- 2 -
Narodziny
Uczcie dziecię łaski błagać.
Bogu słu yć, w nawie klęczeć.
Kiedy matka zbyt pobła a.
Rózga musi ją wyręczyć.
Tusze, 1513
- 3 -
PPPPRRR...
4 downloads
6 Views
- 2 -
Narodziny
Uczcie dziecię łaski błagać.
Bogu słu yć, w nawie klęczeć.
Kiedy matka zbyt pobła a.
Rózga musi ją wyręczyć.
Tusze, 1513
- 3 -
PPPPRRRROOOOLLLLOOOOGGGG
Zamek Maidenstone, Wessex
10 czerwca 1135 roku
– Drugie dziecko musi umrzeć.
Z ust le ącej w wielkim ło u kobiety wydobył się cichy jęk,
lecz ani Edgar de Valcourt, ani jego matka, lady Harriet, nie
zwrócili na to uwagi. Akuszerka w ciszy spełniała swe
obowiązki, oporządzając poło nicę po długotrwałym,
wyczerpującym porodzie. Słu ące wykąpały oba maleństwa i
zawinęły je w płócienne beciki. Dziecko urodzone jako pierwsze
le ało ju w zawczasu przygotowanej kołysce.
Dla drugiego noworodka nie było kołyski, a sir Edgar i lady
Harriet właśnie debatowali nad jego losem.
– Kazałabyś zabić moją córkę? – spytał z niedowierzaniem
sir Edgar. – Wydałabyś polecenie, eby ją tak po prostu zabić?
– Zrobiłabym wszystko, eby chronić rodzinę – odrzekła
starsza kobieta, ani trochę niespeszona surowym tonem syna. –
Wszyscy wiedzą, e takie dzieci, urodzone z jednego poczęcia,
są przeklęte, bo mają tylko jedną duszę. W dawnych czasach
obie zostałyby utopione. Powinieneś być zadowolony, e nie
hołduję temu pogańskiemu obyczajowi. Jestem w końcu osobą
oświeconą. – Zerknęła na niego wyzywająco, jakby sprawdzała,
- 4 -
czy ośmieli się jej zaprzeczyć. Przecie chodziło o sprawy, o
których nie miał pojęcia. – Skoro pierwsze dziecko otrzymało
całe dobro ich wspólnej duszy, rozsądek nakazuje je zachować.
Będzie błogosławieństwem dla zamku Maidenstone, zapamiętaj
moje słowa, i pociechą dla ciebie na stare lata. Ale to drugie... –
Urwała, posyłając maleństwu tak lodowate spojrzenie, e
słu ąca trzymająca becik a się cofnęła. – To drugie jest
przeklęte, ma duszę ciemną i martwą. Jeśli mi nie wierzysz,
spytaj księdza. – Znów patrzyła niewzruszonym wzrokiem na
twarz syna. – Nie ma wyboru. Najlepiej dla twojej rodziny i dla
twego dziecka, ebyś pozbył się go jeszcze dzisiaj.
– Ale... przecie zabijanie dziecka jest wbrew bo emu
prawu... I niezgodne z zasadami rycerskiego honoru...
– Nie mów mi, synu, e nigdy nie zabiłeś kobiety ani
dziecka, słu ąc królowi Stefanowi i Bogu?
– Owszem, zabijałem. Ale to było co innego. Była wojna.
– A to nie jest? To święta wojna, wojna przeciwko
samemu szatanowi! – Chwyciła ró aniec wiszący u paska i
potrząsnęła mu nim przed nosem niczym poświęconym orę em.
Poskutkowało o tyle, e cofnął się o krok. – Musisz unicestwić
diabelskie nasienie tkwiące w tym dziecku. – Nozdrza jej
zadrgały z pogardy. – Jeśli nie masz na to dość odwagi, sama
się tym zajmę!
– Nie!
- 5 -
Chocia krzyk ony zabrzmiał jak jęk rozpaczy, Edgar
zwrócił się ku niej z ulgą. W sprawach wojny, ziemi i polityki
radził sobie doskonale. Podejmował bez wahania trudne decyzje
i mę nie ponosił wszelkie ich konsekwencje. Ta siła charakteru
kazała mu stanąć u boku Stefana przeciwko córce starego króla
Henryka i pozwoliła mu zdobyć zamek Maidenstone wraz z
przynale nymi doń rozległymi ziemiami. Słu ba u boku Stefana
przysporzyła mu wiele korzyści – zyskał niemały majątek,
poślubił piękną dziedziczkę i został ojcem dwóch synów.
