JULIETTE BENZONI Marianna i korsarz Tłumaczyła Barbara Durbajło DC Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1994 Tytuł oryginału Marianne.Jason des quatre mers Co...
10 downloads
25 Views
1MB Size
JULIETTE BENZONI
Marianna i korsarz
Tłumaczyła Barbara Durbajło
DC Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1994
Tytuł oryginału Marianne.Jason des quatre mers Copyright 1971 by Juliette Benzoni
Redaktor Barbara Kaczarowska Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Projekt okładki FOTOTYPE Opracowanie graficzne, skład i łamanie FELBERG
For the Polish translation Copyright 1994 by Barbara Durbajło
For the Polish edition Copyright 1994 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I
Carski kurier
3
Rogatka Fontainebleau Powóz z impetem przejechał bramę Aix i zniknął w wąskich, ciemnych uliczkach starego Awinionu. Słońce stało jeszcze wysoko i złociło mury obronne miasta, cyzelowało wyraźnie zarysowane blanki i kwadratowe wieże, rzucało błyski na nonszalancką rzekę, która niespiesznie toczyła swe żółte wody pod przęsłami starego, na wpół rozwalonego mostu Świętego Benezeta. Na najwyższej wieży wspaniałego papieskiego pałacu posąg Maryi Panny lśnił niczym gwiazda. Chcąc lepiej widzieć ,Marianna opuściła zakurzoną szybę i z rozkoszą wdychała ciepłe powietrze Prowansji, pachnące gajami oliwnymi, tymiankiem i rozmarynem. Mijały właśnie dwa tygodnie od chwili, gdy wyjechała z Lukki. Podróżowała najpierw drogą wiodącą wzdłuż wybrzeża, potem doliną Rodanu, krótkimi dziennymi etapami, aby oszczędzić siły, jako że była w czwartym miesiącu ciąży, co wymagało zachowania pewnej ostrożności, a także by nie przemęczać koni. Już nie zwykłe pocztowe koniska były zaprzężone do berlinki, lecz cztery wspaniałe rumaki ze stajni Sant'Anna. Dziennie przejeżdżali około dziesięciu mil i co wieczór zatrzymywali się w jakiejś oberży. Podróż ta pozwoliła Mariannie docenić, jak dalece jej sytuacja się zmieniła. Wspaniałe konie, na drzwiach powozu herb, a nad nim korona gotowały im wszędzie nie tylko serdeczne, ale i pełne szacunku przyjęcie. Marianna odkrywała, jak przyjemnie jest być wielką damą, zaś Gracchusa i Agatę wprost rozpierała duma, że służą u księżnej, i wszystkim wyraźnie dawali to odczuć. Trzeba było widzieć Gracchusa, gdy co dzień rano wkraczał do sali w oberży, gdzie zatrzymali się na noc, i pompatycznie obwieszczał, że „powóz najjaśniejszej pani czeka...". Były posłaniec z rue Montorgueil uważał się niemal za cesarskiego stangreta. Mariannie ta powolna podróż sprawiała pewną przyjemność. Powrót do Paryża cieszył ją umiarkowanie. Wprawdzie perspektywa zobaczenia drogiego Arkadiusza była z pewnością bardzo miła, ale psuła ją obawa, że w stolicy czeka na nią mnóstwo przeróżnych kłopotów, wśród których pojawił się groźny cień Francisa Cranmere'a. Również niepokój, jakie przyjęcie zgotuje jej cesarz, był nie bez znaczenia. Póki podróżowała, grozić jej mogło jedynie spotkanie rozbójników, ale jak do tej pory żaden podejrzany osobnik nie próbował zatarasować drogi powozowi. Jadąc zadrzewioną drogą zdołała w końcu wygnać z pamięci fantomy i mroki willi Sant’Anna. Nie pozwoliła, by nawet na chwilę stanęła jej przed oczyma złowroga twarz Mattea Damianiego i wspaniała postać rycerza w białej masce, który był jej prawowitym małżonkiem. Pomyśli o tym później, później... kiedy już na nowo ułoży swoje życie, ale na razie nie miała najmniejszego pojęcia jak, bo zależało to całkowicie od Napoleona. Kiedyś utorował drogę śpiewaczce noszącej imię Maria Stella, ale co pocznie z księżną Sant’Anna? Prawdę rzekłszy, owa księżna sama nie wiedziała, co pocznie ze swoją arystokratyczną osobą. Znowu była mężatką... mężatką bez małżonka!
Widok Awinionu oczarował Mariannę. Może to słońce albo szeroka, leniwie płynąca rzeka, może gorące barwy starych kamieni albo zwisające ze wszystkich żelaznych balkonów geranium, a może jedwabisty szelest srebrzystych drzew oliwnych lub śpiewny akcent kumoszek w barwnych spódnicach, które pokrzykiwały do siebie na widok przejeżdżającego powozu, może... W każdym razie Marianna zapragnęła zatrzymać się tu na kilka dni, nim wreszcie wyruszy do Paryża. Wychyliła się przez okno w drzwiach powozu. –
Gracchusie, rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś porządnego zajazdu. Chętnie zostałabym tu na jakieś
dwa, trzy dni. To taki uroczy zakątek! –
Zaraz się rozejrzę. Widzę tam dużą oberżę i piękny szyld, a i tak mieliśmy się tu zatrzymać...
Rzeczywiście nie opodal bramy Oulle wznosiła się oberża „Pod Pałacem", jedna z najstarszych i najwygodniejszych w okolicy, o grubych murach koloru ochry, okrągłych rzymskich dachówkach i obrośniętych winoroślą altanach. Zatrzymywały się tu również dyliżanse, o czym świadczył wielki zakurzony pojazd, który właśnie przyjechał i z którego wysypywali się obolali podróżni, czemu towarzyszyła ogromna wrzawa – dzwonki, pokrzykiwanie pocztylionów, wołania, radosne powitania podróżnych, wykrzykiwania z południowym akcentem, jak gdyby przetaczały się kamyki z dna rzeki. Pocztylion zdjął wielką plandekę i stojąc na dachu dyliżansu podawał stajennemu z oberży walizki, torby i pakunki podróżnych. Kiedy rozładował bagaże, zaczął rzucać paczki gazet. Były to egzemplarze „Monitora", które przejechały przez cały kraj, by donieść Prowansalczykom ostatnie nowiny z Paryża. Jedna z paczek, źle związana, wysunęła się z rąk stajennemu i gazety rozsypały się na ziemi. Któryś parobek rzucił się, by je pozbierać, a gdy spojrzał na pierwszą stronę, wykrzyknął: – Najjaśniejsza Panienko! A to ci nowina! Napoleon pozbył się swojego Fouchego! Natychmiast wybuchła wrzawa i wszyscy, zarówno służący z oberży, jak podróżni, rzucili się na rozsypane gazety i przekrzykując się wzajemnie głośno komentowali wydarzenie. –
Fouche zwolniony? To niemożliwe!
