaciół- chociaż w ogóle na to nie zasługujesz! • Jej przemowa nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Sarra omal nie rozpłakała się z bezsilnej złości. - Pani Agatine Slegin? - zapytał po chwili. Coś wreszcie do niego dotarło. Sarra doprowadziła swój strój do porządku i czekała, aż ten głupiec zdoła cokolwiek zrozumieć. - Więc kim, do cholery, ty jesteś? - Sarra Liwellan. Czy znasz jakieś inne bezpieczne miejsca, by... - Sarra...? Ty bezmyślna idiotko, to ty oskarżyłaś mnie o gwałt ubiegłej nocy!
183
- Pomyliłam się. Ja... - Nawet nie wiesz, jak bardzo się pomyliłaś. Wyglądało na to, że będzie musiała wszystko wyjaśnić najwyżej w kilku sylabach. Ale czego można wymagać od kogoś, kto publicznie śpiewa zakazane pieśni? Nabrała powietrza, które zaraz wypuściła z jękiem, bo Minstrel złapał ją za | ramiona. Ściągnął z niej kamizelkę, by w ten sposób unie- ] ruchomić ręce; srebrne guziki posypały się na ziemię. Potem i zręcznym kopnięciem podciął jej nogi. Usiadła, a raczej upad- 1 ła, częściowo na kamień, częściowo na coś miękkiego i cuch-, nącego. Czyniła gwałtowne wysiłki, by wstać, a on w tym j czasie rozpiął surdut i wyciągnął pasek ze spodni. j Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że zamierza zrobić j to, o co zeszłej nocy pomawiali go sędziowie. Nie uczynił tego \ jednak. Chwycił ją za kostkę, obwiązał paskiem but i, nie j reagując na jej wściekłe kopniaki, włożył do skórzanej pętli jej 's drugą nogę i ciasno zapiął klamrę. Sarra obrzuciła go stekiem i wyzwisk, on zaś zajął się przyczepianiem lutni do siodła, i używając do tego rzemieni odciętych od wiszącej na kołku < uprzęży. I - Córki Krwi - zawsze wtykacie swoje małe, wścibskie i paluszki tam, gdzie nie trzeba... i - Jak śmiesz tak mnie traktować! 1 - Przypuszczam, że wciąż powtarzasz podobne brednie. - j Postawił ją na nogi. - Przestań się szarpać! - rozkazał i prze-1 rzucił ją przez koński grzbiet. | - Orlin cię zabije - au! - zawyła, gdy wsiadał, bo łęk j siodła wbił się jej w żebra. - Chyba że wcześniej ja cię zabiję! j - Powiedziałem - zamknij się! - 1 wymierzył jej kolejnego j klapsa. Sarra uderzyła go w kolano. | - Zrób to jeszcze raz, a... 1 - Nie strasz mnie! | Znów galopowali przez miasto, a przy każdym zetknięciu J się końskich kopyt z ziemią Sarra obijała się o siodło. Wie- 'j działa, że teraz Gwardia Rady z pewnością szuka go ze \ zdwojoną energią. Działalność wywrotowa, usiłowanie gwał- \ tu... i jeszcze porwanie - Sarra miała nadzieję, że go złapią, j Ale nie złapali. Poruszał się po ulicach Pinderonu tak. pewnie, jakby w oczach miał mapę. Zakręty i zwroty, dziki \ -
184
galop, krótki odpoczynek w ciemnej alei - Sarra, która uważała zawsze, że ma doskonałe wyczucie kierunku i bez trudu orientuje się w miejskiej zabudowie, teraz była kompletnie zagubiona. Co prawda, nigdy jeszcze nie miała okazji oglądać miasta z takiej perspektywy. Nie słyszała nic, poza stukiem końskich podków. Migały jakieś twarze -zdumionei wystraszone. Niektóre nawet zabawne. Oczywiście, mężczyźni. Czerwień i złoto mundurów Gwardii, miejska Straż w barwach Krwi Witte - żółtych i czerwonych, krzykliwe szyldy gospód, jaskrawe ubrania, a od czasu do czasu snop słonecznego światła, który prawie ją oślepiał. A potem było już tylko słońce, kiedy zostawili za sobą zabudowania, a siwek rasy tillinsMrskiej puśdł się płaskim galopem. Sarra spostrzegła, że Minstrel sięgnął ręką do tyłu i sprawdził umocowanie lutni. Jej jednak nie okazywał takiej troski. Podskakiwała i nabijała sobie kolejne siniaki, aż w końcu bolało ją całe dało. Zabiję go. Nie. To dla niego za mało. Zamknę go w celi na bardzo, bardzo długo. I każę mu słuchać, jak śpiewa Tarise. A ja będę grała na lutni. Okropnie. To będzie dla niego prawdziwa tortura. - Straż! - krzyknął nagłe, śdągając cugle. - Otwierać! Jeśli nie chcede, by tej młodej Pani Krwi stała się krzywda! Sarra wykrędła szyję i zobaczyła, że wrota rzeczywiśde były zamknięte. Wrzasnęła, kiedy Minstrel wbił jej palec w żebra. Brama została otwarta. - Wielkie dzięki! Sarra jęknęła, gdy siwek ruszył z kopyta. Po tej okropną jeździe, która zdawała się nie mieć końca, wierzchowiec wreszde zwolnił. Byli teraz daleko od miasta, wiele mil na północ, wśród wzgórz, gdzie zimą wypasano stada. Zwierzęta i pasterze przebywali teraz na wyżej położonych, wiosennych pastwiskach. Wokół kojąco filowała trawa i szumiały drzewa, okolica była zupełnie bezludna. Sarra zwaliła się na ziemię. Minstrel zdjął więzy, krępujące jej kostki. Usiadła, starannie poprawiła kamizelkę i zaczęła masować obolały bok i ramiona.
185
- Moje gratulacje - warknęła. - Teraz Straż i Gwardia będą cię ścigać nie tylko za podżeganie do buntu i usiłowanie gwałtu, ale i za porwanie. - Mam gorsze rzeczy na sumieniu. - Uśmiechnął się, wciągając pasek do spodni. - Poza tym kto uwierzy, że musiałem użyć siły, by uwieść kobietę? Zarozumiała świnia! - pomyślała z wściekłością, rozcierając zdrętwiałe stopy. - Do Pinderonu daleka droga, domna. Więc już lepiej ruszaj. Podniosła głowę. - Nie zabierasz mnie ze sobą? Na chwilę przestał przeczesywać włosy palcami i uniósł brwi. - Pochlebiasz mi, Córko Krwi. Spojrzała na niego bezmyślnie. Nagle zrozumiała. - Tobie? - wykrztusiła. - Lepiej mnie niż jakiemuś elegantowi z burdelu - odparł, znów przeciągając ręką po kręconych włosach koloru miedzi. - Przyznaj to, kwiatuszku. Wiele byś zyskała, gdyby prawdziwy mężczyzna nauczył cię tego, co twój mąż - niech święci zlitują się nad biednym głupcem - powinien wiedzieć. Poderwała się na nogi i postawiła niepewnie jeden krok w jego kierunku, zaciskając pięści. - Poza tym - podjął, a w intensywnie niebieskich oczach tliła się nienawiść, gdy sięgał do kieszeni surduta - Orlin Renne już zapłacił za moją wiedzę i doświadczenie. - Podrzucił do góry złotą monetę. - To prawda - jestem drogi, ale warto zapłacić. Kogoś takiego jak ja nie znajdziesz w żadnym z tych przybytków wynajmu kutasów. Jestem jedyny w swoim rodzaju. - Wynajmu ku... - TaJc to właśnie nazywamy. Widzisz, czegoś się jednak nauczyłaś. Mógłbym cię nauczyć jeszcze więcej, gdybyś miała ochotę na małą przejażdżkę. - Schował monetę do kieszeni i roześmiał się. - Jesteś obrzydliwy! - krzyknęła. - Wynocha! Wynoś się stąd! Mam nadzieję, że cię złapią! A jeśli nie, to może przynajmniej zabłądzisz w Widmowym Lesie!
186
- Byłem już tam, dziękuję - odparł. Potem złożył głęboki ukłon i powiedział na pożegnanie: - A teraz, Córko Krwi, z twoim przyzwoleniem czy bez, będę już ruszał. Podziękuj Taigowi i przeproś go ode mnie. - Mnie też się coś należy! - podparła się pod boki. - Tobie? Po tym, jak mnie dziś rozzłościłaś? - sprawdził, czy lutnia jest na miejscu, dosiadł konia i znów przeczesał palcami włosy. Sarra nie widywała mężczyzn z odkrytą głową - tylko Orlina - i nigdy jeszcze nie widziała włosów w takim kolorze. Uśmiechnął się. - Tak jest, kochanie - dobrze się przyjrzyj i pomyśl o tym, ile straciłaś! Powinnaś także wiedzieć, że to, co mówią o rękach Minstrela, jest prawdą! Potem mrugnął do niej, popędził konia i zniknął za porośniętym trawą wzgórzem. Sarra została sama. Nie czuła nic, tylko niepohamowaną furię. Po chwili nie wytrzymała i zaczęła mamrotać do siebie pod nosem. - Mężczyźni! Głupi, samolubni, źle wychowam - i ta arogancja! Lepiej nawet nie znać żadnego mężczyzny - a co dopiero mieć go bez przerwy obok siebie! Nie, dziękuję! Nigdy, przenigdy nikogo nie poślubię. Po co kobiecie mąż? Cailet zadba o zachowanie Świętej Krwi Ambrai i to wystarczy. Cailet! Błogosławiona św. Rillo, zupełnie o niej zapomniałam! Ruszyła w stronę Pinderonu i przeszła już około mili, kiedy jak burza wypadł na nią samotny jeździec na tillinshirskim siwku. Taig Ostin, kolejny mężczyzna. Wspaniale. Tylko tego brakowało. Ściągnął cugle. - Sarra! Wszystko w porządku? - Czuję się wprost cudownie - warknęła. - P o d a j mi rękę. - Przykro mi, ale muszę uciekać. - Dlaczego? I gdzie jest Cailet? - Jest bezpieczna. Dokąd pojechał twój Minstrel? - To nie jest mój cholerny Minstrel! I dlaczego uciekasz? Co się stało? - To długa historia. Renne ci potem wyjaśni. - Obejrzał się przez ramię. - Niektórzy myślą, że ścigam Rosvenira,
187
który cię porwał. Inni, a ich jest więcej, uważają, że jestem jego sprzymierzeńcem. Do tej pory powinni już dojść do porozumienia. Postaraj się opóźnić pościg, jeśli możesz. - Pojechał na wschód. Powiem im, że na południe. Rosvenir? To stare nazwisko - i fałszywe. Ród wygasł przed wielu laty - pomyślała. - Na wschód, do Cantry? Spryciarz. - Nie wyjaśnił, co to miało znaczyć, tylko pochylił się i dotknął jej policzka. A z ciebie sprytna dziewczyna. Uchyliła się przed jego dłonią. - Nie traktuj mnie protekcjonalnie! Taig roześmiał się i wyprostował w siodle. - Cierpliwości, Sarro. Już za kilka lat dołączysz do nas. - Zostaw tego Minstrela, a zastanowię się nad tym odcięła się. - Daj spokój, Sarro. Co najwyżej zranił twoją dumę. Po tych słowach, Taig trafił na drugie miejsce na liście mężczyzn, których z całą pewnością nie poślubi - znajdowali się tam zresztą wszyscy osobnicy płci męskiej z wszystkich Pokoleń. - Gdzie znalazłeś Cailet? - W burdelu, na górze, wyobraź sobie. Nie mam pojęcia jak, ale odkryła, że to nasza kryjówka. Steenan - ten rudy, on jest z nami - zamknął ją, żeby nie wpadła w jeszcze większe tarapaty. Odesłałem ją z Orlinem, a potem pojechałem po ciebie. Tak przynajmniej wszyscy myślą. - Nachmurzył się. Powiedz swojej matce, żeby trzymała Cai w Ostinholdzie, nawet gdyby musiała ją związać. Przyślę Gorshę tak szybko, jak to będzie możliwe. Zrozumiała w jednej chwili. - Aby uwolnił jej czary? Na świętych, Taig, dlaczego on nie może zrobić tego samego dla mnie? Jestem z Krwi Ambrai, jestem... - ...przeznaczona do innej misji. Moja matka ci to wyjaśni. Powiedz jej, że ją kocham, i ucałuj ode mnie Cailet. Obejrzał się. - Muszę jechać, Sarro. I w ten sposób już drugi mężczyzna tego samego dnia zostawił ją na środku drogi. Wedle miejscowych przesądów, jeśli jeszcze jeden taki przypadek zdarzy się przed zachodem
188
słońca, to nigdy nie wyjdzie za mąż. Sarra zaczęła niecierpliwie wyglądać tego znaku łaski świętych. Kiedy jednak odnaleźli ją gwardziści i Straż, wyglądała tak nieszczęśliwie, że nie tylko jej nie zostawili, ale cała ósemka eskortowała ją do posiadłości rodu Witte. Cóż, stwierdziła, nie wszystko się udaje. Przez całą drogę zasłaniała twarz rękami i bardzo przekonująco szlochała, póki nie oddano jej pod troskliwą opiekę Agatine. Kiedy zostały same, Sarra zrzuciła z siebie podarte, wymięte i cuchnące ubranie, po czym szybko opowiedziała wszystkie zdarzenia tego fatalnego dnia - nie używając, ku swemu własnemu zaskoczeniu, nadmiernie drastycznych epitetów. Agatine przygotowała grzane wino, a Orlin, który paradował z podbitym okiem i krzywił się z bólu przy każdej próbie uśmiechu - opisał bijatykę w domu publicznym z takim wdziękiem, że nawet Agatine nie mogła opanować wesołości. Ale obiecane wyjaśnienia Agatine nie nastąpiły. Wino doprawione środkiem nasennym sprawiło, że Sarra wkrótce usnęła, rozmyślając tylko o tym, że połamie Rosvenirowi wszystkie jego złodziejskie palce, i to w trzech miejscach każdy, jeśli jeszcze raz spróbuje dotknąć jej tymi swoimi cholernymi „rękami Minstrela".
Cailet
1
Dla większości osób mieszkających w Ostinholdzie w roku 951, Maichen i Sarra Ambrai były po prostu znajomymi, które przyjechały z wizytą, a potem odjechały. To smutne, że piękna, jasnowłosa pani umarła, a wraz z nią jej dziecko, ale takie rzeczy także się zdarzają. Z pewnością nikt nie powiązał tego wypadku ze zniknięciem Pierwszej Córki Krwi Ambrai. Spośród niemal tysiąca domowników, prawdę znało pięć osób: Pani Lilen, trójka jej najstarszych dzieci oraz jej Medyk. Śmierć Margit Ostin w 961 roku zmniejszyła tę liczbę do czterech. Na służbę, która miała bezpośredni kontakt z rodziną, Gorynel Desse nałożył później Zakazy, tak na wszelki wypadek. Ale nie dotyczyło to Lilen, jej dzieci i Medyka. W przyszłości tożsamość Cailet Ambrai miała zostać ujawniona. A dochodzenie nie powinno wykazać nawet śladu czarów we wspomnieniach świadków. Zakaz, nałożony na samą Cailet, był bardzo silny - nie dotyczył wspomnień, przecież noworodek ich nie ma, lecz czarów, które w niej żyły i czekały na przebudzenie. Jarzyły się własnym światłem. Rosły wraz z Cailet, choć Desse zdrowo się napracował i użył całej swojej przemyślności. Gdy wreszcie zdołał nałożyć Zakaz, a zajęło mu to prawie dziewięć godzin, mruknął tylko do Lilen, że Cailet nie przypadkowo nosi swoje imię, a potem zwalił się z nóg i spał przez cały dzień. Dorastała jako Cailet Rille i nikt dokładnie nie wiedział, jaka nić pokrewieństwa łączy ją z Ostinami. To też nie było niezwykłe. Choć na świecie pozostało zaledwie około trzystu 13 - Ruiny Ambrai
193
i rodów, odróżnienie bliskich kuzynów od obcych sprawiało czasem sporo trudności. Od końcowego, Piątego Cenzusu minęło tyle lat, ile potrzeba na przeżycie trzydziestu trzech Pokoleń; jeśli dwie osoby nosiły to samo nazwisko, mogło to z powodzeniem oznaczać, że miały wspólną tylko praprapra i tak dalej babkę. Zawikłane kwestie pokrewieństwa były tak skomplikowane, że nawet młodszy urzędnik Cenzusu, by zdobyć minimum wiedzy, musiał praktykować co najmniej sześć lat. Choć więc oficjalne pochodzenie Ćailet był cokolwiek niejasne, traktowano ją jak rodzone dziecko Lilen. To także nikogo nie dziwiło. Ukochane siostrzenice lub kuzynki często wychowywały się w domu Pierwszej Córki, zamiast u własnej matki. W rodzie Tigge, na przykład, praktykowano wymienianie się potomstwem. Choć w teorii wszyscy członkowie rodziny Tigge byli sobie równi, dzieci Pierwszych Córek zachowywały jednak pierwszeństwo dziedziczenia. W ten sposób maj ątki nie ulegały rozdrobnieniu, lecz w praktyce znaczyło to podział na lepszych i gorszych tego samego rodu. Pani Lilen była, mówiąc językiem potocznym, Starszą Pierwszą Córką, czyli pochodziła z głównej linii Pierwszych Córek, która, wraz z nią, liczyła sobie już siedemnaście Pokoleń. Przeważająca część fortuny Ostinów należała więc do niej i znajdowała się pod jej wyłącznym zarządem. A ponieważ Lilen czuła się moralnie zobowiązana do zabezpieczenia bytu każdej gałązce niebywale rozrośniętej rodziny, stworzyła największą, najbardziej złożoną i zarazem najmniej rzucającą się w oczy sieć w Lenfell. W tym samym roku, w którym miasto i ród Ambrai zostały zniszczone, blisko dziewięćset przedsiębiorstw rozrzuconych po całym świecie zatrudniało ponad dwanaście tysięcy Ostinów. Najskromniejszą inwestycję stanowiła księgarnia w Firrense. Największą był Ostinhold. Pomiędzy rokiem 951 a 961 wszystkim Ostinom wiodło się najgorzej - bo brat matki lilen poślubił Allynis Ambrai. Skrętacz Pelleris, który na przemian trząsł się z wściekłości albo drżał z przerażenia z powodu finansowych powiązań z Ostinami, podjął w końcu wysiłki, by doprowadzić ich do ruiny, i w ten sposób zapewnić sobie przychylność Anniyas. Pierwsza w Radzie podjęła podobne działania przeciwko
194
1 '
•
i
1
. < j i ^ i s
I
; i \