Jednak e problem córek bliźniaczek był dla niego czymś
zupełnie nowym.
– Edgarze, proszę – błagalny głos lady Elli zabrzmiał
ledwie słyszalnym szeptem w mrocznej, przegrzanej komnacie.
Pochylił się nad oną, skwapliwie uciekając przed karcącym
spojrzeniem matki.
– Tak będzie najlepiej – rzekł niepewnie, ujmując wiotką
dłoń ony.
– Zachowamy to dobre dziecko...
– Chcę zatrzymać je obie. Nie pozwól, eby zabiła moje
dziecko. Proszę cię... błagam... nie pozwól jej...
Łzy wypełniły oczy lady Elli, a potem spłynęły po
policzkach zostawiając mokry ślad na bladej skórze, i w końcu
zniknęły w jasnych włosach. Ella była piękną kobietą, i mą
gotów był zrobić niemal wszystko, by sprowadzić uśmiech na jej
- 6 -
twarz. Ju dawno czuł, e gdyby nie kochał ony a tak bardzo,
mo e matka patrzyłaby na nią przychylniejszym okiem.
– Uspokój się, ono. Potrzebujesz odpoczynku, eby móc
zajmować się dzieckiem...
– Dziećmi. Nie jednym, lecz dwoma – upierała się. –
Spotkało nas podwójne błogosławieństwo, Edgarze, e mamy je
dwie. Powiedz mi, jak wyglądają?
– Wyglądają... jak niemowlęta – odparł, lekko wzruszając
ramionami, bo dowiedziawszy się, e to nie chłopcy, nawet im
się dobrze nie przyjrzał.
– Przynieś mi je – poprosiła, ściskając go za rękę. – Pozwól
mi zobaczyć moje córki.
– Podajcie tylko tę jedną – rozkazała lady Harriet,
powstrzymując słu ącą, która trzymała w ramionach drugie
dziecko.
– Nie, obydwie – nalegała Ella, wpatrując się w
zakłopotane oblicze mę a. – Dałam ci ju dwóch synów –
przypomniała szeptem, przeznaczonym tylko dla jego uszu. –
Jak mo esz odmawiać mi prawa do obu moich córek?
Na moment się zawahał. Kościół nie pochwalał zabijania
dzieci... ale przecie mógł je porzucić gdzieś w lesie. Tyle e to
by się niczym nie ró niło od zabójstwa. Poczuł mocniejszy
uścisk Elli.
- 7 -
– Dam ci jeszcze wielu synów, mę u. Zapełnię twój dom
silnymi synami. Tylko musisz mi dać moje córki.
Nie odrywała pałających oczu od twarzy Edgara,
równocześnie wodząc szczupłymi palcami po jego dłoni. Jego
ciało natychmiast odpowiedziało na jej dotyk, jako e minęło
wiele tygodni od czasu, gdy dzieliła z nim ło e. Jeśli nie spełni
jej yczenia, Ella na długo pogrą y się w alu, tak jak po stracie
ich pierwszego dziecka. Tak e dziewczynki, jeśli dobrze
pamiętał. Minął prawie rok, nim znów była dla niego taka jak
dawniej, cały rok rozczarowań i nocy bez rozkoszy. Nie chciał,
eby to się powtórzyło.
– Będziesz miała obie córki – obiecał jej pod wpływem
nagłego impulsu. Serce wypełniła mu duma, kiedy
odpowiedziała uśmiechem niewysłowionej wdzięczności. Gotów
był na wszystko, byle uszczęśliwić swoją ukochaną.
Lady Harriet rzuciła trudne do rozszyfrowania
przekleństwo, ale nie zwrócił na nią uwagi, skupiony na tym jak
długo jeszcze będzie musiał czekać, nim znów weźmie Ellę do
ło a. Dał znak, by oba zawiniątka zło ono u boku matki, a kiedy
obna yła piersi, eby nakarmić maleństwa, poczuł, e nie
wytrzyma oczekiwania dłu szego ni dwa tygodnie.
Kiedy zadowolony z siebie opuszczał komnatę z zamiarem
odszukania jednej z mamek – tej, która z figury i koloru włosów
najbardziej przypominała jego ukochaną Ellę – zatrzymała go
- 8 -
matka.
– Có za głupota dać jej się wodzić za ten bezrozumny
korzeń, który ci sterczy między nogami!
– Jest moją oną – warknął, niezadowolony, e znajduje
się między oną a matką.
