Książka i Wiedza Tytuł oryginału THE FORSYTE SAGA Awakening ToLet Tekst oparto na wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego z roku 1972 Przełożył Józ...
11 downloads
26 Views
1MB Size
Książka i Wiedza Tytuł oryginału THE FORSYTE SAGA Awakening ToLet Tekst oparto na wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego z roku 1972 Przełożył Józef Birkenmajer Opracowanie graficzne Bożena Kowalewska Redaktor teci nr'ny Zygmunt Boro ni Korektor Ewa Długosz-Jurkowska Wydawnictwo „Książka i Wiedza"RSW „Prasa-Książka-Rueh", Warszawa, luty 1988 r. Wydanie VI. Nakład 199650 + 350 egz. Obj. ark. wyd. 17,3. Obj. ark. druk. 15,5 (20,6) Papier offsetowy kl. V, 70 g, rola 70 cm Przekazano do składania 24 października 1986 r. Podpisano do druku w lutym 1988 r. Druk ukończono w marcu 1988 r. Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie, ul. Alfreda Lampego nr 18/20 Zam. nr D-384. U-74. Dwanaście tysięcy pięćset siedemdziesiąta dzietoiąta publikacja ,JCiW" ISBN 83-05-11661-1 (dla tomu III 83-05-11906-8) Interludium Była godzina piąta po południu. Lipcowe słońce, oświetlając hali w Robin Hill poprzez grube okno w suficie, rzucało plamę blasku akurat na zakręcie szerokiej klatki schodowej. Pośrodku tej smugi świetlnej stał mały Jon Forsyte w błękitnym płóciennym ubranku. Włoski gorzały mu w tym oświetleniu; gorzały i oczy pod zmarszczonymi brewkami, bo oto malec — jak to już czynił niezliczone razy w oczekiwaniu na przyjazd ojca i matki — zastanawiał się, w jaki sposób po raz ostatni zejść schodami na dół. Czy przebyć cztery schody jednym skokiem, a pięć dalszych... na siedzeniu? To już przestarzałe! Po poręczy? Ale jak? Na buzi, nogami w przód? To już bardzo przestarzałe! Na brzuszku, boczkiem? Do niczego! Na plecach z rozkrzyżowanymi w dwie strony ramionami? Nie wolno! A może na buzi, głową w przód, w sposób nie znany dotąd nikomu poza nim samym?... Taki był powód zmarszczki na rozjaśnionej słońcem twarzyczce małego Jona... W owym czasie — tojjest w lecie 1909 roku—różne prostoduszne istoty, noszące się właśnie z myślą uproszczenia mowy angielskiej, nie wiedziały nic, rzecz prosta, o małym Jonie, w przeciwnym bowiem razie przyznałyby się doń jako do swego ucznia. Jednakże na tym świecie można wszystko aż nadto uprościć — bo oto prawdziwe imię chłopca brzmiało Jolyon, a jego żyjący ojciec i zmarły brat przyrodni z dawna już zagarnęli dla siebie dwa inne skróty: Jo i Jolly. Trzeba nadmienić, że mały Jon uczynił, co w jego mocy, by zgodniej z powszechną wymową nadać swemu imieniu najpierw formę Jhon, później zaś John; formę Jon / przyswoił sobie dopiero wówczas, gdy ojciec wytłumaczył mu, że jest to konieczne.
Ojciec posiadał dotąd tylko część jego serca — część nie zajętą przez stajennego Boba, co grywał na harmonii, i przez niańkę zwaną ,,Da", która w niedziele i święta przy odziewała fioletową sukienkę, a w życiu prywatnym, jakie dorywczo prowadzą i słudzy domowi, nosiła nazwisko Spraggins. Matka ukazywała się chłopcu jedynie na podobieństwo zjawy sennej cudownie pachnąca, gładziła mu główkę przed samym zaśnięciem i czasami przycinała jego złotobrązowe włoski. Gdy sobie rozbił czoło o piec w dziecinnym pokoju, przyszła zatamować krew, a gdy dręczyły go złe sny, siadała na łóżku i tuliła główkę chłopca do swej szyi. Była mu droga, ale daleka, ponieważ „Da" była tak bliska, a w sercu mężczyzny trudno naraz pomieścić więcej niż jedną kobietę. Z ojcem, naturalnie, łączyły go też więzy szczególnej wspólnoty — mianowicie mały Jon roił sobie, że gdy dorośnie, zostanie również malarzem, z tą tylko maleńką różnicą, iż nie będzie malował obrazów jak ojciec, ale ściany i sufity, stojąc na desce pomiędzy dwiema drabinami, przepasany zapaćkanym fartuchem i owiany miłym zapachem świeżego wapna... Poza tym ojciec brał go z sobą do Richmond Park, gdzie chłopak mógł jeździć na kucyku, zwanym dla swej maści Myszką. Mały Jon urodził się ze srebrną łyżką w buzi1 — może trochę za wielką i zbyt wygiętą. Nie zdarzyło mu się słyszeć, by ojciec lub matka zwracali się gniewnie czy to do siebie, czy do niego, czy do kogokolwiek innego; stajenny Bob, kucharz, Jane," Bella i reszta służby, a nawet „Da"— jedyna osoba nakładająca mu pewne hamulce — zwracając się do niego mieli szczególny ton głosu. Jon był przeto święcie przekonany, że świat jest siedliskiem doskonałej a nie ustającej uprzejmości i swobody. Świadomość Jona — dziecka 1901 roku — zaczęła się kształtować właśnie wtedy, gdy jego ojczyzna po owym przykrym ataku szkarlatyny, jakim była wojna z Burami, przygotowywała się do liberalnego odrodzenia przypadającego na rok 1906. Surowość nie była w modzie, a rodzice mieli wzniosłe pojęcia na punkcie niczym nie skrępowanej swobody swego potomstwa. Połamali przeto rózgi, pobłażali dzieciom i już z góry entuzjastycznie przewidywali wspaniałe rezultaty tej metody. Poza tym mały Jon postąpił dobrze i rozsądnie, wybierając sobie na ojca miłego mężczyznę lat pięćdziesięciu dwóch, który poprzednio stracił jedynego syna, a na matkę kobietę lat trzydziestu ośmiu, której był synem pierworodnym i jedynym. Jeżeli nie został czymś pośrednim między pokojowym pieskiem a małym mądralą, zawdzięczał to uwielbieniu, jakie ojciec okazywał matce, gdyż nawet mały Jon mógł zauważyć, że nie była ona tylko — jego matką i że przy niej on sam grał dopiero drugie skrzypce" w sercu ojca. Jakie zajmował miejsce w sercu matki, tego jeszcze nie wiedział. Co się tyczy „cioci" June (przyrodniej siostry, w tym jednakże wieku, iż wyrosła z tego stosunku pokrewieństwa), ta, trzeba jej to przyznać, kochała go, ale traktowała zbyt obcesowo. Także i oddana mu „Da" miała gusta spartańskie: kąpiel przygotowywano mu chłodną, kolanka miał odsłonięte i nigdy go nie zachęcano, by roztkliwiał się nad sobą. Gdy szło o utrapioną kwestię wychowania, mały Jon podzielał zdanie tych, którzy uważali, że dzieci nie należy do niczego przymuszać. Czuł sympatię do mademoiselle, która codziennie rano przez dwie Idiomatyczne wyrażenie angielskie odpowiadające polskiemu: „urodzić się w czepku". godziny uczyła go języka francuskiego, historii, geografii i czterech działań. Nie były mu niemiłe i lekcje gry na fortepianie, udzielane przez matkę, ta bowiem umiała zachęcać go do uczenia się coraz nowych melodyjek, nigdy nie każąc ćwiczyć takiej, której nie lubił — tak iż chłopak wciąż palił się do zdobywania coraz to większej zwinności niezgrabnych dotąd paluszków. Pod okiem ojca uczył się rysować zabawne świnki i inne zwierzątka. Nie był wspaniale edukowanym chłopaczkiem. Jednakże — ogółem rzecz biorąc — srebrna łyżka nadal tkwiła w jego buzi nie przynosząc mu szkody, chociaż „Da" niekiedy twierdziła, że towarzystwo innych dzieci „dobrze by mu zrobiło". Jakież to było rozczarowanie, gdy pewnego razu — a było to w siódmym roku życia — uparł się przy czymś, na co ona się nie zgodziła i położyła go na obie łopatki! Ten pierwszy
hamulec nałożony nieskrępowanej indywidualności Forsyte'a doprowadził chłopca niemal do szału. W tym beznadziejnie rozpaczliwym położeniu oraz w niepewności, na czym się to wszystko skończy, było coś przerażającego. A gdyby tak ona nigdy już nie dała mu powstać! Przez pięćdziesiąt sekund krzyczał wniebogłosy cierpiąc okrutne męczarnie. Najgorsze jednak — to przekonanie, że „Da" dopiero po upływie tego czasu uświadomiła sobie udrękę strachu, jaki przeżywał... I w ten oto straszliwy sposób unaocznił mu się brak wyobraźni istoty ludzkiej! Gdy dała mu powstać, był nadal przekonany, że „Da" popełniła rzecz straszną. Chociaż nie pragnął skarżyć się na nią, obawa, iż coś podobnego może się jeszcze powtórzyć, kazała mu odszukać matkę i powiedzieć: — Mamusiu, nie pozwól, żeby „Da" jeszcze mnie kiedy tak przytrzymała na ziemi! Matka, wznosząc nad głową ręce, w których trzymała dwa sploty włosów — couleur defeuille morte1, jak mały Jon nie nauczył się jeszcze ich nazywać — spojrzała na niego oczyma podobnymi do skraweczków jego brunatnej aksamitnej kurteczki i odrzekła: — Dobrze, syneczku, nie pozwolę. Mały Jon był zadowolony z tego jej wystąpienia w charakterze bóstwa opiekuńczego, zwłaszcza gdy spod stołu, gdzie w czasie śniadania oczekiwał ulubionego grzybka, usłyszał, jak mówiła do ojca: — A więc czy ty powiesz „Da", mój drogi, czy też ja mam to uczynić? Ona jest tak do niego przywiązana... Na to ojciec odpowiedział: — Tak, ale nie powinna okazywać tego w ten sposób. Wiem doskonale, jakie to uczucie, gdy jest się położonym na łopatki. Żaden z Forsyte'ów nie zniesie tego ani przez minutę. Zdając sobie sprawę, że rodzice nie wiedzą o jego bytności pod stołem, koloru zeschłych liści (fr.) mały Jon wpadł w zupełnie nowy dla niego stan zakłopotania i nie ruszy się z miejsca, mimo iż na grzybka miał ogromną ochotę. Takie było pierwsze jego zanurzenie się w czarnych otchłaniacł istnienia. Od tego czasu nie przeżywał już żadnych objawień — aż d( dnia, gdy poszedłszy do obory, by napić się mleka wprost od krowy udojonego właśnie przez Garratta, ujrzał cielątko Koniczynki... nieży we! Nie dał się pocieszyć i w towarzystwie zaniepokojonego Garrattć udał się na poszukiwanie „Da"; nagle jednak zrozumiał, że nie jest om tym kimś, kogo mu potrzeba, pomknął co tchu szukać ojca i wpadJ w rozwarte ramiona matki. — Cielątko Koniczynki zdechło! Och! Och! Takie jest flakowate! Uścisk matki i jej słowa: „Ależ, dziecko, uspokój się, uspokój", utuliłj go w płaczu. Lecz jeżeli cielątko Koniczynki mogło zdechnąć... mogło się to samo przydarzyć każdemu stworzeniu... nie tylko pszczołom, muchom, chrząszczom i kurczątkom... i każde mogło stać się równie flakowate! Jakież to było straszne... i jak rychło poszło w niepamięć! Następną przygodą, i to bardzo bolesną — którą matka pojęła znacznie lepiej niż „Da" — było „przysiedzenie" wielkiego trzmiela. Potem już przez cały rok nie zdarzyło się nic o istotnym znaczeniu aż do czasu, gdy po dniu fatalnego samopoczucia chłopak zakosztował choroby, na którą złożyły się: wysypka, łóżko, łyżka z miodem i mnóstwo mandarynek. Wtedy to cały świat rozkwitł nagle przed jego oczyma. Stało się to za sprawą „cioci" June; albowiem ledwo Jon stał się „kulawym kaczęciem", June w te pędy przybyła z Londynu przywożąc książki, które wykarmiły jej wikingowską duszę, urodzoną w pamiętnym roku 1869. Książki te, sędziwe i wielobarwne, roiły się od przeokropnych zdarzeń. Ciotka czytała je małemu Jonowi aż do chwili, kiedy pozwolono mu je czytać samemu; wtedy zwiała do Londynu pozostawiając chłopcu cały stos tej lektury. Ta strawa wywoływała ferment w jego wyobraźni, aż w końcu nie myślał już i nie śnił o niczym innym, jak tylko o miczma-nach, okrętach arabskich handlarzy niewolników, piratach, tratwach, kupcach drzewa sandałowego, maszynach parowych, rekinach, bitwach, Tatarach, Indianach, balonach, biegunach
północnych i innych szaleńczych rozkoszach. Gdy pozwolono mu wstać, natychmiast olinował i omasztował swoje łóżko — od kasztelu przedniego aż po rufę — po czym odbił od okrętu i płynął w wąskiej wanience po zielonych wodach dywanu, aż dotarł do skały, na którą wdarł się przy pomocy mahoniowych gałek otwierających jej szuflady, aby przytknąwszy do oka wysoką szklankę, rozejrzeć się po widnokręgu w poszukiwaniu zbawczych żagli. Później sporządził — niestety, na jeden tylko dzień — tratwę z wieszaka na ręczniki, tacki od herbaty oraz poduszek. Gdy przyniesiono mu kompot z renklod, nie wypił soku, ale zlał go do próżnej butelki od lekarstwa i zaopatrzył tratwę w otrzymany tak rum; postarał się też i o pemikan, sporządzony z nie dojedzonych kawałków kurczęcia, 10 utłuczonych i wysuszonych nad ogniem, oraz o sok cytrynowy przeciwko szkorbutowi, wyciśnięty ze skórek pomarańczowych z dodatkiem odrobiny zaoszczędzonego soku. Innego dnia zrobił biegun północny z całej swej pościeli z wyjątkiem materacyka i dotarł do niego na łódce z kory brzozowej (w codziennym życiu była to krata sprzed kominka) po krwawym starciu z białym niedźwiedziem, zrobionym z materacyka i czterech kręgli przybranych w nocną koszulę „Da". Wkrótce potem ojciec, pragnąc ustatkować wyobraźnię chłopca, przyniósł mu Ivanhoe, Bevisa, książkę o królu Arturze i Lata szkolne Tomka Browna. Jon wziął się do pierwszej z nich, po czym przez trzy dni budował, bronił i zdobywał zamek Front de Boeufa, grając w tym widowisku kolejno każdą rolę z wyjątkiem Rebeki i Roweny; nie brakło przy tym i przeraźliwych okrzyków: En avant, de Bracy!1 — i innych podobnych wezwań. Przeczytawszy książkę o królu Arturze stał się niemal wyłącznie sir Lamorakiem de Gallis, bo choć w książce było o nim niewiele, jednakże imię jego bardziej się chłopcu podobało od imion wszystkich innych rycerzy; uzbrojony w długą tykę bambusową, rycerz na śmierć zajeździł swego starego konia na biegunach. Bevis wydał mu się mazgajowaty; zresztą potrzebne tam były lasy i zwierzyna, tej zaś w pokoju dziecinnym brakło, pominąwszy dwa koty, Fitza i Pucka Forsyte'ów, które nie pozwalały na poufalenie się. Na Tomka Browna był jeszcze za młody. Toteż dom odetchnął z ulgą, gdy po czterech tygodniach pozwolono mu wychodzić na dwór. W owym miesiącu — a był to marzec — drzewa szczególnie przypominały maszty okrętowe. Wiosna ta, czarowna dla małego Jona, stanowiła okres ciężkiej próby dla jego kolan, ubranek, nade wszystko zaś dla cierpliwości „Da" zmuszonej prać, cerować i łatać jego odzienie. Codziennie, ledwo skończyło się śniadanie, rodzice, których okna wychodziły na tę stronę, mogli widzieć rezolutną twarzyczkę i jasne włoski synka, wybiegającego z pokoju lekcyjnego, przebiegającego taras i wdrapującego się na pień starego dębu. W ten sposób rozpoczynał on dzień, ponieważ przed lekcjami nie było czasu na dalsze wyprawy. Urozmaicony powab starego dębu nigdy chłopcu nie powszedniał; miał on maszt główny, maszt przedni i przymasztek i zawsze można było z niego schodzić po pionowych linach — czyli po sznurach huśtawki. Po lekcjach, kończących się o jedenastej, udawał się do kuchni, po cienki plasterek sera, biszkopt i dwie renklody (zapas żywności dostateczny co najmniej na zaopatrzenie łodzi ratunkowej) i zjadał to w jakiś wymyślny sposób, po czym, uzbrojony po zęby w strzelbę, pałasz i pistolety, wyruszał na prawdziwą wyprawę poranną, spotykając po drodze nieprzeliczone mnóstwo handlarzy niewolników, Indian, korsarzy, lampartów i niedźwiedzi. O tej porze dnia rzadko widywano go inaczej jak Naprzód, de Bracy! (fr.) 11 ^ z kordelasem w zębach (wyglądał niby Dick Needham), wśród hucznej palby cynkowych kapiszonów. Niejednego ogrodnika ustrzelił ziarnkiem fasoli ze swej rusznicy. Wiódł życie czynne, pełne mocnych wrażeń.
— Jon staje się okropny — mówił pod dębem ojciec do matki. — Boję się, iż gotów się wykierować na marynarza lub innego ladaco. Czyś zauważyła u niego choćby ślad kultu dla piękna? — Ani śladu... — No, niebu niech będą dzięki, że go jeszcze nie ciągnie do kół i maszyn! Wszystko znieść mogę, tylko nie to. Pragnąłbym, żeby trochę więcej interesował się przyrodą. — Ma wiele wyobraźni, Jolyonie. — Tak... Krwiożerczej wyobraźni. Czy kocha teraz kogokolwiek? — Nie, nikogo specjalnie... tylko wszystkich w ogóle. Nie narodziło się jeszcze dziecko tak kochające i kochane jak Jon. — Bo to twój syn, Ireno. W tejże chwili mały Jon, leżąc na gałęzi wysoko ponad głowami rodziców, ustrzelił ich oboje dwoma ziarnkami fasoli, jednakże ten urywek dosłyszanej rozmowy utknął niby trudny do strawienia kąsek w jego ptasim żołądeczku. Kochający, kochany, wyobraźnia, krwiożercza wyobraźnia!... Tymczasem liście zaczęły już tworzyć gąszcz — i oto nadchodzi już dzień urodzin Jona, przypadający corocznie dwunastego maja, a pamiętny zawsze obiadem złożonym z najulubieńszych frykasów, mleczka cielęcego, grzybków, makaroników i polewki imbirowej. Wszakże pomiędzy owym dniem ósmych urodzin a godziną popołudniową, kiedy to Jon w smudze lipcowego słońca stał na zakręcie klatki schodowej, zaszło kilka ważnych wydarzeń. „Da", snadź strudzona ustawicznym szorowaniem kolan chłopca, a może posłuszna owemu tajemniczemu instynktowi, który nawet niańki zmusza do rozstania się z wychowankami, zaraz nazajutrz po urodzinach Jona pożegnała się z nim wśród strumieni łez, by „wyjść" — całkowicie i zupełnie — „za jednego kawalera". Mały Jon, przed którym do tej pory rzecz tę tajono, był niepocieszony przez całe pół dnia... Nie powinni byli trzymać tego przed nim w tajemnicy!... Dwa wielkie pudełka żołnierzy wraz z baterią armatek tudzież Młodzi trębacze, którzy znaleźli się pomiędzy prezentami urodzinowymi — wszystko to, wespół ze świeżym strapieniem, przyczyniło się do pewnego przewrotu, jaki dokonał się w chłopcu: zamiast osobiście szukać przygód i narażać własne życie, zaczął urządzać pomysłowe zabawy, w których wystawiał na szwank życie nieprzeliczonych zastępów żołnierzy cynowych, kamyków, kulek szklanych i ziarnek bobu. Z tych różnych postaci „żeru armatniego" czynił całe kolekcje i posługując się na przemian to jednymi, to drugimi, prowadził to wojnę siedmioletnią, to hiszpańską, to trzydziestoletnią, to jeszcze inne, o których czytywał w wielkiej Historii Europy, stanowiącej niegdyś własność dziadka. 12 Wojny te — których przebieg, uzależniony od inwencji chłopca, mijał się niekiedy z prawdą dziejową — rozgrywały się na podłodze dziecinnego pokoju, do którego nikt nie mógł wchodzić z obawy, by nie pomieszać szyków królowi szwedzkiemu Gustawowi Adolfowi lub nie rozdeptać jakiejś armii austriackiej. Do Austriaków — ze względu na dźwięczność ich nazwy — był namiętnie przywiązany, toteż widząc, że tak mało mieli bitew zwycięskich, wymyślał przynajmniej w zabawie coraz to nowe dla nich triumfy. Ulubionymi jego generałami byli: Eugeniusz Sabaudzki, arcyksiążę Karol i Wallenstein; Tilly'ego i Macka, choć byli Austriakami, oczywiście trudno darzyć sympatią (Jon słyszał pewnego razu z ust ojca, że były to „operetkowe postacie", jednakże nie bardzo rozumiał, co by to mogło znaczyć). Przepadał i za Tureniuszem, również ze względów eufonicznych. Opisany okres — przyczyniający dużo zmartwień rodzicom, gdyż chłopak, zamiast biegać po dworze, bawił się w domu — trwał przez cały maj i połowę czerwca, póki nie położył temu kresu ojciec przynosząc Przygody Tomka Sawyera i Przygody Hucka. Przeczytawszy te książki malec poczuł, że coś się w nim zmieniło, i wyruszył znów poza bramę domu, by rozpocząć zawzięte poszukiwania jakiejś rzeki. Ponieważ w Robin Hill z przyległościami nie
było takowej, przeto zastąpić ją musiał staw, gdzie na szczęście znajdowały się lilie wodne, jętki, komary, sitowie i trzy krzaki łoziny. Po tym stawie — gdy ojciec i Garratt stwierdzili przy pomocy sondowania, że dno jest bezpieczne, a woda w najgłębszych miejscach dochodzi do dwóch stóp głębokości — pozwolono chłopcu jeździć w małej wywrotnej łódce; spędzał w niej całe godziny, to wiosłując, to znów leżąc na dnie, niewidoczny dla Indianina Joe i innych nieprzyjaciół. Ponadto na brzegu stawu zbudował sobie ze starych pudełek od biszkoptów wigwam, zajmujący powierzchnię bez mała czterech stóp kwadratowych, a kryty gałęźmi. W szałasie tym palił maleńkie ogniska i piekł na nich ptaki, których nie ustrzelił ze swej flinty polując wśród pól i w zagajniku, albo ryby, których nie ułowił w stawie, ponieważ ich tam w ogóle nie było. To mu zajęło resztę czerwca i ów lipiec, gdy ojciec i matka bawili w Irlandii. Przez te pięć letnich, pogodnych tygodni, zostawiony sam sobie, wiódł samotne życie w świecie wyobraźni, za całe towarzystwo mając strzelbę, wigwam, łódkę i wodę; a chociaż mały, ruchliwy jego umysł uporczywie odsuwał od siebie pojęcie piękna, jednakże chwilami narzucało mu się ono, to przysiadając na skrzydełku jętki, to skrząc się na kwiatach lilii wodnej, to lejąc błękit w jego oczy, kiedy leżał na wznak w zasadzce. „Ciocia" June, której zlecono opiekę nad nim, miała w domu kogoś „dorosłego", pokaszliwującego oraz lepiącego z gliny jakąś ludzką twarz, toteż nie kwapiła się nad staw, by zobaczyć, co chłopiec porabia. Pewnego razu przyprowadziła z sobą dwoje innych „dorosłych". Mały Jon, który właśnie pomalował sobie gołe ciałko w żółte i niebieskie pasy, 13 posługując się farbami wodnymi z ojcowskiego pudełka, a we włosy wetknął parę piór kaczych — dostrzegł przybyszów i zaczaił się w wiklinie. Tak jak przewidywał, podeszli od razu do jego wigwamu i uklękli, by zajrzeć do środka, toteż wydawszy okrzyk ścinający krew w żyłach, zdołał niemal doszczętnie oskalpować „ciocię" June i „dorosłą" panią, zanim te zdążyły go pocałować. Dwie osoby dorosłe zwały się „ciocia" Holly i „wujaszek" Val; „wujaszek" miał twarz ogorzałą, utykał nieco na jedną nogę i okrutnie śmiał się z chłopaka. Jon nabrał sympatii do „cioci" Holly, która, jak się zdaje, również była jego siostrą; jednakże oboje wujostwo wyjechali tego samego dnia po południu i już ich więcej nie widział. Na trzy dni przed spodziewanym przyjazdem ojca i matki wyjechała również — i to z wielkim pośpiechem — „ciocia" June zabierając pokaszliwującego „dorosłego" wraz z jego bryłą gliny. Made-moiselle powiedziała: — Biedny człowiek, był bardzo chory; zabraniam ci, Jonie, wchodzić do jego pokoju. Jon, któremu rzadko zdarzało się robić coś tylko dlatego, że mu tego zabroniono, powstrzymał się od przekroczenia zakazanej strefy, mimo że był znudzony i osamotniony. Prawdę powiedziawszy, powaby stawu już przeminęły, a chłopak — którego dusza przepełniona była po brzegi niepokojem — pragnął czegoś: nie drzewa ani strzelby, czegoś miłego, miękkiego. Owe dwa ostatnie dni wydały mu się miesiącami pomimo Rozbitków morskich, gdzie czytał o matce Lee i jej strasznym fajerwerku ze szczątków okrętu. Zdążył wtedy chyba ze sto razy wejść po schodach w górę i zejść z powrotem; z dziecinnego pokoju, gdzie obecnie sypiał, niejednokrotnie zakradał się do pokoju matki, przyglądał się wszystkiemu, nic nie ruszając, po czym szedł do ubieralni, a stanąwszy na jednej nodze, jak Slingsby, koło wanny, szeptał tajemniczo, by przynieść szczęście: — Huś! Huś! Huś! Szukaj kota! Kota! Potem znów przekradając się, otwierał szafę z sukniami matki i wdychał głęboko coś, co zdawało się go zbliżać... sam nie wiedział ku czemu. Uczynił to właśnie bezpośrednio przed ową chwilą, gdy stał pośrodku świetlnej smugi głowiąc się nad tym, w jaki z kilku znanych sposobów zjechać po poręczy. Wszystkie wydały mu się niedorzeczne i nagle, znużony, jął iść z wolna po schodach, stopień po stopniu. Zdołał sobie w tym czasie całkiem wyraźnie uprzytomnić twarz ojca: krótką siwą bródkę, głębokie przymrużone oczy, pionową bruzdę między brwiami, żartobliwy uśmiech oraz jego smukłą
postać, która małemu Jonowi wydawała się tak wysoka; matki natomiast nie mógł sohie przypomnieć. Z jej istnieniem kojarzyła się jedynie jakaś wizja o dwojgu wodzących za nim ciemnych oczach; a także zapach jej szafy. W hallu była Bella — rozsuwała wielkie portiery i otwierała drzwi frontowe. Jon ozwał się przypochlebnie: 14 — Bella! — Słucham panicza. — Gdy oni przyjadą, podaj nam herbatę pod dębem; wiem, że lubią to najwięcej. — Panicz chciał powiedzieć, że panicz to lubi najwięcej?... Jon zamyślił się. — Nie, o n i to lubią, żeby mnie zrobić przyjemność. Bella uśmiechnęła się. —- Dobrze, dobrze, zrobię to, jeżeli panicz będzie tu siedział spokojnie i nic nie spsoci, póki państwo nie przyjadą. Mały Jon usiadł na najniższym stopniu schodów i kiwnął głową. Bella podeszła bliżej i obejrzała go z góry. — Niech panicz wstanie! — powiedziała. Jon wstał. Przyjrzała mu się badawczo z tyłu. Nie pozielenił się trawą, a kolana wydawały się czyste. — Wszystko w porządku! — zawyrokowała.—Dobre dziecko! A opalił się! Daj mi buzi! I cmoknęła Jona we włosy. — Jaki będzie dżem? — zapytał. —Tak jestem zmęczony czekaniem. — Agrestowy i poziomkowy. Świetnie! Właśnie jego ulubione! Po odejściu Belli Jon przez minutę siedział spokojnie. Cisza panowała w wielkim hallu o drzwiach otwartych ku wschodowi, tak że widać było jedno z drzew Jona, mianowicie wielki bryg, żeglujący wolniutko poprzez wewnętrzny dziedziniec. Na tarasie słały się ukośne cienie kolumn. Jon wstał, przeskoczył jeden z tych cieni i obszedł wokoło klomb kosaćców zarastający środek basenu z szarawego marmuru. Kwiaty były bardzo ładne, ale pachniały słabo. Stanął w otwartych drzwiach i wyjrzał przez nie. A jeżeli!... jeżeli nie przyjadą! Czekał już tak długo, iż dalsze czekanie wydało mu się nie do zniesienia — i naraz jego uwaga prześliznęła się z owej fatalnej możliwości na drobne pyłki kurzu wibrujące w napływającej fali modrawego blasku słonecznego. Wyciągnąwszy rękę starał się kilka z nich pochwycić. Bella powinna była odkurzyć ten skrawek powietrza! Ale może to nie był kurz — tylko to, z czego jest zrobiona światłość słoneczna? I Jon poszedł zobaczyć, czy światłość słoneczna na dworze jest taka sama. Okazało się, że inna... Chłopak obiecał, że będzie spokojnie siedział w hallu; jednakże okazało się to wprost niewykonalne. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, przeszedł wyżwirowany podjazd i położył się opodal na murawie. Zerwawszy sześć stokrotek ponazywał je starannie: sir Lamorac, sir Tristram, sir Lancelot, sir Palimedes, sir Bors, sir Gawain — i kazał im kolejno staczać pojedynki, aż w końcu sam tylko sir Lamorac, którego wybrał ze względu na szczególnie mocną łodygę, miał jeszcze głowę, choć nawet i on po trzech spotkaniach wyglądał na zdechlaka 15 i obszarpańca. W trawie, która niemal prosiła się o kośbę, gramolił się z wolna jakiś chrząszczyk. Każde źdźbło trawy było małym drzewem, którego pień musiał okrążać. Jon postawił sir Lamoraca nogami w dół i wydostał chrząszczyka spomiędzy traw; nieborak uciekł w dyrdy. Jon śmiał się, potem przestało go to ciekawić i westchnął. W sercu czuł pustkę. Odwrócił się i leżał na wznak. Kwitnące lipy pachniały miodem; niebo cudnie błękitniało, przystrojone kilkoma białymi obłoczkami, które wyglądały — a może i smakowały —jak lody cytrynowe. Słychać było, jak Bob gra na harmonii jakąś murzyńską piosenkę — i chłopiec czuł jednocześnie błogość i smutek. Znów się obrócił i przyłożył ucho
do ziemi (Indianie umieją pochwycić uchem nawet z daleka dolatujące odgłosy), jednak nie słyszał nic poza harmonią. Ale niemal w tejże chwili posłyszał słaby turkot podobny do pomruku żaren. Tak!... To samochód... jedzie!... jedzie! Zerwał się na równe nogi. Czy ma czekać na ganku, czy też wbiec na schody, na górę, a w chwili gdy będą wchodzili, zawołać: „Uwaga!", i zjechać powoli po poręczy, głową do przodu? Czy też?... Samochód skręcił w aleję wjazdową. Już za późno! Nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać i podskakiwać z niecierpliwością. Samochód nadjechał szybko, zawarczał i zatrzymał się. Ojciec wysiadł i zbliżał się; było to tak, jakby nadchodziło życie. Schylił się, w tejże chwili mały Jon podskoczył w górę — i zderzyli się z sobą. Ojciec powiedział znów swoim tonem: — Wielkie nieba! Aleś ty się opalił, mój chłopcze! Uczucie wyczekiwania — czegoś upragnionego — wrzało z niesłabnącą siłą w duszy małego Jona... Wtedy rzuciwszy długie, nieśmiałe spojrzenie dostrzegł matkę, uśmiechniętą, w niebieskiej sukni i z błękitną woalką na kapeluszu i we włosach. Podskoczył, jak tylko mógł najwyżej, nogami oplótł jej kibić i przytulił się z całych sił. Posłyszał jej westchnienie, poczuł, że i ona go obejmuje. Oczy jego, jeszcze wówczas ciemnoniebieskie, wpatrywały się w ciemnobrunatne tęczówki matki, aż na koniec jej wargi dotknęły jego powiek; przytulając się do niej ze wszystkich sił, posłyszał, jak pisnęła cichutko i śmiejąc się mówiła: — Aleś ty silny, Jonie! Wówczas wysunął się z jej objęć i ciągnąc ją za rękę szurnął w głąb hallu. Gdy siedział pod dębem, zajadając dżem, uderzały go w matce różne szczegóły, których wpierw nie dostrzegał: tak na przykład policzki jej były śmietankowego koloru, w ciemnozłotych włosach snuły się srebrzyste nitki, na szyi nie miała, jak Bella, żadnego guza, a poruszała się cicho i spokojnie. Zauważył też parę drobnych kreseczek biegnących od kącików oczu, pod nimi zaś jakieś takie miłe cienie. Była piękna jak zawsze, piękniejsza niż ,,Da" lub mademoiselle, lub „ciocia" June, lub nawet „ciocia" Holly, do której nabrał wielkiej sympatii, ba, piękniejsza 16 nawet niż Bella, która miała czerstwe policzki i czasami była nazbyt gwałtowna w swych wystąpieniach. Ta nowa uroda matki wydała mu się rzeczą wielkiej wagi, toteż chłopak jadł tego dnia mniej, niż miał zamiar. Po podwieczorku ojciec wyraził ochotę przespacerowania się z nim po ogrodzie. Jon odbył więc długą rozmowę na tematy ogólne, omijając sprawy tak osobiste, jak przygody sir Lamoraca i Austriaków oraz pustkę, jaką odczuwał w ciągu trzech ostatnich dni i która oto nagle została zapełniona. Ojciec opowiadał mu o miejscowości zwanej Glensofantrim, gdzie bawił z matką, i o krasnoludkach, które tam wychodzą z ziemi, gdy na świecie wszystko ucichnie. Mały Jon stanął z rozstawionymi nogami. — Czy ty naprawdę w to wierzysz, tatusiu? — Nie, Jonie, ale myślałem, że ty uwierzysz. — A czemu? — Bo jesteś młodszy ode mnie... a to są postaci czarnoksięskie. Mały Jon wysunął do przodu bródkę z dołeczkiem pośrodku. — Nie wierzę w zjawy czarnoksięskie. Nigdy ich nie widywałem. — Hm! — mruknął ojciec. — A mamusia? Ojciec uśmiechnął się żartobliwie. — Nie, widuje tylko Pana. — Cóż to za Pan? — Taki koźlonogi bożek, co hasa w dzikich i pięknych ustroniach. — Czy był w Glensofantrim? — Mamusia mówi, że był.
Mały Jon wspiął się na palce i rozpoczął dalsze indagacje: — A tyś go widział, tatusiu? — Nie, widziałem tylko Wenus Anadyomene. Mały Jon zamyślił się; wszak Wenus była wspomniana w jego książce 0 Grekach i Trojanach. Zatem Anna było jej imieniem, a Dyomene nazwiskiem. Gdy zapytał, okazało się jednak, że to jedno słowo, oznaczające „wynurzająca się z morskiej piany". — Czy ona wynurzała się z piany w Glensofantrim? — Tak, codziennie. — Jak ona wygląda, tatusiu? — Jest podobna do mamusi. — O! W takim razie musi być... — lecz w tym miejscu urwał, przyskoczył do muru, wdrapał się na górę i zręcznie zsunął się z powrotem na dół. Czuł, że musi bezwzględnie zachować dla siebie odkrycie, że matka jest piękna. Jednak cygaro ojcowskie zaczęło tak jakoś długo się palić, iż chłopak zmuszony był na koniec zagadnąć: — Chciałbym zobaczyć, co mamusia przywiozła. Dobrze, tatusiu? Podał ten niski powód, żeby nie być poczytanym za niewieściucha, 1 był nieco stropiony, gdy ojciec spojrzał nań przenikliwie, westchnął znacząco i odrzekł: 17 — Dobrze, idź ją ukochać, mój chłopcze. Poszedł zrazu niby to powolnym krokiem, potem jednak pomknął jak strzała. Drzwi między matczyną sypialnią a jego pokojem były otwarte i tędy wszedł. Matka klęczała jeszcze pochylona nad walizą. Stał przez chwilę cichutko tuż przy niej. Wyprostowała się klęcząc i zagadnęła: — No i cóż, Jonie? — Chciałem tylko przyjść i popatrzeć. Uściskał ją znowu i ona go uścisnęła, a wtedy wgramolił się na parapet okna i podkuliwszy nogi pod siebie, przyglądał się rozpakowywaniu walizy. Czynność ta napawała go nie doznawaną nigdy rozkoszą nie tylko dlatego, że matka wydobywała różne przedmioty o podejrzanym wyglądzie, ale i dlatego, że miło mu było przyglądać się jej samej. Poruszała się odmiennie od wszystkich, zwłaszcza od Belli; była niezawodnie najwytworniejszą osobą, jaką zdarzyło mu się spotkać. W końcu uporała się z walizą i uklękła tuż przed nim. — Smutno ci było bez nas, Jonie? Mały Jon kiwnął głową i dawszy w ten sposób upust swym uczuciom, kiwał nią jeszcze czas jakiś. — Przecież miałeś tu ciocię June? — Och! Ona tu miała jakiegoś pana, co wciąż kaszlał. Twarz matki zmieniła się i przybrała wyraz niemal gniewny. Widząc to chłopiec dodał pośpiesznie: — Był to biedny człowiek, mamusiu... Tak okropnie kaszlał! Ja... ja go lubiłem. Matka objęła go w pasie rękoma. — Ty lubisz wszystkich, Jonie. Mały Jon zamyślił się. — Do pewnego stopnia... — odpowiedział. — Ciocia June wzięła mnie jednej niedzieli do kościoła. — Do kościoła? O-o! — Chciała zobaczyć, jak mnie to nastroi. — I nastroiło cię? — Tak. Zacząłem sobie ze wszystkiego żartować, więc ciocia zabrała mnie czym prędzej do domu. Nie chorowałem potem wcale. Położyłem się do łóżka, dostałem grzanego wina z wodą i czytałem Chłopców z Beechwood. Było to pyszne! Matka zagryzła wargi.
— Kiedy to było? — O, jakie... już bardzo dawno, jeszcze, ale ona nie chciała. Czy do kościoła? — Nie, nie chodzimy. — A czemu? Prosiłem, by mnie wzięła raz ty i tatuś nigdy nie chodzicie 18 Matka uśmiechnęła się. — No, widzisz, mój drogi, chodziliśmy jeszcze, gdyśmy oboje byli mali. Może właśnie za mali. — Tak, wiem — oświadczył mały Jon — to niebezpieczne. — Osądzisz sam to wszystko, gdy podrośniesz. Mały Jon odpowiedział z zastanowieniem: — Wcale nie* pragnę być dorosłym. Nie chcę chodzić do szkoły. — Nagła, przemożna chęć powiedzenia czegoś więcej, wypowiedzenia tego, co czuł naprawdę, oblała mu twarz rumieńcem. — Ja... ja chcę pozostać z tobą, mamusiu, i być twoim kochankiem. Po czym, zdając sobie instynktownie sprawę, iż należy wykorzystać sytuację, dodał szybko: — Ale dziś w nocy nie chcę iść do łóżka. Nuży mnie po prostu chodzić do łóżka noc w noc. — Czy znów miałeś jakieś straszne sny? — Może raz tylko. Czy dziś w nocy mogę zostawić drzwi do twego pokoju otwarte? — Dobrze, ale tylko troszeczkę. Mały Jon westchnął z zadowoleniem. — A co widziałaś w Glensofantrim? — Same piękne rzeczy, mój drogi. — Co to właściwie jest piękno? — Co to właściwie... Ach, Jonie, to trudne zagadnienie. — Czy na przykład mógłbym to zobaczyć? Matka wstała i usiadła obok niego. — Możesz, i to nawet co dzień. Piękne jest niebo, gwiazdy, noce księżycowe, dalej ptaki, kwiaty, drzewa... wszystko to jest piękne. Wyjrzyj za okno — a będziesz miał piękno, mój Jonie. — Ale... to jest widok. Czy to już wszystko? — Wszystko? Nie! Cudownie piękne jest morze i ruchliwe fale o spienionych grzbietach. — Czyś ty się z nich wynurzała codziennie, mamusiu? Matka zaśmiała się. — A jakże! Przecieżeśmy się kąpali. Mały Jon nagle wyciągnął ręce i objął ją za szyję. — Ja wiem — szepnął tajemniczo — to ty jesteś „to" naprawdę, a wszystko inne tylko „na niby". Matka westchnęła, zaśmiała się i rzekła: — Ach, Jonie! Mały Jon zagadnął ją powątpiewająco: — Czy sądzisz, że taka na przykład Bella jest piękna? Ja nie jestem pewien. — Bella jest młoda... i to coś znaczy. — Ale ty młodziej wyglądasz, mamusiu. Jeżeli wpaść na Bellę, to 19 można się rozbić. Nie wierzę, żeby „Da" była piękna... kiedy zaczynam o tym myśleć. A mademoiselle jest prawie brzydka. — Mademoiselle ma twarz bardzo miłą. — O tak, miłą. Lubię te promyczki, mamusiu. — Promyczki? Mały Jon przytknął paluszek do jednego z kącików jej oczu. — Ach, te zmarszczki? Ależ one są oznaką starości. — One się pokazują, gdy ty się śmiejesz. — Ale nieładnie mi z tym.
— Owszem, mnie się bardzo podobają. Czy ty mnie kochasz, mamusiu? \ - Tak, kocham cię. Kocham, mój drogi. — I zawsze tak samo? — Zawsze tak samo. — Czy bardziej, niż myślałem? — Bardziej... o wiele bardziej. — I ja tak samo... wet za wet... Uświadamiając sobie, że nigdy dotąd w całym swym życiu nie wywnętrzył się tak bardzo jak dzisiaj, odczuł znów nagły zwrot ku męskości sir Lamoraca, Dicka Needhama, Hucka Finna i innych bohaterów. — Czy mogę ci pokazać parę sztuk? — zapytał i nie czekając odpowiedzi, wyśliznął się z jej ramion i stanął na głowie. Następnie, zachęcony jej nie tajonym podziwem, wszedł na łóżko i rzuciwszy się głową w dół, wywinął koziołka nie dotykając niczego rękami. Sztukę tę powtórzył parokrotnie. Tego wieczora, obejrzawszy wszystko, co rodzice przywieźli, pozostał aż do obiadu, siedząc między nimi przy okrągłym stoliczku, którego zwykli używać, gdy jadali we dwójkę. Był niezmiernie podniecony. Matka miała na sobie popielatą w ciepłym tonie suknię, z kremowym szlaczkiem wyhaftowanym z małych różyczek, a okalającym smaglejszą od niego szyję. Jon wpatrywał się w nią uporczywie, póki figlarny uśmiech ojca nie zwrócił nagle jego uwagi na leżący przed nim plasterek ananasa. Była to pora późniejsza od tej, o której zazwyczaj kładł się do łóżka. Matka poszła wraz z nim na górę, a on rozbierał się powoli, ażeby zatrzymać ją dłużej przy sobie. Gdy nie miał już na sobie nic oprócz piżamki, powiedział: — Obiecaj mi, że nie odejdziesz, póki nie skończę pacierza. — Obiecuję. Klęcząc na łóżku i co chwila nurkując twarzą w pościeli, mały Jon trzepał prędko pod nosem modlitwę i co chwila odmykał jedno oko, aby przyjrzeć się matce stojącej cichuteńko, z uśmiechem na twarzy. — Ojcze nasz — brzmiały końcowe słowa pacierza — który jesteś w niebie... święć się... mamusiu... przyjdź Królestwo... mamusiu... jako w niebie tak i na ziemi... chleba naszego... mamusiu... daj nam dzisiaj... 20 i odpuść nam nasze winy... jako w niebie tak i na ziemi... naszym winowajcom... i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen!... Baczność! Skoczył i przez długą chwilę pozostał w jej objęciach. Ułożywszy się już do snu, nie wypuszczał jej ręki z uścisku. — Nie zamkniesz już bardziej drzwi? Prawda, że nie? Czy chcesz na dłużej odejść, mamusiu? — Zejdę na dół i będę grała tatusiowi. — O, to dobrze! Będę się przysłuchiwał. — Ej, chyba nie! Musisz przecież zasnąć. — Spać mogę każdej nocy. — Właśnie dziś jest taka sama noc jak każda inna. — O nie! Jest całkiem nadzwyczajna! — W takie właśnie noce sypia się najlepiej. — Ale jeżeli ja zasnę, mamusiu, nie usłyszę, kiedy przyjdziesz. — No dobrze, więc przyjdę cię pocałować. Jeżeli się obudzisz, będziesz 0 tym wiedział, a jeżelibyś się nie obudził, to i tak poczujesz, żem cię pocałowała.
Mały Jon westchnął. — Niech tak będzie! — odrzekł. — Widzę, że będę musiał się z tym pogodzić. Mamusiu! — Co, synku? — Jakie było nazwisko tej, w którą tatuś wierzy? Wenus Anna Diomenes? — Och, mój aniołku! Anadyomene! — Tak, ale imię, jakie ja tobie nadałem, o wiele bardziej mi się podoba. — Jak mnie nazwałeś, Jonie? Mały Jon odparł nieśmiało: — Ginewra! To z Okrągłego Stołu... Właśnie teraz mi to przyszło na myśl... Tylko jej włosy, co prawda, były rozpuszczone. Zwrócone ku niemu oczy matki zdawały się poprzez niego patrzeć gdzieś w dal. — Nie zapomnisz przyjść, mamusiu? — Nie zapomnę, o ile położysz się i zaśniesz. — Aha, więc zawieramy układ! — i mały Jon przymknął powieki. Poczuł jej wargi na czole i natychmiast potem usłyszał kroki. Otwarł na chwilę oczy, by dostrzec cień matki przemykający przez drzwi, 1 westchnąwszy, zamknął znowu powieki. Czas zaczął płynąć. Przez jakieś dziesięć minut chłopak, wierny przyrzeczeniu, usiłował zasnąć przerachowując kolejno w myśli wielką liczbę osłów — była to stara recepta „Da" na sprowadzenie snu. Zdawało mu się, że na tym liczeniu zbiegły mu chyba całe godziny; uważał, że już lada chwila matka powinna wrócić. Zrzucił z siebie wszystkie okrycia. 21 — O, jak mi gorąco! — powiedział, a w ciemności głos jego zabrzmiał jakoś dziwnie, jak gdyby nie jego własny. — Czemu ta mama nie nadchodzi? — Usiadł na łóżku. Musi zobaczyć! Wstał z łóżka, podszedł do okna i odchylił nieco roletę. Na dworze nie było ciemno; Jon nie wiedział, czy to światło dzienne, czy też księżyc, który wydawał się ogromny. Miał on pocieszną, wykrzywioną twarz, jak gdyby się wyśmiewał z chłopca, toteż Jon nie miał ochoty nań patrzeć. Później dopiero, przypomniawszy sobie słowa matki, że noce księżycowe są piękne, jął wpatrywać się we wszystko, co widział. Od drzew słały się grube cienie, gazon wyglądał jak kałuża rozlanego mleka, a oczom otwierały się dalekie, dalekie przestrzenie. Widać było rzeczy — hen — niezmiernie odległe, kędyś, bodaj za krawędzią świata, a wszystko wydawało się jakieś odmienne i rozlewne. Przez odemknięte okno płynęła jakaś miła woń. „Chciałbym mieć gołębicę, jak Noe!" — pomyślał. Księżyc się śmieje buzią okrągłą — Świeci i świeci jasnością ciągłą... Wiersz ten ni stąd, ni zowąd zjawił się w jego głowie, a potem chłopiec posłyszał muzykę... Cichutką... a tak miłą! To grała mamusia! Przypomniał sobie o ciasteczku spoczywającym w szufladzie komody. Wydobywszy je podszedł z powrotem do okna. Wychylił się, to gryząc ciastko, to znów przestając jeść, żeby lepiej słyszeć muzykę. „Da" nieraz opowiadała, że aniołowie w niebie grają na harfach; jednak pewno nie jest to ani w połowie tak miłe jak przysłuchiwanie się w księżycową noc grze mamusi, połączone z zajadaniem ciastka. Jakiś chrząszcz bzyknął mu koło ucha, jakaś ćma musnęła po twarzy. Muzyka ucichła, przeto mały Jon cofnął główkę z powrotem do pokoju. Mamusia już z pewnością nadchodzi! Nie chciał, by zobaczyła, że nie śpi. Wrócił do łóżka i naciągnął wszystkie koce niemal na głowę. Jednak zapomniał zasunąć roletę i do pokoju wdzierała się smuga światłości księżycowej: widział, że padła na podłogę tuż koło nogi łóżka i posuwała się ku niemu ustawicznie a powoli, jak gdyby żywa. Muzyka zabrzmiała znowu, lecz ledwie słyszalna... senna muzyka... piękna... senna... muzyka... senna... sen... sen... Czas upływał, muzyka to wzmagała się, to słabła, to cichła zupełnie. Światłość księżycowa przypełzła ku twarzyczce małego Jona. Chłopak przewrócił się przez sen i leżał na wznak,
brunatną piąstką ściskając mocno koce. Kąciki oczu drgnęły lekko — zaczął śnić. Śniło mu się, że pił mleko z miseczki, która była księżycem, a z naprzeciwka przyglądało mu się wielkie czarne kocisko, uśmiechając się pociesznie, niby ojciec Jona, i szepcąc z cicha: „Nie pij za wiele!" Mleko to przeznaczone było dla kota, toteż chłopak wyciągnął rękę przyjaźnie, by pogłaskać zwierzątko — lecz ono w tejże chwili znikło bez śladu. Miska stała się łóżkiem, w którym leżał, a gdy próbował się z niego wydostać, nie mógł odnaleźć 22 krawędzi... Nie mógł znaleźć... nie mógł... nie mógł., nie mógł się wydostać!... To było okropne!... o-krop-ne... Zaszlochał cicho przez sen... Na dobitkę łóżko naraz poczęło kręcić się w kółko—kręciło się poza nim i w nim samym—wirowało wciąż uparcie i zawzięcie, rozżarzając się do czerwoności, a matka Lee z Rozbitków morskich kręciła nim bez przerwy! Och, jakaż była okropna!... Coraz prędzej i prędzej!... W końcu on sam i łóżko, i matka Lee, i księżyc, i kot — wszystko to razem stało się jednym kołem, kręcącym się bez przerwy, wciąż i wciąż... Okropność!... Okropność!... Okropność! Krzyknął przeraźliwie... Przez kręgi koła przebił się czyjś głos: — Kochanie! Kochanie! Chłopak zbudził się — stał w łóżku otwierając szeroko oczy. , Przy nim stała matka z włosami rozpuszczonymi jak Ginewra; objął ją kurczowo i ukrył w nich twarz. — Och! Och! — No, no, już wszystko w porządku, mój skarbie. Jużeś się obudził. No cicho, cicho! Nic się nie stało! Ale mały Jon wciąż powtarzał: — Och! Och! Głos matki, taki aksamitny, mówił mu w ucho: — To tylko księżyc świecił ci prosto w twarzyczkę, dziecino! Mały Jon chlipnął w fałdy jej szlafroka: — A mówiłaś, że on jest piękny. Och! — Ale spać przy nim nie można, Jonie. I kto go tu wpuścił? Czy odsunąłeś roletę? — Chciałem zobaczyć, która godzina... Wyjrzałem... wyjrzałem na dwór... słyszą... słyszałem, jak ty grałaś, mamusiu... i ...i zjadłem ciastko... Jednakże z wolna pocieszał się i uspokajał, a w duszy zbudziła się chęć wytłumaczenia się ze swej trwogi. — Matka Lee kręciła mnie w kółko i wszystko było rozżarzone do czerwoności — wymamrotał. — Ej, Jonie, czegóż innego można się spodziewać, gdy ktoś zjada ciastka położywszy się do łóżka? — Tylko jedno, mamusiu — i muzyka była przez to o wiele piękniejsza. Czekałem na ciebie bardzo długo... Myślałem, że to już chyba jutro. — Moje kaczątko! Toż to dopiero jedenasta! Mały Jon milczał przez chwilę, ocierając się noskiem o jej szyję. — Mamusiu, czy tatuś jest w twoim pokoju? — Nie, dziś go nie ma. — Czy mogę przyjść? — Jeżeli tylko masz ochotę, mój pieszczochu. Mały Jon, ledwo posiadając się z radości, cofnął się nieco. — Jakoś inaczej teraz wyglądasz, mamusiu... o wiele młodziej. 23 — To moje włosy, kochanie.
Mały Jon wziął w rękę cały ich pęk, gruby, ciemnozłoty, przetykany gdzieniegdzie srebrnymi nitkami. — Podobają mi się — rzekł — a ty mi się podobasz najwięcej ze wszystkich osób, jakie znam. I wziąwszy ją za rękę, począł ciągnąć ku drzwiom. Gdy odeszli, zamknął je z westchnieniem ulgi. — Którą stronę łóżka wolisz, mamusiu? — Lewą. — Doskonale. I nie tracąc czasu, nie zostawiając jej najmniejszej sposobności do zmiany postanowienia, wszedł do łóżka. Wydało mu się znacznie wygodniejsze niż jego własne. Westchnął raz jeszcze, przycisnął głowę do poduszki i leżąc przyglądał się skłębionej walce rydwanów, dzid i mieczy, jaka zawsze jawiła się na powierzchni koców, ilekroć na ich włoski spojrzał pod światło. — Więc to nic nie było? Naprawdę nic? — zapytał. Matka, siedząc przed lustrem, odpowiedziała: — Nic oprócz księżyca i twej rozgorączkowanej wyobraźni. Nie powinieneś tak się podniecać, Jonie. Lecz mały Jon, jeszcze niezupełnie panując nad nerwami, odpowiedział hardo: — Ja się nie bałem nic a nic! Doprawdy nic a nic! I leżąc przyglądał się dalej włóczniom i rydwanom. Czas mu się dłużył. — Ach, mamusiu, pośpiesz się! — Ależ, kochanie, muszę zapleść włosy. — O nie! Nie rób tego dzisiaj! Jutro będziesz miała tylko robotę z ich rozplataniem. Teraz chce mi się już spać; jeśli nie przyjdziesz, to mi się odechce. Matka — biała i kwiecista — podniosła się i stanęła przed potrójnym lustrem toaletowym. Mógł teraz widzieć trojakie jej odbicie: odwrócony kark, włosy połyskujące pod światło i jej roześmiane ciemne oczy. Uznał to za niepotrzebne, więc powiedział: — Chodź, chodź, mamusiu. Ja czekam. — Dobrze, dobrze, kochanie, zaraz przyjdę! Mały Jon zamknął oczy. Wszystko ułożyło się wspaniale — żeby tylko ona się pośpieszyła! Poczuł, że łóżko drgnęło: to ona wchodzi! Mając wciąż oczy zamknięte zapytał sennie: — Czy tak nie miło? Usłyszał głos matki mówiący coś do niego, poczuł na nosku dotyk warg. Matka leżała czuwając i pieściła go w myślach całą mocą swego uczucia, a on przytuliwszy się do niej zapadł w sen bez widziadeł, sen, w którym zamknęła się cała jego przeszłość. KSIĘGA III T)o wynajęcia Z nieszczęsnych lędźwi tych dwu nieprzyjaciół Dwoje kochanków jasny wzięło żywot. Shakespeare, „Romeo i Julia" Część pierwsza /. Spotkanie Po południu, dnia 12 maja 1920 roku, Soames Forsyte wyszedł 5 Knightsbridge Hotel, gdzie podówczas mieszkał; miał zamiar obejrzeć tolekcję obrazów w galerii na Cork Street i zajść do Galerii Futurystów. Szedł piechotą. Od czasu wojny starał się nigdy nie jeździć dorożkami. Dorożkarze byli w jego mniemaniu niekulturalną hołotą, chociaż teraz, jdy wojna się skończyła i podaż znów zaczęła przewyższać popyt, stali się — zgodnie z naturą ludzką — nieco grzeczniejsi. On w każdym razie m nie przebaczył, uporczywie kojarząc ich z posępnymi wspomnieniami przeszłości, a obecnie — w sposób dość nieokreślony, jak wszyscy ludzie , ego klasy — z rewolucją. Chwile wielkiej trwogi, jakie przeszedł podczas
wojny, i większa jeszcze trwoga, jakiej doznał następnie w czasie pokoju, pozostawiły w jego odpornej psychice trwałe ślady, rylekroć już przeżył w wyobraźni ruinę, że w końcu przestał wierzyć iv jej materialne prawdopodobieństwo. Płacąc rocznie cztery tysiące podatku dochodowego i podatku od zbytku, trudno odczuć pogorszenie się warunków bytu! Ćwierćmilionowa fortuna, obciążona tylko żoną [jedynaczką — córką, a zainwestowana w bardzo różnych przedsiębiorstwach, stanowiła istotną gwarancję nawet mimo owych „drapieżnych zakusów" — daniny majątkowej. Co się tyczy konfiskaty zysków wojennych, uszło mu na sucho, gdyż nie miał ich wcale, więc... „udławcie się tym, i kwita!" Na dobitkę cena obrazów, jak gdyby nigdy nic, poszła w górę, tak iż od chwili wybuchu wojny miał ze swej kolekcji większy pożytek niż kiedykolwiek dotychczas. Naloty również oddziałały dobroczynnie na ostrożny od urodzenia umysł i wzmogły wrodzony hart iucha. Niebezpieczeństwo całkowitej katastrofy osłabiało wrażliwość na drobniejsze i cząstkowe katastrofy, wynikłe z podatków i taksacji, jednocześnie zaś zwyczaj rzucania gromów na bezczelnych Niemców wiódł Soamesa —jeżeli nie otwarcie, to przynajmniej w skrytości ducha — do pomstowania na podobny bezwstyd Partii Pracy. Szedł piechotą. Na domiar miał aż nadto czasu, gdyż z Fleur umówił się w galerii o czwartej, a teraz dochodziło dopiero wpół do trzeciej. 27 Przechadzka była mu potrzebna dla zdrowia — gniotła go wątrób* a nerwy miał wyczerpane do ostateczności. Żona, ilekroć bawiła w Lor dynie, stale znikała z domu, a córka, jak większość młodych kobiet p wojnie, wiecznie latała i plotła trzy po trzy. Powinien się jeszcze cieszyć że była zbyt młoda, by rozwinąć jakąś działalność podczas samej wojnj Nie znaczy to, ma się rozumieć, by Soames nie popierał wojny od sameg początku — i to całą duszą; jednakże co innego ją popierać, co innego za angażować w tym osobę żony lub córki. Pomiędzy jednym a drugin leżała przepaść, utworzona przez jakieś staroświeckie nawyki budząc odrazę do uczuciowych i niedorzecznych wybryków. Tak więc stanów czo wziął za złe Anetce — tak ponętnej i liczącej w roku 1914 dopier trzydzieści cztery lata — zamiar wyjazdu do rodzinnej Francji (zwane teraz przez nią pod wrażeniem wojny ma chere patrie1) dla pielęgnowa nia jej bravęs poilus2... Potrzebne jej to było! Doprawdy!... Żeb; zrujnować zdrowie i urodę! Jak gdyby ona naprawdę mogła być pielęg niarką! Przeciwstawił się stanowczo tej zachciance. Niechże lepiej szyji dla nich lub robi na drutach tu, w domu! Ostatecznie nie wyjechał. — i odtąd nigdy już nie była taka jak dawniej; wzrosła w niej zł; skłonność do podrwiwania sobie z męża, wprawdzie nie otwarcie niemniej jednak ustawicznie, przy różnych drobnych okapach. Co si< tyczy Fleur, wojna rozwiązała kłopotliwy problem, czy należy ją posłai do szkoły, czy też nie. Lepiej było usunąć ją spod wpływów przeżywają cej wojenne nastroje matki, uchronić od grozy nalotów i od tej okazji di różnych wybryków; umieścił ją przeto w jakiejś szkole z internatem tal daleko na zachodzie, jak to uznał za licujące z zasadami wytwornośc — i odtąd brakowało mu jej okrutnie... Fleur!... Nigdy nie pożałował, i; zdecydował się tak nagle nadać jej po urodzeniu to nieco cudzoziemski* imię — choć było to wyraźnym ustępstwem na rzecz francuszczyzny Fleur! Śliczne imię — i śliczne dziecko! Ale jakaż wiercipięta — żebj choć chwilę usiedziała spokojnie! — i jaka uparta! I jak świadoma swe, władzy nad ojcem! Soames często rozmyślał, jakim błędem było tai tracić głowę dla własnej córki. Zestarzawszy się stracić głowę! Sześćdzie siat pięć lat! Posunął się już w latach... Jednakże nie odczuwał tego, gdyi — może na całe jego szczęście ze względu na młodość Anetki i jej urod^ — drugie małżeństwo okazało się ułożonym na chłodno kontraktem. Raj jeden w życiu kochał z całą namiętnością — pierwszą żonę, Irenę. Tak.. A ten drab, jego kuzyn Jolyon,
który mu ją sprzątnął, wygląda dziś, jafc mówią, bardzo marnie... Nic dziwnego, w siedemdziesiątym drugim roku życia, po dwudziestu latach trzeciej żeniaczki! Soames przystanął na chwilę, by oprzeć się o barierę przy ale Rotten Row. Było to miejsce odpowiednie do snucia wspomnień, gdyj 1 moja kochana ojczyzna (fr.) 2 dzielnych żołnierzyków (fr.) 28 znajdowało się w połowie drogi między kamienicą na Park Lane, która widziała jego urodziny i śmierć rodziców, a małym domkiem na Montpellier Sąuare, gdzie przed trzydziestu pięciu laty cieszył się pierwszą edycją swego małżeństwa. Teraz, po dwudziestu latach drugiej edycji, wydawało mu się, że owa stara tragedia wydarzyła się w jakimś poprzednim wcieleniu — które zakończyło się, gdy na miejsce spodziewanego syna urodziła się Fleur. Od wielu lat przestał żałować — choćby podświadomie — owego nie narodzonego syna; Fleur powetowała mu ten niedobór serca. Koniec końców, nosiła przecież jego nazwisko! 0 tym, że z czasem je zmieni, nie myślał na razie wcale. A nawet jeżeli myślał o podobnym nieszczęściu, to myśli tej towarzyszyło niejasne poczucie, że może uczynić ją na tyle bogatą, by mogła chociażby nabyć 1 unicestwić nazwisko człowieka, który ją poślubi. I czemuż by nie miało się tak stać, skoro dziś podobno kobiety zrównały się w prawach z mężczyznami? I w głębi ducha przekonany, że zrównanie to jest fikcją, Soames przejechał energicznie po twarzy na wpół przymkniętą dłonią, która spoczęła wreszcie wygodnie na brodzie. Dzięki wstrzemięźliwemu trybowi życia nie był i teraz ani nalany, ani tłusty; nos miał cienki i bynajmniej nie czerwony, siwe wąsy krótko przycięte, wzrok jeszcze bystry. Lekkie pochylenie ciała tuszowało i korygowało zmienione proporcje twarzy — siwe włosy przerzedziły się bowiem na skroniach i czoło na skutek tego stało się wyższe. Czas niewiele zmienił w „najobro-tniejszym" z młodych Forsyte'ów, jak by się wyraził ostatni ze starych Forsyte'ów, Tymoteusz, liczący obecnie sto jeden lat. Cień platanów padł na wytwornie miękki filcowy kapelusz — Soames zaniechał noszenia cylindrów — w czasach takich, jak obecne, lepiej nie zwracać niczyjej uwagi na to, że się jest bogatym! Platany! Myśli Soamesa przeniosły się nagle do Madrytu — przypomniał sobie Wielkanoc przed wojną, kiedy to, mając zdecydować się na kupno owego obrazu Goi, przedsięwziął podróż odkrywczą chcąc studiować mistrza w jego ojczyźnie. Szelma uczynił na nim wielkie wrażenie — pierwsza klasa, prawdziwy geniusz! Ceniony tak wysoko, doczeka się, być może, jeszcze większego uznania, zanim — na koniec — zostanie zapomniany. Druga faza szału dla Goi będzie jeszcze gorętsza od pierwszej; o tak! Przeto Soames zakupił obraz. Podczas owej wyprawy zamówił — czego nie czynił dotąd nigdy — kopię malowidła alfresco, zwanego La Yendimia1, na którym wyobrażona była postać dziewczyny podpartej w bok jedną ręką, a przypominającej mu córkę. Kopię tę miał obecnie w galerii w Mapledurham, lecz była dość kiepska — Goi niepodobna skopiować! W każdym razie przyglądał się jej, ilekroć córki nie było w domu; pociągało go jakieś uderzające podobieństwo w lekkiej, strzelistej Winobranie (hiszp.) 29 równowadze kibici, w rozstępie łukowatych brwi, w namiętnym rozmarzeniu ciemnych oczu. Rzecz osobliwa: Fleur miała oczy ciemne, gdy on miał szare (żaden z Foryste'ów czystej krwi nie miał piwnych oczu), a matka niebieskie! Choć prawda i to, że jej babka, Lamotte, miała oczy ciemne jak melasa! Począł znów iść w stronę Hyde Park Corner. Nigdzie w całej Anglii tyle się nie zmieniło, co w alei Rotten Row! Urodzony opodal — niemal o trzy kroki — od tego miejsca, pamiętał je
od roku 1860. Przyprowadzały go tu damy w krynolinach, aby przyglądał się elegantom noszącym bokobrody i obcisłe spodnie i jeżdżącym konno po kawaleryjsku; patrzył na zdejmowane w ukłonach białe cylindry o zagiętych rondach, na beztroskę tego wszystkiego i na małego, krzywonógiego człowieczka w długiej czerwonej kamizelce, który chodził między dystyngowanym gronem trzymając na smyczy kilka psów i namawiając matkę Soamesa, by kupiła jednego z nich; były tam wyżły króla Karola i charty włoskie, okazujące sympatię dla jej krynoliny — dziś już się takich nie widuje! To prawda, nie widzi się tu dziś nic szykownego; siedzą, ot, jedynie szare szeregi ludzi pracujących, nie mając na co patrzeć, poza kilkoma młodymi, podrygującymi i siedzącymi na koniach okrakiem istotami rodzaju żeńskiego, w kapelusikach jak garnuszki, albo niechlujnymi oficerami kolonialnymi pędzącymi to tu, to tam na okropnych szkapis-kach; to znów od czasu do czasu widać małe dziewczynki na kucykach lub starych dziadygów wytrząsających z siebie wątrobę, a wreszcie ordynansów wojskowych usiłujących buńczucznie galopować na kawaleryjskich koniach; nie widać ani ludzi szlachetnego rodu, ani lokajów, ani dygów, ani ukłonów, nie słychać miłych ploteczek — słowem, nie ma nic... Jedynie drzewa pozostały te same — obojętne na pochód pokoleń i na wyrodnienie rodzaju ludzkiego. Demokratyczna Anglia — rozczochrana, załatana, hałaśliwa i najwidoczniej pozbawiona swych szczytów! W duszy Soamesa — miłośnika wykwintu — aż się coś przewracało. Znikła bezpowrotnie zamknięta domena towarzyskiej dystynkcji i ogłady! Zostało jeszcze bogactwo — o tak, bogactwo! — wszak on sam był znacznie bogatszy niż kiedykolwiek jego ojciec; lecz dobre maniery, nieuchwytny aromat dobrego smaku i wytworności, wszystko to gdzieś zginęło w odmętach wielkiego, szpetnego tłumu, rozpychającego się w tłoku łokciami i zionącego odorem benzyny. Tu i ówdzie kryły się jeszcze skąpe, na wpół pokonane ostatki ducha kastowego i szlachectwa, ale rozproszone i słabe — chetif, jak mawiała Anetka — nigdzie jednak nie można się już było dopatrzyć stałości czy wewnętrznej spójni. I właśnie w ten nowomodny harmider złych obyczajów i rozluźnionej moralności dostała się jego córka — kwiat jego życia!... A gdy jeszcze dojdą do władzy te draby z Partii Pracy — jeśli to w ogóle nastąpi — wtedy trzeba być przygotowanym na najgorsze! 30 Przeszedł pod arkadą, której — dzięki Bogu — nareszcie już nie jpeciła stalowoszara plama reflektora. „Lepiej by zrobili, kierując reflektor tam, dokąd wszystko to zmierza, oświetlając całą tę swoją szacowną demokrację" — pomyślał. Szedł dalej mijając fasady klubów na Piccadilly. Jerzy Forsyte, ma się ozumieć, będzie siedział we wnęce okiennej klubu „Iseeum". Chłopak ozrósł się i tkwił tutaj niemal bezustannie, niby jakieś nieruchome, ardonicznie uśmiechnięte oko, obserwujące przemijanie ludzi i rzeczy, ioames przyśpieszył kroku, gdyż wzrok kuzyna przyprawiał go zawsze fizyczny niepokój. Ten Jerzy, jak chodziły słuchy, napisał w czasie /ojny list (podpisany „Patriota"), w którym uskarżał się na histerię zadu obcinającego porcje owsa dla koni wyścigowych. Tak, otóż i on, yysoki, imponujący, elegancki, starannie* ogolony, o gładkich, ledwie rochę przerzedzonych włosach, pachnących niewątpliwie najlepszym gatunkiem brylantyny; w ręce trzyma kawałek różowego papieru. No, en nic się nie zmienił! I Soames — może po raz pierwszy w życiu — uczuł >od kamizelką coś w rodzaju sympatii dla tego sardonicznego krewniaka. Jego potężna postać, jego idealny rozdziałek we włosach i bycze pojrzenie dawały gwarancję, że będzie jeszcze komu zastąpić starą fwardię. Soames spostrzegł, iż Jerzy wymachuje różowym papierkiem, jak jdyby zapraszając kuzyna, by zechciał wejść na górę — niewątpliwie jragnie dowiedzieć się czegoś o swym majątku* Majątek ten znajdował ;ię wciąż jeszcze pod kontrolą Soamesa. Wycofawszy się bowiem iwadzieścia lat temu, gdy brał rozwód z Ireną, z czynnego udziału v kancelarii, Soames prawie bezwiednie zachował kontrolę nad wszyst-dmi czysto forsytowskimi sprawami.
Zawahał się tylko przez chwilę, skinął głową i wszedł do klubu. Od :zasu gdy w Paryżu zmarł jego szwagier, Montague Dartie (o szczegółach śmierci nikt nie wiedział nic pewnego poza tym jedynie, że z pewnością [iie było to samobójstwo), klub „Iseeum" wydawał się Soamesowi Dar dziej szanowną instytucją. Nadto Jerzy ~wy szumiał się już i oddał się niepodzielnie uciechom smakoszostwa, odżywiając się przednio, ale strzegąc się zbytniej otyłości i zadłużając się — jak mówił — ,,tylko u paru starych sknerów, żeby mieć w życiu jakieś zajęcie". Soames wiedział o tym, przeto podchodząc ku wnęce, gdzie tkwił przy oknie jego kuzyn, nie miał onieśmielającego poczucia niedyskrecji, jakiego doznawał tu pierwej za każdym pobytem. Jerzy wyciągnął ku niemu starannie utrzymaną rękę. — Nie widziałem cię od czasu wojny — zaczął.— Jakże się miewa twoja żona? — Dziękuję — odrzekł chłodno Soames. — Całkiem dobrze. Mięsista twarz Jerzego wykrzywiła się na chwilę drwiącym uśmiechem, jakby skrycie szydził; w oku pojawił się również szyderczy błysk. 31 - Ten Belg Profond — oznajmił — jest obecnie członkiem naszegc klubu... To dziwna figura. — Doprawdy! — mruknął Soames. — W jakiej sprawie chciałeś widzieć się ze mną? — Idzie mi o starego Tymoteusza... Może lada chwila wyciągnąć nogi Przypuszczam, że już sporządził testament. — Tak. — A więc ty lub kto inny powinniście zajrzeć do niego... Przecież te ostatni ze starej gwardii... jak wiesz, liczy sobie już setkę. Podobne wygląda jak mumia. Gdzie zamierzacie go pochować? Miałby najzupeł-niejsze prawo spocząć w piramidzie... Soames potrząsnął głową. — Na Highgate, w rodzinnym grobie. — No tak, przypuszczam, że stare pannice stęskniłyby się za nim, gdyby leżał gdzie indziej. Powiadają, że wciąż jeszcze lubi dobrze zjeść. Widzisz, on jeszcze może długo pociągnąć. Cóż my wobec tych starych Forsyte'ów? Było ich dziesięciu... przeciętny wiek osiemdziesiąt osiem lat... sam to obliczyłem. To zasługa równa urodzeniu trojaczków! — Czy to wszystko? — zapytał Soames. — Muszę iść dalej. „Ależ z ciebie nietowarzyskie bydlę!"— zdawały się odpowiadać oczy Jerzego. — Tak, to wszystko. Odwiedź go w jego mauzoleum... Stary może ma ochotę bawić się w proroctwa. — Z pełnej, miękko zarysowanej twarzy znikł szyderczy uśmiech i Jerzy dodał: — Cóż, panowie plenipotenci, jeszczeście nie wynaleźli sposobu na wykręcenie się od tych przeklętych podatków dochodowych? Stałym, dziedzicznym dochodom dają się one we znaki jak sam diabeł. Przywykłem mieć rocznie dwa tysiące pięćset; teraz dostaję dziadowskie tysiąc pięćset... A koszta utrzymania wzrosły w dwójnasób. — Aha! — mruknął Soames. — Wyścigi zagrożone! Po twarzy Jerzego przemknął wyraz sardonicznej samoobrony. — No, no! — powiedział. — Nie zmuszono mnie jeszcze, bym robił cokolwiek; siedzę tu, wyschły i pożółkły, z każdym dniem biedniejszy. Te drapichrusty z Partii Pracy myślą opanować sytuację, zanim kto zdoła się im przeciwstawić. I z czegóż ty będziesz się utrzymywał, gdy do tego dojdzie? Ja będę pracował sześć godzin dziennie nauczając polityków, jak poznać się na żartach. Przyjmij moją radę, Soamesie: idź do parlamentu, zapewnij sobie czterysta funtów... i daj mi posadę. I widząc, że Soames już wychodzi, usiadł z powrotem we wnęce pod oknem. Soames ruszył wzdłuż Piccadilly, głęboko pogrążony w myślach, jakie zrodziły w nim słowa kuzyna. On sam przecie przez całe życie wciąż pracował i oszczędzał, natomiast Jerzy zawsze był trutniem i marnotrawcą, a przecież gdyby kiedyś przyszło do konfiskaty, to ograbiony 32
ostanie właśnie on, człowiek, który pracował i oszczędzał! Stanowiło to aprzeczenie wszelkiej zasługi, obalenie wszelkich zasad forsytowskich! !zyż na innych zasadach może wspierać się i wzrastać cywilizacja? On, ioames, nie sądzi, by to było możliwe... I cóż? Przypuśćmy, że nie zabiorą nu obrazów, bo nie będą się znali na ich wartości. Ale cóż będą warte ame obrazy, gdy ci maniacy zaczną doić kapitał? Będzie to niepokupne miecie. „Nie chodzi mi o siebie — myślał — w moim wieku mogę wyżyć : pięciuset funtów rocznie i nawet nie poczuję różnicy". Ale Fleur!... Ten majątek, tak mądrze ulokowany, te skarby, tak roskliwie wyszukiwane i gromadzone — wszystko to było przeznaczone łla niej. A jeżeli wypadki tak się potoczą, że nie będzie mógł jej tego jodarować lub zostawić w. spadku — no, to nie ma po co żyć! I cóż komu arzyjdzie z tego, że pójdzie teraz popatrzeć na te wariackie futurystyczne szdury, tę sztukę przyszłości, by zorientować się, czy ma ona w ogóle iakąś przyszłość? Jednakże dotarłszy do galerii na Cork Street zapłacił szylinga, wziął katalog i wszedł do sali. Snuło się po niej z jakie dziesięć osób. Soames zrobił kilka kroków i natknął się na coś, co wydawało mu się słupem Latarni pochylonym wskutek zderzenia z omnibusem. To coś było wysunięte na jakie trzy kroki od ściany, a w katalogu nosiło nazwę „Jowisza". Z ciekawością obejrzał to dziwo, jako że ostatnimi czasy poświęcał nieco uwagi rzeźbie. „Jeżeli to ma być Jowisz — pomyślał — ciekaw jestem, jak może wyglądać Junona." Nagle po stronie przeciwnej dostrzegł i Junonę. Wydała mu się zgoła podobna do pompy o dwóch ramionach, z lekka oproszonej śniegiem. Jeszcze się jej przypatrywał, gdy naraz na lewo od niego stanęło dwoje spośród snujących się tu ludzi. — Epatant!1 — orzekł jeden z nich. „Już ten żargon!" — burknął do siebie Soames. Drugi młodzieńczy głos odparł: — Nie masz racji, stary; to zwykłe nabieranie. Kiedy stwarzał tego Jowisza i Junonę, mówił sobie: „Ciekaw jestem, jak ci durnie to przełkną." No i cóż? Przełknęli to i ani się zakrztusili. — Ej, żółtodziobie! Vospovitch toruje nowe drogi sztuce! Nie widzisz, że wniósł w rzeźbę satyrę? Przyszłość sztuk plastycznych, muzyki, malarstwa, a nawet architektury opiera się głównie na satyrze. Tak być musi. Ludzie są znużeni. Uczucie chwieje się na swym piedestale. — No, co się mnie tyczy, jestem skłonny po dawnemu mieć jakie takie zainteresowanie dla piękna. A przecież przebyłem wojnę światową. Pan zgubił chusteczkę. Zdumiewające,,fascynujące! (fr.) 33 Soames ujrzał przed sobą chusteczkę w wyciągniętej ręce; wziął ją i ni bez zrozumiałej podejrzliwości przybliżył do nosa. Miała właściwy zapacl — delikatnej wody kolońskiej — oraz jego inicjały w rożku. Upewniony podniósł oczy ku twarzy młodego człowieka. Ponad przeciętnie odzian; postacią zobaczył nieco sarnie uszy, roześmiane usta, z obu ich stron mały jak połówka szczoteczki do zębów, wąsik oraz nieduże, żywe oczy. — Dziękuję panu — odrzekł, a po chwili, jakby nieco podrażniony dodał: — Rad jestem słyszeć, że pan kocha piękno; dziś tak rzadko si< z tym spotyka. — Przepadam za nim — oświadczył młodzieniec — jednakże pan i ji należymy do niedobitków starej gwardii. Soames uśmiechnął się.
— Jeżeli pan naprawdę interesuje się obrazami — rzekł — proszę, dtk mój bilet wizytowy. Mógłbym panu pokazać parę naprawdę dobrych gdyby był pan w dole rzeki i zechciał zajrzeć do mnie której niedzieli.' — Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony. Przylecę jak ptak! Nazywarr się Mont... Michał... — i zdjął kapelusz. Soames, już w duchu żałując swego porywu, odwzajemnił się, lekk( uchylając kapelusza; rzucił przy tym wzgardliwym wzrokiem na towarzy szącego młodzieńcowi mężczyznę; miał on purpurowy krawat, okropni ślimakowate baczki i drwiące spojrzenie, z czym całkowicie zakrawał iii poetę! Był to pierwszy nie przemyślany czyn, jakiego dopuścił się od dawnć — z wrażenia musiał aż usiąść w jakiejś wnęce. CÓŻ go opętało, by wręczyć bilet wizytowy fircykowi, który pokazuje się ludziom z czymś takim, jak to indywiduum! I postać Fleur, która zawsze przebywała w głębi jego myśli, ukazała się naraz przed nim jak filigranowa figurynka z zegara w chwili uderzenia godziny. Na ekranie na wprost wnęki wisiałe wielkie płótno usiane mnóstwem kwadratowych plam pomidorowego koloru; poza tym, o ile mógł to dostrzec ze swego miejsca, nie było tani nic więcej. Zajrzał do katalogu; przeczytał: „Nr 32. Miasto przyszłość. Paweł Post". '•'i „Przypuszczam, że i w tym kryje się satyra! — pomyślał. — Co źa dziwo!" ; Spojrzawszy jednak po raz drugi, był już oględniejszy. Nie należało potępiać zbyt pochopnie. A owe pasiaste i pręgowate twory Moneta, wokół których podniesiono taką wrzawę; a szkoła pointylistów? A Gau-guin? Ba, już nawet po postimpresjonistach było kilku malarzy, z którymi należało się liczyć. W ciągu trzydziestu ośmiu lat swego koneserskie-go życia tyle już doprawdy zaobserwował różnych „prądów", tyle widział przypływów, odpływów, falowań techniki i smaku, że w istocie jedno pozostawało pewne: iż na każdej zmianie mody można zarobić. Być może, i w tym wypadku należy stłumić w sobie najgłębiej zakorzenione instynkty — albo też stracić rynek... 34 Wstał i zbliżył się do obrazu usiłując spojrzeć nań oczyma innych ludzi, jnad pomidorowymi plamami było coś, co wziął za zachód słońca, póki ;oś przechodzący nie powiedział: — Czy ci się nie zdaje, że te samoloty są przepyszne? Poniżej pomidorowych plam znajdował się biały pas przecięty piono-ymi czarnymi kreskami, którym w ogóle nie przypisywał żadnego łączenia, póki nie nadszedł ktoś mrucząc: — Jaką ekspresję uzyskał tu na pierwszym planie! Ekspresja? Czego? Soames powrócił na miejsce, gdzie wpierw siedział, yło to „bogate", jak zwykł się wyrażać jego ojciec; więc nie mógł tego otępić. Ekspresja! Aha! Przecież obiło mu się o uszy, że na kontynencie wszyscy już są ekspresjonistami. Czyżby to doszło już i tutaj? Przypo-miał sobie pierwszą falę influency w roku 1887 czy 1888; mówiono o niej, e wylęgła się w Chinach. Zachodził w głowę, gdzie mógł się wylęgnąć zn... ten ekspresjonizm. Toż to istna choroba! Spostrzegł jakąś kobietę i chłopca stojących pomiędzy nim a Miastem rzyszlości. Byli do niego odwróceni plecami — jednak Soames śpiesz-ie zasłonił sobie twarz katalogiem i naciągnąwszy kapelusz na czoło, jął m. się przyglądać przez utworzoną w ten sposób szparę. Nie mogło być >myłki co do tych pleców, wytwornych jak zawsze, mimo że włosy ponad limi już posiwiały. Irena! Żona, z którą się rozwiódł — Irena! A to uewątpliwie jej syn — jej i tego draba Jolyona Forsyte'a, ich chłopak, » sześć miesięcy starszy od jego rodzonej córki — Fleur! I przeżuwając w duszy gorzkie wspomnienia z czasów rozwodu, już :erwał się z miejsca, by zejść im obojgu z oczu, lecz w tejże chwili, ikwapliwie usiadł z powrotem. Irena zwróciła głowę do chłopca mówiąc :oś do niego... Jej profil był wciąż tak młodzieńczy, że siwe włosy
vydawały się przy nim jak upudrowane z okazji maskarady; takiego lśmiechu, jaki ukazał się na jej wargach, nigdy nie zdarzyło się widzieć Soamesowi, niegdyś pierwszemu ich właścicielowi... Z niechęcią przyznawał, że była jeszcze piękna, a sylwetka jej niemal tak młoda, jak pierwej... A jakim uśmiechem odpłacił jej ten chłopak! Wzruszenie Ścisnęło Soamesa za serce. Widok ten gwałcił jego poczucie sprawiedliwości... Zazdrościł Irenie tego uśmiechu chłopca; uśmiech ten przechodził miarę wszystkiego, czym darzyła go Fleur, i był niezasłużony. Ich syn mógłby być jego synem, a Fleur mogła być jej córką, gdyby Irena postępowała, jak należało! Soames opuścił katalog. Jeżeli go spostrzeże, tym lepiej! Przypomnienie jej czynu — tu, w obecności syna, który prawdopodobnie o niczym nie wiedział — byłoby zbawiennym dotknięciem palca Nemezis, która niewątpliwie prędzej czy później musi ją nawiedzić! Na pół uświadamiając sobie, że podobna myśl w głowie Forsyte'a — i to tak podeszłego wieku — jest niedorzecznością, Soames sięgnął po zegarek. Już po czwartej! Fleur się spóźnia. Poszła do jego siostrzenicy, Imogeny 35 Cardigan, gdzie ją pewnie zatrzymano: pali papierosy, gawędzi, i ta] dalej... Doszedł go śmiech chłopca, a potem wypowiedziane żywo słowć — Mamusiu, czy to dzieło jednego z „kulawych kacząt" cioci June' — Paweł Post... Tak mi się wydaje, kochanie. Na dźwięk tego słowa lekki dreszcz wstrząsnął Soamesem; nigdy ni słyszał go w jej ustach... Naraz ona go dostrzegła. Jego oczy musiały mie w sobie coś z sardonicznego spojrzenia Jerzego Forsyte'a, gdyż jej dłoń odziana w rękawiczkę, zacisnęła się na fałdach sukni, brwi uniosły si w górę, a twarz stężała. Ruszyła dalej. — To ci dopiero dziwadło! — powiedział chłopak biorąc ją znów po< ramię. Soames powiódł za nimi oczyma. Chłopak był przystojny, mia forsytowski podbródek, oczy ciemnoszare, głęboko osadzone. Poza tyn jednak rozlewał się na tej twarzy jakiś ton słoneczny, niby szklanki starego kseresu — może jego uśmiech, może włosy. Nie zasłużyli na to., tych dwoje! Gdy Irena z synem przeszła do następnej sali, Soames, straciwszy id z oczu, jął w dalszym ciągu przyglądać się Miastu przyszłości — lecz ni< widział go wcale. Blady uśmiech wygiął jego wargi. Pogardzał sobą za t< uczucia, po tylu latach wciąż równie gwałtowne. Majaki! A jednak—gd3 człowiek się już zestarzał — czyż ostało się cokolwiek, co by nie byłe majakiem? Prawda, była jeszcze Fleur! Utkwił wzrok w drzwiacr wejściowych. Przyjdzie na pewno, ale oczywiście każe mu na siebit czekać! Naraz ujrzał coś jakby gza w ludzkiej postaci — małą, szczupłą osóbkę odzianą w koloru wody morskiej dżibbah1 z metalowym paskiem; je; niesforne, czerwonozłote włosy, gęsto przetykane siwizną, przytrzymywała przepaska. Rozmawiała z ludźmi z obsługi galerii; w jej oczach zarysie brody, włosach i sposobie bycia uderzyło go coś znanego, coś, cc mu przypominało chudego teriera szkockiego, czekającego chwili obiadu... Tak, to ona, June Forsyte! Jego kuzynka June... i zdąża akurat ku jego schronieniu! Usiadła obok niego głęboko zamyślona, wyjęła notatnik, ołówek i zaczęła coś zapisywać. Soames siedział bez ruchu. Bodaj licho wzięło to kuzynostwo! — Obrzydliwe! — usłyszał, jak mruknęła. W tejże chwili, jak gdyby wyczuwając obecność obcego człowieka, który słyszał jej słowa, spojrzała w jego stronę. Stało się, co tylko mogło się stać najgorszego. — Soames! Soames z lekka odwrócił głowę. — Jak się miewasz? — bąknął. — Nie widziałem cię od dwudziestu lat. — Rzeczywiście. A cóż ciebie tu sprowadziło? — Moje grzechy — odparł Soames. — Spójrz, co za kicze!
1 Dżibbah — wschodnia szata wierzchnia, rodzaj długiej sukni. 36 — Kicze? Och, tak... istotnie! To jeszcze tutaj nie dotarło! — I nigdy nie dotrze — oświadczył Soames — to musi zrobić klapę. — Już ją robi. • — Skąd wiesz? — Bo to moja galeria. Soames aż sapnął z wielkiego zdziwienia. — Twoja? I cóż cię skłoniło urządzać taką wystawę? — Moim zdaniem sztuka to nie sklepik. Soames wskazał na Miasto przyszłości. — Spojrzyj na to! Kto zechce mieszkać w takim mieście albo zawiesić i na ścianach swego mieszkania? June przez chwilę przyglądała się obrazowi. — To wizja — wyjaśniła. — Do diabła! Przez chwilę oboje milczeli, potem June wstała z miejsca. „Zbzikowane dziwadło!" — pomyślał Soames, a głośno dodał: — Wiesz co, znajdziesz tu swego przyrodniego braciszka z kobietą, ttórą niegdyś znałem. A tę wystawę radzę ci zamknąć... June obejrzała się na niego. — O, ty Forsycie! — rzuciła i poszła dalej. Jej lekka, lotna postać, xłdalająca się tak nagle, kryła w sobie jakby niebezpieczne postanowienia. Forsycie! Prawda, był Forsyte'em! I ona była członkiem tej rodziny! Ale od czasu gdy przez nią, wówczas jeszcze młodą dziewczynę, zetknął się z Bosinneyem, który złamał jego życie, nigdy nie rozmawiał z nią na ten temat... i nigdy tego nie pragnął. I oto spotkał ją — po dziś dzień niezamężną — i to jako właścicielkę galerii!... Nagle uświadomił sobie, jak mało wie o własnej rodzinie. Stare ciotki, mieszkające u Tymoteusza, powymierały od wielu lat; nie było już rodzinnej giełdy plotek. Cóż oni wszyscy robili podczas wojny? Syn młodego Rogera był ranny, drugi z synów St. Johna Haymana poległ, najstarszy syn Mikołaja juniora dostał O.B.E.1 czy coś w tym rodzaju. Wszyscy oni, jak mniemał, musieli brać jakiś udział w wojnie. Ten synalek Jolyona i Ireny wydał mu się na to jeszcze za młody, generacja zaś, do której sam należał, była oczywiście za stara na takie rzeczy, choć prawda, że Giles Hayman prowadził jako szofer ambulans Czerwonego Krzyża, a Jesse Hayman był funkcjonariuszem milicji obywatelskiej — ale ci „Dromiowie" zawsze należeli do gatunku sportowców! Co się tyczy samego Soamesa, to ofiarował motorowy ambulans, zaczytywał się w gazetach, co go w końcu przyprawiło o chorobę, przeżył wiele niepokoju, nie kupował odzieży, stracił siedem funtów wagi; nie wie doprawdy, co można by więcej uczynić w jego wieku! Uderzająca rzecz, gdy się nad tym 1 O.B.E. (ang.) — skrót oznaczający: Officer of the British Empire (oficer orderu imperium brytyjskiego). 37 zastanowić — i on sam, i rodzina zgoła inaczej odnieśli się do tej wojny ni do owej historii z Burami, o której przecież w swoim czasie sądzono, ż stanowi generalną próbę sił imperium brytyjskiego. Prawda, że w te poprzedniej wojnie siostrzeniec Soamesa, Val Dartie, odniósł ranę, ż< pierworodny syn tego draba Jolyona zmarł na tyfus brzuszny, żi „Dromiowie" pojechali konno na front, a June była pielęgniarką jednakże tamto wszystko wydawało się tylko czymś dziwnym, natomias w ostatniej wojnie każdy w miarę możności spełniał „swoją rolę' traktując to jako rzecz naturalną. I wojna ta zdała się unaoczniać wzros tego lub owego — albo też schyłek czegoś innego. Czy Forsyte'owi« zatracili coś ze swego indywidualizmu, czy stali się mniej prowincjonaln lub bardziej bliscy imperializmowi? Czy też po prostu była to nienawiść do Niemców?... Czemu Fleur nie nadchodzi? Chciałby już stąd wyjść!
