Iwona Banach Lokator do wynajęcia Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Małgorzata Gutowska-Adamczyk Serenada, czyli moje życi...
31 downloads
8 Views
1MB Size
Iwona Banach Lokator do wynajęcia Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Małgorzata Gutowska-Adamczyk Serenada, czyli moje życie niecodzienne Romuald Pawlak Póki pies nas nie rozłączy Romuald Pawlak Związek do remontu Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Niebieskie migdały Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Przebudzenie Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Ucieczka znad rozlewiska Karolina Święcicka Lalki Małgorzata Maciejewska Zemsta Kasia Bulicz-Kasprzak Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna Kasia Bulicz-Kasprzak Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek Izabela Sowa Zielone jabłuszko Magdalena Witkiewicz Ballada o ciotce Matyldzie Iwona Banach Szczęśliwy pech Liliana Fabisińska Z jednej gliny
Małgorzata Thiele Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska Anna M. Brengos Scenariusz z życia Iwona Banach Lokator do wynajęcia
Starannie złożyła karteczkę z adresem i podśpiewując, ruszyła w kierunku Krupówek. Miała się tam spotkać z Noldim, który przyjechał kilka godzin wcześniej i z pewnością znowu zachowywał się jak kompletny idiota. Zobaczyła go z daleka. Stał w pobliżu poczty, był wielki jak piec i robił sobie zdjęcie z niedźwiedziem, którego przewyższał o głowę. – Noldi, chodź tutaj, musimy się dostać na tę cholerną ciamciałówkę! Zapasy masz? Noldi uśmiechnął się rozbrajająco. – Na ciamciałówkę? Czy to nie nazywa się jakoś inaczej? – Jasne, że się nazywa, tylko nie pamiętam jak. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – I, na litość boską, zostaw to wyliniałe zwierzę! – O nie! Wybraszszszszam sssobie – czknął niedźwiedź. – Tylko nie wyliniałe! Fffffilcowane, owszem, ale nielewynia...... Nianialałe – wybełkotał, po czym czknął jeszcze raz. Pozbawiony oparcia, czyli Noldiego, powoli osunął się na kolana. – Muszę go odprowadzić na bok, trochę popiliśmy – wyjaśnił Noldi, zupełnie niezrażony stanem niedźwiedzia, który wydawał dziwne odgłosy. – Chodź, biedaku, rzygniesz w krzakach, bo tu policja cię zgarnie – dodał, wlokąc go w chaszcze za pocztą. Po chwili dało się słyszeć zdecydowanie nieprzyjemne odgłosy, toteż Miśka postanowiła odejść nieco dalej. Wiedziała, że Noldi może wypić. Wiedziała też, że jest cholernie odpowiedzialnie nieodpowiedzialnym facetem, debilem i takie tam... To znaczy człowiekiem. Potrafił pić. Potrafił pić, ale nie bardzo potrafił się upić. Wszyscy inni faceci go za to nienawidzili. Kobiety czasami też. Nic dziwnego. Był wielki, silny, przemiły i niezwykle odporny na alkohol. Po prostu się nie upijał, a właściwie trzeba było wanny wódki, żeby alkohol w ogóle zaczął na niego działać. Był też niestety niepoprawnym romantykiem i dziwadłem, ale do tej pracy nadawał się znakomicie. Dlatego Miśka wybrała właśnie jego i na razie tego nie żałowała, no, może z wyjątkiem tych momentów, kiedy Noldi pokazywał swoją prawdziwą naturę, bratał się z wyliniałymi misiami, kupował przeraźliwie gwiżdżące pluszowe świstaki, robił sobie zdjęcia na tle Giewontu, nucąc arię Jontka z Halki, i wrzeszczał na widok pająków. Zresztą wszystko zależało od miejsca, w którym się znaleźli. Romantyzm Noldiego powalał na kolana i trudno było się po czymś takim podnieść, by wrócić do normalnego życia. – Biedak uparł się, że mnie przepije – wytłumaczył Miśce chwilę później. – Poszło kilka antałków miodu! Obrzydliwie słodkie. Brr! – Wzdrygnął się. – Antałków, mówisz? Już wiem! Antałówka! To się nazywa Antałówka. Stamtąd jadą busy do Zawilca. Tam jest ten dom. Tutejsza numeracja jest zabójcza. 32A, 32C, może jeszcze F16? Wszędzie takie cuda, ale my mamy na szczęście B, to nie będzie chyba takie okropne. Dziewczyna usiadła na ławce, wyjęła z torby laptopa i zaczęła jeszcze raz przeglądać umowę. Nadgryzła placek ziemniaczany kupiony przed chwilą. Był kwaśny. „Jasne – pomyślała. – Dla turystów. Turysta wszystko kupi, wszystko zeżre i na koniec się pochoruje, ale nigdy nie powie złego słowa o Zakopanem!”. Intensywność trzecia, czas – dwa miesiące, warunki dodatkowe – brak. Do tego ta druga umowa, która naprawdę spadła jej jak z nieba. Teraz będzie mogła dokończyć studia. Spokojnie i bez tego ciągłego oszczędzania na wszystkim. Posiedziała jeszcze chwilę, po czym złożyła plan miasta i ruszyła w kierunku postoju busów. Mogli oczywiście poświęcić godzinkę czy półtorej i starać się dotrzeć na miejsce piechotą, ale byłoby to trochę uciążliwe. Oboje dźwigali dość ciężkie plecaki i dodatkowo torby na ramię.
Noldi miał na imię Albert, ale ze względu na jego posturę i brak jakichkolwiek cech wspólnych z Einsteinem przezywano go Arnold, co zaowocowało zdrobnieniem, którego nie powstydziłaby się zabawka z telewizyjnej dobranocki. – Jak tam babcia? – zapytał Noldi, kiedy wysiedli z busa niedaleko jakiegoś pensjonatu. Było tu ich na pęczki. – Nie próbuj być dowcipny! – warknęła, a Noldi aż się skulił. – Ale ja tylko... – Ty tylko? Co?! Co tylko? Czy uważasz, że to jest normalne? Ona jest moją babcią! Jest moją babcią i co robi? Wychodzi za mąż? Przecież to chore, nawet nie umiem sobie tego wyobrazić... Nie! Nie będę o tym myśleć. – No wiesz... – Noldi znów usiłował coś powiedzieć, ale jak zwykle nie dała mu dojść do słowa. – Wiem! Ona ma ponad sześćdziesiąt lat i wychodzi za mąż, a ja żyję jak jakaś pieprzona zakonnica. Uważasz, że to jest normalne? Noldi długo się zastanawiał, co odpowiedzieć. Jeżeli przytaknie, Miśka da mu w kość, jeżeli zaprzeczy, Miśka także da mu w kość – innej opcji nie było. Miśka po prostu zawsze dawała mu w kość, a on jakoś nie był w stanie się przed nią bronić. Zresztą odkąd dała mu pracę, zwyczajnie się jej bał. – Eeee, nie wiem – odparł wymijająco. – Daj spokój. Przecież to nie koniec świata. Miśka popatrzyła na Noldiego z taką miną, jakby chciała go zabić wzrokiem. – Nie koniec świata? To właśnie JEST koniec świata! Mam tylko ją, a ona sobie tak po prostu wychodzi za mąż? A co ze mną? Już całe życie będę mieszkała po ludziach? – Z domu cię wyrzuciła? – zdziwił się Noldi naprawdę szczerze. – Jasne, że nie – obruszyła się dziewczyna. – Ale nie mogę na to patrzeć. Czy ty wiesz, że oni się całują?! – Horror... – Masz rację. Po raz pierwszy w życiu masz rację, to horror! – Ale mnie chodziło bardziej o ten dom, a nie o twoją babcię – wydukał chłopak, wskazując przed siebie. Miśkę zamurowało. Stali przed prawdziwym straszydłem. Dom był wielki, mroczny, stary, ozdobiony drewnianymi wieżyczkami w dość nieokreślonym stylu, z jednej strony opleciony jakimiś pnącymi badylami, ni to bluszczem, ni to dzikim winem, z drugiej obłożony stosem bali. – I tu mamy mieszkać? Miśka raz jeszcze sprawdziła numer.. – 666 B. Niby tutaj. Ciekawi mnie tylko, skąd taki numer. – To numer bestii! No, znak diabła. Może to jakiś nawiedzony dom i sprowadzili nas tu specjalnie, żeby nas coś zeżarło albo żeby nas w ofierze złożyć? – Debil. Tu nie ma żadnego diabła, szatana, bestii, niczego takiego. Koniec kropka. Zastanawiałam się tylko, skąd na takiej krótkiej uliczce aż taki wysoki numer? To jest mała wioska. Przecież tu nie ma sześciuset domów. Nie ma nawet stu. – Spadajmy stąd lepiej! – Noldi jak zwykle w takich sytuacjach był przerażony. – Uciekajmy... – Nie możemy. – Miśka popatrzyła na niego twardo. – Po pierwsze podpisaliśmy umowę, po drugie tu nie mieszka żaden diabeł. To zwykły dom. – A jeżeli nie? Jeżeli naprawdę jest nawiedzony? Diabelski? – Noldi! – Miśka użyła ostatecznego argumentu, czyli krzyku. Wiedziała, że w starciu
z diabłem może przegrać, bo specyficzne podejście do życia, które prezentował Noldi, jego irracjonalny strach i wiara w gusła wygrywały ze zdrowym rozsądkiem. Ale wiedziała też, że Noldi potrzebuje pracy. – Z choinki się urwałeś? Dość tych bzdetów. Trzeba iść po klucze! – Ale gdzie? – Pod 666 A, to tuż obok! – Wiedziałaś?! Oczywiście, że wiedziała, ale przecież nie mogła mu tego powiedzieć. Obawiała się jego reakcji na tak dziwaczny numer. Teraz numer stracił nieco na znaczeniu (albo może właśnie zyskał?) w połączeniu z tym paskudnym domem, bo chałupa rzeczywiście wyglądała jak siedlisko siły nieczystej. „Ludzie są wredni!” – pomyślała Miśka, przypominając sobie negocjacje. Dom miał być ładny, zadbany i stylowy. Pewnie dla właściciela taki właśnie był, dla niej wyglądał koszmarnie. Zresztą nie miało to większego znaczenia. Odkąd znalazła swoją niszę na rynku pracy jako lokator do wynajęcia, nauczyła się przymykać oko na pewne aspekty bądź co bądź atrakcyjnych propozycji. Mogła do woli przebierać w ofertach, szczególnie z tych regionów, z których wielu zamożnych przecież ludzi wyjechało do Stanów – a to do lepszej pracy, a to do rodziny, a to niby na chwilę, ale chwila się trochę przedłużała. Domy stały puste, niszczały, były systematycznie okradane, a co gorsza, często zagnieżdżali się w nich niechciani lokatorzy. Miejscowe pijaczki raczej je omijały, ale niefrasobliwi studenci na wakacjach potrafili narobić bałaganu, zaprószyć ogień, powybijać szyby... Zniszczenia bywały katastrofalne. Poza tym domy się starzały, a właściciele chcieli kiedyś wrócić. Nie mieli ochoty zaraz po powrocie naprawiać kanalizacji czy instalacji elektrycznej, Miśka ze swoją ofertą spadała im więc jak z nieba. Proponowała trzy opcje. Można było wybrać spośród trzech rodzajów eksploatacji – zwykłą, średnią i intensywną. Zwykła polegała na zapalaniu światła, włączaniu głośnej muzyki i rozwieszaniu prania, średnia polegała właściwie na tym samym, ale należało jeszcze gotować w celu sprawdzania instalacji gazowej i ewentualnie elektrycznej, najlepsza zaś była eksploatacja intensywna, w ramach której należało robić wszystko, co się da: palić w piecach, piec ciasta, robić pranie, czyli to, co zwykle człowiek robi w swoim domu, a w razie problemów wzywać fachowców, oczywiście za pieniądze właściciela. Początkowo ci nieliczni, którym tłumaczyła, na czym polega jej pomysł na biznes, czyli babcia i Noldi (bo Miśka nie wszystkim o tym opowiadała, by nie robić sobie konkurencji), pukali się w czoło i pytali ze śmiechem, dlaczego ktoś miałby płacić jej, zamiast wynająć dom zwykłym lokatorom, którzy nie tylko by w nim mieszkali, lecz także jeszcze przynosili realny dochód. Miśka jednak wiedziała swoje. Lokatorzy są wymagający, trzeba koło nich chodzić, zmieniać im pościel, sprzątać, natychmiast załatwiać wszelkie konieczne naprawy i wynajmują domy na krótko – na tydzień, dwa, z reguły po prostu na urlop, podczas gdy właściciele domów nie chcą się przejmować wyszukiwaniem wciąż nowych chętnych, sprawdzaniem, czy coś nie zginęło, i doprowadzaniem domów do porządku pomiędzy jednym a drugim wynajęciem. Ich po prostu nie ma na miejscu. Mieszkają na końcu świata i chcą mieć pewność, że w czasie wakacji jakiś nieodpowiedzialny student nie zdewastuje im domu. Miśka lubiła tę pracę, dlatego musiała być twarda. – Nie myję okien, nie trzepię dywanów, sprzątam tylko po sobie, piorę wyłącznie swoje rzeczy. Nie jestem służącą, tylko lokatorką do wynajęcia – wyjaśniała każdemu, kto nie do końca rozumiał jej rolę. Oczywiście sprzątała, trzepała dywany, czasami nawet umyła okna, ale robiła to dla siebie, żeby lepiej się jej mieszkało, a nie dla właściciela. Była też sprawa bezpieczeństwa. Miśka nie bała się właściwie niczego, ale zdawała sobie
sprawę, że ludzie poznani przez internet, nawet na forach amerykańskiej Polonii, nie zawsze są tymi, za których się podają, dlatego postanowiła zatrudnić Noldiego. Miły, bezpieczny i nieco lękliwy Noldi miał wzrost i muskulaturę, jakich nie powstydziłby się kulturysta. Zwykle to wystarczało, a jeśli nie, Noldi ujawniał swoje skryte talenty byłego judoki. Nienawidził judo z całego serca, ale czasami się przydawało. Ruszyli wolno w kierunku sąsiedniej posesji. Noldi niepewnym, Miśka o wiele bardziej zdecydowanym krokiem. Weszli w podwórko i zobaczyli dom. Gdyby domy potrafiły opowiadać swoje historie, ta byłaby raczej makabryczna. – Boże, co za koszmar – jęknął Noldi. – Przecież ten dom jest jeszcze straszniejszy od tamtego! – Nie bądź takim estetą. Dom jak dom. W tym przecież nie będziemy mieszkać, a poza tym daj spokój. Zawsze jakoś sobie radziliśmy, więc i teraz sobie poradzimy. To tylko dwa miesiące. Pomieszkamy, pożyjemy, zarobimy, a ja dam ci podwyżkę – zaryzykowała. – Mam dodatkową umowę, to będzie z czego. Pomyśl! Noldi nie był dobry w myśleniu, ale potrzebował pieniędzy. Sprawa została załatwiona. „Ciekawe, kto mieszka w takim domu” – przemknęło Miśce przez głowę, a chwilę później w drzwiach pojawiła się nieco dziwacznie wyglądająca kobieta, ubrana w kolorową sukienkę. Trudno zresztą było zgadnąć, czy to sukienka, czy podomka, bo miała mnóstwo falbanek i koronek, a soczyste i wyraziste kolory biły po oczach. Na głowie kobieta nosiła ni to chustkę, ni to toczek, ni to kapelusik z woalką, a na nosie okulary. Noldi aż się cofnął. Kobieta nie wyglądała źle. Wyglądała dokładnie jak Roman Castevet, potworna staruszka z Dziecka Rosemary Polańskiego, jednak za jej plecami stała nie Roman Castevet, ale druga staruszka, mniej więcej identyczna. Tak samo kolorowa i równie dziwaczna. – Nie przyjmujemy świadków Jehowy – oznajmiła skrzekliwym głosem pierwsza. – Ani domokrążców – dodała druga. Miśka i Noldi stali przez chwilę jak wmurowani. „O nie – pomyślała dziewczyna. – Więc o to chodziło? Ciekawe, w co ja się wpakowałam”. – My tylko po klucz – wydukała w końcu, cofając się o krok. Noldi patrzył jak zaczarowany. – A, to wchodźcie. Zaraz go znajdę – powiedziała pierwsza staruszka. Chyba chciała się uśmiechnąć, ale uśmiech wyszedł jakoś nienaturalnie. – No, wchodźcie – ponagliła druga. – Może zrobić wam herbaty? – Chyba z cyjankiem – szepnął Noldi, a Miśka uciszyła go syknięciem. – Hmmm? Mamy też ciasteczka. Z bitą śmietaną. Sama piekłam. Robimy tu seanse spirytystyczne, ale sąsiadka nie chciała przyjść, może wy macie ochotę? – Nie, dziękujemy – odparła błyskawicznie Miśka, by uprzedzić reakcję Noldiego. – Jesteśmy zmęczeni, a poza tym nie lubimy takich – zacięła się, nie wiedząc, co powiedzieć – takich zabaw. – No cóż, trudno. – Jedna z kobiet, trudno powiedzieć, czy młodsza, czy starsza, bo były chyba w tym samym wieku i w ogóle jakieś takie jednakowe, wzruszyła ramionami z dezaprobatą. – Tutaj ludzie są naprawdę dziwni, zupełnie nie umieją się bawić, a myśmy właśnie chciały wywołać ducha tego wisielca z domu obok. – Uśmiechnęła się dziwnie. Złośliwie? Złowieszczo? Noldi zesztywniał. – Wisielca?! To tam się ktoś powiesił? Nie mówi pani chyba o 666 B? – No właśnie mówię! – Kobieta roześmiała się nieprzyjemnie. – Podobno nawet
nawiedza ten dom. – Idziemy – warknęła Miśka, kiedy tylko stara kobieta dała jej klucz, i zdecydowanym ruchem pociągnęła Noldiego do wyjścia. Chłopak poszedł za nią skulony. – I co teraz będzie? – zapytał przerażony. – Co my teraz zrobimy? – Nic – odparła Miśka twardo. – To jakieś wiejskie bzdury! Idziemy obejrzeć dom. Trzymaj się mnie, a nic ci nie będzie – dodała nieco łagodniej. – Chyba nie wierzysz w te bajki, Noldi? Jesteś dorosłym facetem, co może ci zrobić jakiś duch? – N-no, nie wiem... – Ale ja wiem. Nic ci nie może zrobić. Duchy nie gryzą. – No tak, ale skąd możesz wiedzieć? Widziałaś kiedyś ducha? – zapytał nieco uspokojony. – No widziałaś? – Nie i nie zobaczę, a już na pewno nie tu! Chodźmy wreszcie. Trzeba się rozpakować. Z trudem przekręciła klucz w zamku. Drzwi jęknęły, zgrzytnęły; prawdopodobnie nie otwierano ich od lat. – Skrzypią – mruknął Noldi. – Strasznie, jakby złowieszczo... – Trzeba je potraktować oliwą, to przestaną. – Miśka wzruszyła ramionami, ale i westchnęła z rezygnacją. Lękliwa natura Noldiego zazwyczaj ją śmieszyła, teraz jednak wszystko wyglądało o wiele gorzej. Pracowali razem od trzech lat. Mieszkali w wielu domach i jakoś sobie radzili. Jakoś, czyli całkiem nieźle, nie licząc tych chwil, kiedy w którejś łazience pojawiał się pająk. Ale wisielec? Ciężka sprawa! Wewnątrz dom wyglądał tak samo dziwacznie jak na zewnątrz. Był przeładowany ozdobami, drewnianymi kolumienkami, rzeźbieniami i wszystkim tym, co w normalnych ilościach zachwyca, a w zbyt dużych przyprawia o mdłości. – Patrz, prawie nie ma kurzu – zdziwiła się Miśka. – I nie jedzie stęchlizną! Ten dom chyba nie jest aż tak opuszczony, jak sugerował właściciel. – Może ktoś wywietrzył na nasz przyjazd? Chodźmy się rozejrzeć po pokojach. – Noldi wreszcie wziął się w garść. – Musimy wybrać sobie sypialnie, a potem zrobimy kolację. Dom okazał się nawet wygodny. Na parterze były wielki salon, jadalnia, kuchnia i łazienka, na piętrze cztery sypialnie o częściowo skośnych sufitach, dodatkowa łazienka i wejście na strych. Nie zdążyli się rozpakować, kiedy usłyszeli znajome skrzypienie drzwi. – Nie zamknęłaś? – A po co? Przecież nikt nie powinien nas tu nachodzić! – Chyba zapomniałaś o tych dwóch starych wariatkach! – Racja! Zapomniałam! Kiedy zbiegali po schodach, usłyszeli głuche dudnienie i odgłosy, które od biedy można by nazwać czkawką. Coś się do nich zbliżało z hukiem i dyszeniem. – Co to, do cholery, jest?! – krzyknął Noldi, kiedy prawie na samym dole został powalony na ziemię i przyduszony wielkim cielskiem. – Niedźwiedź?! Miśka, uciekaj! Niedźwiedź! – Ach, te miastowe to głupie są! – usłyszał nad sobą kobiecy głos. – Jaki niedźwiedź? To yorczyk. No, jakoś tak, nowoyorczyk... – Yorki są mniejsze! – zaprotestowała Miśka. Patrzyła na Noldiego, który bez powodzenia usiłował się wydostać spod czarnego jak noc, kudłatego i koszmarnie oślinionego stworzenia, które z wielu względów nie mogło być yorkiem, z wielu względów nie powinno też być niedźwiedziem, ale wyglądało bardziej jak to drugie niż jak to pierwsze. W drzwiach stała jedna z bliźniaczych sąsiadek.
– No tak, w takim razie nowofundland, zawsze je mylę! – wyjaśniła beztrosko. – Niech pani to ze mnie zdejmie! Nie chcę, żeby mnie zeżarło! Wszystko jedno, co to jest. Kobieta prychnęła z dezaprobatą. – Nie lubisz piesków? No wiesz! – Powiedziała to tak, jakby za brak miłości do jej pieska należała się kara chłosty, a potem zwróciła się do sapiącego kudłacza: – Kruszynka, do nogi! – Kruszynka? – A co? Imię jak imię. Mnie się podoba. Sapiące zwierzę z ociąganiem zlazło z Noldiego, otrząsnęło się, zalewając potokami śliny wszystko dookoła, i grzecznie usiadło obok starszej pani. – Ile toto waży? – zapytał Noldi, gramoląc się z podłogi. – Tonę? Przecież to czołg, nie pies. – Czołg, nie czołg, trochę za bardzo go utuczyłam, masz rację. Widzę, że jednak trochę się znasz! – pochwaliła staruszka. – Waży chyba z dziewięćdziesiąt kilo, ale nie przyszłam do was, żeby rozmawiać o Kruszynce, zabieram was na kolację! – Nie, dziękujemy, jesteśmy zmęczeni i w ogóle. Noldi i Miśka popatrzyli na siebie z rezygnacją. Nie mieli ochoty na kolację w towarzystwie dziwacznych sąsiadek. – Czy ja was pytałam o zdanie? Jak mówię, że was zabieram, to zabieram. No już! Nie ociągać się – komenderowała staruszka. – Kolacja stygnie. Chcąc nie chcąc, posłusznie ruszyli za kobietą. Oboje się głowili, dlaczego w ogóle po nich przyszła i po co przyprowadziła to wielkie psisko. Miśka wiedziała, że nowofundlandy są łagodne jak baranki, ale czy jego właścicielka też to wiedziała? – Zagryzł już kogoś? – zagaił Noldi kurtuazyjnie, świadom, że należy to do dobrego tonu pośród wielbicieli psów. Kobieta wzruszyła ramionami. – O ludziach nic nie słyszałam, ale kilka owiec na pewno. – To mógłby i człowieka? – Noldi patrzył na zwierzę z mieszaniną lęku i zachwytu. – A czemu miałby nie móc? Jakby ktoś chciał się w nocy tu zakraść, to pewnie by zagryzł albo chociaż poturbował. Lepiej nie próbować. – Popatrzyła na Miśkę i Noldiego. – Wam też nie radzę się włóczyć po nocach – dodała znacząco. – Nasze posesje są połączone, więc biega po całym terenie. Wchodźcie, poznacie Pańcię. Dom staruszek, urządzony bardzo podobnie do sąsiedniego, był jeszcze bardziej zagracony i dziwaczny. Pachniało w nim jedzeniem i jeszcze czymś nieokreślonym. Dziwnym. Jakby stęchlizną albo po prostu mokrym psem. – Witajcie – powiedziała druga staruszka. – Wchodźcie i siadajcie do stołu. Miśka niechętnie poszła za paniami do jadalni. Noldi był właściwie zadowolony. Nie umiał gotować, a współpraca z Miśką w tym zakresie wyglądała bardzo marnie. Dziewczyna była upartą feministką. Babonem, który nie zgodzi się na żadne ustępstwo nawet dla świętego spokoju. Kiedy na początku zaproponował, że będą się razem żywić, to znaczy pieniądze będą dawać po połowie, a Miśka będzie gotować, o mało nie zrzuciła go ze schodów. – Czyli jak to sobie wyobrażasz? Jesz dwa razy tyle co ja, a pieniądze dzielimy po równo? I ja dokładam swój czas i wysiłek? To ma być sprawiedliwe? To jest bezczelny wyzysk! Nigdy w życiu nie zgodzę się na takie traktowanie! Nigdy, słyszysz?! Masz sobie sam gotować, zresztą tak będzie sensowniej, bo musimy używać wszystkich sprzętów. Noldi żywił się więc kanapkami, zupami w proszku i gotowymi daniami, o ile
przetrwały obróbkę termiczną, której je poddawał. Przy okazji nauczył się też, że szybkowary mogą latać, a w skrajnych przypadkach nawet wybuchać, kuchenki mikrofalowe fajnie iskrzą, gdy zostawi się w nich widelec, i wydają dziwne dźwięki, jeśli włoży się do nich surowe jajka albo karton z zupą. Wybuchające sprzęty pozostawiały niestety na ścianach i sufitach trudne do usunięcia ślady, dzięki czemu Noldi zdobył całkiem duże doświadczenie jako malarz i tynkarz. Innym kłopotem byli sąsiedzi, którzy bywają gorsi od czujników dymu, kiedy pizza staje w płomieniach albo rosół zmienia stan skupienia z ciekłego na stały, przeobrażając się w dymiącą czarną rzeźbę, ciekawie wkomponowaną w stopiony garnek. Kiedy mieszkali w Busku, jeden z biologicznych czujników dymu, sąsiad Józef, wezwał straż pożarną aż szesnaście razy w ciągu dwóch miesięcy, co sprawiło, że Noldi nabawił się swoistej nerwicy kuchennej. Po jakimś czasie postanowił nauczyć się zalewać wrzątkiem niektóre dania w kubeczkach. Początkowo nawet dobrze mu szło, niestety poczuł się zbyt pewnie. Zagotował parówki w czajniku elektrycznym. Miśka prawie rozbiła mu go na głowie, po tym jak zwymiotowała poranną kawę. Żywił się więc byle jak, byle czym i najczęściej w nocy, wyjadając resztki litościwie pozostawione przez Miśkę w garnkach. Dlatego też potraktował zaproszenie na kolację jako niespodziewany dar losu. Miał ze sobą kilkadziesiąt zupek chińskich o smaku chyba kurczakowo-krewetkowym, które jadał na sucho, kilka wczorajszych bułek z wędliną, która pachniała już niezbyt ciekawie, pęto suchej kiełbasy – zapas na czarną godzinę – i sześć słoików z domowym bigosem. W jadalni Miśka stanęła jak wryta na widok piętrzących się na stole frykasów. „To nie może być prawda – pomyślała, natychmiast zestawiając w głowie wszystkie za i przeciw. – Coś tu nie gra. Coś tu nie gra, i to bardzo!”. Stół był zastawiony nie jak do zwykłej kolacji, ale jak do przyjęcia! Wędliny, zimne mięsa, galareta i sałatki z jednej strony, z drugiej parujące placki ziemniaczane w zawiesistym sosie gulaszowym, waza z zupą... – Rosołek barani – oznajmiła jedna z kobiet, widząc jej zdziwione spojrzenie. Noldi miał minę głodnego szczeniaka wpatrującego się w ladę mięsną. Szybko zrozumiał, że jeżeli będzie żył w zgodzie z tymi paniami, na pewno nie dadzą mu umrzeć z głodu. Westchnął z zachwytu i usiadł za stołem. – Mam nadzieję, że nie jesteście tymi, no, jak to się mówi, wandalami? – zapytała jedna z nich. – Bo my ich nie lubimy! – Ależ droga pani! Jesteśmy spokojnymi ludźmi! Niczego nie niszczymy! – odparł obruszony Noldi niepewny, czy jego wyczyny kuchenne można zaliczyć do wandalizmu. – Nie, jej chodziło o tych, co jedzą tylko kiełki i pokarm dla ptaków – wyjaśniła druga kobieta. – A, to... – mruknęła Miśka. – Nie, nie jemy pokarmu dla ptaków, stronimy też od pokarmu dla rybek – dodała złośliwie. Zastanowiła się przez chwilę. – I tego, no... planktonu też nie jemy! – Ale mięso jecie? – O tak! – odparł Noldi. – Wszelkie mięso, w dużych ilościach. – Czyli nie są wandalami – skwitowała jedna z kobiet. – Wegetarianami czy jak im tam, wegetami i całą tą resztą – poprawiła ją druga. – Ty zawsze wszystko mylisz! Proszę, częstujcie się. Nina i ja nie damy rady same tego zjeść. Noldiemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Żołądek już mu się skręcał z głodu, miał
tylko problem z wyborem, ale jakoś sobie poradził i szybko poczynił wielkie spustoszenie na stole. Miśka jadła powoli, cały czas dumając, o co w tym wszystkim chodzi. Odkąd zaczęła pracować jako lokator do wynajęcia, spotykała się z różnymi reakcjami sąsiadów i znajomych osób, u których pracowała, ale nigdy te reakcje nie były specjalne przyjazne. Kilka osób poszczuło ją psami, dwie czy trzy wezwały policję, twierdząc, że się włamała albo jest dzikim lokatorem, a jedna nawet usiłowała ją pobić, ale nikt jeszcze nie zaprosił ich na kolację. I to na taką kolację. Wiedziała, że Noldi się przeje, bo będzie usiłował najeść się na zapas, i pochoruje się jak nic, a tymczasem nie zdołali jeszcze dobrze obejrzeć domu. Skutek będzie taki, że w korytarzu albo na schodach, czyli na szlaku wędrówek Noldiego szukającego łazienki, pojawią się nieprzyjemne plamy. – A tak swoją drogą – zagadnęła staruszka o imieniu Nina – na długo przyjechaliście? – Na dwa miesiące – odparł bez wahania Noldi, nakładając sobie galarety. – Ma pani ocet? Bo wie pani, galareta bez octu bywa mdła. – Ależ oczywiście, młody człowieku. Już podaję. – Dziękuję pani. – Dajmy spokój z tymi paniami. Jestem Janina, w skrócie Nina, a to moja siostra, STARSZA siostra – dodała ze złośliwym uśmiechem – Jadwiga, w skrócie Bella. – Jestem starsza tylko o piętnaście minut, ty wredna ropucho – obruszyła się Bella. – A wy? – Miśka. – Noldi. To znaczy w sumie Albert, ale mówią na mnie Noldi. Mogę prosić jeszcze sałatki jarzynowej? Jest wyśmienita! Noldi przeszedł samego siebie. Miśka zastanawiała się, kiedy pęknie. Sama skubnęła trochę wędliny, zjadła kawałek galarety i trochę sosu z plackami. W przeciwieństwie do Noldiego umiała obchodzić się z kuchenką mikrofalową i nie doprowadzała do detonacji, gotując zupę. Miała też jeden paskudny zwyczaj, to znaczy miała wiele paskudnych zwyczajów, ale ten jeden kazał jej analizować w tej chwili wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Te miłe staruszki (aż się skrzywiła na słowo „miłe”) z pewnością czegoś od nich chciały. Nie tylko zaprosiły ich na ucztę, lecz także kiedyś tę ucztę musiały przygotować, czego przecież nie robi się w dwadzieścia minut. Czyli musiały wcześniej, prawda? Wiedziały zatem, że oni przyjadą, a skoro tak, to po co zadają głupie pytania w stylu „ile czasu tu zostaniecie” i tym podobne? – Same to przygotowałyście, pani Bello? – zapytała, wskazując półmiski. Kobieta popatrzyła na nią ze zdziwieniem. – Oczywiście, kochana. Nina świetnie gotuje, ja dobrze piekę, ale już mówiłyśmy, jestem Bella, nie pani Bella. Mówcie nam po imieniu. Noldi zakrztusił się kawałkiem placka. – Ale... ale to niemożliwe, nie umiałbym – wydukał. Kobiety popatrzyły na niego wzrokiem, jakiego nie powstydziłaby się najgorsza teściowa. – Poradzisz sobie – powiedziała Nina. – A poza tym mamy do was prośbę – dodała nieco łagodniej. „Taaak. Wyszło szydło z worka” – pomyślała Miśka. Zagranie jak z porządnego horroru. Będą musieli wykonać jakieś zadanie, bo inaczej one nie dadzą im odtrutki na to, czym nafaszerowały żarcie. – Bo widzicie, jesteśmy już stare i słabowite... Jasne. Miśka miała na ten temat własne zdanie. Stare? Słabowite?
– Jesteśmy tak słabowite, że nie dajemy rady wyprowadzać psów na spacer. No, owszem, biegają po posesji, pies musi iść na spacer. Inaczej się nie da, a my kochamy nasze psy, więc teraz rozumiecie? – Chodzi o to, żebyśmy wyprowadzali wasze psy? – Wystarczy raz dziennie, niedaleko, krótki godzinny spacerek... Zgadzacie się? – Oczywiście, pani... – Noldi się zająknął. – Oczywiście, nie ma problemu – wybrnął, by uniknąć zwracania się do kobiety na ty. Nie był przyzwyczajony do czegoś takiego. Miśce staruszki wcale nie wydały się słabowite, tylko wściekle przebiegłe. One musiały coś knuć, była o tym głęboko przekonana. Coś tu najzwyczajniej w świecie nie pasowało. – No ale te psy... Ile ich w sumie jest? – zapytała, oczyma duszy widząc sforę ujadających kundli pod wodzą wielkiego nowofundlanda. Nina skrzywiła się lekko. – Jak to ile? Dwa. To zrozumiałe! Jesteśmy może nieco ekscentryczne, ale nie szalone. Nie mogłybyśmy pozwolić sobie na więcej niż dwa psy. Ninko, przyprowadź Kruszynkę i jego mamunię – rozkazała władczym tonem. Nina zerwała się od stołu i truchcikiem wybiegła z jadalni. „Słabowita, aha, już w to wierzę” – pomyślała Miśka. Staruszki były do siebie podobne. Miały ufarbowane na blond, niezbyt długie włosy związane kolorowymi apaszkami, obie nosiły dziwaczne okulary i koszmarne, przyprawiające o ból oczu kolorowe sukienki w nieco hipisowskim stylu, ale łatwo dawało się je odróżnić. Bella była trochę niższa, tęższa i bardziej wygadana. Nina, tyczkowata i wyprostowana, wydawała się sympatyczniejsza i nieco mniej władcza. „Ale się wpakowałam” – jęknęła w duchu Miśka, przypomniawszy sobie umowę, o której wspomniała Noldiemu, a która wydawała jej się bardzo korzystna. Miała „mieć oko” na dwie starowinki mieszkające w sąsiednim domu. Miała się zorientować, jak sobie radzą, czy nie przymierają głodem i czy nie trzeba załatwić im kogoś do opieki, na co z uporem nie wyrażały zgody, albo umieścić w domu spokojnej starości „dla ich własnego dobra, sama pani rozumie”. Zgodziła się. Co za problem raz czy dwa razy dziennie wpaść do domu obok, zapytać o zdrowie i uciec, zanim rozmowa zmieni się w wyliczankę chorób i dolegliwości. Teraz Miśka zobaczyła wszystko w innym świetle, co ją trochę zaniepokoiło. Zanim zdążyła sobie uświadomić dlaczego, Nina wpadła do jadalni wleczona przez Kruszynkę, przy którym w szalonych podskokach, jazgocząc niemiłosiernie, biegł maleńki york ubrany w koronkową sukieneczkę. Na głowie miał srebrną kokardę przerażającej wielkości, która podrygiwała przy każdym podskoku psiaka. – To Pańcia – przedstawiła Bella. – Jest oczywiście przybraną mamą Kruszynki, a właściwie Kruszynka, bo to chłopiec. Nie sprawią wam kłopotu, to cudowne stworzenia! Cudowne stworzenia przeciągnęły Ninę przez jadalnię i powlokły na taras z tyłu domu, po czym w zawrotnym tempie zawróciły i przywlokły ją z powrotem. Wpadły pod stół i roztrąciwszy puste krzesła, wyrwały się z drugiej strony. Biedna Nina w ostatniej chwili zdołała puścić smycz, dzięki czemu nie wjechała pod stół. – Prawda, że wspaniałe? – zapytała, ciężko dysząc i rozcierając rozbite kolano. – A jak pięknie współpracują! – Ooooczywiście. – Noldi nie bardzo wiedział, co innego mógłby powiedzieć. – To my już pójdziemy, a jutro przyjdę zabrać je na spacer. Podziękowali za kolację i pobiegli w kierunku domu. Nie było łatwo nie dać się zwalić z nóg wielkiemu psu, który najwyraźniej miał ochotę na zabawę, i nie rozdeptać przy tym tego drugiego, jazgoczącego miniaturowego psiego potwora, który podgryzał ich po kostkach
i szarpał za nogawki spodni. – To wszystko jest pokręcone – poskarżył się Noldi, kiedy wrócili do domu. Siedzieli w kuchni, popijając ciepłą wodę mineralną, której nie zdążyli wstawić do lodówki. – Nigdy wcześniej tak nie było. – Fakt, ale jakoś się przyzwyczaimy. Nina i Bella, no cóż, są dziwaczne, ale przecież to nie jakieś seryjne morderczynie. Choć na wszelki wypadek zamknij drzwi. – Jasne, i okna! – zgodził się Noldi. – Jeśli zamkniesz okna, to się ugotujemy. Tu jest parno jak w piekle. – No wiesz, ja tam wolę być... – Noldi! – krzyknęła, tupiąc nogą. Wiedziała, do czego zmierzał. Nie mogła mu pozwolić zacząć panikować. – Nic nam nie będzie! Po prostu idźmy spać, a jutro wszystko się ułoży. Noc była ciężka, jak wszystkie pierwsze noce w obcym miejscu, gdy zmęczenie zwala z nóg, a pobudzony umysł sprawia, że przez głowę przelatują coraz dziwniejsze myśli, sny i koszmary. Miśka początkowo nie mogła zasnąć w tej duchocie i przytłaczającej ciszy. I w niewygodnym łóżku. Coś uwierało ją w plecy, ale nie miała ochoty sprawdzać, co to jest. Podróż zupełnie ją wykończyła. W końcu zasnęła niespokojnym snem, pełnym majaków. Obudził ją łoskot. Jakiś ciężki przedmiot zwalił się na ziemię i chyba roztrzaskał na części. „Pewnie Noldi coś przewrócił, idąc do łazienki” – pomyślała, ale zaraz zdała sobie sprawę, że nie powinna się tym przejmować. Nie znała odgłosów domu, więc równie dobrze hałas mógł dobiegać z zewnątrz. Może wiatr strącił dużą gałąź? Może biegające po posesji psy zrzuciły jedną z donic ze schodów? Może to burza? Po chwili usłyszała szuranie i metaliczny odgłos. Cholerne psy! Albo znowu cholerny Noldi! Lubiła go. Jak Bóg na niebie, lubiła, ale czasami wymagało to od niej samozaparcia i anielskiej cierpliwości. Co on znowu zmalował, ten słoń w składzie porcelany?! Pewnie ma niestrawność i łazi po omacku, zamiast zapalić światło... Bo nie wie, gdzie jest włącznik. Pierwsza noc w nowym domu. No tak. Uspokoiła się. Nie na długo. Gdzieś z daleka dobiegł przerażający, piskliwy, mrożący krew w żyłach jęk. Tego już było za wiele. – Co robisz, debilu!? – krzyknęła Miśka na cały głos i już miała się zerwać z łóżka, gdy... – Eeee, hmmmm, tego... – odpowiedział ktoś tuż nad jej głową. Zamarła. Sekundę później usłyszała, jak ten ktoś obija się o meble, jakby uciekał w panice. – Cholerraaa – jęknęła cicho, gdy trzasnęły zamykane drzwi. Drzwi jej pokoju. – Niedoczekanie twoje! – mruknęła, gramoląc się z łóżka. – Ja ci zaraz pokażę! Poprawiła podkoszulkę, która służyła jej za piżamę, i wciągnęła dżinsy. „Zabiję żartownisia! Zabiję jak nic! Żreć nie dostanie przez całe dwa miesiące!” – zaklinała się, ruszając po omacku ku drzwiom. Z trudem znalazła włącznik. Zapaliła światło. Pokój wyglądał mniej więcej tak samo, jak go zapamiętała, tyle tylko że nie była pewna, jak go zapamiętała, ponieważ nie przyglądała mu się uważnie. Po drodze do kuchni potknęła się o skorupy rozbitej donicy. No tak. Na dole, pod drzwiami do kuchni, siedział na podłodze Noldi. Czyli coś zwalił, a potem sam zleciał. Nie. Nie wyglądał na kogoś, kto zleciał ze schodów. Nie trzeba było specjalnie się przyglądać, by zauważyć, że zwyczajnie siedzi i jest przerażony. – Co ty wyprawiasz?! – warknęła Miśka. – I jak śmiałeś wleźć do mojego pokoju bez
pytania? Noldi patrzył na nią jak na zjawę nie z tego świata, co niestety zdarzało mu się często. – O, ooo! – powiedział, wskazując w głąb pomieszczenia. Miśka dopiero teraz zauważyła, że w kuchni panuje nieopisany bałagan. Na podłodze leżały porozrzucane sztućce i szkło z rozbitych szklanek. Powysuwane szuflady i pootwierane szafki sprawiały wrażenie, jakby przez kuchnię przeszło tornado. – Noldi! Coś ty narobił? – jęknęła płaczliwie. – Oszalałeś? Może one ci coś do tego jedzenia dodały? Szału dostałeś czy jak? Noldi patrzył na nią w osłupieniu. – Kie-kiedy to nie ja – wyjąkał. – To tak już było! S-słowo honoru! Coś zleciało, poszedłem zobaczyć i... to wyglądało koszmarnie... – Ale dlaczego siedzisz na ziemi? – Miśka postanowiła zbadać całą sprawę od początku. – Bo się potknąłem – powiedział przepraszająco. – O co, do cholery jasnej, się potknąłeś? – O... o kota. Nie chciałem go rozdeptać. – Tu nie ma kotów! Miśka weszła do kuchni, uważając, żeby się nie pośliznąć. Rozejrzała się ze zgrozą. – Tu nie ma kotów. Rozumiesz? Powiedziałyby nam! Noldi uparcie kręcił głową, gramoląc się z podłogi. – Był kot. Sam widziałem. To znaczy nie widziałem, ale czułem. Wrzasnął przepotwornie, drapnął mnie i uciekł. Myślisz, że mógł być wściekły? – Myślisz, że mógłbyś przestać świrować? – zapytała zjadliwie, zbierając sztućce z podłogi. – I niby co? Kot dokonał tych zniszczeń? To musiałby być kot gigant albo nawet pantera, ale po co pantera miałaby grzebać w szufladach? Narozrabiałeś, a teraz nie chcesz się przyznać! – Miśka, to nie ja – jęknął błagalnie Noldi. – Fakt, przejadłem się, szedłem do łazienki po omacku, coś spadło, chciałem posprzątać, żebyś rano nie była wściekła, więc wlazłem do kuchni, no i wtedy ten kot... – Pantera! – Pantera – zgodził się machinalnie. – Tfu! Przestań, proszę! Zwykły kot. Mówię ci. A to już tak było. – Więc kto to zrobił? – Może te dwie wariatki? Przyszły po coś i nabałaganiły, a potem uciekły? – Bez sensu. Nie musiałyby przychodzić w nocy, przecież cały czas miały klucze. – Miśka zastanawiała się przez chwilę. – A teraz wytłumacz mi, co robiłeś w moim pokoju i jak otworzyłeś drzwi. Przecież je zamknęłam. Noldi wytrzeszczył oczy. Miśka była miłą dziewczyną, no, może w zasadzie miłą, albo raczej, no... dziewczyną, ale nikt siłą nie zawlókłby go do jej pokoju nocą. Noldi lubił spokój. Przede wszystkim spokój, a Miśka obudzona w środku nocy przypominała diabła tasmańskiego. Chociaż nie, diabeł tasmański to przy niej miłe zwierzątko. – Zwariowałaś? Nigdy w życiu bym nie wszedł do twojego pokoju! Właściwie była skłonna mu uwierzyć. Zresztą uciekając nocą po omacku, Noldi narobiłby z pewnością jakichś szkód, a w pokoju nie było żadnych połamanych mebli. – Wiec kto? – zapytała zamyślona, nie zdając sobie sprawy, jak złowieszczo zabrzmiało to pytanie. – Stare wariatki? – podsunął Noldi z nadzieją w głosie, ale ona pokręciła głową. – Nielogiczne. Po co miałyby wchodzić do tego pokoju akurat dziś?
– Więc kto? Ktoś, kto czegoś szukał? Pieniędzy? Złota? Dokumentów? – Noldi, pomyśl. Kto szuka złota czy dokumentów w zamieszkanej sypialni bez zapalania światła albo w szufladzie ze sztućcami? Chyba tylko jakiś idiota! – Mina Miśki nie wróżyła nic dobrego. – Szaleniec? – wymamrotał Noldi ze zgrozą. – Wiesz, taki jak z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną albo z Milczenia owiec? – Noldi, oprzytomniej! Film to film, a rzeczywistość to rzeczywistość. Ktoś się włamał i tyle. Coś poszło nie tak i już. – Nie włamał się. – Noldi wskazał drzwi wejściowe. Były zamknięte. – To może przez okno w piwnicy? Może jest drugie wejście? Nie panikuj. Idźmy spać. Jutro obejrzymy dom i wszystkiego się dowiemy. Miśka robiła dobrą minę do złej gry. Była trochę przestraszona, ale doświadczenie nauczyło ją, żeby nie okazywać lęku przy Noldim, bo chłopak zaczynał panikować, snuł makabryczne wizje, opowiadał horrory i tak się nakręcał, że roztrzęsieni nie spali do rana, zastanawiając się, co może ich pożreć albo zmasakrować, a rano okazywało się, że nie było czego się bać. Poza tym tamten intruz raczej nie zamierzał jej mordować, bo gdyby miał taki zamiar, przynajmniej podjąłby próbę ataku, a nie uciekał w panice. To jasne. Postanowili, że rano dokładnie obejrzą dom, od piwnicy aż po strych, co zresztą i tak należało do ich obowiązków, posprawdzają zakamarki, znajdą kota widmo i dadzą mu popalić, choć oczywiście najpierw porządnie go nakarmią, bo przerażony biedak pewnie umiera z głodu i dlatego nocami włóczy się po domu. Kiedy już zdołali się obudzić, ranek okazał się przedpołudniem. Po nocnych wydarzeniach zostały tylko nieprzyjemne wrażenie i bałagan w kuchni. Przewidujący Noldi jak zwykle znalazł sposób, żeby się wymigać od sprzątania. – Idę pobiegać, muszę dbać o formę, ale przy okazji zabiorę psy na spacer i tak upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu, a potem weźmiemy się do roboty – obiecał i choć obietnica brzmiała szczerze, Miśka jakoś w nią nie uwierzyła. Jak zwykle wróci z przebieżki zmęczony, weźmie prysznic i pół dnia będzie marudził, zanim uda się go zmusić do działania. Sama zabrała się do sprzątania. Poodkładała sztućce do szuflad, pozbierała szkło, pozamykała szafki. Właśnie miała iść do schowka po wiadro i mop, kiedy usłyszała jakieś hałasy dobiegające z góry. „A więc jednak kocisko siedzi gdzieś na strychu” – pomyślała. Zamierzała tam pójść, by złapać to paskudne – jak sądziła – i dzikie zwierzę, ale zrezygnowała. Dzikiego kota nie tak łatwo dopaść. Trzeba będzie kupić puszkę kociej karmy, może to załatwi sprawę. Pozmywała podłogi na parterze, wypiła kawę, zjadła śniadanie. Podłączyła komputer i napisała dwa mejle do swoich pracodawców. W jednym poinformowała właściciela domu, mieszkającego od lat w Chicago, że dotarli na miejsce i jak na razie wszystko jest w porządku – „dom stoi, jak stał, i wygląda całkiem dobrze”. W drugim zapewniła jego syna, mieszkającego w Warszawie biznesmena, że dwie starsze panie, którym zobowiązała się przyjrzeć, „wyglądają na zdrowe i zachowują się normalnie”. Tej normalności nie była wcale pewna, ale nie wiedziała, co innego mogłaby napisać. Że są ekscentryczne? Owszem, są, ale to nie jest karalne... Kiedy skończyła pisać, usłyszała ujadanie z rzadka przerywane głuchym poszczekiwaniem i przekleństwami. Na wszelki wypadek wyszła na zewnątrz, żeby Noldiemu nie przyszło do głowy wpuścić psy do wysprzątanej kuchni.
Zobaczyła pędzącego susami Kruszynkę z uczepionym do niego Noldim i małe, złote, szczekające piskliwie stworzenie, które szalało dookoła nich. – Zabiję to małe bydlę – wysapał Noldi, wypuszczając smycz. – Uduszę! – Chciałeś powiedzieć: to wielkie bydlę? – upewniła się Miśka. – Wiem, co chciałem powiedzieć! Zabiję to małe gówno! To nie jest pies, to demon zniszczenia! – Chyba żartujesz? – Nie, nie żartuję, patrz, jak ja wyglądam! – Noldi wyciągnął przed siebie podrapane i jakby poparzone ramiona. – Zobacz, co mi zrobiła! – Kto? – Jak to kto? Pańcia! Noldi był wściekły. Miał mokre i poszarpane ubranie, jakieś badyle we włosach i zadrapania na twarzy. – Pańcia? Wyglądasz, jakby ktoś cię wlókł po krzakach, a tego chyba nie mógł zrobić york? – To nie jest zwyczajny york, tylko dzika bestia! Przewrotna dzika bestia! Ona mu kazała. – Wskazał nowofundlanda. – Kazała mu najpierw przeciągnąć mnie przez potok, a potem zawlec w krzaki barszczu! Jestem cały poparzony. – Nie wygłupiaj się. Po prostu nie poradziłeś sobie z psami i tyle. – Miśka wzruszyła ramionami, choć bez przekonania. – Prawda, że wspaniale się razem bawią? – Usłyszeli za plecami głos Belli. – Oj, ale się poparzyłeś – dodała po chwili kobieta z dziwnym uśmieszkiem. – Zapomniałam ci powiedzieć, że trzeba uważać na barszcz. – I czego jeszcze zapomniała mi pani powiedzieć? Żebym uważał na potok? – To nie, ale może powinnam była cię uprzedzić, że kiedy są razem, Pańcia miewa dziwne pomysły. Ale to kochany piesek. Noldi patrzył na Bellę z szaleństwem w oczach, zastanawiając się, czy ona z niego kpi, czy naprawdę uważa tę miniaturową maszynę zniszczenia za kochanego pieska. Ręce i nogi piekły go coraz bardziej. – Trzeba umyć wodą z mydłem – poradziła Bella. – No i co najmniej dwa dni nie wolno wychodzić na słońce, bo to świństwo piecze jak cholera! – Ale dlaczego? – Skąd mam wiedzieć? – odparła kobieta z miną niewiniątka. – Barszcz ma jakieś takie włoski czy kłaczki. – Pytam, dlaczego te psy... – A, to! – Machnęła z lekceważeniem ręką. – Po prostu się bawiły! Pańcia to urodzona przywódczyni, a Kruszynka robi, co ona mu każe. Ciesz się, że nie poszedłeś z nimi drogą w dół, tam jest takie wielkie gruzowisko, nie wiadomo, co by się stało, gdyby cię tamtędy przegoniły! Barszcz to drobiazg, popiecze i przestanie, złamania o wiele trudniej się goją! – oświadczyła, wzruszając ramionami, i odeszła razem z psami. Miśka i Noldi patrzyli za nią w osłupieniu. – To jakaś wariatka – stwierdziła dziewczyna. – A właściwie zmieniłam zdanie, nie JAKAŚ wariatka! To niebezpieczna wariatka! Przecież mogłeś się połamać! – Słyszałem, że górale to dziwni ludzie, ale te dwie są totalnie odjechane! Przecież... Przecież... – Noldi nie był w stanie się wysłowić. – Nocna awantura to na pewno jej sprawka. Tam musi być jakiś kot! Pewnie złowrogi i niebezpieczny. Może chciała cię zamordować. Pakujemy manatki i spadamy stąd!
Miśka zamyśliła się głęboko. Spakować manatki i spadać? W sumie to byłoby proste, ale przecież podpisała umowę, a poza tym... – Nie! – zaprotestowała stanowczo. – Tu coś nie gra. Zostajemy. Chodź wreszcie do kuchni, w ramach rekompensaty zrobię ci obiad. Musimy się poważnie zastanowić nad sytuacją. Obiad był doskonałym argumentem, jednym z tych, na które Noldi nigdy nie pozostawał głuchy. Nie pozostawał też głuchy na argumenty w postaci śniadania, kolacji czy choćby przekąski, dlatego Miśka miała nad nim całkowitą władzę (oczywiście tylko wtedy, kiedy lodówka była pełna). Obolały zasiadł za stołem w niemym, głodnym wyczekiwaniu. Miśka krzątała się niespiesznie, odgrzewając kotlety schabowe, które przywiozła ze sobą. Nie miała jeszcze czasu zrobić porządnych zakupów. Owszem, wczoraj zaraz po przyjeździe kupiła kilka pomidorów i zieleninę, ale ziemniaki musiało zastąpić piure z proszku. Jako wytrawny kotletożerca Noldi nie zjadłby obiadu bez ziemniaków albo pochłonąłby od razu cały jej zapas kotletów. – Pokrój cebule i pomidory – rozkazała, ale Noldi tylko jęknął rozdzierająco. Na jego rękach i nogach pojawiły się paskudne bąble. Miśka zastanawiała się, czy nie powinni pojechać na pogotowie, kiedy w drzwiach kuchni stanęła Nina. Dziewczyna skarciła się w duchu za to, że nie zamknęła drzwi na klucz. – Przyniosłam ci maść – powiedziała Nina i podała Noldiemu tubkę jakiegoś specyfiku. – Wysmaruj się tym. – Pomoże? – Noldi nie był pewny, czy może jej zaufać. – Pomoże, nie pomoże, zobaczymy! – odparła filozoficznie staruszka. – To maść z antybiotykiem, na oparzenia, przynajmniej nie dostaniesz zakażenia. Miśka nieufnie wzięła tubkę. – Słyszałam, że pieski się z tobą nieźle zabawiły. – Nina zaśmiała się nie całkiem przyjemnie. – Tak, w nocy kot, a rano pieski – mruknął Noldi. – Macie tu całą menażerię. – Kot? My nie mamy żadnego kota! – No ale wydawało się nam dziś w nocy, że w domu buszował kot i ktoś chodził po pokojach. To była pani? To znaczy... któraś z was? – Miśce też z trudem przychodziło zwracanie się na ty do kobiety w wieku Niny. – Oczywiście, że nie ja. Po co miałabym to robić? Zresztą drzwi były zamknięte... – Urwała, gdy zrozumiała, że powiedziała za dużo. – Wpadłam i sprawdzałam, żeby ktoś was nie napadł – wyjaśniła po chwili wahania. – Różni się tu kręcą, a co do kota, musieliście się pomylić. Może to był duch? – Jasne, duch! – Miśka pogardliwie wydęła wargi. – I powyciągał szuflady! Nina uśmiechnęła się zagadkowo. – Mówiłyśmy wam, że ten dom... – Jasne! Nawiedzony dom, wisielec. – Miśka widziała coraz bardziej okrągłe oczy Noldiego. – Wierutne bzdury! – Roześmiała się trochę na siłę. – A kota znajdziemy, czy się to komuś podoba, czy nie! – dodała buńczucznie. – Jak sobie chcesz – odpowiedziała kobieta, wzruszając ramionami. – Miłego szukania – dodała na odchodne. Noldi patrzył za nią z przerażoną miną. – Nie użyję tej maści – zdecydował. – Ona chce mnie otruć! – Bzdury! To zwykła maść. Popatrz. Nie była nawet otwierana. Na pewno pomoże. I nie pieść się, krój cebulę! Zjemy i idziemy szukać kota. – A nie lepiej stąd wyjechać?
– Lepiej, nie lepiej... – Zawahała się. – Nie widzisz, że one robią wszystko, żeby nas stąd wypędzić? Przynajmniej tak to wygląda. – Przecież wczoraj zaprosiły nas na kolację. – Noldi uśmiechnął się błogo na wspomnienie uczty. – Nie musiały. To było miłe. Miśka popukała się w czoło. – Oczywiście, że musiały! Jak inaczej wymusiłyby na tobie spacerek z psami? – Noldi wzdrygnął się na słowo „spacerek”. – Przecież wiedziały, że ich pieski to bestie z piekła rodem! I jeszcze duchy? Wisielec? One coś kombinują! – A nocne harce? – Pewnie też one. Chcą, żebyśmy uwierzyli w nawiedzony dom i uciekli, gdzie pieprz rośnie. – Dla mnie bomba! – Noldi westchnął smętnie. – Przecież możemy wziąć inne zlecenie. Masz ich na kopy! „Co prawda, to prawda” – pomyślała Miśka. Dostawała dużo zleceń, mogła w nich przebierać, wielu osobom odmawiała, ale zerwanie umowy nie było takie proste. Musiałaby oddać pieniądze, a część zdążyła wydać, poza tym spodobało jej się tutaj, miała jednocześnie dwa zlecenia, co nie przytrafiło jej się jeszcze nigdy, no i cała sytuacja wydała jej się zabawna. – Nie możemy i już. Musimy tu zostać. Zostaniemy, ale będziemy ostrożniejsi i będziemy naprawdę uważać na te wariatki! Złapiemy kota i wszystko się ułoży. Obiecuję! Potem postawiła przed Noldim talerz. Obietnica właściwie nie miała dla niego znaczenia, ale dwa kotlety z ziemniakami i sałatką – owszem. Ogromne. – No to okej – odparł z pełnymi ustami. Wiedział oczywiście, że będzie tego żałował, ale głód okazał się silniejszy. Miśka nałożyła sobie sporą porcję ziemniaczanej brei. – Ile ty tych pomidorów pokroiłeś, leniu patentowany? – zapytała zdziwiona znikomą ilością sałatki. – Były dwa i skroiłem dwa – odpowiedział, wzruszając ramionami. Miśka zajrzała do lodówki zdziwiona. – Kupiłam sześć. Wyżarłeś w nocy? – No co ty! Wiesz, że tego nie robię. Zawsze pytam – obruszył się Noldi i Miśka pożałowała, że zadała mu to pytanie. Noldi nie kradł, nigdy nawet nie podkradał. Owszem, wyjadał resztki z garnków, ale taką mieli niepisaną umowę. W lodówce obowiązywały oddzielne półki i to była rzecz święta. Miśka skrzywiła się, a potem pokiwała głową. – Czyli ktoś nam zwędził cztery pomidory. – Przejrzała zapasy. – Tak, cztery pomidory, ogórek i dwa kotlety. Ciekawe – mruknęła do siebie. – Stare wariatki? – Nie żartuj, Noldi. Po co miałyby to robić? Mają mnóstwo jedzenia. – No, żeby nam pokazać, że dom jest nawiedzony? Nie, chociaż nie... Duchy raczej nie jedzą pomidorów. – Ani kotletów. – Czyli ktoś naprawdę tu był. – Na to wygląda. Tylko po co? Po co miałby kraść takie pierdoły? Chyba tylko z głodu – zastanawiała się głośno Miśka. – Uwierzyłabym w kogoś bezdomnego, ale nie tu! O wiele lepiej poradziłby sobie w centrum Zakopanego, a nie na tym zadupiu, gdzie wszyscy się znają. Za bardzo rzucałby się w oczy. – Student? – Noldi doskonale wiedział, jak głodny potrafi być przeciętny student na
wakacjach, kiedy przepije wszystkie pieniądze, wstyd mu wracać do domu i nie ma skąd wziąć gotówki. Dopóki nie spotkał Miśki, sam często głodował, i to nie z powodu chlania czy lenistwa. Jasne, że pił, jak każdy porządny student, ale pijaństwo mu się nie opłacało, miał zbyt mocną głowę. Raz tylko, usiłując zachować się jak reszta towarzystwa, czyli upić do nieprzytomności, żeby mu się film urwał, wydudlił pół litra whisky przez słomkę. Nie do końca zadziałało. Film mu się niestety nie urwał. Noldi do dziś doskonale pamiętał trzy godziny, które spędził w ubikacji, a były to bolesne godziny. Nigdy więcej nie tknął tego trunku; na sam widok robiło mu się niedobrze. Noldi był pracowity i właściwie chciałby zarabiać na swoje wakacyjne eskapady, ale w jaki sposób może zarabiać student polonistyki? Początkowo zajmował się szukaniem meteorytów, ale jakoś nie miał szczęścia. Potem próbował pisać wypracowania dla gimnazjalistów, ale pisał je za dobrze, zawsze potem wybuchała jakaś awantura, a skrzynka mejlowa puchła od pogróżek typu: „Zabiję cię, idioto. Po co pisałeś o »wątkach mesjanistycznych jako odzwierciedleniu filozofii posłannictwa narodu w ujęciu towianizmu«? To miało być na tróję, a tak baba mi nie zaliczyła!”. Tylko postura Noldiego sprawiała, że pogróżki pozostawały pogróżkami. Prac zaliczeniowych czy końcowych dla studentów nie pozwalała mu pisać jego lękliwa natura. Tego się po prostu bał. Niczego innego nie umiał. Był nieuleczalnym romantykiem, co nowo poznanych ludzi najpierw wprawiało w osłupienie, potem rzucało w otchłań niedowierzania, a w końcu rozśmieszało do łez. Miśka go znosiła i to już było coś. Milena, jego dziewczyna, skakała dookoła niego jak wierna służąca i kochała go tak bardzo i tak romantyczną miłością, że prawie na wszystko jej pozwalał. I choć ich związek trwał zaledwie trzy miesiące, trochę się już nią zmęczył. Nie bardzo zresztą do siebie pasowali. Noldi był po prostu Noldim, a Milena elegancką, pazurzastą laską na ciągłej diecie. – To nie mógł być przypadkowy student. Co by tu robił? W centrum Zakopca tak, ale tu? Nieeeee, za bardzo by się rzucał w oczy, poza tym studenci koczują stadami. – Może wpadł, ukradł i dołączył do stada z naszymi wiktuałami? – Nocą każdy student na wakacjach w Zakopcu jest ululany w trupa, a poza tym dla stada liczy się mięcho i alkohol. Student i pomidory? Naiwny jesteś! – Więc może studentka? – Noldi nie dawał za wygraną. – Odpada, nie zabrała musli ani płatków kukurydzianych. Studentki się odchudzają – tłumaczyła Miśka. – Wszystkie w czambuł! – No jasne, a ty? Ty nie jesteś studentką? Miśka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Stwierdzenie Noldiego zbiło ją z pantałyku. – No... jestem, ale JA jestem normalna – powiedziała takim tonem, jakby trochę się obraziła. – Zjadłeś? To ruszamy. Trzeba przeszukać dom. Dokładnie! Zaczęli od piętra, a strych i piwnice zostawili na później. W czterech pokojach nie znaleźli nic ciekawego. To było coś w rodzaju bardziej zagospodarowanych sypialni. Dwie z łóżkami, dwie z wersalkami w totalnie staroświeckim stylu. Serwetki na oparciach, ozdobne poduszki, bibeloty. Potem zeszli na parter i dokładnie obejrzeli kuchnię, salon i jadalnię, włącznie ze schowkiem pod schodami, gdzie znaleźli mop, wiadro, odkurzacz i kilka wyliniałych mioteł. – Na dole też nic nie ma – oznajmiła Miśka. – Nie ma też nigdzie kuwety ani miski dla kota. Kurze pościerane, jakby ktoś dbał o ten dom, woda odkręcona, a nikt nie zapomina zamknąć głównego zaworu, jeśli zostawia dom na lata. Za schodami obok dolnej łazienki zobaczyli obite boazerią drzwi. Nie były zamknięte na
klucz. Prowadziły na zewnątrz, w kierunku szopy na narzędzia. Bo to musiała być szopa na narzędzia, choć wyglądała jak starodawny wychodek wielkości stodoły. – Czyli tędy mógł wejść każdy – stwierdził Noldi, kiedy gapili się na drzwi, stojąc na podwórku. – Każdy, kto zna ten dom, bo drzwi nie są specjalnie widoczne. – Ani z wewnątrz, ani z zewnątrz. Czyli... – Stare wariatki! – krzyknął Noldi i skamieniał. Obok nich jak dwa pomarszczone duchy pojawiły się Nina i Bella. – Może i stare, ale nie do końca wariatki – mruknęła Bella obrażona. – To znaczy... eeee... nie chodziło o was... tylko tak ogólnie. Chodziło nam o to, że... no, te drzwi, jakiś złodziej tu mógł wejść i... – Noldi plątał się w zeznaniach. – Te drzwi były otwarte, więc pomyśleliśmy, że ktoś mógł tu wejść. – Mógł, nie mógł, co to za problem? Przecież wam tłumaczymy, że dom jest nawiedzony. Nam możecie wierzyć, ale jeśli chcecie zostać, to czemu nie? Ten duch nigdy jeszcze nikogo nie zaatakował... Tak na poważnie. – A na niepoważnie? – Oj tam. Nie ma o czym mówić. Powyje, porzuca nożami i tyle. Noldi zbladł i szybko wycofał się do domu. Miśka pobiegła za nim. – Straszą nas tylko. Nie pokazuj, że się boisz, wtedy przestaną! – przytoczyła starą jak świat i całkowicie nieskuteczną mądrość, którą posiadła, oglądając amerykańskie filmy familijne. – Gówno prawda – odparł wściekle Noldi. – Wszyscy tak mówią, ale to nie działa! Nie można nie pokazywać, nie da się, człowiek albo się boi, albo się nie boi i już! Ja miałem tak samo, kiedy byłem mały. Hanka, moja przyrodnia siostra, straszyła mnie przez cały czas. Na okrągło. A to czarna łapa, a to duchy, a to zjawy. Znała się na rzeczy. Za każdym razem, kiedy jechałem do ojca spędzić z nim wakacje, dostawałem mdłości ze strachu, a Hanka miała świetną zabawę. I nie pytaj, dlaczego nikomu nie powiedziałem. Wiesz, jak jest, chłopaki nie płaczą, chłopaki się nie boją, chłopaki nie skarżą się mamusi... bla, bla, bla. Kiedy wracałem po dwóch miesiącach do domu, byłem tak zestresowany, że krzyczałem po nocach. – No, ale jakoś... – Miśka chciała przerwać ten potok zwierzeń. W takich sytuacjach nie wiedziała, jak się zachować. Nie umiała ludzi przytulać, głaskać, podnosić na duchu, wolała kuksańca i kilka „serdecznych” słów, od których czasami cierpły uszy. Niestety Noldi się rozsupłał, więc trzeba go było wysłuchać do końca. – Matka uznała, że jestem zbyt lękliwy, więc wysłała mnie na judo. Dla mojego dobra, żebym się umiał bronić, gdy ja wolałbym do szkółki teatralnej albo na balet, ale nie! Judo! Dlaczego? Bo przecież każdy chłopak chce być mięśniakiem, prawda? – Noldi – przerwała mu wreszcie Miśka. – Nie ma znaczenia, czy dom jest nawiedzony, bo i tak nie mamy wyboru, musimy sobie poradzić. Idziemy do piwnicy i nie chcę słyszeć o pająkach! Nieduża piwniczka miała jedno łukowate okienko i stał w niej tylko piec centralnego ogrzewania. Było też mnóstwo kurzu, sterty papieru, odrobina drewna, zamknięta na kłódkę komórka na rupiecie i druga – na węgiel. – Nic tu nie ma – stwierdziła Miśka zawiedziona. – Chodźmy na strych. – Ojej, nie teraz. Tam jest ze czterdzieści stopni, a mnie piecze skóra – jęknął Noldi. – Ugotujemy się. Poczekajmy jeszcze dwie, trzy godziny, proszę. Miśka nie miała sumienia mu odmówić. Bąble wyglądały brzydko, dzień był gorący, ale zanosiło się na zmianę pogody; coś wisiało w powietrzu. Było jakoś ciężko i cicho, a równocześnie wiał wiatr. Niezbyt silny, ale porywisty. Podnosił tumany kurzu na
piaszczystych drogach, targał konarami drzew i wdzierał się do domu przez szpary w oknach i drzwiach. Dzień ciągnął się i ciągnął, Miśka była coraz bardziej ospała i apatyczna, Noldi zamknął się w swojej sypialni i przez Skype’a usiłował się dodzwonić do Mileny. W końcu mu się udało, ale rozmawiali bardzo krótko. Nie miał na nic ochoty, jakby ktoś spuścił z niego powietrze. Dopiero wieczorem, kiedy trochę się ochłodziło, a wiatr wył jak duch potępiony w konarach pobliskich drzew i jęczał w szparach okien, Miśka zdołała wywabić Noldiego z jego nory. Siedzieli w kuchni, kiedy usłyszeli pukanie, dość natarczywe. Zwlekali z otworzeniem, ale w końcu podeszli do drzwi. – Kto tam? – warknęła Miśka, sama dziwiąc się swojej agresji. – To ja, Bella, stara wariatka – usłyszeli. – Musicie mi pomóc. Naprawdę. Gdy otworzyli, przekonali się, że wygląda na przestraszoną. – O co chodzi? Znów trzeba wyprowadzić psy? – mruknął złośliwie Noldi. – Nie, chodzi o Ninę, ktoś musi pojechać po lekarstwo na astmę, skończyło się, a ona może się udusić i jeszcze ma słabe serce... „Ona nie ma serca” – chciała mruknąć Miśka, ale się powstrzymała, bo Bella nie wyglądała, jakby żartowała. – Mamy receptę, ale nie mamy prawa jazdy. Już nie mamy... Nie możemy, a apteka... czynna apteka jest niedaleko dworca, w samym Zakopanem, a to kawał drogi. Chodzi o wziewny lek na duszności. Noldi złagodniał. – Jest prawie noc – powiedział. – Ja co prawda mam prawo jazdy, ale nie mam samochodu. Nie mogę pomóc, na piechotę to zajmie ze dwie godziny, o ile się nie zgubię. – Dwie godziny? Pewnie dłużej! – parsknęła Miśka, wzruszając ramionami. Zawsze była dość oschła, ale nie aż tak. Sama siebie nie poznawała. – Weź nasz samochód. Ninka naprawdę potrzebuje lekarstwa, myślałyśmy, że to cholerstwo zaczeka do jutra, ale sami widzicie. – Co widzimy? – Jak to co? Nie czujecie? Jest halny. Ninka w takich momentach strasznie się dusi. Pomóżcie! Chybaby się rozpłakała, gdyby Noldi nie zaczął wkładać butów. Potruchtała wraz z nim do wielkiej szopy stojącej za domem przy granicy posesji. Chcąc nie chcąc, Miśka powlokła się za nimi. Po chwili usłyszała warkot samochodu wyjeżdżającego ze stodoły, bo to chyba musiała być stodoła, w żadnym razie nie garaż. Zobaczyła obrazek jak z amerykańskiego filmu – Noldi siedział za kierownicą pięknego czerwonego kabrioletu. Miśka miotała się wewnętrznie. A jeżeli przecięły przewody hamulcowe i chcą go zabić? Bzdura! Przecież to niemożliwe! Jednak atmosfera wieczoru sprawiała, że dziewczyna nie była tego taka pewna. Nie była niczego pewna, czuła się rozedrgana, rozdrażniona, pełna obaw, o jakie nigdy siebie nie podejrzewała. Wiedziała, jak wpływa na ludzi halny, ale nie sądziła, że mógłby wpływać na nią! Co gorsza, miała ochotę się napić, i to nie herbaty. Bella poklepała ją po ramieniu. – Widzę, że na ciebie też działa – powiedziała, przyjrzawszy się jej uważnie. – Ale w ciąży nie jesteś, co? – Jasne, że nie jestem – burknęła Miśka. – Zresztą co to ma do rzeczy? – Och, nic. Ale kobiety w ciąży źle się czują, jak wieje. Ludzie dosłownie wariują.
Chłopy piją i biją się na potęgę, ludzie popełniają samobójstwa, kobiety rodzą przed czasem. To niby tylko wiatr, ale swoje potrafi. Chodź, poczekamy u nas. Napijemy się herbatki z prądem, dobrze ci zrobi. Miśka posłusznie poszła za Bellą, która nie wyglądała teraz tak demonicznie jak poprzedniego dnia. Ot, mała staruszka w kolorowej sukience. „Stara wariatka – mruknęła Miśka w duchu. – Stara wariatka i czarownica, o!”. Nie mogła jednak tak jej zostawić. Weszły do kuchni, gdzie w bujanym fotelu siedziała Nina. Oddychała z trudem. – Wieje ten diabeł – szepnęła i rozkasłała się okropnie. – Nic nie mów. – Bella poklepała ją po ręku. – Zaraz chłopak przywiezie inhalator. Cicho zakrzątnęła się po kuchni i po chwili postawiła przed Miśką szklankę z pachnącą herbatą. – Pij! Z prądem. – Z prądem? – No, z rumem. Najlepszy lek na to wietrzysko. Ja też się napiję, ale tobie, Ninko, nie dam. Możesz wypić lampkę czerwonego wina. – Martwię się, że ta pyskata gówniara wszystko wygada – jęknęła Nina. Nie wyglądała dobrze. – Nie wygada – oceniła Bella, patrząc na Miśkę, jakby mówiły o niej. – Zaraz to załatwię – powiedziała, zbliżając się do dziewczyny. Jej sylwetka rosła i rosła. Herbata smakowała jakoś dziwnie. Miśka wpadła w panikę. – Otrułaś mnie! – krzyknęła. Ogarnęła ją ciemność. Po jakimś czasie coś usłyszała. Gwar zaaferowanych głosów, pisk i krzyk. To chyba Noldi. – Co wyście jej zrobiły?! Potem znów straciła przytomność. Ocuciło ją uderzenie w twarz. Otworzyła oczy, zamrugała, rozejrzała się niepewnie dookoła. Leżała na sofie, wokół niej stali Noldi, Nina i Bella. – Widzisz? Nic jej nie zrobiłam! – oznajmiła triumfalnie Bella. – To halny. Ludzie dziwnie reagują, a jeżeli jeszcze mają wyobraźnię, to naprawdę kłopot, a ona... cóż. Wyobraźnię z pewnością ma bujną. Może niepotrzebnie dałam jej herbaty z rumem? Albo była za mocna? Mogłam przesadzić. Przepraszam. – Teraz to już na pewno wygada – westchnęła Nina. – Nic nie wygada. Ja to z nią załatwię. Nie martw się, Ninka, może rzeczywiście gówniara jest pyskata, ale nie jest głupia. – Ale o co chodzi? – jęknęła Miśka. Dlaczego ktoś nazywa ją pyskatą gówniarą? – I nie jestem gówniarą! Mam dwadzieścia cztery lata! – Też mi wiek – prychnęła Bella. – Poczekaj, aż dożyjesz siedemdziesiątki, ale zanim do tego dojdzie, zachowuj się jak dorosła, co? Ładnie donosić i jeszcze brać za to pieniądze? Rzeczywiście postawa godna dorosłej osoby! – Ale skąd... – Skąd? Skąd? Ważne, że wiem! Po prostu przestań to robić. Nie bądź nadgorliwa, co? Nie musisz! Nasz bratanek może sobie robić, co chce, a i tak decydować to my będziemy! Pożyj tu, popatrz, a potem zrobisz, co zechcesz, ale o tym, co się tu dziś stało, nikt nie może się dowiedzieć! Rozumiesz? Nikt. – Ale...
– Nie dyskutuj. Wypełnisz warunki umowy, bo nie wymagam od ciebie kłamstwa ani oszustwa, ale zrobisz to, dopiero jak stąd wyjedziesz. Do tego czasu masz siedzieć cicho i już! – Miśka, o czym ona mówi i dlaczego ja nic o tym nie wiem? Miśce zrobiło się trochę wstyd, ale co miała odpowiedzieć? Nie robiła nic złego i nikt niczego złego od niej nie wymagał. Miała tylko rzucić okiem na staruszki. Skąd mogła wiedzieć, że aż tak się oburzą? – Potem ci wyjaśnię. Lepiej powiedz, jak samochód? – zmieniła temat. Samochód okazał się cudowny, wspaniały, genialny, w dechę, niemożliwy, istne cudo, fan-tas-tycz-ny, niesamowity, piękny, szybki, zaje... – Tu Noldi się zająknął, bo nie wiedział, jak kobiety zareagują na to słowo. Miśkę bolała głowa i było jej po prostu wstyd. Przesiedzieli razem do późna. Nina, kiedy zaaplikowała sobie dwie dawki wziewnego lekarstwa, zaczęła oddychać normalnie, przestała kasłać i ogólnie się ożywiła, co zaowocowało kolacją. – Wiesz, może one nie są takie złe? – rzucił Noldi w drodze do domu. – Nie wiem, czy są złe, czy nie. Wiem za to, że ciebie można przekupić byle czym – mruknęła Miśka nie do końca zadowolona z wieczoru. – Nie gadaj! Wcale nie byle czym! Kolacja była pycha, a samochód cudowny, wspaniały, genialny, w dechę, niemożliwy, istne cudo, fan-tas-tycz-ny, niesamowity, piękny, szybki, zajebisty. – Noldi tym razem się nie zająknął i gadał o samochodzie jeszcze pół godziny. Zamilkł dopiero, kiedy zamknął za sobą drzwi sypialni. Nie na długo. Ledwie Miśka zdążyła dotrzeć do swojego pokoju, kiedy drzwi sypialni Noldiego otworzyły się z hukiem. – Kot – rzucił przenikliwym szeptem, co zabrzmiało dość komicznie przy huku, który zrobił, otwierając drzwi. – Kot! – Co: kot? Głowa mnie boli! Nie będę go szukała po nocy, a w każdym razie nie dzisiaj. – Ale on jest! – Noldi znów krzyknął szeptem. Chyba tylko on to potrafił. – Tutaj! U mnie. Siedzi i... świeci! – Co robi? – Miśka zamarła ze zgrozy. – Siedzi i co robi? – Świeci! – odparł Noldi. – Ma takie świecące gały, to znaczy oczy! Przeraża mnie. Miśka weszła do pokoju Noldiego i się rozejrzała. Rzeczywiście na łóżku siedział kot. Wielki czarny kot o ogromnych świecących oczach. Kocie oczy świecą w ciemnościach, to normalne, ale te były wyjątkowo imponujące. Postanowiła go złapać, a właściwie nie złapać, bo nie miała ochoty na kontakt z pazurami, ale zwabić do kuchni i może nakarmić? Nie kupiła jeszcze co prawda kociej karmy, ale z pewnością znalazłaby w lodówce coś, co by posmakowało wygłodniałemu kotu. Podeszła do niego powoli. – Kici, kici, kici... – usiłowała go zjednać, ale zwierzak nagle prychnął, miauknął ostrzegawczo i śmignął pięknym susem między jej nogami. – Szybko! Gońmy go! – zawołała do Noldiego. – Pobiegł w kąt korytarza, tam nie ma wyjścia. To nie był żaden plan. Przecież nie rzuci się na kota z gołymi rękoma. Kot to bestia. Piękna, ale bestia. Pies przy kocurze to jagniątko... Jednak pobiegli. Zobaczyli, że siedzi przy ścianie i patrzy na nich spokojnie, z wąsatym pogardliwym uśmieszkiem, a potem... znika. Po prostu znika.