–
E, tam! Cesarz miał go w końcu dosyć.
–
Co pan powiada! Cesarz chciał po prostu zrobić przyjemność młodej cesarzowej! Nie mogła przecież
spotykać na co dzień dawnego królobójcy, człowieka Rewolucji, który głosował za skazaniem na śmierć jej wuja, Ludwika XVI! Czyżby to miało znaczyć, że tym wszystkim sankiulotom, strojącym się w piórka wielkich osobistości, zaczyna się wreszcie palić pod nogami? To byłoby zbyt piękne! Wszyscy mówili naraz, każdy musiał wypowiedzieć swoje zdanie, bądź wyrażając zdziwienie, bądź niekłamaną radość. Prowansja nigdy naprawdę nie uznała nowego ustroju. Pozostała nadal głęboko monarchistyczna i upadek Fouchego bardziej tu cieszył, niż niepokoił. Marianna znów przywołała Gracchusa, który z wysokości swego kozła śledził całą scenę.
5
–
Przynieś mi gazetę! – poleciła. – I to migiem!
–
Tak, proszę pani... gdy tylko zarezerwuję apartament dla pani.
–
Nie. Natychmiast biegnij! Jeśli ci ludzie nie mylą się, może wcale się tu nie zatrzymamy.
Nowina ta miała dla niej ogromną wagę. Fouche, jej stary prześladowca, człowiek, który miał czelność wprowadzić ją pod groźbą do domu Talleyranda po to, by szpiegowała, człowieka, który nie potrafił albo nie chciał zapobiec temu, że wpadła w ręce Fanchon Fleur-de-Lys, człowiek, dzięki któremu Francis Cranmere mógł bezkarnie przechadzać się po Paryżu, szantażować ją, a potem uprowadzić jej kuzynkę Adelajdę d'Asselnat, a wreszcie zbiec z więzienia w Vincennes do Anglii, gdzie spokojnie będzie mógł kontynuować swój haniebny proceder, ten człowiek stracił wreszcie swą niebezpieczną władzę, która czyniła zeń prawdziwego tajemnego władcę kraju! To zbyt piękne! To wprost nie do wiary! Jednak kiedy wzięła do ręki pożółkłą i zakurzoną w podróży gazetę, musiała uwierzyć temu, co widziała. „Monitor" nie tylko informował o zmianie na samej górze w Ministerstwie Policji i zastąpieniu księcia Otrante przez Savary'ego, księcia Rovigo, ale zamieszczał na swych łamach tekst oficjalnego listu, jaki cesarz wystosował do Fouchego: W podziękowaniu za usługi. Jakie oddał nam Pan w różnych okolicznościach – pisał – pragniemy powierzyć Panu stanowisko namiestnika Rzymu do czasu, gdy przystąpimy do wykonania postanowień paragrafu 8 aktu konstytucji z 17 lutego 1810. Spodziewamy się, że na tym nowym stanowisku w dalszym ciągu będzie Pan dawał dowody gorliwości w naszej służbie i przywiązania do naszej osoby... Marianna nerwowo zmięła gazetę i dała się ponieść radości. To wspanialej, niż mogła się spodziewać! Fouche na wygnaniu! Na wygnaniu! Bo nie było wątpliwości co do prawdziwego, czysto honorowego, znaczenia namiestnika Rzymu. Napoleon chciał oddalić Fouchego z Paryża. Gazeta nie wspominała oczywiście ani słowem o przyczynie tej decyzji, ale jakiś głos szeptał Mariannie, że owe potajemne konszachty z Anglią miały coś z nią wspólnego. W tym przekonaniu utwierdziła ją inna jeszcze wiadomość, nie mająca nic wspólnego z niełaską Fouchego i zamieszczona na odległym miejscu, tak aby czytelnicy nie skojarzyli obu nowin ze sobą. Tego samego dnia, gdy „podziękowano" Fouchemu, w salonie słynnej paryżanki, znanej ze swego oddania cesarzowi, aresztowano bankiera Ouvrarda, oskarżając go o malwersację i zagrażanie bezpieczeństwu państwa. Marianna natychmiast pomyślała o Fortunacie, o groźbach, jakie rzuciła pod adresem swego kochanka, gdy ośmielił się złożyć Mariannie bezwstydną propozycję. Czy to ona doprowadziła do aresztowania Ouvrarda? A jeśli tak, to czy od niej Napoleon dowiedział się o całej sprawie angielskiej? Piękna Kreolka, równie oddana w
przyjaźni, co bezlitosna w zemście, była z pewnością do tego zdolna... –
Co księżna pani postanowiła?
Niepokój w głosie Gracchusa wyrwał Mariannę z zadumy. Po takiej nowinie nie mogła dłużej zwlekać. Musiała czym prędzej wrócić do Paryża! Nie mając oparcia Fouchego, Francis przestał być niebezpieczny. Posłała młodemu stangretowi promienny uśmiech, pierwszy tak radosny od wyjazdu z Lukki. –
W drogę, Gracchusie! Jak najszybciej! Musimy jak najprędzej wrócić do Paryża.
–
Czy pani pamięta, że nie mamy już pocztowych koni w zaprzęgu? Jeżeli utrzymamy takie tempo, ko-
nie, które mamy, padną jeszcze przed Lyonem, a to, za pani pozwoleniem, byłaby wielka szkoda! –
Nie zamierzam zamęczyć moich koni, ale chcę, abyśmy podróżowali jak najdłuższymi etapami. Dziś
wieczór pojedziemy dalej! Ruszaj! Gracchus Hannibal Pioche westchnął z rezygnacją, wspiął się na kozioł i na oczach zawiedzionego oberżysty, który już podbiegał do tego eleganckiego, tak wspaniale zaprzężonego powozu, zawrócił i zacinając konie końcem bata ruszył w kierunku Orange. Dzięki wyjątkowym wprost koniom Marianny i umiejętnościom Gracchusa powóz, tak ubłocony i zakurzony, że nie było widać ani koloru, ani tym bardziej herbu, zajechał o zmroku do rogatki Fontainebleau. Młoda kobieta nie mogła powstrzymać westchnienia ulgi na widok latarni straży miejskiej, zapalających się na rogatce, będącej dziełem genialnego Ledoux. Uff, wreszcie dojechała! Radość, która ją ogarnęła w Awinionie i pchnęła w drogę do Paryża, nieco opadła, podobnie zresztą jak słabł entuzjazm Francuzów, co obserwowała w miarę zbliżania się do stolicy. Przejeżdżając przez kolejne miasta i zatrzymując się w oberżach, szybko zauważyła, że niemal wszędzie niełaskę Fouchego uważano za katastrofę, nie tyle nawet z sympatii do niego samego, co z powodu potężnej antypatii, jaką budził jego następca. Wśród najrozmaitszych pogłosek dominowało przekonanie, że Napoleon zwolnił swojego ministra, żeby przypodobać się żonie, i natychmiast wszyscy, mniej lub bardziej zamieszani w Wielką Rewolucję, zaczęli drżeć zarówno o swoje pozycje, jak i bezpieczeństwo. Napoleon jakby chciał dać pierwszeństwo „bratankowi Ludwika XVI" przed generałem Bonaparte. Poza tym obawiano się, że Savary jest człowiekiem ślepo posłusznym swemu panu, człowiekiem o wąskich horyzontach, bezlitosnymi bez szlachectwa, żandarmem cesarskim, gotowym wykonać każdy, choćby najbardziej odrażający rozkaz. Rojaliści z przerażeniem przypominali, że praktycznie rzecz biorąc to właśnie Savary był katem księcia d'Enghien. Jednym słowem Marianna ze zdumieniem odkryła, że zdezorientowani i wystraszeni Francuzi gotowi byli otoczyć aureolą świętości Fouchego, a w każdym razie wszyscy niemal jednomyślnie go żałowali. „Ja w każdym razie na pewno nigdy nie będę go żałować! – postanowiła, mając w pamięci wszystko, co przez niego musiała wycierpieć. – Zresztą Savary nie zrobił mi nic złego, nawet się nie znamy! Nie rozumiem więc, dlaczego miałabym się obawiać jego nominacji".