Zobaczył znów tamtych troje, jak razem wyszli z drugiej sali i szl z powrotem, od drugiego końca przepierzenia. Chłopak stał właśnie przed Junoną. Jednocześnie po drugiej stronie posągu Soames spostrzegł swoją córkę z brwiami uniesionymi w górę do ostatniej granicj możliwości. Widział, że błyszczącymi oczyma patrzy z boku na chłopca a chłopak spogląda na nią. Potem Irena ujęła syna pod ramię i pociągnęła go za sobą. Soames zauważył, że chłopak się obejrzał, a Fleur patrzyła długo za trojgiem wychodzących. Jakiś wesoły głos zagadnął: — Trudny to kąsek do przełknięcia, prawda, proszę pana? To przechodził znowu ów młokos, który mu podał chusteczkę, Soames skinął głową. — Nie wiem, ku czemu idziemy! — O, to nie szkodzi — odpowiedział wesoło młodzieniec — i oni sami tego nie wiedzą. — Halo, ojczulku! — zabrzmiał głos Fleur. — Jesteś! — Zupełnie, jakby to ona na niego czekała. Młodzieniec zerwawszy kapelusz z głowy poszedł dalej. — No, no! — rzekł Soames mierząc ją wzrokiem — ale punktualna z ciebie kobietka! Ten pieczołowicie strzeżony skarb jego życia był wzrostu średniego, miał cerę dość żywą i krótkie ciemnokasztanowate włosy; szeroko rozstawione piwne oczy o białkach tak jasnych, iż błyskały za każdym poruszeniem, w chwilach spoczynku, gdy na kształt zasłony ocieniały je bardzo białe powieki zakończone czarną rzęsą, stawały się niemal senne. Profil miała czarujący i — poza śmiałą linią brody — żadnym szczegółem twarzy nie przypominała ojca. Zdając sobie sprawę, że na widok Fleur twarz jego łagodnieje, Soames zmarszczył się, by — jak przystało na Forsyte'a — pozostać niewzruszonym. Wiedział, że córka była aż nadto skłonna wyzyskiwać jego słabość. Wsunąwszy mu rękę pod ramię zapytała: 38 — Kto to był? — Podniósł mi z ziemi chustkę. Potem rozmawialiśmy o obrazach. — Chyba tego obrazu nie zamierzasz kupić, ojczulku? — Nie — odrzekł Soames posępnie — ani tej Junony, której tyś się rzyglądała. Fleur pociągnęła go za ramię. — Och, chodźmy już! To okropna wystawa! W drzwiach spotkali młodzieńca o nazwisku Mont i jego towarzysza, jęcz Soames jakby wywiesił tablicę z napisem: „Wkraczanie na teren ;astrzeżony będzie karane sądownie", i zaledwie przyjął do wiadomości ikłon młodzieńca. — No i kogóż spotkałaś u Imogeny? — zapytał, gdy już wyszli na ulicę. — Ciotkę Winifredę i tego monsieur Profonda. — Oho! — burknął Soames — tego osobnika! I cóż to ciotka w nim widzi? — Nie wiem. Wygląda na człowieka bardzo sprytnego... Matka mówi, iq on jej się podoba. Soames chrząknął. — Był i kuzyn Val z żoną. . — Co! — zawołał Soames. — Myślałem, że wrócili do Afryki Południowej. — O nie! Sprzedali swoją farmę. Val zamierza ujeżdżać konie wyścigowe na równinach Sussexu. Kupili sobie ładny stary dworek i zapraszają mnie do siebie. Soames zakaszlał; nowina to była dla niego niepomyślna. — Jakże wygląda teraz jego żona? — Bardzo spokojna, ale jak mi się zdaje, bardzo miła. Soames znowu zakaszlał. — Ten Val to straszny hulaka. — O nie, ojczulku, oni się ogromnie kochają. Obiecałam, że przyjadę do nich na parę dni... od soboty do środy...
— Na ujeżdżanie koni wyścigowych! — sarknął Soames. Nie podobało mu się to wcale, ale to jeszcze nie powód, by odczuwał aż takie niezadowolenie. Czemuż, u licha, ten siostrzeniec nie mógł pozostać w Afryce Południowej? Jego własny rozwód był rzeczą dość przykrą — nawet bez ożenku siostrzeńca z córką winowajcy, do tego jeszcze przyrodnią siostrą June i tego chłopaka, któremu Fleur przypatrywała się spod ramienia owej pompy! Jeżeli on, Soames, nie będzie się miał na baczności, Fleur dowie się wszystkich szczegółów tej starej, niesławnej historii! Nieprzyjemne to wszystko! A spadło to na niego dzisiejszego popołudnia niby rój natrętnych pszczół. — To mi się nie podoba! — oznajmił. — Chciałabym zobaczyć konie wyścigowe — bąknęła Fleur — a poza tym obiecali mi, że pojeżdżę konno. Kuzyn Val, jak wiesz, nie może dużo chodzić; za to wspaniale jeździ! Chce mi pokazać, jak się galopuje. 39 — Wyścigi! — powiedział Soames. — Szkoda, że wojna nie dała temt wreszcie w łeb. Boję się, że Val wdał się w swego ojca. — Nie wiem nic o jego ojcu. — Ech, nic takiego! — odparł Soames posępnie. — Zajmował si^ końmi i skręcił sobie kark w Paryżu schodząc ze schodów. Całe szczęście dla ciotki, że się go pozbyła. Zmarszczył brwi przypominając sobie przeprowadzone co do tych schodów śledztwo, nad którym czuwał w Paryżu, jako że Montague Dartie nie mógł już sam nad nim czuwać. Były to zupełnie zwyczajne schody w domu, gdzie grywano w baka. Albo wygrana, albo sposób, w jaki ją uświetnił, musiał uderzyć szwagrowi do głowy. Francuska procedura była nader niedbała; miał z tym wszystkim niemało kłopotu. Głos Fleur skierował jego uwagę w inną stronę. — Spojrzyj, tatusiu! to ci ludzie, co byli z nami w galerii. — Jacy ludzie? — burknął niechętnie Soames wiedząc doskonale, o kim mowa. — Uważam, że ta kobieta jest piękna. — Chodźmy do tej ciastkarni — rzekł nagle Soames i ścisnąwszy mocniej ramię córki skierował się ku drzwiom cukierenki. Było to —jak na niego — dość zaskakujące i niemal z trwogą zapytał: — Na co masz ochotę? — Ech! nie chcę nic! Piłam cocktail i zjadłam potężny lunch. — Musimy coś zamówić, skorośmy tu weszli! — burczał Soames nie wypuszczając jej ramienia. — Dwie herbaty — powiedział — i dwa tamte nugaty. Ale ledwo ciało jego spoczęło, gdy naraz podskoczyła w nim dusza. Tych troje... tych troje wchodziło do cukierni! Posłyszał, jak Irena powiedziała coś do chłopca, ten zaś odparł: — O nie, mamusiu; to miejsce jest doskonałe. W moim guście! Wszyscy troje usiedli. W owej chwili, najkłopotliwszej w całym jego życiu, Soames okrążony widmami i upiorami swej przeszłości, mając przed sobą jedyne dwie kobiety, jakie kiedykolwiek kochał: żonę, która się z nim rozwiodła, i córkę jej następczyni — nie tyle obawiał się ich, co raczej swej kuzynki June. Ona mogła urządzić scenę — mogła przedstawić sobie tych dwoje dzieci — ona była zdobią do wszystkiego. Tak skwapliwie gryzł swój nugat, aż mu się przylepił do talerzyka. Próbując go oderwać palcem, rzucił okiem na Fleur. Żuła ciastko zamyślona, ale oczy miała utkwione w chłopca. Forsytowski duch w Soamesie mówił: „Możesz się biedzić i gnębić, a i tak przepadłeś z kretesem!" I rozpaczliwie szarpnął palcem. Talerz! Czy Jolyon rozbił kiedy talerz? Czy ta kobieta rozbiła talerz? Był czas, kiedy wiedział, że niczego nie stłukła! Bądź co bądź, było to przecież coś, czego mu nigdy nikt nie odbierze. I ona o tym wiedziała, choć w tej chwili mogła siedzieć spokojnie, panując nad sobą, jak gdyby nigdy nie 40
yła jego żoną. Coś cierpkiego pulsowało w forsytowskiej krwi Soamesa. akiś subtelny ból, o włos graniczący z rozkoszą. Gdybyż tylko June nie wypuściła na niego całego roju szerszeni! Teraz mówił chłopiec: — Tak jest, ciociu June — a więc on swoją przyrodnią siostrę nazywa Locią? No tak, ona dziś ma chyba koło pięćdziesiątki! — pięknie to twojej strony, że im dodajesz odwagi... Ale ... niech to kaci! Soames rzucił ukradkowe spojrzenie. Oczy Ireny, pełne niepokoju, poczywały z troską na chłopcu. Tak... Potrafiła być czuła — najpierw la Bosinneya — potem dla ojca tego chłopca — a teraz dla chłopca. )otknął ramienia Fleur i zapytał: — No co, czy masz już dosyć? — Jeszcze jeden kawałek, proszę cię, ojczulku. Ależ ona się rozchoruje! Podszedł do kasy, by zapłacić. Gdy powrócił, ljrzał Fleur stojącą koło drzwi i trzymającą w ręku chusteczkę, którą widocznie wręczył jej przed chwilą chłopiec. — F.F. — posłyszał jej słowa. — Fleur Forsyte... Tak, to moja chusteczka. Dziękuję panu bardzo! Na miłość boską! Toż ona powtórzyła scenę, którą jej opowiedział w galerii... O, małpeczka! — Forsyte? Jak to? Przecież to i moje nazwisko! Może jesteśmy kuzynami? — Naprawdę! Pewnie, że jesteśmy. Nie ma innych Forsyte'ów. Ja mieszkam w Mapledurham... A pan gdzie? — W Robin Hill. Pytania i odpowiedzi tak szybko po sobie nastąpiły, że Soames nie zdołał przez ten czas nawet palcem kiwnąć. Ujrzał twarz Ireny ogarniętą przerażeniem, potrząsnął ledwo dostrzegalnie głową i wziął Fleur pod ramię. — Chodźmy już! — powiedział. Nawet się nie poruszyła. — Czy słyszałeś, ojczulku? Czy to nie dziwne? Nasze nazwiska są takie same... Czy jesteśmy kuzynami? — Co takiego? — zapytał. — Forsyte? Być może jakieś dalekie pokrewieństwo. — Na imię mam Jolyon, proszę pana. W skróceniu nazywają mnie Jonem. — Aha, aha! — rzekł Soames. — A jakże... Daleki kuzyn... Jakże się kuzyn miewa? Bardzo ładnie z jego strony... Żegnam! I ruszył ku drzwiom. — Ogromnie jestem wdzięczna — mówiła Fleur. — Au revoir! - Au reooir! — usłyszał odpowiedź chłopca. 41 //. Fine1 Fleur Forsy te Pierwszym odruchem Soamesa po wydostaniu się z ciastkarni byłe dać folgę nerwom i powiedzieć córce: „Ach, to upuszczanie chustki!..." Nj co mógł słusznie oczekiwać odpowiedzi: „Nauczyłam się od ciebie!" Dlatego to drugą myślą Soamesa było, że nie należy budzić licha. Za to mógł być pewien, że ona zacznie go wypytywać. Spojrzał na Fleur z ukosa i zobaczył, że ona czyni to samo. Spytała łagodnie: — Czemu to, ojczulku, ńie lubisz tych kuzynów? Soames skrzywił się kącikiem ust. — Skądże ci to przyszło do głowy? — Cela se voit.
— „To widać". Co za sposób wyrażania się! Po dwudziestu latach pożycia z żoną-Francuzką Soames jeszcze nie nabrał sympatii do jej ojczystego języka; uważał go za coś teatralnego, co ponadto w jego myślach kojarzyło się zawsze z wyrafinowaną ironią, z jaką spotykał się w domu. — Jak? — zapytał. — O co chodzi? — Ty na pewno ich znasz, a nie dawałeś tego poznać po sobie: Widziałam, że oni ci się przyglądali. — Nigdy w życiu nie widziałem tego chłopca — odparł najzgodniej z prawdą Soames. — No tak, ale widziałeś tamte osoby, mój drogi. Soames znów na nią spojrzał. Cóż to ona ma za wiadomości? Czyżby wygadała się przed nią ciotka Winifreda lub Imogena albo też Val Dartie i jego żona? W domu strzeżono ją pilnie przed najlżejszym tchnieniem owego dawnego skandalu, a Winifreda wiele razy słyszała przestrogę, iż on nie chce za nic, by ktoś pisnął o tym choćby słówko wobec Fleur. Córka powinna wzrastać w przekonaniu, że ojciec nigdy wpierw nie był żonaty. Ale jej ciemne oczy, których południowy blask i wyrazistość często budziły w nim niemal lęk, teraz, spotkawszy się z jego wzrokiem, miały wyraz niekłamanej niewinności. — No tak — powiedział — twój dziadek poróżnił się niegdyś ze swym bratem. Odtąd dwie nasze rodziny nie znają się z sobą. — Jakież to romantyczne! „Doprawdy, co ona chce przez to powiedzieć?" — pomyślał Soames. Określenie to wydawało mu się niebezpieczne i wariackie; zupełnie jak gdyby się wyraziła: „Jakie to miłe!" — I nadal też nie będą się znały! — dodał, lecz natychmiast pożałował wyzywającej stanowczości swego tonu. Fleur uśmiechała się. W czasie wyrafinowanie sprytna (ang.) 42 dy młodzi ludzie poczytują sobie za chlubę iść własną drogą i nie wracać uwagi na żadne szacowne przesądy i uprzedzenia, on właśnie ryrwał się z czymś takim, co najpewniej mogło pobudzić jej przekorę, 'otem, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Ireny, odetchnął z ulgą. — Cóż to był za zatarg? — posłyszał pytanie Fleur. — Poszło o pewien dom... To już dla ciebie za stare dzieje. Twój .ziadek umarł w tym dniu, kiedy tyś się urodziła. Dożył dziewięćdziesięiu lat. — Dziewięćdziesięciu? Czy jest jeszcze wielu Forsyte'ów prócz tych, :tórzy są zamieszczeni w Czerwonej Księdze1? — Nie wiem — odrzekł Soames. — Wszyscy gdzieś się porozpraszali >o świecie. Starzy po wymierali, oprócz Tymoteusza. Fleur złożyła dłonie. — Tymoteusza? Czyż to nie komiczne imię? — Bynajmniej — rzekł Soames; uraziło go, że córka mogła imię ,Tymoteusz" uważać za komiczne, co było poniekąd naigrawaniem się s jego rodzinnego gniazda. To nowe pokolenie drwiło z wszystkiego, co solidne i trwałe. „Odwiedź kiedy starego. Może ma ochotę bawić się iv proroctwa". Ach! Gdyby Tymoteusz mógł widzieć pełną niepokoju knglię swych ciotecznych wnuków i wnuczek, toby dopiero rozpuścił język! I Soames mimo woli zerknął w stronę „Iseeum"... Tak, Jerzy siedział wciąż w oknie, trzymając w ręku ten sam różowy papier. — Gdzie jest Robin Hill, ojczulku? Robin Hill! Robin Hill, dokoła którego zogniskowała się cała pamiętna tragedia!... I na cóż jej to było potrzebne? — W Surrey — burknął. — Niedaleko od Richmond. A dlaczego? — Czy tam jest ten dom?
— Jaki dom? — O który oni się pokłócili. — Tak. Ale co to ciebie może obchodzić? Jutro jedziemy do domu... Lepiej byś pomyślała o sukienkach. — O nieba! Dawno już o tym pomyślałam. Więc to waśń rodzinna? Zupełnie jak w Biblii lub u Marka Twaina... Ogromnie intrygujące!... A jaką rolę odegrałeś ty w tej waśni, ojczulku? — Mniejsza o to! — Oo! A jeżeli ja ją mam nadal podtrzymywać? — Któż ci powiedział, że masz ją podtrzymywać? — Ty sam, tatulku! — Ja? Przecież powiedziałem, że to ciebie nic nie obchodzi. — Widzisz, i j a tak myślę; zatem wszystko w porządku. Fleur była dla niego stanowczo zbyt przebiegła. Fine, jak nazywała ją 1 Czerwona Księga (Redy Book) — coroczna publikacja, rodzaj kroniki urodzin, ślubów i zgonów. 43 niekiedy Anetka. Nie ma innej rady, trzeba skierować jej uwagę w inn stronę. — Tutaj widziałem jakiś ładny haft, myślę, że ci się będzie podobć — rzekł zatrzymując się przed sklepem. Gdy dokonali zakupu i ruszyli w dalszą drogę, Fleur odezwała się: — Czy ci się nie zdaje, że matka tego chłopca jest najpiękniejsz kobietą, w tym oczywiście wieku, jaką widziałeś kiedykolwiek? Soames zadrżał. Okropne, jak ona się przypięła do tego tematu! — Nawet nie wiem, czym ją zauważył. s — Ależ, tatulku, widziałam, jak zerkałeś z boku! — Ty wszystko widzisz... Zdaje się, że nawet więcej, niż było napraw dę! — A jak wygląda jej mąż? To twój brat stryjeczny, jeżeli wasi ojcowi) byli braćmi. — Umarł już, o ile mi wiadomo — odparł Soames z nagłą gwałtownoś cią. — Nie widziałem go od dwudziestu lat. — A czym był? — Malarzem. — Och, to bardzo ładne! Na wargi Soamesa już się cisnęły słowa: „Jeżeli chcesz mi sprawie przyjemność, wybij sobie wreszcie tych ludzi z głowy!", ale wtłoczył je przemocą do gardła, czuł, że nie powinien dać jej poznać, co go nurtuje. — On mi kiedyś ubliżył — rzekł tylko. Jej bystre oczy spoczęły na jego twarzy. — O, rozumiem już, o co chodzi. Nie zdołałeś się pomścić i to cię boli. Biedny ojczulku! Pozwól, żebym ja się do tego zabrała! Soames miał zupełnie takie wrażenie, jak gdyby leżał w ciemności, a jakiś natrętny komar krążył mu koło twarzy. Takiej uporczywości nie zdarzyło mu się dotąd spotkać u Fleur, i gdy dotarli do hotelu, oświadczył ponuro: — Zrobiłem wszystko, co mogłem. A teraz dość już o tych ludziach! Zostanę na górze aż do obiadu. — Ja posiedzę tutaj. Rzucając na odchodnym spojrzenie pełne uwielbienia i zarazem głębokiej urazy na wyciągniętą w fotelu córkę, Soames wszedł do windy i pojechał do pokojów zajmowanych przez nich na czwartym piętrze. Stanął przy oknie pokoju bawialnego wychodzącego na Hyde Park i zaczął bębnić palcami po szybie. Czuł się skwaszony, zbity z tropu, zaniepokojony. Rwący ból starej rany, zabliźnionej przez czas i nowe zainteresowania, mieszał się z niezadowoleniem i lękiem oraz z lekkim uciskiem w żołądku, gdzie utknął ten przeklęty
nugat. Czy Anetka już przyszła?... Choć co prawda, nic mu nie poradzi w tym kłopocie. Ilekroć go wypytywała o pierwsze małżeństwo, zawsze ucinał rozmowę, toteż 44 Le wiedziała nic więcej poza tym, że była to wielka namiętność jego /cia, natomiast drugi jego ożenek — z nią właśnie — był tylko ałataniem domowego nieszczęścia. Miała więc zawsze na podorędziu azdrość z tego powodu — i umiała wyzyskać ją po kupiecku. Zaczął nadsłuchiwać. Jakiś szmer — nieokreślony szelest ruchów obiecych — przedostawał się przez drzwi. Tak, ona już wróciła. .astukał. — Kto tam? — Ja — odpowiedział Soames. Zmieniała właśnie sukienkę i była jeszcze niezupełnie ubrana; jej igura rysowała się wyraziście przed lustrem. Był jakiś przepych w jej amionach, barkach, włosach, które mocno ściemniały od czasu, gdy ją loznał, w wygięciu szyi, jedwabistym negliżu, w ciemno oprawnych zarobłękitnych oczach; przy swych czterdziestu latach była niewątpliwie równie ładna jak dawniej. Piękny, posiadany na własność przed-niot, wyborna gospodyni, rozsądna i dosyć kochająca matka. Gdybyż ylko nie okazywała zawsze tak szczerego cynizmu w sprawach dotyczą-:ych ich wzajemnych stosunków! Soames, który dla niej nie żywił viększej miłości niż ona ku niemu, trapił się — na sposób ściśle angielski — tym, że ona nigdy nie rzuciła na ich wspólne życie nawet najcieńszej sasłony uczucia. Jak większość jego rodaków i rodaczek, trzymał się Doglądu, że małżeństwo winno przede wszystkim opierać się na wzajemnej miłości, jeżeli jednak w małżeństwie miłość wygaśnie lub jeżeli się stwierdzi, że jej w ogóle nie było — tak iż małżeństwo w oczywisty sposób nie jest oparte na miłości — nie należy się do tego przyznawać. Małżeństwo istnieje i nie ma w nim miłości — aie człowiek żyje i musi nadal ciągnąć swój byt! Tak więc obie strony mogą być zadowolone i nie trzeba się zaraz kalać cynizmem, realizmem i niemoralnością, jak to czynią Francuzi. Co więcej, było to konieczne ze względu na stan posiadania. On wiedział, że ona wie o tym, iż oboje zdają sobie sprawę, że nie łączy ich miłość, lecz wciąż oczekiwał, że nie będzie tego okazywała w słowach lub postępkach, i nie mógł nigdy zrozumieć, co właściwie miała na myśli, gdy mówiła o hipokryzji Anglików. — Kogo przyjmowałaś zeszłego tygodnia w Mapledurham? — spytał. Anetka w dalszym ciągu malowała sobie wargi pomadką, czego on tak u niej nie lubił. Twoją siostrę Winifredę, Car-rh-diganów... — tu wzięła cienką laseczkę czarnej szminki — i Prospera Profonda. — Tego belgijskiego bubka? I na cóż to jego? Anetka ociężale odwróciła głowę, musnęła rzęsy jednej z powiek, po czym odpowiedziała: — On zabawia Winifredę. — Chciałbym mieć kogoś, kto by bawił Fleur; ona jest znarowiona. — Znar-rh-owiona? — powtórzyła Anetka. — Czy to pierwszy 45 r-rhaz zauważyłeś, mój dr-rhogi? Ona urodziła się już znar-rhowiona, jak ty to nazywasz! Czyż ona nigdy nie pozbędzie się tego pretensjonalnego grasejowania? Dotknął sukni, którą zdjęła, i zapytał: — Co porabiałaś dotychczas? Anetka spojrzała na jego odbicie w lustrze. Jej świeżo ukarminowane usta roześmiały się na pół szczerze, na pół ironicznie. — Bawiłam się — odpowiedziała. — Oho! — odrzekł Soames posępnie. — Pewnie znów szperanie za fatałaszkami. Było to jego określenie na całą tę niepojętą bieganinę po sklepach, którą tak zawzięcie uprawiają kobiety.
— Czy Fleur ma już suknie letnie? — Nie pytasz, czy ja już je mam. — A choćbym i zapytał, ciebie by to nie wzruszyło ani trochę. — To prawda! Tak, ona już ma. I ja też mam... Strasznie kosztowne. — Hm! — mruknął Soames. — Cóż ten Profond porabia w Anglii? Anetka podniosła brwi, z którymi uporała się właśnie przed chwilą. — Pływa jachtem. — Doprawdy! A taki ospały. — Jak kiedy — odpowiedziała Anetka, a twarz jej zdradzała jakby cichą wesołość. — Czasami bywa, owszem, bardzo zajmujący. — Wygląda tak, jakby go pociągnięto dziegciem. Anetka wyprostowała się. — Dziegciem? — zapytała. — Co to takiego? Jego matka była Armćnienne. — Ach tak! — bąknął Soames. — Czy on się zna coś niecoś na obrazach? — Zna się na wszystkim... To światowiec. — No, dobrze, ale wynajdź kogoś dla Fleur. Chcę ją rozerwać. Ona się wybiera w sobotę do Vala Dartiego i jego żony; mnie się to nie podoba. — A czemu? Ponieważ bez zapuszczenia się w dzieje rodzinne nie można było wyjaśnić powodów, przeto Soames odrzekł po prostu: — Oni tam zbytnio szaleją; za dużo już tego. — Ja lubię młodą żonę Vala; jest bardzo spokojna i rozsądna. — Nie wiem o niej nic oprócz... O, to coś nowego. I Soames wziął do ręki jakieś leżące na łóżku dzieło sztuki krawieckiej. Anetka zabrała je od niego. — Czy zechcesz mnie zapiąć? — spytała. Soames zapiął suknię. Patrząc poprzez ramię Anetki w lustro widział jej twarz, z lekka rozbawioną, z lekka wzgardliwą, jak gdyby chciała powiedzieć: „Dziękuję. Ty nigdy się nie nauczysz!" Nie, dzięki Bogu, nie był Francuzem! Zakończył nagłym szarpnięciem i słowami: 46 — Tu jest zbyt wycięta. Po czym ruszył ku drzwiom pragnąc opuścić żonę i zejść na dół do leur. Anetka zatrzymała rękę z puszkiem od pudru i powiedziała z nagłą lorywczością: , — Que tu es grossier! Znał to wyrażenie — były po temu przyczyny. Gdy pierwszy raz je >osłyszał, mniemał, iż znaczy to: „Jakiż z ciebie korzennik!" — a gdy je epiej zrozumiał, nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy nie. To słowo go irażałó — przecież on nie był grubianinem!1 Jeżeli go nazwać jrubianinem, czymże był tedy ów drab w przyległym pokoju, który 5 rana wydawał takie okropne odgłosy płucząc gardło, albo owi ludzie przesiadujący w foyer, którzy uważali, iż jest W dobrym tonie mówić wyłącznie na całe gardło i tak przeraźliwym głosem, by ich cały świat słyszał — i to różne androny! Niechże i tak będzie. Grubianin — dlatego, że stwierdził, iż jej suknia jest trochę zbyt wycięta! Rzeczywiście była zbyt wycięta. Wyszedł bez słowa odpowiedzi. Wszedłszy do foyer już z dala dostrzegł Fleur w tym samym miejscu, gdzie ją poprzednio zostawił. Siedziała założywszy nogę na nogę, a wolne kołysanie stopy, odzianej w jedwabną pończochę i szary pantofelek, świadczyło, że oddaje się marzeniom. Wskazywały na to i jej oczy: chwilami stawały się jakieś takie nieobecne. Potem naraz jakby się budziła, była znów ożywiona i ruchliwa jak małpka... Tyle wiedziała, tak była pewna siebie, choć nie miała jeszcze dziewiętnastu lat. Jakież to było owo wstrętne słowo? Podlotek? Och, te okropne młode stworzenia
— piszczące, kwiczące i pokazujące swe odnóża! Najgorsze z nich to zmory, najlepsze — to pudrowane anioły! Fleur nie była podlotkiem, nie należała do rzędu tych ordynarnych, używających żargonu, źle wychowanych dziewcząt. A jednak była zatrważająco samowolna, pełna życia i zdecydowana radować się nim w całej pełni. Radować się! Słowo to nie budziło purytańskiego lęku w Soamesie; jednak budziło lęk proporcjonalny do jego temperamentu. On zawsze oddalał od siebie myśl o radowaniu się życiem „na dzisiaj" bojąc się, by nie zabrakło mu radości na dzień jutrzejszy. I strach pomyśleć, że córka jest pozbawiona tego zabezpieczenia. Już sama pozycja, w której siedziała, świadczyła o tym dobitnie: zagubiła się w marzeniach. On sam nigdy nie oddawał się marzeniom — nic nikomu nigdy z nich nie przyszło — i nie wiedział, skąd się u niej wzięła ta skłonność. Na pewno nie od Anetki! A przecież Anetka kiedyś, gdy była jeszcze młodą dziewczyną i gdy on o nią się starał, miała w sobie coś z kwiatu. No, dziś tego nie ma. Fleur zerwała się z fotela — szybko, niespokojnie — i przyskoczyła do biurka. Pochwyciwszy atrament i papier listowy zaczęła pisać coś 1 Grossier (fr.) — grubianin; grocer (ang.) — korzennik. 47 prędko, jak gdyby nie miała czasu odetchnąć, zanim list nie będzie gotowy. Naraz ujrzała ojca. Z twarzy jej znikł wyraz desperackiego skupienia; uśmiechnęła się, przesłała mu ręką pocałunek i zrobiła miłą minkę, jak gdyby trochę zaambarasowana i trochę znudzona. Ach, ona była fine — fine! III. W Robin Hill Dziewiętnaste urodziny syna spędził Jolyon Forsyte w Robin Hill, spokojnie oddając się zwykłym zajęciom. Obecnie każdą czynność wykonywał spokojnie, ponieważ z sercem jego było coś kiepsko, a podobnie jak innym członkom jego rodziny, tak i jemu nie podobała się myśl o śmierci. W całej pełni uświadomił to sobie dopiero przed dwoma laty, gdy pewnego razu zapytawszy doktora o pewne symptomy posłyszał z ust jego słowa: — W każdej chwili, przy każdym nadmiernym wysiłku... Przyjął to z uśmiechem — co zawsze było naturalnym odruchem Foryste'ów wobec niezbyt miłej prawdy. Gdy jednak w pociągu, w drodze powrotnej, symptomaty te wystąpiły w jeszcze silniejszym stopniu, zdał sobie w pełni sprawę z tego, jaki wyrok zawisł nad jego głową. Porzucić Irenę, syna, dom, pracę — choć ostatnio tak niewiele pracował! Porzucić to wszystko dla jakiejś nieznanej mrocznej otchłani, dla stanu, którego nawet wyobrazić sobie niepodobna, dla takiej nicości, w której nie będzie słyszał nawet szelestu poruszanych wiatrem liści nad swą mogiłą, nie będzie czuł zapachu ziemi i trawy. Nicości takiej, mimo wszelkich wysiłków umysłu, nigdy nie był zdolny pojąć i dawał się unosić nadziei, że może przecie ujrzy kiedyś znów tych, których kochał! Świadomość, którą dziś zdobył, stała się dla niego ciężką udręką duchową, lecz zanim jeszcze dojechał do domu, postanowił wszystko utrzymać w tajemnicy przed Ireną. Uznał za konieczne zachować choćby i przesadną ostrożność, gdyż najmniejszy drobiazg mógł go wydać i uczynić Irenę niemal tak nieszczęśliwą, jak nieszczęśliwy był on sam. Poza tym doktor uznał go za zdrowego — nic to, że dźwiga na barkach siódmy krzyżyk — może jeszcze pożyć długo, byle tylko zdobył się na to! Taka decyzja, praktykowana już bez mała przez dwa lata, musi prowadzić do pełnego rozwoju subtelniejszych cech charakteru. Z natury bynajmniej nie porywczy (chyba że był w stanie nerwowego podniecenia), stał się teraz Jolyon istnym uosobieniem panowania nad sobą. Smutną cierpliwość, właściwą ludziom starym, zmuszonym szanować się, maskował uśmiechem, który nie schodził mu z warg nawet w chwilach zupełnej samotności. Ustawiczną jego troską było obmyślanie przeróżnych wybiegów ukrywających jego wzmożoną bezczynność. 48
' Pokpiwając sam z siebie, udawał, iż wraca do prostoty życia; wyrzekł ę więc wina i cygar i pił specjalnie spreparowaną kawę, w której nie do ani ździebełka kawy prawdziwej. Słowem, pod pokrywką łagodnej onii zabezpieczał się wszelkimi sposobami, na jakie tylko stać Forsyte'a takim jak on położeniu. Pewny, że go nikt nie przyłapie, gdyż żona synem pojechali do miasta, spędził piękny dzień majowy na spokojnym Drządkowaniu swych papierów, tak iż mógł umrzeć choćby nazajutrz ie przyczyniając nikomu kłopotu, dokonał bowiem ostatecznego imknięcia swych spraw ziemskich. Sporządził krótki wykaz doku-lentów i zamknął wszystko w starym, chińskim sekretarzyku swego jca, a klucz umieścił w kopercie z objaśniającym napisem: „Klucz od tiińskiego sekretarzyka, gdzie znajduje się dokładny opis zostawionej rzeze mnie majętności"; po czym kopertę tę włożył do kieszeni na iersiach, gdzie miała odtąd spoczywać stale, nierozłączna z nim na rypadek jakiegoś nieszczęścia. Następnie, zadzwoniwszy na służącą, dał się pod stary dąb, gdzie kazał podać sobie herbatę. Wszystkim ludziom grozi wyrok śmierci. Jolyon, nad którym wisiał ów /yrok, może nieco bardziej sprecyzowany i naglący, tak się w końcu nim oswoił, że począł zwyczajnie, jak i inni ludzie, myśleć o najrozmait-zych sprawach. W tej chwili myślał o swoim synu. Jon tego właśnie dnia skończył lat dziewiętnaście i niedawno powziął Lareszcie życiową decyzję. Wychowany nie w Eton, jak ojciec, ani v Harrow, jak zmarły brat przyrodni, lecz w jednym z tych zakładów, rtóre, mając na celu uniknięcie złych, a zachowanie dobrych stron izkoły publicznej, bądź wywiązują się, bądź też nie wywiązują się ze iwego zadania — zakończył w kwietniu naukę, nie wiedząc zupełnie, :zym chce zostać. Wojna — która, jak się zanosiło, miała trwać w lieskończoność — skończyła się akurat wtedy, gdy zamierzał wstąpić do yojska, na sześć miesięcy przed ukończeniem przepisowego wieku. To io zaczęło oswajać z myślą, że może teraz na własną rękę dokonywać szybom. W tej materii miał ze swym ojcem parę rozmów, z których — mimo radosnej ochoty Jona do wszelkich zajęć, z wyjątkiem, ma się rozumieć, służby duchownej, wojskowości, prawa, sceny, giełdy, medycyny, handlu i inżynierii — Jolyon wyniósł dość jasne przeświadczenie, że syn jego właściwie nie myśli wziąć się do niczego. Sam niegdyś, gdy był w tym wieku, czuł całkiem coś podobnego, lecz ta miła pustka skończyła się dla niego niebawem przedwczesnym ożenkiem, który pociągnął za sobą tak opłakane skutki. Zmuszony zostać agentem ubezpieczeń w biurach Lloyda, odzyskał dobrobyt, zanim wykiełkowały w nim uzdolnienia artystyczne. Jednakże „ucząc" syna — jak mówią prości ludzie — rysować świnki i inne zwierzęta, przekonał się, że nie wykrzesze zeń malarza, i skłaniał się do wniosku, że niechęć, jaką wobec wszystkich dróg życiowych okazywał chłopiec, zdaje się zapowiadać w nim pisarza. Uważając jednak, że nawet i w tym fachu potrzebne jest : t 49 doświadczenie, Jolyon nie widział na razie dla Jona nic właściwszego jak uniwersytet, podróże, a może i obiady wydawane dla palestry. C potem — to się zobaczy, a może i nie zobaczy; to drugie było bardzie prawdopodobne. W każdym razie wobec wszystkich przedstawionyd mu ponęt Jon pozostawał nadal niezdecydowany. Te rozmowy z synem wzmocniły w Jolyonie wątpliwość co do tego, cz; świat naprawdę się zmienił. Mówiono o nowych czasach. Z przenikliwoś cią człowieka, który nie jest zbyt silnie związany z żadną epoką, Jolypi wyczuwał, że mimo nieco odmiennej powłoki epoka bieżąca nie różni sv w istocie od poprzedniej. Ludzkość nadal dzieli się na dwa gatunki: n; garstkę istot o skłonnościach „spekulatywnych" i na wielką gromad< ludzi pozbawionych tych skłonności; pośrodku zaś znajduje się sfer.i mieszkańców podobnych jemu samemu. Wyglądało na to, że Jgj obdarzony jest skłonnościami spekulatywnymi, a ojcu wydawało się t< złą zapowiedzią.
Toteż dwa tygodnie temu słowa, jakie usłyszał z ust chłopca, wywołał? na twarzy Jolyona poważniejszy niż zazwyczaj uśmiech. — Chciałbym spróbować pracy na roli — mówił Jon. — O ile nie będzii cię to, tatusiu, zbyt kosztowało. Zdaje mi się, że jest to jedyny sposól życia, który nikomu nie czyni krzywdy... Nie biorę pod uwagę sztuka która dla mnie oczywiście zupełnie nie wchodzi w grę. Joylon stłumił uśmiech i odpowiedział: — Doskonale; chcesz więc powrócić do stadium, w jakim znajdowaliś my się za czasów pierwszego Jolyona, około roku 1760. To potwierdź teorię cyklicznego rozwoju, a naturalnie, może się zdarzyć, że wyroś niesz na większego hreczkosieja niż on! Jon, nieco zbity z tropu, odrzekł: — Ale ty, tatusiu, nie uważasz tego planu za dobry? — To pożyteczne, mój drogi... A jeżeli będziesz się do tego naprawdę przykładał, zdziałasz więcej dobrego niż większość ludzi, to jest dość niewiele. Jednak w duchu dodał: „Ale on się temu nie poświęci. Daję mu cztery lata czasu. Bądź co bądź to zajęcie zdrowe i nieszkodliwe." Rozważywszy całą sprawę i naradziwszy się z Ireną, napisał do swe; córki, Holly Dartie, zapytując, czy w ich stronach, w północnym Sussex nie znajdą jakiego farmera, który by chciał Jona przyjąć na praktykę Odpowiedź Holly brzmiała entuzjastycznie — w najbliższym ich sąsiedztwie jest taki właśnie człowiek, a ona i Val będą bardzo radzi temu, bj Jon u nich zamieszkał. Nazajutrz chłopiec miał wyjechać. Popijając powoli słabą herbatę z cytryną, Jolyon przyglądał się poprzez liście starego dębu widokowi, który przez trzydzieści dwa lata był mu zawsze tak miły. Drzewo, pod którym siedział, nie robiło dziś 50 rrażenia starszego choćby o jeden dzień! Zdawało się tak młode w koronie wych drobnych, rdzawozłotych listków, tak stare, gdy spojrzeć na zarozielony, gruby, chropowaty pień! Drzewo wspomnień, które żyć ędzie jeszcze przez stulecia, jeżeli nie każe go ściąć jakiś barbarzyńca - i będzie patrzyło na to, jak stara Anglia pozostaje w tyle wobec biegu wydarzeń!... Przypomniał sobie pewien wieczór sprzed trzech lat, gdy >atrząc przez okno i obejmując ramieniem Irenę, przyglądał się samolotowi niemieckiemu krążącemu — zdawało się — tuż ponad starym dębem. Ja drugi dzień znaleziono lej od bomby na polach folwarku Gage'a. Było 0 jeszcze wówczas, gdy Jolyon nie wiedział o wiszącym nad nim wyroku śmierci. Mógł był nieomal sobie życzyć, by go ta bomba dobiła. Oszczędzi-oby mu to wielu bezczynnych dni, wielu godzin zimnego strachu i ucisku sod sercem. Liczył dawniej na to, że dożyje normalnego wieku forsytows-tiego, co najmniej lat osiemdziesięciu pięciu, gdy Irena będzie miała siedemdziesiątkę... W obecnej sytuacji—to ona mogła go utracić. Prawda, śe był jeszcze Jon, który w jej życiu grał ważniejszą od męża rolę. Jon, który ubóstwiał swą matkę. Pod tym drzewem, gdzie niegdyś stary Jolyon — oczekując Ireny mającej doń przyjść przez gazon — wydał ostatnie tchnienie, Jolyon ważył w swej głowie dziwaczną myśl, czy teraz, gdy wszystko doprowadził do tak doskonałego porządku, nie lepiej byłoby zamknąć oczy 1 odlecieć... Było coś niegodnego w pasożytniczym czepianiu się tych gnuśnych ostatków życia — życia, w którym żałował dwóch tylko rzeczy: tego, że w młodości tak długo był poróżniony z ojcem, i tego, że tak późno związał się z Ireną. Z miejsca, gdzie siedział, widać było kępę kwitnących jabłoni. Nic w przyrodzie nie wzruszało go tak głęboko, jak widok drzew owocowych osypanych kwieciem. I naraz zabolało go serce na myśl, że może już nie zobaczy ponownego ich rozkwitu. Wiosna! Stanowczo nikt nie powinien umierać wtedy, gdy serce ma jeszcze na tyle młode, by kochać
piękno! Kosy poświstywały niefrasobliwie po zaroślach, jaskółki wzbijały się wysoko, połyskiwały liście nad jego głową; na polach mieniły się wszelkie, jakie tylko wyobrazić sobie można, odcienie świeżej zieleni, lśniącej w ukośnych promieniach słońca, a hen w dali, wzdłuż widnokręgu rysowało się pasmo przydymionego błękitu. Kwiaty, posadzone przez Irenę na wąskich rabatach, miały w sobie tego wieczoru coś dziwnie indywidualnego, były niby drobne, lecz przekonywające dowody radości życia. Jedynie malarze chińscy, i może Leonardo, umieli tchnąć owo zdumiewające maluczkie ,ja" w każdy przez siebie wymalowany kwiat, w każdego ptaka czy zwierzę — a jednocześnie wyrazić w nim istotę gatunku i powszechność życia. To byli mistrze!... „Ja nie dokonałem niczego, co przetrwa — myślał Jolyon. — Byłem amatorem, miłośnikiem jedynie, nie twórcą. Ba! W każdym razie, odchodząc, pozostawię po sobie Jona". 51 Jakież to szczęście, że chłopaka ominęła ta upiorna wojna! Móg zginąć na niej równie łatwo, jak zginął przed dwudziestu łaty biedn; Jolly w Transwalu. Jon jeszcze czegoś dokona —jeśli nie zdemoralizuji go ta epoka... Chłopak ma wyobraźnię! Jego kaprys, by oddać si< gospodarce rolnej, to tylko poryw serca — i taka też być miała pewni jego trwałość. W tejże chwili Jolyon spostrzegł Irenę i chłopca idących przez pol< i trzymających się pod ręce. Powstawszy z miejsca, ruszył poprzez nowe rosarium na ich spotkanie... Tego wieczora Irena przyszła do jego pokoju i usiadła przy oknie Siedziała tak długo bez słowa, póki jej nie spytał: — Co się stało, kochana? — Mieliśmy dziś spotkanie. — Z kim? — Z Soamesem. Z Soamesem!... Przez ostatnie dwa lata nie dopuszczał tego imienia d( swych myśli, wiedząc, że mu to może zaszkodzić. Teraz zaś serce drgnęfr mu jakoś niepokojąco, jak gdyby naraz przesunęło się w piersi. Irena spokojnie mówiła dalej: — Był z córką w galerii, a potem w cukierni, gdzie piliśmy herbatę Jolyon podszedł ku niej i położył rękę na jej ramieniu. — Jak on wygląda? — Posiwiał. Poza tym prawie się nie zmienił. — A córka? — Ładna... Przynajmniej Jon tak uważa. Jolyonowi znów serce przesunęło się w piersi. Twarz żony zdradzało wewnętrzne napięcie i oszołomienie. — Ty nie?... — zaczął. — Nie. Ale Jon dowiedział się ich nazwiska. Panna upuściła chusteczkę, a on ją podniósł. Jolyon usiadł na łóżku. Co za fatalny zbieg okoliczności! — June była z wami. Czy przypadkiem ona nie maczała w tym palców? — Nie. Ale cała sytuacja była tak dziwna i naprężona, że Jon mógł te zauważyć. Jolyon odetchnął głęboko i rzekł: — Nieraz zastanawiałem się nad tym, czy powinniśmy przed nim te ukrywać. I tak kiedyś dowie się o wszystkim. — Im później, tym lepiej, Jolyonie. Młodzi miewają takie płytkie i bezwzględne sądy!... Co byś ty, mając lat dziewiętnaście, pomyślał o twojej matce, gdyby postąpiła tak jak ja? Tak! W tym sęk! Jon uwielbiał matkę — i jednocześnie nic nie wiedział o tragediach, o nieubłaganych wymogach życia, o tłumionym bólu 52 ieszczęśliwego małżeństwa, o zazdrości czy też o namiętnych porywach
— o wszystkim tym jeszcze nie wiedział nic, nic zgoła! — I cóż mu powiedziałaś? — zapytał wreszcie. — Że są naszymi krewnymi, ale my ich nie znamy. Że ty nigdy nie nteresowałeś się zbytnio swoją rodziną ani też ona tobą. Przypuszczam, :e zapyta teraz ciebie. Jolyon uśmiechnął się. — To bodajże zastąpi mi dawne ataki samolotów — powiedział. — Koniec końców, brak już ich człowiekowi... Irena spojrzała na niego. — Wiedzieliśmy, że do tego kiedyś dojdzie. Odpowiedział jej z nagłą energią: — Nigdy bym nie dopuścił do tego, by Jon miał ci coś zarzucać. Nie powinien tego czynić nawet w myślach. Nie brak mu wyobraźni i sądzę, że zrozumie, gdy mu się całą rzecz przedstawi we właściwy sposób. Sądzę, że lepiej będzie, gdy mu sam powiem wszystko, zanim dojdzie do tego inną drogą. — Jeszcze nie teraz, Jolyonie. To było dla niej typowe — nie miała w sobie ni źdźbła przezorności i nigdy nie wychodziła naprzeciw przykrościom życia. Jednakże — kto wie? — może miała słuszność? Źle jest iść na przekór instynktowi matki... Może istotnie najlepiej byłoby, o ile to okaże się możliwe, zostawić wszystko po staremu, póki doświadczenie nie stanie się dla chłopca kamieniem probierczym, który pozwoli mu ocenić ową dawną tragedię, póki miłość, zazdrość, pożądanie nie pogłębi w nim wyrozumiałości i współczucia dla drugich. Swoją drogą, trzeba będzie powziąć środki ostrożności — wszelkie możliwe środki!... I długo jeszcze po wyjściu Ireny leżał bezsenny rozmyślając nad owymi środkami ostrożności. Powinien napisać do Holly zawiadamiając ją, że Jon nic jeszcze nie wie o rodzinnej historii. Holly jest dyskretna, toteż dopilnuje na pewno tego, by i mąż nie wygadał się z czymś niepotrzebnym! Jon będzie mógł nazajutrz, odjeżdżając, wziąć ten list z sobą. I tak dzień, w którym Jolyon dokonał ostatecznego zamknięcia spraw związanych ze swym dobytkiem materialnym, zamarł wraz z uderzeniem zegara w stajni... Dzień następny rozpoczął się dlań w pomroce duchowego zamętu, którego nie można było tak uporządkować i zamknąć ostatecznym rachunkiem... Tymczasem Jon, leżąc w pokoju będącym niegdyś jego pokojem dziecinnym, również nie mógł oka zmrużyć — wydany był bowiem na pastwę uczucia, o którego istnieniu wątpią ci, co go nigdy nie doświadczyli: na pastwę „miłości od pierwszego spojrzenia"! Czuł, że zrodziła się w nim ona w chwili, gdy spojrzały na niego spoza posągu Junony owe 53 ciemne, błyszczące oczy — i miał pewność, że to właśnie jest jegi „wyśniona". Toteż wszystko, co nastąpiło potem, wydało mu się zara zem naturalne i cudowne. Fleur! Samo już jej imię niemal wystarczało by oczarować kogoś, kto był tak wrażliwy na brzmienie wyrazów. W tyn „homeopatycznym" stuleciu, w którym chłopcy wychowywali się po społu z dziewczętami, a przestawanie ich z sobą od wczesnego dziecin stwa wiodło niemal do zatarcia się różnicy między jedną płcią i drugą Jon był wyjątkowo staroświecki. Szkoła, do której uczęszczał, przy całe swej nowoczesności przyjmowała tylko chłopców, zaś wszystkie dn wolne od nauki spędzał w Robin Hill w towarzystwie bądź swoicl kolegów, bądź rodziców. Toteż ani razu dotychczas nie wstrzyknięto mi małych dawek trucizny, które by go ubezpieczyły przeciwko zarodkon miłości. Teraz zaś, pośród tej ciemności, temperatura jego uczuć poczęł, szybko wzrastać. Leżał bezsennie, odtwarzając sobie —jak to się mów — rysy Fleur, brzmienie jej słów, zwłaszcza owo )rAu revoir" — taki* pieściwe i radosne. O świcie poczuł się tak zupełnie wybity ze snu, że zerwał się, włoży pantofle tenisowe, spodnie i sweter i cicho przemknąwszy się pc schodach, wyszedł na dwór oknem gabinetu. Było już całkiem jasno w powietrzu unosiła się woń trawy. „Fleur! — powtarzał w myślach. — Fleur!"
Po świecie rozlewała się jakaś tajemnicza białość; wszystko jeszczt spało prócz ptasząt właśnie rozpoczynających swe świergoty. „Pójdę do zagajnika" — pomyślał. Zbiegł w dół polami, dotarł do stawu właśnie w chwili, gdy zzć widnokręgu wynurzało się słońce, i znalazł się w zagajniku. Błękitm dzwoneczki słały się tu po ziemi niby kobierzec; pomiędzy modrzewiam kryła się jakaś tajemnica i powietrze zdawało się przesycone tyir romantycznym elementem. Jon wdychał świeżość powietrza i zapatrzy] się w dzwonki zalane coraz silniejszym światłem. Fleur! To rymowało się do... sfer!... A mieszkała w Mapledurham — również miła nazwa — gdzieś nad rzeką. Mógł każdej chwili znaleźć tę miejscowość w atlasie, Napisze do niej. Ale czy ona mu odpowie? O, musi! Przecież powiedziała: ,yAu revoir!" „Do zobaczenia!" Co za szczęśliwy traf, że upuściła chusteczkę! Gdyby nie to, nigdy by jej nie poznał. Im więcej myślał o tej chusteczce, tym bardziej oszałamiające wydawało mu się jego szczęście. Fleur!... To z pewnością rymowało się do sfer! W mózgu czuł pulsowanie rytmu; słowa przepychały się jedne przez drugie, by wiązać się ze sobą; niewiele brakowało, by stworzył poemat. W takim nastroju Jon pozostawał z górą pół godziny; potem ruszy] z powrotem do domu i znalazłszy jakąś drabinę wdrapał się po niej — z samego po prostu rozochocenia — do swej sypialni. Następnie przypomniawszy sobie, że okno gabinetu pozostało otwarte, zszedł na dół i zamknął je, usunąwszy wpierw drabinę, by zatrzeć wszelkie ślady 54 rych uczuciowych przeżyć. Rzecz była nazbyt poważna, by ją ujawnić >mukolwiek ze śmiertelników — nawet matce. IV. Mauzoleum Są takie domy, których dusze przeszły do przedpiekła Czasu, pozosta-iając ciała na przedpieklu Londynu. Niezupełnie tak się sprawy miały domem Tymoteusza na Bayswater Road, gdyż dusza Tymoteusza zymała się jeszcze jedną nogą w jego forsytowskim ciele, a Smither trzymywała niezmienną atmosferę kamfory, porto oraz domostwa, : którym okna otwierano dla przewietrzenia tylko dwa razy na dzień. W wyobraźni Forsyte'ów dom ten przedstawiał się teraz jakby jakaś tiińska szkatułka, w której za wieloma ściankami, w samym środku, iiajdował się Tymoteusz. Dotrzeć do niego samego było niepodobieństwem — przynajmniej tak opowiadali członkowie rodziny, którzy z nało-u lub przez roztargnienie zajeżdżali tam kiedy niekiedy i dopytywali się jedynego pozostałego jeszcze przy życiu stryja. Do tych należała 'rancie, zupełnie już wyzwolona od Boga i śmiało wyznająca ateizm, lufemia wyzwolona od starego Mikołaja i Winifreda Dartie wyzwolona d swego męża — „światowca". Ale ostatecznie podówczas wszyscy akoś się emancypowali lub mówili, że się emancypują — co może nie ałkiem na jedno wychodzi. Gdy więc Soames nazajutrz po wspomnianym spotkaniu postanowił v drodze do stacji Paddington zajść do stryja, prawie się nie spodziewał, >y dane mu było zobaczyć Tymoteusza we własnej jego cielesnej postaci. 5erce nieco żywiej w nim biło, gdy stanął w pełnym blasku południowe-jo słońca na świeżo bielonych schodach małego domku, gdzie niegdyś śyło czterech Forsyte'ów, a teraz mieszkał tylko jeden, niby mucha, co iożyła zimy; domku, do którego Soames wchodził i z którego wychodził liezliczone razy, obładowany zapasem plotek familijnych lub zrzuciwszy właśnie ich brzemię; domku „staruszków" z innego pokolenia I stulecia. Widok Smither — zawsze wygorsetowanej po same pachy, jako że nowa moda, która nastała gdzieś około roku 1903, była uważana za „nieprzyzwoitą" przez ciotki Julę i Esterę — wywołał na twarzy Soamesa wyraz bladej życzliwości. Smither, dotąd w każdym calu wierna
dawnym wzorom, nieoceniona służąca (dziś już takich nie ma!), odwzajemniła mu się uśmiechem i rzekła: — Co ja widzę! Toż to pan Soames. Nareszcie, po tak długim czasie! A jak pan się miewa? Pan Tymoteusz tak się ucieszy, gdy się dowie, że pan był u niego! — Jakże on się miewa? 55 — Och, trzyma się wcale niczego, jak na swoje lata, proszę pana. Ali doprawdy to cudowny człowiek! Jakem to mówiła pani Dartie, gdy był; u nas po raz ostatni: „Oj, podobałoby się to pannie Forsyte, pani Juk i pannie Esterze, gdyby widziały, jak mu jeszcze smakują pieczom jabłuszka!" Ale on już dokumentnie ogłuchł! I myślę zawsze, że to i cał< szczęście. Bo też nie wiem, co byśmy z nim robili podczas nalotów. — Ach! — zawołał Soames. — No i cóżeście z nim wtedy robili? — Po prostu zostawialiśmy go w łóżku, a dzwonek przeprowadziliśmy do piwnicy, tak że kucharka i ja mogłyśmy słyszeć, gdyby dzwonił. Ni< wyszłoby mu na dobre, gdyby się dowiedział, że na świecie wojna. Jaken to mówiła do kucharki: „Jeżeli pan Tymoteusz zadzwoni, to niech si< dzieje, co chce — ja idę na górę! Moje drogie paniusie dostałyby spazmów, gdyby ujrzały, że on dzwoni, a nikt nie przychodzi do niego.' Ale on przespał ślicznie wszystkie te naloty. A raz, za dnia, to właśnie si< kąpał. I to naprawdę całe szczęście, bo przecież mógłby zobaczyć, ż\ wszyscy ludzie na ulicy zadzierają głowy do góry. On tak często wygląd? przez okno. — Tak, tak! — mruknął Soames widząc, że Smither rozgadała się ju; na dobre. — Chciałem tylko zajrzeć tu i zobaczyć, czy czego nie potrzeba — Tak jest, proszę pana. Zdaje mi się, że nic takiego... Chyba to jedno że z jadalni nie można usunąć zapachu myszy. To dziwne, że one się tan zagnieździły, choć nie znajdą ani okruszynki, odkąd pan Tymoteusz akuratnie przed samą wojną, zaprzestał schodzić na dół. Ale to paskudz two, nigdy nie wiadomo, gdzie to wlezie za chwilę. — Czy pan wychodzi z łóżka? — O tak, proszę pana. Rankiem, ażeby nie ryzykować zmian} powietrza, robi sobie piękną przechadzkę od łóżka do okna i z powrotem A w sobie czuje się całkiem nieźle... Każdego dnia regularnie wyciąg, swój testament. To mu sprawia wielką pociechę. — No, dobrze już, dobrze, Smither. Chciałbym się z nim widzieć, jeżel można. Może on chciałby mi coś powiedzieć. Smither zapłoniła się aż po rąbek gorsetu. — A pewnie, będzie okaąja! — powiedziała. — Może ja oprowadzą pana po mieszkaniu, a poślę kucharkę, żeby mu to jakoś wyklarowała' — Nie, ty idź do niego — rzekł Soames. — Ja sam przejdę się p( mieszkaniu. Wobec obcej osoby nie wypada przyznawać się do sentymentalnyct przeżyć — a Soames zdawał sobie sprawę, iż wpadnie w senty mentalizm, gdy zacznie krążyć po tych pokojach tak nasyconycl przeszłością. Gdy Smither, którą wprost rozsadzało podniecenie, wyszłć z pokoju, Soames wszedł do jadalni i wciągnął w nozdrza powietrze Zdaniem jego czuć było nie myszami, lecz drzewem, które zaczyn, próchnieć, zaczął więc bacznie przyglądać się boazeriom. Czy biorąc poc uwagę wiek Tymoteusza zasługiwały na powleczenie warstwą farbj 56 tego nie był pewien. Pokój ten był zawsze najbardziej nowoczesny całym domu — usta i nos Soamesa skrzywił lekki uśmiech. Ściany soczystej zieleni wznosiły się ponad dębową boazerią; ciężki metalowy miecznik zwisał na łańcuchu z sufitu, który naśladował belkowany rop. Obrazy znajdujące się tutaj Tymoteusz zakupił przed sześćdziesię-3ma laty w czasie wyprzedaży u Jobsona. Były tam trzy „martwe itury" Snydera, dwa wcale miłe, o delikatnym kolorycie rysunki yobrażające chłopca i dziewczynę, a zaopatrzone w inicjały: „J.R."
ymoteusz zawsze sądził, że odnosić się one mogą do sir Jozuego ąynoldsa, jednak Soames, który je podziwiał, wykrył, że monogram ten :nacza po prostu Johna Robinsona), oraz problematyczny Morland •zedstawiający podkuwanie siwego konika. Malinowego koloru plu-;owe kotary, dziesięć ciemnych mahoniowych krzeseł o wysokich jarciach i malinowych pluszowych siedzeniach, turecki dywan i malwowy stół jadalny, za wielki dla tak małego pokoju — oto apartament, tory we wspomnieniach Soamesa, sięgających czwartego roku życia, iwsze był jednakowy i nie zmieniał ani swej fizycznej, ani duchowej zjonomii. Przyglądając się bacznie wspomnianym dwom rysunkom Soames tyślał: „Kupię je przy wyprzedaży". Z pokoju jadalnego przeszedł do gabinetu Tymoteusza. Nie przypomi-ał sobie, by kiedykolwiek zdarzyło mu się być w tym pokoju, i z zacieka-ieniem patrzył na książki, stojące szeregami na półkach od podłogi pod im sufit. Jedna ściana była, zdaje się, przeznaczona wyłącznie dla dzieł ¦eści wychowawczej, wydanych przez firmę Tymoteusza jeszcze dwa okolenia temu — bo czasem stało tu po dwadzieścia egzemplarzy jednej siążki. Soames czytał tytuły i czuł, że ciarki przechodzą mu po skórze, rodkowa ściana mieściła akurat te same książki, które znajdowały się i bibliotece jego rodzonego ojca na Park Lane; stąd wysnuł przypusz-zenie, że Jakub i jego młodszy brat wybrali się pewnego pięknego oranku razem i zakupili dwie bliźniacze biblioteczki. Do trzeciej ściany bliżył się z większym zaciekawieniem. Był pewny, że tutaj znajdzie coś, o powie mu o osobistych upodobaniach Tymoteusza. Nie omylił się. itały tu tylko na pokaz puste oprawy książek. Całą czwartą ścianę ajmowało okno zakryte ciężką kotarą. Zwrócony ku niemu wielki fotel aopatrzony był w przymocowany do niego mahoniowy pulpit, na :tórym leżał pożółkły, na czworo złożony numer „Timesa" z 6 lipca 1914 oku — to jest z tego dnia, kiedy Tymoteusz, jak gdyby gotując się do yojny, po raz pierwszy nie zeszedł na dół — wciąż jeszcze czekał na dego. W kącie stał wielki globus — obraz tego świata, którego Tymo-eusz, głęboko przekonany o nierzeczywistości wszystkiego, co nie było Anglią, nigdy nie oglądał. Prócz tego niepokoiła go zawsze myśl o morzu, la którym w pewne niedzielne popołudnie (roku 1836), wyjechawszy : Julą, Esterą, Swithinem i Hatty Chessman łódką spacerową poza molo 57 w Brighton, poczuł się bardzo chory; wszystkiemu winien był Swithir — temu zawsze musiało się coś ubzdurać, ale dzięki Bogu, też się wtedj rozchorował. Soames znał doskonale całą tę historię, bo słyszał ją c( najmniej pięćdziesiąt razy to od jednego, to od drugiego z braci. Podszed do globusa i popchnął go chcąc okręcić dokoła osi; stary sprzęt zaskrzy piał lekko i obrócił się o niespełna cal, przenosząc w jego pole widzenis długonogiego komara, który zdechł na 44 równoleżniku. „Mauzoleum! — pomyślał Soames. — Jerzy miał rację." Wyszed z pokoju i udał się na górę. Na półpiętrze zatrzymał się przed klatk? z wypchanymi kolibrami, którymi tak zachwycał się w dzieciństwie. P( dawnemu wisiały na drucikach nad stepową trawą i nie wydawały si< starsze ani o jeden dzień. Podejrzewał, że gdyby klatkę otworzyć, ptaszk nie zaczęłyby śpiewać, ale wszystko rozpadłoby się i pokruszyło. Ni< warto tego wystawiać na sprzedaż! I nagle przypomniał sobie ciotki Annę — kochaną, starą ciotkę Annę —jak trzymając go za rękę stał< przed tą klatką i mówiła: — Patrz, Soamuńciu, jakie ładne i błyszczące te kochane koliberki! Pamiętał też własną odpowiedź: „Ale one nie brzęczą1, ciociu!" Musiał liczyć sobie wówczas chyba ze sześć lat, a ubrany był w czarne aksamitne ubranko z jasnoniebieskim kołnierzem —jak dobrze pamię tał to ubranko! A ciotka Anna z pierścionkami na pajęczo delikatnycl dłoniach i poważnym uśmiechem starej ptasiej twarzy —jakże wytwór ną, sędziwą damą była ciotka Anna!... Poszedł dalej na górę, zmierzająi ku drzwiom salonu. Po obu stronach klatki schodowej wisiało po kilki miniatur. Zakupi je stanowczo! Przedstawiały one cztery ciotki, stryji Swithina w wieku młodzieńczym i stryja
Mikołaja w latach dziecięcych Wszystkich ich jednocześnie portretowała pewna młoda przyjaciółki rodziny około roku 1830, gdy jeszcze miniatury uchodziły za rzec w dobrym tonie, a przy tym trwałą (gdyż malowano je na kość słoniowej). O tej młodej damie wielekroć zdarzyło mu się słyszeć: „Była to osoba wielce utalentowana, mój drogi; miała wielką słaboś do Swithina, a wkrótce potem wpadła w suchoty i umarła... Zupełnie ja] Keats... Częstośmy o tym mówili". Tak, to one! Anna, Jula, Estera, Zuzanna — jeszcze jako niemowlę Swithin o błękitnych jak niebo oczach, rumianych policzkach i płowy cl kędziorach, w białej kamizelce — grubas jak zawsze; a Mikołaj nib; kupidynek, z okiem utkwionym w niebo! Soamesowi przyszło na myś] że stryj Mikołaj zawsze był mniej więcej taki — pozostał do końc zdumiewającym człowiekiem. Tak, ta dama musiała mieć talent, a mi niatury zachowują zawsze pewne odrębne piętno, w znacznej mierz niezależne od głównego nurtu i rywalizujących ze sobą prądów estetyk: 1 Szybki ruch wibracyjny skrzydeł kolibrów wydaje dźwięk przypominający brzęcz* nie, stąd angielska nazwa tych ptaków brzmi: humming birds (dosłownie: brzęczące ptaki 58 Otworzył drzwi salonu. W pokoju kurze były pościerane, meble stały z pokrowców, firanki poodsłaniano, jak gdyby ciotki jeszcze tu ieszkały i cierpliwie oczekiwały gości. Wtedy przyszła mu myśl: ranoteusz umrze... Czemuż by nie? Czyż nie byłoby niemal obowiązem zachować ten dom w obecnym stanie, jak dom Carlyle'a, wywiesić blicę i pokazywać go? «Typ mieszkania z okresu średniowiktoriańskie-•; wejście wraz z katalogiem jeden szyling»". Przecież był to nienaru-ony okaz typu, który w dzisiejszym Londynie bodaj że najzupełniej iginął. Doskonały zabytek swoistego smaku i kultury, oczywiście, o ile r Soames zabrał stąd i przeniósł do własnych zbiorów cztery obrazy koły Barbizońskiej1, które niegdyś podarował ciotkom. Ściany utrzy-ane w spokojnym błękitnym kolorze, zielone kotary w deseń z czerwofch kwiatów i paprotek, wyszywane włóczką parawaniki przed żelaz-%, laną kratą kominka; mahoniowy kredens o szklanych szybach, pełen )żnych bibelotów; podnóżki ozdobione paciorkowym ornamentem; eates, Shelley, Southey, Cowper, Coleridge, Korsarz Byrona (ale tylko »jego dzieło) oraz poeci okresu wiktoriańskiego ustawieni rzędem na ółce; inkrustowany sekretarzyk o blacie obitym ciemnoczerwonym iknem, pełen pamiątek rodzinnych: pierwszy wachlarz Estery; sprzą-zki od trzewików jej macierzystego dziadka; trzy skorpiony w spirytu-le; jeden, bardzo już pożółkły, kieł słoniowy przysłany z Indii przez cryjecznego dziadka, Edgarda Forsyte'a, zajmującego się handlem jutą; ółty skrawek papieru z zagiętym rogiem, zapisany pajęczyną gryzmo->w dotyczących Bóg wie czego! A te obrazy, ciasno jeden koło drugiego riszące na ścianach — same akwarele, prócz owych czterech Barbizo-ów (wyglądających na tym tle jak intruzy — rzeczywiście tu nimi były - a na dodatek jak podejrzane indywidua), malowidła barwne i pełne reści, jak Z wieścią do pszczół2 i Przewóz oraz dwa w stylu Fritha, zabawą w groszki i z krynolinami, podarowane przez Swithina. Ach! yiele, wiele obrazów, na które Soames spoglądał ongi po tysiąc razy v dumnym zachwycie, cudowna kolekcja błyszczących gładkich pozła-anych ram. I ten pięknie odkurzony buduarowy fortepian, zamknięty, jak zawsze, la cztery spusty, a na nim zielnik ciotki Juli, zawierający zasuszone norskie wodorosty. I te krzesła o złoconych nogach, mocniejsze, niżby iądzić można z pozoru. A tam, po jednej stronie kominka, sofa obita tarmazynowym jedwabiem, na której zwykły siadywać sztywno, wy->rostowane, zwrócone twarzą do światła, ciotka Anna, a po niej ciotka fula. Po drugiej zaś stronie kominka jedyny naprawdę wygodny fotel, 1 Szkoła Barbizońska — grupa malarzy z połowy XIX w. (T. Rousseau, Corot, iifillet i in.), która wbrew panującej wówczas modzie na tematykę literacką w malarstwie rodjęła studia nad pejzażem, torując niejako drogę późniejszym impresjonistom.
2 Wedle starego angielskiego zwyczaju po śmierci gospodarza najstarszy syn szedł do jasieki obwieścić o tym pszczołom. 59 w którym — tyłem do światła — siadywała ciotka Estera. Soames spojrzał w tym kierunku i doznał złudzenia, że widzi siedzące ciotki. Och, a i ta woń niezmienna, atmosfera, w której wyczuwało się nadmiar wyściełanych mebli, spłowiałych, obszywanych frędzlą kotar, woreczki z lawendą i stare porto! „Nie — pomyślał — czegoś podobnego już nigdzie się nie znajdzie; należałoby to zabezpieczyć." Do licha, może się to komuś wydać śmieszne, ale jeśli chodzi o spokojny tryb życia, wolny od wszystkiego, co by mogło niemile drażnić wzrok, dotyk, powonienie lub ludzkie uczucia — nie mierzyć się z tym dzisiejszym czasom. Dzisiejszym czasom, z ich elektrycznymi tramwajami i autami, wiecznym swędem dymu oraz zakładającymi nogę na nogę wydekoltowanymi pannami, które można — jeśli ktoś ma ochotę — oglądać wzwyż aż do kolan i w dół aż do pasa (co każdemu z Forsyte'ów, ze względu na tkwiącą w nim naturę satyra, było na ogół miłe, choć niezbyt się zgadzało z wytworzonym przezeń ideałem damy); z pannami, które nadto podczas jedzenia oplatały nogi wokół nóg krzesła, wybuchały głośnym śmiechem i wołały: „Cześć!" lub „Jak się masz, stary!" Widok tych pannie przejmował go zawsze dreszczem na samą myśl, że Fleur zadaje się z nimi. A cóż dopiero mówić o tych zuchwałych, do wszystkiego zdolnych, starszych niewiastach, które nadawały ton życiu i również przejmowały go zgrozą! Nie! Stare ciotki, chociaż nigdy nie otwierały swych myśli, oczu, a bodajże i okien (przynajmniej nieczęsto), miały w każdym razie jakiś styl życia, jakieś życiowe zasady oraz szacunek dla rzeczy przeszłych i przyszłych. Coś go jakby dławiło w gardle, gdy zamknął drzwi i cicho, na palcach poszedł dalej na górę. Po drodze zajrzał w pewne miejsce. Hm! Wszystko w zupełnym porządku, w guście lat osiemdziesiątych... na ścianach rodzaj żółtego papieru woskowego. U szczytu klatki schodowej Soames zatrzymał się wahając między czworgiem drzwi. Które z nich prowadzą do pokoju Tymoteusza? Zaczął nasłuchiwać. Do uszu jego doszedł jakiś dźwięk, jak gdyby dziecko ciągnęło powoli konika na kiju. Tak! To musi być tutaj. Zastukał z lekka, drzwi otworzyły się; ukazała się w nich Smither, mocno czerwona na twarzy. Pan Tymoteusz właśnie odbywa przechadzkę, więc niepodobna go nakłonić, by zwracał na cokolwiek uwagę; jeżeli pan Soames będzie łaskaw przejść do pokoju obok, będzie mógł widzieć go przez drzwi. Soames wszedł i stojąc przyglądał się Tymoteuszowi. Ostatni ze starych Forsyte'ów, posuwając się o własnych siłach, acz z ogromną powolnością i z wyrazem całkowitego pogrążenia się w tej czynności, przebywał tam i z powrotem przestrzeń pomiędzy nogami łóżka a oknem, mierzącą około dwunastu stóp. Dolną część jegc kwadratowej twarzy, nie golonej już tak starannie jak dawniej, pokrywała śnieżnobiała broda, przystrzyżona możliwie najkrócej, tak ii 60 ;zęka wydawała się równej szerokości ze skroniami; ponad nimi sowały się również mlecznobiałe brwi, gdy tymczasem nos, policzki zoło miały ciemnożółty kolor. W jednej ręce trzymał gruby kij, drugą ś podtrzymywał połę swego jegierowskiego szlafroka, spod którego dać było kostki nóg odzianych w skarpetki i jegierowskie pantofle, yrazem twarzy przypominał nadąsane dziecko, wyczekujące czegoś, ego mu nie dano. Za każdym razem, gdy zawracał, postukiwał lagą, aotem ciągnął ją za sobą, jak gdyby chciał pokazać, że może się bez niej >ejść. — Wygląda jeszcze krzepko — szepnął Soames.
— Tak jest, proszę pana. Gdyby pan go widział w kąpieli! To coś Ldownego! Jak on się tym cieszy! Te słowa, wypowiedziane całkiem głośno, pozwoliły Soamesowi ibaczyć całą prawdę; oto Tymoteusz powrócił do stanu niemowlęctwa. — Czy on się w ogóle czym interesuje? — spytał równie głośno. — O tak, proszę pana. Dwie rzeczy go najwięcej obchodzą: jedzenie estament. Warto widzieć, jak on ten testament wertuje raz po raz, choć ewno go nie czyta. I coraz to dopytuje się, jaki kurs mają konsole, a ja iu go wypisuję na tabliczce wielgaśnymi cyframi. Ma się rozumieć, iszę zawsze to samo, tak jak one stały w roku 1914, gdy mój pan po raz statni je sprawdzał. Gdy wybuchła wojna, skłoniliśmy doktora, żeby iu zakazał czytać gazety. Na początku się oburzał, ale wnet się pogodził, o widział, że go to męczy, a on nad podziw umie zachowywać energię, ik to sam powiadał, kiedy jeszcze żyły kochane nasze paniusie. Nieraz n się z tym dobrze naprzykrzył! One były zawsze takie ruchliwe, jak an Soames pewno pamięta. — A co by było, gdybym wszedł do jego pokoju? — zapytał Soames. - Czy przypomniałby mnie sobie? Jak wiesz, sporządzałem jego estament w roku 1907, po śmierci panny Estery. — O, co do tego, proszę pana — odparła Smither z wahaniem — to ama nie wiem. Myślę, że może pozna; to niezwykły człowiek jak na woje lata. Soames stanął w drzwiach i doczekawszy chwili, gdy Tymoteusz awracał, zawołał: — Stryju Tymoteuszu! Tymoteusz dowlókł się nieco bliżej i stanął w miejscu. — Hę! — zagadnął. — Jestem Soames Forsyte — krzyczał, co miał tchu, wyciągając rękę przed siebie. — Soames Forsyte! — Nie! — odrzekł Tymoteusz i postukując głośno laską o podłogę, anrócił do swej przechadzki. — Zdaje się, że nic z tego! — rzekł Soames. — Nie, proszę pana — odpowiedziała Smither, nieco zbita z tropu — pan widzi, że mój pan jeszcze nie zakończył przechadzki. Z nim to tak 61 jest, zawsze tylko jedną rzeczą naraz się zajmuje. Pewno po południu spyta mnie, czy pan przyszedł w sprawie gazu, i nie tak łatwo będzie mu wytłumaczyć, o co chodzi. — Czy nie myślisz, że on powinien być pod męską opieką? Smither podniosła ręce do góry. — Męską! O, nie! Kucharka i ja ze wszystkim doskonale sobie radzimy. Obcy człowiek wnet by go doprowadził do szaleństwa. A moje panienki nie zniosłyby nawet myśli o obcym mężczyźnie w domu. Zresztą my się go tu nie możemy nachwalić! — Sądzę, że doktor go odwiedza? — Codziennie. Bierze specjalną cenę za tak częste wizyty, a pan Tymoteusz tak się do tej jego codziennej bytności przyzwyczaił, że nawet nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, tylko wyciąga język. — Tak, tak! — wyrzekł Soames zabierając się do wyjścia — wszystko to mnie mocno martwi i gryzie. — Ach, proszę pana — zaprzeczyła z niepokojem Smither — pan nie powinien tak myśleć. Teraz, gdy już nie może się niczym kłopotać, dopiero cieszy się z życia, proszę pana. Ja tak czasem mówię do kucharki, że pan Tymoteusz to teraz bardziej po ludzku żyje niż kiedykolwiek. Widzi pan, jak nie spaceruje albo się nie kąpie, to zajada, a jak nie zajada, to śpi... no i tak. Nie ma z nim żadnego kłopotu ani strapienia.
— No, no! — rzekł Soames — w tym coś jest. Idę już na dół. A może byś była tak dobra pokazać mi jego testament? — Trzeba by wybrać na to stosowniejszą porę, proszę pana. On go trzyma pod poduszką i jeszcze by mnie na tym teraz przyłapał, kiedy spaceruje. — Chciałem tylko zobaczyć, czy to ten sam, który ja sporządzałem — rzekł Soames — spójrz no kiedy na datę i powiedz mi potem. — Dobrze, proszę pana, ale jestem pewna, że to ten sam, bo pan sam pamięta, że ja z kucharką byłyśmy za świadków i nasze nazwiska jak tam stały, tak i stoją... a przecieśmy tylko raz podpisywały. — W porządku — odparł Soames. Istotnie pamiętał. Smither i Jane nadawały się na świadków, gdyż nie uczestniczyły w korzyściach testamentu, a to dlatego, by nie były w najmniejszym stopniu zainteresowane w śmierci Tymoteusza. Ostrożność ta, jak w duchu przyznawał Soames, była czymś zupełnie niestosownym, lecz Tymoteusz życzył sobie tego, a zresztą obie sługi zostały sowicie zaopatrzone przez ciotkę Esterę. — Doskonale! — rzekł na odchodnym. — Do widzenia, Smither. Doglądaj go, a jeżeli kiedy będzie co mówił, zapisz sobie i daj mi o tym znać. — Naturalnie, proszę pana; zrobię to na pewno. To tak miło znów pana zobaczyć. Kucharka będzie wzruszona, gdy jej o tym powiem. 62 Soames uścisnął jej rękę i zszedł na dół. Przez całe dwie minuty stał to wieszaka, na którym swego czasu tyle razy wieszał kapelusz. ,Tak wszystko mija! — rozmyślał. — Mija i zaczyna się na nowo! idny starowina!" jął nasłuchiwać, czy przypadkiem nie doleci go z góry odgłos szurania moteuszowego konika na kiju albo czy nie ukaże się ponad balustradą wa jakiej starej twarzy i nie ozwie się czyjś stary głos. „Ależ to nasz chany Soames! Właśnieśmy mówili, że nie widzieliśmy go od tygodi". Ale nic, nic! W powietrzu unosił się tylko zapach kamfory, a drobinki łu wirowały w słonecznej smudze wdzierającej się przez półkoliste no ponad drzwiami. Kochany stary dom! Mauzoleum! Soames, obróci-izy się na pięcie, wyszedł na ulicę, a po chwili wsiadł w pociąg. V. Ojczyste wrzosy i. W ojczystych wrzosach stanął stopą A imię jego — Val Dartie W takim to mniej więcej nastroju wyruszał wczesnym rankiem tegoż wartku Val Dartie (liczący już sobie czterdziestkę) ze swej posiadłości starego dworku w północnej części wzgórz Sussexu1. Celem jego yprawy było Newmarket, gdzie nie zdarzyło mu się być od jesieni roku 199, kiedy to wykradł się z Oxfordu do Cambridgeshire. W drzwiach •zystanął, aby ucałować żonę i wetknąć w kieszeń marynarki manierkę porto. — Nie forsuj nogi, Val, i nie hulaj za bardzo! ;Gdy przycisnęła się do jego piersi i spojrzała mu w oczy, Val czuł, że nie ^ potrzeby obawiać się o jego nogę ani też o jego kieszeń. Postanowił, iż ?dzie zachowywał się przyzwoicie; Holly miała zawsze rację — leżało to iż w jej naturze. Nie wydawało mu się rzeczą tak osobliwą, jak by to się ydawać mogło komu innemu, że on — w którego żyłach przynajmniej połowie płynęła krew Dartiego — był tak przykładnie wierny swej iłodej ciotecznej siostrze w ciągu dwudziestu lat, to jest od czasu, kiedy i w tak romantyczny sposób poślubił jeszcze za czasów wojny burskiej. Fierny, bez cienia bądź nudy, bądź poświęcenia — Holly była tak żywa zręcznie zachowywała odmienny niż on styl życia. Ze względu na swe uzynostwo postanowili, a raczej Holly postanowiła nie mieć dzieci, więc tiociaż cera jej utraciła nieco świeżości, jednak pozostała jej dawna roda, dawna smukłość kibici i ciemna barwa włosów. Val szczególnie
1 Wzgórza Sussexu — mowa o paśmie wapiennych wzgórz w południowej Anglii; dalszym tekście nazywane są one po prostu wzgórzami. 63 podziwiał jej własne życie, równoległe do tego, które wiodła wespó z nim, z każdym rokiem coraz lepiej jeżdżąc konno. Zajmowała się nada muzyką, mnóstwo czytała — poezje, powieści i różne tym podobne. Gdj gospodarowali na swojej farmie w Kraju Przylądkowym, zajmowała s^ w nadzwyczajny sposób wszystkimi murzyńskimi dziećmi i kobietami Była naprawdę mądra, ale nie obnosiła się z tym i nie wydawała się wcal< „nadęta". Val, choć nie odznaczał się zbytnią skromnością, doszed jednak do przekonania, że żona góruje nad nim, i nie czuł zawiści — a było jakby dowodem hołdu. Warto nadmienić, że nigdy nie spojrzał n« Holly tak, by ona o tym nie wiedziała, natomiast ona często przyglądał, mu się niepostrzeżenie. Pomimo że miała jechać razem z nim na stację, by zabrać samochód d< domu, ucałował ją na ganku, ponieważ nie wypadało całować jej n< peronie. Spalony słońcem i pomarszczony na skutek klimatu krajóv kolonialnych oraz zawodów wiążących się z jego namiętnością — końmi utykający na nogę, która ucierpiawszy w czasie wojny burskiej, w czasii następnej wojny ocaliła mu przypuszczalnie życie — Val niemal się na zmienił od okresu konkurów. Uśmiech jego zawsze był jednakowi szczery i czarujący, rzęsy bodaj że zgęstniały i pociemniały, a pod nim lśniły, jak dawniej, szare, przymrużone oczy; tylko piegi stały si wyraźniejsze, a włosy na skroniach trochę posiwiały. Robił wrażenia człowieka, który w swoim czasie wiódł ruchliwe „koniarskie" życii w gorącym klimacie. Ostro skręcając koło bramy zapytał: — Kiedy przyjeżdża mały Jon? — Dzisiaj. — Czy może chciałabyś co dla niego? Mógłbym przywieźć w sobotę — Nie. Ale mógłbyś przyjechać tym samym pociągiem co Fleui o pierwszej czterdzieści. Val „popuścił cugli" fordowi; prowadził zawsze jak człowiek ni obeznany z okolicą, a zmuszony jechać kiepską drogą, który nie uznaj kompromisów i za każdym wybojem spodziewa się przejechać na tamtej świat. — To rezolutna młoda kobietka — stwierdził. — Zauważyłaś to? — Tak — odpowiedziała Holly. — Wuj Soames i twój ojciec... dziwnie się to ułożyło, prawda? — Ona nie będzie o tym wiedziała, on także, a oczywiście nie trzeb o niczym mówić. To tylko pięć dni, Val. — Dyskrecja zapewniona! Zgoda! Jeśli Holly uważała, że to niczym nie grozi, musiało tak być istotni* Rzuciwszy na niego filuternie wzrokiem, powiedziała: — Gzy zauważyłeś, jak ona się ładnie wprosiła? — Nie!' — A tak... Co ty o niej sądzisz, Val? 64 — Ładna i inteligentna, ale jak weźmie na kieł, gotowa dopiąć swego . wszelką cenę. — Ciekawam — szepnęła Holly — czy ona należy do gatunku )woczesnych panien. Człowiekowi aż się mdło robi, kiedy wejdzie w to warzystwo. — Tobie także? Ty przecież tak prędko potrafisz się dostroić do iżdego tonu. Holly wsunęła rękę do kieszeni żakiecika. — I każdego przenikasz na wylot! — dodał Val ośmielony. — A co Lyślisz o tym Belgu, panu Profondzie?
— Zdaje mi się, że to dość „nieszkodliwe licho". Val ukazał zęby w uśmiechu. — Mnie się on wydaje, jak na przyjaciela rodziny, dość osobliwą gurą. Prawda, że w naszej rodzinie nie brak i innych osobliwości... Wuj oames ożenił się z Francuzką, a twój ojciec z pierwszą żoną Soamesa. fasi pradziadowie w grobach by się przewrócili! — Nie tylko nasi, mój drogi. — Ta maszyna — rzekł nagle Val — już jest do niczego; utyka na adnie nogi, gdy jedzie pod górę. Jeżeli mam w ogóle zdążyć na ten lociąg, muszę ją na stoku puścić na łeb, na szyję. Zamiłowanie do koni nie pozwalało mu nigdy obdarzać prawdziwą ympatią samochodu, a ford pod jego ręką chodził zawsze wyraźnie ;orzej, niż gdy go prowadziła Holly. Na pociąg jednak zdążył. — Uważaj, gdy będziesz wracała do domu; gotów cię jeszcze zrzucić. )o Widzenia, kochanie! — Do widzenia! — zawołała Holly przesyłając mu całusa dłonią. Siedząc w pociągu Val przez kwadrans wahał się pomiędzy myślami > Holly, porannym wydaniem gazety, widokiem słonecznego dnia mętnym wspomnieniem Newmarket, aż na koniec utonął w zawiłoś-ńach małej, kwadratowej książeczki, pełnej imion, rodowodów, głów-lych pni genealogicznych oraz notatek o budowie i zewnętrznych :echach koni. Forsytowska strona jego natury skłonna była trzymać się lodowli i jakiejś określonej krwi i dotąd udało mu się poskramiać w sobie rwącą się do lekkomyślnych zmian naturę Dartiech. Wróciwszy do A.nglii po korzystnej sprzedaży farmy i stadniny w Afryce Południowej, Val stwierdził, że słońce tu rzadko świeci, i powiedział sobie w duchu: „Muszę się koniecznie czymś zająć, bo inaczej ten kraj przyprawi mnie 0 melancholię. Polowanie mi nie wystarczy, trzeba się wziąć do hodowli 1 ujeżdżania koni". Dzięki owej nadprogramowej odrobinie sprytu i zdecydowania, jaką nadał mu długi pobyt w nowym kraju, Val łatwo dostrzegł słaby punkt nowoczesnej hodowli. Moda i wysoka cena miały na wszystkich wpływ hipnotyczny; on zaś będzie kupować wedle tego, jak koń wygląda — do diabła z rodowodami! Tymczasem i jego zaczął już niemal hipnotyzować prestiż pewnych właściwości krwi! „W tym 65 przeklętym klimacie — myślał na pół świadomie — coś zmusza człowieka do kręcenia się w kółko! W każdym razie muszę zdobyć jakąś szkapkt po Mayfly." W tym nastroju dotarł do wymarzonej Mekki. Był to jeden z tych cichych placów wyścigowych odpowiednich dla ludzi, którzy chcs patrzeć na konie, a nie na gęby bookmakerów. Val był mu wierny Dwadzieścia lat życia w koloniach pozbawiło go poloru młodej elegancji w której się wychował, lecz nie owej istotnej ogłady cechującej miłośnikć i znawcę koni, oraz sprawiło, że z ukosa i nieco jadowitym wzrokierr spoglądał na „idiotyczne he-he-he", jak mówił, pewnych Anglików i„papuzie bajdurzenie" niektórych Angielek. Holly była zupełnie inna a Holly była dla niego ideałem kobiety. Spostrzegawczy, bystry i pomysłowy, Val przystąpił nie zwlekając do transakcji, w której w grę wchodzi: koń oraz napitek, i bliski już był zdobycia jakiejś źrebiczki po Mayfly, gdj tuż przy sobie usłyszał powolny głos: — A, pan Val Dartie? Jak się miewa żona? Spodziewam się, że dobrze.. Obok niego stał Belg, którego spotkał u swej siostry Imogeny. — Prosper Profond... Poznałem pana na lunchu — ciągnął ów głos. . — Dzień dobry. Jak się pan miewa? — mruknął Val. — Doskonale — odparł monsieur Profond, uśmiechając się z wyrażeń: pewnej specyficznej powolnej miękkości. Holly nazwała go „nieszkodliwym lichem". Istotnie, z tą ciemną, ostro przyciętą brodą miał w sobie coś diabelskiego — jednak był to diabeł nieco ospały, jowialny, o pięknych, nadspodziewanie inteligentnych oczach. — Oto ktoś, kto pragnie pana poznać... Pański kuzyn, pan Jerzj Forsyte.
Val ujrzał ogromną postać, starannie wygoloną, ciężką twarz, niecc posępną, mimo błysków sardonicznego humoru, kryjących się w głębi wypukłych szarych oczu. Twarz tę jak przez mgłę przypominał sobie z dawnych czasów, kiedy wraz z ojcem stołował się w klubie „Iseeum" — Nieraz z pańskim ojcem uczęszczałem na wyścigi — mówił Jerzy — I cóż z pańską stadniną? Nie miałby pan ochoty kupić której z moich szkapek? Val uśmiechnął się chcąc ukryć nagłą myśl, że zachwiane zostały same fundamenty hodowli. Ci ludzie nie dowierzali niczemu, nawet koniom Jerzy Forsyte, Prosper Profond! Sam diabeł nie był bardziej pozbawionj wszelkich złudzeń jak ci dwaj. — Nie wiedziałem, że pan interesuje się wyścigami — zwrócił się dc Profonda. — Bo też się nie interesuję. Nic to mnie nie obchodzi. Zajmuję się jachtingiem. Ale i jachty nic mnie nie obchodzą — natomiast lubię spotykać się z przyjaciółmi. Mam tu śniadanko, panie Dartie, takie sobie małe śniadanko, gdyby sobie pan życzył... Niewiele tego, coś tam tylko., w moim samochodziku. 66 — Dziękuję — odrzekł Val — pan bardzo łaskaw. Przyjdę za kwadtis. — O, tam... Pan Forsyte też przyjdzie — i monsieur Profond wskazał kierunku samochodu palcem dłoni obciągniętej żółtą rękawiczką mój samochodzik... śniadanko. I ruszył dalej, wymuskany, senny i roztargniony, a za nim postępował rzy Forsyte, olbrzymi, wytworny, z drwiącym uśmiechem na ustach. Val pozostał w miejscu, przyglądając się źrebicy po Mayfly. Jerzy >rsyte — rzeczywiście — był starszym już człowiekiem, ale ten Profond usiał być niemal rówieśnikiem Vala. Val poczuł się niezwykle młody, k gdyby źrebiczka po Mayfly była zabawką, z której tamci dwaj się niali. Zwierzę traciło jakby swój rzeczywisty byt. „Ta mała kobyłka... — zdawało mu się, że słyszy głos monsieur rofonda — i cóż pan w niej widzi? Wszyscy musimy umrzeć!" A Jerzy Forsyte, kompan jego ojca, jeszcze oddaje się wyścigom! Krew [ayfly... Czy naprawdę jest lepsza od jakiejkolwiek innej? Równie obrze mógłby tracić pieniądze hazardując się w inny sposób. — Nie, u licha! — mruknął nagle. — Jeżeli nie warto hodować koni, to ic nie warto robić. Po cóżem tu przyjechał? Kupię ją! Cofnął się i począł przyglądać się rojowisku bywalców wyścigowych isnących się koło bariery. Wymuskane stare dzieciuchy, brzuchate •anty, Żydzi, trenerzy mający taką minę, jak gdyby nigdy w życiu nie darzyło im się mieć z koniem do czynienia; kobiety tyczkowate, ospałe, srkocące albo też obcesowe i krzykliwe; wreszcie młodzi mężczyźni tarający się jak gdyby brać to wszystko poważnie — kilku z nich bez ednej ręki! „Życie tutaj to jedna wielka gra!" — pomyślał Val. — Dzwonek jak i ulicznego sprzedawcy, konie biegną, pieniądze przechodzą z rąk do ąk. Znów dzwonek, znów biegi, znów pieniądze wędrują z rąk do rąk. I zaniepokojony własną filozofią, podszedł do bramy przyjrzeć się, jak irebica po Mayfly idzie kłusa. Szła dobrze, ruszył więc w stronę .samochodziku" Profonda. „Małe" śniadanko było tego rodzaju posił-riem, o jakim człowiek marzy, ale jaki rzadko mu się trafia. Gdy się z nim iporano, monsieur Profond udał się z Valem na wybieg. Naraz z ust jego padło zaskakujące spostrzeżenie: — Pańska żona to urocza kobieta! — Najbardziej urocza kobieta, jaką znam! — odrzekł Val sucho. — Tak! — podjął monsieur Profond. — Ma bardzo ładną twarz. Uwielbiam ładne kobiety. Val spojrzał nań podejrzliwie, ale rozbroiła go na chwilę jakaś przyjacielska i bezpośrednia nuta cechująca ociężały satanizm jego rozmówcy. — Gdyby państwo zechcieli kiedykolwiek przybyć na mój jacht,
mógłbym panią przewieźć po morzu. 67 fr I — Dziękuję — odpowiedział Val znów mając się na baczności — żom nie znosi morza. — Tak samo i ja! — wyznał monsieur Profond. — Czemuż więc pan uprawia jachting? W oczach Belga ukazał się uśmiech. — Och, naprawdę sam nie wiem! Zajmowałem się już wszystkim jacht to ostatnia rzecz, jaką się zajmuję. — Musi to być piekielnie kosztowne! Chciałbym znać głębsze teg( przyczyny. Monsieur Prosper Profond podniósł wysoko brwi i wydął pełną dolns wargę. — Jestem człowiekiem wygodnym — odpowiedział. — Był pan na wojnie? — spytał Val. — Ta-ak. I tym się zajmowałem. Byłem zatruty gazem, to mało ż< niemiłe. Uśmiechnął się, przybrawszy wyraz głębokiej i sennej błogości, jat gdyby na potwierdzenie, iż słusznie nosi swe imię1. Czy wyrażenie „małe niemiłe" zamiast „trochę niemiłe" stanowiło swoistą omyłkę językową czy też świadczyło o afektacji, tego Val nie mógł rozstrzygnąć; ten drat najwidoczniej był zdolny do wszystkiego. Gdy znaleźli się w kol< kupców cisnących się dokoła źrebicy po Mayfly, która wygrała swój bieg monsieur Profond zapytał: — Pan zamierza stanąć do licytacji? Val skinął głową. Mając obok siebie tego sennego szatana, stracił wiar< w swe powodzenie. Choć przeciw groźnym ciosom Opatrzności zabez pieczyła go przezorność dziadka, który wyznaczył mu tysiąc funtóv rocznej renty — do czego dochodziło tysiąc funtów rocznie wyznaczo nych Holly przez jej dziadka —jednak „naruszalnej" gotowizny mia nader skąpo, gdyż większość pieniędzy'uzyskanych ze sprzedaży farm^ w Afryce Południowej poszła na zainstalowanie się w Sussex. Wkrótc< też przeszło mu przez głowę: „Bodajby to!... wymyka mi się z rąk!' Granica, do której mógł się posunąć — sześćset funtów — został; przekroczona, wycofał się więc z licytacji. Źrebica po Mayfly poszła poc młotek za siedemset pięćdziesiąt gwinei. Zgryziony tym, miał już odejść gdy tuż nad uchem zabrzmiał mu powolny głos Profonda: — No, kupiłem tę małą klaczkę, ale mnie ona niepotrzebna, pai będzie łaskaw wziąć ją i podarować swej małżonce. Val spojrzał na niego czując nowy przypływ podejrzliwości, jednał oczy Belga miały tak dobroduszny wyraz, że wprost nie sposób był< myśleć o obrazie. — Zarobiłem troszkę pieniędzy na wojnie — zaczął monsieur Profonc odpowiadając na jego spojrzenie. — Miałem udziały w przemyśl Prosper (ang.) — pomyślny, cieszący się powodzeniem. 68 Djeniowym. Chciałbym wydać te pieniądze. Ja zawsze robię pienią-, a dla siebie potrzebuję bardzo niewiele. Lubię dzielić się z przyjaciół— Kupię ją od pana za cenę, jaką pan dał za nią — rzekł Val z nagłą aowczością. — Nie! — odparł monsieur Profond. — Pan będzie łaskaw ją zabrać. ie ona niepotrzebna. — Do kata! Przecież nie można... — Dlaczegóż by nie! — uśmiechnął się monsieur Profond. — Jestem yjacielem pańskiej rodziny. — Siedemset pięćdziesiąt gwinei to nie pudełko cygar! — rzekł Val ^cierpliwie. — Doskonale, zatem będzie u pana na przechowaniu, póki nie śądam jej zwrotu, i może pan z nią robić, co mu się żywnie podoba.