wszystkim przedsięwzięciom Ostinów. Lilen pozwoliła, żeby niektóre z nich zakończyły się sukcesem. Na przykład wykorzystanie zysków z połowu ryb w Rokemarsh, by ratować upadające stocznie w prowincji Gierkenshir. Ta operacja mogłaby skłonić do dociekań, dlaczego tymi ostatnimi kieruje Eddavar (kuzyn Lilen, który wzmocnił jeszcze te związki przez małżeństwo z córką rodu Solingirtów, tej zaś ojcem był Ostin). Lilen nie mogła jednak pozwolić, i nie pozwoliła, zniszczyć Ostinhołdu. Po kilku chudych latach i kilku sprytnych manipulacjach finansowych Skrętacz, a w ślad za nim Anniyas dali wreszcie za wygraną. Jednym ze skutków kurczenia się dochodów sieci był wzrost liczby bezrobotnych krewnych. Po trosze z powodu poczucia winy, a po trosze przez wzgląd na pokrewieństwo, choćby najbardziej odległe, Lilen przyjmowała ich wszystkich pod swój dach. W ciągu dziesięciu lat liczba mieszkańców Ostinhołdu wzrosła do ponad trzech tysięcy. Byli oczywiście użyteczni - nikt nie próżnował w Straconym Kraju - ale trzeba ich było wykarmić. Poza tym byli Ostinami, płodzili więc potomstwo. W ten sposób Cailet - urodzona jako Ambrai, lecz znana pod nazwiskiem Rille - rosła wśród niezliczonej liczby dzieci w Ostinholdzie. Jako dość zwyczajne dziecko, nie zwracała na siebie większej uwagi. Nie wyróżniała się niczym szczególnym: psociła jak inne dzieci, z nauką radziła sobie średnio, w dziecięcych grach wypadała gdzieś po środku. Śpiewała w chórze, prowadzonym przez Miram Ostin, ale nigdy jako wiodący głos; radziła sobie z prostą matematyką, lecz bardziej skomplikowane działania sprawiały jej trudność. Słowem, Cailet była przeciętną małą dziewczynką. I to właśnie było celem Gorynela Desse, kiedy za pomocą swoich czarów uśpił jej czary - potężne czary dziecka, noszącego imię po Caitiri Płomiennookiej. Pewnego poranka, było to na kilka tygodni przed jej dziesiątymi urodzinami, Cailet szła właśnie do szkoły, gdy usłyszała pokojówkę przekazującą stajennemu polecenie, by osiodłał konia Pierwszej Córki. Geria wybierała się do Płaczu Viranki, pobliskiej wioski, chełpiącej się jedyną studnią ze słodką wodą (nie licząc studni Skrętacza) w promieniu setek mil. Cailet natychmiast postanowiła nie iść do szkoły i pobieg-
195
ła trzy piętra w górę, do pokoju, który zajmowała Geria podczas swoich nieczęstych wizyt. Po drodze wstąpiła do swojego pokoju, by wyciągnąć z szuflady sakiewkę. Potem zapukała z należnym szacunkiem i po otrzymaniu pozwolenia weszła do komnaty Gerii w chwili, gdy ta kończyła makijaż. Brązowym ołówkiem cieniowała właśnie brwi cieniutkie linie wyszły już z mody i przesadnie podkreślone łuki znów robiły furorę. Cailet poprosiła Gerię, by kupiła jej książkę. Była to trzecia część przygodowej opowieści z czasów Pierwszej Inwazji Widmobestii, opowiadała o grupie odważnych przyjaciół, zmagających się z przerażającymi Widmami. Choć do Błędnych Ogni pozostały zaledwie cztery tygodnie, po prostu nie mogła się doczekać, aż Pani Lilen ofiaruje jej tę książkę jako prezent urodzinowy. - Tu są pieniądze - powiedziała Cailet. - To nie zabierze ci dużo czasu, Pierwsza Córko, dobrze? Geria, która napawała się przysługującym jej tytułem i traktowała rodzeństwo tak, jakby była jedynym dzieckiem Lilen - popatrzyła na wyciągniętą dłoń Cailet. Pięć z wielkim trudem uzbieranych miedziaków, wyblakłych i lepkich od potu, zniknęło w jej sakiewce. - Jeśli nie zapomnę - odparła Geria i pochyliła się nad lustrem, by poprawić fryzurę. - Księgarnia jest w Alei Eskanto, przychodzą tam wszyscy drukarze, jeszcze zanim Skrętacz ocenzuruje ich książki. Dlaczego on to robi, Pierwsza Córko? - Bo jest mądry i wie, że wszystko, co warte było napisania, już dawno zostało napisane i wydane - odpowiedziała Geria z roztargnieniem, nakładając szminkę na wargi. A większości z tego i tak nie warto czytać - dodała. Cailet już wiedziała, że Geria nie wykazuje najmniejszego zainteresowania czymkolwiek, co wymaga minimalnego choćby wysiłku umysłowego. Jeszcze raz podziękowała Pierwszej Córce, rzuciła ostatnie spojrzenie na haftowaną sakiewkę, w której spoczywały teraz jej drogocenne miedziaki, ukłoniła się i wyszła. Wieczorem Geria powróciła z Płaczu Viranki, przywożąc swoje zakupy: krem do skóry, pieniące się mydło, słodycze, koronkowy szal i srebrne kolczyki (były wykonane ze srebra Skrętacza, bo żyła, odkryta pod starą wieżą, wyczerpała się po
196
rocznej eksploatacji; więc kruszec Skrętacza osiągał wysokie ceny właśnie z powodu swej unikalności - kolejny przykład „skrętactwa"). Ale rozglądając się po pokoju Pierwszej Córki, Cailet nie zauważyła książki, na którą tak bardzo czekała. - Ach, to - powiedziała Geria, gdy Cailet odważyła się spytać. - Nie znalazłam tej księgarni. To paskudna ulica, dziwię się, że w ogóle tam chodzisz. Próbując nie okazać rozczarowania, Cailet poprosiła nieśmiało o zwrot miedziaków. - Wydałam je - odrzekła Geria, przeglądając się w lustrze. - Kolczyki kosztowały więcej, niż przypuszczałam - święci, te ceny tutaj - i właściwie nic nie można kupić. W każdym razie, wydałam twoje pieniądze. Wiedziałam, że nie będziesz miała nic przeciwko temu. Widzisz zatem, że nawet gdyby czas pozwolił mi poszukać twojej książki i tak nie starczyłoby mi na nią pieniędzy. Tyle że Cailet miała coś przeciwko temu. Nawet całkiem dużo. Od pięciu tygodni zarabiała te miedziaki, wypełniając różne polecenia zapracowanego rządcy Ostinhołdu. Teraz została bez pieniędzy i bez książki. Cailet popatrzyła na swoje zniszczone buty. - Czy mogłabym dostać z powrotem moje pieniądze, Pierwsza Córko? - Nie mogę ich teraz zwrócić. Poproś moją matkę. - Proszę, Pierwsza Córko. Nie lubię tego robić. - A dlaczegóż by nie? Co to dla niej za różnica? - Po prostu... nie lubię prosić jej o pieniądze. Czasy znów były ciężkie, gdyż galazhi zapadały na jakąś tajemniczą chorobę. Teraz, kiedy Skrętacz i Anniyas zostali pokonam, Pani Lilen wróciła do swojej podstawowej zasady: każde przedsiębiorstwo Ostinów musi na siebie zarabiać i nie zapożyczać się u innych, chyba że widmo nędzy zapuka do drzwi. - Nie lubię prosić - powtórzyła Cailet. - Ja to robię bez przerwy - Geria urwała. - No, ale jestem w końcu Pierwszą Córką. Dobrze, Cailet, kiedy następnym razem odwiedzisz mnie w Combel, oddam ci twoje pieniądze. - Wolałabym teraz. Proszę, są mi potrzebne. Geria odwróciła się od lustra. Była zła. - Po co? Na jakąś głupią książkę? Kup sobie lepiej krem do skóry. Święci, jak ja nienawidzę Ostinhołdu. Wyglądam
197
o dziesięć lat starzej, kiedy stąd wyjeżdżam. Nigdy nie przywiozę ze sobą dzieci, taki tu niezdrowy klimat... Cailet, której jasna skóra opaliła się na brązowo, a blond włosy spłowiały w palącym bezlitośnie słońcu Straconego Kraju, powiedziała: - Wszystko jedno, chcę dostać swoje pieniądze. - Będziesz musiała poczekać. - Geria znowu zasiadła przed lustrem. - Tak jak ja - mruknęła. Cailet zrozumiała aluzję i poczerwieniała z gniewu. W roku 958 Geria poślubiła Mirciana Karellosa i przeprowadziła się do domu Ostinów w Longriding. Niecały rok później, gdy urodziła się jej Pierwsza Córka, Mircia, Geria przekonała matkę, by oddała jej bardziej okazałą rezydencję w Combel. Uznawszy jednak, że to za mało; rodzina wciąż się powiększała - w ubiegłym roku urodził się Gerian - Pierwsza Córka przybyła do Ostinholdu prosić o wielką nadmorską posiadłość w Renig. A w razie, gdyby nie mogła dostać domu, chciała dostać pieniądze. Dlatego przedłużyła swoją trzydniową wizytę. Czekała na decyzję matki. Ale Cailet wiedziała, na co naprawdę czeka Geria. Jako Pierwsza Córka, miała odziedziczyć większość udziałów i zysków z sieci Ostinów. Nawet po spłaceniu swych sióstr i braci z Funduszu Posagowego, byłaby najbogatszą kobietą w północnym Lenfell. Tyle że przedtem musiałaby umrzeć jej matka. • - Wiesz co, Geria - powiedziała Cailet, rozmyślnie używając imienia, a nie tytułu - nie jesteś zbyt miłą osobą. Błysk w zielonkawo-brązowych oczach. - Co? - Jesteś samolubna i chciwa, i gdybyś nie była tak bardzo podobna do Pani Lilen, nikt by nie uwierzył, że jesteś jej córką. Chcę odzyskać moje pieniądze. Teraz. Geria roześmiała się. - Niewiarygodne! Wynoś się stąd, zanim każę cię wyrzucić. Cailet czuła, jak coś w środku niej zaczęło płonąć i pulsować. Nie lubiła Gerii, nigdy jej nie lubiła i brzydziło ją, że musi udawać szacunek wobec kogoś, kto na żaden szacunek nie zasługuje. Geria spojrzała na Cailet i to, co wyczytała z twarzy dziewczynki, sprawiło, że ogarnęła ją furia.
198
- Ty niewdzięczny bachorze - żyjesz na naszej łasce od dnia, w którym się urodziłaś! Przemyślałam to sobie i nie oddam ci tych twoich miedziaków - w ten sposób zaczniesz spłacać swój dług. A kiedyś odbiorę go w całości. Zobaczysz! Cailet popatrzyła jej prosto w oczy. Czuła gniew, ale umiała zachować pozory. I wiedziała, to wiedziała na pewno, że nie chce dłużej słuchać tej kobiety. - Bądź cicho - szepnęła. Usta Gerii poruszały się bezgłośnie. Wciąż patrząc Pierwszej Córce w oczy, Cailet spokojnie podniosła sakiewkę z toaletki. Wysypała zawartość, odliczyła pięć miedziaków z tuzina leżących na szklanym blacie, a pozostałe włożyła z powrotem. - Więc jesteś nie tylko złodziejką, ale także kłamczuchą zauważyła. - Teraz jesteśmy kwita, Gerio. Nie powiem o tym nikomu - ale więcej to się nie powtórzy. - Chowając pieniądze do kieszeni, dodała: - Powinnaś wyjść za Skrętacza. Pasujecie do siebie. Dopiero wtedy przestała wpatrywać się w oczy Gerii. Geria zamrugała, odetchnęła ciężko i chwyciła Cailet za ramiona, prawie łamiąc jej kości. - Coś ty mi zrobiła? - Odebrałam moją własność. Puść mnie. - Okradłaś mnie! Jak śmiesz! Oddaj to zaraz, ty małe, złodziejskie szczenię! Włożyła rękę do kieszeni Cailet, przez cały czas obrzucając ją wyzwiskami. Cailet broniła się, lecz bardziej przerażał ją ten pulsujący w środku ogień niż pięści Gerii. Wreszcie zawołała na pomoc jedyną osobę, która nigdy jej nie zawiodła. - Taig! Pojawił się natychmiast, jak za sprawą czarów. - Co tu się... Geria! Puść ją! - Mała złodziejka! - Geria wygrzebała z kieszeni Cailet dwa miedziaki. - Okradła mnie! - Wcale nie! - Cailet wreszcie się wyswobodziła i przypadła do Taiga. Objął ją i przytulił. - To moje pieniądze, Taig, poprosiłam ją, żeby kupiła mi książkę - d e nie kupiła i powiedziała, że wydała wszystkie swoje pieniądze, i moje też - nie będę prosić Pani Iilen, Taig, to nie w porządku! - Cii - szepnął. - Oczywiście, że to nie w porządku, Cai.
199
- Ona coś mi zrobiła! - poskarżyła się Geria. - Wbiła we mnie te swoje oczy Widma i... Nagły dreszcz wstrząsnął ciałem Caiłet, zrobiło jej się tak zimno, jakby palący gniew nigdy w niej nie płonął. - Bądź dcho, Geria!- warknął Taig. - Wszyscy wiemy, że to odmieniec! - Powiedziałem: bądź cicho! Był wysoki i silny - a jako dzieci bili się często ze sobą więc nawet Geria, Pierwsza Córka, nagle spotulniała. Caiłet wpatrywała się w niego, drżąc z zimna. - Taig? Co ona chce powiedzieć? - Nic, kochanie. Po prostu jest sobą - wstrętna jak zawsze. A teraz powiedz mi, co się stało. Przestała drżeć, rozgrzana bijącym od niego ciepłem. - Dałam jej pieniądze, żeby kupiła mi książkę, ale nie zrobiła tego i nie chciała mi oddać moich pięciu miedziaków. - Kłamie - oświadczyła Geria, wzruszając ramionami. Brat zmierzył ją wzrokiem. - Ponieważ chodzi o ciebie i o pieniądze, raczej wątpię. - Ty jej wierzysz, a nie mnie? Zapominasz, kim jestem! - Doskonale wiem, kim jesteś - odburknął. - Samolubnym zerem! Geria gwałtownie wciągnęła powietrze. - Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! - A jak ty śmiesz traktować w ten sposób Caiłet! Chociaż właściwie nie wiem, czemu mnie to dziwi. Nic się nie zmieniło, prawda? Wszystko dla własnej wygody, niech święci bronią, żebyś okazała choć cień życzliwości... - Nie muszę tego słuchać - zerwała się, by wybiec z pokoju, gdy przypomniała sobie, że jest u siebie. Caiłet wyczytała to wszystko z jej twarzy - każdą myśl i uczucie, jakby napisy unosiły się w powietrzu. - A właśnie że ten jeden raz posłuchasz! Jesteś tak samo zimna, jak pieniądze, które tak ubóstwiasz! Ani razu nie okazałaś żalu po śmierci ojca. Nie obchodziło cię, przez co musiała przejść matką i nawet nie próbowałaś jej pocieszyć! - Tak bardzo płakałam! Jestem bardzo wrażliwa, ja... - Wrażliwa? - Roześmiał się z sarkazmem. - Wyobraziłaś sobie po prostu, że to ty stoisz obok stosu, boso, z głową
200
posypaną popiołem! Jeśli płakałaś, to tylko dlatego, że chciałaś, by wszyscy na ciebie patrzyli! - To nieprawda! Kochałam ojca! Cailet słuchała i patrzyła. Wiedziała, że Taig ma rację. Geria była z lodu. Ale nawet lód mógł parzyć - ta jej wykrzywiona grymasem nienawiści twarz, brzmienie słów, te straszne uczucia... Cailet wtuliła się mocniej w Taiga. Lecz nagle jego bliskość też zaczęła ją parzyć gwałtownym i wściekłym ogniem, podobnym i niepodobnym do płomienia, który wcześniej płonął w niej samej. - Kiedy umarł, myślałaś tylko o tym, co dostaniesz w spadku. I choć dostałaś najwięcej, wciąż narzekałaś, że matka dała ci za mało! „Kiedy jestem jeszcze na tyle młoda, by z tego korzystać" -- Taig przedrzeźniał utyskiwania Gerii. - „Podróżować, mieć piękne stroje i klejnoty, i powozy, i meble..." - A dlaczego nie miałabym dostać więcej? - prychnęła ze złością. ^ To moje! Jestem Pierwszą Córką! Mam wydatki męża i dzieci, których muszę utrzymać, dom... - Dom, który dała ci matka! Męża, z którego posagu płacisz za wszystko - a on świata za tobą nie widzi, biedny głupiec, niech święci się nad nim ulitują! Ma szczęście, bo tak jak ojciec - nie zna cię taką, jaką naprawdę jesteś. Udawanie musi być bardzo męczące, Gerio! Cailet odsunęła się od Taiga. Miała wrażenie, że za chwilę spłonie, była pewna, że buchną z niego płomienie i pochłoną ich wszystkich - jego, Gerię i ją, Cailet, w niepohamowanej, furii zniszczenia... - A gdy chodzi o dzieci - przywozisz je do matki tylko raz w roku. Bo za daleko, drogi zbyt wyboiste, dzieci źle to znoszą... - a raczej to ty źle znosisz rozłąkę z nowym kochankiem dłużej niż na kilka nocy! - Och, za to ty jesteś uosobieniem wszystkich cnót! Nie zanosi się nawet na to, żebyś dał matce wnuki! Wystarczyłby już sam Alin, ale dwóch talach w rodzinie... - Nie mieszaj do tego Alina - ostrzegł. - Nie mam zamiaru! Nie dostanie ode mnie ani grosza! - Myślisz, że przyjąłby od ciebie pieniądze, że w ogóle mógłby ich chcieć?
201
Oczy Cailet wypełniły się łzami bólu. Taig spalał się w ofierze dla niej. Chciała to powstrzymać, ale wtedy pozostałby tylko straszliwy lód Gerii. - Och, to prawda. Alin jest wrażliwy! On* i ty, i Margit... Taig pobladł jak ściana. - Jeszcze jeden raz wymówisz jej imię, a ja... - A ty co? - Roześmiała się. - Jestem Pierwszą Córką, Taig. Nie mogę zostać pominięta ani wydziedziczona. A ty możesz - i zostaniesz, jeśli nie będziesz trzymał się z dala od Sprzysiężenia. Tak, to i owo słyszałam, drogi braciszku. Kiedy ja tyram jak niewolnik, żeby sieć Combel funkcjonowała należycie, ty zadajesz się ze zdrajcami i przestępcami, knujesz spiski przeciwko Radzie, a to wszystko za pieniądze Ostinów... - Dość tego! - Tylko ja w tej rodzinie zachowałam jeszcze zdrowy rozsądek! Lenna i Tevis nie chcą mężów, których dla nich znalazłam - dobrych mężów, gotowych dobrze zapłacić za córki Krwi Ostinów. A najgorsza jest matka! Rozpieszcza tego niemożliwego Alina, ukrywa zdradzieckich Magów, przyjmuje pod swój dach zubożałych kuzynów, jakby byli jej własnymi dziećmi, i tę małą przybłędę, która tylko sprowadzi nieszczęście na... Krzyknęła, kiedy Taig ją uderzył, na tyle mocno, że krew chlusnęła jej z nosa. Ogień zgasł, lód stopniał pod ciosem pięści Taiga. Ciałem Cailet wstrząsnął dreszcz ulgi. Ta straszna, nieskończenie długa chwila nareszcie przeminęła, a Taig i Geria znów byli tylko ludźmi, a nie szalejącymi, zwalczającymi się żywiołami. Rozległ się glos Taiga. Był zdumiewająco łagodny. - Powiedziałem, dość tego. Oddaj Cailet jej pieniądze. Natychmiast. Pierwsza Córka dotknęła spuchniętego nosa i usłuchała. Jej oczy pałały nienawiścią i obietnicą zemsty. Cailet chwyciła swoje miedziaki i uciekła. Taig dogonił ją na korytarzu, łączącym zachodnie i południowe zabudowania Ostinholdu. - Zaczekaj Cai. Już dobrze, ona nic ci nie zrobi. Było cicho, powietrze tchnęło chłodem i spokojem. Nie było ognia. Nie było lodu. Złapała oddech i spojrzała w jego łagodne srebrzyste oczy.