– Przecisnął się przez jakąś szparę czy co? – Noldi nie wierzył własnym oczom. – Nie wyglądał na zjawę! Był żywy! – Nie wyglądał na zjawę, bo nie był zjawą. Zobacz, przecisnął się przez szparę w drzwiach na strych! Dawaj klucze, musimy tam wejść. Noldi wyjął z kieszeni pęk kluczy, które dostali od Belli i Niny, przez chwilę im się przyglądał, w końcu wybrał jeden. – Ten powinien pasować. – Wetknął go w dziurkę, pogmerał trochę w prawo, potem zdecydowanie w lewo i otworzył drzwi. Na strychu panowała ciemność, a oni nie wiedzieli, gdzie jest włącznik światła. Było cicho, ale coś jednak słyszeli. Raczej nie kota. Przez chwilę wydawało im się, że słyszą odgłos skradania się. Skrzypnęła podłoga. Ktoś chrząknął. Potem usłyszeli głośny wrzask w stylu szalonego karateki i coś rzuciło się na nich z takim impetem, że Miśka wylądowała na podłodze. Noldi, choć nieco oszołomiony, nie dał się zwalić z nóg. Coś przebiegło obok nich, ciężko sapiąc, i pomknęło w kierunku schodów. Było czarne, niezbyt duże i dość okrągłe, no i oczywiście w żaden sposób nie mogło być kotem. Noldi zwinnie rzucił się w pościg i w ostatniej chwili, rzutem na taśmę, złapał intruza za nogi. Nie szamotali się długo, żelazny chwyt Noldiego unieruchomił przeciwnika, który upadając, zapiszczał żałośnie. – Puść mnie, idioto! Połamiesz mnie! – krzyknęło czarne coś. – Mózgu nie masz? Puszczaj! Puszczaj natychmiast, bezmózgi mięśniaku! – Mięśniaku?! Niedoczekanie twoje, ja ci pokażę mięśniaka, dupę ci tak skopię, że nie usiądziesz przez tydzień! Intruz zamknął się, jakby wystraszony. – Puść! – jęknął dziwnym głosem. – Puść ty... ty morderco! Noldi nie zamierzał nikogo puszczać. Wstał i chwyciwszy intruza za coś, co okazało się plecakiem, postawił go na nogi. – Zamknij się i mów, co tu robisz! – zawołał wściekły, po czym odwrócił nieznajomego twarzą do siebie i zrzucił mu z głowy kaptur. Zamarł. – Ja pierdzielę... Dziewczyna! – stwierdził zakłopotany, ale nadal trzymał ją w żelaznym uścisku. Miśka podeszła do nich, rozcierając sobie siedzenie. – No. Dziewczyna. Trzeba wezwać policję. Włamanie, kradzież... Nieznajoma się skuliła. – Nie! Proszę, tylko nie policja! Nie wsadzicie mnie za kratki za jakieś cholerne warzywa. A włamanie... Nie było żadnego włamania. Dajcie spokój. Przez was dwa dni nic nie jadłam! Co miałam zrobić? Zdechnąć z głodu na tym pieprzonym strychu? Chciałam zapłacić, to znaczy zostawić wam jakieś pieniądze, ale wtedy to już na pewno byście mnie znaleźli. Zeszli do kuchni, cały czas pilnując, żeby dziewczyna im nie uciekła. Miśka zrobiła herbatę. – O kurczę, jaka dobra – mruknęła nieznajoma. – Nie piłam herbaty od... No, odkąd tu przyjechaliście. – Czyli koczujesz tu od dawna? – zapytał Noldi. – A co cię to obchodzi, ty mięś... kolego? – mruknęła niezadowolona, ale nieco grzeczniejszym tonem. – Obchodzi mnie i tyle! Nie chcesz odpowiadać na pytania policji, to odpowiadaj na nasze! – Noldi naprawdę się wkurzył. – No. Już! Dziewczyna była drobna, miała jasne oczy i delikatnie kręcone blond włosy. Wyglądała zdecydowanie ładnie. – Dobra, już dobra – odparła, wzdychając z rezygnacją. – Koczuję tu od kilku dni.
Przyjechałam, żeby przyjrzeć się ciotkom. – Ciotkom? To są twoje ciotki? To dlaczego do nich nie poszłaś? Wzruszenie ramion niewiele wyjaśniło, więc dziewczyna zmuszona była dodać parę słów. – One nie wiedzą, że są moimi ciotkami. – A! To miło. Nie wiedzą? Jak to możliwe? Chcesz je naciągnąć na wnuczka? Tfu, na wnuczkę? – Nie chcę ich na nic naciągać. Tylko zobaczyć. – Z miłości? – Miśka uśmiechnęła się złośliwie. Dziewczyna popatrzyła na nią morderczym wzrokiem. – Z ciekawości, debilko! Z ciekawości! Chciałam je zobaczyć, bo... w sumie to moja rodzina. Matka mi powiedziała – rzuciła, jakby to coś wyjaśniało, ale widząc, że nie rozumieją, dodała po chwili: – Ich bratanek to mój ojciec, ale nie wie, że się urodziłam. To jego dom, a właściwie jego ojca, który siedzi w Chicago. Czyli niby mojego dziadka, tyle że... Daj jeszcze tej herbaty, cały dzień nic nie piłam. – A po co właziłaś do mojego pokoju? – Miśka nie była przekonana – Też z ciekawości? – Nie. Chciałam cię zapytać, jak możesz tak spokojnie spać na moim laptopie. Księżniczka na ziarnku grochu to ty nie jesteś. – Na twoim laptopie? A skąd on się wziął w moim łóżku? – Schowałam go, kiedy jeszcze nie było twoje. Nie mogłam go trzymać na strychu, bo tam szaleje ten świrnięty kot. Szcza i sra, gdzie popadnie, nie chciałam stracić sprzętu, tam mam wszystkie dane, akt urodzenia i takie tam... Zamierzałam w odpowiednim momencie się ujawnić, wiecie, jak to działa. Spotkać ojca, poznać. Przecież musi tu kiedyś przyjechać, nie? Podeszłabym, zagadnęła, rzuciła coś w rodzaju: „Cześć, jestem twoją córką”, łzy, uściski i takie tam... Ale pojawiliście się wy. Też rodzina? – Nie, lokatorzy. – I zepsuliście mój plan. Teraz to już wszystko szlag trafił. Muszę się stąd wynieść. – Wcale nie musisz – pospiesznie zapewnił ją Noldi, nie zwracając uwagi na wściekłą minę Miśki. – Możesz tu zostać z nami, jakoś to załatwimy! – No, nie wiem... – Dziewczyna nie wydawała się przekonana. – Tak czy siak, nie wyjdziesz teraz. Nie pozwolę, żebyś się włóczyła nocą po tym zadupiu, to może być niebezpieczne dla... hmmm, dziewczyny. – Dla hmmm dziewczyny? – Miśka naprawdę się zdenerwowała. – A kim ona, do cholery, jest, jak nie dziewczyną? Noldi zaczerwienił się aż po cebulki włosów. Widział, że była dziewczyną, miała wszystko na swoim miejscu, i to wszystko całkiem ładne i zgrabnie rozmieszczone. Wydawała się nawet miła; drobna, zabawna i w ogóle czarująca. Przez chwilę przyglądał się jej, może nieco zbyt natarczywie. – Gapisz się, jakby miała jej wyrosnąć druga głowa. – Miśka walnęła go w plecy. – Opanuj się, bo zadzwonię do Mileny, a ona ci tego nie daruje. Noldi zaczerwienił się jeszcze bardziej. – Ale, ten, no... Jak masz na imię? – zapytał, żeby zatuszować swoje zakłopotanie. – Jowita – odparła dziewczyna ze wzruszeniem ramion – ale wszyscy mówią na mnie Witka. Mama jest dość ekscentryczna. Zawsze była, a ojciec... sami rozumiecie. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, pojąc Witkę herbatą i karmiąc resztkami zapasów. Niewiele z tego wynikło poza ogołoceniem lodówki i tym, że dziewczyna uparła się spać na strychu, na łóżku polowym, które tam sobie przygotowała. Uparła się też, że zabierze trochę
śmietanki dla kota, który za nic w świecie nie chciał przyjść na dół. – Ten cholerny sierściuch nie uznaje zasad higieny, ale to całkiem przyjazne stworzenie, choć te jego oczy potrafią nieźle przestraszyć... – powiedziała między jednym kotletem a drugim, tęsknie patrząc w kierunku chińskich zupek Noldiego. – Od dawna nie jadłaś? – zapytał miękkim głosem. Podsunąłby jej wszystko, czego tylko by sobie zażyczyła. – Nie. Ja tak zawsze, po prostu dużo jem. No, właściwie bardzo dużo. – I... i tak wyglądasz? – Miśka popatrzyła na dziewczynę ze zgrozą. – Powinnaś ważyć tonę. Gdybym ja to wszystko zjadła... – Machnęła ręką zniechęcona. Nie polubiła Witki, zresztą w zasadzie nie miała wielu koleżanek i niespecjalnie lubiła te, które miała. Wolała zadawać się z chłopakami, bo byli konkretniejsi i mniej chaotyczni, na ogół też nie starali się konkurować z nią urodą. Nie mieli paskudnego zwyczaju noszenia najmodniejszych ciuchów i wylewania na siebie nieludzko drogich perfum. Zrobiło się późno. Witka zaczęła ziewać nad herbatą, Noldi patrzył na nią jak cielę na malowane wrota. W końcu postanowili iść spać. Miśka położyła się najpóźniej ze wszystkich. Zastanawiała się, jak to wszystko wytłumaczy Belli i Ninie. Noldiemu spodobał się pomysł Witki i chciał jej pomagać w ukrywaniu się jeszcze przez jakiś czas, ale Miśka nie miała zamiaru brać udziału w tym oszustwie. Szukanie ojca to jedno, ale szpiegowanie ciotek to zupełnie inna para kaloszy! W dodatku nie rozumiała, po co Witka je szpieguje. Dlaczego ciotki, a nie ojca? Do Zakopca mogła pojechać, a do Warszawy już nie? Przecież tam łatwiej byłoby jej go spotkać, nawet przypadkiem. To wszystko jakoś jej nie grało. W całej sprawie było coś tajemniczego i niepokojącego. A może Witka to wcale nie Witka? To znaczy nie chodzi o imię, jak ją zwał, tak zwał, ale może ona wcale nie była tym, za kogo się podawała? Miśka z lubością, choć niestety i z niejakim trudem, wyobraziła sobie Witkę jako płatnego mordercę. „Nie – pomyślała. – Prędzej byłaby złodziejką albo jakąś sprytną włamywaczką, choć włamywaczką to właściwie już jest...”. Kładąc się spać, uświadomiła sobie, że nie oddała dziewczynie laptopa. Wyjęła go spod materaca i postawiła obok łóżka. Wreszcie się porządnie wyśpi. Noldi położył się wcześniej, ale nie mógł zasnąć. Wiercił się i przewracał z boku na bok, raz po raz przypominając sobie twarz Witki, która zrobiła na nim ogromne wrażenie. Nad ranem, zasypiając, usłyszał jakieś psie harce na podwórku, ale nie miał ochoty wyglądać przez okno. Obudzili się dopiero przed jedenastą. Słońce grzało już na całego. Wiatr jakimś cudem się uspokoił. Było cicho i ładnie. Noldi zwlókł się do kuchni ledwo żywy i postanowił odpuścić sobie bieganie. Miśka zaparzyła kawę i stanęła przy oknie, kontemplując słoneczne plamy i cienie tańczące leniwie na trawie. – Kto tam siedzi pod drzewem? – zapytała Noldiego. – Widzisz? A może tylko mi się zdaje, zobacz sam. Noldi rzucił okiem, ale nie bardzo miał ochotę się tym zajmować. – Ktokolwiek to jest, niech sobie siedzi! Idę obudzić Witkę – oznajmił zaaferowany. – Jasne, zostały jeszcze dwie kromki chleba, pożre nam wszystko! – rzuciła nieprzyjaźnie Miśka, zastanawiając się, dlaczego jest zła. Nie była zakochana w Noldim, a jednak czuła się chyba trochę zazdrosna. Ale o niego? O tego osiłka? – Idź, idź – powiedziała trochę wbrew sobie. Zauważyła z wściekłością, że Noldi wcale nie czekał na przyzwolenie. Wbiegł na schody, nucąc jakąś piosenkę. Po chwili usłyszała trzaśnięcie drzwi, kilka dudniących kroków nad głową i przeciągły
jęk. – Co się stało?! – zawołała, wbiegając za nim na strych. – Nie ma jej – powiedział Noldi z rozpaczą w głosie. – Odeszła... – Nie odeszła, tylko najwyżej uciekła, ale może wcale nie. Może siedzi tam pod drzewem. Nie panikuj. Mogła pójść po zakupy! – Z całym majdanem? – Oj tam. – Miśka wzruszyła ramionami. – Może się bała, że jej coś ukradniemy. Z takimi nigdy nic nie wiadomo. Noldi popatrzył na nią z taką miną, jakby właśnie udusiła kotka. – Z jakimi takimi? – E... no, z takimi. Różnymi. – Miśka szybko się wycofała. – Takimi, co się ich nie zna. No bo my jej przecież nie znaliśmy, prawda? Twarz Noldiego złagodniała, mimo to był niepocieszony. – Chodźmy się rozejrzeć – zaproponował. – Może rzeczywiście jest gdzieś w pobliżu. Miśce wydało się to nielogiczne. Owszem, to ona poddała ten pomysł, ale przecież Witka nie mogła ot tak, w dzień, łazić sobie po posesji, jeżeli nie chciała zwrócić na siebie uwagi ciotek. Mimo to Miśka powlokła się za Noldim, wyczuwając nadchodzące kłopoty. Zachowywał się, jakby był zakochany! – Dzwoniłeś do Mileny? – Postanowiła przywołać go do porządku, ale on tylko wzruszył ramionami. – Nie odbiera. Wyszli na ganek i rozejrzeli się dookoła. – Tu nikogo nie ma – stwierdziła Miśka, gotowa jak najszybciej wracać do domu. Nie miała nic przeciwko świeżemu powietrzu ani urokom wsi, ale nienawidziła much, os i wszelkich małych, brzęczących i pobzykujących istot, których wszędzie było pełno. – Ty masz rację, pod drzewem ktoś siedzi – zawyrokował Noldi. – I chyba wiem, kto to jest. Ciekawe, jak wytrzymuje w tym cholernym kostiumie. Podeszli bliżej. Miśka od razu poznała wyliniałe futro zakopiańskiego misia alkoholika. – Znów się ululał? – Pewnie tak. Kiedy jechałem do apteki, też go spotkałem, na drodze pod Gubałówką. Był tak pijany, że ledwo się trzymał na łapach, to znaczy na nogach. – A co ty robiłeś pod Gubałówką? Przecież apteka jest koło dworca?! Noldi popatrzył na nią jak na zjawę. Niby mądra dziewczyna, ale mężczyzn nie rozumie. – Jak to: co? Taki bajerancki samochód, to chciałem się przejechać po mieście. Tyle – powiedział, podchodząc do niedźwiedzia. – Hej, kolego! – zawołał. – Wstawaj, jeszcze jakiegoś porażenia dostaniesz w tym futerku. – Potarmosił go za ramię, ale tamten ani drgnął. – Ciężka sprawa! Nachlał się jak meserszmit, nie wiem, jak go dobudzić. – Za to ja wiem – mruknęła Miśka i rąbnęła miśka w ramię tak mocno, że aż zabolała ją ręka. Futrzak lekko się przesunął, a potem powoli runął na ziemię. – Nie bij go, kretynko! – krzyknął Noldi i ukląkł nad nieszczęśnikiem. – Jeszcze mu zrobisz krzywdę – powiedział, zdejmując niedźwiedzią głowę. Przez chwile milczał, a potem odskoczył jak oparzony. – Chchchyba jjjuż mu zrobbbiłaś – wyjąkał, łapiąc się za serce. – Ooon wygląda na martwego! – Nie wygłupiaj się. – Miśka popukała się w czoło. – Może się zalał w trupa, ale przecież nie dosłownie! – Pochyliła się nad miśkiem. Po chwili powietrze przeciął tak przeraźliwy krzyk, że nie powstydziłaby się go żadna
bohaterka horrorów. Jeden, drugi, potem trzeci. Miśka wrzeszczała. Nie była w stanie się opanować. Odwróciła się i zaczęła biec w stronę domu, sama nie wiedząc po co. Zderzyła się z nadbiegającym w jej kierunku Kruszynką, za którym biegły Nina i Bella w towarzystwie piekielnego yorka. Zanim przyjechała policja, wszyscy zdążyli już się upewnić, że leżący pod drzewem mężczyzna z pewnością jest martwy. Świadczył o tym kolor jego twarzy. Była okropnie fioletowosina. – Może przylazł tu za mną, bo chciał się napić, i dostał zawału? – zastanawiał się na głos Noldi. – W sumie zawsze, kiedy go widziałem, był nieźle narąbany. – No tak, ale dlaczego łaził w tym misiowym ubraniu? Na Krupówkach to jeszcze rozumiem, ale tutaj? – dziwiła się Miśka. – On zawsze w tym chodził. To znaczy zawsze, jak go widziałem – pospiesznie wyjaśnił Noldi. – Gdyby się ubrał normalnie, to pewnie bym go nie poznał. Wycie syreny przerwało im dywagacje i sprawiło, że zbili się w ciasną gromadkę. Tylko nieustraszona Pańcia rzuciła się na wysiadających policjantów z taką furią, że ją trzeba było internować w kuchni, a dwóch funkcjonariuszy poczęstować plastrami z opatrunkiem. – Co to za mały czort? – zapytał ten, którego Pańcia dziabnęła w palec wskazujący. – Przecież chciałem ją tylko odsunąć! Była szczepiona? Proszę przygotować książeczkę do wglądu. Ten potworek wygląda jak wściekły. – A teraz proszę wszystko wyjaśnić – polecił drugi policjant. – No więc tam leży martwy niedźwiedź, to znaczy niedźwiadek, misio – jąkał się Noldi. – Trzeba będzie wezwać służby weterynaryjne – jęknął policjant. – Zwierzaki to nie nasza sprawa. Kto go zabił? – Nikt! To znaczy, nikt nie zabił niedźwiedzia, bo on nie jest niedźwiedziem. – A czym jest? Krową? – Nie. Człowiekiem! Policjant popukał się w czoło i westchnął. – Należycie do tych porąbanych ekologów? Tak? Że niby zwierzęta mają te same prawa co ludzie? – Nie, nie, nie! To znaczy tak, ale nie! – krzyknęli wszyscy prawie jednocześnie, jakby bycie ekologiem było największą zbrodnią na świecie. – Nic z tych rzeczy, on jest człowiekiem. Naprawdę. Proszę go rozebrać! – przekrzykiwali się nawzajem. – Na litość boską! Nie będę rozbierał niedźwiedzia! Od tego są służby.... Ale on się rusza! – Wskazał Kruszynkę. – Jasne, że się rusza! – To jest martwy czy nie? – On? Nie! To pies! I jest żywy. Niedźwiedź leży pod drzewem i jest siny! Miśka go rąbnęła i on upadł. – Rąbnęła go? Z czego? – zapytał policjant, a widząc, że nikt go nie rozumie, sprecyzował pytanie: – No, z jakiej broni? – Z żadnej, ja go tylko ręką. – I ręką zabiła pani niedźwiedzia? Naćpaliście się czegoś? – Nie! – znów zaprzeczyli chórem. – Ja go nie zabiłam. Ja go tylko rąbnęłam, o tak, a on upadł. – Miśka się zamachnęła i gdyby nie refleks Noldiego, walnęłaby policjanta. – To gdzie on jest? – Leży tam, pod drzewem. – Wszyscy jak jeden mąż wskazali w tym samym kierunku.
Pod drzewem było pusto. Misiek zniknął. – Co to za wygłupy, cholera jasna?! – Policjant masował sobie pogryzioną łydkę. – Jaja sobie z policji robicie? Wstyd! A panie... – zwrócił się do obu staruszek nad wyraz oficjalnie – ...a panie na to pozwalają?! – Nie, nie pozwalamy, myśmy też go widziały! Leżał tam i był martwy! Policjant popatrzył na staruszki z taką miną, jakby miał ochotę zrobić im krzywdę. – Znowu hodujecie na parapecie marihuanę?! Tym razem nie ujdzie wam to na sucho! Nina zrobiła się czerwona jak burak. – Ależ, panie władzo, to był przypadek. My nigdy więcej... Naprawdę nie wiedziałyśmy, co to za roślina. I te grzybki też! To miały być opieńki! – Jasne, jasne. – A datura sama wyrosła! – zapewniła Bella. Policjant był nawet skłonny jej uwierzyć. – Nie dałaby rady – mruknęła Nina. – Nie sama? – spytała zszokowana Bella. – Sama, nie sama, ale i tak nikt jej nie jadł! – To można jeść? – zdziwiła się Bella. – Jasne, że można! Samo w sobie nie jest trujące, ale i tak nie przeżyjesz! Panie władzo... – Nina chciała coś dodać, ale Bella jej przerwała. – Przestań się wygłupiać! Jaki on tam pan władza? To przecież Józek od Maryśki Owczarkówny, co za Jeleńskiego wyszła, nasz kuzyn. Nie będzie mi tu podskakiwał, gówniarz jeden! Przecież on nawet nie ma czterdziestu lat! Miśka i Noldi popatrzyli na siebie z niedowierzaniem. – Dobra, jak chcecie. Albo wszystko mi dokładnie wytłumaczycie, albo dzwonię! – powiedział policjant tonem kogoś, kto używa argumentu ostatecznego. – Nie żartuję. – A dzwoń, gdzie chcesz – rzuciła Nina i obie staruszki stanęły w bojowych pozycjach. – Zwłoki były. Wszyscy je widzieliśmy! Policjant westchnął i przyłożył telefon do ucha. Przez chwilę wsłuchiwał się w sygnał, po czym rzucił do słuchawki: – Mamo! Ciotki znowu świrują, zrób coś z nimi, bo będę musiał je zamknąć. Co? No dobrze, dobrze, tylko nie krzycz... Nina wyrwała policjantowi komórkę i bez ceregieli wrzasnęła do telefonu: – Maryśka! Jak ty wychowałaś tego swojego chłopaka?! Szacunku dla rodziny ani za grosz... Ani za grosz, mówię. I wykłady mi tu robi o roślinach doniczkowych. Nie, no co ty? Jasne, wpadnij! Przez chwilę się o coś spierały. Policjant niepewnie przestępował z nogi na nogę. – A państwo to kto? – zapytał w końcu, zwracając się do Miśki i Noldiego o wiele ostrzej, niż powinien. – Lokatorzy z tamtego domu. – Noldi wskazał za siebie. – Lokatorzy, powiadasz? I może jeszcze legalni? – Jasne, że legalni! Legalność lokatorów została natychmiast potwierdzona przez staruszki, po czym policjant spisał ich nazwiska, ze wściekłą miną odebrał Ninie telefon i nie słuchając żadnych wyjaśnień, odjechał radiowozem razem ze swoim kolegą, który przezornie do niczego się nie wtrącał. – Jak to się mogło stać? – westchnęła Miśka. Siedzieli w kuchni ze staruszkami i głowili się nad rozwiązaniem zagadki znikającego trupa. – Przecież go widziałam. On nie żył. Dam sobie głowę uciąć! – Niczego nie dawaj. W końcu nie wiadomo tak na sto procent. Wyglądał na trupa, ale
może nie był, wstał i odszedł, jak gadaliśmy z glinami. – Nie dałby rady! – zawyrokowała Bella. – Też go obejrzałam, rzeczywiście, przez futro nie badałam pulsu, bo śmierdział jak gorzelnia, ale z pewnością był martwy. – Czyli ktoś go ukradł? – Witka?! – krzyknął Noldi i zaraz zawył, trafiony w goleń. – No co? – To on miał na imię Witek? – zapytała Nina. – Nie wiedziałam, że go tak dobrze znasz. – Nie wiem, może Witek... Albo raczej Wiesiek? Coś na W. – Noldi plątał się w zeznaniach, a Miśka jeszcze parę razy profilaktycznie kopnęła go glanem w goleń. – Au! No przestań, wariatko – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby. – Tak czy siak, ktoś go ukradł i ukrył. – Ukrył? Żartujesz sobie? Jak można ukryć trupa? Przecież chwila moment i zacznie się rozkładać, a wtedy cała okolica będzie coś podejrzewać. – Bella westchnęła, wzruszywszy ramionami. – Już raz tak było. – Zginął wam trup? – Noldi popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Nie całkiem zginął, to znaczy wcale nie zginął, po prostu się zaśmierdział. – Nina uśmiechnęła się przepraszająco. – Ten wisielec, co się u was powiesił, to on nikogo nie zawiadomił i... – Jak wisielec miałby kogoś zawiadamiać, Bello? Przestań! Zwyczajnie się powiesił i już, a że nikt go nie szukał, to się trochę zepsuł. – Trochę? Jak bardzo trochę? – No, całkiem porządnie. Tak śmierdziało, że okien nie można było otworzyć. – I w ten sposób go znaleźli? – Nie. Kto by go tam szukał? W końcu samo przeszło. Dopiero po kilku miesiącach przez przypadek ktoś zajrzał do kuchni przez okno i go zobaczył. – A wcześniej nikt nie zaglądał? – Miśka nie była w stanie zrozumieć. – Jak to? Przecież to nielogiczne! – Może nielogiczne dla ciebie, ale nie dla nas. Każdy w swoim domu robi, co mu się podoba, i nikomu nie wolno się wtrącać. Nagle do kuchni wpadła bez pukania wielka, zasapana kobieta w nieokreślonym wieku. Przypominała wieloryba przepasanego kraciastym fartuchem. Miała wielkie ręce i ufarbowane na płomienną czerwień rzadkie włosy, które wystawały spod brudnawej chustki. Odezwała się głosem tak donośnym, że pewnie było ją słychać na sąsiedniej ulicy: – Opowiadać mi tu, cholery, co żeście wymyśliły z tym truposzem! Natychmiast! Kto to był? – Maryśka! – pisnęły Nina i Bella i rzuciły się wielorybowi na szyję. Potem posadziły gościa na honorowym miejscu za stołem i jedna przez drugą zrelacjonowały całe zdarzenie. Wieloryb słuchał, od czasu do czasu rzucając: „No? I co dalej? I co potem?”. Kiedy staruszki skończyły, powiedział: – Józek też mi opowiedział, co tu się działo. Czyli mówicie, że ukradli wam trupa? – No! – wysapał Noldi, wpatrzony w kobietę z ciekawością, za co dostał jeszcze jednego kopniaka od Miśki. – To znaczy: tak. – Tylko po co kraść trupa? Jest nieporęczny, na dodatek mało przydatny i szybko się psuje. Przecież nie ukradli po to, żeby go pochować. To kosztuje... – dumała na głos Miśka. – Cena nieważna, my tu o swoich dbamy! – obruszył się wieloryb. – Ale gdyby został, pogrzeb byłby na koszt państwa pewnie... A to też się liczy. Pieniądz jest pieniądz, a że to pijak był... Czyli ukradli go, żeby się nie wydało, że jest nieżywy.
– Może jednak sam uciekł. – Miśka rozważała wszelkie możliwości. – Był siny, ale może, ja wiem... od denaturatu? Albo go ktoś pobił... – Kto by chciał lać w mordę pijanego niedźwiedzia? U nas to się bierze kłonicę, sztachetę... Nie. Może i ktoś go pobił, ale na pewno nietutejszy. Oczy podbite miał? Wszyscy najpierw skwapliwie potwierdzili, po chwili jednak zmienili zdanie. – On wyglądał, jakby cały był podbity! To znaczy na twarzy, reszty nie sprawdzaliśmy. Twój Józek miał go obejrzeć, ale tylko marudził, że nie ma ochoty, a w tym czasie ktoś miśka podpier... znaczy ukradł. – Bella była zaczerwieniona, ożywiona. Wyglądała na szczęśliwą. – A może wyście się rzeczywiście czegoś nażarły, jak ostatnim razem? – Maryśka! Jak możesz?! – Teraz zaczerwieniła się i Nina. – Wtedy to był przypadek! – Dyskretnie wskazała Miśkę i Noldiego. – A poza tym dzieci słuchają! Miśka i Noldi aż pobledli ze złości. – Jakie dzieci? – Wieloryb stanął w ich obronie. – Dzieci! To już młodzież całą gębą. Mojemu Józkowi to możecie ciemnotę wciskać, ale nie mnie. Opieńki? Jasne! Opieńki zbiera się na pniach, a nie na trawniku! Nażarłyście się jakiegoś świństwa, a potem jeździłyście jak wariatki po całym Zakopanem i goniłyście fioletowego smoka! Cud, żeście kogo nie zabiły, i dobrze, że wam prawo jazdy odebrali, bo z takimi wariatkami to nigdy nic nie wiadomo... Fioletowy smok! Miśka ze zdumienia szeroko otworzyła oczy. – Nie słuchajcie jej! Grzybki były takie same jak te, co je u Chińczyka w Chicago kupowałyśmy, a fioletowego smoka to twój Józek wymyślił. Też mi coś, fioletowy smok! Nasz był normalny! Zielony! Zresztą to było dawno temu. Byłyśmy jeszcze młode i głupie... – Taaaa. – Wieloryb puścił oko do Noldiego. – Strasznie się zestarzałyście przez te ostatnie pół roku, ale głupie to jesteście nadal! Jeżeli jednak niczego się nie nażarłyście, a i dzieciaki, tfu – przerwała, widząc miny Miśki i Noldiego – no... dzieciaki, co tam – trzepnęła się po udach – też coś widziały, to ja wam wierzę. Wszystko trzeba sprawdzić. Zrobimy tak: ja popytam na targu, a wy przeszukajcie dom. – Popatrzyła na wszystkich i dodała tonem wodza ruszającego do boju: – Tylko dokładnie! Oba domy i obejście. I weźcie Kruszynkę. Jak się zwłoki zaczną rozkładać, to pewnie wyczuje. Młodzi niech jadą na Krupówki, zdjęcie z misiem sobie zrobić, może czegoś się dowiedzą, ale to już nie dziś. Nie będziemy szukać trupa po nocy. W dodatku jest pełnia i jeszcze się na burzę zbiera. Słyszycie, jak grzmi? Po chwili rozejrzała się z ciekawością po kuchni. – Pozbyłyście się tego małego diabła? – zauważyła z zadowoleniem. Nina zbladła, Bella złapała się za głowę. – Jezus Maria, Pańcia! – krzyknęły prawie jednocześnie i zerwały się od stołu. – Trzeba uwolnić Pańcię! Pobiegły truchcikiem do drugiego domu, a za nimi, sapiąc, sunął wieloryb. Miśka z Noldim ledwie byli w stanie dotrzymać im kroku i zastanawiali się, skąd ta panika. Co też Pańci mogło się stać przez dwie, trzy godziny w ich kuchni? Kiedy dobiegli do drzwi, usłyszeli straszliwy jazgot, wycie i łomot. Tam naprawdę coś się działo. Wbiegli do domu i od razu popędzili do zamkniętej kuchni. Pańcia szczekała jak opętana. Kiedy otworzyli drzwi, ich oczom ukazał się przerażający widok. Wszystko było powyrzucane z szuflad i szafek, na podłodze walały się poszarpane ręczniki papierowe i ścierki, z kuchenki ktoś pozwalał garnki – i raczej nie mogła to być Pańcia. W ścianie na wprost okna tkwił nóż. Pies szalał. – Chodź, maleństwo, do swojej pani – powiedziała Bella, biorąc na ręce rozszalały psi
huragan. – Boże! Co ona tu zrobiła?! – jęknęła Miśka. Starsze kobiety popatrzyły na siebie dziwnym wzrokiem. – Nudziło jej się – wytłumaczyła Nina niezbyt przekonywająco. – No właśnie – dodała Bella. – Biedny piesek się nudził. Miśka popukała się w czoło. – I dlatego rzucał nożami? Tfu! Co ja gadam! To jest york. York! Pies! Psy nie rzucają nożami! No nie rzucają, prawda? Trzy kobiety popatrzyły po sobie niepewnie. – Oczywiście, że nie, ale może przypadkiem jej wyszło. Pyskiem? A może na coś skoczyła i nóż się odbił? – próbowała przekonywać Bella. Miśka nie wierzyła własnym uszom. – A szafki? Garnki? Jak niby miałaby się do nich dobrać?! Przecież to niemożliwe! – Oj tam, zaraz niemożliwe. Jakoś jej się udało – rzucił wieloryb wymijająco. – To my już pójdziemy – dodał po chwili i trzy kobiety wycofały się pospiesznie na ganek. – Dobrej nocy! – zawołały od drzwi i nic sobie nie robiąc z bałaganu, poszły do domu. – To pewnie ten kot – mruknął Noldi, zbierając z podłogi sztućce i pokrywki. – Całkiem możliwe, ale kot też nie rzuca nożami! Zdezorientowani i źli sprzątnęli, ile zdołali. Po dniu pełnym wrażeń i z księżycem jak wielka, blada, uśmiechnięta gęba za oknem trudno było zasnąć, ale po jakimś czasie wreszcie im się udało. Noldi spał niespokojnie. Śniły mu się zwłoki, które raz po raz pojawiały się i znikały, wyły pod oknami, wyciągały do niego długie czarne ręce i ogólnie nie miały przyjaznych zamiarów. Miśka śniła prawie to samo, z tą tylko różnicą, że zwłoki niedźwiedzia goniły ją po schodach, rzucając w nią nożami i śmierdząc okropnie. Śnili się jej też wisielec i Witka. Kilka razy budziła się zlana potem i wydawało jej się, że słyszy jakieś hałasy, ale nie miała najmniejszego zamiaru wstawać. Długie srebrne smugi księżycowego światła wpadały przez okno i nadawały pokojowi upiorny wygląd. Przez chwilę Miśce wydawało się nawet, że za oknem ktoś stoi i z pewnością nie może być żywy. Wyglądał jak zombi. Ranek wstał blady, niezbyt słoneczny i jakiś zmęczony. – Miśka! Miśkaaaa! – rozległ się ryk Noldiego. – Chodź tu natychmiast! Miśkaaaa! Złapała szlafrok i już miała zbiec ze schodów, kiedy zauważyła, że całe są wymazane krwią. – Jezus Maria! Noldi! Żyjesz? – krzyknęła w dół i siadła na poręczy, żeby po niej zjechać. Krew! Wszędzie była krew! Gęsta, zastygła, gdzieniegdzie pełna jakichś skrzepów. Miśkę zemdliło. Zjeżdżała ze schodów powoli, żeby zeskoczyć, zanim dotrze do rzeźbionej kolumienki z kulą, która znajdowała się na dole balustrady. – Żyyyyję! – odwrzasnął Noldi, wybiegając z kuchni. Był w strasznym stanie! Miśka zagapiła się na niego i nie zdążyła wyhamować. Z całym impetem uderzyła biodrem w kolumienkę, kula odłamała się i jak gigantyczny pocisk uderzyła Noldiego w plecy. – Teraz to już chyba nie żyję – stęknął i zwinął się w kłębek, widząc nadlatującą Miśkę. Wpadła wprost na chłopaka, który siedział skulony w kącie przy drzwiach. Był umazany krwią. – Dobrze, że nie włożyłaś glanów! – jęknął. – Popatrz, co tu się dzieje!
Miśka nie mogła uwierzyć własnym oczom. – To twoja krew? – zapytała blada jak ściana. – No co ty? Człowiek ma w sobie podobno tylko pięć litrów. Tego jest więcej! Popatrz. – Wskazał kałużę u dołu schodów. – I tam! – Machnął ręką w stronę kuchni. – Jak w rzeźni! Kuchnia wyglądała jeszcze gorzej. Znów wszystko było powywalane. Garnki, potłuczone talerze, sztućce. Na podłodze leżały mikrofalówka i mikser. – Jezus Maria, co tu się stało? – jęknęła dziewczyna. – Przecież... Przecież wczoraj posprzątaliśmy! Zawołajmy kogoś! Wezwijmy policję. – Nie! – krzyknęli oboje po chwili zastanowienia. – Tylko nie policja! Nie przeżyłabym drugi raz ich wizyty! – Ale tu wygląda, jakby ktoś komuś oberwał głowę! – Noldi złapał się za brzuch i wybiegł na ganek. – I ten słodki zapach. Obrzydliwy. – Masz rację. Ktoś komuś oberwał głowę! Albo nawet dwie. – Nie mówicie o smoku, prawda? – Bella znów pojawiła się znienacka i z zainteresowaniem przyglądała się chłopakowi. – Od rana jesteś pijany? – zapytała w końcu z dezaprobatą, odsuwając go od drzwi. – Niech pani tu nie wchodzi! – krzyknęła Miśka, zapominając o zakazie używania słowa „pani”, ale Bella była już w środku. – No nie! – jęknęła. – Znowu? Dziewczyna popatrzyła na nią przerażona. – To już wcześniej ktoś tu komuś urwał głowę? – zapytała blada jak ściana, ale Bella wzruszyła ramionami. – Jaką głowę? Co ty opowiadasz, dziewczyno? – A skąd by się wzięło tyle krwi?! – Przecież to nie krew. Nie odróżniasz wina od krwi? Ktoś musiał rozwalić gąsior z winem na strychu. – Ten kot, tak? – Jaki kot? Tu nie ma żadnych kotów – odparła Bella ze złością. – Mówiłam o tym cholernym wisielcu! Noldi ukradkiem zrobił na piersi znak krzyża. – O cholernym wisielcu? – A jak inaczej go nazwać, niech spoczywa w spokoju albo niech wreszcie spocznie w spokoju! Mówiłam, że dom jest nawiedzony. – Absurd – mruknęła Miśka. Teraz, kiedy zauważyła jakieś skórki i kawałki szkła na podłodze, była na siebie naprawdę wściekła. Znów dała się podpuścić Noldiemu! Starannie omijając większe zacieki, weszła po schodach na piętro. Rzeczywiście spod drzwi strychu wypływał czerwony płyn. „Czyli kot albo Witka – pomyślała rozdrażniona. – Nie ma innego wyjścia”. Nie liczyła co prawda, że zastanie tam dziewczynę, ale otworzyła drzwi z rozmachem i wpadła na strych. Za jednym z kufrów zobaczyła wielki, chyba pięćdziesięciolitrowy, rozbity gąsior na wino. Przez chwilę rozglądała się dookoła. Bez wątpienia nikogo tu nie było. Nie w tej chwili. Zapaliła światło. Rozbłysło na chwilę, trzasnęła pękająca żarówka, ale to, co Miśka zobaczyła w jej chwilowym blasku, zmroziło ją do szpiku kości. – Noldiiii! – pisnęła, nie zdając sobie sprawy z tego, że chłopak stoi tuż za nią. – Noldiii!
– Czego wrzeszczysz, wariatko? – zapytał niezadowolony. – Patrz tam. – Wskazała ścianę przy drzwiach. – Patrz! – Patrzę, ale nic nie widzę – odpowiedział zgodnie z prawdą. Dopiero kiedy jego oczy trochę przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył. Na ścianie wisiał miś. Był nie całkiem taki jak ten, którego widzieli wczoraj w formie zwłok, bo ewidentnie brakowało mu wypełnienia, ale jego przekrzywiony pysk uśmiechał się tak złośliwie i przerażająco, że Miśka o mało nie zemdlała. – Teraz to już będziemy musieli wezwać policję – stwierdziła z westchnieniem. Chciała coś dodać, ale Noldi wpadł jej w słowo: – Głupia! – powiedział zdecydowanym tonem. – Nie wezwiemy policji. To nie ma najmniejszego sensu. Jak sobie to wyobrażasz? Wzywamy policję, bo jakiś kretyn rozbił gąsior z winem? Wyśmieją nas, a po wczorajszym pewnie jeszcze wlepią cholerny mandat! Zresztą to mógł być kot. – Raczej mało prawdopodobne. Noldi wzruszył ramionami. – Ale jednak możliwe. Zresztą to mogła być Witka! Przecież nie zrobiłaby tego celowo. Kto o zdrowych zmysłach rozwala wielki baniak? To się nie trzyma kupy. Miśka zaczynała go rozumieć. No tak. Miał rację. Gąsior to przypadek. Może chuligaństwo, ale nie przestępstwo. – A kostium? Noldi westchnął i usiadł na jednym z kilku nie całkiem zapapranych schodków. Z roztargnieniem potarł brodę. – Bo widzisz, czy jesteś absolutnie, całkowicie i na tysiąc procent pewna, że tego kostiumu tu nie było? – Westchnął raz jeszcze. – Ja tam nie wiem. Po prostu nie zwróciłem uwagi na ten kąt. Kostium mógł tu wisieć od lat, a my go po prostu nie zobaczyliśmy, dopiero po incydencie z misiem... To co innego. Kostium stał się ważny, dlatego go zauważyliśmy. Miśka w duchu przyznała mu rację. To było jak z bałaganem – każdy go zauważy, kiedy jest, ale gdy zniknie, nikt jakoś nie pcha się z gratulacjami, że pięknie posprzątałeś. – W sumie masz rację, ja też nie obejrzałam tego miejsca dokładnie. Mogło tu coś wisieć, ale mogło i nie wisieć. Dokładnie obejrzeli kostium i już niczego nie byli pewni. Kostium jak kostium. Nie miał żadnych znaków szczególnych, był wyliniały i brudny, ale to o niczym nie świadczyło. Powoli i bardzo niechętnie zabrali się do sprzątania szkła, po chwili jednak Miśka uznała, że musi tę katastrofę komuś pokazać. – Przecież gospodarz może pomyśleć, że to my wypiliśmy mu wino. – Złapała się za głowę. – Jeszcze nas obsmaruje w sieci, że jesteśmy alkoholikami albo co, i nici z dalszych zleceń. – Tak, ale może też pomyśleć, że to my rozwaliliśmy ten gąsior, i co wtedy? – Nic! Najwyżej potrąci nam z wypłaty. Nie będzie to miłe, ale przynajmniej nie spaskudzi nam opinii. Skrupulatnie obfotografowała schody, strych i kuchnię, a potem wyszła porozmawiać z Bellą, która siedziała na ganku. Po chwili dołączyły do nich Nina i Maryśka, która koczowała u staruszek od rana, raz po raz od nowa analizując wydarzenia dnia poprzedniego. – Roboty w domu nie masz? – fukała Nina niezadowolona, że wieloryb siedzi u nich całymi godzinami i wyraźnie czeka na jakąś sensację. – A mam, żebyś wiedziała, że mam, ale postanowiłam się trochę tu rozejrzeć. Morderca
grasuje, ktoś kradnie zwłoki... Wreszcie dzieje się coś ciekawego, a wy chcecie, żebym w domu siedziała? Niedoczekanie! – Maryśka, nie przesadzaj – mruknęła Bella. – Obiad się sam nie ugotuje, a twój chłop lubi zjeść! Wściekły będzie. Jeszcze ci przyłoży! Wieloryb roześmiał się wcale nie dobrodusznie. – Jakby spróbował na mnie rękę podnieść, toby musiał się do stodoły wyprowadzić i jeszcze ryja bym obiła! Cała okolica wiedziała, że Maryśka z chłopem się nie cacka, i nawet Józek ze swoim policyjnym autorytetem nie mógł na to nic poradzić, bo i on by oberwał. Maryśka wparowała do domu mimo protestów Belli. – No pięknie – sapnęła na widok pobojowiska. – Imprezę sobie zrobiliście czy co? – A gdzie tam! – Miśka popatrzyła na nią wściekła i poprowadziła kobiety na strych. – Nawet nie wiedzieliśmy, że tam stało wino. – A tak, stało – przypomniała sobie Nina. – Nasz bratanek je nastawił, w zeszłym roku chyba. Zupełnie o nim zapomniałam. Wiśniowe, jeśli dobrze pamiętam. Jeszcze mu mówiłam, żeby gąsior do kosza wstawił, ale mu się nie chciało. Kobiety zaczęły się rozglądać po strychu. – Legowisko? – zapytała Maryśka, przyglądając się kupie szmat w kącie pomieszczenia. – Łóżko polowe? Jakieś bułki, jeszcze nie całkiem zeschnięte. Pudełko po pizzy, kanapka z ogórkiem. Niezapleśniała... To jednak zrobiliście sobie imprezę, tylko dlaczego na strychu? Pewnie chcieliście się wina napić i rozwaliliście gąsior. – Wcale nie! – zawołał Noldi, usiłując nie dopuścić do dalszych oględzin, ale Miśka pokręciła tylko głową. – To nie nasze! – powiedziała zdecydowanie. – Tu koczowała taka jedna. – W tej chwili nie miała ochoty chronić Witki, w każdym razie nie kosztem własnej reputacji. Kobiety popatrzyły na nią zaskoczone. – Miśka! Przestań! – Noldi zdenerwował się z powodu jawnej zdrady. – Jak możesz? Przecież Witka nie ma z tym nic wspólnego! Dziewczyna popatrzyła na niego bardzo nieprzyjemnym wzrokiem. – A skąd wiesz? Skąd wiesz? Może to ona zamordowała biednego misia, ukradła zwłoki, a potem uciekła? – Na mózg ci padło?! To nie ona! Uciekła wcześniej, prawda? I po co miałaby to robić? – A skąd ja mam wiedzieć? W każdym razie to możliwe. To nawet prawdopodobne. Owszem, dziewczyna ma buźkę jak anioł, co nie znaczy jeszcze, że nie jest diabłem, debilu! Maryśka, Bella i Nina patrzyły na nich ze zdziwionymi minami. – Przestańcie się kłócić i wyjaśnijcie nam, o co chodzi z tą Witką. Kim ona jest i gdzie się podziała? Najpierw zwłoki, których nie ma, teraz dzika lokatorka... – Bella pytająco uniosła brwi. Odpowiedź nie była prosta. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co się działo. Miśka, mocząc i wykręcając szmatę do podłogi, wspomagana przez trzy mopy i szuflę, relacjonowała historię Witki. – Chciała was poznać. Trzeba to lepkie gówno zmyć jak najszybciej, bo zaschnie i zębami się tego nie zdrapie – mówiła zaaferowana. – Przyjechała. To chyba jakaś wasza rodzina. – A, jak rodzina, to by się zgadzało – westchnęła Maryśka filozoficznie. – Mogła mordować. – Co ty, do diabła, opowiadasz? – Bella stęknęła i usiadła na schodku. – Przecież ty też
jesteś z rodziny, a jak dotąd – zawahała się – chyba jeszcze nikogo nie zamordowałaś, co? – Nie, raczej nie, ale ja jestem z drugiej gałęzi, a ta wasza gałąź to taka bardziej nienormalna. Po chwili wszyscy siedzieli na schodach, solennie sobie obiecując, że za chwilę dokończą hol i kuchnię. – Bardziej nienormalna? Jaka nienormalna? Przecież u nas wszyscy zdrowi i nikt nikogo nie zamordował! – Zamordować może i nie zamordował, ale wasz dziadek to zupełnie niespełna rozumu był. Wszyscy o tym wiedzieli. Pamiętacie, co ludzie mówili? Że jak z Rosji z wojny w dziewięćset którymś tam, chyba siódmym, wracał, to co do domu przytaszczył? Taki wielki kamień zakutany w koce, jakby to dziecko było! – Gadanie. Kamień był cenny. Nagrobny! Pradziadka... Z Syberii. To wcale nie wariactwo, tylko szacunek dla zmarłych i patriotyzm! Maryśka znacząco popukała się w czoło. – Patriotyzm? Szacunek? Ja tam w ten kamień nagrobny nie wierzę. To musiało być złoto! – A skąd by on złoto tam wytrzasnął? Na wojnie? – Nina uśmiechnęła się triumfalnie. – No skąd? – Może zwłoki okradał? – O, ty świńska mordo jedna! Jak ci w łeb przysolę, to zamkniesz dziób i od hien cmentarnych porządnych ludzi nie będziesz wyzywać! – zdenerwowała się Nina. – Tak mi dziadka spostponować! Jak ci zaraz przywalę, to cię rodzony mąż nie pozna, bo matki to ty nie masz. Ze wstydu się spaliła, jak cię rodziła, że taką wredną, głupią i brzydką córkę będzie miała. Nina zamachnęła się, jakby chciała dać w twarz zupełnie niewzruszonej Maryśce. Miśka się skuliła w obawie, do czego może dojść. Maryśka zrobiła unik, rechocząc donośnie. Nina zahaczyła o jej wielorybi brzuch i rąbnęła prosto w stojącego z boku Noldiego. Ten, usiłując złapać równowagę, zamachał rękoma i z impetem uderzył w barierkę. Usłyszeli trzask i jęk. – Boże kochany! Połamała mnie! – jęknął Noldi. – Nie ciebie, tylko barierkę. Nic ci nie będzie. – Maryśka machnęła ręką. – Do wesela się zagoi. A ty, Nina, mogłabyś się zastanowić, co wyprawiasz! Barierkę szlag trafił! I kto to naprawi? – Oj tam. Wielki mi problem, gdybyś głupot nie gadała, tobyś nie zdenerwowała Ninki – mruknęła Bella obojętnie. – Dajcie dziewczynie parę groszy, pójdzie do stolarza i załatwione! Obie jesteście winne. Kretynki. Noldi wstał z podłogi, jęcząc. – O Boże! Moje plecy! Moja dupa! Wszystkie popatrzyły na niego z dezaprobatą. – Zachowuj się – warknęła Miśka. – Jak ty się wyrażasz? – I przestań jęczeć – dodała Nina. – Co z ciebie za chłop? – Połamany – odpowiedział Noldi, patrząc na kobiety z przerażeniem. – Przecież wy jeszcze gorzej... – Co wolno wojewodzie, to nie tobie... – sapnęła Maryśka. – A poza tym wszystko się naprawi i będzie po sprawie. Nie ma o czym gadać. Kiedy zostali sami, Miśka i obolały Noldi długo zastanawiali się nad tym, czy naprawdę nie powinni jak najszybciej się wyprowadzić. – One nie są normalne – stwierdził Noldi filozoficznie. – Wykończą nas! Wisielec,
nawiedzony dom... To nie dla mnie! I ten trup. Może to one go zamordowały? – Wiesz, ty chyba masz rację. Te zioła, grzybki... Wiem! One go otruły! Otruły go. Może jeszcze żył, wiesz, miał konwulsje... Uciekł, poderwał się z tych konwulsji i popędził gdzieś jak wariat, a potem skonał, bo ukraść go nie mogły, cały czas były z nami. – Jasne! Mógł mieć konwulsje. Odczołgał się gdzieś w krzaki. Tam pewnie leży, biedak! Jutro musimy dokładnie zbadać teren, a teraz na wszelki wypadek trzymajmy się od tych bab z daleka. To nie jest normalne w ich wieku. – Mordowanie? To nie jest normalne w żadnym wieku. – Myślałam o ich zachowaniu, ale czytałam gdzieś o dwóch staruszkach, które mordowały facetów, a potem zakopywały w piwnicy! Truły ich ciasteczkami. – O nie! Więcej u nich nic nie zjem! – Jak chcesz. Tylko po co miałyby cię mordować? – Choćby dla sportu. Żeby coś się działo. Widziałaś? Jak byliśmy u nich w domu, żadna nie oglądała seriali, no wiesz, em jak coś tam albo takie tam. Leciał kanał z medycyną sądową! Rozumiesz? One mordują ludzi, potem usuwają ślady, a pomaga im ten policjant. Na pewno! To jakaś tutejsza mafia. Górale są niebezpieczni. I zawsze trzymają się razem. Musimy się stąd wynieść. A ten dziadek, co okradał zwłoki? Brrr! Miśka nie była przekonana do pomysłu Noldiego, ale też nie czuła się zbyt pewnie. – Dobrze. Załatwię naprawę barierki, posprzątamy i zobaczymy, co dalej – powiedziała, by uspokoić chłopaka. Zdawała sobie sprawę, że muszą być naprawdę ostrożni. Następnego dnia poszła po pieniądze do Belli. – Masz, dwieście powinno wystarczyć. – Kobieta podała jej banknot. – Pójdziesz w dół, potem w prawo, tam jest kapliczka, a zaraz za nią mieszka stolarz. Od razu się zorientujesz. Tylko nie daj się oszukać, to cwana bestia. Miśka westchnęła niezadowolona, ale nie miała wyjścia – musiała załatwić tę sprawę. Bała się reakcji właściciela, no i nie chciała, żeby skasował ich za wszystkie szkody, bo nic by jej nie zostało z wypłaty. Poszła we wskazanym kierunku, skręciła, stanęła koło kapliczki i od razu zobaczyła dom stolarza. Wokół było pełno desek, kłód, pniaków i różnych dziwnych sprzętów. Przed domem stał dobrze zbudowany mężczyzna w góralskim kapeluszu. – A cego tu, panienka, sukacie? – zapytał, wyraźnie siląc się na góralski akcent. Miśka od razu zrobiła się wściekła. Nienawidziła tego cepeliowskiego folkloru, a na dodatek facet wyglądał na tępego osiłka, który ledwie do trzech umie zliczyć. – Niczego nie szukamy! – warknęła nieprzyjaźnie. – Przyszłam zamówić naprawę barierki i bardzo zależy mi na czasie. – Zamówić naprawę barierki? A stać panią na to? – upewnił się już po ludzku. – Stać! Proszę się nie obawiać. Dam dwieście złotych, ale dopiero po robocie. Żadnych zaliczek. Przyjdzie pan dzisiaj i naprawi. – Podała mu kartkę z adresem. – Nie wszystko jest połamane, a niektóre elementy wystarczy skleić. – Ale... – mężczyzna chciał się chyba targować, lecz Miśka nie miała ochoty na pogaduszki. – Ani grosza więcej! – No dobrze – skapitulował. – Przyjdę pojutrze rano – dodał po chwili z dziwną miną. – Pojutrze? Może być pojutrze! – rzuciła Miśka. – Ale z samego rana! Nie czekała, co facet odpowie. Jakieś okropne przeczucie kazało jej zawrócić i ruszyć szybkim krokiem do domu. Nie wiedziała, rzecz jasna, co aż tak strasznego miałoby się wydarzyć, nie wierzyła też z zasady w żadne przeczucia, ale tym razem coś ją naprawdę
dręczyło. Noldi nie wysadzi przecież chałupy w powietrze – uspokajała sama siebie. Nie ma czym. Przecież nie jest aż taki głupi, a gdyby nawet mu się udało, to i tak lepiej, żeby nie było jej wtedy w pobliżu. Staruszki go nie zamordują, bo po co? Gdyby jednak tak się stało, to jej obecność na miejscu zbrodni nie byłaby wcale konieczna. Więc o co chodzi? Staruszki mogły być chore psychicznie, mogły być zwyczajnie zwariowane, mogły też być niebezpieczne, ale mordowanie Noldiego nic by im nie dało, chyba że chorą satysfakcję. Miśka czytała o wielu seryjnych morderczyniach; jedna z nich rozwaliła szczękę byłemu mężowi, drugiego męża zadźgała nożem kuchennym, potem obdarła go ze skóry i powiesiła ją w drzwiach salonu. Głowę wsadziła do garnka z zupą, pośladki upiekła i chciała tym nakarmić swoje dzieci, ale policjanci zdążyli udaremnić jej plan. „Ta to była kreatywna” – pomyślała Miśka i przypomniała sobie kolejną, która mordowała dzieci w szpitalu. Jeszcze inna dla polisy ubezpieczeniowej wymordowała całą rodzinę. No tak, ale Noldi nie był ani dzieckiem, ani mężem, ani nie miał żadnej polisy. Chyba że wczoraj mu ją założyły. Niemożliwe! Niewesołe myśli sprawiły, że Miśka przyspieszyła kroku. W zasadzie była pewna, że Noldi jest w stanie poradzić sobie sam we wszystkich sytuacjach. Prawie. Kiedy była już niedaleko domu, usłyszała dziwny jęk, a raczej krzyk. Wysoki, dziwny, żałosny. Przerażający. Wrzask, jakiego nie powstydziłaby się aktorka grająca u Hitchcocka. A jednak mimo histerycznego tonu i dość piskliwych komponentów to nie był kobiecy krzyk. Miśka podbiegła do furtki i wpadła na schody do domu. Po chwili zdała sobie sprawę, że wrzask nie dochodzi z budynku, ale gdzieś zza niego, spośród drzew rosnących w tylnej części posesji. Równocześnie uświadomiła sobie, że z drugiej posesji, niemniej zaaferowane od niej, nadbiegają z rozwianymi włosami, ubrane dość niedbale, trzy kobiety. Na przedzie toczył się wieloryb w kuchennym fartuchu, za nim truchtała okrąglutka Bella w kolorowej podomce, a za nią tyczkowata Nina. Na głowie miała abażur. Z dala widać było Noldiego, jak skulony na wpół stoi, na wpół siedzi oparty o drzewo, trzyma się za głowę i wrzeszczy. Miśka dotarła do niego pierwsza. – Zamknij się, kretynie! – wydarła się tak kategorycznie, że Noldi na chwilę oniemiał. – Ani mi się waż! – dodała po chwili, widząc, że znów zamierza wrzasnąć. Ta metoda się sprawdzała. W sumie nieważna była przyczyna, a przynajmniej nie w tej chwili; ważne, by przestał się drzeć. Działało to właściwie na każdego i prawie w każdej sytuacji, niestety z wyjątkiem dzieci, co Miśka sprawdziła jeden jedyny raz. Swego czasu naiwnie wierzyła, że praca przedszkolanki to miłe, spokojne zajęcie, niewymagające specjalnych predyspozycji. Po jednym próbnym dniu prawie głucha i całkiem zachrypnięta, oblana farbą, upaprana kaszą, masłem i buraczkami, w podartych rajstopach i z naderwanym rękawem bluzki wyszła z gabinetu dyrektorki, nie całkiem rozumiejąc, dlaczego nie dostała tej pracy. Na Noldiego jednak to zawsze działało. Przestał wrzeszczeć. – Wąż – wyjąkał blady jak ściana. – I ty, kretynie, zrobiłeś całe to zamieszanie z powodu węża?! Noldi wskazał ręką za siebie. – Wąż mnie... – zaczął, ale tym razem przerwała mu Maryśka. – A tam wąż! Jaki wąż? Pewnie jakiś padalec – mruknęła. – I po co tyle hałasu? – Naprowadził... – jęknął Noldi, który nie wyglądał na uspokojonego. Trząsł się cały i usiłując coś powiedzieć, raz po raz wskazywał za siebie. W końcu zwymiotował.
– Fuj – prychnęła Miśka. – Oszalałeś? Wstawaj i idź do łazienki, nie rób wiochy! – Nie... nie robię... – wybełkotał. – Ale tam jest... – Wąż? Coś ty taki delikatny? Nie zje cię. Wąż go przestraszył, też mi coś. – Nie wąż! – wydusił wreszcie Noldi. – Zwłoki! Tam są zwłoki! Kobiety popatrzyły na siebie z niedowierzaniem. – Te same? – zapytała Nina, zsuwając z głowy abażur, który teraz zwisał jej na potylicy jak podwiązany pod brodą gigantyczny kapelusz z frędzlami. – Nie. To chyba jest kobieta – odpowiedział tym razem dość rzeczowo chłopak. – Wygląda jak Witka – dodał po chwili i prawie się rozpłakał. – Boże kochany! – krzyknęły wszystkie naraz i rzuciły się w kierunku wskazanym przez chłopaka. – Zaraz! Nie idźmy tam! Zadepczemy ślady – zreflektowała się Bella. – Trzeba wezwać Józka! – Nawet mowy nie ma! Musimy najpierw zobaczyć, czy to na pewno zwłoki, bo inaczej Józek nam nogi z dupy powyrywa – zarządziła Maryśka, prąc do przodu jak taran. Po chwili wycofała się nieco cichsza i bledsza. – Zwłoki – oznajmiła. – Tam naprawdę są cholerne zwłoki. Chyba kobieta, ale widać tylko rękę. Idę zadzwonić, a wy pilnujcie, żeby znów gdzieś się nie zapodziały – przykazała podekscytowana. Jak każda gospodyni domowa nosiła w sobie tęsknotę za światem wielkiej przygody. Nie lubiła zwykłych dni, w których czas odmierzały posiłki i krzątanina w kuchni, kochała plotki, bójki, rozwody i ciąże niewiadomego pochodzenia, o których można było rozprawiać całymi godzinami, ale zawsze wiedziała, że są rzeczy o wiele ciekawsze. Porachunki gangów, tajemnicze morderstwa, ufo... Niestety to wszystko zdarzało się innym ludziom, mieszkającym jakoś przypadkiem gdzieś indziej. Tym razem wreszcie coś zdarzyło się tutaj i na dodatek ona była w centrum wydarzeń. – A nie widziałeś przypadkiem ufo? – zapytała na odchodnym z nadzieją w głosie, ale widząc miny pozostałych, nie czekała na odpowiedź. Kiedy po paru minutach wróciła, żeby wraz z innymi wyglądać radiowozu, miała już swoją teorię. – Jeżeli ukradną i te zwłoki, to będzie znaczyło, że ktoś morduje ludzi na części – zawyrokowała zadowolona z siebie. – Bez sensu. – Bella wzruszyła ramionami z miną eksperta. – To po co by je zostawiał? Na części powinny być jeszcze świeże, a nie takie zleżałe. – Na jakie części? – jęknął Noldi, któremu znów zrobiło się niedobrze. – Zamienne! – sapnęła Maryśka – Co, nie słyszałeś? Jak się komuś wątroba zepsuje, nerka albo co? To wtedy ciach i już! Wytną, co trzeba, zabierają, a resztę mogą zostawić w krzakach. Miśka zadrżała. Przez chwilę wyobrażała sobie krwawą jatkę z wizji wieloryba. – Niemożliwe – zaprotestowała słabym głosem. – W lesie nie ma do tego warunków! – A co ty tam wiesz – mruknęła Bella. – Mają swoje sposoby. Taki morderca jest bardzo przebiegły. – Tak. I jeszcze świetnie zorganizowany, i inteligentny... – dodała Nina, jakby fakt znalezienia zwłok na ich posesji nobilitował tego konkretnego mordercę i stawiał go wyżej od wszystkich innych złoczyńców. Radiowóz zajechał pod dom tym razem bez syreny. Józek i dwaj funkcjonariusze wysiedli ze znudzonymi minami, jakby nie wierzyli, że ktoś znalazł zwłoki.
– No i co? – zapytał Józek, patrząc pytająco na matkę. – Gdzie są te, jak powiedziałaś, zwłoki? – Na chwilę zatrzymał zdziwiony wzrok na Ninie. – A ciotce się pogorszyło czy jak? Po co ciotce ten żyrandol na plecach? – Nie żyrandol, tylko abażur – odparła Nina wyniośle. – Widać, że nie jesteś zbyt bystry. U pszczół byłam! – dodała takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. Jeden z policjantów ostrożnie wszedł w krzaki pod drzewami. – Trzeba było firankę doszyć! To by wyglądało o wiele lepiej. – Józek uśmiechnął się złośliwie. – Doszyłam, ale się spaliła, jak szykowałam podkurzacz. O mało nie straciłam wszystkich włosów. Abażur musi wystarczyć. Zresztą po co kupować cały strój do jednego marnego ula? – Szefie! – zawołał policjant zza drzew. – Tu naprawdę są zwłoki. – Wyłonił się z zarośli z przejętą miną. – Trzeba wezwać techników i ogrodzić teren, choć i tak wszystko dookoła stratowane. Ciekawe, co za kretyn tak zadeptał. Maryśka ostentacyjnie splotła ręce na wydatnym biuście. – To znaczy nie żeby zaraz całkiem. Nic się w sumie nie stało – szybko poprawił się policjant, patrząc błagalnie na Józka. Nagle zrobiło się głośno, nieprzyjemnie i tłoczno. Nadjechał jeszcze jeden radiowóz, a za nim, wiedzione instynktem, przybyły tłumy gapiów. Turyści, jak to turyści, pstrykali zdjęcia, licząc, że jakimś cudem ktoś je od nich kupi i pokażą je na przykład w „Teleexspressie”. – To kobieta – stwierdził jeden z policjantów. – Młoda. – Ładna? – jęknął Noldi, nie zdając sobie sprawy z głupoty swojego pytania. – Ładna może i była, teraz jest sina – odparł policjant, wzruszając ramionami. – Młoda. Zaraz pokażą wam zdjęcia, to zobaczymy, czy ktoś ją rozpozna. Wszyscy pięcioro stali pośród tego zamieszania i nie bardzo wiedzieli, co ze sobą począć. – Idźcie do domu. – Józek wskazał głową dom ciotek. – Zaraz przyjdę. Genek was odprowadzi. Powoli razem z policjantem przeciskali się przez tłum, co nie było łatwe. Co chwila ktoś robił im zdjęcia, zagadywał, zaczepiał. – Dajcie nam spokój! – krzyknęła w końcu rozhisteryzowanym głosem Nina, odwracając się gwałtownie. Abażur zatoczył koło, sznurki pod szyją pękły, ale ciotce udało się złapać jeden w ostatniej chwili. Abażur poszybował w tłum, wytrącił jakiemuś człowiekowi aparat, trafił w oko prowadzącego ich policjanta i przy okazji zrzucił mu czapkę. – Ciociu! Opanuj się – jęknął chłopak. – W końcu kogoś zabijesz. Albo już zabiłaś. – Cicho siedź, Genek! – warknęła Nina, podwiązując sobie niszczycielską broń pod brodą. – I nie ciociuj mi tutaj! Jaka ze mnie dla ciebie ciotka? – No, niby cioteczna babka. – Aha, no tak. Miśka i Noldi popatrzyli na siebie zdezorientowani. – Wy tu jesteście wszyscy spokrewnieni? – zapytała dziewczyna z niedowierzaniem. – A nie, nie wszyscy – odparł policjant, wzruszając ramionami. – Trochę obcych teraz do Zawilca się sprowadziło, domy pokupowali, ale reszta to tak jakby rodzina. – Corleone jak nic – syknął Noldi do ucha Miśce. Przed domem czekał już na nich dziennikarz z lokalnej gazety, jak hiena żądna łupu. Wystawił włochaty mikrofon i uśmiechając się obleśnie, zapytał:
– To podobno już drugie morderstwo w ostatnim czasie. Co mogą mi panie na ten temat powiedzieć? – Nic! – odparła Maryśka wściekłym głosem. – Zmiataj stąd, bo psami poszczuję. – Ależ pani Jeleńska, po co te nerwy? Opinia publiczna... – Opinia publiczna to może mnie w dupę pocałować! – wrzasnęła, wchodząc do domu, i zatrzasnęła dziennikarzowi drzwi przed nosem. – Ten to pewnie nie z rodziny? – zapytała ironicznie Miśka. – A gdzież tam. Ceper! – Maryśka oburzyła się na samą myśl, że dziennikarz mógłby być z nią spokrewniony. Usiedli przy kuchennym stole. Policjant wrócił do swoich obowiązków. Nina odwiesiła abażur na stojącą w pokoju lampę, a Bella zaczęła szykować kanapki. Dochodziła szesnasta, a oni od rana nic nie jedli. Co prawda Noldi nie czuł się najlepiej i mówił, że nie ma apetytu, ale jego żołądek domagał się swoich praw, toteż chłopak zachłannie śledził wzrokiem działania kuchenne Belli. Postanowił pilnować, czy Bella nie szykuje zatrutych kanapek przeznaczonych specjalnie dla niego. Maryśka z rękoma splecionymi na biuście, sapiąc i tupiąc, biegała od okna do drzwi. – Gdzie jest ten cholerny Józek?! Przecież powiedział, że zaraz przyjdzie, ja mu dam do wiwatu, jak tylko się pokaże! Nerwowa atmosfera udzieliła się wszystkim, zresztą może wcale nie musiała się udzielać. Po prostu cały czas była nerwowa. W końcu trup koło domu to nie jest coś, co przydarza się codziennie. Noldi ciągle myślał o Witce i układał już sobie w głowie możliwe scenariusze zbrodni. – Zagryziona przez Kruszynkę? – rzucił w końcu, patrząc błędnym wzrokiem na Bellę, ale ta popukała się w głowę. – Raczej chyba zalizana, ale od tego się nie umiera. Zresztą dziś w nocy Kruszynka nie biegał po posesji. Struł się czymś, biedak, i całą noc przespał w kojcu. Pańcia była w domu. Pozwalamy jej biegać nocą, ale tylko pod opieką Kruszynki. Zresztą nie ma co dywagować, póki się nie dowiemy, co dokładnie się stało. – To może jeszcze potrwać, bo Józka coś nie widać, a jak Maryśka go dopadnie, to nie chciałabym być w jego skórze – powiedziała Nina. Jednak się myliła. Józek wszedł do domu z dość niepewną miną i bez słowa usiadł ciężko przy stole. – No i co?! I co?! I co?! – wołali wszyscy, przekrzykując się nawzajem, ale on tylko machnął ręką i westchnął rozżalony. – Teraz to będzie się działo – powiedział bardzo niezadowolony. – Totalna katastrofa. Jutro ma przyjechać jakiś podkomisarz z Krakowa. Odebrali mi sprawę. – Ale dlaczego? – chciała wiedzieć Maryśka. Zachodziła w głowę, co znowu Józek spaskudził, że aż trzeba wzywać obcego gliniarza z Krakowa. – Coś ty nawywijał? – Nic! – odparł syn pospiesznie. – Więc dlaczego? – No bo ta zabita kobieta to Ulka – odpowiedział i westchnął. – Jaka Ulka?! – Bella aż zachłysnęła się z wrażenia. – Jaka, do cholery, Ulka? Gadaj! Wszystkie kobiety stały nad biednym policjantem jak harpie gotowe do ataku, co zupełnie nie poprawiało mu humoru. – Nasza Ulka Skorupska! W pokoju zapadła cisza. Kobiety patrzyły na siebie zaskoczone. Miśka wpatrywała się w Noldiego, na którego twarzy wyraz ulgi mieszał się z przerażeniem. Dziewczyna przez
chwilę zastanawiała się, skąd zna to nazwisko, ale nie bardzo miała czas na szperanie w pamięci. W kuchni wybuchł nieopisany harmider. – Żona Pietrka? Boże jedyny, ale skąd się tu wzięła? Nie przyjeżdżała od lat! I co jej się stało? – Uduszona i dźgnięta nożem, ale nie wiem, czy właśnie w tej kolejności – odparł policjant. – Musiałem oddać sprawę, bo to rodzina. – Czy wy nie możecie sobie odpuścić? Musicie być spokrewnieni nawet ze zwłokami? – mruknął Noldi, ale zamilkł, widząc wściekłe spojrzenia kobiet dookoła niego. – No, no, no – mruknęła Maryśka z miną, która nie miała wiele wspólnego ze współczuciem czy smutkiem. – Doigrała się. W końcu dostała za swoje i ktoś ją załatwił! – Ale kto? – zapytała nieśmiało Miśka. – Och, w tym wypadku podejrzanych mamy aż w nadmiarze. Trzy czwarte okolicy miało ochotę ją otruć albo udusić, nie wyłączając ciotek – odparła Maryśka. – No, nie przesadzaj. – Nina uśmiechnęła się, nie wiadomo czemu z zadowoleniem. – Ty, Józek, też specjalnie jej nie kochałeś za tę sprawę z korupcją, prawda? – Zostaw Józka w spokoju! Lepiej pomyśl o Pietrku. Podobno żyli jak pies z kotem, a na dodatek ona nie mogła mieć dzieci. – To jeszcze nie powód, żeby ją zabijać. A co do ciebie, Maryśka, to też się odgrażałaś, że jej nogi z dupy powyrywasz! – Zaraz tam odgrażałam. Takie gadanie i już. Bardziej pasuje Steńka, co miała się z Pietrkiem żenić. Ta by mogła Ulkę udusić. – Ale chyba nie po trzydziestu latach? – Kto wie, co siedzi w ludziach. Ulka naraziła się każdemu, kogo spotkała na swojej drodze. Ludzie jej nienawidzili jak zarazy, aż dziwne, że dopiero teraz... – Mamo, przestań! To poważna sprawa. Ktoś zamordował człowieka, i to na tej posesji, prawdopodobnie wczoraj w nocy. Co stawia was w bardzo złym świetle. I was też. – Wskazał Noldiego i Miśkę. – Wy też mogliście ją zamordować, zwłaszcza że mieszkacie w jej domu. – Ale po co byśmy to robili? Nie mieliśmy powodu jej mordować, nawet jej nie znaliśmy! – odcięła się Miśka. – Ja to właściwie znałem taką jedną Urszulę Skorupską. Nawet mógłbym ją udusić... Dwa razy oblała mnie na egzaminie ze staro-cerkiewno-słowiańskiego. – To znaczy, że co? Przyznajesz się? – Policjant popatrzył na Noldiego wielkimi oczami. – Nie. Ja tylko mówię, że znałem taką jedną na uczelni. Nie każdemu psu na imię Burek, prawda? – Noldi wyglądał na przerażonego. – Temu akurat tak – stwierdziła Maryśka. Noldi skulił się w sobie i zaczął się trząść. – Ale to nie ja – wyjąkał niepewnie, patrząc na twarze zebranych, nie po raz pierwszy zdawszy sobie sprawę z własnej głupoty. Policjant pominął milczeniem to oświadczenie. – Przynajmniej ja nie miałam motywu – powiedziała Miśka, ale Bella przerwała jej machnięciem ręki. – Gdybyś miała, to i tak byś nie powiedziała, jesteś na to zbyt inteligentna... – ...i przebiegła – wpadła jej w słowo Nina. – A poza tym to wcale nie jest takie pewne – dokończyła Bella twardo. Miśka musiała zareagować na to jawne oskarżenie. – A Witka? – powiedziała triumfalnie. – Ona też mogła mieć motyw! Przecież mówiła, że jest z rodziny, a ten wasz brat z Chicago jest jej dziadkiem!
– Jak to dziadkiem? – No bo podobno to nieślubna córka waszego bratanka. O! W kuchni zawrzało. Miśka jeszcze raz dokładnie musiała zrelacjonować spotkanie z dziką lokatorką. Opowiedzieć, jak wyglądała, co mówiła i przede wszystkim gdzie się podziała. – O rany! Mam w pokoju jej laptopa. Zupełnie zapomniałam! – zawołała w pewnej chwili. – Przyniosę go. Może to nie całkiem w porządku, ale a nuż tam są jakieś zdjęcia. Jej propozycja spotkała się z pewnymi zastrzeżeniami. – Mowy nie ma, sama nie pójdziesz! – krzyknęła Maryśka i wszyscy jak jeden mąż rzucili się do drzwi i pobiegli truchcikiem w kierunku sąsiedniego domu, wymijając po drodze kilkoro gapiów, którzy nie do końca wiedzieli, na co czekają. Prawdopodobnie spóźnili się na całe przedstawienie, bo rozglądali się niepewnie dookoła, wymieniając się informacjami. Głosy mieli nieco podpite. – No mówię, że na drzewie! – perorowała jakaś kobieta. – Jasne, tylko jak ufo miałoby wylądować na drzewie? – Kiedy to nie ufo, tylko święty obraz się pojawił – odpowiedział ktoś z grupki. – A ja słyszałam, że zwłoki znaleźli, szesnaście sztuk, całe pokrojone, w kawałkach... – E tam, zaraz zwłoki! To po co by księdza sprowadzali? Maryśka popatrzyła na Józka ze zdziwieniem. – Czy wyście poszaleli? Księdza wzywaliście? Józek popukał się w czoło. – A gdzie tam. Sam przyszedł. Też był ciekawy, co się dzieje. Cały Zawilec i pół Zakopanego tu się zleciało. Nawet jakaś wycieczka Japończyków albo Chińczyków. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zjawił się tu sam papież incognito. Znając możliwości i dotychczasowe dokonania niesympatycznego dziennikarza, doskonale wiedzieli, że nazajutrz lokalna prasa będzie kipiała od domysłów. Tytuły wymyślą wielce sugestywne: „Satanistyczny mord na Krupówkach. Policja jest bezradna”, „Ufo porywa ludzi. Spodki nad stolicą Tatr”, „Czyżby cud? Święte obrazy na drzewach. Kościół milczy”. Cała grupa dobiegła do domu i wparowała do pokoju Miśki. Laptopa oczywiście nie było. Był za to bałagan. Nieopisany bałagan. – No, pani chyba nie za bardzo lubi porządek – mruknął policjant. – Wszystko powywalane! Szafy rozbebeszone. Czego pani tu szukała? Złota? Kto teraz trzyma złoto w szafach? – Ale to nie ja – jęknęła Miśka. – Noldi, powiedz im. Noldi, obrażony na Miśkę za sprawę z Witką, odwrócił się na pięcie i wyszedł do przedpokoju. Zobaczył, że jego pokój także jest otwarty. – Jezus Maria – jęknął i wbiegł do środka. Po chwili zaczął kląć jak szewc. – U mnie też wszystko rozbebeszone! Patrzcie. Wszystko! Ja pierdzielę, nawet chińskie zupki porozrywane. I co ja teraz będę jadł?! A komputer? Nie ma mojego laptopa! Miśka szybko zbiegła do kuchni. Jej laptop też zniknął, za to w kuchni panował względny porządek. – A to ciekawe – mruknęła. – Przez dwie noce ktoś szaleje po kuchni i rzuca nożami, a dziś sobie odpuścił. Za plecami usłyszała głos policjanta. – To już wcześniej coś się tutaj działo? – Tu cały czas coś się dzieje! Nie ma chwili spokoju. W kuchni grasuje jakiś szaleniec, który rzuca nożami, po strychu włóczą się kot widmo i dzika lokatorka, a w ogrodzie co drugi
dzień znajdujemy zwłoki. Co pan sobie wyobraża? Że co? Że to normalne? Może u was! Słyszałam, że jak wieje halny, to wszyscy wariują, ale ja jestem normalna i chcę pozostać normalna! Nie zniosę jeszcze jednych zwłok! – To sądzi pani, że będą jeszcze jedne? – Policjant wyraźnie się zaciekawił. – Niczego nie sądzę. Wiem tylko, że ktoś podpieprzył mi laptopa! Mojego laptopa! Tam była połowa mojej magisterki, ale to pryszcz, odzyskam, tylko nie wiem, skąd teraz wezmę pieniądze na drugi. Miśka się rozpłakała. No, prawie się rozpłakała. Właściwie usiłowała się rozpłakać, bo wydało jej się to w tym momencie najbardziej odpowiednie, ale jej natura nie bardzo chciała z nią współpracować. – Już dobrze, nie maż się, coś wymyślimy – sapnęła Bella. – Weźmiesz mój. Ja teraz nie używam go zbyt często. Miśka nawet się nie zdziwiła, że Bella ma komputer. Józek powlókł wszystkich z powrotem na górę. Bardzo chciał obejrzeć strych. Powoli przechadzał się pomiędzy sprzętami, a potem wezwał jednego z kolegów z posterunku, żeby pozbierał, co się da, z legowiska Witki. Kazał mu też zabrać kostium niedźwiedzia i znalezione w kącie kawałki rozbitego gąsiora. – Niewiele to da, bo wszystko zalane winem, ale dziewczynę trzeba znaleźć – podsumował. – Koniecznie. Muszę odzyskać komputer – powiedział Noldi i była w tym część prawdy. Owszem, chciał odzyskać komputer, ale jeszcze bardziej chciał się spotkać z Witką. – Przecież to nie musiała być ona. – Miśka wzruszyła ramionami. – Ktoś inny mógł się tu włamać i ukraść, co mu wpadło w ręce. Józek myślał przez chwilę, po czym kazał wszystkim wyjść z domu. – Dziś śpicie u ciotek, rano wpuszczę tu ekipę, może coś znajdą, potem wrócicie do siebie. Szkoda, że wcześniej nie zgłosiliście, co się dzieje, bo... – Jasne! Wcześniej. A jak cię do zwłok wezwaliśmy, to co było? – obruszyła się Nina. – Tylko insynuacje, że jesteśmy świrnięte, i tak dalej. Nie dałeś sobie nic powiedzieć! – No wiesz, ciociu... Nie doczekał się odpowiedzi. Ciotki podreptały do domu wraz z Miśką i Noldim. Maryśka wreszcie opuściła posterunek, oznajmiwszy, że musi zrobić chłopu kolację. – Jasne, chłopu kolację, już ja to widzę – mruczała pod nosem Bella. – Będzie latać po kumach i mleć ozorem do północy, a rano znów się tu zjawi, żeby trzymać rękę na pulsie. Radio Maryśka w akcji! Ploty to ona potrafi roznosić, jest szybsza niż epidemia. – No tak, ale też może się czegoś dowiedzieć – broniła krewnej Nina. – To fakt, jeżeli ktoś ma się czegoś dowiedzieć, to tylko ona. Do niczego by ten biedny Józek nie doszedł, gdyby nie matka, a teraz klops. Sprawę mu zabrali. Przyślą jakiegoś dupka z Krakowa i cała sława spadnie na niego. – Jaka sława? – zapytała niewinnie Miśka. – Jak to jaka? Józkowa! Przecież ten dupek z Krakowa niczego sam nie rozwiąże. To logiczne. Józek będzie musiał wszystko za niego zrobić, a potem, jak przyjdzie co do czego, to awans albo medal przypadnie komu? – Dupkowi z Krakowa? – zasugerowała Miśka, dusząc się ze śmiechu. – To naprawdę niesprawiedliwe. Nina chyba nie wyczuła ironii. – Masz rację, dziewczyno. Nie wolno nam do tego dopuścić. Józek to przecież rodzina! Więc trzeba mu pomóc – postanowiła solennie.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy – zawtórowała jej zdecydowanie Bella. Miśka się przestraszyła. – Ale co możecie zrobić? – zapytała, niepewnie patrząc na Noldiego. – Jak to co? Możemy znaleźć mordercę! Możemy odzyskać laptopy i możemy też uprzykrzyć życie temu dupkowi z Krakowa! – Okej, okej! – Noldi też się trochę przestraszył. – Morderca, laptopy to jeszcze, ale uprzykrzanie życia gliniarzowi... – Dupkowi – prawie krzyknęły obie staruszki. – No dobra, dupkowi... To może być niebezpieczne, a w każdym razie nielegalne. I jak chcecie to zrobić? – Och, jeszcze nie wiemy. Musimy się nad tym zastanowić. Jest wiele możliwości. Możemy mu wysyłać listy z pogróżkami, poczęstować go bardzo nieświeżą kiełbasą, okłamywać, dodać mu czegoś do zupy – wyliczała Bella z rozmarzoną miną. – Wiem. Możemy go puścić z psami na spacer! Oj... – Nina zakryła dłonią usta. – No, takie różne... Miśka patrzyła na siostry z bezgranicznym zdumieniem. – Obie jesteście niespełna rozumu!! Przecież wsadzą was do więzienia! Was i nas – dodała po chwili. – Nie możecie otruć tego biedaka! Nie wolno wysyłać listów z pogróżkami! To karalne. – No dobrze, już dobrze – westchnęła Bella. – Ty chyba nie masz zbyt wiele fantazji. Nie umiesz się bawić, co? Jeśli tak ci na nim zależy, to go nie otrujemy, ale mordercę musimy znaleźć. – Powiedziała to z taką mocą, że Miśce i Noldiemu nie pozostało nic innego, jak tylko się zgodzić. Z przerażeniem myśleli o nocy, którą mieli spędzić pod jednym dachem z dwiema wariatkami. Przecież jeżeli mogły truć podkomisarza policji, to mogły otruć i ich, prawda? Noldiego już przegoniły z pieskami, prawda? Same powiedziały, że to jeden z elementów zastraszania. A duchy? Duchy jakoś dzisiaj przestały się liczyć. Oboje z Noldim zgodnie stwierdzili, że realniejszym zagrożeniem są dwie sympatyczne starsze panie, dla których trucie podkomisarza stanowiło świetną zabawę. Kiedy siedzieli w kuchni przy stole, nie bardzo wiedząc, co robić, bo byli zbyt podekscytowani, by tak po prostu iść spać, i zbyt zmęczeni, by wstać i pójść choćby na spacer, Miśka postanowiła położyć kres domysłom. Postawiła wszystko na jedną kartę. Trudno. – Dość tego owijania w bawełnę – rzekła ostrym tonem, patrząc uważnie to na jedną, to na drugą kobietę. – Chcę wiedzieć, co tu się dzieje i co wy tak naprawdę wyczyniacie. Po co nas straszycie i dlaczego chcecie się nas pozbyć? Co to za cholera, ta zamordowana kobieta, i dlaczego wszyscy jej nienawidzą? O co tu chodzi? – O co chodzi? Zaraz musi o coś chodzić? Miałyśmy ochotę się zabawić. Tylko tyle. – Ale... – Miśka chciała coś powiedzieć na temat ich wieku i nieodpowiedzialnego zachowania, ale Nina popatrzyła na nią z taką miną, że dziewczyna zamilkła. – Nawet nie próbuj czepiać się naszego wieku! – warknęła Nina. – Wiem, ile mam lat, tobie nic do tego, smarkulo. Nie rozumiem, dlaczego tu, w Polsce, tylko młodzi mają prawo się bawić! Ani jednego klubu dla ludzi po sześćdziesiątce, nic! Wszyscy rozmawiają o chorobach, wnukach i serialach, a my lubimy się rozerwać. Przez większość życia mieszkałyśmy w Stanach i tam było zupełnie inaczej, a tu nic, tylko siąść i płakać albo trzy razy dziennie latać do kościoła. To nie jest życie. Nie dla nas! Postanowiłyśmy, że same sobie coś zorganizujemy, i tyle...