— Jeśli będzie nadal pańską własnością — odrzekł Val — zgoda! — A więc wszystko w porządku! — mruknął monsieur Profond ddalił się. Val patrzył za nim przez chwilę; może istotnie to „nieszkodliwe licho", noże i nie. Dostrzegł jeszcze, że podszedł znów do Jerzego Forsyte'a, item stracił go z oczu. Noce w okresie wyścigów Val spędzał u swej matki na Green Street. Winifreda, jak na sześćdziesiąt dwa lata życia, była pysznie zakonser-owana, biorąc pod uwagę trzydzieści trzy lata, przez które musiała Losić Montague'a Dartiego, póki — niemal szczęśliwym zbiegiem toliczności — nie przyniosły jej wybawienia pewne schody we Francji, ielką radość sprawił jej po tak długiej rozłące powrót ukochanego syna Afryki Południowej, fakt, że tak mało się zmienił, oraz serdeczna empatia, jaką powzięła do jego żony. Winifreda, która w ósmym ziesiątku zeszłego stulecia, przed swym zamążpójściem, szła w awan-ardzie swobody, mody i zabawy, przyznała, że młodość jej była niczym r porównaniu z życiem dzisiejszych „pannie". Te, na przykład, zdawały ie uważać małżeństwo za rzecz przypadku i Winifreda żałowała czasem, e nie postępowała tak samo; drugi, trzeci czy czwarty przypadek rzyniósłby jej pewno na koniec męża nie tak rażąco rozmiłowanego i kieliszku. Sprawiedliwość kazała jednak przyznać, że bądź co bądź, liała dzięki niemu Vala, Imogenę, Maud i Benedykta (ten był już prawie lułkownikiem, a wojna nie wyrządziła mu krzywdy); przy tym żadne dzieci, jak dotąd, nie myślało o rozwodzie. Stateczność jej dzieci nieraz dumiewała tych, którzy pamiętali ojca, ale Winifreda myślała z przyje-nnością, że byli to Forsyte'owie z krwi i kości, a przy tym — z wyjątkiem ednej może Imogeny — podobni do matki. Natomiast Fleur, „dziewcząt-:o" jej brata, wprawiała Winifredę w szczere zakłopotanie. Dziecko to >yło równie żywe i przedsiębiorcze, jak wszystkie młode, nowoczesne tobiety. „To zupełnie mały płomyczek na wietrze" — wyraził się pewnego razu po obiedzie Prosper Profond; ale nie zachowywała się ta hałaśliwie i nie przemawiała podniesionym głosem. Uparty forsytyzr w charakterze samej Winifredy instynktownie wzdragał się prze na wyczkami nowoczesnej panny i jej hasłem: „Nie liczyć się z niczyn Trwońmy wszystko, jutro będziemy bankrutami!" Za dodatni rys w chL rakterze Fleur uznawała to, że ilekroć zależało jej na czymś, ni ustawała, póki celu nie osiągnęła, choć naturalnie była za młoda, b uświadomić sobie, co z tego wyniknie. Poza tym dziecko to było „bardz miłym maleństwem", które dzięki francuskiemu smakowi i zdolnoś< ubierania się, odziedziczonymi po matce, zdobywało sobie powszechn uznanie; wszyscy oglądali się za Fleur — co wiele jej dodawało w oczac Winifredy, miłośniczki dobrego stylu i dystynkcji, której niedostatek ta ją boleśnie zraził do Montague'a Dartiego. Rozmawiając z Valem przy śniadaniu w poranek sobotni, Winifred rozwodziła się dłużej nad sprawami rodzinnymi. — O tamtej starej jak świat historii twojego teścia i ciotki Ireny, Vah Fleur naturalnie nie powinna nic wiedzieć; narobiłoby to tylko niepc trzebnego zamętu. Wuj Soames jest szczególnie drażliwy na tym punŁ cie. Bądź więc ostrożny. — Tak! Ale położenie jest piekielnie głupie... Młody brat przyrodr Holly przyjeżdża do nas na dłuższy czas, chcąc uczyć się „gospodarowć nia". Już tam jest. — Och! — powiedziała Winifreda. — To fatalnie! A jakiż on jest? — Widziałem go tylko raz, jeszcze w roku 1909, gdyśmy byli w Robi Hill. Był wtedy małym, wesołym brzdącem, chodził nago i malował si w niebieskie i żółte pasy. „Wcale miły!" — pomyślała Winifreda i dodała tonem pocieszającyn — W każdym razie Holly jest rozsądna i będzie wiedziała, ja postępować. Wujowi nic nie powiem, boby go to tylko rozdrażnih Bardzo się cieszę, że na stare lata mam cię znowu blisko, mój chłopcze — Stare lata! Coś podobnego! Jesteś młoda jak zawsze, mamo! Ah« czy ten Profond to przyzwoity człowiek?
— Prosper Profond! Och, to najzabawniejszy człowiek, jakiego zdj rzyło mi się spotkać w życiu! Val chrząknął i opowiedział całe zdarzenie ze źrebicą po Mayfly. — Tak, to do niego podobne! — mruknęła Winifreda. — On jest zdoln do wszystkiego. — No tak — odrzekł Val przebiegle — ale nasza rodzina nie miał zbytniego szczęścia do tego typu ptaszków; jak dla nas to zbyt leki kaliber. Było to prawdą, więc Winifreda przez całą minutę trwała w melanchc lijnej zadumie, nim odpowiedziała: — No, no! Przecież to cudzoziemiec, Valu. Trzeba trochę pobłażl wości! 70 — Dobrze, będę więc korzystał z jego klaczy, ale postaram mu się toś zrewanżować. Niedługo potem pożegnał się z matką i, pożegnany jej pocałunkiem, irzucił ją dla swego bookmakera, klubu „Iseeum" i dworca Victoria ation. VI. Jon Pani Dartie, żona Vala, spędziwszy dwadzieścia lat w Afryce Południo-ej, zakochała się głęboko — na szczęście w czymś, co mogła posiadać, rzedmiotem jej miłości stał się bowiem widok roztaczający się przed jej knami — zielone wzgórza jaśniejące w chłodnym, przezroczystym owietrzu. Nareszcie oglądała znów Anglię! I to Anglię piękniejszą od ;j, którą widziała w marzeniach. Doprawdy, szczęśliwa gwiazda przywiodła państwa Dartie w ten zakątek, gdzie oświetlone blaskiem słońca wzgórza pełne są prawdziwego czaru. Holly w wystarczającym stopniu yła córką swego ojca, by oko jej umiało ocenić niezwykłość ich konturu lśniącą biel wapienia; rozkoszy, jaką dla niej stanowiło wspinanie się po •iegnącej parowem ścieżynie i wałęsanie się w stronę Chanctonbury lub Lmberley, prawie nie starała się dzielić z Valem, u którego podziw dla latury łączył się z forsytowskim instynktem praktycznej korzyści, :hoćby takiej jak zyskanie terenu na trenowanie koni. Wracając do domu i z pewną pobłażliwością prowadząc forda, Holly >biecywała sobie w duchu, że natychmiast po przybyciu Jona weźmie go v tamte strony i pokaże mu ów „widok" w blaskach majowego słońca. Oczekiwała swego młodego przyrodniego brata, pełna macierzyńskich uczuć, których nie wyczerpywała miłość do Vala. Trzydniowy pobyt w Robin Hill wkrótce po powrocie do kraju nie dał jej możności przyjrzenia się chłopcu, który był wówczas w szkole: toteż, podobnie jak Val, pamiętała go jako małego jasnowłosego chłopaka, umalowanego w żółte i niebieskie pręgi i stojącego nad sadzawką. Owe trzy dni spędzone w Robin Hill były tak drażniące, posępne i kłopotliwe. Wspomnienia o zmarłym bracie, wspomnienia z okresu starań Vala o jej rękę, nie widziany od lat dwudziestu, postarzały ojciec i jakiś żałobny rys w jego ironicznej łagodności, nie mogący ujść oku bardziej subtelnego obserwatora, nade wszystko zaś obecność macochy, którą Holly ledwie pamiętała jako „szarą panią" z tych czasów, kiedy sama była małym dzieckiem, kiedy żył dziadek i gdy mademoiselle Beauce tak się dąsała o to, że ta „obca" uczyła ją muzyki — wszystko to niepokoiło i dręczyło duszę stęsknioną za dawnym, niezmąconym obrazem domu w Robin Hill. Jednak Holly umiała ukryć swe myśli, toteż na pozór wszystko szło jak najlepiej. 71 Gdy ojciec całował ją na pożegnanie, czuła z całą pewnością, że drżał> mu wargi. — No, moja droga—powiedział — zdaje mi się, że wojna nie odmieniła Robin Hill? O, gdybyś tylko mogła przywieźć ze sobą Jolly'ego! Pozwól, że cię spytam: czy znosisz te spirytualistyczne wybiegi? Ja się obawiam, że gdy dąb zamiera, to już zamiera na dobre. Ciepły uścisk uprzytomnił mu widocznie, że się zdradził, gdyż zaraz dosiadł konika ironii.
— Spirytualizm to cudaczne słowo: im bardziej ludzie przy nim obstają, tym silniejszy dają dowód, jak bardzo są we władzy materii. — Jak to? — spytała Holly. — Ano tak! Spojrzyj na fotografię zjawisk astralnych. Zanim sporządzi się fotografię, trzeba mieć jakiś przedmiot materialny, by światłe i cień miały na co padać. Ostatecznie skończy się na tym, że zmuszeń: będziemy nazwać wszelką materię duchem albo wszelkiego ducha materią... Nie wiem tylko —jedno czy drugie. — Więc ty nie wierzysz w życie pozagrobowe, tatku? Jolyon spojrzał na nią, a dziwnie smutna jego twarz wywarła na Hollj silne wrażenie. — Cóż, moja droga, chciałbym ocalić coś od śmierci. Trochę się jui w te rzeczy zagłębiałem. Lecz w całym moim życiu nie widzę nic, czegc by równie dobrze nie wyjaśniały telepatia, zjawiska podświadomość: i emanacji — zjawiska należące do bogactw tego świata. A pragnąłbyrr znaleźć! Pragnienia są zarodkiem myśli, ale nie rodzą rzeczywistości. Holly powtórnie przycisnęła usta do czoła ojca; doznała uczucia, ż« potwierdza to jego teorię o przeistaczaniu się w ducha wszelkiej materi: — brwi Jolyona wydawały się przy dotknięciu jakby niematerialne... Jednak najbardziej przejmującym wspomnieniem z tej krótkiej wizy ty było wspomnienie chwili, w której ukradkiem przyglądała si^ macosze odczytującej list od Jona. Był to —jak orzekła Holly — najpięk niejszy widok, jaki zdarzyło się jej kiedykolwiek oglądać. Irena, całe niejako duszą zatopiona w liście syna, stała przy oknie, gdzie światłe padało na jej twarz i na piękne posiwiałe włosy; wargi jej to poruszały się to rozchylały w uśmiechu, ciemne oczy śmiały się i lśniły radośnie, a lewć rękę przyciskała do piersi. Holly, rozstając się z tą wizją doskonałe, miłości, przeświadczona była, że Jon musi być miłym chłopcem. Zobaczywszy go wychodzącego ze stacji z walizeczką podróżną w każ dej ręce, utwierdziła się w tym przeświadczeniu. Przypominał niecc Jolly'ego — owo dawno stracone bożyszcze jej lat dziecięcych — lec; wydawał się żywszy i mniej ceremonialny; oczy miał głębsze, a włos} jaśniejsze — nie nosił bowiem kapelusza; ogółem biorąc, nader interesu jacy „mały" braciszek! Starał się usilnie okazać grzeczność, co osobie nawykłej do pełnycł tupetu manier młodzieży wydawało się czarujące. Czuł się zakłopotany 72 to ona wiezie go do domu, a nie on ją. Czy nie mógłby spróbować? Tak, eczywiście w Robin Hill od czasu wojny nie ma samochodu, więc on raz lko miał sposobność prowadzić — najechał wtedy na skarpę, toteż olly nie powinna mieć mu za złe tej próby. Śmiech jego, cichy :araźliwy, miał w sobie wiele powabu — choć, jak Holly słyszała, słowo i obecnie trąciło myszką. Gdy dojechali do domu, Jon wydobył jakiś amiętoszony list i wręczył go siostrze; przeczytała go, podczas gdy się Lył. List był zwięzły, lecz napisanie go ojciec musiał okupić niejednym olesnym skurczem serca: „Moja Droga! Ufam, iż oboje, Ty i Val, będziecie pamiętać, że Jon nic nie wie o naszej Ddzinnej historii. Jego matka i ja uważamy, że jest jeszcze na to za iłody. To kochany chłopak i jej oczko w głowie. Verbum sapientibus1. Twój kochający ojciec J.F." To było wszystko, lecz w myślach Holly wzbudziło to przykrą wiadomość rychłego przyjazdu Fleur. Po podwieczorku wywiązała się z danego sobie przyrzeczenia i poszła : Jonem na szczyt wzgórza. Przysiedli ponad wapiennym kamienioło-nem, zarosłym ożyną i agrestem, i rozpoczęli długą gawędę. Krzyżowni-:e i przylaszczki niby roje gwiazd usiały zielone zbocze; dzwoniły skowronki, drozdy poświstywały w krzewinach, a od czasu do czasu akaś mewa lecąca w głąb lądu kołowała po niebie odcinając się śnieżną Dielą na tle blednącego błękitu,
na którym wschodzić właśnie począł nieśmiały księżyc. Zewsząd napływały rozkoszne wonie, jak gdyby jakieś niewidzialne stworzonka, biegając wokół, wytłaczały balsam ze ździebeł trawy. Jon, który od dłuższej chwili milczał, odezwał się nieoczekiwanie: — Powiadam ci, tu jest cudownie! Nigdzie ani kawałka uprawnej ziemi! Przelot rybitwy i zberczące dzwonki owiec... — Przelot rybitwy i zberczące dzwonki owiec!... Z ciebie poeta, mój drogi! Jon westchnął. — Ach, Holly! Nie idzie mi to jakoś! — Spróbuj! Ja próbowałam w twoim wieku. — Próbowałaś? Mama też mówi: „próbuj", ale ja taki jestem do niczego! Czy mogłabyś mi pokazać któryś ze swych utworów? — Mój drogi — szepnęła Holly — jestem zamężna od dziewiętnastu lat. A wiersze pisałam wtedy, gdym się dopiero wybierała za mąż. — Aha! — powiedział Jon i odwrócił twarz, a Holly dostrzegła, że jeden jego widoczny policzek pokrył się czarującym rumieńcem. Czyżby Mądremu wystarczy i słowo (łac). 73 Jon był już „ruszony wiatrem", jak się wyrażał Val? Już? Tak wcześniei Ale jeżeli tak, to nawet lepiej się składa, nie będzie zwracał uwagi na tę małą Fleur. Zresztą w poniedziałek rozpocznie praktykę gospodarską Na myśl o tym Holly uśmiechnęła się. Czy to Burns1 chodził za pługiem czy tylko Piotr Oracz2? Sądząc po obfitości zbiorków poetyckich przeczytanych w Afryce Południowej, a sprowadzanych za pośrednie twem firmy Hatchus i Bumphards, niemal każdy młody mężczyzna oraj większość młodych kobiet czasów dzisiejszych to poeci. Były tam rzeczj wcale, wcale dobre! O wiele lepsze, niż sama pisała przed laty! Ale bo tej od tego czasu poezja naprawdę poczęła mknąć pędem naprzód — razerr z samochodami. Po kolacji nastąpiła jeszcze jedna dłuższa pogawędka w hallu, prz3 płonącym na kominku ogniu — po czym, prócz rzeczy naprawdę istotnych, wiedziała już, zdaje się, niemal wszystko o Jonie. Hollj pożegnała się z nim u drzwi jego sypialni, sprawdziwszy wpierw dwukrotnie, czy ma wszystko, co potrzebne. Rozstając się z nim miała pewność, że będzie go kochała i że Val też go polubi. Był żywy, ale nit wylewny; pełen zrozumienia, a powściągliwy, gdy szło o niego samego stanowił typ doskonałego słuchacza. Ojca widocznie kochał, a matkę ubóstwiał. Lubił jazdę konną, wiosłowanie i szermierkę, natomiasi mniej gustował w polowaniu. Ratował ćmy lecące w płomień świec i nit znosił pająków, ale ich nie zabijał, tylko zawijał w papier i wynosił zs drzwi. Słowem, był naprawdę miły. Idąc spać myślała, że zraniony cierpiałby straszliwie. Ale któż by miał go zranić? Tymczasem Jon, nie śpiąc jeszcze, siedział przy oknie nad kartkć papieru, z ołówkiem w ręku i pisał pierwszy swój „prawdziwy poemat" Pisał przy świecy, gdyż księżyc, w którego świetle noc zdawała się wykuta w srebrze i wibrująca blaskiem, nie pozwalał dojrzeć, co się pisze. W taką właśnie noc powinna nadejść Fleur, zwrócić ku niemu oczj i poprowadzić — poprzez wzgórza — hen, daleko. I głęboko marszcząc swe otwarte czoło, Jon stawiał jakieś znaki m papierze, wycierał je, znów pisał — słowem, czynił wszystko, co potrzebo do stworzenia dzieła sztuki; doznawał przy tym takiego uczucia, jakiegc doznają zapewne wiatry wiosenne, gdy próbują pierwszych pieśni wśróć rozkwitających pąków. Jon był jednym z niewielu chłopców, u których wyniesiona z domu miłość piękna przetrwała dni rutyny szkolnej Musiał ją, rzecz oczywista, kryć w sobie, tak iż nawet nauczycie! rysunków o niej nie wiedział; lecz żyła ona w nim, nieskalana i wyniosła Poemat wydał mu się tak kulawy i napuszony, jak uskrzydloną była noc 1 Burns Robert (1759—1796) — słynny poeta szkocki, był synem farmera i sair również pracował na roli.
2 Piotr Oracz (Pierś Plowman)—bohater alegorycznego poematu satyrycznego poc tym tytułem, pochodzącego z XIV w.; Piotr jest synem prostego i pobożnego rolnika. 74 inakże nie zniszczył go, lecz zachował. Był to wprawdzie „potworek", :z jako wyraz tego, co niewyrażalne, zawsze lepsze to niż nic. pewnym strapieniem pomyślał: „Tego nie mógłbym pokazać mamie". Oszołomiony nowością wrażeń, zasnął i spał nadzwyczaj dobrze. VII. Fleur Żeby uniknąć kłopotliwych pytań, na które nie można by odpowie-ieć, udzielono Jonowi jedynie krótkiej informacji: — Na sobotę i niedzielę przyjedzie z Valem jedna panienka. Z tego samego względu Fleur otrzymała też jedynie krótką zapowiedź: — Właśnie zamieszkał u nas pewien młody chłopak. Toteż dwa „roczniaki", jak Val nazywał ich w myśli, spotkały się tak eoczekiwanie, jak tego tylko można było sobie życzyć. Holly przedsta-iła ich sobie tak oto: — To mój braciszek — Jon; Fleur jest naszą kuzynką, Jonie. Jon, który wprost z jaskrawego blasku słońca wszedł przez oszklone rzwi, tak czuł się zmieszany tym cudownym zrządzeniem Opatrzności, i zdążył z ust Fleur posłyszeć słowa: — Dzień dobry, kuzynie! — Słowa rzmiące tak spokojnie, jak gdyby widzieli się po raz pierwszy, a z błys-awicznie szybkiego ruchu jej głowy zrozumiał — choć niezbyt jasno — że widzą się po raz pierwszy. Toteż jak odurzony pochylił się nad jej gką i stał się milczący jak grób. Potrafił to lepiej, niż mówić. Pewnego azu, przyłapany we wczesnym dzieciństwie na czytaniu przy świetle impki nocnej, tłumaczył się ni w pięć, ni w dziewięć: — Ja tylko przewracałem kartki, mamusiu. Na co matka odpowiedziała: — Nie używaj nigdy podobnych wykrętów, Jonie, bo widząc twoją warz nikt ci nie uwierzy. Te słowa podważyły w nim raz na zawsze pewność siebie potrzebną, >y kłamać z powodzeniem. Przysłuchiwał się więc Fleur, która, mówiąc izybko i entuzjastycznie, coraz to napomykała o tym, jakie tu wszystko irocze; częstował ją zawzięcie suchymi ciastkami i dżemem i wyszedł lajśpieszniej, jak tylko się dało. Powiadają, że ludzie cierpiący na ielirium tremens widzą pewien określony przedmiot, zazwyczaj ciemno sabarwiony, który nagle zmienia swój kształt i położenie. Jon widział taki określony przedmiot; miał on ciemne oczy i włosy o ciemnym adcieniu i czasami zmieniał położenie, lecz nigdy kształt. Świadomość, że pomiędzy nim a tym przedmiotem istnieje już jakieś tajemne, aczkolwiek niepojęte porozumienie, przejmowała go dreszczem. W gorączkowym oczekiwaniu zaczął przepisywać swój poemat — którego, rzecz prosta, nigdy nie ośmieliłby się jej pokazać — gdy naraz poderwał 75 go z miejsca tętent kopyt końskich. Wychyliwszy się z okna ujrzał Fleu odjeżdżającą konno w towarzystwie Vala. Było rzeczą zrozumiałą, że ni traciła czasu; jednak widok ten napełnił go smutkiem, bo on czas traci! Gdyby nie był uciekł w przystępie trwożnego uniesienia, może i jegi zaproszono by na tę przejażdżkę. Siedział tak przy oknie patrząc, ja] tamci zniknęli, potem ukazali się znów na biegnącej parowem drodze zniknęli z oczu i znów wychynęli, rysując się przez chwilę wyrazistyr konturem na krawędzi wzgórza. „Głupiec ze mnie — pomyślał. — Za wsze wypuszczam z rąk okazję." Czemuż sam nie był taki jak ona — pewny siebie i szybki w decyzji Oparłszy brodę na dłoniach wyobrażał sobie przejażdżkę, jaką mógłb; był odbyć w jej towarzystwie. Weekend to tylko dwa krótkie dni, a on ju i tak zmarnował trzy godziny! Czy widział kto większego niż on durnie Na pewno nie. Przebrał się zawczasu do obiadu i pierwszy zszedł na dół. Tym razer nie chciał już przepuścić okazji. Jednak właśnie przepuścił okazj spotkania się z Fleur, zeszła ona bowiem na dół
ostatnia. Siedzić naprzeciwko niej przy obiedzie — i to było straszne. Bał się, że powie co niewłaściwego, nie mógł więc mówić, nie mógł też — zachowując si w pełni naturalnie — patrzeć na nią wprost; słowem, nie potrafił odnosi się normalnie do kogoś, z kim w myślach był już hen, daleko, poz wzgórzami. Nadto przez cały czas miał tę świadomość, że w jej oczac i w oczach wszystkich obecnych musi uchodzić za mruka i głuptasa. Tal to było okropne! A ona tak dobrze umiała mówić — tak zręczni kierowała rozmową, szybko przeskakując z tematu na temat. Zadziwić jące, jak wyuczyła się owej sztuki, która jemu wydawała się zniechęcajć co trudna! Doprawdy, musi go uważać za beznadziejnego niedołęgę! Utkwione weń z pewnym zdumieniem oczy siostry skłoniły g wreszcie, by spojrzał na Fleur; jednak w tej samej chwili oczy jej, szerok otwarte i płonące, zdając się mówić: „Och, na miłość boską!" — kazał mu skierować wzrok w stronę Vala; lecz na widok jego uśmiechnięto drwiąco twarzy poczuł, że musi wpatrzeć się w swój kotlet, który r szczęście nie miał ani oczu, ani drwiącego wyrazu twarzy i — zabrał si skwapliwie do jedzenia. — Jon zamierza być rolnikiem — doszły go słowa Holly — rolnikiei i poetą... Spojrzał na nią z wyrzutem, dostrzegł jej komicznie, zupełnie ja u ojca, uniesioną brew, roześmiał się i poczuł się nieco lepiej. Val zaczął opowiadać o spotkaniu z monsieur Prosperem Profonden Była to jak najpomyślniejsza okoliczność, gdyż przez cały czas opowii dania patrzył na Holly, a ona na męża; Fleur, lekko zmarszczywszy czół zdawała się ważyć w sobie jakąś myśl, a Jon nareszcie mógł na n patrzeć zupełnie swobodnie. Miała na sobie białą sukienkę, bardj prostą, lecz gustownie uszytą, ramiona odsłonięte, a we włosach bia 76 żę. W tym właśnie przelotnym momencie swobodnego zapatrzenia po k ciężkich przeszkodach wydała się Jonowi niemal bezcielesną zjawą, ką wydaje się w ciemności wiotkie, białym kwieciem obsypane zewo, dotarła do jego świadomości jak strofka poezji, która rozbłyśnie igle przed oczyma duszy, lub nuta, która, kołysząc się, ulatuje w dal zamiera. Oszołomiony pytał sam siebie, ile ona może mieć lat — wydała mu się tyle bardziej od niego opanowana i doświadczona. Dlaczego nie wolno lu się przyznać, że spotkali się już kiedyś? Nagle przypomniał sobie varz matki, zmieszaną i pełną bólu, gdy odpowiadała: — Tak, to nasi krewni, ale my ich nie znamy. Niepodobna, by matka, która tak kochała piękno, mogła nie podziwiać leur, gdyby ją znała! Zostawszy po obiedzie sam na sam z Valem, sączył z nabożeństwem orto i odpowiadał usiłującemu wciągnąć go w rozmowę świeżo pozna-emu szwagrowi. Co się tyczy jazdy konnej (Val zawsze o to się ajbardziej troszczył), Jon mógł wziąć młodą kasztankę, siodłać ją rozsiodływać samemu, i w ogóle doglądać jej, gdy się już do tego /ciągnie. Jon odpowiedział, że wszystko to przywykł robić w domu, co ;o bardzo podniosło w oczach gospodarza. — Fleur — dodał Val — nie bardzo jeszcze umie jeździć, ale jest ;ręczna. To prawda, że jej ojciec nie odróżni konia od karety. Czy twój )jciec jeździ konno? — Jeździł dawniej... ale teraz jest... wiesz... jest... urwał nie chcąc wymówić słowa „stary". Ojciec był stary, a jednak nie stary, nie — nigdy lie będzie... — A jakże! — mruknął Val. — Znałem niegdyś twego brata, wiele lat ;emu, w Oxfordzie; tego, który zginął podczas wojny burskiej. Pobiliśmy się raz w ogrodzie New College. Dziwna to była historia — dodał zamyślony — i niejedno z niej wynikło. Jon otworzył szeroko oczy: wszystko popychało go na drogę dociekań historycznych, gdy naraz od drzwi ozwał się łagodny głos Holly: — Chodźcie no tu obaj!
Jon powstał, a serce pchnęło go ku czemuś o wiele bardziej współczesnemu. Ponieważ Fleur oświadczyła, że jest „po prostu zbyt cudnie, by siedzieć w domu", więc wszyscy wyszli na dwór. W księżycowym blasku rosa skrzyła się jak szron, a od starego zegara słonecznego padał długi cień. Z dwu stron otaczały sad bukszpanowe żywopłoty, załamujące się pod kątem prostym, ciemne i kanciaste. Fleur przeszła przez tę strzyżoną równo bramę. — Chodźmy dalej! — zawołała. Jon rzucił okiem na resztę towarzystwa i ruszył za nią. Biegła pomiędzy drzewami jak widmo. Ponad nią było coś pięknego, coś niby 77 obłok białej piany, a wokoło bił zapach zmurszałych pni i pokrzyw Nagle zniknęła mu z oczu. Jon już myślał, że jej nie znajdzie, gdy naraz biegnąc, omal nie wpadł na nią — stała spokojnie w miejscu. — Czyż tu nie miło? — zawołała, a Jon odpowiedział: — I owszem! Sięgnęła w górę, urwała kwiatek i kręcąc go w palcach, zapytała: — Przypuszczam, że mogę mówić ci po imieniu? — Właśnie o tym samym myślałem. — Doskonale! Ale czy wiesz, że pomiędzy naszymi rodzinami jesi jakaś stara waśń? — Waśń? Dlaczego? — wyjąkał Jon. — Ech, to jakaś romantyczna, głupia historia! Dlatego udawałam żeśmy się nigdy dotąd nie spotkali! Może wstaniemy jutro wcześnie' Poszlibyśmy przed śniadaniem na spacer i pogadali o tym. Ja nie lubi^ zwlekać z niczym, a ty? Jon, porwany zachwytem, bąknął coś na znak zgody. — A więc o szóstej. Uważam, że twoja matka jest piękna. — Tak, jest piękna! — przyświadczył Jon gorąco. — Uwielbiam wszystko, co piękne — mówiła dalej Fleur — byle był< podniecające. Greckiej sztuki nie lubię wcale! — Co? I Eurypidesa? — Eurypidesa? Och nie, nie znoszę dramatów greckich, takie s< długie! Myślę, że piękno jest zawsze nagłe. Lubię na przykład spojrzeć nj jeden obraz, a potem nawiać. Nie znoszę wielu rzeczy naraz. Popatrz — i uniosła w księżycowej światłości trzymaną w ręku okwiecon; gałązkę. — Wolę to od całego sadu! I nagle drugą ręką pochwyciła rękę Jona. — Czy ci się nie zdaje, że ze wszystkich rzeczy na świecie najstrasz niejsza jest ostrożność? Powąchaj, jak pachnie światło księżyca! Rzuciła mu kwiaty prosto w twarz. Jon, oszołomiony, przyznał, ż< ostrożność jest rzeczą najgorszą w świecie, i pochyliwszy się ucałowa rękę spoczywającą w jego dłoni. * — To bardzo miłe i bardzo staroświeckie — oświadczyła spokojni) Fleur.—Jesteś przerażająco małomówny, Jonie. Aleja lubię i małomów ność, gdy jest nagła. Wypuściła z uścisku jego rękę. — Czy myślałeś, że ja wtedy naumyślnie upuściłam chusteczkę? — Nie! — krzyknął Jon, zupełnie zbity z tropu. — A właśnie, że naumyślnie! Ale wracajmy, bo oni gotowi pomyśleć że i to robimy naumyślnie. I znów, jak widziadło, poczęła biec między drzewami, a Jon w ślad z; nią; w duszy jego była miłość i wiosna, a ponad głową kwietny pułap biały i nieziemski w blasku księżyca. Wyszli tą samą drogą, któr; przyszli. Fleur kroczyła poważnie i trochę sztywno. 78 — Jak tam cudnie! — powiedziała marząco do Holly.
Jon był nadal małomówny, żywiąc desperacką nadzieję, że Fleur tchowanie jego może się wydać „nagłe". Życzyła mu dobrej nocy od niechcenia i z ostentacyjną powściągliwoś-ą, co kazało mu sądzić, że wszystko to było jedynie snem... Znalazłszy się w swoim pokoju Fleur zrzuciła suknię, a otulona w jakiś iźny strój, wciąż z białym kwiatem we włosach — niby jakaś mousme1, edziała po turecku na łóżku i przy blasku świecy pisała, co następuje: „Najdroższa Cherry! Zdaje mi się, że jestem zakochana. Spadła mi ta miłość na kark, ale amo uczucie gnieździ się oczywiście niżej. On jest moim kuzynem - taki dzieciuch starszy ode mnie o jakie pół roku, a młodszy o lat iiesięć. Chłopcy zawsze zakochują się w starszych, a dziewczęta 7 młodszych od siebie lub w zupełnie starych, czterdziestoletnich nężczyznach. Nie śmiej się, ale z oczu jego przeziera taka wierność, akiej dotąd nigdy nie widziałam, a przy tym jest wprost bosko milczący! łierwsze nasze spotkanie było arcyromantyczne — w Londynie, pod funoną Vospovitcha. Teraz on śpi w przyległym pokoju, a kwitnące irzewa stoją w księżycu; jutro rano, zanim ktokolwiek się zbudzi, dziemy na spacer na wzgórza, w zaklęty kraj! Pomiędzy jego i moją •odziną jest jakaś waśń, któr-a całą rzecz czyni naprawdę podniecającą. Fak! I być może, będę musiała używać wybiegów i przyjechać do Ciebie w odwiedziny —jeżeli tak, powodów łatwo się domyślisz! Mój ojciec nie chce, byśmy zawarli znajomość, ale trudno! Życie jest zbyt krótkie! On ma prześliczną matkę, o pięknych srebrnych włosach, młodej twarzy i ciemnych oczach. Mieszkam u jego siostry, która jest żoną mego kuzyna; wszystko to bardzo zagmatwane, ale jutro myślę wziąć ją na spytki. Rozmawiałyśmy często o tym, że miłość to niebezpieczna gra; no tak, to wszystko jeszcze głupstwo, bo gra dopiero się zaczyna, a im prędzej się o tym przekonasz, tym lepiej dla Ciebie, moja droga. Jon (to nie uproszczenie pisowni, ale skrót imienia Jolyon, które podobno trafia się w naszej rodzinie) jest kimś, co dopiero rozwija się i strzela w górę; ma z jakie pięć stóp i dziesięć cali, jeszcze rośnie i zdaje mi się, że wyrośnie na poetę. Jeżeli będziesz się ze mnie śmiała, to zrywam z Tobą na wieki. Przewiduję najrozmaitsze trudności, ale wiesz, że gdy naprawdę czegoś zechcę, muszę to zdobyć. Jednym z najistotniejszych skutków miłości jest to, że widzi się powietrze niejako zaludnione — zupełnie jakbyś widziała twarz na księżycu; i człowiek czuje się... czuje się jednocześnie roztańczony i tkliwy — takie to dziwne jakieś uczucie, jak gdyby cię raz po raz owiewał zapach przypiętych do stanika kwiatów pomarańczy. To moja pierwsza miłość, a mam wrażenie, iż młoda Japonka (fr.) 79 zanosi się na to, że ostatnia, co oczywiście wedle praw natury i moralności byłoby zupełnie niedorzeczne. Jeżeli będziesz ze mnie drwiła, to Cię wytłukę, a jeżeli komu powiesz, to Ci nigdy nie przebaczę. Do tego stopnia, że niemal się namyślam, czy wysłać ten list. W każdym razie wpierw chcę się przespać. A więc dobranoc, moja Cherry! Twoja Fleur." VIII. Idylla wśród zieleni Gdy dwoje młodych Forsyte'ów wynurzyło się z biegnącej parowem ścieżyny i zwróciło twarze ku wschodowi, do słońca, na niebie nie było ani jednej chmurki, a wzgórza pokrywała rosa. Na zbocze weszli raźnym krokiem, więc byli nieco zdyszani, a choć mieli sobie niejedno do powiedzenia, nie mówili nic, tylko szli i szli w tę dziwną, za wczesną, przedśniadaniową porę; nad nimi dzwoniły skowronki. Samo wykrad-nięcie się z domu było drobnostką, ale z chwilą gdy swobodni znaleźli się na szczytach wzgórz, rozwiał się urok konspiracji ustępując miejsca ciężkiemu milczeniu. — Popełniliśmy szkaradny błąd — powiedziała Fleur, gdy już uszli póJ mili. — Jestem głodna.
Jon wydobył tabliczkę czekolady. Podzielili się nią i rozwiązały się im języki. Rozmawiali o swych domach rodzinnych i dawniejszym życiu, które tutaj — na tej samotnej wyżynie — nabierało cech jakiejś urzekającej nierealności. Z całej przeszłości Jona jedna tylko rzecz zachowała swój byt rzeczywisty —jego matka; z całej przeszłości Fleui — tylko jej ojciec. Ale o tych właśnie dwóch postaciach, które widzieli jakby w dali, z karcącym wyrazem twarzy, mówili nader mało. Pasmo wzgórz opadało i znów się podnosiło w stronę Chanctonburj Ring. Widać już stąd było migotliwy skrawek dalekiego morza; w powie trzu, na tle tarczy słonecznej, ważył się krogulec, aż brunatne, krwić wykarmione jego skrzydła jarzyły się niemal czerwono. Jon interesowa się namiętnie ptakami. Lubił siedzieć cichutko, by móc się im przyglą dać, a obdarzony bystrym wzrokiem oraz pamięcią do wszystkiego, co g< interesowało, umiał tak ciekawie o nich mówić, że niemal warto go był< słuchać. Lecz w Chanctonbury Ring nie było wcale ptaków — ta wielki bukowa świątynia była pozbawiona życia i niemal skostniała o te, wczesnej godzinie. Z całą więc ochotą wyszli znów na słońce z drugie strony zbocza. Teraz przyszła kolej na Fleur. Zaczęła mówić o psacł i o tym, jak postępują z nimi ludzie. Przecież to straszne trzymać je nj łańcuchach! Chętnie wychłostałaby ludzi, którzy to robią!... Jon by zdumiony znalazłszy w niej tyle humanitaryzmu. Okazało się, że znałi 80 ikiegoś psa, którego pewien farmer z jej sąsiedztwa trzymał na ińcuchu koło wybiegu dla kurcząt, zarówno w pogodę jak i w słotę, tak : nieborak w końcu ochrypł ze szczekania! — A najgorsze — dodała popędliwie — że jeżeli taki biedak nie zczeka na każdego przechodnia, to nie chcą go trzymać. Doprawdy, iważam, że ludzie to przewrotne bydlęta! Ja wypuściłam go dwa razy po :ryjomu; za każdym razem omal że mnie nie pokąsał, a potem po prostu zalał z radości. Jednak zawsze w końcu biegł z powrotem do domu, j tam go znów brano na łańcuch! Gdyby to ode mnie zależało, wzięłabym la łańcuch jego właściciela. — Jon dostrzegł, jak zabłysły jej oczy i ząbki. — Wypaliłabym mu na czole słowo „Bydlę". Miałby nauczkę! Jon przyznał, że byłoby to doskonałym lekarstwem. — Poczucie własności — oświadczył — każe tym ludziom przykuwać •óżne istoty łańcuchem. Ostatnie pokolenie nie myślało o niczym innym poza prawem własności i dlatego właśnie wybuchła wojna! — Och! — odpowiedziała Fleur. — Nigdy mi to nie przyszło do głowy, rwoja rodzina miała z moją spór o jakąś tam własność. I ostatecznie wszyscyśmy coś zdobyli... a przynajmniej, sądzę, że udało się to twojej rodzinie. — O tak, na szczęście. Nie sądzę, żebym ja miał zdolności do robienia pieniędzy. — Gdybyś je miał, pewno bym cię nie lubiła. Jon z drżeniem wsunął rękę pod jej ramię. Fleur spojrzała prosto przed siebie i zanuciła: Jon, Jon, od pługów i bron, Ukradł prosię, uciekł won! Ramię Jona objęło jej kibić. — To trochę obcesowo! — powiedziała Fleur spokojnie. — Czy ty tak często robisz? Jon cofnął rękę, ale widząc, że Fleur się śmieje, powtórzył poprzedni manewr. Fleur zaczęła śpiewać: Któż ze mną będzie jechał rad Przez wielkie, jasne błonia? , Kto konno ze mną pomknie w świat?... — Śpiewaj, Jonie!
Jon zaczął śpiewać. Do chóru przyłączyły się skowronki, zberczące dzwonki owiec i poranny dźwięk sygnaturki hen, w Steyning. Śpiewali piosenkę po piosence, aż w końcu Fleur powiedziała: — Mój Boże! Znowu jestem głodna! — Och, jakże mi przykro! Odwróciła się i popatrzyła mu w twarz. — Jon, jesteś kochanym chłopakiem! 81 ¦ I przycisnęła rękę, którą ją obejmował. Jon omal nie zatoczył się z radości. Oderwało ich od siebie białe psisko w żółte łaty, które gnało zawzięcie za zającem. Przyglądali się tej pogoni, póki i pies, i zając pędząc w dół po stoku nie zniknęli im z oczu; wtedy Fleur odezwała się z westchnieniem: — Dzięki Bogu, on nigdy go nie złapie! Która godzina? Mój zegarek stoi, nie nakręciłam go wcale. Jon spojrzał na swój zegarek. — Wielkie nieba! — zawołał. — Mój też stanął! Ruszyli w dalszą drogę, ale już trzymając się bez przerwy za ręce. — Jeżeli trawa jest sucha — rzekła Fleur — to siądźmy na pół minutki. Jon zdjął marynarkę i usiedli na niej oboje. — Powąchaj! Naprawdę, to macierzanka! Siedzieli parę minut w milczeniu, przy czym on znów obejmował ramieniem jej kibić. — Ale z nas gapy! — zawołała nagle Fleur zrywając się z miejsca. — Spóźnimy się strasznie i tak głupio będziemy wyglądali, i zbudzimy ich czujność. Słuchaj no, Jonie! Wyszliśmy tylko, żeby zjeść z apetytem śniadanie, i zgubiliśmy drogę. Rozumiesz? — Tak! — odrzekł Jon. — Mówię to całkiem poważnie... Gotowi nam później przeszkadzać. Czy umiesz dobrze blagować? — Zdaje się, że nie bardzo, ale mogę spróbować. Fleur zmarszczyła czoło. — Wiesz co? — powiedziała. — Mam wrażenie, że oni nie chcą, byśmy się zaprzyjaźnili.1 — A czemu nie? — Powiedziałam ci dlaczego. — Przecież to niedorzeczność! — Tak, ale ty nie znasz mojego ojca. — Przypuszczam, że musi cię ogromnie kochać. — No tak, widzisz, jestem jedynaczką. I ty jesteś jedynakiem... Jeśli chodzi o matkę. Czy to nie męczące? Tyle się po człowieku spodziewają... A gdy przestaną się spodziewać, to już jakby było po nim. — Tak — mruknął Jon — życie jest potwornie krótkie, a chciałoby się żyć wiecznie i wszystko poznać. — I wszystkich kochać. — Nie! — zawołał Jon. — Chcę kochać tylko raz... Ciebie. — Doprawdy! Ostro się bierzesz do rzeczy! Ach! Patrz! To kamieniołom. Stąd już niedaleko. Lećmy! Jon pobiegł za nią myśląc z lękiem, czy jej przypadkiem nie obraził. Kamieniołom pełen był słońca i brzęku pszczół. Fleur odrzuciła włosy do tyłu. 82 — Dobrze — powiedziała — na wszelki wypadek możesz mnie raz locałować! I nadstawiła policzek — miękki i gorący — który on ucałował v uniesieniu.
— A teraz pamiętaj, żeśmy zgubili drogę; i o ile możesz, zdaj to na nnie. Będę dla ciebie trochę przykra, to bezpieczniej. Spróbuj i ty być dla nnie niegrzeczny. Jon potrząsnął głową. — To niemożliwe! — Zrób mi tę przyjemność. W każdym razie choć do piątej. — Każdy się na tym z łatwością pozna! — odparł Jon posępnie. — No, staraj się, jak możesz. Patrz! Już ich tam widać! Machaj kapeluszem! Ach, tyś nie wziął kapelusza! W takim razie ja na nich krzyknę! Odsuń się trochę ode mnie i miej kwaśną minę. W pięć minut później, wchodząc do domu i starając się przybrać jak najbardziej kwaśną minę, Jon posłyszał w jadalnym pokoju dźwięczny głos Fleur: — Och! Jestem głodna jak wilk! Ten chłopak to dureń skończony! Niby to chce pracować na roli, a gubi drogę! IX. Goya Po lunchu Soames udał się do galerii obrazów, która w jego domu pod Mapledurham znajdowała się na piętrze. Miał dziś, jak się wyrażała Anetka, .jakieś strapienie". Fleur jeszcze nie wróciła. Spodziewał się jej w środę, lecz w dniu tym przyszedł od niej telegram, że przyjedzie w piątek, w piątek znowu depeszowała, że będzie w niedzielę po południu. A tymczasem bawiła tu jej ciotka, jej kuzynostwo Cardigano-wie i ten drab Profond, wszyscy stęsknieni do jej towarzystwa, z nosami na kwintę. Stał przed Gauguinem stanowiącym najbardziej wątpliwą pozycję jego kolekcji. To olbrzymie brzydactwo nabył wraz z dwoma wczesnymi Matisse'ami jeszcze przed wojną, ponieważ tyle wtedy robiono szumu w związku z owymi postimpresjonistami. Rozmyślał właśnie nad tym, czy Profond nie zechciałby ich odkupić (ten człowiek zdawał się nie wiedzieć, co robić z pieniędzmi), gdy naraz posłyszał głos siostry: — Uważam, Soamesie, że to obrzydliwe. I ujrzał Winifredę, która przyszła za nim na górę. — Tak uważasz? — spytał oschle. — Dałem za to pięćset funtów. — Dziwactwo! Kobiety nigdy tak nie wyglądają, nawet jeśli są czarne. Soames zaśmiał się posępnie. — Nie po to chyba przyszłaś, żeby mi to powiedzieć? 83 — Naturalnie, że nie. Czy wiesz, że syn Jolyona mieszka u Vala i jego żony? Soames odwrócił się gwałtownie. — Co takiego? — Tak — cedziła powoli Winifreda — przyjechał do nich na dłuższy pobyt, bo chce się uczyć gospodarki rolnej. Soames odwrócił się i jął się przechadzać tam i z powrotem, ale głos Winifredy biegł za nim: — Ostrzegłam Vala, że żadne z tych dwojga nie powinno wiedzieć o dawnych sprawach... — Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Winifreda wzruszyła pełnymi ramionami. ( — Fleur robi, co się jej podoba. Zawsze ją psułeś. Zresztą, mój drogi, cóż w tym złego? — Złego?! — burknął Soames. — Ależ ona... — Urwał. Junona Vospovitcha, chusteczka do nosa, oczy Fleur, jej indagacja, a teraz to odkładanie powrotu — wszystko to stanowiło w jego oczach tak złowieszcze symptomy, że zgodnie ze swą naturą nie mógł się opędzić złym myślom. — Mam wrażenie, że zanadto się tym przejmujesz — zauważyła Winifreda. —Ja na twoim miejscu powiedziałabym jej o tej starej historii. Nie należy myśleć, że dziewczęta w
dzisiejszych czasach są takie same jak niegdyś. Skąd one czerpią tę swoją wiedzę, nie umiem ci powiedzieć, ale wydaje mi się, że wiedzą o wszystkim. Przez skupioną, pełną naprężenia twarz Soamesa przebiegł jakby skurcz, toteż Winifreda dodała pośpiesznie: — Jeżeli nie chcesz o tym mówić, mogę to zrobić za ciebie. Soames potrząsnął głową. Myśl o tym, że jego uwielbiana córka miałaby — bez oczywistej konieczności — dowiedzieć się o pamiętnym skandalu, nadto raniła jego dumę. — Nie — odpowiedział — jeszcze nie teraz. A jeśli tylko zdołam te przeprowadzić — nigdy. — Co znowu, nonsens, mój drogi! Pomyśl, jacy są ludzie! — Dwadzieścia lat to kawał czasu! — mruknął Soames. — Któż pozć naszą rodziną może o tym pamiętać? Winifreda umilkła. Od pewnego czasu czuła coraz to większą skłon ność do ciszy i spokoju, jakiego w młodości pozbawił ją Mojitague Dartie Ponieważ zaś obrazy wywierały na nią zawsze przygnębiające wrażenie zeszła niebawem na dół. Soames zaś udał się w ten kąt galerii, gdzie tuż obok siebie wisiały autentyczny Goya i kopia fresku La Vendimia. Sposób, w jaki doszed do posiadania prawdziwego Goi, był doskonałym przykładem tego jak jasnoskrzydłą muchę ludzkiego życia, niby pajęczyną, omotuJE pewne trwałe skłonności i namiętności. Ów prawdziwy Goya przypad 84 >rzodkowi dostojnego właściciela podczas jakiejś tam wojny hiszpań-ikiej — słowem, był to łup wojenny. Dostojny właściciel długo nie viedział o wartości obrazu, póki w latach dziewięćdziesiątych jakiś przedsiębiorczy krytyk nie odkrył, że hiszpański malarz nazwiskiem joya jest geniuszem. Obraz ów przedstawiał wartość o tyle tylko, że był lutentycznym Goyą, ale ponieważ Goya to w Anglii niemal unikat, więc iostojny właściciel stał się człowiekiem znanym. Mając wielkie posiadłości i tę arystokratyczną kulturę, która niezależnie od rozkoszy czysto sensualnych opiera się na zdrowszej zasadzie, iż należy wszystko wiedzieć i ogromnie wszystkim się interesować, powziął mocne postanowienie przechowywać u siebie do końca życia przedmiot jednający mu taką sławę, a po śmierci podarować go narodowi. Na szczęście dla Soamesa w roku 1909 zaatakowano gwałtownie Izbę Lordów, co dostojnego właściciela obrazu przejęło niepokojem i gniewem. „Jeżeli oni myślą — mówił sobie w duchu — że dostaną go tak czy owak, to wielce się mylą. Jeżeli nie naruszą mego błogiego spokoju, po mojej śmierci naród może spodziewać się ode mnie kilku obrazów. Lecz jeżeli naród zamyśla drażnić mnie i ograbiać w ten sposób, to niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli nie sprzedam tego... towaru. Mogą mieć jedno z dwojga: albo moją prywatną własność, albo moje społeczne uczucia." W ten mniej więcej sposób dumał smętnie przez parę miesięcy, aż pewnego dnia odczytał mowę jednego z mężów stanu i zatelegrafował do. swego pełnomocnika, by przyjechał i przywiózł z sobą Bodkina. Obejrzawszy zbiory, Bodkin, którego zdanie, gdy szło o ceny rynkowe, było najbardziej szanowane, oświadczył, że sprzedając obraz z wolnej ręki w Ameryce, Niemczech i innych krajach, gdzie interesowano się sztuką, można uzyskać znacznie większą sumę niż sprzedając go w Anglii. Społeczne uczucia dostojnego właściciela są — jak mówił — powszechnie znane, ale jego obrazy to unikaty. Dostojny właściciel przeżuwał ów sąd przez cały rok. Po upływie tego czasu przeczytał inną mowę tego samego męża stanu i zatelegrafował do swych pełnomocników: „Dać Bodkinowi wolną rękę". W tym to właśnie momencie Bodkin powziął myśl, która Goyę i dwa jeszcze inne obrazy-unikaty ocaliła dla ojczystej ziemi dostojnego właściciela. Albowiem wspomniany Bodkin jedną ręką ofiarowywał owe obrazy rynkom zagranicznym, drugą zaś spisywał listę prywatnych zbieraczy angielskich. Uzyskawszy możliwie najwyższe
— jak sądził — oferty spoza oceanu, przedstawił je wraz z obrazami prywatnym zbieraczom angielskim i apelując do ich uczuć społecznych, wezwał ich do przelicytowania tamtych ofert. W trzech wypadkach na dwadzieścia jeden, między innymi w wypadku Goi, dopisało mu szczęście. A czemu? Otóż jeden z prywatnych zbieraczy fabrykował guziki — i nafabrykował ich tyle, że pragnął, by żona jego zdobyła tytuł „Lady Buttons". Kupił więc za słoną cenę jeden z owych rzadkich obrazów i podarował go narodowi. Przyjaciele powiadali, że był to „epizod jego 85 wielkiej kampanii". Drugi prywatny zbieracz obrazów był wrogiem Amerykanów i kupił rzadkiej wartości obraz dlatego tylko, by „zrobić na złość przeklętym Jankesom". Trzecim prywatnym zbieraczem był Soames, który trzeźwiejszy od tamtych — zakupił obraz po powrocie z Madrytu, upewniwszy się, że powodzenie Goi wciąż wzrasta. W danym momencie Goya nie cieszył się szczególną popularnością, ale kolej miała przyjść i na niego. Przyglądał się temu portretowi, bliskiemu w swej prostocie Hogarthowi i Manetowi, ale nacechowanemu jakimś swoistym drapieżnym urokiem. Soames odczuwał zawsze jednakowe zadowolenie: mimo że cena była poważna — największa, jaką zapłacił kiedykolwiek w życiu — kupno to nie było pomyłką. Tuż obok tego obrazu wisiała kopia La Vendimii. To ona — jego mała kapryśnica — spoglądała nań, marząca i zadumana, co on lubił u niej najbardziej, gdyż wtedy czuł się o wiele spokojniejszy. Jeszcze nie oderwał od niej oczu, gdy nozdrza jego połaskotał zapach cygara i dały się słyszeć słowa: — No i co pan zamierza uczynić z tym obrazkiem? Ach, to ten Belg, którego matka — jakby nie dość, że w żyłach jego płynęła krew flamandzka — była Ormianką! Tłumiąc w sobie instynktowne podrażnienie Soames zagadnął: — Czy pan jest znawcą obrazów? — No, mam ich trochę u siebie. — Czy także postimpresjonistów? — Taak! Lubię ich na ogół. — A co pan sądzi o tym? — Soames wskazał na Gauguina. Monsieur Profond wysunął dolną wargę i krótką ostrą bródkę. — Wydaje mi się dość ładne — odpowiedział. — Czy pan chce to sprzedać? Soames stłumił w sobie odruchowo cisnące mu się na usta „nie bardzo" — nie chciał targować się z tym cudzoziemcem. — Tak — odparł. — Wiele pan za to chce? — Tyle, ile sam dałem. — Doskonale! — rzekł monsieur Profond. — Chętnie wezmę ten obrazek. Postimpresjoniści... to okropnie martwe, ale interesujące. Nie bardzo zależy mi na obrazach, ale mam ich trochę, ot taki mały zbiorek. — A na czym panu zależy? Monsieur Profond wzruszył ramionami. — Życie jest ogromnie podobne do widoku gromady małp wdrapujących się na drzewa po puste orzechy. — Pan jest młody — bąknął Soames. Jeżeli ten ananas ma się już bawić w uogólnienia, niech nie wysuwa przypuszczeń, że formy własności nie są trwałe! — Ja się nie kłopoczę — odparł z uśmiechem monsieur Profond. 86 — Rodzimy się, potem umieramy. Połowa świata przymiera głodem. >am żywię małą gromadkę bachorów w ojczyźnie mojej matki. Ale co
tego przyjdzie? Równie dobrze mógłbym rzucać pieniądze w rzekę. Soames spojrzał na niego i odwrócił się znów w stronę Goi. Nie siedział, do czego ten człowiek zmierza. — Na ile mam wypisać czek? — ciągnął monsieur Profond. — Pięćset — odrzekł Soames zwięźle. — Ale nie chciałbym, by pan labywał obraz, na którym tak mało panu zależy. — Skądże znowu! — zaprotestował monsieur Profond — będę szczęś-iwy posiadając ten obraz. Wypisał czek wiecznym piórem, suto oprawnym w złoto. Soames liechętnie przyglądał się tej czynności. Skąd ten ananas dowiedział się, ie on chce sprzedać ten obraz?... Monsieur Profond podał mu czek. — Anglicy są strasznie zabawni, jeśli chodzi o obrazy — zauważył. — Podobnie Francuzi i moi rodacy. Wszyscy są strasznie zabawni. — Nie rozumiem pana! — odrzekł Soames sztywno. — To zupełnie jak z kapeluszami — powiedział zagadkowo monsieur Profond — bywają małe lub wielkie, z rondem uniesionym do góry lub spuszczonym na dół — zależnie od mody. Strasznie to zabawne! I uśmiechając się wypłynął z galerii, błękitny i ciężki jak dym jego wyśmienitego cygara. Soames wziąwszy czek doznał wrażenia, że zasadnicza wartość tej własności została jakby podana w wątpliwość. „To kosmopolita!" — myślał przyglądając się Profondowi, który wraz z Anetką wysunął się z werandy i szedł wolnym krokiem przez trawnik w stronę rzeki. Doprawdy, nie mógł dociec, co też jego żona widzi w tym „ananasie" — chyba to, że zna jej ojczysty język; i przez głowę Soamesa przemknęła — jakby powiedział monsieur Profond — „mała wątpliwość", czy Anetka nie jest aby trochę za ładna, by chodzić na spacery z takim „kosmopolita". Nawet z tej odległości mógł dostrzec błękitne pierścienie dymu, unoszące się z cygara Belga w spokojnym słonecznym blasku oraz szare giemzowe buciki i szary kapelusz. Tak, to dandys! Spostrzegł też, że żona szybko odwróciła głowę, osadzoną tak strzeliście na ponętnej szyi i barkach. Ten zwrot jej szyi zawsze wydawał mu się trochę zanadto popisowy; było w nim nieco podświadomego, a niezupełnie dystyngowanego pozowania na „królową otoczenia". Przyglądał się im, jak szli ścieżką w głębi ogrodu; potem przyłączył się do nich młody mężczyzna w flanelowym ubraniu — niewątpliwie niedzielny gość przybyły z jakiejś miejscowości w górze rzeki. Powróciwszy do swego Goi Soames zapatrzył się znów w sobowtóra Fleur, rozmyślając jednocześnie z niezadowoleniem nad nowinami przyniesionymi przez Winifredę, gdy naraz posłyszał głos żony: — Soamesie, oto pan Michał Mont. Zapraszałeś go, żeby obejrzał twoje obrazy. 87 od Ach, to ów wesoły młodzik z galerii przy Cork Street! — Zjawiłem się, jak pan widzi. Mieszkam tylko cztery mile Pangbourne. Ładny dzień, prawda? Stanąwszy oko w oko z rezultatem swej ekspansywności, Soames przyjrzał się bacznie gościowi. Młodzieniec miał usta niesłychanie szerokie i wykrzywione — wyglądało to, jak gdyby się wciąż drwiąco uśmiechał. I czemu nie zapuścił do reszty tych idiotycznych, drobnych wąsików, które czyniły go podobnym do błazna z music-hallu? Co sobie doprawdy myślą ci młodzieniaszkowie, własnowolnie pozbawiający się dystynkcji takimi szczoteczkami pod nosem albo małymi ślimakowaty-mi baczkami? Brr! Młodzi afektowani durnie! Poza tym gość prezentował się nieźle, a jego flanelowe ubranie było nieskazitelnie czyste. — Cieszę się, że pana widzę! — rzekł Soames. Młodzik, który zwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, stanął bez ruchu, jak przygwożdżony.
— No, no! — powiedział. — To ma być tych „parę" obrazów! Soames, doświadczając dość różnorodnych uczuć, zdał sobie sprawę, że ostatnia uwaga gościa dotyczy kopii obrazu Goi. — Tak — ozwał się sucho — to nie Goya! To kopia. Kazałem je; odmalować, bo przypomina mi moją córkę. — Wielkie nieba! Zdawało mi się, że skądś znam tę twarz. Czy pańska córka jest w domu? Jego szczere zainteresowanie niemal rozbroiło Soamesa. — Będzie po podwieczorku — odpowiedział. — Czy mam pańć oprowadzić po galerii? I Soames rozpoczął na nowo nie męczący go nigdy spacer dokołć galerii. Po człowieku, który kopii nie odróżniał od oryginału, nie możm było spodziewać się nazbyt wielkiego znawstwa sztuki; gdy jednał zaczęli przechodzić dział za działem, okres za okresem, szczere i trafne uwagi młodzieńca napełniłySoamesa zdumieniem. Sam z natury przeni kliwy, a mimo pozorów nawet wrażliwy, musiał po trzydziestu ośmii latach zajmowania się swym jedynym, ulubionym „konikiem" znać si( nie tylko na cenie obrazów, ale i na czymś więcej. Był niejako ogniwem jakiego brakło między artystą i sferą kupiecką. „Sztuka dla sztuki' i temu podobne powiedzonka — to tylko mydlenie oczu; natomias estetyka i dobry smak są i zawsze były koniecznością. Sąd pewnej liczb: osób obdarzonych dobrym smakiem zawsze nadawał dziełu trwałi wartość rynkową, innymi słowy, czynił je „dziełem sztuki". Nie ma ti mowy o konkretnych kryteriach. Soames w dostatecznej mierze przy wykł do owczych i zdradzających zupełną ślepotę sądów ludzi zwiedza jących galerię, by zainteresować się człowiekiem, który nie wahał si< powiedzieć o Mauvie'em: — Stary bałwan! Albo o Jamesie Marisie: 88 — Ten to nie robi nic innego, tylko maluje i zaraz zawija swój towar papier! Mathew to był prawdziwy tuz, proszę pana. Powierzchnie iwał takie, że w nich ryć było można! A gdy młodzian gwizdnął przed jednym obrazem i zagadnął: — Czy pan sądzi, że on kiedy naprawdę widział nagą kobietę? Soames pozwolił sobie na uwagę: — Czym pan jest z zawodu, panie Mont, jeżeli wolno spytać? — Ja? Ja, proszę pana, miałem być malarzem, ale wojna stanęła temu a przeszkodzie. Potem, wie pan, w okopach, nieraz marzyłem o gieł-zie, przytulnej, ciepłej, a dość gwarnej. Ale temu znów na przeszkodzie ;anął pokój; zdaje się, że nikt teraz nie myśli o akcjach. Dopiero rok mu zostałem zdemobilizowany. A co pan mi radzi? — Czy pan ma pieniądze? — Ta-ak — odrzekł młodzieniec. — To jest,-mam ojca. Utrzymywałem o przy życiu przez całą wojnę, więc on powinien teraz mnie utrzymywać... Chociaż, prawdę powiedziawszy, zachodzi kwestia, czy należy ozwalać, by siedział nadal na swej majętności. A co pan o tym myśli? Soames uśmiechnął się wymijająco. — Staruszek jest wściekły, gdy mu powiadam, że powinien jeszcze iracować. Trzeba panu wiedzieć, że on ma dobry kawał ziemi — a to już iężka choroba. — Oto mój prawdziwy Goya — podjął oschle Soames. — Jak babcię kocham! To był tuz prawdziwy. Widziałem w Mona-ihium Goyę, przed którym niemal zdębiałem. Przedstawiał najbrzydsze tarę babsko, jakie sobie można wyobrazić, w najokazalszej szacie. Ten :złowiek nie szedł na kompromis z gustem publiczności, było w nim coś vybuchowego; musiał swego czasu przełamać niemało konwenansów. Vleż on umiał malować. Velazquez wydaje się przy nim sztuczny, jrawda?
— Nie mam u siebie Velazqueza — powiedział Soames. Młodzieniec utkwił weń oczy. — Pewnie — rzekł. — Przypuszczam, że na Velazqueza mogą się zdobyć tylko całe narody lub lichwiarze. Doprawdy, czemu zbankrutowane narody nie sprzedadzą przymusowo lichwiarzom swoich Velazqu-ezów, Tycjanów i innych znakomitości, a potem można by wydać ustawę, że każdy, kto ma obraz starego mistrza (patrz indeks), musi go powiesić w publicznej galerii? Mam chyba trochę racji, prawda? — Czy pozwoli pan na herbatę? — zapytał Soames. Uszy młodzieńca jak gdyby obwisły ku dołowi. „Nie jest głupi" — pomyślał Soames wychodząc za nim z galerii. Goya ze swą satyryczną, niepospolitą precyzją, orginalnością „linii" oraz śmiałością światłocienia zdołałby zadziwiająco odtworzyć tę grupę, która się zgromadziła na dole przy kominku wokół Anetki siedzącej przy stoliku z herbatą. Może tylko on jeden spośród wszystkich malarzy 89 umiałby oddać ów blask słoneczny, przesiewający się poprzez zasłonę pnączy, piękne, blade połyski mosiądzu, stare rżnięte szklanki, cienkie płatki cytryny w bladobursztynowej herbacie; tylko pędzel Goi oddałby sprawiedliwość Anetce, która w czarnej, przybranej koronkami sukni przypominała typem urody piękną Hiszpankę, choć brakło jej uduchowienia, cechującego ten tak rzadki typ. Nikt tak jak Goya nie odmalowałby siwowłosej, wygorsetowanej i masywnej Winifredy; Soa-mesa nie pozbawionego szpakowatej, płaskolicej dostojności; ruchliwego Michała Monta — o wypukłych oczach i spiczastych uszach; ciemnowłosej Imogeny, nieco przygiętej, o przesłodzonym spojrzeniu; Prospera Profonda, który wyglądał, jak gdyby miał za chwilę zapytać: „Czy to warto, panie Goya, malować tę małą gromadkę?" — a wreszcie Jacka Cardigana o błyszczących oczach i czerstwej cerze sangwinika, który kieruje się zasadą: „Jestem Anglikiem i żyję po to, by trzymać się w formie." Nawiasem mówiąc, dziwna to rzecz, że Imogena, która jako młoda dziewczyna oświadczyła pewnego dnia uroczyście u Tymoteusza, że nigdy nie wyjdzie za przyzwoitego człowieka — bo oni są tacy nudni t— poślubiła Jacka Cardigana, w którym zdrowie tak zatarło wszelkie ślady grzechu pierworodnego, iż mogłaby udać się na spoczynek z dziesięcioma tysiącami innych Anglików nie widząc, czym by się różnili od tego, którego wybrała na towarzysza łoża. — Och — mówiła w swój „zajmujący" sposób — Jack trzyma się tak świetnie; nigdy w życiu ani razu nie chorował. Przeszedł całą wojnę i ani go palec nie zabolał. Doprawdy, państwo nie mogą sobie wyobrazić, jak on się świetnie trzyma. Istotnie, trzymał się tak świetnie, że nawet nie dostrzegał jej flirtów — a to przecie było swego rodzaju udogodnieniem. W każdym razi* kochała go po swojemu (o ile można kochać taką jak on maszynę dc sportów) oraz dwóch małych Cardiganków, wykonanych na jego modłę Właśnie w tej chwili oczy jej przeprowadziły złośliwe porównanie między nim a Prosperem Profondem. Nie było ponoć „polowanka" an „sporciku" — od kręgli do połowów na morzach południowych — które go monsieur Profond nie uprawiał, i wszystkie już go znudziły. Imogenć niekiedy życzyła sobie, by znudziły one i Jacka, który wciąż się in poświęcał i mówił o nich z naiwnym zapałem pensjonarki uczącej si< prawideł hokeja; była przeświadczona, że w wieku dziadka Tymoteusz* Jack będzie grywał w golfa salonowego w jej sypialnym pokoju i kogo: „ogrywał". W tej chwili opowiadał, jak to on dziś rano „nabił zawodowca wspaniałego faceta, grającego przepysznie" — i to przy ostatnim dołku i jak następnie po lunchu pojechał do Caversham; wreszcie próbowa namówić Prospera Profonda na partię tenisa po podwieczorku, co miałi mu świetnie zrobić, „utrzymać go w formie".
90 — I cóż komu z tego przyjdzie, że będzie się „trzymał w formie"? - spytał monsieur Profond. — Tak — mruknął Michał Mont — dlaczego panu zależy na tym, by trzymać się w formie"? — Naturalnie — zawołała oczarowana Imogena — co ci z tego irzyjdzie, że będziesz się „trzymał w formie"? Jack Cardigan wpatrzył się przed siebie całą siłą swego zdrowego rganizmu. Pytania nadlatywały niby brzęczące moskity, podniósł więc ękę, by je odpędzić. W czasie wojny, ma się rozumieć, „trzymał się v formie" po to, by zabijać Niemców; teraz, kiedy wojna się skończyła, ibo nie wiedział, albo zbyt był delikatny — dość, że powstrzymał się od wyjaśnienia swej przewodniej zasady. — Ależ on ma rację — odezwał się niespodziewanie monsieur Profond — nie pozostało przecież nic innego, jak tylko „trzymać się w formie". Sentencja ta, zbyt głęboka na niedzielne popołudnie, byłaby przeszła liepostrzeżenie, gdyby nie obecność młodego Monta, który usposobie-liem przypominał żywe srebro. — Brawo! — zawołał. — To wielkie odkrycie, jakie zawdzięczamy vojnie. Myśleliśmy wszyscy, że postępujemy naprzód — teraz wiemy, że ylko się zmieniamy. — Na gorsze — dorzucił bystro monsieur Profond. — Jaki pan dowcipny, panie Prosperze — szepnęła Anetka. — Chodź pan, zagramy w tenisa — powiedział Jack Cardigan. — Panu iuż garb rośnie, trzeba się go czym prędzej pozbyć. Czy pan grywa, panie Mont? — Mniej więcej trafiam w piłkę, proszę pana. W tej chwili Soames powstał, poruszony owym głębokim instynktem gotowości na przyszłość, który kierował jego życiem. — Gdy Fleur przyjedzie... — posłyszał z ust Jacka Cardigana. Ach! Czemuż ona nie przyjeżdża? Przeszedł przez salon, minął hali i ganek, po czym stanąwszy u podjazdu począł nasłuchiwać, czy nie doleci go warkot samochodu. Dokoła panowała niedzielna cisza; w powietrzu wisiała woń bzów, które stały w pełnym rozkwicie. Na niebie tylko parę białych obłoków, niby złocony słońcem kaczy puch. W pamięci Soamesa wyraziście ukazał się ów dzień, gdy urodziła się Fleur, a on przechodził agonię oczekiwania, ważąc w rękach życie jej i jej matki. Wówczas ocalił ją, ażeby była kwiatem jego życia. A teraz! Czy przyniesie mu cierpienie... ból?... cierpienie? Nie podobał mu się taki bieg wypadków! Zadumę jego przerwał swą wieczorną pieśnią jakiś kos — tęgi urwis, siedzący hen, na czubku akacji. Soames w ostatnich latach bardzo interesował się ptakami. Nieraz chodził z Fleur, by je podpatrywać; miała oczy bystre jak u kota i potrafiła wyśledzić każde gniazdo. Spostrzegł jej psa, wyżła, wylegującego się w słonecznej plamie na podjeździe, i zawołał go. 91 — Poczciwe psisko. I ty na nią czekasz. Pies podszedł z wolna, ze zwieszonym markotnie ogonem, a Soames machinalnie poklepał go po łbie. Ten pies, pogwizdujący kos, bzy — wszystko to stanowiło dla niego ni mniej, ni więcej tylko cząstkę Flęur. „Zanadto ją kocham! — myślał. — Zanadto!" Czuł się jak człowiek, który mając statki na morzu nie ubezpieczył ich. Znowu nie ubezpieczony... jak wtedy, przed wielu laty, gdy zazdrosny, głuchy na wszystko błądził po dżungli Londynu tęskniąc za ową kobietą — pierwszą swą żoną — matką tego przeklętego chłopaka... Ach! Nareszcie samochód. Samochód podjechał; wewnątrz leżały pakunki, Fleur nie było. — Panienka, proszę pana, idzie piechotą ścieżką koło rzeki. Piechotą tyle mil. Soames patrzał osłupiały. Twarz szofera zdradzała
lekką ochotę do śmiechu. Z czegóż to on mógł sobie podrwiwać? Odwrócił się bardzo szybko mówiąc: — Dobrze, Sims. — I wszedł do domu. Udał się znowu na górę, do galerii obrazów. Mógł stąd widzieć brzeg rzeki, więc stanął, utkwiwszy tam oczy, jakby zapominając, że postać Fleur może się ukazać najwcześniej za godzinę. Idzie piechotą! Przypomniał sobie drwiący uśmiech szofera... Ten chłopak... Odwrócił się nagle od okna. Nie może jej szpiegować. Jeżeli chciała coś przed nim ukryć — widocznie tak być musi; on nie może jej szpiegować. Czuł pustkę w sercu, a przepełniająca je gorycz napływała mu do ust. W ciszy rozległy się i dosięgały jego uszu ukrywane okrzyki Jacka Cardigana goniącego za piłką i śmiech młodego Monta. Soames pomyślał z satysfakcją, że za ich sprawą monsieur Profond dobrze się nabiega. Dziewczyna na kopii La Vendimia stała z ręką na biodrze, patrząc na niego sennymi oczyma. „Jeszcze gdy byłaś o, taka malutka, gdy nie sięgałaś mi do kolan i zawsze potem — myślał — robiłem dla ciebie wszystko, co było w mojej mocy. Chyba nie chcesz... nie chcesz... żebym cierpiał?" Ale kopia Goi o bogatym, przygasającym właśnie kolorycie nie odpowiadała. „Nie ma w niej prawdziwego życia — pomyślał Soames. - Ale czemu Fleur nie wraca?" X. Trio Przedłużony aż do dziewięciu dni weekend napiął niemal do granic wytrzymałości krzyżujące się ze sobą nici uporu cechującego czworo Forsyte'ów z trzeciego i można by powiedzieć czwartego pokolenia, bawiących na wzgórzach w Wansdon. Nigdy Fleur nie była tak fine, Holly tak ostrożna, Val tak zawzięcie skryty, Jon tak milczący i wzburzony. Cały zasób wiedzy agronomicznej, zdobyty przezeń w ciągu tego tygodnia, można by pomieścić na ostrzu scyzoryka i zdmuchnąć 92 inym tchem. On, którego natura z gruntu brzydziła się wszelką trygą i w którym uwielbienie dla Fleur budziło skłonność do mnie-ania, iż cała potrzeba ukrywania się to „zawracanie głowy", dąsał > i zżymał, lecz ulegał jej rozkazowi szukając, w miarę moż->ści, pociechy w tych rzadkich momentach, gdy byli sam na sam. czwartek, gdy stali we wnęce okna salonu, przebrani do obiadu, Fleur wiedziała: — Jonie, jadę do domu w niedzielę o 3.40 z Paddington. Jeżeli ybierzesz się do domu w sobotę, to będziesz mógł zajechać tam niedzielę i odwieźć mnie, a potem od razu wrócić ostatnim pociągiem, każdym razie wybierasz się do domu, prawda? Jon skinął głową. — Wszystko zrobię, byle być z tobą — odpowiedział. — Ale po co iawać?... Wsunęła w jego dłoń swój mały palec. — Brak ci intuicji, Jonie, musisz zdać na mnie całą sprawę. Nasze łdziny poważnie się zapatrują na wszystko. Powinniśmy na razie ichować tajemnicę, jeżeli mamy się z sobą widywać. Drzwi były otwarte, więc dodała głośno: — Ależ z ciebie gapa, Jonie. W Jonie aż się coś przewracało; nie mógł ścierpieć tego krętactwa i stosunku do uczuć tak naturalnych, tak przemożnych i tak błogich... W piątek, około jedenastej wieczorem, spakowawszy kuferek, wychy-ił się z okna — na poły smętny, a na poły pogrążony w marzeniach stacji w Paddington — gdy naraz posłyszał cichutki dźwięk, jak gdyby :toś stukał paznokciem w jego drzwi. Przysunął się bliżej i jął nasłuchiwać. Znowu. Tak, to ktoś stukał paznokciem. Otworzył. Ach, jakże troczę zjawisko weszło do jego pokoju.
— Chciałam pokazać ci moją ulubioną suknię — odezwała się zjawa upozowała się koło jego łóżka. Jon odetchnął głęboko i oparł się o drzwi. Zjawa miała głowę okrytą >iałym muślinem, nagą jej szyję osłaniała lekka chusteczka, opadając na iuknię koloru wina, poniżej smukłej kibici obfitą i fałdzistą. Jedną ręką jodpierała się w bok, drugie zaś ramię, zgięte w łokciu, wznosiła do góry trzymanym w dłoni wachlarzem dotykała głowy. — Powinien to być kosz winogron — szepnęła — ale nie mogłam go tu idobyć. Ta suknia zrobiona jest na wzór obrazu Goi, a ta poza wzięta i tegoż obrazu. Czy ci się podoba? — Piękna jak sen... Zjawa okręciła się na pięcie. — Dotknij i przypatrz się. Jon przykląkł i z szacunkiem dotknął rąbka sukni. — Kolor winogron — doszedł go szept — same winogrona... La Yendimia... winobranie... 93 Palce Jona ledwie musnęły jej kibić, uniesione ku górze oczy pełne były uwielbienia. — Ach, Jonie — szepnęła zjawa, schyliła się, pocałowała go w czoło, znów obróciła się na pięcie, wymknęła się z pokoju i zniknęła. Jon pozostał na klęczkach, a głowa opadła mu na łóżko. Sam nie wiedział, jak długo pozostawał w tej pozycji. Wszystkie te ciche odgłosy — stukanie paznokciem, lekkie kroki, szelest sukni — słyszał znowu jakby we śnie; a przed zamkniętymi oczyma wciąż stała owa postać, uśmiechając się i szepcząc; w powietrzu unosiła się delikatna woń narcyzów. Na czole — w miejscu gdzie spoczął pocałunek — zostało pomiędzy brwiami jakieś chłodne, drobne znamię, niby ślad po dotknięciu kwiatem. Duszę wypełniała owa miłość chłopca do dziewczyny, miłość, która wie tak mało, spodziewa się tak wiele, za nic w świecie nie chce wyzbyć się złudzeń, a w końcu stać się musi wonnym wspomnieniem, zamierającą namiętnością, nudnym małżeństwem — albo też, raz na wiele lat, winobraniem, zbiorem jagód nabrzmiałych i słodkich barwami zachodzącego słońca. Z tego, co mówiło się o Jonie teraz i poprzednio, można się przekonać, jak ogromna przestrzeń dzieliła go od jego prapradziadka, pierwszego Jolyona, zamieszkałego w Dorset nad morzem. Jon był wrażliwy jak panienka, a raczej wrażliwszy niż dziewięć spośród dziesięciu panienek dzisiejszych; obdarzony wyobraźnią jak któryś z malarzy — „kulawych kacząt" — którymi opiekowała się jego przyrodnia siostra June, przy tym tak uczuciowy, jak musiał być syn takiego ojca i matki. A jednak w wewnętrznej tkance jego istoty tkwiło coś z owego dawnego założyciela rodu: jakaś tajemna uparta moc duszy, lęk przed uzewnętrznieniem swych uczuć, stanowczość nie dopuszczająca myśli, że jest się pobitym. Wrażliwi, obdarzeni wyobraźnią i uczuciowi chłopcy mają w szkole ciężkie życie, lecz Jon instynktownie krył się ze swą naturą, dzięki czemu nigdy nie był nieszczęśliwszy niż reszta kolegów. Tylko wobec matki zachowywał — aż dotąd — całkowitą szczerość i swobodę. Toteż w ową sobotę, gdy wrócił do Robin Hill, było mu bardzo ciężko na sercu albowiem Fleur oświadczyła, że nie powinien być szczery i swobodnj wobec tej, przed którą dotąd niczego nie ukrywał, i że nie wolno mi nawet przyznać się do powtórnego z nią — Fleur — spotkania, chybć żeby się przekonał, że matka już wie o wszystkim. Wydało mu się t< rzeczą tak nieznośną, że omal nie zdecydował się wysłać depeszy z kilki słowami wyjaśnienia i zatrzymać się w Londynie. A pierwsze słowa jakie padły z ust matki, brzmiały: — A więc spotkałeś tam naszą młodą znajomą z cukierni, Jonie? Jak c się ona podoba przy bliższym poznaniu? Jon odpowiedział z ulgą i silnymi wypiekami na twarzy: — Och, okropnie miła, mamusiu. Przycisnęła ramieniem mocniej jego ramię. 94
Nigdy Jon nie kochał matki tak bardzo, jak w ową chwilę, która awała się zadawać kłam obawom Fleur i przynosić ukojenie jego iszy. Odwrócił się, by na nią spojrzeć, lecz w uśmiechniętej twarzy jny dostrzegł coś, co może tylko on jeden zdolny był pochwycić — i to •wstrzymało wzbierające w nim słowa. Czy lęk może iść w parze iśmiechem? Jeżeli tak, to na jej twarzy widniał właśnie lęk. I z ust Jona •płynęły zgoła inne słowa: o gospodarowaniu na roli, o Holly, o krainie zgórz. Mówił pośpiesznie i czekał, kiedy matka znów zapyta o Fleur. idnak nie spytała. Nie wspomniał o niej także ojciec, chociaż musiał też tyba wiedzieć. Jakim zubożeniem, jakim uśmiercaniem rzeczywistości rlo to przemilczenie osoby Fleur — wtedy, gdy serce Jona było tak jej ;łne, gdy serce matki tak było przepełnione osobą Jona, a serce ojca tak •zepełnione osobą matki. W ten sposób cała trójka spędziła ów wieczór ibotni. Po kolacji matka zasiadła do fortepianu. Grała wszystko to, co Jon ibił najbardziej, on zaś siedział objąwszy dłonią kolana, a palce jego rzebiegały po czuprynie, tak że włosy miał coraz bardziej wzburzone, atrzył na grającą matkę, ale widział Fleur — to w sadzie oświetlonym laskami księżyca, to w kamieniołomie zalanym słońcem, to znów swej ulubionej sukni, lotną, szepczącą, nachylającą się, całującą go ¦ czoło. Wsłuchując się w muzykę, zapomniał w pewnym momencie sobie i rzucił okiem na ojca siedzącego w drugim fotelu. Dlaczego tatuś ziś dziwnie wygląda? Czemu ma twarz taką smutną i zakłopotaną? on poczuł jakby wyrzuty sumienia — wstał więc i usiadł na poręczy )tela ojca: stąd nie mógł dojrzeć jego twarzy. Znów przed oczyma tanęła mu Fleur — widział ją na rękach matki, smukłych i białych, co iegły po klawiszach, w profilu jej twarzy i jej przyprószonych siwizną rłosach, i otwartym oknie na końcu pokoju, poza którym na dworze tąpała majowa noc. Gdy szedł już spać, do pokoju jego weszła matka. Stanęła przy oknie powiedziała: — Ślicznie wyrosły te cyprysy, które tam zasadził twój dziadek, kwsze myślę o tym, jak pięknie wyglądają w chwili, gdy księżyc achodzi. Szkoda, że nie znałeś swego dziadka, Jonie. — Czy on jeszcze żył, gdy ty wychodziłaś za tatusia? — zapytał nagle on. — Nie, mój drogi, on umarł w roku 1892... Był już bardzo stary... Miał, daje się, osiemdziesiąt pięć lat. — Czy tatuś jest do niego podobny? — Trochę, lecz o wiele delikatniejszy i nie tak mocnej budowy. — Wiem, widziałem portret dziadka. Kto go malował? — Jedno z „kulawych kacząt" June. Ale jest całkiem dobry. Jon wsunął rękę pod ramię matki. — Mamusiu, opowiedz mi o tym sporze rodzinnym... 95 Poczuł, że ramię jej drgnęło. — Nie, mój drogi. Opowie ci to kiedyś ojciec, o ile uzna za stosowne. — A więc to naprawdę było coś poważnego? — spytał Jon wstrzymując oddech. — Tak. I przez chwilę panowała znów cisza, w czasie której żadne z nich nie wiedziało, co bardziej drży: czy ramię, czy obejmująca je ręka. — Niektórzy ludzie — zaczęła cicho Irena — uważają, że zanikający księżyc ma w sobie coś niesamowitego; mnie zaś wydaje się on zawsze uroczy. Spójrz na te cienie cyprysów. Wiesz co, Jonie, ojciec mówi, że moglibyśmy we dwoje, ty i ja, pojechać na jakie dwa miesiące do Włoch. I cóż ty na to? Jon wysunął rękę spod jej ramienia — tak gwałtowne i tak zmienne uczucia obudziły te słowa. Jechać z matką do Włoch? Dwa tygodnie temu wydawałoby się to szczytem szczęścia, teraz jednak — napełniało niezadowoleniem; poczuł, że ten nieoczekiwany projekt wiąże się ściśle z osobą Fleur. Wyjąkał więc tylko: — Ach tak. Tylko... sam nie wiem. Czy mam... teraz, gdy dopierc zacząłem?... Pozwól mi się nad tym zastanowić.
Głos jej, chłodny i łagodny, odpowiedział: — I owszem, mój drogi, zastanów się nad tym. Ale sądzę, że lepie, wyjechać teraz, niż gdy zajmiesz się na serio praktyką rolną. Być w< Włoszech wraz z tobą... to bardzo przyjemnie. Jon objął ramieniem jej kibić, jeszcze smukłą i prężną jak u młode, dziewczyny. — Czy myślisz, że powinnaś rozstawać się z tatusiem? — spyta niepewnym głosem, niemal pogardzając sobą. — Ojciec sam to zaproponował; uważa, że powinieneś zwiedził przynajmniej Włochy, zanim zwiążesz się czymkolwiek. Jon przestał pogardzać sobą: zrozumiał — tak, zrozumiał, że matki i ojciec nie mówili otwarcie, podobnie jak i on sam. Chcieli go po prosto oddalić od Fleur. Serce jego zamknęło się niby w twardej skorupie Tymczasem matka, jak gdyby zdając sobie sprawę z tego, co się w nin dzieje, powiedziała: — Dobranoc, kochanie. Śpij dobrze i przemyśl wszystko. Ale napraw dę byłaby to ładna podróż. Przycisnęła go do siebie tak pośpiesznie, że nawet nie zdołał dostrze jej twarzy. Jon doznawał zupełnie takiego samego uczucia, jakie miewe niekiedy, gdy coś spsocił w latach dzieciństwa; trapiło go, że nie okaże matce serca i że we własnym sumieniu czuł się usprawiedliwiony. Tymczasem Irena, zatrzymawszy się chwilę w swoim pokoju, przeszł przez garderobę oddzielającą tenże od pokoju męża. — No i cóż? — On chce to jeszcze przemyśleć, Jolyonie. 96 Przyglądając się jej ustom, przybranym w nieco wymuszony uśmiech, lyon rzekł spokojnie: — Lepiej, byś pozwoliła mi powiedzieć mu wszystko i zakończyć całą sprawę. Ostatecznie Jon ma w sobie instynkt dżentelmena. Wystar-y, jeśli to tylko zrozumie... — Tylko zrozumie! On nie potrafi zrozumieć. To niemożliwe. — Sądzę, że w tym wieku ja bym już zrozumiał. Irena schwyciła go za rękę. — Patrzyłeś zawsze na życie bardziej realnie niż Jon; i nigdy nie byłeś k niewinny. — To prawda — odrzekł Jolyon. — Czy to nie zastanawiające? Ty i ja aż odrobiny wstydu opowiedzieliśmy całemu światu nasze dzieje, atomiast wahamy się, gdy chodzi o rodzonego syna. — Nigdyśmy się o to nie troszczyli, czy świat nas pochwali, czy zgani. — Jon nas nie zgani. — Ależ tak, Jolyonie. On jest zakochany, czuję, że jest zakochany, gotów powiedzieć: „Moja matka kiedyś wyszła za mąż bez miłości, ak mogła to zrobić!" Wyda mu się to zbrodnią. Bo też nią było. Jolyon ujął ją za rękę i ozwał się z wymuszonym uśmiechem: — Ach, czemuż to rodzimy się młodymi! Gdybyśmy się rodzili starymi stawali się z każdym rokiem coraz młodsi, zrozumielibyśmy koleje losu pozbylibyśmy się tej przeklętej niewyrozumiałości. Ale trzeba ci viedzieć, że jeżeli chłopak naprawdę się zakochał, to nie zapomni, nawet jdyby wyjechał do Włoch. Jesteśmy uparci z natury, a on instynktem wyczuje, czemu go tam wyprawiamy. Nic go nie wyleczy naprawdę, :hyba tylko wstrząs wywołany wyznaniem mu całej prawdy. — Jednak pozwól, że spróbuję... Jolyon stał przez chwilę nie mówiąc ani słowa. Znalazłszy się między doraźnym złem, jakim był bolesny lęk przed wyjawieniem tajemnicy, a bezdennym morzem cierpienia na skutek dwumiesięcznej rozłąki z żoną — w skrytości ducha opowiadał się za złem doraźnym; lecz jeśli ona wolała swą bezdeń morza, musiał się z tym pogodzić. Koniec końców, będzie to
przygotowanie do tego odjazdu, po którym już nigdy nie nastąpi powrót... Ująwszy żonę w ramiona, ucałował jej oczy i powiedział: - Jak sobie życzysz, moja droga. XL Duet Owo „małe" uczucie zwane miłością rośnie zdumiewająco szybko, gdy grozi mu zagłada. Jon dotarł do stacji Paddington o pół godziny za wcześnie, a wydawało mu się, iż spóźnił się o cały tydzień. 97 Stał w umówionym miejscu przy kiosku z książkami wśród tłumu niedzielnych pasażerów, ubrany w garnitur z harrisowskiego sukna1, zdając się promieniować wzruszeniem, jakie przepełniało jego głośno bijące serce. Odczytywał tytuły powieści wystawionych w kiosku i na koniec kupił jedną z nich, aby uniknąć podejrzliwych spojrzeń subiekta. Książka nosiła tytuł Serce tropu — co niewątpliwie miało jakiś sens, choć niezbyt na to wyglądało. Kupił ponadto „Zwierciadło Kobiety" i „Rolnika". Minuty dłużyły się jak godziny i każda pełna była okropnych przywidzeń. Gdy minęło ich dziewiętnaście, ujrzał Fleur z walizeczką w ręku, a za nią tragarza wiozącego na wózku jej bagaż. Podszedł do niej szybko; ona zbliżyła się spokojnie i pozdrowiła go, jak gdyby był jej bratem. — Pierwsza klasa — zwróciła się do tragarza — dwa miejsca przy oknie, naprzeciwko siebie. Jon podziwiał jej okropne panowanie nad sobą. — Czy nie moglibyśmy dostać dla siebie osobnego przedziału ? — szepnął. — Nie ma co o tym myśleć. Ten pociąg zatrzymuje się na każdej stacji. Może uda się, gdy miniemy Maidenhead. Miejże minę bardziej naturalną, Jonie. Jon skrzywił się i zmarszczył posępnie. Dostali się — o nieba! — do jednego przedziału z jakimiś dwoma potworami. W zamieszaniu obdarzył tragarza nadmiernie hojnym napiwkiem. Bydlak nie zasługiwał na nic zgoła za to, że ich tu wpakował, i miał przy tym taką minę, jak gdyby wiedział doskonale, co się święci. Fleur ukryła się za „Zwierciadłem Kobiety". Jon poszedł w jej ślady, używając do tego celu „Rolnika". Pociąg ruszył, Fleur upuściła „Zwierciadło Kobiety" i pochyliła się do przodu. — No i cóż? — spytała. — Zdawało mi się, że to trwało ze dwa tygodnie. Kiwnęła głową, a twarz Jona rozjaśniła się od razu. — Nie rób takich min! — szepnęła i naraz wybuchnęła śmiechem. Zabolało go to. Jakże miał mieć naturalną minę, gdy nad głową wisiały mu Włochy? Pierwotnie zamierzał oznajmić to jej ostrożnie,,teraz jednak wyrzucił z siebie jednym tchem: — Chcą, żebym pojechał z matką na dwa miesiące do Włoch. Fleur przymknęła powieki, pobladła nieco i przygryzła wargi. —Och! — powiedziała tylko, ale mieściło się w tym wszystko. To „och!" było jak w szermierce szybkie cofnięcie gotowej do riposty dłoni. Cios padł. — Musisz jechać! — Jechać? — spytał Jon zdławionym głosem. 1 Harris — znana firma szkocka produkująca pierwszorzędne gatunki sukna. 98 — Naturalnie. — Ale... dwa miesiące... to koszmar! — Nie — odpowiedziała Fleur — tylko sześć tygodni. Na ten czas pomnisz o mnie. Spotkamy się w National Gallery nazajutrz po oim przyjeździe. Jon zaśmiał się. — Ale gdybyś ty o mnie zapomniała — szepnął głosem stłumionym
zez hałas pociągu. Fleur potrząsnęła głową. — Ktoś inny... — mruknął posępnie Jon. Trąciła go nogą. — Nikt inny — bąknęła podnosząc „Zwierciadło Kobiety". Pociąg zatrzymał się; dwaj pasażerowie wyszli, jeden wszedł do ¦zedziału. „Skonam, jeżeli nie uda się nam w ogóle zostać sam na sam" — pomyślał Jon. Pociąg ruszył. Fleur znowu pochyliła się do przodu. — Ja nigdy nie przestanę... — powiedziała. — A ty? Jon potrząsnął gwałtownie głową. — Nigdy! — rzucił. — A będziesz do mnie pisała? — Nie. Ale ty możesz pisać... do mojego klubu. Ona miała „swój klub"!... Cudowna była! — Czy próbowałaś wyciągnąć coś od Holly? — bąknął. — Tak, ale niczego się nie dowiedziałam. Nie miałam odwagi mocniej ta nią nacierać. — Cóż to może być?! — wykrzyknął. — Dowiem się wszystkiego dokładnie. Nastało dłuższe milczenie, które w końcu przerwała Fleur: — Baczność, Jonie, to Maidenhead! Pociąg zatrzymał się. Jedyny pozostały pasażer wysiadł. Fleur ściąglęła roletę w oknie. — Śpiesz się! — zawołała.—Wychyl się przez okno! I musisz wyglądać jak najbardziej odpychająco. Jon rozdął nozdrza i namarszczył się tak groźnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Jakaś starsza dama cofnęła się; druga, młodsza, sięgnęła do klamki. Klamka poruszyła się, ale drzwi pozostały zamknięte. Pociąg ruszył i młoda dama wskoczyła do innego przedziału. — Co za szczęście! — krzyknął Jon. — Drzwi się zacięły! — Tak — odpowiedziała Fleur — to ja je trzymałam. Pociąg pędził już. Jon padł na kolana. — Wyjrzyj na korytarz — szepnęła — i... prędko! Ich wargi spotkały się, a choć ten pocałunek trwał może tylko dziesięć sekund, jednak dusza Jona wyszła z ciała i popłynęła tak daleko, że gdy siedział znowu naprzeciwko owej skromnej i poważnej osóbki, był blady 99 jak trup. Posłyszał jej westchnienie, a głos ten wydał mu się najpiękniejszym dźwiękiem, jaki zdarzyło mu się słyszeć kiedykolwiek w życiu — było to bowiem nieporównane wyznanie, że on naprawdę nie jest jej obojętny. — Sześć tygodni to doprawdy niewiele — powiedziała — a możesz z łatwością skrócić tę podróż do sześciu tygodni, jeżeli tylko będziesz miał głowę na karku i udawał, że nie myślisz o mnie wcale. Jon z trudem chwytał ustami powietrze. — To konieczne. Czy nie rozumiesz, Jonie? Żeby zmylić ich czujność... Jeżeli po twoim powrocie nie będziemy wyleczeni, przestaną się śmiać z tego. Żałuję tylko, że nie jedziesz do Hiszpanii. Jest tam w Madrycie pewien obraz Goi przedstawiający dziewczynę, która, jak mówi ojciec, ma być podobna do mnie. Ale ona nie jest podobna... mamy jej kopię w domu. Dla Jona słowa te były jakby promieniem słońca przedzierającym si^ przez mgłę. — Postaram się, żebyśmy pojechali do Hiszpanii — oświadczył — Mamie będzie wszystko jedno... nigdy tam nie była. A ojciec mć wielkie mniemanie o Goi. — Ach tak, twój ojciec jest malarzem, prawda? — Tylko akwarelistą — z godnością odrzekł Jon.