7
Jednak mimo tych optymistycznych myśli nie mogła powstrzymać odruchu niezadowolenia, gdy ludzie ze straży miejskiej zaczęli z nie spotykaną dotąd dokładnością przeszukiwać jej powóz. –
Czy mogłabym wiedzieć, czego panowie szukają? – spytała wyraźnie zniecierpliwiona. – Chyba nie
podejrzewacie, że pod poduszkami ukryłam beczkę gorzałki? –
Rozkaz to rozkaz – proszę pani! – odparł żandarm, który w tej właśnie chwili wyszedł z rogatki. –
Musimy kontrolować wszystkie powozy przybywające do Paryża, zwłaszcza jeśli przybywają z daleka. Skąd pani przybywa? –
Z Włoch! I przysięgam, że w moim powozie nie przewożę żadnej kontrabandy ani żadnych spiskow-
ców. Po prostu wracam do domu! –
Zapewne ma pani paszport? – Żandarm odsłonił w drwiącym uśmiechu wspaniałe białe zęby, lśniące
pod gęstym jak szczotka wąsem. – Może nawet paszport księcia Otrante? Widocznie paszporty te nie były dobrze widziane i Marianna błogosławiła Opatrzność, dzięki której była teraz wierną poddaną wielkiej księżnej Toskanii. Z dumą pokazała paszport, który szarmancko wręczył jej trzy dni po ślubie hrabia Gherardesca. –
Oto paszport z podpisem Jej Cesarskiej Wysokości księżnej Elizy, wielkiej księżnej Toskanii, księż-
nej Lukki i Piombino... i siostry Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości... jak, być może, pan wie? – dodała z ironią w głosie, drwiąco wymieniając wszystkie pompatyczne tytuły. Jednak żandarm pozostał zupełnie niewzruszony na wszelką ironię. Z trudem starał się odczytać w świetle swojej lampy nazwisko widniejące na oficjalnym dokumencie. –
Marianna Elżbieta d'Assel... nat de Villeneuve... księżna...Sarta... nie, Santa Anna...
–
Sant'Anna! – poprawiła zniecierpliwiona Marianna. – Czy mogę już wsiąść do powozu i ruszyć w
dalszą drogę? Jestem bardzo zmęczona... a poza tym zaczyna padać. Rzeczywiście, grube krople, okrągłe, ciężkie jak monety zaczęły uderzać o powóz, żłobiąc w kurzu, który go pokrywał, małe kratery. Ale żandarm w pierogu na głowie zupełnie nie przejmował się deszczem. Nieufnie spojrzał na Mariannę. –
Może pani wsiąść, ale proszę się stąd nie ruszać! Muszę coś zobaczyć.
–
Chciałabym wiedzieć co – z wściekłością obruszyła się Marianna, widząc że wchodzi do budynku z
jej paszportem w ręku. – Czy ten cham wyobraża sobie, że mam fałszywe dokumenty? Na pytanie odpowiedział jej stary ogrodnik, który z wozem pełnym kapusty zatrzymał się przy powozie. –
Niech się pani nie denerwuje! Oni tak robią, do diaska ze wszystkimi. Nikogo nie przepuszczą. Nie do
wiary jacy zrobili się drobiazgowi. Do diaska, gotów jestem zniszczyć całą tę kapustę, jeśli ukrywam jakiegoś cholernego spiskowca na moim wozie, już ja pani mówię!
–
Ale co tu się dzieje? Czy był jakiś zamach? A może jakiś złoczyńca zbiegł z więzienia? Czy poszu-
kują bandytów? Tak naprawdę Marianna zaczęła podejrzewać, że Napoleon kazał ją ścigać, by ukarać za wyjście za mąż bez jego zgody. –
Nic z tych rzeczy, proszę pani! Po prostu ten cholerny Savary wyobraża sobie, że tylko on jeden jest
wiernym poddanym cesarza! Więc przeszukuje, rewiduje i przesłuchuje! Skąd się taki wziął na świecie? Ten człowiek wszystko chce wiedzieć! Ogrodnik zapewne długo jeszcze mówiłby w ten sposób, gdyby wąsaty żandarm nie zjawił się znowu, tym razem w towarzystwie młodego, nieskazitelnie eleganckiego podporucznika bez zarostu, który podszedł do powozu, niedbale zasalutował i obrzucając Mariannę bezczelnym, taksującym spojrzeniem zapytał: –
Pani Sant’Anna, nieprawdaż?
Marianna, oburzona tonem żółtodzioba w mundurze, poczuła narastającą wściekłość. –
Rzeczywiście, jestem księżną Sant’Anna – wyraźnie podkreślała sylaby – i mówi się do mnie Wasza
Wysokość... albo Jaśnie Pani, jak pan woli, poruczniku! Wygląda na to, że w tej pańskiej żandarmerii nie uczą grzeczności! –
Całkowicie wystarczy, że uczą wypełniać nasz obowiązek – zauważył młodzieniec, zupełnie nie poru-
szony wyniosłym tonem damy. – A moim obowiązkiem jest zawieźć natychmiast Waszą Wysokość do ministra policji... O ile zechce pani poprosić pokojówkę, by zrobiła mi miejsce! Nim zaskoczona Marianna zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, porucznik otworzył drzwi i wsiadł do powozu. Agata odruchowo ustąpiłaby mu miejsca obok swojej pani, gdyby Marianna gwałtownie nie przytrzymała jej za ramię. –
Agato, nie ruszaj się z miejsca! Nie kazałam ci wstać i nie mam zwyczaju pozwalać byle komu sia-
dać obok mnie. Co zaś do pana, chyba źle pana zrozumiałam? Czy może pan powtórzyć raz jeszcze, co pan powiedział? Młody porucznik, z braku miejsca, by usiąść, niewygodnie pochylony, warknął: –
Powiedziałem, że mam niezwłocznie doprowadzić panią przed oblicze ministra policji. Pani nazwisko
już przed ponad tygodniem podano na wszystkich rogatkach. Takie są rozkazy. –
Czyjeż to rozkazy?