202
- Nie boję się... nie o siebie - dodała. Teraz dopiero zaczęła rozumieć to, co przed chwilą zobaczyła. Jeszcze nigdy nie widziała, by dorosły mężczyzna uderzył dorosłą kobietę nigdy nawet o czymś takim nie słyszała. - Taig, ty ją uderzyłeś. - Nie pierwszy raz - odparł, wzruszając ramionami. Potem uśmiechnął się. - Na świętych, Cal, nie bądź taka ponura! Przecież nie zawlecze mnie ze sobą do Longriding, by oddać w ręce Straży. - Ale się zemści... - Och, wiem to od dawna. Pozbawi mnie nazwiska. I zrobi to wcale nie z twojego powodu, bo ma własne. - Pochylił się i łagodnie chwycił ją za ramiona. - Nie bój się o mnie, kochanie. Jeśli poskarży się matce, będzie musiała wytłumaczyć, jak do tego doszło. Mogła udawać przed ojcem, że jest najsłodszą dziewczynką pod słońcem; Mircian też może w to wierzyć - ale Geria nigdy nie oszuka matki. Dlaczego więc Pani Lilen daje jej wszystko, czego zażąda? Ale Cailet nie powiedziała tego głośno. - Jeśli odbierze ci nazwisko, możesz używać mojego zaproponowała. - Wtedy byłbyś moim bratem. - Czyż zawsze nim nie byłem? - Wziął ją za rękę i poprowadził korytarzem. Zamglone, późne słońce - łagodne i delikatne, ale wciąż jeszcze przynoszące ciepło - sączyło się przez okienne szyby, na których setki lat kwaśnych burz pozostawiły ospowate ślady. - Cóż to za niezwykłą książkę tak bardzo pragniesz przeczytać? Nagle wydało się to jej takie głupie. - To po prostu powieść. Taig, dlaczego ona tak mówiła o Alinie? I o Magach? Co chciała powiedzieć o mnie? - Jesteś za mała, by zmieścić w sobie tyle pytań. Nic dziwnego, że się wylewają. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego to zawsze mnie zatapia ten potop? - Pokręcił głową, wciąż się śmiejąc. - Czy na miejscu Alina, który ma tylko czternaście lat, byłabyś zadowolona, gdyby ktoś już teraz wybrał ci męża? Lenna i Tevis są dorosłe i mogą się bronić, ale Geria próbuje zmusić biednego Alina, by już teraz podpisał kontrakt. - To głupie. On nawet nie interesuje się dziewczętami. Cały czas przebywa z Yalirionem Maurgenem.
203
- Właśnie. Kiedy miałem czternaście lat, też nie przepadałem za dziewczynami. Paskudne, rozszczebiotane stworzenia dodał, robiąc zabawną minę, by ją rozśmieszyć. Ale ona wciąż pytała. - A Magowie? - Nie mogę na to odpowiedzieć, Cal. I sama wiesz, że to niestosowne pytanie. Caiłet westchnęła. Nikt nie mówił o Magach inaczej, jak tylko szeptem. - Wiem, wiem. Kiedy będę starsza. A właściwie, to kiedy będę „starsza"? - Cóż, mam dwadzieścia dwa lata i wciąż nie mówią mi wszystkiego. - Ale wiesz o Sprzysiężeniu, i wiesz, co Geria chciała powiedzieć o mnie. Dlatego ją uderzyłeś. Żeby nie powiedziała więcej. Taig miał zwyczaj przygryzać policzek, gdy intensywnie myślał. Krzywił się i wyglądał komicznie. Cailet przedrzeźniła go. Zauważył to, uśmiechnął się i zmierzwił jej krótkie, jasne włosy. - Cai, ona się myli. Nie jesteś niebezpieczna dla nas, bo my cię kochamy. Uwierzyła, ponieważ zawsze mu wierzyła. Lecz nie mogła zapomnieć ognia i lodu - i tego, co zdarzyło się przedtem. - Taig... zrobiłam to, o czym mówiła Geria. To znaczy... nie chciałam jej dłużej słuchać. Więc kazałam jej się uciszyć. I uciszyła się. - Geria Ostin, której odjęło mowę - szkoda, że tego nie widziałem! - Ucieszyłam się, że potrafię zmusić ją do milczenia. Ona czasem naprawdę doprowadza mnie do szału. Ale, Taig, to było straszne. To, że mogłam to zrobić. - Naprawdę? A może była po prostu zdumiona, że śmiałaś odezwać się do niej, wszechpotężnej Pierwszej Córki, w ten sposób i nie wiedziała, co odpowiedzieć? - Myślę, że tak właśnie było. Musiało tak być, prawda? Szukała w jego oczach potwierdzenia swoich wątpliwości. Gdyby wspomniała o ogniu i o lodzie, także znalazłby wyjaśnienie. Uspokojona, przyjęła jego odpowiedź, choć nawet nie zadała pytania. Uznała, że wszystko sprowadza się do tego, co
204
Pani Lilen nazywa u Alina „wybujałą wyobraźnią", i przestała o tym myśleć. Przecież Taig znów był Taigiem: wysoki, pełen ciepła, silny i troskliwy. - Jestem pewien, że tak właśnie było - powiedział z uśmiechem. - A właściwie to nawet szkoda. Zmusić ją do milczenia, to jedna z moich największych życiowych ambicji. Chodź, Cai, niedługo kolacja, a ja umieram z głodu. Poza tym chcę usłyszeć, co Geria powie o swoim rozbitym nosie!
7
Wkrótce po Dniu Urodzin Cailet do Ostinholdu przybył gość. Geria już dawno wyjechała do Combel, nikt więc się nie sprzeciwiał, że Pani Lilen zaprasza pod swój dach Strażnika Magii. Ostatnimi czasy Magowie niechętnie przyznawali się do tego, kim naprawdę są. Wszyscy to rozumieli. Bardzo niewielu Magów pozostało przy życiu. Minął rok od przerażających wydarzeń w Zamku Malerris, kiedy to Panowie zostali wymordowani za sprawą wiarołomstwa Strażników - tak przynajmniej mówiono - i od tej pory strach przed niekontrolowanymi czarami szerzył się w całym Lenfell. Ten Mag był Uczonym, a jego czarno-szary strój nawiązywał do tradycyjnego uniformu Strażników w sposób wręcz wyzywający: prosty krój surduta, szary pendent, szwy na wyłogach kołnierza, przywodzące na myśl insygnia rangi. Wjechał majestatycznie do Ostinholdu z rozwianymi, siwiejącymi włosami, których nie uznał za stosowne zakryć czapką, i już po godzinie znalazł się w prywatnych apartamentach Pani Lilen wraz z nią i jej młodszym synem, Alinem. Pani Lilen wkrótce wyszła, wyraźnie wstrząśnięta. Alin pozostał z Magiem-Uczonym aż do późnej nocy. W ciągu następnych kilku dni wyjeżdżali razem nie wiadomo dokąd, wracali o najróżniejszych porach i zupełnie nie zwracali uwagi na resztę rodziny. Cailet rozmawiała z Magiem jeden jedyny raz i doszła do przekonania, że nie ma on ani czasu, ani
235
cierpliwości, by zajmować się kimkolwiek innym. Bladość na twarzy Alina świadczyła o nieustannym przemęczeniu. - Ale czego on uczy Alina? - spytała któregoś dnia Taiga. Taig tylko potrząsnął głową. Nie trzeba zadawać pytań. Ale był tak samo zdenerwowany, jak Pani Lilen. Dlatego Cailet nie powiedziała nikomu, że ostatnio źle się czuje. Źle sypiała i miała bardzo dziwne sny, z których po przebudzeniu nic nie pamiętała. Ale dni mijały, nie czuła już piasku pod powiekami, a w końcu przestała też śnić. Postanowiła więc nie martwić Pani Lilen czymś, co najwidoczniej nie miało większego znaczenia. Pierwszego dnia Dojrzałych Jabłek całe Lenfell brało udział w obchodach ku czci św. Aguira. Ogromne stoły uginały się pod ciężarem jedzenia. Ucztę miały poprzedzać tradycyjne dziecięce zawody we wspinaniu się na najwyższe drzewo w okolicy. W Ostinholdzie ta dyscyplina sportu wymagała jednak szczególnych przygotowań: w promieniu setek mil nie było bowiem żadnych drzew, zasługujących na to miano. Musiało je więc zastąpić Drzewo Aguira - masywny pień dębu wysoki na dwadzieścia pięć stóp, który wielkim nakładem kosztów sprowadziła do Ostinhold prapraprababka Pani Lilen. Dzieciom w wieku od dziesięciu do trzynastu lat rozdano długie, srebrne wstążki, a cały dziedziniec pobrzmiewał szmerem oczekiwania. Alin, który wygrywał przez trzy lata z rzędu, nie mógł już wziąć udziału w zawodach. Natomiast Cailet mogła - w tym roku po raz pierwszy — i postanowiła, że wygra. Rozpoczynały dziesięciolatki. Wszyscy zebrani śpiewali „Spadają jabłka św. Aguira", a dzieci wspinały się kolejno na drzewo niby wiewiórki, zawiązywały wstążki na zwieńczeniu w kształcie jabłka, schodziły na dół i biegły do linii mety. Wykonanie zadania w czasie potrzebnym do zaśpiewania jednej zwrotki i refrenu oznaczało dobry czas, zwrotki i części refrenu - doskonały. W zeszłym roku Alin ukończył bieg przy czwartym słowie refrenu. Czekając na swoją kolej i ściskając w dłoni sztywną wstążkę, Cailet po cichu liczyła. Tyle uderzeń bębna do połowy pnia, tyle do wierzchołka, gdzie traciło się trochę czasu na zawiązanie wstążki. Niektórzy próbowali to nadrobić podczas schodzenia w dół - skakali z wysokości kilku stóp na maty rozłożone wokół pnia. Zasady jednak na
207
to nie pozwalały. Nie wolno było puścić pnia, dopóki stopy nie dotknęły ziemi. - Cailet Rille! Jej kolej. Słyszała bicie swojego serca, gdy stawała na linii, kołysząc się lekko w takt muzyki. Pani Lilen zawsze sprowadzała muzykantów z Longriding, by zachować stały rytm melodii, bowiem widzowie mieli skłonność do śpiewania kolejnych zwrotek coraz szybciej. Cailet usłyszała uderzenie bębna, oznaczające początek zwrotki, przygotowała się i na dany przez Panią Lilen znak pobiegła do drzewa. Spodnie, kamizelki i skórzane rękawice miały chronić dzieci przed ostrymi drzazgami - choć z upływem lat Drzewo Aguira było już tak wypolerowane, że stało się gładkie jak aksamit. Cailet zdecydowała się wspinać boso, by stopy miały lepsze oparcie. Ściskając w zębach wstążkę, podskoczyła najwyżej jak mogła i z zawrotną szybkością zaczęła piąć się w górę. Była już w połowie, a chór nie odśpiewał nawet pierwszej linijki. Inne dzieci przywiązywały swoje wstążki w taki sposób, by od stawały trochę od pnia i potem nie przeszkadzały w schodzeniu. Gdy Cailet zbliżała się do wierzchołka, miała nad głową jakby srebrzystą kopułę. Jeszcze tylko kawałek święci, to drzewo jest takie śliskie! - pozłacane jabłko już w zasięgu ręki... Przeciągły, wysoki krzyk przeszył jej serce jak strzała. Alin! Była tego tak pewna, jak tego, że za chwilę spadnie. Z wysokości dwudziestu pięciu stóp - na maty nie dość sprężyste, by uchronić ją przed złamaniem kości, jeśli nie wyląduje prawidłowo. Dwadzieścia srebrnych wstążek - w tym, jakimś cudem, jej własna - zwisało z wierzchołka. Wypuściła pień drzewa i obiema rękami chwyciła lśniący pęk. Paski jedwabiu, przetykane metalową nitką, prześlizgiwały się pod jej rękawicami. Skóra rękawic najpierw rozgrzała się, a już po chwili wstążki zaczęły kaleczyć jej dłonie. Leciała, spadała, przerażona i jednocześnie podniecona. Słyszała krzyki, ale to nie był głos Alina. A potem nie miała się już czego trzymać, upadła ciężko na maty, całe powietrze uszło jej z płuc i ujrzała wybuchające nad głową gwiazdy, a potem zapadła ciemność. Cailet zawsze bała się ciemności. Miram powiedziała jej kiedyś, że nawet jako maleńkie dziecko krzyczała rozpacz-
208
liwie, gdy zostawiano ją w pokoju bez światła. A teraz wszędzie panował nieprzenikniony mrok, gwiazdy zgasły, a ona nie mogła zaczerpnąć tchu, żeby wykrzyczeć swój strach. Co gorsza, czuła, że ktoś jest przy niej - ktoś bardziej od niej przerażony, pogrążony w otchłani cierpienia, pulsującego palącym bólem pod czaszką Cailet. To był Alin - bał się swojego Nauczyciela, ciemności, wirujących obrazów, których nawet dobrze nie widział. Cailet próbowała go odnaleźć, nie chciała być sama, pragnęła, by ktoś ocalił ją przed Widmobestiami, które, tego była pewna, czaiły się w mroku. Ale nie mogła dotrzeć do Alina. A może nikt nie mógł? Ta myśl pojawiła się nie wiadomo skąd i była przerażająca. Łagodny, zabawny, uparcie niezależny Alin... a teraz... bał się, cierpiał ból i samotność... Jestem tutaj, Alinie! Już dobrze! Nie mogła go odnaleźć. Otworzyła oczy, by ujrzeć światło dnia i przestraszone twarze: Lilen, Taig, Miram, Medyk Irien. Chciała im powiedzieć, że to Alin, że to on potrzebuje pomocy, nie ona... Odetchnęła głęboko i uczyniła wysiłek, by usiąść i otrząsnąć się z zamroczenia. Zawirowało jej w głowie, nie mogła oprzeć się na prawym ramieniu - jęknęła z bólu, gdy spróbowała. - Leż spokojnie - przykazał Irien i zbadał ją wprawnymi palcami. - Niech ktoś przyniesie lód. Na św. Feleris, spójrzcie na jej ręce! Musimy zdjąć rękawiczki, Cailet. O, tak, połóż głowę na kolanach Miram i nie ruszaj się. - Dobrze się czujesz, Cai? - spytał Taig drżącym głosem. - Tak... - odparł Irien. - Porozcinane dłonie i pęknięta kość ramieniowa - proste złamanie - na szczęście. Rany też niegroźne, wystarczy kilka szwów. Ciesz się, że nie połamałaś nóg i nie rozbiłaś sobie głowy. - Takiej twardej czaszki? - powiedziała z uśmiechem Miram, gładząc Cailet po włosach. - Chyba żartujesz. Nie martw się, kochanie. Lenna już poszła po torbę Iriena. Ani się obejrzysz, jak będziesz zdrowa. Najedliśmy się przez ciebie strachu. Jak to się stało, że spadłaś? Cailet patrzyła na nich z niemym zdziwieniem. Czy oni nie słyszeli? Nie wiedzieli, że Alin...? 14 - Ruiny Ambrai
209
- Głupi zwyczaj - mruknął Irien. - Prawdziwe drzewo ma gałęzie, które można złapać, i jest chropowate, więc można oprzeć nogę. Spodziewałem się czegoś takiego od łat. - Miał już pod ręką swoją medyczną torbę, więc sięgnął do niej, nawet nie patrząc, i wydobył butelkę. - Będzie trochę szczypać. Czy teraz posłuchasz mojej rady, Lilen, i każesz wbić kołki w to przeklęte drzewo? Maść, którą smarował ręce Cailet, piekła bardziej niż trochę. Zacisnęła zęby, wałcząc z nadciągającą znów ciemnością. - Alin... - wykrztusiła. Lilen uśmiechnęła się, z widocznym wysiłkiem próbowała ukryć niepokój. - Tak, tym razem ty wygrałaś - powiedziała czule. - Nie doszliśmy nawet do refrenu. - Ale oszukiwała - wtrącił Taig i puścił do niej oko. Cai, wiesz, że powinnaś trzymać się drzewa! - Wypij to - powiedział Irien. Poczuła w ustach obcy słodki smak. Zakrztusiła się, zakaszlała, ale połknęła. Ból głowy ustąpił niemal natychmiast. Minutę później, gdy poczuła, że może już mówić, znów spowiła ją ciemność. - Składanie kości będzie bolało - głos Iriena dochodził z odległości wielu mil. - To ją na chwilę uśpi. Czy możemy zanieść ją do łóżka? Taig? Otoczyły ją silne ramiona. Chciała powiedzieć Taigowi, żeby się nie trudził, przecież może sama... Niech tylko wskaże jej kierunek, a ona poszybuje jak obłok przez ciemność nieba. Przyjazną ciemność, delikatną i kojącą - przyjemną jak miękki, wełniany koc, o wiele bardziej przytulną niż ciepły uścisk Taiga. Cailet przez jakiś czas przemierzała tę łagodną ciemność, zastanawiając się sennie, czy spotka Alina. Miała nadzieję, że tak, to był dobry mrok i po raz pierwszy w życiu nie budził strachu. Alin? Ale jego tam nie było.
7
Jedenaście bardzo długich dni później Ostinhold obchodził ciche uroczystości dnia św. Kiya. Lenna i Tevis zabrały młodsze dzieci oraz zastęp kuzynów do Longriding, by odwiedzić krewnych Senisona. Z najbliższej rodziny w majątku pozostali tylko Lilen i Taig. I Alin. Cailet, której dłonie i ramię goiły się dobrze, choć wciąż ją bolały, siedziała w niszy okiennej i spoglądała markotnie na dziedziniec. Najemni robotnicy i służba błąkali się bez celu, popijając wino, które pozostało z zeszłorocznych zapasów; z nastroju hucznej wesołości, towarzyszącej zwykle Żniwom, nie pozostało jednak śladu. Wszyscy martwili się o Alina. Nikomu, z wyjątkiem matki i brata, nie wolno było go widywać. Mag-Uczony nie opuszczał swojego pokoju, raz tylko złożył wizytę Cailet, nazajutrz po jej wypadku. Obrzucił ją pełnym złości spojrzeniem i powiedział do Lilen: „To jej wina", potem oddalił się spiesznie, jak czarno-szaro-srebrna chmura gradowa. Cailet wtuliła się w poduszki. - M-moja wina? - Bzdury - odparła szybko Lilen. - To, co przydarzyło się Alinowi, nie ma żadnego związku z tobą. On nie wie, co mówi. Po prostu usiłuje zwalić winę na ciebie. Nie zwracaj na niego uwagi. - Ale co się stało? Usłyszałam krzyk Alina i dlatego straciłam równowagę. Dlaczego nikt oprócz mnie niczego nie słyszał?
235
Lilen pogładziła ją po obandażowanych dłoniach. - Najdroższa, na to pytanie może odpowiedzieć tylko inny Mag - lepszy od tego cymbała. Cierpliwości. Przyjedzie tu ktoś, kto nam powie, co się stało i wszystko wróci do normy. Chwytając dłoń Lilen, swojej jedynej matki, wokół której unosił się zawsze kojący, cytrynowy aromat, Cailet spytała: - Czy ten Mag potrafi pomóc Alinowi? - Gorynel Desse poradzi sobie z każdym problemem. Oczy Cailet zrobiły się okrągłe jak talerze. Gorynel Desse! Czytała o nim w jednej z tych książek, których Pani Lilen nie powinna mieć, słyszała też jego imię, zawsze szeptane ukradkiem. W wieku łat osiemnastu został wciągnięty do Rejestru Magów, gdy ukończył dwadzieścia był już Rycerzem, a dziesięć lat później - Mistrzem Miecza, Komendantem Straży Przybocznej Dziekana. Najbardziej zażarty wróg Pierwszej w Radzie Aviry Anniyas, najbardziej wykształcony i najbardziej niebezpieczny Rycerz Strażników Magii w dziejach Lenfell. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wciąż słyszała plotki, że zginął - a jednak żył i właśnie jechał do Ostinholdu! Podniecenie nagle ją opuściło. Z Alinem musi być naprawdę źle, jeśli tak potężny Mag podejmował ryzyko podróży. Cailet nie powiedziała tego głośno, ale wyraz oczu Lilen mówił, że ona myśli o tym samym. Przyglądając się bezładnym wysiłkom, jakie podejmowała służba, by mimo wszystko uczcić dzień świętego, Cailet zaczęła się denerwować, dlaczego Gorynel Desse się spóźnia. Z pewnością musiała być gdzieś jeszcze Drabina - choć Rada zapewniała oficjalnie, że wszystkie zostały odnalezione i spalone. A nawet jeśli musiał przebyć całą drogę konno, to i tak już powinien dawno dotrzeć do Ostinholdu. Tego ranka Irien powiedział Cailet, że Alin ma się dobrze i odpoczywa. Ale ciemne cienie pod błękitnymi oczami lekarza świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym. - Wielcy Święci, dziecko, zamknij to okno, zanim się przeziębisz! Cailet odwróciła się gwałtownie, uderzając ręką na temblaku o framugę. Nie poczuła jednak żadnego bólu - tylko mrowienie pod czaszką, uczucie jakby ścierpła jej ręka. Pośrodku jej maleńkiej sypialni, odziany w wystrzępiony płaszcz, stał białowłosy, zielonooki, czarnoskóry starzec.;
212
Przysunął sobie krzesło, które stało przy biurku, usiadł i skinął na nią, by podeszła bliżej. - Chodź, chodź, usiądź tu koło mnie - zachęcił. - I zamknij okno. Jest zimno, jak na jesień w Straconym Kraju. No? Na co czekasz? Niech ci się przyjrzę, dziewczyno. Oczy koloru butelkowego szkła pod wielkimi, krzaczastymi brwiami iskrzyły się wesołą ciekawością. Widziała już kiedyś te oczy - była pewna, ale wspomnienie uciekało jak sprytna mysz przed niezdarnym kotem, wymykając się za każdym razem, gdy już, już miała je pochwycić. Wstała ze swego miejsca pod oknem i zrobiła kilka ostrożnych kroków w jego kierunku. - Jesteśmy nieśmiali, hę? Postąpiła jeszcze krok - tylko jeden, mogłaby przysiąc i poczuła mrowienie pod czaszką. Gdy minęło, stała tuż przed obliczem starca. - Jak to zrobiłeś? - zdumiała się Cailet. - Jedna z moich licznych umiejętności. Mówiono mi, że ty też wykazujesz niemałe talenty. Gapienie się z otwartą buzią zajmuje wśród nich poczesne miejsce, jak widzę. Moja droga przyjaciółka Lilen bardzo zaniedbała twoje wychowanie. - Przepraszam - odparła, gdy trochę ochłonęła. - Nazywam się Cailet Rille. Czy ty... jesteś...? - Z jakiegoś powodu nie mogła dokończyć. - Gorynelem Desse? Tak, mam ten honor - lub to nieszczęście, zależy, jak na to spojrzysz. - Uśmiechnął się. - A ty się właśnie zastanawiasz, jak to możliwe, by Mag wyglądał jak nędzarz. Cóż, to o tym nieszczęściu mówiłem. - Przepraszam - powtórzyła. - Nic nie szkodzi. - Poklepał dłonią łóżko. - Usiądź, domna. Zaspokoję twoją ciekawość - z Alinem wszystko będzie w porządku. - Więc mu pomogłeś! Dziękuję! - To nie jest odpowiedni dzień do pracy. Św. Kiy Niedbały. Naucz się doceniać absurdy, domna. Nic z tego nie zrozumiała - tak naprawdę, to prawie nie słuchała. Ulgę, że Alinowi nic się nie stało, zastąpiła podejrzliwość. - Skąd wiedziałeś, że myślałam o Alinie? Czy ty...? - ...czytasz w myślach? Oczywiście, że nie. Żaden Mag tego nie potrafi, zapamiętaj to na wypadek, gdyby ktoś próbował ci wmówić, że jest inaczej.