— Gdy dojedziemy do Reading, Jonie, wysiądź pierwszy, idź do śluzj w Caversham i zaczekaj na mnie. Ja odeślę samochód do dom; i pójdziemy pieszo dróżką wzdłuż rzeki. Jon z wdzięcznością pochwycił jej rękę i siedzieli w milczeniu zapomniawszy o całym świecie, zerkając jednym okiem na korytarz Tymczasem pociąg zdawał się podwajać szybkość, a westchnienia Jons niemal zagłuszały stukot kół. — Jesteśmy już blisko — odezwała się Fleur — a dróżka przy rzece jes z dala widoczna. Jeszcze raz! I nie zapomnij mnie, Jonie! W odpowiedzi Jon pocałował ją. Wkrótce zaś potem oczom ludzkin — jak to mówią — ukazał się jakiś zarumieniony, nieprzytomni* wyglądający młodzieniec, który wyskoczywszy z wagonu popędził prze: peron, szukając w biegu po wszystkich kieszeniach biletu. Gdy na koniec Fleur spotkała go na ścieżce opodal śluzy w Caversham zdołał już z wielkim wysiłkiem odzyskać jaką taką równowagę umysłu Skoro muszą się rozstać, nie będzie przecież robił scen! Lekki powiev ponad iskrzącą się rzeką odwracał wiklinowe listki białą stroną ki słońcu i biegł za nimi z lekkim szelestem. — Powiedziałam naszemu szoferowi, że czuję po podróży zawró głowy — oświadczyła Fleur. — Czy wychodząc z wagonu wyglądałe całkiem naturalnie? — Nie wiem. A co nazywasz naturalnym wyglądem? — To wtedy, gdy wyglądasz na naprawdę szczęśliwego. Kied; 100 aczyłam cię po raz pierwszy, pomyślałam sobie, że nie jesteś wcale obny do innych ludzi. — To samo i ja pomyślałem na twój widok. Od razu wiedziałem, że ogo innego już kochać nie będę. leur roześmiała się. — Jesteśmy okropnie młodzi... A młodzieńcze marzenia o miłości są przeżytkiem, Jonie. Poza tym to straszne marnotrawstwo. Pomyśl iłej sumie przyjemności, jaką możesz mieć w życiu. Jeszcześ jej nawet zakosztował. To wstyd, doprawdy! A co ze mną? Chciałabym jdzieć! on poczuł w duszy zamęt. Jak ona może tak mówić w chwili, gdy mają rozstać? — Jeżeli tak myślisz — odparł — to ja nie mogę jechać. Powiem imię, że muszę spróbować wziąć się do pracy. To przecież zwykły los tym świecie! — Zwykły los na świecie! Fon wsunął ręce do kieszeni. — Ależ tak — powiedział. — Pomyśl, ilu ludzi głoduje! Fleur potrząsnęła głową. — Nie, nie, mnie nigdy nic nie zmusi, żebym się byle czym dręczyła. — Byle czym! Ale sytuacja ogólna jest okropna i niewątpliwie trzeba zyjść ludziom z pomocą. — O tak, wiem o tym wszystkim. Ale ludziom pomóc niepodobna, nie, są beznadziejni. Gdy wyciągnąć ich z jednej biedy, wpadają zaraz drugą. Przypatrz się tylko, jak wciąż walczą, borykają się i coś knują, imo że ciągle takie ich mnóstwo umiera. Głupcy! — Czy ci ich nie żal? — O tak, żal... Ale nie myślę unieszczęśliwiać się dlatego. Nic nikomu tego nie przyjdzie. Zamilkli, zaniepokojeni tym pierwszym, przelotnym spojrzeniem, :uconym wzajemnie w głąb swoich dusz. — Uważam, że ludzie to bydlęta i głupcy — oświadczyła Fleur uporem.
— A ja uważam ich za biednych nieszczęśliwców — powiedział Jon. Wyglądało to jak gdyby się kłócili — i to właśnie w tym ostatecznym, ;rasznym momencie, gdy poza rzedniejącą tu wikliną widać już było liejsce ich rozłąki! — Dobrze, dobrze, idź pomagać swym nieszczęśliwcom i nie myśl mnie! Jon stanął nie mówiąc ani słowa. Nogi się pod nim trzęsły i pot wystąpił ta-czoło. Fleur stanęła również i nachmurzona spoglądała na rzekę. — Muszę w coś wierzyć — powiedział Jon z jakąś męką w głosie. - Wszyscy jesteśmy stworzeni na to, by cieszyć się życiem. Fłeur zaśmiała się. 101 — No tak. A ty właśnie nie będziesz się nim cieszył, jeżeli się o to ni postarasz. Ale może w twoim pojęciu cieszyć się życiem to unieszczęśli wiać siebie. Prawda, takich ludzi dużo jest na świecie! Była blada, oczy jej pociemniały, wargi stały się jakby węższe. Czy t Fleur, ta dziewczyna spoglądająca na wodę? Jon miał jakieś nierzeczywi ste uczucie, jakby w tej chwili czytał rozdział książki, w której kochane! musi wybierać pomiędzy miłością a obowiązkiem... Ale w tejże chwi] Fleur obejrzała się na niego, a nigdy dotąd żywe jej spojrzenie nie miał w sobie czegoś równie upajającego. Podziałało na niego zupełnie ja] szarpnięcie łańcucha na psa i kazało mu kornie, łasząc się podejść do nie, — Nie bądźmy niemądrzy! — zawołała. — Mamy zbyt mało czasi Patrz, Jonie, stąd widać miejsce, gdzie mam się przeprawić przez rzek^ Tam za zakrętem, gdzie zaczyna się las. Jon ujrzał szczyt dachu, parę kominów, skrawek muru przeświecając wśród drzew... I serce mu zamarło. — Nie mogę już marudzić. Dalej jak poza następny żywopłot ni powinniśmy już iść. Ścieżka staje się taka odsłonięta. Dojdźmy tylko tar i powiedzmy sobie do widzenia! W milczeniu, trzymając się za ręce, szli obok siebie ku żywopłotów gdzie białe i różowe głogi stały w pełnym rozkwicie. — Mój klub to „Talizman", Stratton Street, Piccadilly. Listy będą tar całkiem bezpieczne, a ja prawie zawsze zachodzę tam raz w tygodnii Jon skinął głową. Na twarzy jego malowało się w tej chwili krańców przygnębienie, a oczy patrzyły tępo wprost przed siebie. — Dzisiaj jest dwudziesty trzeci maja — rzekła Fleur — dziewiąteg lipca o trzeciej po południu będę przed Bachusem i Ariadną. Będzies tam? — Będę. — Jeżeli czujesz się tak fatalnie, jak ja w tej chwili, to dobrze. Dajm przejść tym ludziom! Minęli ich jacyś państwo, prowadzący dzieci na spacer; wszystko t było wystrojone po niedzielnemu. — Rodzinna idylla! — powiedziała Fleur, gdy ostatnie z nich minęl już furtkę, i oparła się o głogowy żywopłot. Na jej głowę posypał si deszcz kwiatów, a jedna różowa kiść musnęła policzek. Jon z uczucier zazdrości wyciągnął rękę, by go odsunąć. — Do widzenia, Jonie! Przez krótką chwilę stali z rękoma splecionymi silnym uściskien Potem usta ich spotkały się po raz trzeci, a gdy się rozłączyły, Fleur nagi odskoczyła i uciekła przez furtkę. Jon stał w miejscu, gdzie go opuściłi czoła jego dotykała różowa kwietna kiść. Odeszła! Odeszła na cal wieczność — siedem tygodni bez dwóch dni! a on tu marnował ostatni chwilę, kiedy mógł ją jeszcze oglądać! Rzucił się ku furtce. Fleur szJ szybko, krok w krok za rozproszoną gromadką dzieci. Odwróciła głów 102
postrzegł, że skinęła ku niemu lekko i nieznacznie; potem znów zyśpieszyła kroku, aż znikła z oczu Jona, przesłonięta owym rodzinni korowodem. Z nieopanowanym pośpiechem pędził z powrotem ku stacji, a w u-ach brzmiały mu słowa żartobliwej piosenki: W Paddington jęczą, że aż w uszach wierci — '< On jęknął tak, jak jęczą tam przy czyjejś śmierci. Przez całą drogę do Londynu, a stamtąd do Wansdon, siedział otwartym Sercem tropu na kolanach, składając w głowie poemat tak ezbrany uczuciem, że brakło w nim rymów. XII. Kaprys Fleur szła spiesznie. Czuła potrzebę szybkiego ruchu, poza tym było iż późno i wiedziała, że wróciwszy do domu musi wysilić całą pomysło-rość. Minęła wyspy, stację i hotel, i właśnie miała wziąć przewoźnika, dy ujrzała łódkę, w której stał młody mężczyzna, przytrzymując się adbrzeżnych zarośli. — Panno Forsyte — powiedział — proszę pozwolić, bym panią rzewiózł na drugi brzeg. Przypłynąłem tu specjalnie po to. Spojrzała na niego serdecznie zdumiona. — Ależ tak. Byłem właśnie na podwieczorku u państwa i przyszło mi la myśl, że powinienem oszczędzić pani tego ostatniego kawałka drogi. Vypadło mi nawet po drodze, bo właśnie wracam do Pangbourne. Jazywam się Mont. Widziałem panią w galerii obrazów... Może pani obie przypomina... w ten dzień, kiedy ojciec pani zaprosił mnie, bym ibejrzał obrazy. — Ach tak, przypominam sobie... ta chusteczka! — zawołała Fleur. Temu więc młodzieńcowi zawdzięczała Jona! Przyjąwszy podaną .obie rękę weszła do łódki. Siedziała w milczeniu, wciąż jeszcze wzruszo-la, a przy tym mocno zdyszana. Zgoła inaczej zachowywał się młodzieniec; Fleur jeszcze w swym życiu nie słyszała człowieka, który by potrafił tyle rzeczy opowiedzieć w ciągu tak krótkiego czasu. Opowiedział jej, że ma lat dwadzieścia cztery, waży sto czterdzieści funtów i jedenaście lutów i mieszka niedaleko; opisał jej swoje przeżycia frontowe i wrażenia doznane przy zatruciu gazem, skrytykował Junonę i wspomniał o własnej koncepcji tego bóstwa; napomknął i o kopii obrazu Goi, dodając, że Fleur nie bardzo jest do niej podobna; nakreślił szkicowy obraz sytuacji Anglii, wspomniał o panu Profondzie (czy jak on się tam nazywa) jako o „straszliwym sportowcu", osądził, że jej ojciec ma parę „byczych" obrazów i kilka istnych „rewelacji", wyraził nadzieję, że wolno mu będzie kiedyś znów przyjechać łódką i wziąć Fleur na przejażdżkę po 103 postrzegł, że skinęła ku niemu lekko i nieznacznie; potem znów zyśpieszyła kroku, aż znikła z oczu Jona, przesłonięta owym rodzinni korowodem. Z nieopanowanym pośpiechem pędził z powrotem ku stacji, a w u-ach brzmiały mu słowa żartobliwej piosenki: W Paddington jęczą, że aż w uszach wierci — On jęknął tak, jak jęczą tam przy czyjejś śmierci. Przez całą drogę do Londynu, a stamtąd do Wansdon, siedział otwartym Sercem tropu na kolanach, składając w głowie poemat tak ezbrany uczuciem, że brakło w nim rymów. XII. Kaprys Fleur szła spiesznie. Czuła potrzebę szybkiego ruchu, poza tym było iż późno i wiedziała, że wróciwszy do domu musi wysilić całą pomysło-ość. Minęła wyspy, stację i hotel, i właśnie miała wziąć przewoźnika, dy ujrzała łódkę, w której stał młody mężczyzna, przytrzymując się adbrzeżnych zarośli. — Panno Forsyte — powiedział — proszę pozwolić, bym panią rzewiózł na drugi brzeg. Przypłynąłem tu specjalnie po to.
Spojrzała na niego serdecznie zdumiona. — Ależ tak. Byłem właśnie na podwieczorku u państwa i przyszło mi la myśl, że powinienem oszczędzić pani tego ostatniego kawałka drogi. Wypadło mi nawet po drodze, bo właśnie wracam do Pangbourne. Jazywam się Mont. Widziałem panią w galerii obrazów... Może pani obie przypomina... w ten dzień, kiedy ojciec pani zaprosił mnie, bym >bejrzał obrazy. — Ach tak, przypominam sobie... ta chusteczka! — zawołała Fleur. Temu więc młodzieńcowi zawdzięczała Jona! Przyjąwszy podaną >obie rękę weszła do łódki. Siedziała w milczeniu, wciąż jeszcze wzruszo-la, a przy tym mocno zdyszana. Zgoła inaczej zachowywał się młodzie-liec; Fleur jeszcze w swym życiu nie słyszała człowieka, który by potrafił ;yle rzeczy opowiedzieć w ciągu tak krótkiego czasu. Opowiedział jej, że ma lat dwadzieścia cztery, waży sto czterdzieści funtów i jedenaście tutów i mieszka niedaleko; opisał jej swoje przeżycia frontowe i wrażenia doznane przy zatruciu gazem, skrytykował Junonę i wspomniał o własnej koncepcji tego bóstwa; napomknął i o kopii obrazu Goi, dodając, że Fleur nie bardzo jest do niej podobna; nakreślił szkicowy obraz sytuacji Anglii, wspomniał o panu Profondzie (czy jak on się tam nazywa) jako o „straszliwym sportowcu", osądził, że jej ojciec ma parę „byczych" obrazów i kilka istnych „rewelacji", wyraził nadzieję, że wolno mu będzie kiedyś znów przyjechać łódką i wziąć Fleur na przejażdżkę po 103 rzece, ponieważ jest człowiekiem godnym zaufania, pytał ją o opinię 0 Czechowie i wyraził o nim własne zdanie, życzył sobie, by mogli kiedy wybrać się razem na balet rosyjski, uznał kombinację imienia Fleur z nazwiskiem Forsyte za wprost niezrównaną, oburzając się na rodziców, że do nazwiska Mont dodali mu imię Michał, zarysował sylwetkę swego ojca i nadmienił przy tym, że jeżeli Fleur pragnie przeczytać dobrą książkę, powinna przeczytać Joba —jego ojciec przypominał nieco Joba z tych czasów, kiedy miał on jeszcze majątek ziemski. — Ależ Job nie miał majątku — mruknęła Fleur — miał tylko trzody 1 stada i prowadził życie koczownicze. — Ach! — odpowiedział Michał Mont — gdybyż tak mój rodzic zechciał koczować! Nie żebym sobie ostrzył zęby na jego majątek. Majątek ziemski to w dzisiejszych czasach okropny kłopot. Co pani o tym sądzi? — Nigdyśmy w rodzinie nie mieli majątku ziemskiego — odpowiedziała Fleur. — Poza tym mieliśmy wszystko. Zdaje się, że któryś z moich stryjecznych dziadków miał kiedyś sentymentalną farmę w Dorset, gdyż stamtąd się wywodzimy, jednak przyniosło mu to więcej kosztów niż radości. — Czy ją sprzedał? — Nie, zatrzymał. — Ale czemu? — Bo nikt jej nie chciał kupić. — Tym lepiej dla staruszka. — Nie, wcale mu to na dobre nie wyszło. Ojciec mówi, że zgorzkniał na skutek tego. Nazywał się Swithin. — Jakie pyszne imię! — Czy pan wie, że się oddalamy, zamiast się zbliżać? Rzeka płynie. — Wspaniale! — zawołał Mont zanurzając od niechcenia wiosła. — Jak to dobrze spotkać dowcipną pannę. — Ale jeszcze lepiej spotkać mężczyznę, który ma głowę na karku! Mont podniósł rękę, by złapać się za włosy. — Niech pan uważa! — zawołała Fleur. — Wiosło!
— Rzeczywiście! To dość przykre dostać po głowie. — Czy pan zamierza wiosłować? — spytała Fleur surowo. — Chcę się już dostać do domu. — Ach! — odparł Mont — ale kiedy pani będzie w domu, to, widzi pani, nie będę już jej dziś widział. Fini, jak powiedziała owa Francuzeczka skoczywszy na łóżko po skończonym pacierzu. Czy pani nie błogosławi dnia, który pani dał matkę Francuzkę i takie piękne imię? — Imię moje podoba mi się, ale wybrał je mój ojciec. Matka chciała mnie nazwać Małgorzatą. — To nie miałoby sensu. Czy pani zechciałaby nazywać mnie M. M. i pozwoliłaby, żebym ją nazywał F. F.? Byłoby to w duchu czasu. ¦— Nie zechcę niczego, póki nie dostanę się do domu. 104 Mont wyłowił małego raka i powiedział: — Ależ on brudny! — Proszę wiosłować! — Do usług! I machnął parę razy wiosłami, przyglądając się jej z pełnym skruchy ituzjazmem. — A czy pani wie — wybuchnął nagle, opuszczając znowu wiosła — że rzybyłem tutaj, by zobaczyć panią, a nie obrazy pani ojca?! Fleur wstała. — Jeżeli pan nie będzie wiosłował, to rzucę się w rzekę i popłynę. — Naprawdę? W takim razie skoczę za panią. — Panie Mont, już późno, a ja jestem zmęczona. Proszę natychmiast owieźć mnie do brzegu! Gdy wychodziła na pomost w ogrodzie, Mont wstał i ująwszy się iburącz za włosy, jął się w nią wpatrywać. Fleur uśmiechnęła się. — Proszę się nie śmiać! — krzyknął niepohamowany Mont. — Wiem, :e pani chce powiedzieć: „Precz, włosy przeklęte!" * Fleur okręciła się na pięcie, skinęła ręką i zawołała: — Do widzenia, panie M. M.! Po czym znikła pomiędzy krzewami róż. Spojrzała na zegarek i na jkna domu. Wydał się jej dziwnie opustoszały. Już po szóstej! Gołębie obierały się przed nocą, a słoneczny blask słał się z ukosa na gołębnik, na śnieżnopióre ptaki i dalej, na wierzchołki drzew, spadając na nie złocistą ulewą. Od strony kominka dochodził stukot kul bilardowych — to niewątpliwie Jack Cardigan. Wielki eukaliptus, zdumiewający południowiec na tle starego angielskiego ogrodu, szeleścił z cicha. Zbliżyła się do werandy i już miała wejść do środka, gdy naraz zatrzymała się słysząc głosy dochodzące z salonu po lewej stronie. Matka i monsieur Profond! Spoza żaluzji werandy, zasłaniających kąt przy kominku, dosłyszała słowa: — Nie, Anetko. Czy ojciec wie, że Profond nazywa matkę „Anetką"? Trzymając stale stronę ojca (jako że w razie pewnego naprężenia domowych stosunków dzieci zawsze muszą brać tę lub tamtą stronę), stanęła w niepewności. Matka mówiła właściwym jej, cichym, miłym, z lekka metalicznym głosem — Fleur pochwyciła tylko jedno słowo: — Demain1. Oraz odpowiedź Profonda: — Dobrze... Fleur nachmurzyła się. W ciszy dał się słyszeć jakiś przytłumiony dźwięk. Potem znów głos Profonda:
i Jutro (fr.). 105 — Pójdę sobie na małą przechadzkę. Fleur frunęła przez okno małego saloniku. Właśnie nadchodził Pro-fond—wyszedł z salonu, minął werandę i ruszył przez gazon. Fleur znów usłyszała stuk kul bilardowych, który — nasłuchując innych głosów — przestała słyszeć. Otrząsnęła się, weszła do hallu i otworzyła drzwi salonu. Matka siedziała na sofie pomiędzy oknami, założywszy nogę na nogę, z głową opartą na poduszce — oczy miała wpółprzymknięte, usta lekko rozchylone. Była w tej chwili niepospolicie piękna. — O, jesteś już, Fleur! Ojciec zaczął się już niepokoić o ciebie. — Gdzie ojciec? — W galerii obrazów. Idź na górę! — Co zamierzasz robić jutro, mateczko? — Jutro? Chcę jechać z twoją ciotką do Londynu. — Tak się domyślałam. A czy możesz mi kupić skromniutką parasolkę? — Jakiego koloru? — Zieloną. Zdaje się, że wszyscy wyjeżdżają. — Tak, wyjeżdżają. Ty będziesz pocieszała ojca. I pocałujże mnie wreszcie! Fleur przeszła przez pokój i pochyliła się czekając, aż matka ucałuje ją w czoło; potem wyszła, mijając ślad, jaki na poduszkach sofy, w drugim jej kącie, pozostawiło czyjeś ciało. Wbiegła na górę po schodach. Fleur nie była wcale staroświeckiego typu córką, która wymaga, by podzice nadawali swemu życiu kierunek zgodny z zasadami w nią wpajanymi. Pragnęła kierować tylko życiem własnym, a nie cudzym; zresztą wszedł tu już w grę jakiś nieomylny instynkt, mówiący, że jej samej może się to przydać. Zmącona atmosfera domowa będzie dogodniejsza dla jej przepełnionego Jonem serca. Lecz mimo wszystko wzdrygała się, jak kwiat na ostrym wietrze. Jeżeli ten człowiek naprawdę pocałował jej matkę, sprawa była poważna i ojciec powinien się o tym dowiedzieć. „Demain!" „Dobrze!"... I ten wyjazd matki do miasta! Udała się do sypialni i wychyliła przez okno, aby ochłodzić twarz, która nagle zaczęła ją palić. Jon już musi być na stacji. Co ojciec wie o Jonie? Pewno wszystko... prawie wszystko! Przebrała się w inną suknię, żeby wyglądało, że jest tu od dłuższego czasu, i pobiegła do galerii. Soames stał w uporczywej zadumie przed obrazem Alfreda Stevensa, który lubił najwięcej z wszystkich. Nie odwrócił się na skrzypnięcie otwieranych drzwi, ale Fleur wiedziała, że słyszał, i wiedziała też, że by] urażony. Stanęła cichutko za nim, zarzuciła mu ręce na szyję i pochylając się nad jego ramieniem, przysunęła twarz do twarzy ojca, aż policzki ich zetknęły się ze sobą. Jednakże ten sposób, który dotąd nigdy nie zawodził, tym razem zawiódł zupełnie, toteż Fleur miała jak najgorsze przeczucia. — A więc przyjechałaś! — powiedział Soames z kamiennym spokojem. 106 — Czy tylko tyle usłyszę od niedobrego ojczulka? — szepnęła Fleur nów otarła się policzkiem o jego policzek. ¦Joames potrząsnął głową, o ile to było w tej pozycji możliwe. — Czemu tak trzymałaś mnie w niepewności, ukrywając wciąż izystko przede mną? — Tatusiu, w tym przecież nie było nic złego! — Nic złego! Dużo wiesz o tym, co złe, a co dobre! Fleur opuściła ramiona. — A więc dobrze, tatusiu drogi, może byś tak mi o tym opowiedział... e zupełnie szczerze. I podeszła do ławeczki pod oknem.
Ojciec odwrócił się od obrazu i utkwił wzrok w ziemi. Wydawał się tej chwili bardzo postarzały. „Ma ładne, małe stopy" — pomyślała podnosząc oczy i czując na sobie go wzrok, który natychmiast zwrócił się w inną stronę. — Jesteś moją jedyną pociechą — powiedział nagle Soames — i postę-jjesz w ten sposób! Serce Fleur zaczęło bić mocniej. — W jaki sposób, ojczulku? Soames znów rzucił na nią spojrzenie, które — gdyby nie malująca się nim serdeczność — można by nazwać ukradkowym. — Wiesz dobrze, o czym mówię — powiedział. — Nie życzę sobie mieć Lc wspólnego z tamtą gałęzią naszej rodziny. — Dobrze, kochanie, ale nie wiem, czemu to j a mam nie mieć z nią nic rspólnego. Soames obrócił się na pięcie. — Nie myślę wyjaśniać ci — odrzekł — powinnaś zaufać mi, Fleur! Sposób, w jaki ojciec powiedział te słowa, wzruszył Fleur, lecz idnocześnie pomyślała o Jonie, milczała więc, stukając lekko stopą i boazerię. Splótłszy obie nogi, z brodą opartą na zgiętej w przegubie ęce, drugą ręką podtrzymując jej łokieć, Fleur przybrała — sama nie /iedząc o tym — charakterystyczną nowoczesną pozę; wszystkie linie ej ciała były powyginane, mimo to cała postać zachowała pewien wdzięk. — Wiedziałaś o moim życzeniu — mówił dalej Soames — a mimo to ;ostałaś tam o cztery dni dłużej. I mam wrażenie, że ten chłopak >rzyjechał dziś z tobą. Fleur zatrzymała wzrok na ojcu. — Nie pytam cię o nic — podjął Soames. — Nie prowadzę wobec ciebie iadnych dochodzeń. Fleur nagle wstała i opierając brodę na dłoniach, wychyliła się przez )kno. Słońce już zaszło za drzewa, skulone gołębie znieruchomiały na szczycie gołębnika; z dołu słychać było stuk kul bilardowych, a blady Ddblask wskazywał, że Jack Cardigan zapalił właśnie lampę. 107 — Czy cię to uraduje — zapytała nagle Fleur —jeżeli ci przyrzeknę, ż nie będę go widziała przez... dajmy na to, sześć tygodni? Nie była przygotowana na jakieś jakby drżenie w jego zmatowiały! głosie. — Sześć tygodni? Sześć lat... może prędzej sześć lat. Nie oszukuj sam siebie, Fleur; nie oszukuj sama siebie! Fleur zaniepokoiła się. — Powiedz, co to takiego było, ojczulku? Soames podszedł tak blisko, iż mógł widzieć wyraz jej twarzy. — Nie mów mi — powiedział — że byłaś na tyle niemądra, by pró kaprysu pozwolić sobie na inne jeszcze uczucia. Tego byłoby już za wiel — I roześmiał się. Fleur, która nigdy nie słyszała, by ojciec śmiał się w ten sposól pomyślała: „Więc to jednak coś naprawdę poważnego? Cóż to moi być?..." I wsunąwszy rękę pod ramię Soamesa odparła lekkim tonem: — Ależ naturalnie, to kaprys... Tylko że ja lubię swoje kaprys a twoich nie, tatuleńku. — Moich! — odpowiedział gorzko Soames i odwrócił się. Na dworze światłość stężała i zasłała rzekę kredową bielą. Drzev straciły całą świetność koloru. We Fleur obudziła się nagła tęsknota : twarzą Jona, jego dłońmi, wargami, które by znów spoczęły na j wargach; przyciskając z całej siły ręce do piersi zmusiła się do cicheg lekkiego śmiechu. — O la, la! Jakie to „małe zmartwiątko", jak mówi Profond. Tatusi ja nie lubię tego człowieka!
Zobaczyła, że przystanął i wyjął coś z górnej kieszeni. — Nie lubisz? — zapytał. — A czemu? — Nie wiem — bąknęła Fleur. — Ot, kaprys po prostu. — Nie! — powiedział Soames — to nie kaprys. — I rozdarł na p trzymany w ręku papier. — Masz rację. J a go też nie lubię! — Spójrz — szepnęła Fleur. — On tam idzie! Nie znoszę jej trzewików, chodzi w nich bezgłośnie. W dole, w zapadającym zmierzchu przechadzał się Prosper Profon trzymając ręce w kieszeniach i pogwizdując cicho pod nosem; naraz star i spojrzał na niebo, jak gdyby mówiąc: „Nie podoba mi się ten miesiączek Fleur cofnęła się. — Czy on nie jest podobny do dużego kota? — szepnęła, a ostry stuk k bilardowych doleciał ich znowu, jak gdyby ponad tego kota, księżyc, kapr i tragedię wzniósł się Jack Cardigan ze swym hasłem: „Do czerwonej!' Monsieur Profond znów zaczął się przechadzać, nucąc pod nose uprzykrzoną, cichą melodię. Co to było? Aha, aria z Rigoletta: „La dom e mobile". Właśnie to mu w głowie! Ścisnęła ramię ojca. — Czyha! — mruknęła, gdy Profond skręcał koło węgła domu. Mir 108 iż ów decydujący moment, który ponad wszelką wątpliwość kończy zień, a rozpoczyna noc — w ciepłym powietrzu była cisza i niepewność, roń głogów i bzów leżała na brzegach rzeki. Rozległ się nagły gwizd osa. Jon pewno w tej chwili jest już w Londynie; może idzie przez Park, lija Serpentynę i myśli o niej! Jakiś cichy odgłos kazał jej odwrócić wzrok od okna. Ojciec znów darł rzymany w ręku papier; Fleur dostrzegła, że to czek. — Nie sprzedam mu mego Gauguina — powiedział. — Nie wiem, co iotka i Imogena widzą w tym człowieku! — Albo mama... — Twoja matka!... — żachnął się Soames. „Biedny ojczulek! — pomyślała Fleur. — Nigdy nie wygląda na izczęśliwego, naprawdę szczęśliwego. Nie chciałabym przysparzać mu itrapień, ale niestety będę do tego zmuszona, gdy Jon powróci. No, na Iziś wieczór wystarczy!..:" — Idę się przebrać! — oznajmiła głośno. W sypialni przyszła jej ochota ubrać się w „fantastyczny" kostium. Składały się na niego obciśnięte w kostkach spodenki ze złocistej ;kaniny, zwieszająca się z ramion paziowska pelerynka, małe złociste trzewiczki i złotoskrzydły kapelusz Merkurego; maleńkie złote dzwoneczki, ponaszywane wszędzie, a zwłaszcza na kapeluszu, za każdym poruszeniem głowy wydawały metaliczny dźwięk. Ubrana już, uprzytomniła sobie z rozczarowaniem, że Jon nie zobaczy jej w tym stroju, a nawet żałowała, że nie będzie mógł jej widzieć ten wesoły młokos, Michał Mont. Tymczasem jednak zabrzmiał gong i Fleur zeszła na dół. W salonie zrobiła furorę. Winifreda uznała strój za „bardzo zabawny". Imogena była zachwycona. Jack Cardigan oświadczył, że to suknia „morowa", „bycza", „bajkowa", „prima". Monsieur Profond, uśmiechając się oczyma, powiedział: — Ładna sukieneczka! Matka, ubrana na czarno, w czym jej było bardzo do twarzy, siedziała patrząc na córkę i nie mówiąc ani słowa. W końcu wypowiedział się i ojciec wydając wyrok w imieniu zdrowego rozsądku: — I po cóżeś się tak ubrała? Przecież nie wybierasz się na zabawę taneczną. Fleur okręciła się wokoło i dzwoneczki zadźwięczały przeciągle. — Ot, kaprys!
Soames spojrzał na nią ze zdumieniem i odwróciwszy się podał ramię Winifredzie. Jack Cardigan prowadził Anetkę, a Prosper Profond Imoge-nę. Fleur szła sama, pobrzękując dzwoneczkami... „Miesiączek" niebawem zaszedł i zapadła noc majowa, ciepła i łagodna; barwą swą i aromatem przypominając kwiat winogradu, osłaniała ona nieprzeliczone kaprysy, intrygi, namiętności, tęsknoty i żale kobiet i mężczyzn. Szczęśliwy był Jack Cardigan, który — zdrowy 109 jak rydz — chrapał na białym ramieniu Imogeny; szczęśliwy i Tymoteusz w swym „mauzoleum", tak stary już, że zdolny tylko spać, jak niemowlę po całych dniach. Iluż jednak udręczonych światem ludzi leżało bezsen nie lub marzyło we śnie. Na ziemię opadła rosa, kwiaty się stuliły; bydło na łąkach nadrzecz nych pasło się jeszcze, wyszukując językiem trawę, której nie mogło jus dostrzec; owce na wzgórzach leżały cicho, jak głazy. Bażanty m wysokich drzewach lasów w Pangbourne, skowronki w gniazdkacł z trawy nad kamieniołomem w Wansdon, jaskółki pod okapem domi w Robin Hill i wróble w Mayfair — spały w tę łagodną i bezwietrzną no< nie śniąc o niczym. Kłaczka po Mayfly, niezbyt jeszcze przyzwyczajoni do swej nowej siedziby, dreptała i kręciła się w swej zagrodzie. Nieliczne istoty latające po nocy — nietoperze, ćmy i sowy — uwijały się żywe w parnej ciemności, lecz cała żyjąca za dnia Natura spoczywała v bezbarwnej i bezgłośnej ciszy nocnej. Jedynie ludzie — mężczyźni kobiety — nie mogli opędzić się od natrętnej trwogi lub miłość i w chybotliwym blasku marzeń trawili na rozmyślaniach samotni Uod/iny. Fleur, wychyliwszy się z okna, słyszała stłumiony głos zegara bijąceg< w hallu dwunastą, słyszała cichutki plusk ryby, nagły szmer listkóv osikowych drżących w lekkich, ciągnących wzdłuż rzeki podmuchach odległy turkot nocnego pociągu, a od czasu do czasu różne inne dźwięki których niepodobna rozpoznać w ciemności — delikatne i tajemniczi odgłosy — świadectwa nie nazwanych wzruszeń ludzi i zwierząt, ptakó\ lub maszyn, a może zmarłych Forsyte'ów, Dartiech czy Cardiganów urządzających sobie nocne przechadzki po tym świecie, który kiedyś by miły ich wcielonym duchom. Fleur jednak nie zważała na te głosy a dusza jej, daleka od chęci rozstania się z ciałem, na chyżych skrzydłacl leciała od wagonu kolejowego do kwitnącego żywopłotu, rwąc się di Jona, uparcie lgnąc do jego zabronionego obrazu i dźwięku głosu, któr dla niej miał być tabu. Marszczyła nosek, jak gdyby w woni nadrzeczne nocy próbując odnaleźć aromat owej chwili, gdy ręka Jona przesunęł; się między kwiatami a jej policzkiem. Pilno jej snadź było opalić sobi skrzydła przy świeczce życia, bo długo w swym „fantastycznym" stroji wychylała się przez okno; o jej policzki ocierały się ćmy, ciągnąc procesją do lampki na toaletce, nieświadome tego, że w domu Forsyte'; nie ma odsłoniętego płomienia. W końcu jednak i Fleur poczuła sennoś i zapomniawszy o dźwiękach cofnęła się szybko w głąb pokoju. Wtedy Soames, który również nie mógł zmrużyć oka, usłyszał prze otwarte okno swego pokoju, przylegającego do pokoju Anetki, słab; i. cieniuchny podźwięk, niby otrzęsionego pyłu gwiezdnego lub ros; opadającej z kwiatów, jeżeli odgłosy takie w ogóle można usłyszeć. „Kaprys! — pomyślał. — Nie mogę nic na to powiedzieć. Ona jes uparta. — Co tu robić?... Fleur!" I długo jeszcze w tę „małą nockę" snuł rozmyślania. Część druga /. Matka i syn Byłoby rzeczą niezupełnie zgodną z prawdą mówić, że Jon Forsyte niechętnie towarzyszył matce do Hiszpanii. Poszedł, jak grzeczny piesek idzie za swą panią na spacer zostawiając na trawniku smakowitą baranią kostkę. Szedł oglądając się w stronę owej kości. Forsyte'owie, pozbawieni swej baraniej kości, bywają zwykle kwaśni; jednak Jon nie miał w swej naturze
żadnych skłonności ku temu. Matkę swą ubóstwiał, a przy tym była to pierwsza jego podróż w życiu. Hiszpania zastąpiła Włochy bez trudu — wystarczyło jedno tylko jego oświadczenie: — Wolałbym pojechać do Hiszpanii, mamusiu. Ty byłaś już tyle razy we Włoszech; chciałbym, żeby ta podróż przyniosła nam obojgu nowe wrażenia. Chłopak był nie tylko naiwny, ale i przebiegły. Nie zapomniał ani na chwilę, że powinien projektowane dwa miesiące zredukować do sześciu tygodni i że nie wolno mu zatem w jakikolwiek sposób zdradzić się, że tego pragnie. Jak na kogoś opanowanego myślą o tak ponętnej baraniej kości, a poza tym mającego tak ściśle określony zamiar, był zupełnie dobrym towarzyszem podróży, obojętnym na to, kiedy i dokąd zajedzie, nie dbającym o jedzenie, a w pełni oceniającym kraj, nie znany nawet największym podróżnikom spośród Anglików. Przezorność Fleur, która nie chciała do niego pisać, okazała się głęboko uzasadniona: dojeżdżając do jakiejś nowej miejscowości Jon nie żywił żadnej nadziei ani nie odczuwał podniecenia, dzięki czemu mógł natychmiast skupić uwagę na osłach z dyndającymi u szyi dzwonkami, na księżach, gospodach, żebrakach, dzieciach, piejących kogutach, sombrerach, żywopłotach z kaktusów, starych, wysokich, białych wioskach, na kozach, drzewach oliwnych, zielonych równinach, śpiewających ptakach w małych klatkach, sprzedawcach wody, zachodach słońca, melonach, mułach, wielkich kościołach, obrazach oraz majaczących w oddali szarobrunatnych górach tego zachwycającego kraju. Było już gorąco, a na szczęście jakoś dotąd obeszło się bez spotkania z rodakami. Jon, który — o ile mu wiadomo — nie miał w sobie ni kropli krwi nieangielskiej, często bywał do głębi nieszczęśliwy w obecności swych ziomków. Czuł, że nie pozwalają sobie na żadną niedorzeczność i że zapatrują się na wszystko praktyczniej od niego. Zwierzył się matce, że musi być chyba odludkiem — tak mu tu przyjemnie z dala od wszystkich, mówiących o tym, o czym zwykle ludzie mówią. Irena odpowiedziała na to po prostu: — Tak, Jonie, wiem o tym. W tym odosobnieniu miał nieporównaną sposobność ocenić, co niewielu synów może ocenić — pełnię miłości matczynej. Świadomość, że ukrywa coś przed nią, uczyniła go bez wątpienia nadmiernie wrażliwym, a zetknięcie się z ludźmi Południa roznieciło tym silniejszy podziw dla typu jej urody — przywykł do tego, że typ ten nazywano hiszpańskim, teraz jednak przekonał się, że w twierdzeniu tym nie było źdźbła słuszności. Jej piękność nie była ani angielska, ani francuska, ani hiszpańska, ani włoska — była to piękność zupełnie osobliwa! Nauczył się również oceniać, jak nigdy dotąd, subtelność instynktu Ireny. Nie umiałby na przykład powiedzieć, czy matka zauważyła, jak zatonął w kontemplacji obrazu Goi La Vendimia, lub czy wiedziała, że się tam zakradł ponownie po lunchu, a potem jeszcze na drugi dzień rano, i stał przed nim całe pół godziny, zarówno za drugim jak za trzecim razem. Nie była to oczywiście Fleur, ale podobieństwo obrazu starczało, by poczuł ból w sercu (ból tak miły zakochanym!) i ujrzaJ ją znowu stojącą w nogach jego łóżka z wzniesioną ponad głową ręką. Pocztówkową reprodukcję tego obrazu nosił odtąd Jon stale w kieszeni, skąd nieraz wydobywał ją ukradkiem, aby się jej przyjrzeć; zwyczaj ten przeszedł u niego w jeden z tych nałogów, które prędzej czy później muszą odkryć oczy wyostrzone przez miłość, zazdrość lub trwogę. A matka Jona miała wzrok wyostrzony przez wszystkie te trzy uczucia. W Grenadzie dał się wprost przyłapać na gorącym uczynku. Siedzia] wówczas na wygrzanej słońcem ławie kamiennej w małym, blankami obwiedzionym ogrodzie na wzgórzu Alhambry, skąd powinien by] oglądać rozpościerający się wokoło widok. Myślał, że matka przygląda się jakimś doniczkowym krzewom pomiędzy strzyżonymi akacjami, gdy naraz posłyszał jej głos: — Czy to twój ulubiony obraz Goi, Jonie?
Złapał się ale już za późno — na ruchu, jakim sztubak usiłuje ukryć jakiś kompromitujący dokument, i odpowiedział: — Tak. — Istotnie, bardzo piękny; wolę jednak Quitasol. Ojciec pewno by 112 zalał za Goyą; zdaje mi się, że nie oglądał jego obrazów, gdy był t Hiszpanii w roku 1892. W roku 1892 — na dziewięć lat przed urodzeniem jego — Jona! Jak wyglądało dawniejsze życie ojca i matki? Jeżeli oni oboje mieli prawo do idziału w jego przyszłości, on niewątpliwie miał prawo do udziału w ich >rzeszłości. Podniósł oczy na matkę. W jej twarzy było jednak coś, co nówiło o ciężkich kolejach życia, tajemnicze piętno przebytych wzruizeń, doświadczeń i cierpienia, tak iż wobec tej niewymiernej głębi, tej irogo okupionej świętości wszelka ciekawość wydawałaby się święto-cradztwem. Matka musiała mieć niezwykle ciekawe życie; była tak piękna i tak... tak, lecz nie mógł sobie uzmysłowić, co w niej odgadywał przeczuciem. Wstał z ławki i długo spoglądał na miasto leżące u jego stóp, na równinę zieleniejącą łanami zbóż i na pierścień gór płomiennych w blasku zachodzącego słońca. Jej życie przypominało przeszłość tego starego mauretańskiego miasta—bujne, głębokie, dalekie; a jego własne życie było dotąd czymś tak dziecinnym, beznadziejnie nieświadomym i niewinnym! Powiadają, że na zachód stąd, w tych górach, które wyrastały wprost z modrozielonej równiny niby z morza, mieszkali niegdyś Fenicjanie — naród smagły, dziwny, tajemniczy, panujący nad tą krainą! Życie matki było dla Jona równie nie znane, równie tajemnicze, jak owe dawne fenickie dzieje nie znane były leżącemu w dole miastu, w którym dzień w dzień piały koguty, a dzieci bawiły się podnosząc tak radosną wrzawę. Przykro mu się zrobiło na myśl, że ona wie o nim wszystko, a on o niej nic oprócz tego, że jest piękna i że kocha jego i ojca. Ta pisklęca nieświadomość — nie wykorzystał przecież nawet wojny, jak wszyscy niemal poza nim! — pomniejszała go we własnych oczach. Tej nocy, stojąc na balkonie swej sypialni, przyglądał się długo dachom miasta, jakby wykładanym mozaiką z dżetów, kości słoniowej i złota. Potem zaś długo leżał bezsenny, nasłuchując nawoływań strażników z każdym wybiciem godziny i układając sobie w myślach następujące zwrotki: Głos jakiś woła w noc ciemną, hen, w pogrążonym we śnie Starym hiszpańskim grodzie, pod srebrnym deszczem gwiazd!... O czymże głos ten mówi — w swej dźwięcznej, trwożnej tęsknocie? Może to strażnik, co rzuca odwieczny zew pokoju? Może wędrowiec, co śpiew swój rzuca w księżyca krąg? Nie! to samotny kochanek, w którym łka serce boleśnie, Krzycząc: „I długoż tych mąk?" Słowo „samotny" wydało mu się zimne i niewystarczające, lecz słowo „zdradzony" było nazbyt stanowcze, a poza tymi dwoma nie przychodził 113 do głowy żaden inny trzy sylabo wy wyraz, który pozwoliłby mu zachować „kochanka, w którym łka serce boleśnie". Minęła już druga, gdj skończył pisać, a dopiero po trzeciej udał się na spoczynek, przepowiedziawszy sobie wszystkie trzy zwrotki co najmniej dwadzieścia czterj razy. Nazajutrz przepisał całość i włożył w list do Fleur; listy te, chcąc mieć spokojny umysł i towarzyskie usposobienie, kończył zawsze, zanim opuścił swój pokój. Tego samego dnia, koło południa, gdy znajdował się na wykładanyir płytami tarasie hotelu, poczuł nagle tępy ból w tyle głowy, nudnośc: i dziwnie zawirowało mu w oczach. Pieszczota słońca okazała się zbył gwałtowna. Trzy następne dni spędził w półmroku i w obojętne, a bolesnej niewrażliwości na wszystko poza lodem, którym okładane mu czoło, i poza uśmiechem matki. Nie opuszczała ani na chwilę jegc pokoju, czuwając nad synem z
nieustającą, bezszelestną czujnością która wydawała mu się wprost anielska. Zdarzały się jednak chwile kiedy było mu bardzo żal siebie samego i pragnął gorąco, by Fletu mogła go zobaczyć. Kilkakrotnie z oczyma pełnymi łez przeżywa w wyobraźni wzruszające rozstanie z nią i ze światem. Obmyślał nawę list, jaki miał wysłać do niej przez matkę — biedna mama: do końca życis będzie czuła wyrzuty, że kiedyś próbowała rozłączyć ich ze sobą... Mim< wszystko rychło zorientował się, że ma teraz wymówkę, by powrócił do kraju. Każdego wieczoru około pół do siódmej nadpływała kaskada dzwo nów, kaskada skłębionych akordów, bijących z leżącego w dole miast, i zapadających znów w ciszę, akord za akordem. Czwartego dnii przysłuchując się im Jon powiedział nagle: — Bardzo bym chciał być już w Anglii. Tu słońce jest za silne mamusiu. — Dobrze, mój drogi. Kiedy tylko będziesz dość silny, by znieś' podróż. I Jon od razu poczuł się zdrowszy — i lichszy. Po upływie pięciu tygodni ruszyli w drogę powrotną do kraju. Głowi Jona była już zdrowa, mimo to chłopak musiał nosić kapelusz obszyt; przez matkę wieloma wstążkami z pomarańczowego i zielonego jedwa biu i wciąż wolał przebywać w cieniu. Teraz, kiedy długi okres wzajem nego prześcigania się w ostrożności dobiegał końca, Jon coraz częście zadawał sobie pytanie, czy matka dostrzega, jak spieszno mu wracać ki temu, od czego ona wywiozła go w świat. Hiszpańska Opatrzność kazał im pomiędzy jednym a drugim pociągiem zatrzymać się na cały dziei w Madrycie; nie było nic bardziej naturalnego, jąk udać się znów d< Prado. Tym razem Jon starał się, by niby przypadkiem przejść tylk< obok dziewczyny Goi; teraz kiedy już wracał do Fleur, nie musia przyglądać się jej tak dokładnie. Tymczasem właśnie matka zatrzymał się dłużej przed obrazem mówiąc: 114 — Twarz i postać tej dziewczyny są cudowne. Jon słuchał tych słów z niechęcią. Czyżby matka się domyślała? lazjeszcze zdał sobie sprawę, że nie może się z nią równać w panowaniu lad sobą i subtelnej zręczności. Potrafiła — drogą jakiegoś nadzmy-iłowego sposobu odczuwania, którego sekretu nie znał — pochwycić cażde drgnienie jego myśli; wiedziała instynktownie, czego się spo-iziewa, obawia, czego pragnie. Obdarzony większą niż ogół chłopców wrażliwością sumienia, Jon czuł się okropnie nieswój i winny. Pragnął, Dy matka była wobec niego zupełnie szczera, tęsknił prawie do otwartego starcia. Do starcia takiego jednak nie doszło i oboje w zaciętym milczeniu jechali na północ. Tak to Jon po raz pierwszy przekonał się, o ile lepiej od mężczyzn kobiety umieją grać na zwłokę. W Paryżu musieli znów zatrzymać się na cały dzień. Jon był zgryziony, gdyż z tego dnia zrobiły się dwa dni, a to przez jakieś sprawy mające związek z krawcem, jak gdyby matka, która w każdej sukni wyglądała pięknie, potrzebowała jeszcze się stroić! Najszczęśliwszą chwilą podróży był ów moment, gdy stanęli na pokładzie statku płynącego do Folkestone. Stojąc przy burcie i ująwszy syna pod ramię, Irena powiedziała: Boję się, Jonie, że niewiele przyjemności dała ci ta podróż. Ale byłeś dla mnie bardzo miły. Jon przycisnął mocniej jej ramię. — Ależ tak! Ogromnie dużo przyjemności... Tylko ostatnio ten ból głowy... Teraz, u końca podróży, ostatnie tygodnie wydawały mu się naprawdę owiane jakimś szczególnym czarem — doznawał jak gdyby bolesnej rozkoszy, takiej, jaką usiłował zamknąć w wierszach o głosie wołającym wśród nocy. Czegoś podobnego zaznał kiedyś w latach dziecięcych, gdy chciwie przysłuchiwał się utworom Chopina, mimo że mu się na płacz zbierało. I zachodził w głowę, czemu teraz nie może powiedzieć jej po prostu, tymi samymi co ona słowami: „I ty byłaś dla mnie bardzo dobra".
Dziwne to, ale ani rusz nie mógł zdobyć się na to miłe i naturalne zdanie! Zamiast tego powiedział tylko: — Coś mi się zdaje, że się pochorujemy. Istotnie, pochorowali się oboje, tak iż do Londynu dojechali nieco zmęczeni. Tak zbiegło im sześć tygodni i dwa dni pobytu za granicą, w ciągu którego ani razu nie uczynili nawet najmniejszej aluzji do tego, co bodaj ani przez chwilę nie przestawało zaprzątać ich myśli. //. Ojcowie i córki , Jolyonowi, na czas tej hiszpańskiej wyprawy pozbawionemu obecnoś ci żony i syna, samotne życie w Robin Hill wydawało się nieznośne. Filozofować posiadając wszystko, czego się pragnie, to zupełnie co innego, niż filozofować nie posiadając tego wszystkiego. Przywykł jednak jeśli nie do realnej treści, to do pojęcia rezygnacji i pewno by znosił mężnie swój los, gdyby nie obecność córki jego, June. Był teraz „kulawym kaczęciem" zleconym jej opiece. Uporawszy się — na jakiś czas — z ratowaniem klepiącego biedę rytownika, którego miała w swym ręku, pojawiła się w Robin Hill w dwa tygodnie po wyjeździe Ireny i Jona. Mała ta osóbka zajmowała obecnie w Chiswick niewielki domek z ogromnym studio. O ile szło o brak odpowiedzialności, była typową przedstawicielką Forsyte'ów z najpiękniejszego okresu ich dziejów, toteż potrafiła wybrnąć z kłopotów wynikłych z uszczuplonego dochodu w sposób zadowalający i ją samą, i ojca. Gdy przyszło wybierać: czy płacić za czynsz dzierżawny za galerię na Cork Street, nabytą dla niej przez ojca, czy rosnący wciąż podatek dochodowy, sprawa rozstrzygnięta została w sposób nader prosty — June przestała płacić ojcu. Obecnie, po osiemnastu latach bezproduktywnego użytkowania, zanosiło się jakby na to, że galeria zacznie dawać jakieś zyski, toteż June była pewna, że ojciec nie odczuje tego wcale. Dzięki tej zasadzie miała rocznie nadal tysiąc dwieście funtów, a ograniczając się w jedzeniu i przyjąwszy na miejsce dwóch biednych Belgów jedną jeszcze biedniejszą Austriaczkę, osiągała w praktyce tę samą nadwyżkę pieniężną na wspomaganie geniuszów. Po trzech dniach pobytu w Robin Hill zaciągnęła ojca z sobą do miasta. W ciągu tych trzech dni odkryła przypadkiem tajemnicę, którą ukrywa! od dwóch lat, i natychmiast postanowiła go leczyć. Znała człowieka, który mógł tu coś poradzić, a który cudów dokazał z Pawłem Postem — z tym malarzem, co wyprzedził nieco futuryzm. June oburzyła się ponieważ ojciec nie słyszał ani o jednym, ani o drugim i podnosi: niedowierzająco brwi. Ma się rozumieć, jeżeli ojciec nie będzie mia „wiary", to nigdy nie wyzdrowieje. To nonsens nie mieć wiary w człowie ka, który wyleczył Pawła Posta, tak że ten dopiero niedawno zasłab ponownie, na skutek przemęczenia czy też zbyt intensywnego trybi życia. Najważniejsze w metodzie owego uzdrowiciela było to, że polega na naturze; w swoim czasie przeprowadzał specjalne badania nac symptomami natury, a gdy pacjentowi brakło jakichkolwiek sympto mów naturalnych, przepisywał truciznę, która miała je wywołać, i w po rządku. June była pełna nadziei. Ojciec najwidoczniej nie prowadzi w Robin Hill życia zgodnego z naturą, zamierzała więc wywołai odpowiednie symptomy. Czuła, iż stracił kontakt ze współczesnością 116 a to było coś zgoła nienaturalnego; serce jego potrzebowało podniety. W małym domku w Chiswick i ona, i Austriaczka — wdzięczna dusza i tak przywiązana do June za udzieloną pomoc, że niebodze groziła śmierć z przemęczenia — dostarczały Jolyonowi najróżniejszych podniet, przygotowując go do przyszłej kuracji. Jednak brwi jego bywały nadal uniesione; na przykład kiedy Austriaczka budziła go o ósmej, właśnie gdy zasypiał, albo kiedy June zabierała mu „Timesa" sprzed nosa, jako że to zupełnie niezgodne z naturą czytać ,,tę sieczkę", zamiast interesować się „życiem". Nigdy zaiste nie przestawała Jolyona zdumiewać jej pomysłowość, zwłaszcza jeśli chodzi o wieczory. Na jego benefis, jak oświadczała — chociaż on podejrzewał, że i jej się coś z tego okrawa — gromadziła u siebie reprezentantów Współczesności, jeżeli tylko mieli coś wspólnego z geniuszem. Całe to towarzystwo z
szczególną powagą sunęło przed jego oczyma po pracowni w rytmie fokstrota bądź też owej drugiej, bardziej intelektualnej formy tanecznej — one-stepa — tak sprzecznego z pojęciem muzyki, że brwi Jolyona uciekały niemal we włosy na myśl o tym, ile wysiłków woli musi to kosztować tancerzy. Świadom już tego, że wodzony na pasku Towarzystwa Akwarelistów, jest zacofańcem w oczach tych, którzy mieli pretensje zwać się artystami, siadywał w najciemniejszym kątku, jaki udało mu się znaleźć, i rozmyślał o rytmie, który tak wiele dla niego znaczył. Gdy zaś June przyprowadzała do niego jakąś młodą pannę lub młodzieńca, z pokorą wznosił się — wedle możności — do ich poziomu, myśląc przy tym: „Dalibóg! To dla nich straszne nudy." Jolyon czuł — jak jego ojciec — niezmienną sympatię dla młodości, nużył się jednak bardzo, próbując narzucić sobie punkt widzenia młodych. Wszystko to było dla niego w każdym razie silną podnietą, toteż nigdy nie mógł wyjść z podziwu nad nieposkromioną żywotnością swej córki. Niekiedy i sam geniusz, krzywiąc nosa, brał udział w tych zebraniach, a June za każdym razem przedstawiała go ojcu. Czuła, że jest to dla niego szczególnie wskazane, gdyż geniusz stanowił ten naturalny symptomat, jakiego June — mimo całego przywiązania — nie mogła nigdy stwierdzić u ojca. Będąc pewnym — ile tylko pewnym może być mężczyzna — że June jest jego rodzoną córką, nieraz zadawał sobie pytanie, skąd właściwie wzięły się u niej te złotomiedziane włosy, teraz przyprószone osobliwym odcieniem siwizny, ta zdecydowana, żywa twarz, tak różna od jego nieco zmiętej i wysubtelnionej fizjonomii, jej drobna, lekka figurka — on sam i większość Forsyte'ów odznaczali się wysokim wzrostem. Dumał więc nad pochodzeniem ras ludzkich, zastanawiając się, czy płynie w niej krew celtycka, czy duńska. Z wojowniczego jej temperamentu oraz z zamiłowania do przepasek na włosy i długich sukien wnioskował, że celtycka. Śmiało można powiedzieć, że wolał ją niż to współczesne pokolenie, jakim się otaczała, mimo iż było ono w znacznej części dość 117 jeszcze młodociane. W każdym razie zajmowała się aż nadto gorliwie jego zębami — jako że posiadał jeszcze kilka egzemplarzy tych naturalnych symptomatów. Jej dentysta od razu stwierdził u Jolyona „Staphylo-coccus aureus w czystej formie" (co oczywiście mogło wywołać obrzęki), wobec czego miał ochotę powyrywać mu wszystkie zęby i zastąpić je kompletem nienaturalnych symptomów. Na to w Jolyonie obudził się wrodzony upór i wieczorem tego dnia w pracowni June począł wysuwać zastrzeżenia mówiąc, że nigdy nie miewał obrzęków i że zachowa do śmierci własne uzębienie. June przyznawała, że zęby te naturalnie będą mu służyć do końca, jeśli ich nie wyrwie. Utrzymywała jednakże, że gdy będzie miał więcej zębów, serce jego się wzmocni, wobec czego będzie żył dłużej. Jego nieustępliwość — twierdziła — to symptomat ogólnego stanu, któremu się poddawał, zamiast go zwalczać. I kiedy wreszcie wybierze się do tego człowieka, który uleczył Pawła Posta? Jolyon wyrażał skruchę, lecz prawdę powiedziawszy, nie zamierzał odwiedzić tego człowieka. June zapaliła się opowiadając, że Pondridge — ów lekarz-cudotwórca — jest człowiekiem tak miłym, a ma tyle trudności w związaniu końca z końcem i zdobyciu uznania dla swych medycznych teorii, bo właśnie taka obojętność i uprzedzenie, jakie w tej chwili okazuje ojciec, nie pozwalają mu się wybić. Niech ojciec wybierze się do niego — to dla nich obu takie ważne... — Widzę — rzekł Jolyon — że próbujesz jednym strzałem ubić dwa ptaszki. — Chciałeś powiedzieć: uleczyć! — krzyknęła June. — Ależ to zupełnie to samo, moja droga. June zaczęła protestować — to nieładnie mówić tak, nie spróbowawszy. Jolyon znów stwierdził, że spróbowawszy pewno by już nie miał możności tego powiedzieć. — Tatusiu! — zawołała June. — Jesteś beznadziejny!
— To prawda — odrzekł Jolyon — ale póki można, pragnę pozostać w tym beznadziejnym stanie. Nie chcę budzić licha, moje dziecko; na razie śpij spokojnie. — Trzeba dać wiedzy możność wykazania swej potęgi! — zawołała June. — Nie masz pojęcia, jakim Pondridge jest entuzjastą. On ponad wszystko stawia wiedzę. — Właśnie — odparł Jolyon ćmiąc słabego papierosa, do którego musiał się teraz ograniczać. — Tak jak Paweł Post stawia nade wszystko swoją sztukę, prawda? Sztuka dla sztuki!... Wiedza dla wiedzy. Znam ja tych rozentuzjazmowanych, zapatrzonych w siebie maniaków. Gotowi się krajać, nawet nie mrugnąwszy okiem. Jestem na tyle Foryste'em, że wolę ich omijać, June. — Tatusiu — protestowała June — żebyś wiedział, jak to brzmi po staroświecku. W dzisiejszych czasach nikomu nie wolno być letnim. 118 — Obawiam się — bąknął Jolyon uśmiechając się — że jest to jedyny Laturalny symptomat, którego pan Pondridge nie potrzebuje mi za-zczepiać. Rodzimy się skrajnymi lub umiarkowanymi, moja droga; choć - wybacz mi to powiedzenie — połowa ludzi dzisiejszych, uważająca się ;a krańcowych, to właściwie istoty bardzo umiarkowane. Czuję się tak lobrze, jak to jest w ogóle możliwe, i muszę na tym poprzestać. June zamilkła, gdyż już w swoim czasie miała sposobność przekonać ię o nieugiętości łagodnego uporu ojca, kiedy w grę wchodziła jego iwoboda postępowania. Jolyon biedził się, jak powiedzieć June, czemu Irena zabrała Jona do Hiszpanii — nie bardzo dowierzał dyskrecji córki. Gdy June przemyślała ;ę nowinę, doszło do dość ostrej dyskusji, w czasie której Jolyon lświadomił sobie w całej pełni zasadnicze przeciwieństwo między ;zynnym charakterem córki a biernością żony. Wyczuł nawet, że trwa eszcze jakaś jątrząca się uraza z czasów owego sporu, jaki toczył się iv poprzednim pokoleniu nad ciałem Filipa Bosinneya — sporu, w którym bierność odniosła tak znamienny triumf nad zasadą działania. Zdaniem June było głupotą, a nawet tchórzostwem ukrywać przed Jonem całą przeszłość. Nazwała to zwykłym oportunizmem. — Który, moja droga, jest twórczą zasadą życia — wtrącił Jolyon łagodnie. — Ach! — zawołała June. — Ty, tatusiu, z pewnością nie uważasz, że Irena słusznie robi nie mówiąc o tym Jonowi. Gdyby to od ciebie zależało, wszystko byś mu powiedział. — Powiedziałbym, tak, ale tylko dlatego, że on, pewien jestem, i tak się dowie, a to będzie gorsze, niż gdybyśmy mu powiedzieli. — Czemu więc nie powiesz mu o tym? Znowu pewno wyjedziesz z tym „śpiącym lićhem". — Moja droga — odrzekł Jolyon — za nic w świecie nie chciałbym sprzeciwiać się instynktowi Ireny. To jej syn. — I twój! — krzyknęła June. — Czymże jest instynkt mężczyzny w porównaniu z instynktem macierzyńskim? — No, ale to wielka słabość z twej strony. — Pewnie, pewnie — zgodził się Jolyon. Było to wszystko, co wymogła na nim, lecz sprawa ta nie przestała nękać jej w myślach. Nie mogła znieść tego, by licho spało; zrywał się w niej jakiś skrycie działający popęd, by pchnąć całą sprawę ku ostatecznemu rozstrzygnięciu. Jon powinien dowiedzieć się wszystkiego, aby uczucie jego mogło bądź uwiędnąc w pączku, bądź rozkwitnąć na przekór całej przeszłości i wydać owoce. Postanowiła zobaczyć się z Fleur i wyrobić sobie własne zdanie, a gdy June coś postanowiła, delikatność stawała się jeeczą mniejszej wagi. Ostatecznie jest kuzynką Soamesa i oboje interesują się obrazami. Pójdzie więc i oczywiście nie 119 mówiąc o tym ojcu, namówi go, by kupił jakie dzieło Pawła Posta, a może i jaką rzeźbę Borysa Strumołowskiego.
Udała się tam więc w następną niedzielę, a na jej twarzy malowała się taka determinacja, że z pewną trudnością dostała dorożkę na stacji Reading. Był czerwiec —jej miesiąc1 — i nadrzeczny pejzaż miał w sobie tyle piękna, że to sprawiało June niemal ból. W tej kobiecie, która przeszła przez życie samotna, tkwiła miłość piękni natury granicząca z szaleństwem. Dotarła do miejsca, które Soames obra na swą kwaterę, i odprawiła dorożkę, gdyż załatwiwszy, co trzeba, miafc ochotę nacieszyć się lasem i jasną taflą wody. Toteż w końcu stanęła przeć frontowymi drzwiami domu Soamesa jako piesza turystka i bileten wizytowym oznajmiła swe przybycie. Z natury June płynęło przeświad czenie, że gdy czuje napięcie nerwów, czyni coś, co warte jest zachodu Jeżeli nie czuła w kimś napięcia nerwów, obierała linię najmniejszegi oporu i wiedziała, że nie obowiązuje jej szlachetność postępowania. Wprowadzono ją do salonu, który choć nie był w jej guście, świadczy w każdym szczególe o wybrednej elegancji. „Za wiele wytworności... z wiele ozdóbek" — pomyślała June i w tejże chwili w starym zwierciadle ujętym w lakierowaną ramę, ujrzała dziewczęcą postać nadchodzącą o< strony werandy. Biało ubrana i trzymająca kilka białych róż w ręki odbita w srebrnoszarej tafli szklanej, dziewczyna wyglądała na jakie zaziemskie zjawisko, jakieś piękne widmo wynurzające się z zielei ogrodu. — Dzień dobry pani! — zwróciła się do niej June. — Jestem kuzynk pani ojca. — Ach, tak; widziałam panią wtedy w cukierni. — Razem z moim przyrodnim braciszkiem. Czy ojciec pani je w domu? — Lada chwila nadejdzie. Poszedł na mały spacer. June z lekka zmrużyła niebieskie oczy i uniosła ku górze energiczn zarysowaną brodę. — Pani na imię Fleur? Słyszałam o pani od Holly. Co pani myś 0 Jonie? Dziewczyna podniosła trzymane w ręku róże przypatrując się i 1 odpowiedziała spokojnie: — Bardzo miły chłopak. — Prawda, że ani trochę niepodobny do Holly ani do mnie? — Ani trochę. „Jaka ona chłodna" — pomyślała June. Naraz dziewczyna zadała niespodziewane pytanie: — Czy pani nie byłaby łaskawa powiedzieć mi, czemu nasze rodzi] nie utrzymują z sobą stosunków? June (ang.) — czerwiec. 120 Stanąwszy w obliczu pytania, na które ojcu radziła odpowiedzieć, me zamilkła — czy dlatego, że dziewczyna chciała z niej coś wydobyć, y też po prostu dlatego, że to, co człowiek teoretycznie chciałby zrobić, e zawsze jest nam po myśli, gdy przyjdzie do czynu. — Wie pani przecież — ciągnęła panienka — że najpewniejszą drogą ) najgorszych domysłów jest trzymanie ludzi w nieświadomości. Ojciec owił, że była to jakaś sprzeczka o majętność, ale ja temu nie wierzę, bie nasze rodziny mają wszystkiego pod dostatkiem i pewno żadna nich nie byłaby do tego stopnia bourgeois. June oblała się rumieńcem. To słowo w odniesieniu do ojca i dziadka Iczuła jak obrazę. — Mój dziadek — odpowiedziała — był człowiekiem niezwykle ielkodusznym; tak samo i mój ojciec. Żaden z nich ani trochę nie był mrgeois. — Cóż to więc było? — spytała ponownie panna. June widząc, że ta loda latorośl rodu Forsyte'ów zamierza osiągnąć to, na czym jej zależy, jstanowiła natychmiast ubiec ją zdobywając miast tego coś dla siebie. — I na cóż pani ta wiadomość? Fleur powąchała róże. — Chcę wiedzieć, ponieważ trzymają to przede mną w tajemnicy.
— Tak, tu i s t o t n i e chodziło o własność, ale własność bywa różnego )dzaju. — To jeszcze gorzej. Teraz widzę, że naprawdę powinnam wiedzieć wszystkim. Drobną, zdecydowaną twarz June przebiegł skurcz. Spod okrągłej sapeczki, jaką miała na głowie, wymykały się pukle włosów. Ożywiona ;arciem, wyglądała zupełnie młodo. — Wie pani co? — przemówiła. — Widziałam, jak pani rzuciła na emię chusteczkę. Czy panią łączy coś z Jonem? Jeżeli tak, to najlepiej yłoby, gdyby pani rzuciła również całą tę sprawę. Dziewczyna pobladła, ale uśmiechała się nadal. — Jeżeli to nawet prawda, nie przekona mnie pani o tym w ten sposób. Słysząc tę śmiałą odpowiedź June wyciągnęła rękę. — Podoba mi się pani. Nie żywię natomiast sympatii do pani ojca... nigdy nie żywiłam. Niemniej możemy być wobec siebie zupełnie zczere. — Czy pani przyszła w tym celu, by ojcu to powiedzieć? June zaśmiała się. — Nie. Przyszłam tu, żeby zobaczyć panią. — To niezwykle uprzejmie z pani strony. Ta dziewczyna umiała odparować każdy cios. — Jestem dwa i pół razy starsza od pani — powiedziała June — ale lam dla pani wiele współczucia. Straszny jest brak samodzielności. Dziewczyna uśmiechnęła się znowu. 121 — Doprawdy, wydaje mi się, że pani mogłaby mi o tym opowiedzieć. , Jak to dziecko uporczywie zmierzało do celu! — Nie jest to mój sekret. W każdym razie postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, gdyż uważam, że zarówno pani, jak i Jon powinniście wiedzieć o wszystkim. A teraz muszę się pożegnać. — Czy pani nie chce zaczekać do powrotu ojca? June potrząsnęła głową. — Jak mogłabym się przeprawić na drugi brzeg rzeki? — Przewiozę panią łódką. — Wie pani co? — rzuciła June impulsywnie. — Za następnym razem, gdy pani będzie w Londynie, musi mnie pani odwiedzić. Ja tam mieszkam. Wieczorami zwykle bywa u mnie młodzież. Ale myślę, że nie powiem o tym pani ojcu. Fleur skinęła głową. Przyglądając się, jak wiosłując kieruje łódkę ku przeciwległemu brzegowi, June myślała: „Bardzo ładna i ślicznie zbudowana. Nigdy bym nie myślała, że Soames może mieć tak ładną córkę. Tworzyliby z Jonem śliczną parę." Instynkt kojarzenia par, nie znajdujący w jej własnym życiu żadnej pożywki, był u June zawsze bardzo silny. Stanęła na brzegu i przyglądała się Fleur płynącej z powrotem. Wreszcie dziewczyna odjęła rękę od wiosła, by skinąć na pożegnanie, a June z jakimś bólem w sercu poczęła iść ociężale ścieżką między łąkami i rzeką. Oto dwoje młodych, jak t€ uganiające za sobą ważki, w blaskach miłości, która niby słońce przepromienia je na wskroś... A jej młodość? Tak dawno już, gdy Fi i ona... A potem? Nic... Potem już nikt nie był całkowicie tym, któreg( pragnęła. I tak nigdy, nigdy tego nie zaznała. Ale cóż to za fatalny splo okoliczności dla tych dwojga młodych, jeżeli naprawdę zakochali sif w sobie, jak utrzymuje Holly — i czego zdaje się lękać jej ojciec, Iren. i bodajże nawet Soames. Jaki to fatalny splot okoliczności, jaka prze szkoda! I niecierpliwa tęsknota do przyszłości połączona z jakąś jakb;
wzgardą dla tego, co przeminęło, leżąca u podstaw wszelkiego działania drgnęła w sercu, które zawsze wierzyło, że to, czego się samemu pożąda jest ważniejsze od tego, czego sobie nie życzą inni. Przez chwilę, stojąc n brzegu rzeki w ciepłej ciszy lata, przyglądała się liliom wodnym, listkor wikliny i rzucającym się ponad wodę rybom; wdychała zapach tra^ i słodycz łąki zastanawiając się, jak by tu zmusić wszystkich, by by szczęśliwi Jon i Fleur! „Kulawe kaczątka" — rozkoszne, żółte, nieopit rzone kaczątka! Jaka szkoda! A pewno dałoby się coś zrobić. Nie, ni wolno w takich wypadkach machnąć na wszystko ręką. Ruszyła dal( — aż, zgrzana i skwaszona, znalazła się wreszcie na stacji. Tego wieczora wierna popędowi do bezkompromisowego działanii który odstręczał od niej wielu ludzi, zwróciła się do ojca: 122 — Wiesz, tatku, pojechałam zobaczyć tę małą Fleur. Wydała mi się >ardzo pociągająca. No i cóż? Prawda, że to niedobrze chować głowę v piasek? Zaskoczony tym Jolyon odstawił na bok swój jęczmienny kleik i zaczął cruszyć kromkę chleba. — Mam wrażenie, że ty właśnie to wolisz — odpowiedział. — Czy pamiętasz, czyją ona jest córką? — Czy nie można pogrzebać martwej już przeszłości? Jolyon wstał. — Pewnych rzeczy niepodobna pogrzebać. — Nie zgadzam się z tym — odparła June — to właśnie stoi na zawadzie wszelkiemu szczęściu i postępowi. Ty nie rozumiesz dzisiejszego pokolenia, tatusiu. Ono już się nie troszczy o rzeczy przebrzmiałe. Czemuż sądzisz, że to sprawa takiej wagi, jeśli Jon dowie się czegoś d swojej matce? Któż dziś zwraca uwagę na tego rodzaju sprawy? Prawo małżeńskie jest dziś takie samo, jakie było wówczas, gdy Soames i Irena nie mogli dostać rozwodu i gdy ty musiałeś w to wkroczyć. Myśmy byli tym poruszeni, oni nie będą. Nikogo to nie obchodzi. Małżeństwo bez godziwej możliwości wyzwolenia się jest tylko pewnego rodzaju niewolnictwem; ludzie nie powinni być wzajemnie swoją własnością. Dziś każdy to widzi! I cóż z tego, że Irena przełamała to prawo? — Ja tu z pewnością nie wyrażę sprzeciwu — odparł Jolyon. — Ale to zupełnie inna sprawa. Tym razem w grę wchodzą ludzkie uczucia. — Naturalnie, że wchodzą! — zawołała June. — Ludzkie uczucia tych dwojga młodych! — Moja droga — odrzekł Jolyon z lekka podrażniony — pleciesz głupstwa. — To nie są głupstwa. Jeżeli czas okaże, że się naprawdę kochają, to czemu — ze względu na przeszłość jedynie — mają być nieszczęśliwi? — Nie ty przeżywałaś tę przeszłość, lecz ja ją przeżywałem — poprzez przeżycia mojej żony, własnymi nerwami i wyobraźnią, jak tylko przeżywać może ten, kto kocha. June również powstała z miejsca i zaczęła krążyć niespokojnie po pokoju; nagle powiedziała: — Gdyby ona była córką Filipa Bosinneya, łatwiej bym cię mogła zrozumieć. Irena gq kochała, a nie kochała nigdy Soamesa. Z piersi Jolyona dobył się głęboki dźwięk, podobny do tego, jakim wieśniaczki włoskie nawołują muły. Serce zaczęło mu bić jak młotem — on jednak nie zwracał na to uwagi, dając się już zupełnie ponieść uczuciom: — To tylko świadczy, jak niewiele z tego rozumiesz. Ani ja, ani Jon, o ile go znam, nie zważałby na dzieje minionej miłości. Ale tu chodzi o brutalność związku bez miłości. Ta dziewczyna jest córką człowieka, który kiedyś był właścicielem matki Jona, niby czarnej niewolnicy. Nie 123
możesz odpędzić tego widma, nawet nie próbuj tego, June. Stoi przed nami pytanie, czy mamy patrzeć na to, jak Jon zwiąże się z dzieckiem — krew z krwi i kość z kości — człowieka, który posiadał matkę Jona wbrew jej woli. Nie ma tu co obwijać rzeczy w bawełnę, chciałbym raz jasno postawić sprawę. Ale teraz dłużej już mówić nie mogę, bo inaczej przez całą noc nie będę mógł się położyć. I przyciskając rękę do serca, Jolyon odwrócił się do córki plecami i jął się przyglądać nurtowi Tamizy. June, która miała taką naturę, że nigdy nie dostrzegała mrowiska, póki nie wetknęła w nie kija, była naprawdę przerażona. Podeszła ku ojcu i wsunęła rękę pod jego ramię. Nie była przekonana o słuszności jego stanowiska ani o własnym błędzie — to bowiem również nie leżało w jej naturze, ale oczywisty fakt, że sam temat rozmowy źle oddziaływa na ojca, zrobił na niej głębokie wrażenie. Ocierała się policzkiem o jego ramię i nic nie mówiła. Przewiózłszy swą starszą kuzynkę na drugą stronę, Fleur nie od razu dobiła do brzegu, lecz wpłynęła pomiędzy szuwary zalane blaskiem słonecznym. Spokojne piękno popołudnia na chwilę oczarowało ją, nie bardzo zazwyczaj skłonną do marzeń i poetyczności. Na polu, za wałem nadrzecznym, przy którym zatrzymała łódkę, zaprzężona w siwego konia maszyna odwracała świeży pokos siana. Fleur jak urzeczona przyglądała się kaskadom trawy przelewającym się przez lekkie koła — taka się wydawała chłodna i świeża. Chrzęst i szelest zlewał się z szumem wierzb i topoli oraz turkaniem synogarliczki, tworząc prawdziwą pieśń rzeki. Dokoła, w głębokiej, zielonej wodzie wiły się z prądem i potrącały wzajem długie wodorosty podobne do żółtych żmij. W cieniu, na drugim brzegu rzeki, stały srokate krowy, ociężale wymachując ogonami. Popołudnie było jak stworzone do marzeń. Fleur wydobyła listy Jona. Nie było tam kwiecistych wynurzeń, ale opis widzianych; rzeczy i zdarzeń przesycony miłą jej tęsknotą; wszystkie kończyły się: „Twój kochający J." Fleur nie odznaczała się sentymentalnościąv jej pragnienia były zawsze konkretne i skupione na jednym przedmiocie, lecz w ciągu tych kilku tygodni oczekiwania cały zasób poezji, jaki mógł istnieć w córce Soamesa i Anetki, skupił się niewątpliwie wokoło wspomnień o Jonie. Wszystkie one wiązały się z trawą i rozkwitłymi drzewami, z kwiatami i wodą. Marszcząc nosek wdychała ich wonie z taką rozkoszą, jaką dawała jej obecność Jona. Stojąc pod wygwieżdżonym niebem doznawała wrażenia, że znajduje się obok Jona gdzieś w samym środku Hiszpanii, a wczesnym rankiem, w ogrodzie, rosistę pajęczyny i blask, co zwiastując dzień przedzierał się przez mgłę, były dla niej niby jego uosobieniem. Podczas gdy czytała listy, przepłynęły koło niej majestatycznie dwa 124 będzie, a za nimi rządkiem ciągnęło stadko — sześć młodych łabędziąt flotylla szarych psotników. Fleur schowała listy, wzięła się do wioseł ykrótce przybiła do przystani. Idąc na przełaj przez łąkę rozmyślała id tym, czy ma opowiedzieć ojcu o wizycie June. Jeżeli nie opowie, ojciec dowie się o tym od lokaja, wyda mu się to podejrzane. Zresztą iwało jej to jeszcze jedną sposobność do wybadania go w sprawie owej aśni rodzinnej. Wyszła więc na drogę, aby go spotkać. Soames poszedł obejrzeć skrawek gruntu, na którym miejscowe ładze zamierzały zbudować sanatorium dla chorych na płuca. Wierny rodzonemu indywidualizmowi, nie brał najmniejszego udziału w spra-ach lokalnych, poprzestając na płaceniu podatków na rzecz gminy, tóre wciąż rosły. Lecz wobec tego nowego a niebezpiecznego projektu ie mógł pozostać obojętny. Teren, o którym mowa, znajdował się niespełna pół mili od jego domu. Soames w zupełności godził się poglądem, że trzeba walczyć z gruźlicą, ale nie w tym właśnie miejscu - sanatorium należało postawić gdzieś dalej. Trzymał się zasady •spólnej wszystkim prawdziwym Forsyte'om, że jakiekolwiek ułomości innych ludzi nie są jego sprawą i że państwo powinno spełniać vą powinność, nie naruszając przy tym naturalnych, zdobytych prze-;ń lub odziedziczonych uprawnień. Francie, najbardziej wolnomyślna rzedstawicielka Forsyte'ów jego pokolenia (wyjąwszy, zapewne,
tego raba Jolyona), zapytała go pewnego razu — jak to ona — złośliwie: Widziałeś kiedy, Soamesie, nazwisko Forsyte'ów zamieszczone na ście składek?" Jak było, tak było, w każdym razie sanatorium przyniosłoby okolicy iedobrą sławę, Soames przeto gotów był każdej chwili podpisać petycję wróconą przeciwko projektowi budowy. Powracał do domu powziąw-zy tę właśnie decyzję, gdy zobaczył Fleur idącą na jego spotkanie. Ostatnimi czasy okazywała mu większą niż zwykle serdeczność spokojne dni spędzonego z nią lata działały nań odmładzaj ąco. Anetka rciąż wyjeżdżała do miasta to w tej, to w innej sprawie, a on mógł rzebywać sam na sam z Fleur niemal tyle, ile tego pragnął. To prawda, e młody Mont nabrał zwyczaju przyjeżdżania motocyklem niemal co rugi dzień. Dzięki Bogu, zgolił sobie doszczętnie te szczoteczki pod osem i nie wyglądał już na wędrownego szarlatana. Wraz z koleżanką leur, bawiącą u nich, oraz jakimś młodzikiem z sąsiedztwa, tworzyli awsze po kolacji w hallu dwie pary tańczące przy muzyce elektrycznej lianoli, która bez niczyjej pomocy wygrywała fokstroty, przy czym jej bdarzone głosem pudło rzucało jakby zdumione błyski. Nawet Anetka d czasu do czasu przesuwała się wdzięcznie w tańcu w ramionach :tóregoś z młodych ludzi. Zaś Soames, podchodząc ku drzwiom salonu patrząc nieco z ukosa, wpatrywał się w nie w oczekiwaniu na uśmiech 'leur; potem wracał do swego fotelu koło kominka, by przejrzeć .Timesa" lub inną gazetę podającą cenniki obrazów. Jego oczy, wiecznie 125 niespokojne, nie dojrzały w niej ani śladu wspomnień o tamtym kaprysie. Gdy podeszła do niego na zapylonej drodze, ujął ją pod rękę. — Czy wiesz, tatusiu, kto tu był u ciebie? I nie mógł dłużej czekać. No, zgadnij. — Nie potrafię zgadywać — odrzekł Soames niechętnie. — Któż to był? — Twoja kuzynka, June Forsyte. Soames zupełnie nieświadomie ścisnął mocniej ramię córki. — Czegóż ona chciała? — Nie wiem. W każdym razie było to jakby przełamaniem praw tej familijnej waśni. Czy nie tak? — Waśni? Jakiej waśni? ¦ — Tej, która istnieje w twej wyobraźni, ojczulku. Soames wypuścił jej ramię. Czy ona z niego szydzi, czy też stara się pociągnąć go za język? — Przypuszczam, że chciała, bym kupił jakiś obraz — powiedział wreszcie. i — Nie wydaje mi się. Może to po prostu uczucia rodzinne. — To tylko pokrewieństwo trzeciego stopnia — burknął Soames. — A poza tym córka twojego wroga. — Jak to rozumiesz? — Przepraszam, kochany tatku, zdawało mi się, że był twoim wrogiem. — Wrogiem — powtórzył Soames. — To stare dzieje. Nie wiem, skąd zdobywasz takie wiadomości. — Od June Forsyte. Spadło na nią w tej chwili jakby natchnienie, że jeżeli ojciec pomyśli, i; ona wie o wszystkim lub znajduje się o włosek od prawdy, nie będzi< przed nią już nic taił. Soames był zaskoczony, lecz Fleur za nisko oceniła jego ostrożność i upór. — Jeżeli wiesz — rzekł chłodno — czemu zamęczasz mnie pytaniami
Fleur spostrzegła, iż się przeliczyła. — Nie chcę cię zamęczać, tatusiu. Na cóż mi więcej wiedzieć, jak san powiadasz? Na cóż wiedzieć cokolwiek o tym „sekreciku"? Je m'ei fićke1, jak powiada Profond. — Ten drab — powiedział Soames głucho. Ten drab grał rzeczywiście tego lata poważną, choć niewidzialną roi — nie pojawił się już bowiem powtórnie. Od owej niedzieli, kiedy Fleu zwróciła uwagę, jak czatował spacerując po trawniku. Soames myśl* o nim wiele, zawsze wiążąc jego osobę z Anetką — choć nie miał po tem Gwiżdżę na to (fir.) 126 lej przyczyny prócz tej jednej, że żona wyglądała o wiele ładniej niż przednio. Jego instynkt posiadania, subtelniejszy, mniej formalny ardziej elastyczny od czasów wojennych, zachował całe dawne podłoże ;ufności. Podobnie jak spoglądając na spokojną i miłą rzekę amerykań-ą człowiek zdaje sobie sprawę, iż tam, w mule, może czaić się z rozwartą szcza aligator, do złudzenia przypominający młode drzewo — tak oames spoglądał na rzekę własnej egzystencji, podświadomie wyczu-ijąc osobę monsieur Profonda, lecz wzbraniając się dostrzec coś więcej 1 cień jego paszczy. W owej epoce życia miał faktycznie wszystko, czego agnął, i był tak bliski poczucia szczęśliwości, jak na to pozwalała jego tura. Zmysły jego już się uspokoiły; uczucia znajdowały całkowity iust w przywiązaniu do córki; zbiory jego cieszyły się rozgłosem; sniądze zdołał dobrze ulokować; zdrowie miał przepyszne, co najwyżej asami dolegała mu wątroba; jak dotąd, nie zaczął jeszcze troskać się ważnie, co się stanie z nim po śmierci, a skłonny był myśleć, że po prostu 2 się nie stanie. Przypominał swoje pewne jak mur papiery wartościowe; :achwiać tę pewność przez przyglądanie się czemuś, czego widoku mógł liknąć, byłoby — czuł to instynktownie — czynem przewrotnym i nie owadzącym do niczego. Te dwa lekkie jak suchy listek utrapienia kaprys Fleur i paszczęka monsieur Profonda — zachwiałyby jego wnowagę, gdyby zbyt starannie się im przyjrzał. Owego wieczoru Przypadek, który wkracza w losy nawet najlepiej bezpieczonych Forsyte'ów, włożył w ręce Fleur nitkę, po której dojść ożna było do sedna tajemnicy. Ojciec przyszedł na obiad bez chustecz-, a właśnie zdarzyła mu się potrzeba wytarcia nosa. — Przyniosę ci chusteczkę, tatusiu! — zawołała Fleur i pobiegła na irę. Saszetka, którą zaczęła przetrząsać — widocznie stara, bo jedwab f był zupełnie spłowiały — miała dwie przegrody; w jednej z nich iajdowały się chusteczki, druga, zapięta, zawierała coś twardego )łaskiego. Wiedziona dziecinną pustotą, otworzyła ją. Znajdowała się in ramka, a w niej zobaczyła swoją fotografię z lat dziecinnych, patrzyła się w nią, urzeczona — jak to się nieraz zdarza — widokiem rojej podobizny. Wtem fotografia obsunęła się pod jej drżącym palcem, pod spodem ukazała się inna. Fleur ściągnęła własną podobiznę jeszcze ięcej w dół i ujrzała jak gdyby znajomą twarz młodej, bardzo przy stój-;j kobiety w bardzo staroświeckiej sukni wieczorowej. Wsunąwszy powrotem swoją fotografię na dawne miejsce, wydobyła jedną z chuste-:ek i zeszła na dół. Dopiero na schodach uświadomiła sobie, czyja to /arz. Tak, na pewno, to matka Jona. Pewność ta wstrząsnęła nią. ;anęła bez ruchu, oszołomiona przypływem myśli. No tak, naturalnie, jeigc Jona poślubił kobietę, którą chciał wziąć za żonę jej ojciec, może iwet wydarł mu ją podstępnie. Potem, w obawie, by ojciec nie poznał jej twarzy, że odkryła jego tajemnicę, zakazała sobie dalszych domys-w i weszła do jadalni powiewając jedwabną chusteczką. 127 — Wybrałam najmiększą, tatusiu. — Hm — rzekł Soames. — Tych chusteczek używam tylko, gdy mam katar. Ale mniejsza o to.