–
A czyjeżby, jeśli nie ministra policji, księcia Rovigo, a tym samym cesarza!
–
To się jeszcze okaże! – wykrzyknęła Marianna. – Skoro tak panu na tym zależy, jedźmy jak najszyb-
ciej do księcia Rovigo. Z przyjemnością mu powiem, co sądzę o nim i jego podwładnych... na razie jednak ja tu decyduję i będzie pan łaskaw, młody człowieku, usiąść na koźle obok mojego stangreta! A skoro już pan tam będzie, proszę wskazywać mu drogę! Bo jeśli nie, to przysięgam, że nie ruszę się stąd ani na krok.
9
–
Już dobrze! Idę!
Młody żandarm niechętnie wysiadł z powozu i ulokował się obok Gracchusa, który powitał go kpiącym uśmiechem. –
To miło z pana strony, poruczniku, że zechce pan dotrzymać mi towarzystwa! Przekona się pan, jak
tu miło! Może trochę mokrawo, ale nie tak duszno jak w środku! A więc dokąd jedziemy? –
Naprzód, dobry człowieku! I bez żadnych sztuczek, bo może cię to drogo kosztować! No jazda!
W odpowiedzi Gracchus tylko smagnął konie i na chwilę rezygnując ze swej całkiem nowej godności książęcego stangreta zaczął śpiewać na cały głos, z wyraźnym akcentem ulicznika z paryskich przedmieść, starą piosenkę żołnierzy spod Austerlitz. Mariannie, ukrytej w głębi powozu, wcale nie było do śmiechu, ale ta wojenna piosenka, wesoło wyśpiewywana przez młodego stangreta, jak najbardziej jej odpowiadała. Czuła zbyt wielką wściekłość, by choć przez chwilę obawiać się Savary'ego i powodu, dla którego zatrzymał ją już przy wjeździe do Paryża.
W pałacu Juigne, gdzie niebawem dojechali, Marianna zrozumiała, że coś się zmieniło. Wszystko odnawiano, nic więc dziwnego, że wszędzie widać było rusztowania, kubły z gipsem i zostawione przez robotników po skończonym dniu pracy wiadra z farbą. Mimo to i mimo późnej pory (na zegarze w kościele Saint-Germain-des-Pres wybiła właśnie dziesiąta) na podwórku i w przedpokojach kręciło się mnóstwo służby w czerwonej liberii i osób różnej rangi. Co więcej, zamiast poprowadzić Mariannę prosto na pierwsze piętro do zakurzonego antyszambru wiodącego do małego, pełnego kartonów i fatalnie umeblowanego gabinetu księcia Otrante, młody porucznik żandarmerii przekazał ją ogromnemu majordomusowi w aksamitnej czerwono-czarnej liberii, który majestatycznie otworzył jej drzwi salonu na parterze, gdzie wszystko świadczyło o guście pana i władcy. Mahoniowe meble, posągi Nike i lwie pazury z pozłacanego brązu, ciemnozielone obicia, pompejański żyrandol i wojenne alegorie ze stiuku powtarzające się na każdej ze ścian. Uwieńczeniem tego wszystkiego było ogromne popiersie cesarza, z wieńcem laurowym na głowie, stojące na marmurowym postumencie, potężnym niczym kolumna, który Mariannie przywiódł na myśl żałobną Stellę. Wśród tego wszystkiego nerwowo chodziła tam i z powrotem, szeleszcząc jedwabiami, dama w sukni z liliowej tafty i w czarnej welurowej narzutce, w kapeluszu z ryżowej słomki zdobionym koronką z Malines i gałązkami bzu. Szlachetna twarz i myślące czoło tej niewiasty w średnim wieku tchnęły łagodnością i zarazem surowością. Marianna dobrze znała tę twarz, jako że kanoniczkę de Chastenay, pannę wysoko urodzoną i błyskotliwą, o której powiadano, że kiedyś miała słabość do młodego i chudziutkiego generała Bonaparte, często widywała u Talleyranda.
Na widok Marianny zatrzymała się, ze zdumieniem na nią spojrzała, po czym z okrzykiem radości i wyciągniętymi ramionami rzuciła się w jej stronę. –
Droga wielka artystko!.. O, przepraszam! Chciałam powiedzieć, droga księżno. Co za radość i ulga,
że panią tu widzę!.. Teraz z kolei Marianna się zdumiała. Skąd pani de Chastenay wiedziała o zmianie jej statusu? Kanoniczka zaśmiała się nerwowo i pociągnęła Mariannę na kanapę, której strzegły dwie odrażające Nike z brązu. –
Ależ w Paryżu aż huczy o pani tak romantycznym ślubie! Mówi się o nim niemal tyle, co o niełasce
biednego księcia Otrante! Czy wie pani, że nie wchodzi już w grę stanowisko namiestnika w Rzymie? Powiadają, że cesarz jest wściekły na niego za wielkie autodafe, jakie zrobił ze wszystkich tajnych dokumentów i kartotek swego ministerstwa. Został wygnany, naprawdę wygnany!.. To wprost nie do wiary! Ale, ale... o czym to ja mówiłam? –
Mówiła pani o moim ślubie – wyszeptała Marianna zalana potokiem słów pani de Chastenay.
–
Ach, tak! Ach!.. To takie niezwykłe! Czy wie pani, moja droga, że jest pani ogromnie skryta? Ukry-
wać jedno z największych nazwisk pod pseudonimem! Jakie to romantyczne!.. Ale proszę zauważyć, mnie nigdy nie zdołała pani do końca zwieść. Już dawno odgadłam, że jest pani prawdziwą arystokratką, i kiedy doszła do nas wiadomość... –
Ale skąd pani się dowiedziała? – łagodnie powtórzyła Marianna.