– I zamordowałyście tę biedną kobietę dla... Tym razem przerwała Miśce Bella. – Oczywiście, że nikogo nie zamordowałyśmy dla zabawy, nie ukradłyśmy też zwłok. To byłoby raczej makabryczne, nie zabawne. I wcale nie chciałyśmy się was pozbywać. – I nikogo nie straszyłyśmy! – A psy? – Oj, psy... To było tylko dla hecy. Ciekawiło nas, jak sobie poradzi. – Bella wskazała głową Noldiego. – A te wszystkie dziwne zdarzenia w domu? A gadanie o wisielcu? – To nie nasza wina. Kiedy powiedziałyśmy wam o seansie spirytystycznym, chłopak miał taką zabawną minę, że po prostu nie można było nie skorzystać, ale ten bałagan to nie my, naprawdę. Nie wiemy nawet, kto to zrobił. Ale nie my – zapewniła, jednak Miśka, choć słuchała bardzo uważnie, nie wyczuła w jej głosie zbytniej szczerości. – Zresztą czym się przejmować? To tylko bałagan. Mimo wszystko Miśka musiała się zgodzić z tym argumentem. Rzeczywiście – tylko bałagan. Nie było żadnych duchów, zjaw, niesamowitych odgłosów, nic. Tylko bałagan. Równie dobrze mógł go zrobić ten, kto dzisiaj ukradł im laptopy. Ktoś, kto zamordował tę biedną kobietę, albo zwykły złodziej, który się zorientował, że w czasie zamieszania związanego z odnalezieniem zwłok może przez nikogo niezauważony wejść do domu i go splądrować. Nie byłoby to specjalnie trudne. Przecież Noldi chyba nawet nie pomyślał o zamknięciu drzwi na klucz. – No więc uważamy też – ciągnęła Bella – że takie szukanie mordercy może być świetną zabawą. – Przede wszystkim niebezpieczną – mruknęła Miśka. – Nie pomyślałyście o tym? – Co za dziewczyna! – jęknęła druga staruszka. – Ona się zachowuje, jakby była naszą matką! Czy to dlatego że masz na nas umowę? Jasne. My cię wcale nie obchodzimy, tylko pieniądze, co? Boisz się, że coś się nam stanie, kiedy ty powinnaś mieć nas na oku? – Ale... – Nie dukaj, nie dukaj! Przyznaj się! – Nina nie dawała za wygraną. – No, przyznaj się! – To nie jest tak, jak myślicie. – Jasne. Tylko jak? Inaczej? A jak inaczej? Pietrek ci zapłacił, żebyś nas obserwowała, tak czy nie?! – No tak, ale nie żebym zaraz miała się wami... tego no... opiekować, tylko sprawdzić, czy, no... – Czy nie trzeba nas wsadzić do jakiegoś cholernego domu starców?! Widzisz? Mówiłam ci, Ninko, że on coś kombinuje. Tylko na chwilę, na próbę, a potem ciach, sprzeda dom i już nigdy się stamtąd nie wydostaniemy! – Nieprawda! Powiedział mi, że chciałby zatrudnić dla was opiekunkę, ale wy się nigdy na to nie zgodzicie. – Miśka skłamała, żeby trochę poprawić nastrój staruszkom. Atmosfera nieco zelżała. – A ta zamordowana? Co to za jedna? – zapytała Miśka, żeby zmienić temat. Noldi siedział tępo wpatrzony w okno, ale po chwili się ożywił. – Znałyście ją przecież – dorzucił. – To żona Piotra – wyjaśniła Bella ze wzruszeniem ramion. – Prawie była, bo mieli się rozwodzić, ale tylko prawie, bo nie chciała mu dać rozwodu. Pieniędzy chciała. Zawsze była pazerna. Tylko forsa i forsa... Notorycznie wtykała nos w nie swoje sprawy, nikt jej nie lubił, ale dość rzadko tu przyjeżdżała, bo my też nie bardzo się z nią dogadywałyśmy. Wredna pinda!
To ona cały czas krzyczała, żeby nas wsadzić do domu starców, a myśmy tu ze Stanów przyjechały właśnie dlatego, żeby tam nie trafić. – Czyli każdy mógł ją zabić? – Każdy... Pewnie, że każdy, ale przecież nie każdy ma takie mordercze możliwości. Ja na przykład mam artretyzm, więc jak bym ją udusiła? Choć nie powiem, że o tym nie myślałam. Ale właściwie Ninka mogłaby ją udusić, a ja dźgnąć nożem. – Wyraźnie się ucieszyła. – Ale nie zrobiłyście tego? – zapytała niepewnie dziewczyna. – No przecież, że nie! – Starsza z sióstr podrapała się w głowę. – Ale mogą nam nie uwierzyć, bo ten nóż, który Józek niósł w woreczku, to mógł być nasz. Był taki sam jak z naszej kuchni, no i jednego brakuje. – Machnęła ręką w stronę szafki. – A dzieci? – zapytał Noldi zamyślony. – Dzieci też nie mordujemy! – zawołała staruszka z oburzeniem. – Zwariowałeś? Bajek się naczytałeś? O czarownicach? – Nie, pytałem, czy mają... no, czy mieli dzieci. Bo Witka... – Nie mieli, w sumie nie razem, ale z tą Witką jest możliwe, bo Piotrek podobno ma jakieś dziecko. Dorosłe już, ale nic o nim nie wiadomo. On sam chyba też niewiele wie, a co dopiero my. Zaczęło się robić późno. Księżyc, jeszcze całkiem duży po niedawnej pełni, świecił tak mocno, że na dworze zrobiło się prawie jasno. Konary chwiały się na wietrze, słychać było szelest liści i dziwne, niesamowite odgłosy dochodzące spośród drzew. Dzisiaj zresztą wszystko wydawało się niesamowite, wszystko wydawało się podejrzane. Długie i kanciaste cienie były jak wielkie łapy potworów, a smugi księżycowego światła sprawiały, że świat za oknem stał się wrogi i jakiś nierealny. Przygotowane przez Bellę sypialnie, których okna wychodziły na sąsiedni dom (Miśka nazywała go już w myślach swoim), też były dziwaczne, pełne bibelotów i wypchanych zwierząt, prawdopodobnie przywiezionych przez siostry ze Stanów. Miśka nienawidziła wypchanych zwierząt. W pewnym momencie wydało jej się, że widzi w oknach „swojego” domu światło. Jakby ktoś używał we wnętrzu latarki. Przeszedł ją dreszcz, ale światło zaraz znikło i Miśka nie była już pewna, czy naprawdę je widziała. Chciała pójść do Noldiego i mu o tym powiedzieć, ale nie zdążyła. Usłyszała cichutkie pukanie. To był Noldi. Wszedł do jej pokoju. – Też to widziałeś? – zapytała Miśka z nadzieją w głosie. Chłopak skrzywił się z niesmakiem. – A ty kiedy to widziałaś? – No przed chwilą – odparła nieco zdziwiona. – Przed chwilą nie mogłaś, bo cię tam nie było, więc kiedy? Wcześniej? Jakim cudem? I dlaczego mi nie powiedziałaś? W obecnej sytuacji to wcale mi nie poprawia humoru, a na dodatek nie mam zamiaru tam spać! To chore! Tym razem Miśka była nieco zdezorientowana. – Nie lubisz wypchanych zwierzaków? – zapytała drwiąco, ale Noldi wzruszył tylko ramionami. – Nie, nie lubię, ale jeszcze bardziej nie lubię całego tego niebezpiecznego żelastwa! Wypchane zwierzaki to pryszcz! Nawet pająka ptasznika dziś bym zniósł. Żywego. Chodź, zobacz – dodał na widok jej miny. – Ten pokój przyprawia mnie o dreszcze. Przeszli kawałek korytarzem i weszli do sypialni chłopaka. Robiła wrażenie. Wszystkie ściany obwieszono bronią. Były tam strzelby, szpady, szable, chyba nawet zardzewiały miecz, okropnie wielka maczeta i afrykańska dzida. Wszystko stare, może nawet zabytkowe, ale tak
czy inaczej – niebezpieczne. – O cholera! – mruknęła Miśka. – Babcie mają więcej tajemnic, co? Żadna ani słowem nie wspomniała o tym morderczym arsenale! – No właśnie. Dobrze powiedziałaś. Morderczym – prychnął Noldi. – Nie jestem przesadnie bojaźliwy, ale dziś koczuję u ciebie. Mogę robić za wypchanego zwierzaka, ale za nic w świecie nie zasnę w pokoju pełnym tego żelastwa. Wystarczyłyby same te wariatki, żebym nie mógł zasnąć, a jeszcze zwłoki! Miśka miała nieco inne zdanie na temat bojaźliwości Noldiego, ale to nie była odpowiednia pora, żeby się spierać. – To się po prostu zamieńmy – zaproponowała, wzruszając ramionami. – Nie możemy spać w jednym pokoju, bo chrapiesz jak piła mechaniczna, a ja chcę się wyspać. Miśka nie znosiła chrapania, a jedna wspólna noc z Noldim, spędzona kiedyś na ławce w dworcowej poczekalni, sprawiła, że nie miała ochoty być w pobliżu, kiedy chłopak zaczyna koncert. Zresztą nie była pewna, czy i tak nie będzie go słyszeć przez ścianę. Po pospiesznych przenosinach Miśka długo nie mogła zasnąć, a kiedy sen już nadszedł, był ciężki i dość makabryczny. Gonił ją wypchany skunks z maczetą w łapkach. Straszliwie śmierdział i wrzeszczał. Wruuuuuum! Wruuuuum! Jak jakaś mechaniczna zabawka. Po pewnym czasie zaczął wrzeszczeć bardziej po ludzku, ale też niezbyt zrozumiale. – Ratunku! Złodzieje! Ratunku... Strzelaj, no, strzelaj, nic mu nie będzie! Gdzie jest ta cholerna strzelba? Wypchany skunks prawie dopadł Miśkę i zamachnąwszy się maczetą, chciał odrąbać jej głowę, akurat kiedy obudziła się z dziwnym uczuciem, że śni dalej. Słyszała krzyk i warkot. Wruuuuum. – Biegnij po strzelbę! Słyszysz? Coś zakotłowało się pod drzwiami. Do pokoju wpadła jak torpeda któraś ze staruszek i porwała coś ze ściany. – Cholera! – krzyknęła. – To nie to! Zaklęła siarczyście i rzuciła trzymaną w ręku szablę wprost na łóżko. – Jezus Maria! – wrzasnęła Miśka. – Zabijesz mnie! – O cholera, zapomniałam – jęknęła kobieta. – Przepraszam. A swoją drogą nie moglibyście się powstrzymać choć na jedną noc? Tym młodym teraz tylko seks w głowie! Chwyciła strzelbę i ruszyła na dół, coś przy niej majstrując. – Gdzie te cholerne naboje? A, są! Druga staruszka wrzeszczała wniebogłosy. Warkot ucichł. – Złodzieje! Ratunku! Pali się, cholera! Pali się! Tak, pali się... Tupot na schodach ucichł, gruchnął strzał. Miśka zbiegła na dół, co sił w nogach. Za nią Noldi uzbrojony w jakieś zwierzę. – Po co ci to zdechłe bydlę? – Złapałem przez sen, śniła mi się maczeta. – Chciał rzucić zwierzaka na ziemię, ale Miśka go powstrzymała. – Uważaj! To może być dla nich cenne! Wyszli przed dom i rozejrzeli się dookoła. Bella stała ze strzelbą, Nina wrzeszczała coraz głośniej. Z okolicy zbiegali się ludzie z wiadrami. Stodoła była otwarta. Najpiękniejszy samochód świata miał przestrzelone drzwiczki. Dookoła widać było ślady krwi. W stodole stała niewielka żółta koparka, a klepisko było najzwyczajniej w świecie rozkopane. – Co za kretyn rozkopał nam stodołę? – jęknęła Bella już nieco uspokojona. – Po co
przyniosłeś naszego kochanego Mruczusia, niech spoczywa w pokoju? Nie powinieneś go dotykać, bo zalęgły się w nim jakieś robale. Noldi się wzdrygnął i odstawił Mruczusia jak najdalej od siebie. – A ma pani pozwolenie na broń? – zapytał niepewnie. – Jasne, że nie! Przecież ja jej nie używam, zresztą jest zabytkowa – rzuciła Bella, jakby to wszystko wyjaśniało. – No to będzie horror – stwierdziła Miśka. W dali słychać było syrenę. Ktoś zawiadomił policję. Z wielkim trudem, posapując i zatrzymując się co chwila, ubrana w koszulę nocną i szlafrok nadciągała też Maryśka. Zbiegowisko jak na tę porę dnia, a raczej nocy, zrobiło się nad wyraz pokaźne. Ludzie byli już wyczuleni. Po wczorajszym morderstwie zachłannie wsłuchiwali się we wszelkie odgłosy, pewni, że coś jeszcze musi się wydarzyć. Byłoby nielogiczne, gdyby wszystko skończyło się ot tak. Nie tylko nielogiczne, lecz także wręcz niesprawiedliwe. – Co tu się stało? – Józek, ściągnięty z domu przez dyżurnego, zadał sakramentalne pytanie, choć tak naprawdę zupełnie go to nie interesowało. Niczego nie chciał wiedzieć. Chciał spać. – Ktoś rozkopał stodołę i na pewno zamierzał ukraść nasz samochód. Naprawdę na pewno! – powiedziała Bella, trochę się jąkając. Próbowała schować za plecami strzelbę, ale nie bardzo jej się udawało. – Ciotka strzelała? – zapytał policjant, masując sobie czoło. Wiedział, że będą z tego gigantyczne kłopoty. – Nie. Broń sama wystrzeliła – skłamała Bella, patrząc mu hardo w oczy. – A co? Miałam pozwolić złodziejowi odjechać? – Boże kochany! Was trzeba zamknąć w szpitalu dla wariatów. Natychmiast! – Spojrzał na Miśkę i Noldiego. – Was dwoje też, jeżeli tu dłużej zostaniecie. Rozejrzał się dookoła, po czym wraz z drugim policjantem zaczął zabezpieczać ślady. – Tu jest jakaś krew. – No bo chyba w niego trafiłam, ale tylko w nogę, bo kulał, jak uciekał. Posłałam za nim pieski. Może go zagryzą. Józek przeżegnał się ostentacyjnie. – Pójdzie ciotka siedzieć jak nic! Przecież to niezgodne z prawem. Nie wolno strzelać do ludzi, nie wolno szczuć ich psami. To nie Ameryka. – Nie Ameryka, nie Ameryka, ale dom mój! Stodoła też! Miałam patrzeć, jak mnie okrada? Józek nie chciał się wdawać w dyskusję, tym bardziej że z dzikim jazgotem Pańci nadbiegły psy. Yorczyk bez ubranka i kokardy wyglądał nieco normalniej. Kruszynka niósł w pysku coś, co wyglądało jak noga. – Cholera! Odgryzł komuś nogę?! – jęknął policjant. – Teraz to już na pewno będziesz miała kłopoty. Trzeba mu to zabrać i znaleźć człowieka... – Złodzieja... – Wszystko jedno. Jak się wykrwawi, to dostanie ciotka zarzut spowodowania śmierci! Nina wzruszyła ramionami, podeszła do psa i wyjęła mu z pyska zakrwawione coś. – To nie jest noga – zawyrokowała. – To chyba ręka. Noldi zbladł i usiadł na ziemi. – Miśka, ja stąd wyjeżdżam! Rano się pakuję i spadam, nie chcę twoich pieniędzy. Ja chcę żyć! – Mowy nie ma – warknął policjant. – Nie wolno wam się stąd ruszać!
Wziął zakrwawioną szmatę od Niny. – Trzeba to zbadać, ale to nie jest ręka. To tylko rękaw. Taki grubaśny, jakich się używa do tresury psów. Wasz złodziej wyraźnie przyszykował się na Kruszynkę, ale nie na strzelbę. Jak on w tym mógł kopać? I po co kopał? – Może ktoś szuka tego kamienia, co go dziadek z Rosji z wojny w dziewięćset którymś do domu przytaszczył? Kamień był cenny. Nagrobny, ale wszyscy mówili, że to musiało być złoto! – Bo to było złoto jak nic – wtrąciła się Maryśka. – Tylko gdzie go teraz szukać po tylu latach? Już dawno go pewnie nie ma. – No i kto by go szukał? – Ulka Piotrkowa na pewno. Zachłanna jak diabli była. – Jasne, tyle że ona nie żyje, a duchy raczej nie kopią. – To może wcześniej wykopała, myśmy wczoraj ani przedwczoraj do stodoły nie chodziły, a dziś złodziej chciał tylko ukraść samochód? No tak, ale wyraźnie przygotował się na Kruszynkę, a to znaczy, że obserwował dom, więc powinien wiedzieć, że Kruszynka jest łagodny jak baranek. – I pewnie wiedział – mruknął Józek. – On się przygotował na tę małą bestię! Policjant zarekwirował strzelbę i rozgonił gapiów do domów. Niechętnie, ale się rozeszli, bo zaczynało padać i pora była tak późna, że pomimo sensacyjnych wydarzeń wszyscy ziewali na potęgę. Miśka i Noldi schronili się w kuchni, obiecując sobie solennie, że nie pójdą spać, ale i oni nie wytrzymali. Mimo hałasu na zewnątrz, pokrzykiwania policjantów i świateł reflektorów, a może właśnie z ich powodu, zasnęli spokojnie, pewni, że teraz już nic więcej się nie wydarzy. Pół godziny później obudziło ich walenie do drzwi. – Wstawać! – krzyczał policjant. – Musimy wszystkich ewakuować! Znaleźliśmy bombę! Wymęczeni stali znów przed domem wraz z Bellą i Niną, które nadzwyczaj dobrze się trzymały. – A jakąż to bombę znaleźliście? – zapytała Nina ze złośliwym uśmiechem. – Ktoś zaminował koparkę – powiedział Józek. Nie rozumiał, dlaczego ta wiadomość nie wywołała spodziewanego efektu. To znaczy wywołała strach w oczach Noldiego, lęk na twarzy Miśki, ale nie zrobiła wrażenia na staruszkach. – Ach, to – machnęła ręką Bella. – Sama powiesiłam! – Co ciotka zrobiła?! Zaminowała ciotka koparkę?! Bella wzruszyła ramionami. – To na złodziei! Teraz wszyscy kradną sprzęt, a ta koparka stoi u nas tylko na przechowanie! – Boże kochany! Ja chyba oszaleję. Jak ciotka to zrobiła?! – Nijak. Kupiłam granat pod Gubałówką i tyle. Przyniosłam, powiesiłam... – Ale granat jest nieuzbrojony, tak? – zapytał uspokojony nieco Józek. – Oj tam, nie wiem! Nie znam się na tym. Z pewnością nie jest z czekolady! Reszta mnie nie obchodziła. Chciałam kupić tego więcej, ale nie miał. Zaproponował tylko taką dużą bombę przeciwlotniczą, która była dla mnie za ciężka. Mogłabym ją powiesić na drzwiach stodoły, ale wiesz, starość nie radość. Nie dałam rady jej nawet podnieść. Józek usiadł na ziemi i otarł pot z czoła. – Ciotka jest nienormalna! – westchnął. – Mamo, zabierz je stąd, bo nie ręczę za siebie. Musimy rozbroić to świństwo.
– Po co zaraz rozbrajać? Po prostu pójdę i go wam przyniosę, skoro tak strasznie wam przeszkadza! – Nie!!! – wrzasnął Józek, zrywając się na równe nogi. – Ani mi się waż! Sami to załatwimy! Przecież ciotka powiesiła go za zawleczkę! – Chodzi ci o to kółeczko? Doskonale się do tego nadawało. W atmosferze przerażenia Józek przeprowadził akcję, której nie powstydziłby się najlepszy saper, i odesłał granat na posterunek. – Zejdźcie mi z oczu – warknął niezbyt grzecznie, ale był już u kresu wytrzymałości. – Idźcie spać, jeść, cokolwiek, ale nie chcę was tu widzieć. Odszedł na miękkich nogach. Wyobraził sobie, co mogłoby się stać, gdyby ktoś zechciał użyć koparki albo gdyby ciotka, strzelając, niechcący trafiła w granat. Złapał się za głowę. – O Boże! – jęknął. – Mogła wysadzić w powietrze pół Zawilca. – Dziwna teraz ta młodzież – skwitowała sytuację Nina. – Lękliwa jakaś! Nie to co za naszych czasów, prawda? Pół Zawilca? Jednym granatem? Też coś! Wszyscy czuli się zmęczeni. Minuty wlekły się jak lata, a godziny ciągnęły się jak wieki. Wszyscy spoglądali na zegarki, ale czas nic sobie z tego nie robił. Stał w miejscu niczym zaczarowany. Tykanie zegarów doprowadzało do szału, a znudzenie sprawiało, że powieki same opadały. Policja krążyła po obejściu, przeganiając domowników z kąta w kąt, zbierając jakieś papiery, szmaty i inne rzeczy, które, jak sądzili funkcjonariusze, mogły być dowodami. Potem przeszukali cały dom Miśki i Noldiego. Miśka widziała, jak znoszą ze strychu jakieś worki, łóżko polowe i dziwne przedmioty, których przeznaczenia się nie domyślała. Dopiero wieczorem Józek pozwolił im wrócić do domu. Nie był to przyjemny powrót. Włamywacz, jak to włamywacz – nabałaganił, jednak większy rozgardiasz zostawili przeszukujący dom funkcjonariusze. Miśka wygoniła Noldiego po zakupy, a sama, chcąc nie chcąc, zabrała się do sprzątania. Nie było to jej ulubione zajęcie, ale nie miała innego wyjścia. Robiła to dość niedbale, solennie sobie przyrzekając, że w ciągu kilku dni posprząta dokładnie, żeby wszystko wyglądało tak jak wcześniej. Choćby szafy, z których wywleczono całą zawartość. Walała się teraz po podłodze, leżała porozrzucana na fotelach i krzesłach. Zanim jednak Miśka zaczęła porządki, zadzwoniła do babci. Pogadała z nią chwilę, omijając temat wczorajszych zwłok i narzekając na straszne, ale to straszne nudy. Potem postanowiła wreszcie stawić czoło bałaganowi. Najdokładniej sprzątnęła kuchnię, bo przecież musieli przygotować sobie kolację. Uporządkowała też swoją sypialnię. Nie miała zamiaru sprzątać pokoju Noldiego. Niech sam sobie radzi! To był paskudny dzień. Jeden z tych, kiedy człowiek rusza się jak mucha w smole i czeka na wieczór jak na zbawienie. Miśka przez to wszystko nie miała ochoty nawet na świeże plotki. – Wiesz, dzwoniła Milena – powiedział, ziewając, Noldi. – Wciąż ma pretensje, że ja się wczasuję, a ona jak głupia siedzi w mieście. Wczasuję się! Kiedy jej opowiedziałem, co tu się dzieje, to ją zamurowało, ale i tak była zazdrosna. Sama rozumiesz, Zakopane... Miśka wzruszyła ramionami. Ani ona, ani Noldi nie mieli ochoty na pogaduszki i nawet zamieszanie koło domu staruszek nie spowodowało u nich szybszego bicia serca. – A jeżeli znów zechcą coś wysadzić? – zapytał obojętnie Noldi, ale Miśka machnęła ręką. – Niech sobie robią, co chcą. Mam dosyć ich wygłupów. Nudzi im się? Zobaczymy, jak będą śpiewać, kiedy je zamkną w szpitalu dla wariatów.
– Nie, no co ty? Przecież tak nie można – Noldi zaprotestował słabo, ale i jemu nie chciało się iść sprawdzać, co się tam dzieje. Jak będzie coś ważnego, same im z pewnością o tym powiedzą. Postanowili spać tak długo, jak tylko się da, a przynajmniej do dziewiątej. W nocy, bo to musiała być przecież noc, obudziło ich walenie w drzwi. Było tak natarczywe i głośne, że Miśka postanowiła w końcu zejść na dół. Noldi mamrotał przekleństwa, ale nie miał zamiaru ruszyć się z pościeli. Miśka zwlokła się po schodach, klnąc, na czym świat stoi i leży. „Co, do cholery jasnej?! Kto może czegoś chcieć o tej porze?! Zamordowali znów kogoś czy jak? – myślała. – Jeżeli nie, to ja kogoś zamorduję, i to natychmiast! Gołymi rękoma”. Zdała sobie sprawę, że jest zupełnie bezbronna, bo jej tajna broń w postaci Noldiego śpi jak zabita. Otworzyła drzwi. Za nimi stał stolarz. – Na litość boską, czego pan ode mnie chce o tej porze? Jest trzecia rano – jęknęła Miśka bardziej zdziwiona niż wściekła. – Przyszedłem – powiedział stolarz niezbyt odkrywczo. Odsunął ją i wszedł do przedpokoju, taszcząc ze sobą jakieś drewniane pudło, chyba z narzędziami. – Zgodnie z umową. Miśka popatrzyła na niego oszalałym wzrokiem. – Czy tu wszyscy są niespełna rozumu? Miał pan przyjść rano! Rano, do cholery! Nie w nocy. – Usiadła zrezygnowana na ostatnim stopniu schodów. – Kazała mi pani przyjść z samego rana, tak? Po mojemu właśnie teraz jest z samego rana. – Teraz jest noc! Potem będzie rano! – jęknęła dziewczyna, wiedząc, że przegrała. – Potem to już nie będzie z samego rana. Rano jest, kiedy wzejdzie słońce, tak? A z samego rana, jak wschodzi... – Uśmiechnął się złośliwie i zaczął przyglądać barierce oraz złożonym w kącie poprzeczkom. – Dobra, człowieku, przestań! Błagam, przestań wstawiać mi tę swoją góralską filozofię za trzy grosze! Nienawidzę tego folkloru na sprzedaż! Stolarz popatrzył na Miśkę z politowaniem. – To nie jest żaden folklor za trzy grosze. To czysty żywy marketing. Całe Zakopane to jeden wielki marketing. Co ty sobie wyobrażasz, od kogo kupiłabyś na przykład kierpce? Od faceta wyglądającego jak świadek Jehowy? Bzdura. A co do gwary, to wiesz... Połowa z tych ludzi pokończyła studia i z pewnością zagięłaby cię z każdej dziedziny, ale co ma taki biedak robić na Krupówkach, żeby nie zdechnąć z głodu? Zaczepiać ludzi i opowiadać im o ciałach liczbowych i przestrzeniach skończenie wymiarowych? – O matko, a co to jest? – Miśka szeroko otworzyła oczy ze zdumienia. – Tak rzuciłem, to matematyka, ale to był tylko przykład. Nie wyśmiewaj się z ludzi i nie oceniaj ich, zanim dobrze ich nie poznasz. Szczególnie tutaj. – Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, po czym otworzył drzwi do kuchni. – Zrób kawy. Dobrze nam zrobi z samego rana. – Uśmiechnął się, puszczając do niej oko. – Rzucało już? – zapytał po chwili. – Czym miało rzucać? Żabami? W sensie, że padało? – zapytała rozkojarzona, włączając czajnik. – Nie żabami, tylko nożami. Pytam, czy już rzucało nożami. – A, taaaak – odpowiedziała machinalnie, zaraz jednak odwróciła się z otwartymi ze zdumienia ustami. – A ty skąd o tym wiesz? – wykrztusiła. – Tu każdy o tym wie. To proste – odpowiedział z uśmiechem, siadając za stołem. – Więc dlaczego nic nam nie powiedzieli?
– Nie jesteś swoja. Tu się obcym tajemnic nie zdradza. Miśka upuściła łyżeczkę. – Nawet takich, które spokojnie mogłyby przyprawić człowieka o zawał? – sapnęła z niedowierzaniem. – Szczególnie takich. – Stolarz się roześmiał. – Nie lubimy psuć sobie zabawy! Nieczęsto się tacy zdarzają, ale ty i ten twój przyjaciel raczej nie jesteście szczególnie strachliwi... Miśka z rozdziawionymi ustami patrzyła na faceta, który nie wyglądał na dużo starszego od niej. Początkowo miała ochotę roześmiać mu się w twarz i powiedzieć, jak bardzo strachliwy jest Noldi, ale zrezygnowała. Po co wszyscy mają wiedzieć, a poza tym nie chciała sobie zaszkodzić. – To pewnie kot albo ten durnowaty mały stwór! – rzuciła, by zobaczyć jego reakcję. Ale się nie doczekała. Stolarz powoli mieszał kawę, wsypując coraz więcej cukru. – Nie – powiedział w końcu. – Zwierzaki rzucające nożami? To się kupy nie trzyma, choć przyznam, że ten mały to naprawdę straszna bestia! Tylko że to nie może być to. – Zamilkł na chwilę, ale Miśka nie miała ochoty czekać, chciała natychmiast się wszystkiego dowiedzieć. – No dobra, skoro już zacząłeś, to powiedz, o co w tym chodzi! – Jak to, o co chodzi? – Że rzuca, to już wiem. Teraz powiedz, co to jest! Chłopak wzruszył ramionami. – Kiedy nie wiem. Nikt nie wie. Jedni mówią o wisielcu, inni o duchach, jeszcze inni o klątwie. W sumie to nie jest takie niebezpieczne, właściwie nikogo jeszcze nie skrzywdziło. Miśka była mistrzynią w analizowaniu cudzych wypowiedzi. Co usłyszała? „Ale to nie jest aż takie niebezpieczne, właściwie nikogo jeszcze nie skrzywdziło”. Tak. Zastanowiło ją jedno słowo: „właściwie”... – Kto to był i co mu zrobiło? Chłopak popatrzył na nią z podziwem. – Wiesz, tylko jednego chłopaka przyszyło nożem do ściany, jak chciał dom okraść, ale nic mu nie zrobiło. To znaczy fizycznie nawet go nie drasnęło, ale psychicznie facet już nigdy do siebie nie doszedł. Zaczął się jąkać i w ogóle. I kraść przestał. – Rzeczywiście straszne – parsknęła Miśka. – Czyli te zwłoki to też normalna sprawa? I granat? I całe to zamieszanie? – Granat jest jak najbardziej normalny. Koparka nie ciotek, tylko... – Ty też z rodziny? – Ironia w jej głosie aż kłuła. – Nie, w żadnym wypadku, ale pracowałem u nich i jakoś tak wyszło. Mówić im „ty” niezbyt elegancko, „pani” nie chciały, zostały „ciotki”. No więc koparka nie należy do nich, tylko miały ją przechować, a taki sprzęt wprawdzie trudno ukraść, ale jak się już ukradnie, to można na nim dobrze zarobić. – A samochód? – E tam. Za bardzo widoczny! Zaraz by go znaleźli, a poza tym nikt go tu nie kupi, chyba że jakiś ceper. – Czyli pozostały nam zwłoki. – Miśka się uśmiechnęła. – I barierka. – Ruszył do przedpokoju i zaczął mierzyć, sprawdzać, dopasowywać, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. – Co ze zwłokami? – Miśka tupnęła nogą ze złości. – Też są takie normalne? Usłyszeli tupot i zobaczyli Noldiego, który ze straszną miną zbiegał w ich kierunku. – Zaraz będą normalne! – krzyknął wściekle. – Jak was oboje uduszę własnymi rękoma!
Jest czwarta rano! Albo trzecia, słyszycie?! Normalni ludzie powinni o tej porze spać, a nie walić młotkiem i mleć ozorami. Zamknijcie się wreszcie i niech ten facet przestanie rozwalać tę cholerną chałupę, bo nie ręczę za siebie! – Zawrócił na pięcie i pognał z powrotem do łóżka. Stolarz chciał wrócić do przerwanej pracy, ale Miśka syknęła na niego z wściekłością. – Ćśśś, idioto! Chodźmy do kuchni. Niech śpi! Trudno, obędzie się bez naprawy barierki. – Tylko nie idioto! – sapnął chłopak, chyba nieco urażony. – Mam na imię Andrzej, ale jak spróbujesz tego starego numeru i zaczniesz nazywać mnie Jądruś, to cię przetrącę. – Jądruś, a co to takie... – Miśka spłonęła rumieńcem, którego się po sobie nie spodziewała. – Ja jestem Miśka. – Miśka od? – Od urodzenia i od Michaliny, a co? Myślałeś, że mam na imię jakaś Jaśmina, Adamina albo co? – Najeżyła się. Zamknęła za sobą drzwi do kuchni i rozejrzała się niepewnie. Tym razem nikt tu niczym nie rzucał. – Gadaj o zwłokach – rozkazała. – No? Też są normalne? – Wiesz, kosmita to nie był, a zwłoki jak zwłoki, raczej zwyczajne, czyli pewnie normalne – zaczął filozofować, patrząc ze złośliwym uśmiechem na dziewczynę. – Nie pieprz. – No dobra. O zwłokach nic nie wiem, to znaczy wiem, znałem babę, ale zanim jeszcze nie była zwłokami, i wcale nie byłem tym zachwycony! – Że ją znałeś? – Że nie była zwłokami! Sam bym ją chętnie zamordował. Zamówiła u mnie, krowa, eeee... – zająknął się – ...no, coś za grubą forsę, a potem nie chciała zapłacić, bo jej się nie podobało! Tyle że to coś zostało u niej, bo nie można było tego zabrać. Normalnie okradła mnie i już, ale ona zawsze taka była! Wyszła za Piotrka, bo jego ojciec w Ameryce, to każdy wie, że forsę ma, nie? – A ten Piotrek to co? – Jak to co? Nic. Bratanek ciotek. Tak koło pięćdziesiątki, firmę prowadzi gdzieś w Warszawie. Siedzieli w kuchni jeszcze jakiś czas, ale niezbyt długo, bo Noldi, jednak rozbudzony, zszedł na dół, by domagać się kawy i przeprosin. – Cholera, nie dałaś mi spać, to chociaż zrób śniadanie, nie bądź wredna! Miśka jakoś nie chciała okazać się wredna, wobec stolarza także, więc przygotowała kanapki i jajecznicę, która niestety szybko, o wiele zbyt szybko, zniknęła ze stołu, a dwa głodomory rodzaju męskiego patrzyły z żalem na pustą patelnię. – No co? – westchnęła Miśka. – Miałam tylko dziesięć! Tyle kupiłeś wczoraj w markecie. – To wy jajka w markecie kupujecie?! – zawołał Andrzej zniesmaczony. – Zaczekajcie, zaraz wracam. – I wybiegł z kuchni jak burza. Po jakichś piętnastu minutach wrócił z koszykiem jajek, porządnym kawałem sera i słoikiem śmietany. – Macie, bo z głodu tu umrzecie. Nic nie płacicie. Jak matce powiedziałem, że dwa małe ceprzątka z głodu umierają pod jej nosem, to łez nie mogła powstrzymać, oczywiście jak już przestała się śmiać. – Ce... co? – Ceprzątka. – A co to, do cholery, jest? – Noldi prawie zadławił się kawałem białego sera. – No ceper to obcy, a ceprzątko to szczeniaczek od tego cepra – wyjaśnił Andrzej uprzejmie. – Zresztą z powodu tych zwłok wszyscy trochę inaczej na was patrzą.
– Czyli jak? – No przecież nie wiadomo, kto ją zadusił, nie? Nie – odpowiedział sam sobie. – Czyli może i wy, co automatycznie czyni z was bohaterów prawie narodowych. – Popatrzył na ich miny. – No co? Na żartach się nie znacie? Jaja sobie robię! Wszystko mi jedno, kto ją udusił, ale szkoda mi biedaka – dodał z zagadkowym uśmiechem. – Nie byłoby kłopotu, gdyby Józek nadal prowadził sprawę. On jeszcze nigdy nikogo nie wsadził na dłużej za kratki. Ale jeśli przyjedzie ktoś z Krakowa, to wytropi sprawcę jak nic i zapuszkuje! No dobra, dość tego gadania, muszę barierkę dokończyć. – Powiedział i pogwizdując, wyszedł do przedpokoju. Usłyszeli stukanie, odgłosy piłowania i kilka niecenzuralnych słów. – A gałka, co tu była u góry, gdzie jest?! – zawołał Andrzej po chwili. – Chodzi o tę kulę? – zapytała Miśka. – Odłamała się i walnęła w Noldiego, powinna gdzieś tam leżeć. Andrzej przeszukał przedpokój, ale bez skutku. Noldi postanowił zabrać psy na spacer. Nauczony doświadczeniem, z każdym wychodził osobno. Szaloną Pańcię oprowadzał tam i z powrotem po lasku za posesją; niespecjalnie chciał, aby go widziano z takim psem na ulicy. Potem zabierał Kruszynkę i wtedy dumnie i spokojnie, nadzwyczaj dystyngowanie, wędrował z nim uliczkami. Noldi doceniał psie piękno w każdej postaci, pod warunkiem że było to duże psie piękno. Małe pieski nadawały się według niego dla dziewczyn i starszych pań. – Stolarz jest – powiedział od progu do Belli, przyszedłszy po psa. Bella natychmiast zdjęła kuchenny fartuch i jak strzała pognała do sąsiedniego domu. – Tylko zaraz wracaj! – zawołała za siostrą Nina. – Maryśka lada chwila tu będzie, może się czegoś dowiemy. Bella nie miała zamiaru przegapić najświeższych plotek, ale chciała przypilnować stolarza, żeby dobrze wykonał swoją robotę. Doskonale wiedziała, że chętnie odwala fuszerkę dla nieznających się na niczym ceprów. – Witajcie, ciotko! – zawołał Andrzej na jej widok. – Już prawie kończę, jeszcze tylko muszę jedną kolumienkę dorobić, bo cała jest połamana, i tę gałkę... Wezmę do siebie do warsztatu, po południu przyniosę. – Nie dał Belli dojść do słowa. – A na cenę się umawialiście? – spytała staruszka z przekąsem. – Jasne, dała mi dwieście, za tyle zrobię, nie będę dziewczyny narażał na dodatkowe koszta. – Mrugnął do Belli, która teraz nawet się do niego uśmiechnęła. – Coś kombinujesz, ale ja nie dam jej zbałamucić! – Przecież to ceperka! – stwierdził zdziwiony Andrzej. Bella nie była pewna, co go tak zaskoczyło. Może uważał, że bałamucenie ceperki to jego prawo, a nawet święty obowiązek, a może był zdumiony, że ona, Bella, trzyma jej stronę. Nie miała ochoty mu się tłumaczyć. – Dobra, to zabieraj swoje zabawki i wynoś się stąd. Dziewczyna idzie do nas, mamy do pogadania. Andrzej parsknął śmiechem. – Do pogadania? Pewnie chcecie pół Zawilca obsmarować, bo widzę, że i Maryśka do was pędzi. Ciekawe, jakie ma nowiny, też chętnie bym się dowiedział. – Ale się nie dowiesz – odburknęła Bella. – Wara ci od naszego morderstwa! Wcale nie chciała odstraszyć chłopaka od Miśki, co to, to nie, ale morderstwo to inna sprawa. Bella nie tylko czuła się za nie odpowiedzialna (oczywiście nie w sensie sprawstwa), lecz także wiedziała, że przez najbliższe lata nie zdarzy się jej nic równie fascynującego, więc dlaczego miałaby się tym dzielić z każdym? Wyciągnęła zdziwioną Miśkę z kuchni.
– No, pospiesz się – poganiała ją. – Chodź, po co ci te trampki, w klapkach też możesz iść. – To nie są trampki, tylko glany – odparła obrażona Miśka, która kupiła te buty za ciężkie pieniądze i uwielbiała w nich chodzić. Rozkoszowała się zazdrością w oczach dziewczyn, które na nie patrzyły. Oczywiście tych dziewczyn, które wiedziały, o co chodzi, a nie głupich panienek z tipsami, w kusych spódniczkach i kozaczkach. Wciągnęła jeszcze bluzę z kapturem, bo z powodu niewyspania było jej zimno, choć termometr wskazywał dwadzieścia jeden stopni. Poszła z Bellą do jej domu, gdzie za stołem siedziały już Maryśka i Nina. Popijały wodę z sokiem, pogryzały naprędce zrobione kanapki z jajkiem i serem i perorowały o czymś przyciszonymi głosami. – I co? Co się dzieje? Są jakieś nowe wiadomości? – zapytała dziewczyna Maryśkę, która jako matka policjanta była najbliżej źródła informacji. – No więc przysłali dupka z Krakowa – odparła zapytana z ciężkim westchnieniem. – O! – powiedziała Miśka, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że to nieuniknione, choć widziała też, że dla kobiet za stołem to coś w rodzaju afrontu, zdrady narodowej i zbezczeszczenia zwłok w jednym. – Pomyśleć tylko, że coś takiego... Jak oni mogli?! Jakby Józek nie umiał sam sobie poradzić – biadoliła Maryśka. – No bo po prawdzie, to on znowu aż taki bystry nie jest – zaryzykowała Nina, na co tamta jedynie wzruszyła ramionami. – Bystry czy nie, ale tutejszy! – rzuciła rozstrzygający argument. – Ale to jeszcze nie jest najgorsze; oni przysłali tego dupka z Krakowa, bo Józek to rodzina, no wiesz, waszej Ulki. – Też mi problem! Przecież pół wioski jest z nami spokrewnione, więc pół wioski też jest rodziną naszej Ulki. – Tej uduszonej? – zapytała Miśka, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej niż to, co od dawna wiedziała. – I dźgniętej. Tak. No i chodzi o to, że morderca też może być z rodziny i że Józek niby też miał motyw – westchnęła Maryśka. – A miał? – Miśka zaczęła słuchać z nieco większym zaciekawieniem. – Oczywiście! To ona doniosła na niego, że łapówkę wziął. – A wziął? – zaciekawiła się Miśka. – Zaraz wziął. Nie wziął! To była tylko skrzynka weselnej wódki! – Więc jednak wziął! – skwitowała Miśka, ale trzy kobiety popatrzyły na nią z takim oburzeniem, że aż się skuliła. – Przecież tutaj to normalne. Dostał skrzynkę weselnej wódki. Żeby ludzie się nie skarżyli na zakłócanie spokoju! – To jednak była łapówka! Żeby się nie skarżyli... – No tak, ale kto niby miał się skarżyć, skoro cała wieś była zaproszona na wesele? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Do domu wpadł Noldi wymienić psa. – Słuchajcie! – zawołał. – Zaraz tu będzie policja! Naprawdę. Przyleciałem na skróty zostawić Pańcię – wyjaśnił i poszedł do kojca po Kruszynkę. – Dupek z Krakowa – domyśliła się Maryśka. – Ani pary z gęby. My nic nie wiemy! – Tak nie można! – jęknęła Miśka. Solennie sobie przyrzekła, że jeżeli wyjdzie cało z tej makabrycznej przygody, nigdy, ale to już nigdy w życiu nie przyjmie pracy w Zakopanem, a nawet na całym Podhalu! – Można, można. – Maryśka wiedziała lepiej. – Skoro ja mówię, że można, to tak ma
być. Ani pary z ust! – dodała takim głosem, że Miśce ścierpła skóra. Oczyma duszy zobaczyła się w więzieniu za utrudnianie śledztwa albo za współudział w morderstwie, w końcu przecież nie wiedziała, kto zabił. Kiedy tak przyglądała się teraz matce Józka, przyszło jej do głowy, że to właśnie on, wieloryb Maryśka, byłby w stanie udusić kogoś gołymi rękoma. Poprawka – nie kogoś, każdego! Przez chwilę siedziały w ciszy, nasłuchując odgłosów z ulicy. W końcu usłyszały zatrzymujący się samochód i kroki na żwirze. Nikt jednak nie zapukał do domu. Na podwórku słychać było kroki i rozmowy; to się zbliżały, to znów oddalały. – Nie wtrącamy się – rozkazała Maryśka, powstrzymując ciotki przed wyjściem na zewnątrz. Z dala dało się słyszeć dudniące szczekanie Kruszynki. – To koniec, chłopak wszystko wygada – jęknęła w końcu Bella przy wtórze złowrogiego posapywania Maryśki. – Trzeba go uprzedzić. Wyszły pospiesznie przed dom i prawie biegiem dopadły Józka, który nieco zagubiony stał obok płotu. Noldiego jeszcze nie było, widocznie poszedł dłuższą drogą. – Gdzie ten dupek z Krakowa? – syknęła Maryśka prawie basem. – Tutaj – odparł ktoś stojący nieco z boku za węgłem domu. – Z pewnością chodzi o mnie, bo tylko ja jestem z Krakowa, choć wolałbym, żeby nie nazywano mnie dupkiem. Podkomisarz Dariusz Nowicki – przedstawił się młody mężczyzna w cywilnym ubraniu. – Dobrze, że panie widzę, mam do was kilka pytań. Może wejdziemy do domu? – Oczywiście – powiedziała Nina, prostując się wyniośle – ale widzi pan, w domu jest piesek. – Nie boję się psów – odparł mężczyzna, ruszając w kierunku domu. – Aha. – Bella się uśmiechnęła i ten uśmiech zmroził Miśkę. Boże kochany, napuszczą tego diabła na policjanta! Przecież to kryminał! Co robić?! – To ja może wyprowadzę Pańcię? – zaproponowała słabym głosem, ale policjant popatrzył na nią groźnie. – Powiedziałem, że nie boję się psów – mruknął, wzruszając ramionami. – Zresztą z panią i z tym młodym człowiekiem też muszę porozmawiać. Miśka zadrżała. Weszli co domu. – Pieseczku, przywitaj się z panem – poprosiła przymilnie Bella i w tym momencie york eksplodował. Przeraźliwy jazgot zagłuszył początkowo ciche, potem głośniejsze jęki policjanta. – Au, au, o cholera, przestań, au! Au! W końcu dało się słyszeć całkiem głośne błaganie: – Zabierzcie stąd to wściekłe bydlę! Bella bez słowa wzięła Pańcię na ręce. – Mówił pan, że nie boi się piesków – przypomniała Nina. – No właśnie, psinka chciała się tylko przywitać – dodała Maryśka, patrząc policjantowi prosto w oczy. – Coś pan taki delikates... z Krakowa? Miśce opadły ręce. „One chyba powariowały” – uznała i postanowiła do niczego się nie mieszać. Po chwili syczący z bólu i klnący pod nosem policjant siedział szczodrze zdezynfekowany spirytusem i pooblepiany plastrami. – Nie miały panie wody utlenionej? – zapytał zrezygnowany. – Mniej by piekło. – Jasne, że miałyśmy – odparła Bella, udając zdziwienie. – Dlaczego pan nie mówił? –
dodała z uśmieszkiem. – Może herbaty? Z prądem? To taka tutejsza specjalność. Dodajemy trochę tego, no... – Rozkasłała się tak, że nikt nie wiedział, co chciała powiedzieć. – Chętnie się napiję – odpowiedział mężczyzna zmęczony całą sytuacją. Był młody i po raz pierwszy w życiu miał do czynienia z kimś takim jak Bella i Nina. – Nie! Tylko nie to – jęknęła Miśka, ale Maryśka popatrzyła na nią złowrogo, więc dziewczyna zamilkła. – Przejdźmy do rzeczy. Co panie wiedzą o tym morderstwie? – zapytał policjant, sadowiąc się wygodniej na krześle. Utrudniały mu to poranione kostki nóg i inne obrażenia umiejscowione tak wysoko, jak wysoko była w stanie podskoczyć Pańcia. – Nic! Zupełnie nic! – odparły chórem Maryśka, Bella i Nina. – Wiemy, że kogoś zamordowano, wiemy, kto to był, i tyle – uściśliła Nina. – I wiemy, że wcześniej też były tu zwłoki, ale zniknęły albo uciekły – powiedział, wchodząc do kuchni, Noldi. Zbyt zaciekawiony, by odprowadzić psa do kojca, zabrał go ze sobą do domu. Kruszynka, widząc gościa, skoczył z impetem, by polizać go wielkim ozorem po twarzy. – Przecież chyba nie wolno trzymać niedźwiedzi w domu – powiedział niepewnie policjant, chowając się za stołem. Pies oparł się łapami o blat z taką siłą, że stojąca przed podkomisarzem szklanka z herbatą zachybotała się i przewróciła. Gorąca ciecz wylała się na jego spodnie. Wrzątek chlusnął na strategiczne miejsce. Policjant zawył i zerwał się od stołu. Na to wszedł z podwórka Józek. – Co tu się dzieje?! I dlaczego śmierdzi samogonem? – zapytał, patrząc groźnie na matkę. – Co wy wyprawiacie? – To herbatka. Poczęstowałyśmy go – fuknęła Maryśka. – Chciałyśmy ugościć... – Chciałyście upić policjanta na służbie?! – wściekł się Józek. – Przecież za to grozi... Przecież to jest... Z kąta dobiegały zduszone jęki. W zamieszaniu Kruszynka, pozostawiony bez kontroli, usiłował zalizać podkomisarza na śmierć. – Zabierzcie go! – wystękał ów spod Kruszynki. – Zabierzcie to. Proszę. Naprawdę nie mam pretensji, tylko zabierzcie to... Po krótkiej akcji ratowniczej wylizany, podrapany, śmierdzący samogonem i lekko poparzony podkomisarz siedział znów za stołem, z lękiem patrząc na zebrane towarzystwo. Prawdę powiedziawszy, miał nadzieję, że ta delegacja do Zakopanego to będzie miły wypoczynek, nawet ze zwłokami w tle, teraz zaś zaczynał sobie zdawać sprawę, że czeka go mordercza przeprawa z zatwardziałymi góralami, wariatkami i dzikimi zwierzętami. Dotychczas nie bał się ludzi. Doskonale umiał się bronić przed facetem z nożem i posługiwać bronią. Nie lubił pijaków, ale też wiedział, jak z nimi postępować. I był raczej towarzyski. Popełnił jednak niewybaczalny błąd. Podszedł do tych staruszek, no, jak do staruszek. Miłych, słabych, sympatycznych i dobrotliwych. Teraz wiedział, że to niebezpieczne harpie. Zdał sobie sprawę, że górale w swojej zaciekłości wyprodukowali prawdopodobnie zupełnie odrębny, góralski gatunek staruszki, bardziej zabójczy niż większość niebezpiecznych stworzeń. Góralskie staruszki pod płaszczykiem słabości i nieporadności skrywały zaciętość, mordercze instynkty i paskudną złośliwość. – A teraz grzecznie odpowiadać na pytania podkomisarza – zakomenderował Józek. Kobiety wymieniły spojrzenia. Siedziały ze splecionymi rękoma i miały bardzo niezadowolone miny. – Ty, Józek, to bucyfoł jesteś! – mruknęła Maryśka. – Mamo, dość tego! Może ja i bucyfoł, tfu... głupi jestem, ale wy macie odpowiadać!
Już! – Co to za zwłoki, które uciekły? – zagadnął Nowicki, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. Postanowił przepytać chłopaka, bo wydał mu się znacznie chętniejszy do współpracy. – Były tam, siedziały pod drzewem, a potem zniknęły. W sumie mogły uciec. To było kilka dni temu. – Ale zwłoki normalnie nie uciekają – zauważył policjant zaciekawiony. – Normalnie pewnie nie, ale co ja tam wiem? Miśka rąbnęła miśka, misiek padł. Był siny. – Miśka rąbnęła miśka, misiek padł? Nie mówimy tu, jak rozumiem, o kreskówce? – Nie, ten misiek był prawdziwy. – I siny? – Tak, siny! – Jak... skąd... No, chodzi mi o to, skąd wiedzieliście, że był siny? – Bo mu głowa odpadła! – odparł Noldi obruszony. Podkomisarz wyobraził sobie krwawą scenę z odrąbaną głową niedźwiedzia i pobladł. – Jeszcze raz – poprosił. – Niedźwiedzica poszarpała niedźwiedzia? Zagryzła go może? O to chodzi? Ale dlaczego tutaj? – Nie niedźwiedzica, tylko Miśka, i nie niedźwiedzia, tylko miśka! Wszyscy słuchali Noldiego z rozdziawionymi ustami. Nowicki nie dawał za wygraną, ale nagle dotarło do niego, że będzie musiał sprowadzić tu jakiegoś psychiatrę albo psychologa, bo chłopak gada, jakby był niespełna rozumu. – No a ta, jak mówisz, Miśka, to ona co? Uciekła? – Jezu! Pan mnie nie słucha! Nie uciekła. Siedzi tu! – W więzieniu? – Nie, dlaczego zaraz w więzieniu? – Noldi szeroko otworzył oczy ze zdumienia. – Tu siedzi. – Wskazał dziewczynę. Wszyscy popatrzyli na nią, jakby widzieli ją po raz pierwszy w życiu. – Niech pan bzdur nie opowiada. Ta panienka miałaby zamordować miśka, odrąbując mu głowę? Jeżeli tak, to rzeczywiście powinna siedzieć w więzieniu. – Ale ona nikogo nie zamordowała! Ona tylko rąbnęła go w ramię. – Noldi sam już nie wiedział, jak to wszystko wytłumaczyć. – I wtedy odpadła mu głowa. – Jakim cudem? Jeżeli odpadła mu głowa od takiego uderzenia, to te zwłoki musiały być... – szukał słowa – stare, może przegniłe! – Nie były przegniłe – wyjaśniła cicho Miśka. – Nie wiemy nawet, czy to naprawdę były zwłoki. Już wcześniej chciała się włączyć do dyskusji, ale nie była w stanie. W środku dusiła się ze śmiechu, a na śmiech w tej sytuacji po prostu nie mogła sobie pozwolić. – Jeżeli komuś odpada głowa, to raczej nie może być żywy, wiem, co mówię – oznajmił dotknięty podkomisarz. – Przynajmniej kiedy już odpadnie. – Ale to nie była jego głowa, tych zwłok, tylko miśka! – I teraz usiłuje mi pani powiedzieć, że było ich dwóch? Miśka westchnęła z rezygnacją. – Nie było ich dwóch, był jeden! Jeden cholerny, wyliniały misiek z Krupówek! Był pan kiedyś na Krupówkach? Jasne – odpowiedziała sama sobie. – Chyba każdy był na Krupówkach, Krupówki to centrum wszechświata – dodała zjadliwie. – I tam jest, to znaczy był, misiek. Zazwyczaj pijany. – O Boże jedyny. – Podkomisarz złapał się za głowę.
– Tak, ma pan rację. O Boże jedyny! Więc tam był, potem pojawił się tu w formie zwłok zakutanych w miśkowe ubranko, takie do robienia zdjęć. – O Boże jedyny... – Tak. Tak. I odpadła mu głowa. – O Boże jedyny... Nowicki od dłuższego czasu powtarzał tę apostrofę, trzymając się za głowę. W końcu nie wytrzymał. Popatrzył na wszystkich zebranych i podniósł się na nieco chwiejnych nogach. – O Boże jedyny... Proszę mnie odwieźć do hotelu. Mam już dosyć na dzisiaj. Droga była okropna, te zakręty, zakopianka zakorkowana, wrócę tu jutro – dodał słabym głosem, wychodząc. Bella, Nina i Maryśka patrzyły na Miśkę i Noldiego z pełnym uwielbienia niedowierzaniem. – Dziewczyno, ty jesteś niesamowita! Trzeba było tak od razu! Jasne, że lepiej go zamotać, niż tylko udawać, że się nic nie wie, a ten twój kolega... Ja go chyba adoptuję! – zawołała Maryśka. – Przecież on góral jak malowanie! Poradził sobie z dupkiem z Krakowa, jak mało kto by potrafił! Dzieciaki, idziemy! – zakomenderowała. – Muszę wam postawić porządny obiad. Mam pieczeń! Wy też od biedy jesteście zaproszone – zwróciła się do staruszek. Noldi popatrzył na Miśkę, oblizał się łakomie na słowo „obiad” i uśmiechnął na słowo pieczeń. Miśka westchnęła. „Dom wariatów! – stwierdziła w duchu. – Dom wariatów. Zwłoki, mordercy, włamania, złodzieje, korupcja...”. Przez chwilę się zastanawiała, czy podczas snu jakiś złośliwy dżin nie przeniósł jej z Zakopanego do Chicago, później jednak ze zgrozą zdała sobie sprawę, że przecież to nie koniec, że kiedyś trzeba będzie podkomisarzowi wszystko wytłumaczyć. Tylko jak? Jak? Przecież to Noldi najbardziej namieszał, zachciało mu się zagadek logicznych, jakichś pieprzonych homonimów! Miśka rąbnęła miśka... Debil jeden. Trzeba go będzie unieszkodliwić. Najlepiej zakneblować! „A Józek? Dlaczego Józek nic nie mówił?” – zastanawiała się, ale w końcu doszła, w czym rzecz. Przecież Józek właściwie nic nie wiedział. Przyjechał po fakcie i oczywiście im nie uwierzył, a na dodatek pewnie nie sporządził protokołu, bo co miałby napisać? Cała reszta to oczywiście była inna sprawa. „Czyli logicznie rzecz biorąc, można sądzić, że mamy tego, no, dwa, dwie...”. – Noldi, ty jesteś polonistą, jak to powiedzieć? Mamy dwa zwłoki? Nie. Dwie zwłoki? Nie. To co? Dwie pary zwłok? – Oszalałaś? Dwie pary zwłok? Przecież to jakiś koszmar, cztery trupy? Skąd ty masz zamiar je wziąć? – Nie mam zamiaru, pytam, jak to będzie po polsku, gamoniu. – A, to? Dwa trupy. Ograniczmy się do trupów, bo ze zwłokami jakoś trudniej. Mogłyby być też ciała, dwa ciała, ale ciała nie zawsze są martwe. Mogą być niebieskie. – Chyba sine! Siedzieli rozleniwieni nad pustymi już talerzami. Atmosfera był przyjemna, choć w powietrzu wisiały same pytania. – Czyli ktoś najpierw zabił miśka i ukradł jego zwłoki, a ubranko, załóżmy, powiesił na ścianie. Potem, ciągnąc zwłoki, rozbił gąsior z winem i uciekł, żeby zamordować Ulkę, która... – Nie trzyma się kupy z tym ciągnięciem zwłok. Zostałyby ślady. Jak by się wydostał? Józek, a mów no ty, co żeście tam w domu znaleźli po włamaniu – rozkazała Maryśka. Józek cały czas siedział nieswój w tym towarzystwie i nie chciał się udzielać.
– Kiedy, mamo, nie bardzo mogę... – usiłował się wymigać, ale nie miał szans. – Ja ci dam „nie bardzo” i „nie mogę”! Zaraz gadaj tu wszystko matce jak na spowiedzi! – Mamo, kiedy... – Józek zrezygnował z walki, widząc minę rodzicielki. – Nic takiego. Na strychu jakieś legowisko i resztki, kawałek kartki z adresami, jakieś papierzyska posrane przez kota... – Tam nie ma żadnego kota! – Nina i Bella prawie się na niego rzuciły. – Niech wam będzie, posrane przez jakieś zwierzę, ale posrane na pewno, od tego nie odstąpię. – No tak, Witka mówiła, że kot tam... – Noldi za późno się zorientował, że znów mówi o Witce. A może liczył, że policja ją znajdzie i wtedy będzie mógł znowu robić do niej cielęce oczy? – A ta Witka to jak miała na imię? Witolda? Dziwaczne imię dla dziewczyny. – Nie, nie miała na imię Witolda, tylko Jowita – odburknęła Miśka. – Ale nazwiska nie znam. – Za to ja chyba znam. Konieczna. Tak, Jowita Konieczna. Rozpoznalibyście ją? – Oczywiście – potwierdził Noldi z westchnieniem. – O każdej porze dnia i nocy. Józek wyjął ze stojącej obok stołu teczki jakieś zdjęcia. Noldi rzucił się na nie zachłannie. – Tak, to ona – powiedział. – Skąd macie te zdjęcia, też były na strychu? – Oczywiście, że nie. Na strychu było tylko jej nazwisko, jakaś koperta. My po prostu podzwoniliśmy po pensjonatach, szukając kogoś o tym nazwisku, i znaleźliśmy tę dziewczynę. Skoro to ona, należy ją przesłuchać. Czy waszym zdaniem była w stanie zamordować tego miśka? – Nie! – krzyknął Noldi. Miśka popukała się w czoło. – Może i mogła – przyznała zamyślona. – Ale po co? To nieduża dziewczyna i nie wyglądała na alkoholiczkę, więc skąd znałaby tego zapijaczonego misia? Poza tym nie wiemy, jak go zamordowano. Udusić by może i nie udusiła, ale zastrzelić czy otruć to już by mogła. To potrafiłaby nawet niewielka kobieta. Tyle że nawet jeżeli to zrobiła, to jak i po co kradłaby ciało? Aż taka silna nie była, żeby wlec faceta. No i ciało zniknęło bardzo szybko. Nie dałaby rady bez hałasu... W ogóle się zastanawiam, czy ten misiek był martwy na sto procent. – Był siny – wtrąciła Bella. – Sama widziałam. – Plamy opadowe? – Józek przysłuchiwał się im z coraz większym zaciekawieniem. – Nie, nic wtedy nie padało – powiedziała Maryśka. – A już najmniej jagodowy deszcz, a on miał taki jagodowy kolor. – Otruty? – myślał na głos Józek. – No, to możliwe, ale skąd ten kolor? Podobno siny kolor to niedotlenienie, więc może go ktoś udusił? – Miśka też dumała na głos. – Poddusił? I on potem doszedł do siebie i uciekł? – Dziwaczne, ale możliwe. – Józek nie był przekonany. – A ta wasza Witka, co go dusiła, uciekła, tak? – Owszem, uciekła, ale nie wiemy, czy go dusiła. Ona tu przyjechała do rodziny... czyli do was. To przecież córka waszego bratanka! – Tak! – Józek aż wstał z podniecenia. – To wszystko trzyma się kupy. Przyjechała się zemścić. Postanowiła wymordować, kogo się da, za swoje nieudane dzieciństwo. Najpierw misiek, potem Ulka, potem przyjdzie kolej na was i na Piotrka, a potem... – Ty chyba jesteś niespełna rozumu. Przecież misiek nie był z rodziny. – Skąd wiesz?
– Widziałam go! Poznałabym. Znam wszystkich od małego. No i to nieudane dzieciństwo? Nie... nie musiało wcale być nieudane. I dlaczego miałaby zaraz mordować? – Czasami ludziom odbija i wtedy zaczynają się mścić! Dobrze, że już skontaktowaliśmy się z Piotrkiem! On wie, że ma córkę? – Tego nie wiem, ale chyba nie masz zamiaru mu oznajmić, że ma córkę, która jest krwawą morderczynią? Józek wzruszył ramionami, jakby krwawe morderczynie były dla niego chlebem powszednim. – To nawet byłoby ciekawe, bo wiecie, w sumie w dziewięćdziesiąt procent morderstw żon uwikłani są mężowie. Może oni to razem załatwili? Maryśka słuchała go przez chwilę, nadymając się z oburzenia, po czym rzuciła w niego ścierką. – Józek, Józek, ty w ogóle nie masz szacunku do rodziny! – A co ma do tego szacunek? Trup jest? Jest! Może nawet dwa, to i mordercę trzeba znaleźć. Nie ma innego wyjścia. – Zreasumujmy – odezwała się dość milcząca dotąd Bella. – Od czego to wszystko się zaczęło? – Od rzucania nożami – odparła Miśka, bo dla niej to właśnie był początek wszystkiego. – I od włóczenia Noldiego po chaszczach. Bella wzruszyła ramionami. – Noże i chaszcze się nie liczą! – powiedziała dobitnie. – No to Witka pojawiła się w nocy, potem zniknęła, tego samego dnia pojawił się zdechły miś i zniknął. – Pojawiam się i znikam, i znikam, i znikam, mam na tym punkcie bzika, mam bzika... – zanucił Noldi, jednak dźgnięty łokciem pod żebro przez Miśkę zakrztusił się kawałkiem szarlotki, aż mu oczy na wierzch wyszły. Przez chwilę nie mógł złapać powietrza, więc Miśka walnęła go z całej siły w plecy. – Przestań, wariatko! Płuca mi odbijesz! – No więc Witka... Tak, potem była katastrofa z winem i barierką, a na drugi dzień znaleźliśmy zwłoki. Tyle, nic więcej. – A włamanie? – Tak, ktoś rozbebeszył wszystko u was, a potem rozkopał ciotkom stodołę – przypomniał Józek. – Niekoniecznie. Stodołę mógł wcześniej; tamtej nocy słychać było dziwne dźwięki, takie metaliczne, jakby coś kroił, a nie kopał. – Tak, pamiętam, śniło mi się, że gonił mnie wypchany skunks wymachujący maczetą, i były takie dziwne odgłosy, takie jakby wruuum – przypomniała sobie Miśka. Noldi też coś takiego słyszał. – To było takie „wruuuum”, jakby ktoś chciał przepiłować coś metalowego. – Pewnie kiedy chciał ukraść samochód. Bella i Nina wymieniły zaniepokojone spojrzenia. – Samochód, nawet kradziony, nie wydaje takich dźwięków. Zresztą... to było trochę inaczej. On chyba nie chciał go ukraść, tylko się za nim chował. – I dlatego ciotka strzelała do samochodu?! – zawołał Józek, który już niczego nie rozumiał. – Przecież... Znowu to samo. Znowu te wasze wariackie pomysły! I co dalej? – Ja w sumie wcale go nie trafiłam, tylko wstyd było mi się przyznać. – A krew?
– Co krew? Kulał. Może się czymś skaleczył? Skąd mam wiedzieć?! – Ciotka jest chora psychicznie! To dlatego nie mogliśmy go namierzyć. – Ej, Józek, ty swoich porażek nie zwalaj na moje zdrowie psychiczne. Jesteś niemota i już. Też mi coś! Wszystko na starą, biedną, schorowaną ciotkę?! Niby że jestem chora psychicznie i dlatego nie mogłeś namierzyć bandyty? Wstydź się! – Wstydź się – zawtórowała jej Maryśka. – Co z ciebie w tych szkołach porobili? Toż ty byłeś porządny chłopak, a teraz takie cielę z ciebie wyłazi. Przeproś ciotkę natychmiast! Miśka patrzyła z niedowierzaniem, jak dorosły mężczyzna, policjant, grzecznie przeprasza ciotkę, zerkając lękliwie na matkę. – No! – rzuciła Maryśka trochę udobruchana. – Chodziło o to, że szukaliśmy w okolicznych szpitalach faceta z przestrzeloną nogą albo choć dupą, a nikogo takiego nie było. – Zaraz, zaraz – nagle odezwała się Nina, która od dłuższego czasu siedziała w milczeniu, zamyślona. – „Wruuum”? – zapytała, wzbudzając ogólne zaniepokojenie. – „Wruuum”? – Boże kochany, udaru słonecznego dostała – zawyrokowała Maryśka, nie biorąc pod uwagę, że Nina tego dnia prawie wcale nie przebywała na słońcu. – Albo znów będzie halny – westchnęła Bella, ale Nina machnęła ręką, żeby je uciszyć. – Pytam o „wruuuum”. Czy „wruuum”? No „wruuuum”, „wruuuum”? Teraz nawet Miśka popatrzyła na nią zaniepokojona. – Ale co „wrum”? – zapytała spokojnie i rzeczowo, jakby zwracała się do dziecka na nocniku. – Nie „wrum”, tylko „wruuum”, tak? – odpowiedziała mniej więcej do rzeczy Nina, patrząc na nich nawiedzonym wzrokiem. – Albo bardziej takie „wrrruuuumżżż”? – Że niby co? Jakie „wrrruuuumżżż”? – No, takie metaliczne „wrrruuuumżżż”! Nie takie samochodowe, tylko bardziej metaliczne, zgrzytające... – wyjaśniła wreszcie Nina. – A no tak. Rzeczywiście, jak teraz o tym myślę... – Piwnica! – jęknęła Nina. – Rozumiesz? Piwnica! – Nie, nie rozumiem – odpowiedziała Bella, nie całkiem jeszcze uspokojona co do kondycji umysłowej siostry. – Co ma do tego nasza piwnica? – Oczywiście, że nic, Bello! – Nina traciła cierpliwość. – Chodzi o piwnicę dziadka! Tę w lesie! Wiesz, lepiankę, którą przywaliłyśmy tymi starymi metalowymi drzwiami! – No i co? Przecież tam nic nie ma. – Ty to wiesz, ja to wiem, ale ktoś mógł nie wiedzieć! Pewnie nie wiedział też, jak to otworzyć, i ciął te drzwi piłą. Stąd to „wrrruuuumżżż”. Prawda, może nie całkiem straszna, ale też nie do końca miła, docierała do nich powoli. – Czyli tamtej nocy ktoś usiłował dostać się do piwnicy dziadka i pewnie chciał to zrobić za pomocą jakiejś cholernej piły, ostrze się zsunęło i ciach! Odciął sobie nogę! – Nina odzyskała wreszcie wigor. – Miał obie, kiedy uciekał. Ale kulał, to fakt. – Więc może odciął sobie rękę, a ty zaczęłaś strzelać... – Ręce też chyba miał! I głowę – na wszelki wypadek dodała Bella. Józek przez chwilę przysłuchiwał się dość makabrycznej rozmowie, a potem zadzwonił na posterunek. – Przyślijcie mi tu samochód, ten większy, i ze dwóch funkcjonariuszy. Muszę coś sprawdzić!
Po chwili przed dom Maryśki zajechał samochód popularnie zwany suką. – Wsiadajcie – rozkazał Józek. – Trzeba to sprawdzić, a ja sam nie odnajdę tego miejsca. – Ale po co zaraz suka? – obruszyła się Maryśka. – Ludzie będą gadać! – Mnie tam wszystko jedno, wszystkich nie zmieszczę w radiowozie, a nie miałem ochoty kłócić się z ciotkami, która pojedzie, a która nie. Zresztą one potrafią tak wszystko zamotać, że lepiej mieć je obie razem. Może coś im się przypomni. – Ale to przecież tylko kawałeczek! Mogłyśmy iść piechotą – zaprotestowała jedna ze staruszek. – Spacer dobrze by nam zrobił – dopowiedziała druga, po to tylko, żeby zrobić mu na złość, był o tym święcie przekonany. – Owszem, ale skoro możemy znaleźć tam jakieś dowody, muszę mieć na miejscu ze dwóch policjantów, żeby potem nikt nie powiedział, że się wtrącam. I skończmy tę dyskusję, jest bez sensu – dodał niezadowolony. Wszyscy po kolei posłusznie wsiedli do samochodu. Kilkoro gapiów, którzy w takich wypadkach zawsze są na miejscu, zastanawiało się, za co Józek chce zamknąć tyle osób naraz, w tym dwie staruszki i własną matkę. Piwnica znajdowała się w lesie za posesją ciotek. Wykopano ją tak dawno, że już prawie nikt o niej nie wiedział. Przywalona była starymi drzwiami, które obrosły zielskiem i krzakami i wyglądały jak wrota do piekieł. Uroku nie dodawały im wcale brunatne plamy i całkiem świeże rysy, zrobione jakimś ostrym narzędziem, którym ktoś posługiwał się niezbyt sprawnie. – No tak – powiedział Józek, z zaciekawieniem przyglądając się drzwiom. – Rzeczywiście chciał je przeciąć i chyba się poranił. I do środka raczej się nie dostał. – Tylko po co miałby tam wchodzić? To lepianka. Na pewno jest w połowie zawalona. Tam nic nie ma! – burknęła Bella. – To jakiś idiota! – Kto? – dziwił się Józek. – No, ten włamywacz! – Nina wzruszyła ramionami z miną pełną pogardy. – We wsi jest kilka dużo bardziej obiecujących piwnic i garaży niż ta dziura w środku lasu! Nawet do was mógłby się włamać i więcej by zyskał. – Wskazała Maryśkę. – Ukradłby chociaż trochę weków i pewnie jakiś Józkowy stary rower. Ale tu? Tu nikt nic nie trzyma od lat. Policjanci zbierali próbki, Józek rozmawiał z kimś przez telefon, robiło się ciemno. Wszyscy powoli rozchodzili się do domów. Miśka chciała co prawda pożyczyć laptopa od Belli, ale uznała, że dzisiaj i tak nie zdoła już nic robić. Była zbyt zmęczona po wczesnej, prawie nocnej, pobudce. Noldi, przejedzony, wlókł się noga za nogą; nie spieszyło mu się do domu. Wiedział, że będzie musiał trochę posprzątać, a to nie było jego ulubione zajęcie. Przed domem czekał na nich Andrzej. Siedział na schodkach i najzwyczajniej w świecie drzemał. – Co ty tu robisz? – ofuknęła go Miśka, niezbyt zadowolona z wizyty o tej porze. – Masz jakieś porąbane poczucie czasu! Trzecia w nocy, dwudziesta druga... Wampir? – Jasne. Wampir – odparł, przeciągając się leniwie. – Sama chciałaś, żebym to zrobił, więc zrobiłem. Przyniosłem te połamane kolumienki, to znaczy nie połamane, tylko nowe, ale trzeba je polakierować, bo zaczną zmieniać kolor i będzie paskudnie wyglądało. – Przecież nie będę sama lakierować, zwariowałeś? To śmierdzi, nie lubię się paprać w takich rzeczach! – Zaraz śmierdzi, miastowa pindzia! Polakieruję, ale za kilka dni! Przecież wyraźnie
mówię, a śmierdzieć i tak będzie. – Roześmiał się, wchodząc do domu. – Słyszałem, że ktoś chciał się dobrać do piwnicy dziadka. – Już słyszałeś? To ciekawe... – Nie ma w tym nic ciekawego. To proste, odkąd Józek matce komórkę kupił, „radio Maryśka” działa dużo szybciej. Dzwoniła do mojej matki. Opowiadała, że jakiś włamywacz z piłą mechaniczną, jak w Teksańskiej masakrze, włamuje się do piwnic, żeby kraść weki i rowery, ale tu się przejechał – odciął sobie rękę i nogę, a potem został postrzelony przez Bellę. – To nie do końca... – Wcale nie twierdzę, że do końca, ale tak to u nas działa. – I nie znaleźli ani nogi, ani ręki. Pewnie uciekając, zabrał je ze sobą. – Albo psy pożarły. Ciekawe, jak uciekał. W podskokach? Obrzydlistwo! – Andrzej nie mógł pohamować śmiechu na myśl o facecie bez nogi uciekającym z piłą mechaniczną, ręką oraz nogą pod pachą. – Masz rację, ale po co ten debil by to robił? – zapytała Miśka. Usiadła na schodku i przyglądała się, jak Andrzej mocuje kolumienki. Z góry słychać było Noldiego pracowicie przeklinającego wszystko i wszystkich dookoła. Chciał wzbudzić tym litość w Miśce i uzyskać pomoc w sprzątaniu, co czasami, choć rzadko, mu się udawało. – Jak to po co? – zdziwił się Andrzej. – Wiesz, co to takiego legenda? – Jasne, to takie duperele jak czarna wołga albo krokodyl w kanalizacji. – To akurat jest legenda miejska, a ja myślę o zwyczajnej. – Takiej o wróżkach? – Mogą być wróżki, ale może też być garniec ze złotem. – Teraz to ty opowiadasz bzdury! Chodzi ci o te, jak im tam... Leprechauny? Chłopak popatrzył na nią zaskoczony. – Leprechauny w Zakopanem? To nie Irlandia. Ty jak coś wymyślisz... Jasne, że nie, ale chodzi o ich dziadka i o ten kamień. – Nagrobny, z Syberii, tak? – Powiedzmy. – Andrzej westchnął i popatrzył na dziewczynę z politowaniem. – Panienka maturę ma? – Odpuść sobie. Studiuję. – Założę się, że nie historię. – Jasne, że nie! Nie chcę uczyć gimnazjalnych kołków, kto to był Mieszko I – prychnęła. – Ale o zaborach słyszałaś? O powstaniach może też? – Chcesz dostać czymś ciężkim, bo potrzebny ci wstrząs mózgu? Uważasz, że stolarz z mózgiem to za wielki luksus? Chłopak przez chwilę chyba miał zamiar się obrazić, ale zrezygnował. – No to dodaj dwa do dwóch, chyba że z matematyką też miałaś nie po drodze. Miśka zastanawiała się przez chwilę, a potem skrzywiła z niesmakiem. – O co ci chodzi? Pradziadek po powstaniu został zesłany na Syberię, tam umarł z zimna i głodu. – Rozwinęła skrzydła wyobraźni. – Jego syn na wojnie odnalazł grób ojca i zabrał kamień. Co w tym dziwnego? Czego tu brakuje? Kosmitów? Bo nie wiem. Chłopak popukał się w czoło. – Może w Warszawie taki scenariusz byłby całkowicie zgodny z prawdą, ale tu? – Co tu? Tu nie było powstańców? Zesłańców? – Tu przede wszystkim nie było zaboru rosyjskiego! Kto miał go zesłać na Syberię?