213
Zawahała się, a potem wyjawiła mu swoją najskrytszą tajemnicę. - Ale mnie się to udało... przynajmniej coś w tym rodzaju, z Gerią, a potem z Taigiem. - Czy słyszałaś ich myśli? - N-nie -powiedziała ostrożnie. - Ale wiedziałam, co czują. - A widzisź? Czytałaś z ich twarzy, domna Cailet, tak jak ja czytam z twojej. Ludzie przypominają książki. Czytanie w nich to umiejętność, którą każdy może posiąść. Dobrze, że już zaczęłaś się uczyć. - Ale... to boli. Oni byli jak ogień i lód, i... - Hmm. Nie ma potrzeby zastanawiać się, kto czym był. Siadaj, Cailet. Porozmawiamy o czytaniu z ludzkich twarzy. Usiadła w nogach łóżka i podkuliła stopy pod siebie. - Dlaczego? Od razu posmutniał. - Będziesz potrzebowała dużo sprytu, dziecko, ponieważ jeszcze długo nie będziesz mogła korzystać ze swoich czarów. Chyba źle usłyszała. Jej czary? - Wybacz mi, Cailet - mruknął, ujął jej lewą dłoń i utkwił swoje pałające spojrzenie w jej oczach. W żaden sposób nie mogła odwrócić wzroku. - Gdybym zrobił to porządnie, kiedy się urodziłaś, nie byłoby to teraz konieczne. Powinienem się domyślić, jak potężne będą twoje czary. Czary! Cailet broniła się w obłędnym strachu. Pamiętała tamto uczucie, kilka dni po urodzeniu - pustka, gorsza niż pragnienie, i głód, i samotność. To samo groziło jej teraz przerażająca, głęboka ciemność. Mogłaby rzucić przeciw niej cały ten ogień, który w sobie miała - czary... -- Nie możemy pozwolić, by cię odnaleźli, maleńka - szepnął Gorynel Desse. - Jeszcze przez jakiś czas musisz pozostać zupełnie zwyczajna. Pewnego dnia, obiecuję ci to, nie tylko dotkniesz tego ognia, ale zdołasz go poskromić. Jednak muszę to zrobić, Cailet. Wybacz mi. Nie! Przecież dopiero poczuła w sobie tę świetlistą cudowną moc, nie mógł znów jej odebrać... Ale odebrał, a ona nie mogła jej odnaleźć przez wiele lat. A wtedy było już prawie za późno.
- Jak Taig trafi do domu? Turkot kół powozu zagłuszył westchnienie Pani Lilen. Pojazd, który został wysłany przez rodzinę Witte, by przewieźć ich z portu do Pinderonu, mógł rzeczywiście uchodzić za szczyt komfortu (wyglądał za to jak pomalowany w żółte paski pomidor na kołach). Ten natomiast, którym wracali, miał tak fatalne zawieszenie, że czuli boleśnie każdą kostkę bruku. Przysłanie tego pojazdu nie było zresztą przypadkowe, przecież lilen, jakkolwiek nieświadomie, ale jednak udzieliła schronienia Minstrelowi, który okazał się tak ohydnym łajdakiem. Z całego zamieszania płynęła tylko jedna korzyść: Lilen nie musiała już wymyślać pretekstu, by odrzucić kandydaturę Daliona Witte na męża Lenny. Po koszmarze ostatniej nocy, kiedy to sędziowie, Gwardia, Straż Miejska Pinderonu i połowa piekła na dokładkę miotali się jak spuszczone z łańcucha demony, podobna propozycja nawet nie zostanie złożona. A Geria wpadnie we wściekłość. - Nie wiem, czy Taig wróci w najbliższym czasie do domu, Cai. Musimy przyzwyczaić się, że będzie nam go brakowało. Tak jak brakuje nam Alina. Cailet oburzyła się na tę niesprawiedliwość. Alin dokonał wyboru. Taig był ścigany. Jak dotąd, związki młodszego brata ze Sprzysiężeniem pozostawały tajemnicą - na starszym jednak, choć Lilen za wszelką cenę starała się go wybronić, zaciąży od tej chwili podejrzenie.
215
Wcisnęła się w kąt powozu, by chociaż trochę uchronić się od wstrząsów, i w zamyśleniu zaczęła ssać kciuk. Wszystko to razem było niesprawiedliwe. Po pierwsze, straciła Alina. Wcale nie miała do niego żalu, gdy w zeszłym roku spakował się i wyjechał, skoro Geria bez przerwy mówiła o zaręczynach. Lira Vedde była o całe lata starsza od Alina i tak wściekle chciała mieć go za męża, że udało jej się przekonać matkę, by zapłaciła równowartość udziału Alina w Funduszu Posagowym Ostinów, byle tylko osiągnąć swój cel. Miał obowiązek, upierała się Geria, użyć całego czaru swoich cudownych, złotych oczu i zasilić rodzinny skarbiec cudownymi, złotymi dublonami z podobizną orła na awersie. Za nic w świecie nie chciała przyjąć do wiadomości, że Alin nigdy nie poślubi nikogo - chyba że jakimś niewiarygodnym zrządzeniem losu Valirion Maurgen zamieniłby się w kobietę. Pierwszy liczył sobie lat siedemnaście, drugi osiemnaście i wyjechali razem, by rozpocząć wspólne, samodzielne życie. Cailet wiedziała, że niezależnie do tego, jak sobie poradzą* będą razem szczęśliwi. Ale jak poradzi sobie Taig? Samotny, zaszczuty, bezpieczny tylko wówczas, gdy spotka innego spiskowca ze Sprzysiężenia, niepewny jutra... Wszystkie swoje najlepsze uczucia Cailet ofiarowała Taigowi Ostinowi i myśląc o życiu bez niego, czuła się jak pusta łupina. Gdyby nie ten Minstrel i ta jego idiotyczna piosenka - to wszystko jego wina. I tej jasnowłosej dziewczyny w okropnej, różowej sukni. Cailet nie ufała jej, cokolwiek by Taig nie mówił. Ale miała zaledwie trzynaście lat i nie rozumiała, że instynktownie nie ufa żadnej pięknej kobiecie, którą widzi sam na sam z Taigjem Ostinem. Cailet poskarżyła się głośno na Minstreła, nie wspomniała jednak o dziewczynie. Pani Lilen pokręciła głową. - Nie, najdroższa. Jeśli ktoś tu zawinił, to tylko Anniyas. Całe zło jest skutkiem jej chorej ambicji i żądzy władzy. I ta jej nienawiść do Magów, która spowodowała już tyle nieszczęść... - Nie rozumiem. Co się robi z władzą, kiedy się już ją ma? - Jeśli władza jest naprawdę wielka, możesz zmieniać świat wedle własnej woli. Cailet rozważała to przez dłuższą chwilę. Świat właśnie miał się zmienić i mówiono, że to prezent ślubny od Rady dla Glenin.
216
- A więc to Pierwsza w Radzie, a nie Glenin Feiran, chce znieść podziw na Stany? Lilen przyjrzała się jej uważnie. - Dlaczego tak mówisz? - Bo tak to wygląda - wzruszyła ramionami. - W końcu Pani Glenin postępuje tak, jak cała Ryka i Rada, i w ogóle wszyscy - robi to, co każe Anniyas. Wszyscy, oprócz Strażników Magii i Sprzysiężonych. - Znów usłyszałaś coś, czego nie powinnaś. - Wjechali w koleinę i Lilen znalazła się nagle w drugim końcu powozu. Wróciła na swoje miejsce i podjęła:- Wiem, że nie rozmawiasz o tych sprawach z nikim, poza Taigiem i mną. Ale myślę, że byłoby lepiej, gdybyś nie mówiła o nich w ogóle. - Nawet z tobą? Lilen bawiła się z roztargnieniem frędzlem swojej obszytej perłami sakiewki. - Cai... mam powody przypuszczać, że uszy Rady są wszędzie, nawet w Ostinholdzie. Cailet wstrzymała oddech. - Kto? - Nie wiem. Kto to może wiedzieć? - Odchyliła żółtą firankę, by sprawdzić, jak daleko jeszcze do portu. - Czasy są niebezpieczne. Musimy zachować ostrożność. A to znaczy, że musimy także milczeć. Milczenie nie stanowiło teraz problemu. Skoro nie było Taiga, nie miała z kim rozmawiać. Lenna, Tevis i Miram wracały wkrótce do szkoły w Longriding. Alin i Val Maurgen wyjechali nie wiadomo dokąd. Terrilł i Lindren były bardzo miłe, ale... W Ostinholdzie mieszkały jeszcze setki Ostinów, ale nie darzyła zaufaniem żadnego z nich. Samotność wypełniała ją uczuciem pustki. Skuliła się i zamknęła oczy. Podróż do Straconego Kraju nikomu nie poprawiła nastroju. Dzień za dniem statek tkwił w bezwietrznej ciszy, a w kajutach panował taki zaduch, że trudno było zasnąć nawet w nocy. Gdy wreszcie dotarli do Ostinholdu, Lilen całymi dniami konferowała z zarządcami. Cailet, podobnie jak wszystkie dzieci, chodziła do szkoły, odrabiała lekcje, czytała ulubione książki i odbywała przejażdżki, jeśli tylko udało jej się wykraść konia bez wiedzy stajennych. Ponieważ jednak Alin i Taig odeszli na dobre, Ostinhold stał się bardzo
217
przygnębiającym miejscem, panująca tu pustka dorównywała pustce w sercu Cailet. Niepokój, który dręczył ją od zeszłego roku, narastał coraz bardziej. Odbijało się to na jej nauce oraz na każdym, kto znalazł się blisko niej, gdy była w szczególnie podłym nastroju. Tak zazwyczaj pogodne dziecko zaczęło miewać humory. Minęły Sianokosy, potem Błędne Ognie, a straszliwe upały Straconego Kraju wprawiały wszystkich w rozdrażnienie. I nagle, ostatniego dnia Łowów na Wilki, nadciągnęła kwaśna burza, co zwykle nie zdarzało się o tej porze roku. W Ostinholdzie pozamykano na głucho okiennice na całe trzy dni, tak długo bowiem niszczycielski żwir tłukł o ściany i osłony przeciwburzowe. Cailet snuła się z pokoju do pokoju - nie mogła znaleźć sobie miejsca, i nie mogła też spać. Trzeciego poranka nawałnicy o pół do czwartej poczuła silne bóle brzucha. Podejrzewała przyczynę, zwinęła się więc w kłębek i, wsłuchując się w ryczącą na zewnątrz wichurę, oddawała się ponurym rozmyślaniom nad tym decydującym wydarzeniem w swoim życiu. Wiedziała, że Lilen wyda przyjęcie na jej cześć. Bankiet, tańce, gratulacje, prezenty... i Geria, wściekła z powodu wydatków. Już słyszała te utyskiwania: „Nie o to chodzi, że ona nie należy do rodziny. Ale Rille to tylko Ród Trzeciego Stanu. Nikt nie zechce podjąć nawet wstępnych negocjacji. Co do mnie, nie wyobrażam sobie, jak w ogóle uda nam się znaleźć dla niej męża". Cailet uśmiechnęła się złowieszczo, wyobraziła sobie bowiem minę Pierwszej Córki, gdy dowie się, że jedynym mężczyzną, na którym Cailet naprawdę zależy, jest jej rodzony brat. Lecz Taig odjechał. Nie dostanie od niego kwiatów ani życzeń, nie zatańczy w jego ramionach - po raz pierwszy jako młoda kobieta, a nie mała dziewczynka, jaką dotąd znał. A przecież tak długo marzyła o tej chwili - wyobrażała sobie, jaka będzie piękna, jaka dorosła, jak godna tego, by zatańczyć z... i nagle okazało się, iż nigdy się to nie ziści. Wstała o piątej, wzięła kąpiel i przygotowała się do nieuniknionej rozmowy z Panią Lilen. Musiała jej powiedzieć, nie było sposobu, by mogła zachować swoje pierwsze Kobiece Krwawienie w tajemnicy. Jeśli sama nie powie, zrobi to za nią służba. Poza tym Cailet powinna być szczęśliwa i dumna, tak
218
jak wszystkie dziewczęta. Ale patrząc na swoje odbicie w lustrze - twarz o wystających kościach policzkowych, wydatnych ustach, czarnych oczach, twarz, której z pewnością nie można nazwać piękną - czuła tylko przygnębienie. Markotna, udała się do prywatnych komnat Lilen. Cailet bała się ciemności, a Lilen przerażały kwaśne burze; zamykała się wtedy w swoich pokojach, nie przyjmowała nikogo i drżała przy każdym najlżejszym podmuchu wiatru. Wierzyła, że kwaśny deszcz wypali dziury w dachu, spłynie do środka i wszyscy w Ostinholdzie przemienią się w zwęglone szkielety. Któregoś dnia Miram wyjawiła Cailet, że gdy Lilen była jeszcze dzieckiem, piastun opowiadał jej takie historie, by zmusić ją do posłuszeństwa. Gdy matka Lilen, Pani Taigrel, dowiedziała się o tym, natychmiast sprzedała tego człowieka Skrętaczowi. Ku swemu zdziwieniu, Cailet zastała drzwi do przedpokoju Lilen otwarte. Wślizgnęła się do środka, przekonana, że to służąca przyniosła śniadanie na wypadek, gdyby Pani Lilen jednak poczuła się głodna. Drzwi sypialni też były uchylone. Cailet zamarła, bowiem nagle usłyszała głosy; Lilen miała gościa, a rozmowa dotyczyła jej, Cailet.
5
- ...już dzieckiem. Wkrótce pojawi się jej Kobiece Krwawienie - a wiesz, jakie są tego skutki. Moja biedna Margit bardzo źle to zniosła. - Nałożyłem na Cailet Zakazy... - ...i musiałeś je wzmocnić. Gorsha, zawsze powtarzałeś, że jej moc jest szczególna. Obserwowałam ją przez ten rok, wiem, co działo się z Margit, a z Cailet jest znacznie gorzej. - Aż tak źle? Zatem postąpiłaś słusznie, posyłając po mnie. - Znowu wzmocnisz Zakaz? - Muszę. Jest jeszcze za młoda. - Za każdym razem, kiedy to robisz, niebezpieczeństwo wzrasta. Jeśli jej czary nagle się uwolnią, mogą stać się Zle. Takie rzeczy już się zdarzały. - Cailet to nie grozi. Będę ostrożny. - Bądź ostrożny. - Nie jest ci łatwo, prawda? Mieć obok siebie kogoś takiego... - Łatwo? Nie. Ale kocham ją jak własne dziecko. Tak bardzo się starałam - ale ona nienawidzi Straconego Kraju, Gorsha. Nie mogę mieć jej tego za złe. Powinna żyć w Ambrai. To miejsce zżera jej duszę. - Nie może tęsknić za czymś, czego nie zna. - Święci, mężczyźni potrafią być tacy głupi. Moja cioteczna babka Lindren nigdy nie miała dzieci, lecz cierpiała, bo ich jej brakowało. Cailet też cierpi, gdyż brakuje jej zielonych
220
wzgórz, lasu, rzek, ona ma to we krwi. Mogę o nią dbać, ale nie mogę dać jej tego, czego naprawdę pragnie. A resztę ty jej zabrałeś. - Gdybym zostawił jej czary, znaleźliby ją - dla niej oznaczałoby to koniec. Albo jeszcze gorzej. - Masz na myśli Glenin? - Wiedziałem, że ryzykuję, pozwalając, by Auvry zabrał ją ze sobą. Niewyjaśnione zdolności, takie jak jego, rzadko są dziedziczne. Kto mógł przypuszczać, że wszystkie trzy córki okażą się Magiczne? Myślę, że objawił się tu dar Ostinów, po ich dziadku. - Jak myślisz, dlaczego poślubiłam Senisona? - Ponieważ go uwielbiałaś, to jasne. - To nie ulega kwestii, jak zresztą doskonale wiesz. Ale nie o to chodzi. Wychodząc za Tivę, miałam nadzieję, że moje dzieci będą wolne od czarów. I martwiłam się nie bez powodu. Spójrz, co się stało - moja biedna Margjt, i mały Alin... - Uspokój się, moja droga. Z chłopcem wszystko w porządku. On i Val są teraz bardzo szczęśliwi. - Są za młodzi, by mogli przystąpić do Sprzysiężenia, cokolwiek byś powiedział. A teraz Taig - w św. Miryenne cała moja nadzieja, że przynajmniej on nie jest Magiczny! - Dreszcz mnie przechodzi na myśl, czego mógłby dokonać, wykorzystując prawdziwe czary i legendarny wdzięk Ostinów - który nie przemija, skoro już o tym mowa. Na Maskę Maidil, powinnaś mnie wybrać na męża. - Żeby wszystkie moje dzieci były Magiczne i żebym bała się jeszcze bardziej niż teraz? Wy, mężczyźni, niczego nie rozumiecie. - Cóż, chyba nie. A co do naszej Cailet - czy jest na tyle duża, by mogła odbywać samotnie konne przejażdżki, podczas których mogłaby spotykać, oczywiście przypadkiem, Szalonego Starca z Kanionu Crackwall? - Szalo...? Chcesz powiedzieć, że to ty? - Drugie Prawo Magii. Okazałbym się niewybaczalnie nieodpowiedzialny, kręcąc się tak po prostu po okolicy. Więc rozsiewam różne pogłoski... - och, będzie już z pięć lat. To bardzo wyczerpujące, poza tym jest duże zapotrzebowanie na mój cenny czas i niemałe zdolności. Na szczęście, czy mam lat
221
siedemdziesiąt jeden, czy czterdzieści jeden, jestem ciągle tak samo zręczny i sprytny. - I tak samo arogancki i zarozumiały! - A ty jesteś tak samo urocza w wieku pięćdziesięciu lat, jak wtedy, gdy po raz pierwszy skradłaś moje biedne serce. - Pięćdziesiąt pięć, a twoje serce nie ma nic do tego. Znam cię, Gorsha. Fler też dobrze cię znała i dlatego właśnie poślubiła Niyana, a nie ciebie. I Jeymian, która miała na tyle rozsądku, by wyjść za Tolinera Alvassy. Nie wspominając już o... - Lilen! Błagam! Lista kobiet, które mnie odrzuciły, jest za długa, by ją w całości przytaczać. To mnie przygnębia. - Powiedz mi zatem, co zrobimy z Cailet. - Przecież wiesz. Zawsze wiedziałaś, że kiedyś Mag rozpozna Maga, a Krew rozpozna Krew, tak jak zdarzyło się z Sarrą, a wtedy skończą się spokojne dni. - Zawsze wiedziałam, że złamie mi to serce. Czy to musi stać się już teraz, Gorsha? Ona jest jeszcze taka młoda... - Jest na tyle duża, by od dziesięciu minut podsłuchiwać i co gorzej rozumieć większość z tego, co usłyszała. Wejdź, Cailet.