Kanoniczka na moment umilkła, chwilę się zastanowiła, poczym znowu zalała ją potokiem słów: –
Zaraz, zaraz, jak się o tym dowiedziałam? Ach, już wiem...wielka księżna Toskanii napisała o tym
do cesarza, jak o czymś absolutnie niezwykłym! I jakże wzruszającym! Młoda i piękna śpiewaczka poślubiła nieszczęśnika tak pokrzywdzonego przez naturę, że nigdy się nikomu nie pokazuje na oczy! I co więcej, okazuje się, że ta piękna śpiewaczka pochodzi z bardzo starej rodziny! Moja droga, pani historia obiega w tej chwili chyba całą Europę. Pani de Genlis ponoć chciałaby napisać o pani powieść, a pani de Stall tak jest panią zaintrygowana, że marzy, by panią poznać. –
A... cesarz? Co powiedział cesarz? – Mariannę oszołomiła i zarazem zaniepokoiła ta wrzawa powsta-
ła wokół małżeństwa, które zamierzała zachować w tajemnicy i które było niemal potajemne. Dwór toskański musiał być potwornie plotkarski, skoro wieści dotarły aż tak daleko! –
Bóg mi świadkiem, nie potrafię pani powiedzieć. Wiem tylko, że Jego Wysokość rozmawiał o tym z
panem de Talleyrand i okrutnie kpił z biednego księcia, że jako lektorkę byłej pani Grand zatrudni córkę markiza d'Asselnat. To był cały Napoleon! Musiał być wściekły z powodu tego ślubu i nie mogąc na razie policzyć się z Marianną całą złość wyładował na Talleyrandzie. Stąd to pilne... zaproszenie ze strony nowego ministra policji. Chcąc zmienić temat zapytała:
11
–
Ale jakim cudem spotykamy się tutaj, i to o takiej porze?
Radosne podniecenie światowej damy natychmiast prysło, ustępując miejsca zdenerwowaniu, jakim pani de Chastenay była owładnięta, gdy Marianna ją zobaczyła. –
Och! Niech pani nawet o tym nie mówi! Nadal jestem tym wstrząśnięta! Niech pani sobie wyobrazi,
że byłam w Beauvaisis u serdecznych przyjaciół, którzy mają tam czarującą posiadłość i którzy... Nieważne. Niech pani sobie wyobrazi, że dziś rano zjawił się tam po mnie w imieniu księcia Rovigo, który pilnie mnie wzywał, wielki niczym dąb żandarm! A co gorsza, zupełnie nie wiem, dlaczego i co ja takiego mogłam zrobić! Zostawiłam przyjaciół pogrążonych w niepokoju i miałam okropną podróż, bo cały czas się zastanawiałam, dlaczego w pewnym sensie mnie aresztowano. Byłam tak przybita, że wstąpiłam na chwilę do radcy Reala, by spytać, co o tym wszystkim sądzi, ale on usilnie nalegał, bym nie zwlekając zjawiła się tu... bo każda zwłoka mogłaby mieć poważne konsekwencje! Och, moja droga, jestem w stanie... I jestem pewna, że pani tak samo. Nie, wcale nie tak samo. Prócz tego, że Marianna za wszelką cenę starała się zachować zimną krew, miała pewne podstawy, by sądzić, że rozkazy jej dotyczące nie były całkiem bezinteresowne... Choć nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Napoleon posunie się aż tak daleko i każe ją aresztować tylko dlatego, że ośmieliła się wyjść za mąż bez jego zgody. Nie zdążyła jednak podzielić się z panią de Chastenay swymi obawami, gdyż majestatyczny odźwierny wkroczył i oznajmił, że minister prosił kanoniczkę. –
O Boże! Co ze mną będzie? – jęknęła. – Niech się pani za mnie pomodli, droga księżno!
I suknia z lila tafty zniknęła w ministerialnym gabinecie, zostawiając Mariannę w zupełnej samotności. W komnacie, gdzie wszystkie okna hermetycznie zamknięto, było gorąco, ale ślady gipsu i farby na szybach wyraźnie świadczyły o tym, że przynajmniej podczas prac renowacyjnych ze względu na meble lepiej ich nie otwierać. Mariannie zrobiło się duszno, rozpięła więc obszerny płaszcz osłaniający ją od kurzu, pod którym miała suknię z cienkiego zielonego jedwabiu, i rozwiązała tasiemki narzutki. Czuła się zmęczona, lepka i brudna, w stanie najmniej odpowiednim, by stawić czoło ministrowi policji. Oddałaby wszystko, byle móc się wykąpać... ale kiedy będzie miała po temu okazję? Czy w ogóle pozwolą jej pojechać do domu? Z jakimi oskarżeniami będzie musiała walczyć? To było w stylu cesarza okazywać złą wolę, gdy miał jakieś powody do urazy. Marianna zachowała wspomnienie ich miłosnego związku pełnego nie tylko namiętności, ale i gwałtownych scen, które nadal budziły niepokój. Drzwi ponownie się otworzyły. –
Uprzejmie panią proszę...
Odźwierny szeroko otworzył przed nią drzwi do ogromnego i tchnącego luksusem gabinetu, który w niczym nie przypominał miejsca pracy Fouchego. Za ciężkim mahoniowym stołem, który zdobiły róże i nad którym wisiał ogromny portret stojącego cesarza, siedział przystojny młody człowiek o aksamitnym spojrze-
niu, ale rozlanych nieco rysach, pochylony nad aktami, i pracował lub udawał, że pracuje. Widząc go Marianna przypomniała sobie, że już kiedyś spotkała księcia Rovigo i, co więcej, że wcale nie wydał się jej sympatyczny. Zawsze denerwowały ją zadowolone z siebie i wyniosłe miny, a fakt, że nawet nie uniósł oczu, gdy weszła, jeszcze pogłębił jej antypatię i zły humor. Chociaż jego zachowanie jak najgorzej o nim świadczyło, Marianna postanowiła zmusić go do okazania szacunku, jeśli nie jej samej to przynajmniej zajmowanej przez nią pozycji i noszonemu nazwisku. Już nic nie mogło pogorszyć sytuacji, w jakiej się znalazła... Spokojnym krokiem przeszła przez ogromny gabinet i usiadła w fotelu naprzeciw biurka, po czym odezwała się słodkim głosem: –
Proszę sobie nie przeszkadzać z mojego powodu, ale...kiedy znajdzie pan, panie ministrze, chwilę
czasu, może będzie pan łaskaw powiedzieć mi, czemu zawdzięczam zaszczyt znalezienia się tutaj? Savary podskoczył, rzucił pióro i spojrzał na Mariannę ze zdumieniem, które, jeśli nie było szczere, świadczyło o ogromnym talencie aktorskim. –
Mój Boże! Droga księżno! Już pani weszła?
–
Na to wygląda...
Zerwał się z fotela, okrążył biurko, chwycił rękę, której wcale nie zamierzała mu podać, i z szacunkiem uniósł do ust. –
Gorąco przepraszam! I zarazem wyrażam ogromną radość, że wróciła wreszcie księżna do Paryża!
Nie wyobraża sobie pani nawet, z jaką niecierpliwością jest oczekiwana! –
Ależ... wprost przeciwnie, doskonale sobie wyobrażam – z niewyraźną miną odparła Marianna –
przynajmniej sądząc po zapale, z jakim pańscy żandarmi zatrzymali mój powóz na rogatce Fontainebleau! A teraz pozwoli pan, że przestaniemy się bawić w kotka i myszkę. Niech pan sobie daruje wszelkie formułki grzecznościowe, bo jestem zmęczona po długiej podróży, i powie mi szybko, do jakiego więzienia zamierza mnie pan odesłać i, tak przy okazji, z jakiego powodu! Oczy Savary'ego zrobiły się okrągłe z niekłamanego – tym razem Marianna mogłaby przysiąc – zdumienia. –
Więzienia? Panią?.. Ależ dlaczego, droga księżno? To ciekawe, ale dziś wieczór tylko o tym słyszę...