Austriacy? – No... pradziadek mógł pochodzić z Warszawy – nie dawała za wygraną. – Pradziadek tutejszego górala miałby pochodzić z Warszawy? Oszalałaś. Tu wszyscy pochodzą stąd, z dziada pradziada. Inaczej... inaczej – zająknął się – nie byliby stąd! To oczywiste! – Hmm, taki chów wsobny? – Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. – Dobra, ja ci daruję, ale jakby Maryśka to usłyszała, to już byś mogła wzywać pogotowie. Nie wolno obrażać ludzi! Z Warszawy?! Ty serca nie masz? Góral z Warszawy... – No wiesz, za chlebem i te wszystkie „góralu, czy ci nie żal?” – zanuciła. Z góry dał się słyszeć donośny, choć fałszujący głos Noldiego: – Góralu, wracaj do hal! Co tam pijecie, że tak szybko działa? Dajcie trochę! – Debil! – odgryzła się Miśka, zaciekawiona tym, co chciał jej powiedzieć Andrzej. – No więc? – To nie mógł być kamień nagrobny! Zresztą po co by zabierał kamień z grobu? Tego się nie robi. – Ale Maryśka mówiła, że on był hieną cmentarną. – Maryśka plecie, co jej ślina na język przyniesie. Tu wszyscy wierzą, że to musiało być złoto. – Ale dlaczego? – Po pierwsze to miejscowy, a tutejsi lubią pieniądze; kamieni mają pod dostatkiem! Popatrz na góry! To granit, młody, zaledwie piętnaście milionów lat, ale znajdź mi lepszy kamień niż granit! Po drugie, jeżeli pojechał na Syberię, to z pewnością z własnej woli. Była wtedy, w 1905 roku, wojna rosyjsko-japońska, ale co miałby tam robić? I wrócił nie w 1907, a w 1909 roku, tylko ciotki coś pomieszały. – I co z tego? – Może nic, a może i coś. Jeżeli to nie był kamień nagrobny, co jest po prostu niemożliwe, to musiało być złoto i już! Wszyscy to wiedzą. Wszyscy w to wierzą. Cała wieś! Więc ktoś chce je odnaleźć... – Dopiero teraz? Przecież może już go nie być! – Jasne. Ja to wiem, ty to rozumiesz, ale jakiś wariat, który ucieka z obciętą nogą, może nie wiedzieć. – Aha, czyli ktoś szuka złota w domu ciotek. Tylko dlaczego ciotki tak kręcą? Chłopak roześmiał się naprawdę szczerze. – Zastanów się. Gdyby przyznały, że to było złoto, każdy wiejski pijaczek zacząłby go szukać. – Miejski też – dodała w zamyśleniu Miśka. – No tak. To jasne. Miałyby tutaj mnóstwo gości, raczej niezbyt mile widzianych. Hmm. A kiedy były w Stanach? Nikt niczego nie szukał? – No cóż, byłem mały, nie bardzo mnie to interesowało, ale chyba wisielec trochę ludzi wystraszył. Górale bywają przesądni, co nie znaczy, że są głupi, ale coś takiego jak dom rzucający nożami to już nie przesąd, to horror! Andrzej przez chwilę patrzył na dziewczynę z zaciekawieniem. – Zrobiłabyś jakiejś herbaty – zagadnął po chwili. – I przy okazji uduś tego faceta na górze, bo już nie mam siły. Czy on nie wie, że fałszuje? – zapytał z miną nieszczęśliwego szczeniaka. – Wie, wie – odparła Miśka, ruszając do kuchni. – Jasne, że wie, ale to mu nie przeszkadza. Ja zdążyłam się przyzwyczaić. – Wy już długo tak razem? – zapytał jakby od niechcenia.
– Od kilku lat – odparła, nie zastanawiając się nad sensem pytania. – Ale wiesz, on nie śpiewa codziennie. Noldi, zamknij japę! – wrzasnęła takim tonem, że śpiew ucichł. – Nieźle go wychowałaś – pochwalił Andrzej. – No cóż, nie miałam innego wyjścia – powiedziała Miśka, cały czas myśląc o sprawie złota. – Piła mechaniczna i ciach! Szkoda, że nie odcięła mu głowy, byłoby, no... z głowy. – Za fałszowanie? Oszalałaś? To może ja podziękuję za tę herbatę, bo jeszcze mnie zechcesz poćwiartować. – Siadaj! Zrobię tej herbaty, bo Noldi się przeżarł i jak nie napije się herbaty, to w nocy będzie łaził jak jakiś nocny marek i jeszcze się porzyga. Już raz narozrabiał. Zwalił donicę i rozdeptał kota, po kolacji u ciotek. – Otruły go? – Nie. No co ty. Tylko tak go ugościły, że nie bardzo mógł się ruszać. – A! Rozumiem. Ciotki potrafią dobrze ugościć. Niejeden wylądował z przejedzenia na ostrym dyżurze w Zakopanem. Dobra góralska tradycja. – To znaczy co? – To znaczy gość ma być pełen po brzegi, ledwie się ruszać i wspominać przyjęcie ze łzami w oczach. – Ze łzami bólu? Z powodu niestrawności? – Miśka popatrzyła na chłopaka z dezaprobatą. – Nie tylko. Z powodu rachunku z apteki i przymusowej diety też. – Wiesz, nie chcę nikogo obrażać, ale wy, TUTEJSI – z przekąsem podkreśliła to słowo, jakby miało znaczyć coś naprawdę paskudnego – zdecydowanie przesadzacie. Nie powiem, Zakopane jest nawet ładne, ale to przecież nie jedenasty cud świata! Chłopak słuchał zaintrygowany. – Odstawiacie tu zwykłą cepeliowską komerchę! – powiedziała, uważnie patrząc mu w oczy, jakby chciała sprawdzić, czy nie powinna na wszelki wypadek rzucić się do ucieczki. – I co ty powiesz? Komercha jest wszędzie! – Jasne, ale to już szczyt szczytów! Te stragany, ci ludzie w ludowych ubrankach, jakby się z choinki urwali, bryczki, owce... Kto normalny, do cholery, przechadza się z owcą po głównej ulicy miasta? Biedna owca, a raczej owieczka! I te misie. – Wzdrygnęła się na wspomnienie misia. – Wszystko na sprzedaż. Cepelia! – Jeśli nie chcesz kupować, nie musisz, ale Zakopane to nie tylko Krupówki i Gubałówka. Powinnaś o tym wiedzieć. – Jasne. Co jeszcze? Giewont i knajpa na knajpie. Ja za tym nie przepadam. – Dobra, jutro zabieram cię na wycieczkę i coś ci pokażę! – A mnie też zabierasz?! – zawołał Noldi z góry, w tej chwili gotów na wszystko, byle tylko nie stracić okazji. Andrzej spochmurniał. – Skoro nalegasz... Ale to będzie nudna wycieczka. Nie wybieramy się na zwiedzanie siłowni – mruknął niezadowolony. – Te! Stolarz! – Noldi naprawdę poczuł się dotknięty. – Nie oceniaj książki po okładce, o ile wiesz, co to jest książka, dobrze? To, że ktoś wygląda jak mięśniak, nie znaczy, że nim jest! – Filozof? – Andrzej wyraźnie dążył do konfrontacji. – Nie zapominaj, że ja tu jestem u siebie. – Dosyć tego! – warknęła Miśka. – Jedziemy wszyscy i koniec! A ty rzeczywiście nie obrażaj Noldiego! Nic ci nie zrobił. Rozeszli się naburmuszeni. Andrzej był wściekły, że romantyczna wycieczka z Miśką
zamieniła się w spęd, Noldi był wściekły za mięśniaka, Miśka za takie traktowanie! Jak zwykle nikt nie zapytał jej o zdanie. – Zabieram cię na wycieczkę?! – rzuciła jeszcze za odchodzącym. – A co to, ja pakunek jestem? Kosz piknikowy?! „Kretyn! Ja mu jeszcze pokażę” – dodała w duchu, nie wiedząc, co zrobi. Wiedziała tylko, że postara się umilić mu życie... Pomysł wycieczki wypalił zresztą dopiero dwa dni później, bo zepsuła się pogoda i przez cały dzień lało jak z cebra. Taki spokojny, deszczowy dzień naprawdę się Miśce przydał. Doprowadziła do porządku wszystkie szafy i posprzątała kuchnię, natomiast Noldi snuł się z kąta w kąt, nie wiedząc, co ze sobą począć. Owszem, mieli radio i telewizor, ale Noldi jakoś nie przepadał za oglądaniem telewizji. W końcu wyjął z plecaka książkę i zaczął czytać. Powoli i dokładnie, żeby nie skończyć zbyt szybko. Przywiózł ze sobą zaledwie kilka książek i wiedział, że z powodu straty laptopa będą musiały na długo wystarczyć. Nie miał ani czytnika e-booków, ani odtwarzacza mp3. Nie dlatego, że nie chciał; po prostu na razie nie mógł sobie na nie pozwolić. To znaczy na takie, jakie mu się marzyły, inne nie wchodziły w grę. Przez cały dzień byli sami i naprawdę nie mieli ochoty na żadne wizyty, tymczasem koło południa do mieszkania zapukała dość obcesowo jakaś kobieta w chustce na głowie. Była wielka, chuda i niezbyt przyjaźnie nastawiona. – Chłopak powiedział, że dziś nie jedzie – rzuciła, pakując się do kuchni, co wywołało u Miśki i Noldiego niejaką konsternację. – Jaki chłopak? – zapytała dziewczyna niepewnie. – Jak to jaki? Mój! – warknęła kobieta przekonana, że wyraża się jasno. – To pani ma chłopaka? – Noldi zakrztusił się herbatą. – Ja myślałem, że tu wszystkie mężatki! – Ty mi tutaj, gówniarzu jeden, nie podskakuj! – zeźliła się kobieta. – Porządnych ludzi nie posądzaj, jak sam na kocią łapę z dziewuchą żyjesz! My tutaj takich padalców nie potrzebujemy, a że chłopak chce was zabrać na wycieczkę, to jego sprawa. Matki nie słucha? Dostanie za swoje... – Ale... kto? Stolarz? – wydukała Miśka, zdumiona posądzeniem o romans z Noldim. – Stolarz? – Kobieta popatrzyła na nią zdziwiona. – A, ta, stolarz – dodała niechętnie po chwili wahania. – A ty, pannica taka?! Wstydu nie masz?! – Nie będę się przed nikim tłumaczyć! – Będziesz, będziesz! Ojcu, matce doniosę, żeś się gziła po cudzych sypialniach z obcymi chłopami! Dupę złoi i się doigrasz. Miśka popatrzyła na nią jak na ducha. Odkąd pamięta, miała tylko babcię, więc jak ojcu, jak matce...? Zrozumiała, że ta wredna baba nic o niej nie wie, tylko próbuje ją zastraszyć. – Nie pani interes, z kim sypiam! – odparła hardo, ani myśląc wyjaśniać sytuację. Niedoczekanie babsztyla! Tylko skąd ta sypialnia? Jasne! Ciotki! To plotkary paskudne. Co ona wtedy powiedziała? „Nie moglibyście się powstrzymać choć na jedną noc?”. I coś o seksie chyba. To o to chodziło! Miśka wściekła się i postanowiła odwdzięczyć się staruszkom z nawiązką. Nie wiedziała jeszcze jak, ale postanowiła, że coś wymyśli. – Mój, nie mój – sapnęła kobieta – ale tak się nie robi. Tu mieszkają porządni ludzie! – Mamo, co ty tu robisz? – Od drzwi usłyszeli głos Andrzeja. – Po coś tu przyszła?! Kobieta wyraźnie się zmieszała, złagodniała i jakby nieco zmniejszyła. – No, przyszłam zobaczyć tę dziewuchę, dla której barierkę robiłeś. A co, nie wolno? Ty mi nie będziesz mówił, co ja mam robić – rozkręcała się na nowo.
Chłopak roześmiał się tak serdecznie, że wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem. – Przyznaj się! Ciotki cię przysłały? Te stare plotkary to mają pomysły. Lubią wchodzić ludziom w życie z buciorami. Przeproś dziewczynę – powiedział ostro. – Ma rację, jej sprawa, z kim sypia... – Boże kochany, czy wyście wszyscy powariowali? Ja z nikim nie sypiam. Zostawcie w spokoju moje łóżko i odwalcie się ode mnie – rzuciła Miśka ze złością i o mało się nie rozpłakała. Duży wpływ na to wyznanie miał prawdopodobnie urok Andrzeja, ale wolała się nad tym nie zastanawiać. Deszczowy dzień skończył się oberwaniem chmury przy nieśmiertelnej herbacie. Wpatrzeni w okna nie widzieli niczego poza strugami deszczu i mimo braku wiadomości o postępach w śledztwie nikomu nie chciało się zajrzeć do ciotek. – Nie ma mowy. – Miśka odrzuciła propozycję Noldiego, żeby poszli się czegoś dowiedzieć. Propozycja ta padła w porze kolacji i miała wyraźny podtekst kulinarny. – Niech sobie robią, co chcą! – W ten sposób Miśka pozbawiła Noldiego pięknych marzeń o czymś bardziej konkretnym niż chińska zupka na sucho. – Możesz zrobić sobie jajka – dodała po chwili łagodniej. – Tylko nie dotykaj mikrofalówki! Wiedziała, że Noldi i jajka nie stanowią większego zagrożenia, jeśli wyeliminuje się mikrofalówkę. Nie miała racji. Kiedy szła wziąć kąpiel, długą, ciepłą, miłą kąpiel dla odprężenia, wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak kiedy wyszła z łazienki, znalazła się w piekielnej czeluści pełnej dymu i chyba ognia. Słyszała tylko lekkie pokasływanie Noldiego siedzącego w jadalni. Pokasływanie. Ona natomiast nie była w stanie wciągnąć w płuca tego, co zazwyczaj nazywa się powietrzem. Było czarne i śmierdziało. – Uh, uh... Noldi... – Rozkasłała się. – Noldi, co się dzieje?! Żyjesz?! – A dlaczego mam nie żyć? Troszkę się zaczytałem – usłyszała zdziwioną odpowiedź, potem ciche: „O cholera”, potem głośne: „Jezus Maria”, a na koniec zrozpaczone: „Moja jajecznica! O Boże, moja jajecznica!”. – Spaliłeś dom z powodu jajecznicy? – zapytała Miśka. – Jakim cudem? – Nie spaliłem domu... Ojej... Kuchnia była czarna jak najczarniejsza noc i wydobywały się z niej smoliste kłęby dymu. – Muszę wyłączyć piekarnik! – zawołał Noldi trochę przestraszony. Miśka nie miała pojęcia, co wspólnego mogą mieć piekarnik i jajecznica, ale to nie była właściwa chwila na pytania. – To wyłącz, a potem zdejmij tę cholerną jajecznicę z ognia. – Z jakiego ognia? – Noldi zdawał się nie rozumieć polecenia. – Nie jest na ogniu! – Więc gdzie jest? – No przecież mówię, że w piekarniku. Piekarnik okazał się jednym wielkim rezerwuarem czarnego dymu. – Noldi, do cholery, kto piecze jajecznicę? – Miśka dopadła okna i otworzyła je, by wpuścić świeże powietrze. – A co, miałem ją ugotować? Kiedy Miśka zajrzała do piekarnika, przytknąwszy do ust wilgotną ściereczkę, zobaczyła najpierw poskręcaną, kapiącą długimi, ciągnącymi się glutami maź, a potem kupkę zwęglonych resztek. Było tam też coś czarnego, okrągłego, powyginanego, co trochę przypominało patelnię.
– Noldi, chyba nie włożyłeś patelni do piekarnika? – zapytała Miśka z niedowierzaniem. – No oczywiście, że włożyłem – odparł chłopak, wzruszając ramionami. Kuchnia zaczęła się nieco rozjaśniać, choć nadal czuć było potworny, gryzący smród. – Ona miała plastikową rączkę, debilu! – Oj tam – odparł niewzruszony. – Przecież to plastik dopuszczony do kontaktu z żywnością. – Ale nie z ogniem! Na ile to wstawiłeś? – Myślałem, że godzina wystarczy – odpowiedział, znów wzruszając ramionami. – Chciałem, żeby jajka były naprawdę dobrze wysmażone. Dwa czujniki dymu w postaci zmokłych jak kury Belli i Niny w reklamówkach na głowie pojawiły się w kuchni chwilę potem. Taszczyły jakąś przedpotopową gaśnicę gotową do użycia. – Gdzie się pali?! – krzyknęła Bella. – To tylko piekarnik – odparła Miśka i od razu pożałowała. Strumień białej piany jak wąż poleciał w kierunku kuchenki z nieszczęsnym piekarnikiem. Odrzut trochę targnął Bellą i strumień, zatoczywszy kilka malowniczych kółek, obryzgał wszystko i wszystkich. – No i po sprawie – mruknęła Bella po chwili. Miśka usiadła na zapapranym krześle i zamyśliła się nad tym wszystkim, co się tutaj działo. Ten dom naprawdę musiał być przeklęty. Z Noldim i jego węglową jajecznicą poradziłaby sobie w piętnaście minut, nad kuchnią w tym białym paskudztwie będzie musiała pracować kilka godzin. O ile była święcie przekonana, że Noldi nie zwęglił jajecznicy celowo, o tyle ingerencja wariatek nie była już tak niewinna. Nie miała co do tego wątpliwości. – Po co przyszłyście? – jęknęła. – Poradziłabym sobie! Kobiety popatrzyły na nią z niebywałym zdumieniem. – Niewdzięczna dziewucha! Przecież uratowałyśmy wam życie. – Niczego nie uratowałyście! Niczego – chlipnęła Miśka. – Wy mi życie zatruwacie od samego początku. – Rozpłakała się na dobre. – Pewnie same ukradłyście zwłoki i zamordowałyście tę biedną kobietę tylko po to, żebym dostała wariacji! Plotkujecie, nasyłacie na mnie jakieś wredne baby, niszczycie wszystko, pewnie gąsior z winem to także wy! O! I na pewno to wy rzucacie nożami – dodała, ocierając łzy. – Ale... co ty...? – mruknęła Bella na widok Miśki w takim stanie. – Plotkować plotkujemy, Marcinową może i nasłałyśmy, ale reszta to nie my. Wiem, wiem, jesteś znerwicowana, ale nie musisz zaraz ludzi od morderców wyzywać. Plotki to jedno, morderstwo to co innego. – No, chodźcie, niech się tu porządnie wywietrzy, a wy pewnie głodni jesteście. Widzę, że z pieczeni pozostał tylko skwarek – powiedziała Nina, ale nikt nie wyjaśnił jej, z czego była ta pieczeń. Noldi – dlatego że liczył na dobrą kolację, Miśka – dlatego że nie miała ochoty już nikomu niczego tłumaczyć. Nie zdążyli wyjść przed dom, kiedy w drzwiach pojawiła się Marcinowa. – Boże jedyny, pożar! – jęknęła nie do końca zasmucona. Było widać, że cieszy ją ta darmowa rozrywka. – Żaden pożar – westchnął Noldi. – Katastrofa kulinarna. Marcinowa swoim zwyczajem dodała dwa do dwóch. – Czyli ty, dziewczyna, nie umiesz gotować – powiedziała sentencjonalnie. – Na żonę się nie nadajesz.
Miśka o mało nie rzuciła się na nią z pazurami. – Nie nadaję się i nie zamierzam się nadawać! Nie będę nikomu obiadków pichcić, nie zamierzam usługiwać żadnym durnym facetom! – No to koniec. Do tego jeszcze feministka. – Marcinowa załamała ręce. – Zupełny koniec. Feministka! Przecież ja się zabiję! Feministka! I co to teraz będzie? – Ona tak zawsze, kiedy Andrzej pozna jakąś dziewczynę – wyjaśniła Nina, widząc zdziwione spojrzenie Miśki. – Nie przejmuj się, będzie tak przychodzić i ględzić, ale jest nieszkodliwa. Nikogo jeszcze nie zamordowała... Miśka nie miała takiej pewności. Noga za nogą, w błocku, pod parasolem, z którego spływały strugi wody, szła za ciotkami i rozszczebiotanym Noldim. – O kurczę! Pęksowe Brzyzko – westchnął Noldi, kiedy wysiedli z samochodu, którym Andrzej zabrał ich na obiecaną wycieczkę. – Nie Pęksowe Brzyzko, tylko Pęksowy Brzyzek, a właściwie jeszcze inaczej. To cmentarz na Pęksowym Brzyzku, tak się mówi poprawnie – wyjaśnił Andrzej kwaśno. Był niezadowolony, że jego plan zabrania na wycieczkę tylko Miśki nie wypalił. Noldi po prostu nie chciał odpuścić. Ogłuchł na wszelkie aluzje, niczego nie rozumiał, a Andrzej nie mógł przecież powiedzieć mu wprost, że go nie chce. Noldi nie miał ochoty zostawać sam w domu, kiedy więc po dwóch dniach udało się wreszcie zorganizować wyprawę, od samego rana był zwarty i gotowy. Cieszył się jak małe dziecko, a kiedy zobaczył cmentarz, po prostu oszalał. Biegał tam i z powrotem, klucząc między grobami, i raz po raz wydawał okrzyki zachwytu. – O, patrzcie! To grób Makuszyńskiego! – wołał, po czym biegł dalej. – Niemożliwe. Witkacy! No tak, ale to w sumie chyba nie on... To grób jego matki, ale podobno go tu chowali, a potem okazało się, że to jakaś kobieta, wiedziałeś? – pytał zaaferowany. – Przecież każdy to wie! – odparł Andrzej, coraz bardziej wściekły i znużony. – On jest jeszcze bardziej nieznośny, niż myślałem. – Daj mu spokój. – Miśka broniła Noldiego, choć sama miała ochotę porządnie nim potrząsnąć albo podstawić mu nogę. – Ma chyba ADHD – skwitował Andrzej, pukając się w czoło. – Świr! Noldi zachowywał się jak kurczak bez głowy. Najpierw galopem biegł ścieżką pomiędzy grobami, potem zatrzymywał się przy jakimś grobie w cielęcym zachwycie, robił kilka zdjęć i ruszał dalej. – O, Przerwa-Tetmajer! – On tak zawsze na cmentarzach? – zaciekawił się Andrzej. Miśka wzruszyła ramionami. – Polonista! – odparła takim tonem, jakby to wszystko tłumaczyło. Szli, co tu dużo mówić, nieco sfrustrowani, żeby nie powiedzieć: zawstydzeni zachowaniem chłopaka, który po kilku rundach dookoła cmentarza, zziajany, zmienił taktykę. – Zróbcie mi zdjęcie koło grobu Orkana, proszę. – Podbiegł do nich po raz kolejny, przerywając im rozmowę. Miśka popatrzyła na niego z wściekłą miną. – Poproś kogoś innego, może ukradnie ci aparat i będzie z głowy! – powiedziała. Noldi powlókł się na poszukiwanie jakiejś ofiary. Po chwili znów znieruchomiał. – O kurczę! Hasior! Po kolei dopadał różnych zwiedzających i kazał sobie pstrykać zdjęcia to przy tym, to przy innym grobie. Nikt jednak nie ukradł mu aparatu, na co tak bardzo liczyła Miśka.
Cmentarz był rzeczywiście piękny. Miśka szła powoli, przyglądając się oryginalnym rzeźbom i niespotykanym nagrobkom. Choć bywała już w Zakopanem, nigdy tu nie trafiła. Andrzej wlókł się obok niej, rozważając wszelkie możliwe sposoby pozbycia się Noldiego, wraz z tymi najbardziej drastycznymi. Nie mógł patrzeć, jak ten osiłek biega tam i z powrotem z obłędem w oczach, szukając nowych ofiar. W końcu przy grobie Tytusa Chałubińskiego dopadł kolejnego nieszczęśnika i wyprężył się do zdjęcia w pozie wielkiego odkrywcy. Uśmiechnął się, ale po chwili wyraz jego twarzy nieco się zmienił. – Witka? Co ty tu robisz?! – zawołał, ale nie usłyszał odpowiedzi. Usłyszał za to tupot, a potem dźwięk, jaki wydaje aparat rzucony na ziemię. Może powinien był go podnieść, ale nie był aż taki głupi. – Bierzcie aparat! – krzyknął do Miśki i rzucił się za uciekającą dziewczyną. – Muszę ją złapać! Witka! Witka! Zaczekaj! Nic ci nie zrobię, chcę tylko pogadać! Przez chwilę Miśka i Andrzej stali nieruchomo, nie wiedząc, co zrobić. Potem Miśka oprzytomniała, przedarła się przez krzaki obok grobu i wyjęła z nich aparat. Wiedziała, że nawet jeżeli jest uszkodzony, karta pamięci z pewnością przetrwała, a to dla Noldiego było chyba najważniejsze. Potem ruszyli za Noldim. Andrzej nie do końca rozumiał, za kim i dlaczego pobiegł osiłek, ale wierzył w jego możliwości. Kiedy wybiegli przed bramę cmentarza, nie zobaczyli nikogo. Pościg pewnie przeniósł się na ulicę. Nie wiedzieli, w którą stronę mają biec – w lewo, czyli w stronę Gubałówki, czy w prawo, do góry, w kierunku Krzeptówek. Dziewczyna mogła także uciec do stojącego w głębi placu kościółka, ale to było najmniej prawdopodobne. Wsiedli do samochodu i tak wolno, jak tylko się dało, objeżdżali okolicę przy wtórze klaksonów i złorzeczeń z powodu zatorów, które powodowali. – Gdzie oni się podziali? – głowiła się Miśka. Pojawienie się Witki mogło im wiele wyjaśnić. – Przecież nie zniknęli ot tak? – Wierz mi, tutaj można zniknąć szybko i na zawsze. Chodziłaś kiedyś po górach? – A Zawrat się liczy? Wiktorówki? Andrzej popatrzył na nią z taką miną, z jaką głodny pies patrzy na plastikową kość. – Raczej średnio – odparł. – Myślałem o wysokich górach. O trochę trudniejszych szlakach – dodał z naciskiem na słowie „trudniejszych”. – Co to, to nie. – Miśka uśmiechnęła się z przekąsem. – Mam cholernie duże zapotrzebowanie na życie i zero myśli samobójczych! – Ale góry są piękne – westchnął Andrzej z rozmarzeniem. Chciał jeszcze coś dodać, ale mu przerwała. – Jasne. I zabójcze. Jak będę miała ochotę na skrajne przeżycia, wolę pogłaskać tygrysa, efekt będzie ten sam, ale przynajmniej się nie zmęczę! – Typowa baba – prychnął Andrzej trochę rozbawiony. – Jasne, że baba, może nawet i typowa, ale żywa! Gadki o tym, że Bóg stworzył góry po to, żebyśmy się na nie wspinali, to ten sam rodzaj argumentu co wychwalanie pływania z rekinami. Ani jedno, ani drugie do mnie nie przemawia. – Nie o to mi chodzi. Chciałem powiedzieć, że góry są piękne także z dołu, ale oczywiście mi przerwałaś jak typowa baba. Ale skoro tak się obawiasz gór, to po co byłaś na Zawracie? – A kto powiedział, że byłam? – zdziwiła się szczerze. – Zapytałam, czy to się liczy, bo mój znajomy tam był, a właściwie znajoma. Zimą. To znaczy w marcu. I zjechała, chyba na tyłku. Połamała sobie obie nogi.
– No tak, rozumiem, ale ich nie straciła? – Jasne, że nie! – Czyli jednak tygrys byłby gorszy. Dziewczyna popukała się w czoło. – Kto o zdrowych zmysłach chciałby kopać tygrysa? Chłopak popatrzył na nią lekko zdezorientowany. – Kopać? – A kto głaszcze tygrysa nogami?! Przez chwilę siedzieli w milczeniu, powoli przejeżdżając koło urzędu miasta. Tego dnia nie było żadnych większych imprez, więc ludzi też było niewielu. Nagle na jednej z ławek dostrzegli Noldiego i Witkę. – Skręciła nogę – oznajmił Noldi, kiedy do nich podbiegli po dość długim czasie, który stracili na szukanie miejsca do zaparkowania. – Prowadziłem ją na postój busów. Macie mój aparat? – A po co na postój busów? – zapytał zdziwiony Andrzej. – Ją trzeba zabrać na oddział ratunkowy, muszą jej zrobić prześwietlenie. Witka wyraziła kategoryczny sprzeciw. – Żadnych szpitali, żadnych prześwietleń. Mowy nie ma! – Jak chcesz. – Andrzej wzruszył ramionami. – Wsiadajcie, pojedziemy do Zawilca, matka coś na to poradzi. Liczył na to, że przy okazji uda mu się ściągnąć policję, żeby przesłuchała dziewczynę. Dzięki Bogu Witka nie protestowała. „Pewnie jej to na rękę – pomyślała Miśka. – W końcu będzie mogła poznać ciotki i dowiedzieć się czegoś o swoim ojcu”. – Dlaczego uciekałaś jak wariatka? – zapytał Noldi, chcąc podtrzymać, a właściwie rozpocząć rozmowę, bo cisza w samochodzie wydawała mu się odrobinę niezręczna. – Oj tam. Uciekałam, bo uciekałam – odparła dziewczyna, wzruszając ramionami. – Policja ciągle o mnie pyta w pensjonatach, już dwa razy musiałam się przeprowadzać. Nie trzeba było zgłaszać włamania! Co wam szkodziło tych kilka głupich warzyw? Wiem, wiem, nie wolno kraść, ale żeby wysyłać policję za człowiekiem, który ukradł pomidora? W głowach wam się pomieszało. Czułam się jak zaszczuty pies. Ludzie mnie sobie palcami pokazywali, jakbym była jakimś pieprzonym mordercą! – Myśmy za tobą policji... To znaczy, przecież nie chodziło o pomidory. Gdyby tylko te pomidory... – dukał Noldi, ale Witka nie siliła się na wyrozumiałość. – Jasne. Kotlety. – Nie kotlety! Tym razem dziewczyna aż poczerwieniała. – To znaczy co? Chodziło o te cebule?! – Nie o cebule! O morderstwo, głupia! – sapnął wściekle Noldi, który od jakiegoś czasu usiłował wejść jej w słowo, ale jakoś nie potrafił. – Jaja sobie robisz? Ktoś kogoś zamordował? – Ja zaraz kogoś zamorduję, jeśli nie przestaniesz – warknął Noldi coraz bardziej wściekły. – Kogo? – Jasne, że ciebie! – Mnie jeszcze nikt... No tak, kogo zamordowano? Miśka? – Skąd wiesz?! – Oboje popatrzyli na nią zdziwieni. – Przecież tylko pytam Miśkę, kogo zamordowano.
– Tak się składa, że prawdopodobnie miśka i żonę twojego ojca! Dziewczyna dopiero w tej chwili pojęła, w jak paskudnej sytuacji się znalazła. Nie wiedziała wprawdzie, co wspólnego może mieć z nią misiek, ale żona jej ojca – no cóż, to była inna sprawa. Kiedy dotarli do domu ciotek, Witka została usadzona jak królewna na kanapie. Jej kostka wcale nie wyglądała źle i chyba nie była skręcona, może najwyżej stłuczona. Marcinowa przyszła z bandażami i jakimś podejrzanym zielskiem na okłady. Przez chwilę przyglądała się dziewczynie, a potem jakby od niechcenia zapytała: – A ty gotować umiesz czy może jesteś feministką? Andrzej wzniósł oczy do nieba. – Znowu się zaczyna – jęknął i wyciągnął Miśkę na zewnątrz. – Moja matka jest potworem! Chodź, opowiedz mi o tej Witce, bo nie wszystko rozumiem. Naprawdę was okradła? – Okradła, ale to rzeczywiście było tylko żarcie. Koczowała tu kilka dni, a jak się zjawiliśmy, nie mogła się swobodnie poruszać. To logiczne. – To nie jest logiczne. Jest raczej zupełnie nielogiczne. Nie miała zapasów? Nie mogła urwać się w nocy do jakiegoś sklepu? – Tu są sklepy całodobowe? – Nie o to chodzi. Pomyśl. Przecież jej tutaj nikt nie zna, a właściwie nie powinien znać, prawda? – Nie chciała, żeby ktoś ją zobaczył. – A nawet gdyby zobaczył, to co? Mamy turystów na kopy. Nikogo nie dziwią. Wystarczyło, żeby wyszła z domu i już. Mogła poruszać się swobodnie nawet w dzień. A może miała jakiś szczególny napis na głowie czy co? – Napisu nie, ale mówiła, że nie chciała się rzucać w oczy. – Właśnie o to mi chodzi. Idzie ulicą, wchodzi do sklepu, kupuje prowiant, czyli mniej więcej to, co kupuje każdy turysta, potem do lasu... Wystarczyło, żeby przeczekała do wieczoru, wśliznęła się tylnymi drzwiami i już. Kradzież o wiele bardziej rzuca się w oczy! Miśka przystanęła, nie wiedząc, co powiedzieć. – W sumie niby masz rację, ale jak długo mogłaby się ukrywać? – Na pewno jeszcze przez jakiś czas. Gdyby była ostrożna, to bardzo długo. Nawet jeśli weszlibyście na strych, i tak niczego byście nie zauważyli! – A legowisko? – Mogło tam być od lat. Nie znacie tego strychu, a tam są różne zakamarki, w których zdołałaby się schować, a już największą głupotą było uciekanie, kiedy wy byliście na schodach. To po prostu nie mogło się udać! Miśka w duchu przyznała mu rację. – Czyli albo jest głupia, w co specjalnie nie wierzę, albo chciała zostać złapana – podsumował Andrzej. – Ale po co? Po co ktoś chce zostać złapany, skoro najpierw się ukrywa? To przecież zupełnie nie trzyma się kupy! Może rzeczywiście jest głupia – rzuciła Miśka z satysfakcją, ale Andrzej nie podzielał jej entuzjazmu. – Nie. To było celowe. To musiało być celowe, tak jak i ta dzisiejsza noga. Wierzysz w te bzdury ze skręceniem kostki? Noga nie jest nawet spuchnięta. – Czyli co? Znów zrobiła ten sam numer? – Widocznie musiała. Może chciała nas stamtąd odciągnąć? Może chciała tu wrócić, że tak powiem, oficjalnie? Teraz ciotki już nie pozwolą jej odejść. Może o to jej chodziło?
Miśka podziwiała rozumowanie Andrzeja, ale miała pewne wątpliwości. Skąd Witka mogła wiedzieć, że będą dziś na cmentarzu? – Nie musiała wcale wiedzieć, że tam dziś będziemy – odpowiedział Andrzej, jakby czytając jej w myślach. – Spotkanie mogło od biedy być przypadkowe, cała reszta już nie. – Tylko dlaczego za pierwszym razem, po tym, jak dała się złapać, tak po prostu zniknęła? – Może musiała? Może zdarzyło się coś, co sprawiło, że nie mogła zostać? Coś, o czym my nie wiemy. Zastanów się: najpierw spektakularnie daje się złapać, a potem spokojnie, bez hałasu znika. To za pierwszym razem tak nie mogła? I dlaczego nie zwinęła manatków, jak tylko się tutaj zjawiliście? Przecież poszliście na kolację do ciotek, miała mnóstwo czasu! – Mówiła, że chodziło jej o laptopa. – Którego notabene potem zapomniała zabrać? Ej, dziewczyno, policjantki raczej z ciebie nie będzie. Tu coś nie gra i my się musimy dowiedzieć co. – Ale dlaczego my? I dlaczego musimy? Przecież ona ma prawo... To jej rodzina. Przyjechała w poszukiwaniu ojca. Może jest trochę niekonsekwentna, ale w takiej sytuacji można ją usprawiedliwić. Andrzej westchnął niezbyt przekonany, ale nie umiał znaleźć żadnych argumentów przeciw rozumowaniu Miśki. No właściwie tak. Wiele jest takich romantycznie nieromantycznych historii. Przelotny związek. Dziecko, które przez lata marzy o tym, żeby odnaleźć ojca, jakaś rodzina, jakieś życiowe kłopoty i nagła decyzja o poszukiwaniu, które nie zawsze dobrze się kończy. – A gdybyś ty nie miała ojca, jak byś to załatwiła? – zapytał, żeby przerwać milczenie. – Po prostu bym nie szukała, bo po pierwsze to jego decyzja, po drugie ma jakieś swoje życie, w które nie chciałabym wchodzić z butami, do tego dochodzi jeszcze duma. Skoro mnie nie chciał, to i ja go nie chcę. Coś w tym rodzaju. – A gdyby twój ojciec był strasznie bogaty? – Tym bardziej bym się w to nie mieszała. Pieniądze psują ludzi... Zresztą wtedy sama już bym pewnie nie wiedziała, czy szukam ojca, czy jego portfela. – O, jaka twarda! – Andrzej się zaśmiał. – Ale masz rację. – Jasne, że mam! – odparła nieustępliwie. – Taki ojciec to tylko dawca nasienia. Pieprzyć dawców plemników. Plemniki nie są najważniejsze! Moi rodzice zginęli w wypadku, odkąd pamiętam, mieszkam z babcią i całkiem dobrze mi się żyło, tylko że ona teraz... – Jest chora? – zapytał Andrzej ze zrozumieniem. – A gdzie tam, chyba że na umyśle. Wychodzi za mąż! Jak byś się czuł, gdyby twoja matka nagle postanowiła wyjść za mąż? No jak? Andrzej roześmiał się na całe gardło. – Mnie by to nie przeszkadzało – odpowiedział, patrząc jej w oczy. – W końcu to jej życie, tylko nie wiem, co by na to powiedział mój ojciec. Nie sądzę, żeby był zachwycony! – Głupek! – Miśka rzuciła w niego grudą ziemi, która rozprysła się na jego głowie. – No co?! Miśka zatrzymała się nagle. Podniosła jeszcze jedną grudę i rozkruszyła ją w ręku. Stali na podwórku niedaleko domu. Schyliła się po następną. – Ani mi się waż! – krzyknął Andrzej, ale zobaczył, że Miśka nie ma zamiaru rzucić w niego ziemią. – Co tak się gapisz? – zapytał zdziwiony. – Będziesz zakładać ogródek? – Niczego nie będę zakładać, ale popatrz. Tu jest pełno ziemi. Rozkopanej, rozumiesz? Tego wczoraj nie było! Andrzej przyjrzał się dokładniej miejscu, w którym stali.
– Nie, to nie jest rozkopana ziemia. – A jaka? – Rozsypana. Ktoś rzeczywiście coś rozkopał i wysypał ziemię tutaj. Tylko co rozkopał? Było już zbyt późno, by sprawdzać obejście, pobiegli więc z rewelacjami do ciotek. – Musimy wszystko jeszcze raz przemyśleć – powiedział Andrzej po drodze. – Trzeba pogadać też z Noldim. – Może i trzeba, ale ten debil na nic nam się nie przyda. Znów się zakochał! – On tak często? – Andrzej popatrzył na Miśkę zaskoczony. – Na okrągło. Właściwie potrafi się chyba zakochać na zawołanie. Czasami w kilku naraz. Po prostu nie umie się oprzeć. Miśka uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie Mileny. Ona i Noldi byli ze sobą zaledwie od trzech miesięcy, a Noldi już się nią znudził. O ile Witka była ładna, o tyle Milena wyglądała po prostu pięknie. Wysoka, wypielęgnowana, pazurzasta... Jedna z tych kobiet, które zachwycają, ale raczej z daleka. Witka, drobna, jasnowłosa i dziewczęca, mimo wszystko bardziej pasowała do Noldiego, co wcale nie dawało gwarancji udanego związku. Siedziała w domu na honorowym miejscu. Ciotki dogadzały jej, jak mogły, Maryśka, która dziwnym trafem też się zjawiła wraz z Józkiem, posapywała, słuchając rewelacji dziewczyny, a Józek starannie zapisywał wszystko w notesiku. Właściwie nie miał prawa przesłuchiwać dziewczyny, ale to nie było formalne przesłuchanie. Formalnie zostanie przesłuchana jutro, i to przez samego... hmmmm, dupka z Krakowa, ale Józek chciał się dowiedzieć jak najwięcej. Noldi siedział u stóp dziewczyny i wpatrywał się w nią z zachwytem. Zastanawiał się, jak długo jeszcze nie będzie mogła sama chodzić, i marzył, żeby to trwało jak najdłużej, by on nadal mógł jej służyć za podporę. Wyciągniecie chłopaka z domu ciotek nie było łatwe. Ułożona w największej gościnnej sypialni Witka co chwila czegoś od niego chciała. Podaj mi to, zabierz tamto... Noldi spełniał jej życzenia z miną zakochanego kundla, ale ciotki miały już dość zamieszania i w końcu go wygoniły. Wzdychający i wznoszący oczy ku niebu Noldi wyglądał dość żałośnie, więc Miśka musiała trochę nim potrząsnąć. Kilka „ciepłych” słów i trochę krzyku potrafiło czasami zdziałać cuda. Niestety nie tym razem. – Musimy ustalić, co i kiedy dokładnie się stało – powiedział Andrzej, kiedy dotarli już do domu i usiedli za stołem z kartką papieru. – Noldi, kiedy dokładnie złapaliście Witkę? – Chyba we środę. Tak, we środę w nocy, a rano zniknęła. – I pojawił się trup. – Który też zniknął – dodała Miśka. – Tego wieczoru rzucało nożami, a rano okazało się, że rozbił się ten gąsior z winem. Potem Noldi rozwalił barierkę. – Zastanawiała się przez chwilę. – Potem, na drugi dzień, poszłam do ciebie zamówić naprawę, czyli to był piątek. Jak wróciłam, Noldi znalazł trupa, a w nocy była ta heca ze strzelaniem. To wtedy Bella postrzeliła samochód. Tyle. Następnego dnia przysłali dupka z Krakowa. Zakończyła przemowę. Była pewna, że dobrze streściła wydarzenia ostatnich dni. – A dzisiaj odnalazła się Witka – powiedział Noldi rozmarzonym tonem. – Ty lepiej, durniu, pomyśl o Milenie! – warknęła Miśka. – Przecież chyba się nie rozstaliście, czy może ja o czymś nie wiem? Noldi na chwilę skamieniał. Potem wyjął telefon komórkowy i szybko przejrzał ostatnie połączenia. Trzy nieodebrane połączenia od Mileny i jeden bardzo miłosny SMS.
– Musiała dzwonić, jak byłem zajęty. Jutro oddzwonię. Ostatnio pisała, że jedzie nad morze. Ale jej dobrze! Nie odbiera telefonów. Jakby dzwoniła do ciebie, to ani słowa o Witce – rzucił błagalnie. – Jest strasznie zazdrosna. – Jasne, kto by nie był. Ale Milena nas teraz interesuje raczej średnio – włączył się do rozmowy Andrzej. – Jak sądzisz, czy Witka mogła zabić miśka? – W sumie już jej nie było. Zniknęła chyba w nocy. – Ale czy mogła się schować, zabić miśka, a potem go ukraść? – Po co miałaby to robić? – Noldi poczuł się osobiście dotknięty. – Przecież to delikatna dziewczyna, która znalazła się tutaj tylko dlatego, że szuka ojca. Misiek był dość duży! Nie dałaby rady go unieść, a poza tym po co? – Czyli nic z tego. Może ta Ulka go zabiła, a potem... – Jasne, a potem udusiła się i podźgała nożem z rozpaczy i wyrzutów sumienia. – Tak przecież mogło być! Ludzie czasami tak reagują... – zaprotestował Noldi. – Zdurniałeś? To absurd! Kto sam siebie dusi gołymi rękoma? I co, najpierw się dźgała, a potem dusiła? Czy odwrotnie? – To może inaczej? – kombinował Noldi. – Misiek zabił Ulkę, a potem się... czy ja wiem, otruł? – Tylko że to on pierwszy był nieżywy. Zresztą to wszystko jest jakieś dziwne. Tu na pewno chodzi o skarb – myślał głośno Andrzej. – Ale sam mówiłeś, że tego skarbu już nie ma – zdziwiła się Miśka. – Nie ma i mogło go wcale nie być. Niezależnie od tego, co myślą ludzie, naprawdę mógł być jakiś kamulec, niekoniecznie nagrobny, ale też niespecjalnie wartościowy. Skoro jednak ktoś tego szuka i morduje, bo to się musi jakoś łączyć, to znaczy, że jest zdeterminowany i ma jakieś informacje, choć niezbyt dokładne. – Więc mamy kłopot. Cały Zawilec i pół Zakopanego! Sam mówiłeś, że to tutejsza legenda! – Niby masz rację, ale, wiesz, górale są pragmatyczni. Widziałem wielu ceprów, którzy szukali wejścia do jaskini pod Giewontem, tam, gdzie leżą śpiący rycerze, ale ani jednemu z naszych nie przyszło to do głowy. – Zawahał się. – Przynajmniej ostatnio. Legenda to legenda i ma pozostać legendą. Co innego przyjezdni... – Czyli misiek był ceprem? Jakim cudem misiek z Krupówek mógłby być ceprem? – Noldi aż jęknął. – Nie twierdzę, że był, ale mógł być. Misiowe ubranko to coś takiego jak mundurek. Reszta to już inna sprawa. – No dobra, skarbu szukają przyjezdni, ale połowa tutejszych miała motyw, żeby zamordować tę biedną kobietę. Czyli to się nie łączy. Już wiem! To ciotki zamordowały Ulkę, bo jej nienawidziły! Bella dusiła, Nina dźgała. To by tłumaczyło wszystko! – A misiek? – Boże, nie wiem co z miśkiem. Nażarł się muchomorów po pijaku i zmarł pod drzewem? – To gdzie, do cholery, jest? – westchnął Noldi, wzruszając ramionami. – W grobie! – odparła Miśka. – W tym, który gdzieś tam wykopali, ale my jeszcze nie wiemy gdzie. Tylko kto go wykopał? Chyba że on sam... Pośmiertnie... Siedzieli tak, zniechęceni, uświadomiwszy sobie, że właściwie nic nie wiedzą. – A tak na marginesie – odezwała się znienacka Miśka. – Jesteśmy tu zaledwie kilka dni, a już są dwa trupy, jakieś włamania, ktoś ryje jak kret w ziemi, ktoś kradnie, dom rzuca nożami... Czy tutaj tak zawsze, czy tylko teraz?
Andrzej już miał się obrazić na tę insynuację, ale po chwili się rozpromienił. – Tak! – Co: tak? Zawsze tak macie? To musicie mieć niezły przyrost naturalny, bo chybabyście już wszystkich mieszkańców co do jednego wymordowali – sapnęła Miśka. – A co robicie ze zwłokami? Eksportujecie je? Bo widziałam tylko jeden mały cmentarz! – Powiedziałem „tak”, bo wpadłaś na genialny pomysł! – cieszył się Andrzej. – Wcześniej tego nie było, czyli to wy! Noldi kopie i morduje, ty kradniesz zwłoki! I laptopy – dodał po chwili zadowolony. – Sobie samej? – Dla niepoznaki! – Wiesz, ty chyba zdurniałeś bez reszty. Po co mielibyśmy to robić? Przecież... Nie dał jej dokończyć. – Jesteście płatnymi mordercami! – A ty zupełnym idiotą! – skwitowała wygłupy Andrzeja, nie do końca pewna, czy powinna zlekceważyć jego słowa. On to on, ale policja? Jeżeli policja wpadnie na identyczny pomysł, spędzą długie miesiące w więzieniu, zanim ktoś się nad nimi zlituje i znajdzie prawdziwego mordercę. Andrzej wyszedł koło pierwszej w nocy, wypiwszy sześć herbat i obiecując sobie, że następnym razem przyniesie butelkę jakiegoś rozsądnego wina, żeby lepiej im się gadało. Miśka i Noldi rozeszli się do swoich sypialni zaraz potem. Zmęczenie ma to do siebie, że każe marzyć o łóżku, kiedy człowiek nie może iść spać, ale gdy już się w nim znajdzie, to samo zmęczenie sprawia, że sen ucieka, a na ścianach zaczynają szaleć potwory. Miśka widywała na ścianach półsenne zmory, które jej wyobraźnia wyczarowywała z cieni gałęzi drzew, z rozbłysków księżyca w szybach okien i z odgłosów nocy. Tej nocy koszmar był szczególnie nieprzyjemny. Wielki wąż syczał i jęczał jak mordowany psiak. I wył. – Ajajajajaaajjjj! – zawodziło za oknem, ale to zawodzenie właściwie nie było żałosne; było ponure i wściekłe. – Niam, niam, niam, niam – kłapał pyskiem wąż. Coś wyło ponuro jak – nie przymierzając – banshee. Miśka spała i nie spała zarazem. Nie widziała, czy naprawdę słyszy te odgłosy, czy je po prostu śni. Otworzyła oczy. Coś zapłakało jak mordowane niemowlę. Dźwięk był tak straszny, że zerwała się na nogi i podbiegła do okna. Niczego nie zobaczyła, ale dźwięk powtórzył się jeszcze kilka razy. Był straszny – jednocześnie głuchy i przeraźliwy. Wybiegła na korytarz. W drzwiach pokoju obok stał Noldi z niezbyt pewną miną. – Ttto mmmi się śni? Tak? – zapytał z nadzieją. – Pppowiedz, że mi się śni! Miśka też wolałaby, żeby to okazało się snem, ale nic na to nie wskazywało. Dźwięki były wyraźne i przerażające. – Chyba jednak nie – odpowiedziała. Usłyszeli walenie do drzwi. – Kogo wy tam mordujecie?! – krzyczała Bella, dudniąc pięściami w deski. – Przestańcie natychmiast! – Nikogo nie mordujemy – odparła Miśka, otworzywszy drzwi, za którymi zobaczyła Ninę i Bellę. – Szczerze mówiąc, zastanawiałam się, czy to nie jeden z waszych słynnych pomysłów. Rzuciłyście się na Witkę, żeby ją zjeść, czy jak? – zapytała, nie widząc dziewczyny. – Nie bądź głupia – sapnęła Nina. – Nic jej nie jest. Śpi.
Mordercze dźwięki powtórzyły się znowu. – Może jej nic, ale ktoś tam naprawdę kogoś morduje – jęknął Noldi. – Wezwijcie policję. Proszę! – A tam. Przecież nie możemy tak od razu. Wypuściłam Kruszynkę, może coś znajdzie. Do dzikich wrzasków dołączył głuchy psi bas. Kruszynka coś znalazł. Pobiegli w kierunku szopy bardzo podobnej do tej, w której ciotki trzymały samochód i koparkę, choć nieco mniejszej. Otwarcie drzwi nie nastręczyło żadnych kłopotów. Skobel od kłódki był wyrwany. Wpadli do środka i stanęli jak wryci, co wyszło im na dobre, gdyż w szopie zabrakło pewnego zasadniczego elementu. Zamiast podłogi ziała wielka, głęboka dziura! – Boże, co tu się dzieje?! – jęknęła Bella, oświetlając wnętrze wykopu. Pośrodku w dzikim, piskliwym i pełnym agresji tańcu wiły się dwa stworzenia, z boku jęczało trzecie, dużo większe i bardzo przerażone. Coś zasyczało i zawyło. Zaświeciło oczami. – To nasz kot – stwierdziła spokojnie Miśka. – Nasz kot i wasza Pańcia. – Wy macie kota? – Bella była niepocieszona. – Dlaczego nam nie powiedzieliście? – Nie mamy kota. To ten szalony sierściuch z domu! Musiał wpaść do dołu, Pańcia pewnie też... A ten ktoś... – Ja też wpadłam! – jęknęła postać, która okazała się Witką. – Poszłam sprawdzić, co się dzieje, a one mnie zaatakowały. Jestem cała podrapana i pogryziona – skarżyła się dziewczyna, ale jej lamenty nie wydały się Miście całkiem szczere. Noldi najpierw wyciągnął Witkę – ostrożnie, jakby była najcenniejszym skarbem na świecie – a potem złapał Pańcię, która nie miała ochoty poddać się bez walki. – Zabiję to warczące gówno – odgrażał się za każdym wściekłym „chaps, chaps, chaps”, które pozostawiało na jego palcach krwawe ślady. Pańcia miotała się jak rozwścieczony tygrys i chłopak miał przemożną ochotę skręcić jej kark. Uspokoiła się dopiero w objęciach Niny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniła się w słodkiego psiego aniołka o okrągłych ślepkach. Kot został na koniec i trzeba było grubego koca, żeby unieszkodliwić jego ostre jak brzytwa pazury. On z kolei zmienił się nie do poznania na widok miski z tuńczykiem, którą podsunęli mu w kuchni. Nie wiedzieli, co z nim zrobić. Nikt nie miał klatki, a z kojca dla psów kot z pewnością by uciekł, postanowili więc po prostu nic nie robić. – Niech się naje, a potem robi, co chce – mruknęła Bella. – Nie potrzebuję tu jeszcze kota. Zwierzak wcinał z zapałem. – Omm, ommm, ommm. – Jadł, ogłaszając wszem wobec swoje zadowolenie, a potem – jak zasugerowała Bella – zrobił to, co chciał. Po prostu zwinął się w kłębek koło miski i zasnął. Witka, usmarowana błotem i podrapana, z bardzo niepewną miną siedziała za stołem i usiłowała się jakoś wytłumaczyć. – Poszłam zobaczyć, co tak wrzeszczy. – Oczywiście, kochanie – odparła Bella, patrząc na nią uważnie. – Ale najpierw się ubrałaś, tak? – No właśnie tak – skwapliwie przytaknęła dziewczyna. – Przecież nie mogłam iść w piżamie... – Przynajmniej dobrze, że noga przestała cię boleć – dodała Nina słodkim głosem. Witka wpadła w panikę.
– No nie całkiem, ale chciałam sprawdzić! Trochę jeszcze utykam. – No, to oczywiste – znów powiedziała Bella. – Ale udało ci się włożyć but, więc opuchlizna musiała już zejść. Miśka przysłuchiwała się tej uprzejmej konwersacji zdezorientowana. Niby wszystko było jak należy. Niczym w Tangu Mrożka. Wszyscy byli mili i nikt niczego nie podawał w wątpliwość, a jednak to była farsa. – No tak, tak, trochę zeszła. I kiedy tam poszłam, to wpadłam, a one, te zwierzęta, rzuciły się na mnie. – Niegrzeczna Pańcia! Zostanie ukarana, ale wiesz, za kota nie odpowiadamy. A dlaczego nie wzywałaś pomocy? Witka zbaraniała. – No, właściwie krzyczałam, ale... bałam się, że ktoś, kto wykopał dół, przyjdzie i mnie zamorduje. – No tak. Masz całkowitą rację, tylko wiesz, ja nie jestem pewna, czy tej dziury tam nie było prawie od zawsze. A ty myślisz, że jest nowa? – Ziemia była świeżo rozkopana – zaczęła wyjaśniać dziewczyna. – Pachniała tak, no, świeżo. Noldi pracowicie przemywał i oklejał swoje rany. Ciotki oklejały ręce Witki. – Widzę, że się znasz. Mało która miastowa dziewczyna tak od razu by rozpoznała, ale co tu dużo mówić, jesteś z rodziny, a niektóre rzeczy ludzie mają w genach. Tak, tak! To przez dziedziczenie. Witka odetchnęła z ulgą, za to w Miśce się gotowało. Wyczuwała jakieś totalne oszustwo! Tyle że ciotki wcale nie wyglądały na takie, które łatwo oszukać, raczej udawały naiwne. Po co? Z pewnością miały plan, pewnie jeden z tych szalonych pomysłów, o których wszyscy tutaj mówili. Owszem, dziewczyna miała prawo odnaleźć ojca, ale po co łaziła nocą po cudzej posesji? Może i ona szukała nieistniejącego skarbu? Tylko jak się o nim dowiedziała? Miśka zaczęła analizować sytuację od początku. Matka na usilne prośby Witki powiedziała w końcu, kto jest jej ojcem. To logiczne i często się zdarza. Dziewczyna zaczęła szukać ojca, internet to świetne narzędzie do takich poszukiwań. Mogła też wynająć prywatnego detektywa. Jasne, że mogła! Detektyw przyjechał i powęszył w okolicy. Dowiedział się o skarbie i już! Witka... Nie. Po co nasyłałaby detektywa na ciotki? Prędzej nasłałaby go na ojca! Tak. Nasłała go na ojca, facet powęszył i dowiedział się, że ma dziewczyna rodzinę w Zawilcu. Wtedy nasłała go na ciotki i dowiedziała się o skarbie. To jest już bardziej logiczne. Nie była pewna, jak ułoży się jej z ojcem, więc postanowiła uszczknąć trochę z jego kasy. Jednak dopiero rano Miśka dodała dwa do dwóch. Wykręciła numer Andrzeja. – Już wiem! – krzyknęła w słuchawkę. – Wiem, kim był misiek. To detektyw. – Detektor? – odezwał się w słuchawce głos Marcinowej. – Nie mamy żadnego detektora. Chodzi ci o takie, co truje myszy? – Nie, to deratyzator, ale... – Więc chodzi o szczury? A skąd się tam u was wzięły szczury? I dlaczego dzwonisz z tym do mnie? Ja nie łapię szczurów, skoro sobie je przywlokłaś ze świata, to je teraz truj! Głupia dziewucha. – Ale ja do Andrzeja – jęknęła Miśka, czując, że to nie będzie krótka rozmowa. – Andrzej też nie zajmuje się szczurami! – Wiem, ale chciałam z nim porozmawiać.
– Już dość się tobą zajmował. Barierkę ci zrobił. Daj chłopakowi spokój! Mój Jędruś i szczury?! – Nie szczury... – Miśce opadły ręce, ale bała się zakończyć rozmowę. Mimo wszystko wolała kłócić się z Marcinową przez telefon niż twarzą w twarz, a przecież ona mogła tu zaraz przylecieć. – Że co? Nieszczery? Ty Boga w sercu nie masz! Wycieczkę ci zrobił? Jak możesz tak szkalować biednego chłopaka?! – Nie szkaluję! Chciałam z nim porozmawiać! – krzyknęła w końcu Miśka, przekonana, że jej rozmówczyni jest głucha. – A rozmawiaj sobie, rozmawiaj – powiedziała Marcinowa. – Byle na rozmowie się skończyło – dodała i odłożyła słuchawkę. Miśka została sama ze swoimi myślami. Noldi nie był w tej materii dobrym słuchaczem. Nie wiedziała, do czego się zabrać, bo była w stanie permanentnego rozedrgania i właściwie tylko przekładała rzeczy z miejsca na miejsce, kiedy zobaczyła, że przed ich dom podjeżdża radiowóz. Niestety nie dostrzegła w nim dobrodusznego Józka, tylko postać dupka z Krakowa. Widać było, że jest spięty, ale też bardzo zdecydowany. Nie zdążył nawet zapukać do drzwi, gdy Miśka otworzyła je szeroko i od razu zasypała go pytaniami. – No i co? I co? Wiadomo już coś? Policjant całkowicie świadom swojej przewagi i pozycji nie odpowiedział na pytanie. Nie raczył się nawet przywitać. – Zaraz wszystkiego się pani dowie, ale najpierw poproszę panią i pani przyjaciela, abyście poszli ze mną do domu obok. Nie mam ochoty powtarzać dwa razy, a muszę jeszcze zadać wszystkim kilka pytań. – Ale dlaczego akurat tam? – Tutejszy komisariat to jedna mała klitka – wyjaśnił policjant ze zniecierpliwieniem. – Nie chcę, żeby wszyscy słuchali. Tutaj będzie dyskretniej. „Oj, biedaku, nie znasz ludzi” – pomyślała Miśka, uśmiechnąwszy się pod nosem, ale grzecznie poszła za podkomisarzem. Za nią, powłócząc nogami, szedł dopiero co obudzony Noldi. – Poprosiłem już obie starsze panie, by zamknęły psy – dodał zadowolony z siebie Nowicki. Cały czas szedł przed nimi i całym sobą dawał do zrozumienia, że jest najważniejszy na świecie. Kiedy weszli do domu, wszyscy już na nich czekali. Obie ciotki, Witka, Maryśka i oczywiście Józek, który występował teraz w charakterze członka rodziny, a nie policjanta. – No i co? I co? – Ciotki rzuciły się w stronę dupka z Krakowa niczym harpie, ale on powstrzymał je gestem dłoni. – Zaraz wszystko wyjaśnię – powiedział. Zobaczył stół przykryty ręcznie dzierganą serwetką, na którym stało kilka dzierganych aniołków, takich samych, jakie robiła jego babcia, utwardzanych cukrem albo krochmalem. Znajdowało się tam też mnóstwo bibelotów i puzderek. Komisarz nie miał wyjścia, rozłożył aktówkę z dokumentami na podłodze. Wyjął kilka niezbyt pięknych zdjęć i położył je przed zebranymi. – Najpierw formalności. Czy ktoś mógłby oficjalnie zidentyfikować tę osobę? Pierwszy odezwał się Noldi, i to niezbyt parlamentarnie. – Ja pierdzielę! To ona! Moja wykładowczyni. Jezu, ale się ludziska ucieszą... tfu, zmartwią, chciałem powiedzieć.
– Czyli pan ją znał? – No przecież mówię! Moja wykładowczyni od staro-cerkiewno-słowiańskiego. Piła jak cholera! – Alkoholiczka – skwitował Nowicki z zadowoleniem. Noldi popatrzył na niego zdziwiony. – Nic na ten temat nie wiem. Mówię, że piła – powiedział, wzruszając ramionami. – Czyli co? Jak nie alkoholiczka, to co? Pijaczka? – Pan oszalał?! – Noldi obruszył się naprawdę szczerze. Nie lubił baby, ale nie chciał przecież jej oczerniać. – No, no! To ja zdecyduję, kto tu oszalał – obraził się podkomisarz. Miśka pomyślała, że to jednak naprawdę dupek. – Nie. Nie pijaczka, nie alkoholiczka. Piła! Taka do drewna! Albo do metalu. Chodzi o to że piłowała. – A jakie to ma znaczenie? – nie zrozumiał policjant. – Piłowała studentów – mruknął Noldi i miał ochotę dodać kilka niecenzuralnych słów na określenie inteligencji podkomisarza, ale się powstrzymał. – Piłą do drewna? Przecież to... to potworne! Czy ktoś to gdzieś zgłosił?! – Nowicki wyraźnie nie rozumiał gwary studenckiej, nawet tej niezmiennej od lat. – Na egzaminach, to znaczy: była ostra. Podkomisarz znów popatrzył na Noldiego jak na wariata. – Piła? – zapytał z szaleństwem w oczach. – Nie! Wykładowczyni! Po prostu była wredna i oblewała wszystkich. – Noldi przerwał, żeby się zastanowić nad doborem słów. – Ale nie wodą i nie alkoholem – dodał po chwili z nadzieją, że tym razem gliniarz zrozumie. – Proszę nie robić ze mnie idioty! – Dupek z Krakowa naprawdę się zdenerwował. – Czyli była wredna. Możliwe więc, że mamy motyw. Zadusił ją pan, a potem dźgnął nożem, czy tak? – Nie! – Noldi zbladł jak ściana. – Przecież nie tylko ja miałem motyw, wszyscy mieli. – Złapał się ostatniej deski ratunku. – Proszę nie kombinować. Skoro to była pańska znajoma, to jaki motyw mają mieć inni? Przecież pan nie jest tutejszy... – Ale ona prawie była tutejsza – odezwała się Bella. – To jest prawie była żona naszego Pietrka. To znaczy bratanka. – Prawie była żona? A co to za dziwoląg? – A tak, ma pan rację, dziwoląg to ona była, ale była też prawie byłą żoną Pietrka, bo zwyczajnie się rozwodzili, tyle że nie zdążyli. Więc była żoną, ale miała być byłą żoną, bo nasz bratanek złożył papiery. – Najpierw złożył papiery, a potem zabił? To może jednak ona złożyła? Majątek był? – Nadal jest – odparła obrażona Nina. – Aha! – mruknął zadowolony podkomisarz. – Ale pani twierdzi, że była dziwadłem, czyli pani też jej specjalnie nie lubiła? Maryśka roześmiała się tubalnie. – Nikt jej tu nie lubił, ale od tego jeszcze daleko do dźgania! – Czyli miała wrogów? – A co ja powiedziałam? Głuchy pan jesteś? Kopę! – Maryśka rozsierdziła się naprawdę, zła na dupka z Krakowa za to, że zajął miejsce jej Józka. – Dobrze, zapiszę, sześćdziesięciu. Wszystkich pani zna?
– Co pan? Sześćdziesięciu? Więcej! Całe tłumy! Nowicki skreślił coś w notesie, po czym sięgnął do aktówki. Usłyszał dzikie syczenie, miauknięcie i poczuł ogień. Zerwał się jak oparzony. – Co to, do diabła, jest?! – Podniósł dłoń. Była porządnie podrapana. – Przecież mówiłem, żeby zamknąć psy! – To jest kotek – odparła Nina ze słodkim uśmiechem. Podkomisarz jęknął. – Siooo! – krzyknął, chcąc odgonić kota, ale ten nie bardzo się przejął. Przez chwilę stał, patrząc na policjanta diabelskim wzrokiem, a potem na papierach pojawiła się paskudna żółta plama. – Moje dokumenty! – zawołał policjant. – Nasikał na dokumenty! Maryśka popatrzyła na kota z niekłamanym zachwytem. – Ja go całkowicie rozumiem – powiedziała, patrząc podkomisarzowi w oczy Bella. – Ta aktówka wygląda zupełnie jak kuweta. Podkomisarz zrozumiał, że przegrał, ale nie miał zamiaru się do tego przyznawać. Popatrzył po zebranych, szukając ofiary, jak nauczyciel historii lub matematyki w klasie. Znalazł. Uśmiechnął się, wskazując palcem Witkę. – A pani to kto? – Jowita Konieczna – odparła dziewczyna niepewnie. Policjant pogrzebał trochę w mokrych i – co tu dużo mówić – śmierdzących papierach. Postanowił robić dobrą minę do złej gry. – Pani też nie lubiła zwłok? – Tak, ma pan rację, nie lubiłam i nie lubię, ale nie tych konkretnych, tych w życiu nie widziałam! – odpowiedziała trochę bardziej hardo. – Chodziło mi o tę zamordowaną kobietę, przepraszam, przejęzyczyłem się. – Nie, nie znałam jej. Nigdy nie widziałam jej na oczy. Noldi, rasowy polonista, natychmiast się skrzywił. – Nie widziałaś jej na oczy? A na co miałaś ją niby widzieć? Na uszy? – obruszył się naprawdę szczerze. Witka się naburmuszyła. Nie wiedziała, co powiedzieć. – Wszystko jedno na co, ale ja jej nie zamordowałam! – To pani tutaj koczowała. – Podkomisarz czytał, wycierając z kartki koci mocz chusteczką higieniczną. – I twierdzi pani, że jest córką Piotra Skorupskiego? – Tak! Bo jestem! – odparła Witka. – Przyjechałam odszukać ojca i... rodzinę. – Czyli miała pani motyw. – Ale jej nie znałam – sapnęła cicho trochę przestraszona. – Pani tak twierdzi. Mogła ją pani zabić, bo nie chciała, by jej mąż panią uznał i na przykład przepisał na panią majątek. A pan, panie kolego – zwrócił się do Józka – został oskarżony o wzięcie łapówki, czy tak? – Tak, ale... – Czyli miał pan motyw. – Nowicki nie dał mu dokończyć. – Kto jeszcze? Pani? – Popatrzył na Maryśkę. – A jasne, że miałam! Jasne! Niech pan pisze! Za Józka chciałam ją przetrącić! – Ja nie miałam motywu – szybko rzuciła Miśka zadowolona z siebie. – Nie byłbym taki pewien. Mieszkała pani w jej domu! W jej własnym domu! Może chciała panią wyrzucić? Hmm. – To zapisz pan jeszcze wszystkich przy Głównej od numeru jeden do pięćdziesiąt sześć
i wszystkich przy Leśnej, te dwa domy przy Łąkowej, cztery numery na Polnej i całą Zakopiańską. – Maryśka wyzłośliwiała się bezlitośnie, ale dupek z Krakowa się nie zorientował. – Dlaczego? – zapytał naiwnie. – Bo wtedy będzie pan miał całą wieś! Nie wiem, czy jest u nas ktoś, kto by jej dobrze życzył, ale była żoną Pietrka od trzydziestu lat i nikt w tym czasie nie zamordował! Każdy by ją chętnie udusił, utopił i przetrącił kłonicą, ale jak dotąd nikt tego nie zrobił. – Jak dotąd? To znaczy co? Tu mieszkają sami mordercy? – Nie, to znaczy, że to nie był nikt stąd! To jakiś ceper – warknęła, wymownie spoglądając na Noldiego. Chłopak skulił się pod jej spojrzeniem. – Nie zabiłem jej! – O tym to ja zdecyduję! – powiedział podkomisarz z wyższością, jednak w tym momencie w otwartych drzwiach pojawił się Andrzej. – No, niezupełnie! – rzucił ostro. – Pan ma tylko szukać dowodów! Nic więcej! O niczym nie będzie pan decydował. Policjant zrozumiał, że trochę się zagalopował. – A pan to kto? – Kolejny podejrzany – wycedził Andrzej. – Czy pan nie jest tym, no... – Podkomisarz zrobił się czerwony na twarzy. – Tak. Jestem – odparł spokojnie Andrzej, nie dając mu skończyć. – Proszę mnie wpisać na listę podejrzanych. Ta kobieta, zwłoki, jak pan mówi, zamówiła u mnie pewną rzecz, a potem najzwyczajniej w świecie mnie okradła. Miałem motyw. – Ale ja... – Proszę robić, co powiedziałem. Co jeszcze wiemy? – Zmienił temat. Miśce wydawało się, że na widok Andrzeja gliniarz wpadł w popłoch, ale nikt z obecnych, może poza Noldim, nie wydawał się tym zaskoczony. Policjant znów wyjął z nieszczęsnej aktówki jakieś nasiąknięte moczem szpargały i już bez czynności czyszczących zaczął je przeglądać, odklejając jedne od drugich. – Kobieta została uduszona apaszką albo pończochą... ale pewne ślady wskazują, że duszono ją i rękoma. – Jest lato. Apaszka? Pończocha? Czyli zbrodnia była zaplanowana – zawyrokował Andrzej. – Dźgnięta przed czy po? – Raczej przed, było dużo krwi. – Jeszcze był misiek – zauważył Noldi, licząc na odwrócenie uwagi od siebie. – Co z nim? – Nie zaczynajcie znowu z miśkiem! – Nowicki znów poczuł się pewniej. – Dlaczego? – zapytał Andrzej z niewinną miną. – Ja im wierzę. – Tak, oczywiście, ale to potem. Teraz kobieta! To musiało być w nocy. – A psy? – zapytała Miśka. – Nie zawsze je wypuszczamy – wyjaśniła Bella. – Kobietę zabito w piątek w nocy. Nóż należał prawdopodobnie do pań, tak? – Mamy taki sam, ale tego jest wszędzie mnóstwo. Kupiony pod Gubałówką, choć fakt, jednego nam brakuje. – Znaleźliśmy odcisk palca, ale nie mamy go na razie z czym porównać. Jutro zapraszamy państwa na komendę w Zakopanem. Pobierzemy odciski. Podejrzewamy, że zbrodnia, choć zaplanowana, została popełniona w stanie silnego wzburzenia. Osoba, która zadała cios, była wysoka. Praworęczna. Cios padł z góry. Z faktu, że cios zadano przed
uduszeniem, wynika drugi fakt. Morderca musiał być bardzo umazany krwią. Może w okolicy widziano kogoś, kto wyglądał podejrzanie? Krew powinna znajdować się na jego ubraniu z przodu, na spodniach, rękach... Miśka wyobraziła sobie coś w rodzaju górala zombi. Spodnie z parzenicami ociekające krwią, haftowana cucha zazwyczaj w kolorze białym, teraz bordowa, a z kapelusza, nie wiadomo dlaczego, zwisające flaki... – Kto by chodził po ulicy w takim stanie? Morderca musiał mieć samochód – orzekła autorytatywnie, wzbudzając uznanie zebranych. – Inna sprawa to wasz misiek i te kradzieże. Tym się na razie nie zajmowaliśmy. Tam też był ktoś ranny. – A teraz ktoś rozkopuje nam posesję – westchnęła Nina. Bella ochoczo przytaknęła skinieniem głowy. – Wie pani, roboty polowe nas nie interesują – mruknął komisarz, z lękiem zerkając na Andrzeja, ale ten dyskretnie nakazał wszystkim milczenie. – Mam tyle roboty z tym morderstwem, że muszę już iść. Najpierw przesłucham sąsiadów. Czekam na państwa jutro o dziesiątej na komendzie przy ulicy Jagiellońskiej. Muszę zacząć od Głównej, potem pójdę na Leśną i Łąkową; Polną i Zakopiańską zostawię na potem – powiedział na odchodnym. Maryśka krztusiła się ze śmiechu, widząc, jak dupek z Krakowa niesie otwartą aktówkę, z której kapie żółty płyn. – On to wziął na poważnie? – zapytał Józek. – No to załatwiłaś mu trochę roboty, a przy okazji i dużo wrażeń, przecież ludzie będą go psami szczuli. Ciupagą też dostanie. Muszę iść i mu pomóc, ludzi uprzedzić. – Ani mi się waż! – krzyknęła Maryśka. – Niech posmakuje, jak się pracuje wśród górali. Zabić go nie zabiją, ale postraszyć mogą, i to nieźle! Należy mu się! Dupek jeden. – Mamo, to policjant! – I dobrze! Skoro policjant, to sobie poradzi, jak dupek, to dostanie za swoje! – Po co on tu w ogóle przyszedł? Przecież nic nie powiedział! Wiedzieliśmy to samo i bez niego – prychnęła Bella zła, że nadal nic się nie wyjaśniło. – Pewnie przyszedł, żebyśmy oficjalnie zidentyfikowali zwłoki, no i chciał nas zawiadomić, że mamy przyjechać na komendę – usprawiedliwiał go Józek. – Gówno prawda! Chciał pokazać, jaki to on wielki pan z Krakowa! – wściekła się Maryśka. – Chodźmy lepiej obejrzeć dziurę. Trzeba zobaczyć, co się tu dzieje. Teren w pobliżu domu był dość chaotycznie podziurawiony. – Kret gigant? – rzucił Noldi na widok licznych kopczyków to tu, to tam. Ktoś szukał czegoś w ziemi, to było pewne, ale kopał jakoś bez sensu, choć wszystkie, mniejsze i większe dziury były zlokalizowane w pobliżu zabudowań. Naliczyli ich kilkanaście, największą w szopie. W świetle dnia okazała się o wiele płytsza, niż się wydawało w nocy. – Kogoś interesuje wasz kamień – stwierdziła Maryśka, mrugając znacząco do Belli. – Ten nagrobny – dodała znacząco. – Zakopałyście tu jakiś kamień? – zdziwiła się Witka, poprawiając włosy. – Kurczę, muszę iść pod prysznic. Mam włosy pozlepiane krwią. To przez tego szalonego kota. – No tak – przytaknęła Nina. – Rzeczywiście, masz podrapane głowę i czoło. – Ten kamień to cenny? – zapytała Witka, zaglądając do jednej z dziur. – Skoro ktoś go szuka... – Zaraz cenny! – Bella wzruszyła ramionami. – Gówno, nie cenny. To ta nasza cholerna rodzina. Chcą go ukraść i już. Bo widzisz, pradziadek miał dwóch synów, jeden mieszkał tu, w Zawilcu, drugi w Krakowie. Jak pradziadek umarł, to powstał problem, gdzie ma być
pochowany, ot i wszystko. Bracia pokłócili się i tak zostało, nasz dziadek ukradł kamień z cmentarza i już. – A zwłoki? – zdziwiła się Witka. – Co zwłoki? – No, czy ukradł też zwłoki? Z cmentarza. – Wcale bym się nie zdziwiła – odpowiedziała Nina, patrząc w oczy Miśce, która zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Zrozumiała, że najlepiej się po prostu nie odzywać. Coś tu oczywiście nie grało. Czyżby ciotki zapomniały o wojnie, Syberii i o tym, co niedawno opowiadały jej i Noldiemu? To oczywiście możliwe. Wiek wyczynia z ludźmi różne rzeczy, a już najbardziej szkodzi im na pamięć. – Jesteśmy dość ekscentryczną rodziną, mama ci nie wspominała? – Trochę mówiła – przyznała Witka. – Ale niewiele. – Chyba opowiedziała ci, jak się poznali z twoim ojcem? No wiesz, o tym spływie Dunajcem i potem, jak mu uciekła, no, na studiach? – Mówiła tylko, że strasznie się bała i że to był jakiś obóz studencki. Tata studiował chyba w Krakowie czy w Warszawie, musiałabym zapytać, ale za wiele to nie wiem. O spływie mówiła tylko, że był tam jakiś taki facet, co kierował tą łodzią, i że był chyba pijany! – Dokładnie tak! – Nina się uśmiechnęła. – Pijany jak bela! I nasz Pietrek się wściekł, i była bójka, a na miejscu, jak już dopłynęli, twoja mama uciekła, bo się bała, że to jakiś bandyta. Udało mu się ją dogonić. – No właśnie, dogonił, ale potem zgubił jej adres – dodała Bella. – To znaczy, że on nie uciekł? – Chodzi o to, że nie wiedział o dziecku. Teraz na pewno się ucieszy, jak cię pozna. A przyjedzie już niedługo. Józek, kiedy? – Nie wiem dokładnie. Zwłoki są jeszcze w zakładzie medycyny sądowej, więc i pogrzebu zrobić nie można, a Piotr był już wstępnie przesłuchiwany. W chwili zabójstwa siedział na Majorce. Nie mógł więc jej zabić, ale mógł kogoś, powiedzmy, wynająć. To musimy sprawdzić... – Odnoszę wrażenie, że to śledztwo jest prowadzone w sposób daleki od rutyny – zauważył Andrzej ze śmiechem. – Fakt, odsunęli mnie, ale kolegów mam. Znają swoją robotę, a ten cały podkomisarz... – Dupek z Krakowa – powiedzieli wszyscy chórem. – Tak, dupek z Krakowa to jakaś niemota. Jest stanowczo za młody, nic nie wie, a udaje wielkiego śledczego. Musi mieć jakieś plecy, inaczej by tak szbko nie awansował i by go tu nie przysłali! Przecież on byłby w stanie sam siebie przesłuchać, gdyby zobaczył swoje odbicie w lustrze, i jeszcze sam siebie by wsadził do więzienia. Nie pozwolę mu spaprać tej sprawy. Spójrz na to wszystko z mojej perspektywy. Najpierw jeden trup, potem drugi... Miśka z satysfakcją zauważyła, że Józek uznał wreszcie ich nieżywego miśka. Zastanawiała się jednak, dlaczego Andrzej ma tu aż takie poważanie. „To przecież tylko stolarz. Choć z drugiej strony na Podhalu, gdzie wszystko robi się z drewna, od widelca po widły, od ram okiennych po dachy, co tam dachy, całe domy, stolarz rzeczywiście może się cieszyć autorytetem. Ale taki młody?”. – Na dodatek – ciągnął Józek – te kradzieże, to kopanie, wszystko musi się ze sobą łączyć. Nie ma innego wyjścia: musi! – No niekoniecznie, proszę pana – wtrąciła Witka. – Przecież jeden może mordować, a drugi kopać, nie?
Józek popatrzył na nią zdziwiony. – Po pierwsze nie „proszę pana”, tylko „Józek”, jesteśmy teraz rodziną, nie? A po drugie możesz mieć rację, jeden morduje, inny kopie, ale chodzi im o to samo. O kamień! – Nagrobny? Zrozumiałabym, gdyby to były złoto albo diamenty, ale kamień? – Witka pogardliwie wydęła usta. Wszyscy popatrzyli na nią z zaciekawieniem. – Wiesz, tutaj ludzie są trochę inni, żeby nie powiedzieć: odrobinę dziwaczni – powiedziała Miśka. – A ty skąd możesz to wiedzieć? – obruszyła się Maryśka. – Ledwie kilka dni tu pomieszkałaś, a już ludzi osądzasz? – Ja tu już mieszkałam, raz w Zakopanem, a raz w małej wsi niedaleko, u takiego jednego, co się Glizda nazywał. – Boże kochany, co ty wygadujesz? Jaka Glizda? Chyba Gąsienica? – Kiedy mówię, że Glizda. – Wariatka! Tu nie mieszkają żadne Glizdy! – Maryśka była znów czerwona jak burak. – Ogłupiałaś?! – Nie ogłupiałam! Jeden taki Kanadyjczyk polskiego pochodzenia kupił tu dom. Nazywa się Glizda i już, a nie żadna Gąsienica! Chyba potrafię rozróżnić! – A, jak ceper, to możliwe – udobruchała się kobieta. – Przyjeżdżają, ziemię wykupują, domy wykupują i udają górali. Glizda, mówisz? Też mi nazwisko. Wszyscy powoli zaczęli się rozchodzić do swoich domów i obowiązków. Ciotki zabrały Witkę do siebie na obiad, zignorowawszy tęskne spojrzenia Noldiego, którego tęsknota była tym razem podwójna. Witka i obiad, niekoniecznie w tej kolejności. Miśka odciągnęła na bok Andrzeja. – Wiesz, to pewnie nie moja sprawa, ale ktoś powinien zabrać ciotki do jakiegoś lekarza. Twoją matkę niestety też... – Bo? – Andrzej popatrzył na dziewczynę trochę rozbawiony. – Kilka dni temu opowiadały mi zupełnie inną historię o tym kamieniu. To mogą być objawy tej choroby, wiesz, Alzheimera czy jakoś tak, a twoja matka po prostu chyba niedosłyszy. Swoją opinię o matce Andrzeja wyraziła w grzecznych słowach, ale tak naprawdę miała ochotę powiedzieć, że baba jest głupia i głucha jak pień. Nie chciała jednak obrazić chłopaka. Andrzej jeszcze raz popatrzył na nią z rozbawieniem, ale tym razem i z błyskiem złośliwości w oku. – Posłuchaj mojej rady, dziewczyno: patrz, słuchaj i nie wyciągaj pochopnych wniosków. To ważne. Bella ma umysł jak brzytwa, a Nina, gdyby tylko chciała, mogłaby przechytrzyć pół Zakopanego, i to nie mówię o ceprach. A co do mojej matki... usłyszy igłę spadającą na dywan w drugim pokoju, ale tylko wtedy, kiedy zechce. – Czyli co? To wszystko jakaś mistyfikacja czy jak? – Nie wiem. Skoro to robią, wiedzą po co. Ja mam do nich pełne zaufanie. – Czyli kogoś okłamały celowo. Mnie czy Witkę? – Możliwe, że was obie. – To nie jest w porządku w stosunku do tej dziewczyny. Tu niby tiu, tiu, tiu, rodzina, cacy, cacy, a zaraz potem kłamstwa? Nie powinny jej tego robić. Tyle lat szukała rodziny, pewnie marzyła po nocach o tym, że ich spotka, że będzie miała kogoś swojego w życiu, a one robią sobie z niej jaja? Okłamują ją? To podłe. – A czy to nie podłe, że ona je okłamuje?