7
235
Kilka tygodni później dosiadła swojej własnej klaczy (dostała ją od Lilen w prezencie urodzinowym), i ruszyła, by zawieść zlecenie od Medyka Iriena. Pouczył ją, jak dojechać do małego domku, ukrytego w jednej z licznych rozpadlin na zboczach Kanionu Crackwall. Znalazła tam starca, którego nigdy przedtem nie widziała, setki książek oraz swoje nowe życie. Nie od razu jednak zdała sobie z tego sprawę, bo Rinnel Solingirt kazał jej na początek budować ścianę. Prawdę mówiąc, jego domek - bardzo szumna nazwa, zważywszy stan zniszczenia - istotnie potrzebował ściany nośnej, choćby po to, by krzaki pnącej róży miały się po czym piąć. To, że kwiaty rosły w takim miejscu, było zdumiewające, nawet dla Cailet. A to, że kwitły, jakby na przekór licznym kaprysom klimatu Straconego Kraju, kazało Cailet wierzyć, że Rinnel posiada zdolności o wiele bardziej zagadkowe niż przyrządzanie ziołowych leków, rzeźbienie ozdób z nefrytu i opowiadanie niezliczonych historii. Rinnel żył ze sprzedaży owych ozdób właścicielowi sklepu w Longriding. Był prawdziwym mistrzem - bezbłędnie wydobywał z nefrytu pożądany wzór, wykorzystując naturalny układ prążków na różnobarwnej powierzchni kamienia. Cailet zachwycił szczególnie czarny wisiorek - płaskorzeźba nieregularnych kształtów przeastawiająca wulkany, rzygające czerwono-pomaraóczową lawą. Rinnel dał go jej, gdy ukończyła siedemnaście lat. Głównie jednak sporządzał naszyjniki z małych kamyków, rzeźbione kolczyki i pierścionki. Największy
dochód przynosiły duże breloki w kształcie podków św. Geridona, cenione szczególnie przez chłopców z domów schadzek; największym zaś powodzeniem cieszyły się mniejsze wisiorki, wyobrażające atrybuty świętych. Jego wywary z ziół leczyły wszystko - od ukąszenia węża po uczuleniową wysypkę. Medyk Irien posłał ją po maść, która goiła poparzenia wywołane kwaśnym deszczem o wiele lepiej niż jego własne medykamenty. Cailet posiadła w końcu umiejętność rzeźbienia w nefrycie, wymagającą cierpliwości, lecz bardzo uspokajającą; nie wykazywała natomiast najmniejszego zainteresowania sztuką medyczną. Rinnel nie zmuszał jej do nauki, sam chwytał za moździerz i tłuczek lub pracowicie mieszał różne składniki, gdy popisywał się swoim trzecim talentem - sztuką narracji. Cailet była nimi absolutnie zachwycona. Recytował Żywoty Świętych ze wszystkimi szczegółami, które pomijano w oficjalnych wersjach; dzieje Wielkiej Księżnej Vellery Ganfallin; przygody najróżniejszych bohaterek i bohaterów; koleje życia niektórych Magów-Dziekanów i Pierwszych Panów z Malerris. Był żywą biblioteką, a kiedy wyczerpywały mu się opowieści na dany dzień, lub gdy Cailet musiała wracać do domu na kolację, wówczas dzielił się z nią swoją tradycyjną biblioteką, złożoną z książek. Na Deiketa o Śnieżnych Włosach i Eskanto bez Kciuka, ach, te jego książki! Rinnel ubolewał nad zamiłowaniem Cailet do fantastycznych powieści przygodowych (uwielbiała czytać o smokach), lecz w jego zbiorach znajdowały się również liczne pozycje z literatury popularnej. Zapoznał ją z liryką Bardów, przekonał do klasycznych romansów (była to z kolei jego słabość). Czytała o postaciach rzeczywistych i fikcyjnych, opowieści historyczne i fantastyczne, wzniosłe poezje i łotrzykowskie ballady. Natomiast nie dowiedziała się niczego z dziedziny filozofii, nauk ścisłych i polityki, chyba że przypadkowe wzmianki na ten temat znalazła w innych dziełach. Wykształcenie, które Cailet odebrała pod okiem Rinnela było może trochę dziwaczne, ale przecież nie zamierzał zrobić z niej Uczonego. - Ludzie! - powtarzał bez ustanku. - Ucz się o ludziach o tym jak myślą, co czują. Poznawaj ich umysły, serca i ciało.
224
Za co gotowi są oddać życie -- i jak wiele mogą znieść. Poznawaj ludzi, odkrywając ich mądrość i głupotę, poczucie honoru i nikczemność, odwagę i tchórzostwo. Ucz się, jak oceniać ich w mgnieniu oka - i jak nie wydawać pochopnych sądów! Cailet była skłonna przyznać, że w jakimś stopniu można się dowiedzieć tego wszystkiego z traktatów historycznych, nie bardzo jednak wiedziała, czego mają nauczać eposy, pieśni, poezja... Co prawda, dzieła historyczne stawały się o wiele bardziej interesujące, gdy uzupełniała je pozycjami z literatury pięknej. Na przykład Vellera Ganfalün - kronikarze przedstawiali ją jako kobietę nikczemną, jednak ich charakterystyka nie była bardziej wnikliwa niż opis warstwy kurzu na powierzchni stołu. Zupełnie inaczej w pieśniach i podaniach, w nich odnajdywała barwne interpretacje osobowości bohaterki i mogła zbudować swój własny pogląd na jej chciwość, zepsucie i nadmierne ambicje. Czytała więc, słuchała i patrzyła, jak Rinnel pracuje nad kawałkiem nefrytu lub miesza mikstury. Ale najpierw musiała zbudować ścianę. W rozpadlinach, które powstały w Kanionie Crackwall na skutek erozji i trzęsień ziemi, odnaleźć można było zdumiewająco różnorodne formy życia. W mniejszych miały swoje nory zwierzęta, głównie gryzonie. Jakąś milę od domostwa Rinnela mieszkała rodzina srebrzystogrzbietych kotów; raz czy dwa Cailet podejrzała, jak rodzice wyprowadzają cztery kociaki, by uczyć je sztuki polowania. Wiosną przebywały w okolicy trzy pary nielotów z gatunku żurawi - cudaczne stworzenia 0 ogromnych, rogowatych dziobach, karłowatych skrzydłach 1 długich, cienkich nogach, na których potrafiły prześcignąć nawet konia. Rośliny filtrujące kwaśne deszcze rosły wielkimi kępami w miejscach, gdzie w porze opadów spływały niezliczone strumyki. Jeśli ktoś sądził, że Stracony Kraj jest jałową pustynią, to się mylił. Oczywiście w miejscach, gdzie odpływały Zatrute Wody, ciągnęły się rozległe mokradła. Latem panował tu morderczy upał, a nieliczne studnie ze słodką wodą oddzielały od siebie ogromne przestrzenie. A jednak żyły tu galazhi, srebrzystogrzbiete koty, i tysiące innych gatunków flory i fauny. 13 - Ruiny Ambrai
225
A także ludzie, uznani przez Rinnela za najbardziej niebezpieczne stworzenia. Nie dla niego były warowne mury Ostinboldu, wolał samotną dzicz i swój prawie niewidzialny mały domek. Zbocza rozpadliny tworzyły jego ściany boczne, dach został ułożony z zachodzących na siebie płyt piaskowca, wspartych na pięciu filarach. Deszcz, spływający z południowego stoku dachu, zapewniał wilgoć małemu poletku roślin, które filtrowały akurat tyle wody, ile potrzebował jej Rinnel. (Cailet musiała przywozić swoją wodę, jeśli miała zamiar zostać u niego dłużej niż jeden dzień.) Pomieszczenie to było całkiem przestronne, choć odznaczało się osobliwym kształtem. Szeroki od frontu, wąski w tylnej części domek, przystawał idealnie do wymiarów skalną rozpadliny. Wzdłuż ścian biegły wykute w skale półki różną długości i głębokości: jedne przeznaczone na książki i zapasy, inna do spania, jeszcze inna z głębokim paleniskiem pośrodku i rusztem, do podgrzewania posiłków. (Cailet przywoziła też własne jedzenie, gdyż Rinnel był, jak sam twierdził, najgorszym kucharzem w Północnym Lenfell.) Po co więc jeszcze jedna ściana? Cailet nie wypowiedziała tego pytania, lecz Rinnel wyczytał je z jej twarzy, gdy mieszał zaprawę murarską, a ona nosiła cegły. - Twoja klacz, moja droga - powiedział. - Oto przyczyna, dla którą budujesz ścianę. To mój domek, a ta ściana ma chronić twoją własność. - Klacz jest bardzo spokojna - zaoponowała Cailet, kichnęła, z powodu pyłu, i dokończyła - i nawet nie trzeba jej pętać. - Mmm. A jeśli pewnego popołudnia domna Srebrzystogrzbieta dojdzie do wniosku, że nie ma ochoty wypuszczać się zbyt daleko, by znaleźć kolację dla swoich kociąt, to co? Konie są bardzo głupie albo bardzo sprytne, nigdy nie mogłem rozstrzygnąć tą kwestii. Ale nie ma takiego konia imbecyla czy mędrca - który będzie stał spokojnie, gdy w pobliżu kręci się duży, głodny kot. Zaprawa gotowa - oznajmił Rinnel i zasiadł na płaskim kamieniu, a jego postawa świadczyła, że ma zamiar pozostać tu przez całe popołudnie. - Bierz się do roboty, Cailet. Zaakceptowała jego argument. Nawet jeśli tylko Rinnel odniesie korzyść z rozbudowy domu, to przecież nieźle jej
226
płaci - te jego książki i opowieści... W ciągu dwóch tygodni, jakie minęły od pierwszej wizyty, nie skąpił jej ani jednego, ani drugiego. Poza tym, gdy będzie pracowała, dowie się jeszcze więcej... Zatem Cailet - która mimo swoich trzynastu lat pomogła już naprawić niejedną ścianę w Ostinholdzie - sprawdziła gęstość zaprawy, postawiła obok ze dwa tuziny cegieł i zabrała się do roboty. Spełniły się też jej oczekiwania i nadzieje, bo w miarę formowania ściany, kształtów nabierała także opowieść. - Na długo przedtem, nim zaczęto liczyć Pokolenia, mury w Lenfell służyły do tego, by trzymać za nimi zwierzęta, lub chroniły przed zwierzętami, tak jak ściana, którą właśnie budujesz. Nie trzeba było obawiać się innych ludzi, bo wtedy nie znano wojen. To wcale nie znaczy, że ludzie byli lepsi lub mądrzejsi od nas, lub mniej pożądali własności swoich sąsiadów. Lecz wojna kosztowała życie, pieniądze i czas, które, jak słusznie sądzono, lepiej było spożytkować na inne cele. Nasi przodkowie byli bardzo praktyczni i cenili rzeczy użyteczne, wojna zaś do takich nie należała. Wojen można było umknąć między innymi dlatego, że Strażnicy Magii bardzo ściśle współpracowali z rządem. Każdy człowiek czy rodzina, a pamiętaj - było wówczas ponad pięć tysięcy rodów - lub miasto, a nawet cała prowincja, mogły wnosić skargi we wszystkich spornych sprawach. Ludzie składali zeznania - tak, stąd się wywodzi nasz system sądownictwa. Na czym skończyłem? Ach, tak, Magowie słuchali, dochodzili prawdy i przedstawiali sprawę rządowi. Tyle że wstrzymywali się od ocen i własnych sugestii. To rząd podejmował decyzje. Czasem były sprawiedliwe, czasem nie, ale tak to już jest z ludźmi, a prawda i tak zwykle zwycięża. Nadszedł jednak czas, gdy Dziekan zaczęła wygłaszać swoje opinie i ingerować w decyzje rządu. Rząd poczuł się dotknięty. W jednej głośnej sprawie, w którą zamieszam byli Magowie, zaciążyły nawet poważne podejrzenia, że Dziekan jest stronnicza i interpretuje fakty na korzyść swoich Strażników. A trzeba di wiedzieć, że Magowie winni byli składać Przysięgę Wierności wobec całego Lenfell. Dziekan uważała
227
płaci - te jego książki i opowieści... W ciągu dwóch tygodni, jakie minęły od pierwszej wizyty, nie skąpił jej ani jednego, tni drugiego. Poza tym, gdy będzie pracowała, dowie się jeszctt więcej... Zatem Cailet - która mimo swoich trzynastu lat pomogli już naprawić niejedną ścianę w Ostinholdzie - sprawdził* ' gęstość zaprawy, postawiła obok ze dwa tuziny cegieł i zabrała się do roboty. Spełniły się też jej oczekiwania i nadzieje, bo w miafę formowania ściany, kształtów nabierała także opowieść. - Na długo przedtem, nim zaczęto liczyć Pokolenia, mury w Lenfell służyły do tego, by trzymać za nimi zwierzęta, lub chroniły przed zwierzętami, tak jak ściana, którą właśaiii '' budujesz. Nie trzeba było obawiać się innych luda, bo 1 nie znano wojen. To wcale nie znaczy, że ludzie byli lepsi 1 mądrzejsi od nas, lub mniej pożądali własności swoich i dów. Lecz wojna kosztowała życie, pieniądze i czas, którff, j słusznie sądzono, lepiej było spożytkować na inne cele. " przodkowie byli bardzo praktyczni i cenili rzeczy użj wojna zaś do takich nie należała. Wojen można było uniknąć między innymi dlats Strażnicy Magii bardzo ściśle współpracowali z rządem, dy człowiek czy rodzina, a pamiętaj - było wówcza» pięć tysięcy rodów - lub miasto, a nawet cała Jfl mogły wnosić skargi we wszystkich spornych dzie składali zeznania - tak, stąd się wywodzi t sądownictwa. Na czym skończyłem? Ach, tak, chali, dochodzili prawdy i przedstawiali sprawę i że wstrzymywali się od ocen i własnych sug podejmował decyzje. Czasem były sprawiedln) ale tak to już jest z ludźmi, a prawda i tak: Nadszedł jednak czas, gdy Dziekan zaczęła wtyjj opinie i ingerować w decyzje rządu. Rząd poczuł ¿ędcttiidttyW jednej głośnej sprawie, w którą zamieszani byli Migowie, zaciążyły nawet poważne podejrzenia, że Dziekan |est ttrontticza i interpretuje fakty na korzyść swoich Strażników. A trzeba ci wiedzieć, że Magowie winni byli ikładać Przysięgę Wierności wobec całego Lenfell. Dziekan uważała
223
:
224
zatem, że doradzając rządowi, spełnia tylko swój obowiązek. Wielu Strażników podzielało ten pogląd. Poza tym Magowie mieli własne sposoby dochodzenia prawdy, ich ustalenia nie powinny więc budzić najmniejszych wątpliwości. Nawiasem mówiąc, ta umiejętność zaginęła w godny ubolewania sposób - tak mi przynajmniej mówiono. Tak czy inaczej, po latach szkolenia, dyscyplinowania i prób, jakie przechodził Uczeń i Nowicjusz, zanim stał się Strażnikiem - Mag powinien być choć odrobinę mądrzejszy niż większość ludzi - takie przynajmniej panowało przekonanie. Niektórzy z Magów sądzili zatem - trudno się zresztą temu dziwić - że to oni właśnie nadają się najlepiej do podejmowania wszelkich decyzji. Tak się składa, że ta właśnie święta, której imię nosisz, Caitiri, pierwsza powiedziała Dziekanowi, co myślą owi Magowie. Dziekan zbytnio się nie przejęła, przecież myślała podobnie, i zaprosiła rzeczników grupy opozycyjnej na naradę. Obecna była też Caitiri, jako przedstawicielka większości Strażników, trzymających się dotychczasowych zasad współpracy z rządem. (Wiem, że znasz ludowe podanie o życiu Caitiri - opowieść o tym, jak jedną ręką broniła Brogdenguardu przed potopem, wzywając na pomoc ogień ze swego Pieca, ale to metafora - przekonasz się o tym.) Na czym to ja skończyłem? Ach, tak. Caitiri słuchała, Dziekan także, a gdy Magowie przedstawili swoje stanowisko, nadeszła pora udać się na spoczynek i odłożono naradę do następnego dnia. Dziekan wezwała Caitiri do swoich komnat. Krążą pogłoski, że płakała ze wstydu, ale ja w to nie wierzę. Wyznała natomiast, że podstępnie użyła wobec Magów niezwykle subtelnych i niezwykle silnych czarów (była w końcu Dziekanem, a Dziekan jest najpotężniejszym Strażnikiem). Tak czy inaczej, odkryła to, czego jej nie powiedzieli: to mianowicie, że są przekonani o swojej wyjątkowej mądrości i sądzą, że powinni decydować o wszystkim, co dzieje się w Lenfell. Jeśli uczyć - to jaką metodą, czego i kogo. Które sieci zostawić, a które rozwiązać. W jaki sposób czcić świętych i jakich świętych w ogóle warto czcić. Których Bardów wspierać, a którym kazać milczeć. Co publikować w oficjal-
225