Przed chwilą pani de Chastenay... –
Gotowa była przysiąc, że ma ją pan uwięzić. Do licha! To normalne, gdy się aresztuje ludzi!..
–
Ależ żadna z pań nie została aresztowana! Poleciłem po prostu moim żandarmom, aby zawiadomili
mnie o pani przyjeździe i przekazali pani, że pragnąłbym ją zobaczyć zaraz po przyjeździe do Paryża. Podobnie wyraziłem życzenie zobaczenia kanoniczki de Chastenay. Proszę mnie zrozumieć, mój poprzednik, opuszczając ten dom, zniszczył niemal wszystkie akta i kartoteki. W rezultacie nie znam nikogo. –
Zniszczył? – Mariannę sytuacja zaczynała bawić. – Chce pan powiedzieć, że...
13
–
Wszystko spalił! – żałośnie wyznał Savary. – W naiwności ducha zaufałem mu. Zaproponował mi, że
zostanie tu jeszcze kilka dni i wszystko „uporządkuje". Przez trzy dni, trzy dni!., siedział zamknięty w tym gabinecie i wrzucał do ognia tajne akta, kartoteki agentów, listy, które zatrzymał, a nawet listy cesarza! To zresztą usprawiedliwia złość Jego Wysokości. Teraz Fouche jest wygnany do Aix i musiał uciekać, by uniknąć słusznego gniewu cesarza. A ja z tych resztek, które pozostały, usiłuję odtworzyć tryby maszyny, którą zniszczył. Dlatego proszę, aby mnie odwiedzano, nawiązuję kontakt z osobami, które miały kiedyś jakikolwiek kontakt z tą instytucją, Marianna zrobiła się czerwona, a na jej twarzy malowały się gniew i wstyd. Wreszcie zrozumiała. Ten człowiek, aby poradzić sobie z tak ciężkim dziedzictwem, gotów był na wszystko, byle tylko dowieść swemu panu, że wart jest co najmniej tyle co lis Fouche! A ponieważ nie miał jego sprytu, co widać było już na pierwszy rzut oka, popełniał jedną gafę po drugiej. Wyobrażał sobie, że ona podporządkuje się rozkazom jakiegoś tam policjanta, choćby na stanowisku ministra?.. Chcąc jednak do końca wyjaśnić swoją sytuację, spytała słodko: –
Jest pan pewien, że cesarz nie ma nic wspólnego z tym...zaproszeniem, jakie przekazano mi na rogat-
ce Fontainebleau? –
Nic a nic, droga księżno! To wyłącznie moja chęć poznania osoby, o której od dwóch tygodni mówi
Paryż, skłoniła mnie do wydania rozkazów, jak widzę mylnie zrozumianych. Mam jednak nadzieję, że zechce mi pani wybaczyć. Przesunął swój fotel do fotela Marianny, chwycił jej rękę i zamknął w swoich dłoniach. W jego aksamitnym spojrzeniu pojawiła się tęsknota, która zdaniem Marianny nie wróżyła nic dobrego. Wiedziała, że Savary cieszy się powodzeniem u kobiet, ale był zupełnie nie w jej typie. Nie miało zatem sensu, by zmierzał w kierunku bez wyjścia. Delikatnie cofnęła dłoń i spytała: –
A więc wszyscy mówią o mnie?
–
Wszyscy! Jest pani bohaterką wszystkich salonów.
–
To wielki zaszczyt. Ale czy cesarz również zalicza się do tych „wszystkich"?
Savary podskoczył z oburzenia. –
Och! Jak pani może tak mówić! Jego Wysokości nigdy nie dotyczą tego rodzaju sformułowania.
–
W porządku! – przerwała Marianna, która zaczynała się denerwować. – Zatem cesarz nic nie mówił
na mój temat? –
Daję słowo... nie! Czy sądzi pani, że mogłoby być inaczej? Nie sądzę, by w tej chwili jakakolwiek
kobieta na świecie mogła przyciągnąć uwagę Jego Wysokości. Cesarz jest głęboko zakochany w swojej młodej żonie i poświęca jej wszystkie chwile! Nigdy nie widziano pary tak czule związanej. To, prawdę rzekłszy...
Marianna nie mogła dłużej wytrzymać i gwałtownie wstała. Rozmowa jej zdaniem trwała wystarczająco długo. A jeśli ten głupiec ściągnął ją tu po to, by opowiadać o miłości cesarskiej pary, to był jeszcze głupszy, niż myślała. Czyżby nie słyszał plotek, jakie krążyły o niej i Napoleonie? Fouche nigdy by nie popełnił podobnej gafy... chyba że miałby w tym swój interes... –
Jeśli pan pozwoli, panie ministrze, pożegnam już pana. Jak już panu wspomniałam, jestem okropnie
zmęczona.. –
Ależ oczywiście, ależ oczywiście!.. To aż nadto naturalne! Odprowadzę panią do powozu. Droga
księżno, nie wyobraża pani sobie, jaką radość sprawiła mi... Pogrążył się w zapewnieniach, bez wątpienia niezwykle po-chlebnych, które jednak tylko coraz bardziej irytowały Mariannę. Widziała tylko jeden powód: przestała całkowicie interesować Napoleona, gdyż w przeciwnym razie Savary nigdy nie próbowałby zalecać się do niej. A ona wyobrażała sobie, że wpadnie w gniew, że zechce się na niej srodze zemścić, że wtrąci ją do więzienia, że będzie ją prześladował... A tu nic z tego. Pewnie jednym uchem słuchał plotek na jej temat, a ją ściągnięto tutaj z powodu ciekawości nowo mianowanego ministra, który chciał pozawierać znajomości... albo znaleźć tematy do rozmów. W głębi duszy czuła złość i rozczarowanie. Z tłumionej wściekłości szumiało jej w uszach i z trudem docierało do niej to, co mówi Savary, że księżna, jego małżonka, przyjmuje w poniedziałki i będzie szczęśliwa, mogąc gościć w najbliższym czasie na kolacji księżnę Sant’Anna. Tego było już za wiele! –
Mam nadzieję, że zaprosił pan również panią de Chastenay? – spytała ironicznie, gdy podawał jej
rękę, by pomóc wsiąść do powozu. Minister spojrzał na nią wzrokiem pełnym niewinnego zdumienia. –
Oczywiście! Ale dlaczego pyta mnie pani o to?