Miśka stanęła jak wryta. – Ona je okłamuje? Jakim cudem? Wszystko wiedziała, nawet o tym spływie... – Nie o to mi chodziło. Nie obchodzą mnie ich układy rodzinne, chodziło mi o tę krew we włosach. – Czyli? – Powiedziała, że usłyszała wrzaski, ubrała się, poszła sprawdzić i wpadła do dziury, tak? – No tak. – To miałaby ziemię we włosach i na twarzy. Hmm, ciekawe tylko, dlaczego kot nie wspiął się po jej ubraniu i nie wyskoczył...? – Zamyślił się, a po dłuższej chwili milczenia dodał: – Chodź, zapraszam cię na obiad, matka zrobiła gołąbki, palce lizać! Miśka przez chwilę miotała się między radosnym zachwytem a lekkim przerażeniem, ale w końcu heroicznie odmówiła. – Nie mogę – powiedziała niechętnie. – Ten debil z głodu spali chałupę. Albo znajdzie kolejne zwłoki. Boję się go zostawić samego. – Nie wygłupiaj się – mruknął Andrzej. – Nie jesteś jego niańką, prawda? Ani żoną? – zapytał z udawanym przerażeniem. Miśka się poddała. Zostać znaczyłoby: bardziej przejmować się Noldim niż Andrzejem, a nie chciała, żeby tak to wyglądało. Za żadne skarby świata nie chciała, żeby ktokolwiek tak pomyślał, a już na pewno nie Andrzej. Chłopak ucieszył się z efektów tego niewinnego podstępu. Ciekaw był, jak Miśka poradzi sobie z eksperymentami jego matki, które uważał za zabawne i raczej nieszkodliwe, choć dziewczyny, które przyprowadzał do domu, miały zgoła odmienne zdanie. Noldi, widząc z okna Miśkę oddalającą się z Andrzejem, zrozumiał, że został podle zdradzony. Ciotki zdradziły go dla Witki, Miśka dla jakiegoś stolarza. Postanowił, że musi coś zjeść, ale nie bardzo wiedział co. Nie wiedział też, jak to coś przyrządzić, nie wywołując pożaru, wybuchu albo jakiejś innej katastrofy. Najpierw chciał narąbać trochę drewna, rozpalić gdzieś niewielkie, całkowicie bezpieczne ognisko i upiec kilka kiełbasek. Zaczął nawet rąbać jakieś suche szczapy przyniesioną z szopy siekierą, ale uznał, że to bez sensu. Ognisko dla jednej samotnej osoby? To bezsensowne i smutne! Zostawił siekierę pod ławeczką na ganku. Zdecydował, że pójdzie coś zjeść do knajpy. Gdzie? A co tam... na Krupówki! Kierował się jedną zasadą, mianowicie tą, że tam gdzie jest duży ruch i sprzedaje się dużo jedzenia, jedzenie, czyli w zasadzie mięso, nie ma czasu się zestarzeć, zaśmierdzieć i zepsuć, a potem wylądować w bigosie czy kotlecie mielonym. Był oszczędny, ale też kochał życie. Mdłości, biegunka, wymioty nie były mu potrzebne. Wyszedł na główną drogę trochę za Zawilcem i stanął na przystanku busów jadących w kierunku Zakopanego. Miśka patrzyła oczarowana. – Ależ to piękne – szepnęła, kiedy już zdołała wydusić choćby słowo. Dom był po prostu wspaniały, cały w przedziwnych rzeźbieniach. Kolumienki schodów wiły się i splatały, poręcze udawały zakorzenione w podłodze konary drzew, meble ozdobione płaskorzeźbami i intarsjami stały na poskręcanych nogach, a okna w oplocie ram udawały witraże. – Kto to zrobił? Andrzej wzruszył ramionami. – Taki jeden tutejszy artysta – odparł zdawkowo. – Ludowy. – Ale to zupełnie nie jest góralskie! – stwierdziła Miśka. Wszystkie te sploty trochę przywodziły jej na myśl styl art déco, ale pewności nie miała, bo zupełnie się nie znała na sztuce.
Andrzej się zaśmiał. – Chciałaś powiedzieć, że nie jest kiczowate? Ładnie nas oceniasz. – Udał obrażonego. – Mamo! – zawołał w kierunku kuchni. – Dawaj obiad, bo umieramy z głodu. Miśce wydało się świętokradztwem połączenie gołąbków i tych niesamowitych wnętrz, ale nie zamierzała się z tym wychylać. Pomyślała ze zdziwieniem, że Andrzej musi być bardzo bogaty. „Pewnie dlatego matka tak go pilnuje! Boi się, żeby nie trafił na jakąś łowczynię posagów... Czy jak to się u chłopaków nazywa, może fortun?”. Do pokoju weszła Marcinowa z talerzami, przerywając jej rozważania. – Dałam wam po trzy – oznajmiła. – Dziewucha chuda, blada, widać niedożywiona, trzeba ją utuczyć. – Utuczyć?! – zawołała Miśka ze zgrozą. – A utuczyć – odparła Marcinowa. – Jak świnię? – Gdzie jak świnię? Jak prosiaka! – odparła kobieta. Andrzej znów dusił się ze śmiechu i raz po raz kopał dziewczynę pod stołem, dając jej znaki, żeby się nie przejmowała. – I ziemniaki zjedz. Z sosem, nie takie suche. Chcesz więcej sosu? Doleję – komenderowała Marcinowa. Gołąbki były naprawdę pyszne, ale sytuacja niezręczna. Gospodyni krążyła jak lew w klatce pomiędzy kuchnią a jadalnią i ciągle coś przynosiła, podawała, poprawiała serwetki, ścierała nieistniejące kurze. W końcu zatrzymała się i wycelowała palec w Miśkę. – A ty chcesz robić karierę czy wolisz wyjść za mąż i mieć dzieci? – zapytała niezbyt przyjaźnie. – Jedno drugiemu nie przeszkadza – odpowiedziała dyplomatycznie Miśka, ale to nie zadowoliło kobiety. – A przeszkadza, przeszkadza – rzuciła rozjuszona Marcinowa. – Dzieciaka ciąga się po żłobkach, przedszkolach, a matka jak ta lafirynda po biurach z chłopami. Co to za małżeństwo?! – Nowoczesne – wypaliła Miśka. – Nowoczesne. Zresztą nie myślę o małżeństwie ani o dzieciach, najpierw muszę zadbać o swoją przyszłość. Miałam plany na założenie własnej firmy, ale trochę mi się pokrzyżowały. – A co to miałaby być za firma? – chciała wiedzieć Marcinowa, ale Miśka wzruszyła ramionami. – Po prostu firma. Moja własna. – Jasne, ty byś się bawiła w panią prezes, dzieciaki latałyby samopas, a mąż chodziłby głodny! – Nie latałyby samopas, bo nie zamierzam rodzić żadnych dzieciaków, a mąż, jeżeliby był, to taki, któremu rączki do dupy nie przyrosły. Umiałby sam sobie ugotować. Po co komu w domu chłop, któremu trzeba usługiwać? Marcinowa pozieleniała. – Skaranie boskie! Skaranie boskie – mruknęła i wyszła z pokoju. Zostawiła ich co prawda samych, ale obserwowała wcale nie dyskretnie z przedpokoju, co chwila powtarzając: – Skaranie boskie! No, skaranie boskie! Noldi wysiadł z busa przy dworcu i szybko ruszył w kierunku urzędu miasta, potem skręcił i po kilkunastu minutach dotarł na Krupówki. Z burczącym brzuchem rozglądał się na prawo i lewo, starając się wybrać najlepszą knajpę. Studiował ceny dań dnia i zaglądał ludziom
do talerzy, żeby sprawdzić, czy porcje są odpowiedniej wielkości. Wszędzie królowały pierogi ze wszystkimi możliwymi farszami, schabowy z frytkami, placek po zbójnicku i jakieś warzywne dodatki, które owszem, były jadalne, ale nie nieodzowne. Nieodzowne było mięso. Mięso, mięsko, mięcho, najlepiej podane z mięsem i sałatką ze schabowego. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zajść do jednego z fast foodów, gdzie sprzedawali oszałamiające skrzydełka w pikantnej panierce. Z frytkami. Frytki co prawda nie były mięsem, ale ociekały tłuszczem, więc nadawały się idealnie na sympatyczną przekąskę pomiędzy jedną a drugą porcją mięsa. Z zapartym tchem studiował ceny na tablicy koło jakiejś restauracji, kiedy dostrzegł coś kątem oka. Coś mu się nie zgadzało. Popatrzył w dół ulicy i oniemiał. – Misiek! – zawołał na cały głos. – Cholero jedna! Co ty tu robisz?! Stojący kilka metrów dalej wyliniały zwierz zesztywniał. Powoli się odwrócił, jakby się za kimś rozglądał. – Misiek! – zawołał jeszcze raz Noldi. – My cię wszędzie szukamy, a ty tutaj? – I zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku niedźwiedzia. Misiek na chwilę skamieniał. Rzucił za siebie paniczne spojrzenie, a potem najzwyczajniej w świecie zaczął uciekać. – Stój! Stój, idioto! – krzyknął za nim Noldi i bez namysłu ruszył w pościg. Misiek, zamotany w niewygodne futro, biegł niezdarnie i dość wolno. Noldi dopadł go już po kilkunastu metrach i powalił na ziemię. – Ratunku! – krzyknął misiek do zbierających się gapiów. – On chce mnie zabić! Morderca! Morderca! Ratunku! Krzyk, początkowo zduszony misiowym ubrankiem, rozległ się głośniej, kiedy Noldi zerwał zwierzęciu głowę. – Czego uciekasz, bałwanie?! – zawołał, po czym zbaraniał. – Ale, hmm, ty nie jesteś miśkiem! – A czego się spodziewałeś? Jasne, że nie jestem! Udaję miśka, kretynie! Świętego Mikołaja też ganiasz? Noldi nie bardzo wiedział, co powiedzieć. – Eeee, chodzi o to, że ty nie jesteś moim miśkiem! No... Eee... – Jasne! Twoim miśkiem... Duże dziecko czy kochający inaczej? – Nie! Nic z tych rzeczy. – Noldi wstał i stropił się jeszcze bardziej. Zobaczył trzech policjantów stojących obok z niezbyt przyjaznymi minami. – Dokumenty proszę – zażądał jeden z nich. Noldi dokumentów nie miał. Po co miałby brać je ze sobą do knajpy? Policjantom niespecjalnie się to spodobało. Mówili coś o napaści, zakłócaniu porządku publicznego, agresywnym zachowaniu i kilku innych drobiazgach. Na koniec drugi powiedział: – Pójdzie pan z nami na komisariat. Na miejscu Noldi usiłował wytłumaczyć wszystko najlepiej, jak umiał. Nie bardzo mu to wyszło. – Zawilec, powiadasz? – zapytał jeden z funkcjonariuszy i wykręcił numer policji w Zawilcu. – Mamy tu takiego jednego idiotę. Naćpany chyba. Bełkocze coś o morderstwie, o martwym niedźwiedziu i o robotach ziemnych. To znaczy co? Naprawdę? Podejrzany? Świetnie! W Noldim zgasła resztka nadziei. W jego żołądku rozpaliła się wielka kula głodu. Przeklinał swój pomysł szukania strawy na Krupówkach. Równie dobrze mógł eksperymentować w kuchni; może coś by podpalił, ale przynajmniej nie siedziałby w więzieniu!
Miśka wróciła do domu i zaniepokoiła się, że nie czuje spalenizny, nie widzi kłębów dymu ani nie słyszy syreny straży pożarnej. Okna były całe, drzwi zamknięte, wszędzie ciemno i głucho. Dom wyglądał aż za spokojnie. Zadzwoniła do Noldiego, ale nie odebrał. „Ktoś go porwał” – pomyślała, jednak po chwili zdała sobie sprawę, że Noldiego byłoby dość trudno porwać. Pobiegła do ciotek, ale też niczego nie widziały. Witka wzruszyła tylko ramionami; wcale się nie przejęła. – Nic mu nie będzie. Przecież chyba nikt go nie zamordował – rzuciła od niechcenia z dziwną miną. Miśce to się wcale nie spodobało. Pobiegła do jednej i drugiej szopy, przyjrzała się całej posesji, ale niczego nie znalazła. Była naprawdę przerażona. Robiło się ciemno, a Noldiego po prostu nie było. Dopiero późnym wieczorem, po interwencji Maryśki i Józka, dowiedziała się strasznej prawdy. – Ten debil aresztował Noldiego! – zawołała z płaczem, rzucając się Andrzejowi na szyję. Zignorowała syknięcie jego matki, bo ogarnęło ją miłe uczucie, że teraz niczym nie musi się martwić; Andrzej na pewno jej pomoże. Andrzej jednak nie zamierzał interweniować. – Daj spokój. Posiedzi do jutra, nic mu się nie stanie. Jutro i tak tam jedziemy, wszystkiego się dowiem. Teraz jest za późno. Rzeczywiście było już po dwudziestej drugiej. Miśka się zastanawiała, jak czuje się biedny i z pewnością głodny Noldi w policyjnej izbie zatrzymań. Przez chwilę naprawdę go żałowała, ale tylko przez chwilę. Biedny, głodny, nieszczęśliwy. Biedny? Głodny? Głupi! Głupi dupek, który zupełnie nie myśli! Co on nawywijał?! Poturbował miśka? Trudno, za to by go nie wsadzili, ale po co opowiadał te bzdury? Po co w ogóle cokolwiek opowiadał? Powinien był się zamknąć i już! „Dobrze mu tak” – zawyrokowała, kładąc się do łóżka. Nie była zachwycona pomysłem, że spędzi noc całkiem sama w tym dziwnym domu, ale nie miała zamiaru przyjmować zaproszenia Andrzeja. Co to, to nie! Najgorsze koszmary były o wiele lepsze od Marcinowej, a ciotki dość miały kłopotu z Witką, więc nie skorzystała z ich zaproszenia. Postanowiła być twarda i poradzić sobie bez niczyjej pomocy. Mimo ciepłej nocy opatuliła się kołdrą i usiłowała zasnąć. W końcu zasnęła, albo tylko jej się tak wydawało. Śniły się jej świecące oczy. Zielone i wielkie jak talerze. I coś popiskiwało. I było tego dużo. Szczury – zdecydowała jej senna świadomość. Czyli Marcinowa miała rację, szczury! Miśka zerwała się na równe nogi. Nie lubiła szczurów. Bardzo nie lubiła szczurów, miało to wiele wspólnego z Dżumą Alberta Camusa i z ich wężowymi ogonami. Brrr! Otrząsnęła się i postanowiła zejść do kuchni. Ostrożnie stawiała nogi na stopniach, żeby broń Boże nie nadepnąć na jakieś zwierzę. Sen zrobił na niej dość makabryczne wrażenie. Kiedy była już w połowie drogi, usłyszała dziwny dźwięk. Szzzut, a po nim dziwne drrrr. „Szczury buszują po kuchni” – domyśliła się. Zeszła niżej. Szzzut, szzzut, szzzut – usłyszała po chwili. Dźwięk przypominał szalejącego pomiędzy garnkami węża. „Ja chyba jeszcze śpię” – pomyślała i ta myśl ją nieco uspokoiła. Jeszcze jeden schodek, potem kolejny. Niechcący spojrzała w okno. I zobaczyła coś, co naprawdę ją przeraziło. Za oknem ktoś stał. Potknęła się i z jękiem zjechała ze schodów. Dopadła telefonu. Gdzie zadzwonić? Jaki numer? W komórce miała numery ciotek i Andrzeja, ale zostawiła telefon na górze.
Za drzwiami dało się słyszeć dudnienie. Ktoś usiłował dostać się do domu. Z kuchni znów dobiegły jakieś metaliczne dźwięki. Najpierw typowe pokrywkowe doiiing, a potem taki hałas, że Miśka prawie ogłuchła. Szafka spadła? Wybuchła kuchenka? Ktoś przewrócił lodówkę? Usłyszała potężne, głuche uderzenie pioruna. Zerwał się silny wiatr. Zaczęło lać. Wielkie krople deszczu dudniły o szyby. Za oknem, w świetle dość odległych, migoczących teraz latarni, widziała człowieka. Stał tam i walił czymś w drzwi. – Ma siekierę. Zaraz odrąbie mi głowę – jęknęła Miśka, szukając w pobliżu czegokolwiek, co mogłoby się przydać do obrony. Kalosze odpadały. Złapała wieszak na ubrania. Odkręciła podstawę i uzbrojona w długi drąg zakończony czymś w rodzaju wygiętych rogów czekała na rozwój wydarzeń. Nie wiedziała, co ma zrobić. Bała się wejść do kuchni, nie chciała wracać na górę, nie była pewna, do kogo zadzwonić. Nagle usłyszała chrobotanie gdzieś z tyłu. Tylne drzwi! Nigdy o nich nie pamiętała, tym razem też zostawiła je otwarte. Huknął grzmot. Z tyłu domu rozległ się trzask. W kuchni coś zawyło długo i metalicznie. „To znowu czymś rzuca – pomyślała Miśka trochę bardziej przytomnie. – Ale tym razem chyba naprawdę przesadza. Jak można rzucać lodówką?! Nie, to nie lodówka, to musiało być coś mniejszego. Robot kuchenny? Nie, plastik dźwięczy inaczej. Mam. Maszynka do mięsa. Dom rzuca maszynką do mięsa? Niemożliwe. Tam musi się ktoś czaić!”. W tej chwili znów usłyszała metaliczny jęk i dwa głośne uderzenia, jakby siekiera rąbnęła w ścianę. „Nie dam się zamordować. Atak jest najlepszą obroną, nawet jeżeli facet ma siekierę”. Stanęła w pozycji bojowej i czekała. Tylne drzwi uchyliły się nieco. W świetle błyskawicy zobaczyła człowieka. Był wielki, gruby i straszny. – Jaaaaaahaaaaa! – wrzasnęła piskliwie i rzuciła się na intruza, celując w jego tors. Rozpędziła się w korytarzyku i z całym impetem walnęła wieszakiem stojącego w drzwiach człowieka. – Jaaaaaahaaaaa! – krzyknęła jeszcze raz. Człowiek uderzony wieszakiem jak taranem zamachał rękoma i upadł na ziemię. – Jezus Maria! – zawył. – Zabijesz mnie! Przestań. – Niedoczekanie twoje! Podniosła wieszak jak maczugę i zamachnąwszy się, rąbnęła z całej siły. Intruz w ostatniej chwili uchylił się z jękiem. Przez drzwi wpadł drugi człowiek, tak samo gruby. Sapał groźnie. Był zielony. „No to koniec – pomyślała Miśka. – Teraz mnie dopadną”. Uniosła wieszak, ale drugi napastnik przezornie go złapał, udaremniając kolejny cios. – Czeszak geczyno boli wózka zawyjesz! – zawołał. – Wariat?! – krzyknęła Miśka, usiłując odzyskać broń dźgalną, jak w myślach nazwała wieszak. – Nie będę wyła! Albo będę! Jaaaaaahaaaaa! – zawyła z całej siły. Leżący człowiek puścił wieszak. – Nie wal! – jęknął, ale Miśka nie miała zamiaru przestać. Usiłując go dźgnąć, zachwiała się, potknęła i zdeptawszy intruza, wyleciała na deszcz. Pośliznęła się i zanim upadła z jękiem na ziemię, zdołała jeszcze walnąć tego drugiego w głowę. – O woze, załyła młe! – krzyknął dziwoląg, siadając na ziemi. Pierwszy napastnik wstał z trudem.
– Oddaj mi to niebezpieczne narzędzie, wariatko! – zawołał. – Jeszcze kogoś zabijesz. To ja, Józek! – dodał, pomagając dziewczynie się podnieść, po czym poszedł ratować kolegę. Miśka przetarła oczy. W świetle latarki, którą włączył Józek, zobaczyła Maryśkę trzymającą się za głowę. – Rariatka! – jęknęła Maryśka. – Koki as ychały! – Co?! Maryśka wypluła przytrzymywany zębami kaptur. – Mówię, że ciotki nas przysłały. Boże, co za dziewczyna. Przecież mogłaś nas podziurawić tymi cholernymi rogami! – Ktoś chciał mnie zabić, dobijał się do drzwi, a pani gadała jak jakiś zombi. Przestraszyłam się. Tam stał ktoś z siekierą. Rzucało czymś w kuchni, było pełno czarnych świecących szczurów. Bałam się! – I na to wszystko miał poradzić wieszak? Wieszak na świecące szczury, zombi i mordercę z siekierą? – Nic innego nie miałam pod ręką. Powoli gramolili się do domu, upaprani, mokrzy i, co tu dużo mówić, wściekli. Maryśka ubrana była w zielony plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy z oberwanym wiązaniem, dlatego musiała trzymać kaptur w zębach, Józek miał na sobie podobny wynalazek, tylko w kolorze żółtym, porządnie poszarpany i podziurawiony wieszakiem. – Mówisz, że ktoś chciał cię zabić? – A po co dobijałby się z siekierą do drzwi? – Jesteś pewna, że z siekierą? – Oczywiście – odparła Miśka nie całkiem szczerze. Niczego w tym momencie nie była pewna. Odgłosy burzy, wicher, deszcz, dźwięki dochodzące z kuchni, szczury, wszystko zlało się w jeden horror. W ponury i mroczny obraz, który raczej usłyszała, niż zobaczyła. – I w kuchni też coś się działo – dodała, żeby skończyć temat siekiery. – Zajrzyjmy – powiedział Józek, ostrożnie otwierając drzwi i po omacku szukając włącznika światła. – O cholera! – zawołał, cofając rękę. – Skaleczyłem się. – O co? – zapytała jego matka niezbyt przytomnie. – Coś wystaje ze ściany i jest ostre... – A, to pewnie nóż – odparła Maryśka uspokojona i odebrała Józkowi latarkę. Z jej pomocą znalazła włącznik. Zapaliła światło. – No tak! Kuchnia wyglądała jak z horroru Kinga. W ścianach tkwiło kilka noży wbitych w drewno pod różnymi kątami, szafki i szuflady były pootwierane. Na podłodze znów leżały sztućce oraz aluminiowe pokrywki. Żeliwna maszynka do mięsa, która utrąciła kawałek parapetu, leżała pod oknem. Gdzieś w pobliżu huknął grom. Sztućce zawibrowały, zadzwoniły jak jakiś żelazny grzechotnik. Miśka popatrzyła na Maryśkę z niekłamanym zdumieniem. – Oj tam. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ciotki nas przysłały, żebyśmy cię zabrali. – Ale po co? Dlaczego? – Mówiły, że będzie rzucać, bo dom ma głupie pomysły w czasie burzy, jakoś tak ściąga kłopoty. – Uśmiechnęła się. – I pioruny – dodała mniej pewnie. – A one się bały, że będziesz używać komórki. – To jakiś przekręt – oznajmiła Miśka autorytatywnie. – To nie może być prawda. Ktoś tu musiał być i narobić bałaganu. Domy nie robią takich rzeczy! Maryśka popatrzyła na dziewczynę bez zdziwienia.
– W sumie też mi się to wydaje lekko przesadzone. Żeliwna maszynka? Okej, ale pokrywka? Przecież to aluminium. Inna sprawa, że słyszałam, że dom rzuca. – Ja też słyszałem – potwierdził Józek. – Wiem. Każdy słyszał. Ale widzieliście to już kiedyś? – No... to znaczy, tak. Jak się tu sprowadziliście, to tak, wcześniej nie, ale przecież nie będziemy się tu nad tym zastanawiać. Chodźmy do ciotek. Martwią się o ciebie. – Maryśka wyjęła z kieszeni jakieś zawiniątko. – Przyniosłam ci od deszczu – powiedziała i podała Miśce cienki plastikowy płaszcz, który dziewczynie skojarzył się z prezerwatywą. – A jeśli tam się czai ten facet z siekierą? – Miśka wskazała ciemność za oknem. – To wdzianko nie pomoże! – To my dobijaliśmy się do ciebie od pół godziny – wyjaśnił Józek – ale żadne z nas nie ma siekiery. Zresztą po co ktoś miałby cię gonić z siekierą? Nie uzyskał odpowiedzi na to raczej retoryczne pytanie, bo na dworze rozległ się huk i coś ze świstem uderzyło w drzwi. Poleciało szkło. Nikt nie miał ochoty sprawdzać, co to było. Ciotki słuchały zaaferowane opowieści jak z horroru, bezceremonialnie wygoniwszy Józka i Maryśkę do domu. Witka pokazała się tylko na chwilę i poszła się położyć. Nie lubiła burzy. Wszystkie raz po raz dolewały sobie herbaty i raz po raz kręciły głowami z niedowierzaniem. – Hmmmm, no rzeczywiście – podsumowała w końcu Bella, zresztą niezbyt chętnie. – Chałupa zaczyna przesadzać. Fajnie jest mieć chałupę, która rzuca nożami, ale ten bałagan to już przesada. – To weźcie jej coś powiedzcie, bo już trzeci raz nabałaganiła i naprawdę z coraz większym strachem wchodzę do kuchni! Ciotki popatrzyły na nią, potem na siebie, jakby rozważając jakiś pomysł. Miśka przez chwilę miała wrażenie, że odgrywają przed nią coś w rodzaju przedstawienia. Jak to powiedział Andrzej? „Posłuchaj mojej rady, dziewczyno, patrz, słuchaj i nie wyciągaj pochopnych wniosków. To ważne. Bella ma umysł jak brzytwa, a Nina, gdyby tylko chciała, mogłaby przechytrzyć pół Zakopanego”. Ciotki coś kombinowały. Ciotki kombinowały jakiś gigantyczny przekręt, choć Miśka nie miała ochoty wierzyć, że zamordowały żonę swojego bratanka. Nie chciała wierzyć, ale przecież mogły to zrobić. Tylko po co? Dla zabawy? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Dla pieniędzy? To już bardziej prawdopodobne, ale też nie trzymało się kupy. Nie dziedziczyły po niej. Więc z zemsty? Nie. Bzdura. To było coś innego. O wiele bardziej skomplikowanego. Miśka postanowiła po prostu patrzeć i słuchać. – A wiesz, że Witka zaproponowała, że da nam materiał DNA do badania na ojcostwo? – powiedziała ni z tego, ni z owego Nina. – To ładnie z jej strony, prawda? Same o tym myślałyśmy, ale trochę głupio byłoby prosić. Miśka pomyślała, że wcale nie musiały prosić. Zdobycie materiału DNA nie jest trudne. Włosy z cebulkami, szczoteczka do zębów... Istnieje wiele możliwości. Postanowiła jednak nie dzielić się tym spostrzeżeniem. – Rzeczywiście ładnie z jej strony. Przynajmniej będziecie pewne na sto procent, a i ona poczuje się lepiej. To w sumie też jedyny sposób, żeby potem nie było niedomówień. Ludzie w takich sytuacjach powinni być bardzo ostrożni. – No właśnie. Jutro wysyłamy próbki do zbadania. Tydzień i poznamy odpowiedź. – Świetnie, ale jest chyba druga w nocy. Chodźmy spać, bo jutro jedziemy na komendę. – Ton, jakim Miśka to powiedziała, wywołał niechętne pomrukiwania i komentarze ciotek. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie jesteś naszą matką? – burknęła Nina, ale posłusznie
ruszyła na górę. – Niepotrzebnie zmieniałam ci pościel, ale trudno. Śpisz w sypialni z żelastwem, bo nasza Witka lepiej się czuje u zwierzątek – dodała złośliwie i podreptała do swojego pokoju. – Zaraz, zaraz, a gdzie są psy? – zaciekawiła się dziewczyna, dopiero teraz zdawszy sobie sprawę, że w domu jest zadziwiająco spokojnie. – Przecież nie zostawiłyście Kruszynki w kojcu w taką noc?! – Zwariowałaś? Kruszynka śpi z Pańcią w sypialni Belli, a Bella będzie dziś spała u mnie. W sumie mogłaby spać z Kruszynką, bo jest cieplutki, ale piesek zawsze zabiera jej kołdrę i zrzuca ją z łóżka! Typowy samiec! Miśce zrobiło się głupio, że z jej powodu staruszki się nie wyśpią, ale nie miała wyjścia. Samotny powrót do tamtego domu nie wchodził w grę. Pomyślała o Noldim. „No cóż, coś przecież da się zrobić” – pocieszała się w duchu, świadoma, że zamartwianie się nic nie da. Kiedy obudziła się rano, świat był jak nowy – świeciło słońce, drzewa były umyte do czysta, listki aż połyskiwały, a ziemia pachniała oszałamiająco. Andrzej zjawił się, żeby podwieźć je samochodem do Zakopanego, ale Józek i tak musiał wziąć swój samochód, bo przecież by się nie pomieścili. Pobieranie odcisków było nudne. Najpierw czekali z pół godziny, potem podpisywali jakieś papiery, w końcu coś tam przyciskali. Miśka spodziewała się, że umoczą jej palce w czarnym tuszu, ale technika poszła do przodu. Andrzej zniknął na chwilę, po czym wrócił w towarzystwie dupka z Krakowa, który był nieco przygaszony i spięty. – To nieprawda, że został aresztowany – tłumaczył się. – On tylko wywołał bójkę na Krupówkach, to znaczy napadł na jednego mężczyznę, i ktoś wezwał policję, ale to wcale nie znaczy, że jest aresztowany, właśnie go wypuszczamy. Bo widzi pan, najpierw myślałem, że to on mógł zabić tę kobietę... – Nie był zakrwawiony – uciął Andrzej. – Wszyscy to widzieli i są zdjęcia! – Mógł to zrobić w nocy, przebrać się, umyć, a potem udać, że ją znalazł. – Niemożliwe. Było włamanie i policja dokładnie przeszukała dom, nigdzie nie znaleźli zakrwawionych ubrań ani krwi. – Przecież mówię. Dopiero jak przeczytałem raport, zrozumiałem, że nic na niego nie mamy. Mógł oczywiście spalić te ubrania... – Gdzie? – W piecu? W ognisku? – Ognisko każdy by zauważył, a w piecu nie palono od miesięcy. – No więc właśnie. Jeżelibyście mogli go zabrać, byłbym wdzięczny. Narobił sobie tu strasznych wrogów. – Jakim cudem? – Całą noc śpiewał jakieś arie. Nawet zyskał ksywkę Operus! – A, rozumiem – odparł Andrzej wcale nierozbawiony, po czym zmienił temat: – Pan podkomisarz nie najlepiej dziś wygląda. – Zmęczenie – odparł szorstko policjant, jakby ta odpowiedź przynosiła mu ujmę. Andrzej i Józek wymienili znaczące spojrzenia. Józek chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo w pokoju pojawił się Noldi. Blady, brudny, wymięty, z podkrążonymi oczami. Na widok zebranych uśmiechnął się niepewnie. – Macie może coś do jedzenia? – jęknął słabym głosem. Nie mieli. Powrót do Zawilca nie zajął im dużo czasu. Zatrzymali się tylko przed pocztą, gdzie Andrzej nadał dość pokaźnych rozmiarów kopertę, którą dotąd Bella trzymała ostrożnie na
kolanach. Noldi siedział, pojękując, i raz po raz powtarzał: – Nigdy więcej... Jak ja dopadnę tego skurwiela... Nigdy więcej. To było straszne. Ktoś musi mi za to zapłacić. Nigdy więcej. Nigdy więcej. Myślałem, że oszaleję! Jedźmy szybciej, bo umrę z głodu. Kiedy wysiedli z samochodu, Noldi prawie upadł na kolana przed Miśką. – Miśka, zrobisz mi jajecznicę? I chleb ze smalcem, i ogórki kiszone, i... – Nic ci nie zrobię, bo w nocy kuchnia oszalała i nie da się tam nawet wejść, a poza tym nie mamy smalcu – odparła dziewczyna, niespecjalnie czuła na jęki kumpla. – Ale my mamy – odparła Bella. – I mamy bigos, nie damy cię głodem zamorzyć, biedaku. Witka, która dotąd się nie odzywała, nie była chyba zadowolona z decyzji ciotki. – No wiesz, ciociu? – powiedziała, patrząc z dezaprobatą na Noldiego. – Nie możecie karmić całego świata. Już wystarczy, że ja wam siedzę na głowie! Jak tak dalej pójdzie, to w końcu zbankrutujecie. Bella uśmiechnęła się rozbrajająco. – Rzeczywiście, mam naprawdę niewiele pieniędzy, bo amerykańska renta po mężu przepadła, ale nie pozwolę dzieciakowi głodować. – To miło, że się o nas martwisz – dorzuciła Nina i pogładziła dziewczynę po głowie. – Dobre z ciebie dziecko. Mało kto tak bardzo przejmuje się losem biednych staruszek. Ukradkowe spojrzenie, które Józek rzucił Andrzejowi, przekonało Miśkę, że ciotki znowu odgrywają komedię. Witka uśmiechnęła się nieszczerze. Wyglądała na trochę rozczarowaną. „A jak chodziło jej o pieniądze?” – zastanawiała się Miśka. Ale nie było to zbyt prawdopodobne. Pieniądze miał ojciec Witki, a ona, oddając materiał DNA do badania, zyskałaby pewność, że będzie po nim dziedziczyć. Pieniądze ciotek to inna sprawa, zresztą co te ciotki mogły mieć? Miliony? A jeżeli, to co za problem nakarmić głodnego? Zresztą pieniądze ojca i dziadka powinny jej chyba wystarczyć? Czyli musiało chodzić o Noldiego. Po prostu Witka go nie lubiła. Ale dlaczego? Głupia pinda! Cóż takiego jej zrobił ten zakochany biedak? Co prawda był lekko upierdliwy, ale to jeszcze nie zbrodnia. Weszli do domu ciotek. Noldi zmęczony i załamany chciał usiąść na kanapie i oprzeć się o futrzaną poduszkę, która leżała w rogu. Zaczął ją poprawiać, kiedy poduszka wybuchła dzikim wrzaskiem. – Boże! Poduszka chce mnie pożreć! – krzyknął chłopak, odskakując tak niezdarnie, że prawie przewrócił stół. – Następny nawiedzony – mruknęła Bella. – Jaka znowu poduszka? – Ta czarna. – Nie mamy czarnej poduszki – powiedziała Bella. Zobaczyła jednak naprawdę wściekłą poduszkę, która atakowała pazurami i zębami, a właściwie gorzej. Poduszka rozerwała się na kilka części. Atakowały wszystkie. Z pokoju obok dobiegał jazgot Pańci. Poduszka syczała i drapała. – Weźcie to ode mnie! – jęczał Noldi. – Zabierzcie tę bestię! – Oj, moje maleństwa – rozczuliła się Bella. – To nie żadne bestie. To kociaczki! Chciałeś się położyć na kociakach i dziwisz się, że ich matka na to nie pozwoliła? Jak widzisz, ten czarny kot, który wczoraj tu zamieszkał, to była kotka, która pilnowała swoich maleństw. Dlatego nie dawała się złapać, ale kiedy trafiła do nas, stwierdziła, że będzie jej tu dobrze, więc przeprowadziła dzieciaki. – I zawołała w głąb domu: – Ninko! Ninko! Mruczuś wrócił! – Bello, źle się czujesz? Mruczuś jest wypchany i zalęgły się w nim robale. Co ty
opowiadasz? – gderała jej siostra, wchodząc do pokoju, po czym jak każdy wielbiciel kotów rozpłynęła się w zachwycie na widok czarnych, nastroszonych, pokazujących ząbki i wystawiających pazurki kociąt. – No tak. Masz rację, będziemy miały teraz więcej mruczusiów. Całe mnóstwo mruczusiów! Miśka po angielsku wycofała się do przedpokoju, dyskretnie wołając Andrzeja. – Chodź zobaczyć moją kuchnię. Kurczę, naprawdę mam pewne wątpliwości... Poszli do domu obejrzeć zniszczenia. Najdziwniejsza na pierwszy rzut oka wydała im się siekiera wbita w drzwi wejściowe. – Czyli jednak był ktoś z siekierą – skwitował Andrzej, któremu Miśka zdążyła już opisać wczorajszą noc. – Szczurów tu nie było, to pewnie te kocięta, piszczą podobnie, ale reszta... Kuchnia wyglądała jak pobojowisko. – Hmmmm, niezła demolka – stwierdził Andrzej. – I dość makabrycznie niebezpieczna. Ta maszynka pod oknem i te noże? Miśka stała wpatrzona w tę scenerię, jakby widziała ją po raz pierwszy. – Zaraz! – zawołała. – Nie ruszaj niczego, coś mi przyszło do głowy. I to coś dziwnego. Tu wygląda dokładnie tak jak wczoraj! – Nie widzę w tym nic odkrywczego, oczywiście, że wygląda tak jak wczoraj, a jak ma wyglądać? – No, jak dzisiaj! – Bredzisz. – Nie bredzę! Rzucało, nieważne dlaczego, ale rzucało, prawda? – Miśka mówiła sama do siebie. – A potem przestało? Ot tak? – Miało rzucać dalej? – Właśnie tak! Kiedy wychodziliśmy, wszystko wyglądało tak jak teraz, czyli po naszym wyjściu przestało rzucać?! Noże w ścianach – tyle samo, maszynka w tym samym miejscu. A przecież kiedy wychodziliśmy... – Nie rozumiem... – Zakładałam, że rzucało z powodu burzy. Jakieś coś z magnetycznością czy jak... Tylko że po naszym wyjściu burza trwała nadal. Więc powinno czymś jeszcze rzucić, nie? – W zasadzie masz rację, powinno. Jeżeli mówisz o burzy, to rzeczywiście coś w tym jest. – Bo? – Bo niektóre przedmioty są ze stali nierdzewnej... I to aluminium... Rozmieszczenie też jest dziwne. Bo gdyby wziąć pod uwagę jakiś magnes gigant, to wszystko powinno być bardziej ukierunkowane. W jedną konkretną stronę. – Ale burza była wszędzie. – No właśnie. A rzucało tylko w kuchni! Więc to nie burza, a magnes gigant przyciągałby cały czas. Zresztą jaki magnes gigant? Skąd by się tu wziął? Nie, to bzdura. – Więc co? – Nic, po prostu masz rację. Coś tu się nie zgadza. Słyszałem, że dom rzuca, ale nigdy jeszcze nie widziałem czegoś takiego. – Może jakieś cieki wodne? Jakieś anomalie? Jakieś podziemne żyły, czy ja wiem? – Nie wydaje mi się to prawdopodobne. – Ciotki? – Co: ciotki? – Andrzej popatrzył na dziewczynę z przerażeniem. – No, mogły rzucać!
– Teraz to już przegięłaś! Może nie są najnormalniejsze na świecie, ale po co miałyby demolować dom, zresztą własny? – Żeby mnie wystraszyć. – I natychmiast wysyłałyby Józka na pomoc? Padał deszcz, czy któraś z nich była mokra? I powiedziała, że wyszła spod prysznica? – Nie, ale może być jakieś tajne przejście pomiędzy domami! – Zapominasz, gdzie jesteś! Pod nami jest cholernie twarda lita skała! Kto i po co miałby w niej drążyć jakiś pieprzony tunel? Jak by tego dokonał? Wypożyczył kreta od budowniczych metra? Taka maszyna raczej rzuca się w oczy. Nowicki nie miał powodów do zadowolenia. Tutejsi ludzie byli trochę inni, niż przypuszczał. Budzili w nim lęk. Zaczęło się niby niewinnie od numeru 34 na Głównej, bo tam było najbliżej. Powitał go pies, wielki owczarek podhalański, może wcale nie agresywny, ale podkomisarzowi został uraz po Pańci. Wszedł na posesję pełen obaw. W drzwiach domu przywitała go kobieta w średnim wieku. Jak wszystkie tutaj, o czym zdążył się już przekonać, wyglądała groźnie. – Czego chce? – rzuciła pytaniem jak granatem i Nowicki natychmiast pożałował, że nie ma na sobie munduru. – Steńka, a kto tam, aby nie Pietrek? – Z wnętrza domu dobiegł głos jakiejś starowinki. – Nie, babciu, jakiś obcy. No czego, pytam? Niczego nie kupuję, o Bogu rozmawiać nie będę, jajek mogę sprzedać, ale tylko dziesięć – wyrecytowała, jakby takie spotkania były jej codziennością. – Miodu już nie mam. – Ja przyszedłem w sprawie Urszuli Skorupskiej, znała ją pani? – A co to pana obchodzi? Znałam, co miałam nie znać, każdy tę szmatę u nas znał, każdy! A co? Niby ja nie miałam... – Steńka, a kto tam, aby nie Pietrek? – Znów dał się słyszeć głos starowinki. – Nie, babciu! O Ulkę Skorupską pytają, tę co ją zadźgali... – To jednak Pietrek. Ja ci dam, huncwocie jeden, bydlaku, porządną dziewczynę zostawić dla takiej lafiryndy! – Babciu – kobieta usiłowała uspokoić staruszkę, ale najwyraźniej nie posiadała takiej mocy. Wyzwiska sypały się jak z rękawa. – Sukinsynu jeden, ja cię przetrącę! Żeby moja wnuczka przez ciebie łzy wylewała, bydlaku? Skurwysynu, łomatkojedyno, gdzie ja to mam, a jest, tera to mi już nie uciekniesz, mendo wszawa! – Babciu – jęknęła kobieta, patrząc na niewielkich rozmiarów staruszkę uzbrojoną w wałek biegnącą ku nim jak rozszalały gladiator. Starowinka wybiegła przed drzwi, zawahała się, rzuciła wałek i zawróciła. – O nie. Teraz mi nie uciekniesz! Popamiętasz mnie, ty gizdoku antykryście! Rodzona matka cię, psio mać, na śmiertelnym łożu nie pozna! – krzyknęła, złapała za widły i ruszyła do boju. Podkomisarz zbladł. Na więcej nie czekał – rzucił się do furtki. Zaraz za nią stanął wyprostowany i dumny, choć na drżących nogach. – Może innym razem – rzucił za siebie. – Teraz pójdę do sąsiadów. Ostrożnie wszedł na następną posesję. Nie zobaczywszy żadnego psa, ruszył pewnie do domu. Drzwi otworzyła mu dziwnie ubrana kobieta. – Wchodzi – powiedziała bez ceregieli i zaprowadziła go do pokoju. – Siada. –
Wskazała krzesło za stołem. – Nieczęsto mam miastowych gości, ale się zdarzają. O co chciałby zapytać? Co chciałby wiedzieć? – Co? – Podkomisarz zdziwił się takim postawieniem sprawy. – Przede wszystkim, kto zabił Urszulę Skorupską, to oczywiste! – Nic nie jest oczywiste – odparła filozoficznie kobieta, rozkładając na stole karty. – Zobaczymy. A tak. Widzę śmierć. Wielka woda. Kobieta czarna, na wylocie. – Czyli ona? – A była czarna? – No, mniej więcej, ale... – Starszy mężczyzna odwrócony od niej. I... o, plotki! Inna kobieta, fałszywa, z młodszym mężczyzną... To szatyn, ale i on jest na wylocie. – Czyli co? Ktoś zabije i jego? – Możliwe. Wieczorową porą... – To znaczy w nocy? Tylko kiedy? – Kiedy, kiedy – mruczała kobieta. – Nie widzę. Widzę miłość i wielkie pieniądze, nadejdzie pismo urzędowe. Strzeż się starszej kobiety. To zły człowiek. Zły. Ona... – Słucham? – Nowicki się zreflektował. – O czym pani mówi? – Ja? Ja nie mówię, to karty mówią! Należy się dwadzieścia, chyba że rozłożę jeszcze raz. – Czy pani zwariowała? Ja chciałem się dowiedzieć, co pani wie o śmierci pani Skorupskiej! – A co niby mam wiedzieć? Ja tylko wróżę! Podkomisarz zerwał się jak oparzony. – Dwadzieścia się należy – postawiła się ostro kobieta. – A zezwolenie pani ma? Podatki pani płaci? Kobieta wzruszyła ramionami wcale niespeszona. Gwizdnęła na palcach. – Mietek, chodźże no tu, kłonicę weź, klient płacić nie chce! W drugim pomieszczeniu dało się słyszeć jakieś szuranie i przekleństwa. Podkomisarz nie chciał czekać, rzucił banknot na stół i pomknął do drzwi, modląc się, by nikt się nie dowiedział, że był u wróżki. – O nie! Niedoczekanie wasze! – powiedział do siebie, kiedy był już na drodze. Wezwał radiowóz. Postanowił przebrać się w mundur, żeby nikt więcej nie potraktował go równie lekceważąco. Niestety, kiedy w pół godziny później wchodził do następnego domu, też nie został powitany z honorami. – Matka, po ciebie przyśli! – krzyknął jakiś brudny chłop. – Wpuścić czy wypierdolić? Nie pomogły tłumaczenia. Chłop wielkim brzuchem wypchnął go za furtkę. – Panie podkomisarzu – odezwał się młodziutki policjant, który czekał na niego w radiowozie – z tutejszymi trzeba inaczej... – Nie pytałem cię o zdanie! – odburknął Nowicki. Próbował jeszcze kilka razy, ale albo miał pecha, albo z tymi ludźmi było coś nie tak. Za każdym razem mniej lub bardziej pospiesznie wycofywał się na z góry upatrzone pozycje. Niczego się nie dowiedział. Józka to wcale nie dziwiło. Tutejsi ludzie woleli rozmawiać... no... z tutejszymi, szczególnie na takie smakowite, aczkolwiek niebezpieczne tematy jak niedawne morderstwo. Zresztą Józek wiedział, kto miał ochotę zamordować Ulkę Skorupską, ale w żadnym razie nie byłby w stanie tego zrobić, kto był w stanie, ale nie miał ochoty, i kto był w stanie, miał ochotę, ale akurat w tym czasie siedział w areszcie.
Na dodatek podkomisarz zadawał nie te pytania, które powinien zadawać, ale żeby wiedzieć, jakie zadać pytania, trzeba znać ludzi. Jedynym domem, w którym Nowickiego przyjęto w miarę przyjaźnie, był dom Marcinowej, choć i ona na pytania odpowiadała wymijająco. – Co ja tam wiem – mruczała pod nosem. – Skoro ktoś ją zabił, to pewnie miał powód. – Ale jaki? – No bo ona kawał cholery była. Taka na przykład Steńka, to jak nic... Bo Ulka chłopaka jej ukradła. Taki na przykład Twardowski też. Bo doniosła na policję, że bimbrem handluje. Jak ktoś tylko coś, to ona zaraz... A to drzewo z lasu bez zezwolenia, a to choinki kradną, a to zająca upolował. Każdy miał powód. – A pani? – Też miałam. Zrobiła na mojego chłopa donos, że becherovkę podrabia i ceprom sprzedaje, a gdzie tam, niczego nie podrabiał, on tylko ją przez granicę przemycał. Krowa jedna. Ile korowodu było... – Ja już niczego nie rozumiem – westchnął załamany podkomisarz, wzrokiem szukając pomocy u Andrzeja. – Wcale się nie dziwię – odparł chłopak, który nie miał ochoty go pocieszać. – W ten sposób do niczego pan nie dojdzie. Powinien pan wziąć do pomocy kogoś tutejszego. – Nie mogę – zaprotestował obruszony podkomisarz. – To byłby wstyd! Zawodowa hańba! Nigdy! – A wizyta u wróżki to nie wstyd? – rzucił Andrzej jadowicie, czym wprawił Nowickiego w zakłopotanie. – Przecież... Jak? Jakim cudem? – wydukał czerwony jak burak, ale Andrzej tylko uśmiechnął się nieprzyjaźnie. Podkomisarz wyszedł obrażony. Nie posunął się ani o krok. Był naprawdę załamany. Załamany i przestraszony. Andrzej i Miśka wracali z niewesołymi minami do domu ciotek opowiedzieć im o zniszczeniach. – A swoją drogą to smutne, że staruszka straciła tę amerykańską rentę po mężu – westchnęła współczująco Miśka, ale Andrzej popatrzył na nią z politowaniem. – Co ty gadasz? Przecież ona nigdy nie była mężatką. – Ale powiedziała... Chłopak wzruszył ramionami. – Powiedziała, powiedziała. I co z tego? – Czyli kłamie? – Zależy, jak na to spojrzeć. Powiedziała, że „ta amerykańska renta po mężu przepadła”. No przepadła, bo ona nie wyszła za mąż, gdyby wyszła, rentę by miała... – To bez sensu – zawyrokowała dziewczyna, ale Andrzej wcale się z tym nie zgodził. – Dlaczego? To logiczne. Trzeba tylko umieć słuchać. – Po co ona to robi? Mota, miesza, kombinuje? Nie może powiedzieć prawdy? – Ależ ona powiedziała prawdę. Całą prawdę. Powiedziała, że nie ma amerykańskiej renty. Tylko tyle, a forma, no cóż, to już jej prywatna sprawa. – A ta druga? Ona ma rentę? Amerykańską? – Też nie ma. Zresztą to nie jest ważne. Ważne, żeby się dowiedzieć, co tu się dzieje. Z daleka zobaczyli Józka. Stał wraz z Noldim pod jednym z drzew i obaj wymachiwali rękoma, jakby ich coś oblazło. – Komary? – zastanawiała się Miśka. – Komary albo osy... Nie! Mrówki! –
zawyrokowała, kierując się do domu, ale Andrzej przytrzymał ją i pociągnął w kierunku drzew. – Wołają nas – powiedział. – Chodźmy. Może czegoś się dowiemy. Józek był tak zaaferowany, jakby właśnie zobaczył kosmitę, a Noldi wzdychał płaczliwie, jakby doznał zawodu miłosnego. – Słuchajcie, odnaleziono laptopy – szepnął, rozglądając się dookoła, jakby się bał, że ktoś go podsłucha. – To już coś. Gdzie były? – Andrzej od razu przeszedł do konkretów. – Raczej pytaj, gdzie są. Nie zabrali ich – wyjaśnił Józek. – Chcą dopaść złodzieja z ręką w nocniku. – Ale jak to? – Miśka nie znała tego powiedzonka, więc trochę zbyt dokładnie sobie je wyobraziła. – Znaleźli je w łazience czy u jakiegoś niemowlaka? – Nie, znaleźli je w pokoju Witki – sapnął Józek. – Wyobrażacie sobie? U Witki! Noldi miał łzy w oczach. – No nie, ale... To tylko tak wygląda, ale to nie ona. Ona nie mogła tego zrobić, to miła dziewczyna. Miła i ładna, i nie mogła... – Noldi – warknęła Miśka. – Nic o niej nie wiesz! Zakochujesz się w każdej dziewczynie jak leci, ale to jeszcze nic nie znaczy. Jesteś naiwny i tyle. – Nie w każdej! Milena najpierw zakochała się we mnie, ja dopiero potem. – To się jej trzymaj! Aż dziw bierze, że taka laska zwróciła na ciebie uwagę. Nie igraj z losem, bo zostaniesz z niczym, jak się dowie! – No dobra, dobra, nie strasz. – Co z tymi laptopami? – Miśka zmieniła temat. – Kiedy Witka skręciła nogę i zamieszkała u ciotek – zaczął wyjaśniać Józek – właściciel domu, w którym wcześniej mieszkała, zgłosił jej zaginięcie, bo myślał, że poszła w góry i spadła w jakąś cholerną przepaść. Turyści często tak mają. Zadzwonił do szpitala, w szpitalu jej nie było, więc zadzwonił na policję; podesłali jakiegoś policjanta, żeby przeszukał jej kwaterę, no, żeby się zorientować, co mogło się z nią stać. Wszyscy słuchali jak zaczarowani, tylko Noldi miał sceptyczną minę. – I co z tego? – rzucił. – Przecież nikt jej o nic nie oskarża – powiedział Józek. – Przynajmniej na razie – dodał po chwili, patrząc z uśmieszkiem na Noldiego. – Jest taki ładny drewniany domek w Kościelisku – kontynuował. – Andrzej, wiesz gdzie to jest, nie? Właśnie w tym domu, pod łóżkiem, znaleźli laptopy. – Może ona ich nie ukradła?! – krzyknął Noldi histerycznie. – Ktoś musiał je podrzucić! – Zamknij się, dzieciaku! – zdenerwował się Józek. – Dlatego właśnie trzeba się temu bliżej przyjrzeć. Oczywiście nie wierzył w cuda, bo po co ktoś miałby podrzucać laptopy akurat Witce, ale chciał uspokoić zakochanego szczeniaka, który najwyraźniej miał mięśnie zamiast mózgu. – Co możemy zrobić? – Bardzo dużo. Po pierwsze Witka nie może się dowiedzieć o laptopach, po drugie trzeba ją śledzić. Niestety to nie jest proste. Nie dacie rady jej śledzić w Zakopanem czy w Kościelisku. Dla was to niewykonalne. To będzie nasze zadanie, ale możecie śledzić ją tutaj. Szczególnie nocą. – Tylko jak? A ciotki? Skąd będziemy wiedzieć, że coś się dzieje? – Ciotki wam powiedzą. – Powiedzą nam? Niby dlaczego? Przecież one się trzęsą nad Witką jak nad tym zdechłym, zarobaczonym kotem! Nie dadzą na nią nic złego powiedzieć, bo to ich jakaś tam
stryjeczna wnuczka czy coś. Rodzina, a dla was tutaj rodzina jest najważniejsza. – Miśka absolutnie nie wierzyła we współpracę ze strony ciotek. – Jest najważniejsza, oczywiście, ale tym większy wstyd, bo rodzina to rodzina, a złodziej to złodziej. Dadzą znać, mówię ci. Jeszcze nie wiem jak, ale dadzą! – Dobra, możemy ją śledzić, ale co nam z tego przyjdzie? – chciał wiedzieć Noldi. – Ona nie robi nic nadzwyczajnego. W dzień siedzi z ciotkami, a w nocy śpi. Tyle. Moim zdaniem to zupełny przypadek, facet, który wynajmował jej domek, sam nas okradł i schował laptopy, a ona wynajęła go przez przypadek. To przecież logiczne, nie? – Logiczne, o ile mi wytłumaczysz, po co facet, który ma trzy hotele, kradnie takie gówniane laptopy! – Bo... no nie wiem, to może jego syn? Ta koncepcja też nie spotkała się z uznaniem, bo nie było żadnego syna, a córka mieszkała w Irlandii. – Wiem! – zawołał w końcu Noldi. – Poprzedni lokator! – To już bardziej prawdopodobne, tylko dlaczego ich nie zabrał? Noldi zastanawiał się przez chwilę, a potem wypalił: – Dowiedział się o morderstwie i się przestraszył! Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, jakby nagle odkryli, że chłopakowi urosła druga głowa. – Kurczę! On może mieć rację – westchnęła Miśka. Józek i Andrzej niechętnie pokiwali głowami. Musieli się zgodzić z tym, że rozumowanie Noldiego ma ręce i nogi, tym bardziej że wszystkie trzy laptopy leżały razem, zapakowane w folię. – Gdyby to była Witka, to swój by zabrała dla siebie, żeby używać, nie? – Niekoniecznie, ale to możliwe. Niedługo się przekonamy. – Józek mrugnął do Andrzeja. – A tymczasem musimy zająć się każdy swoją robotą. – Czyli jednak będziemy ją śledzić? – zapytał Noldi, nie spodziewając się po tym śledzeniu niczego ciekawego. – Oczywiście. Potraktuj to jak szczególne zadanie. Dziewczyna może być przecież w niebezpieczeństwie. – Miśka odwołała się do romantycznej natury przyjaciela i w ten sposób zyskała więcej niż Józek i Andrzej razem wzięci. Noldi przestał wzdychać, wyprężył się, i zawołał: – Jeżeli tak, to jestem gotów. Dniem i nocą! Całą dobę! Ruszyli do domu ciotek. – Zapomniałem wam powiedzieć – odezwał się Józek, gdy tylko weszli do domu. – Dupek z Krakowa ma poważne kłopoty. – To znaczy? – To znaczy, że mogą odebrać mu sprawę. – Dlaczego? – zdziwiła się Miśka. – Ktoś napisał donos do jego przełożonego, że ma niestandardowe sposoby prowadzenia śledztwa. – Niestandardowe sposoby prowadzenia śledztwa? To zazwyczaj oznacza pochwałę, nie? – zauważył Noldi, ale jego uwaga wywołała tylko wredne uśmieszki ciotek. – Cóż takiego zrobił? – dopytywała Miśka. – Że był niemiły i wyniosły, to jeszcze niestety nie powód, żeby go karać. – Jasne, że nie, ale ktoś napisał, że poszedł do wróżki i pytał ją, kto popełnił morderstwo, a policja nie lubi aż tak eksperymentalnych pomysłów. Na dodatek jej zapłacił. No
i oczywiście przyznał się do wszystkiego swoim przełożonym! – A gdzie on u tej wróżki był? W Krakowie? – Gdzie tam! Tu, w Zawilcu. – Przecież tu nie ma żadnej wróżki! Coś bym na ten temat słyszała! – zawołała Maryśka z niewinnym uśmiechem, ale Józek pogroził jej palcem. – Mamo! – No co? Twardowska trochę namotała, ja do niczego jej nie zmuszałam! Ona lubi takie numery. – A donos? – westchnął Józek. – Kto napisał ten cholerny donos? – Twardowska? – Z twarzy jego rodzicielki nie schodził niewinny uśmiech. – Mamo?! – Nie mamuj mi tutaj! Miałam patrzeć, jak cię jakiś dupek z Krakowa postponuje? – Przecież to bez sensu. – Miśka wzruszyła ramionami. – Nawet jeśli odbiorą mu sprawę, to przyślą kogoś innego. – Tak, ale może to będzie jakiś podkomisarz z Zakopanego, co to chwilowo pracuje w Krakowie. – Czyli był dupek z Krakowa, teraz będzie dupek z Zakopanego. Słowa Miśki wywołały straszne oburzenie zebranych. – Oszalałaś, dziewczyno? Jaki dupek z Zakopanego?! To byłby ktoś tutejszy, co znaczy, że porządny człowiek! Nie wolno tak nikogo obrażać. To wstrętne – emocjonowała się Bella. – A tamtego było wolno? – dziwiła się dziewczyna. – Pewnie, że wolno! Przecież jest dupkiem! Z kuchni obok pokoju dobiegło warczenie. – O, znowu Pańcia usiłuje ratować swoją miskę. – Dlaczego? – Bo kociaki wciąż z niej wyjadają psią karmę. Dzielne maluchy. W chwilę potem usłyszeli mrożący krew w żyłach pisk Pańci. – Dostała po nosie! – Od kotki? – A gdzie tam, te małe potworki są naprawdę sprytne i waleczne. Wcale się Pańci nie boją, a ona ich tak. Kiedy weszli do kuchni, zobaczyli w kącie zastraszoną suczkę. Szczekała i popiskiwała, a dookoła niej w dzikim tańcu kłębiły się czarne nastroszone kulki. Miały rozczapierzone przednie łapki z wysuniętymi pazurkami i ogonki stojące jak maleńkie maszty. Ich otwarte pyszczki pełne były ostrych ząbków. Kociaki atakowały Pańcię bez litości przy cichej aprobacie matki, która patrzyła na swoje dzieci z zadowoleniem, wtulona w ciepłe futro Kruszynki; gdyby nie błyszczące oczy i miarowo poruszający się ogon, w ogóle nie byłoby jej widać. – No już, dość tego dobrego. – Bella odsunęła kociaki i uwolniła Pańcię z pułapki. Wzięła drżącą psinkę na ręce. – Oj, odważna to ty nie jesteś – powiedziała, głaszcząc ją po głowie. – A gdzie Witka? – zapytała, pewna, że dziewczyna jeszcze przed chwilą się tu kręciła. Nagle wszyscy zdali sobie sprawę, że Witki nigdzie nie ma. Wyszła? Poszła się położyć? Zrobiła to tak dyskretnie, że nikt nie zauważył. – Znowu gdzieś polazła! – zawołała Bella. – Ona albo jest chora, albo... czy ja wiem? Całymi dniami leży w swoim pokoju, kładzie się spać z kurami, wstaje koło południa. Dziwna dziewczyna! Józek i Andrzej znów popatrzyli na siebie znacząco. Józek wyszedł z komórką w ręce. – Żeby tylko nic jej się nie stało – jęknął Noldi, a Miśka spiorunowała go wzrokiem.
– Jeżeli nie przestaniesz zachowywać się jak cielę, zadzwonię do Mileny i ściągnę ją tutaj! – Nie, proszę, tylko nie to! – zawołał skruszony Noldi. – Nie chcę żadnych kłopotów. – Chciałeś powiedzieć: jeszcze większych kłopotów – skwitowała Miśka. – Idź i zrób jakiś porządek w tej zwariowanej kuchni, pozbieraj to żelastwo! Ja nie mam siły. Dwa razy sprzątałam, teraz twoja kolej! – Ale przecież to nie moja wina! – obruszył się Noldi. – Nie twoja? To poproś burzę, żeby po sobie sprzątnęła, ja też niczym nie rzucałam! Nie zamierzała sprzątać. Czuła przesyt wrażeń. Postanowiła gdzieś pójść. Ot tak, całkiem sama. Gdzieś. Gdziekolwiek. Powłóczyć się po lasku, zebrać trochę kwiatów na jakiejś łące, odpocząć – przede wszystkim psychicznie. Nagle zdała sobie sprawę, że ma dość wszystkiego i wszystkich. – Idę połazić – oświadczyła. – Sama! – dodała ostro, widząc zdziwione spojrzenie Andrzeja. – Ale gdzie? – zapytał niepewnie. Wiedział, że tu, w Zawilcu, dziewczyna nie może się zgubić, ale sprawa z mordercą przecież jeszcze nie została załatwiona. – Na grzyby – rzuciła Miśka na odczepnego. – O tej porze? Na grzyby chodzi się rano, a nie po południu. – I co z tego? Będę chodziła na grzyby, gdzie i kiedy mi się podoba! – dodała hardo. Denerwowała ją cała ta sytuacja. Trup, szalona kuchnia, ciotki wariatki i znikająca Witka, a do tego zakochany Noldi i nadopiekuńczy Andrzej. Wyszła z domu i ruszyła drogą przed siebie, trochę w dół. Dookoła rósł jakiś niezbyt gęsty lasek i choć nie wyglądał na dobre miejsce do zbierania grzybów, postanowiła do niego zajrzeć. Grzyby zupełnie jej nie interesowały, nie umiała ich zbierać, nie odróżniała kani od muchomora, a borowiki i kozaki zazwyczaj przytrafiały się innym. Jej babcia mówiła, że Miśka znajdzie grzyba tylko wtedy, kiedy się o niego potknie. Szła, nie zwracając uwagi, dokąd idzie ani jak bardzo oddala się od domu. Potrzebowała spokoju. Potrzebowała odpoczynku. Chciała sobie wszystko jakoś poukładać. Nagle popatrzyła w prawo, bo usłyszała dziwny dźwięk. Ktoś tam był. Postanowiła zignorować odgłosy. „Jeszcze jeden świrnięty turysta albo zawiany góral. Może zwierzę? Owca? Ale skąd owca w lesie?”. Poczuła ból i zobaczyła nad sobą jakieś oczy. Potem były już tylko ciemność i głosy. – Oszalałeś, idioto?! Coś ty zrobił? I co teraz? – Zakopać. – Nie zakopiemy jej żywcem, chyba jeszcze żyje. – To jakieś szaleństwo! Nikogo nie zakopiemy, ale ona widziała. – Co takiego?! Może niczego nie widziała, idioto! Noldi powkładał wszystkie sztućce i kuchenne sprzęty do szafek i szuflad. Nie przejmował się specjalnie segregowaniem, a i tak zajęło mu to sporo czasu. Wiedział, że Miśka się wścieknie, ale nie uśmiechało mu się spędzenie całego popołudnia i wieczoru na porządkach. Józek zabrał noże i siekierę do analizy, choć twierdził, że pewnie na nic się to nie zda. – Bo kuchnia nie ma linii papilarnych? – zainteresował się Noldi, ale policjant popukał się w czoło. – Kuchnie zazwyczaj nie mają linii papilarnych, ale też niczym nie rzucają. Nie zaszkodzi sprawdzić. Poza tym ta siekiera nie bardzo mi tu pasuje. – Rozejrzał się po jako tako uporządkowanym pomieszczeniu. – A dziewczyna wróciła? Nazbierała grzybów? – Nie, jeszcze nie wróciła – odparł Noldi. – Już dość późno, jak ona te grzyby zbiera?
Przy latarce? Józek trochę się zaniepokoił. Czuł, że coś jest nie tak. Miśka już dawno powinna być w domu. Może i była ceperką, ale dotychczas robiła na nim wrażenie dość rozsądnej osoby. Ciotki nic nie wiedziały. Nie było jej też z Andrzejem, na co po cichu wszyscy liczyli. – Żeby tylko nic jej się nie stało – jęknęła Bella. – Nigdy nie oddalała się na tak długo, no i nie zna okolicy. Wielkich gór tu co prawda nie ma, ale i z niewielkich można spaść i się połamać. Tylko gdzie poszła? W dół do drogi czy na to kamienne usypisko? Głupia dziewucha! – Ano racja, głupia – zgodził się Józek. – Musimy iść jej poszukać. A co z komórką? Niestety komórka Miśki okazała się wyłączona. – Może nie ma zasięgu, bo tak durna chybaby nie była, żeby wyłączyć telefon w lesie? – rzuciła rezolutnie Witka, która jakiś czas temu zeszła do kuchni na kolację i teraz razem z innymi zastanawiała się, co się stało z Miśką. – Przecież zasięg jest tu mniej więcej wszędzie – powiedział Józek. – Oby nie przydarzyło się jej coś złego! Małymi grupkami, uzbrojeni w latarki, ruszyli w kierunku lasu za posesją. Towarzyszyło im kilku policjantów, byli też Maryśka, Marcinowa i Andrzej, który wydawał się najbardziej zdenerwowany. – Co za głupia pinda! Pieprzona gówniara! Ja jej dam grzyby, tylko ją dopadnę! I gdzie ona mogła poleźć? Miała się z kimś spotkać? – dopytywał się raz po raz. – Może pojechała do Zakopanego? – zasugerowała Witka. – Czy ja wiem? Gdzieś do knajpy? Taka możliwość jednak nie wchodziła w grę. Miśka wyszła, tak jak stała, bez plecaka, torby, dokumentów, zupełnie bez niczego, no może nie licząc komórki. Prawdopodobnie nie miała przy sobie żadnych pieniędzy. – A jeżeli ją też ktoś zamordował? – Bella wpadła w panikę. Ciągnęła ze sobą do lasu Kruszynkę, choć niespecjalnie liczyła na jego pomoc. – Boże jedyny! – jęknął Józek. – Niech ciotka wypluje te słowa. Zainteresowany niezwykłym jak na taką porę zamieszaniem na komisariacie, zjawił się też podkomisarz. – A ten tu czego? – warknęła półszeptem Maryśka, ale wiedziała, że w podobnych przypadkach każda pomoc się przyda. – Ćśśśśś – uspokoił ją Józek, nie życząc sobie awantury. – Pan podkomisarz na pewno coś wymyśli – dodał głośniej. Nowicki długo się nie zastanawiał. – Rozumiem, że poszła sama do lasu, tak? Ta młoda dziewczyna, co załatwiła miśka, tak? – Tak – przytaknęli wszyscy niezbyt chętnie. – To obawiam się, że możemy tu mieć do czynienia z najgorszym scenariuszem. Ktoś się z nią umówił, bo sama by nie poszła, zwabił do lasu i... zamordował! – oświadczył bardzo z siebie zadowolony. – Bodajby cię pokręciło – syknął Andrzej, ale dupek z Krakowa jakoś się nie obraził, albo może nie usłyszał, i dziarsko kontynuował: – Nie mógł jej odciągnąć za daleko. Musiał zrobić to gdzieś tutaj. Proszę uważać, żeby nie zadeptać miejsca zbrodni, jak tylko ktoś zauważy krew... – Nie będzie żadnej krwi – pisnęła nienaturalnym głosem Nina. – Czyli podejrzewa pani uduszenie? Właściwie ma pani rację. Słyszeliście może jakieś odgłosy, rzężenie, piski?
– Rzężenie to zaraz usłyszymy, jak dopadnę tego dupka – wycedził Andrzej. Po chwili jednak dodał głośno: – Panie podkomisarzu, po co zaraz takie czarne myśli, może po prostu się zgubiła? – Pan to nazywa czarnymi myślami? Nie chcę niczego sugerować, ale tu się dzieje coś dziwnego. Ktoś zabija bezbronne kobiety... – I miśka – dodał natychmiast Andrzej. – I miśka, choć nie wiem, czy był bezbronny, ale to nigdy nie dzieje się ot tak. Następuje eskalacja agresji. Najpierw duszenie, następnie dźganie, potem może zacząć ćwiartować. – O Boże, moje serce! – jęknęła Nina. – Niech pan zamilknie! – Jak pani chce, ale żeby potem nie było zdziwienia, kiedy się natkniemy na jakieś szczątki! – obruszył się Nowicki. Wchodzili coraz głębiej w las. Było ciemno. Miśka ocknęła się obolała. Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Przez chwilę myślała, że wpadła do jakiejś jamy albo dziury. Było wilgotno, ciemno i śmierdziało stęchlizną. Na dodatek zmarzły jej nogi. „Co, do cholery...?” – pomyślała i z wielkim trudem pomacała swoje stopy. – Moje glany! Ktoś ukradł moje glany! – jęknęła cichutko. Po chwili zaczęła macać wokół siebie, wzdrygając się co chwila, a potem wstała i powolutku posuwała się przed siebie. Pomieszczenie nie było puste. Raz po raz potykała się o jakieś sprzęty, pudła, worki. Nic nie widziała. Nie było tu okien. Obmacując ściany, wyczuła jakieś drzwi. Oczywiście zamknięte. – Fuj! Pajęczyny – syknęła. – Jakieś szmaty? I co to za smród? Zgniłe ziemniaki? Pamiętała, jak śmierdzą zgniłe ziemniaki z czasów, kiedy babcia trzymała zapasy w piwnicy i nie zawsze przechowywała je tak, jak należy. „Czyli jestem w piwnicy. Tylko gdzie? I jakim cudem się tu znalazłam?”. Do piwnicy mogła wpaść jedynie przez jakąś dziurę albo okno, a niczego takiego raczej tu nie było. A może jest tak ciemno, bo zapadła już noc... Ale jak noc, skoro od ciotek wyszła po południu? Dopiero po chwili przypomniała sobie, co się stało. Był las, ból głowy, a potem nagle ciemność. „Ktoś dał mi w łeb, a potem się z kimś kłócił. Zamknęli mnie tutaj, więc albo nie chcą mnie zamordować, albo chcą to zrobić, tylko potem. Zabrali mi glany, żebym nie uciekła...”. Ta ostatnia myśl dodała jej nieco otuchy. Czyli można stąd jakoś uciec! W przeciwnym razie dlaczego zabieraliby jej buty? Może dlatego, że były po prostu wspaniałe? Zaczęła na nowo obmacywać ściany. Z daleka słyszała nawoływania. „To mordercy! Wracają. Muszę się stąd wydostać jak najszybciej!”. Usłyszała chrobotanie, coś jakby otwieranie kłódki, i po chwili w jasnym promieniu światła padającym od drzwi zobaczyła ciemną postać. – Żyje – powiedział ktoś i szybko znów zamknął drzwi. – Trzeba dać jej coś do żarcia i wodę. A ty zaraz wracaj, bo nie będę tu sam siedział. Znów zrobiło się ciemno, ale Miśka już zobaczyła to, co chciała zobaczyć. Może nie wszystko, ale wystarczająco dużo. To rzeczywiście musiała być piwnica. Dostrzegła drewniane beczki, narzędzia, jakieś dziwne sprzęty. Były też chyba kołowrotek, kufer i wiklinowy kosz. Przy drzwiach stała stara maselnica. Drewniana, wielka i ciężka. Ze sterczącym z niej masywnym bijakiem do masła. „Raz kozie śmierć – pomyślała Miśka. – Jak on mógł mnie, to ja i mam prawo jego walnąć”. Starając się nie robić hałasu, zdjęła z maselnicy drewniane małe coś, potem większe
coś, podobne do ceberka, w końcu zdołała wyjąć długi, ciężki kij zakończony czymś płaskim, jak gigantyczny kijek do nart. Wiedziała, że morderców jest dwóch albo dwoje. W jej mniemaniu musieli to być mordercy, ewentualnie przyszli mordercy. Nie miała ochoty tego sprawdzać. Przy odrobinie szczęścia uda jej się pokonać przynajmniej jednego, a to dawało jakąś szansę na ucieczkę. Nie łudziła się, że ta szansa jest wielka, ale postanowiła ją wykorzystać. Nie czekała długo. Po jakichś dziesięciu minutach usłyszała chrobot klucza w zamku albo kłódce. Stanęła przy drzwiach. Ktoś je otworzył, wsunął się do środka, schylił i postawił na podłodze butelkę z wodą i talerz. Wtedy Miśka zaatakowała z furią godną oszalałego drwala. Opuściła uniesiony drąg wprost na głowę swojego prześladowcy z taką siłą, że aż się przestraszyła. – Ujjj – jęknął człowiek i upadł twarzą w talerz. Nie zwracając uwagi na straszne jęki, Miśka wybiegła z pomieszczenia na schody, podpierając się drągiem. Dotarła do drzwi. Nie były zamknięte. Tak szybko, jak tylko pozwalały jej bose stopy, skocznym krokiem ruszyła przed siebie. Nie wiedziała, gdzie się znajduje ani dokąd powinna iść. Po dłuższej chwili z daleka dobiegły ją okrzyki, zobaczyła światła latarek, ale nie była pewna, czy tam powinna się kierować. Przecież to mogli być goniący ją porywacze. Miała wprawdzie wrażenie, że dom, z którego uciekła, stał z innej strony, ale orientacja w lesie nie była jej mocną stroną. Zwłaszcza nocą. Postanowiła dojść do jakiejś drogi. Przedzierała się przez chaszcze, jakich nie powstydziłaby się amazońska dżungla, a przynajmniej tak się Miśce wydawało. Coś rozerwało jej nogawkę spodni, coś wplątało się we włosy. Krwawiła. Tego była pewna, bo jakieś kolczaste świństwo podrapało ją po twarzy i rękach. Bijak też nie ułatwiał marszu, ale musiała mieć jakąś broń, żeby w razie czego walczyć do upadłego. – Oj, aj, au – jęczała, co krok nadeptując na szyszki, kamienie, patyki, a raz nawet chyba na jeża. Dałaby sobie głowę uciąć, że to coś było wrednym jeżem, który specjalnie wlazł jej pod nogi. Po godzinie marszu mniej więcej w jednym kierunku, choć raczej mniej niż więcej, zdała sobie sprawę, że ktoś się zbliża. – Oszalał... Jak to: zakopać? – Zwyczajnie, zakopać. – Nie zakopałby jej żywcem, chyba jeszcze żyje. – To jakieś szaleństwo! Nikogo nikt nie zakopał, ona na pewno żyje... Musimy ją znaleźć za wszelką cenę! Miśka zdała sobie sprawę, że ją dopadli. Musiała pobłądzić albo, co bardziej prawdopodobne, oni znali teren lepiej niż ona. Było ich dwóch. Wyraźnie widziała dwa strumienie światła. Stanęła zdyszana przy jakimś krzaku. Wiedziała, że będą tędy przechodzić, i wiedziała, że ją znajdą, bo nie mogli jej nie zauważyć, ale zamierzała się bronić do upadłego. Nie załatwi dwóch naraz jednym bijakiem, ale może przynajmniej ich zatrzyma, a potem, nie zważając na ból stóp, pobiegnie co sił w nogach w jakimkolwiek kierunku... Z uniesionym nad głowę drągiem czekała, aż się zbliżą. Zamachnęła się najmocniej, jak tylko mogła, i okrągłą częścią bijaka walnęła jednego z napastników w głowę. Usłyszała głuchy jęk i odgłos padającego na ziemię ciała. „Nawet jeżeli go zabiłam, to trudno” – pomyślała i rzuciła się do ucieczki. Drugi z mężczyzn popędził za nią.
Biegła przez chwilę, ciężko dysząc i jęcząc. – Oj, au, cholera! O kurde. Pieprzone jeże! Mężczyzna biegł za nią, roztrącając krzaki i gałęzie drzew. Słyszała tupot jego stóp. On na pewno miał buty. – Miśka, stój! – usłyszała za sobą głos Andrzeja. – Chyba zamordowałaś podkomisarza, kretynko! – krzyknął, usiłując ją złapać, ale w tym samym momencie Miśka potknęła się o jakiś kamień, zaklęła i upadła – To ty?! Skąd się tu wziąłeś?! Dlaczego mnie gonisz? I dlaczego... Zaraz, to ty ukradłeś moje glany? – Odbiło ci? Szukamy cię od kilku godzin. Gdzieś ty była i dlaczego chciałaś zamordować podkomisarza? – To był on? No to mi się dostanie! – Wiadomość, że napadła na policjanta, nie poprawiła jej humoru. Wracali do miejsca, w którym zaatakowała bijakiem policjanta. – Co się z tobą działo? – dopytywał się Andrzej. – Gdzieś polazła? My cię tu szukamy od kilku godzin, a ty spacerujesz na bosaka po lesie. Zwariowałaś?! Tu można spotkać nawet żmije. Odnaleźli podkomisarza, który siedział pod drzewem i jęczał. Andrzej pochylił się nad nim i zaczął go cucić. – Ale dlaczego jesteś boso? – zapytał. – Ukradli mi buty. – W lesie? Jakim cudem? Torebkę, plecak, ale buty?! Rozebrałaś się, żeby się wykąpać? – Nie wiem. Ktoś dał mi w łeb. Potem ja jemu dałam w łeb i uciekłam z jakiejś piwnicy. Przyniósł mi jedzenie. – Najpierw dałaś mu w łeb, a potem przyniósł ci jedzenie? To się nie trzyma kupy... – Nie, potem mu dałam w łeb. O, tym cholernym ustrojstwem, a jeszcze potem walnęłam tego dupka, bo myślałam, że to on, ten od jedzenia... – Rozumiem, że jedzenie było niedobre? – Andrzej trochę się z nią droczył, ale też niewiele rozumiał z jej opowieści. – Nie wiem, jakie było. Uciekłam. – Czyli randka ci się nie udała? – To nie była randka, tylko spacer! I ktoś mnie zamknął w piwnicy. – No, skoro urządzasz sobie spacery po cudzych piwnicach... My tu jesteśmy przywiązani do własności prywatnej. Miśka była wściekła, ale i obolała do tego stopnia, że nie miała ochoty się kłócić. Po chwili dołączyli do nich Józek i Noldi, którzy wzięli pod ręce słaniającego się Nowickiego. – Ojej, ojejej, ale coś mnie rąbnęło – jęczał policjant. – Czy to jakaś gałąź? Nieee, wydawało mi się, że dostałem jakimś młotem... Ja krwawię. Nikt na razie nie miał ochoty go uświadamiać. Andrzej podtrzymywał podrapaną i obszarpaną Miśkę. Noldi, też nieco podrapany, wciąż tylko narzekał. – Ale nas urządziłaś – powtarzał raz po raz. – Też ci się grzybów zachciało! Witka krążyła dookoła nich przerażona i zdenerwowana. – I co? I co ci się stało? – pytała, nie bardzo rozumiejąc sytuację. – Nic mi się nie stało – odparła płaczliwie Miśka. – Ktoś mnie uderzył w głowę i zamknął w piwnicy. – Ale w której? – dopytywała się dziewczyna.