Wieczór ten zszedł Fleur na wiązaniu z sobą różnych faktów. Przypomniała sobie wyraz twarzy ojca wówczas w cukierni — naprawdę dziwny mimo obcości i chłodu — mówiący, że coś ich łączyło. Widocznie ojciec bardzo kochał tę kobietę, jeśli — mimo że ją utracił — chował jej fotografię przez tyle lat. Nieubłaganie i rzeczowo umysł jej zajął się z kolei badaniem stosunku ojca do matki. Czy ją naprawdę kiedy kochał? Fleur wątpiła w to. Jon był synem kobiety, którą ojciec naprawdę kochał. Zatem nie powinien stanowczo mieć zastrzeżeń co do tego, by kochała go jego własna córka; musi się tylko przyzwyczaić do tej myśli. I narzucona przez głowę nocna koszula stłumiła westchnienie szczerej ulgi. ///. Spotkania Młodzi dostrzegają starość czasem tylko, dorywczo i przelotnie. Tak więc i Jon przed powrotem z Hiszpanii nigdy naprawdę nie zdawał sobie sprawy z podeszłego wieku ojca. Twarz Jolyona czwartego, wyniszczone oczekiwaniem, wprost zatrwożyła chłopca — tak była blada i stara Opadła z niej maska spokoju i widząc ją wykrzywioną wzruszeniem m widok żony i syna, Jon uświadomił sobie nagle, jak głęboko musiał ojciec przeżyć rozłąkę. Bronił się myślą: „No, przecież nie ja chciałem teg< wyjazdu!" Okazywanie przez młodzież względów starości było wówczas niemod ne, lecz Jon bynajmniej nie stanowił typu nowoczesnego młodzieńca Ojciec był dla niego zawsze „taki kochany", niemiła więc wydawała mi się myśl, że on, Jon, wróci natychmiast do tego, dla czego ojciec — chcą go uleczyć — przez sześć tygodni cierpiał samotność. Na pytanie: — No i cóż, chłopcze, jakie wrażenie zrobił na tobie wielki Goya — Jon poczuł przykre wyrzuty sumienia. Wielki Goya istniał dla nieg tylko jako twórca postaci przypominającej Fleur. Wieczorem w dzień powrotu udając się do łóżka Jon pełen bj głębokiej skruchy; ale zbudził się pełen oczekiwania. Był to dopiei piąty lipca, a pierwsze spotkanie z Fleur umówione zostało na dziewiąte go. Miał więc spędzić trzy dni w domu przed wyjazdem na farmę. Mu coś wymyślić, żeby ją zobaczyć! W życiu mężczyzn istnieje nieubłagany rytm, wywołany potrzet noszenia spodni, któremu nie mogą się przeciwstawić nawet najczul rodzice. Na drugi dzień przeto Jon pojechał do Londynu, a uspokoiwss sumienie zamówieniem niezbędnych szczegółów garderoby na Condu 128 reet, skierował się w stronę Piccadilly. Stratton Street, gdzie znajdo-ił się klub Fleur, przylegała do Devonshire House. Chyba tylko zypadkiem Fleur mogła być teraz w klubie, jednak Jon z bijącym rcem wlókł się przez Bond Street, z zazdrością stwierdzając, że >zyscy inni młodzieńcy górują nad nim. Z taką swobodą paradowali swych ubraniach; wydawali się tak pewni siebie; byli dorośli! Nagle /ładnęło nim przekonanie, że Fleur zapomniała o nim. Pochłonięty zez ostatnie tygodnie własnym uczuciem, nie pomyślał dotąd o takiej ożliwości. Kąciki ust opadły boleśnie, ręce zwilgotniały od potu. Fleur, której uśmiechu zawierał się cały czar młodości, Fleur nieporównana! fła to ciężka chwila; jednak przyszła mu z pomocą wielka myśl, że łowiek powinien być gotów na wszelkie przeciwności! Taką surową fleksją krzepił się stojąc przed wystawą jakiegoś sklepu ze starzyzną iekawostkami. Tu, gdzie fala londyńskiej mody wyrzuca to wszystko, i niegdyś było jej ostatnim słowem, nie było dziś nic godnego uwagi >rócz plamy słońca i jednego czy dwu szarych cylindrów. Jon ruszył ilej i właśnie skręcał na Picadilly, gdy natknął się na Vala Dartiego węszącego w stronę klubu „Iseeum", którego członkiem niedawno istał. — Halo, młodzieńcze! Gdzież to tak śpieszysz? Jon zarumienił się. — Byłem właśnie u krawca. Val przyjrzał mu się od stóp do głów.
— To mi się podoba! Zajdę tu po papierosy, a potem chodź ze mną na mch. Jon podziękował i przyjął zaproszenie. Może od Vala zdobędzie jakieś iadomości o niej! Sytuacja polityczna Anglii, ta zmora prasy i mężów stanu, zgoła ' innej perspektywie przedstawiała się sprzedawcy tytoniu, do którego klepu obaj weszli. — Tak, łaskawy panie, akurat te same papierosy, które zwykł brać mnie pański ojciec. Na honor! Pan Montague Dartie był tu stałym lientem od roku... zaraz, zaraz... od roku, gdy Melton wziął Derby. Tak, ył jednym z moich najlepszych klientów. — Lekki uśmiech rozjaśnił warz kupca. — A ile napiwków dawał, ho, ho! Zdaje mi się, że brał wieście na tydzień, i to rok w rok; nigdy nie palił innych. Bardzo iprzejmy dżentelmen, miałem dzięki niemu dobre obroty. Zgryzłem się, dy się dowiedziałem, że go taki wypadek spotkał. Brak później złowiekowi takiego stałego klienta jak pański ojciec. Val uśmiechnął się. Śmierć jego ojca zamknęła rachunek, otwarty noże dłużej niż jakikolwiek inny. Valowi wydało się, że w kręgu dymu lapierosa tak sędziwej marki widzi znów twarz ojca, smagłą, przystojną, •zdobioną wąsikiem, nieco zbyt pulchną — w tym jedynym nimbie, jaki obie zdobył. Bądź co bądź, ojciec cieszył się tu swego rodzaju sławą, jako 129 człowiek wypalający dwieście papierosów tygodniowo, dający napiwk 0 zawsze otwartym rachunku bieżącym! Dla tego kupca tytoniowego bj wprost bohaterem! I nawet taką sławę się dziedziczy! — Płacę gotówką — powiedział. — Ile się należy? — Dla syna pana Montague'a, i gotówką... dziesięć szylingów sześ pensów. Pana Montague'a nigdy nie zapomnę. Nieraz stał tu i gawędź dobre pół godziny. Teraz nie ma wielu takich jak on — każdy się śpiesz: Wojna źle wpłynęła na obyczaje, łaskawy panie, źle wpłynęła. Widzę, i 1 pan był na wojnie. — Nie! — odparł Val uderzając się w kolano. — To jeszcze z poprze( niej wojny. Zdaje się, że mi to uratowało życie. Nie bierzesz papierosóv Jonie? Jon, z lekka zawstydzony, mruknął: — Wiesz, że nie palę. I zobaczył, że kupcowi wykrzywiły się usta, jak gdyby nie wiedział, cj ma powiedzieć: „Mocny Boże!" czy też „To doskonale, proszę pana!' — Masz rację — rzekł Val. — Powstrzymuj się, póki możesz. Będzie; tego potrzebował, gdy ci się coś tęgo da we znaki. A więc to naprawdę te sam tytoń? — Identyczny, łaskawy panie, tylko trochę droższy. Zawsze powi dam, że imperium brytyjskie to przedziwnie trwała potęga. — Proszę mi przysłać co tygodnia setkę takich papierosów. Oto adre Rachunek proszę załączyć raz na miesiąc. Chodźmy już, Jonie. Jon z ciekawością wszedł do „Iseeum". Nie był dotąd nigdy w żądny londyńskim klubie — jeżeli nie liczyć lunchu, spożywanego czase w „Hotch Potch" w towarzystwie ojca. „Iseeum", wygodne i bezprete sjonalne, nie szło z prądem czasu — było to niepodobieństwem, pó w zarządzie zasiadał Jerzy Forsy te, którego kulinarna pomysłowo stanowiła tu niemal siłę nadrzędną. Klub sprzeciwiał się stanowe przyjmowaniu nuworyszów, toteż Jerzy Forsyte chcąc wprowad: Prospera Profonda musiał rzucić na szalę cały swój prestiż głosz hymny pochwalne ku czci tego „tęgiego sportsmena". Właśnie ci dwaj jedli razem śniadanie, kiedy do sali weszli Val z Jone: a zachęceni skinieniem przysiedli się do ich stołu. Val patrzył byst i uśmiechał się czarująco, a Jon siedział poważny, sznurując us i wodząc dokoła uroczo onieśmielonym wzrokiem. Ów stolik w ką< otoczony był jakąś aurą uprzywilejowania, jak gdyby jadali przy n dawni mistrzowie;
Jon był urzeczony tą atmosferą o hipnotycznj czarze. Kelner o zapadłych policzkach przesuwał się koło nich z iś< wolnomularską czcią i uległością. Łowił skwapliwie każde drgnienie i Jerzego Forsyte'a, z rodzajem sympatii chwytał pożądliwe błyski w je oczach, z lubością śledził poruszenia ciężkich sreber z godłami kłuł Okryta liberią ręka i poufały głos zjawiły się tak niespodziewanie plecami Jona, że chłopiec drgnął, zaskoczony. 130 erzy raz tylko zwrócił się do Jona: — Twój dziadek dał mi kiedyś trochę forsy. Diablo dobrze znał się na jarach! Dotem już ani on, ani drugi z mistrzów nie zwracał zupełnie uwagi na topaka, czemu ten zresztą był rad. Cała rozmowa obracała się dokoła dowli, zalet i cen koni, a Jon przysłuchiwał się zrazu w roztargnieniu, iwiąc się, że tyle mądrości można pomieścić w głowie. Nie mógł erwać oczu od ciemnego mistrza — to, co mówił, było tak przemyśla-, tak onieśmielające, a słowa, jakich używał — tak ważkie, dziwne, zeplatane uśmiechami. Naraz, gdy chłopak zamyślił się o niebieskich migdałach, z ust jego słyszał słowa: — Chciałbym wiedzieć, czy pan Soames Forsyte interesuje się końmi. — Stary Soames! O nie, to spryciarz, nieczuły na takie rzeczy! Jon musiał użyć całej siły woli, by nie oblać się pąsem, gdy ciemny istrz ciągnął dalej: — Jego córka to czarująca panienka. A pan Soames jest trochę iroświecki. Chciałbym, aby go kiedyś spotkało coś przyjemnego. Jerzy Forsyte uśmiechnął się drwiąco. — Niech się pan nie martwi; on nie jest tak nieszczęśliwy, jak się zdaje. ' igdy nie pokaże po sobie, że coś go cieszy, ale niechby kto starał mu się odebrać! Stary Soames! Kto się na gorącym sparzy, na zimne dmucha! — Wiesz co, Jon — rzekł Val pośpiesznie —jeżeliś skończył, pójdziey napić się kawy. — Kto są ci panowie? — zapytał Jon, gdy już byli na schodach. — Nie >słyszałem... — Stary Jerzy Forsyte jest stryjecznym bratem twojego ojca i wuja aamesa; stale przesiaduje w tym klubie. Ten drugi, Profond, to riwaczna figura. Coś mi się zdaje, że on się kręci koło żony Soamesa. Jon spojrzał na niego przerażony. — Ależ to okropne! — powiedział. — To jest... chciałem powiedzieć... kropnę dla Fleur. — Nie sądź, że Fleur bardzo się tym przejmuje. Ona jest bardzo owoczesna. — Ależ to jej matka! — Żółtodziób z ciebie jeszcze, Jonie. Jon poczerwieniał. — Różne bywają matki! — wyjąkał gniewnie. — Masz rację — odpowiedział porywczo Val — ale dziś te sprawy wyglądają inaczej niż wtedy, kiedy byłem w twoim wieku. Dzisiejszą ewizą jest: „Dziś żyjesz, jutro gnijesz". To właśnie miał na myśli stary erzy, mówiąc o Soamesie. Ten nie myśli o tym, że go jutro śmierć czeka. Nagle Jon spytał szybko: — Co to była za sprawa między nim a moim ojcem? 131 — Ściśle poufna, mój Jonie. Posłuchaj mojej rady i zostaw to w spokoju. Nic z tego nie przyjdzie, że się dowiesz. Czy pozwolisz likierku? Jon potrząsnął głową. — Nie lubię, gdy ludzie tają coś przed kimś — mruknął — a potem podrwiwają sobie, że jest żółtodziobem. — No dobrze, możesz spytać Holly. Jeżeli o n a ci nic nie powie, chybs uwierzysz, że to tylko dla twego dobra.
Jon wstał. — Muszę już odejść. Dziękuję ci za lunch. Val uśmiechnął się do niego, trochę zmartwiony, choć jednocześni* ubawiony rozdrażnieniem chłopca. — Doskonale! Do zobaczenia w piątek! \ — Jeszcze nie wiem — bąknął Jon. Istotnie nie wiedział. Ta zmowa milczenia doprowadzała go ¦ di rozpaczy. To upokarzające być traktowanym jak dziecko. Markotny powędrował z powrotem na Stratton Street. Pójdzie natychmiast do je klubu, choćby miał się dowiedzieć najgorszego!... Na jego zapytani odpowiedziano, że panny Forsyte nie ma w klubie; może przyjdzi później. Bywa tu często w poniedziałki, nic więcej nie wiedzą. Jo: zapowiedział, że przyjdzie powtórnie, a następnie zapuściwszy si w aleje Green Park, rzucił się na ziemię pod drzewem. Słońce świecił jasno, lekki wietrzyk szumiał w koronie młodej lipy, pod którą leżał; Jo czuł w sercu ból i zdawało mu się, że ciemna chmura zagraża jeg szczęściu. Ponad zgiełk uliczny wypłynął głos Wielkiego Bena, bijąceg trzecią. Dźwięk ten jakby poruszył coś w Jonie; wyciągnąwszy ćwiartl? papieru zaczął na niej gryzmolić ołówkiem. Napisał już jedną stroi i błądził wzrokiem po trawie szukając natchnienia do drugiej, gdy narj coś twardego dotknęło jego ramienia - była to zielona parasolka. Pona nim stała Fleur we własnej osobie! — Powiedziano mi, żeś był i że masz przyjść drugi raz. Wpadło mi ć głowy, że pewno cię tu znajdę. I znalazłam... Prawda, że to cudowni* — Och, Fleur! Myślałem, żeś już zapomniała o mnie! — Przecież ci mówiłam, że nie zapomnę! Jon ujął mocno jej ramię. — Za wiele szczęścia naraz! Ale chodźmy stąd! Ciągnął ją prawie przez ten zbyt mądrze uregulowany park, pó wreszcie nie udało mu się znaleźć zacisznego miejsca, gdzie mogli usią i trzymać się za ręce. — Czy nikt nie podgląda? — spytał Jon, wpatrzony w jej rysujące s na tle policzków rzęsy. — Jest jakiś głupi szczeniak, ale on się nie liczy. W Jonie zbudziła się odrobinka współczucia dla głupiego szczeniąt — Czy wiesz, że miałem porażenie słoneczne? Nie pisałem ci o tyi — Naprawdę? Czy to było coś poważnego? 132 — Nie. Mama to prawdziwy anioł. A co u ciebie słychać? — Nic... Chyba to, że —jak mi się zdaje — odkryłam, co poróżniło >ze rodziny. Jerce Jona zaczęło bić gwałtownie. — Zdaje mi się, że mój ojciec chciał ożenić się z twoją matką, ymczasem dostał ją twój ojciec. — Och! — Znalazłam jej fotografię — w ramce, za moją fotografią. Oczywiście, eli on ją bardzo kochał, to musiał być chyba bliski szaleństwa, iwda? fon zamyślił się na chwilę. — Jeżeli ona wolała mego ojca, to chyba nie powinien. — A jeżeli byli z sobą zaręczeni? — Gdybyśmy byli zaręczeni i gdybyś przekonała się, że kochasz kogoś ęcej niż mnie, byłbym złamany, ale nie miałbym ci tego za złe. — A ja tak. Nie wolno ci tego nigdy zrobić, Jonie! — Na Boga! Ani mi to przez myśl nie przeszło! — Nie zdaje mi się, by ojciec był naprawdę kiedykolwiek przywiązany mojej matki. Jon zamilkł. Przyszły mu na myśl słowa Vala oraz dwóch mistrzów klubie... — Widzisz, my nic nie wiemy — mówiła Fleur — a może to był jakiś rdzo silny wstrząs. Może ona była dla niego niedobra. To się zdarza.
Moja matka nigdy! Fleur wzruszyła ramionami. — Zdaje mi się, że niewiele wiemy o naszych rodzicach. Widzimy ich lko przez pryzmat stosunku do nas samych, a przecież oni żyli wśród dzi, jeszcze zanim my przyszliśmy na świat, i różnie pewno układały ? te — bardzo liczne, jak sądzę — stosunki. Przecież oboje są już starzy", aójrz na swego ojca — głowę trzech oddzielnych rodzin! — Czy w tym okropnym Londynie — krzyknął Jon — nie ma miejsca, Izie byśmy mogli zostać sami? — Chyba w taksówce. — Bierzmy więc taksówkę! Gdy już wsiedli, Fleur nagle zapytała: — Czy wracasz do Robin Hill? Chciałabym zobaczyć, gdzie mieszkasz, mie. Ja nocuję u ciotki, ale zdążyłabym jeszcze wrócić na obiad. Do amu, oczywista rzecz, nie wejdę. Jon wpatrzył się w nią zachwycony. — Wyśmienicie! Pokażę ci dom z zagajnika, nie spotkamy tam nikogo, czwartej będziesz miała pociąg. Bożek własności oraz jego wyznawcy: Forsyte'owie wielcy i mali, Dijacze bąków, urzędnicy, handlpwcy i fachowcy, odrabiali jeszcze — podobnie jak warstwy pracujące — siedem godzin swych zajęć 133 powszednich, toteż tych dwoje przedstawicieli czwartego pokolenia jechało do Robin Hill próżnym wagonem pierwszej klasy, zakurzonym i wygrzanym od słońca; dla tamtych bowiem był to pociąg za wczesny, Jechali więc w błogim milczeniu, trzymając się za ręce. Nie spotka wszy na stacji nikogo oprócz tragarzy oraz paru nie znanych Jonowi mieszkańców wsi, wyszli na dróżkę, która pachniała kurzem i wiciokrzewem. Dla Jona — który był już pewny Fleur i nie miał przed sobą rozłąk — była to cudowna przechadzka, bardziej czarowna niż przechadzki p< wzgórzach Sussexu lub nad brzegiem Tamizy. Była to miłość wśród mgłj — jedna z tych promiennych kart życia, gdzie każde słowo i uśmiecl i każde, choćby najlżejsze, dotknięcie wzajemne przypominały złote czerwone i niebieskie motylki, kwiatuszki i ptaszęta wplecione pomiędz; tekst pisany — szczęsne zjednoczenie się, bez myśli o przyszłości, trwając trzydzieści siedem minut. Dotarli do zagajnika o godzinie wieczorne© udoju. Jon nie chciał jej wprowadzać w obręb folwarku, lecz tylko d miejsca, skąd Fleur mogła widzieć pole, wznoszące się ku ogrodowi, ora dom stojący poza nim. Weszli pomiędzy modrzewie i nagle za zakręter ścieżki natknęli się na Irenę, siedzącą na starym pniu drzewa. Różne bywają rodzaje wstrząsów; jedne z nich działają na rdze pacierzowy, inne na nerwy, inne na wrażliwość moralną, inne wreszci — potężniejsze i bardziej trwałe — na godność osobistą. Takiego właśni wstrząsu doznał Jon natknąwszy się na matkę w tych okolicznościacl Nagle uświadomił sobie, że postępuje niewłaściwie. Przywieźć tu Flet zupełnie otwarcie — na to zgoda! Ale sprowadzić ją tu tak po kryjomi Trawiony wstydem, starał się okazać tyle bezczelności, na ile pozwala] jego natura. Fleur uśmiechała się w sposób nieco wyzywający. Wyraz zdumienia r twarzy Ireny ustąpił niebawem miejsca obojętnej nieco uprzejmość I ona to właśnie pierwsza przemówiła: — Bardzo się cieszę, że panią widzę. Jak to ładnie, że Jon pomyśl o przywiezieniu pani do nas. — Myśmy nie mieli zamiaru wchodzić do domu — wyrwał się Jo — Chciałem tylko pokazać Fleur, gdzie mieszkam. Matka powiedziała spokojnie. — Czy pozwoli pani do nas na herbatę?
Uświadamiając sobie, że swym brakiem obycia pogorszył jeszc sytuację, Jon usłyszał odpowiedź Fleur: — Bardzo pani dziękuję. Muszę wrócić na obiad do domu. Spotkała Jona przypadkiem w mieście i przyszło nam na myśl, że byłol przyjemnie zobaczyć jego dom. Jak ona umiała panować nad sobą! — Doskonale, ale musi pani zostać na herbacie. Odeślemy panią stację. Mężowi mojemu miło będzie panią poznać. i 134 Wyraz oczu matczynych, które przez chwilę spoczęły na twarzy syna, prawił, że Jon poczuł się nędzny i lichy jak robak. Potem matka ruszyła rzodem. Fleur szła za nią, a on wlókł się za nimi obiema, rozmawiający-li tak swobodnie o Hiszpanii, o Wansdon i o domu wznoszącym się ionad drzewami i porosłym trawą zboczem; czuł się jak dzieciak, 'atrzył, jak spojrzenia ich — tych dwu istot najbardziej przezeń :ochanych w całym świecie — krzyżują się ze sobą i chłoną wzajemnie. Ojciec z nogą założoną na nogę siedział spokojnie pod dębem i widząc ;o Jon z góry już odczuł boleśnie całe poniżenie, jakiego dozna wobec ego sędziwego, smukłego i eleganckiego człowieka. Zdawało mu się, że uż czuje delikatną ironię, jaka za chwilę pojawi się w ojcowskim głosie uśmiechu. — To Fleur Forsyte, Jolyonie; Jon przywiózł ją, żeby zobaczyła nasz lom. Siadajmy zaraz do podwieczorku, żeby jeszcze zdążyła na pociąg, onie, bądź tak dobry, powiedz, żeby podawano herbatę, i zatelefonuj po amochód. Zostawić Fleur sam na sam z rodzicami—to sytuacja dziwna, lecz — co liewątpliwie przewidziała matka — stosunkowo w danej chwili najlep-iza, a więc Jon pobiegł do domu. Nie zostanie już ani przez chwilę teraz : Fleur bez świadków, a przecież nawet nie umówili się co do dalszych ipotkań! Gdy powrócił pod osłoną służących i filiżanek z herbatą, v towarzystwie siedzącym pod drzewem nie zastał już ani śladu akiegokolwiek skrępowania — całe jednak, nic nie mniejsze, przeszło v niego. Rozmawiano o galerii na Cork Street. — My, ludzie starej daty — mówił ojciec — ogromnie bylibyśmy radzi iowiedzieć się, dlaczego nie potrafimy poznać się na wartości nowej ;ztuki. Pani i ty, Jonie, powinniście nam to wyjaśnić. — Zdaje się, że sztuka ta ma charakter satyryczny... prawda? — po-ariedziała Fleur. Jon spostrzegł uśmiech na twarzy ojca. — Satyryczny? O, zdaje mi się, że jest w tym jeszcze coś więcej. A jak ty sądzisz, Jonie? — Nie mam pojęcia — bąknął Jon. Twarz ojca nagle sposępniała. — Młodzi są już znużeni nami, naszymi ideałami i bożyszczami. „Precz z nimi — powiadają — obalić ich bóstwa! I powróćmy znów — do nicości!" I dalibóg, tak właśnie czynią! Jon jest poetą. On też wejdzie w to koło i będzie deptał po tym, co z nas pozostało. Własność, piękno, uczucie... wszystko to dym! Dziś nie wolno nam posiadać niczego, nawet własnych uczuć! Wszystko to stoi na zawadzie — Nicości! Jon słuchał, stropiony, niemal urażony słowami ojca, w których wyczuwał jakiś nie dający się jeszcze uchwycić sens. Przecież on nie chciał deptać po niczym! — Nicość jest bóstwem dnia dzisiejszego — ciągnął dalej Jolyon 135 — powracamy tam, gdzie przed sześćdziesięcioma laty stali Rosjanie, gdy rzucili hasło nihilizmu. — Nie, tatusiu — zawołał nagle Jon — my tylko chcemy żyć i nie wiemy jak, ze względu na przeszłość. W tym cała rzecz! — Niech to kaci — odparł Jolyon — to głęboka uwaga, Jonie. Czy twoja własna? Przeszłość!... Stare własności, stare namiętności... i ich pokłosie. Ale zapalmy papierosa.
Jon zauważył, że matka szybko podniosła rękę ku ustom, jak gdyby chcąc powstrzymać jakieś słowo, i poczęstował obecnych papierosami. Podał ogień ojcu, potem Fleur, na koniec zapalił sam. Czyżby dozna] owego wstrząsu, o którym mówił Val? Dym był błękitny, gdy chłopak się nie zaciągał, a szary, gdy się zaciągnął. Jonowi w smak poszło swędzenie, wyczuwane w nosie, oraz poczucie równości z starszymi; cieszył się, że nikt nie powiedział: „A więc zacząłeś!" Czuł się nie tak już młody jai dawniej. Fleur spojrzała na zegarek i wstała z krzesła. Irena weszła z nią dc domu. Jon pozostał z ojcem zaciągając się dymem papierosa. — Odprowadź ją do samochodu, Jonie — powiedział Jolyon — a po tem poproś matkę, żeby do mnie przyszła. Jon poszedł. Czekał w hallu, potem widział, jak Fleur wsiada dc samochodu. Nie było możności zamienić z nią choćby słówka — ledw( uścisnęli sobie dłonie. Przez cały wieczór oczekiwał, że ktoś go o co: zagadnie; jednak nikt nie zagadnął go o nic. Jak gdyby nic się nie stało Wieczorem, idąc spać, zobaczył w lustrze własne odbicie. Milczało tal jak i on — ale i on, i jego odbicie wyglądali tak, jak gdyby milczenie t< kryło w sobie niejedno. IV. Na Green Street Nie wiadomo na pewno, czy wrażenie, że Prosper Profond jes człowiekiem niebezpiecznym, należało przypisać skwapliwości, z jak ofiarował Valowi klaczkę po Mayfly, czy też uwadze Fleur: „On si zachowuje tak jak zastępcy Madianitów, wciąż krąży dokoła i czyha"1 czy niedorzecznemu pytaniu, zwróconemu pod adresem Jacka Cardiga na: „Co komu z tego przyjdzie, że będzie się trzymał w formie?", cz; może po prostu temu, że był cudzoziemcem, czyli jak się teraz mówi zwykło — obcym. Natomiast pewne było, że Anetka wyglądała niezwj kle uroczo oraz że Soames sprzedał mu obraz Gauguina, a następni podarł czek w kawałki, tak iż sam monsieur Profond oświadczył: — Nie dostałem tego obrazka, który kupiłem od pana Forsyte'a. 1 Aluzja do słów kościelnego hymnu Jamesa Masona Neale'a (1818—1866). M a d i a n i < — biblijne plemię walczące z narodem żydowskim. 136 Chociaż patrzono nań podejrzliwie, bywał jednak stale w wiecznie :ielonym domu Winifredy na Green Street, na każdym kroku okazując lobroduszną tępotę, której nikt nie brał mylnie za naiwność — to )owiem słowo zgoła nie pasowało do osoby monsieur Prospera Profonda. Winifreda w dalszym ciągu uważała go za „zajmującego" i posyłała mu vciąż bileciki tej treści: „Proszę przyjść; będzie fajna zabawa". Poczytywała sobie bowiem za cechę żywotności używanie modnych wyrażeń. Otaczająca Profonda, a wyczuwalna dla wszystkich atmosfera tajem-licy miała swe źródło w tym, że widział on wszystko, wszystko słyszał poznał, wszystkim się zajmował i wszystko nie miało dla niego żadnego maczenia, co było zupełnie nienaturalne. Angielski typ wyzbytego złudzeń sceptycyzmu dość dobrze był znany Winifredzie, która zawsze abracała się w eleganckich sferach. Sceptycyzm ten nadawał zawsze człowiekowi pewne znamię dystynkcji, a więc był do czegoś przydatny. Lecz nie dbać o nic — i to nie dla pozy, ale dlatego, że wszystko naprawdę wydaje się nic niewarte — to zgoła nie po angielsku; to zaś, co nieangielskie, mimo woli odczuwa się jako coś niebezpiecznego, a nawet prawie nieprzyzwoitego. Było to jak gdyby poddawanie się nastrojowi powojennemu, który rozsiadł się — mroczny, ciężki, uśmiechnięty, obojętny na wszystko. Było to jak gdyby przysłuchiwanie mu się, gdy cedził słówka z grubych różowych ust ponad małą, demoniczną bródką. Wedle określenia Jacka Cardigana stanowiło to już „grubą przesadę" jak na przeciętny angielski gust — bo jeśli rzeczywiście niczym się nie warto przejmować — pozostaje jeszcze sport, i w ten sposób człowiek znajduje wyjście! Nawet Winifreda, w sercu zawsze wierna naturze Forsyte'ów, zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju sceptycyzm nic nie daje, więc nie powinien w ogóle mieć miejsca. Istotnie, monsieur Profond dziwactwo swoje
zbytnio uzewnętrzniał w kraju, który podobny stan faktyczny osłaniał płaszczykiem przyzwoitości. Gdy Fleur, powróciwszy w pośpiechu z Robin Hill, zeszła na obiad, „dziwadło"stało już w oknie saloniku Winifredy i wyglądało na ulicę z taką miną, jak gdyby nie dostrzegało tam nic godnego uwagi, Fleur natomiast od razu wpatrzyła się w kominek z taką miną, jak gdyby widziała tam nie istniejący w rzeczywistości ogień. Monsieur Profond odszedł od okna. Był w pełnej gali — biała kamizelka, w butonierce jakiś biały kwiat. — Doprawdy, panno Forsyte — zwrócił się do niej — ogromnie się cieszę, że panią widzę. Jakże się miewa pan Forsyte? Mówiłem właśnie dzisiaj, że chciałbym, aby go spotkało coś przyjemnego. On się czymś gryzie. — Sądzi pan? — spytała lakonicznie Fleur. i — Gryzie — powtórzył monsieur Profond, chrapliwie wymawiając dźwięk ,,r". Fleur okręciła się na pięcie. 137 — Chce pan wiedzieć — spytała — co sprawiłoby mu przyjemność? Lecz słowa: „Wiadomość, że pan się wyniósł stąd nareszcie", zamarły < jej na ustach, gdy spostrzegła wyraz jego twarzy. Pokazywał w uśmiechu wszystkie swoje piękne białe zęby. — Dziś w klubie słyszałem o dawnych jego strapieniach. Fleur otwarła szeroko oczy. — Co pan przez to rozumie? Monsieur Profond poruszył swą gładko wylizaną głową, jak gdyby chciał zbagatelizować wypowiedziane przed chwilą oświadczenie. — To było jeszcze, zanim pani przyszła na świat; taka sobie historyjka. Fleur czuła wprawdzie, że Profond zręcznie przeszedł na inny temat, aby odwrócić jej uwagę od roli, jaką odgrywał w zgryzotach ojca, nie mogła się jednak oprzeć odruchowi nerwowej ciekawości. — Proszę mi powiedzieć, co pan słyszał. — Po co? — mruknął monsieur Profond. — Przecież pani zna tę całą historię. — Naturalnie, że znam. Chciałabym jednak wiedzieć, czy pan przypadkiem nie słyszał jakiej fałszywej wersji. — Jego pierwsza żona — bąknął monsieur Profond. Ugryzła się w język, żeby nie zawołać: „Nigdy przedtem nie był żonaty" — i spytała: — No i cóż pan o niej słyszał? — Pan Jerzy Forsyte opowiadał mi, że pierwsza żona ojca pani wyszła później za jego kuzyna Jolyona. Myślę, że musiało to być troszkę nieprzyjemne. Widziałem ich syna... Ładny chłopak! Fleur spojrzała w górę — ciężka, podobna do diabelskiej postać monsieur Profonda zawirowała jej w oczach. Więc to... to było przyczyną! Najbardziej bohaterskim wysiłkiem, na jaki się dotąd kiedykolwiek zdobyła, udało się jej zatrzymać w miejscu tę wirującą postać. Nie umiałaby powiedzieć, czy on coś zauważył. W tej właśnie chwili weszła Winifreda. — Aha! Jesteście już tu oboje! A myśmy spędziły dziś z Imogen? urocze popołudnie na bazarze dziecięcym. — Dziecięcym? — spytała Fleur machinalnie. — Komitetu „Ratujcie dzieci". Spójrz, co tam kupiłam, moja droga Stary wyrób ormiański... jeszcze sprzed potopu. Chciałabym usłyszeć pańskie zdanie o tym, panie Prosperze. — Ciociu — szepnęła nagle Fleur. Ton jej głosu sprawił, że Winifreda przypadła do bratanicy. — Co się stało? Czy ci niedobrze?
Monsieur Profond przed chwilą cofnął się do wnęki okiennej, skąd ni< mógł słyszeć ich rozmowy. — Ciociu, on... on mi powiedział, że tatuś już przedtem był raz żonaty Czy to prawda, że ona się z nim rozwiodła i wyszła za ojca Jona Forsyte'a 138 Nigdy dotąd w życiu Winifreda — matka czterech młodych Darciątek — nie czuła się bardziej zakłopotana. Twarz bratanicy była tak blada, :zy tak pociemniałe, głos tak stłumiony i pełen naprężenia. — Ojciec nie życzył sobie, byś o tym wiedziała — odparła ze spokojem; a jaki mogła się zdobyć. — Takie rzeczy się zdarzają. Nieraz mówiłam, i powinien ci o tym powiedzieć. — Och — Fleur nie powiedziała nic więcej, ale powiedziała to tak, że rinifreda pogłaskała ją po ramieniu; było to drobne i prężne ramię, białe bardzo ładne! Nigdy nie umiała powstrzymać się od pochwalnego jojrzenia i gestu, gdy szło o bratanicę, którą należałoby już wydać za iąż — lecz chyba nie za tego chłopca. — Myśmy o tym od dawna zapomnieli — powiedziała pocieszającym mera. — Chodźmy teraz na obiad! — Nie, ciociu! Czuję się niezbyt dobrze. Czy mogę pójść na górę? — Moja droga! — spytała półgłosem Winifreda zaniepokojona — chy-a nie bierzesz sobie tego do serca? Przecież jeszcze nie weszłaś właściwie w świat! Ten chłopak to jeszcze dziecko! — Jaki chłopak? Mnie tylko głowa boli. Ale tego pana nie zniosłabym rzeź dzisiejszy wieczór. — No dobrze, dobrze! — odrzekła Winifreda — idź i połóż się do łóżka, 'oślę ci jakiś proszek z bromem i pogadam z Prosperem Profondem. Po o rozgłasza te sprawy? W każdym razie lepiej się stało — sądzę — żeś się tym dowiedziała. Fleur uśmiechnęła się. — Tak — odparła i wymknęła się z pokoju. Gdy szła na górę, w głowie się jej kręciło, w gardle czuła jakąś dziwną uchość, a w piersi trzepotał niepokój. Nigdy jeszcze w życiu nie doznała rzelotnej bodaj trwogi, iż nie uda się jej zdobyć tego, na czym jej aprawdę zależy. Już same przeżycia popołudnia były głębokie i szarpią-e nerwy — na domiar zaś przyszło owo straszne odkrycie, po którym laprawdę rozbolała ją głowa. Nic dziwnego, że ojciec w takim sekrecie irzechowywał ową fotografię poza jej własną fotografią — wstydził się, e ją przechowuje! Ale czyż mógł nienawidzić matki Jona, a mimo to irzechowywać jej fotografię? Przycisnęła ręce do czoła usiłując pojąć to wszystko. Czy oni powie-Izieli Jonowi?... Czy jej wizyta w Robin Hill zmusiła ich do tego? Wszystko od tego zależało! Ona o tym wiedziała — wszyscy wiedzieli - z wyjątkiem może jednego Jona! Chodziła po pokoju, zagryzając wargę i rozmyślając z desperacką awziętością. Jon kochał matkę. Co zrobi, jeżeli oni wszystko mu >owiedzieli! Nie umiała na to sobie odpowiedzieć. Ale jeżeli nie powie-Izieli mu nic, to czy ona nie powinna... czy nie mogłaby zdobyć go dla iebie... wyjść za niego, zanim on się dowie o wszystkim? Wróciła >amięcią do Robin Hill. Przypomniała sobie twarz jego matki — bierną, 139 o ciemnych oczach i jakby przypudrowanych włosach, której powściągliwy uśmiech wprawiał ją w zakłopotanie; potem twarz jego ojca — uprzejmą, wychudłą, ironiczną. Czuła instynktownie, że oboje nit odważą się opowiedzieć Jonowi całej prawdy, nie odważą się go zrani< — bo z pewnością wiadomość ta zraniłaby go dotkliwie! A więc trzeba uprzedzić ciotkę, żeby nie mówiła ojcu, iż ona wie jui
0 wszystkim. Dopóki nie podejrzewano ani jej, ani Jona, że są ju; wtajemniczeni we wszystko, poty była jeszcze możność zatarcia śladóv 1 dopięcia celu. Jednakże czuła się niemal bezsilna w tym osamotnieniu Wszyscy sprzymierzyli się przeciwko niej... wszyscy! Tak jak powiedzia Jon: i on, i ona pragnęli tylko żyć, a tymczasem przeszłość stawała im m zawadzie — niezrozumiała i obca im przeszłość! Ach, jakież to okropne Naraz przyszła jej na myśl June; może ona zechciałaby im pomóc? Sam nie wiedziała, czemu odniosła wrażenie, że June sprzyjać będzie ic miłości i zżymać się na stające im na drodze przeszkody. Potem, wiedzion instynktem, pomyślała: „Nie chcę zdradzać się przed nikim, nawet prze nią. Boję się! Chcę mieć Jona... Chcę, choćby wbrew wszystkim!" Przyniesiono jej zupę oraz ulubione pigułki Winifredy przeciw bóloi głowy. Połknęła jedno i drugie. Niebawem ukazała się sama Winifredi Fleur rozpoczęła kampanię: — Wiesz co, ciociu, nie życzę sobie, by ludzie myśleli, że ja się kochai w tym chłopcu. Przecież ledwo miałam sposobność widzieć go na ocz; Winifreda, choć doświadczona, nie była fine, toteż uwagę tę przyjęl z widoczną ulgą. Oczywiście, wiadomość o skandalu rodzinnym n: mogła być miła dla młodej panienki, toteż ciotka postawiła sobie za o zbagatelizować całą sprawę; do tego zaś zadania była niepospolic uzdolniona, „wzrósłszy" przystojnie pod opieką lubiącej wygodny sp kój matki i ojca, którego nerwy należało oszczędzać, następnie zi przeżywszy wiele lat jako żona Montague'a Dartiego. Dzięki temu j opowieść była majstersztykiem niedomówień. Pierwsza żona ojca Flei była postrzeloną wietrznicą. Kręcił się koło niej pewien młokos, d którego rzuciła ojca Fleur. Potem, po latach, gdy wszystko już-już mia się znów załagodzić, zaczęła się historia z ich kuzynem Jolyonem, wob czego ojciec — rzecz prosta — był zmuszony rozwieść się. Obecnie ni już o tym nie pamięta poza najbliższą rodziną. Kto wie zresztą, czy n stało się, jak tylko stać się mogło najlepiej: oto ojciec ma dziś Flei Jolyon i Irena są podobno bardzo szczęśliwi, a ich syn jest miły chłopcem. a— A to, że Val dostał za żonę Holly, łagodzi jakby całą tę histor prawda? Pocieszając Fleur w ten sposób, Winifreda jednocześnie klepć bratanicę po ramieniu i myślała: „Jakie to miłe, pulchne stworzonkc Po czym wróciła do Prospera Profonda, który pomimo swej niedyskre okazał się tego wieczoru bardzo „zajmujący". 140 Przez parę minut po odejściu ciotki Fleur zostawała pod kojącym spływem proszków z bromem — i tych faktycznie, i przenośnie aaplikowanych. Ale wnet powróciła rzeczywistość. Ciotka w opowiada-iu swym pominęła wszystko, co miało istotną wagę — wszystkie iczucia, nienawiść, miłość, nieubłaganą zawziętość zranionych namięt-lością serc. Fleur, która tak niewiele wiedziała o życiu i ledwie uchyliła ąbka tajemnicy miłości, poznała instynktem, że słowa mają tylko nikły wiązek z faktami i uczuciami, tak jak nikły jest związek monety ; kupionym za nią chlebem. „Biedny ojciec! — myślała. — I ja biedna! Biedny Jon! Ale trudno... Ja nuszę go mieć!" Z okna swego pokoju, w którym zapadał już mrok, dostrzegła „tego izłowieka", wychodzącego z drzwi na dole i „wykradającego się" : domu. Gdyby matka i on... Jak wpłynęłoby to na jej sprawę? Niewątpliwie ojciec tym mocniej by się do niej garnął, tak że w końcu igodziłby się na wszystko albo prędzej pogodził się z tym, co by zrobiła )ez jego wiedzy. Wzięła ze stojącej na oknie skrzynki z kwiatami bryłkę ziemi i z całej siły cisnęła ją za znikającą postacią Profonda. Bryłka upadła za blisko, ednak już to samo dało Fleur pewną satysfakcję. Z Green Street napłynął lekki powiew niosąc niemiły zapach benzyny. V. Sprawy czysto forsytowskie
Soames, który przybył do miasta zamierzając udać się pod wieczór na Green Street i zabrać stamtąd Fleur, gnębił się roztrząsaniem poważnych problemów. Jako nieczynny wspólnik firmy solicytorskiej, rzadko obecnie odwiedzał City, lecz wciąż miał osobny pokój w kancelarii Cuthcotta, Kingsona i Forsyte'a, swego własnego sekretarza oraz drugiego urzędnika w połowie zatrudnionego czysto forsytowskimi sprawami. Płynęli właśnie podówczas z pomyślnym wiatrem — nadszedł moment korzystny dla sprzedaży nieruchomości. A Soames regulował właśnie sprawy spadków po swym ojcu i po stryju Rogerze, a w pewnej części też i po stryju Mikołaju. Jego spryt, rzeczowość i niewątpliwa rzetelność w sprawach pieniężnych uczyniły z niego jak gdyby autokratę w kwestiach powierzonych mu majątków. Jeśli Soames myślał to czy tamto, lepiej było oszczędzić sobie niepotrzebnego trudu myślenia o tym samym. On niejako brał na siebie odpowiedzialność za nieodpowiedzialny tryb życia licznych Forsyte'ów trzeciego i czwartego pokolenia. Jego współkuratorzy, jak kuzynowie Roger i Mikołaj, powinowaci Tweety-man i Spender lub mąż jego siostry Cecylii, wszyscy darzyli go pełnym zaufaniem; on podpisywał pierwszy, a inni podpisywali wszystko, co on 141 podpisał — i nikt nie tracił na tym ani pensa; owszem, wszyscy na tym zyskiwali niejednego pensa, a Soames zaczynał dostrzegać, że jego czynności w niektórych powierzonych mu zarządach majątków kończą się, a raczej ograniczają do rozdzielania dochodów z papierów wartością wych, tak pewnych, jak to było możliwe w tych czasach. Przechodząc przez bardziej ożywione części City ku nąjzaciszniejszej ustroni Londynu, Soames przeżuwał ciężkie myśli. Z pieniędzmi bytó kuso, a zasady moralne uległy niezwykłemu rozluźnieniu! Wszystko to rezultat wojny. Banki nie udzielały pożyczek, ludzie raz po raz zrywali umowy. Było coś w atmosferze i w wyrazie ludzkich twarzy, co mu się nil podobało. Cały kraj zdawał się pozostawać w jakimś zaczarowanym kręgu spekulacji i bankructwa. Pocieszeniem była dla Soamesa myśl, ż( ani jego własny, ani żaden z poruczonych mu majątków nie by ulokowany w czymś, co mogłoby być zachwiane, chyba tylko przez jakii tak wariacki pomysł, jak ogłoszenie przez państwo niewypłacalności lul daninę majątkową. Jeżeli Soames wierzył w cokolwiek, to przed< wszystkim w to, co nazywał „angielskim zdrowym rozsądkiem" — czy] w zdolność osiągania celu drogą taką lub owaką. Mógł—jak poprzedni) ojciec jego, James — mówić, że nie wie, jak ta czy inna sprawa si skończy, jednak w głębi serca nigdy nie wierzył, by się miała źl skończyć. Jeśli jakaś sprawa znajdowała się w jego rękach — było t niemożliwe; a ostatecznie był tylko Anglikiem, jak tylu innych, tal spokojnie, lecz uparcie przywiązanym do tego, co posiadał, że zdaws sobie sprawę, iż nigdy by się z daną rzeczą nie rozstał, nie dostawsz w zamian czegoś o mniej więcej równej wartości. Jego sposób myśleni w sprawach materialnych był z istoty swej ekwilibrystyczny, a ocen sytuacji ogólnonarodowej trudna do obalenia w społeczeństwie złoże nym z istot ludzkich. Weźmy za przykład jego samego! Powodzi mu si dobrze — ale czy to może komu szkodzić? Nie jada dziesięć razy dzienni — nie je więcej, a może i mniej niż człowiek niezamożny. Nie trwoi pieniędzy na żadne zdrożności, nie zużywa więcej powietrza niż ktoko wiek inny, nie pija więcej, dajmy na to, wody niż mechanik lub tragar Prawda, otoczony jest wieloma pięknymi rzeczami, lecz sam ich wyrć dał swego czasu komuś zatrudnienie — no i ktoś przecie musi ic używać. Kupuje obrazy — ale przecież należy popierać sztukę. Jes doprawdy, przypadkowym kanałem, przez który przepływają pieni, dze, dając zarobek pracującym. Cóż w tym może być niewłaściweg* Pieniądze jemu poruczone miały obrót prędszy i bardziej pożyteczny, n gdyby były poruczone państwu i gromadzie łasych na pieniądze, nier chawych urzędników. Co się zaś tyczy sum, które odkładał coroczn
— były one włączone w obrót tak samo jak te, których nie odłożył, gd; szły na „wodociągi i kanalizację" lub pożyczki samorządowe, lub na c innego zdrowego i pożytecznego. Państwo nie płaciło mu pensji za to, zarządzał własnymi lub cudzymi pieniędzmi — on robił 1 142 wszystko za darmo. Oto argument przeciw nacjonalizacji: posia-acze prywatnej własności nie byli opłacani, a przy tym mieli stałą odnietę, by dążyć do przyspieszenia obrotu pieniężnego. Zamiast acjonalizacji — właśnie jej przeciwieństwo! Soames czuł, że w kraju Lerpiącym na przerosty urzędnicze pozycja jego jest mocna. Kiedy wkraczał na owe spokojne wody, w krainę zupełnej ciszy, rapiła go szczególnie myśl o tym, że mnóstwo niesumiennych trustów raz innych kombinatów zasypywało rynek wszelkiego rodzaju towa-em i podtrzymywało sztuczną zwyżkę cen. Ci ludzie, nadużywający ystemu indywidualistycznego, to łotry, sprawcy całego tego zamętu, ateż było niejaką satysfakcją widzieć, jak nie chcąc, aby w jednej chwili waliło się im wszystko na łeb, wpadają w takie opały, że nie pozostaje im dc innego, jak zupełna plajta. Biuro Cuthcott, Kingson i Forsyte zajmowało parter i pierwsze piętro sdnego z domów po prawej stronie ulicy. Wchodząc do swego pokoju ioames pomyślał: „Trzeba by już odnowić". Stary jego urzędnik, Gradman, siedział jak zawsze przy ogromnym iurku z niezliczonymi szufladami. Jego pomocnik stał koło niego, rzymając pismo od pośrednika dotyczące lokat, w które włożone zostały yski ze sprzedaży domu na Bryanston Sąuare, stanowiące własność togera Forsyte'a. Soames wziął papier do ręki i powiedział: — Vancouver City Stock... Hm! Dziś to spadło w cenie! Gradman odpowiedział z odcieniem lekkiej przymilności w głosie: — Ta-ak! ale dziś wszystko spadło, panie Soamesie. Pomocnik sekretarza oddalił się. Soames przypiął wspomniany dokument do pliki innych papierów powiesił kapelusz. — Chciałbym przejrzeć swój testament i intercyzę, panie Gradman. Stary Gradman przesunął się do samej krawędzi obrotowego krzesła wyciągnął dwa akta z dolnej szuflady po lewej stronie biurka. Wyprostowawszy się podniósł głowę; twarz okolona siwym zarostem iyła cała czerwona od wysiłku, jaki stanowiło dla niego schylanie się. — Oto kopie, proszę pana. Soames wziął je do ręki. Naraz uderzyło go podobieństwo Gradmana lo grubego łaciatego psa podwórzowego, trzymanego stale na łańcuchu v „The Shelter"; gdy pewnego razu na usilną prośbę Fleur spuszczono [o z łańcucha, pokąsał natychmiast kucharkę i został zabity. Gdyby tak puścić Gradmana z łańcucha, czy i on pokąsałby kucharkę? Pohamowawszy ten frywolny wyskok wyobraźni, Soames rozłożył ntercyzę. Nie zaglądał do niej przez osiemnaście lat — od czasu gdy >rzerabiał testament po śmierci ojca i narodzeniu Fleur. Chciał zoba-:zyć, czy znajdowały się tam słowa „przez czas pożycia". Tak jest, były! 5yła tam też mowa o procentach od piętnastu tysięcy funtów (które jłacił bez potrącenia taksy dochodowej) należących się Anetce, dopóki 143 pozostawała jego żoną i następnie przez czas wdowieństwa dum casia...1,1 słowa staroświeckie i nieco drastyczne, ale mające gwarantować prowadzenie się matki Fleur. Testament podwyższał tę sumę do renty tysiąca funtów rocznie na tychże warunkach. Doskonale! Soames oddał kopie Gradmanowi, który wziął je, nawet nie spojrzawszy, okręcił się na krześle, włożył papiery z powrotem do właściwej szuflady i dalej sumował cyfry. — Panie Gradman! Nie podoba mi się sytuacja naszego kraju. Tylu tu ludzi bez źdźbła zdrowego rozsądku. Chciałbym znaleźć jakiś sposób, aby zabezpieczyć pannę Fleur przed wszystkim, cokolwiek mogłoby się zdarzyć. Gradman postawił na bibule cyfrę 2. — Ta-ak! — powiedział — kiepska atmosfera!
— Nie wchodzi tu przy tym w grę zwykła klauzula zabezpieczająca przed przedwczesnym podjęciem kapitału. — Nie-e! — odrzekł Gradman. — Dajmy na to, że Partia Pracy przyjdzie do rządów albo coś jeszcze gorszego! Najniebezpieczniejsi są ludzie, którzy mają ideefixe na jakimś punkcie! Weźmy na przykład Irlandię! — Ach! — powiedział Gradman. — Przypuśćmy, że zrobię zapis na jej imię, pozostawiając sobie dożywocie, wtedy nie będą mogli mi nic zabrać prócz procentów... chybj że zmienią ustawę. Gradman poruszył głową. — A-ach! — uśmiechnął się. — Oni tego nie zro-bią! — Nie wiem — mruknął Soames. — Ja im nie wierzę. — Ale, proszę pana, nie chcąc płacić podatku spadkowego trzebć czekać dwa lata, nim ta decyzja nabierze mocy prawnej. Soames parsknął. Dwa lata! Przecież on ma dopiero sześćdziesiąt pięć lat — To nic nie szkodzi. Napisz pan brulion zapisu, który by całą moji majętność przelewał w równych działach na dzieci panny Fleur, z zastrze żeniem dożywocia najpierw dla mnie, a następnie dla niej bez możliwość wcześniejszego podjęcia kapitału; i dodaj pan klauzulę, że w wypadki gdyby zdarzyło się coś, co by uniemożliwiło wypłacanie jej tego dożywocia wspomniane dożywocie podejmować mają kuratorzy, użytkując je ni korzyść córki wedle ich niczym nie skrępowanego uznania. Gradman zaskrzypiał: — To w pańskim wieku nieco za wielka ostateczność; pan trać kontrolę... — To moja sprawa — odparł ostro Soames. Gradman zapisał na kartce papieru: — Dożywocie... przelanie dożywocia... według ich uznania... — i spy tał: —Jacy kuratorzy? Może młody Kingson... To człowiek miły i solidnj 1 póki pozostanie czysta (łac.) 144 — Tak, on może być jednym. Potrzeba mi trzech. Nie ma teraz żadnego Forsyte'a, do którego miałbym przekonanie. — A młody pan Mikołaj? Jest członkiem palestry. Dawaliśmy mu akta różnych spraw. — On nigdy prochu nie wymyśli — zauważył Soames. Na twarzy Gradmana, tłustej od niezliczonych kotletów baranich, pojawił się uśmiech, uśmiech człowieka przesiadującego całymi dniami bez ruchu. — Trudno tego oczekiwać w jego wieku, panie Soamesie. — Czemu? Ile on sobie liczy? Czterdziestkę? — Ta-ak! To jeszcze zupełnie młody człowiek. — Dobrze, zapisz pan jego nazwisko. Chciałbym mieć jednak kogoś, kto by był osobiście zainteresowany. Nie widzę nikogo takiego. — A co pan powie o panu Walerym? Przecież on już wrócił do kraju. — Val Dartie? On?... Z takim ojcem? — No-o! — mruknął Gradman. — Przecież on od siedmiu lat nie żyje... zastrzeżenia, jakie prawo może mieć przeciw niemu... — Nie! — odparł Soames. — Nie podoba mi się to kuzynostwo. Podniósł się. Nagle Gradman powiedział: — Jeżeli przyjdzie do obliczania podatków z kapitału, to dobiorą się i do pełnomocników, proszę pana; tak że to wyjdzie na to samo. Na pańskim miejscu ja bym się jeszcze zastanowił. — To prawda — rzekł Soames — jeszcze się zastanowię. A co pan zrobił z tym wezwaniem do opuszczenia częściowo zrujnowanego domu na Vere Street?
— Nie załatwiłem tego jeszcze. Chodzi o osobę bardzo starą. Jest w tym wieku, że nie chce się przeprowadzać. — Nie rozumiem tego. Wszyscy są dziś dotknięci duchem niepokoju. — Ja bym tu był, proszę pana, bardziej wyrozumiały. Kobieta ma osiemdziesiąt jeden lat. — A więc załatw to pan lepiej — powiedział Soames — i zobaczymy, co ona na to powie. Ach... ale cóż z panem Tymoteuszem? Czy wszystko gotowe na wypadek? — Już przygotowałem kompletny inwentarz jego majętności; gdybyż tylko meble i obrazy miały bardziej określoną wartość, bo nie wiemy, jak ustalić wywoławcze ceny. W każdym razie smutno mi będzie, gdy on umrze. Mój Boże! Ileż to lat minęło od czasu, gdym pana Tymoteusza zobaczył po raz pierwszy! — Nie możemy żyć wiecznie! — rzekł Soames zdejmując kapelusz. — Nie-e! — odrzekł Gradman — zawsze jednak to szkoda... Ostatni ze starej rodziny! Czy mam zająć się sprawą tego zajścia na Old Compton Street? Te organa bezpieczeństwa... kiepsko funkcjonują. — Zajmij się pan tym. Muszę jeszcze zajść po pannę Fleur i zdążyć na pociąg o czwartej. Do widzenia, panie Gradman! 145 — Do widzenia, panie Soamesie! A jak panna Fleur?... — Dziękuję, dobrze, tylko trochę za dużo się bawi. — Tak, tak! — zaskrzypiał Gradman. — Jest młoda! Soames wyszedł rozmyślając: „Poczciwy Gradman! Gdyby był młodszy, wziąłbym go na pełnomocnika. Doprawdy nie ma nikogo, na kim mógłbym polegać, że przejmie się tym naprawdę." Porzuciwszy teoretyczną i matematyczną ścisłość oraz niedorzeczną ciszę tego zakątka, Soames pomyślał nagle: „Przez czas pożycia! Czemuż to nie wydalają takich nicponiów jak Profond zamiast tylu ciężko pracujących na chleb Niemców?" I zdumiał się głębią własnych strapień, które mogły w nim wywołać myśl tak niepatriotyczną. Lecz w tym właśnie cała rzecz! Nigdy nie można mieć ani chwili prawdziwego spokoju! Zawsze coś się kryje za każdą sprawą! I skierował się w stronę Green Street. Punktualnie w dwie godziny później Tomasz Gradman, kręcąc się na obrotowym krześle, zamknął ostatnią szufladę biurka i wetknąwszy w kieszeń kamizelki pęk kluczy tak potężny, iż utworzył jak gdyby wielki guz po stronie wątroby, wyczyścił rękawem swój stary cylinder, wziął parasol i wyszedł na ulicę. Krótki, gruby, opięty w stary surdut, szedł w stronę targowiska na Covent Garden. Nigdy nie zaniedbał owej codziennej przechadzki do kolejki elektrycznej na Highgate, a po drodze przeprowadzał niemal zawsze jakąś transakcję handlową nabywając jarzyny i owoce, przy czym zazwyczaj nie obywało się bez krytyk. Rodziły się nowe pokolenia, zmieniały mody kapeluszy, staczano wojny, Forsyte'owie wymierali — a Tomasz Gradman, wierny i siwy, wciąż odbywał swe codzienne spacery i codziennie kupował warzywa. Czasy się zmieniły na gorsze, syn jego stracił nogę, nie sprzedawano już towaru w takich małych wygodnych koszyczkach, jak dawniej, ale te kolejki elektryczne były bardzo wygodne — nie trzeba się skarżyć. Zdrowie mu służyło pomimo wieku, a po pięćdziesięciu czterech latach służby prawniczej dostawał okrągłe osiemset funtów rocznie, co go trochę trapiło, gdyż były to przeważnie prowizje od rent, wyglądające (mimo postępującej konwersji forsytowskich majątków) na coraz to bardziej wysychające źródło, zwłaszcza wobec rosnącej drożyzny utrzymania Jednak po co się martwić — „dobry Bóg stworzył nas wszystkich", tak zwykł mawiać Gradman; atoli posiadacze domów w Londynie (nk wiedział, co by powiedzieli pan Roger lub pan James, gdyby wiedzieli, że domy te tak sprzedano) zdawali się okazywać brak wiary; a pan Soame: trapił się. Życie należy do
teraźniejszości, a co będzie za lat dwadzieścić jeden... tak daleko sięgać niepodobna... bądź co bądź, on sam trzyma si< jeszcze tęgo... a panna Fleur jest śliczną istotką... tak; wyjdzie za mąż Ale teraz wielu ludzi nie ma dzieci... On sam miał pierwsze dziecko mająi 146 lat dwadzieścia dwa; a pan Jolyon, ożeniony w tym roku, gdy on bawił w Cambridge, miał w tym samym roku dziecko... Mocny Boże! Było to jeszcze w roku 1869, na wiele lat przedtem, zanim stary pan Jolyon — doskonały rozjemca w sporach o własność — odebrał testament od pana Jamesa... Tak, tak! Były to te czasy, gdy ludzie kupowali majętności na prawo i lewo, i nie było widać tych khaki, potrącających się i rozpychających... Ogórki były po dwa pensy, a melon... och, te dawne melony, co to rozpływały się w ustach! Pięćdziesiąt lat minęło, jak wszedł do biura pana Jamesa i pan James powiedział do niego: — No, Gradman, jesteś jeszcze młokosem... Bierz się dobrze do rzeczy, a zanim się obejrzysz, będziesz zarabiał pięćset funtów rocznie. I Gradman pracował, czcił Bogar służył Forsyte'om i jadł co wieczór jarzyny. Dziś także kupiwszy numer „Johna Bulla" — choć bynajmniej nie godził się z tym dziwactwem — wszedł do windy kolejki elektrycznej z jedną tylko paczuszką owiniętą w brązowy papier i pogrążył się niebawem we wnętrznościach ziemi. VI. Prywatne życie Soamesa Po drodze do Green Street Soamesowi przyszło na myśl, że powinien zajść do Dumetriusa na Suffolk Street w sprawie możliwości kupna Old Crome'a Bolderby'ego. Doprawy warto było stoczyć wojnę, by zdobyć Old Crome'a, który właśnie wzrastał w cenie! Stary Bolderby umarł, syn i wnuk polegli — majątek objął kuzyn, który zamierzał sprzedać zbiory, czy to ze względu na sytuację panującą w Anglii, czy też (jak mówili inni) ze względu na trapiącą go astmę. Jeżeli Dumetrius już położył na tym swą rękę, cena. mogła stać się wygórowana; przeto Soames, zanimby sam pokusił się o kupno, musiał koniecznie dowiedzieć się, czy już go nie uprzea^ił Di anetrius. Wobec tego ograniczył się do omówienia z Dumetriusem tej ważnej kwestii, czy teraz, gdy w modzie są obrazy, które przypominają wszystko możliwe, tylko nie obrazy, przyjdzie czas na Monticelliego, oraz jaka jest przyszłość Johnsa i dopiero na odchodnym dodał jakby mimochodem: — A więc pan ostatecznie nie zamierza kupić Old Crome'a od Bolderby'ego? Dumetrius"—jak to Soames przewidywał.— odparł z dumą płynącą z poczucia wyższości rasowej: — O! Kupię go, proszę pana! Drganie jego powieki umocniło Soamesa w postanowieniu, by kropnąć bezzwłocznie list do nowego właściciela Bolderby i udzielić mu rady, że jedynym uczciwym sposobem sprzedania Old Crome'a było unikać zawodowych handlarzy. Powiedział więc: 147 — Zatem do widzenia! I wyszedł pozostawiając Dumetriusa własnym jego domysłom. Na Green Street dowiedział się, że Fleur wyszła i że nie będzie jej przez cały wieczór; miała spędzić jeszcze jedną noc w Londynie. Przygnębiony, wsiadł do dorożki i pojechał na pociąg. Około szóstej znalazł się już w domu. Powietrze było ciężkie, komary gryzły, w oddali grzmiało. Zabrawszy listy poszedł na górę, do ubieralni, by umyć się, oczyścić po powrocie z Londynu. Poczta była nieciekawa. Jakieś pokwitowanie, rachunek za sprawunki zrobione przez Fleur. Zawiadomienie o wystawie rytownictwa. List zaczynający się od słów. „Szanowny Panie! Czuję się w obowiązku..." Wyglądało to na jakąś prośbę albo inną niemiłą sprawę. Spojrzał od razu ria podpis. Nie było go wcale! Z niedowierzaniem odwrócił kartkę i obejrzał każdy jej rożek. Nie będąc
człowiekiem występującym na arenie publicznej, Soames nigdy nie otrzymywał anonimowych listów, toteż najpierw pomyślał, że to coś niebezpiecznego i że trzeba to podrzeć, potem zaś — że to może być coś niezwykle niebezpiecznego i że wobec tego... trzeba przeczytać. „Szanowny Panie! Czuję się w obowiązku zawiadomić Pana, że nie będąc zainteresowany w stosunku łączącym Pańską żonę z pewnym cudzoziemcem..." Doszedłszy do tego miejsca Soames odruchowo przestał czytać i zaczął badać stempel pocztowy. O ile zdołał zgłębić nieprzeniknioną tajemnicę, jaką okrył ten szczegół urząd pocztowy, było tam coś, co kończyło się na „sea", a w środku miało literę „t". Chelsea? Nie! Battersea? Być może! Czytał dalej: „Ci cudzoziemcy wszyscy są jednakowi. Do licha z tą hałastrą! Ten o którym piszę, widuje się z Pańską żoną dwa razy w tygodniu. Widzę t< na własne oczy... A nie mogę patrzeć, jak ktoś rogi przyprawia Angliko wi. Niech Pan zwróci na to uwagę, a przekona się Pan, że mówię prawdę Nie mieszałbym się do tego, gdyby nie to, że w grę wchodzi tu parszywy cudzoziemiec. Z poważaniem.' Wrażenie, z jakim Soames wypuścił list z ręki, było mniej więcej takie jakiego by doznał, gdyby wszedł do swej sypialni i znalazł w niej pełń karaluchów. Trywialność tego anonimu nadawała sprawie charakte obrzydliwie rozpustny. Co najgorsze jednak, podejrzenie to tkwił w zakamarkach jego myśli jeszcze od owego niedzielnego wieczoru, gd Fleur wskazała na Prospera Profonda spacerującego po trawnik i nazwała go „czatującym kotem". Czyż nie w związku z tym właśni 148 odczytywał dziś swój testament i intercyzę? A teraz ten bezimienny łotr, który najoczywiściej nie liczył na inny zysk poza wyładowaniem swej złości na cudzoziemców, wywlókł wszystko z ciemności, w których Soames miał nadzieję i zamiar całą sprawę zostawić. A teraz zmuszano go, by przyjął do wiadomości takie rzeczy o matce Fleur... i to w jego wieku! Podniósł list z dywanu, przedarł na pół, ale naraz, gdy oba strzępy ledwie się trzymały wąskim pasemkiem grzbietu, powstrzymał się i przeczytał ponownie cały list. W tej chwili powziął jedną z najważniejszych decyzji w swym życiu. Nie dopuści do drugiego skandalu. Nie! Choć postanowił działać — a działanie wymagało tu największej przezorności i skrupulatnej rozwagi — nie zrobi nic, co mogłoby przynieść krzywdę Fleur. Gdy postanowienie już zapadło, Soames opanował się i zabrał się do mycia. Ręce mu drżały, gdy je wycierał... Nie chciał skandalu, lecz trzeba coś przedsięwziąć, by zapobiec na przyszłość podobnym niespodziankom! Udał się do pokoju żony i stanął rozglądając się wokoło. Nawet mu nie przeszło przez głowę, by szukać czegoś, co by świadczyło przeciwko niej, a tym samym dawało mu prawo do jakichkolwiek względem niej pogróżek. Nic by nie znalazł — na to była ona zbyt praktyczna! Myśl, by kazać ją śledzić, odrzucił, nim mu jeszcze przyszła do głowy — zbyt dobrze pamiętał poprzednie doświadczenia w tym względzie. Nie! Nie miał innych dowodów poza tym podartym listem od jakiegoś bezimiennego łotra, którego bezczelne wtrącanie się w jego, Soamesa, prywatne życie przejmowało go odrazą. Czuł wstręt na myśl 0 zrobieniu użytku z tego listu, jednakże musi zdobyć się na to. Całe szczęście, że Fleur nie wraca dziś do domu! Stukanie do drzwi zbudziło go z bolesnych rozmyślań. — Pan Michał Mont, proszę jaśnie pana, jest w salonie. Czy może się z panem widzieć? — Nie... — odparł Soames. — Tak! Zaraz schodzę na dół. Cokolwiek, byle tylko oderwać myśl od tego, choćby na parę minut. Michał Mont, w flanelowym ubraniu, stał na werandzie paląc papierosa. Na widok Soamesa odrzucił go i przeciągnął ręką po włosach.
Soames żywił w stosunku do tego młodzieńca szczególne uczucia. Był to — gdyby go oceniać wedle dawnych zasad — młokos nieustatkowany 1 hałaśliwy, jednak w niezwykle wesołym sposobie wypowiadania jego sądów było coś, co mogło się podobać. — Proszę, niech pan wejdzie — powiedział Soames. — Czy pan po podwieczorku? Mont wszedł do domu. — Myślałem, proszę pana, że Fleur już wróciła. Cieszę się jednak, że jej tu nie ma. Rzecz w tym, że ja... ja... jestem okropnie w niej zakochany... tak zakochany, że —jak myślę — lepiej będzie, jeśli pan o tym się dowie. Prawda, że to trochę po staroświecku przychodzić najpierw do rodziców, ale myślę, że pan mi to wybaczy. Byłem u mego 149 ojca; powiedział mi, że gdy sprawę ułożę, to on mi przyjdzie z pomocą. Prawdę mówiąc, raczej sprzyja temu. Mówiłem mu o pańskim Goi. — Ach tak! — powiedział Soames głosem nieopisanie oschłym. — Raczej sprzyja?... — Tak, proszę pana. A pan? Soames uśmiechnął się blado. — Widzi pan — ciągnął dalej Mont obracając w dłoni swój słomkowy kapelusz, podczas gdy jego włosy, brwi i nawet uszy zdawały się podnosić z podniecenia — gdyby pan przeszedł wojnę, tak samo nie mógłby pan powstrzymać się od tego pośpiechu. — Do żeniaczki, a potem do rozwodu — dokończył z wolna Soames. — Z Fleur? Nigdy! Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan na moim miejscu. Soames odchrząknął. Ten sposób ujęcia sprawy stanowił dość silny argument. — Fleur jeszcze jest za młoda — powiedział. — O nie, proszę pana. My dziś jesteśmy okropnie starzy. Mój ojciec wydaje mi się kompletnym dzieckiem. Jego aparat myślowy nie posunął się naprzód ani o włosek. Ale prawda, że on jest Baronight; to go powstrzymuje w rozwoju. — Baronight? — powtórzył Soames. — Cóż to takiego? — To jest baronet, proszę pana. I ja kiedyś nim będę. Ale ja to przeżyję. — Niech więc pan przestanie tu bywać i przeżyje to także — rzekł Soames. — O nie — rzekł młody Mont. — Ja naprawdę muszę się tu kręcić, bo inaczej będę diablo nieszczęśliwy. W każdym razie, sądzę, że pan pozwoli Fleur zrobić, jak będzie chciała. Madame jest mi przychylna. — Doprawdy? — rzucił lodowatym tonem Soames. — Ale pan chyba nie daje mi zdecydowanej odprawy? Młodzieniec wyglądał tak smętnie, że Soames uśmiechnął się. — Wolno panu uważać się za bardzo starego — rzekł — jednak mnie pan wydaje się jeszcze niezmiernie młody. Paplać zawczasu o wszystkim to nie dowód dojrzałości. — Święta prawda, przyznaję panu rację co do naszego wieku. Ale żeby pan wiedział, że myślę praktycznie... otóż dostałem zajęcie. — Miło mi słyszeć o tym. — Zawarłem spółkę z pewnym wydawcą; mój rodziciel wpłacił udział Soames zatkał sobie ręką usta; o mało co nie wyrwało mu się: niecł Bóg ma w opiece tego wydawcę. Potem jego szare oczy spoczęły badawczo na rozgorączkowanyn młodzieńcu. — Nie jestem panu niechętny, ale Fleur jest dla mnie wszystkim m świecie. Wszystkim... Czy pan rozumie?
150 — Tak, rozumiem, proszę pana. Ale i dla mnie jest ona wszystkim na świecie. — Możliwe. Rad jestem w każdym razie, że pan mi o tym powiedział. A teraz sądzę, że nie ma już o czym mówić. — Wiem, że to potrwa, proszę pana. — Mam nadzieję, że potrwa jeszcze długo. — Pan nie jest usposobiony zachęcająco — powiedział nagle Mont. — Nie — odrzekł Soames — moje życiowe doświadczenie nauczyło mnie, że nie należy kojarzyć małżeństw pośpiesznie. Dobranoc, panie Mont! Nie powiem Fleur o tym, co mi tu pan powiedział. — Och! —jęknął głucho Mont — doprawdy, rozbiję sobie chyba głowę z tęsknoty za nią. Ona wie o tym doskonale. — Przypuszczam. To mówiąc Soames wyciągnął ku niemu rękę. Młodzieniec uścisnął podaną sobie dłoń jakby w roztargnieniu, westchnął ciężko, a niebawem warkot motocykla wywołał w umyśle Soamesa wizję kłębów kurzawy oraz łamiących się kości. „Młode pokolenie!" — pomyślał Soames ociężale i wyszedł do ogrodu. Ogrodnicy kosili niedawno; dokoła unosiła się woń świeżo ściętej trawy, bo w naładowanym elektrycznością powietrzu wszystkie zapachy wisiały tuż nad ziemią. Niebo miało odcień purpurowy, na nim rysowały się czarne topole. Parę łódek umykało po rzece, widocznie szukając schronienia przed burzą. „Trzy dni pięknej pogody — pomyślał Soames — a potem burza". Gdzie jest Anetka? Prawdopodobnie z tym drabem... To przecież młoda kobieta! Zdziwiło go, jak dziwna wyrozumiałość towarzyszy tej myśli; wszedł do letniego pawilonu i usiadł. Przyjmował jako bezsporny fakt, że Fleur znaczy dlań tyle, iż żona schodzi na drugi plan i znaczy bardzo niewiele. Francuzka — nigdy właściwie nie była niczym więcej jak kochanką, a na te sprawy Soames stawał się obojętny! Szczególna rzecz, że mimo zakorzenionej w nim troski o równowagę oraz zabezpieczenie wkładów zawsze koncentrował swe uczucia na jednej tylko osobie. Najpierw Irena — a teraz Fleur. Siedząc tu wyczuwał to podświadomie, wyczuwał, że kryje się w tym jakieś szczególne niebezpieczeństwo. Raz go to doprowadziło do katastrofy i do skandalu, ale teraz!... Teraz to właśnie powinno go ocalić! Ze względu na Fleur nie dopuści do drugiego skandalu. Gdyby tylko udało mu się odnaleźć tego bezimiennego autora listu, już by go nauczył, żeby się nie wtrącał w nie swoje sprawy i nie mącił wody, która winna była pozostać nadal nieruchoma! Daleki błysk, głuchy łoskot — i ciężkie krople deszczu zaczęły dudnić po drewnianym dachu nad głową Soamesa. Nie zwracał na to uwagi kreśląc palcem jakieś zygzaki na zakurzonej powierzchni małego, prostego stolika. Przyszłość Fleur! „Chcę, by życie jej się dobrze ułożyło — myślał. — Poza tym nic mnie już w życiu nie obchodzi!" Człowiek idzie 151 przez życie samotnie. I nigdy nie udaje mu się utrzymać tego, co zdobył! Przed jednym się ustrzeże, a drugiemu pozwoli się podejść. Niczego nie można być pewnym! Sięgnął ręką w górę i zerwał małą czerwoną różyczkę, których cała kiść zasłaniała okno. Kwiaty rozkwitały i opadały — dziwna jest ta natura! Grzmot huczał i dudnił, przewalając się wzdłuż rzeki ku wschodowi, błyskawice zapalały się i gasły oślepiając oczy, wierzchołki topól ostrym, ciemnym konturem rysowały się na niebie, na walny deszcz szumiał i klaskał, spowijając niby zasłoną domek, w którym Soames siedział, obojętny i zadumany. Gdy burza minęła, opuścił swe schronienie i ruszył mokrą ścieżką na brzeg rzeki. Dwa łabędzie wynurzyły się z ukrycia pomiędzy szuwarem.
Znał dobrze te ptaki i stał teraz przyglądając się im — ileż godności było w wygięciu ich białych szyj, w ich potężnych, jakby wężowych głowach. „Co mogę zrobić nie mając autorytetu?" — pomyślał. A przecież trzeba ostro wziąć się do rzeczy, aby nie doszło do czegoś gorszego. Anetka — niezależnie od tego, gdzie jest — powinna lada chwila powrócić, gdyż zbliża się już pora obiadu; wobec perspektywy bliskiego z nią spotkania coraz trudniej mu było zorientować się, co i jakim tonem należało je; powiedzieć. Nowa i przerażająca myśl przyszła mu nagle do głowy A gdyby tak ona zażądała swobody, by poślubić tego draba! No, gdybj nawet zażądała, to nie ma o czym mówić! Nie po to się z nią żenił Przesunął mu się przed oczyma obraz Prospera Profonda — i to g< uspokoiło. To nie kandydat do stanu małżeńskiego! Nie! O nie! Gniev zajął miejsce chwilowej trwogi. „Lepiej żeby mi nie wchodził w drogę" — pomyślał. Ten mieszanie reprezentował... Ale co właściwie reprezentował Prosper Profond Z pewnością nic takiego, do czego by można przywiązywać wag^ A jednak było to coś zupełnie realnie istniejącego na tym świeci — wyuzdana niemoralność, czający się sceptycyzm. To wyrażenie: J m'enfiche!, które Anetka przejęła od niego. Przeklęty drab! Mieszkanie kontynentu, kosmopolita — wykwit współczesności! Gorszych słó^ potępienia Soames nie mógł już znaleźć. Łabędzie odwróciły głowy i patrzyły w jakiś punkt poza nim, w pewn< odległości. Jeden z nich wydał lekki syk, poruszył ogonem, niby steren i skręcił w bok. Drugi popłynął za nim. Białe ich sylwetki o wyniosłyc szyjach znikły mu z oczu i Soames zawrócił w stronę domu. Anetka, ubrana do obiadu, siedziała w salonie. Idąc na górę Soam< myślał: „Nie suknia zdobi człowieka, ale cnota." O tak, cnota! Z wyjątkiem uwag o firankach w salonie i o niedawnej burzy nie by właściwie rozmowy podczas posiłku, odznaczającego się umiarem co ( ilości i doskonałą jakością. Soames nie pił nic. Po obiedzie udał się w ślć za żoną do salonu i zastał ją palącą papierosa na sofie pomiędzy dwon 152 francuskimi oknami. W dekoltowanej czarnej sukni, siedziała przechylona do tyłu, niemal leżąc. Nogę założyła na nogę i przymrużyła niebieskie Dczy; z jej czerwonych, dość pełnych ust snuł się szaroniebieski dym. Kasztanowate włosy przepasane były wstążką, na nogach miała najcieńsze jedwabne pończochy i pantofelki na bardzo wysokich obcasach, uwydatniających podbicie. Oto ozdoba każdego pokoju! Trzymając rozdarty list w ręce, wetkniętej głęboko w boczną kieszeń żakietu, Soames powiedział: — Zamknę okno, wilgoć wchodzi do pokoju. Zamknął okno i stanął przed Davidem Coxem, zdobiącym ścianę a kremowym kolorze boazerii. 0 czym Anetka mogła myśleć? Soames nigdy w życiu nie rozumiał kobiety — z wyjątkiem Fleur — a i ją nawet nie zawsze! Serce biło mu szybko. Jeśli już postanowił to zrobić — chwila była odpowiednia. Odwróciwszy się od Davida Coxa wyjął z kieszeni przedarty list. — Patrz, com dziś otrzymał. Oczy jej rozwarły się, wpatrzyły w niego twardo. Soames podał jej list. — Wprawdzie rozdarty, ale można go przeczytać. 1 odwrócił się znów do Davida Coxa (pejzaż morski, dobry w kolorycie), nie czując większego wzruszenia. „Ciekawym, co ten drab porabia iv tej chwili? — pomyślał. — Jeszcze mu się przysłużę!" Kącikiem oka aridział Anetkę sztywno trzymającą list; pod przyciemnionymi rzęsami . zmarszczonymi, również przyciemnionymi brwiami oczy jej biegały to *r jedną, to w drugą stronę. Upuściła list na podłogę, lekko zadrżała, iśmiechnęła się i rzekła: — Brudne!
— Zgadzam się z tym całkowicie — odparł Soames. — Poniżające-. Czy ;o prawda? Przygryzła czerwoną dolną wargę. — A gdyby nawet prawda, to co? Była bezczelna! — Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? — Nie. — No, więc mów! — I cóż przyjdzie z mówienia? Soames lodowatym głosem spytał: — A więc przyznajesz się? — Nie przyznaję się do niczego. Jesteś głupi, że pytasz. Człowiek taki ak ty nie powinien pytać. To niebezpieczne. Soames przeszedł dokoła pokoju, aby pohamować wzbierający w nim jniew. — Czy pamiętasz — rzekł zatrzymując się przed nią — czym byłaś, lim wziąłem cię za żonę? Prowadziłaś rachunki w restauracji! i 153 — A czy pamiętasz, że byłam dwa razy młodsza od ciebie? Twardą wymianę spojrzeń przerwał Soames odwracając oczy i podchodząc znów do Davida Coxa. — Nie zamierzam rzucać słów na wiatr. Domagam się, żebyś zaniechała tej... przyjaźni. Zajmuję się tą sprawą jedynie ze względu na Fleur. — Ach, ze względu na Fleur! — Tak — odparł Soames z uporem — ze względu na Fleur! Ona jest zarówno twoim, jak i moim dzieckiem. — Grzecznie to z twojej strony, że mi choć tyle przyznajesz! — Czy zrobisz to, co ci mówię? — Nie mam zamiaru odpowiadać ci na to. — A więc zmuszę cię do tego. Anetka uśmiechnęła się. — Nie, Soamesie — odpowiedziała. — Jesteś bezradny. Nie mów rzeczy, których będziesz później żałował. Na czole Soamesa żyły nabrzmiały od gniewu. Otworzył usta, żeby dać mu upust — ale nie potrafił. Anetka mówiła dalej: — Takich listów już nie będzie, obiecuję ci. Chyba to wystarczy. Soames żachnął się. Czuł, że ta kobieta, która zasługiwała na Bóg wie jaką karę, traktuje go jak dziecko. — Gdy dwoje ludzi pobrało się i żyło tak jak my z sobą, Soamesie, to lepiej, żeby sobie wzajemnie dawali spokój. Są rzeczy, których nie wyciąga się na światło dzienne. Uspokój się więc... I nie przez wzgląd na mnie, ale na samego siebie. Ty się starzejesz, ja jeszcze nie. Zrobiłeś ze mnie bardzo praktyczną kobietę. Soames. który przeszedł przez wszystkie stadia dławiącego bólu, powtórzył bezbarwnym głosem: — Domagam się, żebyś zaniechała tej przyjaźni. — A jeśli tego nie zrobię? — Wtedy... wykreślę cię z testamentu. Jakoś nie bardzo zdawało się to trafiać do celu. Anetka roześmiała się — Będziesz żył długo, Soamesie. — Ty... ty jesteś złą kobietą — powiedział nagle Soames. Anetka wzruszyła ramionami. — Nie sądzę. Prawda, że pożycie z tobą zabiło we mnie niejedno, al< nie jestem złą kobietą. Jestem rozsądna, ot i wszystko! I ty taki będzies2 gdy dobrze całą rzecz przemyślisz. — Zobaczę się z tym człowiekiem—rzekł Soames posępnie — i ostrze — Mon cher, jesteś śmieszny. Ty mnie nie potrzebujesz, masz ze mni tyle, ile sobie życzysz; a chcesz, by reszta mej istoty obumarła. Ni przyznaję się do niczego, ale nie chcę być
obumarłą w moim wieki Soamesie; więc mówię ci, lepiej się uspokój. Ja ze swej strony nie będ 154 doprowadzała do skandalu... Ani mi się śni! A teraz nie mam zamiaru dłużej mówić, choćbyś robił nie wiem co. Wyciągnęła rękę, wzięła ze stolika francuską powieść, otworzyła ją i zagłębiła się w czytaniu. Soames przyglądał się jej, oniemiały od zamętu uczuć. Myśl o tamtym człowieku sprawiała, iż ta kobieta stała się mu niemal potrzebną — i oto odsłoniła się jego oczom istota ich stosunku, budząca grozę w kimś, kto mało oddawał się filozofii introspektywnej. Nie mówiąc już ani słowa, wyszedł z salonu i udał się na górę do galerii obrazów... Oto skutki małżeństwa z Francuzką! A jednak, gdyby nie ona, nie byłoby na świecie i Fleur... Anetka spełniła swoje zadanie. „Ona ma rację — myślał — nie mogę nic na to poradzić. Nie mogę nawet dowiedzieć się, co się w tym naprawdę kryje." Instynkt samozachowawczy ostrzegał go, by zamknąć wszystkie otwory i stłumić ogień nie dopuszczając doń powietrza. Póki nie wierzy się, że w danej rzeczy coś się kryje, poty naprawdę nic w niej nie ma. Tej nocy udał się do jej pokoju. Przyjęła go w sposób jak najbardziej rzeczowy, jak gdyby pomiędzy nimi nic nie zaszło. Wracając do swego pokoju czuł się dziwnie spokojny. Jeżeli ktoś woli czegoś nie widzieć, nie ma potrzeby patrzeć. A on wolał nie patrzeć... nie patrzeć w przyszłość. Nic przez to by nie zyskał... nic! Otworzywszy szufladę wydobył z saszetki chusteczkę i fotografię Fleur. Przypatrzywszy się jej przez chwilę, wysunął ją z ramki, a wtedy ukazała się druga fotografia, stara fotografia Ireny. Gdy stał tak przy oknie wpatrując się w jej rysy, za oknem zaczęła pohukiwać sowa. Sowa hukała; szkarłat pnących róż zdawał się nabierać głębszych tonów; pachniały kwitnące lipy. Boże! Tamto — to było coś zupełnie innego! Namiętność... Wspomnienie! Pył! VII. June bierze się do rzeczy Pewnego wieczoru w pracowni June Forsy te na brzegu Tamizy koło Chiswick można było zastać kogoś, kto był w jednej osobie rzeźbiarzem, Słowianinem, dawnym mieszkańcem Nowego Jorku, egoistą i człowiekiem bez pieniędzy. Wieczorem szóstego lipca Borys Strumołowski, który miał tu wystawionych parę dzieł (były one na razie zbyt prekursorskie, by miano je wystawiać gdzie indziej), zaczął czuć się dobrze w tym ustroniu pośród chrystusowej jakby ciszy, która przedziwnie zestrojona była z jego młodzieńczą, okrągłą fizjonomią o szeroko rozstawionych kościach policzkowych, okoloną jasnymi włosami, przyciętymi jak u dziewczyny. June znała go od trzech tygodni i wciąż jeszcze wydawał się jej istnym wcieleniem geniuszu, nadzieją przyszłości, gwiazdą Wschodu, zabłąkaną na niezdolny ją ocenić Zachód. Aż do -owego 155 wieczoru Strumołowski ogranr-.pł się w rozmowie do wspominania swych wrażeń ze Stanów Zjednoczonych, których pył otrząsnął właśnie ze swych stóp; kraj ten, jego zdaniem, był tak ze wszech miar barbarzyński, iż nie udało się mu sprzedać właściwie ani jednego dzieła, a nawet popadł w podejrzenie u policji; był to kraj, powiadał, bez swoistej rasy, bez wolności, równości i braterstwa, bez zasad, tradycji, sm ku, słowem — bez duszy. Na szczęście, rzucił tę przebrzydłą krainę i przeniósł się do jednego kraju, gdzie mógł żyć pomyślnie. Tu zwrócił na siebie niestety uwagę June, gdy — samotna — stała przed jego dziełami, które budziły grozę, a kiedy dodano do nich objaśnienie — stawały się potężne i symboliczne! Ten człowiek uwieńczony aureolą jasnych włosów, niby postać z wczesnowłoskiego malowidła, i pochłonięty swym geniuszem do tego stopnia, iż nie uznawał nikogo poza sobą (jedyna zaiste cecha, po której można poznać prawdziwego geniusza), był przecież też „kulawym kaczęciem"! Tą myśl wzruszyła do głębi gorące serce June, niemal całkowicie rugując zeń
Pawła Posta. Przystąpiła więc do oczyszczania swej galerii, by móc ją następnie zapełnić arcydziełami Strumołowskie-go. Zaraz na wstępie spotkała się z trudnościami. Paweł Post wierzgał, Vospowitch sypał docinkami. Z całą emfazą geniuszu, którego im jeszcze nie odmówiła, zażądali, by im wolno było co najmniej przez sześć dalszych tygodni korzystać z jej galerii. Mówili, że napływ przybyszów z Ameryki rychło ustanie i zamieni się w odpływ. Ów napływ był ich szansą, jedyną nadzieją i zbawieniem, jako że w tym „podłym" kraju nikt nie dbał o sztukę. June wobec takiego postawienia sprawy ustąpiła. Koniec końców, Bory sowi to nie będzie szkodziło, że oni ciągną cały zysk z Ameryki, którą on tak głęboko pogardza. Tego właśnie wieczoru wyłuszczyła to wszystko Borysowi, a jedynymi świadkami rozmowy byli Hanna Hobdey, rozmiłowana w średniowieczu rysowniczka piórkiem, oraz Jimmy Portugal, wydawca pisma „Nowy Artysta". Wyłuszczała mu to z ową raptownie powziętą ufnością, której źródła nie wyschły dotąd w jej gorącym i szlachetnym sercu mimo kontaktu ze światem nowoczesnych artystów. Lecz nie minęły jeszcze dwie minuty od chwili, gdy przerwał swoje chrystusowe milczenie, a już June zaczęła wodzić spojrzeniem swych niebieskich oczu to w lewo, to w prawo, podobnie jak kot wymachuje w obie strony ogonem. To właśnie — mówił — charakteryzuje Anglię, najbardziej samolubną krainę w świecie, krainę, która wyssała krew innych krajów, znieprawiła serca i mózgi Irlandczyków, Hindusów, Egipcjan, Burów i mieszkańców Burmy, wszystkich najdoskonalszych ras świata. Tyrańska, obłudna Anglia! Tego właśnie oczekiwał przyjeżdżając do kraju, gdzie klimat jest wciąż mglisty, a wszyscy ludzie są handlarzami kompletnie ślepymi wobec sztuki, pogrążonymi w geszefciarstwie i w najgrubszym materializmie. Widząc, że Hanna Hobdey pomrukuje: „No! no!", a Jimmy Portugal chichocze z cicha, June poczerwieniała jak burak i palnęła niespodziewanie: 156 — A więc po cóż pan tu przyjeżdżał? Myśmy pana nie zapraszali. To pytanie było w takiej sprzeczności ze wszystkim, czego Strumołowski mógł się po June spodziewać, że wyciągnął rękę i wziął papierosa. — Anglia nigdy nie potrzebuje idealistów — odpowiedział. Lecz w June obudziła się nagle jakaś pierwotna angielskość, jak gdyby nagle zmartwychwstało poczucie sprawiedliwości cechujące starego Jolyona. — Przychodzicie ciągnąć z nas, co tylko się da, a potem nas lżycie — rzuciła. — Jeżeli to uważacie za uczciwe, ja jestem innego zdania. W tej chwili odkryła to, co już przed nią odkryli inni — mianowicie, jaka to gruboskórność osłania niekiedy wrażliwość ludzi genialnych. Młoda i szczera twarz Strumołowskiego stała się nagle wcieleniem szyderstwa. — Ciągnąć, ciągnąć... Nikt nic nie ciągnie, bierzemy tylko to, co nam się należy... Dziesiątą część tego, co się należy. Pani pożałuje tych słów, panno Forsyte. — O, nie — odparła June. — Nie pożałuję. — Aha! my, artyści, znamy się na tym dobrze... Wykorzystujecie nas zabierając nam wszystko, co tylko zabrać można. Niczego od was nie potrzebuję! — I okrył się obłokiem dymu papierosa. Z zamętu zelżonej dumy wyłonił się mroźny powiew decyąji: — Doskonale, może więc pan zabierać swoje manatki. Ale w tejże samej niemal chwili pomyślała: „Biedny chłopak! Gnieździ się na poddaszu i pewnie nie ma na taksówkę... I jeszcze wobec tych ludzi... Nie, to zupełnie wstrętne!" Młody Strumołowski gwałtownie potrząsnął głową; włosy jego, gęste, lśniące i gładkie jak złota blacha, nie rozsypały się. — Nie mogę żyć powietrzem — powiedział ostro — a często bywałem io tego zmuszony dla sztuki. To wy, burżuje, narzucacie nam konieczność posiadania pieniędzy.