–
Tak sobie... ze zwykłej ciekawości! Nie sądzi pan, że i ja mam do niej prawo? Do zobaczenia nieba-
wem, książę! Ja również jestem zachwycona poznaniem pana. Kiedy powóz ruszył, Marianna opadła na poduszki i sama nie wiedziała, czy ma krzyczeć z wściekłości, czy płakać, czy też wybuchnąć śmiechem. Czy ktoś kiedykolwiek widział coś równie śmiesznego? Tragedia obróciła się w farsę! Sądziła, że czeka ją tragiczny los bohaterki romansu... a tu została zaproszona na kolację! Czy ten minister policji, który chcąc kogoś spotkać wysyłał po prostu po niego żandarmów, nie był niesamowity? A gdy już doprowadzili oszołomionego nieszczęśnika, zapewniał go o swojej szczerej przyjaźni! –
Jestem taka szczęśliwa, że panią widzę – powiedziała Agata tuż przy niej. – Tak się bałam, kiedy żan-
darm doprowadził nas tutaj!.. Marianna spojrzała na pokojówkę i zobaczyła policzki lśniące jeszcze od łez i zapuchnięte oczy. –
I pomyślałaś, że dwóch żandarmów wyprowadzi mnie skutą i zawiezie prosto do Vincennes? Nie,
droga Agato! Nie jestem aż tak ważną osobistością! Ściągnięto mnie tu tylko po to, żeby zobaczyć, jaką mam
15
minę! Moje biedne dziecko, musimy pogodzić się z tym, że nie jesteśmy już ukochaną metresą cesarza! Jesteśmy tylko księżną! I chcąc pokazać, jak dalece pogodziła się z losem, rozpłakała się rzewnymi łzami, pogłębiając do końca zamęt panujący w duszy biednej Agaty. Płakała jeszcze przejeżdżając przez bramę pałacu Asselnat, ale na widok tego, co zobaczyła, łzy nagle jej wyschły: stara siedziba, od pokoi dla służby począwszy aż po wspaniały mansardowy dach, cała była rzęsiście oświetlona. Z wszystkich okien bił blask świec. Większość z nich, otwarta, ukazywała salony pełne kwiatów i elegancki tłum poruszający się przy dźwiękach skrzypiec. Odgłosy baletu Mozarta dochodziły do uszu zdezorientowanej Marianny, która patrzyła nic nie rozumiejąc i zaczęła się zastanawiać, czy nie pomyliła adresu. Ale nie, to był jej dom, gdzie odbywało się przyjęcie... i to jej lokaje w liberii, stali ze świecznikami w ręku na tarasie. Gracchus, równie jak ona zaskoczony, zatrzymał konie na środku podwórza i patrzył szeroko otwartymi oczyma, nie robiąc ani kroku naprzód, ani nawet nie zsiadając z kozła. Jednak stukot kół na bruku podwórza musiał przebić się przez dźwięki skrzypiec, bo nagle gdzieś w głębi domu rozległ się okrzyk: –
Przyjechała!
W jednej chwili taras zapełnił się kobietami w wieczorowych sukniach i mężczyznami we frakach, wśród których dostrzegła uśmiechniętą twarz, spiczastą bródkę i żywe czarne oczy Arkadiusza de Jolival. Ale to nie on spieszył ku jej powozowi...Z grupy zebranej na tarasie wyłonił się bardzo wysoki mężczyzna, ubrany z wyszukaną elegancją, lekko utykający i podpierający się laską ze złotą gałką. Wyniosła twarz, zimne, niebieskie spojrzenie rozjaśnił serdeczny uśmiech i Marianna, nie mogąc ze zdumienia wydusić ani słowa, zobaczyła jak pan de Talleyrand rozsuwa lokajów i zmierza do powozu, otwiera drzwiczki i podaje jej dłoń w rękawiczce, głośno mówiąc: –
Witamy panią w progach domostwa jej przodków, Marianno d'Asselnat de Villeneuve! Witamy rów-
nież panią pośród przyjaciół i bliskich! Wraca pani z podróży dłuższej niż sądzi, ale zebraliśmy się tu wszyscy dzisiejszego wieczora, by pokazać pani, jak bardzo się z tego cieszymy! Marianna nagle zbladła i błędnym wzrokiem patrzyła na elegancki tłum naprzeciw niej. W pierwszym rzędzie dostrzegła Fortunatę Hamelin, która śmiała się i płakała, zobaczyła też Dorotę de Perigord, ubraną na biało, i panią de Chastenay w lila tafcie, która dawała jej znaki, widziała również twarze osób, które dotąd nie były jej bliskie, ale które nosiły największe we Francji nazwiska: Choiseul-Gouffier, Jaucourt, La Marck, Laval, Montmorency, La Tour du Pin, Bauffremont, Coigny. Wszystkich spotykała przy rue de Varenne, kiedy była skromną lektorką księżnej Benewentu. W jednej chwili zrozumiała, że wszystkich ściągnął tu Talleyrand nie tylko po to, by ją powitać, ale by zwrócić jej miejsce należne z urodzenia, a które tylko nieszczęście jej odebrało.
Nagle widok jasnych sukien i lśniących klejnotów zamglił się. Marianna położyła na podanej przyjacielskiej dłoni drżące palce i wysiadła z powozu, ciężko się na niej wspierając. –
A teraz – zawołał Talleyrand – miejsce dla Jej Wysokości księżnej Sant’Anna, której składam w
moim własnym i waszym imieniu najserdeczniejsze życzenia szczęścia! Rozległy się gorące oklaski, a Talleyrand ucałował ją najpierw w oba policzki, a potem w rękę. –
Wiedziałem, że wróci pani do nas! – szepnął jej do ucha.– Czy pamięta pani, co powiedziałem pod-
czas burzy w ogrodach Tuileries? Jest pani jedną z nas i nie może pani tego zmienić. –
Czy sądzi pan, że cesarz jest tego samego zdania?
Cesarz! Ciągle cesarz! Wbrew własnej woli Marianna nie mogła przestać myśleć o człowieku, którego nigdy nie przestanie kochać. Talleyrand się skrzywił. –
Możliwe, że z tej strony czeka panią trochę kłopotów... ale proszę, wszyscy czekają na panią! Poroz-
mawiamy później. Tryumfalnie poprowadził Mariannę do przyjaciół, którzy natychmiast ją otoczyli, całując i gratulując. Z ramion obficie pachnącej różą Fortunaty Hamelin trafiła w ramiona pachnącego dobrym tytoniem i irysami Arkadiusza de Jolival. Niezdolna myśleć, stała się bezwolna. Wszystko wydarzyło się tak nagle, tak nieoczekiwanie, że Marianna nie potrafiła w żaden sposób zareagować. I kiedy w dużym salonie Talleyrand wznosił toast z okazji jej powrotu, odciągnęła Arkadiusza na stronę. –
Wszystko to jest bardzo wzruszające, bardzo przyjemne, przyjaciele, ale chciałabym zrozumieć. Skąd
wiedzieliście, że wracam? Wszystko zostało przygotowane, jakbyście mnie oczekiwali. –
Ależ czekałem na panią. Byłem pewien, że wróci pani dzisiaj, kiedy to przyniesiono.