– Burej! Nie wiem nawet, gdzie teraz jestem, to skąd mam wiedzieć, gdzie ta cholerna piwnica. W jakimś domu! Daleko stąd, szłam co najmniej godzinę. Wszędzie były jakieś ostre kamienie, jeże, kolczaste krzaki... Prawdziwy horror. No i mnie gonili. Na pewno mnie gonili – dodała z mocą. – Chcieli mnie zamordować! – Skąd wiesz? – Jak to skąd? Ukradli mi glany! Aj, au... Skąd tu tyle jeży? – jęknęła. – Rozdeptałam ich już chyba tysiące! – Rozdeptywałaś jeże? No wiesz! – Noldi się wzdrygnął. – Przecież to obrzydliwe! Trzeba będzie je pozbierać. Biedne zwierzątka... – Biedne zwierzątka?! To bestie! Au, następnego rozdeptałam... – Miśka, to nie jeż, tylko szyszka! – westchnął Andrzej, oświetlając miejsce, w którym stała. – Szyszka z kolcami?! – Bez kolców. Po prostu szyszka. Pewnie masz delikatne stopy. Wrócili do domu ciotek właściwie już nad ranem. Miśka wyglądała, jakby dopadło ją stado wygłodzonych zombi, podkomisarz miał wielkiego guza, rozciętą skórę na czole i podbite oko. Był też cały zakrwawiony. – A tego kto tak załatwił? – zainteresowała się Maryśka. W jej głosie nie było słychać współczucia. – Miśka – szepnął Andrzej, kładąc palec na ustach. – Ale przecież nikt niczego nie widział. I trzeba szybko ukryć ten cholerny bijak, żeby się nie wydało. Przecież to mógł być ten morderca, co ją gonił. – A gonił ją morderca? – Gdzie tam! Morderca prawdopodobnie leży gdzieś z mniej lub bardziej rozwaloną głową, ale nie możemy pozwolić, żeby Miśka miała kłopoty. – No jasne. Trzeba wezwać pogotowie do podkomisarza, może go zabiorą do szpitala, to będzie można spokojnie pogadać. Wezwano pogotowie. Lekarz obejrzał guza Miśki i zapisał jej maści na zadrapania. Obejrzał też Nowickiego. – Ranę trzeba będzie zszyć – ocenił. – To oko też mi się nie podoba. Po chwili karetka zabrała podkomisarza na obserwację i oczywiście obdukcję, bo domagał się tego wielkim głosem. Wszyscy zasiedli do herbaty, którą z całą odpowiedzialnością można było nazwać poranną. Ciotki siedziały przy stole. Wyglądały na zmęczone. Witka poszła spać, policjanci wraz z Józkiem i jego matką rozeszli się do domów. Miśka moczyła nogi i odkażała rany. Pojękując i posykując, wyklinała złodzieja glanów. – Czyli poszłaś na spacer, tak? Dokąd? – zaczął ją wypytywać Andrzej. – Nie wiem dokąd, na spacer. Szłam sobie przez las i już. – W która stronę? – Skąd mam wiedzieć? – A słońce? – Co słońce? Świeciło, to oczywiste! – Z której strony? Z przodu, z tyłu? Jak padały cienie? – Nie wiem. Byłam w lesie. Wszędzie padały cienie! Zresztą kto patrzy na takie rzeczy, kiedy idzie na spacer? – Ktoś, kto nie chce się zgubić! Przecież ty nie znasz tego lasu. Poszłaś tak po prostu
i jak zamierzałaś wrócić? – Zwyczajnie. Tak jak poszłam, tylko w odwrotną stronę. – W górach? Przecież to totalna głupota! Góry to trudny teren. – No wiem. Raz byłam w Bieszczadach ze znajomymi z roku. Było okropnie. Najpierw doszliśmy na jakiś Krzemieniec, a potem chcieliśmy zejść, ale zrobiła się noc. Zaczęło padać. Rozpaliliśmy ognisko, ale takie malutkie, żeby nie podpalić lasu. – Mieliście ze sobą prowiant? – Jasne, kilogram cukierków. – Boże kochany! I co dalej? – Nic, goprowcy nas znaleźli. Siedzieliśmy na samym środku bagna. – I niczego cię to nie nauczyło? – Jasne, że nauczyło. Od tamtej pory zrezygnowałam z tenisówek na rzecz glanów. O jejku! Moje glany... – A ta piwnica? Była daleko? Miśka wzruszyła ramionami. – Chyba daleko. Nie miała okien. Były tam stary kołowrotek i to ustrojstwo. Jakieś starocie i śmierdziało... – Tak, piwnice rzadko pachną. Co jeszcze? – Jakiś kosz, kufer. – To może być w każdej piwnicy. No? Pomyśl! Wszystko może się przydać. – Nic więcej nie zauważyłam. Były tylko obrzydliwe pająki i zgniłe ziemniaki. Andrzej popatrzył na nią zdziwiony. – Skąd wiesz, że były zgniłe ziemniaki? – Czy to ważne? Były na pewno, nie widziałam ich, ale znam smród zgniłych ziemniaków. Andrzej wstał, przeszedł się dookoła stołu, potarł czoło w zamyśleniu. – Zgniłe ziemniaki w piwnicy w sierpniu? Hmmm, to dziwne. – Czemu aż takie dziwne? Zawsze mogą zgnić! Czy ziemniaki u was mają obowiązek gnić według jakiegoś specjalnego grafiku, czy co? Nic już nie rozumiem! Te wasze góralskie pomysły. – To nie żadne góralskie pomysły. Raczej ogólne zasady. – Andrzej uśmiechnął się pobłażliwie. Chciał coś dodać, ale Miśka nie dała mu dojść do słowa. – Ogólne zasady gnicia ziemniaków! – Popukała się w czoło. – Też coś! Że niby co? W sierpniu im nie wolno? – Wolno, ale... – No, bo już się bałam, że mają gnić dokładnie wtedy, kiedy im się każe! – Przestań, durnoto! Chodzi o logikę! W sierpniu nikt nie trzyma starych ziemniaków w piwnicy, chyba że ich nie zjadł. – Po co ktoś miałby jeść zgniłe ziemniaki?! – Wzdrygnęła się. – To świństwo! A może jakiś góralski przysmak? Wiedziałam, że jesteście nienormalni, ale żeby aż do tego stopnia... – Nienormalna to ty jesteś! Ziemniaki się je, jak nie są zgniłe. Jeśli się ich nie zje, to gniją! Tylko że ziemniaki się je, a nie... – Zgniją? – Właśnie, a nie zgniją, ech, co ty gadasz?! Nie zgniją, tylko trzyma, aż zgniją. To znaczy, że one tam leżą już długo, więc skoro nikt ich nie zjadł i są jeszcze w sierpniu... – ...zgniłe... Andrzej miał ochotę ją udusić.
– Przestań, wariatko! Chodzi o to, że dom jest niezamieszkany! – Pełno takich w okolicy. Czyli uważasz, że w każdej piwnicy każdego opuszczonego domu gniją ziemniaki? To głupie, może i logiczne, ale głupie. – Nie o to chodzi. – A marchew też tak działa? – Jak, na litość boską? – No, że gnije w opuszczonych domach? I kapusta? Może coś jeszcze? – Trzymajcie mnie, bo ją zaduszę. Nie w każdym opuszczonym domu. Tylko w niedawno opuszczonym. Ktoś złożył ziemniaki w zeszłym roku, czyli wtedy dom był zamieszkany. Nie zjadł ich, więc zgniły. Czyli w międzyczasie... – Umarł? Otruł się tymi zgniłymi... – Wyjechał! Trzeba tylko sprawdzić, które domy w okolicy są opuszczone od, powiedzmy, kilku miesięcy. Józek będzie wiedział. Wtedy znajdziemy. – Zgniłe ziemniaki. – Jasne! I faceta, którego być może zabiłaś! – Nie zabiłam! Co to, to nie! Nie wrobisz mnie. Kiedy uciekałam, jeszcze jęczał. – Mógł przestać. – Czyli co miałam zrobić? Położyć mu kompres na głowę? Żeby mnie dopadł? Noldi ocknął się z półdrzemki. – Kompres? Dlaczego kompres miałby cię dopaść? Miśka popatrzyła na niego z taką miną, że cały stężał. – Kuchnię, mądralo, posprzątałeś?! – warknęła. – Bo jak nie, to ja cię dopadnę i żaden kompres ci nie pomoże! Lepiej przynieś mi coś do przebrania, bo nie będę chodzić w tych poszarpanych ciuchach, i jeszcze weź kapcie, boso nie dam rady przejść do domu, a jak mi Bóg miły, idę spać! Andrzej nie poszedł spać. Obawiał się, że straci zbyt dużo czasu, więc natychmiast wybrał się do Józka. Cały czas zastanawiał się, o który dom chodzi. Miśka szła przez las około godziny, ale to mogło być tylko jej wrażenie, poza tym pewnie kluczyła, nie była w stanie obrać żadnego konkretnego kierunku. Zresztą boso? Przez chaszcze? Andrzej był przekonany, że dom musi stać niedaleko. Może to któryś z tych na dole koło drogi, do których da się zejść przez las? Musiał to być dom niezamieszkany, ale dopiero od niedawna. Rozłożył plan Zawilca i okolic i pokazał Józkowi. – Mój dom jest tutaj, tu są domy ciotek, a Miśkę znaleźliśmy chyba gdzieś tutaj, koło tego pagórka. Nie tak znowu daleko od domu. Gdyby szła godzinę... – Ile mogłaby zrobić? – Zwyczajnym spacerkiem w dzień, w butach i drogą, powiedzmy, cztery kilometry, ale w nocy, boso, na przełaj... Najwyżej kilometr. To i tak za daleko. – Więc mamy tu trzy domy, z których mogłaby przyjść. Wszystkie trzy niezamieszkane w tej chwili. Dom Polepów stoi pusty, bo wyjechali do córki do Anglii, ale tylko na miesiąc, dom starego Wójtowicza stoi pusty od trzech lat, a ten trzeci, czekaj... To dom tej staruszki, co zmarła w lutym czy marcu, dzieci się procesują, a dom marnieje. – Musimy tam pojechać! – zdecydował Andrzej. Józkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Po kwadransie byli już obok niedużego murowanego domku z kilkoma dobudówkami. Obeszli go dookoła. Nie zauważyli nic podejrzanego. Zapukali, ale nikt im nie otworzył. Nacisnęli klamkę. Drzwi się otworzyły. Wewnątrz było cicho. Weszli do kuchni. – Ktoś jednak tu był – stwierdził Józek. – I to niedawno. Czajnik jeszcze ciepły.
Zeszli do piwnicy, gdzie zobaczyli rozbity talerz, pokaźną plamę krwi i maselnicę... – To tutaj. Chodźmy na górę. Rozejrzeli się na korytarzu i przeszli do salonu. Nie był duży. W myślach nazwali go salonem, bo miał kominek. – Ty, patrz. Buty w kominku. Czy to nie są glany? – zapytał Andrzej. – Tak, i to chyba Miśki. Boże – jęknął Józek, podnosząc but. – Czy ona oszalała? Jeden waży chyba z kilogram. – Twarda sztuka, nie? – powiedział Andrzej z dumą w głosie, czym wywołał uśmieszek na twarzy Józka. – Ale dlaczego glany leżą w kominku? Chcieli je spalić? Przecież to by koszmarnie śmierdziało! I po co je palić? – Żeby zatrzeć ślady. Chodźmy na górę, może tam ktoś jest. Skoro drzwi były otwarte... W jednej z sypialń na górze znaleźli półprzytomnego człowieka. Miał rozbitą głowę, pokaleczoną twarz i ogólnie nie wyglądał za dobrze, choć najwyraźniej ktoś się nim opiekował, bo przy łóżku stały kubek z herbatą i nietknięte kanapki. Nie próbował nawet wstać, kiedy do niego podeszli, choć jedno oko, to mniej spuchnięte, śledziło ich ruchy. – Moja głowa – jęczał słabo. – O Boże, moja głowa... – Kto pana tak urządził? – zapytał Józek dla zachowania pozorów, ale tamten tylko wzruszył ramionami, a właściwie próbował wzruszyć. – Oj – stęknął. – Spadłem... spadłem ze schodów – wyszeptał. Miśka obudziła się około pierwszej, jeszcze bardziej obolała; nie miała na nic siły, nie miała nawet ochoty wstawać, ale po pierwsze chciało jej się pić, po drugie pod drzwiami stała zaaferowana Bella i tak głośno stukała, że obudziłaby umarłego. – Chodź do nas, dziewczyno, szybko! – zawołała. – Musimy ci coś pokazać. – Pokażcie Noldiemu, ja nie mam siły – mruknęła Miśka, ale nie zadziałało. Bella była nieustępliwa. – Noldi się nie nadaje – oznajmiła, wchodząc do pokoju. – Ty jesteś nam potrzebna – dodała z taką miną, że Miśka musiała się poddać. Powlokła się za nią, utykając. Koszmarnie bolały ją nogi. W kuchni ciotek czekały Nina i Witka. Na środku stołu stały glany! – O Boże! Moje buty! – jęknęła zachwycona Miśka. – Skąd je macie? – Andrzej przyniósł – powiedziała Nina z dumą. Miśka była szczęśliwa, ale równocześnie zła na siebie i na te stare wariatki. Buty? Owszem, kochała je, ale mimo wszystko mogły poczekać. – Nie mógł ich przynieść od razu do mnie? Ledwie żyję. Czy wy nie macie ani odrobiny litości dla moich biednych nóg?! – Litości? Ano nie mamy, skoro wymyśliłaś sobie ten głupi spacer, to teraz cierp! Dziewczyna chciała zabrać buty i wyjść obrażona, ale ją zatrzymały. – Czekaj, czekaj! Nie tak szybko, mamy coś jeszcze! Przyszły papiery! – Papiery? – No, te od DNA. – A tak, ciekawe, fajnie, tylko właściwie do czego ja jestem wam potrzebna? – Siadaj i nie gadaj, zaraz się dowiesz. Witka siedziała wyprostowana i chyba dumna z siebie, choć wyglądała też na zdenerwowaną. – I co tam piszą?
Ciotka rozłożyła papier i lekko wygładziła dłonią. – Piszą, że zgodność jest sto procent! – Czyli super, nie?! – zawołała Witka uradowana. – Mówiłam! Jestem córką waszego bratanka. – No więc jednak nie do końca. Zgodność sto procent mają tylko bliźnięta jednojajowe. – Czyli co? Pomylili się? Nie mogę być siostrą mojego ojca... – Jasne, że nie! Z badania wynika, że jesteś naszą siostrą bliźniaczką! – Ale... – Masz rację, ale to mało prawdopodobne, bo po pierwsze jesteś młodsza o ponad pięćdziesiąt lat, po drugie... No cóż, nie mamy tej samej matki. – Nie rozumiem – westchnęła Miśka. – Ja za to owszem. Ukradła włosy Belli i podała za swoje. Logiczne, nie? My nie robiłyśmy testu na ojcostwo, bo nie mamy próbki Pietrka, więc zleciłyśmy test na pokrewieństwo. Materiałem porównawczym były nasze włosy. – Czyli trzeba zrobić to jeszcze raz, porządnie! Oszukiwałyście! – rozzłościła się Witka. – Ty się nie wymądrzaj! – Zaraz zaraz, ale przecież Witka wszystko wiedziała. Matka powiedziała jej o spotkaniu, a tego przecież nie mogłaby inaczej wiedzieć. Z tym testem jest coś nie tak! Wiedziała i o spływie Dunajcem, i o tym, jak jej matka uciekła Pietrkowi, o obozie studenckim... Wiedziała, że jej ojciec studiował w Krakowie albo Warszawie. O jakimś pijaku i awanturze... – O niczym nie wiedziała. – Sama słyszałam! – Jasne, że słyszałaś, ale ona to powiedziała, bo my ją podpuściłyśmy. Powtarzała tylko nasze słowa. – Ale skąd wiecie, że to nieprawda? – Stąd, że znamy Pietrka. Może i jest świetnym biznesmenem i umie zarabiać grube pieniądze, ale nigdzie nie studiował, skończył tylko zawodówkę, a poza tym boi się wody i nie umie pływać. Nigdy nie zdecydowałby się na spływ Dunajcem! Witka zaczęła się wiercić na krześle. – A ty co? Robaki masz? – zapytała ją Bella z błyskiem w oku. – To jeszcze nie koniec! Wysłałyśmy jeszcze jedną próbkę. Twoje włosy, Miśka! I wiesz co? To ty jesteś córką Pietrka. – Bzdury! – Jasne, że bzdury! Włosy wam się pomyliły! – wykrzyknęła z ulgą Witka. – W waszym wieku to normalne! – Witka ma rację. Moi rodzice zginęli w wypadku. Oboje. – Nie, tylko matka. Babcia chciała oszczędzić tobie i sobie pytań i niedomówień. W tamtych czasach panna z dzieckiem to nie była bułka z masłem. – I jeszcze śmiecie twierdzić, że mama była tą, no... – Niczego nie twierdzimy. Mówimy ci tylko, że jesteśmy z tobą spokrewnione! – O nie! Mowy nie ma! Miałabym was znosić do końca życia? Jeszcze nie zwariowałam! Popatrzyła na Bellę i Ninę z niedowierzaniem, po chwili jednak na jej twarzy pojawił się wyraz autentycznej grozy. – A może jednak tak? Zwariowałam. To przecież jakaś Moda na sukces albo Dynastia! Zaginione dzieci i inne dzieci podające się za zaginione dzieci, bliźniaki, porwania,
morderstwa... Wczoraj mnie porwali, dziś jestem zaginioną córką, zaraz ktoś mi powie, że zostałam przez przypadek sztucznie zapłodniona w czasie wizyty u dentysty... Co jeszcze? Józek okaże się moim bratem, a Andrzej zamiast stolarzem będzie znanym artystą plastykiem? Jesteście naprawdę pokręcone! Ciotki popatrzyły na siebie zakłopotane. – Z Józkiem i z tym zapłodnieniem to rzeczywiście przesada, ale Andrzej to nawet, wiesz... – Andrzej? Co z Andrzejem? – rzuciła Miśka nieuważnie. W głowie jej się kręciło od tych rewelacji. – On rzeczywiście nie jest stolarzem. – Zaraz zwymiotuję – jęknęła Miśka, łapiąc się za głowę. – Te jego... w tym jego domu... To niby on? A ja do niego z barierką? – Sama poszłaś. – Wysłałyście mnie! – Nie tam! Wysłałyśmy cię dwa domy dalej, głupia! Sama do niego polazłaś. – To i tak nie ma sensu, bo ja nie jestem... Nie jestem żadnym zaginionym dzieckiem. To musi być Witka. Musi, nie ma wyjścia! Witka może i musiała być, tylko że jakoś jej nie było. Znów zniknęła. W zamieszaniu na chwilę spuściły ją z oczu. Bella postawiła przed Miśką szklankę kakao. – Wypij. Dobrze ci zrobi. Miśka siorbnęła kakao zamyślona. – To niemożliwe... Nie dały jej dokończyć. – Przecież nasz brat specjalnie cię odnalazł. Specjalnie cię wynajął. Zastanów się. Ten dom wcale nie jest aż tak bardzo opuszczony... Zresztą rozmawiał z twoją babcią. Wszystko się zgadza. – A wy się nade mną tak znęcałyście? Siekiery, noże, wściekłe koty? Czy wy jesteście chore? – Ja tak, mam astmę, ale to jeszcze nie znaczy, że rzucam siekierami! – powiedziała dumnie Nina. – Zresztą dobrze się złożyło. Ktokolwiek rzucał, dobrze zrobił... – Ktokolwiek? Raczej cokolwiek! Przecież to kuchnia... Ciotki popatrzyły na dziewczynę z dezaprobatą. – Jesteś twarda jak prawdziwa góralka, ale może ciut zbyt naiwna... Owszem, wszyscy wiedzą, że nasza kuchnia rzuca, ale to, co ostatnio tam się działo, to już była lekka przesada. – I co teraz? – jęknęła dziewczyna – Co ja teraz zrobię?! Przecież ja oszaleję! Nie chcę być waszą... Jak się nazywa córka bratanka? Brataniczanka? Bratanicówna? Brathanka? – Córka bratanka. – Nie chcę. – Możesz sobie nie chcieć. Jesteś i już – sapnęła Bella. Do kuchni jak burza wpadł Andrzej. – Odwieźliśmy go do szpitala! – zawołał od progu. – Był zmasakrowany, pokaleczony, odbiłaś mu mózg i prawie wyłupiłaś oko, zdaje się, że stracił też trzy zęby. Masz cios, dziewczyno! Jak prawdziwa góralka! – Świnia! Jasne, jak prawdziwa góralka. Czyli już wszystko wszystkim wypaplałyście? – warknęła Miśka. Bella i Nina uśmiechnęły się przepraszająco.
– To ciebie powinnam była przetrącić! – Miśka wylała złość na Andrzeja. – Ja cię nie porywałem. I raczej nie będę, mam duże zapotrzebowanie na życie! – Jak mogłeś mi to zrobić? – Dziewczyna patrzyła na niego z bezgranicznym wyrzutem. – Co ci znowu zrobiłem? – Andrzej uśmiechnął się niepewnie. – Barierkę! Tę cholerną barierkę! Zejdź mi z oczu... – Ceprzątko się wścieka? O, przepraszam, wiem, wiem, ty nie jesteś żadne ceprzątko. – Odczep się... – Ty jesteś krwiożercza bestia! Morderca z maselnicą! Dobrze, że nie zauważyłaś tej kosy, która stała za drzwiami w piwnicy! To dopiero byłaby masakra. Przecież i bez kosy prawie odcięłaś głowę temu biednemu porywaczowi. – Biednemu porywaczowi? – I biednemu podkomisarzowi też, ale cóż, u was to rodzinne! Miśka popatrzyła na ciotki dające Andrzejowi jakieś tajemne znaki, ale było już za późno. Wstała od stołu, jęknęła, złapała się za głowę. Usiadła ciężko i zaczęła płakać. – Nie chcę być z rodziny, nie chcę być góralką. Ja chcę być normalna! – chlipała. – Chcę mieć normalne życie, a nie jakiś kocioł, porywaczy, morderców i w ogóle. – Przyzwyczaisz się – mruknęła Bella całkiem zadowolona. – Będziemy przy tobie. – Tego właśnie najbardziej się obawiam! – krzyknęła Miśka i znów usiłowała się poderwać od stołu, ale tym razem zatrzymał ją Andrzej. – Siedź. Zaraz przyjdzie Józek ze zdjęciami, musimy też zawołać Noldiego. Trzeba się poważnie zastanowić. Twoje rodzinne koneksje to pryszcz, teraz musimy dociec, kto i dlaczego cię porwał. Zgodziła się bez entuzjazmu. Kiedy już wszyscy, poza Witką, siedzieli za stołem, a Józek trzymał przed sobą zamkniętą kopertę, Andrzej rozpoczął swoje śledztwo. – Najpierw opowiedz wszystko od początku – zwrócił się do Miśki prawie rozkazującym tonem. Dziewczyna nie otrząsnęła się jeszcze z wrażenia, jakie na niej zrobiły ostatnie wiadomości, toteż odpowiadała dość spokojnie i bez protestów. – No więc... – Przestań – przerwał jej Noldi. – Zdania nie zaczyna się od więca. – Jasne. Masz rację. No więc szłam. Potem dostałam w łeb. – Nie więcuj więcej Miśka, ja proszę! – jęknął Noldi i tym razem dostał kopniaka w łydkę od Andrzeja. – Jak długo szłaś? – No więc chwilkę. – Popatrzyła buńczucznie na Noldiego. – Więc... – No dobra. Starczy tych więców. Dawaj dalej. Co słyszałaś? Miśka zastanawiała się przez chwilę. – Nic. Świergot ptaków chyba się nie liczy? – Nie liczy. – Więc – zaczęła ze wzrokiem wbitym w Noldiego – więc, czyli, i, tego, ale, niczego nie słyszałam. Chociaż nie, coś usłyszałam, ale nie wiem, co to było. Jakiś dźwięk przykuł moją uwagę. Jakby ktoś był w tym lesie. Guzik mnie to obchodziło, myślałam, że to jakiś turysta albo pijany góral, czy ja wiem, może zwierzę? Dzik? Wilk albo owca. – Z tą owcą to już przegięłaś, owce nie chodzą po lesie. – Wiem, ale tak pomyślałam. Potem dostałam w łeb, ocknęłam się po chwili. Ktoś mówił o zakopywaniu żywcem, o czymś, co widziałam, i że jeszcze żyję. Potem chyba znowu
zemdlałam. – No dobrze. Teraz pokażę wam zdjęcia – oświadczył uroczyście Józek i wyjął z koperty kilka czarno-białych zdjęć. – Ale masakra. – Noldi aż gwizdnął. – I to Miśka tak załatwiła tego biedaka? – Na to wygląda. Przez chwilę milczeli, po czym Noldi sięgnął po jedno ze zdjęć. Przekręcił je trochę, potem zakrył dłonią prawą stronę, żeby zasłonić pokiereszowaną część twarzy i lepiej przyjrzeć się drugiej. – Ty, Miśka, patrz! To jest nasz misiek! Nasz zaginiony misiek! – ucieszył się, nie wiedząc dlaczego. – On żyje! – Już niedługo – mruknęła dziewczyna. – Czyli to on mnie porwał? Po co? Po jaką cholerę miałby mnie porywać?! Widziałam go może dwa razy w życiu. Nie znam go. Nie porywa się nieznajomych i nie wali ich w łeb. – Czyli albo on cię zna, albo coś widziałaś. Tak czy tak wydaje nam się, że to on mógł dokonać morderstwa. Skoro nie był martwy, mógł się zaczaić i udusić tę Ulkę Skorupską. Zaraz, mówisz, że on coś gadał, a na pewno nie gadał sam do siebie, to znaczy, że był tam ktoś jeszcze. – Musiał być. Wydawało mi się, że słyszę dwóch. – Ale nie jesteś pewna? – Oczywiście, że nie. Niczego nie jestem pewna! – Pobraliśmy próbki, odciski palców, ale na razie niewiele to dało. W piwnicy, poza krwią, nie znaleźliśmy niczego ciekawego, choć jeszcze sprawdzamy jedną rzecz. Stał tam kufer, na którym była zaschnięta krew, ale nic więcej. Na butelce wody były tylko jego odciski. Zresztą to niewiele daje. Nie pasują do odcisków na nożu. Za to pasują do odcisków na laptopach. – Czyli co? On je tam ukrył, żeby pogrążyć biedną Witkę? – zapytał Noldi. – Może tak, może nie, ale nie można tego wykluczyć. – To głupie. Porywa Miśkę, pogrąża Witkę, morduje Skorupską. Po co? Może to on przekopał całą posesję i pociachał się piłą? – Niewykluczone. – Czyli nie ma ręki? Nogi? Tak? – Wszystko ma, ale trochę pokiereszowane. Znaleźliśmy na nim kilka świeżych blizn. Trochę ostatnio mu się nie wiodło... No i kwestia tych jego zwłok. – Facet żyje, to jakie zwłoki? – Sami mnie wezwaliście. Mówiliście, że był siny! – Bo tak było! – Więc ktoś go musiał jakoś załatwić, pobić, poddusić, przecież sam siebie nie dusił! Podsumujmy. Misiek został podmordowany, uciekł na strych, rozbił gąsior i zabił Skorupską, potem rozkopał posesję, ukradł laptopy, które podrzucił Witce, a potem porwał Miśkę, ukradł jej glany, które usiłował spalić, więc niewykluczone, że chciał zamordować i Miśkę. – Świetnie! Trzyma się kupy. Tylko DLACZEGO to robił? – Może jest chory psychicznie? – To jest prawie pewne, ale dlaczego zawziął się na nas? Dlaczego nie dwa domy dalej na przykład? Mógłby bobrować u Andrzeja, mordować u Józka, a porywać u nas, to jakoś by wyglądało, ale taki skomasowany atak? – Może to jakiś turysta? – Jasne! To by wszystko tłumaczyło – parsknęła Miśka. – Turyści to największe zło. – Miśka, licz się ze słowami! – sapnął Andrzej. – Teraz już ci nie wypada tak głupio gadać!
– Wypada, nie wypada... A kuchnia to też on? A siekiera? Przyjechał do Zakopanego, odwaliło mu i wcielił się w niego demon zniszczenia? – Otóż to. Niby wszystko się trzyma kupy, ale jakoś nie do końca. Może on znał Skorupską z Warszawy i chciał ją zamordować. – I zamordował. – Tak, a reszta to zasłona dymna... – Właśnie – zgodził się Józek, ale po chwili popukał się w czoło. – To byłaby najgłupsza zasłona dymna, jaką można sobie wyobrazić! Przecież wszędzie go pełno! Lepiej by zrobił, gdyby zniknął. To byłoby logiczne: zamordować i zaszyć się gdzieś, gdzie nikt by go nie szukał. Choćby za granicą. A teraz posłuchajcie mnie uważnie. Odwołuję to, co powiedziałem na temat śledzenia kogokolwiek, słyszycie? To zaczyna być zbyt niebezpieczne. Żadnego oddalania się w pojedynkę, włóczenia po okolicy... Zresztą to i tak nie miałoby już sensu, bo podkomisarz kazał nam jednak zabrać stamtąd te laptopy. Bał się, że jak znikną, to straci cenny materiał dowodowy. – A co z Witką? – zapytał Noldi. – Co ma z nią być? Jest oszustką, to już wiemy. Mogła mu pomagać. – Może nie? – szepnął Noldi z nadzieją. – Nie liczyłabym na cuda. Najpierw pomogła mu uciec, jak robił za trupa, potem razem z nim rozwaliła gąsior i może to ona kopała. Jak się teraz zastanowić, to widać, że wciąż gdzieś znikała, nigdy jej nie było! – Podobno spała. – No właśnie, podobno. Nikt do jej pokoju nie zaglądał. Zawsze tylko myk i już jej nie ma. Zostały jeszcze numer ze skręconą kostką i dziura, do której wpadła. – Czyli rzeczywiście mogła być z nim w zmowie. Teraz też zniknęła. Ani słowa wyjaśnienia, a przecież chciała nas oszukać, podając się za córkę naszego bratanka, ukradła włosy Belli. – Przecież Bella ma włosy – zdumiał się Noldi. – Czy może to peruka? – Żadna peruka! Trochę mi ukradła. Kilka. Chciała się podszyć, ale była na tyle głupia, że ją przechytrzyłyśmy. – To też bez sensu. Tu się podaje za córkę bratanka, a tam współpracuje z mordercą – westchnęła Miśka. – I kopaczem... – dodał Noldi. – No, właśnie, kopaczem. To może ona rzucała nożami i siekierą? – Miśka rozwinęła skrzydła wyobraźni. – Może i ona, ale dlaczego, na litość boską? Po co rzucać siekierą? Po co komu noże w ścianie? To wszystko nie trzyma się kupy. Ja się zgadzam. To oni. Na sto procent oni, ale potrzebny mi motyw! Oboje zwariowali?! – Józek z trudem panował nad wzburzeniem. – Nawet jeżeli tak, to kto uwierzy w zbiorowe szaleństwo? – No, my możemy uwierzyć! – oznajmiła autorytatywnie Nina. – Obie! – Wy? Tak, wiem, wy możecie, ale wy się nie liczycie! Same jesteście kopalnią wszelkich możliwych szalonych pomysłów! Rozległ się dźwięk telefonu. Józek odebrał i skoczył na równe nogi. – Tak? Tak! Oczywiście. Natychmiast – powiedział, prężąc się, jakby rozmówca mógł go zobaczyć. – Za jakieś dziesięć minut. No, piętnaście – dodał z dziwną miną. – Podkomisarza wypisali ze szpitala. Mam po niego wysłać samochód. Podobno zdążył już przesłuchać waszego miśka. Przywiezie go ze sobą na konfrontację, a potem odstawi do celi tutaj, w Zawilcu. Wszyscy westchnęli niezadowoleni.
– A na co on nam tutaj? – Bella była naprawdę wściekła. – Trzeba go było posłać do diabła! – warknęła Nina. – Podkomisarza? No tak... Oczywiście! Gdybym was słuchał, daleko bym nie zaszedł. Wywaliliby mnie jak nic! On się stara być miły! Wie, że Miśka ma poharatane nogi, i nie chciał jej fatygować. Zresztą wy też będziecie potrzebne! Misiek to wasz trup! – Znaczy co, nie przeżył?! – Noldi prawie się przeżegnał. – Aaa, rozumiem, dlatego te zdjęcia były czarno-białe. – Nie! Nie dlatego! Dlatego że był cały pokiereszowany, a ja nie miałem ochoty na zdjęcia w kolorze makabry, ale on żyje. Ledwie, ale żyje! Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali wizyty podkomisarza. Mieli niewesołe miny. Miśka obawiała się oskarżenia o napaść, Andrzej nie znosił ludzi, którzy wywyższają się i myślą, że pozjadali wszystkie rozumy. Józek obawiał się nowych pomysłów przełożonego, a Bella i Nina chciały jak najprędzej zakończyć sprawę i zająć się Miśką. Na wszelki wypadek zamknęli koty w pokoju obok, a Kruszynkę w kojcu. Pańcia znów była nieszczęśliwa, bo zamiast zamknąć ją z Kruszynką, zostawili ją w pokoju z kotami. Drżała na całym ciele i poszczekiwała lękliwie, kiedy stado małych czarnych diabłów robiło sobie z niej poduszkę do pazurków. – Ninko, jesteś okrutna! – Bella skrytykowała decyzję siostry. – Pańciunia się boi! – To niech przestanie! – oznajmiła Nina. – Ma być walecznym góralskim psem! Trzeba ją zacząć wreszcie wychowywać. – Ale może nie tak brutalnie? – sapnęła Bella i rzuciła kotom kilka kolorowych kłębków wełny, co odwróciło ich uwagę od Pańci. Podkomisarz wszedł do domu chwiejnym krokiem. Był blady i bardzo osłabiony. Na głowie miał bandaż. Za podkomisarzem, na nie mniej chwiejnych nogach, szedł misiek. Nie wyglądał misiowato. Był chudy, blady i pokancerowany. Nowicki usiadł na kanapie, odmówił herbaty i lękliwie rozglądał się dookoła. – Przedstawiam państwu... Czy to on panią porwał? – zapytał Miśkę. – Chyba tak. W każdym razie teraz sądzę, że tak, bo wtedy niczego nie widziałam. – Pieprzony debil – syknął misiek. – Pieprzony debil! – Proszę się nie wyrażać. Tu są kobiety – warknął podkomisarz, odzyskując wigor. – Czy to on był trupem? Tym razem pytanie skierował do Noldiego. – Jasne, że on – odparł chłopak. – Nie byłem żadnym pieprzonym trupem – zaprotestował mężczyzna. – Przecież myśmy widzieli... – pisnęła Bella. – I co? Zmartwychwstałem? Byłem pijany! Nachlałem się jak meserszmit i zasnąłem, nie byłem trupem! – Ale ktoś pana dusił – upierał się Nowicki. – Nikt mnie nie dusił! – To dlaczego był pan siny?! Zresztą nieważne. Czy był pan pijany, czy podduszony, to bez znaczenia. Zamordował pan Urszulę Skorupską i ukradł laptopy przy współudziale... – Nie byłem siny i nikogo nie zamordowałem! Nie znam żadnej Skorupskiej! Nigdy w życiu nie znałem! – Czyli była przypadkową ofiarą. – Podkomisarz coś zanotował. – A drugą przypadkową ofiarą miała być ta panienka, tak? Coś kazało panu zabijać? Rozumiem. Będzie pan moim pierwszym seryjnym mordercą. Co prawda o seryjnym mordercy mówi się dopiero przy trzech morderstwach, ale doliczę i siebie. To, co mi pan zrobił, nie bardzo odbiega od usiłowania
zabójstwa. – Nic panu nie zrobiłem! To nie ja! To ona! – Witka? – Noldi aż podskoczył. Cały czas myślał tylko o Witce i o jej roli w tym zamieszaniu. – To ona chciała zabić podkomisarza? – Nie wiem, nie znam żadnej Witki. A co to za jedna? – Przyznaj się! To twoja wspólniczka! – pisnęła Bella. – Proszę się uspokoić. Potem do tego dojdziemy, a teraz muszę zapytać pana – podkomisarz znów zwrócił się do aresztanta – co łączyło ofiary? – Nic... – Rozumiem. Mordował pan pod wpływem impulsu. – Nie... – Słyszał pan głosy mówiące, żeby pan mordował? – Nikogo nie zamordowałem! Nikogo! Tej idiotki też nie chciałem zamordować. Chciałem ją rano wypuścić. W rezultacie ona prawie zamordowała mnie. To się nie liczy?! – Nie. Nie liczy się. To była obrona konieczna. – Posłuchajcie mnie – jęknął mężczyzna. – To przez niego. – Wskazał Noldiego. – To jego wina! – Czyli to on był pana wspólnikiem? – Podkomisarz wyglądał na zadowolonego. – Ależ skąd, ale i tak wszystko przez niego! Najpierw mnie upił. Potem polazłem za nim. No dobrze, pijak jestem, i owszem, ale co z tego? To nie jest karalne. – I siedziałeś w charakterze trupa pod drzewem? – wtrącił Noldi. – No może i siedziałem, ale nie w charakterze trupa, tylko jakby w charakterze zalanego w trupa... – Całego sinego? – dopytywał się chłopak. – To przez jagody! Nażarłem się jagód! – krzyknął zrozpaczony aresztant. – Nikt nie sinieje od jagód – oznajmiła autorytatywnie Bella. Mężczyzna westchnął zrezygnowany. – Zrobiło mi się niedobrze, poszedłem w krzaki i puściłem pawia. Myślałem, że dobrze się wytarłem, skąd mogłem wiedzieć, jak wyglądam? Przecież nie noszę ze sobą lustra. Dziewczyna mnie walnęła tak, że gwiazdy zobaczyłem! Potem, jak usłyszałem radiowóz, uciekłem. Zadekowałem się na strychu. – Gąsior z winem? – domyśliła się Miśka, której wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. – Chciałem się napić. Miałem kaca giganta! To było jak złoty Graal... – Nie złoty, tylko święty – poprawił go Noldi odruchowo. – Dobra, niech będzie święty. Jak objawienie, tylko się stłukło. Wylizałem pół podłogi, buee! Uciekałem tak szybko, że nawet ubranka nie zabrałem. – I koczowałeś tam razem z Witką, a nazajutrz zamordowałeś tę biedną kobietę i ukradłeś laptopy? – dopytywała Miśka. – Laptopy tak, baby nie mordowałem! – A Witka? Gadaj, co z Witką! – wkurzył się Noldi. – Nie znam żadnej Witki, Gałązki, Badylka, nikogo takiego nie znam! Dajcie mi spokój, jestem porządny pijak, a nie żaden morderca. Było zamieszanie, to wziąłem laptopy... Nic więcej. Bo nic więcej nie było! – A noże? Siekiera? – Też nie ukradłem. Nie było żadnej siekiery. A noże trudno sprzedać. Nigdy nie kradnę takich śmieci! O, te buty to było coś, ale, jak widzę, przepadły... – Spojrzał na stojące obok stołu
glany, których Miśka nie zdołała wcisnąć na opuchnięte nogi. – Boże kochany – jęknął Józek, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. – A odciski palców? Podkomisarz westchnął ciężko. – Ten na nożu nie jest jego, tylko te na laptopach. Na laptopach są jeszcze inne. – Witki? Na pewno Witki! – ucieszył się Józek. – Niestety nie – mruknął Nowicki. – Tylko na jednym, ale mówiliście, że jeden należał do niej, więc raczej się nie liczy... – Moim zdaniem on kłamie – oznajmił Noldi. – Bezczelnie kłamie! – Co ty wiesz, zasrańcu?! – wściekł się misiek. – Ledwie noc w pierdlu przesiedział, a już płakał jak dziecko! Wszystko przez ciebie, ty Operusie za trzy grosze! – A ty niby skąd wiesz o śpiewaniu i pierdlu? – chciał wiedzieć Józek. – Skoro nie masz z tym nic wspólnego, to jakim cudem... W tej chwili zadzwonił telefon. Podkomisarz przez chwilę rozmawiał przyciszonym głosem, wydając zadowolone posapywania. – Namierzyli komórkę, którą zabraliście dziewczynie – powiedział do aresztanta. – Ktoś zaczął jej używać dziś rano. – Idiota – westchnął misiek. – Nie, nie! To nie było do pana – wyjaśnił pospiesznie, widząc minę podkomisarza. – Raczej idiotka! Witka musiała go zabrać – mruknęła Miśka. – Pewnie to była ona. Nie rozpoznałam głosu, ale to musiała być ona. – Tak. To mogła być ona. Niby cały czas brała udział w poszukiwaniach, ale co za problem oddalić się na chwilę, pójść w inną stronę, zniknąć, a potem udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. To zresztą częsta praktyka u porywaczy i morderców; robią tak, żeby mieć kontrolę nad sytuacją – perorował podkomisarz. – Gdzie ona teraz jest? – A kto ją wie? Zniknęła zaraz po tym, jak się wydało, że usiłowała nas oszukać. – Skoro to ona, dlaczego czepiacie się mnie? – westchnął misiek zrezygnowany. – Przecież ja nawet jej nie znam. – Dobra, dobra. Nie znasz, jasne, nie masz z tym nic wspólnego. W takim razie skąd wiedziałeś, że chłopak został zatrzymany? – Mietek mi powiedział. – Jaki Mietek? – No Mietek Huragan, tak go nazywamy. Jak się parszywiec na niego rzucił, to Mietek wpadł w panikę i zaczął uciekać. – Parszywiec? O czym ty gadasz? – Razem z Mietkiem robimy za miśki na Krupówkach, raz on, raz ja, no i ten parszywiec – wskazał Noldiego – dopadł Mietka. – Miśki? Przecież to nie jest nielegalne. Co ty mi tu za bzdury opowiadasz – powiedział Józek podniesionym głosem. – To akurat nie jest nielegalne, ale my też... No dobra. Pieprzę, mogę iść siedzieć, ale nie za morderstwo... – Nie bardzo masz wybór! – Ale ja nikogo nie zamordowałem. My tu z Mietkiem mamy wnyki... Kłusujemy, mięsko się sprzedaje i tak się wiąże koniec z końcem, a właściwie butelkę z butelką. – Zarechotał. – Dlatego się kręcimy po okolicy. No i Mietek, jak zobaczył tę dziewuchę, skojarzył ją z parszywcem, dodał do tego wnyki i wyszło mu, że trzeba ją rąbnąć w łeb. Żeby niby nie iść siedzieć, ale gówno wyszło...
Robiło się ciemno. Miśka nie miała już siły wysłuchiwać rewelacji podkomisarza, nie miała ochoty patrzeć na miśka, bo za każdym razem przypominała jej się scena, kiedy go znaleźli i był cały siny. To ona się o niego martwiła, a on był po prostu zarzygany? Koszmar! Mimo usilnych protestów ciotek, błagalnych spojrzeń Noldiego i próśb Andrzeja zdecydowała, że idzie spać. Nie chce kolacji, nie chce herbaty z prądem, nie chce niczego. Tylko spać. Miała sporo do przemyślenia. Czuła się oszukana, przybita i załamana. Nagle okazało się, że wszystko, w co wierzyła, było kłamstwem. Własna babcia za jej plecami rozmawiała o niej z jakimś bubkiem z Chicago? To nieuczciwe, ale jak tu oczekiwać uczciwości od kogoś, kto wychodzi za mąż po sześćdziesiątce? No jak?! To nie tylko nieuczciwe, lecz także nieprzyzwoite. I te kłamstwa. Wypadek samochodowy, jasne. Matkę pamiętała jak przez mgłę, ojca wcale – teraz już rozumiała dlaczego. Bo go nie było! Jej matka zwyczajnie puściła się z jakimś góralem po zawodówce, a on ją olał. Jak oni śmieli?! Jak mogli ją tak okłamywać?! A Andrzej? Wstyd jak cholera! Stolarz, akurat! Teraz już rozumiała, dlaczego wszyscy tak mu włazili w dupę. W życiu się do niego nie odezwie! A ciotki? One też oszukiwały na każdym kroku. Najpierw Witkę, że niby spływ Dunajcem... bezczelnie ją podpuszczały, a potem co? Wpuściły ją w maliny i jeszcze miały ubaw. Do tego te smoki, trawka, grzybki halucynogenne, latające noże, zwariowane psy... Morderstwo, porwanie, włamania. Moda na sukces ze scenariuszem Kinga! I jeszcze straszyły ją wisielcem! A skąd wzięły próbkę jej DNA? Jak ją zdobyły? Jakim prawem? Przecież to jest nielegalne! Złodziejki i wariatki! Pewnie coś pomieszały z tymi próbkami... Na pewno! Humor zdecydowanie jej się polepszył. To musi być pomyłka! Może Witka wcale nie oszukiwała, tylko te świrnięte baby pomieszały włosy! Zapomniały, które są czyje, i tyle. Niech robią, co chcą, ona nie będzie z nimi spokrewniona za żadne skarby świata! Podjąwszy to postanowienie, zasnęła twardym, choć niespokojnym snem, w którym fioletowy smok ział zielonym ogniem na obrzyganego miśka, a dwie staruszki o twarzach dzikich bestii goniły ją po schodach tam i z powrotem, by ją oskalpować. Następny dzień był smętny i senny. Miśka nie wyszła ani razu z domu. W ogóle prawie cały czas leżała w łóżku, to popłakując, to sapiąc z wściekłości. Noldi był zmuszony powtarzać wszystkim, że Miśka nie ma ochoty z nikim rozmawiać. – Andrzej? Niech spada! Niech idzie do diabła! – wykrzyknęła zza zamkniętych drzwi, kiedy Noldi przyszedł z wiadomością, że chłopak chce się z nią zobaczyć. – Ciotki? Niech spadają! Niech spadają i już. Nie ma mnie! – Marcinowa? A co, do cholery, robi tu Marcinowa? Powiedz jej, że ktoś mnie zamordował. Nieczynne do odwołania. – Józek? Mowy nie ma! To co, że policjant?! Nie ma mnie! Jak chce ze mną gadać, niech przyjdzie z nakazem... – Tak, niech idzie do diabła! Dzień w łóżku to dla Miśki była w zasadzie nowość. Nigdy nie pozwalała sobie na takie luksusy. Po dwóch godzinach zaczęła się jednak zastanawiać, czy taki dzień w łóżku to rzeczywiście luksus, po kolejnych dwóch klęła w żywy kamień, że sama z własnej woli tak się urządziła, po następnych szukała już tylko pretekstu, żeby jakoś z twarzą wyjść z tego cholernego łóżka i nie wzbudzając komentarzy, zacząć coś robić. Cokolwiek, nawet myć okna lub ubikacje, skopać ogródek albo Noldiego, byle tylko nie tkwić w tym cholernym pokoju, który nagle zrobił się klaustrofobicznie mały. Nie musiała długo szukać pretekstu. Sam się znalazł. – Ueeeee! – Usłyszała na dole. – Ueeeeeeeee.
Dźwięk był głośny i niepokojący. Po chwili Miśkę dobiegł tupot nóg na schodach. „Ueeeeeee” zbliżało się do jej pokoju i stawało się coraz głośniejsze. – Ueeee, ueeeeee... Nie mogę, ueeeee, oj, nie dam rady. Miśka podeszła do drzwi. Tak. Była pewna. Ktoś mordował Noldiego! Wybiegła tak szybko, jak tylko pozwalały jej poranione nogi. Nikt nie mordował Noldiego. Noldi rzygał. – Otruł cię kto? – zapytała nawet przyjaźnie, szczęśliwa, że bez skazy na honorze mogła opuścić swoją pustelnię. W końcu ratowanie przyjaciela to coś, co naprawdę się liczy. – Nieeee, ueeeee! – To dobrze – odpowiedziała i odsunęła się od drzwi łazienki, bo odgłosy wydawane przez chłopaka były tak sugestywne, że zrobiło się jej niedobrze. Jeszcze gorzej poczuła się na widok zapapranych schodów. – Nie mogłeś iść na dwór? Musiałeś zarzygać schody? – mruknęła wkurzona, przysięgając sobie w duchu, że pogoni Noldiego do roboty, jak tylko będzie miał dłuższą przerwę pomiędzy jednym a drugim „ueeee”. – Nie łogłem – wybełkotał chłopak. – Nie łogłem. Ueeee. E łestem świnia... Ostrożne, żeby nie wdepnąć w obrzydliwe kałuże, Miśka zeszła do kuchni. Zrozumiała. Na stole stały blacha porządnie nadjedzonego sernika i czekoladowy tort z pokaźnym ubytkiem. Pieczony kurczak świecił nagimi kośćmi, z których tu i ówdzie zwisały niedojedzone płaty mięsa. Były też garnki – jeden z resztką zupy i drugi z niewielką ilością sosu grzybowego. Obok leżały niedojedzona piętka chleba i osiem ogryzków jabłek. Najbardziej zaniepokoił ją sos grzybowy. – Widzisz fioletowe smoki?! – zawołała, wszedłszy na parę stopni schodów. – Eeee, eee – jęknął Noldi. – To znaczy tak czy nie?! No gadaj! – Jjjniie. – To dobrze, a co widzisz? – Nic – odparł trochę lepszym głosem Noldi. – O matko jedyna, oślepłeś?! Znów usłyszała znajome jęki z naprzemiennie wydawanym mocnym „ueeeee”. – Załkłołem oczy! – odpowiedział po chwili chłopak umęczonym głosem. – To otwórz i powiedz, co widzisz! Natychmiast! – Widzę czerwone i czarne, i... – Masz mroczki przed oczami? – Nieeee. Rzygi! Po dłuższej chwili chłopak podniósł się z klęczek. Wstał i obmył twarz. – Muszę wiedzieć, czy cię nie otruły. Tam były jakieś grzyby. Ciotki to wariatki! – Grzyby to nie od ciotek. Marcinowa przyniosła. Dla ciebie. – No tak! Chciała mnie otruć, to pewne! Trzeba wezwać pogotowie. Zrobią ci płukanie żołądka. Przecież to baba z piekła rodem, nienawidzi mnie jak psa. Po coś w ogóle to brał? I po coś żarł? – Nie chciałaś. Byłem głodny... – Ale grzyby? Trzeba było natychmiast wyrzucić. – Dobre były. – Dobre były? No, jak sobie chcesz. Jesteś otruty! Jak nic. – Nie, ja tylko trochę przesadziłem. – Z grzybami na pewno! – I z tortem też, i niepotrzebnie potem najadłem się jabłek, ale tak jakoś było mi
czczo! – Czczo po garze zupy, misce sosu, kurczaku, połowie sernika i torcie? – No i był do tego chleb. – Chodź na dół, zrobię ci herbaty i schowam resztki, żeby cię nie kusiły, a potem wiadro i szmata – rozkazała, wskazując schody. – A przy okazji, skąd w domu to całe żarcie? – Przynosili. – Kto? – No Marcinowa, ciotki, Andrzej przytaszczył tort, matka Józka przyszła z sernikiem. Dawali, to brałem, niby było dla ciebie, ale po co miało się marnować? Miśka zamyśliła się nad tą zadziwiającą hojnością. Co jest grane? Chodzi o tę bujdę z pokrewieństwem? „O, niedoczekanie wasze” – pomyślała. Jedna Marcinowa zachowała się w miarę rozsądnie – chciała ją otruć, ale dlaczego dopiero teraz? A jeżeli nie? Jeżeli to nie były trujące grzyby? W takim razie wszyscy poszaleli. Ktoś zapukał do drzwi. Przez szybkę zobaczyła ciotki. Nie miała szans się ukryć. – Czego chcecie? – zapytała niechętnie, wpuszczając je do środka. – My? Niczego, zupełnie niczego, kochanie. Chciałyśmy zobaczyć, jak się czujesz. No i zaprosić was na kolację. – Mowy nie ma! Noldi już swoje zjadł i wyrzygał. Nie dam go wam zamęczyć! Durne toto, nie umie się powstrzymać, je jak jakiś wołoduch, a potem cała chałupa zarzygana... – No ale ty mogłabyś coś zjeść. – Nie mam ochoty! Nie mam na nic ochoty! Nie chcę być z wami spokrewniona. Nie jestem, nie będę i już. – Kiedy... – Kiedy co?! – Nic, nic... Chciałyśmy z tobą pogadać, no wiesz, my jesteśmy już takie stare... – zaczęła Bella. – I schorowane – dodała z satysfakcją Nina. – O, no właśnie, schorowane. Dlatego chciałyśmy się tobą nacieszyć, poopowiadać ci. Jesteśmy bardzo samotne, wiesz, starość nie radość... – A samotność jeszcze gorsza – jęknęła Nina. – No właśnie... – przytaknęła Bella skwapliwie. – Samotność? Codziennie macie tabuny gości. Drzwi się u was nie zamykają. Ludzie walą drzwiami i oknami... – Miśka chciała jeszcze coś dodać, ale nagle zrezygnowała i uśmiechnęła się jadowicie. – Znowu coś kombinujecie? – No bo wiesz... Hmmm. Jest coś... Coś, co chciałyśmy ci powiedzieć. Coś ważnego, ale może nie tutaj. Gdybyście tak do nas przyszli? Może na noc, co? – Nie, nie przyszlibyśmy – warknęła Miśka. – Mowy nie ma! – Kiedy musicie! – pisnęła Nina. – Musicie... – A to niby dlaczego?! Mówcie natychmiast, co znowu wymyśliłyście. Natychmiast, bo inaczej... – Nie ma czasu, chodźcie zaraz – jęknęła Bella. – Ninka coś zepsuła w przełączniku, w takim zegarze, co się go nastawia... – Jakie to ma znaczenie? – No ma. Bo zaraz zacznie rzucać. Słyszycie?! Uciekajmy z tej cholernej kuchni! W oddali rozległ się grzmot. – Szybciej, bo strasznie łamie mnie w kościach! Może być niebezpiecznie! – Z powodu łamania?
– Z powodu burzy przecież! – Ja się nie boję burzy! – Miśka wzruszyła ramionami. – A powinnaś. Niektóre bywają koszmarne, szczególnie... Tylko zostawcie zapalone światło. Koniecznie – nakazała, widząc zdziwioną minę dziewczyny. W pośpiechu wyszli przed dom. Niebo robiło się fioletowe. Gdzieniegdzie widać było jaśniejsze przebłyski. – Już wali w Giewont – mruknęła Bella. – Zaraz dojdzie i tutaj. W domu ciotek, w towarzystwie wszystkich dziesięciorga zwierzaków wtulonych w siebie nawzajem, bo Pańcia burzy bała się bardziej niż kotów, usiedli za stołem, na którym postawiono tylko dzbanek herbaty nieco wzmocnionej rumem. – Pij, chłopcze, dobrze ci zrobi na żołądek – zachęcała Nina, stawiając przed Noldim pokaźny kubek z wyszczerbionym brzegiem. Nie odmówił. – No to mówcie wreszcie, o co chodzi – rzuciła Miśka rozkazującym tonem. – Właściwie o nic. To takie głupstwo, nie ma o czym mówić, naprawdę. – Bella ewidentnie zaczęła się wykręcać. – Gadajcie, bo jak nie, wracam do domu! Nie po to dałam się stamtąd wyciągnąć, żebyście mi teraz wciskały jakiś kit. Żądam wyjaśnień, i to bez kręcenia! – Miśka była wściekła, ale i ciekawa, co znowu wymyśliły te szalone baby. Bella nerwowo złapała brzeg obrusa i zaczęła go tak skręcać, że o mało nie wylała herbaty Noldiego. – Bo widzisz, Ninka zepsuła taki pstryczek i to jakby też się zepsuło, tylko w drugą stronę. – Co się zepsuło? – Miśka nie zamierzała popuścić. – Takie jedno coś. – Dlaczego w drugą stronę? – zaciekawił się Noldi, który dzięki herbacie, a może dzięki zawartym w niej procentom, szybko odzyskiwał energię. – No bo jak się coś psuje, to przestaje działać, a u nas zrobiło się odwrotnie, zaczęło jeszcze bardziej działać. – Ale co to jest? – Takie elektryczne rzucadło! – Elektryczne rzu... co? I dlaczego? – No bo jak miałaś... mieliście... przyjechać, to nie wiedziałyśmy, co zrobić, i... – I przygotowałyście na mnie jakąś cholerną elektryczną pułapkę? – Nie pułapkę. Rzucadło! I myśmy to chciały odłączyć, ale chyba oszalało i... – Co to jest? – Takie coś. Pietrek sam zrobił, no, do rzucania... Miśka przypomniała sobie, że firma jej chlebodawcy, a teraz chyba i ojca, ma coś wspólnego z elektromagnesami. – Elektromagnes? Tylko nie elektromagnes! – O nie! – z zadowoleniem zawołała Bella. – Jeden by nie wystarczył, tam są trzy, takie nawet całkiem duże! – Boże jedyny! – Właśnie, bo chciałyśmy włamywaczy odstraszać. To naprawdę działało! Bo my, wiesz, jesteśmy stare i schorowane. Miśka popatrzyła ze zgrozą na stare, schorowane maszynki do wywoływania katastrof. – Więc tam nic nie rzucało?! – Noldi aż się zachłysnął ze zdziwienia. – Jak to nie? Nadal rzuca.
– Ale chodzi mi o zjawiska nadprzyrodzone i te, no, duchy. – Nie, to wszystko jest zupełnie normalne. To znaczy było normalne. Teraz, jak się zepsuło, to przesadza. – Ale dlaczego? – Bo ja wiem? Może z powodu burzy? – To dlaczego nie powiedziałyście wcześniej? – Wiesz, wstydziłyśmy się. To trochę krępujące. – Co wy pleciecie?! Jakie krępujące, ostatnim razem oszalała maszynka do mięsa o mało nie urwała mi głowy, a wy uważacie, że to jest krępujące?! – Miśce opadły ręce. – A nie jest? – Tym razem szczerze zdziwiła się Nina. – Zresztą jak zaczęło szaleć, to wysłałam po ciebie Józka. – Skąd wiedziałyście, że zaczęło szaleć? – Bo była burza, a poza tym kiedy zapaliłaś światło, to było widać. No i zapomniałam ci powiedzieć, żeby narzędzia zamykać w szopie, bo czasami też przesadzają. – Narzędzia? – Ostatnio chłopak zostawił siekierę na ganku, to co było? Wbiła się w drzwi i Józek ją zabrał do analizy. Mam nadzieję, że nic nie wykryje, bo spaliłabym się ze wstydu. – Więc cały czas kłamałyście? Mówiłyście, że jestem twarda, ale zbyt naiwna. Że wszyscy wiedzą, że kuchnia rzuca, ale to, co się ostatnio dzieje, to już lekka przesada. Mówiłyście, że tam ktoś był i rzucał... To wstrętne! – Nie. Wcale. Zawsze mówiłyśmy tylko, że rzuca! – Ale nie mówiłyście co i dlaczego! To przecież mogło nas zabić! Nie pomyślałyście o tym? – Zaraz tam zabić. Nastraszyć może trochę, choć o chłopaka to się rzeczywiście martwiłyśmy, nasze rzucadło nie lubi ceprów. – Nic więcej nie chcę słyszeć! Mam dość tej waszej góralskiej filozofii za pięć groszy. To znaczy co? Wszystko jest jakieś popieprzone? Misiek nie był trupem, tylko się zarzygał, w kuchni zaś szaleje elektryczna wyrzutnia sztućców, a nie żadne duchy! Lada moment Ulka Skorupska stanie w drzwiach i oświadczy, że zmartwychwstała! Ciotki przeżegnały się ostentacyjnie. – Wypluj te słowa, dziewczyno! Jeszcze tylko Ulki nam tu trzeba! – A te dziury? Te wykopy? Może rzeczywiście kret gigant albo jakaś maszyna od zastraszania? – Nie, no co ty! Nie jesteśmy wariatkami. Wykopy to nie nasza sprawka. Co prawda chciałyśmy podłączyć płot do wysokiego napięcia, ale Pietrek się nie zgodził. Mówił, że to by naprawdę źle wyglądało, jakbyśmy rano na płocie znalazły czyjeś zwłoki. – Jezus Maria! One są chyba opętane! – jęknęła Miśka, zwracając się do Noldiego. – Oj, zaraz opętane, zaczynasz się zachowywać jak Józek! Temu to nigdy nie dogodzisz, nic mu się nigdy nie podoba! Zaczęło padać. Grzmiało coraz częściej i coraz bliżej. – Chodźcie do pokoju po tamtej stronie, to popatrzymy, co się u was dzieje. – Macie lunetę? – zaciekawił się Noldi, ale kobiety tylko prychnęły. – Nie jesteśmy podglądaczkami, zresztą i tak będzie widać. Spektakl, który ukazał się ich oczom, pozbawiony był dźwięku, ale tym bardziej robił wrażenie. Raz szybciej, raz wolniej przez kuchnię coś przelatywało. Największe wrażenie zrobił wielki żeliwny garnek z szafki nad kuchenką. Wyleciał, zawirował i poszybował prosto w okno. Brzęknęła stłuczona szyba.
– – – –
Jutro trzeba go będzie szukać w krzakach – westchnęła Nina. – Taki dobry garnek! O nie! Ja tego nie sprzątam! – zawołała Miśka. Ani ja! – dodał solidarnie Noldi. No dobrze, pomożemy wam – powiedziała Bella. – Ale wiecie, jesteśmy takie słabe,
stare... – ...i schorowane – dokończyła Miśka. – Trudno! Narozrabiałyście, więc musicie posprzątać. Zresztą to akurat nie jest największy problem. Czy to rzuca tylko w nocy? – Ależ skąd! – zaprzeczyła wyraźnie uradowana Bella. – Rzuca, kiedy chce, byle tylko była burza. – A jak nie ma prądu? – Wtedy przestaje. – Świetnie, ale nie możemy żyć bez prądu – westchnęła dziewczyna. – Jak to wyłączyć? – Tylko Pietrek potrafi, ale jego tu nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie. – Przecież powinien przyjechać złożyć zeznania! – przypomniała sobie Miśka. – Musi przyjechać! – No więc on już złożył zeznania, w Krakowie, bo kiedy wrócił z tej Majorki czy Teneryfy, to zaraz jechał do Chin i nie miał czasu wpaść. – Przecież chyba musi odebrać zwłoki? – Ale one są w Krakowie. W jakimś zakładzie medycyny sądowej. Usiedli przy stole. Spektakl byłby o wiele bardziej interesujący, gdyby nie perspektywa sprzątania. – Czyli w kuchni nikogo nie było i nikt nie rzucał? Bo ja myślałam, że może Witka robi sobie jaja. – Ty zawsze wszystko na Witkę zwalasz! – oburzył się Noldi. – Nie zwalam, tylko kombinuję, co tu naprawdę się dzieje. Jeżeli misiek nie był martwy i jeżeli mówi prawdę, to mógł nie brać udziału w morderstwie... – Ale piwnicę w lesie piłował! – No tak. Piłował. Dlaczego? – Cholera go wie. Trzeba go będzie zapytać przez Józka. Przecież nie szukał tam zapasów. – Nie szukał też waszego kamienia. Tego nagrobnego... – Ale my nie mamy żadnego kamienia nagrobnego! Wyście poszaleli! O co wam chodzi? Chcecie nas pochować za życia? – Nie zaczynajcie znowu. Chodzi o kamień nagrobny pradziadka, ten przywieziony z Syberii, który jego syn ukradł, czy też nie ukradł, albo o złoto, które przywiózł z jakiejś wojny. Jedna z wersji powinna być prawdziwa. Bella się zaczerwieniła. Nina chrząknęła i z niewinną miną popatrzyła w okno. Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. – Hmm... Jak by ci to powiedzieć... – zaczęła Bella, ale dziewczyna nie czekała na ciąg dalszy. – Znowu coś namieszałyście? – Tylko troszkę... Ten kamień nagrobny był taki romantyczny, a kłótnia synów taka prawdopodobna. Nasza, tutejsza, z werwą, z góralskimi emocjami. – Nie obchodzą mnie wasze góralskie bajki. Chcę znać prawdę. Dziadek wrócił z tej wojny mniej więcej w tysiąc dziewięćset siódmym albo dziesiątym. Tak? – Nie. – Jak to nie?
– On w ogóle nie wrócił. – Czyli co? Umarł gdzieś na tej Syberii? – Nie. Też nie! Nie pojechał tam po prostu! Zwyczajnie siedział w domu i tyle. Po co miał tam jechać? Nie dość, że wojna, to jeszcze zimno. – Ja z wami nie wytrzymam. – Więc po co to wszystko? – zapytał Noldi. – Bo dziadek chciał zrobić interes. Taki interes, że ho, ho, klękajcie narody! Nie być całkiem zwyczajnym... – ...wariatem? – niewinnie rzuciła Miśka. – Nie, chciałam powiedzieć chłopem. Był wykształcony. Dlatego to sobie wymyślił. O, zobacz. – Bella położyła przed Miśką oprawiony w ramki kawałek jakiegoś pisma. – Czytaj! Kartka była stara, pomięta i chyba potem wyprasowana, czcionka też jakaś dziwna, a tekst nie do końca ciekawy. Piszą do nas z prowincyi: w d. 30 stycznia r.b. przed ósmą wieczorem przeleciał olbrzymi bolid przez wieś Zawilec. Leciał w kierunku zachodnio-południowym o jakie (bo złudzenie oka jest tu łatwe) dziesięć metrów nad drzewami miejscowych sadów, spłoszywszy nocujące na drzewach ptastwo, które się z krzykiem zerwało. Mimo jasno świecącego księżyca i pogodnego nieba jasność olbrzymiego bolidu wydała tak wielką i przerażającą światłość, że cała ludność we wsi przestraszona myślą pożaru wybiegła z domów. Jądro tej massy ognistej mogło mieć dwa metry długości, a metr grubości z ogonem z iskier złożonym na cztery dziesiątki metrów, lecz i tu dodać musimy, jako się zdawało. Światło jądra i iskier było koloru żelaza roztopionego do białości. Przebiegowi bolidu, który, o ile wnosić można, szedł z prędkością 5 sekund, towarzyszyły silny szum powietrza oraz obłoczek jakby z kondensacyi pary. Miśka przeczytała tekst, nie bardzo pojmując, po co jej go pokazano. – No i co z tego? O co chodzi, bo nie rozumiem? Jakiś bolid? Co to ma wspólnego z waszym dziadkiem? – Jak to co? To jest o naszej wsi – powiedziała Nina. – Właśnie. I dziadek to znalazł – dodała Bella. – Ten bolid? Co to było? Pocisk? Kula armatnia? – Meteoryt! – To ciekawe, ale w czym rzecz? – Dziadek go przyniósł i schował. – To miało metr na dwa! Jak go przyniósł?! – Trochę przesadzili. Nie był taki duży, zresztą trochę się rozpadł, było kilka kawałków, największy ważył może pięćdziesiąt kilo. – Ładna sztuka! – odezwał się milczący dotychczas Noldi. – Teraz wziąłby za niego może ze dwa tysiące dolarów. Kupa forsy! – A ty skąd to wiesz? – zdziwiła się Bella. – Trochę swego czasu szukałem, zanim zatrudniłem się u Miśki. Chciałem zarobić, ale nie miałem szczęścia. Taki kawał meteorytu to byłoby coś! – No więc nasz dziadek postanowił podnieść wartość tych kamyków i trochę podkolorował swoją historię. Wszystkim opowiadał, że w dziewięćset siódmym czy dziesiątym, nie pamiętam, bo mama dokładnie nie wiedziała, a mnie to nie interesowało, wrócił z Syberii z kamieniem! – Już rozumiem. – Noldi się roześmiał. – A ja nie... – przyznała Miśka.
– To proste. Meteoryt tunguski, czerwiec 1908 roku. Ale on się chyba całkiem rozpadł. – Tylko że po pierwsze wtedy nikt o tym nie wiedział, po drugie dziadek sprzedawał te kamienie takim kolekcjonerom, którzy za bardzo się nie znali. Zostawił sobie tylko jeden. – Gdzie on jest? Chętnie bym go zobaczył. – My też chętnie byśmy go zobaczyły. Dziadek schował go tak dokładnie, że nikt nie wie gdzie, a po rodzinie krążą plotki o skarbie. – Kilka tysięcy dolarów to nie jest mała suma, ale trudno to nazwać skarbem. – Tylko że ten kamień może być wart o wiele więcej. Nikt nigdy nie sprawdził, co to takiego, a niektórzy twierdzą, że dziadek naprawdę był na Syberii. – I stąd to rozkopywanie terenu – podsumowała Miśka. – Ale dlaczego ten ktoś kopie na oślep? I następne pytanie: czy wie, czego szuka? – O meteorycie nie wie nikt. Zawsze twierdziłyśmy, że to tablica nagrobna. – Czyli mamy nowy problem. Ktoś zamordował waszą Ulkę i kopie, a to znaczy, że szuka. A skoro szuka, to znaczy, że coś wie. – Ulka mogła wiedzieć – przyznała niechętnie Bella. – O meteorycie? – Nie, o skarbie. Mogła wiedzieć, bo przecież bywała tu z Pietrkiem czasami, gadało się o tym i owym, a ona była zachłanna jak mało kto. Zabiłaby za forsę. – Tylko że to ją ktoś zabił. – Z powodu skarbu? – Wszystko możliwe. – Czyli w końcu wiemy, czego szuka ten ktoś, prawdopodobnie morderca – powiedział Noldi, ale jego słowa nie wzbudziły entuzjazmu. – Nie, nie masz racji, nie wiemy, czego szuka, wiemy tylko, co może znaleźć – sprostowała Bella. – Dla niego to może być złoto, papiery wartościowe, jakieś inne skarby. Nie wiadomo, co sobie wyobraził, zresztą my też w gruncie rzeczy nie mamy pojęcia, co to jest. Wielki meteoryt? Bezwartościowy kamień? Niczego nie jesteśmy pewne, to tylko przypuszczenia. – W takim razie, skoro to tylko przypuszczenia, po co zakładałyście w kuchni diabelskie rzucadło? Miało odstraszać potencjalnych włamywaczy, a to oznacza, że spodziewałyście się ich w ilościach hurtowych... – Wcale nie! – zaprotestowała Bella. – Wcale nie! – zawtórowała jej Nina. – To było dla draki! Chciałyśmy mieć taki prawdziwy dom jak z horroru. Żeby wszyscy nam zazdrościli. – Dom jak z horroru! Chyba wam się w głowach poprzewracało w tej Ameryce! – prychnęła Miśka. Jej słowa nie zostały zbyt dobrze przyjęte. Bella nagle spoważniała, Nina zbladła i wyglądało na to, że ma ochotę się rozpłakać. – W głowach nam się poprzewracało, tak? A powiedz mi, byłaś kiedyś w Stanach? – Nie, oczywiście, że nie – zaprzeczyła pospiesznie Miśka, licząc na to, że jakoś załagodzi sytuację, ale się nie udało. – To nic nie wiesz o życiu. Nic! Nawet nie wiesz, jak tam jest. Jakie życie tam jest inne, dziwne, ciężkie... – Bella westchnęła. – Nasz daleki kuzyn wyjechał jeszcze przed wojną. Tam się ożenił. Mieli troje dzieci. Zaraz po wojnie przysłał list, że nas zabierze, że będziemy jak jego własne dzieci, że inne życie, inny świat, że jest co jeść... Mama się zgodziła, przecież chciała dla nas jak najlepiej, ale tam nic nie wyglądało tak różowo. Kuzyn, owszem, zabrał nas do siebie, ale wcale nie na własne dzieci. Może zresztą by chciał, ale ta jego okropna Mary bez ceregieli zagoniła nas do pracy. Sprzątać, prać, gotować, wstawać o piątej rano. Do szkoły? Owszem,
czasami, ale najczęściej byłyśmy chore... Tak twierdziła. Jedzenie było, ale nie dla nas. „Na jeszcz czeba szobie zapłaczowacz!” – mówiła z okropnym akcentem nasza opiekunka, bo żadna z nas nie nazwałaby jej matką. Potem było jeszcze gorzej, bo kiedy dorosłyśmy, chciała nas wydać za mąż. Uciekłyśmy. Ninka poszła do pracy. Sprzątała u bogatych Polaków, u Amerykanów nie mogła, bo nie za bardzo znałyśmy język. Ja pracowałam w sklepie, ale po miesiącu ukradłam kilo cukru i szynkę. Wsadzili mnie do więzienia. Ninka zaharowywała się na śmierć, żeby mnie wyciągnąć. Było tak źle, że nie marzyłyśmy o niczym innym, tylko o powrocie do Polski, ale nie miałyśmy pieniędzy. Wszędzie było pełno wspaniałych ludzi, ale nikt nie pomógł. Postanowiłyśmy, że się nie damy! Zebrałyśmy trochę pieniędzy i... – I wróciłyście do Polski? – zgadywała Miśka. – Ależ skąd! Pojechałyśmy do Vegas i przegrałyśmy prawie wszystko w kasynie! – Nie żartuj! – Nie żartuję. Po prostu liczyłyśmy na wygraną. To bardzo amerykańskie, a my coraz bardziej czułyśmy się Amerykankami. Nie dlatego, że chciałyśmy, o nie. To jakoś samo się stało, bo z Polski wyjechałyśmy jako małe dziewczynki. Wtedy przyjechał do Chicago nasz starszy brat. Rozumiesz, w listach trochę przesadzałyśmy i myślał, że wiedzie nam się całkiem dobrze. Przyjechał. Rozejrzał się, założył interes i zbił majątek w ciągu kilku lat. Nam też się w końcu zaczęło lepiej powodzić. Oczywiście zamieszkaliśmy razem. Nie powiem, nie było już tak głodno i źle jak na początku, ale było dziwnie. Nie miałyśmy przyjaciół, zawodu, żadnych szkół, studiów, zainteresowań. Nic. Nienawidziłyśmy tamtejszych Polaków. – A Amerykanów? – Ich tylko nie lubiłyśmy. – Jakiś czas temu postanowiłyśmy wrócić i wróciłyśmy. – Ale dlaczego nie wyszłyście za mąż? Dlaczego nie ułożyłyście sobie życia oddzielnie? – Za bardzo byłyśmy ze sobą zżyte. I wiesz, co jest w tym wszystkim najgłupsze? Ani tam, ani tu nie jesteśmy tak naprawdę u siebie. Tam byłyśmy głupimi Polkami, tu jesteśmy świrniętymi Amerykankami. – To smutne. – Nie za bardzo. Bycie świrniętą Amerykanką jest bardzo przyjemne. Ludzie myślą, że jesteś zdolna do wszystkiego, i niczemu specjalnie się nie dziwią. – Zaraz, ten wasz Pietrek urodził się w Stanach? – Miśka nie potrafiła nawet pomyśleć o nim jako o swoim ojcu, a co dopiero tak mówić. – Nie, tutaj. Brat go zostawił z matką, a ten głupek ożenił się z Ulką, jak miał dziewiętnaście lat. Potem mieli się rozwodzić. Spotkał twoją mamę i... – Nawet mi o tym nie wspominajcie! – szybko przerwała Miśka. – Niczego nie chcę wiedzieć! – A może chcesz zobaczyć zdjęcia? – Bella położyła przed nią dwie czarno-białe, trochę pożółkłe, wygięte ze starości fotografie. Na obu młody wysoki mężczyzna obejmował niewielką blondynkę w ciąży. Miśka ją rozpoznała – to była jej mama. Pamiętała ją jak przez mgłę, a nie miała wielu zdjęć. Może pięć czy sześć. Między innymi jedno z tych, które leżały teraz przed nią na stole. Mężczyzna obejmujący kobietę w ciąży, jej mamę, był jej tatą, tym samym, który zginął w wypadku... „O Boże – pomyślała zrozpaczona. – To nie może być prawda, ale to jest prawda...”. – I co z tego? – Wzruszyła ramionami, aby ukryć poruszenie. – Też mi coś, pewnie fotomontaż – dodała, by zdenerwować staruszki. – No coś ty, Miśka, wtedy to nie było jeszcze takie powszechne! – odezwał się Noldi. – A ty się zamknij! – warknęła. – Nie odzywaj się, bo ci łeb rozwalę! Ktoś cię pytał
o zdanie czy co? – A to, że macie z babcią takie samo nazwisko? To cię nie zdziwiło? – zapytała po chwili Bella delikatnie, żeby nie dokuczyć dziewczynie. – Oczywiście, że nie, babcia mnie przysposobiła! Tak było o wiele lepiej! – No a groby? – Owszem, na grób ojca nie chodziłam. Babcia mówiła, że pochowała go jego rodzina, i nie wiedziała gdzie. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy, słyszycie? O niczym! Burza minęła i choć jeszcze padało, Miśka i Noldi wrócili do domu, mimo próśb i błagań Belli. Początkowo nie chcieli nawet zajrzeć do kuchni. – Nie mam ochoty oglądać tego bałaganu – oznajmiła dziewczyna. – Ja bym tam obejrzał, nie co dzień spotyka się rzucające kuchnie. Ty, Miśka, powiedz – zapytał ostrożnie – czego ty się ich tak bez przerwy czepiasz? – Kogo? – No, Belli i Niny... – Ja się ich czepiam? – oburzyła się dziewczyna szczerze. – To one czepiają się mnie. – Chodzi ci o twojego ojca? No, niby-ojca? – poprawił się szybko, widząc minę dziewczyny. – Tak. O cały ten bałagan. Bo zobacz, jak to wszystko wygląda. – Miśka zgarnęła sztućce ze stołu do wcześniej wyjętej szuflady. – Na tym polonijnym forum od mieszkań – ciągnęła – zgłasza się do mnie facet z Chicago i szuka lokatora do wynajęcia. Zgadzam się. A dwa dni później zgłasza się jego syn i proponuje mi umowę na ciotki. – Kazał ci je zabić?! – Noldi aż podskoczył z wrażenia. – Nie, dlaczego? – Bo powiedziałaś, że proponował ci umowę na ciotki, jakbyś była jakimś hitmanem czy, jak to się mówi, płatnym zabójcą. – Źle się wyraziłam. Miałam tylko obserwować, czy dobrze się odżywiają i czy nie potrzebują pomocy. Wiesz, do sprzątania i tak dalej, a teraz się okazuje, że oni to wszystko ukartowali przy udziale mojej babci, żeby mnie tu ściągnąć. Ja ją kiedyś obedrę ze skóry! – To chyba dobrze, nie? – Nie! Chciałeś mieć wakacje z mordercą i rzucadłem? – Właściwie nie, ale z drugiej strony jest dość ciekawie. Przez cały pobyt przeczytałem tylko Wojnę i pokój, a jak na mnie to strasznie mało. – Dość ciekawie? Zresztą samo słowo „ciekawie” też nie bardzo mi pasuje. I dlaczego tylko dość? Co jeszcze musiałoby się zdarzyć, żebyś powiedział, że jest naprawdę ciekawie? Czego ci jeszcze trzeba? Ducha? Słowa wypowiedziane w nie całkiem dobrą godzinę, którą babcia Miśki nazywała złą godziną, niestety czasem się sprawdzają. I nie wiadomo, czy to słowa przyciągają niechciane zdarzenia, czy to sprawka tej konkretnej „złej godziny”. A może i jedno, i drugie. W każdym razie coś w tym musi być. Najpierw usłyszeli dalekie, przenikliwe wycie. Jakby wiatr. Ale niezupełnie. Coś wyraźnie jęczało jak potępiona dusza. – Iiiiiiiiuuuuuuuujjjjjjjeeeeee iuiuiujjeeeeeejjjj! Noldi popatrzył na Miśkę trochę przestraszony. Jęk się powtórzył. – Uuuuuuuujjjjeeeee – zajęczało raz jeszcze. Po chwili usłyszeli coś jakby szczęk łańcuchów. – Co to jest, do cholery?! – wrzasnął chłopak. Oboje podbiegli do rozbitego okna. „Iiiiiiiiuuuuuuuujjjjjjjeeeeee” było coraz głośniejsze.