Słowa te uraziły June, jakby ją ktoś żgnął pod żebro... Po wszystkim, :o zrobiła dla sztuki, traktując jak swoje własne jej kłopoty, jej „kulawe Kaczęta"! Właśnie siliła się na należytą odpowiedź, gdy drzwi otwarły się i Austriaczka szepnęła: — Jakaś młoda panienka, gnddiges Frdulein. — Gdzie? — W małej jadalni. June rzuciła okiem na Borysa Strumołowskiego, na Hannę Hobdey Jimmy'ego Portugala, po czym bez słowa wyszła, wytrącona z równowagi. Wszedłszy do małej jadalni, przekonała się, że „młodą panienką" Dyła Fleur — nieco blada, ale prześliczna. W tym momencie rozczarowa-lia miło było June, tak homeopatycznej z natury, powitać „kulawe caczątko" z własnego gniazda. Nie ulegało wątpliwości, że Fleur przybyła tu ze względu na Jona albo przynajmniej po to, by wyciągnąć od June jakieś wiadomości. June poczuła w tej chwili, że pomagać komuś to jedyne, co ma sens w życiu. — A więc nie zapomniała pani przyjść — rzekła. — Tak! Jakie miluchne mieszkanko! Ale proszę się mną nie krępować, jeżeli ma pani gości. — Ależ nie! — odparła June. — Pozwolę im przez chwilę smażyć się we własnym sosie. Czy przyszła pani w sprawie Jona? — Mówiła pani, że uważa, iż nie należy przed nami niczego taić. Otóż i doszłam prawdy! — Och! — westchnęła June bezmyślnie. — Prawda, że to niemiłe? Stały po dwu stronach małego, nie nakrytego stolika, przy którym June jadała. Na stoliku stał wazon pełen maków islandzkich; Fleur podniosła rękę i trącała je palcem okrytej rękawiczką dłoni. June nagle spodobała się jej suknia o najmodniejszym kroju, z frędzlą na biodrach, zwężona koło kolan — o zachwycającej modrej barwie kwitnącego lnu. „Wygląda jak obrazek" — pomyślała June. Jej, pokoik o biało tynkowanych ścianach, z podłogą i kominkiem ze staroświeckiej różowej cegły i czarno malowanym, zakratowanym oknie, przez które z ukosa sączyły się ostatki światła słonecznego, nigdy nie wydawał się jej tak czarujący jak teraz, gdy ożywiła go swym urokiem ta młoda osóbka o mlecznobia-łej, z lekka nachmurzonej twarzy. Nagle June żywo sobie uprzytomniła, jak ładnie wyglądała ona sama w owe zamierzchłe dni, kiedy j ej serce oddane było Filipowi Bosinneyowi, zmarłemu kochankowi, który zerwał z nią, żeby raz na zawsze przekreślić zależność Ireny od ojca tej oto dziewczyny. Czy Fleur wiedziała o tym? — No i cóż zamierza pani począć? — zapytała. Upłynęło parę chwil, zanim Fleur odpowiedziała. — Nie chcę, żeby Jon cierpiał. Muszę raz jeszcze z nim się zobaczyć i skończyć z tym wszystkim. — Chce pani skończyć z tym wszystkim! — A cóż innego można zrobić? June wydało się nagle, że Fleur jest obrzydliwie małoduszna. — Myślę, że ma pani rację — bąknęła. — Wiem, że mój ojciec jest tego zdania. Ale... ja bym tego nigdy nie zrobiła. Nie umiem biernie godzić się z biegiem wypadków. Jak poważną i roztropną wydawała się ta dziewczyna, jak zupełnie nie znać było wzruszenia w jej głosie! — Ludzie na pewno pomyślą, że jestem zakochana. — A czy to nieprawda? Fleur wzruszyła ramionami. „Mogłam się tego domyślić — mówiła sobie June. —To przecież córka Soamesa... zimna ryba! A jednak... i on!" — Do czegóż więc ja jestem pani potrzebna? — spytała raczej niechętnie. — Czy mogłabym zobaczyć się tu jutro z Jonem, gdy będzie jechał do 158
HoUy? Jeżeli napisze pani do niego dziś wieczór parę słów, zajedzie tutaj. A potem może będzie pani łaskawa zawiadomić spokojnie swą rodzinę w Robin Hill, że wszystko załatwione i że nie ma potrzeby opowiadać Jonowi dziejów jego matki. — Zgoda! — rzekła June krótko. — Napiszę natychmiast, a pani może list nadać. Jutro o wpół do trzeciej. Mnie nie będzie wtedy w domu. Usiadła przy maleńkim biureczku, stojącym w kącie pokoju. Gdy skończyła pisać i obejrzała się, Fleur wciąż jeszcze dotykała maków palcem okrytej rękawiczką dłoni. June przylepiła znaczek. — Proszę. Jeżeli nie jest pani zakochana, to nie ma o czym mówić. Jon jest szczęśliwy. Fleur wzięła list. — Dziękuję serdecznie! „Zimnokrwista spryciara!" — pomyślała June. Jon, syn jej ojca, kochał, kochał bez wzajemności... córkę Soamesa! To upokarzające! — Czy to wszystko? Fleur skinęła głową. Frędzla u jej sukni drżała i powiewała, gdy płynnym krokiem szła ku drzwiom. — Do widzenia! — Do widzenia!... Ach, ty wymuskana lalusiu — mruknęła do siebie June zamykając drzwi. — To dopiero rodzinka! I wróciła do pracowni. Borys Strumołowski odzyskał swój chrystusowy spokój, a Jimmy Portugal potępiał wszystkich nie należących do grupy, dla której wydawał pismo „Nowy Artysta". Wśród potępionych znalazł się Eryk Cobbley oraz kilka innych genialnych „kulawych kacząt", które w tym lub w owym czasie zajmowały pierwsze miejsca na liście admiracji i filantropii June. Odczuwając czczość i niesmak, podeszła do okna, aby wiejący znad rzeki wiatr uniósł ostre dźwięki ich głosów. Gdy na koniec Jimmy Portugal skończył swą fłlipikę i odszedł w towarzystwie Hanny Hobdey, June usiadła przy Strumołowskim i przez pół godziny okazywała mu macierzyńską troskliwość, obiecując co najmniej miesiąc amerykańskiego przypływu; toteż gdy oddalał się, nimb jego lśnił nienaruszony. „Mimo wszystko — pomyślała June — Borys jest naprawdę niezwykłym człowiekiem". VIII. Na ostre Świadomość, że się rozpoczyna grę przeciwko wszystkim, przynosi niektórym naturom rodzaj ulgi. Fleur, opuszczając dom June, nie :zuła wyrzutów sumienia. Czytając w błękitnych oczach swej małej 159 krewniaczki niechęć, cieszyła się, że ją oszukała, i pogardzała nią za to, że ta leciwa idealistka nie zmiarkowała, jaki cel przywiódł do niej Fleur. Skończyć z tym — rzeczywiście! Wkrótce pokaże im wszystkim, że ona dopiero zaczyna! Na tę myśl Fleur uśmiechała się sama do siebie, siedząc na górze autobusu wiozącego ją z powrotem do Mayfair. Wkrótce jednak uśmiech ten zamarł zdławiony męką przewidywań i niepokojów. Czy potrafi dać sobie radę z Jonem? Ona postanowiła pójść na ostre, ale czy potrafi nakłonić i jego, by uczynił to samo? Ona znała prawdę i całe niebezpieczeństwo zwłoki — on nie wiedział ani.o jednym, ani o drugim. W tym właśnie leżała cała różnica. » „Przypuśćmy, że mu to powiem — myślała — czy to naprawdę będzie pewniejsza droga?" Taki podły pech nie może zniweczyć ich miłości; z tego Jon musi sobie zdać sprawę! Nie mogą na to pozwolić! Ludzie zawsze po pewnym czasie godzą się z dokonanym faktem. Od tej refleksji filozoficznej — dość głębokiej jak na jej lata — przeszła do innych, nie tak filozoficznych rozważań. Jeżeliby namówiła Jona do rychłego i tajnego małżeństwa, a on odkryłby później, że znała całą prawdę? Cóż wtedy? Jon nienawidził krętactwa. A więc może
lepiej powiedzieć mu wszystko? Poryw ten jednak zmroziło przypomnienie twarzy jego matki. Fleur bała się. Matka miała nad Jonem władzę, większą może od jej władzy. Kto wie? Zbyt wielkie to ryzyko! Pogrążona głębokow tych podświadomych kalkulacjach, minęła Green Street i dojechała do hotelu Ritza. Wysiadłszy tam wróciła piechotą w stronę Green Park. Burza obmyła wszystkie drzewa; ociekały jeszcze wodą i ciężkie krople spadały na jej suknię. Ażeby ich uniknąć, przeszła na drugą stronę, przed samymi oknami klubu „Iseeum". Spojrzawszy przypadkowo w górę, spostrzegła mon-sieur Profonda, stojącego wraz z jakimś wysokim tęgim panem we wnęce okna. Skręcając w Green Street posłyszała, że ktoś ją woła, i ujrzała, że „ten czający się kot" podchodzi ku niej. Zdjął kapelusz — błyszczący melonik, do jakich zawsze czuła szczególną odrazę. — Dobry wieczór, panno Forsyte! Może mógłbym uczynić dla pani cokolwiek, cokolwieczek? — Owszem, niech pan przejdzie na drugą stronę. — Doprawdy! Dlaczego pani mnie nie lubi? — Ja? Pana?... — Tak to wygląda. — Ach, tak... Bo na pana widok myślę, że na świecie żyć nie warto. Monsieur Profond uśmiechnął się. — Ależ, proszę pani, niechże się pani nie martwi! Wszystko będzie dobrze! Nic nie trwa wiecznie. — Niektóre rzeczy trwają! — zawołała Fleur. — Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zwłaszcza sympatie i antypatie. — No, to dla mnie trochę przykre. 160 — Sądziłabym raczej, że panu w ogóle nic nigdy nie zdoła zrobić >rawdziwej przykrości czy przyjemności. — Nie lubię robić przykrości drugim. Wybieram się w podróż moim achtem. Fleur spojrzała nań, zaskoczona. — Dokąd? — W małą podróż na morza południowe lub gdziekolwiek indziej - odparł monsieur Profond. Fleur odczuła ulgę, a jednocześnie jakby zniewagę. Ten człowiek liedwuznacznie dawał do zrozumienia, że zrywa z jej matką. Jakaż to izelność, zerwawszy czyjeś więzy, zrywać je samemu! — Dobranoc pani! Proszę się ode mnie kłaniać pani Dartie. Dalibóg, lie jestem tak zły, jak się zdaje. Dobranoc! Fleur zostawiła go tak stojącego z uniesionym kapeluszem. Obejrzaw-zy się ukradkiem, zobaczyła, że sunął — poważnie i z miną niewiniątka - z powrotem w stronę klubu. „On nie umie nawet kochać z przekonaniem — pomyślała. — Co teraz robi matka?" Tej nocy męczyły ją nieustannie jakieś nieprzyjemne sny. Wstała iciężała i nie wypoczęta i od razu zabrała się do studiowania almanachu Vhitakera. Kto ma w sobie krew Forsyte'ów, ten instynktownie odczula, że w każdej sytuacji sedno sprawy stanowią fakty. Być może, uda się ej przezwyciężyć skrupuły Jona, jednak bez niezawodnego planu, który ty zdołał doprowadzić do skutku ich desperacką decyzję, wszystko na dcsię nie zda. Z nieocenionej księgi dowiedziała się, że oboje muszą mieć »o dwadzieścia jeden lat; inaczej potrzebne jest czyjeś zezwolenie, v danym wypadku zgoła nieosiągalne. Potem zgubiła się we wskazówkach odnoszących się do indultów, certyfikatów, zastrzeżeń, dystryk-ów, aż na koniec doszła do wyrazu „krzywoprzysięstwo". Ależ to lonsens! Komuż by to naprawdę szkodziło, gdyby chcąc pobrać się ; miłości, podali fałszywe daty urodzin? •
Ledwie przegryzłszy coś na śniadanie, wróciła znów do Whitakera. Im vięcej wgłębiała się w niego, tym większą czuła niepewność, aż w końcu, >rzerzucając od niechcenia kartki, doszła aż do Szkocji. Tam, jak się (kazało, można się pobrać bez tych wszystkich głupich trudności. Yystarczy, by pojechała tam i zamieszkała przez 21 dni, potem może >rzyjechać Jon i w obecności dwóch świadków oświadczyliby, że są nałżeństwem! A co więcej, byliby naprawdę małżeństwem! Tak, to : pewnością najlepsza droga! Po czym natychmiast zaczęła przebiegać v pamięci dawne koleżanki szkolne. Tak, w Edynburgu mieszka Mary l,ambe, klasa dziewczyna! Mary ma brata. Można by więc zamieszkać i niej i oboje wraz z bratem posłużyliby jako świadkowie. Fleur dobrze viedziała, że niektóre jej rówieśniczki uznałyby to wszystko za niepo-;rzebną fatygę, że dość byłoby wyjechać z Jonem na parę dni, a potem 161 — Sądziłabym raczej, że panu w ogóle nic nigdy nie zdoła zrobić awdziwej przykrości czy przyjemności. — Nie lubię robić przykrości drugim. Wybieram się w podróż moim chtem. Fleur spojrzała nań, zaskoczona. — Dokąd? — W małą podróż na morza południowe lub gdziekolwiek indziej odparł monsieur Profond. Fleur odczuła ulgę, a jednocześnie jakby zniewagę. Ten człowiek edwuznacznie dawał do zrozumienia, że zrywa z jej matką. Jakaż to :elność, zerwawszy czyjeś więzy, zrywać je samemu! — Dobranoc pani! Proszę się ode mnie kłaniać pani Dartie. Dalibóg, ie jestem tak zły, jak się zdaje. Dobranoc! Fleur zostawiła go tak stojącego z uniesionym kapeluszem. Obejrzaw-sy się ukradkiem, zobaczyła, że sunął — poważnie i z miną niewiniątka — z powrotem w stronę klubu. „On nie umie nawet kochać z przekonaniem — pomyślała. — Co teraz robi matka?" Tej nocy męczyły ją nieustannie jakieś nieprzyjemne sny. Wstała ciężała i nie wypoczęta i od razu zabrała się do studiowania almanachu /hitakera. Kto ma w sobie krew Forsyte'ów, ten instynktownie odczu-ra, że w każdej sytuacji sedno sprawy stanowią fakty. Być może, uda się ;j przezwyciężyć skrupuły Jona, jednak bez niezawodnego planu, który y zdołał doprowadzić do skutku ich desperacką decyzję, wszystko na icsię nie zda. Z nieocenionej księgi dowiedziała się, że oboje muszą mieć 10 dwadzieścia jeden lat; inaczej potrzebne jest czyjeś zezwolenie, v danym wypadku zgoła nieosiągalne. Potem zgubiła się we wskazów-:ach odnoszących się do indultów, certyfikatów, zastrzeżeń, dystryk-ów, aż na koniec doszła do wyrazu „krzywoprzysięstwo". Ależ to lonsens! Komuż by to naprawdę szkodziło, gdyby chcąc pobrać się : miłości, podali fałszywe daty urodzin? • Ledwie przegryzłszy coś na śniadanie, wróciła znów do Whitakera. Im vięcej wgłębiała się w niego, tym większą czuła niepewność, aż w końcu, jrzerzucając od niechcenia kartki, doszła aż do Szkocji. Tam, jak się )kazało, można się pobrać bez tych wszystkich głupich trudności. Wystarczy, by pojechała tam i zamieszkała przez 21 dni, potem może przyjechać Jon i w obecności dwóch świadków oświadczyliby, że są nałżeństwem! A co więcej, byliby naprawdę małżeństwem! Tak, to i pewnością najlepsza droga! Po czym natychmiast zaczęła przebiegać iv pamięci dawne koleżanki szkolne. Tak, w Edynburgu mieszka Mary Lambe, klasa dziewczyna! Mary ma brata. Można by więc zamieszkać a niej i oboje wraz z bratem posłużyliby jako świadkowie. Fleur dobrze wiedziała, że niektóre jej rówieśniczki uznałyby to wszystko za niepotrzebną fatygę, że dość byłoby wyjechać z Jonem na parę dni, a potem 161
oświadczyć rodzinie: „Jesteśmy sobie poślubieni przez naturę, teraz musimy wziąć ślub wobec prawa." Fleur miała w sobie jednak zbyt wiele krwi forsy to wskiej, by nie odczuć niewłaściwości podobnego postępku i stanąć odważnie przed ojcem, gdy o tym się dowie. Zresztą nie wierzyła, aby Jon zdobył się na coś podobnego; miał o niej tak wysokie mniemanie, że za nic nie chciałaby go podważać. Nie! Lepiej zamieszkać u Mary Lambe, zwłaszcza że była to najsposobniejsza pora roku, by udać się do Szkocji. Z większą już otuchą w sercu przygotowała się do wyjścia, szczęśliwie uniknęła spotkania z ciotką i wsiadła do autobusu jadącego w stronę Chiswick. Przyjechała za wcześnie, wobec czego udała się do Kew Gardens. Nie znalazła spokoju wśród kwietnych rabat, drzew opatrzonych etykietami i szerokich, zielonych przestrzeni; zjadłszy przeto parę bułeczek z rybim pasztetem i napiwszy się kawy wróciła do Chiswick i zadzwoniła do drzwi June. Austriaczka otworzyła jej i poprosiła do jadalni. Teraz, gdy Fleur wiedziała, co grozi jej i Jonowi, tęsknota za nim wzrosła dziesięciokrotnie, jak gdyby był on jedną z zabawek o ostrych kantach lub niebezpiecznej dla zdrowia farbie, które usiłowano jej nieraz odebrać w dzieciństwie. Jeżeli nie uda się jej osiągnąć celu i dostać Jona w niepodzielne posiadanie, to ta strata będzie się dla niej równała niemal śmierci. Taką czy owaką drogą — ona musi go zdobyć i zdobędzie! Ponad kominkiem z czerwonych cegieł wisiało okrągłe, zmętniałe lustro z bardzo starego szkła. Stojąc przed nim i przyglądając się własnemu odbiciu spostrzegła, że jest blada i że ma jakby cienie pod oczami; przez jej nerwy przebiegały ustawiczne, krótkie drgnienia. Naraz posłyszała dzwonek. Podkradłszy się ku oknu zobaczyła Jona. Stał u progu przygładzając włosy i dotykając warg, jak gdyby i on stara! się zapanować nad rozigranymi nerwami. Usiadła w jednym z dwóch krzeseł trzcinowych tyłem do drzwi, a gdj wszedł, zagadnęła go od razu: — Usiądź; Jonie, chciałabym z tobą pomówić poważnie. Jon usiadł przy stole, koło niej. Ona, nie patrząc na niego, mówifc dalej: — Jeżeli nie chcesz mnie stracić, musimy się pobrać niezwłocznie. Jon poczuł, że brak mu tchu. — Czemu? Czy stało się coś nowego? — Nie, ale wyczułam to w Robin Hill i w mojej rodzinie. — Ale... — zająknął się Jon — w Robin Hill... wszystko poszło tal gładko... i nie robiono mi żadnych wymówek. — Ale chcą nam przeszkodzić. Wyczytałam to w twarzy twoje matki... I mojego ojca. — Czy widziałaś go od tego czasu? Fleur skinęła głową. Cóż może szkodzić parę dodatkowych kłam stewek? 162 — Ale — oponował gorąco Jon — nie wiem, jak oni mogą po tylu ach żywić podobne uczucia? rieur spojrzała na niego. — Pewnie już nie dość mnie kochasz. — Nie dość cię kocham! Ależ... ja... — Wobec tego polegaj na mnie. — I nic im nie mówić? — Nic... Aż dopiero po wszystkim. Jon zamilkł. O ileż starszy wydawał się teraz niż w owym dniu zaledwie dwa miesiące temu, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Starszy cby o dwa lata! — To bardzo zaboli mamę — zauważył. Fleur cofnęła rękę. — Zostawiam ci wolny wybór. Jon przyciągnął stół, dosuwając go do samych kolan. — Ale czemuż im tego nie powiedzieć? Oni naprawdę nie mogą nam zeszkodzić, Fleur!
— Mogą! Powiadam ci, że mogą! — Jak? — Za pomocą nacisku pieniężnego... lub jakiegoś innego... Jesteśmy łkowicie zależni od nich. Mnie już brak cierpliwości, Jonie. — Ale w ten sposób ich oszukujemy. Fleur wstała. — Ty naprawdę mnie nie kochasz, w przeciwnym razie nie wahałbyś ę ani chwili. „On albo losu swego zbyt się lęka..." Jon wyciągnął ręce, by objąć jej kibić i zmusił Fleur, by usiadła, aczęła mówić pośpiesznie: — Ułożyłam już wszystko. Musimy tylko wyjechać do Szkocji. Gdy się iż pobierzemy, prędko się z tym pogodzą. Ludzie zawsze godzą się faktem dokonanym. Czy tego nie widzisz, Jonie? — Ale tak boleśnie ich ranić! Aha! więc on woli raczej ją zranić niż ich! — A więc dobrze! Pozwól, że sobie pójdę! Jon wstał i plecami oparł się o drzwi. — Nie wątpię, że masz rację — rzekł powoli — ale chciałbym to szważyć! Widziała, że kipią w nim uczucia, które chciałby wyrazić —jednak ani lyślała przyjść mu z pomocą. W tej chwili nienawidziła samą siebie, ienawidziła omal i jego. Czemuż to ona ma robić sama wszystko, by calić ich miłość. To nie w porządku! Wtem ujrzała jego oczy pełne wielbienia i rozpaczy. — Nie patrz tak, Jonie! Przecież ja tylko nie chcę cię utracić. — Nie możesz mnie utracić, póki mnie pragniesz. — Owszem, mogę. 163 Jon położył ręce na jej ramionach. — Fleur, czy wiesz o czymś, czego mi nie chcesz powiedzieć? Było to właśnie owo bezpośrednie pytanie, którego tak się lękała. Spojrzała mu prosto w oczy i odpowiedziała: — Nie. Spaliła mosty za sobą; cóż to jednak znaczy, jeśli tylko zdobędzie Jona On jej przebaczy. I zarzuciwszy mu ręce na szyję pocałowała go w usta Czuła teraz, że wygra! Czuła to słysząc, jak jego serce bije tuż koło je; serca, widząc jego przymknięte powieki. — Chcę mieć pewność! Chcę mieć pewność! — szeptała. — Obiecaj Jon nie odpowiadał. Jego zastygła twarz mówiła o strasznym zamęci* uczuć. W końcu powiedział: — To byłoby ciosem dla nich. Muszę pomyśleć, Fleur. Naprawd< muszę. Fleur wysunęła się z jego objęć. — Och! Dobrze, dobrze. I naraz z rozczarowania, wstydu i nadmiernego naprężenia nerwóu wybuchnęła płaczem. Upłynęło pięć nad wyraz bolesnych minut. Skru cha i czułość Jona nie miały granic — lecz nie obiecywał niczego. On miała chęć krzyknąć: „Dobrze więc... Skoro mnie nie dość kochasz, to d widzenia!", lecz nie śmiała. Od dzieciństwa zwykła postępować wedl swej woli i ten krzyżujący jej plany sprzeciw ze strony chłopca tai młodego, czułego, tak kochającego zaskoczył ją i rozczarował. Chciała g odepchnąć od siebie, spróbować, co zdoła osiągnąć gniewem i oziębłości — i znów nie śmiała. Świadomość, że zamierza rzucić go na oślep w wi rzeczy nieodwołalnych, zaciążyła nad wszystkim, co robiła — osłabi] szczerość urazy i szczerość namiętności; nawet pocałunki nie miały teg powabu, jaki im chciała nadać. To krótkie, burzliwe spotkanie zakończy ło się bez ostatecznych decyzji. — Czy można podać herbatę, gnddiges Frdulein? Odepchnąwszy Jona od siebie zawołała: — Nie, dziękuję! Właśnie wychodzę!
I zanim zdołał ją powstrzymać, wybiegła z pokoju. Szła jakby ukradkiem, ocierając zaczerwienione, poplamione łzan policzki — strwożona, gniewna i ogromnie nieszczęśliwa. Tak straszn wstrząsnęła sercem Jona, a nie ustalili nic konkretnego, nic jej n obiecał! Lecz im bardziej niepewna i niebezpieczna była przyszłość, ty; głębiej — niby kleszcz, co wpija się w ciało — wgryzała się w sam miążi serca „wola posiadania"! Na Green Street nie zastała nikogo. Winifreda z Imogeną poszły i jakąś sztukę, o której jedni mówili, że jest alegoryczna, drudzy zaś,: „wie pan co, to bardzo pieprzne". Ten właśnie drugi wzgląd zachę( Imogenę i Winifredę, by poszły na to widowisko. Fleur ruszyła ku Paddington. Do wagonu wpadał powiew od cegieł 164 West Drayton i łąk stojących w pełni lata, muskając łagodnie jej dotąd czerwienioną twarz. Kwiaty wpierw zdawały się zapraszać ją, by je rwała — teraz wszystkie były kolczaste i parzące. Lecz złocisty kwiat kłującym wieńcu wydawał się jej upartemu sercu jeszcze piękniejszy eszcze bardziej godny pożądania. IX, Oliwa do ognia Przybywszy do domu Fleur zastała w nim atmosferę tak osobliwą, że rzeniknęła ona nawet pełną zamętu strefę jej osobistych spraw. Matka rzebywała w brązowym gabinecie — niedostępna jak w fortecy, ojciec iś w cieplarni, pośród winorośli, dumał nad losami świata. I ona, i on dlczeli jak zaklęci. „Czy to z mego powodu? — zastanawiała się Fleur. - A może to chodzi o Profonda?" Spytała najpierw matkę: — Co się stało tatusiowi? Matka odpowiedziała wzruszeniem ramion. Potem zwróciła się do ojca: — Co się stało mamie? Ojciec odpowiedział: — Co się stało? A cóż by się miało stać? — i spojrzał na nią rzenikliwie. — Mówiąc nawiasem — mruknęła Fleur — monsieur Profond wy-iera się w „małą" podróż jachtem, gdzieś na morza połud-iowe. Soames jął przyglądać się gałązce, na której nie było winogron. — To wino kiepsko idzie — powiedział. — Był tu młody Mont. Pytał nnie o coś w związku z twoją osobą. — Och! A jak on ci się podoba, tatku? — O... on jest wytworem swego czasu... Jak wszyscy ci dzisiejsi młodzi udzie. — A jaki ty byłeś w tym wieku, ojczulku? Soames uśmiechnął się ponuro. — Myśmy pracowali, a nie myśleliśmy wciąż tylko o zabawie... } lataniu, jeździe samochodem i miłostkach. — A nie miałeś nigdy miłosnych przygód? Mówiąc to starała się nie patrzeć na niego, lecz widziała go zupełnie lobrze. Blada jego twarz poczerwieniała, a brwi, których ciemny odcień cmieszany już był z siwizną, zbiegły się niemal ze sobą. — Nie miałćm czasu ani ochoty na flirty. — Może miałeś jakąś wielką namiętność... Soames spojrzał na nią uważnie. — Tak, jeżeli chcesz wiedzieć... I dużo mi z tego przyszło! 165 Ruszył dalej, idąc wzdłuż rur z ciepłą wodą. Fleur cicho, na palcach, poszła za nim. — Opowiedz mi o tym, ojczulku! Soames znieruchomiał. — I cóż byś chciała, w twoim wieku, wiedzieć o tych sprawach? — Czy ona żyje? Skinął głową. — Zamężna? — Tak.
— To matka Jona Forsyte'a, prawda? I ona była twoją pierwszą żoną. Powiedziała to w nagłym błysku intuicji. Jego obronne stanowisko płynęło na pewno z obawy, by Fleur nie dowiedziała się o tej zadawnionej ranie, jaką poniosła jego duma. Lecz zdumiała się i przeraziła widząc, że ktoś tak spokojny i sędziwy, jak jej ojciec, cofa się niby przed ciosem, i słysząc w jego głosie nutę tak dotkliwego bólu: — Kto ci to powiedział? Jeżeli ciotka... Nie zniosę, by gadano o tej sprawie. — Ależ, ojczulku — odparła Fleur łagodnie — przecież to takie dawne czasy! — Dawne czy nie dawne, ale ja... Fleur przystanęła gładząc go po ramieniu. — Starałem się zapomnieć — wybuchnął nagle — i nie życzę sobie, bj mi przypominano. — A potem, jakby dając upust jakiemuś z dawnj i skrycie żywionemu rozdrażnieniu, dodał: — W dzisiejszych czasacł ludzie nie rozumieją tego. Tak, naprawdę wielka namiętność! Nikt ni< wie, co to znaczy. — Ja wiem — powiedziała Fleur prawie szeptem. Soames, który wpierw odwrócony był plecami, teraz gwałtowni) zwrócił się ku niej. — Co też ty opowiadasz! Takie dziecko jak ty! — Może odziedziczyłam ją, ojczulku. — Co takiego? — Dla jej syna... Soames pobladł jak ściana, a Fleur wiedziała, że i ona nie wygląd lepiej. Stali wpatrując się w siebie wśród parnego gorąca, tchnąceg wilgotną wonią ziemi, geranium w doniczkach i splątanych pędó\ winorośli. — To wariactwo! — rzekł na koniec Soames przez zęby. Nie poruszając prawie ustami, szepnęła: — Nie gniewaj się, ojczulku. Nie mogę na to nic poradzić. Widziała jednak, że się nie gniewa; zraniło go to tylko, głębok zraniło. — Myślałem — wyjąkał — że to szaleństwo poszło już w niepamię< — O, nie! To dziś dziesięć razy silniejsze, niż było. 166 Soames uderzył nogą w rurę kaloryferu. Ten bezradny gest wzruszył eur, która nie bała się ojca nic a nic. — Tatusieńku! — podjęła. — Sam wiesz, że jak coś być musi, to już usi! — Musi! — powtórzył Soames. — Sama nie wiesz, co mówisz. Czy ten iłopak też dowiedział się o wszystkim? Krew uderzyła jej do policzków. -— Jeszcze nie. Odwrócił się znów od niej i uniósłszy nieco jedno ramię stał wpatrując ę uporczywie w kolano rury. — To dla mnie ogromnie przykre — rzekł nagle. — Nie mogło zdarzyć ę nic przykrzejszego. Syn tego draba! To... to... przewrotność! Zauważyła — niemal podświadomie — że nie powiedział „syn tej obiety"; i znów intuicja jej zaczęła działać. Czy widmo owej wielkiej namiętności czaiło się gdzieś jeszcze w jego srcu? Wsunęła rękę pod ramię Soamesa. — Ojciec Jona jest zupełnie stary i schorowany. Widziałam go. — Ty?... — Tak, byłam tam razem z Jonem. Widziałam ich oboje. — No i cóż oni na to? — Nic. Byli bardzo uprzejmi.
— Tak, oni są tacy. I dalej przyglądał się kolanu rury kaloryfera, po czym nagle rzucił: — Muszę to przemyśleć. Pomówię z tobą jeszcze wieczorem. Zrozumiała, że na razie na tym koniec, i wymknęła się cicho, >ozostawiając ojca wciąż jeszcze wpatrzonego w ową rurę. Weszła do •grodu, między krzaki malin i porzeczek, ale nie chciało jej się zrywać iwoców i jeść. Jakże lekko było jej na sercu dwa miesiące temu! A nawet lwa dni temu — zanim Prosper Profond powiedział jej o wszystkim, teraz czuła się uwikłana jakby w pajęcze sieci — namiętności, narzuco-lych sobie praw, nacisku i buntu — w pęta miłości i nienawiści. W tej ńężkiej chwili zniechęcenia, pomimo wrodzonej odporności, wydawało iię jej, że nie ma wyjścia. Jakże to rozwikłać, jak opanować, jak nagiąć do >wej woli bieg wypadków i osiągnąć cel najgorętszych pożądań? I naraz, la rogu wysokiego żywopłotu bukszpanowego, wpadła niemal na natkę, idącą szybko z jakimś listem w ręku. Jej piersi podnosiły się ńężko, źrenice były rozszerzone, na policzkach wystąpiły rumieńce. „Aha! To ten jacht!... Biedna mama!" — zrozumiała od razu Fleur. Anetka spojrzała na nią szeroko otwartymi, przerażonymi oczami i powiedziała: - J'ai la migraine1Mam migrenę (fr.). 167 — Bardzo mi przykro, mamo. — O, tak! Tobie i twojemu ojcu... przykro! — Ależ, mateczko... naprawdę mi przykro. Wiem, jakie to uczucie. Przerażone oczy Anetki rozwarły się jeszcze szerzej, aż białka zabłysły nad tęczówkami. — Biedne niewiniątko! — powiedziała. Jej matka — tak opanowana i trzeźwa — przemawiała i patrzyła na nią w ten sposób! To przerażające! Ojciec, matka, ona sama! A przecież jeszcze dwa miesiące temu zdawało się, iż wszystkim trojgu nie brak nic do szczęścia. Anetka zmięła w ręce list. Fleur wiedziała, że powinna udać, iż tego nie zauważyła. — Czy nie dałoby się czegoś zrobić na tę migrenę, mamusiu? Anetka potrząsnęła zbolałą głową i odeszła kołysząc się w biodrach. „To okropne — myślała Fleur — a ja się cieszyłam! Och! ten człowiek! I po cóż to ludzie wkradają się w cudze domy, wnosząc wszędzie zamętf Zdaje mi się, że on już się nią znudził. Ale dlaczego znudził się matką' Dlaczego?" Na tę myśl, tak naturalną i tak osobliwą zarazem, roześmiała si^ krótko, spazmatycznie. Powinna, oczywiście, się cieszyć, ale z czego tv właściwie się cieszyć? Ojciec w gruncie rzeczy tym się nie przejmował!.. A może matka się przejmowała! Weszła do sadu i usiadła pod wiśnią. W górnych konarach szeleści wietrzyk; niebo, widziane poprzez zieleń liści, było bardzo błękitne pełne bardzo białych obłoków — tych ciężkich białych obłoków niema nieodłącznych od nadrzecznego krajobrazu. Pszczoły, chroniąc się oc wiatru, pobrzękiwały cicho, a na soczystą trawę padał głęboki cief drzew owocowych, zasadzonych przez ojca Fleur przed dwudziesti pięciu laty. Ptaków nie było prawie słychać, umilkły kukułki, gruchały tylko dzikie gołębie. Szelest liści, głuche brzęczenie pszczół i ow< gruchanie — odgłosy pełni lata — ukoiły jej rozdrażnione nerwy Skulona, podciągnąwszy kolana pod brodę, poczęła snuć plany. Trzebi doprowadzić do tego, by ojciec ją popierał. Czyż mógł mieć jakie: skrupuły, gdy szło ojej szczęście? Przez dziewiętnaście niemal lat sweg< życia mogła się upewnić, że jedyną rzeczą, o którą naprawdę ojciec sii troszczył, była jej przyszłość. Powinna więc jedynie przekonać go, ż< przyszłość jej nie może być szczęśliwa bez Jona. On uważał to zj niemądry kaprys. Jacy niemądrzy są ludzie starsi sądząc, że znaj;
uczucia młodych! Czyż on nie wyznał sam, że w młodości kocha namiętną miłością? Powinien więc rozumieć!... j,Gromadzi dla mnie pieniądze — myślała — ale co mi z tegc jeśli nie będę szczęśliwa?" Pieniądze i wszystko, co za nie kupi można, nie przynoszą szczęścia. Szczęściem darzy jedynie miłość Wielkookie stokrotki, które niekiedy nadawały ogrodowi tak poetyczn; 168 ygląd, rosły dziko i szczęśliwie — i miały w swym życiu radosne lwile. „Nie powinni byli nazywać mnie Fleur — dumała — jeżeli nie chcą, ym i ja miała w życiu radosne chwile i była szczęśliwa, póki trwają." Nie yło przecież żadnych istotnych przeszkód, takich jak nędza lub choroba - tylko uczucia, upiory nieszczęsnej przeszłości! Jon miał rację. Ci ;arzy ludzie nie uznają niczyich praw do życia! Robią omyłki, dopusz-zają do zbrodni — i chcą, żeby dzieci spłacały długi przeszłości! Wiatr przycichł, komary poczęły gryźć dotkliwie. Fleur wstała, ułama-l gałązkę wiciokrzewu i weszła do domu. Wieczór był parny. Obie, Fleur i matka, włożyły lekkie, głęboko ekoltowane, blade w kolorze sukienki. Kwiaty na stole w czasie obiadu iż miały blade kolory. Uderzyło ją, jak blade było wszystko dokoła: ivarz ojca, ramiona matki, blade były też boazerie ścian, szary pluszowy ywan, cień lampy, a nawet zupa miała jakiś blada wy odcień. W całym okoju nie było ani jednej kolorowej plamki. Nie było nawet wina f bladych kieliszkach — bo nikt go nie pił. Co nie było blade, miało arwę czarną — a więc ubranie ojca i lokaja, jej wyżeł wyciągnięty ciężale w oknie; zasłony — czarne z kremowym deseniem. Przez okno uleciała ćma — i ona też była blada. Jakaś nieledwie żałobna cisza lanowała w ten upalny wieczór. Gdy Fleur chciała po obiedzie wyjść wraz z matką, ojciec przywołał ją lo siebie. Usiadła koło niego przy stole i odpiąwszy bladą gałązkę wiciokrzewu >rzysunęła ją do nosa. — Myślałem o tym... — przemówił. — No i co, tatusiu? — Jest mi niewymownie przykro mówić o tej sprawie, ale na to nie ma ¦ady. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, czym jesteś dla mnie... *Jie mówiłem o tym nigdy, uważałem to za zbyteczne. Ale... ale ty jesteś ni wszystkim. Twoja matka... — tu zatrzymał się wpatrując się w szkla-lą wenecką czarkę do obmywania rąk po obiedzie. — I? — Mam tylko ciebie, myślę tylko o tobie. Nigdy nie miałem... nie pragnąłem nigdy niczego, odkąd przyszłaś na świat. — Wiem o tym — szepnęła Fleur. Soames zwilżył wargi. — Może myślisz, że w tej sprawie mogę pójść ci na rękę i pomóc w czymkolwiek. Mylisz się. Jestem... jestem bezradny. Fleur nie odzywała się. — Abstrahując już od moich własnych uczuć — mówił dalej Soames tonem bardziej już stanowczym — musisz wiedzieć, że tamci dwoje nie dadzą się przekonać niczemu, co bym powiedział. Oni... oni mnie nienawidzą, jak zawsze ludzie nienawidzą tego, kogo skrzywdzili. 169 — Ale on... Jon... — On jest ich — krew z krwi i kość z kości — ich jedyne dziecko. Prawdopodobnie on jest dla niej tym, czym ty dla mnie. To sytuacja bez wyjścia. — Nie! — zawołała Fleur. — Nie, ojczulku! Soames oparł się plecami o poręcz krzesła; blady i jak gdyby zdecydowany nie okazywać po sobie najmniejszego wzruszenia, wyglądał jafc uosobienie cierpienia. — Słuchaj! — rzekł. — Chcesz przeciwstawić uczucia dwóch miesię cy... tak, dwóch miesięcy... uczuciom trwającym trzydzieści pięć lat! Czj myślisz, że masz tu jakąś szansę? Dwa miesiące... pierwszą miłostkę parę spotkań, kilka przechadzek i pogawędek, kilka
całusów... U stawiasz przeciw... przeciw wszystkiemu, czego nie możesz sobie wyob razić... czego nie wyobrazi sobie nikt, kto tego nie przeżył. Bądźżi rozsądna, Fleur! To przecież tylko sezonowe szaleństwo! Fleur poszarpała gałązkę wiciokrzewu w drobne, bezkształtne strzęp ki. — Szaleństwem jest właśnie pozwalać na to, by przeszłość stawał; nam na drodze do szczęścia. Cóż nas może obchodzić przeszłość?... Tera idzie o nasze życie, nie o wasze. Soames podniósł rękę do czoła, na którym dostrzegła perlisty pot. — Czyim jesteś dzieckiem? — spytał. — A czyim on? Przeszłość wiąż się z teraźniejszością, a przyszłość z jedną i drugą. Od tego nie można si uwolnić. Fleur nigdy dotąd nie słyszała z ust ojca filozoficznych sentencji. Mim że była podniecona, zrobiło to na niej silne wrażenie. Oparła łokcie n stole ujmując twarz w obie dłonie. — Ależ, ojczulku, zastanów się nad tym trzeźwo. My chcemy si pobrać. Pieniędzy mamy dość i nic nie stoi na przeszkodzie prócz uczui Przeszłość trzeba pogrzebać, tatusiu. Odpowiedzią na to było westchnienie. — Zresztą — dodała Fleur łagodnie — ty chyba nie będziesz stawi; nam przeszkód. — Gdyby to ode mnie zależało — odpowiedział Soames — przypus czam, iż nie starałbym się wam przeszkadzać. Wiem, że chcąc zachowj twoją miłość na niejedno muszę się zgodzić. Lecz nie ode mnie to zależ Chciałbym ci to wytłumaczyć, póki nie jest jeszcze za późno. Jeżeli nad będziesz myślała, że osiągniesz swój cel, jeżeli będziesz podsycała uczucie, tym cięższym będzie ciosem, gdy się przekonasz, że to wszystl daremne. — Ach! — krzyknęła Fleur — pomóż mi, tatusiu. Sam wiesz przeci że możesz mi pomóc. , Soames zaprzeczył gestem, w którym malowało się przerażenie. — Ja? — odparł z goryczą. — Pomóc?... Jestem przecie przeszkodą 170 łownym powodem i przeszkodą... tak to się przecie fachowo mówi? lasz moją krew w żyłach. Wstał z krzesła. — To jest... dolewanie oliwy do ognia. Jeżeli będziesz trwała w uporze, ńnę później przypiszesz samej sobie. No, no! Nie bądźże nierozsądna, tioje dziecko... moja jedyna dziecino!... Fleur oparła czoło o jego ramię. Taki w niej wrzał zamęt! Ale nie trzeba okazywać nic po sobie. Nie, nie, de wolno! Odsunęła się od ojca i wyszła w zmierzchający ogród — silnie wzburzona, lecz nie przekonana. Wszystko w niej było jakieś nieuchwyt-le i nieokreślone, jak kształty i cienie w ogrodzie. Wszystko — poza wolą )osiadania. Jakaś topola wrzynała się w ciemnobłękitne niebo, a ostry jej vierzchołek dotykał jasnej, świecącej w górze gwiazdy. Rosa przemo-:zyła buciki Fleur, odsłonięte jej ramiona drżały z zimna. Zeszła na brzeg zeki i stanęła przyglądając się smudze księżycowej na mroczniejącej vodzie. Nagle poczuła zapach dymu tytoniowego i z wody wyłoniła się wała postać, jakby wyczarowana przez księżyc. Był to młody Mont v flanelowym ubraniu; stał w łodzi. Posłyszała cichy syk rzuconego v wodę papierosa. — Fleur — rozległ się jego głos — proszę nie znęcać się nad nieszczęs-lym. Czekam tu od wielu godzin. — Na co? — Proszę wejść do mojej łodzi. — Nie mam ochoty. — A czemu nie? — Nie jestem wodnicą-rusałką. — Czy pani nie ma w sobie ani źdźbła romantyczności? Proszę, nie bądź tak nowoczesną, Fleur! Ukazał się na ścieżce o jaki metr od niej. — Niech pan odejdzie!
— Fleur, ja cię kocham. Fleur! Fleur zaśmiała się krótko. — Niech pan wróci — powiedziała — gdy nie spełni się moje pragnienie... — A co jest pani pragnieniem? — Niech pan spyta kogo innego. — Fleur — zawołał Mont, a głos jego brzmiał jakoś dziwnie — nie szydź ze mnie! Nawet psy przeznaczone do wiwisekcji zasługują na przyzwoite traktowanie, zanim się im zada śmiertelny cios. Fleur potrząsnęła głową, ale wargi jej drżały. — No, nie powinien mi pan napędzać strachu. Proszę dać mi papierosa! , / Mont poczęstował ją papierosem, podał ogień i sam zapalił. — Nie chcę mówić andronów — odezwał się — ale proszę sobie 171 wyobrazić wszystkie androny, jakie kiedykolwiek wygadywali ludzie zakochani, a na dodatek do tego garść moich własnych andronów. — Dziękuję panu, już to sobie wyobraziłam. Dobranoc! Stali przez chwilę naprzeciw siebie w cieniu akacji o bardzo białych, prześwietlonych księżycem kwiatach, a dym papierosów snuł się pomiędzy nimi w powietrzu. — A zatem „Michał Mont — wyeliminowany"? — zapytał. Fleur raptownie ruszyła w stronę domu. Na łące zatrzymała się, by spojrzeć poza siebie. Michał Mont wymachiwał rękoma, bił się po głowie, a potem wyciągał dłonie ku oblanej księżycem kwitnącej akacji. Usłyszała jego głos. Wołał: „Dobrze ci tak! Dobrze!" Fleur wzdrygnęła się. Nie mogła mu nic pomóc, miała zbyt wiele własnych kłopotów! Na werandzie znów się nagle zatrzymała. Matka siedziała przy swyir biureczku w salonie, sama. Wyraz jej twarzy nie miał w sobie ni< zwracającego uwagę poza zupełnym znieruchomieniem... Ale wyglądałć na tak osamotnioną! Fleur poszła na górę. Przed drzwiami swego pokoju przystanęła ns chwilę. Słychać było kroki ojca, przechadzającego się tam i z powroten po galerii obrazów. „O, tak — pomyślała. — Dobrze ci tak! Ach, Jonie!" X. Decyzja Gdy Fleur wyszła z pokoju, Jon wlepił oczy w Austriaczkę. Była fc kobieta chuda, o ciemnej zafrasowanej twarzy osoby, która widział niegdyś, jak los odbierał jej — jedną po drugiej — każdą odrobin szczęścia. — Więc nie podawać herbaty? — zapytała. Wyczuwając rozczarowanie w jej głosie Jon szepnął: — Nie, naprawdę dziękuję. — Mała szklanka... już gotowa... Mała szklanka i cygarety... Fleur poszła! Czekały go godziny wyrzutów i wątpliwości! W przj krym poczuciu dysproporcji uśmiechnął się i powiedział: — Dobrze, dziękuję pani. Przyniosła mały czajnik z herbatą, dwie małe filiżanki oraz srebrn papierośnicę na małej tacy. — Może cukier? Panna Forsyte ma dużo cukier... ona kupuje m< cukier... i mojej przyjacielki. Panna Forsyte jest bardzo dobra pan Cieszę się, że mogę jej służyć. Pan jest jej brat? — Tak — odpowiedział Jon zapalając drugiego papierosa w swyi życiu. 172 — Bardzo młody brat — zasepleniła Austriaczka z nikłym, trwożnym śmieszkiem, który przypominał mu merdanie psiego ogona. — Czy mogę pani nałożyć cukru? — zapytał Jon. — I czemu pani nie siądzie?
Austriaczka potrząsnęła głową. — Pański ojciec to bardzo miły staruszek... najmilszy staruszek, ikiego widziałam w życiu. Panna Forsyte opowiedziała mi wszystko nim. Czy jest już zdrowszy? Słowa te spadły na Jona niby wyrzut. — Owszem, zdaje się, że czuje się zupełnie dobrze. — Chciałabym go znowu zobaczyć — powiedziała Austriaczka kładąc ękę na sercu. — On ma tak dobre serce. — Tak — odpowiedział Jon. I znów słowa te wydały mu się wyrzutem. — On nigdy nikomu żadna przykrość nie robi, a uśmiecha się tak agodnie. — Tak? — On patrzy na panna Forsyte czasem tak zabawnie. Ja opowiedziała nu moja cała historia; on jest tak sympathisch. Pańska matka... ona jest >ardzo miła i dobra? — Tak, bardzo. — On ma jej fotografię na swój toaletka. Bardzo piękna. Jon jednym haustem wypił herbatę. Zafrasowana twarz tej kobiety, jej iłowa, które mu przypominały o jego położeniu, były niczym mordercze loże. — Dziękuję pani — powiedział. — Muszę już iść. Czy mogę... czy mogę zostawić to pani? Z pewnym wahaniem położył na tacy monetę dziesięcioszylingową podążył ku drzwiom. Posłyszał westchnienie Austriaczki, więc wybiegł :zym prędzej z domu. Miał akurat tyle czasu, żeby zdążyć na pociąg, . przez całą drogę do Victoria Station obserwował — jak to zakochani — twarze wszystkich przechodniów, żywiąc nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Dotarłszy do Worthing nadał swój bagaż na miejscowy pociąg, a sam ruszył przez wzgórza do Wansdon, starając się w marszu znaleźć wyjście z owego dręczącego stanu niezdecydowania. Póki szedł szybkim krokiem, mógł rozkoszować się pięknem zielonych zboczy, mógł kładąc się czasem dla odpoczynku na zielonej trawie, podziwiać urodę dzikiej róży i przysłuchiwać się trelom skowronka. Lecz walka sprzecznych uczuć: tęsknoty za Fleur i odrazy na myśl o oszustwie — przycichła w nim tylko pozornie. Dochodząc do starego kamieniołomu nad Wansdon był równie niezdecydowany jak w chwili, gdy wyruszył w drogę. O sile, a jednocześnie i słabości Jona stanowiło to, że każdą sprawę dostrzegał równie wyraziście z dwóch przeciwnych punktów widzenia. Do domu doszedł akurat w chwili, gdy rozbrzmiewał pierwszy dzwonek na obiad. Rzeczy Jona, 173 nadane koleją, wniesiono już na górę. Wykąpał się pośpiesznie i zszedł ni dół, gdzie zastał Holly samą. Val pojechał do Londynu i miał wróci dopiero ostatnim pociągiem. Od czasu gdy Val poradził Jonowi, by spytał siostrę o powód waśń rodzinnej, zdarzyło się tak wiele — wyznanie Fleur w Green Park, je wizyta w Robin Hill, dzisiejsze spotkanie — że, zdawało się, nie ma ju 0 co pytać. Mówił więc o Hiszpanii, o porażeniu słonecznym, o koniacl Vala, o zdrowiu ojca. Holly przeraziła go twierdząc, iż — jej zdanier — zdrowie ojca przedstawia się nie najlepiej; spędziła dwa razy niedziel w Robin Hill. Ojciec wydał się jej niesłychanie osłabiony, niekiedy naw« cierpiący, lecz wzbraniał się mówić o sobie. Ojciec jest ogromnie kochany i pozbawiony egoizmu; prawd! Jonie? Jon czując, że sam nie zasługuje na miano kochanego i pozbawioneg egoizmu, odpowiedział: — Owszem! Bardzo! — Odkąd go pamiętam, zawsze był wprost nadzwyczajnym ojcem — Tak — odpowiedział Jon z pełnym przekonaniem. — Nigdy nic nikomu nie narzucał i zdawał się zawsze wszystt rozumieć. Nigdy nie zapomnę, jak podczas wojny burskiej, kieć zakochałam się w Valu, pozwolił mi jechać do Afryki Południowej.
— To było jeszcze, zanim ożenił się z mamusią, prawda? — zagadn Jon nagle. — Tak. A czemu o to pytasz? — Ech, nic... Tylko czy to prawda, że mama była wpierw zaręczoi z ojcem Fleur? Holly odłożyła łyżkę i podniosła oczy, wpatrując się weń badawczo. ( ten chłopiec mógł wiedzieć? Może wiedział tyle, że lepiej wyznać n 1 resztę? Nie mogła się zdecydować. Wydawał się zgnębiony i wyczerp ny, przy czym jakby starszy, ale mogły to być skutki porażeń słonecznego. — Coś takiego było istotnie — odpowiedziała.—Myśmy jednak byli granicą, więc nie wiedzieliśmy o niczym. Nie mogła ryzykować. To nie jej tajemnica. Zresztą obecnie r wiedziała nic pewnego o stanie jego uczuć. Przed wyjazdem Jona Hiszpanii była przekonana, że chłopak jest zakochany, ale cóż? chłopak, to chłopak. Od tego czasu upłynęło siedem tygodni — i spędzonych w Hiszpanii. Widziała, iż Jon zdaje sobie sprawę, że chce go zbyć byle czym, wi dodała: — Czy miałeś jaką wiadomość od Fleur? — Tak. Twarz jego w tej chwili więcej jej powiedziała niż najbardz starannie przygotowane wyjaśnienia. A więc nie zapomniał! 174 — Fleur jest ogromnie powabna i wdzięczna, Jonie — powiedziała tardzo spokojnie — ale wiesz, Valowi i mnie nie bardzo ona przypada do [UStU. — Czemu? — Uważamy, że ma naturę zbyt „żądną". — „Żądną!" Nie wiem, jak to rozumiesz. Ona... ona... — odsunął alerzyk z deserem, wstał i podszedł do okna. Holly wstała również i objęła go ramieniem. — Nie gniewaj się, Jonie, kochanie. Chyba rozumiesz, że nie możemy wszyscy widzieć danej osoby w tym samym świetle? Wiesz, ja wierzę, że ylko jedna lub dwie osoby mogą dostrzec, co jest najlepszego w każdym s nas, i umieją to wydobyć. Dla ciebie, sądzę, taką osobą jest matka. Raz widziałam wyraz jej twarzy, gdy czytała twój list; był to wprost cudowny widok. Ona jest.chyba najpiękniejszą kobietą, jaką znam. I czas ją Dszczędził. Twarz Jona złagodniała, potem znów ukazał się na niej wyraz napięcia. Wszyscy... wszyscy sprzysięgli się przeciwko Fleur i niemu! Ale to tylko dodawało mocy jej wezwaniu: „Polegaj na mnie... Weź ślub ze mną, Jonie!" Tu, gdzie przeżył z nią ów czarowny tydzień, z każdą minutą rósł przemożny urok jej czaru, rósł w sercu ból, że jej tu nie ma, jej, co dom, ogród, a nawet samo powietrze zmieniała w coś czarodziejskiego. Czy on będzie zdolny żyć tutaj i nie widzieć jej wcale? Zamknął się w swym pokoju i położył się wcześnie do łóżka. Nie dało mu to — w myśl angielskiego przysłowia1 — „zdrowia, majątku i mądrości", ale obdarzyło poufnym sam na sam ze wspomnieniem Fleur w jej fantastycznym stroju. Słyszał, jak nadjeżdżał Val — wyładowywano samochód; potem znów zapadła cisza nocy letniej, tylko gdzieś bardzo daleko pobekiwały owce i skrzeczał przeraźliwie lelek. Jon wychylił się przez okno. Chłodny blask księżyca... ciepłe powietrze... wzgórza jak ze srebra! Trzepot drobnych skrzydełek... szmer strumienia... pnące róże!... Boże! Jakże to wszystko bez niej puste i bezduszne! Powiedziano w Piśmie Świętym: „Porzucisz ojca i matkę i pójdziesz za — Fleur!" Zbierze całą odwagę, pójdzie i powie im wszystko! Nie mogą mu przeszkodzić, by ją poślubił... nie będą chcieli mu przeszkadzać, gdy dowiedzą się o jego uczuciach! Tak! Pójdzie!... Powie śmiało i szczerze! Fleur nie miała racji!
Lelek przestał skrzeczeć, owce pomilkły. Jedynym głosem w ciemności było bełkotanie strumyka. A Jon spał w swym łóżku, wyzwolony od najgorszego z życiowych nieszczęść — niezdecydowania! 1 Erly to bed and early to rise, makes a man healthy, wealthy and %vise. (ang.) -wcześnie kładzie się spać i wcześnie wstaje, zyskuje zdrowie, majątek i mądrość. Kto 175 XL Tymoteusz prorokuje W dniu niedoszłego spotkania Fleur i Jona w National Gallery wypadła druga rocznica odrodzenia tego, co jest chlubą i dumą Anglii — krótko mówiąc: cylindra. Na placu Lord's Ground — terenie wypartych przez wojnę uroczystości — podniosły się znów jasno- i ciemnobłękitne flagi i odżyło niemal wszystko, co cechowało świetną przeszłość. Tutaj, w porze południowego posiłku, widać było wszystkie gatunki kapeluszy damskich i jeden gatunek kapeluszy męskich, osłaniających najróżnoro-dniejsze typy twarzy członków „klas wyższych". Pilny obserwator z klanu Forsyte'ów pewno by wyróżnił na wolnych lub gorszych miejscach pewną liczbę miękkich kapeluszy, rzadko jednak ukazywały się one na murawie; stara szkoła — albo szkoły — mogła jeszcze rozkoszować się tym, że proletariat dotąd nie mógł płacić wymaganej półkorony. Był to nadal teren zastrzeżony — jedyny na szerszą skalę, jaki pozostał, prasa bowiem oceniała liczbę bywających tu ludzi na dziesięć tysięcy. I tych dziesięć tysięcy — ożywionych jedną nadziej? — zadawało sobie wzajem jedno pytanie: „Gdzie państwo jedzą lunch?' W zapytaniu tym i widoku tylu zajadających osób z tej samej sfery kryłc się coś tak cudownie podnoszącego na duchu i pokrzepiającego! Cóż zć potężne rezerwy królestwa brytyjskiego: ta ilość gołębi, homarów baraniny, łososia w majonezie, poziomek i butelek szampana wystarcza jąca, by nakarmić tłumy! Nie przewidywano żadnego cudu — żadnegc rozmnożenia siedmiu bochenków chleba i paru rybek — wiara opierał, się na solidniejszych podstawach. Za chwilę odłożonych zostanie sześi tysięcy cylindrów, cztery tysiące parasolek zostanie zwiniętych, a dzie sieć tysięcy ust — wszystkie mówiące tą samą angielszczyzną — zostanii napełnionych. Nie wszystko jeszcze przepadło! Tradycja! Niech żyji Tradycja! Jakże jest silna i prężna! Wojny mogą szaleć, podatki gnębić związki zawodowe ściągać swoje myto, Europa może ginąć z głodu — al te dziesięć tysięcy będzie nakarmione. I w obrębie swej zamknięte domeny może się przechadzać po zielonej murawie, nosić cylindr i spotykać się między sobą. Serce było zdrowe, puls bił jeszcze regulai nie. E-ton! E-ton! Har-r-o-o-oow! Pomiędzy wielu Forsyte'ami, obecnymi na tym zastrzeżonym tereni myśliwskim bądź na podstawie własnych uprawnień, bądź upoważnić nych do tego, znalazł się i Soames z żoną i córką. Nie był uczniem ai Eton, ani Harrow, nie interesował się krykietem, chciał tylko pokaza suknię Fleur i nosić cylinder — paradować w nim znowu spokojnie i d syta pomiędzy równymi sobie. Szedł statecznie, wiodąc Fleur miedz sobą i Anetką. Z tymi dwiema —jego zdaniem — nie mogła się mierzj żadna z obecnych tu kobiet. Umiały chodzić i trzymać się postawni w ich urodzie była jędrność i proporcja — te nowoczesne kobiety n: 176 nają ani postawy, ani piersi, ani niczego!... Nagle przypomniał sobie, jak — pijany dumą — przechadzał się z Ireną w pierwszych latach pierwszego małżeństwa. Jak jadali lunch w czterokonnym powozie, na którego nabycie matka Soamesa namówiła ojca, bo uchodziło to wtedy za „szykowne". W tamtych czasach wszystkie powozy i inne pojazdy były szykowne — nie to, co te wielkie, hałaśliwe trybuny. I tak Montague Dartie stale przebierał miarkę w piciu, Soames przypuszczał, że ludzie i dziś piją nieraz za dużo, jednakże nie miało to już tego charakteru co dawniej. Przypomniał sobie Jerzego Forsyte'a — którego bracia, Roger i
Eustachy, byli w Harrow i Eton — jak zasiadał na koźle powozu, wymachując jasnoniebieską flagą w jednej ręce, a ciemnoniebieską w drugiej, i krzyczał: „Etrow—Harrton!", akurat wtedy, gdy wszyscy już pocichli — zawsze błazen był z niego! A Eustachy — ubrany z wyszukaną starannością i zbyt zblazowany, by opowiadać się po którejkolwiek stronie i na cokolwiek zwracać uwagę. Hm! Dawne czasy... Irena w szarej jedwabnej sukni, mieniącej się najbledszym odcieniem zieleni... Spojrzał z ukosa na twarz Fleur. Taka bezbarwna... bez blasku... nie ożywiona! To ta miłostka tak się na niej odbiła... hm, paskudna historia!... Spojrzał dalej na twarz żony — trochę bardziej podmalowana niż zwykle, jakby skrzywiona szyderczo. Choć, o ile wiedział, nie miała z czego szydzić. Zniknięcie Profonda przyjmowała z dziwnym spokojem. A może ta „mała" podróż to tylko mydlenie oczu? Jeśli tak, on uda, że tego nie widzi. Przespacerowawszy się po placu i przed pawilonem odszukali stolik Winifredy w namiocie klubu „Beduin". Nowy ten „męsko-damski" klub został założony w celach podróżniczych przez jakiegoś jegomościa o starym szkockim nazwisku, którego ojciec nieco dziwnym trafem zwał się Lewi. Winifreda zapisała się tu nie dlatego, że sama podróżowała, lecz ponieważ instynkt mówił jej, że klub tej nazwy i pod egidą takiego założyciela powinien zajść daleko; jeżeli więc ktoś nie zapisze się doń od razu, później może nie mieć po temu żadnych szans. Namiot klubowy, z tekstem Koranu na pomarańczowym tle oraz małym zielonym wielbłądem wyhaftowanym u wejścia, był największą osobliwością całego terenu. Opodal zastali Jacka Cardigana w ciemnoniebieskim krawacie (grał niegdyś w drużynie Harrow) wywijającego laską bambusową, by pokazać, jak należy trafiać piłkę. Wprowadził ich do środka. W kącie zajętym przez Winifredę siedzieli: Imogena, Benedykt z młodą żoną, Val Dartie bez żony, Maud z mężem; gdy Soames usiadł wraz z żoną i córką, pozostało jeszcze jedno miejsce nie zajęte. — Oczekuję Prospera — powiedziała Winifreda — ale on tak jest zajęty jachtem. Soames rzucił ukradkowe spojrzenie. Twarz żony ani drgnęła! Widać było, że nie wiedziała, czy „ten drab" przyjdzie, czy nie. Nie uszło też jego uwagi, że Fleur spojrzała na matkę. Jeżeli Anetka nie liczyła się z jego uczuciami, mogła przynajmniej zważać na uczucia Fleur! 177 \ W rozmowę, bardzo chaotyczną, wpadły synkopami słowa Jacka Cardigana rozprawiającego o mid-offie1. Wyliczał wszystkich „wielkich mid-ojfów" od najdawniejszych czasów, jak gdyby byli oni określonym elementem rasowym w składzie ludnościowym imperium brytyjskiego. Soames uporał się właśnie z homarem i wziął się do pasztetu z gołębi, gdy wtem posłyszał słowa: „Spóźniłem się o małą troszkę, pani Dartie" i spostrzegł, że nie było już pustego miejsca nrzy stole. „Ten drab" siedział między Anetką a Imoge-ną. Soames nie przerywał jedzenia, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo Maud albo Winifredzie. Wokoło niego brzęczały dźwięki rozmów, gdy nagle usłyszał głos Profonda: — Myślę, że pani się myli, pani Forsyte... Ja... ja się założę, że panm Forsyte zgadza się ze mną. — W czym? — dobiegł zza stołu dźwięczny głos Fleur. — Twierdzę, że młode dziewczęta są takie same jak zawsze... różnics jest bardzo mała. — To pan aż tyle wie o nich? Tę ciętą odpowiedź pochwyciły wszystkie uszy, a Soames poruszył si< niespokojnie na swym zielonym krześle. — No, ja nie wiem... Ale myślę, że one zawsze mają swoje mai pragnienia, i myślę, że je zawsze osiągają. — Doprawdy!
— Ależ Prosperze! — wtrąciła się łagodząco Winifreda — weź pan poi uwagę te dziewczęta na ulicach... Dziewczęta, które pracowały w prze myślę wojennym, te sklepowe-podlotki... ich maniery teraz są doprawd rażące. Przy słowie „rażące" Jack Cardigan zaniechał swych wywodóv Wśród powszechnego milczenia Profond znów zabrał głos: — Dawniej było to wewnątrz, dziś na wierzchu — ot i wszystko. — Ale ich zasady moralne! — zawołała Imogena. — Są równie moralne jak dawniej, tylko mają więcej możliwości. Powiedzenie to, w zamaskowany sposób cyniczne, wywołało stłumi< ny śmiech Imogeny, lekkie otwarcie ust Jacka Cardigana i skrzy krzesła Soamesa. Winifreda powiedziała: — Zbyt czarno pan to widzi, panie Prosperze! — A co pani powie, pani Forsyte? Czy pani nie sądzi, że natura ludzi zawsze jest jednaka? Soames stłumił w sobie nagłą chęć, by wstać z miejsca i kopnąć te| draba. Posłyszał odpowiedź żony: — Natura ludzka w Anglii nie jest taka sama jak wszędzie na świeci Aha! Znowu te jej przeklęte drwinki! - No tak, ja nie bardzo jeszcze znam ten kraik... Stanowisko i nazwa jednego z graczy na placu krykietowym (ang.). 178 „Dzięki Bogu!" — pomyślał Soames. — Jednak powiedziałbym, że wszędzie to się gotowało pod pokrywą. Wszyscy pragniemy przyjemności i zawsze jej pragnęliśmy. A bodajby tego łotra! Jego cynizm był... był obrażający! Po lunchu podzielono się na pary i rozpoczęła się sprzyjająca trawieniu przechadzka. Zbyt dumny, by obserwować żonę, Soames świetnie jednak wiedział, że poszła włóczyć się z „tym drabem". Fleur towarzyszył Val; wybrała go na pewno dlatego, że znał tego chłopaka. Soames za towarzyszkę miał Winifredę. Przez parę minut szli, nieco zaczerwienieni i ociężali po jedzeniu, wśród barwnej, otaczającej ich fali ludzkiej, aż w końcu Winifreda westchnęła: —O, gdyby się tak cofnąć o czterdzieści lat, mój stary! Przed oczyma jej duszy przewijał się nie kończący się szereg jej własnych sukien szytych na tę okazję, a opłacanych z pieniędzy jej ojca, aby uchronić ją od powracającego chronicznie kryzysu. — Koniec końców, było to bardzo zajmujące. Czasami nawet pragnęłabym, żeby Monty znów był przy mnie. Co ty myślisz o dzisiejszych ludziach, Soamesie? — Kompletny brak stylu. Zaczęło się to z pojawieniem rowerów i samochodów; wojna dokonała reszty. — Ciekawam, co nadejdzie jeszcze? — spytała Winifreda, której głos na skutek spożytego pasztetu z gołąbków był nieco senny. — Nie dałabym głowy, czy jeszcze nie powrócą krynoliny i bufiaste pantalony. Spójrz na tę suknię! Soames potrząsnął głową. — Są pieniądze, ale brak wiary w cokolwiek. Nie odkładamy niczego na przyszłość. Ci najmłodsi... Ich zdaniem życie jest krótkie, a więc weselmy się! — Ależ kapelusz! — powiedziała Winifreda. — Sama nie wiem... Gdy się myśli o ludziach pozabijanych na wojnie i o tym wszystkim, to doprawdy wydaje się to dziwne. Nie ma drugiego kraju, w którym... Prosper powiada, że prócz Ameryki wszystko zbankrutowało. A przecież Amerykanie zawsze na nas wzorowali się w ubiorach. — Czy ten drab — spytał naraz Soames — naprawdę wyjeżdża na morza południowe? — O, tego, gdzie jedzie Prosper, nikt nigdy nie wie! — On, za pozwoleniem, jest symptomatyczny dla tych czasów — burknął Soames.
Winifreda schwyciła go mocniej za ramię. — Nie odwracaj głowy — powiedziała cicho — ale popatrz w prawo... W pierwszym rzędzie trybuny. Soames spojrzał w tym kierunku, o ile było to możliwe wobec podobnego zastrzeżenia. Siedział tam jakiś mężczyzna w szarym cylindrze, o siwej brodzie, chudych, pożółkłych i pomarszczonych policzkach 179 i pewnej wytworności postawy, a obok niego kobieta w zielonym kostiumie; ciemne jej źrenice utkwione były właśnie w nim, w Soamesie. Czym prędzej spuścił oczy i wbił je we własne stopy. Jak śmiesznie poruszały się jedna za drugą! W uchu zabrzmiał mu szept Winifredy: — Jolyon wygląda bardzo źle, ale ma zawsze styl. Ona, prócz włosów, nie zmieniła się wcale. — Czemu opowiedziałaś Fleur o całej tej sprawie? — Nie mówiłam. Ona sama to wymyszkowała. Zawsze mówiłam, że tak będzie. — No i jest cały galimatias. Ona się zadurzyła w ich chłopaku. — Oj, mała niecnota! — mruknęła Winifreda. — Próbowała i mnie do tego wciągnąć. Cóż zamierzasz z tym zrobić, Soamesie? — Kierować się biegiem wypadków. Milcząc posuwali się naprzód niemal zwartą ciżbą. — Doprawdy! — powiedziała nagle Winifreda — to wygląda niemal na zrządzenie losu! Tylko że to takie staromodne! Spójrz! Tam idą Jerzy i Eustachy. . W tejże chwili stanęła przed nimi imponująca i zwalista postać Jerzego. — Halo, Soamesie! — powiedział. — W tej chwili spotkałem Profonda z twoją żoną. Dogonisz ich, jeśli przyspieszysz kroku. Czy odwiedzałeś kiedy starego Tymoteusza? Soames skinął głową i w tej chwili rozłączyły ich dwie potężne fale tłumu. — Zawsze lubiłam Jerzego — rzekła Winifreda. — Taki jest zabawny! — Ja go nigdy nie lubiłem — odrzekł Soames. — Gdzie twoje krzesło' Ja pójdę na swoje miejsce. Fleur pewno jest tam z tyłu. Odprowadziwszy Winifredę do jej krzesła Soames odnalazł swoje w oddali widział już biegające małe, białe postacie, słyszał trzask kijów krykietowych, okrzyki podziwu i nagany. Fleur i Anetki nie było an śladu. Po dzisiejszych kobietach niczego nie można się spodziewać Miały prawo głosowania, były „emancypowane"!... I dużo im z tegc przyszło! A więc Winifreda chciałaby się cofnąć w przeszłość i przeży< znów całą tę historię z Dartiem? Odzyskać przeszłość... Siedzieć tu tak jak siedział w roku 1883 i 1884, zanim przekonał się, że jego pożyci< z Ireną popsuło się zupełnie, zanim jej wrogość stała się tak jaskrawa, ż< pomimo najlepszych chęci nie mógł na to patrzeć przez palce. Widok je z „tym człowiekiem" wskrzesił w duszy Soamesa wszystkie wspomnie nia. Nawet teraz nie mógł zrozumieć, czemu okazała się tak nieustępli wa. Mogła kochać innych mężczyzn — to potrafiła! Jemu tylko — temi jednemu, którego powinna była kochać, odmówiła serca. Gdy powraca myślą wstecz, wydawało mu się — na skutek jakiegoś urojenia — że cał to nowoczesne rozluźnienie więzów małżeńskich (chociaż formy i praw były te same, co wtedy, gdy brał z nią ślub), całe nowoczesn 180 ¦ozprzężenie obyczajów zrodziło się z jej właśnie buntu; zdawało mu się — na skutek tegoż urojenia — że to ona dała temu wszystkiemu początek że za jej sprawą wszelkie uczciwe posiadanie czegokolwiek znikło już dbo znikało. Wszystko to stało się za jej sprawą! A teraz... przyjemna .ytuacja! Ogniska domowe! Jakże mogą one istnieć bez wzajemnego posiadania siebie na własność? Prawda, że on sam nie miał nigdy prawdziwego ogniska
domowego! Ale czy było to jego winą? Czynił przecież wszystko, co leżało w jego mocy. A nagrodą za to było tych iwoje siedzących razem na trybunie i sprawa Fleur! Znużony samotnością pomyślał: „Nie będę już dłużej czekał! Niech sobie same radzą z powrotem do hotelu... Jeżeli mają zamiar tam wracać!" I przywoławszy dorożkę spoza obrębu placu, rzucił: — Proszę mnie zawieźć na Bayswater Road! Stare ciotki nigdy go nie zawiodły. Dla nich był zawsze mile widzianym gościem. Chociaż one już stamtąd odeszły, pozostał jeszcze Tymoteusz! W otwartych drzwiach wejściowych stała Smither. — Pan Soames! Właśnie wyszłam trochę odetchnąć. Kucharka tak się ucieszy! — Jak się miewa pan Tymoteusz? — Jakiś nieswój ostatnimi czasy, proszę pana. Bardzo dużo mówił. Akurat dziś rano powiada: „Mój brat James już się starzeje". Mówi coś od rzeczy, proszę pana, a potem o nich opowiada, niepokoi się o ich fundusze. Jednego dnia powiada: „Mój brat Jolyon nie chce słyszeć o konsolach". I wyglądał na zupełnie zgnębionego tym. Proszę, niech pan wejdzie, bardzo proszę! To taka przyjemna niespodzianka. — Dobrze — powiedział Soames. — Na parę minut. — Nie — szepnęła Smither w hallu, gdzie powietrze, płynąc wprost z dworu, miało wyjątkową świeżość — nie byliśmy z niego całkiem zadowoleni przez ten tydzień. Dawniej smakołyki zostawiał sobie na koniec obiadu, teraz zaś, od poniedziałku, zjada je na samym początku. Jeżeli pan kiedy, proszę pana, zwrócił uwagę na jedzącego psa, to on zawsze naprzód zjada mięso. Zawsześmy to uważały za dobry znak, że pan Tymoteusz w swoim wieku zostawia deser na sam koniec, ale teraz wydaje się, że przestał panować nad sobą. No i nic dziwnego, że na resztę potem ani spojrzy. Doktor nic sobie z tego nie robi, ale — tu Smither potrząsnęła głową — on chyba myśli, że powinien zjeść to najpierw, bo później może tego nie dostać. To i jeszcze to, co mówi, bardzo nas niepokoi. — Czy powiedział może coś ważnego? — Niemiło mi o tym mówić, proszę pana, ale on coś tam sobie wymyślił przeciwko testamentowi. Zrobił się bardzo zgryźliwy i zrzęd-ny... a po tylokrotnym, codziennym wyciąganiu tęgo testamentu przez 181 całe lata to wygląda dziwacznie. Jednego dnia powiada: „Oni chcą moich pieniędzy!" Ukłuło mnie to, gdyż, jakem to mu powiedziała, jestem pewna, że nikt nie jest chciwy na jego pieniądze. I aż przykro słuchać, że w tym wieku myśli jeszcze o pieniądzach. Zdobyłam się na odwagę. „Wie pan, panie Tymoteuszu—powiadam — moja kochana pani, to jest panna Anna Forsyte, która mnie wzięła do służby, panie Soamesie, ta nigdy nie myślała o pieniądzach — powiadam — taki już miała charakter." Popatrzył na mnie tak jakoś dziwacznie, sama nie wiem, jak to panu powiedzieć, i mówi oschle: „Co komu do mojego charakteru". Pomyśleć tylko, żeby wygadywał takie rzeczy! Czasami jednak mówi całkiem przytomnie i do rzeczy! Soames, który dotąd wpatrywał się w starą litografię obok wieszaka na kapelusze, myśląc: „To teraz ma swoją wartość!" — mruknął: — Pójdę na górę zobaczyć go, Smither. — Kucharka jest przy nim — odpowiedziała Smither sponad swyct gorsetów. — Będzie bardzo rada pana widzieć. Soames zaczął wchodzić powoli po schodach myśląc: „Nie chciałbyn dożyć tego wieku". Na drugim piętrze zatrzymał się i zastukał do drzwi. Były otwart( i spoza nich widać było okrągłą i pospolitą twarz kobiety mniej więcę sześćdziesięcioletniej. — Pan Soames! — wykrzyknęła. — Doprawdy! Pan Soames! Soames skinął głową: — Tak, to ja, jak się masz! — i wszedł do pokoju.
Tymoteusz siedział na łóżku, podparty poduszką. Ręce miał splecion na piersi, a oczy utkwione w sufit, po którym spacerowała muchs Soames stanął w nogach łóżka, patrząc na niego. — Stryju Tymoteuszu — odezwał się nieco podniesionym głoser — stryju Tymoteuszu! Tymoteusz oderwał wzrok od muchy i przeniósł na gościa. Soame widział, jak blady język starca przesuwa się po ściemniałych wargacł — Stryju Tymoteuszu — zaczął powtórnie — czy mogę być stryjov w czymś pomocny? A może chciałby mi stryj coś powiedzieć? — Hę? — chrząknął Tymoteusz. — Przyszedłem zobaczyć, jak się stryj miewa i czy wszystko w porząc ku. Tymoteusz kiwnął głową. Widać było, że stara się oswoić ze zjawi kiem stojącym przed nim w tej chwili. — Czy stryj ma wszystko, co chce? — Nie — powiedział Tymoteusz. — Może mógłbym coś przynieść stryjowi? — Nie — powiedział Tymoteusz. — Jestem Soames... Stryj wie przecież, bratanek stryja, Soam< Forsyte. Syn brata stryja, Jamesa. 182 Tymoteusz kiwnął głową. — Chciałbym ogromnie czymś usłużyć stryjowi lub dopomóc. Tymoteusz dał mu znak ręką. Soames podszedł do niego bliżej. — Ty... — zaczął Tymoteusz głosem o brzmieniu jak gdyby już martwym — ty... powiedz im wszystkim... wszystkim — tu uderzył palcem w ramię Soamesa — żeby się trzymali... żeby się trzymali... konsole idą w górę! I kiwnął głową trzykrotnie. — Doskonale! — odpowiedział Soames. — Powiem im to. — Tak! — powiedział jeszcze Tymoteusz i zapatrzywszy się znów w sufit, dodał: — O, ta mucha! Dziwnie wzruszony, Soames spojrzał na dobroduszną, tłustą twarz kucharki, całą pomarszczoną od ustawicznego stania przy piecu kuchennym. — To jemu, proszę pana, daje setną przyjemność — objaśniła kucharka. Tymoteusz zaczął coś mruczeć, ale mówił najwyraźniej sam do siebie, toteż Soames wyszedł wraz z kucharką. — Chciałabym panu zrobić taki różowy kremik jak za dawnych czasów, panie Soamesie; pan tak to lubi. Do widzenia łaskawemu panu. To naprawdę była dla mnie przyjemność. — Troszcz się o niego; on jest doprawdy bardzo stary. I potrząsnąwszy jej pomarszczoną dłonią zeszedł na dół. Smither stała jeszcze u drzwi wejściowych, by odetchnąć świeżym powietrzem. — Co pan myśli o nim, panie Soamesie? — Hm! — mruknął Soames. — Stracił poczucie rzeczywistości. — Tak — odrzekła Smither. — Bałam się, że pan to sobie pomyśli, przyszedłszy wprost ze świata i widząc go takim. — Smither — powiedział Soames — my wszyscy jesteśmy twoimi dłużnikami. — Och nie, panie Soamesie, proszę tak nie mówić! To przecie przyjemność! To taki cudowny człowiek... — No, do widzenia! — rzucił Soames wsiadając do taksówki. „Idą w górę! — pomyślał — idą w górę!" Dotarłszy do hotelu na Knightbridge, wszedł do salonu i zadzwonił każąc sobie podać herbatę. Anetki ani Fleur nie było. Znów go nawiedziło poczucie samotności. Ach, te hotele!
Jakież to dziś olbrzymie, potworne landary! Pamiętał czasy, gdy nie było nic większego nad Longa lub Browna, Morleya lub Tavistocka, a nad Langhamem czy Grand Hotelem kiwano głowami. Hotele i kluby — kluby i hotele! Dziś nie ma im końca! I Soames, który niedawno na Lord's Ground zastanawiał się nad cudowną ciągłością tradycji, pogrążył się w zadumie nad zmianami, jakie dokonały się w tym Londynie, w którym przyszedł na świat przed sześćdziesięciu pięciu laty. Czy konsole idą w górę, czy nie, w każdym 183 razie Londyn stał się okropnym miejscem! Drugiego takiego nie ma w całym świecie, z wyjątkiem chyba Nowego Jorku! W obecnych gazetach mnóstwo jest histerii, ale kto, jak Soames, pamiętał Londyn sprzed lat sześćdziesięciu i mógł go porównać z dzisiejszym, uświadamiał sobie płodność i prężność bogactwa. Trzeba tylko mieć głowę na karku i iść wytrwale ku temu bogactwu. Ba! Przecież pamiętał jeszcze kocie łby brukowanych ulic i cuchnącą słomę na dnie dorożek! A stary Tymoteusz... Ileż by ten człowiek mógł naopowiadać, gdyby zachował pamięć! Niejedno się zmieniło, ludzi gnał pośpiech lub strach, ale wciąż byJ Londyn i Tamiza, dalej zaś imperium brytyjskie i krańce świata. „Konsole idą w górę". Nie byłoby to dla Soamesa wcale niespodzianką! Znaczenie miała rasa. I cała zawziętość, jaka kryła się w Soamesie, wyjrzała na chwilę z jego siwych oczu, póki uwagi jego nie odwróciła litografia jakiegoś obrazu z epoki wiktoriańskiej. Hotel zakupił trzj tuziny tego drobiazgu! Stare litografie ze scenami myśliwskimi lul „hulankami birbantów" znajdujące się po starych gospodach, wartf były widzenia — ale te sentymentalne historie!... Cóż, wiktorianizn przeminął! "Powiedz im, żeby się trzymali!" — powiedział stary Tymo teusz. Ale czegóż mieli się trzymać w tym nowoczesnym bałaganił „zasad demokratycznych"? Ba, nawet zacisze życia prywatnego był< zagrożone! Na myśl, że mogłoby ono zaginąć, Soames odsunął filiżanki z herbatą i podszedł do okna. Pomyśleć, że żadna cząstka Natury ni< w większym stopniu byłaby jego własnością, niż własnością tego tłumi były kwiaty, drzewa i wody Hyde Parku. Nie, nie! Prywatnej własność podlega wszystko, co godne posiadania. Świat postradał nieco zdrowegi rozsądku, podobnie jak psy podczas pełni księżyca tracą czasami zdrów; rozsądek i wychodzą nocami zapolować na króliki; lecz świat, jak pies wie, z której strony chleb nasmarowany jest masłem i gdzie znajduje si ciepłe legowisko — i niewątpliwie powróci do jedynego domostwa, jaki posiadać warto, to znaczy do własności prywatnej. Świat przeżyw wtórne dzieciństwo, jak stary Tymoteusz — zjada najpierw smakołyk Posłyszał za sobą jakiś dźwięk i zobaczył, że weszła żona z córką. — Nareszcie wróciłyście! — powiedział. Fleur nie odpowiadała. Stała przez chwilę przyglądając się jem i matce, po czym przeszła do swej sypialni. Anetka nalała sobie szklank herbaty. — Wyjeżdżam do Paryża, do matki, Soamesie. — Ach tak, do matki? — Tak. — Na jak długo? — Nie wiem. — A kiedy wyjeżdżasz? — W poniedziałek. Czy ona naprawdę wyjeżdża do matki? Dziwne, jak mu to by 184 bojętne! I dziwne, jak jasno ona zdawała sobie sprawę, że ta jego bojętność będzie trwała poty, póki nie dojdzie do skandalu. I naraz omiędzy nią a samym sobą ujrzał wyraźnie twarz widzianą tegoż opołudnia — twarz Ireny. — Czy potrzeba ci będzie pieniędzy? — Dziękuję. Mam dosyć.