nych biuletynach, a czego nie. Jak wieść niesie, Magowie chcieli decydować nawet o tym, kto kogo powinien poślubić, ile dzieci powinni spłodzić, czy mają to być dziewczynki, czy chłopcy. Dziekan była wstrząśnięta. Caitiri również - bo choć to i owo podejrzewała, przez myśl jej nawet nie przeszło, by inni Magowie mogli okazać się aż tak zuchwali. Tak naprawdę, pragnęli decydować o całym życiu każdego człowieka - od kołyski po grób. Otóż, jeśli przyjrzysz się tym cegłom, które właśnie układasz, zobaczysz, że nie ma wśród nich dwóch takich samych. Mają mniej więcej ten sam kształt i rozmiary, ale nie są idealnie dopasowane. Kilka jest zniszczonych - są przepalone, popękane, wyszczerbione. Podobnie dzieje się z ludźmi, tak przynajmniej sądzili tamci Magowie. Ci, którzy nie pasują do wielkiego wzoru życia, są bezużyteczni. Magowie wcale nie domagali się ich wytępienia - nie byli przecież źli. Sądzili tylko, że jednostki „wybrakowane", należy oddzielić od reszty społeczeństwa, by nie mogły wywierać szkodliwego wpływu na innych. Decyzja w tej sprawie należałaby także - to oczywiste - do Magów. Jedno słowo i dziewczyna, której zadaniem ma być, powiedzmy, układanie cegieł, ale która tak naprawdę pragnęłaby oprawiać książki, otrzymuje najpierw łagodną sugestię, później polecenie, a w końcu zostaje zmuszona do odegrania przeznaczonej jej roli. Jeśli odmówi - trafi do miejsca odosobnienia, gdzie będzie mogła robić to, co jej się podoba oczywiście dopóki nie Zacznie psuć wielkiego wzoru świata. Otóż tak się złożyło, że matka naszej Dziekan życzyła sobie, by jej córka przejęła rodzinny warsztat stolarski a kiedy się okazało, że jest ona Magiczna, wynikły z tego poważne kłopoty. Dziekan wiedziała zatem z własnego doświadczenia, jak straszny jest przymus. Następnego dnia ogłosiła swoją decyzję o wycofaniu się z życia publicznego i kategorycznie zakazała Magom wchodzić do rządu. Niektórzy poczuli się urażeni w swych ambicjach. Jak bowiem mogli narzucić swoje koncepcje na temat społecznego porządku, skoro zostali odsunięci od wysokich urzędów i od władzy? Caitiri w skrytości roniła Izy, przewidywała, co się teraz stanie. I miała rację: zbuntowani Magowie odłączyli od re-
226
szty - było ich czterystu, a wszystkich Magów było wtedy wiele tysięcy - i popłynęli do Brogdenguardu. Dziwisz się, dlaczego wybrali właśnie Brogdenguard... widzę to po twojej minie, więc powiem ci coś, o czym nikt prawie nie wie. W przepięknych górach Brogdenguardu - nazywamy je dziś Piecem Caitiri - jest mnóstwo wulkanów, które od czasu do czasu wybuchają. A — co najważniejsze - stanowią naturalną zaporę przeciwko czarom. Niektórzy uważają, że to z powodu wielkości, ja jednak sądzę, że przyczyna tkwi w wielkich pokładach żelaza. Magiczni mogą rzucać zaklęcia niemal na wszystko, ale nie na żelazo. Tak przynajmniej słyszałem. W każdym razie, buntowniczy Magowie ruszyli do Brogdenguardu. I tylko Caitiri wiedziała, dlaczego: zapora z żelaza miała ukryć ich poczynania przed innymi Magami. A biorąc pod uwagę wyznawaną przez nich filozofię, taka nieświadomość mogła stać się bardzo niebezpieczna. Będę się streszczał, bo jesteś już zmęczona i kończy ci się zaprawa. Caitiri, używając Drabiny, dostała się do Neele, dosiadła tam najszybszego konia i pomknęła w stronę gór. Użyła swoich własnych czarów. „Potop", który powstrzymała ogniem (jak piszą kronikarze), był w rzeczywistości najazdem odszczepieńców. Sama rozstrzygniesz, czy można wierzyć przekazom opisującym sposób, w jaki tego dokonała. Pokonani Magowie wsiedli na okręt i popłynęli do Seinshiru, gdzie wybudowali Zamek Malerris. Mówili o sobie Panowie z Malerris, choć było wśród nich tyle samo kobiet co mężczyzn. Caitiri bohatersko zginęła, ale odniosła zwycięstwo. Przez setki lat Malerryjczycy mogli tylko spiskować, układać sekretne plany i podejmować bardzo skromne działania, bo zawsze ktoś ich obserwował. Ale jakieś sto lat przed Straconą Wojną jeden z nich wpadł na niezwykły pomysł. Panowie wybudowali wieżę, a w jej ścianach umieścili żelazne pręty, które utrudniały podglądanie niepowołanym oczom. Wieża była tylko jedna, lecz wystarczyła, by ukryć to, co pragnęli ukryć. Nie mogli tam stosować czarów, ale słowa, które wypowiadali, i plany, które snuli, były najzupełniej bezpieczne. A po Straconej Wojnie sztuka Widzenia na Odległość zaginęła - a również wiedza o tym, jak
budować Drabiny, jak poznawać prawdę i wiele innych rzeczy, znanych niegdyś Magom. Odtąd Panowie z Malerris mogli się naradzać, układać plany i używać zaklęć do woli, i nikt nie potrafił odkryć ich tajemnych knowań, póki nie ujawniły się skutki ich czarów. I tak jest do dziś. Cailet sięgnęła po następną porcję zaprawy, usłyszała, jak kielnia zgrzyta o dno wiadra, i rozejrzała się wokół. Zdumiało ją puste wiadro, a także i to, że jasny brzask poranka zmienił się w przyćmione światło popołudnia. Cały dzień? Pracowała przez cały dzień? Wzrok jej padł na ścianę, którą wybudowała, prawie o tym nie wiedząc; wysoka na pięć stóp, odstawała na odległość ośmiu od zbocza kanionu. Więcej niż połowę pracy miała za sobą, a tylko lekki ból w mięśniach i kilka zadrapań na rękach świadczyło, że wszystko zrobiła sama. - Myślę, że na dziś wystarczy - powiedział Rinnel i wstał. - Napij się czegoś i wracaj do Ostinholdu. Dam ci książkę, którą możesz oddać za pięć dni, kiedy wrócisz, by skończyć ścianę. Ale po pięciu dniach praca szła jej znacznie gorzej. Rinnel milczał - siedział na progu swego domostwa, ucierał korzenie do jakiejś mikstury i pozostawał głuchy na jej usilne błagania, by opowiedział kolejną historię. Więc tym razem czuła każdy mięsień, każdą kroplę potu, każde zadrapanie i otarcie na dłoniach, których nie chroniły rękawice. Praca nie miała końca, czas niemiłosiernie się dłużył, wysiłek stępiał zmysły, a każdy ruch przyprawiał dało o krzyk rozpaczy. Cegły były za dężkie, zaprawa zbyt rzadka lub zbyt gęsta, kolejne warstwy za żadne skarby nie chdały układać się równo. Postawienie sześdu stóp śdany, zamykającej zagrodę od północy, trwało dwa razy dłużej niż budowa ośmiu stóp po stronie zachodniej. Gdy zapadł wieczór, Cailet słaniała się z wyczerpania. Śdana była jednak gotowa i, rzecz niebywała, wcale nie gorsza od tej wybudowanej wcześniej. Pierwszą wzniosła prawie bez wysiłku, jej ręce wprawdzie wykonywały odmierzone ruchy, podczas gdy umysł zajęty był opowieśdą
227
228
Rinnela; druga natomiast kosztowała ją wiele wysiłku, potu i krwi. A jednak, gdyby nie wiedziała, gdzie kończą się stare, a zaczynają nowe cegły, nie umiałaby odnaleźć tego miejsca. Skoro już jej klacz znalazła się bezpiecznie za ogrodzeniem, Rinnel pozwolił jej zostać na noc. Pani Łilen - powiedział - przysłała list, w którym napisała, że jeśli zrobi się zbyt późno, by wracać do Ostinholdu, Cailet może przenocować u niego. Na kolację dostała chleb posmarowany mięsno-warzywną papką, przyprawioną cząbrem, wino zmieszane z wodą i dwie dojrzałe śliwki na deser. Miczał, kiedy jadła, i patrzył, jak odzyskuje siły. - Ach, młodzi - uśmiechnął się, a jego zielone oczy tańczyły na ciemnej twarzy. - Cały dzień ciężkiej pracy, ale wystarczy jeden posiłek i już jesteś gotowa postawić jeszcze ze dwie stopy ściany. Uspokój się, dziecko. Dziś wieczorem porozmawiamy. Chcesz dodatkową poduszkę? Ta półka jest chyba za twarda dla takiego chudzielca jak ty. - Jest mi całkiem wygodnie - odparła, zlizując z palców sok śliwkowy. - Masz zamiar opowiedzieć mi następną historię? - Nie. Chcę ci powiedzieć, dlaczego zbudowałaś tę ścianę. - Ale... ja myślałam, że to dla mojego konia... - Pierwszy błąd. - Starzec rozparł się wygodnie na jedynym drewnianym krześle, jakie posiadał, dolał sobie wina, nie rozcieńczając go wodą, i spojrzał na nią z uśmiechem. Światło lampy rzucało biało-złote refleksy na jego ciemną skórę i gęstą grzywę białych, prostych włosów. - Nie zastanawiałaś się nad tym, co mówiłem. Gdybyś pomyślała chwilę, przyszłoby ci pewnie do głowy, że żaden szanujący się srebrzystogrzbiety kot nie zje konia... chyba że umiera z głodu. W okolicy jest mnóstwo lepszego jedzenia - szczury, pustynne wiewiórki, galazhi i tak dalej. Cailet przypomniała sobie straszliwe zmęczenie; odruchowo popatrzyła na posiniaczone dłonie i wybuchnęła: - Więc to wszystko... - ...nie miało żadnego sensu? Nie. Na przykład moje róże są teraz o wiele bardziej szczęśliwe. Poza tym... czy pamiętasz opowieść o św. Caitiri? Nie pozwoliła Panom z Malerris ukryć się za naturalną ścianą Pieca. Nie wiedziałaś o tym, ale
budowałaś dwie ściany, moja droga. Jednej z nich możesz dotknąć. Drugiej - nie. Gdyby Cailet przyznała, że nie ma najmniejszego pojęcia, o czym on mówi, sprawiłoby mu to szaloną przyjemność. Milczała więc z ponurą determinacją. Kiedy się śmiał, wyglądał o dwadzieścia lat młodziej. - Nie wiesz o mnie wiele, prawda? Skąd pochodzę, kim była moja matka, czym się dotąd zajmowałem... Wiesz, że znam Panią Lilen, rzeźbię w nefrycie, sporządzam leki i mówię za dziesięciu. Ale co wiesz o mnie naprawdę, Cailet? Zapominając o szacunku należnym starszym (nawet starszym mężczyznom), powiedziała cierpko: - Wiem, że nazywają cię Szalonym Starcem z Kanionu Crackwall, i mają rację! - Pod każdym względem - zgodził się z radością. - Naprawdę mieszkam w tym obrzydliwym miejscu, jestem niezaprzeczalnie stary, od dawna też panuje słuszna zresztą opinia, że jestem zupełnie szalony. Ale zdradzę ci jeden mały sekret, moja droga. Spójrz mi w oczy. Spojrzała - i natychmiast poczuła to coś pod czaszką. Łaskotanie, mrowienie, jaskrawe, białe światło... - Przestań! - krzyknęła, zrywając się na równe nogi. - Zmuś mnie - zachęcił ją. Zamknęła oczy. Czuła, że w jej głowie brzęczy jakiś oszalały z uciechy robaczek świętojański. Usiłowała go złapać - nie mogła. Znów spojrzała na starca i - przypominając sobie jak przez mgłę kłótnię z Gerią Ostin - spróbowała go zmusić, by przestał. Nie przestał. Owładnięta furią, wyskoczyła ze swojej niszy w ścianie chciała nim potrząsnąć albo krzyknąć, albo zrobić cokolwiek, by tylko zniknęło to wściekłe, małe światełko. Ledwie uczyniła pierwszy krok - zniknęło. - Och, nie ty to zrobiłaś - potwierdził spokojnie. - To ja. - Jak?! ~ Myślę, że nie chcesz, bym znów włożył ci coś do głowy. A więc tak. Kiedy pstryknę palcami - zrobię to jeszcze raz. A ty spróbuj mnie powstrzymać. Zmrużyła oczy i zacisnęła pięści, ból dłoni przypomniał jej o ścianie... - Och, daj spokój. Stać cię na coś lepszego.
229
...i znów ujrzała w myślach ową ścianę, swoją ścianę, a on pstryknął palcami i poczuła łaskoczące światło które runęło na nią - ale nie mogło przeniknąć przez ścianę... Cailet otworzyła oczy. I usta. Rinnel śmiał się z niej - nie, śmiał się razem z nią, ciesząc się jej zwycięstwem. - I oto, moja droga, dlatego zbudowałaś ścianę.
7
- Nie daje ci to spokoju od chwili, kiedy po raz pierwszy stąd odjeżdżałaś, więc, by oszczędzić ci dalszej udręki, wyznam, kim jestem. Magiem, rzecz jasna. W dodatku samoukiem - mogę dodać. Strażnicy dostali mnie w swoje ręce za późno, by mogli wpoić mi prawdziwą dyscyplinę, dali więc za wygraną. Chodziłem zatem po świecie własnymi drogami i używałem czarów, gdy uznałem to za konieczne. A ponieważ ostatnimi czasy Magicznych nie wita się na ogół z otwartymi ramionami, postanowiłem dożyć swoich lat w spokoju i ciszy. Cailet, owinięta w stary koc, siedziała w niszy do spania i słuchała Rinnela. Ani trochę nie była senna. Czuła zmęczenie, to zrozumiałe, i ziewając, dotykała podbródkiem podkurczonych kolan, lecz umysł miała jasny, jak nigdy dotąd. , - Otóż, zdarzyło mi się spotkać kilku Panów z Malerris a także i Pań. Jest w nich coś szczególnego - doznajesz dziwnego wrażenia, gdy wczuwasz się w ich umysły. Nie, nie umiem czytać w myślach, żaden Magiczny tego nie umie. Dziś wieczorem pokazałem ci coś, czego sam się nauczyłem, a potem nauczyłem Strażników, którzy zagubili tę umiejętność, jak wiele innych rzeczy, po Straconej Wojnie. Lecz nie zagubili jej Malerryjczycy. I kiedy jeden z nich próbuje tego na kimkolwiek - Magu czy nie - wszystko jedno - właściwie nie ma przed tym obrony. - Oprócz ściany - powiedziała Cailet. - Oprócz ściany - zgodził się Rinnel.
235
232
- Ale jaki z tego pożytek? Myślę, że zapalenie komuś światełka w głowie to nic takiego. Zwykła sztuczka. - Jeśli oddzialywuje się w ten sposób odpowiednio długo, można doprowadzać ludzi do szaleństwa. Sama tego doświadczyłaś - jak sądzę - chyba że moje zdolności osłabły tak bardzo, jak moje biedne, sterane ciało. Ale przed Straconą Wojną ta mała sztuczka była stosowana do pobudzania wybranych obszarów mózgu. Silne emocje biorą swój początek w tylnej części mózgu, Cailet. Myślenie i rozumowanie w przedniej. W którym miejscu - tego nie wiem. Nikt tego nie wie. Lecz badając reakcje ludzi, których mózg uległ uszkodzeniu na skutek wypadku lub... cóż, chyba cię nudzę, więc powiem tylko, że jeśli chcesz wywołać czyjś gniew, skieruj ten punkt świetlny do tylnej części jego mózgu. A jeśli chcesz, żeby ktoś intensywnie o czymś myślałalbo, przeciwnie, przestał myśleć... - To o wiele bardziej skomplikowane, niż wywoływanie emocji, uniemożliwiających logiczne myślenie. - Czy próbowałeś to robić? - Z umiarkowanym powodzeniem. - Uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Kiedy byłem młody, uparcie starałem się dotrzeć do... hm... bardziej pierwotnych popędów kobiecej psychiki. Cailet zmarszczyła brwi ze zdziwienia, po chwili zaczerwieniła się i zachichotała. - Ale nigdy ich nie znalazłem - Rinnel westchnął. A wracając do rzeczy, Strażnicy Magii utracili tę zdolność, mam jednak podejrzenia, że Malerryjczycy - nie. Pokazałem ci więc, jak się bronić. Zupełnie straciła ochotę do śmiechu. - Ponieważ nie wszyscy zginęli, prawda? - szepnęła. To, co się stało w Zamku Malerris, było zwykłym oszustwem, tak? - W istocie, tak. Oni wciąż żyją. Wędrują po Lenfell i używają swoich czarów. Pragną zrealizować zawsze ten sam cel: zaprowadzić porządek w świecie, zgodny z ich o nim wyobrażeniem... To oznacza absolutną władzę. To już nie rozpalanie ognia bez użycia zapałek, stawianie Zakazu, leczenie chorób, czy inne sztuki magiczne. Taka władza to możliwość przekształcania świata wedle własnego wzoru. Wpły-
wasz nie tylko na życie, które jest wokół ciebie, ale je zmieniasz. - Pani Lilen mówiła to samo - zadumała się. - Sądziłam, że myśli o Anniyas albo Glenin Feiran. Rinnel wyglądał na zaskoczonego. - Dlaczego wymieniasz imię córki, a nie ojca? To przecież on jest Komendantem Gwardii Rady. - Tak, ale... nie wiem - odpowiedziała z wahaniem. - Po prostu... tak mi się zdaje. Myślę, że Glenin jest żądna władzy, Rinnełu, tak jak Vellera Ganfallin. Ale o wiele sprytniejsza. - A czy Auvry Feiran nie jest ambitny? - Cóż... on chciał być kimś wielkim w Ambrai, prawda? Pani Lilen mówi, że gdy mu się to nie udało, wpadł we wściekłość i zawarł przymierze z Anniyas... - zmarszczyła czoło. - Ale jego władza to tylko brutalna siła. Gdyby naprawdę chciał innej władzy, takiej jaką ma Pierwsza w Radzie, postąpiłby inaczej, prawda? Wszedłby do Rady, albo... nie wiem. Nie myślę, żeby tego właśnie chciał. Żeby chciał sam wszystko zmieniać... - A tylko pomagać tym, którzy to robią? Skinęła głową. - Jak Anniyas lub jego córka. Poza tym jest Magiem, a każdy, kto ma w sobie czary, jest podejrzany. Nie potępiam cię, że wyniosłeś się tutaj. Gdybym ja była Magiczna, nigdy bym się do tego nie przyznała. Nagle odniosła wrażenie, że coś zamigotało w powietrzu i odruchowo pomyślała o swojej ścianie. Rinnel uśmiechnął się do niej. - Wiesz, nie musisz wciąż pamiętać o ścianie. Ona po prostu jest, nawet kiedy śpisz. Teraz już nikt nie będzie mógł grzebać w twojej głowie. - Roześmiał się, widząc jej zdumienie. - Oboje czegoś dokonaliśmy, nie sądzisz? No, pora spać, mała. Rano powiemy sobie więcej. Cailet odwzajemniła jego uśmiech. - To znaczy, ty powiesz więcej! - Podłe dziecko!