– Jest twoją oną – powtórzyła wzgardliwie – a to jej
przeklęte dziecko będzie kiedyś twoją zgubą!
– Podjąłem decyzję! Odejdź stąd! – ryknął i wyminął ją bez
dalszej dyskusji. Niedawne uczucie radości rozwiało się
całkowicie.
Jednak e lady Harriet nigdy się nie bała gniewu syna,
tak e teraz.
– Przynajmniej jakoś ją naznacz. Są tak do siebie podobne,
e musisz mieć jakiś znak, po którym je rozpoznasz. Naznacz to
drugie dziecko, ebyśmy wiedzieli, którego się mamy obawiać!
Później miał ałować tego, co wówczas uczynił, ale przez
wszystkie następne lata nigdy nie przyznał się do błędu.
Jednym surowym spojrzeniem nakazał słu bie milczenie, a jeśli
nawet Ella coś podejrzewała, nigdy nie stawiała mu adnych
zarzutów.
Wrócił do komnaty porodowej i kazał poło nym by
przyniosły mu obie córki, gdy ona będzie spała. Obejrzał
dziecko urodzone jako pierwsze, nazwane przez Ellę imieniem
- 9 -
Beatrix. Przyjrzał się dokładnie maleńkiemu podbródkowi,
pyzatym policzkom, ciemnym oczom i jasnemu kosmykowi
włosów na główce.
Drugie dziecko, jeszcze nienazwane, było zupełnie takie
samo, nawet zarys jasnych brewek i linie maleńkich uszu miało
identyczne z siostrą. Widząc, e w istocie nie jest zdolny
odró nić dzieci, sir Edgar, z ymając się w środku, rozgrzał nad
świecą sygnet, a kiedy metal się roz arzył, przytknął go do
delikatnego ciałka drugiego noworodka.
Dziecko drgnęło i zapłakało, nadspodziewanie głośny krzyk
obudził pierwsze maleństwo, które zawtórowało płaczem. Ale
Edgar de Valcourt był zdecydowany doprowadzić swój zamiar
do końca. Dopiero kiedy swąd palonego ciała podra nił mu
nozdrza, cofnął dłoń i przyjrzał się swemu dziełu.
Dymiąca purpurowa blizna znaczyła delikatną skórę na
maleńkiej nó ce. Ten widok, oglądany przy wtórze
przeraźliwego krzyku obojga dzieci, przywiódł mu na myśl
wyobra enie potępieńców wijących się w mękach piekielnego
ognia, wyjących w bólu agonii. Dreszcz przera enia przebiegł
mu po plecach, przez moment zastanawiał się, czy jednak nie
nale ałoby spełnić ądania matki – pozbyć się dziecka, na
wypadek, gdyby w jej uprzedzeniach tkwiło ziarno prawdy.
Wtedy jego ona poruszyła się niespokojnie na łó ku i
Edgar przestał o tym myśleć. Ella do końca ycia miałaby do
- 10 -
niego al. Pogrą ona w rozpaczy, nigdy by mu nie przebaczyła,
e zabił jej córkę.
Wręczył zawodzące dziecko przestraszonej niańce, patrząc
na nią twardym, ostrzegawczym spojrzeniem. Potem odwrócił
się i opuścił komnatę.
Obie, ona i matka, dostały to, czego chciały. Jeśli to ich
nie zadowoli, to ju nie będzie jego wina.
Na pewno nie.
- 11 -
Wschodzenie
Bo tyle twojego,
Ile wysłu ysz dla twojego króla.
Crowley, ok. 1550
- 12 -
1111
Zamek Maidenstone, Wessex
kwiecień 1153 roku
Wiedziała, e zamek długo się nie utrzyma. Zbyt wiele
wojska nadciągało zza wzgórza. Napływali niekończącą się falą,
prowadzeni łopoczącym na wietrze czerwonym sztandarem, na
którym walczyły ze sobą dwa czarne niedźwiedzie.
Mimo to Linnea de Valcourt splunęła wyzywająco przez
masywny kamienny mur, jakby upewniając samą siebie, e w
grę wchodzić mo e jedynie szybkie, zdecydowane zwycięstwo.
– Głupcy. Marnują tylko czas... i własną krew – stwierdziła
buńczucznie. – Henryk de Anjou nie mo e zająć zamku
Maidenstone ani choćby kawałka Wessex. Ani kawałka
brytyjskiej ziemi – dodała z młodzieńczą zuchwałością.