— Doskonale. Daj mi znać, kiedy wrócisz. Anetka odłożyła trzymane w palcach ciastko i spojrzawszy przez rzyczernione rzęsy, spytała: — Czy mam przekazać momon jakie polecenie? — Wyrazy szacunku ode mnie. Anetka wyprostowała się, złożywszy ręce na biodrach, i powiedziała o francusku: — Jak to dobrze, żeś ty mnie nigdy nie kochał, Soamesie!, Potem wstała i wyszła z pokoju. Soames rad był, że powiedziała to po rancusku — zdawało mu się, że nie potrzebuje na to reagować. Znów iojawiła się przed nim owa druga twarz — blada, ciemnooka, wciąż jszcze piękna! I naraz przebiegł go upiorny gorący dreszcz, jak gdyby bsypały go iskry wypryskujące ze stosu tlejących jeszcze popiołów, 'leur zadurzyła się w j ej chłopcu! Co za dziwny zbieg okoliczności! Czy jdnak istnieje w ogóle coś takiego jak zbieg okoliczności? Człowiek zedł ulicą, cegła spadła mi^na głowę... Ach, to niewątpliwie przypadek! de to... „Odziedziczyłam to" — powiedziała córka. Ona... ona potrafi się trzymać"! Część trzecia /. Stary Jolyon nawiedza swój dom Dwojaka pobudka skłoniła Jolyona do tego, by oświadczyć żonie przy śniadaniu: — Pojedźmy na Lord's Ground. „Pożądane" było coś, co by mogło przytłumić niepokój, jaki przeżywali oboje przez sześćdziesiąt godzin od czasu, jak Jon sprowadził do ich domu Fleur. „Pożądane" też było wszystko to, co mogło ukoić bolesne wspomnienia kogoś, kto mógł je lada chwila utracić na zawsze! Przed pięćdziesięciu ośmiu laty na skutek kaprysu starego Jolyona, chcącego wprowadzić go w świat za cenę największych kosztów, Jolyon został uczniem Eton. Rok po roku chodził na Lord's Ground ze Stanhope Gate wraz z ojcem, którego pozbawiona poloru młodość, lata pomiędzy osiemnastym a dwudziestym rokiem życia, upłynęła niegdyś na grze w krykieta. Stary Jolyon z całą otwartością opowiadał o tej grze używając niewłaściwych terminów, a młody Jolyon z niewinnym młodzieńczym snobizmem drżał z trwogi, by ktoś nie posłyszał słów jegc rodzica. Jedynie w tej wzniosłej materii krykietowej ulegał zdenerwowaniu, gdyż poza tym był pod urokiem ojca, który nosił podówczas krymskie bokobrody — i stanowił dla niego ideał elegancji. Staregc Jolyona, choć jego samego nie wprowadzano w świat, wrodzona wybred ność smaku i umiarkowanie ustrzegły przed niebezpieczeństwem wul garności. Jak rozkosznie było, wykrzyczawszy się wśród skwarne spiekoty, w olśniewającym cylindrze wracać z ojcem do domu modną dwukołową dorożką, skąd, wykąpani i przebrani, jechali do klubi „Disunion" na obiad (śledzik, kotlety, tort), a potem dwaj „bywalcy' — stary i młody — obaj w kozłowych, koloru lawendy rękawiczkach udawali się do opery lub teatru. A w niedzielę, po meczu, złożywsz; przepisowo swój cylinder, jechał z ojcem wynajętą specjalnie dorożką d gospody „Pod Berłem i Koroną", gdzie siadali na tarasie ponad rzeką. 186 łote lata sześćdziesiąte, kiedy świat był prosty, elegancja młodych ludzi - pełna uroku, demokracja jeszcze się nie zrodziła, a grube tomy fhyte'a Melville'a ukazywały się jeden po drugim. O jedno pokolenie później, mając przy sobie własnego syna, Jolly'ego, bławatkiem w butonierce według zwyczaju Harrow (wskutek kaprysu ;arego Jolyona wnuk jego był wprowadzany w świat nieco mniejszym osztem), wracał znów Jolyon po dniu upalnym i pełnym przeżyć do tiłodu i poziomkowych zagonów w Robin Hill oraz do poobiedniego ilardu, jego chłopak, po rozpaczliwych wysiłkach, przypadkiem chnąwszy kulą szczęśliwie, próbował wydawać się znużonym i do-jsłym. W owe dwa dni każdego roku przebywał sam na sam z synem, ;n po tej, ten po tamtej stronie barykady... a demokracja dopiero się arodziła! Tak więc wyciągnął skądś szary cylinder, pożyczył od Ireny kawałek ladoniebieskiej wstążki i ostrożniuteńko, nie gorączkując się, jadąc imochodem, pociągiem i wreszcie taksówką,
dotarł do Lord's Ground. utaj, siedząc koło Ireny odzianej w zielonkawego koloru suknię wąskimi czarnymi wypustkami, przyglądał się grze i czuł w sobie awny dreszcz. Gdy minął ich Soames, cały dzień okazał się zmarnowany. Twarz eny o zaciśniętych ustach zdawała się wykrzywiona. Nie było po co edzieć tu czy spacerować z Soamesem, a może i z jego córką, owracającymi raz po raz w ich pole widzenia, jak powtarzające się cyfry r ułamku dziesiętnym. — No, moja droga — powiedział zatem Jolyon — jeżeli się już apatrzyłaś do syta, to chodźmy! Wieczorem Jolyon czuł się zupełnie wyczerpany. Nie chcąc, by go żona idziała w tym stanie, czekał, aż rozpocznie grać, i wtedy wyśliznął się o gabinetu. Otworzył oszklone drzwi na taras, by weszło więcej owietrza; potem otworzył i drugie drzwi, by móc słyszeć napływające źwięki muzyki. Siedząc w starym ojcowskim fotelu, przymknął oczy oparł głowę o brunatną, wytartą skórę. Jego życie z nią było niby ów asaż z sonaty Cezara Francka, boska trzecia część. A teraz ta sprawa Jonem... Niedobra sprawa! Uniesiony gdzieś, ku najdalszej granicy viadomości, nie zdawał sobie niemal sprawy, czy to we śnie czuje ipach cygara, i — zda się — zamkniętymi oczyma dostrzega ojca wśród iroku. Kształt ten ukazywał się, niknął i znów się ukazywał... Zdawało tu się, że w fotelu, w którym sam siedział, widzi ojca, w czarnym braniu, z nogą założoną na nogę, kołyszącego w dwóch palcach tulary; widział wielkie białe wąsy i głęboko osadzone oczy pod clepionym czołem szukające jego oczu, jak gdyby mówiły: „Czy dość ły okazujesz w tym wypadku, Jo? Od ciebie przecie zależy decyzja. Ona st tylko kobietą!" Och, jak poznawał ojca w tym właśnie powiedzeniu! ik odżyła wraz z nim cała era wiktoriańska! I oto jego odpowiedź: „Nie, 187 ja się tego boję... Boję się narazić na ból ją i Jona, i samego siebie. Jestem przecie odważny... A tego się boję!" Ale stare oczy, o tyle starsze i o tyle młodsze od jego oczu, odpowiadały: „To twoja żona, twój syn, twoja przeszłość. Pokieruj tym wszystkim, mój synu!" Czy było to zlecenie ducha tułającego się po świecie?... Czy może tylko instynkt ojca żyjący nadal w nim samym? I znów nadpłynął zapach cygara — płynął ze skórzanego, przesyconego dymem obicia fotela... Tak! Trzeba tym pokierować, napisać do Jona i wyłożyć mu wszystko czarno na białym. I nagle Jolyon począł oddychać z trudnością, czując, że go coś dusi w gardle, jak gdyby serce nagle nie chciało się pomieścić w piersi. Wstał więc i wyszedł na dwór. Gwiazdy iskrzyły się jasnym blaskiem. Przeszedł po tarasie koło węgła domu aż do miejsca, skąd przez okno salki muzycznej ujrzał przy fortepianie Irenę. Światło lampy padało na jej jakby przypudrowane włosy. Wydawała się zagłębiona w myślach. Jej ciemne oczy wpatrzone były gdzieś przed siebie, ręce leżały bezczynnie. Jolyon spostrzegł, że podniosła je do piersi i przycisnęła. „Widzi Jona — pomyślał. — Jon i tylko Jon! Ja umieram dla niej... To zrozumiałe!" I strzegąc się, by go nie zauważyła, wycofał się ukradkiem. Nazajutrz, po źle przespanej nocy, zasiadł do zamierzonej roboty. Pisał z trudnością, często wymazując to i owo. „Najdroższy mój chłopcze! Jesteś już na tyle dorosły, by zrozumieć, jak trudno jest ludziom starszym zwierzać się przed młodymi. Zwłaszcza gdy ci starsi — jak Twoja matka i ja, choć jej nigdy nie wyobrażam sobie inaczej, jak tylko młodą — całe serce oddadzą temu, przed kim mają się spowiadać. Nie mogę powiedzieć, abyśmy się poczuwali do prawdziwego grzechu (zdaje mi się, że ludzie rzadko poczuwają się do niego w tym życiu), lecz wielu ludzi pomawia nas właśnie o grzech, a nasze postępowanie, słuszne czj niesłuszne, w skutkach swych istotnie uczyniło nas jakby winnymi
Rzecz w tym, mój drogi, że oboje mamy za sobą przeszłość, o której teraj muszę ci opowiedzieć, ponieważ ona to w sposób tak przykry i dotkliwj zagraża twojej przyszłości. Wiele, bardzo wiele lat temu, bo jeszcz* w roku 1883, gdy matka twoja miała zaledwie lat dwadzieścia, spadło ns nią wielkie i długotrwałe nieszczęście, a mianowicie wyszła niefortunni za mąż — nie, nie za mnie, mój Jonie. Nie mając grosza, zdana na opieki macochy — bliskiej krewniaczki biblijnej Jezabel1 — czuła się bardz< nieszczęśliwa w domu. Ożenił się z nią ojciec Fleur, a mój kuzyn, Soame Forsyte. Prześladował ją uporczywie swymi staraniami i — trzeba mi przyznać — był ogromnie w niej zakochany. W ciągu tygodnia matk Twoja poznała, iż popełniła straszną omyłkę. Nie była to jego win - zawinił tu mylny sąd, jej nieszczęście." Znana z okrucieństwa i bezwzględności królowa żydowska. 188 Dotąd Jolyon zachowywał pewne pozory ironii, lecz teraz porwał go am temat listu. „Jonie, chciałem Ci wyjaśnić, jeśli tylko potrafię (a to bardzo trudne), zemu przypisać należy, że takie nieszczęśliwe małżeństwa zdarzają się ak często. Ty oczywiście powiesz: «Jeżeli go prawdziwie nie kochała, akże mogła wyjść za niego?» Miałbyś rację, gdyby tu nie wchodziło w grę :ilka przykrych okoliczności. Z tej początkowej omyłki wynikły następ-tie wszystkie kłopoty, cierpienia i tragedie, i dlatego muszę Ci to wytłumaczyć, o ile zdołam. Widzisz, Jonie, w owych czasach, a nawet po Lziś dzień (i doprawdy, pomimo wszystkiego, co się opowiada o uświada-nianiu, nie wiem, jak by mogło być inaczej), większość dziewcząt v chwili zamążpójścia zgoła nic nie wie o seksualnej stronie życia. Nawet e, które wiedzą, co to znaczy, nie doświadczyły przecie tego. I to jest edno sprawy. To właśnie niedoświadczenie, pomimo całej werbalnej miedzy, jest przyczyną wszelkich różnicj nieporozumień. W ogromnej iczbie małżeństw — a do nich należało małżeństwo Twej matki - dziewczęta nie są i nie mogą być pewne, czy kochają mężczyznę, :tórego mają poślubić; dowiadują się tego dopiero po akcie, który tanowi istotę małżeństwa. Otóż w wielu, może w większości wątpliwych wypadków akt ten wiąże i pogłębia uczucia dwojga ludzi, lecz v innych wypadkach — a tak właśnie było z Twoją matką — jest on idkryciem omyłki, niszczącym istniejący dotychczas pociąg. Największą ragedią życia kobiety jest takie właśnie odkrycie, wyrazistsze z każdym Iniem, jaśniejsze z każdą nocą. Ludzie gruboskórni i bezmyślni skłonni ą śmiać się z takiej omyłki i mówią: «Tyle hałasu o nic!» Ludzie ciaśni samolubni, umiejący osądzać życie drugich jedynie miarą własnego ycia, skłonni są potępiać tych, którzy popełnili ową tragiczną omyłkę, kazywać ich na dożywotnie więzienie, które sami sobie zbudowali, 'nasz przysłowie: «Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!» Jest to irzysłowie grubiańskie, niegodne prawdziwego dżentelmena w najlep-zym znaczeniu tego słowa; nie mogę się zdobyć na silniejsze wyrazy (Otępienia. Nie jestem człowiekiem, jak to się nazywa, moralnym, ale nie hciałbym wobec Ciebie, mój drogi, używać słów, które by kazały Ci ekko traktować więzy i zobowiązania, jakie masz przyjąć. Niech Bóg ironi! Chcę tylko na mocy życiowego doświadczenia stwierdzić, że ci, :tórzy potępiają ofiary owych tragicznych omyłek i nie chcą im dopo-nóc, są nieludzcy, a raczej byliby nieludzcy, gdyby zdolni byli zrozu-nieć, co czynią. Ale oni nie rozumieją! Dajmy im spokój! Dla mnie są oni wyklęci, jak ja na pewno jestem wyklęty dla nich. Musiałem powiedzieć o wszystko, gdyż chcę, byś miał możność osądzić swą matkę. Ty zaś esteś jeszcze bardzo młody i nie wiesz, co to życie. A teraz wracam do ipowieści. Po trzech latach wysiłków, zmierzających do tego, by stłumić w sobie iwą niechęć (chciałem powiedzieć „odrazę" i nie byłoby to za silne 189
słowo, gdyż niechęć w podobnych okolicznościach przeradza się szybko w odrazę), po trzech latach stanowiących istną katorgę dla wrażliwej, kochającej piękno natury, jaką jest Twoja matka, poznała ona człowieka, który się w niej zakochał. Był architektem, stawiającym ten dom, w którym my teraz mieszkamy, a budował go dla niej i dla ojca Fleur; miało to być nowe więzienie dla niej, w miejsce owego, które dotąd zamieszkiwała wraz z nim w Londynie. Ten fakt grał, być może, pewną rolę w tym, co nastąpiło później. Tak czy inaczej, i ona się w nim zakochała. Chyba nie potrzebuję Ci wyjaśniać, że człowiek nie wybiera, w kim się ma zakochać. To przychodzi samo; otóż i przyszło. Wyobrażam sobie (choć nigdy mi o tym wiele nie mówiła), jaka walka musiała się w niej toczyć, ponieważ, mój Jonie, matka Twoja wychowana była surowo i bynajmniej nie miała swobodnych poglądów... o nie! W każdym razie było to uczucie nie do opanowania i skończyło się tym, że miłość ich nie ograniczyła się do sfery uezuć — stała się czynem. Potem zaszła straszna tragedia. Muszę ci o tym opowiedzieć, gdyż inaczej nie zrozumiałbyś, jak w rzeczywistości przedstawia się sytuacja, wobec której obecnie stoisz. Mąż jej — Soames Forsyte, ojciec Fleur — w pewną noc, w szczytowym okresie jej namiętności dla tego młodzieńca, przemocą doszedł swoich praw na niej. Nazajutrz ona spotkała kochanka i powiedziała mu o tym. Czy on popełnił samobójstwo, czy — półszalony — uległ wypadkowi, tegośmy się nigdy nie dowiedzieli; dość, że zginął. Pomyśl, co czuła Twoja matka w ten wieczór, gdy posłyszała o jego śmierci. Ja przypadkiem widziałem ją wtedy. Twój dziadek posłał mnie, bym jej spróbował dopomóc. Widziałem ją tylko przez chwilę, gdyż mąż jej zatrzasnął nii drzwi przed nosem. Nigdy jednak nie zapomniałem wyrazu jej twarzy i widzę go dziś jeszcze. Nie byłem wówczas w niej zakochany (do tego doszło dopiero po dwunastu latach), ale nigdy nie wyszło mi to z pamięci. Mój kochany chłopcze, niełatwo pisać o tych rzeczach. Ale, widzisz, musiałem. Matka Twoja cała żyje tylko Tobą. Nie chcę pisać źle o Soamesie i nie myślę źle o nim. Przez długi czas go żałowałem; może żałowałem go i wtedy. Wedle sądu świata ona była winna, a on — w swym prawie. Kochał ją — po swojemu. Ona była jego własnością. To jego punkt widzenia, tak patrzy na życie, ludzkie uczucia i serca — uważa je za własność. To nie jego wina, przyniósł to z sobą już na świat. Dla mnie ten pogląd zawsze był wstrętny — z tym już się urodziłem! O ile Ciebie znam, czuję, że dla Ciebie musi to być równiej wstrętne. Ale idźmy dalej. Matka Twoja w ową noc uciekła z domu Przez dwanaście lat żyła w spokoju, samotnie, bez żadnego towarzystwa aż w roku 1899 mąż jej (jak widzisz, był on jeszcze wciąż jej mężem, bo ni< usiłował się z nią rozwieść, a ona oczywiście nie miała prawa si( rozwieść) zaczął sobie podobno zdawać sprawę, że pragnie potomstwa i rozpoczął długie starania i zakusy, by powróciła do niego i dała nn potomka. Ja, według testamentu Twego dziadka, byłem wówcza 190 iratorem jej majątku i obserwowałem cały przebieg tej sprawy. obserwując — pokochałem ją, gorąco pokochałem. Nacisk z jego rony coraz to się wzmagał — aż pewnego dnia ona przyszła do mnie vprost powierzyła się mojej opiece. Jej mąż, który był poinformowany każdym jej kroku, starał się nas rozłączyć, grożąc sprawą rozwodową, może i naprawdę myśląc o rozwodzie. Nie wiem. W każdym razie nasze izwiska zostały urzędowo złączone. To zmusiło nas do decyzji i rzeczy-iście połączyliśmy nasze losy. Ona dostała rozwód, wyszła za mnie i Ty •zyszedłeś na świat. Żyliśmy doskonale, szczęśliwi, przynajmniej ja, zdaje mi się, że i matka też była szczęśliwa. Soames wkrótce po izwodzie poślubił matkę Fleur, i Fleur przyszła na świat. Oto cała historia, Jonie. Opowiedziałem Ci ją ze względu na uczucie, ;óre —jak się przekonaliśmy — zacząłeś żywić dla córki tego człowie-i; rozwijając je w sobie zdążasz na oślep ku temu, co musiałoby )szczętnie zniweczyć szczęście Twej matki, a może i Twoje własne. Nie ówię już o sobie, gdyż ze względu na wiek nie będę już długo chodzić po j ziemi, zresztą to, co mógłbym wycierpieć, miałoby swe źródło jedynie
myśli o niej — i o Tobie. Natomiast chcę, byś sobie uświadomił, że :zucia zgrozy i wstrętu, o jakich mówiłem, nie mogą ulec zatarciu lub Lpomnieniu. Uczucia te żyją w Twojej matce po dziś dzień. Akurat wczoraj na Lord's Ground spotkaliśmy przypadkiem Soamesa 3rsyte'a. Gdybyś mógł wówczas widzieć Jej twarz, przekonałoby Cię to. yśl, że Ty poślubisz jego córkę, jest dla niej prawdziwą zmorą, Jonie, rzeciw Fleur osobiście nic powiedzieć nie mogę poza tym, że jest jego irką. Ale gdybyś ją poślubił, Twoje dzieci byłyby wnukami nie tylko wej matki, ale i Soamesa — człowieka, który kiedyś był właścicielem wej matki, jak bywali właściciele niewolników. Pomyśl, co by to maczało. Przez takie małżeństwo wstąpiłbyś do obozu, którego więź-lem była niegdyś Twoja matka, i gdzie gorycz przeżarła jej serce. Stoisz Dpiero na progu życia, dziewczynę tę znasz ledwie od dwóch miesięcy akkolwiek głęboką byłaby w Twym mniemaniu ta miłość, proszę, byś ;rwał z nią natychmiast. Oszczędź matce dotkliwego bólu i upokorzenia a resztę jej dni. Przecież—mimo że mnie wydaje się wciąż młoda — ma iż pięćdziesiąt siedem lat. Prócz nas dwóch nie ma nikogo na świecie. wkrótce będzie miała tylko Ciebie. Zdobądź się na odwagę, Jonie, ikończ z tym. Nie stawiaj zapory pomiędzy matką a Tobą, nie zasmucaj lie rań jej serca! Bądź zdrów, mój chłopcze drogi, i jeszcze raz przebacz d, że Ci tym listem zadaję tyle bólu. Pragnęliśmy Ci go oszczędzić, ale ta iszpania — jak się zdaje — nie wyszła Ci na dobre. Twój zawsze kochający Cię ojciec Jolyon Forsyte". Zakończywszy tę spowiedź, Jolyon długo siedział z wychudłym aliczkiem opartym na ręce, odczytując cały list od nowa. Niektóre 191 szczegóły wydały mu się zbyt drażliwe, gdy pomyślał, że Jon będzie to czytał; toteż w pewnej chwili omal że nie podarł listu w strzępy. Opowiadać takie rzeczy młodemu chłopcu — i to własnemu synowi — opowiadać o nich w związku z własną żoną, matką tego chłopca — wydało się jego powściągliwej forsytowskiej duszy czymś okropnym. Jak jednak bez omówienia tego wszystkiego sprawić, by Jon zrozumiał całą prawdę, uświadomić mu głębię tej przepaści, dotkliwość niezagojo-nej rany? Jakże bez tych szczegółów można usprawiedliwić próby stłumienia jego miłości? Równie dobrze mógłby nie pisać tego listu! Złożył list i wsunął go do kieszeni. Była to — dzięki Bogu — sobota. Do niedzielnego wieczoru miał zatem jeszcze czas na przemyślenie całej sprawy; bo nawet gdyby teraz nadać list, to i tak Jon nie otrzymałby go wcześniej jak w poniedziałek. Myśląc o tej zwłoce i o tym, że bądź co bądź list — wysłany czy nie wysłany — był już napisany, poczuł dziwną ulgę. W ogrodzie różanym, który zajął miejsce dawnej paprociami, ujrzał Irenę z koszyczkiem w ręku, oczyszczającą krzewy i obcinającą gałązki. Widząc ją — jak mu się zdawało — zawsze czynną, zazdrościł jej w tej chwili, bo sam prawie cały czas spędzał bezczynnie. Zbliżył się do niej Podniosła poplamioną rękawiczkę i uśmiechnęła się. Koronkowa chusteczka związana pod brodą osłaniała jej włosy, a owalna twarz o ciemnych jeszcze brwiach wyglądała bardzo młodo. — Te niebieskie muchy są w tym roku okropne, chociaż tak chłodno Wyglądasz mi na zmęczonego, Jolyonie. Joylon wyjął z kieszeni swe wyznanie. — Napisałem to właśnie. Myślę, żeś powinna to przejrzeć. — Do Jona? Twarz jej się zmieniła, stając się w tej chwili niemal dziką. —- Tak! Już po morderstwie... Podał jej list i zaczął się przechadzać pomiędzy różami. Potem, widząc że skończyła czytać i że stoi bez słowa, trzymając arkusik w opuszczone wzdłuż sukni dłoni, podszedł znów do niej.
— No i cóż? — Doskonale ułożony. Lepiej nie można. Dziękuję ci, drogi. — Czy chciałabyś może coś opuścić? Potrząsnęła głową. — Nie! Powinien wiedzieć wszystko, jeżeli ma zrozumieć. — I ja tak myślałem, ale... nienawidzę tego! Miał poczucie, że jest to dla niego bardziej jeszcze nienawistne niż dl niej. O sprawach seksualnych łatwiej mu przychodziło wspominć wobec kobiety niż wobec drugiego mężczyzny — ona zaś była zawss bardziej naturalna i szczera, nie mając jego głębokiej, forsytowski skrytości. — Wątpię, czy on zrozumie nawet i teraz, Jolyonie. On jest taki młóć i fizyczne sprawy budzą w nim lęk i niechęć. 192 — Ten lęk wziął po moim ojcu. Był on w tych sprawach nieśmiały jak iłoda panna. Może lepiej napisać wszystko na nowo i powiedzieć po rostu, że nienawidziłaś Soamesa? Irena potrząsnęła głową. — Nienawiść — to tylko słowo, to niczego nie tłumaczy. Nie, lepiej tak, ik jest. — Dobrze, wyślę list jutro. Podniosła twarz ku jego twarzy i w obliczu wielu pnączami zasnutych kien wielkiego domu Jolyon ją ucałował. //. Wyznanie Tego samego dnia pod wieczór Jolyon drzemał w starym fotelu. Na :olanie leżała rozłożona grzbietem do góry La rótisserie de la Reine 'edauąue1, a on, nim zasnął, myślał: „Czy będziemy kiedy jako naród żuli prawdziwą sympatię do Francuzów? Czy oni będą kiedy darzyć nas >rawdziwą sympatią?" Sam osobiście zawsze lubił Francuzów, a ich lowcip, ich gust i kuchnia były mu bliskie. Irena i on wiele razy idwiedzali Francję przed wojną, gdy Jon był w szkole. Romans Jolyona ; nią — jego ostatni i najtrwalszy romans — zawiązał się w Paryżu. Jednakże ci Francuzi... nie mógł ich lubić Anglik, który nie spoglądał na uch wyzwolonym wzrokiem estety! I z tą melancholijną konkluzją :apadł w głęboką drzemkę. Gdy obudził się, ujrzał Jona stojącego między nim a oknem. Chłopak lajwidoczniej przyszedł z ogrodu i czekał na jego przebudzenie. Jolyon lśmiechnął się, jeszcze na pół śniąc. Jakiż to miły smyk — wrażliwy, cochający, prawy! Naraz serce drgnęło w nim boleśnie i jakiś dreszcz Drzebiegł mu po ciele. Jon! To wyznanie! Z wysiłkiem zapanował nad >obą. — Skąd się tu wziąłeś, Jonie? Jon schylił się i ucałował go w czoło. Jolyon teraz dopiero zauważył ivyraz twarzy chłopca. — Przyjechałem, żeby ci coś powiedzieć, tatusiu. Jolyon z całej siły starał się zapanować nad sercem, które trzepotało się i drżało w jego piersi. — Dobrze, siadaj, mój chłopcze. Widziałeś się z matką? — Nie. Rumieńce na twarzy chłopca ustąpiły miejsca bladości. Usiadł na poręczy starego fotela, podobnie jak niegdyś sam Jolyon zwykł był siadać koło swego ojca, siedzącego w nim wygodnie i głęboko. Zwykł tak Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką (A. France'a). 193 przesiadywać aż do czasu, gdy doszło do zerwania stosunków między nimi. Czyżby teraz nadeszła chwila podobnego zerwania z synem? Przez całe życie nienawidził jak trucizny wszelkich scen, unikał sporów, szedł spokojnie własną drogą i nie wchodził w drogę innym. Tymczasem teraz —jak się zdaje — u samego kresu życia, czeka go scena przykrzejsza od
wszystkich, jakich dotąd uniknął. Ukrył pod maską spokoju wzruszenie i czekał, aż syn zacznie mówić. . — Tatusiu — rzekł Jon z wolna — Fleur i ja zaręczyliśmy się. „No tak" — pomyślał Jolyon dysząc z trudnością. — Wiem, że tobie i mamusi nie podoba się ten zamiar. Fleur mówi, że mamusia była zaręczona z jej ojcem, zanim tyś się z nią ożenił. Ja, naturalnie, nie wiem, jak to było, w każdym razie to chyba bardzo dawne dzieje. Ja ją kocham, tatusiu, i ona mówi, że mnie kocha. Z ust Jolyona wydobył się dziwny dźwięk, coś, co było zarazem śmiechem i jękiem. — Masz dopiero dziewiętnaście lat, Jonie, ja zaś siedemdziesiąt dwa. Jakże możemy rozumieć się wzajemnie w tego rodzaju sprawach?... hę? — Kochasz przecież mamusię, tatku, więc musisz zdawać sobie sprawę z tego, co my czujemy. To nie jest w porządku wobec nas — pozwalać, by jakieś zamierzchłe sprawy stawały na drodze naszego szczęścia, prawda? Stojąc bezpośrednio wobec konieczności wyznania, Jolyon postanowił uniknąć go, jeśli tylko okaże się to możliwe. Położył rękę na ramieniu chłopca. — Słuchaj, Jonie! Mógłbym zbyć cię mówiąc, że oboje jesteście za młodzi, że sami nie wiecie dobrze, czego chcecie, i tak dalej. Ty jednak nie słuchałbyś nawet tego, a zresztą nie trafiłoby to w sedno sprawy... Młodość, niestety, leczy się sama. Z lekkim sercem mówisz o „tych dawnych sprawach" nie wiedząc zupełnie — do czego się szczerze przyznajesz — co to właściwie było. Otóż, czy dałem ci kiedy powód do tego, byś mógł wątpić w moją miłość dla ciebie lub w moje słowo? W innej, nie tak ciężkiej chwili może by go ubawiła rozterka wywołana jego słowami — porywczy uścisk chłopca, który miał uspokoić ojca w tym względzie, i malujący się na jego twarzy lęk przed tym, co ojciec — uspokojony już — powie za chwilę; teraz jednakże mógł mu być jedynie wdzięczny za ten uścisk. — Dobrze, możesz zatem wierzyć temu, co ci mówię. Jeżeli nie zaniechasz tej miłostki, unieszczęśliwisz matkę do końca jej życia. Wierz mi, mój drogi, że przeszłość, cokolwiek by to było, nią da się pogrzebać... Nie da się, naprawdę. Jon zerwał się z poręczy fotela. „Ta dziewczyna — pomyślał Jolyon — staje mu przed oczyma. Jak samo życie... Namiętna, piękna, kochająca!..." 194 — Nie mogę, ojcze! Jakże mogę to zrobić... dlatego tylko, że ty tak mówisz?... Doprawdy nie mogę! — Jonie, gdybyś znał te dzieje, przystałbyś na to bez wahania. Powinieneś to zrobić. Czy nie możesz mi uwierzyć? — Jakże możesz wiedzieć, co ja powinienem myśleć? Ojcze, kocham ią ponad wszystko w świecie. Twarz Jolyona drgnęła i boleśnie cedząc słowa zapytał: — Czy więcej niż matkę, Jonie? Z twarzy chłopca i jego zaciśniętych pięści Jolyon domyślił się napięcia i walki uczuć, jaka toczyła się w sercu Jona. — Nie wiem — wybuchnął w końcu chłopiec — nie wiem! Ale wyrzec się Fleur dla niczego... Dla czegoś, czego nie rozumiem, dla czegoś, co nie wierzę, by było nawet w połowie tak ważne... To mnie... To mnie każe... — ...Uważać, że jesteśmy niesprawiedliwi, że stajemy ci na drodze... Tak! Ale to lepsze niż przewlekanie nadal tej sytuacji,
— Nie mogę. Fleur mnie kocha i ja ją kocham. Chciałeś, żebym ci wierzył, a czemu ty mnie, tatku, nie wierzysz? My nie chcemy wiedzieć 0 niczym, nie chcemy, by to miało jakiekolwiek znaczenie. Będziemy tylko oboje jeszcze więcej kochali ciebie i matkę. Jolyon wsunął rękę do kieszeni na piersi, ale wyjął ją z powrotem pustą i siedział bez ruchu, dotykając językiem zębów. — Pomyśl, Jonie, czym była dla ciebie matka! Ona prócz ciebie nie ma nikogo. Ja już długo nie pożyję. — Czemu nie? To nieładnie tak... Czemu nie? — Dlatego — odrzekł Jolyon niemal chłodno — że doktorzy powiedzieli mi, iż nie pożyję... I kwita. — Och, tatusiu! — krzyknął Jon i wybuchnął płaczem. To załamanie się chłopca, którego nie widział płaczącego od dziesiątego roku życia, wzruszyło ogromnie Jolyona. Zrozumiał w całej pełni, jak wyjątkowo wrażliwe było serce chłopca, jak bardzo będzie cierpiał 1 w tym wypadku, i w ogóle w życiu. Wyciągnął bezradnie rękę — nie chcąc, wprost nie śmiejąc powstać. — Mój drogi — powiedział — daj spokój... Bo i ja się rozbeczę za twoim przykładem! Jon stłumił łkanie i stał spokojnie, z odwróconą twarzą. „I cóż teraz? — pomyślał Jolyon. — Cóż mu jeszcze powiem, by go wzruszyć?" — Ale powiem ci jeszcze nawiasem — rzekł wreszcie — nie mów nic o tym wszystkim matce. Ona i tak przeżywa dość lęku przez tę twoją sprawę. Wiem, co teraz czujesz. Ale, Jonie, ty znasz matkę i mnie na tyle, by mieć pewność, że nie chcemy dla błahej przyczyny niszczyć twego szczęścia. Przecież, drogi mój chłopcze, nam na niczym tak nie zależy, jak na twoim szczęściu. To jest, mnie chodzi o szczęście twoje i matki, jej 195 zaś chodzi przede wszystkim o ciebie. A teraz właśnie toczy się gra o całą przyszłość was obojga. Jon odwrócił się. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy zdawały się płonąć w głębi czaszki. — I cóż to takiego? Cóż tojest? Nie trzymajcie mnie w nieświadomości! . Jolyon, widząc się pobitym, znów wsunął rękę do kieszeni na piersi i siedział tak przez całą minutę, przymknąwszy oczy i z trudem chwytając oddech. Przez głowę przemknęła mu myśl: „Żyłem długie lata szczęśliwie... miałem niejedną gorzką chwilę... ale ta jest najgorsza!" Po czym wyciągnął z kieszeni rękę wraz z listem i powiedział jak gdyby znużony: — Widzisz, Jonie, gdybyś dziś nie przyjechał, wysłałbym to do ciebie. (Chciałem cię oszczędzić... Oszczędzić matkę i siebie samego, ale widzę, że to na nic się nie zda. Przeczytaj to, a ja tymczasem pójdę chyba do ogrodu. I uchwycił poręcze chcąc powstać. Jon, wziąwszy list, rzucił pośpiesznie: — Nie, ja pójdę! — i wyszedł. Jolyon opadł znów na fotel. W tej chwili wielka niebieska mucha zaczęła z brzękiem latać dokoła niego, jakby ogarnięta wściekłością. Brzęk ten brzmiał swojsko — było to lepsze od ciszy... Dokądże poszedł Jon czytać list? Ten okropny Ust... Okropna opowieść! Cała ta sprawa była okrutna... I dla niej, i dla Soamesa, i dla tych dwojga dzieci, i dla niego samego wreszcie!... Serce waliło jak młotem, w piersi czuł ból. Życie... Jego miłość, jego trud, piękno, cierpienia... Jego kres!... Dobry kawał czasu; i piękny mimo wszystko; do chwili gdy człowiek zaczyna żałować, że w ogóle się urodził. Życie... Wyniszcza człowieka, ale nie budzi tęsknoty do śmierci... W tym właśnie całe zło! Błąd w tym, że człowiek ma serce!
Znów nadleciała z brzękiem niebieska mucha wnosząc do pokoju cały skwar i szum, i zapach lata — tak, nawet zapach: dojrzałych owoców, wyschłych traw, nabrzmiałych sokami krzewów i waniliową woń krów. I oto gdzieś tam, wśród tych balsamicznych woni, Jon czyta ów list, odwracając i mnąc jego stronice w niepokoju, w trwodze, a serce jego krwawi! Na myśl o tym Jolyon poczuł dotkliwy ból. Jon był chłopcem tak tkliwym, do głębi uczuciowym, tak wrażliwym na głos sumienia! To byłe nieładnie wobec niego, okropnie nieładnie! Jolyon przypomniał sobie, jak swego czasu Irena powiedziała: „Nie było jeszcze na świecie dziecka tak kochającego i kochanego jak Jon". Biedny mały Jon! Te kilka godzir letniego popołudnia rozbiją w pył cały jego świat. Młodzi biorą sobie wszystko tak bardzo do serca. Poruszony i udręczony wizją młodości, która bierze sobie wszystko tai 196 rdzo do serca, Jolyon wstał z fotela i podszedł do okna. Chłopca nie ło nigdzie widać. Jolyon wyszedł przed dom. Jeżeli można mu w tej wili czymkolwiek pomóc, trzeba to uczynić. Minął kępę krzaków, zajrzał do ogrodu — ani śladu Jona! Nie było go im, gdzie brzoskwinie i morele zaczynały pęcznieć sokami i nabierać ilorów. Ominął ciemne stożkowate cyprysy i wszedł na łąkę. Gdzież n chłopiec się podział? Może pobiegł do zagajnika, który był niegdyś renem jego łowów? Jolyon ruszył dalej, w poprzek pokosów siana, óre miano w poniedziałek ustawiać w kopki, a potem, jeśli dopisze igoda, zwozić. Gdy Jon był jeszcze mały, łąkę tę często przemierzali zem, trzymając się za ręce. A bodajże to!... Złoty wiek przeżywa się ając lat dziesięć! Tak rozmyślając Jolyon doszedł do stawu, nad którego jasną, czerwie-ejącą taflą tańczyły muszki i komary, po czym zagłębił się w zagajniku, pło tam chłodno, pachniało modrzewiem. I tu także nie znalazł Jona! iwołał. Żadnej odpowiedzi! Zdenerwowany, zaniepokojony, zapomina-c o własnych fizycznych dolegliwościach usiadł na pniu drzewa. Źle >stąpił pozwalając chłopcu oddalić się z listem; powinien był od erwszej chwili nie spuszczać go z oka! Przejęty trwogą wstał, by ruszyć i dalsze poszukiwania. Koło zabudowań gospodarskich zawołał znowu :ajrzał do ciemnej obory. W chłodzie, wśród zapachu wanilii i amonia-i, z dala od dokuczliwych much, trzy krowy aldernejskie spokojnie •zeżuwały paszę; po niedawnym udoju oczekiwały wieczoru, kiedy iano je znów wypuścić na leżące w dolinie pastwisko. Jedna z nich iwróciła ociężale głowę błyskając dużym okiem; Jolyon dostrzegł ślinę eknącą z szarego pyska. Podniecone nerwy sprawiały, że dostrzegł szystko z okrutną wyrazistością, wszystko, co w swoim czasie uwiel-iał i starał się malować — cuda światłocienia i barwy. Nic dziwnego, że genda umieściła Chrystusa w żłobie — czyż można sobie wyobrazić iększe oddanie niż to, jakie maluje się w oczach krowy o księżycowo->iałych rogach, przeżuwającej pośród ciemnego półmroku? Zawołał ponownie. Żadnej odpowiedzi! Przebiegł znów zagajnik, unął staw, wdarł się na wzgórze. Przyszło mu na myśl, że byłaby to listę dziwna ironia losu, gdyby Jon zakosztował smaku swego odkrycia rłaśnie w tym lasku, gdzie matka jego i Bosinney niegdyś postawili rszystko na jedną kartę wyznając sobie swą miłość i gdzie on sam w ów oranek niedzielny, gdy wrócił z Paryża, w pełni uświadomił sobie - siedząc na tej samej kłodzie — że Irena stała mu się wszystkim na wiecie. Byłby to zaiste trafny postępek Ironii, gdyby właśnie w tym liejscu zdarła zasłonę z oczu syna Ireny! Lecz i tutaj go nie było! Gdzież n mógł się podziać? Trzeba odnaleźć biedaka! W tej właśnie chwili błysnęło nagle słońce, ukazując jego rozigranym mysłom w całej ostrości piękno tego popołudnia, wysokich drzew wydłużających się cieni, błękitu i białych obłoków, zapachu siana 197 i gruchania turkawek — oraz smukłe, wysokie sylwetki kwiatów. Jolyc doszedł do rosarium i piękno róż w tym nagłym słonecznym rozblask wydało mu się wręcz nieziemskie. „Różo, Hiszpanko!" Dziwne słów; Przy tym krzaku ciemnoczerwonych róż ona stała... Stała
czytając,« postanowiła, że Jon winien wiedzieć o wszystkim! I oto już wie o wszys kim! Czyżby jej decyzja była mylna? Schylił się i powąchał różę, a jej płatki musnęły jego nozdrza i drżąc wargi... Nie ma nic równie miękkiego, jak aksamit płatków różanych Nic poza jej szyją... Irena! Szedł po zboczu w górę, na przełaj przez trawnik, w stronę dębu. Nagi fala słońca odpłynęła już poza dom i tylko wierzchołek drzewa lśn blaskiem; poniżej leżał gęsty cień, błogosławiony chłód — bo Jolyon b; ogromnie zgrzany. Zatrzymał się na chwilę, chwyciwszy ręką za szni •huśtawki... Jolly... Holly... Jon!... Ta stara huśtawka! I nagle uczu że jest strasznie, śmiertelnie chory. „Tak, za bardzo się forsowałem! — pomyślał. — Za bardzo... Wielk nieba!" Chwiejnym krokiem doszedł do tarasu, powlókł się po schodac i zatoczył pod ścianę domu. Oparł się o nią dysząc, z twarzą ukryi w witkach wiciokrzewu, o który oboje tak dbali, chcąc by zapach je| osładzał napływające do mieszkania powietrze. Woń ta zmieszała s z uczuciem okropnego bólu. „Moja ukochana! — myślał. — Mój chłopiec!" Z ogromnym wysiłkiem przeszedł, zataczając się, przez szklane drz\ do pokoju i opadł w fotel starego Jolyona. Leżała tam książka, a w ni ołówek. Jolyon pochwycił go i nakreślił jakieś słowo na otwart stronicy... Ręka mu się osunęła bezwładnie... A więc to tak miało być tak?... Potem straszny spazm bólu i ciemność... ///. Ireno!... Opuściwszy pokój, Jon z listem w ręku, przejęty trwogą i niepewno cią, pobiegł wzdłuż tarasu i aż poza węgieł domu. Tu oparł się o poroś pnączami ścianę i rozdarł kopertę. List był długi, bardzo długi! Wzmog to jeszcze strach chłopca; zaczął czytać. Gdy doszedł do słów: „Ożenił s z nią ojciec Fleur", świat zawirował mu przed oczyma. Stał blisko okna, wszedł więc przez nie, minął salkę muzyczną, hj i udał się na górę do swojej sypialni. Zwilżając twarz zimną wodą siedzi na łóżku i czytał dalej, rzucając każdą przeczytaną kartkę na łóżko, po; siebie. Pismo ojca łatwo dawało się odczytać — znał je doskonale, chocii nigdy jeszcze nie otrzymał listu ani w ćwierci równie długiego. Czytał { 198 ikby w otępieniu — wyobraźnia jego była na poły uśpiona. Czytając po az pierwszy najlepiej pojął ból, jakiego musiał doznawać ojciec, gdy isał taki list. Upuścił ostatnią kartkę i w jakimś odrętwieniu myśli uczuć począł czytać od nowa. Wszystko to wydało mu się odrażające... lartwe i odrażające. Naraz przeszedł go jakby gorący prąd zgrozy wzburzenia. Ukrył twarz w rękach. Jego matka! Ojciec Fleur! Wziął nów list do ręki i odczytał go machinalnie. I znów owładnęło nim iczucie, że wszystko to było martwe i odrażające... jakże inna była jego tiiłość! Ten list mówił, że jego matka... i jej ojciec! Okropny list! Własność! Czyż to możliwe, by istnieli mężczyźni traktujący kobiety ako swoją własność? Przed oczy zaczęły mu się cisnąć twarze widziane la ulicy lub na wsi, twarze czerwone, jakby spłaszczone, tępe i brutalne; ztywne i oschłe, twarze gwałtowne i namiętne... setki, tysiące twarzy! ikądże mógł wiedzieć, co myśleli lub robili ludzie o takich twarzach? 'odparł głowę rękoma i zajęczał. Jego matka! Chwycił list i odczytał mowu: „Uczucia zgrozy i wstrętu... żyją w Twej matce po dziś dzień... Twoje Izieci... wnukami... człowieka, który kiedyś był właścicielem Twej natki, jak bywali właściciele niewolników..." Zerwał się z łóżka. Ta okrutna, mroczna przeszłość, która się przyczai-a, by zamordować miłość jego i Fleur, była czymś prawdziwym — inaczej nigdy by ojciec tego nie napisał. „Czemuż nie powiedzieli mi tego od razu — myślał — w tym dniu, riedy po raz pierwszy ujrzałem Fleur? Wiedzieli przecież, żem ją widywał. Bali się... a teraz... teraz... na mnie się to skrupiło! Ogarnięty zbyt dotkliwym bólem, by móc myśleć lub rozumować, wcisnął się w najciemniejszy kąt pokoju i usiadł na podłodze. Siedział tu jak nieszczęśliwe, zaszczute
zwierzę. W mroku było mu lżej na sercu, i podłoga... miał wrażenie, że wróciły dawne dni, gdy bawił się na niej, staczając srogie bitwy. Siedział tu skulony, z rozwichrzonymi włosami, obejmując rękoma kolana — sam nie wiedział jak długo. Z bolesnego ogłuszenia obudził go dopiero skrzyp otwieranych drzwi, dochodzący od strony pokoju matki. W pokoju, zamkniętym na czas jego nieobecności, okna przysłonięte były okiennicami, toteż z miejsca, gdzie siedział, mógł jedynie słyszeć szelest kroków, aż w końcu spoza łóżka zobaczył matkę stojącą przed toaletką. W ręku trzymała jakiś przedmiot. Wstrzymał oddech w nadziei, że go nie dostrzeże i odejdzie. Widział, jak dotykała rzeczy stojących na toaletce, jak gdyby widziała w nich coś cennego, a potem zwróciła się do okna — szara od stóp do głowy jak widmo. Jeśli tylko odwróci nieco głowę, dostrzeże go! Wargi jej wyszeptały: — Ach, Jonie! Mówiła sama do siebie, a ton jej głosu wzbudził niepokój w sercu Jona. W ręku jej dostrzegł niewielką fotografię. Podniosła ją ku światłu, przyglądała się — musiała to być bardzo mała fotografia; znał ją, to jedna 199 z tych, które przedstawiały go jako małego chłopczyka i które ona zawsze nosiła w torebce. Serce biło mu prędko. Ona, jakby nagle posłyszała to bicie, spojrzała w jego kierunku i dostrzegła go. Wydała stłumiony okrzyk przyciskając fotografię do piersi; Jon powiedział: — Tak, to ja. Podeszła do łóżka i usiadła na nim, tuż obok syna, wciąż jeszcze przyciskając ręce do piersi; dokoła jej stóp leżały arkusiki listu, które zsunęły się na podłogę. Dostrzegła je i dłonie jej chwyciły kurczowo krawędź łóżka. Siedziała tak sztywno, wyprostowana, utkwiwszy w synu swe ciemne oczy. Na koniec przemówiła: — Widzę, że już wiesz o wszystkim, Jonie. — Tak. — Widziałeś się z ojcem? — Tak. Zapanowało dłuższe milczenie, w końcu matka znów się odezwała: — Moje ty kochanie! — Tak, rozumiem wszystko. Doznawał w tej chwili tak gwałtownych i tak sprzecznych uczuć, że nie śmiał się poruszyć — czuł urazę, rozpacz, a jednocześnie dziwnie tęsknił do kojącego dotknięcia jej ręki na czole. — Jak zamierzasz postąpić? — Sam nie wiem. Znów nastała dłuższa cisza, po czym Irena podniosła się. Stała przez chwilę, nieruchoma, następnie wykonała nieznaczny ruch dłonią i powiedziała: — Kochanie moje, mój chłopaku najdroższy, nie myśl o mnie... Myśl o sobie samym. Obeszła łóżko i wróciła do swego pokoju. Jon, zwinąwszy się niemal jak jeż w kłębek, wcisnął się w kąt między dwiema ścianami. Siedział tak chyba ze dwadzieścia minut, nim ocknął się na krzyk dochodzący z dołu, od strony tarasu. Przerażony zerwał się z miejsca. Krzyk rozległ się ponownie: — Jon! To matka wołała! Wybiegł z pokoju, zbiegł ze schodów i przez pusty pokój jadalny wpadł do gabinetu. Matka klęczała przed starym fotelem, w którym leżał na wznak jego ojciec, biały jak ściana, z głową zwieszoną na piersi; jedna ręka, ściskająca silnie ołówek, spoczywała na otwartej książce, a cała postać była dziwnie nieruchoma, bardziej nieruchoma od wszystkiego, co kiedykolwiek w życiu widział. Matka spojrzała nieprzytomnym wzrokiem i powiedziała: — Och... Jonie... on nie żyje... nie żyje!
Jon przypadł do ojca i przechyliwszy się przez poręcz fotela, na którym niedawno siedział, musnął wargami czoło leżącego. Zimne jak lód! Jakże 200 o możliwe —jakże możliwe, by ojciec już nie żył, skoro zaledwie przed ;odziną!... Matka obejmowała rękoma kolana zmarłego i tuliła je do >iersi. — Czemuż... czemuż mnie przy nim nie było? — posłyszał jej szept. Jaraz ujrzał na otwartej stronicy książki nakreślone koślawo ołówkiem edno słowo — „Ireno" — i wtedy załamał się. Po raz pierwszy zdarzyło nu się widzieć śmierć człowieka, a jej niewysłowiona cisza wymazała ; jego świadomości wszelkie inne uczucia. A więc wszystko inne to tylko vstęp do tego, co ujrzał w tej chwili! Cała miłość i życie, radość, lęk smutek, każde poruszenie, światło i piękno to tylko zaczątek tej traszliwej, bladej ciszy. Uczyniło to na nim okropne wrażenie; wszystko mgle wydało mu się błahe, nieważne i nietrwałe. W końcu zdołał :apanować nad sobą, wstał i podniósł matkę. — Mamo! Nie płacz, mamo! W kilka godzin później, gdy zarządzono wszystko, co potrzeba, i gdy natka położyła się, zobaczył ojca leżącego samotnie na łóżku, przykryte-jo białym prześcieradłem. Stał przez długi czas przypatrując się tej ;warzy, która nigdy nie wyrażała gniewu — a zawsze lekką ironię dobroć. „Być dobrym i trzymać się do końca — oto wszystko" — usłyszał raz z ust ojca. Jak przedziwnie stosował się tatko do tej ilozofii! Teraz dopiero Jon zrozumiał, że ojciec od dawna wiedział, iż lmrze nagle — wiedział i nic nie mówił. Patrzył na ojca z pełnym zgrozy namiętnego uwielbienia szacunkiem. Jakiż samotny był — i to dlatego, Dy oszczędzić troski matce i jemu! Kiedy spoglądał na tę twarz, własne ego zmartwienia wydały mu się małe. Ą to słowo — skreślone drżącym pismem na stronicy książki! To pożegnalne słowo! Teraz matka nie ma na świecie nikogo prócz niego — Jona! Podszedł zupełnie blisko ku tej martwej twarzy — nie zmienionej wcale, a jednak jakże odmienionej. Pewnego razu słyszał, jak ojciec mówił, że nie wierzy w to, by świadomość mogła trwać po śmierci, jeżeliby zaś miała trwać, to tylko do naturalnego kresu, jaki wiek zakreśla ciału ludzkiemu, do naturalnego kresu tkwiącej w ciele żywotności. Zatem jeśli życie fizyczne przerwane zostało przez nagły wypadek, nadużycie czy gwałtowną chorobę, to świadomość może jeszcze istnieć przez jakiś czas, póki wedle nieubłaganych praw natury nie wygaśnie doszczętnie. Ta teoria bardzo zastanowiła Jona, bo nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się jej słyszeć z niczyich ust. Gdy serce w ten sposób wypowiedziało posłuszeństwo, z pewnością nie była to śmierć zupełnie naturalna! Może więc świadomość ojca jest z nim tu, w tym pokoju. Ponad łóżkiem wisiał portret dziadka. Może i j e g o świadomość żyje tu jeszcze... I brata Jona... brata przyrodniego, który zmarł w Transwalu. Może zgromadzili się wszyscy dokoła tego łóżka? Jon ucałował ojca w czoło i wysunął się po cichu do swego pokoju. Drzwi do sypialni matki 201 otwarte były na oścież. Matka widocznie tu zachodziła, bo wszystko byłe przygotowane, nawet ciepłe mleko i parę biszkoptów, a list nie leżał już na podłodze. Jon wziął się do jedzenia i picia patrząc, jak dogasają resztki światła. Nie starał się spoglądać w przyszłość — wpatrywał się tylkc w ciemne gałęzie dębu, widoczne na poziomie jego okna, i miał takie uczucie, jakby życie nagle ustało... Raz w ciągu nocy, gdy przewracał się na łóżku w niespokojnym śnie, spostrzegł obok siebie cichą białą postać Wzdrygnął się i zerwał z pościeli. — To tylko ja, Jonie najdroższy! — powiedział głos matki. Jej dłof przesunęła się po jego czole, odchylając lekko do tyłu głowę i — biafc postać znikła.
Samotny!... Zapadł znów w ciężki sen i śniło mu się, że widzi imię swe, matki pełznące po łóżku. IV. Soames rozmyśla Ogłoszenie w „Timesie" donoszące o śmierci Jolyona nie zrobiło nj Soamesie wielkiego wrażenia. A więc zmarł ten drab. W życiu ich obu ni< było nigdy takiego okresu, w którym by łączyły ich jakieś przyjaźni uczucia. Nienawiść — to uczucie, które żywi się gorącą krwią, dawn< wyżłobiło sobie koryto w sercu Soamesa, tak iż nie pozwalając sobie ni żaden wybuch, uważał tę przedwczesną śmierć jedynie za akt jakiej poetycznej sprawiedliwości. Przez dwadzieścia lat ten drab cieszył sii odziedziczoną po Soamesie żoną i domem — i oto już nie żył! Wzmianki pośmiertna, która ukazała się wkrótce potem, była — jego zdanien — zbyt pochlebna dla Jolyona! Mówiła o „sumiennym i miłym malarzu którego dzieła należy uważać za typowe dla najświetniejszego okresi późnowiktoriańskiej akwareli". Soames, który prawie machinalni stawiał wyżej Mole'a, Morpina oraz Caswella Baye'a i zawsze zżymał się gdy na równi z nimi stawiano któreś z dzieł kuzyna, przewrócił głośn stronę „Timesa". Tego dnia rano musiał udać się do Londynu w sprawach forsytowskicl i czuł na sobie spojrzenia Gradmana zerkającego sponad okularów Stary kancelista roztaczał wokół siebie atmosferę żałosnego współczu cia, jakby specyficzną woń dawnych czasów. Słychać było niemal, ja] myśli: „Pan Jolyon... ta...ak... akurat w moim wieku... i zmarł... no, n< Pewnie, że ona musiała to odczuć... Ładna to była- kobieta... Ja! malowanie! Dali o nim wzmiankę w gazetach. Pomyśleć tylko!" Atmosfera, jaką on wytwarzał, sprawiła, iż Soames z wyjątków szybkością załatwił pewne kontrakty i transakcje związane z wymian papierów warościowych. 202 — A jak z tym zapisem na pannę Fleur, proszę pana? — Rozmyśliłem się — odpowiedział Soames krótko. — Och! Jakże się cieszę. Byłem zdania, że to trochę zbyt pochopne, sasy się zmieniają. Soamesa zaczęła niepokoić myśl, jakie wrażenie na Fleur mogła ywrzeć śmierć Jolyona. Nie był pewny, czy dowiedziała się o tym — tak adko zaglądała do dzienników, a już nigdy nie interesowała się kroniką odzin, ślubów i zgonów. Zakończywszy pośpiesznie sprawy urzędowe, podążył na Green ;reet, by zjeść tam lunch. Winifreda była niemal posępna. Jack irdigan rozbił błotnik swego wozu (o ile można było zrozumieć) i przez ;wien czas nie mógł „trzymać się w formie"; nie potrafiła przywyknąć ) tej myśli. — Czy Profond w ogóle kiedy wyjedzie? — spytał nagle Soames. — Wyjechał już — odpowiedziała Winifreda. — Ale nie wiem dokąd. Tak, w tym sęk — nie sposób się czegoś dowiedzieć. On, co prawda, nie lciał się dowiadywać. Listy od Anetki przychodziły z Dieppe, gdzie •zebywała z matką. — Przypuszczam, że widziałaś nekrolog tego człowieka? — Tak — odparła Winifreda. — Żal mi... jego dzieci. On był bardzo iły. Soames wydał z siebie nieco dziwny głos. Przeczucie starej, głębokiej rawdy, że ludzi sądzi się na tym świecie raczej według tego, jacy byli, Iż wedle tego, co zrobili — wdzierało się i dobijało nieznośnie do skrętnych drzwiczek jego świadomości. — Wiem, że takie było o nim powszechne mniemanie — mruknął. — Trzeba mu oddać sprawiedliwość teraz, gdy już nie żyje. — Rad bym mu był oddać sprawiedliwość przedtem — odparł Soames — lecz nigdy nie miałem do tego sposobności. Czy macie tu może Poczet ironetów? — Tak, stoi na dolnej półce. Soames wziął grubą czerwoną księgę i jął przewracać stronice.
— Mont... sir Lawrence, IX baronet (tytuł nadany w r. 1620), najst. s. reoffreya, VIII bta i Lawinii, c. sir Karola, Muskhama bit z Muskham !all, Shrops; pośl. 1890 Emilię, c. Convaya Charwella Esq. z Condaford rrane k/Oxon; jeden syn dziedzic Michał Convay, ur. 1895, dwie córki, .ezydencja: Lippinghall Manor, Folwell, Bucks, Kluby: Snooks Cofee [ouse „Aeroplan". Patrz: Bidilicott. — Hm! — zagadnął. — Znałaś ty kiedy jakiego wydawcę? — Stryja Tymoteusza. — Mam na myśli osobę żyjącą. — Monty znał jednego w klubie. Kiedyś przyprowadził go tu na obiad, lonty, trzeba ci wiedzieć, zawsze zamyślał napisać książkę o tym, jak robić majątek na wyścigach. Starał się zainteresować tego człowieka. 203 — No i? — Namówił go, by postawił na konia... W biegu odwa tysiące gwine Jużeśmy potem nie widzieli tego człowieka. O ile pamiętam, był t człowiek dość wytworny. — Czy koń zwyciężył? — Nie, zdaje się, że przyszedł ostatni. Wiesz przecie, że Monty był n swój sposób ostrożny. — Ostrożny? — zapytał Soames. — Czy widzisz jaki związek mięći młokosowatym baronetem a pracą edytorską? — Ludzie dziś zajmują się przeróżnymi rzeczami — odpowiedzią] Winifreda. — Zdaje się, że cały wysiłek idzie w tym kierunku, by n spocząć ani na chwilę; zupełnie inaczej niż za naszych czasów. Wted należało nic nie robić. Sądzę, że te czasy jeszcze wrócą. — Ten młody Mont, o którym mówię, jest mocno zadurzony w Fleu Ja, owszem, nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby to położyło kr< tamtej historii. — Czy to człowiek w dobrym stylu? — zapytała Winifreda. — Pięknością nie grzeszy; jest dość miły, choć trochę pstro w głowi Zdaje się, że ma ładny kawałek ziemi. Wygląda to na szczere przywiązi nie. Ale nie wiem. — Nie — mruknęła Winifreda — to sprawa bardzo trudna. Zawsi uważałam, że w takich wypadkach najlepiej się nie wtrącać. Z Jackiei tyle jest kłopotu; nie możemy teraz wyjechać, aż dopiero gdy skończą s zajęcia bankowe. Pójdę do Hyde Parku przyjrzeć się ludziom — ic widokiem można się rozerwać. — Gdybym był tobą — rzekł Soames — miałbym domek na wsi i n bym sobie nie robił ze strajków i urlopów. — Wieś mnie nudzi — odpowiedziała Winifreda — a strajk kolejow uważam za niesłychanie frapujący. Winifreda słynęła zawsze z zimnej krwi. Soames pożegnał się. Przez całą drogę do Reading rozmyślał nad tyr czy ma powiedzieć Fleur o śmierci ojca tego chłopaka. Poza tym, że Je stał się niezależny i miał do przełamania tylko opór matki, fakt te bynajmniej nie zmieniał sytuacji. Niewątpliwie przypadnie mu ten w udziale znaczny majątek, a może i dom — ów dom, budowany dla Irer i Soamesa — dom, którego architekt zburzył jego domowe ognisko! Gdyby jego córka została panią tego domu! Byłby to prawdziw poetyczny akt sprawiedliwości! Na tę myśl Soames zaśmiał się z lekk niewesoło. Wedle jego zamierzeń dom ten miał się przyczynić < ponownego zespolenia ich słabnącego związku, miał stać się siedził jego potomków, gdyby zdołał skłonić Irenę, by mu dała choć jedi dziecko! Jej syn i Fleur! Dzieci tych dwojga byłyby w pewnym sens owocem związku pomiędzy nim i Ireną. Teatralność tej myśli była dla jego zdrowego rozsądku odpychając 204
Mimo to — teraz, gdy Jolyon zeszedł już ze świata — stanowiło to chyba najłatwiejsze i najpomyślniejsze wyjście z beznadziejnej sytuacji. Połączenie dwóch fortun forsytowskich miało urok pewnego konserwatyzmu. I ją — Irenę — znów by to z nim związało. Nonsens! Niedorzeczność! Wybił sobie zaraz tę myśl z głowy. Przybywszy do domu posłyszał stuk kul bilardowych. Przez okno dojrzał młodego Monta, rozłożonego na stole bilardowym. Fleur, wsparta na kiju, patrzała z uśmiechem na grę. Jakaż ona ładna! Nic dziwnego, że ten smyk stracił dla niej głowę... Tytuł... ziemia! W dzisiejszych czasach ziemia niewiele znaczy, a być może, tytuł jeszcze mniej. Starzy Forsyte'owie zawsze czuli pewną pogardę dla tytułów, jako rzeczy nieco dalekich i sztucznych — niewartych kosztu, jaki się w nie łoży, i wymagających stosunków z dworem. Soames pamiętał, że wszyscy oni w różnej mierze mieli to samo poczucie. Swithin w okresie największej ekspansywności był raz na oficjalnym dworskim przyjęciu; wyszedł stamtąd mówiąc, że nigdy już nie pójdzie — „pomiędzy tych bubków". Podejrzewano, że wyglądał zbyt okazale w krótkich spodniach. Soames pamiętał, jak jego rodzona matka pragnęła dostąpić prezentacji, ponieważ było to w dobrym tonie, i jak jego ojciec z niezwykłą stanowczością przeciwstawił się temu. Na co jej to mizdrzenie się — niepotrzebna strata czasu i pieniędzy. To nic warte! Instynkt, który brytyjską Izbę Gmin uczynił główną potęgą państwa i utrzymywał ją na tym stanowisku, poczucie, iż własny świat jest zupełnie dobry i nieco lepszy od innych, ponieważ torch własny świat — chroniły starych Forsyte'ów od „bzdurstw", jak zwykł wyrażać się Mikołaj, ilekroć dokuczał mu reumatyzm. Pokolenie Soamesa, bardziej trzeźwo na siebie patrzące i skłonne do ironii, ustrzegło się ich dzięki wspomnieniu krótkich spodni Swithina. Natomiast trzecie i czwarte pokolenie, jak Soamesowi się zdawało, pokpiwało sobie z wszystkiego. W każdym razie nic nie szkodzi, że ten chłopak jest dziedzicem majątku i tytułu — zresztą nie ma na to rady. Soames wszedł spokojnie do pokoju w chwili, gdy Mont odłożył kij nie zrobiwszy karambola. Zwrócił uwagę na oczy młokosa, wpatrzone we Fleur, która pochyliła się z kolei nad stołem; malujące się w nich ubóstwienie wzruszyło niemal Soamesa. Zatrzymała się, ważąc kij na zgiętej lewej ręce, i potrząsnęła grzywą ciemnokasztanowatych, krótko przyciętych włosów. — Nigdy mi się nie uda! — Nie ma czego się obawiać! — Więc dobrze! — kij uderzył wprawiając w ruch kulę. — O, znowu! — Wyjątkowy pech! Nie ma się czym przejmować! W tej chwili ujrzeli Soamesa. — Ja będę za was zapisywał — zaproponował. Wyprostowany, choć zmęczony, siadł na wysokim krześle pod tabliczką, przyglądając się 205 ukradkiem twarzom obojga młodych. Gdy gra się skończyła, Mont podszedł ku niemu. — Zacząłem już. Prawda, że interes to trudna gra. Przypuszczam, że jako prawnik pan dość dobrze poznał ludzką naturę. — Owszem. — Może wolno mi będzie powiedzieć, co ja zauważyłem: ludzie są na złej drodze, gdy ofiarowują mniej, niż zdolni są dać; powinni ofiarować więcej, a potem wycofać się w pewnej mierze. Soames podniósł wysoko brwi. — A jeżeli to „więcej" zostało przyjęte? — To nie ma tu żadnego znaczenia — odrzekł Mont. — Więcej popłaca zniżka ceny niż jej podnoszenie. Dajmy na to, że ofiarujemy jakiemuś autorowi dobre warunki — on, naturalnie, je przyjmuje. Po dokładnym rozpatrzeniu sprawy przekonujemy się, że nie możemy książki
wydać z należytym zyskiem i zawiadamiamy go o tym. On ma do nas zaufanie, ponieważ okazaliśmy się w stosunku do niego wspaniałomyślni, jest więc potulny jak owieczka i nie ma do nas urazy. Jeżeli jednak ofiarujemy mu na początku kiepskie warunki, on ich nie przyjmie, przeto chcąc go pozyskać musimy je podwyższyć, a na dobitkę on będzie nas uważał za nikczemnych dusigroszów. — Spróbuj pan kupować obrazy wedle tej metody! Oferta przyjęta jest kontraktem. Czy pan o tym nie słyszał? Mont zwrócił głowę w stronę Fleur stojącej przy oknie. — Nie — powiedział — a szkoda! Wobec tego sprawa inaczej się przedstawia. Zawsze trzeba zwalniać z umowy człowieka, który chce ją rozwiązać. — W formie reklamy? — zapytał Soames oschle. — Naturalnie, to stanowi reklamę; ale ja sądzę, że to powinna być zasada. — Czy pańska firma pracuje na takich zasadach? — Jeszcze nie — odrzekł Mont — ale do tego dojdzie. — I wtedy pójdą z torbami. — Nie, nie, proszę pana. Robię najróżnorodniejsze obserwacje i wszystkie potwierdzają moją teorię. W prowadzeniu interesów ustawicznie nie docenia się natury ludzkiej, wskutek czego ludzie pozbawiają się bardzo wielu zysków i przyjemności. Oczywiście, trzeba być wtedy zupełnie szczerym i otwartym, ale o to nietrudno, jeżeli się tylko tak czuje. Im bardziej ktoś jest ludzkim i wspaniałomyślnym, tym większe ma szansę w interesie. Soames wstał. — Czy pan jest wspólnikiem? — Niespełna od sześciu miesięcy. — Reszta wspólników powinna czym prędzej wycofać się ze spółki. Mont zaśmiał się. 206 — Zobaczy pan — odrzekł. — Idziemy do wielkiej zmiany. Zasada posiadania to dziś dom ż zamkniętymi okiennicami. — Co? — spytał Soames. — Dom do wynajęcia! Do widzenia panu! Już odchodzę. Soames patrzył, jak córka podała Michałowi rękę, jak skrzywiła się, gdy ten uścisnął jej rękę nazbyt silnie; posłyszał też wyraźnie westchnienie wychodzącego młodzieńca. Po chwili Fleur odeszła od okna, wodząc palcem po mahoniowej krawędzi bilardowego stołu. Przyglądając się jej Soames zgadywał, że zamierza zadać mu jakieś pytanie. Gdy palec jej znalazł się w ostatnim gnieździe, Fleur podniosła oczy. — Czy zrobiłeś coś, tatusiu, żeby Jon przestał do mnie pisać? Soames potrząsnął głową. — A więc ty nie wiesz o niczym? — zapytał. — Jego ojciec umarł tydzień temu. — Och! Na jej przerażonej i zachmurzonej twarzy widział przez chwilę wysiłek zrozumienia, co to dla niej oznacza. — Biedny Jon! Czemuś mi o tym nie mówił, ojczulku? — Sam nie wiem! — rzekł Soames z wolna. — Ty nie masz do mnie zaufania. — Miałabym je, gdybyś chciał mi dopomóc, tatusiu najdroższy. — A może bym i dopomógł. Fleur złożyła ręce. — Och, kochany... Gdy się czegoś strasznie pragnie, nie myśli się wtedy o innych ludziach. Nie gniewaj się na mnie. Soames wyciągnął rękę przed siebie, jak gdyby chciał się obronić przed jakąś insynuacją. — Rozmyślam — powiedział. Doprawdy, skąd mu się wzięło na ustach takie słowo? — Czy młody Mont znów cię nudził? Fleur uśmiechnęła się. — Och, Michał! On mnie zawsze nudzi, ale to taki dobry chłopiec — cóż mi to szkodzi!
— Aha — rzekł Soames. — Czuję się porządnie zmęczony. Pójdę zdrzemnąć się przed obiadem. Poszedł do galerii obrazów, położył się na kozetce i zamknął oczy. Straszna odpowiedzialność za tę dziewczynę, której matka to... Ach, czym była matka? Straszna odpowiedzialność! Pomóc jej... Jakże jej pomóc? Nie mógł przecie odmienić faktu, że był jej ojcem. Albo że Irena!... Cóż to mówił Mont? Jakieś bzdurstwa o instynkcie posiadania... o zamkniętych okiennicach... Do wynajęcia? Głupstwo! Duszne powietrze, nasycone zapachem trawy łąkowej, rzeki i róż, przygłuszało jego świadomość usypiając ją wreszcie zupełnie. 207 V. Idee fixe Ideefixe, która więcej razy uszła stróżom sprawiedliwości niż jakakolwiek inna postać ludzkiego bezprawia, nigdy nie posiada więcej siły i rozmachu niż wtedy, gdy obiera formę zachłannej miłości. Dla płotów, rowów i drzwi, dla istot ludzkich bez idees fixes, inaczej mówiąc, dla wózków dziecięcych oraz ich zawartości, ssącej własne idees fixes, a nawet dla innych ludzi chorych na tę uporczywą chorobę — idee fixe miłości nie okazuje zainteresowania, tylko biegnie z oczyma zwróconymi w głąb, ku własnemu światłu, niepomna innych gwiazd. Ci ludzie „sfiksowani", którzy szczęście ludzkości upatrują w sztuce, w wiwisekcji psów, nienawiści do cudzoziemców, płaceniu podatków od zbytku, zdobyciu fotela ministerialnego, w ruchu kołowym, w propagandzie przeciwrozwodowej wobec swych sąsiadów, w skrupułach sumienia, tematach słów greckich, dogmatach religijnych, paradoksach i wyższości ponad wszystkimi (łącznie z innymi symptomatami manii wielkości) — wszyscy oni są ludźmi o niestałych przekonaniach w porównaniu z tym lub tą, którego lub której ideefixe stanowi zdobycie jakiejś jej lub jego. I chociaż Fleur w owe chłodne letnie dni wiodła niefrasobliwe życie młodej Forsyte'ówny, którą stać na kupowanie nowych sukienek i której całym zajęciem jest rozrywka, jednak była na to wszystko zupełnie („na amen" wedle ostatniego modnego wyrażenia Winifredy) obojętna. Ilekroć udawała się do miasta, tęskniła i tęskniła do księżyca, który żeglował na chłodnym niebie ponad rzeką lub Green Park. Co więcej, listy Jona, owinięte w różowy jedwab, nosiła stale na sercu, co w czasach gdy gorsety poszły w zaniedbanie, gdy gardzono sentymentami, a komó-dki wyszły z mody, stanowiło chyba najwyraźniejszy dowód jej „sfikso-wania". Dowiedziawszy się o śmierci Jolyona Forsyte'a napisała list do Jona. W trzy dni później, po powrocie z pikniku nad rzeką, otrzymała odpowiedź. Był to pierwszy list od czasu ich spotkania w mieszkaniu June. Otworzyła go z nieufnością, a czytała z przerażeniem. „Po naszym ostatnim widzeniu dowiedziałem się wszystkiego o przeszłości. Nie będę Ci tego opowiadał — myślę, że wiedziałaś o wszystkim, gdyśmy się spotkali u June. Ona mówi, żeś Ty wiedziała; jeżeli to prawda, Fleur, to powinnaś była powiedzieć mi o tym. Przypuszczam, że usłyszałaś o tym z punktu widzenia Twego ojca; ja zaś usłyszałem ze strony matki. To okropne! Teraz, gdy dotknął ją taki smutek, nie mogę zrobić nic, co by zwiększyło jej ból. Naturalnie, tęsknię za Tobą po całych dniach, ale nie wierzę teraz, byśmy mieli kiedykolwiek należeć do siebie... To, co nas rozdziela, jest nazbyt silne." Tak! Wydało się jej oszustwo... Ale czuła, że to Jon jej przebaczył. 208 latomiast na myśl o tym, co pisał o matce, czuła, że serce łomocze jej r piersi, a nogi się uginają. Pierwszym jej odruchem było odpisać zaraz na list, drugim — nie dpowiadać wcale. Oba te odruchy powtarzały się raz po raz w ciągu Lastępnych dni, a jednocześnie rosła jej rozpacz. Nie darmo była córką wego ojca. Upór, któremu Soames zawdzięczał swoje sukcesy i swoją :atastrofę, stanowił też rdzeń i jej istoty, choć przystrojony — niby :oronkową robotą —
francuskim wdziękiem i sprytem. Instynktownie dmieniała czasownik „mieć" zawsze z zaimkiem , ja". Kryła się jednak ze wszystkim, co świadczyło o wzrastającej rozpaczy, jak gdyby nigdy nic oddawała się różnym rozrywkom nad rzeką, na akie tylko pozwalały wichury i słoty chmurnego lipca; toteż nigdy >ewnie żaden „młokosowaty baronet" nie zaniedbywał tak zawzięcie wych zajęć wydawniczych, jak czynił to nie odstępujący jej cień — Michał Mont. Dla Soamesa zachowanie Fleur było zagadką. Dał się niemal wprowa-Izić w błąd tej beztroskiej wesołości. Niemal — bo nie uszedł jego )aczności wzrok jej, często utkwiony w próżnię, oraz blask lampy, przesączający się nieraz późno w noc z jej pokoju. O czym rozmyślała dumała w te godziny przed świtem, gdy powinna spać w najlepsze? Nie ;miał pytać, co za myśli krążą jej w głowie — a i ona też, od czasu owej crótkiej rozmowy w sali bilardowej, nie zwierzała mu się z niczym
— z większym niż zazwyczaj ferworem — o czymś, co nazywał „likwidc waniem zastrzeżonego terenu". Ona nie bardzo uważała, za to ojcie zdawał się przysłuchiwać z wielką uwagą i z uśmiechem oznaczający! sprzeciw, jeżeli nie oburzenie. — Młodsze pokolenie nie myśli już tak jak pan. Prawda, panno Fleui Fleur wzruszyła ramionami — do młodszego pokolenia należał przeci Jon, a ona nie wiedziała, co on myśli. — Młodzi ludzie będą myśleć tak jak ja, gdy dojdą do mojego wieki panie Mont. Natura ludzka się nie zmienia. — Zgadzam się z tym, proszę pana, lecz formy myślowe zmieniają si z biegiem czasu. Dochodzenie własnego interesu jest formą myślowi która już przemija. — Doprawdy! Myślenie o własnym interesie, panie Mont, nie je! formą myślową, ale instynktem. ...Tak, gdy szło o Jona! — Ale czymże jest czyjś własny interes, proszę pana? W tym właśni sęk! Własnym interese^m stają się interesa każdego. Prawda, panu Fleur? Fleur uśmiechnęła się tylko. — W przeciwnym razie — dodał Mont — dojdzie do rozlewu krwi. — Ludzie tak. mówili już od niepamiętnych czasów. — Ale przyzna pan, że poczucie własności już zamiera. — Powiedziałbym, że raczej wzrasta wśród tych, którzy nic ni posiadają. 210 — A chociażby ja sam! Jestem dziedzicem majoratu. Niepotrzebne mi >; gotów jestem bodaj jutro zrzec się tego majoratu. — Nie jest pan żonaty i nie wie pan, co mówi. Fleur spostrzegła, że oczy młodzieńca z pewną żałością zwróciły się na ią. — Czy pan na serio myśli, że małżeństwo... — zaczął. — Społeczeństwo jest zbudowane na małżeństwie — wygłosił nagle aciskając zęby Soames. — Na małżeństwie i jego konsekwencjach. Czy an chce to zburzyć? Młody Mont machnął z roztargnieniem ręką. Nad stołem, na którym fżki nosiły herb Forsyte'ów (bażant w naturalnych barwach), pod labastrowym kloszem elektrycznej lampy — zaległo milczenie. Na worze, ponad rzeką, zapadał wieczór, nasycony ciężką wilgocią i słodki-li zapachami. „W poniedziałek! — myślała Fleur. — W poniedziałek!" VI. W rozpaczy Dla jedynego pozostałego przy życiu Jolyona Forsyte'a smutne i puste tyły owe tygodnie, które nastąpiły po śmierci ojca. Konieczne formalno-ci i ceremonie — odczytanie testamentu, oszacowanie majątku, rozdział ;apisów — odbyły się jakby ponad jego — niepełnoletniego — głową, •iało Jolyona zostało spalone w krematorium. Zgodnie z jego wyraźnym yczeniem nikt nie asystował przy tym obrzędzie ani nie nosił żałoby po imarłym. Sukcesja jego majętności, w pewnej mierze unormowana estamentem starego Jolyona, zostawiała wdowie Robin Hill oraz dożywotnią rentę dwóch tysięcy pięciuset funtów rocznie. Ponadto oba estamenty w sposób nieco skomplikowany dążyły do tego, by zapewnić :arówno w chwili obecnej, jak i na przyszłość każdemu z trojga dzieci folyona równy udział w majątku dziadka i ojca, z tym że Jon, z racji swej jłci, miał prawo dysponować swym kapitałem, gdy osiągnie lat dwadzieścia jeden, natomiast June i Holly miały do swych kapitałów jedynie luchowe prawo, aby ich dzieci mogły być fizycznymi spadkobiercami, jdyby June i Holly nie miały dzieci, ich kapitał miał przejść na Jona, eżeli je przeżyje. Ponieważ zaś June miała lat pięćdziesiąt, a Holly bez nała czterdzieści, przeto na Lincoln's Inn Field1 osądzono, że gdyby nie srogość podatku dochodowego, młody Jon stałby się człowiekiem równie Dogatym jak jego dziadek w chwili śmierci. Wszystko to nie obchodziło Tona wcale, a matkę — bardzo
mało. June załatwiła wszystko, co trzeba było załatwić, a było tego niewiele, gdyż zmarły zostawił swe sprawy 1 Dzielnica Londynu, w której mieszczą się biura prawne. 211 doskonale uporządkowane. Gdy zaś wyjechała i tych dwoje pozostało sam na sam w wielkim domu, sam na sam ze śmiercią, która jednoczyła ich ze sobą tak ściśle, i miłością, która ich rozdzielała, Jon przeżywał dni bardzo ciężkie, odczuwając w głębi ducha niesmak i niezadowolenie z siebie samego. Matka przyglądała mu się z cierpliwym smutkiem, w którym jednak taiła się jakaś instynktowna duma, jak gdyby zachowywała sobie na później możliwość obrony. Gdy uśmiechała się, Jon z gniewem czuł, że uśmiech, jakim jej odpowiada, jest niechętny i nienaturalny. Nie sądził jej ani nie potępiał, nawet na myśl mu nic podobnego nie przychodziło — zanadto było to wszystko odległe. Nie! Był tak niechętny i nienaturalny, ponieważ przez nią nie mógł mieć tego, czego pragnął. Jedno tylko przyniosło mu ulgę — a mianowicie mnóstwo zajęć związanych z malarskim dorobkiem ojca; dorobek ten niebezpiecznie byłoby powierzyć June, choć ofiarowała się z pomocą. Zarówno Jon, jak i jego matka czuli, że gdyby zabrała ze sobą teki ojca oraz jego nie wystawione i nie dokończone obrazy, spuścizna ta zostałaby tak ozięble przyjęta przez Pawła Posta i innych bywalców studia, że zdołałoby to zmrozić nawet zapał gorącego serca June. Robota malarska Jolyona była zupełnie dobra w swoim rodzaju i swoim staroświeckim charakterze, oboje więc nie mogli pogodzić się z myślą, by wydać ją na pośmiewisko. Wystawa pośmiertna jego dzieł była minimalną daniną, jaką spłacić mogli pamięci ukochanego człowieka; na przygotowaniach do niej spędzali więc razem wiele godzin. Jon czuł teraz wobec ojca podziw, który w szczególny sposób wzrastał z każdym dniem. Podczas przeglądania jego prac ukazała się oczom chłopca owa spokojna uporczywość, dzięki której przeciętny talent ojca przeobraził się w prawdziwą indywidualność. Była tam wielka ilość dzieł o rzadkiej ciągłości w pogłębianiu i obdarzaniu ekspresją wizji. Pewno, że żadnego z nich nie cechowała wielka głębia, żadne też nie osiągnęło wielkich wyżyn — każde jednak było w swoim rodzaju doskonałe, sumienne i skończone. Przypominając sobie, że ojciec nie okazywał nigdy ani śladu chełpliwości czy przekonania o własnym znaczeniu — z jaką żenującą skromnością mówił o swoich wysiłkach, jak nazywał siebie zawsze „amatorem", Jon nie mógł oprzeć się uczuciu, że naprawdę nigdy nie znał ojca. Zasadą jego —jak się zdaje — było: brać siebie na serio, ale nie naprzykrzać się tym faktem innym W tym wszystkim było coś, co przemawiało do chłopca, każąc mi z zapałem potwierdzać zdanie matki: — Była to natura prawdziwie subtelna. Cokolwiek czynił, zawszt łączyła się z tym myśl o innych. Kiedy zaś powziął decyzję wymierzom przeciw komuś, nie okazywał przy tym prawie wcale wrogości... praw da, że zupełnie nie w duchu wieku? Dwa razy w życiu musiał iść przeciw wszystkiemu i wszystkim — a przecież bynajmniej go to nie rozgory czyło. 212 Jon ujrzał łzy płynące po jej twarzy — choć odwróciła się natychmiast od niego. Śmierć Jolyona zniosła tak spokojnie, że Jon myślał niekiedy, iż nie bardzo cios ten odczuwa. Teraz dopiero, patrząc na nią, czuł, jak dalece brakło mu godności i panowania nad sobą, cechujących zarówno matkę, jak i ojca. Podszedł do niej cicho i objął jej kibić ramieniem. Pocałowała go szybko, lecz namiętnie, i wyszła z pokoju. Pracownia, w której przeglądali obrazy i zaopatrywali je w napisy, była kiedyś szkolnym pokojem Holly, przeznaczonym na jej jedwabniki, suszoną lawendę, ćwiczenia muzyczne oraz inne formy nauczania. Choć okna wychodziły na północ i wschód, teraz, w końcu lipca, ciepłe i senne powietrze wpływało między z dawna spłowiałe, liliowe płócienne story. Wierna owej pracowni, której właściciel odszedł i która była niby złote, lecz puste pole, Irena — chcąc choćby trochę przywrócić blask dawnych dni — postawiła wazon czerwonych róż na poplamionym farbami stole. Wazon ten oraz ulubiony kot Jolyona, który nie chciał się rozstać
z opustoszałą siedzibą swego pana, stanowiły jedyne miłe dla oka plamy w tej nieporządnej, posępnej pracowni. Jon, który stojąc przy północnym oknie, wdychał powietrze przedziwnie nasycone wonią nagrzanych słońcem poziomek, posłyszał nadjeżdżający samochód. Znowu ci prawnicy w sprawie jakiejś tam błahostki! Czemu ten zapach sprawia mu ból? I skąd on pochodzi? Przecież z tej strony domu nie ma grządek z poziomkami. Odruchowo wyjął z kieszeni złożoną we czworo kartkę papieru i napisał na niej parę oderwanych słów. Poczuł ciepło rozchodzące się w piersi; długo zacierał ręce, wreszcie zapisał, co następuje: Gdybym mógł stworzyć piosenkę małą, co by mi serce uspokoiła!. Byłbym ją uwił z najmilszych rzeczy: z lekkiego puchu przekwitłych mleczy, z szelestu drobnej deszczu kropelki, ze szmeru skrzydeł, z pluśnięcia skrzelki, z mruczenia kota, z wróblich konceptów, z wszystkich, jakie bym słyszał poszeptów, z podmuchów wiatru wśród gęstwin zielnych i z oddalonych pobrzęków pszczelnych. Piosenkę lekką, wdzięczną, powiewną, jak kwiat lub jakby motyl skrzydlatą. A gdybym widział, iż się rozwija, puściłbym — lotną i śpiewną. Powtarzał sobie jeszcze półgłosem cały wiersz, stojąc przy oknie, gdy usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Obróciwszy się ujrzał Fleur. Zdumiony tym widokiem, zrazu nie mógł ani się ruszyć, ani przemówić, 213 lecz jej bystre, żywe spojrzenie budziło zachwyt w jego sercu. Po chwili podszedł do stołu mówiąc: — Jak to dobrze, żeś przyszła! Ona cofnęła się, jak gdyby ją uderzył. — Zapytałam o ciebie — powiedziała — i pokazano mi, gdzie jesteś. Ale mogę stąd wyjść natychmiast. Jon uchwycił kurczowo krawędź zawalanego farbą stołu. Twarz Fleur i jej postać w powiewnej sukience z tak przerażającą wyrazistością odbiły się na jego siatkówce, że widzieć by ją musiał nadal, nawet gdyby w tej chwili zapadł się pod ziemię. — Wiem, że kłamałam, Jonie. Ale zrobiłam to z miłości. — O tak tak!... To nic! — Nie odpowiedziałam ci na list. Bo i po co... Nie było na co odpowiadać. Wolałam zobaczyć się z tobą. Wyciągnęła obie dłonie i Jon uścisnął je ponad stołem. Starał się coś powiedzieć, lecz cała jego uwaga skupiona była na tym, by nie ściskać jej rąk aż do bólu. Jej ręce były tak miękkie, jego zaś wydawały mu się tak twarde! Fleur spytała niemal wrogo: — Czy ta stara historia... naprawdę jest taka okropna? — Tak. W jego głosie również brzmiała nuta wrogości. Fleur wysunęła dłonie z jego uścisku. — Nie przypuszczałam, że w dzisiejszych czasach chłopcy bywają tak przywiązani do mamusinego fartuszka. Jon odchylił głowę do tyłu, jak gdyby trafił go cios.
— Och! Ja nie chciałam, Jonie. Jaką straszną rzecz powiedziałam! — podeszła do niego szybko. — Jonie, kochany, ja nie chciałam... — Tak, rozumiem. Złożyła obie ręce na jego ramieniu i oparła na nich czoło. Rondo jej kapelusza dotknęło jego szyi i Jon czuł, jak drży — był jednak jakby sparaliżowany i nie odpowiadał. Puściła jego ramię i odsunęła się. — Dobrze, pójdę sobie, skoro mnie nie chcesz. Ale nigdy nie myślałam, że się mnie wyrzekniesz. — Nie wyrzekłem się — zawołał Jon, jakby nagle wracając do życia. — Nie mogę! Spróbuję jeszcze raz! Oczy jej rozbłysły. Przysunęła się ku niemu. — Jonie... Ja ciebie kocham! Nie wyrzekaj się mnie! Jeżeli się mnie wyrzekniesz, to sama nie wiem, co zrobię... Jestem w rozpaczy! Co może znaczyć ta cała przeszłość... w porównaniu z tym? Przywarła do niego. Zaczął całować jej oczy, policzki, usta. Całując ją nie przestawał jednak widzieć arkusików owego listu, spadających na podłogę sypialni... Bladej, martwej twarzy ojca... Matki klęczącej przed jego zwłokami... Szept Fleur: — Nakłoń ją!... Obiecaj!... Ach, Jonie, spróbuj! — wydawał mu się dziecinny. Czuł się dziwnie stary. 214 7 — Obiecuję! — wyjąkał. — Ale... ale ty nie rozumiesz! — Ona chce zniszczyć nasze życie tylko dla... — Dla... czego? Znów to wyzwanie w jego głosie. Nie odpowiedziała, tylko oplotła go ramionami. Odpowiadał pocałunkami na jej pocałunki, lecz nawet teraz, jdy się poddawał, działała w nim trucizna — trucizna ojcowskiego listu. Fleur nie wiedziała o niczym, nie rozumiała — źle osądzała jego matkę. Przyszła z nieprzyjacielskiego obozu! Była tak cudna i on ją tak kochał, iecz nawet teraz, w jej uścisku, nie mógł zagłuszyć w pamięci słów Holly: „Myślę, że ona ma naturę «żądną» — oraz słów matki: „Mój kochany chłopcze, nie myśl o mnie... Myśl o sobie samym!" Gdy odeszła, niby oszałamiający sen, pozostawiając swój obraz w jego źrenicach, pocałunki na jego wargach i tak głęboki ból w jego sercu, Jon oparł się o framugę okna i przysłuchiwał się warkotowi unoszącego ją samochodu. Jeszcze trwał ów zapach jak gdyby nagrzanych słońcem poziomek, jeszcze słyszał owe nieuchwytne szmery lata, które miały się złożyć na jego pieśń, jeszcze w lipcowym powietrzu, pełnym westchnień, szumu i trzepotu, drżały wszystkie obietnice młodości i szczęścia — a oto serce jego było rozdarte, tęsknota coraz boleśniejsza, a nadzieja, choć żyła w nim, spuściła oczy, jak gdyby zawstydzona. Czekało go okropne zadanie! Jeżeli Fleur była zrozpaczona, to i on — patrząc na kołyszące się topole, na sunące górą białe obłoki, na blask słoneczny kładący się na trawie :— czuł rozpacz. Czekał do wieczora — dó obiadu, który przeszedł niemal w milczeniu — do chwili, gdy matka zaczęła grać... Czekał i czekał czując, iż ona wie, z jakim wyznaniem tak zwleka. Pocałowała go i poszła na górę, a on wciąż jeszcze wahał się, przyglądając się światłości księżyca, ćmom i całej niejawie kolorów, która wkrada się w mrok letniej nocy i rzuca nań niepewne plamy. Ileż by dał za to, by cofnąć się w przeszłość — o jakie trzy miesiące wstecz — albo też posunąć się naprzód, o całe lata w przyszłość. Teraźniejszość z tą nieubłaganą, okrutną koniecznością decyzji — w jedną lub drugą stronę — wydawała mu się wprost nie do zniesienia. O wiele wyraźniej niż przedtem uświadamiał sobie teraz, co musiała odczuwać matka. Wydawać się mogło, że cała opowieść zawarta w owym liście jest jakimś jadowitym zarazkiem przynoszącym chorobę
— chorobę bojowej zaciekłości; czuł teraz naprawdę, że oto stanęły naprzeciw siebie dwa obozy — matka i on z jednej strony, z drugiej zaś Fleur i jej ojciec. Może ta stara tragedia posiadania i nieprzyjazni jest już czymś martwym, lecz rzeczy martwe bywają jadowite, póki czas nie zatrze ich doszczętnie. Czuł, iż nawet miłość jego została zatruta, pozbyła się złudzeń, a nabrała więcej cech ziemskich — wkradła się w nią zdradziecka, przyczajona wątpliwość, czy aby Fleur, za wzorem swego ojca, nie pragnie posiadać. Wątpliwość ta, nie obleczona w wyraźne kształty, niby jakieś skradające się widmo, potwornie niegodziwa, czaiła 215 się w żarze jego wspomnień i zabójczym tchem kaziła żywość i wdzięk owej uroczej twarzy i postaci; nie mając dosyć realnego bytu, by przekonać go w pełni, była jednak wystarczająco realna, by wydrzeć mu niczym nie zmąconą wiarę. A właśnie niczym nie zmącona wiara była dla Jona, nie mającego jeszcze lat dwudziestu, sprawą najbardziej zasadniczą. Odczuwał jeszcze młodzieńcze żarliwe pragnienie, by dawać wszystko oburącz, a nie brać w zamian niczego — dawać z miłością komuś, kto odpowie równie impulsywną wspaniałomyślnością. Fleur posiada ją z pewnością! Wstał z krzesła pod oknem i powlókł się do wielkiego, upiornie szarego pokoju, którego ściany były zawieszone srebrzystymi płótnami. Ten dom —jak mówił ojciec w przedśmiertnym liście — zbudowany był na to, by jego matka mieszkała tu z ojcem Fleur! Wyciągnął rękę w półmroku, jak gdyby chciał pochwycić mglisty zarys ręki zmarłego. Zacisnął silnie dłoń starając się wyczuć chude, nie istniejące już palce ojca, uchwycić je mocno i upewnić go, że... Że on stanie przy boku ojca. Łzy, uwięzłe pod powiekami, paliły go — czuł, że oczy ma gorące i suche. Podszedł z powrotem do okna. Jakoś cieplej, spokojniej, nie tak niesamowicie było tam na dworze, gdzie wisiał złoty księżyc, wielki, bo dopiero trzy dni minęło od pełni. Swobodny oddech nocy działał kojąco. O, gdybyż on i Fleur spotkali się byli na jakiejś odludnej wyspie — wolni od przeszłości — a przyroda cała byłaby im domem. Jon miał wciąż wysokie pojęcie o bezludnych wyspach, gdzie rośnie drzewo chlebowe, a błękit wód rozpościera się ponad ławicą korali. Noc miała w sobie jakąś głębię, jakąś pełnię swobody — krył się w niej jakiś czar, jakiś powab, jakaś obietnica — ucieczka przed zdradzieckimi sidłami, przed miłością1 Osesek, trzymający się mamusinego fartuszka!... Policzki paliły go Zamknął okno, ściągnął story, zgasił wiszącą lampę i poszedł na górę. Drzwi do jego pokoju były otwarte, paliło się światło. Matka, jeszcze w wieczorowej sukni, stała przy oknie. Gdy Jon wszedł, odwróciła si^ mówiąc: — Usiądź, Jonie, pomówimy ze sobą. Usiadła na krześle pod oknem, a Jon na łóżku. Obrócona była do niegc profilem; piękno i wdzięk jej postaci, delikatne linie brwi, nosa i szyi osobliwa i jakby odległa subtelność — wzruszyły Jona. Matka nigdy ni< należała do swego otoczenia — weszła w nie jakby skądś z daleka! I có; zamierzała mu powiedzieć — jemu, który chciał się jej zwierzyć z tyh rzeczy skrytych w głębi serca? — Wiem, że była tu dziś Fleur. Nie jestem wcale zdziwiona. — Tal jakby dopowiadała: „To nieodrodna córka swego ojca!" Serce Jona opancerzyło się przeciw wzruszeniu. A ona spokojni mówiła dalej: — Mam u siebie ten list ojca. Podniosłam go owego wieczora i zatrzy małam. Czy chciałbyś go z powrotem, mój drogi? 216 Jon potrząsnął głową. — Oczywiście przeczytałam ten list, zanim ojciec ci go wręczył, iezupełnie sprawiedliwie określa on moją winę. — Mamo! — wyrwało się z ust Jona.
— Ojciec to wszystko "wyraził bardzo oględnie, lecz ja wiem, że ychodząc bez miłości za ojea Fleur, popełniłam rzecz straszną. Nie-sczęśliwe małżeństwo, mój Jonie, może powodować straszne spustosze-te nie tylko w życiu bezpośrednio zainteresowanej osoby, ale także innych. Jesteś jeszcze ogromnie młody, kochanie, i ogromnie zakochają. Czy sądzisz, że z tą dziewczyną możesz być naprawdę szczęśliwy? Patrząc w jej ciemne oczy, pociemniałe jeszcze bardziej od bólu, Jon 0 wiedział: — Tak! O tak... Jeżeli ty, mamo, możesz być szczęśliwa. Irena uśmiechnęła się. — Podziw dla piękności i żądza posiadania nie są jeszcze miłością. Oby vój los, Jonie, różny był od mojego... w którym stłumione zostało to, co ajgłębsze. Ciała złączone, a dusze w wojnie! — Czemuż by tak miało się stać, mamo? Ty myślisz, że ona musi być adobna do swego ojca, a tak nie jest. Ja przecież go widziałem. Na wargach Ireny znowu pojawił się uśmiech. W Jonie jakby coś rzygasło — tyle ironii i doświadczenia było w tym uśmiechu. — Ty jesteś stroną dającą, Jonie, a ona biorącą. Znowu ta niegodziwa wątpliwość, ta upiorna niepewność! — Nie, nie, to nieprawda! — wykrzyknął gwałtownie. — Tylko że ja le potrafiłbym uczynić cię nieszczęśliwą, mamo, teraz... Kiedy ojciec... 1 przycisnął do czoła obie pięści. Irena wstała. — Powiedziałam ci w ów wieczór, żebyś nie myślał o mnie. Mówiłam :czerze. Myśl o sobie samym i o swoim szczęściu! Ja potrafię znieść to, co i pozostało... ściągnęłam to sama na siebie. Znów okrzyk „mamo!" wydarł się z ust Jona. Podeszła ku niemu i złożyła dłonie na jego rękach. — Czy cię boli głowa, kochanie? Jon potrząsnął głową. Odczuwał ból nie w głowie, lecz w piersi, jak lyby pękały w niej jakieś tkanki, rozdzierane przez dwie "miłości. — Ja zawsze tak samo będę cię kochała, cokolwiek byś zrobił. Nie racisz nic... Pogłaskała go lekko po włosach i odeszła. Usłyszał, jak zamykała drzwi. Długo leżał, przewracając się na łóżku łumiąc oddech; czuł w sobie okropne napięcie uczuć. VII. Poselstwo Dopytując się o córkę podczas podwieczorku Soames dowiedział się, że około drugiej wyjechała samochodem. Trzy godziny! Dokąd pojechała? Czy. do Londynu, nie mówiąc mu ani słowa? Nigdy nie mógł ostatecznie przekonać się do samochodów. W zasadzie uznawał je, jako urodzony empirysta i nieodrodny Forsy te, witający każdy nowy objaw postępu słowami: „No, teraz nie możemy się bez tego obejść." Lecz w gruncie rzeczy uważał je za przedmioty hałaśliwe, wielkie a smrodliwe. Zmuszony naleganiami Anetki, nabył wprawdzie samochód — Rollharda, o perłowoszarych poduszkach, z elektrycznym oświetleniem, małymi lustrami, popielniczkami, wazonami na kwiaty, cały woniejący benzyną i orchideą — jednak spoglądał nań tak, jak niegdyś na swego szwagra, Montague'a Dartiego. Maszyna ta stanowiła niejako wcielenie pośpiechu, niepewności i podskórnego brudu nowoczesnego życia. W miarę jak nowoczesne życie stawało się coraz to prędsze, swobodniejsze i młodsze, Soames stawał się coraz starszy, powolniejszy, skrupulat-niejszy w myślach i słowach, podobnie jak niegdyś jego ojciec, James Forsyte. Niemalże sam uświadamiał to sobie. Pośpiech i postęp coraz mniej mu się podobały. Poza tym w posiadaniu samochodu była jakaś ostentacja, którą Soames w dobie nastrojów prolabourzystowskich uważał za wyzywającą. Pewnego razu ten drab — szofer Sims — przejechał ukochanego psa pewnego robotnika. Soames nie mógł zapomnieć zachowania się tego człowieka, a przecież niewielu ludzi
zatrzymałoby się, chcąc jakoś to załatwić. Żal Soamesowi było przejechanego stworzenia i wziąłby stronę poszkodowanego przeciwko szoferowi, gdyby tamten brutal nie wymyślał w sposób tak obelżywy. Z czterech godzin wkrótce zrobiło się pięć, a Fleur jeszcze nie wróciła. Wszystkie dawne wiążące się z samochodami obawy, których Soames doznał bądź osobiście, bądź pośrednio, zakłębiły się w nim teraz, a w okolicy żołądka poczuł jakby mdlącą pustkę. O siódmej międzymiastowym telefonem połączył się z Winifredą. Okazało się, że Fleur nie zachodziła na Green Street. Gdzież więc była? Zaczęły go prześladować wizje ukochanej córki leżącej na ziemi w jej ślicznej, powiewnej sukience, zbryzganej krwią i zawalanej kurzem na skutek jakiejś okropnej katastrofy. Poszedł do pokoju Fleur i zaczął przetrząsać jej rzeczy. Nie wzięła ze sobą niczego — ani neseseru, ani biżuterii. To w pewnej mierze przyniosło mu ulgę, lecz zarazem zwiększyło obawę, iż zdarzył się jakiś wypadek. Straszna to rzecz bezradność, gdy nie wiadomo, co się dzieje z osobą kochaną... Zwłaszcza że on tak nie cierpi wszelkiego rozgłosu i plotek! Co zrobi, jeśli Fleur nie wróci o zmierzchu? Kwadrans po siódmej posłyszał warczenie motoru. Czując, że wielki ciężar spada mu z serca, zszedł spiesznie dół. Fleur wysiadała 218 z samochodu — była blada i wyglądała na znużoną, ale nie stało się jej nic złego. Spotkał ją w hallu. — Wystraszyłaś mnie. Gdzieżeś była? — W Robin Hill. Przepraszam cię, tatusiu. Musiałam tam pojechać. Opowiem ci później. I pocałowawszy go w przelocie, pobiegła na górę. Soames został w salonie. W Robin Hill? I cóż to mogło wróżyć? Przy obiedzie, wydani na domyślność lokaja, nie mogli roztrząsać tego tematu. Lęk o Fleur i ulga, której doznał widząc ją całą i zdrową, osłabiły w Soamesie zdolność potępienia postępku córki lub sprzeciwiania się temu, co zamierzała uczynić; w bezradnym odrętwieniu czekał jej wyjaśnień. Dziwne jest to życie. Oto on liczy sobie lat sześćdziesiąt pięć i nie ma już decydującego wpływu na bieg wypadków, jak gdyby nie stracił czterdziestu lat na utrwalanie fundamentów bezpieczeństwa; zawsze mu coś wchodziło w paradę! W kieszeni jego żakietu znajdował się list Anetki. Miała wrócić za dwa tygodnie. Nie wiedział nic, co tam robi za granicą, i nawet cieszył się, że nie wie. Jej nieobecność przynosiła mu ulgę. Co z oczu, to z myśli! A teraz Anetka powraca. Nowe zmartwienie! Old Crome Bolderby'ego też przepadło (nabył je Dumetrius), ponieważ ha skutek owego anonimowego listu cała ta sprawa wyleciała mu z głowy. Soames ukradkiem spojrzawszy na twarz córki dostrzegł w niej wyraz jakiegoś napięcia, jak gdyby i ona przyglądała się obrazowi, którego nie może kupić. Zaczął niemal tęsknić do tego, by powróciły czasy wojenne. Zmartwienia nie wydawały mu się wówczas tak dotkliwe. Z pieszczotliwego tonu w głosie Fleur, z wyrazu jej twarzy wywnioskował z całą pewnością, że chce czegoś od niego, nie miał natomiast pewności, czy rozsądnie będzie spełnić jej prośbę. Odsunął nie dojedzony deser, a nawet za przykładem córki zapalił papierosa. Po obiedzie Fleur puściła w ruch elektryczną pianolę. Soamesowi przyszły do głowy najgorsze domysły, gdy zobaczył, że córka usiadła na podnóżku przy jego kolanach. — Tatusiu, bądź dla mnie dobry — powiedziała kładąc dłoń na jego ręce. — Musiałam widzieć się z Jonem. Napisał do mnie. On postara się przekonać jakoś matkę. Ale ja myślałam o tym wszystkim. Naprawdę zależy to od ciebie, ojczulku. Gdybyś tyją przekonał, że to w żadnym wypadku nie będzie odnowieniem przeszłości; że ja pozostanę twoją, i Jon będzie nadal do niej należał; że ty nie potrzebujesz wcale widywać ego ani jej, a ona nie potrzebuje widywać ciebie ani mnie! Tylko ty nożesz ją o tym przekonać, drogi tatusiu, bo tylko ty możesz jej to >biecać. Nie można przecie obiecywać za drugich. Chyba nie będzie dla :iebie
rzeczą zbyt krępującą widzieć się z nią ten jeden jedyny raz — i to vłaśnie teraz, gdy umarł ojciec Jońa? — Zbyt krępującą? — powtórzył Soames. — Cała sprawa jest wprost ibsurdalna. 219 — Wiesz co? — powiedziała Fleur nie patrząc na niego. — Przecież ty nawet chętnie ją zobaczysz. Soames milczał. Jej słowa wyraziły prawdę zbyt głęboką, by miał ją potwierdzać. Palce Fleur — ciepłe, smukłe, namiętne — wsunęły się w jego dłoń. Ta dziewczyna — jego córka — potrafiłaby wśrubować się choćby w ścianę! — Co pocznę, jeśli ty tego nie zrobisz, ojczulku? — spytała bardzo miękko. — Dla twego szczęścia zrobię wszystko — rzekł Soames — ale to ci nie da szczęścia. — Och! Da! Da! — Doprowadzi to tylko do zadrażnień — odrzekł Soames posępnie. — Ależ one i tak istnieją. Chodzi o to, by je załagodzić. Dać jej odczuć, że w grę wchodzi tu nasze życie i że nie ma to nic wspólnego ani z jej, ani z twoim życiem. Ty to potrafisz, ojczulku, wiem, że potrafisz. — Wobec tego wiesz bardzo wiele — odpowiedź zabrzmiała głucho. — Jeżeli chcesz, to Jon i ja poczekamy rok... dwa lata, jeżeli wolisz. — Zdaje mi się — mruknął Soames — że ciebie nic nie obchodzi to, co ja czuję. Fleur przycisnęła rękę do jego policzka. — Owszem, to mnie bardzo obchodzi, tatusiu drogi. Ale przecie ty nie chciałbyś, żebym była okropnie nieszczęśliwa. Och, jakże ona zręcznie kluczyła, byle dopiąć swego! Starając się z całej mocy uwierzyć, że ona dba o niego, nie mógł, nie mógł nabrać tej pewności. Jedyną osobą, na której jej zależy, i o którą dba naprawdę, jest ten chłopiec! Czemuż to on, Soames, ma pomagać Fleur w zdobyciu tego chłopca, który zabija jej miłośćku ojcu? Czemuż to ma czynić? Według praw forsytowskich to głupota! Nic przez to nie uzyska... nic! Oddać ją temu chłopcu! Puścić ją do obozu nieprzyjacielskiego, pod wpływ kobiety, która skrzywdziła go tak głęboko! Z wolna, nieuchronnie przyjdzie mu tracić ten kwiat jego życia! Naraz uczuł na ręce wilgoć. Serce drgnęło w nim boleśnie. Nie mógł znieść jej płaczu. Czym prędzej położył drugą rękę na jej dłoni — i znów spadła na nią łza. Nie wytrzyma tego dłużej! — No, no! — powiedział. — Pomyślę jeszcze nad tym i zrobię, co będę mógł. No, no, uspokój się! Jeżeli to jej koniecznie potrzebne do szczęścia — trudno; nie może jej odmówić pomocy. Chcąc uniknąć podziękowań wstał z krzesła i podszedł ku pianoli, która czyniła tyle hałasu. W chwili gdy dochodził do instrumentu, muzyka nagle przeszła w ciche brzęczenie i umilkła. Niegdyś, w latach dziecięcych, unieszczęśliwiała go skrzynka grająca Pogodnego kowala i Wspaniały port, którą matka nakręcała w popołudnia niedzielne. I teraz znowu — ta sama zabawka, tylko większa 220 T kosztowniejsza, grająca Niedzielę policjanta i Niesforne kobietki, a on am nie nosi już czarnej aksamitnej kurteczki z błękitnym kołnierzem...