8
234
Cailet nauczyła się od Rinnela Solingirta więcej niż we wszystkich szkołach, do jakich dotąd chodziła. Starzec posiadał prawdziwy dar rozbudzania jej ciekawości. Po prostu musiała się dowiedzieć, co, jak i dlaczego, a kiedy odmawiał gotowych odpowiedzi, szukała ich w książkach. W ciągu następnych czterech lat spotykała się z nim, kiedy tylko mogła. Co roku wyjeżdżała z rodziną z Ostinholdu, by spędzić kilka tygodni w Renig lub Longriding; a on od czasu do czasu znikał na dłużej. Zawsze po powrocie wręczali sobie prezenty - na znak przeprosin za długą nieobecność, jako dowód przywiązania i wyraz wielkiej tęsknoty. Te podarunki mówiły wiele na temat ich charakterów. Ona przynosiła butelkę czerwonego cantrashiru, który tak uwielbiał, szklane dzwoneczki, pęk suszonych ziół przewiązanych kolorową wstążką. On dawał jej książkę lub materiał na koszulę, czy coś równie użytecznego. Tylko jeden raz podarował jej niepraktyczny upominek: wąską sztukę turkusowego jedwabiu na pasek albo szal. Cailet, która nie miała jeszcze siedemnastu łat, po nieudanym przyjęciu w Okręgu Maurgen (tylko Terrill Ostin i Biron Maurgen zatańczyli z nią) naprawdę potrzebowała czegoś pięknego dla poprawienia nastroju. Nie mogła też zapomnieć tej Sarry Liwellan, jej miękkich krągłości i złotych loków, i Taiga, wsłuchującego się w każde jej słowo. Rozpoczynając opowiadanie historii, Rinnel nigdy nie mówił: „Przerwij mi, jeśli już to słyszałaś", bo wiedział, że na pewno nie słyszała. Edukacja, jaką odebrała w Ostinholdzie
i w miejscowych szkołach była wystarczająca jak na wyniwgn ,nia stawiane w Straconym Kraju. Nie pozwolono jej jorinnk wyjechać z dziewczętami Ostinów na studia w Akademii św. Deiketa. Mając umiarkowane zamiłowanie do nauki, nie skarżyła się jednak i nigdy nie kwestionowała decyzji Pani Lilen. Zresztą Lenna, Miram i Lindren zgodnie nienawidziły tego miejsca, zaś historie, które opowiadał Rinnel, w niczym nie przypominały szkolnych nauk. Pewnego popołudnia, latem 965 roku, powiał szkwał ze wschodu i rozpętała się jedna z owych rzadkich burz, które z Ambraishiru przynoszą w darze dla Straconego Kraju błogosławieństwo Deiketa - czysty deszcz. Kiedy dotarł do kanionów wokół Ostinholdu, był już zaledwie mżawką, lecz jakże upragnioną w skwarnym tygodniu Sianokosów. Cailet siedziała obok Rinnela na szczycie swojej ściany - mokra i szczęśliwa. Patrzyła na odradzające się wokół niej życie krzewy unosiły w górę liście, kwiaty rozwijały pąki. Rzecz jasna, widok ten posłużył Rinnelowi za początek opowieści. - Nic nigdy nie umiera ostatecznie. Życie trwa - w ten lub inny sposób. Nawet gdyby nie spadł dzisiaj deszcz, akurat w porę, by wszystko mogło się odrodzić, zawsze są jeszcze nasiona, które czekają w ziemi, by wzrosnąć, gdy nadejdzie ich czas. Ale opowiadam od końca. Zacznijmy więc jeszcze raz - od samego początku, od Pierwszej Prawdy: wszelkie życie stworzyła i wykarmiła Pierwsza Matka. Kobiety, które są Jej wiernym obrazem, muszą strzec życia, bo je tworzą. Innymi słowy jesteś odpowiedzialna za swoje dzieło. Popatrz tylko na Panią Lilen i Panią Sefanę Maurgen - zobaczysz przykłady radości, smutków i cierpień, płynących z podjęcia tego wielkiego zadania. Nawiasem mówiąc, Pierwsza Matka też nie była wolna od smutków. Kiedy już stworzyła świat i wykarmiła nowe istnienie, stało się coś dziwnego. Odkryła, że jest samotna. Tworzenie i karmienie stanowiły dotąd treść Jej życia i dawały radość, a jednak odczuwała samotność. Wtedy Pierwszy Mężczyzna zstąpił z błękitu nieba i światłości gwiazd - zobaczył to wszystko, co stworzyła Pierwsza
235
236
Matka, i Jej potęga wprawiła go w podziw. To Jej dziełem był cały świat w jego różnorodnym pięknie - szumiące sosny i fruwające ważki, ryby w morzu i ptaki w przestworzach, uczyniła to sama. Pierwszy Mężczyzna był zdumiony i zaśpiewał dla Niej pieśń dziękczynną, tak, jak robią to wszyscy mężczyźni, jeśli tylko są dobrze wychowani. Lecz Pierwszy Mężczyzna odczuwał także to, co czują wszyscy mężczyźni, gdy zetkną się z potęgą kobiety i jej dzieła. „Naucz mnie tego" - błagał. Ale Ona nie mogła go nauczyć, bo nie był Kreatorem. Pokazała mu za to, jak mógłby pielęgnować życie, ogrzewając je ciepłem swego słońca i zsyłając swój chłodny deszcz. To Druga Prawda: mężczyźni mogą pielęgnować, a nawet karmić życie, które stworzyły kobiety, nie mogą go jednak tworzyć. Pierwsza Matka pragnęła pomóc Pierwszemu Mężczyźnie w jego cierpieniu, pocieszyła go tak, jak kobiety pocieszają zwykle mężczyzn - wkrótce, jak przypuszczam, sama poznasz ten sposób - i gdy nadszedł czas, urodziła się Pierwsza Córka. Dla Pierwszej Matki był to zupełnie nowy rodzaj tworzenia. Jej miłość i współczucie dla Pierwszego Mężczyzny zrodziły nowe istnienie, które pochodziło i od Niej, i od niego. Pierwsza Córka była bardzo piękna. Jej włosy i skóra miały brązowy kolor ziemi, jej Miesięczne Krwawienie płynęło jak wody w rzekach, a twórcą tego wszystkiego była Pierwsza Matka. Oczy miała niebieskie jak niebo w pogodny dzień i błyszczące jak gwiazdy nocą, jej wargi były szkarłatne jak wschód słońca, a twórcą tego wszystkiego był Pierwszy Mężczyzna. Ponieważ Pierwsza Córka była kobietą, mogła czynić to, co czyniła Pierwsza Matka. Spędzała więc czas na tworzeniu cudownych nowych kwiatów i drzew, zwierząt i szlachetnych kamieni, i rzek. Otóż, zwróć uwagę, że - na przykład diament to kamień wypełniony płonącym ogniem. To, co uczyniła Pierwsza Córka, tworząc diamenty i wszystko inne, uczyniła z pomocą tego, co dostała od Pierwszej Matki, i z tego, co dostała od Pierwszego Mężczyzny. Nowe rzeczy powstawały więc z Niej i z Mężczyzny, tak jak i ona. A Pierwszy Mężczyzna był szczęśliwy, podobnie jak wszyscy ojcowie, którzy mają córki i widzą, że coś z nich samych zrodziło się do nowego życia.
Ale mógł tylko patrzeć, nie było bowiem nikogo, kto rozumiałby i podzieli jego szczególną radość, gdy patrzył na dzieło Pierwszej Matki i Pierwszej Córki. Więc pewnego dnia Pierwszy Mężczyzna rzekł: „Nie ma nikogo więcej takiego jak ja". Raz jeszcze Pierwsza Matka pocieszyła go, a gdy nadszedł czas, urodził się następny mężczyzna. Ten mężczyzna pochodził także po części od Pierwszej Matki, a po części od Pierwszego Mężczyzny. Jego włosy i skóra miały złotą barwę słońca, a jego nasienie tryskało jak rzeki gwiazd na nocnym niebie, i to wszystko stworzył Pierwszy Mężczyzna. Jego oczy miały brązowy kolor ziemi, a jego usta były jak ciemny szkarłat liści jesienią, i to wszystko stworzyła Pierwsza Matka. Ale kiedy spojrzał na Pierwszą Córkę, zobaczył, jak bardzo się od niej różni. Zgłębiał wciąż w tajemnicy te różnice, aż w końcu doszedł do wniosku, że ponieważ jej ciało jest takie, jak ciało Pierwszej Matki, jego zaś jak ciało Pierwszego Mężczyzny, więc to ona jest bardziej dzieckiem Pierwszej Matki niż on, i to ona cieszy się Jej większą miłością. A wtedy w jego sercu wezbrała zazdrość. Chcąc się przekonać, czy ma rację, poprosił, by nauczono go tworzyć, tak jak czyniła to Pierwsza Córka. Pierwszy Mężczyzna wyjaśnił mu ze współczuciem, którego nauczyła go Pierwsza Matka, że mężczyźni tego me potrafią. Mężczyzna bardzo cierpiał. Cierpiał tak bardzo, że zabił z zazdrości Pierwszą Córkę. Pierwszy Mężczyzna znalazł martwe ciało Pierwszej Córki, a jego rozpacz sprawiła, że pociemniały gwiazdy i słońce odeszło z nieba. Pierwsza Matka spytała go o powód tak wielkiego żalu, a gdy Jej powiedział, ziemia zadrżała, bowiem Jej pękło serce. Pierwszy Mężczyzna tak bardzo płakał w swojej boleści, że otworzyło się niebo, spadł deszcz i mordercę pochłonęły wody potopu. Świat usychał, bo Pierwsza Matka nie troszczyła się już 0 to, by go karmić. Życie walczyło o przetrwanie - w rozpaczy 1 bez żadnej nadziei. Ale Pierwszy Mężczyzna już wiedział, jak należy pocieszać, i kiedy nadszedł czas, urodziło się nowe życie, a były to Drugie Dzieci, które my nazywamy świętymi. Każde pochodziło po części od Pierwszej Matki, a po części od Pierwszego Mężczyzny. Choć czasem spierały się ze sobą, 16 - Ruiny Ambrai
241
238
nigdy nie zapominały, że są siostrami i braćmi, i bardzo się kochały. Drugie Dzieci rodziły się dzień po dniu, przez cały rok, jedno po drugim, skąpane w słonecznym blasku. Gdy otwierały swe błękitne, brązowe, szare, zielone lub czarne oczy, Pierwsza Matka i Pierwszy Mężczyzna witali je z miłością i niecierpliwie czekali na ich pierwsze słowo. Caitiri powiedziała: Ogień, a Geridon rzekł: Koń, a Miramili rzekła: Dzwonki, a Velenna rzekła: Muzyka, i było tak, póki wszystkie żywioły, zwierzęta, rzemiosła i umiejętności dostały odpowiednie nazwy. Siralla, jak wiemy, powiedziała: Diamenty, i dlatego właśnie Pierwsza Córka otacza ją szczególną miłością, bo to przecież ona stworzyła diamenty. Stało się bowiem tak, że gdy Drugie Dzieci rodziły się każdego dnia, Pierwsza Córka ożyła i wypowiedziała słowo: Odrodzenie. Pierwsza Matka krzyknęła z radości, zaś Pierwszy Mężczyzna zapłakał i spadł łagodny, radosny deszcz. Drugie Dzieci powitały z miłością swoją Starszą Siostrę i nadały jej imię Gelenis. A potem nowe dzieci zrodziły się z Drugich Dzieci - oprócz Siralli Dziewicy i Venkelosa Sędziego a z nich wciąż rodziły się następne. Pierwsza Matka i Pierwszy Mężczyzna patrzyli z radością na swoje potomstwo, a Ona podziękowała mu, że pocieszył Ją w smutku. Odparł, że nauczył się tego od Niej, i to jest Trzecia Prawda: Kobiety uczą mężczyzn współczucia, by mogli potem pocieszać je w ich nieuchronnym smutku. Otóż, jako ostatni z Drugich Dzieci narodził się Venkelos, i jako jedyny narodził się w ciemnościach nocy. A gdy się narodził, pozostałe spojrzały po sobie strapione, bowiem pierwszym jego słowem było słowo: Śmierć. Venkelos zapytał Pierwszą Matkę, dlaczego w chwili swych narodzin mówi o śmierci. Odparła, że to oznacza, iż wraz z Gelenis, Pierwszą Córką, jest najukochańszym spośród Jej dzieci, ponieważ to on zamyka powracający krąg życia. To on będzie sądził, komu przeznaczone jest życie, a kto musi umrzeć. Venkelos pokiwał głową w zadumie. On i Gelenis stali się nieodłącznymi towarzyszami. Lecz pewnej nocy Venkelos odszedł, mówiąc, że musi ponownie rozważyć tę wielką odpowiedzialność, jaka na nim ciąży. I przez długi czas nic nie umierało - ani źdźbło trawy,
ani owad, ani łodyga pszenicy, ani żadne zwierzę, ani jeden ptak, ani człowiek. Pomyśl, co to oznacza, Cailet. Jeśli nie można ugryźć źdźbła trawy, zwierzęta umierają z głodu. Jeśli nie można skosić pszenicy, ludzie umierają z głodu. Jeśli nic nie umiera musi umrzeć życie. Pierwsza Matka wezwała Venkelosa. Z wielkim szacunkiem i pokorą odrzekł Jej, że jego praca wydaje mu się zupełnie bezużyteczna. Bo czyż nie było tak, że Pierwsza Córka umarła, a potem znowu ożyła? Pierwsza Matka pogrążyła się w głębokiej zadumie, a potem poszła pomówić z Pierwszą Córką. - To prawda - rzekła Gelenis. - Byłam martwa, a teraz żyję. Wiedziałabym, dlaczego tak się stało, Pierwsza Matko, gdybyś mi to wytłumaczyła. Pierwszy Mężczyzna wypuścił ze swojej ulubionej chmury grom, niezbyt głośny jednak, by zwrócić na siebie ich uwagę. - Jeśli wolno - rzekł - to myślę, że odrodziłaś się wówczas, gdy Ona rodziła Drugie Dzieci. Jej potęga tworzenia jest silniejsza niż śmierć. - Pierwszy Mężczyzna jest mądry - rzekła Gelenis. - Ale Venkelos ma poważny problem, a ponieważ znam go dobrze, wiem, że cierpi. Był wraz ze mną obecny przy wielu narodzinach i rozpacza, gdy musi zabrać życie, by wróciło do ciebie, bo to życie dopiero się zaczęło. Pierwsza Matka przytaknęła. - Jest tak samo łagodny jak Jeymian, i tak litościwy jak Gorynel. Dlatego właśnie jemu powierzyłam sprawowanie sądów, a nie, na przykład, lekkomyślnemu Kiyowi który przyprowadziłby życie z powrotem do mnie i nie pamiętał, w jakim celu to zrobił, albo w ogóle zapomniałby to zrobić! Roześmiały się, choć w ich śmiechu pobrzmiewała nuta irytacji. - Ale, Pierwsza Matko, dlaczego ja znów żyję? - odezwała się po chwili Gelenis. Pierwsza Matka i Pierwszy Mężczyzna wymienili smutne spojrzenia, a potem on powiedział to, co Jej nie mogło przejść przez usta. - Pierwsza Córko, czy chcesz umrzeć?
239
- Nie, ale może się to okazać konieczne. Prawo decydowania o tym, kto musi umrzeć, Venkelos uzyskał po mojej śmierci, ale moje drugie życie zakłóca tę równowagę. Pierwsza Matka zamyśliła się. - Pierwsza Córko, nie masz racji. - I znów wezwała do siebie Yenkelosa. - Gełenis, Pierwsza Córka, będzie żyć. Przypomnij sobie, Venkelosie, jej pierwsze słowo po przebudzeniu: Odrodzenie. Ona, która czuwa nad narodzinami, czuwa też nad każdym życiem, jakie odradza się z mojego pierwszego dzieła stworzenia. Venkelos przyklęknął pełen wdzięczności. - Rozumiem. I cieszę się, że to powiedziałaś, bo byłem wielce poruszony nienawiścią, jaką darzy mnie życie. - Chcesz powiedzieć, że się boisz, mój synu? - wykrzyknęła zaskoczona. - Tak. - Powinnam była to przewidzieć i rozwiązać ten problem wcześniej. Musiałeś bardzo cierpieć, Venkelosie. Tak mi przykro. - Nic nie szkodzi. Odtąd moje pojawienie się nie będzie już dla nikogo tak przerażające. Jestem mężczyzną. Nie mogę tworzyć życia. Uosabiam śmierć. Lecz ponowne narodziny Gełenis to dowód, że życie zawsze powraca do Ciebie, by znów się odrodzić. Jeśli inni też to zrozumieją, znajdę przebaczenie w ich oczach, gdy po nich przyjdę. I to jest Czwarta Prawda: nie należy bać się Venkelosa Sędziego, ponieważ prowadzi nas on do Pierwszej Matki, która tworzy i odradza życie. - Ale powiedziałeś, że św. Caitiri była prawdziwą postacią, Strażnikiem Magii. A teraz mówisz, że była też jedną z Drugich Dzieci? - Czy kiedykolwiek powiedziałem, że jakaś opowieść zawiera jednoznaczną i niepodważalną prawdę? - Rinnel otarł srebrne krople deszczu ze swojej ciemną twarzy. - Wszystko bierzesz zbyt dosłownie! Właściwie, nie powinno mnie to dziwić... tutaj, w tak konkretnym miejscu, jak Stracony Kraj. Trudno tu o alegorie czy symbole, czy...
240
9
Z biegiem lat jej zdolność pojmowania zdecydowanie się poprawiła (jej gramatyka również), lecz jej umysł pragnął konkretów i uzasadnień. Doprowadzało to Rinnela do rozpaczy; symbole i alegorie nie znaczyły dla niej nic, póki jej nie wyjaśnił. Mimo to jakoś udawało mu się dotrzeć do celu. Nie brakowało jej inteligencji, czasem tylko żałośnie zawodziła ją wyobraźnia. Pewnego ranka wybrali się na przechadzkę - Rinnel był bardzo rześki, jak na swoje lata, a musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt - i trafili na samicę galazhi, wijącą się z bólu nieopodal cuchnącej kałuży. Starzec przerwał swoją opowieść 0 Wielkiej Księżnej Domburronshiru i pochylił się nad cierpiącym zwierzęciem. W pierwszej chwili galazhi potrząsnęła ostrzegawczo rogami, potem złożyła głowę na dłoni Rinnela, a jej ciałem wstrząsnęły konwulsje. Rinnel ostrożnie obmacał jej brzuch sękatymi palcami. - Musiała umierać z pragnienia, żeby napić się tej trucizny. - Cailet zmarszczyła nos, zapach był bardzo przykry. 1 zamiast z pragnienia, umrze od wody. - Nie umrze. Bądź tak dobra i przynieś trochę tego purpurowego zielska, tam, na skałach - tylko wyrwij z korzeniami. Cailet wykonała polecenie. Rinnel nakarmił samicę, która żuła w pośpiechu, jakby bała się, że opuszczą ją siły. Wreszcie głośno sapnęła i położyła głowę na kolanach Rinnela.
246
- Rozumiem, że opowieść ma swoje prawa. Ale dlaczego różne historie przeczą sobie wzajemnie? Dlaczego nie układają się w jedną całość? - A czy życie się układa? Musiała przyznać, że nie. - Ale przynajmniej w opowieściach mógłby panować porządek - nie przestawała narzekać. - Moja droga Cailet - powiedział bardzo cierpliwym i bardzo cierpkim tonem - uporządkowanie tych opowieści, czyli ocena, co w nich jest prawdą, a co nie, to już twój problem. - A co z Widmami? - upierała się. - To przecież duchy zmarłych, które przychodzą, by nas straszyć - nie wydaje m n i e się, że się odrodziły. - Wydaje mi się. Pamiętaj lepiej o gramatyce. I, na Złote Jądra Geridona, dziewczyno, kto cię uczył teologii? Nie słyszałaś, co powiedziałem? Nie chodzi o to, że każdy z nas odradza się dosłownie, w innym ciele. Nasze życie się nie kończy, trwa - to wszystko o czym myślimy, co czujemy, wiemy, to, kim jesteśmy - w naszych dzieciach. To oczywiste. Dla wszystkich, tylko nie dla ciebie. Czy to nie tworzy całości? - Tyle zrozumiałam, dziękuję - mruknęła. - To bardzo dobrze. Żyjemy także przez naszą twórczość, nasze dokonania, przekazywaną innym naszą mądrość. To, jak nas zapamiętają. To także rozumiesz? Wykrzywiła się do niego. - Jeśli wszelkie życie powraca do Pierwszej Matki, by się odrodzić, to czym są Widma? - Cóż, Widma to także odrodzone istoty, tyle że w innej formie istnienia. Mnie osobiście to nie nęci. Ale mogę się mylić, może to wcale nie takie złe... - Uśmiechnął się niespodziewanie. - Jeśli tak, to ci o tym powiem! - Nadal wydaje mnie, mi - się, że nie ma w tym wiele sensu. - Moje drogie i nieubłaganie dosłowne dziecko, to jest religia. Nie szukaj więc sensu...
9
Z biegiem lat jej zdolność pojmowania zdecydowanie się .^czy; symbole i alegorie nie znaczyły dla niej nic, póki jej nie Wyjaśnił. Mimo to jakoś udawało mu się dotrzeć do celu. Nie pakowało jej inteligencji, czasem tylko żałośnie zawodziła ją. ^.yobraźnia. Pewnego ranka wybrali się na przechadzkę - Rinnel byt ^rdzo rześki, jak na swoje lata, a musiał mieć co najmniej gj^demdziesiąt - i trafili na samicę galazhi, wijącą się z bólu ^eopodal cuchnącej kałuży. Starzec przerwał swoją opowieść 0 Wielkiej Księżnej Domburronshiru i pochylił się nad derjącym zwierzęciem. W pierwszej chwili galazhi potrząsnęła j^trzegawczo rogami, potem złożyła głowę na dłoni Rinnela, ^ jej ciałem wstrząsnęły konwulsje. Rinnel ostrożnie obmacał •j brzuch sękatymi palcami. ^ - Musiała umierać z pragnienia, żeby napić się tej trudźmy. - Cailet zmarszczyła nos, zapach był bardzo przykry. — j ^amiast z pragnienia, umrze od wody. - N i e umrze. Bądź tak dobra i przynieś trochę tego ¿rpurowego zielska, tam, na skałach - tylko wyrwij z korzeJjiuni. Cailet wykonała polecenie. Rinnel nakarmił samicę, która jjjła w pośpiechu, jakby bała się, że opuszczą ją siły. ^reszde głośno sapnęła i położyła głowę na kolanach jynnela.