Zobaczyli białą postać pośród drzew. Zbliżała się. – No i masz! Wywołałaś ducha! – zawołał Noldi w panice. – Zobacz, to coś tu idzie i jęczy. To coś rzeczywiście szło, jęczało i powiewało białymi szatami. Twarz też miało białą i straszną. – Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip – jęknęło i się zatrzymało. – Uciekajmy! – krzyknął Noldi. – Nie znoszę duchów. – Czekaj. Widziałeś już jakiegoś? – Nnnnie? Aaa cccco? – Bo ten jest jakiś dziwny. – A jaki ma być? – No nie wiem, może jakoś bardziej duszysty? Bardziej rozwiany? Mniej materialny? I dlaczego on szeleści? Dźwięki oddaliły się nieco, ale pojękiwania i szelest słychać było nadal. – Co sugerujesz? – Żebyśmy zgasili światło i lepiej mu się przyjrzeli. Jęki znów zbliżyły się trochę; stały się głośniejsze i jeszcze bardziej przerażające. – Musimy go złapać – zdecydowała Miśka. – Idziemy powoli na dwór, ty przekradniesz się od drugiej strony za dom, ja pójdę za krzaki, a potem go dopadniemy. – Nie można dopaść ducha! Zwariowałaś? Lepiej się do niego nie zbliżać. Przecież to duch! – Pieprzysz. – Dziewczyna trzepnęła go mocno w ramię. – Żaden duch! – Tylko co? Wampir? – Dureń! Mimo protestów, które Noldi wykrzykiwał zduszonym szeptem, wyszli przed dom. Duch stał pośród drzew i jęczał, jakby go ktoś zarzynał. Po kilku minutach Miśka dała Noldiemu znak. Nie był to jakiś specjalnie tajemny ani też umówiony znak. Po prostu rzuciła się na ducha i wrzasnęła: – Noldi! Bierz go! Duch skamieniał. – Tylko nie pies! Tylko nie pies! – wrzasnął. – Zabierzcie to cholerne bydlę! Zaczął uciekać, ale potknął się o coś, zaplątał w gałąź i z przeraźliwym „uuuuuiiiiiiiuuuuuiiiiiiiiiii” padł na ziemię. Chwilę potem padła na niego Miśka, też potknąwszy się o coś. Biegła w kapciach, bo glany nadal były za ciasne na jej spuchnięte i podrapane stopy. Noldi nadbiegł ostatni. Złapał wyrywającą się postać za głowę. – Plastikowy duch?! – zawołał ze wstrętem. – Górale tutaj naprawdę przeginają z kiczem! Szamotanina nie trwała długo. – Urwałem mu głowę – stwierdził Noldi po chwili głuchym głosem. – Będą kłopoty. – Niczego mu nie urwałeś. To kaptur. Wstali z ducha i trzymając go za ręce, pociągnęli do domu. – Mietek Huragan?! – zapytał Noldi takim głosem, jakim wita się przyjaciela po latach. – Operus? O ja pierdolę! – Ope co? – zapytała Miśka, nie rozumiejąc całej sytuacji. – To wy się znacie? – Nie – odpowiedzieli zgodnie. Miśka pobiegła do przedpokoju zadzwonić do Józka. Ciotek nie chciała budzić, a była
pewna, że Józek jakoś zniesie nocny alarm. Wróciła zadowolona i nic nikomu nie powiedziała. Nie chciała zepsuć niespodzianki. Mężczyzna, którego wzięli za ducha, ubrany był w biały plastikowy płaszcz przeciwdeszczowy z wielkim kapturem, który teraz zwisał smętnie w ręku Noldiego. – Czym wyłeś? – zapytał Noldi. – Bo pyskiem tak się nie da. – Niczym nie wyłem – odburknął domniemany duch. – Dajcie mi spokój! Bezprawnie mnie napadliście. Już drugi raz. Drugi raz! Ja was do sądu podam! Na spacer wyszedłem... – I udawałeś ducha? – zapytał zdziwiony Noldi. – Niczego nie udawałem! Spacerowałem sobie! Policję na was wezwę! – rozkręcał się duch, coraz bardziej pewny siebie. Nagle jednak spojrzał na drzwi i ucichł. – Już jesteśmy – powiedział zaspany Józek. – Transport do pierdla masz gratis. – Ale panie władzo! Ja nie robiłem niczego złego! Spacerowałem! – Z wykrywaczem metalu? Na cudzej posesji? Nocą? – No tak jakoś wyszło. Przypadkiem przechodziłem... – Jasne, jasne, oczywiście. Czyli sprawę mamy rozwiązaną. – O, to świetnie. Bo wie pan, panie władzo, ja naprawdę tylko spacerowałem. Czyli mogę iść? – ucieszył się mężczyzna. – Może pan iść, do więzienia za morderstwo. – Boże jedyny, nikogo nie zamordowałem! Ja tylko spacerowałem... No, może nie całkiem, ale nie zamordowałem nikogo. Jeszcze nie, ale jak następnym razem trafię znów na tego pieprzonego Operusa, to na pewno! Przecież on mnie na Krupówkach... Ja mu nic nie zrobiłem! – Nie, jemu nic pan nie zrobił, ale zamordował pan Skorupską. To wystarczy, a teraz czego pan szukał? Proszę się nie łudzić, i tak wszystkiego się dowiem. Lepiej się przyznać. To zawsze pomaga. – No dobrze, kurwa, dobrze. Szukałem. – O, już lepiej, ale bez kurw, proszę! – Kiedy, kurwa, nie mogę! – Prawie się rozpłakał. – Usłyszałem, że mają tu zakopany skarb. Przypadkiem usłyszałem. To idę sobie, wziąłem wyjca, pomyślałem, że raz dwa i coś znajdę. Pewnie, że wolałbym za dnia, ale się nie dało. Przecież to jasne. – No i co? – Jak to co? Horror! Co oni tu wyprawiają, to się w głowie nie mieści. Wyjec jak zaczął wyć, to myślałem, że ogłuchnę. To sobie myślę: duży ten skarb. A wie pan władza, co to wyło? Garnki, łyżki, widelce, jakieś pieprzone nożyczki, tłuczek do mięsa, tarka... I co pan na to? Chorzy ludzie tu mieszkają! Popieprzeńcy! Przecież to nienormalne takie rzeczy rozrzucać po posesji. Jeszcze by się ktoś pokaleczył! – Hmm. – Józek nie do końca się z nim zgadzał. – Kiedy i gdzie usłyszał pan o skarbie? – zapytał. – Bo ja to pamiętam? – Może jednak? – Kiedy naprawdę nie... Coś jakby dwa dni temu? Wczoraj? Nie pamiętam, trunkowy jestem, to znaczy nie zawsze, ale jak tylko się da, to jestem. – Jasne. A te wszystkie dziury to pewnie dzisiaj pan wykopał? – Nie było czasu. Lało jak z cebra, no a potem mnie złapali. Zaraz, zaraz! Jakie dziury? – Te w szopach, obok domu, w krzakach... Mamy ich ostatnio tutaj pod dostatkiem! – Ale ja nic nie wiem o żadnych dziurach! Co pan, panie władzo?! Dziury to insza inszość. Nie robiłem... – Więc kto robił?
– Skąd niby mam wiedzieć? – Ciekawe, bo ostatnio zgarnęliśmy takiego jednego, co wszystko nam wyśpiewał. Mówił, że Mietek Huragan ma coś niecoś na sumieniu. Na przykład usiłowanie zabójstwa. Porwanie. – O Jezu! Jakie usiłowanie zabójstwa?! Ja tak z letka ją walnąłem, żeby nie zobaczyła, co żeśmy targali... – A co żeście targali? – Józek wykazał się refleksem. – No, tylko bez wygłupów. Bo tamten coś wspomniał, że kłusujecie... – No, niby... – Co niby? Las przeczesałem i nie ma ani śladu wnyków. Złodzieje jesteście! Owce kradniecie i tyle! – Tylko czasem, ale przecież to nie morderstwo. Podebraliśmy jedną owcę... Dziewucha się napatoczyła i tyle. – Mówisz o tej Skorupskiej? Napatoczyła się i ty ją udusiłeś? – A gdzie tam udusiłem. W łeb dałem! – Czyli jednak maczałeś w tym palce? Ty ją w łeb, a potem nożem, a dusił ten drugi? – Nie znałem żadnej Skorupskiej! – A to trzeba kogoś znać, żeby go w łeb i nożem? – No niby przymusu nie ma, ale tak za nic w łeb i nożem? Niepodobna... – Więc za co? Za co ją na amen załatwiliście? – Kiedy za nic! – No i widzisz? O to właśnie chodziło. Zabrać go – zwrócił się do kolegi policjanta. – Przyznał się do morderstwa, wreszcie zamkniemy sprawę, a ja odzyskam gabinet. – Popatrzył ze współczuciem na Miśkę i Noldiego. – A wam radzę iść do łóżek, bo rano jak nic oblezą was ciotki i nie dadzą się wyspać! Zasypianie po różnych sensacjach nigdy nie było mocną stroną Miśki, a te dzisiejsze przewyższały wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła. Cały czas usiłowała odpowiedzieć sobie na pytanie, kim są Bella i Nina. Ciotki wariatki? Biedne emigrantki? Wredne oszustki? Intrygantki? Nie – to wszystko za mało. To przebiegłe małpy, które udając niedomaganie, usiłują kontrolować innych. A reszta? Cała ta góralska menażeria? Józek, który jest policjantem, a boi się matki, notabene tłukącej własnego męża? Maryśka, która za pomocą plotek sprawuje niepodzielną władzę w tym wioskowym wszechświecie, Marcinowa, pilnująca synka, jakby był ze złota i drogich kamieni? Andrzej? Andrzej to inna para kaloszy! Cwaniaczek. Pewnie dzięki modzie na góralszczyznę udało mu się wypłynąć i teraz robi z siebie półboga. No, w sumie nie robi, ale... ale i tak jest paskudnym i wrednym chamem. No, może nie chamem, ale bubkiem do kwadratu, nie, do sześcianu... do entej potęgi! Zapadając w otchłanie mrocznej przyjemności – a sen tej nocy był niewątpliwą i długo wyczekiwaną przyjemnością – zastanawiała się, jak mogłaby utrzeć nosa Andrzejowi, żeby choć trochę się na nim zemścić. Zwlokła się z łóżka, nie mając pojęcia, jaka to pora dnia. Dochodziła trzynasta. – O Boże, drugi raz w tym tygodniu – jęknęła, spojrzawszy na zegar. „Ja tu zupełnie zdziczeję! I oszaleję” – pomyślała na widok kuchni. W kuchni wszystko było nie tak. Blaty lśniły, garnki stały na swoich miejscach, sztućce suszyły się na suszarce. Nina czyściła tarkę do warzyw, a Bella pracowicie pucowała żeliwny garnek. – Co wy tu robicie?
– Sprzątamy – odparła Bella z uśmiechem. – Nie ma sensu. – Miśka usiadła przy stole. – Na wieczór znów zapowiadają burze – powiedziała grobowym głosem. Kobiety jednak tylko uśmiechnęły się radośnie, co przyprawiło Miśkę o dreszcz. – Co wam tak wesoło? Co żeście znów narozrabiały? – Tym razem nic, ale po wczorajszej nocy porozmawiałyśmy z Józkiem. – I on coś narozrabiał? – Miśka odetchnęła. Józek to nie była jej sprawa. – Ależ nie, on przysłał nam od siebie takiego miłego chłopaczka. Fajnie był ubrany, miał taki kosmiczny hełm. Szkoda, że nie widziałaś! I takie wdzianko, grube, że strach, a ciężkie... – Skąd wiecie, że ciężkie? – zapytała Miśka, ziewając. – Dał nam potrzymać! Ważyło z tonę. I takie rękawice, i w ogóle... – Ale co to ma wspólnego z wami? Z kuchnią i z burzą? Będziecie tresować Kruszynkę na psa obronnego? To się nie uda. – A właśnie że się uda! Już się udało! – Co? Kruszynka kogoś zagryzł? – Nie. Pokazałyśmy mu ten pstryczek od rzucadła, a on, wiesz, zajmował się takimi różnymi... Nazywał się... Oj, Bello, jak nazywa się ta ostra musztarda, którą tak lubimy? Miśka nie wierzyła własnym uszom. Kosmonauta tresujący psy do walki w musztardzie? – Ona się nazywa sarepska, Nineczko. Sarepska. – No tak. To on był saper. Od wybuchania różnych takich. Obejrzał pstryczek od rzucadła i naprawił. – Dało się naprawić? Jak to zrobił? – Wyciągnął wtyczkę z kontaktu... Miśka osłupiała. Wystarczyło wyciągnąć wtyczkę, żeby uniknąć całego tego horroru, a one... – Zaraz, zaraz, ale po co saper do wtyczki? – zapytała niepewnie, ale ciotki uśmiechnęły się rozbrajająco. – Bo Józek powiedział, że jesteśmy nieobliczalne i nie będzie ryzykował, bo to może wcale nie być pstryczek, tylko jakaś bomba, i że łby nam pourywa. – Bomba? – Nie, Józek! Za to, żeśmy mu nic nie powiedziały, a on szukał jakiegoś psychopaty, co rzuca nożami, gdy to nas trzeba było zamknąć do wariatkowa i od razu byłby spokój. Ale wiesz, on chyba nie ma racji. Miśka może by coś odpowiedziała, ale w drzwiach pojawił się Andrzej. – Witojcie! – zakrzyknął, patrząc na dziewczynę ze złośliwym uśmieszkiem. – Spadaj! – warknęła. – Po co tyle złości? – Za Andrzejem pojawiła się jego matka. – Takiej ładnej dziewczynie złość nie przystoi – dodała, stawiając na kuchence garnek, który ze sobą przytaszczyła. – Kwaśnicę przyniosłam. To dobre góralskie jedzenie. Przyjdź dziś po południu, to cię nauczę gotować. Będziesz miała jak znalazł! I kwaśnicy cię nauczę, i gołąbków, bo pewnie jeszcze nie umiesz, ale taka zdolna dziewczyna to rach-ciach i wnet wszystko złapie. Miśce aż mowę odjęło. Że co? Ta ładna i zdolna to niby ona? – Siadajcie, nalewajcie sobie, kwaśnica jeszcze gorąca. I chleba upiekłam. Smacznego! Trzeba sobie pomagać... – powiedziała Marcinowa i wyszła rozpromieniona. – Ktoś ci matkę podmienił? – zapytała Miśka Andrzeja. – Słyszałam, że są takie mamuny albo wiły, co podmieniają dzieci, ale to za mało góralskie, pewnie macie tutaj jakieś własne stwory, które zajmują się podmienianiem matek. Przecież u was wszystko musi być inaczej.
– Daj spokój mojej matce. Stara się być dla ciebie miła. To chyba dobrze? – Andrzej puścił do niej oko. – Ale dlaczego? – No wiesz... teraz ty jesteś góralka z dobrej rodziny z tradycjami. – Wszyscy już doszczętnie powariowaliście – westchnęła, nie wiedząc, co powiedzieć. Noldi, obudzony zapachem kwaśnicy, na wpół jeszcze śpiący, ale jak zawsze głodny, przyczłapał do kuchni. – Mniam! Żarcie, kochane żarełko... Jak cudownie pachnie! – Żeby tylko znów się nie przeżarł. – Miśka nadzorowała wydzielanie zupy Noldiemu, który patrzył na nią wzrokiem proszącego spaniela. – No dobrze, jeszcze chochelkę, ale nie więcej! – powiedziała do Belli. Było miło. Wszyscy co prawda siedzieli trochę stłoczeni za stołem, ale już sama świadomość, że mordercze instynkty kuchni zostały ostatecznie poskromione, sprawiała, że dziewczyna była nastrojona pokojowo. – Józek zamknął tego waszego miśka i Mietka, co go wczoraj złapaliście – powiedział po chwili milczenia Andrzej. – Jasne. Wiemy. – Oskarżył ich o zamordowanie Skorupskiej. – Jeszcze lepiej. – O dziury, włamanie, kradzieże, w sumie o wszystko. – Świetnie! Może wreszcie oddadzą nam laptopy, to będę mógł zdjęcia sobie obejrzeć – ucieszył się Noldi. – To w aparacie nie możesz? – zdziwił się Andrzej. – Jaki masz aparat? – Aparat jest, albo raczej był, całkiem dobry, tylko jak Witka go rzuciła na ziemię, to się coś z ekranem porobiło. Będę musiał go oddać do naprawy, ale karta wygląda na nietkniętą, więc zdjęcia może się zachowały. – A ja będę mogła wreszcie napisać do moich zleceniodawców i wiecie co?! – Miśka zwróciła się do ciotek. – Napiszę, że macie nie po kolei w głowach! – Głupia dziewucha! – odgryzła się Bella. – Strasznie wredna, ale cóż, u nas w rodzinie to normalne – dodała, mrugając do Andrzeja. – A, zapomniałam powiedzieć, że babcia przekazuje ci pozdrowienia – dobiła dziewczynę. – Jak to? To wy... wy się znacie? – Nie. Oczywiście, że nie, ale utrzymujemy ze sobą kontakt. Skarżyła się, że od jakiegoś czasu wcale do niej nie dzwonisz. – Telefon mi ukradli. – Dopiero przedwczoraj! – No to co?! Babcia wychodzi za mąż! – I to jest powód, żeby do niej nie dzwonić? – A nie?! Ona ma ponad sześćdziesiąt lat! To chore! Tak nie można! – Bardzo ciekawe podejście. Ta kobieta po śmierci twojej matki wychowywała cię jak własne dziecko. Dawała ci wszystko, nie miała czasu na własne życie, a teraz, kiedy jesteś dorosła i radzisz sobie sama, odmawiasz jej odrobiny szczęścia? To co? Ty sobie wyjdziesz za mąż, a ona ma spędzić tę resztkę życia, która jej została, w samotności? Czy ty aby nie przesadzasz? Miśka zrobiła się czerwona jak burak. – Odczepcie się wszyscy ode mnie i od babci! To moja babcia i wam nic do tego! Mam was dosyć! Pieprzone życie! Po co ja tu w ogóle przyjeżdżałam?
Miśka wybiegła przed dom z płaczem. Andrzej chciał pójść za nią, ale ciotki go zatrzymały. – Niech sobie popłacze. Wypłacze się, to jej przejdzie – skwitowała Bella. – Niedługo wróci. Mimo że Bellę trudno byłoby nazwać osobą jasnowidzącą, to jednak miała rację. Miśka wróciła. Minęły może dwie, trzy minuty. W każdym razie nie więcej. Stanęła w drzwiach cała upaprana błotem. – Co powiedziałeś? – zapytała, wypluwając błoto. – Nic nie mówiłem. – Noldi przyjął postawę obronną, a właściwe obronną w stosunku do talerza z zupą, bo zasłonił go rękoma jak największy skarb. – Nie ty. Ty! – Pokazała palcem Andrzeja. – Też nic nie mówiłem. – Andrzej wzruszył ramionami. – Mówiłeś, że Józek zamknął tych dwóch gamoni, tak? – Tak. – I oskarżył ich o dziury, tak? – No tak! Ogłuchłaś od tej błotnej maseczki czy co? – Chodźcie za mną. Tylko ostrożnie. Poprowadziła całe towarzystwo za dom w miejsce, w którym wczoraj Noldi zaczaił się na ducha. Tuż przy budynku wykopana była dziura, jakby ktoś chciał dostać się do fundamentów. – Nie patrzyłam i wpadłam – wytłumaczyła. – Dziura jest pełna wody, ale wczoraj jej tu nie było. – Wody? – zapytał Andrzej. – Wody zapewne też, ale przede wszystkim dziury. Dziury! Wczoraj Noldi czaił się tu na ducha, więc coś by zauważył. Ducha złapaliśmy i Józek go zabrał. – Czyli? – Duch tego nie wykopał. Misiek też nie. Więc kto? Nagle cała tak starannie poskładana teoria zupełnie się rozleciała. Bo jeżeli nie ci dwaj, to kto? Musiał istnieć jakiś związek między kopaniem a morderstwem. Dziura nie była bardzo duża ani bardzo głęboka, deszcz mógł ją trochę rozmyć, ale jednak była i pojawiła się w czasie, kiedy obaj podejrzani siedzieli na dołku. – Może ktoś ich wypuścił? – podsunęła Bella. – Dupek z Krakowa? Nie jest aż taki głupi – zaprotestowała Nina. – To nie jest kwestia głupoty – mruknął Andrzej – tylko wiary. Chodzi o to, czy im uwierzył. – Witka! – Co: Witka? – To mogła być ona! Ona mogła kopać i mordować. – E tam, znów się czepiasz dziewczyny! – mruknął Noldi. – Po co miałaby to robić? Chodzi o skarb? Przecież nie mogła nawet o nim wiedzieć. – No właśnie... Nagle sobie coś przypomniałam. Kiedy ją spotkaliśmy, przyznała, że dowiedziała się od matki – powiedziała Miśka tak, jakby to coś wyjaśniało, ale widząc, że nie rozumieją, dodała: – Dowiedziała się od matki, że bratanek ciotek to jej ojciec, który nie wie, że się urodziła. Że to jego dom, a właściwie dom jego ojca, który mieszka w Chicago. Czyli naprawdę dużo wiedziała o rodzinie. Takich rzeczy nie znajdziesz w internecie! – Ale wyszło, że oszukiwała! – Bo oszukiwała, ale nie to jest najważniejsze! Najważniejsze, że była dobrze przygotowana do tego oszustwa i gdyby nie ciotki, to znaczy ich nietuzinkowe podejście do
życia, z pewnością by się jej udało. – Jednak się nie udało! – Nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że mogła wiedzieć o skarbie. Mogła wiedzieć z tego samego źródła, z którego się dowiedziała o tym, że ktoś szuka wnuczki. – Od Ulki? – podsunęła Nina. – Niewykluczone. – Bella pokiwała głową. – Całkiem prawdopodobne. Czyli musiała ją znać, a więc kłamie. – To żadna rewelacja. Oczywiście, że kłamie. Kiedy się poznaliśmy, siedziała tu już od kilku dni. Wiedziała, że szukają zaginionej wnuczki. Przyjechała specjalnie właśnie po to, żeby się za nią podać. Kiedy się dowiedziała? I jak? Skąd ona w ogóle jest? – Nie wiem, nie mówiła, a ja jakoś nie zapytałem – powiedział Noldi. – Od kogo mogła się dowiedzieć? – Policzmy. Ulka wiedziała na pewno, Pietrek i jego ojciec też. Nie, zaraz! Nie mogła być z Warszawy! – Miśka przerwała na chwilę. – Pamiętam, jak zastanawiałam się, dlaczego nie pojechała do Warszawy, skoro chciała poznać ojca. Czyli coś kazało mi myśleć, że nie jest z Warszawy... Albo chciała oszukać tylko ciotki, a Pietrka nie... – Nie kombinuj! Takie kłamstwo ma krótkie nogi, przecież w końcu by się zjawił. – I co, powtarzałby badania? – Hmmm, to liczmy jeszcze raz. Ulka, Pietrek, jego ojciec, misiek, Mietek Huragan... To chyba wszyscy. – A Józek? A Maryśka? – wyliczała Miśka. – Nie, oni by jej nie powiedzieli. Zresztą nikt nie wiedział, bo dopóki nie przyszły papiery, nie mówiłyśmy nikomu! – zaperzyła się Nina. – Za to teraz wtajemniczacie całą wieś – mruknęła Miśka zgryźliwie. – Wolno nam. – Moim zdaniem Pietrek i jego ojciec odpadają – oznajmił Andrzej po głębszym namyśle. – Chyba że Witka jest jakimś hakerem. Bo oni porozumiewają się prawie wyłącznie mejlowo, a żaden z nich niczego by jej nie powiedział. Noldi, mógłbyś mi pożyczyć kartę z aparatu? Obejrzę zdjęcia, może zauważę na nich coś ciekawego. – Jasne, ale potem mi oddasz. Też bym chciał zobaczyć. Wszyscy wrócili do domu i Noldi skoczył na górę. Po chwili wrócił i podał Andrzejowi niewielki prostokącik. – Masz, tylko uważaj! Te zdjęcia są dla mnie bardzo cenne. Andrzej wziął kartę i wyszedł, a wszyscy wrócili do tematu Witki. – Czyli albo Ulka, albo misiek, bo jeśli wierzyć Mietkowi, to on dowiedział się dopiero ostatnio. Choć nie! Na pewno kłamał. Wynika z tego, że to jest jakiś gang. Pracują razem, a dla zamydlenia oczu posyłają dziewczynę na przeszpiegi. – Ona nie mogła zabić Ulki, jest za niska. – Mogła podskoczyć. – Wyobrażasz ją sobie jako morderczynię ninja? – zakpił Noldi. – Mogli to zrobić razem. Teraz Witka została sama, więc sama kopie. Tamtych wkrótce wypuszczą, a jeżeli nie wypuszczą, to sama znajdzie skarb i tyle... – odparła Miśka. – Boże, jaki skarb? – Bella jęknęła przeciągle. – Przecież już wam mówiłyśmy, że nie ma skarbu. – No tak, nam mówiłyście, ale nie jej. Ona nie wie i podziurawi tu wszystko tak, że zrobi wam z podwórka ser szwajcarski – zauważył Noldi. – A Pietrek nas zabije, jak to zobaczy. Wszystko się sypie... Trzeba kogoś wynająć,
żeby wyrównał – parsknęła Miśka. – Albo posadzić kwiaty. Tu, od tej strony, jest sporo dziur. Co o tym sądzisz, Ninko? – Świetny pomysł. Twardowska pozbywa się z ogródka tych fioletowych krzewów. Mówiła, że tanio by oddała i sama posadzi. W czasie kwitnienia niby nie powinno się przesadzać, ale to przecież tylko dla Pietrka, nie? Zresztą powiem jej, żeby wykopała z dużą ilością ziemi, to od razu będzie dobrze wyglądać, a te pomniejsze dziury zakopiemy i już. Nie możemy kwiatów posadzić chaotycznie, bo od razu by się zorientował, że coś kombinowałyśmy. Powiem jej, żeby załatwiła sprawę jak najprędzej – postanowiła Nina i wybiegła z domu. – Całkiem niezły pomysł – oceniła Miśka. – Kwiaty będą tu pięknie wyglądać. – Wolała nie mówić, że idea przesadzania czegokolwiek w trakcie kwitnienia nie wydaje jej się sensowna. To nie mogło się udać, wiedziała doskonale, choć nigdy nie mieszkała na wsi. Nie chciała jednak sprawiać przykrości ciotkom, a poza tym dziury przy samym domu wyglądały okropnie. Zresztą te rozsiane po całej posesji też. Nad sprawą kwiatów nie zastanawiali się do wieczoru. Andrzej wrócił od Józka niezadowolony. – Na tych zdjęciach nie ma nic ciekawego – poinformował trochę przybity. – Same krzaki, chaszcze, groby i oczywiście Noldi. – No co? Chciałem mieć trochę pamiątek. – Tylko po co fotografowałeś chaszcze? – Przypadkiem. Zawsze gdy wyprowadzam psa, robię zdjęcia. Podobno jedno na sto wychodzi genialne. – Nie tym aparatem. Może i masz artystyczne zacięcie, ale fotografika to sztuka, a nie rzemiosło. – Jasne... – mruknął Noldi rozczarowany. – I nie znalazłeś zupełnie nic ciekawego? – Na kilku zdjęciach była Witka, ale to żadne odkrycie. To są zdjęcia z cmentarza, a wiemy przecież, że tam była. – Nie robiłem jej zdjęć. – To są przypadkowe zdjęcia. Widać ją w tle, ale to o niczym nie świadczy, jedynie o tym, że tam była. – Tylko po co? – A my po co tam byliśmy? Przecież nie szukać natchnienia do mordowania. To miejsce publiczne, zabytek. Każdy ma prawo je zwiedzać. – I nie było nikogo innego? – Owszem, całe tłumy ludzi, ale na pewno nie sfotografowałeś żadnego z tych dwóch świrów. Mogli tam być, ale nie ma ich na zdjęciach, na tych wcześniejszych też nie. Zresztą to żaden dowód. Sam nie wiem, czego się spodziewałem. Prawdopodobnie miałem nadzieję, że tym sposobem udowodnimy, że Witka znała waszego niedźwiedzia. To by było coś, ale tego akurat nie ma. Wieczorem Miśka i Noldi przyglądali się, jak Twardowska sadzi krzaki. Były piękne, wysokie i kwitnące, tylko ta Twardowska wyglądała dziwnie. Była tak zakutana, jakby miała na sobie wszystkie swoje ciuchy. Z trudem przewiozła taczką pierwszy krzak. – Dlaczego się pani tego pozbywa? – zapytała Miśka. – Przecież to takie piękne kwiaty. – E... bo, hmmm... – wyjąkała zdyszana kobieta – ...wnuczek ma uczulenie. – Można by ich naciąć do wazonu – myślała głośno Miśka, ale pomysł nie przypadł do gustu Twardowskiej. – Kiedy nie wolno, one się nie nadają do wazonu – odpowiedziała z zakłopotaną miną.
– Parzą jak pokrzywy. Miśka zatrzęsła się z oburzenia i pobiegła zawiadomić Bellę. – Twardowska wpuściła was w maliny! Wiecie, co wam sadzi koło domu? – zapytała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, dodała: – Jakąś gigantyczną pokrzywę! Pozbyła się tego, bo wnuczek ma uczulenie. Akurat, wnuczek! To cholerstwo nie nadaje się nawet do wazonu. Podobno okropnie parzy. Ciotki nie wydawały się zaskoczone. – No i co z tego? – zdziwiła się Nina. – To całkiem ładny kwiat. I tanio wzięła. – Ale parzy! – No to co? – Bella pospieszyła na odsiecz siostrze. – Niech parzy. Będziemy miały ogródek obronny. To chyba lepsze niż te transzeje, które nam ktoś wykopał, a zasieki z drutu kolczastego źle by wyglądały. Ludzie mają mury obronne, my możemy mieć ogródek obronny. – Przed kim chcecie się bronić? – Choćby przed złodziejami. Przecież wiesz, że musiałyśmy unieszkodliwić rzucadło. Nie możemy zostawić domu bez opieki. – A ja? – zapytała Miśka, oczyma duszy widząc już swoje oparzenia. – Ty? Przecież ty nie będziesz tu mieszkać! Jak wyjdziesz za Andrzeja, to pewnie przeprowadzicie się do Krakowa – powiedziała Nina z rozmarzoną miną. – Jak co zrobię?! – Miśka nie wierzyła własnym uszom. – Jak wyjdziesz za Andrzeja, przecież mówię – powtórzyła Nina z obrażoną miną. – Ja?! Za Andrzeja?! Oszalałyście? Nie mogłabym wyjść za tego... bubka! Nigdy w życiu. On jest, on jest... – Nie wiedziała, co powiedzieć, ale była naprawdę wściekła. – No widzisz, Bello? – Nina uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Ależ oni się kochają! Jakie to romantyczne. – Wariatki! – mruknęła dziewczyna pod nosem. – Dajcie mi święty spokój z Andrzejem i z całym tym bałaganem. Kiedyś dojdzie do tego, że zaminujecie ten cholerny dom, a potem niby przypadkiem wysadzicie pół wioski w powietrze. – Wiesz, pomysł nie jest taki zły, ale nie wiem, czy pod Gubałówką można kupić miny. I Józek chybaby nam nie pozwolił. – Raczej nie – potwierdziła z przekąsem Miśka. – No właśnie. A za kwiatki nic nam nie może zrobić. Zresztą pokrzywa to pokrzywa. Nie panikuj! Wiem, że jesteś miastowa, ale nie przesadzaj! Dziewczyna wróciła do domu zła. Twardowska zdążyła już posadzić trzy krzaczyska wysokie na dwa metry, gęste i obsypane naprawdę pięknymi kwiatami. Miśka spodziewała się, że przeprowadzka kwiatom nie posłuży i do rana po prostu wszystkie zwiędną, ale w końcu to nie była jej sprawa. – Jak toto się nazywa? – zapytała góralkę, która właśnie skończyła pracę. – A bo ja wiem? My to nazywamy deptak czy jakoś tak, od deptania chyba. – Od deptania? Że niby należy to deptać? – Pojęcia nie mam. Mnie starczy, że ładne – powiedziała kobieta, wzruszając ramionami, i odeszła pospiesznie, pchając taczkę, która zgrzytała i jęczała jak zarzynane zwierzę. Następne dni nie przyniosły żadnych nowych wiadomości, żadnych rozwiązań, żadnych rewelacji. Panował koszmarny upał i wszyscy byli lekko śnięci, tylko Noldi chodził niezadowolony z ciągłych telefonów Mileny. – Wiesz – poskarżył się Miśce. – Mam już dosyć. Wciąż tylko: czy ją kocham, czy na pewno, czy o niej myślę. – Miłość! – westchnęła filozoficznie dziewczyna, niezbyt zainteresowana sprawami
sercowymi Noldiego. – Miłość? To nie miłość! To nękanie! – odparł niezadowolony. Miśka wiedziała, że nagła niechęć do wyznań miłosnych Mileny miała wiele wspólnego z wciąż rosnącym zainteresowaniem Witką. Andrzej gdzieś zniknął na całe dwa dni, za to jego matka praktycznie przeprowadziła się do Miśki. Wszędzie było jej pełno. Dziewczyna miała jej dosyć, za to Noldi był wniebowzięty. – Andrzej mówił, żebym cię pilnowała, coby ci się nic nie stało, a skoro mam cię pilnować, to śniadanie zrobiłam – oświadczyła tego dnia rano. – Mnie nie trzeba pilnować – jęknęła dziewczyna. – Potrafię sobie sama poradzić. – Potrafisz, potrafisz! – pochwaliła Marcinowa. – Ale już raz cię porwali, to lepiej pilnować. – Mamuniu! Co za pyszności! – Noldi rozpływał się z zachwytu nad jajecznicą. – Zaraz pyszności! Jedz na zdrowie, a na obiadek zrobię wam pieczeń i kapustkę z ziemniaczkami. Miśka miała ochotę udusić ich oboje. Pobiegła na skargę do ciotek, ale nie znalazła u nich zrozumienia. – Nie narzekaj, taka teściowa to skarb! – westchnęła Bella. – Jaka teściowa? Przecież... – Gadanie! – obruszyła się Nina. – Powinnaś się cieszyć. Będziesz miała wspaniałego męża. Odnalazłaś dziadka, ojca, no i nas... Masz szczęście, dziewczyno! – Mam szczęście? Ja się chyba powieszę! – krzyknęła Miśka i wybiegła przed dom. Z daleka zobaczyła radiowóz i znajomą postać zmierzającą do domu, w którym mieszkała. – O nie! Nie zamierzam się z nim użerać! Pomacała kieszenie spodni. Miała przy sobie portfel. To wystarczyło, żeby się zdecydowała. Wyszła na drogę. Postanowiła, że dzisiejszy dzień spędzi w Zakopanem. Nie miała sprecyzowanego planu. Po prostu chciała pobyć sama. Nauczona doświadczeniem wolała jednak być sama w tłumie niż sama w lesie. Zakopane wydawało jej się nudne i przereklamowane. Ileż można chodzić po Krupówkach w tę i nazad? Chyba nawet nie godzinę. Co w ogóle można tam robić? Jeść, pić piwo i przeciskać się przez tłum. Może Krupówki nie są brzydkie, ale prawdę powiedziawszy, piękne też nie są. Gdyby była z kimś, pewnie czułaby się inaczej. Ale sama? Zakopane to nie miejsce dla samotnych. Miśka nie była głodna, nie lubiła piwa i nie potrzebowała zdjęcia z owieczką, a na widok miśka zrobiło jej się niedobrze. Poszła pod Gubałówkę. Chciała sprawdzić, czy naprawdę można tam kupić miny, ale bała się zapytać. Pogłaskała kilka kożuchów, obejrzała jakieś swetry, wjeżdżać na górę nie miała ochoty. Była znudzona. Postanowiła zajrzeć na Pęksowy Brzyzek. Pochodzić spokojnie między grobami. Ten cmentarz ją urzekł. Ludzie spacerowali niespiesznie wąziutkimi ścieżkami, zatrzymywali się to tu, to tam, byli trochę mniej hałaśliwi niż na Krupówkach, choć zawzięcie pstrykali fotki: „byłem tu, zazdrośćcie mi”, które potem zamieszczą na Facebooku. Kiedy dość późno w nocy wróciła do domu, czekali na nią wszyscy wraz z Józkiem i Maryśką. Marcinowa pichciła kolację, ciotki wyglądały na przestraszone. – Gdzieś ty była? – jęknął Noldi naprawdę przejęty. – Wiesz, co tu się działo? – Niby skąd mam wiedzieć? – Miśka odebrała jego słowa jako atak. – Podkomisarz trafił do szpitala – oznajmiła Maryśka, zadowolona jakby wygrała w totolotka.
– Znowu? – zdziwiła się Miśka. – Co się stało? – Parchów dostał! – pospiesznie wyjaśniła Maryśka. – Czego? – No parchów! Sparszyło go całego! – Maryśka nie kryła zadowolenia. – Pozwoliłem mu nazbierać tych kwiatków za domem – wyjaśnił Noldi. – Bukiet sobie zrobił, a po chwili był cały w bąblach, musieliśmy wezwać pogotowie. A na twarzy to normalnie wyglądał, jakby go użarło stado os! – Dlaczego mu nie powiedziałeś, żeby nie ruszał tego świństwa? – Skąd miałem wiedzieć? Miśka zdała sobie sprawę, że naprawdę nie wiedział. Jakoś tak wyszło, że go nie uprzedziła. – No to teraz się doigrałyście – rzuciła w kierunku przestraszonych ciotek. – Aha. Będzie źle. Reputację nam zepsuje jak nic! – Co reputacja ma do rzeczy? – Bo on powiedział, że to wioska morderców i złoczyńców i nigdy więcej jego noga tu nie postanie, i że trzeba nas wszystkich zamknąć do wariatkowa, a szczególnie nas dwie, bo jesteśmy zagrożeniem publicznym... – Bo jesteście! – Miśka nie miała co do tego wątpliwości. – Nie przesadzaj. Powiedział, że tresujemy psy i koty w celu zastraszania ludzi i że to cud, że on jeszcze żyje. Ledwie, ale żyje. – Fakt – zgodziła się Miśka. – Biedak nie ma do was szczęścia. – Biedak? To gbur, nie biedak! Dobrze mu tak! Kto mu pozwolił niszczyć cudzą własność? – Jaką własność? – Nasze kwiatki! – odparła z wyższością Nina. Miśka machnęła ręką. Zjadła kolację i rozgoniła towarzystwo do domów. Następny dzień także był upalny i nudny, tylko ze szpitala za pośrednictwem Józka przychodziły coraz to nowe informacje na temat podkomisarza. Wszystko go bolało, był cały w bąblach, cierpiał katusze. Załamał się psychicznie. Twierdził, że jeszcze nigdy nie spotkał tak wrednych ludzi jak tutejsi górale i że on już nigdy do Zakopanego nie przyjedzie. Na dodatek przestał brać leki, bo większość lekarzy to też górale. Nie dał sobie wyperswadować tego pomysłu. – Chcecie mnie zamordować – powtarzał w gorączce, czemu nikt się specjalnie nie dziwił, bo jego obrażenia były naprawdę poważne. – W barszczu się chyba kąpał – chichotały pielęgniarki. – Ach, te cepry, wszędzie napisane, żeby nie dotykać, a ten oczywiście musiał sprawdzić. – Niech mi pan powie, dlaczego wlazł pan w ten barszcz z głową? – zapytała jedna z nich żartobliwie, ale podkomisarz nie miał poczucia humoru. – Wypraszam sobie! Nie kąpię się w zupie! – odpowiedział z wyniosłą miną, która z powodu opatrunków wydała się grymasem. Wieczorem u Miśki pojawił się Andrzej, ale nie raczył wyjaśnić, gdzie się podziewał. Siedzieli wraz z Noldim w saloniku, popijając swojskie wino, kiedy usłyszeli daleki grzmot. – Może zacznie padać – westchnął tęsknie Noldi. – Ten upał mnie wykończy. – Nie liczyłbym na to. U nas czasami są burze bez deszczu. Niektórzy mówią, że to suche burze, ale to tylko wyładowania. Czasami nawet nie słychać grzmotów, tylko widać błyskawice, a czasami potrafi ostro grzmotnąć. Wypowiedział to chyba w złą godzinę, bo usłyszeli huk i trzask. Zgasło światło.
– Zapalcie jakieś świeczki, ja pójdę sprawdzić, co u ciotek. Miśka po omacku wyjęła z szuflady komody jedyną świeczkę, jaką znalazła. Postawiła ją na pokrywce od słoika. Świeczka nie dawała zbyt wiele światła, ale mimo wszystko zrobiło się trochę jaśniej. Siedzieli wpatrzeni w okno, które do połowy zasłaniały cholerne krzaki niby-pokrzyw. – Ktoś tam jest – powiedziała nagle Miśka. – Patrz! – Nikogo nie widzę. – Ja też nikogo nie widzę, tylko ognik, jakby ktoś zapalił papierosa. Patrz, tam... Nagle usłyszeli głośne „pszszszszszussssssssstttt” i zobaczyli słup ognia. Był fioletowo-zielony. Buchnął na wysokość domu tak nagle, że aż ich oślepił, po czym zniknął. – Łaaaaaaaj! – krzyknęło coś i z tupotem rzuciło się do ucieczki. Wyglądało, jakby płonęło. – Co to było? – zapytał skamieniały Noldi. – Wybuch gazu? Zerwał się huragan. Po chwili na dom spadły potoki deszczu. – Masz rację. Coś wybuchło. Zabiję te kretynki! – krzyknęła Miśka i chciała wybiec przed dom, ale powstrzymała ją ściana deszczu. – To chyba oberwanie chmury... – Już po deptaku – mruknęła Miśka. – Na Krupówkach? – Nie, po naszym deptaku. – Nie mamy żadnego deptaka! Co ty? – Mówię o tym krzaczysku, o tej pokrzywie... – Jak się toto nazywa? – Twardowska mówiła, że deptak. – Deptak? – zastanowił się Noldi. – Nie deptak, tylko dyptam! To jest dyptam? Fiu, fiu! Jeszcze nigdy nie widziałem. Hm-hm-hm! – Co w nim takiego hm-hm-hm? – Przecież to krzew gorejący! Ten z Biblii! – To on naprawdę istnieje? – Naprawdę istnieje i naprawdę wybucha. – Masz całkowitą rację – powiedział Andrzej, wchodząc do salonu. Ociekał wodą, jakby właśnie wynurzył się z odmętów oceanu. – Też się ciotkom zachciało! Krzew gorejący! Wybuchło cholerstwo, widziałem z daleka. – Podkomisarz miał rację. Ciotki trzeba unieszkodliwić. Nie mogły kupić min, to zasadziły wybuchającą pokrzywę. Skąd im przychodzą do głowy takie dziwaczne pomysły? Zresztą to „pufff” było naprawdę imponujące. I że to tak samo z siebie... – Nie, dyptam sam z siebie nie wybucha, przynajmniej nie w naszych warunkach klimatycznych. Ktoś musiał to wywołać. – Ciotki! – krzyknęli chórem Noldi i Miśka. – Niemożliwe. Byłem u nich. Obie siedziały grzecznie w domu. Ktoś inny. Noldi westchnął ze smutkiem. – Więc jednak Witka. Tylko ona mogła to zrobić. – Zaręczam ci, że to nie była Witka – oznajmiła Miśka stanowczo, wzbudzając jego zdziwienie. – Ona tego nie zrobiła. – Skąd wiesz? – Bo wiem! – To żaden argument.
– Może dla ciebie żaden, ale ja wiem, że to nie ona. Witka nie pali, a ten ktoś zapalał papierosa. – Może jednak pali? – Nie, poczułabym. Zresztą na strychu nie było niedopałków. Ale ktoś tu był. – Miśka ma rację – powiedział Andrzej. – Był tu ktoś jeszcze. Sam widziałem. Pogoniłem za tym kimś, ale nie dogoniłem. – Ale kto to był? Mężczyzna? Kobieta? – Skąd mogę wiedzieć? Jak lunęło, nic się nie dało zobaczyć. No dobra, idę do domu – oświadczył. Zanim wyszedł, omiótł latarką korytarz i jego wzrok padł na listwę przypodłogową. Była złamana. – No tak, aż dziw bierze, że za dnia tego nie zauważyłem. Muszę to jutro naprawić. Miska po prostu się wściekła. – Niczego nie musisz! No dobrze, zamówiłam u ciebie barierkę, skąd mogłam wiedzieć, że jesteś jakimś pieprzonym rzeźnikiem, tfu, chciałam powiedzieć... – Rzeźbiarzem – uściślił. – Pieprzonym, sławnym i co tam jeszcze! Zrobiłeś barierkę i dosyć! Przestań się wreszcie nade mną znęcać. – Ja się nad tobą znęcam? Oszalałaś? – Znęcasz i ośmieszasz, a ciotki wyciągają z tego naprawdę bzdurne wnioski. – Chodzi ci o nasz ślub? – Andrzej uśmiechnął się rozbrajająco. – To całkiem logiczne. Powinniśmy się pobrać. Przecież ja cię kocham, ty mnie kochasz... czego chcieć więcej? – Ja cię kocham? Ja cię nienawidzę, debilu! – wrzasnęła zaskoczona. – No to jeszcze lepiej! – Wyraźnie się ucieszył. – Będzie bardziej po góralsku, porządna miłość, a nie jakieś tam ciepłe kluchy ze łzami i bzami. – Pogięło cię? – Na twoim punkcie? Oczywiście! – odpowiedział, śmiejąc się serdecznie. – Tak czy siak, ciotki się zgadzają, moja mama jest zachwycona, będzie ślub! Miska rzuciła w niego jedyną rzeczą, którą miała pod ręką, czyli glanem, ale chłopak zdążył już wyjść i zamknąć drzwi. Kiedy jednak usłyszał huk, znów otworzył drzwi. – Widzisz, kto się czubi, ten się lubi – powiedział i czym prędzej uciekł przed drugim butem. Miśka była zupełnie oszołomiona. No przecież Andrzej... Nie, co prawda ona... ale to... No, właściwie... Powiedział, że ją kocha? Hmmmm. Rano Miśka wyszła przed dom, żeby wykopać spalone badyle. Uzbrojona w łopatę patrzyła z niedowierzaniem na bujne fioletowe krzaczyska. – Co jest, do cholery? – zapytała głośno. – Ktoś w nocy nowe dosadził? Noldi, chodź tutaj! Patrz! Skąd to się tutaj wzięło? Chłopak wybiegł z domu, jakby się paliło, i zatrzymał się zdziwiony. – Jak to skąd? Ciotki kazały posadzić. – Kiedy? Wczoraj w nocy? – Nie, no co ty? Masz zaniki pamięci? Trzy dni temu. – Ale to się wczoraj spaliło, do cholery! Sama widziałam. Było wielkie „pufff”, sam widziałeś. Krzak stanął w płomieniach jak sucha drzazga. – „Pufff” było, płomienie były, ale kwiat nie stanął w ogniu. – Nie stanął w ogniu? Przecież widziałam na własne oczy! – To były tylko olejki eteryczne, one mogą się zapalić, ale kwiatu to nie szkodzi. – Naprawdę? W takim razie to wybuchający krzak wielokrotnego użytku? Czyli to się
może powtórzyć?! – Oczywiście, ale tylko kiedy jest naprawdę ciepło. – Mamy sierpień. O Boże! Dzisiaj znowu ma być prawie trzydzieści stopni. Z daleka zobaczyła sylwetkę Andrzeja. Taszczył jakąś skrzynię z narzędziami. Miśka nie miała ochoty się z nim spotykać. – Gdzie Miśka? – zapytał Andrzej, stawiając skrzynkę z narzędziami na podłodze w korytarzyku. – Polazła gdzieś – odparł Noldi, nie ruszając się z kuchni, gdzie usiłował spalić bardzo podejrzanie wyglądający omlet. I doskonale mu to wychodziło. – Myślisz, że już? – zapytał Andrzeja, podsuwając mu pod nos czarny skwarek. – Boję się surowej mąki, można od niej dostać skrętu kiszek. Andrzej przyjrzał się dziełu kulinarnemu ze złośliwym uśmieszkiem. – Wiesz, chyba tutaj, z prawej strony, nie jest jeszcze całkiem czarny. – A, czyli muszę dosmażyć – westchnął Noldi. – W książkach kucharskich piszą, że to dwie, trzy minuty, a tu patrz, smażę już godzinę i dalej surowy. Andrzej z trudem powstrzymał wybuch śmiechu. – Zamierzasz to zjeść? – Wiesz, nic innego nie mam, wszystko już wyjadłem. – W sumie skrętu kiszek na pewno nie dostaniesz, a węgiel podobno jest zdrowy. – Jaja sobie ze mnie robisz? – zirytował się Noldi. – Nie, no co ty! Jak to zalejesz keczupem, to może zabijesz zapach spalenizny i nada się dla psa... – Nigdy w życiu! – zawołała Bella, która właśnie pojawiła się w drzwiach. – Kruszynka tego nie tknie, a Pańcia by się pochorowała. – A ja się nie pochoruję? – jęknął Noldi zdesperowany. – Na pewno nie, bo nikt ci nie pozwoli jeść tej zwęglonej krowiej kupy. Masz szczęście. Właśnie wracamy ze szpitala od podkomisarza. – Co to ma wspólnego ze szczęściem? Na dodatek moim? – Dużo! Przecież nie poszłyśmy do niego z pustymi rękoma. Wzięłam banany, pomarańcze, porzeczki i przygotowałam dla niego mnóstwo kanapek, ale nie chciał tknąć. Kazał je sobie zabrać sprzed oczu, więc wy będziecie musieli się z nimi rozprawić. – Chętnie, ale dlaczego on ich nie chciał? W szpitalu podobno nie za dobrze żywią ostatnimi czasy. Ciotka wzruszyła ramionami i popukała się w czoło. – Był przekonany, że „to zielone, takie niepodobne do sałaty, to jakiś trujący chwast, marynowane grzybki to na pewno nie pieczarki, tylko muchomory, z których usunięto kropki, a wędlina z nielegalnego uboju, całkiem niebadana i najprawdopodobniej szkodliwa. Ponadto ser nie jest pleśniowy, tylko spleśniały” – powiedziała, naśladując sposób mówienia policjanta. – Wyraźnie mu się pogorszyło. Ma jakąś manię prześladowczą. Cały czas oglądał się za siebie, nie chciał „tych ziółek, co tak nieudolnie udają herbatę”, a ja, głupia, cały termos mu zaniosłam, czarnych porzeczek też nie tknął, mówił, że wyglądają jak wilcza jagoda. Zmysły postradał! Po co ktoś miałby go truć? – Kilka powodów by się znalazło – zauważył Andrzej ze śmiechem. – Ale szkoda czasu i energii na roztrząsanie obsesji podkomisarza. No to co? Idziemy na kanapki! – zawołał, klepiąc Noldiego po ramieniu. – Zostaw tę skamielinę, jak wystygnie, to odłupiemy ją dłutem od patelni i nie będzie śladu! Nikt się nie domyśli, że coś spaliłeś, ale trzeba wszystkie okna pootwierać, bo ten dym gryzie jak cholera, aż oczy mi łzawią.
Miśka długo się zastanawiała, dokąd pójść i co zrobić, żeby uniknąć spotkania z Andrzejem. Nie miała ochoty na zwiedzanie Zakopanego, ale musiała zrobić większe zakupy. Chleb kupowała w Zawilcu i to jej odpowiadało, ale całą resztę wolała kupić w markecie – zawsze taniej, poza tym zaopatrzenie sklepu w Zawilcu wołało o pomstę do nieba. Mydło i powidło, choć powideł raczej tam nie sprzedawali. Sprzedawali za to wino wszelkich marek, pod warunkiem że nie było markowe, tylko tanie, wódkę we wszystkich kolorach tęczy, o ile denaturat można zaliczyć do wódek, pieczywo, serki topione, jogurty, mleko i podpaski. Miśka miała ochotę na jakieś dobre jedzenie. Konkretne, mięsne, smakowite i w dużych ilościach. Podjechała do Zakopanego i niespiesznie wałęsała się po sklepach, starannie wyszukując potrzebne wiktuały. Plecak robił się coraz cięższy. Rozleniwiona ciepłym dniem, zjadła późny obiad na Krupówkach i dopiero wtedy postanowiła wracać do Zawilca. Był już prawie wieczór, więc wiedziała, że Andrzej z pewnością skończył z listwą. Kiedy wysiadała z busa, zbierało się na deszcz, a kiedy wchodziła do domu, już padało. Chwilę potem lało, i to całkiem porządnie. – Na szczęście zdążyłam – mruknęła, stawiając ciężki plecak obok stołu. Wyjęła z niego zakupy i starannie ułożyła wszystko w lodówce, na swojej półce, tak żeby zajmowały jak najmniej miejsca. Noldi, któremu litościwie kupiła trochę kiełbasy, kilka gorących kubków, dwa opakowania makaronu i dwa słoiki sosu bolońskiego, skrzętnie poukładał swoje zapasy w szafkach. Nie bardzo miał co robić, bo przeczytał już wszystkie książki, które ze sobą przywiózł, toteż bezmyślnie wpatrywał się w deszczowy wieczór za oknem, który powoli zamieniał się w noc. Z zadowoloną miną pogryzał kiełbasę z chlebem, maczając ją obrzydliwie niehigienicznie w słoiku musztardy, mlaskał z apetytem i głośno zachwycał się jej smakiem i zapachem. – Zachowujesz się, jakbyś dziś nic nie jadł – westchnęła Miśka, starając się wymyślić dla siebie jakąś lekką kolację, bo obiad w Zakopanem jej nie posłużył. – Śniadanie jadłem. – O? Sam zrobiłeś? – Nie, no co ty! Ciotki przywiozły ze szpitala. – Skąd przywiozły? – Ze szpitala, no przecież mówię. – Czy myślimy o tym samym? – Wyobraźnia Miśki zadziałała natychmiast, ukazując jej zaropiałe bandaże, zużyte igły i jakieś nie do końca zidentyfikowane krwawe strzępy. – Nie wiem, o czym ty myślisz – burknął Noldi, czując, że Miśka znów coś kombinuje. – Myślę na przykład o odpadach medycznych. Czy ja wiem? Co innego można przywieźć ze szpitala? – Zgłupiałaś? Kanapki! Przywiozły kanapki od podkomisarza. – Pojechały tam i mu je zabrały? – Miśka wzdrygnęła się na myśl o głodnym podkomisarzu, któremu ciotki kradną kanapki. – One najpierw same mu je zawiozły, ale nie chciał jeść, bo niby trujące. – Skąd ciotki miały wziąć trujące kanapki? – Zrobiły je. – Czyli cię otruły? Noldi zbladł, ale po chwili odzyskał dobry humor. – Niemożliwe. Andrzej też jadł! Jego by nie otruły!
Z daleka, poprzez szum kropel deszczu, Noldi usłyszał jakieś odgłosy. Szuranie? Z pewnością nie było to szuranie. Może sapanie? Nie, też nie. Sapania nie usłyszeliby przez szum deszczu. – Słyszałaś? – Chłopak wstał od stołu i podszedł do okna. – Nic nie słyszałam – westchnęła Miśka. – Słyszę tylko deszcz i wycie wiatru. – Nie, nie, to coś jakby... Sam nie wiem, ale patrz. – Wskazał za okno. – U ciotek coś się dzieje. Rzeczywiście przez gęstą zasłonę deszczu zobaczyli coś wielkiego i żółtego. Biegło szybko, dziwacznie podrygując, w kierunku ich domu. Po chwili zatrzymało się, zamachnęło, wyprostowało, jeszcze raz zamachnęło, jęknęło rozdzierająco, rozpostarło ręce jak skrzydła i ruszyło z powrotem. Tym razem biegło o wiele szybciej, cały czas jęcząc. – Co tam się dzieje, do cholery? – mruknęła Miśka. Nie miała ochoty moknąć, ale scenka wydała jej się na tyle makabryczna, że pobiegła szybko do telefonu i wybrała numer ciotek. – Znów coś leci. – Noldi relacjonował jej sytuację za oknem. – Tym razem zielone. – Macha czymś?! – zawołała od telefonu, zła, że nikt go nie odbiera. – Tak jakby. Słabo widać. To żółte też lata. Chyba się czegoś nażarły i udają samoloty, pewnie dlatego nie odbierają. Słychać, jak jęczą. – No tak, z pewnością nażarły się czegoś paskudnego albo samogon im zaszkodził. – Możliwe. Piły dziś od rana. Niedużo, ale piły. – Samogon? – A bo ja wiem? Jakieś nalewki czy koniaczki, bo im ciśnienie spadało. – To teraz z pewnością im podskoczyło. Co robią? – Nic, biegają tam i z powrotem i coś wołają. – Do nas? – Skąd mogę wiedzieć? Czekaj, wyszło jeszcze jedno. Też żółte. Też biega jak szalone. Chyba się rozmnożyły. – Bierz parasol, musimy zobaczyć, co się dzieje! – zawołała Miśka, wkładając kurtkę i buty. – Nie możemy dopuścić, żeby zrobiły sobie krzywdę. – Sobie? Nie bądź naiwna! Sobie one krzywdy nie zrobią, ale komuś na pewno! To wygląda na jakiś szalony sabat. Deszcz leje i one szaleją. Słyszałem o szalonych tańcach czarownic na sabatach, ale podobno czarownice powinny być nagie! – Może są? Dlatego są takie żółte... – Przestań! Nie opowiadaj takich rzeczy! Nie chcę oglądać nagich ciotek! Chybabym zemdlał z wrażenia. – Ani mi się waż! Zupełnie nie radzę sobie z zemdlakami! Wiem, że trzeba tłuc w twarz, ale ja mam delikatne ręce, a ty chyba dość twardą szczękę – powiedziała w zamyśleniu. – Chyba że glanem? – stwierdziła po chwili. – Jak glanem, to ja rezygnuję. I ten ich kolor, trochę zastanawiający, nie powinny być bardziej cieliste? – Wzdrygnął się na samo wyobrażenie cielistości nagich ciotek. – Chyba powinny, ale mogły dostać żółtaczki. Czy ja wiem? – To musiałaby być żółtaczka gigant, i to jakaś strasznie inwazyjna, bo rano jeszcze były w miarę normalne, przynajmniej jeżeli chodzi o kolor. Wyszli przed dom pod parasolem, który nie bardzo ich chronił, bo deszcz zacinał to od przodu, to od tyłu. – Co się stało?! – zawołali prawie razem, zbliżając się do żółtych postaci wydających dziwne dźwięki.
– O, cudownie, że jesteście! Maryśka coś zabiła! – krzyknęła jedna z nich. Po głosie poznali, że to Bella. – Cudownie?! Znów jakiś horror, a wy mi tu takie teksty? Co się stało? Zabiła coś czy kogoś? – odpowiedziała Miśka, przekrzykując deszcz i wiatr. – Coś! Bo ryło. – Boryło? A co to takiego? – zapytał Noldi. – Zwierzak jakiś? Jestem przeciw okrucieństwu wobec zwierząt. I ludzi – dodał po chwili na wszelki wypadek. – Chyba zwierzak, ale nie boryło, tylko zabiła, bo ryło. – Jasne. Nie dam się z równowagi wyprowadzić. Gdzie to coś jest? – W dziurze. – W jakiej dziurze? – No mówię, że ryło! Ryło! Nie rozumiesz po polsku?! – odkrzyknęła Nina. – I wyryło dziurę! – To musiał być kret. Biedne stworzenie. W Polsce krety są pod ochroną! Ciotki niepewnie przestępowały z nogi na nogę. Żółte płaszczyki przeciwdeszczowe wyjaśniły wątpliwości dotyczące nagości i ewentualnej żółtaczki. Maryśka z rozłożonymi rękoma biegała dookoła domu, pokrzykując coś niezrozumiale. Ona była zielona. – Bo wiesz – odezwała się Nina – ten kret wyrył dziurę głęboką na pół metra i wielką na metr albo więcej. Czy one tak potrafią? – No raczej nie – udobruchała się Miśka. – Powiedzcie, dlaczego ona tak lata. – Wskazała Maryśkę, która ciągle biegała jak kurczak bez głowy, wykrzykując coś niezrozumiałego. – Łomatkojedyno! – lamentowała. – Żem zabiła! Józek, przyjedź natychmiast. Mówię, żem zabiła... Teraz dopiero dotarło do nich, że Maryśka wcale nie biega jak kurczak bez głowy, ale jak właściciel telefonu komórkowego poszukujący zasięgu. Dodajmy – mocno zdenerwowany właściciel. – A gdzie to ryło? – Przy waszej szopie. – Bella machnęła ręką. – Ale lepiej tam nie iść, bo jak to jest nie do końca zabite, to może być wściekłe. A jak kogo zagryzie?! – Czy my naprawdę mówimy o krecie? – Miśka nie wierzyła własnym uszom. – Duże toto było? – Takie nie całkiem duże... czy ja wiem? W każdym razie mniejsze od Kruszynki. – I ona to zabiła? Jak? Czym? – Nie wiem, chyba kijem od szpadla. – To może jednak nie zabiła? – No to jeszcze gorzej – powiedziała Bella – bo to zaraz wstanie i się na nas rzuci! Z daleka zobaczyli, jak w ich kierunku biegnie Józek. Nie podszedł jednak do nich, ale skręcił za dom, w kierunku wskazanym przez matkę. Ona sama jakoś nie miała ochoty mu towarzyszyć. – Czarne było – westchnęła Maryśka, jakby to mogło coś wyjaśnić. – Może niedźwiedź? – Noldi zatrząsł się ze strachu. – Daj mi spokój z niedźwiedziami! Bzdury opowiadasz! Pada deszcz, nic nie widać. Maryśka walnęła jakiegoś kreta albo... czy ja wiem? – Za to ja wiem. – Zza zasłony deszczu pojawił się Józek. – Zaraz tu będzie pogotowie. Matka, jak nic pójdziesz do więzienia. Zabiłaś człowieka. – Łomatkojedyno! – jęknęła rozdzierająco Maryśka i padła na ziemię.
– Mamo! Mamo! O Boże kochany, co ja z nią mam! Trzeba ją ocucić! – Miśka mówiła, że można dać takiemu zemdlakowi glanem po pysku – podpowiedział Noldi z przejęciem, ale Józek popatrzył na niego z taką miną, że chłopak aż pobladł. – Tam leży jeden trup, tu zaraz będzie drugi, jak się nie zamkniesz! – warknął policjant. – Matkę glanem? Co z ciebie za oszołom! Po chwili pod budynek zajechała karetka. Deszcz ustał, ale wiatr nadal szalał w koronach drzew, strącając z liści potoki wody. – Co się u was dzieje?! – po przyjacielsku krzyknął jakiś ratownik w krwistoczerwonym kombinezonie. – Znów wypadek? Przecież to jakieś fatum, przez ostatni miesiąc byłem tu chyba z sześć razy. To ta? – Wskazał Maryśkę, ale Józek pokręcił głową. – Ta też, ale tam jest coś gorszego... Jeden z ratowników zaczął cucić Maryśkę, reszta pobiegła za dom. – Bierzcie od razu nosze! – krzyknął za nimi Józek. – Może jeszcze żyje. – Łomatkojedyno. – Maryśka najwyraźniej się ocknęła. Wszyscy rzucili się za ratownikami, ale Józek ich powstrzymał. – Lepiej nie. Po chwili zza domu wyniesiono na noszach nieduży, umazany krwią i błotem czarny tobołek. Noldi popatrzył i jęknął. Złapał się za serce. – Ani mi się waż – ostrzegła Miska. – Żadnego mdlenia! – Kiedy to Witka – wykrztusił. – Niedobrze mi... – Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk. – Nie żyje?! – Żyje – odparł jeden z ratowników. Noldi zwymiotował. Miśka popatrzyła na niego z dezaprobatą. – Delikates! – prychnęła. – Przecież mówi, że żyje! Józek stał zdezorientowany pomiędzy ratownikami. – Co z matką? – zapytał. W jego głosie trudno było wyczuć coś poza wściekłością. – Nic jej nie będzie – zapewnił ratownik, puszczając do niego oko. Józek się zagotował. – Co wy wyrabiacie?! – wrzasnął, całą złość przelewając na ciotki. – Nic – jęknęła Bella. – Maryśka przyszła na plotki, chciała po nasze dzieciaki polecieć, zobaczyła to coś i walnęła, a potem latała i wrzeszczała. – Matka, wstawaj! – rozkazał Józek, z trudem nad sobą panując. Maryśka otworzyła jedno oko, zamknęła je i profilaktycznie jęknęła. – Łomat... – Nie udawaj, wstawaj! Ty nie z mdlejących. Nie oszukuj. – Kiedy ja naprawdę... – Wstawaj. Do wiezienia pójdziesz! – Łomatko... – Nie zaczynaj – znów jej przerwał. – Do więzienia pójdziesz. A to się ojciec ucieszy! Maryśka natychmiast odzyskała wigor. – Niedoczekanie jego! – krzyknęła. – Przecież dziewucha żyje! Nic jej nie zrobiłam, ledwie kijaszkiem ją rąbnęłam, ale myślałam, że to jakieś zwierzę. Ryło, sapało, skąd mogłam wiedzieć, co to takiego? Ciotek posesji broniłam i tyle. – Wyprostowała się z godnością. – To oszustka! Na cudzą posesję wlazła, do domu się włamała, prawo jest po mojej stronie. – Prawo może i tak, ale dziewczyna głowę ma rozwaloną! Jak ci nie wstyd? Maryśka popatrzyła na Józka z bezmiernym niedowierzaniem.
– Oj, Józek, Józek. Co z ciebie za chłop? I co z tego, że jest trochę poturbowana? Do wesela się zagoi, a od cudzego wara! Powinna była wiedzieć, że tutaj się nie kradnie! – Ale co ona kradła? – wstawił się za Witką blady jeszcze Noldi. – Chyba tylko błoto! – A niechby i błoto. Było jej? Nie. To nie powinna ruszać. Do zebranych dołączył Andrzej, zwabiony światłami i ruchem na drodze. Wszyscy przemoczeni i zmarznięci zasiedli w kuchni ciotek rozważać ostatnie wydarzenia. Z nieprzemakalnych płaszczyków, które okazały się dość nietrwałe, ściekały hektolitry wody. Parasol jak antena satelitarna stał otwarty w przedpokoju i stanowił doskonałą huśtawkę dla kociąt, dopóki nie zamknął się z trzaskiem na jednym z nich. Spowodowało to mnóstwo zamieszania, a krzyki małego rozbójnika były tak żałośliwe, że Noldi zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie należałoby poszukać w Zakopanem kociego psychologa. – I co teraz będzie? – zagadnęła Nina. – Nic – odparła Bella. – Witka wylądowała w szpitalu, Maryśce się upiecze, to pewne, a my wreszcie znalazłyśmy kopacza. – Czyli to była ona? – To musiała być ona – zapewniła Maryśka z przekonaniem. – Oszustka, złodziejka, włamywaczka i... i kopaczka. W tym momencie Witka uosabiała całe zło tego świata, co nie spodobało się Noldiemu. – Dajcie spokój dziewczynie! Prawie ją zabiłyście, a teraz wszystko chcecie na nią zwalić! Może wcale nie kopała! I wpadła przez przypadek do tego dołu! – Sapała! – przypomniała Nina. – Bo nie mogła się wydostać! Zresztą jeśli nawet kopała, to co? Zaraz trzeba ją walić po głowie? Można po dobroci... – Po dobroci? Gadasz jak pokręcony! – zdenerwowała się Miśka. – Nie jestem za waleniem ludzi po głowach, ale ona kopała! – Też mi zbrodnia. – Jasne, ale skoro kopała, to znaczy też, że zabiła Skorupską, to się rozumie samo przez się. To morderczyni! Noldi poskrobał się po głowie. – Ale sama mówiłaś, że za niska, że nie jest morderczynią ninja! – Ninja pewnie nie, ale morderczynią mogła być. Nie mogła. Była na pewno. Jakoś to wykombinowała... Skoczyła na nią z drzewa albo tamta była schylona. To proste – odpowiedziała dziewczyna zdecydowanym głosem. – A ty nie próbuj jej bronić, bo to podejrzanie wygląda! Znowu się zakochałeś! Tak?! To nie w porządku, wszystko powiem Milenie! Noldi poczerwieniał. – Daj mi święty spokój – odparł ostro i poszedł sobie, nie oglądając się na Miśkę. Ta posiedziała jeszcze chwilę, a potem pozwoliła Andrzejowi odprowadzić się do domu. Tam usłyszała, jak Noldi rozmawia przez telefon. – O Boże, Milena, czego chcesz?! – warczał rozdrażniony, nie zwracając uwagi na obecność Miśki. – Jak to czego? Jak to czego? Powiedzieć, że cię kocham, kociaczku – przymilała się Milena. Choć telefonu nie ustawiono na tryb głośnomówiący, w kuchni wszystko było słychać. – I tylko po to zawracasz mi głowę? – sapnął Noldi. – To nie ma sensu – dodał po chwili, patrząc speszony na Miśkę. – Ja, wiesz, jak by to powiedzieć, nie to, że cię nie lubię, ale nie chcę... Nie... – jąkał się, nie mając pojęcia, jak powiedzieć to, co chciał zakomunikować dziewczynie.
– Co nie? Co nie? Nie kochasz mnie już? Zapadła krępująca cisza. Miśka czuła katastrofę wiszącą w powietrzu. – Bo widzisz... Ja cię, to znaczy... jak by to powiedzieć... – wydukał w końcu chłopak, a Miśka patrzyła na niego jak zaczarowana. – Ja nie chcę z tobą być – wydusił wreszcie. – Nie pasujemy do siebie. Pisk i wrzask w słuchawce były łudząco podobne do jazgotu Pańci; różniły się tylko tym, że Pańcia nie klęła. Noldi słuchał tępo wpatrzony w ścianę, a po chwili zakończył rozmowę. – No to pa! – rzucił. – I kłopot z głowy – dodał, mrugając do Miśki. Wyraźnie poprawił mu się humor. Noc była nadzwyczaj spokojna, jeśli nie liczyć wycia wiatru za oknem. Miśka obudziła się tylko raz. Wydawało jej się, że ktoś coś mówi. Co to było? – Tak, oczywiście, no jasne... Pomyślała, że Milena i Noldi znów się pogodzili. Ranek byłby może też spokojny, gdyby nie wrzaski ciotek i ich dobijanie się do drzwi. Miśka miała tego wszystkiego dość. Naprawdę szczerze dość. „Co to za miejsce? Co to za ludzie? – myślała rozkojarzona. – W nocy biegają i tańczą jak oszalałe czarownice, rano wszczynają taki harmider, jakby umarłego chciały obudzić”. – Co jest? – warknęła, otwierając drzwi. – Co jest? Czego chcecie? Dajcie mi spokój! – Kiedy nie możemy – odparła zaaferowana Nina. – Bo co? Bo musicie za wszelką cenę uprzykrzyć mi życie? – Nie możemy – sapnęła Bella – bo nas okradli! – Czyli ktoś wreszcie dobrał się do waszego durnego skarbu? Chwała Bogu! Będzie spokój. – Dziewczyna z rezygnacją wpuściła kobiety do kuchni i powlokła się za nimi. – Kiedy nie... – Tego się obawiałam. – To znaczy czego? Już wiesz? – zdumiała się Bella. – Jasne, że wiem. Spokoju to nigdy tu nie będzie, nie dopuścicie do tego. Po co wam spokój? Wy musicie co najmniej raz dziennie doprowadzić kogoś do szaleństwa, inaczej byłybyście chore! Miny, wybuchające krzaki, granaty, rzucadła to dla was chleb powszedni. – Kiedy nie... – znów spróbowała wyjaśnić Bella, ale i tym razem Miśka jej przerwała. – Nie powszedni? – Zamknij się wreszcie i posłuchaj, dziewczyno! – krzyknęła histerycznie Nina. – Stało się coś okropnego! Okradli nas! Poszłyśmy i patrzymy, a tam drzwi... – Ukradli wam drzwi? – Miśka popatrzyła na nią z niedowierzaniem. – Nie, drzwi zostawili. – To co wam ukradli, dom?! – Dziewczyna wyobraziła sobie intensywny brak domu mimo równie intensywnej obecności drzwi. – Nie dom, durna dziewucho, nie dom. Samochód! Miśka nie wierzyła własnym uszom. – Samochód? Przecież był podziurawiony! Jak ktoś miałby go... I po co? Zaraz, zaraz, mówicie O TYM samochodzie? Czerwonym?! O cholera! – No właśnie. Kłódka wyłamana. Samochodu nie ma... – A tam. – Miśka machnęła ręką. – Andrzej mówił, że samochód jest spory, pewnie zaraz go znajdą. – Otworzyła lodówkę, żeby wyjąć kawałek kiełbasy i zrobić sobie kanapkę. – Hmm – mruknęła do siebie. – Hmm, kiełbasa, ser, masło... Dżem? O cholera!
Zatrzasnęła drzwi lodówki. – Noldi! Noldi! – zawołała. – Chodź tutaj! Znowu coś się stało! Wstawaj i złaź szybko! Okradli nas! Ktoś wyżarł nam lodówkę! Nie doczekała się odpowiedzi, więc pobiegła na górę i zaczęła stukać w drzwi sypialni chłopaka, ale bez żadnej reakcji. Po chwili dołączyły do niej ciotki. – Może coś mu się stało? Wyjadł wszystko z lodówki i teraz kona? – powiedziała Bella i nie czekając na odpowiedź, której zresztą wcale się nie spodziewała, nacisnęła klamkę. Pokój nie był może pusty, ale z pewnością nie było w nim Noldiego, za to na łóżku leżały: para brudnych skarpet, mokre spodnie, podkoszulek i kilka książek. Szafa stała otwarta i wyraźnie brakowało w niej ubrań. Miśka zbladła. – No to już wszystko wiadomo – westchnęła Bella. – Co wiadomo? – Miśka usiłowała ratować swój honor i reputację Noldiego. – Samochód plus jedzenie równa się Noldi – podsumowała Nina. – Czyli to od początku był on. Zeszły powoli do kuchni. Na podwórku zjawił się już Józek, zawiadomiony przez ciotki o kradzieży samochodu. – Twierdzicie, że to ten dzieciak? – zapytał, wysłuchawszy chaotycznych wyjaśnień. – A tak dobrze mu z oczu patrzyło. – To nie on – usiłowała ich przekonać Miśka. – Nigdy nie kradł. Nigdy, uwierzcie mi. Nie ukradłby kawałka chleba, a co dopiero samochód. – A jedzenie? Wyparowało? – Ale on nigdy... – Zawsze jest ten pierwszy raz! – powiedział Andrzej, który przyszedł przed chwilą i przysłuchiwał się rozmowie. – Kiedy to niemożliwe! – coraz słabiej protestowała Miśka. – Znam go od kilku lat. To porządny... – Możesz go bronić i to jest okej, ale trzeba się przyjrzeć faktom, a ta sytuacja wszystko zmienia. Skoro zabrał większość ubrań, zaopatrzył się w jedzenie i zniknął, to prawdopodobnie także ukradł samochód, a skoro tak, wniosek jest oczywisty. To on zamordował Skorupską. Miał możliwość, jest silny i wysoki, motyw też miał, pewnie chodziło o te oblane egzaminy. Miał też sposobność, przecież on znalazł ciało. – Tak? Więc dlaczego uciekł dopiero teraz? No? Dlaczego?! – Miśka nie mogła się pogodzić z tymi policyjnymi bredniami. – On jest bojaźliwy, pamiętacie, jak go zamknęli? Tak się bał, że całą noc śpiewał jakieś arie. Dlaczego nie uciekł zaraz po zbrodni? – Była prawie pewna, że ich przekonała. – Bo po pierwsze byłoby jasne, że to on, a po drugie szukał. – Czego? – Skarbu! – Ludzie! Przecież nie ma żadnego skarbu! – To po co by kradł samochód? Musiał znaleźć ten skarb, inaczej nie potrzebowałby samochodu. To wszystko wyjaśnia, bo sam samochód nie za bardzo można sprzedać. – Boże, co oni wygadują? – jęknęła, szukając wzrokiem wsparcia u Andrzeja, ale i on jakoś nie kwapił się stanąć po jej stronie. – Co ty o nim tak naprawdę wiesz? – zapytał ostrożnie, bo nie chciał zdenerwować dziewczyny.
– Co wiem? Wszystko, co mi potrzeba, nie nasyłam prywatnych detektywów na swoich znajomych! Nie śledzę ich! Nie jestem wścibska! – odcięła się wściekła. – Ale powiedz, co o nim wiesz. To może być ważne. – Noldi, to znaczy Albert Rusiecki, studiuje polonistykę, właściwie kończy, rodzice się rozwiedli, kiedy miał sześć lat, mieszka z matką, która jest nauczycielką. Tyle! – Czyli nie jest bogaty – mruknął Józek. Chciał coś jeszcze dodać, ale przerwał, bo zadzwonił jego telefon. Odebrał i przez chwilę słuchał, a minę miał coraz bardziej niepewną. – No to ładnie – powiedział w końcu. – Pięknie. Jak cholera! Miśka się wściekła, kiedy zrozumiała, po co Józkowi była potrzebna informacja o sytuacji finansowej Noldiego. – Nie pozwolę wam go szkalować! To nie on! – krzyknęła. – Nie zaprzeczaj oczywistości – westchnął Andrzej. – Musiał wyczyścić lodówkę i zabrać samochód. Tylko on mógłby to zrobić. – Może misiek albo Mietek Huragan? Przecież Nowicki ich wypuścił. – Jasne, i Noldiego też ukradli? Przecież go nie ma! – Andrzej nie dał się zbić z tropu. Weszli do domu ciotek napić się herbaty. – Jego nie ma i tamci dwaj też się zapadli pod ziemię – mruknął Józek. – Właśnie dzwonili z komendy, że stracili ich z oczu, a co gorsza, dziewczyna również zniknęła. – Jaka dziewczyna? – zapytała Miśka. – Ta wasza Witka. Uciekła w nocy ze szpitala! – Boże kochany! – Bella złapała się za głowę. – Czyli co? Wszyscy popatrzyli na Józka z wyczekiwaniem. – Sprawa jest jasna. Dla mnie to oczywiste. Albert Rusiecki, pseudonim Noldi, zmontował ekipę w celu poszukiwania skarbu. – Ale... – Miśka nie mogła uwierzyć własnym uszom – ...jak to? – Choćby przez internet. – Skąd miałby wiedzieć? – Przecież był w samym centrum wydarzeń. Mógł wszystko wiedzieć, choćby od ciebie! – przekonywał Andrzej. – Sama mu powiedziałaś i jesteś naiwna, jeżeli sądzisz, że nie byłby w stanie tego zrobić. Po prostu z pomocą swoich znajomych wykopał skarb, przy okazji zabił Skorupską, może z zemsty, a może przypadkiem, bo się dowiedziała, co kombinuje, a wczoraj w nocy wziął samochód, zapasy, spakował się, zabrał dziewczynę ze szpitala, tych dwóch pijaczków i uciekł. Pogódź się z tym. Niestety inaczej być po prostu nie może. Miśka siedziała załamana, sącząc herbatę. – Ale... – urwała, bo sama miała coraz więcej wątpliwości. Choćby gąsior z winem. Choćby misiek, ten zarzygany. Po co by tu przychodził, jeżeli nie do Noldiego? Afera z kotem? Noldi wcale nie musiał mieć niestrawności, po prostu przeszukiwał dom, dlatego włóczył się nocą po korytarzach. A Witka? Między nimi wyraźnie coś iskrzyło. Noldi co prawda był kochliwy, ale to poszło jakoś za szybko, zbyt gwałtownie. Miłość od pierwszego wejrzenia? Czy raczej znali się wcześniej? A dziury? Mógł je wykopać, miał siłę i okazję, przecież Miśka nie pilnowała go nocą. Skąd mogła wiedzieć, czy naprawdę spał? – Nie, to niemożliwe! – oznajmiła z mocą, po czym bezradnie rozłożyła ręce. – Niemożliwe, Andrzej, powiedz im – jęknęła. – Jeśli im nie powiesz, to nie chcę cię znać – dodała i rozpłakała się jak małe dziecko. Mimo wątpliwości nie chciała wierzyć w winę Noldiego. Andrzej skrzętnie wykorzystał sytuację i przytulił dziewczynę. – Jeśli im powiem, to będziesz mnie znać? – zapytał przebiegle. – I wyjdziesz za mnie?