– Ju zajęli sporą część Wessex – przypomniał sir Hugh,
kapitan stra y jej ojca, spoglądając na nieprzebrane hordy.
– Nie wezmą Maidenstone – upierała się Linnea, ale
czując, jak jej odwaga słabnie, spytała z wahaniem: – Prawda?
Sir Hugh nie odrywał wzroku od wojsk, które dotarty ju
niemal do wsi. Strumień przera onych wieśniaków zmierzał w
stronę zamku, uciekinierzy ciągnęli ze sobą potomstwo i
skromny dobytek, jaki zdołali zebrać przez ten krótki czas od
- 13 -
momentu podniesienia alarmu. Linnea patrzyła jak szczęki
kapitana co chwila zaciskają się nerwowo.
– Podnieść most! – rzucił rozkaz ołnierzowi stojącemu u
jego boku.
– Nie! Jeszcze nie! – zawołała bez namysłu.
Jednak mordercze spojrzenie sir Hugha powstrzymało
jakiekolwiek dalsze protesty.
– Wynoś się z mojego pola bitwy, bo sprowadzisz
przekleństwo na tych nielicznych, jacy się jeszcze z nas ostali!
Linnea cofnęła się spłoszona, kiedy spoczęły na niej tak e
cię kie od niechęci spojrzenia pozostałych ołnierzy.
Sir Hugh musiał widać dostrzec jej ból, bo jego surowe
rysy nieco złagodniały.
– Idź, dołącz do swojej siostry w wielkiej sali – dodał
mrukliwie. I powiedz swojej babce, e przyślę jej wiadomości,
gdy tylko jakieś będą.
Linnea skinęła posłusznie, zebrała w jedną rękę fałdy
prostej, szerokiej spódnicy i odwróciła się ku stromym schodom
prowadzącym do zamku. Nie mówił powa nie o tym
przekleństwie. Była tego pewna. Był po prostu zdenerwowany
czekającą go walką. Sir Hugh nigdy nie zachowywał się tak jak
inni, ścigający ją ukradkiem podejrzliwym wzrokiem. Nigdy nie
egnał się znakiem krzy a napotkawszy ją niespodzianie.
- 14 -
Wszystko przez tę piekielną wojnę pomiędzy królem Stefanem i
tym normańskim uzurpatorem, Henrykiem Plantagenetem.
Najpierw jego matka, Matylda, a teraz syn. Czy ci wojowniczy
magnaci nie mogliby zostawić w spokoju ludności Wessex,
myślała, gdy z daleka dobiegało ju skrzypienie kołowrotu i
brzęk łańcuchów, zaczęto bowiem podnoszenie nowo
wybudowanego zwodzonego mostu Maidenstone.
Wzmógł się krzyk wieśniaków oblegających mury,
zawodzenie rozpaczy zbiegło się z pierwszym podmuchem
gryzącego dymu. Uświadomiła sobie z przera eniem, e
najeźdźcy palą wieś. Ci barbarzyńcy zamieniali niewinną wioskę
Maidenstone w płonącą pochodnię!
– Przeklinam was wszystkich! – mruknęła do siebie Linnea,
doświadczając jednocześnie wielkiego gniewu i szczerego
współczucia dla pogorzelców. – Przeklinam was wszystkich spod
znaku czarnego niedźwiedzia! – krzyknęła, ałując z całego
serca, i w istocie nie posiada mocy, jaką wielu jej
przypisywało. Bo gdyby tylko mogła przekląć najeźdźców,
zrobiłaby to bez wahania. Posłałaby ich w ogień piekielny na
całą wieczność, ratując swój dom i swój lud.
A lud pokochałby ją za to. Przez moment wyobraziła sobie
tę cudowną przemianę, jaka by zaszła, gdyby udało jej się
zdziałać coś naprawdę wielkiego i dowieść mieszkańcom
Maidenstone...
- 15 -
– Z drogi – za ądał ktoś ostrym głosem, przywracając ją
gwałtownie do rzeczywistości.
Pospiesznie wspięła się na ostatnie stopnie, czując tu za
plecami obecność jednego z zamkowych stra ników. Nie mógł
jej pomylić z Beatrix, choćby dlatego, e strój Linnei zawsze
przedstawiał się znacznie skromniej ni szaty jej siostry. Poza
tym Beatrix z pewnością nie włóczyłaby się po zamku podczas
przygotowań do bitwy, tylko Linnea mogła się zdobyć na coś
równie niemądrego. Beatrix zapewne była teraz w głównej sali
zamku, uspokajała przestraszonych wieśniaków, organizowała
dla nich po ywienie lub oddawała się jakimś innym
po ytecznym domowym zajęciom.