246
- No i już - powiedział starzec, kiwając głową. - Poczekamy, dopóki nie wstanie. - A czy nie jest za późno? To znaczy, kiedy już chorują od złej wody, to zawsze umierają. - Tylko wtedy, jeśli nie mogą znaleźć odtrutki. Spójrz na ziemię - usiłowała doczołgać się do skał. Wiedziała, czego potrzebuje, tylko nie zdołała się tam dostać. To głupie bydlęta, bez dwóch zdań, ale czasem instynkt z powodzeniem zastępuje inteligenq'ę. - Pogłaskał galazhi po długiej, giętkiej szyi. - Nie ma wzdętego brzucha, a to znaczy, że popełniła to głupstwo mniej niż pół godziny temu. Jeszcze dziesięć minut i naprawdę mogło być za późno. Cailet siedziała na płaskim kamieniu i patrzyła na niego z uśmiechem. - A teraz, oczywiście, połączysz to chore zwierzę z historią Wielkiej Księżnej. Rinnel chrząknął gniewnie. - Poznałaś już wszystkie moje sztuczki, co? Jeśli jesteś aż tak sprytnym dzieckiem, ty może mi powiesz, co ta biedna dziewczyna ma wspólnego z galazhi. - Obie wypiły truciznę. Tylko dla Vellery Ganfallin nie było ratunku. - Nie wypiłaby jej, gdyby wiedziała, że ktoś jej pomoże. Ambicja to też trucizna, swego rodzaju. Choć ja nazwałbym ją raczej chorobą. Jak arogancja albo ignorancja. Miała wielkie ambicje, a jej doradcy byli w większości głupcami. - Teraz mówisz jak domna Lodde. - Kto taki? - Lekarka, którą zatrudniła Pierwsza Córka, kiedy Mistrz Irien wyjechał na rok do Gierkenshiru. - A dlaczegóż to mówię tak jak ona? Cailet wzięła do ręki kilka kamieni i zaczęła wybierać spośród nich kawałki nefrytu, nadające się do rzeźbienia. - Nigdy nie nazywała ludzi ich imionami. Ktoś tam był „uczuleniem na ryby", ktoś inny „lekkim załamaniem", albo czymś tam jeszcze. Mnie nazwała „proste złamanie", choć nie było jej jeszcze w Ostinholdzie, gdy złamałam rękę. Nie mieliśmy imion, tylko dolegliwości.
247
- Lekarze często tak klasyfikują ludzi - zadumał się. - Ale to tak, jakby w każdym z nas widziała tylko jedną rzecz. Jakby człowiek sprowadzał się do jednej tylko cechy. - Rozumiem. Gdyby nazwała mnie „artretyczne kolana", nie zauważyłaby innych moich chorób. Jedna etykietka zasłania wszystko inne, rzeczywiście. - Zielone oczy zamigotały na jego ciemnej twarzy. - Wobec tego bardziej mi się podoba Szalony Starzec z Crackwall. Cailet parsknęła i wyrzuciła niepotrzebne kamienie. - Pierwsza Córka też lubi swoją etykietkę. - Tak słyszałem. - A czy ciebie to nie męczy? Ta twoja etykietka? Uśmiechnął się, drapiąc galazhi za uszami. - Ci, którzy mnie znają, znają też prawdę o mnie. A co z tobą? Jak ciebie zaklasyfikujemy? Zamyśliła się. Była sierotą i przybranym dzieckiem, to wszystko. Żadne z tych określeń nie mówiło, kim jest naprawdę. - Nie wiem. Chyba nic nie pasuje - odpowiedziała niepewnie. - Co robisz całymi dniami? - Uczę się. Czytam. Chodzę do szkoły. Odrabiam lekcje. Pomagam przeganiać stada, sprzątam gnój ze stajni i takie tam. - Nie nazwałbym cię mędrcem. Nie jesteś też parobkiem. - I odwiedzam ciebie. Czy to znaczy, że jestem szalona, tak jak ty? - Jesteś bezczelna. I nawet nie potrafisz sama siebie określić, Cailet. A jaką etykietkę chciałabyś mieć? Wzruszyła ramionami i odparła: - Jedyne, jakie dotąd miałam, to „sierota" i „przybłęda". Ale one nie odnoszą się do mnie. - Słowa, którymi określali cię inni? - domyślił się. Przytaknęła. - Ale to nie całkiem w porządku, prawda? Myślę, że etykietka po prostu wskazuje innym twoje miejsce, i już ich wcale nie musisz obchodzić.
248
- I czasem trudno im wtedy zobaczyć, kim naprawdę jesteś. Z tego, co powiedziałaś, Geria Ostin to wyczuwa. I robi z tego użytek. - Tak jak ty? - spytała chytrze. - Nikt oprócz mnie tu nie przychodzi. Wszyscy myślą, że jesteś naprawdę szalony. - Skąd wiesz, że nie mają racji? Roześmiała się. - Czy powiedziałam, że jej nie mają? - Jesteś niewdzięcznym bachorem, który nigdy nie dostał porządnego lania. Cokolwiek myśli Lilen Ostin o wychowaniu dzieci, ja tego nie pochwalam. Muszę powiedzieć... Nagle drgnął, gdyż samica galazhi poderwała się na nogi. Potrząsnęła głową, grzebnęła ziemię kopytem - i, w tej samej chwili, donośnie czknęła oraz siknęła strumieniem purpurowej uryny. Po czym dała susa między skały i pobiegła szukać swego stada. Cailet patrzyła za nią. - I kto by pomyślał, że takie małe, chude stworzenie może narobić tyle hałasu! - I tyle smrodu - Rinnel wstał powoli, krzywiąc się. Który, jak się obawiam, będzie nam towarzyszył przez całą drogę do domu. Nie trafiła najlepiej. I mów tu o wdzięczności! - Cóż, mam dla niej przydomek - roześmiała się Cailet. „Wysikująca Rzeki"! Zachichotał. - Oby wszystko, co o tobie kiedykolwiek powiedzą, było równie trafne - i zasłużone! A teraz idź po nawietrzną, Cailet, i nawet o tym nie myśl, żeby nazwać mnie Cuchnącym Szalonym Starcem! Kilka nocy później Cailet przebudziła się raptownie w nieprzeniknionej ciemności swojej sypialni. Serce zabiło jej szybciej i oblała się potem: mała lampka, która zawsze płonęła na stoliku w rogu, zniknęła. Wokół panował mrok - bezkresny, duszący, zniewalający... Gorączkowo powtarzała sobie rady Pani Lilen: wsłuchuj się w nocne odgłosy Ostinholdu, miarowe postukiwanie okiennic, ciche kroki, piski szczeniąt. Słyszała je, ale nie mogły zagłuszyć szumu krwi w jej uszach. Czuła, jak pościel owija się wokół niej niczym sznur na łapach myśliwskiego sokoła. Była
249
jak sparaliżowana, niezdolna się ruszyć i wydobyć głosu, oddychała z trudem - nie potrafiła odnaleźć w sobie ani odrobiny spokoju i siły, by pokonać ten haniebny, dławiący strach przed ciemnością. Nawet nie bardzo wiedziała, czego się boi. Wiedziała tylko, że rozpaczliwie pragnie światła, że ciemność jest jak ściana, która więzi ją w... Ściana? Rinnel pokazał jej, jak zbudować ścianę. Może udałoby się za nią ukryć... Drżąca ze strachu i spocona z wysiłku, cegła po cegle wznosiła ścianę, na tyle szeroką i wysoką, by osłoniła jej ramiona i głowę. I to była mocna ściana. I rozjarzyła się własnym blaskiem. Ze wszystkich stron nadal groziła ciemność, ale jej ściana dawała jej łagodne białe światło. Opadła na mokre poduszki, ciężko chwytając powietrze. Serce wracało stopniowo do zwykłego rytmu. Przestała drżeć. Po kilku minutach mogła odrzucić kołdrę i usiąść, trochę ją mdliło i czuła lekkie zawroty głowy, ale przerażenie odeszło. Chciała zapalić lampę. Po omacku podeszła do drzwi i otworzyła je, by wpuścić trochę poświaty z małego kaganka, płonącego zawsze w odległym końcu korytarza. Jej oczy chciwie szukały tego dalekiego światła, ale przesłaniał je jakiś cień, coraz dłuższy i dłuższy, a cień ten rzucała postać ubrana w podarty, czarny płaszcz. Płaszcz, który Cailet tak dobrze znała. Rinnel stał w drzwiach komnaty Pani Lilen. Cailet patrzyła zdumiona, jak w drzwiach staje jej przybrana matka, ściskając coś w ramionach. Rinnel wziął z jej rąk zawiniątko, potrząsnął głową i szybko zbiegł po schodach. Pani Lilen stała tam jeszcze przez chwilę - zła i smutna zarazem. Cailet zawahała się, a potem śmiało wyszła zza drzwi i boso pobiegła korytarzem. Na jej widok Pani Lilen aż jęknęła ze zdumienia. Cai! Co tu robisż? Wracaj do łóżka. — Czemu Rinnel tu przyszedł? Co mu dałaś? - Ciiicho, obudzisz wszystkich. - Westchnęła i dodała: Wejdź do mnie, kochanie. Skoro tyle już zobaczyłaś, to chyba powinnam ci to wyjaśnić.
250
Mniej więcej godzinę późnią, po złożeniu obietnicy, że zachowa milczenie, Cailet wróciła do swego pokoju. Zapaliła lampę i położyła się do łóżka, wiedziała jednak, że nie zaśnie. To, co powiedziała jej Pani Lilen, było zbyt przerażające. Kilka dni temu we włości Skrętacza niewolnica urodziła dziecko. Chłopiec miał wykręconą stopę, drobne kości dziecka źle się ułożyły w łonie matki. Gdyby odpowiednio wcześnie zajął się nim dobry medyk, istniała duża szansa, że jego kalectwo w przyszłości będzie ledwie dostrzegalne. Lecz u Skrętacza nie mógł dorastać. Urodził się okaleczony, zdeformowany. I dlatego musiał zostać zabity. - Nie, Caisha, nie mogę tego powstrzymać - odpowiedziała Pani Lilen na pytanie Cailet. - Nie chodzi tylko o Skrętacza. To powszechna praktyka w Lenfell. Jeśli dziecko urodzi się ułomne - musi umrzeć. Są regiony, gdzie robi się to bezboleśnie - zwiększona dawka środków nasennych to najczęściej stosowana metoda... W innych rejonach po prostu porzuca się niemowlęta w górach, by tam umarły, albo podcina się im gardła, albo... - wiem, wiem kochanie, to odrażające. Ale nie wszystkie giną. Niektórzy z nas pomagają, na tyle, na ile są w stanie. Wysłałam wiadomość Rinnelowi, by zabrał dziecko w... w wiadome mu bezpieczne miejsce. Ten chłopiec będzie żył. Ale tysiące innych umrą, i to z powodu kalectwa o wiele mniej poważnego niż zdeformowana stopa. Nie był to pierwszy przypadek, gdy Pani Lilen uratowała niemowlę. Nigdy nie wspominano, że niektóre dzieci rodzą się okaleczone i mało kto wiedział, że są ludzie gotowi je ratować od pewnej śmierci. Ale tysiące innych umierało - i nikt nie mówił o tym ani słowem. - W Straconym Kraju zdarza się to częścią niż gdziekolwiek indziej, tak przynajmniej twierdzi Taig. Oczywiście, tutaj skażenie było najgorsze. Utrzymuje się właściwie do dzisiaj. Większość ludzi nawet nie wie, że rodzą się takie dzieci. Wiedzą zwykle ci, których dotyka to bezpośrednio. Zazwyczaj takie wypadki trzymano w tajemnicy. Urodzenie kalekiego dziecka przynosiło wstyd i cierpienie nie tylko rodzicom; godziło także w same podstawy życia społecznego w Lenfell. Oznaczało bowiem, że system Krwi i Stanów nie
251
jest wcale tak doskonały, jak powszechnie utrzymywano. Kto zatem o tym wiedział - milczał. Medycy, którzy przyjmowali takie porody, zalecali na ogół wybór innego ojca dla następnego dziecka. Niektórzy pocieszali zasmuconych rodziców, że szanse narodzin kolejnego kalekiego dziecka są bardzo nikłe, zwłaszcza gdy kobieta urodziła już wcześniej zdrowe niemowlę. Niektórzy decydowali się nawet na sterylizację matek. Dzieci znikały, a do rodziców należał wybór przyczyny śmierci. Uduszenie pępowiną, zamartwica - powicie martwego płodu dawało się wytłumaczyć na sto różnych sposobów, które nie przynosiły ujmy rodzicom i nie podawały w wątpliwość kwalifikacji lekarza. Lilen nie powiedziała Cailet, dokąd Rinnel zabrał chłopca. Nie wiedziała tego ani nie chciała wiedzieć. Niewiedza najpewniej gwarantowała dochowanie tajemnicy. Jeśli chodzi 0 liczbę dzieci, które znalazły schronienie w owym tajemniczym miejscu, to Lilen przypuszczała, że jest ich około tysiąca. Może dwa tysiące. Może więcej. - Kto się nimi zajmuje? - Nie wiem. Caisha, powiedziałam ci tyle, ile mogłam, 1 nie powiem nic więcej. Już po pierwszej i dawno powinnaś być w łóżku. - A jeśli uda się wyleczyć stopę tego chłopca, to czy będzie mógł wyjść z ukrycia i prowadzić normalne życie, gdy dorośnie? - spytała Cailet. - Możliwe. Ale tylko wówczas, jeśli kalectwo da się wytłumaczyć jakimś wypadkiem. - Umilkła na chwilę. - Znałam pewną małą dziewczynkę z ciemnoczerwonym znamieniem na głowie. Ona... - Zabiliby ją z powodu znamienia? - Szpeciło ją - odparła Lilen z goryczą. - Miała rodziców Krwi. Medyk był Strażnikiem Magii i uratował dziecko. Miała chyba pięć lat, kiedy włosy urosły na tyle, by zakryć znamię. Piękne włosy, czarne jak skrzydło kruka... - Co się z nią stało? - Hmm? Och. Pewna kobieta z rodu jej matki adoptowała ją. Nikt nigdy nie dowiedział się o całej tej sprawie. - Uśmie-
252
chnęła się. - Ja wiem, bo brat mojej babki ją poślubił. Od tamtej pory pomagamy takim dzieciom. Gdy Cailet leżała już w łóżku, przyszło jej nagle do głowy, że przecież ona mogła być także jednym z owych ułomnych dzieci. Fizycznie nic jej nie dolegało - w każdym razie nie teraz. Lecz jeśli urodziła się w jakiś sposób upośledzona, okaleczona, zeszpecona? Czy matka wyrzekła się jej z powodu jakiejś skazy, która została wyleczona albo znikła z czasem? Czy dlatego Lilen wzięła ją do siebie? Nie miała teraz po co jechać do domku Rinnela. Po paru dniach, gdy uznała, że Mag zdążył już wrócić - osiodłała swoją klacz i pojechała dożyć mu wizytę. Nic nie wskazywało, że w ogóle dokądkolwiek wyjeżdżał. Nie spodziewała się zresztą że będzie inaczej, choć byłby to dobry pretekst do rozpoczęcia rozmowy, której trochę się obawiała. Powitał ją jak zwykle i zapytał, czy podobały jej się książki, które ostatnio pożyczyła (delikatnie dał w ten sposób do zrozumienia, że jeszcze ich nie oddała). Nie bardzo wiedziała, jak zacząć, więc po prostu zapytała. - Wiesz wszystko o wszystkich - czy znałeś moją matkę? Zielone oczy pozostały niewzruszone, nie okazał zdziwienia, pokiwał tylko głową, jakby oczekiwał tego pytania od dawna. - Znam większość ludzi i wiem parę rzeczy. Znałem też twoją matkę. - Jaka ona była? Dlaczego mnie oddała, dlaczego się mnie pozbyła? Czy urodziłam się kaleką? Czy po urodzeniu ktoś mnie zabrał, tak jak ty zabrałeś tamto dziecko? Czy dlatego Pani Lilen mnie przygarnęła? Podniósł rękę. - Powoli! O czym ty mówisz? - Widziałam cię tamtej nocy. Pani Lilen wszystko mi opowiedziała. - Ach. Rozumiem. I myślisz, że to samo przydarzyło się tobie? Święci i Widma, pomysły, które lęgną się w twojej głowie! Cailet, moja droga, byłaś najzdrowszym i najpiękniejszym dzieckiem na świecie. - Mówisz to szczerze?
253
- Bardziej szczerze niż wszystko, co kiedykolwiek powiedziałem. Twoja matka nie „pozbyła się" ciebie - umarła, nieszczęśliwa kobieta, i nie myśl czasem, że z twojego powodu. Przeżyła poród, ale serce jej pękło, gdy dowiedziała się o śmierci twojego ojca. - Jak umarł? Rinnel milczał przez dłuższą chwilę. - W Ambrai. Zginął w Ambrai. Twoja matka była bliską przyjaciółką Lilen Ostin, a Lilen nie chciała nawet słyszeć, że mogłabyś wychowywać się gdzie indziej. Czy to wyjaśnia twoje wątpliwości? - Trochę - westchnęła. - Wiem, że nie mam po co pytać, dokąd zabrałeś tego kalekiego chłopca i ile jest takich dzieci, jak on. Pani Lilen twierdzi, że nikt nie może tego powstrzymać. Ale Taig to zrobi, gdy Sprzysiężenie zwycięży, jestem pewna... - Nie zdziwiłbym się, gdyby próbował. Pamiętaj jednak, jak bardzo nasza społeczna tożsamość opiera się na przeświadczeniu, że Krew i Stany skutecznie wyeliminowały ułomności i choroby, które szerzyły się wśród wielu rodzin. I tak, na przykład - nie spotkałem nikogo poniżej lat pięćdziesięciu, kto używałby szkieł do czytania. Wzrok często się psuje z wiekiem, taka już ludzka dola. Ale urodzić się krótkowzrocznym - to wada, której nikt nie będzie tolerował. I dlatego, nawet w tak oświeconym rodzie, jak Ostinowie, Terriłl nigdy się nie przyzna, że nie może czytać dłużej niż godzinę bez bólu głowy, zezuje, kiedy sądzi, że nikt nie patrzy, i bardzo źle sobie radzi w szkole, jeśli nie siedzi blisko tablicy. - Ale jaki jest mądry! I jest także artystą, powinieneś zobaczyć, jak maluje - postanowił uczyć się w Firrense, kiedy będzie starszy. Dlaczego się wstydzi? To tylko jego oczy, nie umysł. - Cóż, a jak ty się czułaś przez ostatnie dwa tygodnie, kiedy myślałaś, że urodziłaś się ułomna? Schyliła głowę, by ukryć rumieniec. - To nie jest w porządku - wymamrotała. - Nie, nie jest. Nie myśl jednak, że wszystko można zmienić tak szybko. - Urwał. - Kiedyś uważano za kalectwo, jeśli ktoś urodził się Magicznym. I chyba znów tak będzie.
254
Spojrzała na niego. - Ale... właśnie o tym mówiliśmy wtedy... że ludzie przyklejają nam etykietki z powodu rzeczy, na które nie mamy najmniejszego wpływu! Rinnel uśmiechnął się i nalał im obojgu po kuflu jabłecznika. - Na tym skończymy dzisiejszą lekcję, mała. - Ale... - Jest za gorąco na tak poważne rozmowy. Napij się i opowiedz najświeższe plotki. Czy Riena Maurgen nadal spotyka się z pięcioma chłopcami jednocześnie? I czy urocza Kania Halvos znalazła sobie czwartego męża? Ach, mieć znowu sześćdziesiąt lat!
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk: Elsnerdrtick Berlin
i
IBJW \bmm
i ^
•
Tysiące lat temu Strażnicy Magii, uciekając przed prześladowaniami, osiedlili się na odległej, pierwotnej planecie Lenfell. Podziały pomiędzy spowodowały jednak, iż wkrótcę i ten świat spustoszyła straszliwa wojna. Wiele pokoleń po tym wydarzeniu, gd wszyscy zapomnieli już prawie o przeszłości, znowu powstają plany zdobycia władzy absolutnej. RBP im. M.HŁASKI