– Zgodzę się na wszystko, nawet na tę szaloną góralską rodzinę, ale musisz mi obiecać, że wszystko będzie w porządku! Andrzej uśmiechnął się serdecznie. – Zrobię dla ciebie wszystko, co możliwe i niemożliwe! Ciotki aż pisnęły z radości. – Bello, będzie ślub! Góralskie wesele! Bello, ty słyszysz?! Ślub z konikami! Na ludowo! – pisnęła Nina. Miśka nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Przecież on jeszcze nic nie zrobił – wychlipała, ale Nina popatrzyła na nią jak na zjawę. – Skoro powiedział, że ci go uratuje, to dotrzyma słowa – odparła urażona. – Przecież to Andrzej. Nasz Jędrek! I nic nie gadaj o całowaniu ran! Tamten nie był tutejszy! – I co z tego? – Miśka się rozszlochała. – Co taki rzeźbiarz może? Chyba wyrzeźbić mu trumnę. – Co ty tak za tym Noldim obstajesz? Czy ty aby się w nim nie zakochałaś? – mruknęła Nina zniesmaczona. – Jeśli tak, to jesteś niespełna rozumu. – Jasne, że nie – zaprotestowała Miśka, patrząc ze zdziwieniem na Bellę. Staruszka jak szalona wybiegła z kuchni, po czym wróciła nieco zdyszana, z kluczem w ręku. Podeszła do stojącego w kącie kufra i otworzyła go, stękając z wysiłku, po czym wyprostowała się nieco obolała, ale uroczysta. Trzymała na rękach coś w rodzaju poduszki, która musiała być cenna, zważywszy na to, z jakim namaszczeniem staruszka ją trzymała.. – Masz, przymierz! – rozkazała Miśce. – Poduszkę? Jak mam przymierzać poduszkę? – To nie jest poduszka, tylko worek! Przymierz to, co jest w worku! – burknęła Bella i wyjęła z nieco nieświeżego płóciennego opakowania kolorowe ubrania. Były tam aksamitny haftowany gorset, biała haftowana batystowa bluzka, nie pierwszej niestety świeżości, i długa kolorowa spódnica. – Strój góralski? Po co mi to? – Jak to po co? Żebyś przymierzyła. Miśka z jednej strony nie bardzo miała ochotę, z drugiej strony była ciekawa. Wzięła w rękę gorset i obejrzała go z bliska. – Mowy nie ma – odpowiedziała. – To cuchnie! – Co ci znowu cuchnie? – To coś. Uch, niedobrze mi! Co to za świństwo? Nina podeszła do Miśki i zabrała gorset, żeby go obwąchać. – Naftalina – powiedziała spokojnie. – Na mole. – Korale! Poszukaj korali! Nie ma ich! – denerwowała się Nina. Bella podeszła do kufra i zaczęła w nim grzebać. – Szukam, powinny tu gdzieś być – mruknęła i nagle roześmiała się wesoło. – Patrz, Ninka! Kawę znalazłam! Tę kawę, co nam zginęła rok czy dwa lata temu i myślałyśmy, że nam Maryśka wypiła, a kawa tutaj, no, no, no! Patrz. Prawdziwa, niemielona! – cieszyła się Bella, po chwili jednak spochmurniała. – Pamięć już jednak nie ta, co? Żeby tak kawę zgubić... Starość nie radość – westchnęła i pewnie dodałaby coś jeszcze na temat wątpliwych uroków starości, gdyby nie pukanie do drzwi. Kiedy otworzyła, a właściwie uchyliła, bo stojący za nimi człowiek je przytrzymywał, zobaczyła głowę podkomisarza, ostrożnie lustrującego pomieszczenie. – Widzę, że psów nie ma – zauważył cicho z nadzieją. – Są w kojcu, a koty w pokoju obok.
– Doskonale! – ucieszył się Nowicki i szeroko otworzył drzwi. – Już się pan lepiej czuje, panie podkomisarzu? – Bella starała się nadać swojej twarzy radosny wyraz, co nie wyszło jej najlepiej. – Owszem, wypuścili mnie nareszcie ze szpitala. Będę mógł osobiście nadzorować śledztwo w sprawie tego morderstwa, no i dzisiejszej kradzieży. – To może się pan kawy napije? Świeżo mielonej! – powiedziała Bella i wskazała Andrzeja, który pracowicie kręcił korbką starego drewnianego młynka. – Nigdy w życiu! – zawołał podkomisarz, patrząc z lękiem dookoła siebie. – Panie podkomisarzu, sam przygotuję, wszyscy się napijemy, mnie chyba nie może pan podejrzewać o niecne zamiary! – uspokoił go Andrzej – Nie insynuuje pan chyba, że ja mógłbym... – Ależ skąd, w żadnym wypadku! – pospiesznie zapewnił policjant z lękiem w głosie. Miśka prawie parsknęła śmiechem. – Czyli jednak wyszło na moje – zaczął Nowicki po chwili. – To wszystko sprawka chłopaka. Od początku mu nie wierzyłem! Od rana ich już szukamy, jego, dziewczyny i tamtych dwóch, no i oczywiście samochodu. Daleko nie uciekną. Swoją drogą, miał chłopak tupet. Tak się tu zamelinować, wkraść w łaski starszych pań i z samego centrum wydarzeń nadzorować działania gangu... – Starszych pań? – Nina obruszyła się na to sformułowanie. Nie było właściwie niegrzeczne, ale jakoś nie przypadło jej do gustu. Zdecydowanie wolała wariatki. – Przecież nie może być pan w stu procentach pewien, że to on – mruknęła Miśka, by załagodzić sprawę, ale tamten zbył ją machnięciem ręki. – Mogę, mogę. Ja wszystko mogę. Skoro mówię, że tak jest, to tak jest – odparł podkomisarz, ale spojrzawszy na Andrzeja, trochę się speszył. – Oczywiście trzeba znaleźć dowody. – Rozejrzał się dookoła, jakby szukał innego tematu do rozmowy, a potem kilka razy pociągnął nosem. – Co tu tak koszmarnie śmierdzi? – zapytał zaniepokojony. – Coś się tu rozkłada? Może to kocie odchody? – No co pan? Nie jesteśmy brudasami! To naftalina! – Nafta? Po co wam nafta? – Nie nafta, tylko naftalina! Na mole – jęknęła Miśka. – Od tego zdychają. – Jakoś wcale im się nie dziwię! Dużo już ich zdechło? Bo tu naprawdę coś się rozkłada. Miśka machnęła ręką i nakryła stół do kawy. Po chwili Andrzej przyniósł porcelanowy dzbanuszek i napełnił filiżanki parującym płynem. – Kawa dobrze nam zrobi – powiedział i upił łyk. – Arrrghhh – zacharczał, zakrztusił się i łzy stanęły mu w oczach. Miśka upiła łyk kawy i też wydała z siebie nieartykułowany dźwięk. Błyskawicznie wybiegła na dwór. Bella i Nina zaczęły kasłać, a podkomisarz postawił oczy w słup. – Hrrrr – wycharczał – hrrrr. – Po chwili złapał się za usta. – Niedobrze mi! Co to jest?! – krzyknął i także wybiegł na zewnątrz. Nie miał czasu pytać, gdzie jest łazienka. Andrzej był nieco twardszy. – Czego tu dodałyście?! – wrzasnął do ciotek. – Co to jest? Cuchnie zdechłym szczurem! A może to suszone kocie gówna?! Bo na pewno nie kawa! – Kiedy to jest kawa, ta z kufra. Musiała przejść naftaliną. – Wiecie, że naftalina jest trująca?! Chciałyście otruć podkomisarza i przy okazji nas wszystkich? – Nie! – jęknęła Bella. – To był przypadek, jak mi Bóg miły! Nie chciałyśmy nikogo
truć... Chodźmy do Nowickiego, może nam wybaczy. Podkomisarz stał z otwartymi ustami, był blady, wstrząsały nim dreszcze, a mimo to wpatrywał się przed siebie z wyrazem zaskoczenia na twarzy. – Co to jest?! – jęknął i wskazał bramę, przez którą właśnie przejeżdżał dziwny konwój. Z przodu szły dwa niemiłosiernie brudne konie pociągowe, a obok nich nie mniej brudny i niespecjalnie trzeźwy mężczyzna z papierosem w ustach, w utytłanym, podziurawionym podkoszulku. – Wioo, no wiooo! – pokrzykiwał. – Jeszcze trochę, no! Konie ciągnęły samochód – czerwony kabriolet upaprany błotem, w którym siedzieli Noldi, dziwacznie ubrana Witka z obandażowaną głową i małe, chyba trzyletnie dziecko. – No to żem was dotaszczył, wysiadać, będziemy wyprzęgać! – zawołał mężczyzna i zatrzymał konie. – Co tu się dzieje? – jęknął podkomisarz. – Nic – odparł w miarę spokojnie Noldi. – Wróciliśmy, tylko paliwa nam zabrakło i trochę się w błocie zakopaliśmy. – Trochę? Ledwie ich wyciągnąłem! – zawołał mężczyzna. – Bo myślałem, że jak pojadę na skróty, to mi paliwa wystarczy, a tam droga była zupełnie zalana. Co miałem robić? Czekaliśmy sześć godzin! Dobrze, że zapasy zabrałem, bo to jej dziecko tak samo nienażarte jak ona. Horror! Witka bała się iść po pomoc, a samej nie mogłem jej zostawić. Pchać się nie dało, zostawić też nie, bo ktoś by ukradł. – Przecież to ty ukradłeś – warknęła Miśka. – Niczego nie kradłem. Pożyczyłem. Musiałem ratować Witkę! – Jasne, ze szpitala?! Policja cię szuka. Chcą cię wsadzić za morderstwo. Coś ty narobił, idioto?! – To nie jego wina – jęknęła słabo Witka. – Ja go poprosiłam. – Tobie już nigdy nie uwierzę – syknęła Bella. – Jesteś kłamczuchą i tyle. Nawet nie próbuj znów kręcić. Widać było, że Witka jest bardzo słaba. Chciała usiąść na ziemi, ale Nina podeszła i wzięła ją pod rękę. – Chodź do domu, tam wszystko opowiesz – powiedziała, patrząc surowo na Bellę. – Wy też – dodała rozkazującym tonem. Noldi ruszył za nimi, niosąc na ręku dziecko. – Opowiadaj – rzuciła Nina kategorycznie, podając Witce szklankę wody. – Od początku! – No bo ja tak naprawdę nie chciałam was oszukać – chlipnęła dziewczyna. – Pewnie! Mam w to uwierzyć? Jakbyś nie chciała, tobyś tego nie zrobiła, ot co! – Bella była nieprzejednana. – Daj jej dojść do słowa! – włączyła się Nina. Bella, wyraźnie niezadowolona, założyła ręce na piersi, jakby chciała podkreślić, że ona i tak zdania nie zmieni. – Naprawdę nie chciałam, taka jedna mi kazała. – Jaka jedna? – Taka kobieta. – No i już wszystko wiemy! – rzucił podkomisarz sarkastycznie. – I pewnie jeszcze nie wiesz, jak się nazywa. – No nie wiem... – Za to ja wiem, że kłamiesz! – Nowicki wycelował w nią palec. – Kłamiesz jak z nut!
– Zamknijcie się wreszcie wszyscy! – krzyknęła Nina. – Chcę jej posłuchać! Jej, nie was. Rozkaz, o dziwo, poskutkował. – Bo ja tu przyjechałam do pracy – zaczęła Witka. – Zresztą nie, to nie tak. – Zamilkła na chwilę. – Najpierw wywalili mnie z domu dziecka, bo skończyłam osiemnaście lat, no i byłam w ciąży. Jak się mała urodziła, to byłam w domu samotnej matki, trochę pracowałam, ale teraz mała skończyła trzy lata i trzeba było się wyprowadzić, ja jestem po liceum gastronomicznym, mam nawet maturę, to zaczęłam szukać pracy przez internet, pomyślałam o Zakopanem, bo tu dużo pensjonatów, ale nikt nie chciał dziewczyny z dzieckiem. Już miałam się poddać, kiedy dostałam mejla od jednej właścicielki pensjonatu, że weźmie mnie z małą. Warunki wyglądały na dobre, miałam dostać pokój. Ucieszyłam się. – Miałaś, ale nie dostałaś? – domyślił się Andrzej. – Kiedy przyjechałam, wyszedł po mnie na dworzec jakiś facet, powiedział, że zawiezie nas do pensjonatu, ale wszystko poszło nie tak. Przywiózł nas tutaj, kazał mi zamieszkać u was na strychu, że niby ta właścicielka pensjonatu tak mówiła. A małą zabrał. Miałam tylko słuchać, co się dzieje. Jak siedziałam na strychu, a wy sprzątałyście dom, to usłyszałam, że szukacie jakiejś wnuczki, że jest mniej więcej w moim wieku, że nigdy jej nie widziałyście. Wtedy moja niby-szefowa przez tego faceta przekazała, że przecież to mogłabym być ja, i kazała mi udawać, a w tym samym czasie szukać jakiegoś skarbu... Bo inaczej nie odda mi małej. I tak widywałam dziecko tylko nocą. Kiedy u was mieszkałam, to nocami chodziłam na piechotę do Zakopanego, do tego domu, i ta gruba baba pozwalała mi na nią tylko popatrzeć. – To wszystko ty wykopałaś? – Nie, bo się okazało, że nie mam dość siły. Przysłała kogoś, ja tylko was śledziłam. Bella patrzyła na Witkę z niedowierzaniem. – A co na to twoi rodzice? Rodzina? – Nie mam rodziców. Nikogo. Zero rodziny, przyjaciół, znajomych... Bella posadziła dziewczynkę przy stoliku i postawiła przed nią talerz z zupą. Mała zaraz zabrała się do jedzenia. Można właściwie powiedzieć, że się na nie rzuciła. – Kiedy ona ostatnio jadła? – Rano. Noldi przyniósł kiełbasę. – Boże kochany! I co dalej? – Dalej było już tylko gorzej. Kiedy mnie zabrało pogotowie, byłam spalona. Przestraszyłam się, że to babsko zrobi małej coś złego. Nie miałam wyjścia. Nikt by mi nie uwierzył, no nikt! Żadna z was, prawda? – Staruszki popatrzyły po sobie i przytaknęły. – Zadzwoniłam do Noldiego. On jest taki, jaki jest, zresztą to nie było ważne. Musiałam ją zabrać, ale sama nie dałabym rady, a na dodatek moje ubrania były mokre... No i w powrotnej drodze samochód się zepsuł, to znaczy zabrakło paliwa... – A skąd zabraliście dziecko? – zapytał Noldiego Andrzej. – Mam nadzieję, że byłeś na tyle rozsądny, żeby zapamiętać adres. – Zapisałem. Łączna 81B. To taki zaniedbany dom. Kobieta, która pilnowała małej, była gruba i brudna, nie chciała nam oddać dziecka, ale zagroziłem policją i trochę ją postraszyłem, bo ona tam chyba bimbrem handluje, więc się przejęła, zaczęła się rzucać, ale jak na mnie z łopatą leciała, to ja tę łopatę przytrzymałem, ona się potknęła, a my złapaliśmy dzieciaka i w nogi. Udało się. Podkomisarz zadzwonił dokądś i podyktował adres. – Łączna 81B, jesteś pewien, że nie Łąkowa? – Jasne, że jestem pewien! – obruszył się Noldi.
– To już wiemy, do kogo należy dom. Do Marianny Kościuch. – Nie znam – zapewnił Noldi. – Ale znasz Mieczysława Kościucha. – Nie, jego też nie znam. – Znasz, znasz. Mieczysław Kościuch to Mietek Huragan! – wyjaśnił Andrzej. – Czyli wszystko jasne! Kościuchowa porwała dziecko i kazała ci szpiegować ciotki, a jej zapijaczony synek szukał skarbów z wykrywaczem metalu? – zwrócił się do dziewczyny, ale ona pokręciła głową. – Myślę, że to nie ona. Tamta pisała do mnie mejle ładną polszczyzną, a ta Kościuchowa mówiła tak dziwnie, że... Sama nie wiem. – Może słyszałaś przypadkiem jakieś imię? Nazwisko? – Kontaktowałam się z nią tylko przez internet. Teraz myślę, że to wcale nie musiała być kobieta, tylko facet, który podawał się za kobietę, żeby wzbudzić moje zaufanie. – A gdzie mieszkałaś? – Różnie. Czasami w jakimś pensjonacie, czasami u kogoś. Ona płaciła i podawała mi adres przez tego faceta. – A co wiesz o morderstwie? – pytał dalej Andrzej przy milczącej zgodzie Nowickiego. – Może coś obiło ci się o uszy? – Kiedy poszłam w nocy ratować naszą kotkę i wpadłam do dziury, to usłyszałam, że jakiś facet kłócił się z kimś, ale nie słyszałam słów. Bella wzięła małą na ręce i zaniosła do pokoju obok. – Położę ją – powiedziała. – Oczy jej się same zamykają. Po chwili z pokoju dał się słyszeć radosny pisk dziewczynki. – Pieski! Kotki! Pieski... Bella wróciła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi. – Co powiedziałaś, zanim wyszłam? Poszłaś ratować waszą kotkę? – A, to... – Dziewczyna zaczerwieniła się po uszy. – Wiem, to głupie, ale ten kot przyjechał z nami. Mała nie chciała się z nim rozstać. Zabrałam go ze sobą, bo ta właścicielka powiedziała, że mogę, że da mi pokój z osobnym wejściem i kot nie będzie przeszkadzał, no i że mała pójdzie do jakiegoś przedszkola. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nasz kocurek jest w ciąży. A tamtej nocy szłam jak zwykle zostawić mu jedzenie i zobaczyłam, jak walczy z waszą Pańcią. Pobiegłam na ratunek i wpadłam do tego cholernego wykopu, a zwierzaki zrobiły sobie ze mnie zabawkę do gryzienia. Ten przyjazd tutaj to mogła być piękna bajka... – Raczej mało realistyczna – mruknął podkomisarz oburzony. – Powinna była pani wiedzieć, że pakuje się w jakieś totalne oszustwo! Ciotki nie zamierzały przyznać mu racji. – Skąd miała wiedzieć? To już nie ma na świecie dobrych ludzi? A są! Zaręczam panu, że są! – prawie krzyknęła Nina. – Tylko gdzie? Przecież nie tutaj. Niech pani bzdur nie opowiada – rzucił podkomisarz i odebrał dzwoniący od dłuższej chwili telefon. – Aha – powiedział do słuchawki. – To dobrze, a tego syna? To niedobrze. – Zakończył połączenie. – Zwinęli tę Kościuchową, ale po synu ani śladu, jakby się zapadł pod ziemię. W tej chwili do domu wkroczyły Maryśka i Marcinowa. Obie miały dziwne miny. – Andrzej, chodź no tutaj! – zawołała Marcinowa, dając znaki głową, żeby syn wyszedł z nią na zewnątrz, ale nie poskutkowało. – Daj spokój, mamo. Nie mam teraz czasu – odpowiedział Andrzej. – Nigdzie nie idę! – To może wy? – Maryśka zwróciła się do ciotek.
– A co to za tajemnice? – oburzył się Nowicki. – Nie życzę sobie niedomówień. Jeśli macie coś ważnego do powiedzenia, to proszę mówić, inaczej potraktuję to jako utrudnianie śledztwa. Maryśka pokręciła z niedowierzaniem głową. – To o sraczce, co jej rano dostałam, też mam opowiadać, bo inaczej niby utrudniam? – Maryśka, zamknij się! – krzyknęła Bella, bojąc się awantury. – O sraczce możesz nie mówić, ale całą resztę tak. Coś blada jesteś. – To od tej sraczki – powiedziała Maryśka, znów dając jakieś tajemne znaki głową i oczami, ale wyglądała tak, jakby bez użycia rąk oganiała się od stada os, które miały zamiar użądlić ją w twarz. – Sraczka, jasne! Nie kłam. Gadaj, o co chodzi. Nigdzie z tobą nie pójdę. Maryśka westchnęła. – No dobra, jak chcesz, ale pożałujesz tego – syknęła niezadowolona. – Co to znów za groźby? – wtrącił się podkomisarz, jak zwykle nie rozumiejąc, w czym rzecz. – Proszę mówić, o co chodzi. Natychmiast. I niech pani przestanie podrygiwać, bo od tego robi mi się niedobrze, ledwie doszedłem do siebie po kawie! – No dobra, hmmm, tego, no więc... My tak, no wiecie, z dobrego serca, żeby posprzątać i umyć ręce, bo jak mój chłop dziury za tamtym domem zasypywał, to żeśmy mu pomagały. – Z dobrego serca posprzątać? – zainteresował się podkomisarz. – Miło ze strony pań, ale nie rozumiem. – Pozwoli pan, że przetłumaczę. – Nina uśmiechnęła się złośliwe. – To znaczy, że zżerała je ciekawość i polazły wtykać nos w nie swoje sprawy i grzebać w cudzych rzeczach. Dobrze to ujęłam? – zapytała, patrząc przenikliwie na Maryśkę. – Oj tam, zaraz w cudze rzeczy! Chciałyśmy zobaczyć, czy wszystko w porządku u waszych dzieciaków! – Czyli miały ochotę zajrzeć w każdy kąt, a potem roznieść ploty jak zarazę po całej okolicy. Nowicki nadal nie rozumiał. – Dobra, to w takim razie już mówię... – jęknęła Maryśka. – Chyba wam się wisielec aktywował, jak mi Bóg miły. – Tego też nie rozumiem – sapnął policjant. – A co tu jest do rozumienia? – obruszyła się Marcinowa. – Wisielec się im aktywował i tyle! – Aktywował? Wisielec? – Bo dotąd nie był za bardzo aktywny. – Maryśka machnęła ręką. – Nie wył. – A teraz wyje? – Podkomisarz patrzył na kobietę z niedowierzaniem. – Wisielec? Zaraz, zaraz, to po waszemu coś, co wisi, tak? Żyrandol? – Ma pan całkowitą rację, to po naszemu jest coś, co wisi, a może raczej ktoś. Wisielec! Nie wie pan, co to jest? Taki jeden, co się powiesił. Facet. – Boże jedyny! Trzeba wezwać ekipę! Pogotowie, trzeba go odciąć, jak wyje... Gdzie on jest? – Jak to gdzie? Na cmentarzu! – Na cmentarzu? Powiesił się na cmentarzu? – Nie, powiesił się w domu, ale jest na cmentarzu, pochowali go. – Tak od razu? Ja chyba zwariuję. Trzeba go odkopać. Natychmiast! – Ale po co?
– Przecież jak wyje, to na pewno jeszcze żyje! Zakopaliście człowieka żywcem?! Noldi, Miśka i Witka przysłuchiwali się tej konwersacji z niedowierzaniem. – Panie podkomisarzu, to nie tak, jak pan myśli – westchnął Noldi. – Nie tak, jak myślę?! Dokładnie tak, jak myślę. Jesteście nienormalni. Proszę mi natychmiast wyjaśnić, gdzie jest ten wisielec! Maryśka nie wiedziała, co ma powiedzieć. – Normalnie to on jest na cmentarzu, ale teraz jest w domu. Podkomisarz złapał się za głowę. – Rozumiem – jęknął. – Ktoś go odkopał i przyniósł do domu, tak? – Nie! – krzyknęły ciotki razem z Marcinową. – On tylko się aktywował – westchnęła Maryśka. – Jako duch. I teraz wyje, tłucze się, jęczy i takie tam... – Nie róbcie ze mnie idioty! – A mówiłam ci – rzuciła Maryśka do Belli. – Mówiłam, że pożałujesz! – On naprawdę się tłucze? I wyje? – Ciotka zbladła. – Nie trzeba było robić tego seansu spirytystycznego. Boże jedyny, co myśmy narobiły? Mówiłam ci, że taki duch może być niebezpieczny! – Jeszcze raz, po kolei! – Podkomisarz usiłował jakoś to wszystko ogarnąć. – Najpierw wisielec, a teraz duch? – To raczej naturalna kolej rzeczy, nie? – zauważyła Nina. – Duchów nie ma! – sapnął Nowicki. – Nie ma! Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Okultyzm i tym podobnie bzdury... – Prychnął pogardliwie. – Nikt nie wierzy w takie rzeczy! – Ja tam wierzę – wyznał Noldi. – I jeżeli to prawda, co one mówią, to moja noga tam więcej nie postanie. – Bzdury! – Policjant popatrzył na chłopaka z niechęcią. – No dobra. Idziemy sprawdzić – oznajmił niezbyt pewnym głosem. – Ale jak znów zrobicie mi coś... hm... jak coś znów... mi się stanie, założę wam sprawę! Powoli i dość niechętnie ruszyli w kierunku sąsiedniej posesji. Bella przezornie zaopatrzyła się w buteleczkę wody święconej i kropidło. Nina zabrała ze ściany krzyż. Zrobiło się dziwnie. – No co? – Bella fuknęła, widząc zdziwione spojrzenia pozostałych. – To na wszelki wypadek. Maczeta też by się przydała, ale Józek nam skonfiskował. – Maczeta na ducha? – A jeśli się w coś wcielił? Jak w horrorze o takiej wrednej laleczce, która mordowała, kogo popadnie. Weszli do domu w dziwacznym pochodzie, na końcu którego wlókł się Noldi. W korytarzu nie zauważyli niczego niepokojącego, choć podkomisarz instynktownie rozejrzał się po ścianach, jakby spodziewał się ujrzeć cień wisielca. Potem uśmiechnął się z wyższością i powiedział: – Drogie panie, nie widzę tu niczego niepokojącego. – Po tych słowach zbladł i zemdlał. Bezpośrednią przyczyną omdlenia, jak później twierdził, było jego nadwątlone zdrowie i szpitalne wyżywienie. Nie bez znaczenia jednak, choć Nowicki nigdy się do tego nie przyznał, był też dziwny głuchy jęk wydobywający się jakby spod ziemi. – Cholera jasna, trzeba go ocucić – rzucił Andrzej trochę zdenerwowany. – Nie ma sensu. Zaraz znów zemdleje – oceniła Miśka, słysząc kolejny mrożący krew w żyłach jęk.
– Słusznie, musimy go stąd zabrać – zdecydowała Maryśka i zarzuciła sobie drobnego mężczyznę na ramiona. – Ty, Andrzej, zostań tutaj, zadzwoń po Józka i pogotowie. My go wyniesiemy. I zaraz przychodź. – To może ja? – zapytał bez entuzjazmu Noldi, nie chcąc pozwolić, żeby kobieta dźwigała taki ciężar, choć zdawał sobie sprawę, że określenie „kobieta” pasuje do Maryśki tylko w góralskich kategoriach. – Miły z ciebie chłopiec – odparła, patrząc na niego z wyższością – ale ile razy niosłeś męża do domu? – Nawet żony nigdy nie niosłem. – Czyli doświadczenia nie masz, jeszcze się przełamiesz, biedaku – oceniła i zrezygnowała z jego pomocy. Chwilę potem ten sam korowód truchcikiem przebiegł w kierunku posesji ciotek. Na czele toczyła się Maryśka z podkomisarzem, za nimi biegły staruszki z krzyżem i kropidłem, na końcu, o wiele chętniej niż w tamtą stronę, sunęli Miśka, Noldi i Witka. – A co wy znów wyczyniacie?! – krzyknęła Twardowska zza płotu. – Macie jakiego nieboszczyka czy co? Lecę po księdza! – Nie trzeba księdza – wysapała Maryśka. – Przynieś lepiej słój z pijawkami. Bardziej się przyda. – Boże jedyny! – kwiknęła Miśka. – Tylko nie pijawki! – Przecież nie dla ciebie! Dla podkomisarza. – Bella popukała się w głowę. Dotarłszy do domu, położyli mężczyznę na wersalce i stanęli dookoła niego w niemym wyczekiwaniu. – To co? Bić go czy nie? – zapytała Bella. – Kiedy nie wiem. Osoba publiczna, policjant. Sprawę nam założy, jak będzie miał siniaki. Może oblać go wodą? – Tylko nie wrzątkiem – upewniła się Miśka. – A! To może już lepiej dać mu w ten pysk? Wersalki nie moczyć? – Nie. Zaniesiemy go na dwór i wodą. Maryśka wytaszczyła podkomisarza przed dom. Zaaferowany Noldi pobiegł po wiadro deszczówki. Przyniósł i chlusnął na policjanta z takim impetem, że tamten zerwał się na równe nogi. – Co się... – wybełkotał, łapiąc się za głowę. – Co tu... – Pijawki żem przyniosła! – wrzasnęła, nadbiegając, Twardowska. Nowicki spojrzał na nią oszołomiony. – Jakie pijawki? – No dla pana, żeby panu przystawić. Mam ich cały słoik. – Podsunęła mu pod nos słój obrzydliwych, brązowych, wijących się i oślizłych kształtów. Podkomisarz złapał się za serce. Powoli, niepewnie wszedł do kuchni i usiadł za stołem. – Trochę słaby jestem – powiedział. – Po tym szpitalu jeszcze nie doszedłem do siebie, muszę odpocząć. Na dziś chyba skończę, poproszę Jeleńskiego, żeby mnie do hotelu odwiózł. Jak na zawołanie w drzwiach stanął Józek, gotów zawieźć podkomisarza, dokądkolwiek mu się zamarzy. Towarzyszył mu Andrzej z dziwną miną. Kiedy tylko Nowicki, mokry i przerażony wizją pijawek, opuścił dom, wszyscy odetchnęli z ulgą. – Przynajmniej tym razem nie może powiedzieć, że to nasza wina – cieszyła się Nina. – W ogóle nic nie może powiedzieć. Nie przyzna się, że ducha się wystraszył – prychnęła Maryśka. – A wszyscy widzieli! – I słyszeli.
– No więc jak tylko Józek wróci, musimy tam pójść. Coś tam rzeczywiście strasznie wyje. – Duch wisielca? – z satysfakcją podsunęła Bella. – Prawdziwy duch naszego wisielca? Józek nie wrócił od razu, musiał jeszcze zajrzeć na komendę, zjeść obiad i w ogóle specjalnie się nie spieszył. Kiedy wreszcie się zjawił, wszyscy byli zmęczeni i, co tu dużo mówić, wściekli. – Idziemy – rozkazała Bella, ciągnąc za sobą Miśkę. – Ty zostaniesz z Witką i dzieciakiem – zwróciła się do Noldiego, co bardzo mu się spodobało. Nie miał ochoty na okultystyczne przygody. I w ogóle na żadne przygody. Był po prostu zmęczony. Nie spał prawie całą noc. Witka zadzwoniła koło pierwszej, wywołując lawinę zdarzeń, które porządnie nim wstrząsnęły. Ot, choćby to, że dziewczyna z rozbitą głową chciała koniecznie uciec ze szpitala, no i że miała dziecko. Noldi nie miał nic przeciwko dzieciom, ale to było po prostu dziwne. Witka sama wyglądała jak dziecko! Ładne, zgrabne i w sumie bardzo kobiece, ale jednak, hmm... Fakt, ostatnio jak ją widział na noszach, była jakaś taka zaokrąglona, ale żeby tak od razu rodzić? I to jeszcze takie dość duże dziecko... Noldi usiadł na łóżku przy smacznie śpiącej Witce, która leżała obok wtulonej w psa córeczki. Po chwili on także spał i nie czuł, jak cicho popiskując i prychając, moszczą się na nim zaspane kociaki. Józek zdecydowanym krokiem szedł w kierunku domu, szykując się psychicznie na spotkanie z wisielcem. – To jak było, mamo? Ojciec dziury zasypywał? I wy wtedy... – Wsypał przyczepkę ziemi do dziury. O tam. – Wskazała palcem i przystanęła zamyślona. – Widocznie za mało. – Wyjęła komórkę z kieszeni fartucha. – Wiesz co, przywieź no jeszcze drugą przyczepkę tej ziemi! – krzyknęła do słuchawki. – Ta dziura jest chyba bez dna albo co, bo zupełnie się zapadła... Józek przyjrzał się dziurze, obszedł ją dookoła. – No rzeczywiście – stwierdził, po czym ruszył w kierunku domu. Całe towarzystwo szło za nim z nieco lękliwymi minami. – I mówicie, że wyło? – spytał staruszki. – Strasznie! To było takie straszne wycie. Naprawdę przerażające – zapewniła Bella. – Wiesz, jakby spod ziemi, głuche i takie jakby boleściwe. – Boleściwe? – Józek nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jak może brzmieć boleściwe wycie. – Boleściwa to jest Matka Boska w kapliczce koło Twardowskich, ale tam nic nie wyje. – Znowu coś wymyślasz! Boleściwe to takie „ojjjojojoj”, jakby duch sobie krzywdę zrobił. – Jakim cudem? Przecież nie ma ciała – wtrąciła się Miśka. – Tę jakąś tam plazmę ma – mruknęła Bella, wyraźnie obeznana z anatomią duchów. – Zwariowałaś? Po co duchowi telewizor, hę? – zdumiała się Maryśka. – To nie telewizor, tylko takie jakby gluty albo kisiel. Hekto coś tam... – Hekto to mogą być litry! Bella, co ty o wódce od rana gadasz? – zdziwiła się Maryśka. – Już wiem! – Bella zignorowała docinek. – Ten glut to hektoplazma! Józek popatrzył na kobiety zrezygnowany. – I duch rąbnął się w glut i zawył z boleści, o to chodzi? Tylko że gluty są raczej mało wrażliwe... Kisiel zresztą też. Przecież nie krzyczy z boleści, kiedy go jedzą łyżeczką. – Za to ty będziesz zaraz wył z boleści, bo cię przetrącę – zagroziła Maryśka. – Nie znasz się, to się nie odzywaj! O, słyszę, że ojciec już jedzie – stwierdziła zadowolona. – Może
tym razem dokładnie zasypie tę dziurę. Weszli do domu zalęknieni, spodziewając się najgorszego. – I gdzie wyje? – zapytał Józek. – Bo jakoś nic nie słyszę. Wszyscy popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Józek miał rację – nic nie wyło. – Gluta też nie ma – dodał złośliwie policjant. – Chyba tylko macie myszy. Słyszycie? Ucichli i zaczęli nasłuchiwać. Rzeczywiście słychać było szuranie i jakby dyszenie. – Wisielec nie powinien dyszeć – znów wtrąciła się Miśka. – To głupie. Szurać może i mógłby, tylko po co? I dlaczego to tak słabo słychać? – Matka! – Do kuchni wpadł mąż Maryśki. – Ta wasza dziura jest nawiedzona, znów pożarła mi przyczepkę ziemi i żre dalej! – Piłeś? Chuchnij! – wrzasnęła Maryśka. – Dziura nie żre. Niewysoki i chudy mężczyzna posłusznie stanął przed żoną i chuchnął. – Aha! Piłeś! – Kiedy nie piłem! – bronił się trochę bez przekonania. – Goździki, czosnek, liść laurowy? Jasne, że piłeś, a potem nażarłeś się tego zielska, żebym nie wyczuła. – Kiedy naprawdę dziura żre ziemię – powtórzył jej mąż. – No jak bum-cyk-cyk! Wszyscy pobiegli za dom. Dziura rzeczywiście była. Nie powinno jej być, a jednak była. – Ileś tego wsypał? – No, najpierw jedną, a teraz drugą przyczepkę. – Dużo! – przyznała Marcinowa, która dotąd się nie odzywała. – Patrzcie, to rzeczywiście wygląda, jakby coś tę ziemię żarło. – Wskazała dziurę, z której wydobywało się szuranie i sapanie. Ziemia powoli znikała. – Jechać po jeszcze? – zapytał mąż Maryśki. – Nie. Nie ma sensu – zawyrokował Józek. – To jest jakieś dziwne. W domu szura i dyszy, a tutaj to samo. – Wisielec? – Czy ja wiem? To jest zbyt realistyczne... W domu zresztą dyszy głośniej. Muszę coś sprawdzić. Dyszy jakby spod ziemi. Hm, może to piwnica? – Ruszył z powrotem do domu, a wszyscy powlekli się za nim. – Oszalał czy co? Piwnica mu dyszy. Już prędzej wisielec. – To on się powiesił w piwnicy? – zapytała Miśka, ale Maryśka popukała się w czoło. – Jasne, że nie. W kuchni! Zeszli do piwnicy. Była prawie pusta i zupełnie zwyczajna, jednak coś w niej dyszało, jęczało, a nawet klęło. – Co jest za tymi drzwiami? – Józek wskazał zamknięte na kłódkę drzwi, zza których słychać było zduszone dźwięki. – Pusta komórka na rupiecie – wyjaśniła Nina, wzruszając ramionami. – Tu jest klucz. – Podała Józkowi zdjęty z haka za piecem klucz do kłódki. Policjant otworzył drzwi. – O kurwa – usłyszeli. Zza drzwi wysypały się zwały ziemi, w której prawie po pas stali dwaj ledwo żywi ze zmęczenia, umorusani mężczyźni. – Mówiłem ci, że to głupi pomysł, kretynie – jęknął jeden, usiłując się wydostać z pryzmy. – O mało nie pogrzebali nas żywcem!
– Oooooj – jęczał drugi. – Skąd mogłem wiedzieć, że jakiś idiota zasypie nam tunel? Skąd mogłem wiedzieć, że te cholerne drzwi to jakaś blacha pancerna? I po co było tu włazić?! Po co? Dla stosu pieprzonych papierów? – Panowie, cisza! – krzyknął Józek. – Proszę mi powiedzieć, co tu robicie. – Nic! – sapnęli obaj pospiesznie. – Byliśmy na spacerze i wpadliśmy do dziury – wyjaśnił jeden z nich. – No i nie dało się wydostać. – Mietek Huragan? – Józek przyjrzał się mężczyznom z niedowierzaniem. – I misiek? To wy? – No niby tak. Więc byliśmy na spacerze i wpadliśmy... – Jasne, dwie Alicje w Krainie Czarów! Po co wleźliście do tej dziury, po co w ogóle ją wykopaliście? – No przecież, że po nic. Zupełnie to nie my, my tylko wpadliśmy... – Hm, włamanie. Tylko po co włamywać się do pustej piwnicy? – No, ona nie była całkiem pusta. Tam w kącie stał taki ładny kuferek, ten, co leży o tam, rozbity – westchnęła Nina. – Szkoda. Lubiłam go. – Ciekawe, ten kuferek coś mi przypomina... Co w nim było? Jakieś cenne przedmioty? – zapytał Józek. – A gdzie tam! – warknął Mietek Huragan, ze złością patrząc na ciotki. – Jakieś pieprzone papierzyska bankowe! – Trzymałyśmy tam nasze wyciągi bankowe. Tylko tyle... Był jeszcze jeden taki sam kuferek w szopie, ale zniknął. – Ci idioci myśleli, że to jest wasz słynny skarb. Czyli wszystko się wyjaśniło – stwierdził Józek i wyjął komórkę, żeby zadzwonić po kolegów. – Nie trzeba było się tu kręcić. I po co wam ta cała ziemia? – Po co? Jakiś bałwan zasypał nam wyjście, więc chcieliśmy je odkopać, ale nie daliśmy rady. Ziemi nie mieliśmy gdzie składować i wciąż było jej więcej. Sufit nisko, oddychać też nie bardzo było czym... I te cholerne drzwi. Wszyscy wyszli na zewnątrz. – A słyszeliście wisielca? Podobno wył. – Wisielec? – Mietek przeżegnał się i cofnął o krok. – Tutaj jest wisielec? – To znaczy nie całkiem, raczej duch wisielca, co go ciotki wywołały. Podobno – mruknęła Miśka, z satysfakcją patrząc na miny obu mężczyzn. – Ja tam w duchy i te rzeczy nie bardzo... – A ja bardzo! Lepiej nie zaczynać! Ty durniu jeden! Kretynie! – wrzasnął Mietek na kumpla. – Mówiłem ci, że to domiszcze jest jakieś nienormalne! Wszystko tu jest nie takie! Rzuca, wyje, wybucha... Mówiłem, żebyśmy tu nie wchodzili, to nie, kurwa, skarbu mu się zachciało! Po cholerę mi skarb? Ja wolę żyć! I co będzie, jak się do mnie przyczepi? – Jak przyczepi? Duch to przecież nie rzep! – Gdzie ta policja? – jęknął Mietek. – Zabierzcie mnie stąd! Józek przysłuchiwał się tej rozmowie z zachwytem. – Co to, to nie! Nigdzie was nie zabierzemy. My was tylko spiszemy i wsadzimy z powrotem do piwnicy, żebyście tę ziemię wysprzątali, a jeśli do wieczoru nie dacie rady, to może wisielec wam pomoże. – Nieee! Błagam – jęknął misiek. – Bądź pan człowiekiem, panie władzo! Tylko nie wisielec! Wolę do pierdla, tam przynajmniej czuję się bezpieczny! – Proszę mnie zrozumieć. – Józek bezradnie rozłożył ręce. – Nie bardzo mogę, bo wy właściwie niczego nie zrobiliście. Podkop i włamanie? Za mała szkodliwość czynu, nic nie
zginęło, nikt nie ucierpiał. Wolę, żebyście posprzątali, a jutro może coś na was znajdę. Miśka natychmiast się zorientowała, o co chodzi. – Poza tym ten wisielec tylko wył, okropnie i trochę złowieszczo, ale nikogo jeszcze nie zaatakował. – Wył złowieszczo i nikogo jeszcze... Jeszcze?! Nie zaatakował?! Ale mógłby?! – jęknął Mietek, coraz bledszy. – A bo ja wiem, co takiemu duchowi może do łba strzelić? – rzucił z dziwną miną Józek. – Różnie z tym bywa. Podobno w jednym pensjonacie w Kościelisku, w którym kiedyś był zakład pogrzebowy... No, wiecie, o co chodzi? Nie? Wszyscy o tym słyszeli. W nocy włączył się telewizor jednemu gościowi z Warszawy i kazał mu się wynosić, ale że to był ceper, to nie uwierzył. A tu nagle ciach, ciężarówka w ścianę się wbiła, gościowi głowę prawie urwało... – Józek wymyślał na poczekaniu. Co prawda istniał pensjonat w dawnym zakładzie pogrzebowym i wypadek drogowy z ciężarówką też się zdarzył, tyle że nie było ducha. Mietek słuchał jak zaczarowany. – Panie władzo – jęknął misiek naprawdę nieźle przestraszony. – Co do tej małej szkodliwości czynu, to my może coś na to zaradzimy. – Macie zamiar popełnić jakieś przestępstwo? Tak na poczekaniu? W kajdankach? – zdziwiła się Miśka. – Nie, nie da rady – sapnął jeden z mężczyzn. – Ale myśmy już popełnili. – O, ciekawe, ale wasze interesy z owieczkami i bimbrem zupełnie mnie nie interesują. Potrzebuję czegoś naprawdę poważnego! – Te wszystkie dziury, prawie wszystkie, to my! – krzyknął misiek w nadziei, że to coś da. – Hmmmm, za mało. – Policjant pokręcił głową. – Zdecydowanie za mało. – I te tam, z tą piłą i stodołą... – Nie, też za mało. – No bo myśmy też szukali tego skarbu, na zlecenie! – Trochę lepiej, ale przecież go nie znaleźliście. Nie mam zamiaru świecić oczami przed prokuratorem, że wsadzam ludzi za byle co. Mnie potrzebne jest jakieś morderstwo, porwanie... – Przerwał na chwilę, po czym jak gdyby nigdy nic odwrócił się do Miśki. – No, znów się zaczyna – powiedział, wskazując dom. Miśka zrozumiała. – Tak, słyszę. Będzie wyło do rana. Ja dziś śpię u ciotek – skłamała bez mrugnięcia okiem. – No dobra, dobra! – krzyknął histerycznie Mietek. – Dobra, morderstwo nie, to za duży kaliber, nikt by nie uwierzył, ale porwanie było! Taką małą dziewczynkę żeśmy porwali, taką całkiem małą, i trzymaliśmy ją u mojej matki w chałupie, a ta babka, co kazała ją porwać... – Zaraz, zaraz – prychnął Józek. – I ja mam uwierzyć? To się kupy nie trzyma. Twoja matka ledwie koniec z końcem wiąże, po co jej cudze dziecko? – Bo nam taka jedna kazała. To znaczy wynajęła dziewuchę do pracy niby, a nam kazała zabrać dzieciaka, dziewucha zaś miała śledzić staruchy i dowiedzieć się, gdzie skarb. – Eee, to niewiele. Co prawda porwanie i przetrzymywanie nieletniego to już coś, ale to nie był wasz pomysł. Może się nie liczyć, chyba że... Kto wam to zlecił? – Taka jedna elegancka babka. – Czyli mogła być turystka! Nic mi to nie da, chyba że... Wiecie co? Na razie się wstrzymam, może dam radę coś dla was zrobić, ale muszę pogadać z kolegami.
Z daleka dał się słyszeć dźwięk syreny. Misiek i Mietek odetchnęli z ulgą. Chyba po raz pierwszy w życiu ucieszyli się na widok radiowozu. – Ale naprawdę – znów zaczął zapewniać Mietek – to wszystko my. Wszystko, wszyściutko, tylko nie morderstwo. To wystarczy? O, ta mała tam, to właśnie to dziecko... A co zrobiliście z mamusią?! – Mamusia zwiedza komisariat – odparł Józek, wzruszając ramionami. – O cholera! Mietek popatrzył na wychodzących z domu ciotek Noldiego i Witkę z dzieckiem na ręku. Obudzeni syreną radiowozu wyszli zobaczyć, co się dzieje. – Ty, ty! – zawołał do Noldiego. – Ty zawsze zwiastujesz nieszczęście! Panie władzo, mogę mu lutnąć? Mogę? To by trochę nam pomogło, prawda? – Ani mi się waż! – warknął Józek, zaniepokojony, czy nie przesadził ze straszeniem. Samochód policyjny zatrzymał się i wysiadły z niego trzy osoby. Dwóch miejscowych funkcjonariuszy i podkomisarz. Stojąca nieco dalej Marcinowa krytycznym wzrokiem przyglądała się tej scenie. – Po co znowu przyplątał się tu ten ceper? – zapytała teatralnym szeptem. – Może trzeba po kłonicę? – dodała, ale jedna z ciotek popukała się w czoło. – Kłonica może by się przydała, ale nie wolno. Dość już mamy kłopotów, znowu coś mu się stanie i założy nam sprawę. – Oj tam, zaraz coś mu się stanie... Od kłonicy? Przecież o parę siniaków nie będzie robił awantury – powiedziała z przekonaniem Marcinowa, ale widząc minę ciotki, zapytała z niedowierzaniem: – Będzie?! – O, pan Włodek! – jęknęła Witka, wskazując jednego z mężczyzn. – To on zabrał małą i przywiózł mnie tu na przeszpiegi... Przed domem zrobiło się takie zamieszanie, że – chcąc nie chcąc – ciotki zabrały wszystkich, albo prawie wszystkich, do swojej kuchni. – Ty, Józek, zostań z tymi brudasami! W takim stanie do kuchni ich nie wpuszczę! – oświadczyła Bella. – Jasne! Dobra jest ta nasza Miśka – pochwalił Józek oddalającą się dziewczynę. – Potrafi zamotać! – Zaraz, zaraz, jaka wasza? – warknęła Marcinowa. – Niby twoja i Maryśki? Niedoczekanie. Toż ona nasza! – Kiedy wcale nie wasza, tylko nasza, bo to prawie całkiem nasza wnuczka – syknęła Bella z wyższością, kiedy dotarli do kuchni. – No, no, bo jeszcze dziewczyna nam się zbuntuje. Ona żadna wasza, nasza czy co tam jeszcze. Toż ona Andrzejowa! – przerwała te dywagacje Nina. Miśka zgrzytała zębami ze złości; zaczynało się robić nieprzyjemnie. Tylko Witka patrzyła na nią z zazdrością. Jej by wystarczyła jedna osoba, jedna jedyna, która by się do niej przyznała, jakakolwiek babcia, nawet niekoniecznie prawdziwa. Nie chciała się rozpłakać przy ludziach, oddała więc dziecko Noldiemu, a sama zakrzątnęła się przy kuchni. Nie miała ochoty tego słuchać, a że była głodna (zresztą chyba wszystkim burczało w brzuchach), zaczęła pichcić. W lodówce znalazła kawałek kiełbasy, w szafce trzy puszki fasoli, przecier, cebule. Niedługo na stole pojawiły się wielki gar fasolki po bretońsku, chleb i talerze. – Jak tyś to wyczarowała? – zapytał Noldi z uszczęśliwioną miną. – Mówiłam ci, jestem po liceum gastronomicznym, a poza tym lubię gotować. – Witka wzruszyła ramionami, ale nie mogła nie zauważyć zachwytu w oczach chłopaka. W drzwiach stanął Józek zwabiony zapachami, ale też ciekaw całego zamieszania.
Usiadł przy stole, choć talerz musiał trzymać na kolanach. – Kurczę, ale dobre! – stwierdził zachwycony, bo od rana niewiele jadł. – Wiecie co? Wydaje się, że coś mamy. Tak się przestraszyli ducha wisielca, że zaczęli współpracować. Ten, jak mówicie, misiek to Włodek, Włodzimierz Podgórny, pseudonim Dupek. On i Mietek Huragan rozpoznali na zdjęciach, tych twoich – wskazał głową Noldiego – jakąś kobietę. Pamiętacie te zdjęcia, których Noldi napstrykał na Pęksowym Brzyzku? Pokazali nam kobietę, która podobno wynajęła ich do poszukiwania skarbu i porwania dziecka. – I kto to taki? – Tak po prawdzie jeszcze nie wiadomo, bo jest odwrócona plecami, ale przynajmniej mamy pewność, że ktoś taki naprawdę istnieje. – Mogli kłamać – rzuciła Miśka. W tym samym momencie kątem oka dostrzegła, że Noldi znów nakłada sobie porcję fasolki. Była pewna, że co najmniej po raz czwarty albo piąty. – Noldi, debilu! Znowu się pochorujesz – jęknęła. – Oddaj fasolkę! – Nie oddam! – zawołał tamten, zrywając się od stołu. Chciał uciec do pokoju obok, ale gdy tylko uchylił drzwi, z pokoju wylała się fala szaleństwa. Co prawda uratowało to fasolkę, ale tylko na chwilę, bo szarżujący Kruszynka wywrócił Noldiego, wytrącił mu talerz i wzgardziwszy zawartością, podeptał chłopaka i rozmazał na nim danie. Noldi usiadł wściekły na siebie i cały świat. – Kiedy wreszcie oddacie mi laptopa, co? Ja też chcę obejrzeć te zdjęcia! – Kiedy nie wolno. Do zakończenia sprawy stanowi dowód, nic na to nie poradzę – tłumaczył Józek. – Ale zapytam podkomisarza, tylko zróbcie porządek z psami, bo on może tu przyjść. Po krótkiej walce z Pańcią i kociętami, które w mgnieniu oka znalazły się wszędzie, czyli na karniszu, firankach, za wersalką, na kuchence mikrofalowej i na półce za glinianymi dzbankami, udało się doprowadzić kuchnię do porządku. Noldi dość niechętnie zabrał Kruszynkę na spacer, Pańcia poszła do kojca, kocięta odniesiono na legowisko w pokoju i ułożono obok leniwie drzemiącej kocicy. – To może ja już pójdę? – westchnęła Witka. – Pożyczę trochę pieniędzy od Noldiego i... – I co? Gdzie pójdziesz? – burknęła Nina. – Sama mówiłaś, że nie masz gdzie się podziać, zresztą możesz być potrzebna. Połóż małą spać, bo robi się późno, możesz przecież na jakiś czas zostać u nas. Witka odetchnęła z ulgą. Do kuchni wkroczył podkomisarz z plikiem zdjęć wydrukowanych na lśniącym papierze i rozłożył je na stole, z którego pospiesznie zabrano wszystkie zbędne bibeloty oraz oczywiście talerze i garnek. Zdjęcia były ładne i okropnie nudne. – Czy rozpoznają panie kogoś? – Noldiego – mruknęła Miśka, rozkładając ręce. – A pan? – zapytał Nowicki chłopaka, który wrócił z nadzwyczaj krótkiego spaceru. – Hmm, nie. – Chodzi o tych ludzi w tle. Może rozpoznajecie kobietę? Albo mężczyznę? – Nie, ale to dziecko wygląda jak córeczka Witki. – Noldi wskazał palcem dziewczynkę stojącą w cieniu jednego z pomników i trzymającą kogoś za rękę. – No tak, bo to jest moja mała – powiedziała Witka. – Pan Włodek czasami przyprowadzał mi córeczkę „na widzenie” do parku albo na ten cmentarz, ale wtedy kazał mi was odciągnąć. Dlatego uciekałam.
– Tylko że ja nie zrobiłem tego zdjęcia – mruknął Noldi. – Tu nie ma żadnego sławnego nagrobka! – Jasne, że nie ma. Prosiłeś, żebym zrobiła ci zdjęcie przy grobie Tytusa Chałubińskiego, ale ja skierowałam aparat na pana Włodka. Chciałam mieć jakiś dowód, ale on się odwrócił. – Czyli nic? – Nic – mruknęli wszyscy sfrustrowani. – A ta kobieta, tutaj? – Józek wskazał fragment postaci, która stała gdzieś poza kadrem. – Nie. Zresztą prawie wcale jej nie widać. Zaczekajcie, a może matka Huragana kogoś rozpozna? – Nie możemy na to liczyć. Może nic nie wiedzieć albo nie chcieć powiedzieć. Zresztą Kościuchowa twierdzi, że wszystko załatwiał Włodek. Tyle! Pewnie chce chronić syna. Niezadowolony z rezultatów podkomisarz pożegnał się i wyszedł pospiesznie, nieco zdziwiony, że tym razem opuszcza dom staruszek bez szwanku. Za oknem zapadał zmrok; po tak długim dniu wszystkim chciało się spać. – Wracamy do domu? – zapytała Miśka, nie wiedząc, w jakim nastroju jest Noldi po wisielcu i wczorajszej awanturze z Mileną. – A wisielec? – zapytał chłopak. – Ha? Co będzie, jeśli... – Przecież to byli ci dwaj debile! Skoro nie słyszeli wycia, to pewnie oni narobili tego hałasu. To w sumie logiczne – powiedziała Miśka ze wzruszeniem ramion. – Przecież wiesz, że wisielec... – Dobra, dobra – westchnął Noldi. – Możemy wracać, trochę ciężko mi na żołądku... – Ani mi się waż! – krzyknęła dziewczyna. – Nie chcę tego słyszeć, a jeśli się w nocy porzygasz, to naprawdę coś ci zrobię! Czy ty nie umiesz się opanować? – No nie umiem. Ciągle chodzę głodny. Zrozum! Choć raz na tydzień muszę się najeść do syta. – Jasne – burknęła Miśka. – I pochorować się też powinieneś do syta! Raz powinieneś dostać tak porządnie w kość, żebyś zmądrzał. – Boże, jakie wy, dziewczyny, jesteście dziwne – westchnął Noldi. – Ty najchętniej zamorzyłabyś mnie głodem, Milena zamieniłaby mnie we francuskiego pieska, jedna Witka karmi mnie jak normalnego faceta, ale od razu wszystkim to przeszkadza. – Nie gadaj, idźmy już. Wisielec czeka – powiedziała Miśka, puszczając oko do ciotek. – Spadaj! – sapnął Noldi, ale posłusznie ruszył za dziewczyną, posławszy jeszcze Witce czuły uśmiech. – Ale cię wzięło. – Miśka z niedowierzaniem pokręciła głową. – Dobrze, że chociaż uczciwie załatwiłeś sprawę z Mileną, przecież ona szalała na twoim punkcie. – I co z tego, że szalała? Krewetki, surowe rybie bebechy i obrzydliwe morskie stonogi... – Chyba ośmiornice? – Ośmiornice, ślimaki, stonogi, jak zwał, tak zwał, ale to było obrzydliwe i co tu dużo gadać, kosztowne. Ja jestem taki bardziej... normalny! – Pewnie! Normalny! – parsknęła Miśka. – Niech ci będzie, zwyczajny! Na to musisz się zgodzić. Wolę kilo pasztetowej i gar bigosu niż żabie odnóża i rybi skrzek, fuj! – Kawior. – Kawior! Przecież to nic innego jak skrzek czy ikra. Obrzydlistwo! Zwykłe odpadki po rybim seksie! Miśka dotąd lubiła kawior, ale nie była pewna, czy po takim naświetleniu sprawy jeszcze
weźmie go do ust. – Zamknij się i otwieraj drzwi – rzuciła. Chciała jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Noldi przekręcił klucz w zamku i zamarł. – Ooooooooojjjjjjjjjj – zawyło coś przeciągle i rzeczywiście boleściwie. – Ojjjjjj... – Wisielec! – krzyknęli chórem i jak na komendę ruszyli biegiem w kierunku domu ciotek. – Wisielec, wisielec, wisielec! – jęczał Noldi, z trudem łapiąc oddech, kiedy wpadli jak burza do kuchni. – Onnn jjjęczy! Ciotki popatrzyły na stojącą za nim Miśkę, jakby chciały się dowiedzieć, czy Noldi nie przesadza. – Ma rację. Jęczy – potwierdziła dziewczyna. – Okropnie! – Dzwonię po Józka – oświadczyła Bella. – Ty wezwij Andrzeja – dodała po chwili wahania do Niny. – Może się przydać... Wkrótce znów wszyscy ruszyli w kierunku drugiej posesji. – Przy samych drzwiach – wyszeptał Noldi. – Okropnie! Czy nie sądzicie, że powinienem raczej zawrócić i przypilnować Witki? – Nie, nie sądzimy, dziewczyna śpi. Nic jej nie będzie – odparła jedna z ciotek, zabijając w Noldim resztki nadziei. Kiedy dotarli do domu, coś znów zawyło. Naprawdę głośno i żałośnie. Jakby płakało? Andrzej gestem nakazał im milczenie i przez chwilę wsłuchiwał się w dziwne odgłosy. Wszedł do domu i znów zaczął nasłuchiwać. – Dochodzi jakby z piwnicy. Hm, to dziwne, ale z zewnątrz też zupełnie dobrze słychać. Wyszedł z domu i obszedł go z jednej strony. – A to okienko? – zapytał Bellę. – Dlaczego nie jest zabezpieczone? – Było zabezpieczone, ale tylko kratką. Ktoś musiał ją usunąć. – Czyli mógł wejść do domu? – Raczej zjechać! To nasz zsyp na węgiel, Pietrek go wylał betonem, żeby był skos, bo mu się nie chciało szuflą machać. Józek zajrzał w okienko, ale nic nie zobaczył. Nawet przy świetle latarki niczego nie można było dojrzeć. – Ujjjjjjjjjjjj. Noldi przy każdym jęku bladł i trząsł się coraz bardziej. – Jednak wywołałyście tego ducha – powiedział z pretensją do Niny, ale Józek go uciszył. Znów wszyscy wrócili do domu. Andrzej ukląkł w przedpokoju przy nadłamanej listwie, której jeszcze nie naprawił. Zaparł się i odłamał jej część. Poświecił do dziury. – Ujjjjjjjjjjjj – jęknęło głośniej. Andrzej pochylił się i zajrzał w głąb. – Cholera jasna! – krzyknął. – Dokąd prowadzi ten zsyp? – Do piwnicy, to te małe drzwiczki obok pieca – wyjaśniła Bella i nie pytając, co powinna zrobić, ruszyła po schodach w dół. Znów zdjęła klucze z haka za piecem i otworzyła niewielkie drzwiczki tuż przy ziemi. Zza nich najpierw powoli zaczął się sypać węgiel, potem wyleciała drewniana kula od barierki, a w końcu wysunęły się nogi. – Boże jedyny, zwłoki! – jęknęła Bella.
– To nie zwłoki. – Andrzej, który zszedł za ciotką do piwnicy, pochylił się i złapał za wystające z czeluści kończyny. – Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaajjjjjjjjjjj! – zawyło. – Oaoa oaoa oa! Andrzej ukląkł i powoli zaczął wyciągać nogi, a potem resztę ciała. – Chyba to nie ten wisielec – sapnął Noldi. – Nie – przyznał Andrzej. – Tamten był starszy i był facetem, a to jest kobieta. – Znowu Witka? – zdziwiła się Miśka. – Często, kiedy szła spać, przemieszczała się w inne miejsce i wrzeszczała. – Przestań, do cholery! – obraził się Noldi. – Daj jej spokój. To nie ona, popatrz, ta jest jakaś taka bardziej brudna i... O Boże! – jęknął zaszokowany. – Milena! Co ty tu robisz?! Dziewczyna otworzyła oczy i znów jęknęła. – Co się gapisz, pacanie?! – wrzasnęła do Andrzeja. – Złamałam nogę! To przez ciebie! – Tym razem krzyknęła do Noldiego. – Chciałam z tobą porozmawiać! Kochałam cię, a ty.... Jak mogłeś?! Zdradziłeś mnie z tą gówniarą z dzieckiem! Z jakąś kretynką po gównianej szkole gastronomicznej! Jak mogłeś... – A ty, Milena, skąd znasz Witkę? – zapytał zaszokowany Noldi. – I jak się tu dostałaś, przecież jeszcze wczoraj byłaś w Międzyzdrojanach? Sama mówiłaś! – Przyjechałam, to proste, a żadnej Witki nie znam. Nogę sobie złamałam na jakiejś cholernej kuli armatniej... Chciałam cię odzyskać! Ja cię kocham! – Rozszlochała się. Józek przypatrywał się przez chwilę młodej kobiecie, po czym wyszedł zadzwonić po pogotowie. Kiedy wrócił, był bardzo zadowolony. – Znacie się? – Tak, to moja była dziewczyna – odpowiedział Noldi, akcentując słowo „była”. – Z którą zerwałeś przez telefon! – jęknęła ona. – Rzeczywiście, to niezbyt pięknie zrywać w taki sposób – ocenił Józek. W oddali znów usłyszeli znajome syreny. Kobieta nieco zbladła. – Miał pan wezwać pogotowie – sapnęła, usiłując się podnieść, ale nie dała rady. – Wezwałem. – To syrena policyjna! – prychnęła dziewczyna. – Mileno – sapnął Noldi – ja ciebie nie kocham i nigdy nie kochałem. – Co powiedziałeś? – zapytał Józek rozbawiony. – Że jej nie kocham. – Ale jak ją nazwałeś? – No jak? Normalnie, to Milena Zabielska z Warszawy. – I tu się mylisz! – zawołał Józek triumfalnie. – Ta pani to Dorota Chucio z Wołomina. Siostra zamordowanej Urszuli Skorupskiej. – No i co z tego?! – warknęła dziewczyna. – Co z tego?! Nazwisko jak nazwisko. Można zmienić. – Może i nic z tego, ale mamy pani odcisk palca na nożu, przyszły wyniki z bazy danych. W zeszłym roku była pani zamieszana w napad na stację benzynową. – W nic nie byłam zamieszana. Przyjechałam tu wczoraj, cały czas byłam w domu. Mam alibi. Mój mąż... – Ty jesteś mężatką?! – wrzasnął Noldi, ale Andrzej kazał mu się zamknąć. – Kontaktowała się pani z nim ostatnio? – Jasne! Mówię, że widziałam się z nim wczoraj! – To interesujące, bo od dwóch tygodni siedzi w areszcie, zwinęli go za paserstwo. – Idiota! Zresztą to i tak nic nie znaczy, odcisk palca...
– Krwawy odcisk palca, peruka z nadpalonymi włosami, znaleziona obok waszego wybuchającego krzaka, na której będzie z pewnością pani DNA, i kuferek. – Kuferek? – zapytała Miśka zdziwiona. – Tak, ten z piwnicy, w której cię przetrzymywali. Były na nim ślady krwi. Do piwnicy weszli policjancie i sanitariusze. – Pieprzona dziwka! Bura suka! Siostrunia! – wściekała się „Milena”. – Obiecała, że podzieli się skarbem. Kazała mi się zająć debilem, żeby mi wszystko opowiadał, rozkochać go w sobie, okręcić dookoła małego palca... Kazała mi wynająć tę gówniarę, a potem, jakby nigdy nic, zaczęła sama szukać pieprzonego skarbu, bo Piotrek miał jej dość i złożył papiery rozwodowe. Chciała znaleźć skarb... I znalazła. Śledziłam ją, wiedziałam, że mnie okłamała. Ha, ha, ha, tak się śmiała, pieprzona dziwka, że nie będzie się dzielić. I walnęła mnie kuferkiem w głowę, to jej oddałam. – A co było w tym kuferku? – Nic! Zupełnie nic! Jakieś szpargały, pieprzone wyciągi bankowe tych starych wariatek. – Tylko nie starych – powiedziała z wyższością Bella. – Co zrobiłaś z naszymi papierami? – Zaraz je spaliłam! Kuferek też miałam spalić, ale nie zdążyłam, a potem ci dwaj kretyni porwali dziewuchę i już nie dałam rady... Gliny zaplombowały chałupę. – Co było dalej? – Ja ci powiem! – wtrącił Andrzej ze śmiechem. – W kuferku nic nie znalazła, więc szukała dalej, to znaczy wynajęła dwóch idiotów, żeby za nią kopali, sama zresztą też trochę kopała, kiedy ich zamknęli. Niestety była przekonana, że oni kombinują coś na lewo, wiesz, na złodzieju czapka gore. Zaczęła ich śledzić, wlazła do zsypu, pośliznęła się na gałce od barierki, która wpadła tu przez dziurę w podłodze, złamała nogę i utknęła. Nie była w stanie się ani przekręcić, ani wspiąć. Sanitariusze z trudem rozcięli but na spuchniętej nodze kobiety i usztywnili jej kostkę. Potem w asyście policji odwieźli ją do Zakopanego. Józek pojechał z nimi, a pozostali usiedli przy stole w kuchni, racząc się domowym winem, które przyniósł Andrzej, twierdził bowiem, że po tych wszystkich wrażeniach muszą się trochę zrelaksować. Miśka patrzyła na Andrzeja z rosnącym zachwytem. – Wiesz, nigdy bym nie podejrzewała, że taki artysta, sławny rzeźbiarz, tak doskonale umie sobie radzić, no, z podkomisarzem i w ogóle w tych policyjnych sprawach – powiedziała z niedowierzaniem. – Do mnie mówisz? – Andrzej szeroko otworzył oczy, jakby bardzo zdziwiony. – A do kogo innego? Przecież ty jesteś sławnym rzeźbiarzem, nie? Chłopak wzruszył ramionami. – Znam się na drewnie, czasem sobie dłubię, ale zaraz sławny rzeźbiarz? Przeceniasz mnie – odpowiedział z lekkim uśmiechem. – Kiedyś trochę rzeźb nawet sprzedawałem, ale to było jeszcze na studiach. Robiłem te ozdobne poręcze, które widziałaś u mnie w domu, identyczne zresztą zrobiłem Ulce Skorupskiej, ale krowa nie chciała zapłacić, a teraz to tylko takie hobby! – To czym ty się w ogóle zajmujesz? – zapytała Miśka zdziwiona. – Właśnie zdałem na aplikację prokuratorską. Trzydzieści miesięcy ciężkiej harówy! Od września zaczynam pracę w prokuraturze. Miśka wstała, jakby chciała go uderzyć, potem usiadła. – Boże kochany, ale ja jestem naiwna! – jęknęła. – Teraz rozumiem, dlaczego wszyscy
tak cię tutaj poważają. – Przecież na to zasługuje! – oznajmiła z dumą Bella. – Nie dość, że uczony, to jeszcze tutejszy. – Tak, ale przecież skłamał, że jest sławnym rzeźbiarzem! – Wcale nie! Po prostu nie zaprzeczyłem. Sama to sobie wykombinowałaś, zresztą rzeźbiarzem też troszkę jestem, tyle że samoukiem. Mama nie zgodziła się na ASP, bo artysta to żaden zawód, a my tutaj szanujemy zdanie rodziców. – Dlaczego po prostu nie powiedziałeś? – Oj, nie chciałem się za bardzo chwalić, a poza tym po co? Dziewczyny lecą na prawników dla kasy, a ja chciałem normalnej dziewczyny, porządnej góralki, nie jakiejś miejskiej paniusi z fumami, co lata od fryzjera do kosmetyczki, od kosmetyczki do solarium i całe życie spędza w sklepach. – Wypisz wymaluj Milena – mruknął Noldi. – Nie wiem, jak ona była w stanie na to wszystko zarobić. Na same kosmetyki wydawała majątek. – A gdzie pracowała? – zapytała Miśka zaciekawiona. – U jakiegoś Różyckiego – odpowiedział niepewnie chłopak. – Raczej na Różyckiego – sprostował Andrzej ze śmiechem. – Pracowała na tym bazarze w Warszawie, na Pradze. Razem z mężem zajmowali się paserstwem. – Jesteś okropny. – Miśka ziewnęła. – I w ogóle. – Ziewnęła jeszcze raz, dając wszystkim do zrozumienia, może niezbyt grzecznie, że mają się wynosić. Było późno, wino ją trochę rozleniwiło i miała nadzieję, że tej nocy wreszcie porządnie się wyśpi. Noldi też ziewał, ale dyskretniej. Kiedy znaleźli się w swoich pokojach, było bardzo późno. Zaczął padać deszcz. Gdzieś w oddali grzmiało. Ranek wstał szary, mokry i nieprzyjemny. Około dziesiątej poszli do domu ciotek po najświeższe plotki, choć właściwie niczego się już nie spodziewali. Wszystko zostało wyjaśnione. Chwilę po nich pojawił się Nowicki. – Coś się znów stało? – zapytała Nina niepewnie. – A co miało się stać? Wszystko już przeżyłem. Psy, kota, wisielca, jakieś parzące badyle i tutejszych ludzi. Co jeszcze mogłoby się stać? – No, wie pan... – Nina uśmiechnęła się krzywo. – Jakby się zastanowić, to nie był cały tutejszy repertuar. – Całe szczęście, że już się o tym nie przekonam. Przyjechałem się pożegnać, wracam do Krakowa – powiedział z ulgą w głosie. – A zabrałby pan nas ze sobą? – zapytała smętnie Witka. – Z Krakowa będzie mi łatwiej się gdzieś ruszyć, no i zaoszczędziłabym na bilecie. – A ty dokąd się wybierasz, hę? – rzuciła Bella oschle. – Podobno szukasz pracy? Jasne, pewnie ci się już odechciało. Ta dzisiejsza młodzież! Do roboty jak w mordę strzelił, od roboty jak w pysk dał! – Jasne, że szukam pracy, ale tutaj nic nie ma – tłumaczyła się Witka. – Już ja to wiem najlepiej. I ludzie też tacy... Nie można im ufać – dodała po chwili. – Już ty się nie wymądrzaj! Coś ci znalazłam, nie jest to oczywiście żaden cud, bo płacą marnie, a pracy dużo. Sprzątanie, zakupy i w ogóle, no, całodobowa opieka u takich niezbyt sympatycznych ludzi, ale miałabyś dach nad głową i wyżywienie dla siebie i małej. Może to niewiele, ale na początek zawsze coś. Tylko że ty pewnie będziesz marudzić, że to, tamto, siamto... – Oczywiście, że biorę, natychmiast! Mogę zacząć od zaraz. Tylko poproszę adres.
– No to dobrze, bierz się do roboty – burknęła Bella bardzo z siebie zadowolona. – Ale gdzie? – Jak to gdzie? U nas! – Ale wy nie potrzebujecie przecież... Staruszka nie dała jej dokończyć. – Co ty tam wiesz? Zdecydowałyśmy właśnie, że jednak potrzebujemy opieki, zresztą ty też. Jak masz zamiar wychować to dzieciątko? Ona musi mieć dom, musi jeść... – Tak, ale... – Jak mówiłam, płacimy marnie, jesteśmy niesympatyczne i będziesz miała tyle pracy, że ho, ho, ale nie damy ci zginąć. Tylko nie kłam więcej, to jedyny warunek. – No cóż. Z tym może być kłopot. Kłamię od zawsze, w bidulu inaczej się nie da, no i trochę też dla małej nakłamałam, ale będę się starać! Kobiety popatrzyły na siebie zadowolone. O dziwo, ta odpowiedź je usatysfakcjonowała. – Prawo jazdy masz? – spytała po chwili Bella. – Nie – odparła Witka. Wyglądała na bardzo ucieszoną, ale natychmiast spochmurniała. – Nie stać mnie. Zresztą po co? – A po zakupy jak masz zamiar jeździć? Busem? Trzeba będzie to jakoś załatwić, a tymczasem niech Noldi cię zawiezie do apteki, bo Ninka znów potrzebuje leków. I weźcie też małą, wycieczka dobrze jej zrobi. – Paliwa nie ma – przypomniał Noldi, zawiedziony oddalającą się perspektywą romantycznej eskapady. – Andrzej wam trochę wleje i pojedziecie na stację benzynową, tam zatankujecie do pełna. – A ty – rozkazała Bella, wskazując Miśkę – przebierz się wreszcie w ten piękny góralski strój. – Kiedy cuchnie! – Już się wywietrzył. Coś ty taka pańcia? O, przepraszam, paniusia, bo Pańcia to porządny pies. Nasza mama brała ślub w tym stroju, ale jak ci się nie spodoba, kupimy nowy, specjalnie szyty i haftowany dla ciebie. I nowy samochód też ci kupimy. Na prezent ślubny! – Wy chyba oszalałyście! To jest koszmarnie drogie. Skąd weźmiecie na to pieniądze? A już samochód? Wariactwo! – No właśnie – podchwycił Noldi. – Skąd weźmiecie pieniądze, skarbu przecież nie ma. Czy może jest? – Jest – odparła Bella zdecydowanie. – I to nawet dwa. – Czyli macie dwa meteoryty? – Nie, tu chodzi o nas. To my jesteśmy takim, no wiecie, skarbem... – dodała Nina niepewnie. – O Boże! Teraz rozumiem! – krzyknął z lękiem Noldi. – Już jadę po te leki! Pogorszyło się jej. Receptę macie? – Ty zaraz będziesz potrzebował recepty! Na porządny ból głowy, wstrząs mózgu i rany cięte – ostrzegła Bella. – To o co chodzi? – zapytała Miśka. – Znalazłyście ten meteoryt? – A tam, meteoryt! Nie ma żadnego meteorytu. Zresztą może i gdzieś jest, ale i tak nie wiemy gdzie. Zresztą po co nam on? Ależ wy jesteście naiwni, też wymyślili, meteoryt... – Same mówiłyście! – Noldi zupełnie nie mógł się połapać. – Najpierw kamień nagrobny, potem meteoryt, jakieś złoto, to co w końcu jest prawdą? – Oczywiście, że nic! – odparła Nina. – To były tylko takie gadki, no wiecie... Jak by to
powiedzieć... Chciałyśmy ubarwić naszą szarą, smutną, beznadziejną egzystencję. – Znowu coś kombinujecie? – Miśka nie miała ochoty na następne bajki. Za stołem Andrzej krztusił się ze śmiechu. – Czego rżysz, debilu?! – warknęła i zamilkła. Głupio się czuła, mówiąc „debilu” do przyszłego prokuratora. – No? – Ta ich szara, smutna, beznadziejna egzystencja tak mnie rozbawiła. Gdybym sam ich nie ratował z różnych opresji, może bym uwierzył, ale skoro fioletowe smoki, skarby, zwłoki, rzucadła i wybuchowe kwiaty są dla nich zbyt banalne i nudne, to strach, co jeszcze wymyślą. – A ty, Andrzej, siedź cicho, bo nic nie powiemy. – To macie coś jeszcze do powiedzenia? – Oczywiście. O skarbie. – Tak, wiemy, to wy jesteście tym skarbem – westchnęła Miśka. – Jasne, rozumiem. Całkiem rozrywkowe z was kobitki, poczucie humoru macie, wigor też, ale skarb... No cóż, skoro tak wam na tym zależy. – Miśka, jesteś głupią dziewuchą! – zawyrokowała Bella urażona. – Ale cóż, jesteś nasza, musimy cię znosić. – Wcale nie musicie. – Musimy. Z powodu skarbu. – Hmmm, starość nie radość. Andrzej, ja stąd wychodzę. To on w końcu jest czy go nie ma? A jeśli jest, to gdzie? Tutaj? – Gdzie tutaj? W domu? Kto rozsądny trzyma skarb w domu? – Boże jedyny, to gdzie go trzymacie? Na cmentarzu? W grobie wisielca? O to chodzi?! – Wariatka. W banku! Też sobie wymyśliłaś, wisielec, cmentarz, teraz to ty się czegoś nażarłaś! – syknęła Bella. – W banku? I przyjęli wam meteoryt do banku? – Jaki meteoryt? – No ten wasz – odparła dziewczyna mocno zdziwiona. – Przecież go nie ma! – To co wy tam trzymacie? – Pieniądze. To chyba oczywiste. Stąd te nasze wyciągi bankowe. „Biedne staruszki” – pomyślała Miśka. Nie żyły ubogo, miały co jeść, miały nawet samochód, ale z pewnością nie trzymały milionów na lokatach bankowych. – No tak – westchnęła. – Rozumiem, ale mówiłyście, że nie macie nawet renty po mężu, więc skąd te pieniądze? Polska emerytura? To przecież grosze. – Renty po mężu nie mamy ani żadnej polskiej emerytury. – To skąd macie te bankowe skarby? – Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w Stanach byłyśmy biedne jak myszy kościelne? – Jasne, że pamiętam. To było straszne, to więzienie i w ogóle... Szkoda tylko, że pojechałyście do Vegas i wszystko przegrałyście. – No więc nie wszystko. Mówiłyśmy ci, że prawie wszystko. Zostało nam kilka dolarów. Miśce zrobiło się jeszcze bardziej przykro, ale kobiety nie wyglądały na specjalnie zasmucone. – No właśnie, zostało nam kilka dolarów i wtedy Ninka ciach i coś tam rozbiła. – Kieliszek? Szklankę? – Nie, bank. Zaczęło wyć, migały takie światła jak w wozach policyjnych, myślałyśmy, że to napad. Wszyscy krzyczeli, że Ninka rozbiła bank, więc w popłochu chciałyśmy uciekać,
bo wiesz, za napad na bank w Stanach długo się siedzi, ale potem się okazało, że Ninka wygrała! – Ninka wygrała? – Dużo! Pomogłyśmy bratu stanąć na nogi i rozwinąć interes, pojeździłyśmy po świecie, przyjechałyśmy do Polski i resztę złożyłyśmy w banku na procent. – Super! – krzyknęła Miśka. – Dużo tego macie? – No, dwa miliony... Dziewczyna usiadła. – Dwa miliony złotych? To rzeczywiście skarb! – Dolarów, nie złotych. Dziewczyna nie wierzyła własnym uszom. – Dlatego szukałyśmy wnuczki, żeby nam pomogła się tego pozbyć, no i żeby komuś to zapisać. – Ale jest wasz brat i Piotrek. To znaczy mój ojciec – szepnęła Miśka, nie wiedząc, jak się zachować. – Brat już jest bogaty jak Krezus, Piotrek też sobie świetnie radzi. Nie potrzebują naszych marnych dolarów! A poza tym my chciałyśmy ciebie. – Andrzej, ty wiedziałeś! – wrzasnęła dziewczyna do chichoczącego w kącie chłopaka. – Wiedziałeś?! – Jasne, że wiedziałem. Ktoś musi się zajmować ich finansami. – To dlaczego...? – Dlaczego ci nie powiedziałem? A po co? Zapytałem, co byś zrobiła, gdyby twoja rodzina była koszmarnie bogata, a ty powiedziałaś, że byś się w to nie mieszała, bo pieniądze psują ludzi, że nie wiedziałabyś, czy szukasz ojca, czy jego portfela, prawda? Zresztą nie miałem prawa. Miśka wciąż rozglądała się dookoła zupełnie oszołomiona. Nagle wszystko okazało się zupełnie inne, niż myślała. I Andrzej, i staruszki. Nic nie było takie, jak się początkowo wydawało. – To kiedy wyjeżdżacie? – zapytała Nina z tajemniczą miną. – Najpóźniej jutro – odparł Andrzej z uśmiechem. – Wyjeżdżasz? – zapytała Miśka zasmucona, ale on pokręcił głową. – Nie wyjeżdżam, tylko oboje wyjeżdżamy. – Oboje? – W popłochu pomyślała, że Andrzej też może być żonaty, może nawet dzieciaty, i jeszcze bardziej się zmartwiła. – Oboje, czyli ty i ja! Jedziemy do twojej babci. Przecież trzeba jej wszystko opowiedzieć, zresztą za dwa tygodnie jej ślub, jesteśmy zaproszeni. Z ojcem się spotkasz, kiedy wróci z Hongkongu. – Ale jeśli nie będziesz chciała, wcale nie musisz – powiedziała Nina. – Pietrek to dupek! Zostawić taki skarb na pastwę losu? Ja mu tego nie daruję. – Jaki znów skarb? – jęknęła Miśka – Jak to: jaki? Ciebie, swoje dziecko! Możesz mu za to ostro dać w kość, a my ci pomożemy! – zaoferowała się Bella, w rozmarzeniu snując już plany nowych wspaniałych katastrof. – A na Boże Narodzenie przyleci z Chicago dziadek. – Na Boże Narodzenie? – powtórzyła Miśka, bo naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć. – Tak, na wasz ślub! Już rozmawiałam z księdzem. Wcześniej się nie da. Będą koniki, zaprosimy cały Zawilec, będą tańce przez trzy dni. Co ja mówię? Takie wesele powinno trwać co najmniej z tydzień! – pisnęła Bella.
– Ale... – Miśka usiłowała coś powiedzieć, jednak Andrzej nie dał jej dojść do słowa. – Teraz nie masz już nic do gadania, ja zresztą też. Dla górala tradycja to rzecz święta! – I gromadka dzieci – dodała rozchichotana Nina. – Ratunku! – jęknęła Miśka. – A potem ożenimy Witkę i Noldiego – rozmarzyła się Bella. – I będą fajerwerki! Takie, że cała wieś pęknie z zazdrości. Miśka skrzywiła się złośliwie. – Albo, jak was znam, wyleci w powietrze!