Na szczycie muru Linnea zawahała się, niepewna, jaką
pozycję powinna zająć podczas nadchodzącej bitwy. Po drugiej
stronie zatłoczonego dziedzińca, w drzwiach prowadzących do
wielkiej sali, dostrzegła babkę – jedną ręką wsparta na lasce,
drugą rozdzielała polecenia.
Linnea w jednej chwili postanowiła, e nie wróci do
wielkiej sali. Jej babka, lady Harriet, z trudem znosiła widok
młodszej wnuczki. A mo na się było spodziewać, e tego dnia
dobre maniery nie powstrzymają jej przed uszczypliwością.
Nagle Linnea usłyszała szorstki głos ojcu, po kilku
minutach przeszukiwania wzrokiem ludzkiej ci by zobaczyła go
na wschodniej blance – wykrzykiwał rozkazy i gestykulował,
- 16 -
obejmując dowództwo nad obrońcami zamku.
Odziany był w skórzany kubrak ozdobiony rodzinnym
herbem Valcourtów – złotym lwem wspiętym na tylnych łapach
na niebieskim polu. Z ramion spływała mu krótka niebieska
peleryna, a szeroką talię opinał cię ki, nabijany złotem pas.
Wyglądał na prawdziwie wielkiego rycerza, za jakiego w istocie
uchodził, niezrównanego w dzielności, sprycie i sile. Jeśli jawił
się jej mę czyzną bardziej oddanym przyjemnościom dobrego
jadła i napitku ni wojaczki i strategii, to tylko dlatego, i przez
ostatnie dziesięć lat nie miał nic lepszego do roboty. Nie
pamiętała czasów, kiedy walczył dla Stefana, pomagając mu
wydrzeć koronę z rąk przebiegłej córki starego króla. Słyszała
jednak historie o jego mę nych wyczynach, opowiadane po
wielekroć podczas długich zimowych wieczorów. O tym, jak
został pasowany na rycerza przez samego króla Stefana, choć
na długo przedtem, nim ten został królem. O tym, jak walczył w
doborowej gwardii Stefana. O tym, jak został nagrodzony za
wierną słu bę mał eństwem z kuzynką Stefana, Ellą,
najpiękniejszą kobietą w całym kraju. O tym, jak objął zamek
Maidenstone tu po śmierci starego władcy i utrzymał go, mimo
ciągłych zakusów Matyldy pragnącej pozbawić go tej
posiadłości, a Stefana – korony.
Wyglądało jednak na to, e tym razem syn Matyldy i jego
stronnicy podjęli bardziej zdecydowany atak.
- 17 -
Linnea wcisnęła się w zaciszny kąt pomiędzy kamienną
ścianą kuchni a palisadowym płotem otaczającym zielny
ogródek. Przestrzeń między murami pełna była ludzi, psów i
niespokojnego bydła, oszalała ci ba wzbijała tumany kurzu,
który powodował drapanie w gardle i wywoływał łzawienie.
Mimo to Linnea nie odrywała oczu od ojca.
Gdyby tak Maynard był tu na miejscu, pomyślała z alem,
kiedy ojciec dołączył do sir Hugha i stojąc ramię w ramię
spoglądali w kierunku nadciągającego wroga. Jej brat bywał
czasami okrutnym i nieznośnym potworem, ale dzielnością
dorównywał ojcu i uchodził za wielce zręcznego wojownika.
Jednak e Maynard przebywał w Melcombe Regis, wraz z
większością ich rycerzy, łuczników i piechoty. Obrona
Maidenstone spoczywała w rękach zamkowej gwardii i
wieśniaków, którym udało się schronić wewnątrz murów, zanim
podniesiono most.
Dziewczyną zatrząsł zimny dreszcz strachu, a zacisnęła
ramiona na piersi. Po raz kolejny przyszła jej na myśl straszliwa
prawda – Maidenstone nie miał szans na zwycięstwo. Nie mogli
zwycię yć, musieli zatem być gotowi na przegraną.