„Profond ma rację — pomyślał — to wszystko nic niewarte. Wszyscy dążamy ku grobowi!" Wypowiedziawszy w myśli tę zaskakującą uwagę wyszedł z pokoju. Tego wieczoru nie widział już Fleur. Lecz nazajutrz, podczas śniada-ia, jej oczy śledziły go tak błagalnie, że nie mógł — a nawet nie próbował - ich uniknąć. Tak! Rozstrzygnął już tę denerwującą sprawę. Pojedzie o Robin Hill — do tego domu pełnego wspomnień. Zwłaszcza to ostatnie - miłe wspomnienie! Pamiętał dobrze, jak wybrał się tam, by pogróżką szwodu rozłączyć Irenę i ojca tego chłopca. Nieraz potem przychodziło oamesowi na myśl, że to właśnie doprowadziło do ich związku... I oto jraz przyszło mu kojarzyć związek własnej córki z tym chłopcem! „Nie iem, za jakie grzechy zwaliło się na mnie to wszystko!" — pomyślał. Pociągiem dojechał do miasta, a potem za miasto. Ze stacji ruszył fugą, wznoszącą się ku górze dróżką, niemal taką samą, jaką pamiętał przed lat trzydziestu. Zabawne — tak blisko Londynu! Widocznie ktoś parcie trzymał się tutejszej ziemi. Rozmyślania te uspokoiły nieco oamesa, gdy szedł z wolna pomiędzy wysokimi żywopłotami, by nie jfrzać się za bardzo, mimo że dzień był dość chłodny. Niech ludzie mówią •obią, co chcą, ale posiadłość ziemska to zawsze coś realnego, coś, co nie Ddlega zmianom. Ziemia i dobre obrazy! Ceny ich mogą się nieco lwiać, lecz na ogół wciąż idą w górę; tak, to rzeczy zasługujące na to, by ę ich nie wyzbywać na tym świecie, gdzie tyle jest nierealności, tanich idynków, zmieniających się mód i gdzie panują nastroje życia z dnia na sień. Francuzi — choć nie cenił ich zbyt wysoko — mieli może rację swoich poglądach na drobną własność ziemską. Własny kawałek ziemi jest w tym coś trwałego! Słyszał, jak właścicieli ziemskich nazywano mdą tępych głuptaków. Młody Mont — pozbawione szacunku półdiab— nazywał swego ojca zakutym morningpostowiczem. O, bywają >rsze rzeczy niż zakuty łeb lub czytywanie „Morning Post"! Taki rofond i całe jego pokroju towarzystwo, wszyscy ci labourzyści, idatliwi politykierzy i „niesforne kobietki". Tak, dużo jest gorszego tałajstwa! I naraz Soames poczuł, że robi mu się słabo i gorąco i że iwieje się na nogach. To po prostu nerwy — czeka go to spotkanie... otka Jula — cytując dziadka „Superior Dosseta" — powiedziałaby, że go nerwy są „sfatygowane". Widział już dom pomiędzy drzewami dom, którego budowy niegdyś doglądał, przeznaczając go na mieszka-e dla siebie i dla kobiety, co tak dziwnym zbiegiem okoliczności mieszkała w nim później z innym człowiekiem! Począł myśleć o Dume-iusie, o pożyczkach lokalnych i innych sposobach lokaty kapitału. Nie iciał w takim stanie nerwów spotykać się z Ireną. On, który był dla niej i ziemi i w niebie przedstawicielem sądu ostateczego; on — uosobienie awowitego posiadania — miał spotkać się z uosobieniem piękna 221 wyłamującego się spod wszelkich praw. Jego godność wymagała, by zachował się obojętnie podczas tego poselstwa, mającego na celu skojarzenie ich potomków, którzy — gdyby ona pozostała wierna swym obowiązkom — byliby rodzeństwem. Przeklęta melodia Niesforne, niesforne kobietki wciąż dźwięczała mu w głowie, ale jakoś opacznie, gdyż tony nie szły w należytym porządku. Mijając topole przed domem pomyślał: „Jak urosły! To ja je sadziłem!" Na jego dzwonek wyszła służąca. — Proszę powiedzieć... że przyszedł pan Forsyte, w szczególnie ważnej sprawie. 0 ile Irena domyśli się, kto to, pewno nie zechce z nim się widzieć. „Do licha! — pomyślał z determinacją, czując, że zbliża się decydująca chwila — a to głupia historia!" Służąca powróciła. — Czy pan nie zechciałby łaskawie określić bliżej tej sprawy? — Proszę powiedzieć, że dotyczy to pana Jona — odpowiedział. 1 znów znalazł się sam w owym hallu, gdzie znajdował się basen z szarobiałego marmuru, zbudowany według projektu pierwszego kochanka Ireny. To była niedobra kobieta — kochała dwóch mężczyzn zamiast jego — męża! Musi o tym pamiętać, gdy stanie znów naprzeciw
niej twarzą w twarz. I naraz w szparze pomiędzy długimi i ciężkimi purpurowymi kotarami dostrzegł ją idącą niepewnie, jak gdyby się wahała. Ta sama co niegdyś harmonijna doskonałość linii, ta sama trwożna powaga w szeroko rozwartych ciemnych oczach, ten sam głos — spokojny i oporny. — Pan będzie łaskaw wejść. Przeszedł uchylając kotary. Jak w galerii obrazów i w cukierni, tak i teraz wydała mu się Irena wciąż jeszcze piękną. I od czasu jak ją poślubi] — to jest od trzydziestu sześciu lat — pierwszy raz — -tak, pierwszj — zdarzyło mu się rozmawiać z nią bez legalnego prawa nazywania je. swoją. Nie nosiła żałoby, co — jak domyślał się Soames — był< rezultatem jednego z wielu radykalnych poglądów Jolyona. — Przepraszam za przybycie — zaczął Soames posępnie — lec; sprawę tę musimy koniecznie załatwić w ten lub inny sposób. — Może pan usiądzie? — Nie, dziękuję. Czuł gniew na myśl o fałszywej sytuacji, w jakiej się znalazł, niecierpli wiła go ta ceremonialność pomiędzy nimi i nagle słowa popłynęły z jegi ust bezładnie: — To doprawdy piekielny pech. Robiłem, co mogłem, żeby temi zapobiec. Zdaje mi się, że moja córka jest trochę narwana, ale przywy kłem jej pobłażać. Dlatego tu przyszedłem. Przypuszczam, że pani koch swego syna. — Ogromnie! 222 — A zatem? — Uzależniam to od jego woli. 5oames poczuł, że został w tej walce pobity. Zawsze, zawsze umiała go bić, nawet wtedy, dawno, w pierwszych dniach małżeństwa. — To szaleńczy pomysł. — Tak. — Przecież gdyby pani... Oni mogli by być... — Soames nie dokończył ania „bratem i siostrą i nie byłoby tego całego kłopotu", lecz dostrzegł, wzdrygnęła się, jakby usłyszała te słowa; wstrząśnięty tym, urwał odszedł do okna. Te drzewa tam, za oknem, nie urosły — nie mogły asnąć, bo były już stare! — Jeśli chodzi o mnie — podjął po chwili — może pani być zupełnie akojna. Nie pragnę widywać ani pani, ani jej syna, jeśli małżeństwo to jdzie do skutku. Młodzi ludzie w dzisiejszych czasach są... są nieobli-ilni. Ale nie mogę patrzeć na to, jak moja córka cierpi. Co mam jej wiedzieć, gdy powrócę do domu? — Proszę powiedzieć jej to, co już panu mówiłam, że zależy to od woli na. — Więc pani się nie sprzeciwia? — Całym sercem... ale nie ustami, soames stanął gryząc palec. — Pamiętam pewien wieczór — zaczął nagle i umilkł. Co to było... Co to w tej kobiecie, że nie mógł jej osądzać miarą swej nienawiści czy tępienia? — Gdzie on jest... Syn pani? — Zdaje się, że na górze, w pracowni ojca. — Może pani będzie łaskawa poprosić go na dół. Wdział, jak zadzwoniła. Po chwili weszła służąca. — Proszę powiedzieć panu Jonowi, żeby zszedł. — Jeżeli to zależy od niego — rzucił Soames pośpiesznie, ledwo szła służąca — można, jak przypuszczam, uważać za rzecz pewną, że waczne małżeństwo dojdzie do skutku; w tym wypadku będą pewne malności. Z kim mam je załatwić? Czy z Herringiem?
rena skinęła głową. — Pani nie zamierza mieszkać z nimi? rena potrząsnęła głową. — A co się stanie z tym domem? — Będzie tak, jak postanowi Jon. — Ten dom... — powiedział nagle Soames — spodziewałem się po nim ile, gdym rozpoczynał budowę. Gdyby zamieszkali tu oni... Ich eci!... Powiadają, że jest coś, co się zowie Nemezis. Czy pani w to ;rzy? — Tak. — O! Pani wierzy!. 223 Odsunął się od okna i stał tuż koło niej, tak iż była niejako zamknięta wygiętą krawędzią wielkiego fortepianu. — Przypuszczalnie już się z panią nie zobaczę — rzekł z wolna. — Czy pani zgodzi się, byśmy sobie uścisnęli ręce — usta mu drżały, a słowa rwały się na ustach — i zapomnieli o przeszłości? Wyciągnął rękę. Blada twarz Ireny bardziej jeszcze przybladła, jej oczy — tak ciemne — mierzyły się bez drgnienia z jego oczyma, ale ręce pozostały nieruchome, zaciśnięte na piersiach. Soames posłyszał szelest i odwrócił się. Między dwoma skrzydłami kotary stał Jon. Wyglądał bardzo, bardzo dziwnie, tak iż trudno było w nim rozpoznać owego młodzieńca, którego Soames widział kiedyś w galerii obrazów na Cork Street. Wydawał się o wiele starszy — w twarzy nie było nic młodzieńczego — robiła wrażenie ostrej, jak gdyby stężałej, włosy miał zwichrzone, oczy głęboko zapadłe. Soames zdobył się na wysiłek i krzywiąc usta ni to w uśmiechu, ni to z drwinką, powiedział: — No, kawalerze! jestem tu w imieniu mojej córki. Cała ta sprawa, zdaje się, zależy od twojej decyzji. Matka oddała wszystko w twoje ręce. Chłopak wpatrywał się w twarz matki i nic nie odpowiadał. — Przyszedłem tu tylko ze względu na moją córkę — powtórzy] Soames. — Jakąż odpowiedź mam jej zanieść? Wciąż patrząc na matkę chłopiec odpowiedział spokojnie: — Proszę powiedzieć Fleur, że nic z tego nie będzie. Muszę spełnić przedśmiertne życzenie ojca. — Jonie! — Tak, mamo! Soames, jakby osłupiały, patrzył to na matkę, to na syna, po czyn wziąwszy kapelusz i parasol, które złożył na krześle, ruszył w strony kotary. Chłopak odsunął się, aby go przepuścić i Soames przeszedł ni drugą stronę, a słysząc chrzęst pierścieni zasuwanej za nim kotary poczuł, że z piersi spada mu jakiś ciężar. „A więc to tak!" — myślał wychodząc przez frontowe drzwi na dwói VIII. Posępna nuta Gdy Soames oddalał się od domu w Robin Hill, słońce przyćmion poświatą przedarło się przez szarzyznę chłodnego popołudnia. Do teg stopnia pochłaniały go zawsze pejzaże malowane, iż rzadko spoglądał n świat szukając efektów malarskich w samej przyrodzie — teraz jedna uderzyła go ta mroczna, rozproszona jasność; był to posępny trium zgodny z jego własnymi uczuciami. Zwycięstwo w porażce! Poselstw jego spełzło na niczym — ale pozbył się tych ludzi, odzyskał córt 224
:osztem... jej szczęścia. I cóż na to powie Fleur? Czy uwierzy, że uczynił wszystko, co było w jego mocy? I w tym blasku słonecznym, pałającym la wiązach, leszczynach i ostrokrzewach rosnących przy ścieżce i wśród lieużytków, Soames poczuł trwogę. Wzburzy to ją ogromnie! Będzie nusiał odwołać się do jej dumy. Ten chłopak wyrzekł się jej, stanął duszą ciałem po stronie kobiety, która niegdyś wyrzekła się jej ojca! Soames ;acisnął pięści. Wyrzekła się... i czemu? Co on jej zrobił złego? I znów >dczuł malaise1 człowieka, który widzi siebie jak gdyby poprzez oczy :ogoś innego — niby pies, co natknął się na swoje odbicie w lustrze, i ten lieuchwytny obraz intryguje go i niepokoi. Nie kwapiąc się do domu zjadł obiad w mieście u „Conoisseurs". Gdy :ajadał gruszkę, przyszło mu nagle do głowy, że gdyby nie pojechał do lobin Hill, chłopak powziąłby może inną decyzję. Pamiętał wyraz jego warzy, gdy Irena jemu, Soamesowi, wzbraniała się podać rękę. Dziwna, kłopotliwa myśl! Czy Fleur nie dlatego właśnie przegrała, że starała się :anadto umocnić swoją pozycję? Do domu przyjechał o wpół do dziesiątej. Gdy samochód wjeżdżał v jedną z bram, rozległ się zgrzytliwy bełkot motocykla przejeżdżającego przez drugą bramę. To niewątpliwie młody Mont, a więc Fleur nie >yła samotna. W każdym razie Soames, wchodząc do domu, czuł się vprost słabo. W saloniku o kremowych boazeriach siedziała Fleur, wsparłszy łokcie na kolanach, a brodę na splecionych dłoniach, i wpatrywała się w białą kamelię zasłaniającą kominek. Soames, rzuciwszy na lią okiem, zanim go dostrzegła, poczuł znów lęk. Cóż ona tam widzi wśród tych białych kamelii? — A więc, tatusiu? Soames potrząsnął głową. Język odmówił mu posłuszeństwa. To koszmarne zadanie! Ujrzał jej rozszerzone oczy i drżące usta. — I co? Co? Prędko, tatku! — Moja droga — zaczął Soames. — Zro... zrobiłem, co było w mojej nocy, ale... — I znów potrząsnął głową. Fleur podbiegła ku niemu i oparła ręce na jego ramionach. — Ona? — Nie — mruknął Soames — nie ona, lecz on. Kazano mi powtórzyć ci, ;e nic z tego nie będzie, bo on musi spełnić przedśmiertne życzenie ojca. Objął ją wpół. — Cicho, cicho, dziecino, nie przejmuj się tym. Oni są niewarci twego nałego paluszka. Fleur wyrwała się z jego uścisku. — Ty nie., ty nie próbowałeś wcale. Ty... ty zdradziłeś mnie, tatku. Soames, boleśnie dotknięty, wpatrywał się w jej namiętną, wykrzywioną bólem twarz. niepokój, niemiłe uczucie (fr.) 225 — Tyś nie próbował... Nie próbowałeś... Byłam tak głupia... Nie uwierzę, żeby on mógł... Żeby on!... Przecież jeszcze wczoraj on!... Ach, czemuż ja ciebie prosiłam! — Tak — rzekł spokojnie Soames — czemu mnie prosiłaś? Ja stłumiłem moje uczucia. Wbrew własnemu przekonaniu czyniłem, co tylko było w mojej mocy... I oto nagroda! Dobranoc! Skierował się ku drzwiom, dygocąc każdym nerwem. Fleur skoczyła za nim. — On mnie się wyrzeka? Czy tak? Ojczulku! Soames odwrócił się i zmusił do odpowiedzi: — Tak. — Och! — krzyknęła Fleur. — Coś ty zrobił... Coś ty mógł takiego zrobić wówczas... przed laty? Poczucie potwornej naprawdę krzywdy i niesprawiedliwości zaparło dech Soamesowi, nie pozwalając mu wydobyć z siebie słowa. Co on zrobił? A co oni jemu zrobili? Z nieświadomą winy godnością złożył ręce na piersi i patrzył na córkę.
— Wstyd! — krzyknęła Fleur w roznamiętnieniu. Soames wyszedł z pokoju. Wolno, z lodowatym spokojem, przeszedł do galerii obrazów i jął przechadzać się wśród swych skarbów. Okropność! Och, okropność! Jakaż ona jest zepsuta! A któż ją zepsuł? Stanął bez ruchu przed kopią Goi. Fleur, kwiat jego życia! Przyzwyczajona we wszystkim do samowoli... A teraz nie może zdobyć tego, czego chce! Odwrócił się do okna, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Światło dnia konało, wschodził księżyc, złocąc się poza topolami... Cóż to za odgłos? To ta grająca maszyna! Posępna nuta, dudniąca i rozdygotana. Fleur puściła w ruch ten instrument... Ale po co? Czy mogło to ją pocieszyć? Wtem dostrzegł coś poruszającego się poza gazonem w świetle księżyca, pod pergolami pnących się róż, wśród młodych drzew akacjowych. Tak, to ona snuła się tam i z powrotem. Serce Soamesa drgnęło nagle i jakby omdlało. Jak ona zniesie ten cios? Skądże on może wiedzieć? Czy cokolwiek o niej wiedział?... on tylko kochał ją przez całe życie i strzegł jak źrenicy oka! Poza tym nic nie wie, nie ma pojęcia o niczym. To ona tam krąży... I wciąż ten posępny dźwięk... I rzeka błyszcząca w miesięcznej poświacie! „Muszę wyjść" — pomyślał. Zszedł szybko do salonu oświetlonego tak, jak go zostawił — pianola bębniła tu jakiegoś walca czy fokstrota, czy jak to się teraz nazywa — po czym wszedł na werandę. Skąd mógłby ją obserwować, sam nie będąc przez nią widziany? Przekradł się przez sad aż do pawilonu nad rzeką. Znajdował się teraz pomiędzy wodą — i to go nieco uspokoiło. Ona jest córką jego i Anetki — chyba więc nie uczyni żadnego niemądrego kroku! Ale w tym cała bieda, że... Nic nie wie o niej! Z okna pawilonu widział ostatnią akację oraz suknię Fleur powiewającą za każdym razem, ilekroć zawracała 226 r w swej nieprzerwanej wędrówce. Pianola nareszcie ucichła — dzięki Bogu! Soames przeszedł na drugą stronę i z przeciwległego okna jął przyglądać się wodzie płynącej z wolna poza kępami lilii. Na powierzchni ukazywały się małe bańki powietrza, srebrząc się, gdy padł na nie promień księżyca. Nagle Soamesowi przypomniał się ów wczesny poranek, kiedy spał tutaj. Było to po śmierci ojca, tuż po urodzeniu się Fleur... Prawie dziewiętnaście lat temu! Nawet teraz odżywała w nim pamięć tego niezwykłego dlań świata, jaki ujrzał przebudziwszy się, oraz dziwnego uczucia, jakiego doznał. W tym to dniu narodziła się druga namiętna jego miłość — ku tej dziewczynie błądzącej teraz pośród akacji. Jakąż mu ona była pociechą! Na myśl o tym opuściło Soamesa całe rozgoryczenie i poczucie urazy. Gdyby zdołał uczynić ją szczęśliwą, nie zważałby na nic! Przeleciała sowa, piszcząc głośno raz po raz; Śmignął nietoperz; światło księżyca rozlewało się coraz jaśniej i coraz szerzej po wodzie. Jak ona długo spaceruje! Podszedł znowu do okna i naraz zobaczył, że schodzi ku brzegowi. Stała bliziutko, na pomoście przystani. Soames przyglądał się jej, zaplótłszy mocno dłonie. Czy powinien do niej przemówić? Czuł ogromne podniecenie. Ta milcząca postać, tak młoda, tak zatopiona w rozpaczy, w tęsknocie, w samej sobie. Będzie ją zawsze pamiętał taką, oblaną księżycem, i ten cichy, słodki plusk wody, i to drżenie liści wierzbowych. Ma przecież wszystko, co tylko mógł jej dać, z wyjątkiem jednej tylko rzeczy, której mieć nie mogła — przez niego! Opaczność takiej sytuacji zraniła go w tej chwili tak boleśnie, jak gdyby ość uwięzia mu w gardle. Z niewymowną ulgą spostrzegł, że Fleur zawraca ku domowi. Co mógłby jej dać, by wynagrodzić tę stratę? Perły, podróże, konie, innych mężczyzn, wszystko, czego tylko zapragnie, wszystko, byle zatrzeć wspomnienie tej młodej postaci stojącej samotnie nad wodą! Masz tobie! Ona znów nastawiła tę samą melodię! Ależ to istna mania! Posępne, dudniące, przytłumione tony nadpływały od strony domu. Soames zaczynał coś mgliście rozumieć. Musiała sobie widocznie powiedzieć: „Skonam, jeżeli nie będę miała czegoś, co mnie utrzyma na nogach!" No, jeżeli jej to ma pomóc, niechże sobie bębni przez całą noc!
I znów, przekradając się cichaczem przez sad owocowy, wrócił na werandę. Zamierzał wejść i pomówić z nią teraz, lecz wahał się nie wiedząc, co powiedzieć, i z trudnością starając odświeżyć w pamięci przeżycia miłosnego zawodu. Powinien to wiedzieć, powinien przypomnieć sobie — i nie mógł! Wszystkie realne wspomnienia rozwiały się i znikły — została jedynie pamięć, że to bolało okropnie. Stał tak w osłupieniu, ocierając chusteczką ręce i wargi zupełnie suche. Wyciągnąwszy szyję dostrzegł Fleur; stała tyłem do pianoli, wciąż chrapliwie grającej tą samą melodię; ręce miała skrzyżowane na piersiach, papieros w ustach; twarz jej była na wpół zasłonięta dymem. Wyraz jej wydawał się Soamesowi dziwny; oczy Fleur błyszczały, wlepione w przestrzeń, 227 a rysy jej ożywiało jakieś niedobre szyderstwo i gniew. Raz czy dwa razy zdarzyło się Soamesowi widzieć podobny wyraz u Anetki. Twarz ta, zdradzająca przeżycia tak żywe, tak bezpośrednie, nie była twarzą jego córki. I Soames nie miał odwagi wejść, czując, jak daremna byłaby wszelka próba pociechy. Usiadł w cieniu, opodal kominka. Okrutne figle płatał mu los! Nemezis! To dawne, nieszczęśliwe małżeństwo! I czemu to, na miłość boską? Skoro tak namiętnie pragnął Ireny, a ona zgodziła się do niego należeć, skądże mógł wiedzieć, że go nigdy nie pokocha? Melodia skończyła się i rozpoczęła na nowo, i znów się skończyła, a Soames wciąż siedział w mroku, czekając sam nie wiedział na co. Niedopałek papierosa, wyrzucony za okno przez Fleur, spadł na murawę, a Soames patrzył, jak się żarzy i spala. Księżyc wyplątał się spośród topól i zalał ogród swą jawą-niejawą. Jego nie dające ukojenia, tajemnicze światło, odległe jak piękność kobiety, która jego — Soamesa — nigdy nie kochała, okryło drzewa i kwiaty nieziemską szatą. Kwiaty! A jego kwiat tak nieszczęśliwy! Ach! czemuż szczęścia nie można ulokować w pożyczkach lokalnych, pewnych i niezawodnych, zabezpieczyć przed zniżką kursu? Z okna salonu nie sączyło się już światło. Panowała tam cisza i ciemność. Czy Fleur poszła na górę? Wstał i skradając się na palcach, zajrzał do środka. Tak, chyba wyszła. Wszedł do pokoju. Weranda nie dopuszczała tu światła księżyca, toteż zrazu nie mógł dostrzec niczego poza konturami sprzętów, ciemniejszych od samego mroku. Posuwał się omackiem ku oknu, aby je zamknąć. Zawadził nogą o fotel i posłyszał westchnienie. To ona, skulona i wciśnięta w róg sofy! Ręka mu zawisła w powietrzu. Czy chciała, by ją pocieszał? Stanął patrząc na ten żałosny kłębek — na zmiętą suknię, rozwiane włosy i urok młodości —jakoś, na swój sposób próbującej wygrzebać się ze smutku. Jakże zostawić ją tutaj? Na koniec dotknął włosów Fleur mówiąc: — Kochanie, idź lepiej spać. Ja o tym pomyślę! Było to ni w pięć, ni w dziewięć. Ale cóż mógł powiedzieć innego? IX. Pod dębem Po odejściu gościa Jon i matka stali przez chwilę w milczeniu, aż raptem Jon przemówił: — Powinienem był go odprowadzić. Ale Soames szedł już aleją wjazdową, więc Jon udał się na górę, do pracowni ojca; nie dowierzał sobie na tyle, by odważyć się wracać na taras. Wyraz, jaki pojawił się na twarzy matki na widok człowieka, którego 228 żoną kiedyś była, ostatecznie przypieczętował decyzję, dojrzewającą w duszy chłopca od poprzedniego wieczora, gdy rozstawał się z matką. Było to niejako ostateczne dotknięcie pędzla, nadające powziętej myśli pełną realność. Małżeństwo z Fleur byłoby policzkiem dla matki, zdradą wobec zmarłego ojca!... Nie doprowadziłoby do niczego dobrego! W usposobieniu Jona nie było ani odrobiny zawziętości, i nawet w chwili rozterki nie pozwolił sobie na żadne żale w stosunku do rodziców. Jak na człowieka tak młodego, posiadał dziwną umiejętność widzenia rzeczy z zachowaniem pewnej proporcji. Cała ta sprawa gorzej odbiła
się na Fleur, gorzej nawet na matce niż na nim samym. Nie tak to ciężko porzucić kogoś, jak być samemu porzuconym albo też przyczynić się do porzucenia ukochanej przez kogoś osoby. Nie wolno mu się skarżyć i nie chciał tego czynić! Stał przyglądając się późnym blaskom słońca, gdy pojawiła się znów wizja świata, jaka nawiedziła go nagle poprzedniej nocy. Morze za morzem, kraj za krajem, miliony, miliony ludzi — a wszyscy żyjący własnym życiem — tyle energii, radości, smutków i cierpień, wyrzeczeń i rezygnacji, i samotnej walki o byt. Nawet gdyby chciał wyrzec się wszystkiego w zamian za tę jedną rzecz, której nie mógł posiąść, byłby szalony sądząc, że uczucia jego wiele znaczą w tak ogromnym świecie, i zachowując się jak beksiwe dziecko lub człowiek niewychowany. Wyobraził sobie ludzi, którzy nic nie mają — miliony, które straciły życie w wojnie, miliony, którym wojna zostawiła niewiele poza życiem, głodne dzieci, o których czytał, ludzi wykolejonych, więźniów — wszelkiego rodzaju nieszczęśliwych. I wszystko to niewiele mu pomogło. Jeżeli ktoś nie ma co jeść, jakąż pociechę przyniesie mu świadomość, że wielu innych jest w podobnej sytuacji? Bardziej zainteresowała go myśl, by wyruszyć w ten wielki świat, o którym dotąd nic nie wiedział. Czuł, nie może pozostać tu, zamknięty w bezpiecznym schronieniu, gdzie wszystko jest łatwe i wygodne, lecz gdzie nie ma nic do roboty, tylko trapić się i dumać nad tym, co być mogło. Nie może wracać do Wansdon — do wspomnień o Fleur. Nie dowierzał sobie w wypadku, gdyby ją ujrzał znowu, a gdyby tu został lub tam wrócił, musiałby niewątpliwie z nią się spotkać. To nieuchronne, póki znajdują się w pobliżu siebie. Jedyne, co należało uczynić, to odjechać jak najdalej i jak najprędzej. Lecz choć bardzo kochał matkę, nie chciał wyjechać razem z nią. Potem uświadomiwszy sobie, że byłoby to brutalne, w desperacji postanowił zaproponować matce wspólny wyjazd do Włoch. Przez dwie godziny w tym pełnym melancholii pokoju starał się zapanować nad sobą, po czym przebrał się uroczyście do obiadu. Matka zrobiła to samo. Jedli mało, z pewną powolnością i rozmawiali o katalogu dzieł ojca. Wystawę przygotowano na październik i niewiele już pozostawało do zrobienia. Po kolacji matka narzuciła płaszcz i wyszli razem. Trochę spacerowali, trochę rozmawiali, aż przystanęli w milczeniu pod dębem. Opanowany 229 myślą: „Jeżeli zdradzę po sobie cokolwiek, zdradzę wszystko" —Jon ujął matkę pod ramię i rzekł jakby całkiem mimochodem: — Mamo, pojedźmy do Włoch. Irena przycisnęła jego ramię i odpowiedziała też jakby mimochodem: — Bardzo by to było miło, ale myślę, że beze mnie o wiele więcej tam zwiedzisz i zrobisz niż ze mną. — Ale ty tu będziesz taka sama. — Byłam kiedyś sama przez lat dwanaście z górą. Zresztą chciałabym być tutaj na otwarciu wystawy ojca. Jon ścisnął mocniej jej ramię; nie dał się zwieść jej słowom. — Ty nie możesz zostawać tu samiutka... To za wiele! — Przypuszczalnie nie tutaj. Mieszkałabym w Londynie, a po otwarciu wystawy pojechałabym do Paryża. Ty powinieneś co najmniej rok spędzić za granicą i zobaczyć świat, Jonie. — Tak, chciałbym zobaczyć świat i zetknąć się z twardą prawdą życia. Ale nie chcę zostawiać ciebie samej. — Mój drogi, tyle przynajmniej jestem ci winna. Jeżeli dla ciebie tak będzie lepiej, to będzie lepiej i dla mnie. Może byś wyjechał już jutro? Przecież masz paszport. — Tak. Jeżeli mam jechać, to najlepiej zaraz. Tylko... mamo... jeżeli... jeżeli bym chciał zamieszkać gdzieś daleko... w Ameryce lub gdzie indziej... czy zechcesz tam przyjechać niezwłocznie?
— Zawsze i wszędzie, gdziekolwiek mnie wezwiesz. Ale nie wzywaj mnie, póki naprawdę nie będę ci potrzebna. Jon westchnął głęboko. — Duszę się tu w Anglii. Stali jeszcze parę minut pod dębem, patrząc w stronę Wielkiej Trybuny w Epsom, otulonej wieczornym mrokiem. Stali w cieniu, a dokoła nich słało się światło księżyca — na polach, hen, w dali i na oknach obrośniętego pnączami domu, który wkrótce miał być do wynajęcia. X. Zaślubiny Fleur Gdy w październiku dzienniki doniosły o zaślubinach Fleur Forsyte z Michałem Montem, we wzmiankach tych ledwie wyczuwało się symboliczne znaczenie owego wydarzenia. Związek prawnuczki „Superior Dosseta" ze spadkobiercą dziewiątego baroneta był jawnym i oczywistym znakiem owego wzajemnego przenikania się warstw społecznych, które cementuje polityczną równowagę państwa. Nadszedł czas, gdy Forsyte'owie mogli zrezygnować z wrodzonej im odrazy do „bzdur", poza nawiasem których stawiało ich urodzenie — owszem, 230 nogli przyjąć je jako jeszcze badziej naturalny przedmiot właściwego im nstynktu posiadania. Zresztą trzeba było wspiąć się wyżej, by zrobić niejsce dla tych wszystkich, którzy wzbogacili się później od nich. Dodczas owej spokojnej, lecz wytwornej ceremonii na Hannover Sąuare, i następnie w apartamentach na Green Street, niepodobieństwem było lla osób nie wtajemniczonych odróżnić drużynę forsytowską od orszaku fontów — tak to daleko odbiegło od czasów „Superior Dosseta"! Czyż v zaprasowaniu spodni, ułożeniu wąsa, akcencie czy błysku cylindra crył się choćby cień różnicy między Soamesem a samym dziewiątym Daronetem? Nie byłaż Fleur równie opanowana, dowcipna, olśniewająca, wdzięczna i śmiała, jak najurodziwsze i najwdzięczniejsze latorośle VIuskhamów, Montów lub Charwellów, obecne na tym ślubie? W każ-iym razie Forsyte'owie nie ustępowali im, jeśli chodzi o stroje, wygląd sposób bycia. Stali się „klasą wyższą" — i odtąd ich nazwisko miało być ibrmalnie wymieniane w księgach genealogicznych, a pieniądze — powiązane z własnością ziemską. Czy nadchodziła pora schyłkowa, a plony nstynktu posiadania: ziemia i pieniądze, miały ulec procesowi stopienia — stanowiło to jeszcze kwestię tak zawiłą, że nie zdołano jej rozwikłać. Bądź co bądź Tymoteusz powiedział, że konsole idą w górę. Tymoteusz, ;o ostatnie, nie powiązane ogniwo. Tymoteusz in extremis' na Bayswater rtoad, jak oznajmiła Francie. Szeptano też, że ten młody Mont zakrawa la socjalistę; to bardzo mądrze z jego strony, to rodzaj ubezpieczenia, tważywszy czasy, w jakich przyszło im żyć. Nikt się tym nie zamierzał liepokoić. W sferach ziemiańskich zdarzały się niekiedy takie miłe wariactwa, przechodzące z czasem w nieszkodliwe nawyki i ograniczające się do teorii — Jerzy tak to określał w rozmowach ze swoją siostrą francie: — Wkrótce będą mieć parę brzdąców, to go uspokoi. Kościół, przybrany białymi kwiatami oraz czymś niebieskim pośrodku wschodniego okna, miał wygląd niezmiernie czysty i dziewiczy, jak jdyby dla kontrastu z nieco szokującą frazeologią nabożeństwa, jak jdyby obliczoną na to, by myśli obecnych skierować na dzieci. Forsy-te'owie, Haymanowie, Tweetymanowie siedzieli w lewej stalli, a Monto-tvie, Charwellowie i Muskhamowie w prawej; natomiast garstka towarzyszek szkolnej niedoli Fleur i towarzyszów wojennej niedoli Monta gapiła się pospołu z obu stron. Orszak zamykały trzy stare panny, które zajechały tu po drodze ze Skyward wraz z dwoma starymi sługami Monta i starą niańką Fleur. Słowem, w tych niespokojnych czasach kościół był tak pełny, jak tego można było oczekiwać. Holly, siedząca z mężem w trzecim rzędzie, parokrotnie ścisnęła jego rękę podczas obrzędu. Dla niej, która znała zawikłania tej tragikomedii, kulminacyjny jej moment był niemalże bolesny.
stojący nad grobem (łac.) 231 „Ciekawam, czy Jon przeczuwa..." — pomyślała; Jon, który wyjechał do Kolumbii Angielskiej. Holly tego właśnie ranka otrzymała od niego list, a przeczytawszy uśmiechnęła się i rzekła: — Wiesz, Val, Jon jest w Kolumbii i chce zamieszkać w Kalifornii. Sądzi, że będzie tam ogromnie miło. — Aha! — odrzekł Val. — Zaczyna więc odzyskiwać radość życia. — Kupił tam ziemię i sprowadza matkę. — I cóż ona tam będzie robiła? — Ona poza Jonem nic w świecie nie widzi. I cóż, czy nadal uważasz to za szczęśliwe rozwiązanie sprawy? Sprytne oczy Vala przymrużyły się tak, iż wyglądały jak szare paciorki wśród czarnych rzęs. — Fleur nie byłaby dla niego odpowiednia. Ona nie jest rozsądnie wychowana. — Biedna mała Fleur! — westchnęła Holly. Tak, to małżeństwo było doprawdy dziwne. Młody Mont zdobył ją oczywiście w momencie, gdy szukała deski ratunku, jak ktoś, kto z tonącego okrętu skacze na oślep w morze. Tak nagła decyzja mogła być tylko — jak utrzymywał Val — czystym przypadkiem. Trudno jednak stawiać jakieś twierdzenia widząc jedynie, i to od tyłu — welon panny młodej, przeto Holly obejmowała wzrokiem ogólny widok chrześcijańskiej uroczystości ślubnej. Uczyniwszy sama szczęśliwy wybór, lękała się jak ognia małżeństw nieszczęśliwych. W danym wypadku niekoniecznie małżeństwo musiało się skończyć nieszczęśliwie, lecz bez wątpienia zawarto je łapu-capu; toteż uświęcanie podobnego związku za pomocą sztucznie fabrykowanego namaszczenia wobec gromady modnych wolnomyślicieli (bo wśród tej lalkowatej młodzieży jedni byli wolnomyślni, inni — nie myśleli w ogóle) wydawało się Holly prawie grzechem; nie wiadomo tylko, czy można mówić o grzechu w wieku, który zatarł pamięć o nim. Wodziła oczyma to w stronę prałata w jego uroczystych szatach (był to Charwell — Forsyte'owie dotąd jeszcze nie wydali spośród siebie prałata), to w stronę Vala, stojącego koło niej i myślącego z całą pewnością o źrebicy po Mayfly, która kwadrans po dwunastej miała wziąć udział w biegu Cambridgeshire. Spojrzawszy nieco dalej dostrzegła profil dziewiątego baroneta, który udawał, że klęka. Patrząc na staranną fałdę ponad jego kolanami, powstałą wskutek podciągnięcia spodni, Holly pomyślała: „Val zapomniał podciągnąć spodni!" Powiodła oczyma w stronę klęcznika, w którym ujrzała zażywną postać wystrojonej z entuzjastyczną dbałością Winifredy, potem zaś w stronę Anetki i Soamesa, klęczących obok siebie. Na wargach Holly pojawił się uśmiech — oto o sześć ławek poza nimi klęczał Prosper Profond przybyły z mórz południowych — to jest spoza kanału La Manche. Tak! To „zabawna historyjka", cokolwiek by z niej wynikło; 232 w każdym razie odbyło się to w przyzwoitym kościele i nazajutrz zostanie opisane w przyzwoitych gazetach. Zaczęto śpiewać hymn. Holly spoza stall słyszała dziewiątego baroneta śpiewającego o zastępach Madianitów. Małym palcem dotknęła wielkiego palca Vala (oboje trzymali jeden śpiewnik) — i przeszedł przez nią lekki dreszcz jak przed dwudziestu laty. Val schylił się i szepnął: — Czy pamiętasz szczura? Chodziło o szczura, który w czasie ich ślubu w Kraju Przylądkowym ocierał sobie wąsy za stołem rejenta. Holly dwoma palcami ścisnęła z całej siły wielki palec męża.
Hymn ucichł, natomiast prałat zaczął wygłaszać mowę. Mówił nowożeńcom o niebezpiecznych czasach, w jakich żyją, o niegodziwym Stosunku Izby Lordów do sprawy rozwodów. Wszyscy — powiadał — są żołnierzami w okopach, narażonymi na ataki gazowe ze strony Księcia Ciemności, przeto winni być mężni. Celem małżeństwa są dzieci, a nie same tylko grzeszne uciechy. Złośliwy chochlik zatańczył w oczach Holly — powieki Vala już się kleiły. Za żadną cenę nie można dopuścić, by on zachrapał. Uszczypnęła go w łydkę, aż poruszył się niespokojnie. Kazanie już się skończyło, niebezpieczeństwo minęło. W zakrystii ędbywało się podpisywanie aktu — a wśród zebranych zapanował swobodniejszy nastrój. Z tyłu, za sobą, usłyszała jakiś głos: — Czy ona dokończy biegu? — Kto to? — spytała szeptem. — Stary Jerzy Forsy te. Holly uważnie i z powagą zaczęła się przyglądać jego osobie, o której tak często słyszała. Niedawno powróciła z Afryki Południowej i nie znając swych krewniaków i ich bliskich, każdemu z nich przyglądała się z dziecięcą niemal ciekawością. Jerzy był ogromnego wzrostu i bardzo starannie ubrany; napotkawszy jego oczy, doznała zabawnego wrażenia, że stoi obnażona. — Wyszli — posłyszała jego głos. Istotnie, nowożeńcy kroczyli właśnie od strony kancelarii parafialnej. Holly najpierw spojrzała na twarz młodego Monta. Jego wargi i uszy poruszały się spazmatycznie, a wzrok, który wędrował od nosków bucików aż ku ręce wsuniętej pod jego ramię, nagle znieruchomiał, jakby wobec szeregu wymierzonych w niego luf karabinowych. Holly miała wrażenie, że młodzieniec jest upojony całą duszą. Ale Fleur... Ach! Tu sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej! Panna młoda była doskonale opanowana, a w białej sukni i welonie, zarzuconym na krótko przycięte, ciemnokasztanowe włosy, piękniejsza niż kiedykolwiek; skromnie przymknięte powieki skrywały ciemnobrunatne oczy. Na zewnątrz zdawała się całą sobą uczestniczyć w ceremonii. Ale gdzie była 233 jej dusza? Gdy oboje przechodzili obok Holly, Fleur podniosła powieki i niespokojny błysk niebieskawych białek utkwił w pamięci Holly niby trzepotanie skrzydeł uwięzionego w klatce ptaka. Na Green Street przyjmowała gości Winifreda, nieco mniej do tego usposobiona niż kiedykolwiek. Prośba Soamesa o użyczenie jej mieszkania na tę uroczystość przyszła w momencie nader krytycznym, gdy pod wrażeniem jakiejś uwagi Prospera Profonda zaczęła zmieniać swe umeblowanie ze stylowego — empire — na ekspresjonistyczne. U Mealarda można było dostać bardzo ciekawe meble w fioletowe, zielone i pomarańczowe plamy i cętki. Jeszcze miesiąc, a przemiana byłaby zupełna; teraz jednak najbardziej „intrygujący" nowicjusze nie bardzo pasowali do starej gwardii. Wyglądało to tak, jak gdyby połowa pułku nosiła mundury khaki, a połowa szkarłatne kaftany i bermyce. Jednak silny i pogodny charakter pani domu zdał doskonale egzamin przy urządzaniu salonu, który może więcej, niż myślała, wyglądem swym charakteryzował na wpół zbolszewizowany imperializm jej ojczyzny. W każdym razie był to dzień, w którym następowała fuzja różnych elementów, i nie można byfo po nim za wiele oczekiwać! Oczy gospodyni błądziły pobłażliwie po gronie gości. Soames trzymał się poręczy inkrustowanego krzesła; młody Mont znalazł się za „strasznie zabawnym" ekranem, którego przeznaczenia nikt dotąd nie umiał wyjaśnić. Dziewiąty baronet schronił się pośpiesznie za okrągłym czerwonym stolikiem, ozdobionym ułożonymi pod szklaną taflą skrzydełkami błękitnych australijskich motyli, i sąsiadującym bezpośrednio z biureczkiem w stylu Ludwika XV. Francie Forsyte oparła się o nowy gzyms kominka, który zdumiewał groteskowymi płakorzeźbami, purpurowymi na hebanowym tle.
Jerzy Forsyte, pochylony nad starym szpinetem, trzymał w ręku niebieski notesik, jak gdyby chciał zaraz się z kimś zakładać. Prosper Profond bawił się od niechcenia klamką otwartych drzwi, czarnych z błękitnymi taflami, a stojąca obok Anetka podpierała się dłońmi pod boki; dwaj Muskhamowie, jakby czując się niedobrze, usunęli się na balkon pomiędzy kwiaty. Lady Mont, szczupła i rezolutna, podniosła pince--nez o długiej rączce i z uwagą, jak gdyby widziała otwierające się niebiosa, przyglądała się kloszowi wiszącej pośrodku lampy, w którym kolor kości słoniowej mieszał się z pomarańczowym przechodzącym w głęboki amarant. Wszyscy zdawali się szukać jakiegoś oparcia. Jedynie Fleur, wciąż jeszcze w ślubnej sukni, nie opierając się na niczym, rzucała słowa i spojrzenia na prawo i lewo. Cały pokój pełen był bełkotliwego gwaru rozmów. Nikt nie słyszał, co mówią inni, lecz zdawało się to pozbawione znaczenia, gdyż nikt nie czekał na niczyją odpowiedź — trwałoby to za długo. Nowoczesna rozmowa wydała się Winifredzie zupełnie różna od tej, jaką pamiętała 234 z lat swojej młodości, kiedy cedzić słowa należało do szyku. W każdym razie było to „zabawne", a przecież o nic innego nie chodziło. Nawet Forsyte'owie mówili niesłychanie szybko — i Fleur, i Krzysztof, i Imoge-na, i Patryk, najmłodsza pociecha młodego Mikołaja. Soames, oczywiście, był małomówny, natomiast Jerzy przy szpinecie oraz Francie koło gzymsu nie ustawali w komentarzach. Winifreda podeszła do dziewiątego baroneta, który zdawał się jej obiecywać nieco wytchnienia; miał kształtny nos, lekko zagięty, i opadające ku dołowi siwe wąsy. Uśmiechając się do niego, zagadnęła powolnym głosem: — I cóż? Prawda, jak dziś miło? Z uśmiechniętych ust starszego pana wystrzeliła odpowiedź, jak wyrzucona nagle ulepiona z chleba gałka: G — Czy pani sobie przypomina u Frasera1 pw szczep, który pannę młodą zakopuje aż po pas w ziemię? Ależ on mówił równie szybko jak inni! Miał ciemne żywe oczy, otoczone zmarszczkami, jak u katolickich księży. Winifreda poczuła, że może od niego usłyszeć coś, czego później będzie żałowała. — Wesela są zawsze takie zabawne — mruknęła i ruszyła w stronę Soamesa. Był on przedziwnie milczący. Winifreda natychmiast odgadła powód tego znieruchomienia. Na prawo od niego znajdował się Jerzy Forsyte, na lewo Anetka i Prosper Profond, tak iż Soames nie mógł się poruszyć, by nie widzieć bądź tych dwojga zajętych sobą, bądź też ich odbicia w drwiących oczach Jerzego; miał też zupełną rację, że nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. — Mówią, że Tymoteusz dogorywa — powiedział Soames posępnie. — Gdzie go pochowacie? — Na Highgate. — Policzył na palcach. — Będzie ich więc tam dwanaścioro, licząc w tym i żony. Jak ci się dzisiaj podoba Fleur? — Doskonale wygląda. Soames skinął głową. Istotnie, nigdy nie widział jej ładniejszej, nie mógł się jednak opędzić wrażeniu, że wszystko to jest mocno nienaturalne — wciąż jeszcze pamiętał jej skuloną w rogu sofy, jakby zmiażdżoną postać. Od owego wieczoru do dnia dzisiejszego nie zwierzyła mu się ani razu. Od szofera dowiedział się, że zrobiła jeszcze jedną wyprawę do Robin Hill i że wróciła z niczym, zastawszy dom pusty — ni żywej duszy. Wiedział też, że otrzymała jakiś list, ale nie wiedział, co w nim było; widział tylko, jak odczytawszy go Fleur ukryła się i płakała. Zauważył i to, że nieraz przypatrywała mu się myśląc, że tego nie dostrzeże, jakby wciąż jeszcze starała się odgadnąć, co on mógł zrobić, by zasłużyć na taką nienawiść. On — zrobić! Doprawdy! Po powrocie Anetki wlokła się ta bieda przez całe lato, aż pewnego dnia Fleur nagle oświadczyła, że 1 F r a s e r James B. (1783—1856) — podróżnik angielski, autor sprawozdań z wyprawy
w Himalaje. 235 zamierza wyjść za młodego Monta; mówiąc to okazała ojcu trochę więcej serdeczności. Zgodził się — cóż by przyszło ze sprzeciwów? Bóg świad-kiem.że nigdy nie chciał się jej w niczym sprzeciwiać! Zresztą ten młokos wprost szalał za nią. Prawda, że była w nastroju nieobliczalnym, że była młoda, ogromnie młoda; lecz gdyby się oparł, nie wiadomo, co gotowa by zrobić; o ile mógł się domyślać, pewno by zechciała wziąć się do jakiego zawodu, zostać lekarzem, adwokatem lub czymś podobnym. Nie miała skłonności do malowania, pisania, muzyki, jedynych — zdaniem Soame-sa — zajęć godnych niezamężnej kobiety, jeżeli już musiała się w tym okresie czymś zajmować. Koniec końców, uważał, że bezpieczniej wydać ją za mąż, gdyż widział aż nadto wyraźnie, jak rozgorączkowana i niespokojna była teraz Fleur, gdy przebywała w domu. Także i Anetka — choć ojej zdanie, o ile je miała, bynajmniej się nie troszczył — okazała się temu planowi przychylna i oświadczyła: — Niech wyjdzie za tego młodzieńca. To miły chłopak... I wcale nie tak postrzelony, jak się zdaje. Skąd ona brała takie wyrażenia, tego Soames nie dociekł — w każdym razie jej opinia uspokoiła ojcowskie wątpliwości. Żona, niezależnie od jej postępowania, patrzała jasno na rzeczy i miała niemal przygnębiający zasób zdrowego rozsądku. Zapisał pięćdziesiąt tysięcy na Fleur, zważając na to, by nie było żadnych powikłań, w razie gdyby obrót sprawy nie okazał się pomyślny. Czy obrót mógł się w ogóle okazać pomyślny? Wiedział, że nie udało się jej z tamtym chłopakiem. Teraz państwo młodzi mieli jechać na miodowy miesiąc do Hiszpanii. Po jej wyjeździe on — Soames — będzie jeszcze bardziej osamotniony, ale później może Fleur zapomni o wszystkim i wróci znowu do niego! Rozmyślania jego przerwał głos Winifredy. — Oho! Dziw nad dziwy! June! Istotnie, Soames ujrzał swą kuzynkę ubraną w djibbah (jakżeż ona się ubierała!), z włosami wymykającymi się spod opaski. Fleur poszła ją powitać i obie znikły im z oczu, kierując się w stronę klatki schodowej. — Doprawdy — powiedziała Winifreda — June robi najbardziej nieoczekiwane rzeczy. Któż by mógł się spodziewać, że o n a przyjdzie! — Po cóż ją zapraszałaś? — mruknął Soames. — Bo oczywiście myślałam, że nie przyjmie zaproszenia. Winifreda zapomniała, że to charakter wyznacza postępowanie człowieka; innymi słowy, nie pamiętała o tym, że Fleur jest obecnie „kulawym kaczęciem". Otrzymawszy zaproszenie, June z początku pomyślała: „Nie zbliżę się do nich za nic na świecie!" Dopiero pewnego poranka obudziwszy się ze snu, w którym widziała Fleur w łodzi, dającą jej rozpaczliwe znaki, zmieniła postanowienie. 236 Gdy Fleur podeszła do niej mówiąc: — Idę zmienić suknię; proszę, niech pani pozwoli na górę — June bez namysłu weszła na schody. Fleur wprowadziła ją do dawnej sypialni Imogeny, gdzie teraz urządzono toaletę panny młodej. June usiadła na łóżku, szczupła i sztywna, podobna do małego duszka o zwiędłym, zżółkłym ciele. Fleur zamknęła drzwi. Stała teraz przed June rozebrana z sukni weselnej. Jakaż śliczna była! — Pewno pani myśli, że zwariowałam — powiedziała drżącymi ustami — skoro to miał być Jon? Ale cóż to szkodzi? Michał mnie chce, a mnie wszystko jedno... W każdym razie wyrwę
się z domu. — Sięgnąwszy pomiędzy koronki na piersiach wydobyła list. — Oto, co mi pisze Jon. June odczytała: — „Jezioro Okanagen, Kolumbia Brytyjska. Nie wrócę do Anglii. Zawsze życzliwy Jon." — Widzi pani, jak ona się zabezpieczyła — powiedziała Fleur. June oddała jej list mówiąc: — To nieładnie ze strony Ireny. Zawsze mówiła Jonowi, że może postępować wedle swej woli. Fleur uśmiechnęła się gorzko. — Proszę mi powiedzieć, czy ona nie zniszczyła i pani życia? June spojrzała w górę. — Nikt nie potrafi zniszczyć czyjegoś życia, moja droga. To niedorzeczność. Różne rzeczy się zdarzają, lecz my zawsze jakoś zdołamy wypłynąć na wierzch. , Ku jej przerażenu Fleur rzuciła się na kolana, kryjąc twarz w fałdach djibbah. Uszu June doszło zdławione łkanie. — No, cicho, cicho, nie płacz —jęła uspokajać. — No, no. Lecz Fleur jeszcze silniej wtulała brodę w jej kolana, a łkanie stawało się coraz boleśniejsze. Tak, tak! To musiało przyjść. Potem będzie czuła się lepiej! June gładziła tę krótkowłosą kształtną główkę — wszystkie rozproszone w jej naturze uczucia macierzyńskie skupiły się w jedno ognisko i poprzez palce zdawały się płynąć ku Fleur. — Nie poddawaj się temu, moja droga — powiedziała wreszcie. — Nie możemy panować nad życiem, ale możemy z nim się zmagać. Staraj się wywiązać z tego jak najlepiej. I ja niegdyś musiałam tego próbować. Cierpiałam jak ty i płakałam, jak ty teraz płaczesz. I popatrz na mnie! Fleur podniosła głowę. Łkanie nagle przeszło w cichy, stłumiony śmiech. Ta, na którą patrzyła, wyglądała — to prawda — na mizernego, zapalczywego i wynędzniałego duszka, lecz oczy jej patrzyły śmiało. — Dobrze! — odpowiedziała. — Bardzo panią przepraszam. Sądzę, że zapomnę o nim, jeżeli wyjadę stąd prędko i daleko. Zerwała się, podeszła do umywalni i zimną wodą zaczęła zmywać ślady wzruszenia. Gdy stanęła przed lustrem, jedynym pozostałym 237 śladem było lekkie zaróżowienie policzków. June wstała z łóżka i wzięła w ręce poduszkę do szpilek. Wbicie dwóch szpilek w inne niż dotąd miejsca było jedyną oznaką sympatii, na jaką mogła się zdobyć. — Pocałuj mnie — powiedziała widząc Fleur już gotową i wcisnęła brodę w ciepły policzek dziewczyny. — Chcę zapalić — rzuciła Fleur — proszę na mnie nie czekać. Usiadła na łóżku z papierosem w ustach i przymknęła oczy, a June pożegnała się z nią i zeszła na dół. W drzwiach salonu stał Soames, jak gdyby zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością córki. June odrzuciła do tyłu głowę i zeszła na półpiętro. Stała tam jej kuzynka Francie. — Popatrz! — rzekła June wskazując brodą na Soamesa. — Tego człowieka ściga fatum. — Co rozumiesz przez fatum? — spytała Francie. June nie odpowiedziała na to pytanie. — Nie będę czekała, aż się rozejdą — rzuciła. — Do widzenia! — Do widzenia! — odpowiedziała Francie, a jej szare celtyckie oczy spojrzały z ukosa. Ach! Ta stara waśń! Doprawdy, to romantyczne! Soames wyszedł na klatkę schodową i widząc June wychodzącą, odetchnął z ulgą. Ale czemu Fleur się spóźnia? Gotowi nie zdążyć na pociąg! Choć pociąg ten miał zabrać daleko jego córkę, Soames nie mógł bez drżenia pomyśleć o ewentualnym spóźnieniu się państwa młodych. Na koniec Fleur nadeszła, a raczej nadbiegła — w rdzawej sukni i czarnej aksamitnej czapeczce. Minęła go i wpadła do salonu. Widział, jak całowała się z matką, z
ciotką, żoną Vala, Imogeną, a potem wybiegła żywa i śliczna jak zawsze. Jaka będzie dla niego w tym ostatnim momencie swego panieństwa?... Nie mógł się zbyt wiele spodziewać! Jej wargi wycisnęły mocny pocałunek w samym środku jego policzka. — Tatuśku! — powiedziała i pomknęła szybko dalej. Tatuśku! Od wielu lat nie nazywała go w ten sposób. Westchnął głęboko i zszedł za nią wolno na dół. Tam jeszcze młodych czekało obrzucenie confetti i inne podobne szopki. Ale chciał jeszcze raz zobaczyć jej uśmiech, jeśli wychyli się z auta. Oby tylko uważali, bo gotowi trafić ją butem w oko. W uchu Soamesa zabrzmiał gorący głos tego młokosa Monta. — Do widzenia panu... I serdeczne dzięki! Jestem tak szczęśliwy! — Do widzenia! — Nie spóźnijcie się na pociąg. Stanął na jednym z dolnych stopni, skąd nie zasłaniały mu widoku głowy... te głupie kapelusze i głowy stojących. Nowożeńcy siedzieli już w aucie. Zaczęła się ta szopka: padał deszcz confetti, rzucono bucikiem... W piersi Soamesa wezbrała fala uczuć i sam nie wiedział czemu, ale nic nie zobaczył! 238 XL Ostatni ze starych For syte'ów Gdy miano oddawać ostatną posługę owemu strasznemu symbolowi, zwącemu się Tymoteuszem Forsyte —jedynemu szczeremu indywidualiście, który przetrwał dotąd, jedynemu człowiekowi, który nie słyszał o wojnie światowej — znaleziono go w cudownym stanie: nawet śmierć nie zdołała zachwiać jego zdrowiem. Dla Smither i kucharki owe przygotowania stały się ostatecznym dowodem tego, w czego możliwość nigdy by nie uwierzyły: dowodem wygaśnięcia starego pokolenia Forsyte'ów. Biedny pan Tymoteusz pewno teraz wziął harfę i śpiewa w towarzystwie panny Forsyte, pani Juli i panny Estery wraz z panem Jolyonem, panem Swithinem, panem Jamesem, panem Rogerem i panem Mikołajem. Czy i pani Hayman znajdowała się w tym zespole, to rzecz bardzo wątpliwa, zważywszy, że ciało jej zostało spalone. Kucharka w głębi ducha myślała, że pana Tymoteusza może to denerwować — on zawsze tak nie cierpiał katarynek! Ileż to razy mówił: — Do licha z tym! Znowu ją tutaj coś przyniosło, Smither, pobiegnij no, trzeba coś na to poradzić! Szczerze mówiąc, z przyjemnością byłaby posłuchała tych melodii, gdyby nie wiedziała, że lada chwila pan Tymoteusz zadzwoni i powie: — Dajcie no mu pół pensa i powiedzcie, żeby się wynosił! Często zmuszone były dodać trzy pensy z własnej kieszeni, zanim ten człowiek odszedł — Tymoteusz nigdy nie doceniał wartości wzruszenia. Na szczęście, w ostatnich latach brał katarynkę za brzęczenie wielkiej niebieskiej muchy; stanowiło to pewną pociechę dla obu kobiet, gdyż mogły do woli zachwycać się dźwiękami muzyki. Ale harfa! Kucharka zadumała się. To dopiero zmiana! A pan Tymoteusz zmian nie lubił. Nie mówiła jednak o tym ze Smither, która na sprawy niebiańskie miała tak osobiste poglądy, że mogło to niekiedy zbić człowieka z tropu. Płakała, gdy Tymoteusza kładzino w trumnę, po czym obie zaczęły sączyć sherry z butelki zostawianej co roku na Wigilię Bożego Narodzenia, teraz już nikomu niepotrzebnej. Ach, mój Boże! Przecież przeżyła tu czterdzieści pięć lat, a Smither czterdzieści trzy! A teraz miały obie przenieść się do małego domku w Tooting, by żyć z oszczędności i z tego, co im łaskawie zostawiła panna Estera... Bo godzić się do nowej służby po tak świetnej przeszłości... Nie!... za nic! Jednakże naprawdę miło im będzie ujrzeć znów pana Soamesa, panią Dartie, pannę Francie i pannę Eufemię. I choćby im przyszło najmować osobną dorożkę, muszą być na pogrzebie. Przez sześć lat pan Tymoteusz był ich niemowlęciem i z każdym dniem stając się młodszy, stał się na koniec za młody do życia.
Kilka godzin oczekiwania spędziły na czyszczeniu i odkurzaniu, na łapaniu ostatniej pozostałej myszy i truciu ostatniej pluskwy, by 239 wszystko zostawić w porządku; rozprawiały przy tym, co też kupią na licytacji. A więc pudełko z robótką panny Anny; zielnik panny Juli (to jest pani Juli), parawanik wyszywany przez pannę Esterę i włosy pana Tymoteusza — krótkie, złote kędziorki, oprawione w czarną ramkę. Och! Wszystko to muszą mieć... Tylko ceny tak dziś poszły w górę! Soamesowi przypadło w udziale rozsyłanie zaproszeń na pogrzeb. Podpisał je w biurze u Gradmana — wysyłając jedynie do krewnych i prosząc o nieskładanie wieńców. Zamówiono sześć powozów. Testament miano odczytać później w domu. O jedenastej Soames przyszedł zobaczyć, czy wszystko przygotowane. W kwadrans później stary Gradman przybył w czarnych rękawiczkach, z krepą na kapeluszu i wraz z Soamesem stanął w salonie oczekując przybycia uczestników pogrzebu. O wpół do dwunastej pojazdy ustawiły się długim sznurem, lecz nikt się nie zjawiał. Gradman powiedział: — Dziwi mnie to, panie Soamesie. Wysyłałem zaproszenia osobiście. — Nie wiem — odrzekł Soames. — Stryj stracił kontakt z rodziną. Dawnymi czasy Soames nieraz stwierdzał, iż jego rodzina okazywała się bliższa komuś po jego śmierci niż za życia. Jednak obecnie owo tłumne zebranie na weselu Fleur oraz nieobecność na pogrzebie Tymoteusza wydawały się symptomami jakiejś istotnej zmiany. Mogły tu w grę wchodzić, oczywiście, inne powody — gdyż Soames czuł, że gdyby nie znał treści testamentu Tymoteuszowego, pewno by sam przez delikatność trzymał się z daleka. Tymoteusz zostawiał sporo pieniędzy, a nie miał nikogo, komu by je mógł zostawić, toteż krewni pewno nie chcieli, by się wydawało, że się czegoś spodziewają. O dwunastej kondukt ruszył. W pierwszym pojeździe, oszklonym karawanie, jechał sam Tymoteusz. W drugim Soames, również sam; w trzecim Gradman też sam, w czwartym Smither z kucharką. Niebo było pogodne; ruszyli stępa, który niebawem przeszedł w żywszego truchta. Przy bramie wiodącej na cmentarz Highgate zatrzymało ich przez chwilę nabożeństwo odbywające się w kaplicy cmentarnej. Soames chętnie pozostałby na dworze, w ciepłych blaskach słońca. Nie wierzył ani jednemu słowu duchownego; z drugiej jednak strony była to forma zabezpieczenia, której nie należało zaniedbywać — bo nuż kryło się w tym choć źdźbło prawdy? Poszli parami — on z Gradmanem, a kucharka ze Smither — ku grobowi rodzinnemu. Niewielkie były to honory na pogrzebie ostatniego ze starych Forsyte'ów. W drodze powrotnej na Bayswater Road Soames wziął Gradmana do swego powozu czując w sercu ciepło jakiegoś wzruszenia. Miał w zanadrzu niespodziankę dla tego starca, który przez pięćdziesiąt cztery lata służył Forsyte'om — dar, który jemu wyłącznie będzie zawdzięczał. Dobrze pamiętał, jak nazajutrz po pogrzebie ciotki Estery powiedział do Tymoteusza: „Popatrz na tego Gradmana, stryju Tymoteuszu. Ten się 240 # porządnie napracował dla naszej rodziny. Co byś myślał o tym, żeby mu tak zostawić z pięć tysięcy?" I pamiętał swe zdumienie, gdy Tymoteusz skinął głową — ów Tymoteusz, którego tak trudno było namówić na to, by coś komuś pozostawił. Teraz ten stary poczciwiec będzie uradowany, jakby Pana Boga za nogi złapał, gdyż pani Gradman miała chore serce, a syn ich stracił nogę na wojnie. Soamesowi sprawiało to niezwykłą satysfakcję, że obdarzy ich pięcioma tysiącami funtów z kasy Tymoteusza. Usiedli razem w małym saloniku, którego ściany były — niby wizja niebios — błękitne i złociste od ram obrazów lśniących nienaturalną jasnością, i gdzie na meblach nie było ani jednego pyłka, po czym przystąpili do czytania owego małego arcydzieła, jakie stanowił testament Tymoteusza. Soames w fotelu ciotki Estery, zwrócony tyłem do światła, siadł
naprzeciw Gradmana, który usadowił się na sofie ciotki Anny, twarzą do światła, i założywszy nogę na nogę rozpoczął: — „Taka jest ostatnia wola i testament Tymoteusza Forsyte'a zamieszkałego w «Altanie» na Bayswater Road, w Londynie. Wyznaczam mego bratanka Soamesa Forsyte'a, zamieszkałego w «Shelter» w Maple-durham, oraz Tomasza Gradmana, zamieszkałego na Folly Road Highgate nr 159 (odtąd nazywanych mymi pełnomocnikami), na moich pełnomocników i wykonawców mej woli. Rzeczonemu Soamesowi Forsyte'owi zostawiam sumę tysiąca funtów, wolną od podatku spadkowego, a rzeczonemu Tomaszowi Gradmanowi sumę pięciu tysięcy funtów, wolną od podatku spadkowego." Soames przerwał. Stary Gradman pochylił się naprzód, obiema grubymi rękami obejmując kurczowo tęgie, okryte czernią kolano; usta otworzył tak szeroko, że aż zabłysły złote korony trzech zębów, zamrugał powiekami, a z kącików oczu pociekły z wolna dwie łzy. Soames szybko podjął czytanie: — „Całą resztę mego majątku wszelkiego rodzaju zapisuję moim pełnomocnikom jako powiernikom, by ją skonwertowali i zachowywali na następujących warunkach: winni z niej popłacić wszystkie moje długi, koszty pogrzebowe i wszystkie wydatki związane z moim testamentem, a powierzoną sobie pozostałość zachować dla tego męskiego w prostej linii potomka ojca mego Jolyona Forsyte'a z małżeństwa jego z Anną Pierce, który po wymarciu wszystkich w chwili mej śmierci będących przy życiu czy to męskich, czy żeńskich potomków wspomnianego ojca mojego z rzeczonego małżeństwa, jako ostatni osiągnie lat dwadzieścia jeden, przy czym jest moim nieodwołalnym życzeniem, by majątek mój wzrastał, należycie zarządzany i zachowywany do granic dozwolonych przez prawodawstwo angielskie, na rzecz takowego zstępnego, o jakim mowa powyżej." Soames przeczytał klauzulę zapisu i poświadczenia, po czym przerwawszy czytanie spojrzał na Gradmana. Stary urzędnik wycierał sobie brwi 241 wielką chusteczką, której jaskrawy kolor nadał nagle całej procedurze jakiś świąteczny charakter. — Słowo daję, panie Soamesie — powiedział i widać było, że w tej chwili prawnik całkowicie zwyciężył w nim człowieka. — Słowo daję! Są przecież dwa niemowlęta i parę zupełnie małych dzieci... Jeżeli jedno z nich dożyje ośmiu krzyżyków... bo to przecież nie taki sędziwy wiek... i do tego dodamy lat dwadzieścia jeden... będzie razem sto lat... a pan Tymoteusz miał na czysto sto pięćdziesiąt tysięcy funtów... Pięć od stu na procent składany to podwaja kapitał w ciągu lat czternastu. Za lat czternaście będzie trzysta tysięcy... za dwadzieścia osiem lat sześćset tysięcy.., milion dwieście za lat czterdzieści dwa... dwa miliony czterysta za lat pięćdziesiąt sześć... cztery miliony osiemset tysięcy za lat siedemdziesiąt... Dziewięć milionów sześćset tysięcy za lat osiemdziesiąt cztery. Ba, za sto lat będzie dwadzieścia milionów! My już nie dożyjemy tego, nie będziemy tego oglądać. To dopiero testament. Soames odrzekł oschle: — Nie wiadomo, co jeszcze może się zdarzyć. Państwo może dużo ściągnąć z tej sumy. Dziś wszystkiego można się spodziewać. — I odjąć pięć... — powiedział Gradman do siebie. — Zapomniałem... Pan Tymoteusz lokował w konsolach... Wobec obciążenia podatkiem dochodowym nie dostaniemy więcej jak dwa procent. Dla pewności powiedzmy, osiem milionów... Ale i to ładny pieniądz. Soames wstał i podał mu testament. -*- Pan wybiera się do miasta, niech więc pan zajmie się tym i zrobi, co trzeba. Proszę dać ogłoszenie, ale długów nie ma żadnych. Kiedy licytacja?
— We wtorek — odparł Gradman. — Ludzie żyjący obecnie i dwadzieścia jeden lat później... to szmat czasu. Ale cieszę się, że to zostało w rodzinie. Nja licytacji — odbywającej się nie u Jobsona, ze względu na wiktoriański charakter licytowanych przedmiotów — zgromadziła się o wiele liczniejsza publiczność niż na obrzędzie pogrzebowym. Prawda, że brakło kucharki i Smither, ponieważ Soames ofiarował się sam zadośćuczynić ich serdecznym pragnieniom; za to przyszła Winifreda, Eufemia i Francie, a i Eustachy nadjechał samochodem. Miniatury, obrazy szkoły Barbizońskiej i rysunki podpisane J. R. nabył zawczasu Soames; drobiazgi nie mające wartości sprzedażnej umieszczono w bocznym pokoiku dla członków rodziny, którzy chcieliby mieć pamiątki po zmarłym. Poza tym licytacja miała przebieg wprost tragicznie powolny. Żaden sprzęt, żaden obraz ni porcelanowa figurka nie przemawiały do gustów nowoczesnych. Kolibry poopadały jak jesienne liście, gdy je zdjęto z miejsca, gdzie nie brzęczały już od lat sześćdziesięciu. Bolesną było dla Soamesa rzeczą oglądać krzesła, na których siadały jego ciotki, mały fortepian, na którym właściwie nigdy nie grały, książki, których okładkom nieraz się 242 przyglądały, porcelanę, z której ocierały kurz, firanki, które zasuwały, dywaniki, na których grzały sobie nogi u kominka, a nade wszystko łóżka, w których sypiały i zmarły — wszystko to sprzedane drobnym kupcom oraz gospodyniom z Fulham. A jednak cóż można było na to poradzić? Zakupić to wszystko i postawić w rupieciarni? Nie: stałoby się to, co dzieje się z wszelkim ciałem, z wszelkim meblem — wszystko zniszczałoby doszczętnie. Lecz kiedy wystawiono sofę ciotki Anny i już miano ją sprzedać za trzydzieści szylingów, jemu nagle wyrwało się z ust: — Pięć funtów. Na sali zapanowało poruszenie, a sofa przypadła Soamesowi. Gdy w zatęchłej sali skończyła się licytacja i rozwiały się owe popioły wiktoriańskiej ery, Soames wyszedł na ulicę, w przymglony blask październikowego słońca, z uczuciem, że ze świata znikła już wygoda i przytulność i że karta z napisem „Do wynajęcia" została już wywieszona. Dokoła niego same rewolucyjne przemiany: Fleur w Hiszpanii, Anetka nie będzie mu pociechą, na Bayswater Road nie ma już Tymoteusza. Osamotniony i rozdrażniony wszedł Soames do Galerii Goupenor, gdzie była wystawa akwarel Jolyona. Przyszedł tu, aby popatrzeć na nie pogardliwie — co mogło mu dać pewną, choć niewielką satysfakcję. Od June do Holly, od Holly do Vala, od Vala do Winifredy, a od niej do Soamesa dotarła wieść, że ów nieszczęsny dom w Robin Hill został wystawiony na sprzedaż, a Irena wybiera się do syna, bawiącego w Kolumbii Brytyjskiej czy też gdzie indziej. Przez krótką chwilę w głowie Soamesa zaświtała szaleńcza myśl: „A może by kupić ten dom? Przeznaczałem go dla..." Ale myśl ta ledwo narodziła się, już znikła. Byłby to triumf nazbyt żałosny, wiążący się z tyloma upokarzającymi wspomnieniami dla Fleur i dla niego samego. Po tym, co się zdarzyło, już by tam nie chciała mieszkać. Nie, niechże to miejsce przejdzie na własność jakiegoś para lub spekulanta. Od początku stanowiło kość niezgody, ognisko nienawiści, a gdy opuściła je kobieta, było to już tylko martwe, wygasłe ognisko. „Na sprzedaż lub do wynajęcia". Oczyma duszy dostrzegał to ogłoszenie, wysoko ponad obrosłymi bluszczem murami, które sam wzniósł niegdyś. Minął pierwszą z dwóch sal galerii. Było tu bądź co bądź sporo prac; teraz, gdy ten człowiek już nie żył, nie wydawały się Soamesowi aż tak marne. Rysunki były dość miłe, oddawały zupełnie dobrze atmosferę, nie brakowało indywidualności pędzla. „Jego ojciec i mój ojciec... On i ja... Jego dziecko i moje!" — pomyślał Soames. I tak wciąż, bez przerwy. A wszystko o tę kobietę! Wzruszony wydarzeniami ostatniego tygodnia, pod wrażeniem melancholijnej krasy jesieni, Soames bardziej niż kiedykolwiek zbliżył się do zrozumienia tej prawdy—niezrozumiałej dla Forsyte'a czystej krwi — że Piękno poza ciałem
ma w sobie treść duchową, osiągalną jedynie przez miłość pozbawioną wszelkiego samolubstwa. Ostatecznie bliski był tej prawdy, 243 gdy szło o miłość do córki; może to właśnie pozwalało mu choć w pewnym stopniu zrozumieć, dlaczego przegrał w małżeństwie. I oto tutaj, pośród malowideł kuzyna, który sięgnął po to, czego on sam zdobyć nie zdołał, Soames myślał o nich obojgu z pobłażliwością, która go wprost dziwiła. Ale nie kupił ani jednego obrazu. Właśnie zdążając ku wyjściu mijał ławeczkę dla zwiedzających, gdy natknął się na istotę, która od chwili wejścia do galerii nie przestawała zaprzątać jego myśli: Irena we własnej osobie; wchodziła tutaj. A więc jeszcze nie wyjechała i wciąż jeszcze składała pożegnalne wizyty pamiątkom po tym człowieku! Stłumił w sobie odruch podświadomości, machinalną reakcję zmysłów na urok posiadanej niegdyś kobiety i minął ją z oczyma odwróconymi w inną stronę. Lecz kiedy przeszła, nic w świecie nie zdołałoby go już powstrzymać—musiał obejrzeć się za nią. Więc to już koniec... Cały żar i cały sens jego życia, szał i tęsknota, jedyna klęska, jakiej doznał — wszystko to przeminie, gdy ona zejdzie mu z oczu; nawet takie wspomnienia mają dziwną, acz bolesną cenę. Ona odwróciła się również. Naraz podniosła dłoń w rękawiczce, usta uśmiechnęły się nieznacznie, ciemne oczy zdały się jakby przemawiać. Teraz na Soamesa przyszła kolej: nie odpowiadając słowem na ten uśmiech i na to lekkie skinienie pożegnalne wyszedł na elegancką ulicę, cały drżący. Wiedział, co chciała mu powiedzieć: „Dziś, gdy odjeżdżam stąd na zawsze, daleko od pana i pańskiej rodziny, proszę o przebaczenie. Życzę panu szczęścia." Taką miało wymowę owo spojrzenie i gest. Ostatni znak owej strasznej rzeczywistości — silniejszej niż moralność, obowiązek, rozsądek — jej odrazy do niego, który posiadał jej ciało, lecz nigdy, choćby w części, nie posiadał jej serca ni duszy. To bolało... tak... Bolało więcej, niż gdyby jej twarz pozostała nieporuszona, a ręka nie wyciągnęła się ku niemu. Minęły trzy dni października, któremu tak spieszno było wyzłocić wszystkie drzewa; Soames wziął taksówkę na cmentarz Highgate i poprzez las białych pomników dotarł do grobu Forsyte'ów. Grób ten, stojący obok drzewa cedrowego, ponad katakumbami i kolumbariami, wysoki, brzydki i osobliwy, wyglądał jak szczytowe osiągnięcie systemu wolnej konkurencji. Soames przypomniał sobie dyskusję, w której Swithin głosował za umieszczeniem na jego froncie godła bażanta. Projekt ten odrzucono na korzyść kamiennego wieńca nad skromnym napisem: „Grób rodziny Jolyona Forsyte'a — 1850". Grób był w zupełnym porządku. Wszystkie ślady niedawnego pochówku zdołano już zatrzeć, a surowa szarzyzna nagrobka spokojnie smęciła się w blasku słonecznym. Leżała tu obecnie cała rodzina prócz żony starego Jolyona, która zgodnie z jej wolą powróciła do grobu własnej rodziny w Suffolk, oraz starego Jolyona, spoczywającego 244 w Robin Hill, i Zuzanny Hayman, która została spalona, tak iż nikt nie wiedział, gdzie się znajduje. Soames patrzył na grób z zadowoleniem; był masywny, nie wymagał wielkiej dbałości — a to ważne, gdyż wiedział dobrze, że gdy sam zejdzie z tego świata, nikt nad nim nie będzie czuwał, jemu zaś wkrótce wypadnie pomyśleć o ostatniej kwaterze. Mógł mieć przed sobą i dwadzieścia lat, ale któż tam wie na pewno. Dwadzieścia lat —bez żadnego wuja, żadnej ciotki, z żoną, o której lepiej nic nie wiedzieć, w rozłące z córką... Ogarnął go nastrój melancholii. Na tym cmentarzu leżało podobno pełno ludzi o niezwykłych nazwiskach, a pochowanych z niezwykłym przepychem. Bądź co bądź, mieli stąd ładny widok na sam Londyn. Anetka dała mu raz do czytania nowelę tego Francuza Maupassanta — bardzo ponurą opowieść o tym, jak pewnej nocy wszystkie szkielety wychodzą z grobów, a wszystkie tkliwe napisy na grobach zamieniają się w opis ich grzechów. Zupełnie nieprawdziwa historia. Nie wiadomo, jak tam jest z Francuzami, ale w narodzie angielskim niewiele tkwiło prawdziwego zła, pominąwszy
zęby i gusta, które były niewątpliwie w opłakanym stanie. „Grób rodziny Jolyona Forsyte'a — 1850". Wielu ludzi pochowano od tej daty — ciało niejednego Anglika rozpadło się w proch i pył! Warkot samolotu, przelatującego poniżej wyzłoconych obłoków, kazał Soamesowi podnieść oczy w górę. To leciał naprzód demon ekspansji. A jednak wszystko musi powrócić na cmentarz — do daty i napisu na grobie. I Soames z dziwną dumą pomyślał, że on i jego rodzina nie współdziałali wcale albo bardzo mało z tą gorączkową ekspansją. Jako ludzie solidni i zacni, lecz przeciętni, brali się do pracy z godnością, by gospodarować i posiadać. Prawda, że „Superior Dosset" budował w niebezpiecznym okresie, a Jolyon malował w niepewnym, lecz o ile Soames mógł sobie przypomnieć, żaden z nich nie splamił sobie rąk stworzeniem czegokolwiek — chyba żeby liczyć Vala Dartie i jego hodowlę koni. Byli poborcami, adwokatami, dependentami adwokackimi, kupcami, wydawcami, rachmistrzami, dyrektorami, agentami rolnymi, nawet żołnierzami — tak! Kraj zaś, jakby wbrew nim, rozwijał się i rozszerzał swe horyzonty. Oni zajmowali się kontrolą, obroną, sprawdzaniem i ciągnęli zyski z tego procesu — a gdy pomyśleć, że „Superior Dosset" zaczął niemal z niczego, a jego potomków stary Gradman oceniał w danej chwili na milion lub półtora, to sprawa nie przedstawia się bynajmniej tak bardzo źle! Czasami jednak Soamesowi wydawało się, że rodzina jego minęła już szczytowy punkt swego rozwoju, że wygasł w niej instynkt posiadania. Miał wrażenie, iż czwarta generacja nie jest już zdolna do robienia pieniędzy; brali się do sztuki, literatury, gospodarowania na roli i do żołnierki albo po prostu żyli z tego, co im pozostawiono — nie mieli w sobie energii i uporu. Gotowi powymierać, jeżeli to się nie zmieni. Soames odwrócił się od grobowca, tak że wiatr wiał mu prosto w twarz. 245 Powietrze byłoby tu rozkoszne, gdyby pozbyć się nerwowej myśli, że jest w nim dech śmierci. Z niepokojem przyglądał się krzyżom, urnom, aniołom, nieśmiertelnikom, kwiatom jaskrawym lub zwiędłym i nagle dostrzegł miejsce, które wydało mu się tak różne od reszty otoczenia, że nie oparł się chęci, by podejść bliżej i przyjrzeć mu się dokładniej. Był to pełen powagi zakątek, pośród którego stał masywny i dziwaczny krzyż z szarego, grubo ciosanego granitu, strzeżony przez cztery ciemne cisy. Nie ciążył tu natłok innych grobów, gdyż miejsce to chronił ogródek otoczony bukszpanowym żywopłotkiem oraz żółkniejąca brzoza. Ta oaza w pustyni konwencjonalnych grobów przemówiła do estetycznego poczucia Soamesa, więc usiadł tam w blasku słonecznym. Przez drżące, złote listki brzozowe spoglądał na Londyn i dał się unosić fali wspomnień. Myślał o Irenie — tam na Montpellier Sąuare — gdy jej włosy były złota wor uda we, a białe ramiona należały do niego... O Irenie, przedmiocie jego miłosnych pożądań, wzbraniającej się być jego własnością. Widział ciało Bosinneya leżące w owej białej kostnicy i Irenę, jak siedząc na sofie patrzała w przestrzeń oczyma konającego ptaka. Potem znów myślał o niej, odtrącającej go ponownie — tam, przy małej zielonej Niobe, w Lasku Bulońskim. Potem nurt wyobraźni poniósł go nad płynącą rzekę — w ów dzień listopadowy, gdy Fleur miała przyjść na świat; widział zeschłe liście kołyszące się na zielonawej wodzie i zielska 0 głowach wężowych, wciąż chwiejące się, to wynurzające się z wody, pochylone, nieczułe, przykute do dna. Potem przypomniał sobie okno otwarte na noc gwieździstą i chłodną, ponad Hyde Park, gdy patrzył na martwe ciało ojca. Później przeskoczył myślą ku owemu obrazowi „przyszłego miasta", do chwili pierwszego spotkania Fleur i tego chłopca, ku błękitnym smugom unoszącym się z cygara Prospera Profonda, do chwili kiedy Fleur, stojąc w oknie, pokazała mu tego skradającego się wiecznie draba. Następnie przypomniał sobie Irenę 1 tego niedawno zmarłego człowieka, siedzących obok siebie na trybunie Lord's Ground. Następnie ją wraz z synem w Robin Hill. Następnie tę sofę, w której kątku skulona siedziała Fleur; przypomniał sobie, jak przycisnęła wargi do jego policzka i na pożegnanie powiedziała
mu „tatuśku". I naraz zobaczył znów rękę Ireny w szarej rękawiczce, dającą mu ostatni znak pożegnania i pojednania. Siedział tak przez długi czas, widząc w wyobraźni całe swoje życie — wierny w każdym calu instynktowi posiadania, czerpiąc podnietę nawet z poniesionych klęsk. „Do wynajęcia" — i wiek Forsyte'ów, i ten styl życia, w którym człowiek wolny od wszelkich trudności i problemów jest panem swej duszy, swego kapitału i swej kobiety. Teraz zaś państwo zagarnęło lub zagarnie jego kapitał, kobieta jest panią samej siebie, a do kogo należy jego dusza — wiadomo jedynie Bogu. „Do wynajęcia" — ta zdrowa i prosta wiara! 246 Nadpływały spienione fale przemian, niosąc zapowiedź nowych form, które nadejdą, skoro ta niszcząca powódź przesili się i zacznie opadać. Soames siedział, podświadomie zdając sobie sprawę z naporu owych fal, lecz myśli jego lgnęły uparcie do przeszłości—podobny był do kogoś, kto jedzie w burzliwą noc, zwrócony twarzą ku ogonowi galopującego konia. Poprzez tamy wiktoriańskie wdzierały się fale zalewające własność, obyczaje, moralność, nawet melodie i dawne formy sztuki — fale wtłaczające mu w usta słony smak jakby krwi, podmywające podnóża wzgórz Highgate, gdzie w grobie spoczywał wiek wiktoriański. Siedząc tutaj, wysoko, w najbardziej wyróżniającym się punkcie tego cmentarza, Soames — niby posąg Kapitału — pozostał głuchy na szum tych fal. Instynkt nie nakazywał mu z nim walczyć; za wiele kryło się w nim pierwotnej mądrości człowieka — zwierzęcia posiadającego. Ucichną, wypełniwszy swe zadanie, gdy uspokoi się gorączka wydziedziczania i burzenia; gdy dostatecznie skruszone i obalone zostanie to, co było wytworem i własnością dawnych ludzi, fale te odpłyną i opadną, i wyłonią się z nich nowe formy, ugruntowane na instynkcie dawniejszym niż gorączka przemiany — na instynkcie domowego ogniska. — Je m'en fiche — mówił Prosper Profond. Soames nie mówił: „Je m'en fiche" (był to bowiem zwrot francuski, a osoba Prospera była dla niego solą w oku), lecz w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że zmiana oznacza tylko śmiertelny przedział pomiędzy dwoma formami życia, zniszczenie, konieczne dla zrobienia miejsca nowemu posiadaniu. Cóż z tego, że wywieszono tabliczkę i że dom jest do wynajęcia? Pewnego dnia ktoś nadejdzie i znów go obejmie w posiadanie. Jedna tylko rzecz naprawdę go martwiła, gdy siedział tak z melancholią w sercu, a słońce rzucało niby czar na jego twarz i na obłoki, i na złote liście brzozy — i wiatr szeleścił tak cicho, zieleń cisów tak była ciemna, a na niebie jawił się blady sierp księżyca. Choćby tego pragnął najgoręcej, nigdy na tym świecie nie osiągnie ni piękna, ni miłości. PRZEBUDZENIE . SPIS TREŚCI INTERLUDIUM Księga III DO WYNAJĘCIA CZĘŚĆ PIERWSZA I. Spotkanie II. Fine Fleur Forsyte III. W Robin Hill . IV. Mauzoleum . V. Ojczyste wrzosy . VI. Jon . . . . VII. Fleur . . . VIII. Idylla wśród zieleni IX. Goya . . . X. Trio . . . . XI. Duet. . . . XII. Kaprys . . .
CZĘŚĆ DRUGA I. Matka i syn . . - • II. Ojcowie i córki . III. Spotkania .... IV. Na Green Street . • V. Sprawy czysto forsytowskie VI. Prywatne życie Soamesa . VII. June bierze się do rzeczy . VIII. Na ostre..... IX. Oliwa do ognia . X. Decyzja..... XI. Tymoteusz prorokuje. CZĘSC TRZECIA I. Stary Jolyon nawiedza swój dom II. Wyznanie..... III. Ireno!......... IV. Soames rozmyśla..... V. Idee fixe ...... VI. W rozpaczy..... VII. Poselstwo..... VIII. Posępna nuta..... IX. Pod dębem..... X. Zaślubiny Fleur .... XI. Ostatni ze starych Forsyte'ów 27 42 48 55 63 71 75 80 83 92 97 103 Ul 116 128 136 141 147 155 159 165 172 176 186 193 198 202 208 211 218 224 239 MBP Zabrze nr inw.: K17 - 6755 I! F 17 ANG.