Natychmiast opuściła swą kryjówkę. Lęk przed gniewem
babki przestał się liczyć. Musi odnaleźć Beatrix, eby być przy
niej na wypadek najgorszego. Beatrix potrzebowała kogoś, kto
będzie ją chronił, a Linnea, jak zawsze, gotowa była zrobić
- 18 -
wszystko dla ukochanej siostry. Zadarłszy spódnicę gestem
bynajmniej niepasującym do dobrze urodzonej panny, ruszyła
biegiem wzdłu muru, omijając miotających się wieśniaków i
wystraszone dzieci. Swąd dymu stał się mocniejszy, podobnie
jak rozpaczliwe lamenty w środku i na zewnątrz obleganego
zamka.
Otaczająca ją panika i zamieszanie zaczęły jej się udzielać i
pomyślała z trwogą, e nadchodzi koniec świata. Zbli ało się
piekło, a czarny niedźwiedź u ich progu był chyba samym
diabłem.
Axton de la Manse wyjechał na potę nym wierzchowcu na
skraj wsi i zadarłszy głowę przyglądał się kamiennym murom
Maidenstone. Czarne pióropusze dymu zasnuły niebo szarością,
w której dom jego dzieciństwa wyglądał jak obraz piekieł.
Podpalił jedynie stodoły i szopy oraz kilka spichlerzy
znajdujących się w strategicznych punktach. Jednak e teraz,
gdy gryzący swąd znad wsi przeniósł się z wiatrem nad
zamkowe mury, wra enie było na tyle straszne, by przerazić
bezbronnych wieśniaków – i zaszczepić lęk w sercu Edgara de
Valcourt i całej jego nikczemnej rodziny.
– Wieśniacy znaleźli się w pułapce pomiędzy nami a fosą –
zauwa ył sir Reynold, rotmistrz Axtona i jego najbardziej
- 19 -
zaufany człowiek.
Axton przytaknął skinieniem głowy.
– Podsycajcie ogień, dopóki nie opuszczą mostu i nie
podniosą bramy. Dajcie naprzód syna Valcourta.
– Zemdlał, jest ledwie ywy.
Axton wzruszył ramionami.
– Walczył dzielnie... jak na Valcourta. Jeśli umrze, to
trudno. To w niczym nie przyćmi naszego dzisiejszego sukcesu.
– Nie musiał dodawać, e zadanie Maynardowi de Valcourt
obezwładniającego ciosu sprawiło mu dziką radość. Axton i
Reynold odbyli razem wiele bitew i stracili w nich niejednego
mę nego współtowarzysza. Ale taki był los rycerza. Stoczyć
godną walkę i polec od ran na polu chwały – oto czego
oczekiwali od ycia Axton i Reynold. Nigdy nie liczyli na więcej.
A do teraz.
Bo teraz Axton pragnął do yć sędziwego wieku,
odło ywszy do lamusa cię ki stalowy miecz i ostry sztylet, kutą
elazną maczugę i lancę. Pragnął odzyskać swój dom, a choć
nadal cią ył na nim obowiązek wobec króla – albo konieczność
wykupienia się z niego – miał zamiar osiedlić się w
Maidenstone, sprowadzić w to miejsce tych nielicznych
członków swojej rodziny, którzy pozostali przy yciu, i odzyskać
wszystko, co utracili przed wieloma laty.
- 20 -
Tylko e nie mo na było odzyskać wszystkiego.
Jego dłoń w skórzanej rękawicy zacisnęła się na wodzach,
koń zatańczył nerwowo. Na krew Chrystusa, ojciec powinien
być dziś tutaj, napawać się zwycięstwem, na które tyle musieli
czekać. A tak e bracia, William i Yves – oni te zasłu yli na
udział w tym triumfie.
Ale ich tu nie było. Był jedynym mę czyzną ocalałym z
całej rodziny. To oznaczało, e musi czcić zwycięstwo za nich
wszystkich, myślał, patrząc na młodszego z Valcourtów, który
jechał na odkrytym wozie. Będzie więc czcił dzisiejsze
zwycięstwo po czterokroć, raz za siebie i trzy razy za ojca i
starszych braci. Będzie pił za czterech. Świętował za czterech.
Zabawiał się z dziewkami za czterech.
Uśmiechnął się ponuro na tę ostatnią myśl. Od wielu
tygodni nie miał kobiety. Gdyby nie był tak potwornie
zmęczony, kazałby sobie sprowadzić do ło a cztery
jednocześnie na dzisiejszą noc.
Podniósł wzrok na zamkowe mury. Wkrótce musieli się
poddać. Oczekiwanie pewnej wygranej kazało mu zapomnieć o
igraszkach z kobietami. Był u progu zwycięstwa. Swojego
zwycięstwa... i upadku de Valcourtów.
– Sir Maynard ...