„To" było szerokim papierem opatrzonym pieczęcią, na której widok serce Marianny zabiło szybciej. Cesarska pieczęć! Ale tekst, bardzo oschły, nie zapowiadał nic specjalnie dobrego. „Rozkazem Jego Wysokości Cesarza i Króla księżna Sant'Anna ma się stawić w środą 20 czerwca o czwartej godzinie w pałacu Saint-Cloud". Podpisano: „Duroc, książę Friuli, wielki marszałek pałacowy ". –
Środa dwudziestego to jutro – zauważył Jolival – a nie wzywano by pani, gdyby nie wiedziano, że
będzie się pani mogła stawić. Czyli znaczyło to, że wróci pani dzisiaj... Co więcej, pani de Chastenay przybiegła tu prosto od księcia Rovigo. –
A skąd wiedziała, że mnie aresztują?
–
Zapytała po prostu Savary'ego... Ale chodźmy już, droga Marianno. Nie mam prawa zatrzymywać
pani wyłącznie dla siebie. Goście czekają na panią. Nie wyobraża pani sobie, jak stała się sławna od chwili,
17
gdy Florencja podzieliła się wiadomością o pani ślubie.. –
Wiem... ale, drogi przyjacielu, wolałabym zostać tylko z panem, przynajmniej dziś wieczór. Tyle
mam panu do opowiedzenia! –
A ja do usłyszenia! – odparł Arkadiusz, ściskając czule czubki palców przyjaciółki. – Ale pan de Tal-
leyrand wymógł na mnie obietnicę, że dam mu znać, gdy się czegoś dowiem. Zależało mu, aby pani powrót tutaj miał charakter... tryumfalny... –
To taki miły sposób, by mnie trochę... na siłę włączyć do swego stronnictwa, prawda? Będzie jednak
musiał pogodzić się z tym, że ja się nie zmieniłam. Moje serce nie potrafi tak szybko się przestawić. W zamyśleniu patrzyła na cesarski rozkaz, którego nie wypuściła z rąk, i próbowała odgadnąć, co kryje się za tak lakonicznymi, niemal złowrogimi słowami. Pomachała nim lekko pod nosem de Jolivala. –
Co pan pomyślał, kiedy go otrzymał?
–
Szczerze mówiąc nic!.. Nigdy przecież nie wiadomo, co cesarzowi chodzi po głowie. Mógłbym się
jednak założyć, że nie jest zadowolony. –
Nie musi się pan zakładać, wygra pan – westchnęła Marianna. – Czekają mnie z pewnością niemiłe
chwile! Ale na razie niech pan będzie tak miły, Arkadiuszu, i dalej zajmuje się moimi gośćmi, a ja tymczasem pójdę się odświeżyć i przebrać. W końcu chcę ten pierwszy raz godnie wypełnić rolę pani domu. Należy się to wszystkim tu obecnym. Kierowała się w stronę schodów, ale nagle się zatrzymała. –
Proszę mi powiedzieć, Arkadiuszu, czy ma pan jakieś wieści od Adelajdy?
–
Żadnych. – Jolival wzruszył ramionami. – Teatr Karłów jest na razie zamknięty i słyszałem, że chwi-
lowo przeniósł się...do wód w Akwizgranie. Przypuszczam, że i ona tam jest. –
Co za głupia historia! Ale to w końcu jej sprawa! A... – Marianna na moment się zawahała, po czym
spytała: – ...a Jason? –
Też nie mam żadnych wieści – odpowiedział nieporuszony Arkadiusz. – Pewnie pożeglował do Ame-
ryki i pani list prawdopodobnie czeka jeszcze na niego w Nantes. –
Och!
Było to niemal westchnienie, okrzyk tak króciutki, że nie zdradzał żadnego uczucia, choć towarzyszył mu dziwny skurcz serca. Oczywiście, list zostawiony Pattersonowi nie miał już znaczenia, oczywiście kości zostały rzucone, karty rozdane i nie warto było do tego wracać, ale w ten sposób całe tygodnie nadziei kończyły się pustką. Marianna uświadomiła sobie bezmiar morza, na którym statek jest niczym źdźbło słomy, i zrozumiała, że jej okrzyk rzucony w nieskończoność pozostanie bez odpowiedzi, bowiem nieskończoność nie ma echa. Jason nie może już jej pomóc... Mimo to, wchodząc powoli po schodach do swojej sypialni, Marianna uprzytomniła sobie, że nadal tak samo pragnie go zobaczyć. To dziwne, zwłaszcza że już nazajutrz miała sta-
wić czoło gniewowi Napoleona, stoczyć z nim jedną z tych wyczerpujących walk, w których miłość czyniła ją bezbronną... Będzie to trudny moment. Jednak nie czuła niepokoju. Myśli jej uparcie wracały na morze i podążały za statkiem, który nie zawinął do portu w Nantes. Zabawne zresztą, że wspomnienie marynarza z takim uporem powracało! Tak jakby młodość Marianny, pełna szalonych nieco marzeń i głębokiej, niemal fizycznej żądzy przygody, czepiała się człowieka będącego uosobieniem przygody, by odrzucić rzeczywistość i przetrwać wbrew wszystkiemu. A przecież pora przygód minęła. Słuchając eleganckiej wrzawy, przez którą przebijała się aria Mozarta, docierając przez otwarte okno aż do niej, świeżo upieczona księżna pomyślała, że to preludium zupełnie nowego życia, życia dorosłego, spokojnego, pełnego godności, które będzie mogło dzielić z nią dziecko. Kiedy jutro wyjaśni już wszystko z cesarzem, nie pozostanie jej nic innego, jak pozwolić dniom spokojnie płynąć i... żyć jak wszyscy! Niestety! A może Napoleon, choć wyszła za mąż, zachował dość miłości do niej, a może wyrwie matkę swego dziecka z tego ponurego życia, którego nie potrafiła wyobrazić sobie bez niepokoju, a może Marianna nie jest wystarczająco silna, by odzyskać mężczyznę, którego kocha...
19
Pierwsza rysa Na zegarze umieszczonym na środkowym frontonie pałacu Saint-Cloud wybiła czwarta, kiedy Marianna wchodziła po szerokich schodach wybudowanych w poprzednim stuleciu. Czuła się nieswojo, nie tyle z powodu spojrzeń, które towarzyszyły jej od chwili pojawienia się na głównym dziedzińcu, ile na myśl o tym, co czeka ją w tym nie znanym miejscu. Od dramatycznej sceny w Tuileries minęło dwa i pół miesiąca i po raz pierwszy od tamtej pory miała „go" zobaczyć. Był to wystarczający powód, by serce jej drżało. Krótka uwaga dołączona do cesarskiego wezwania informowała ją, że dwór nosi żałobę po księciu Szwecji, że wyszukane stroje nie są wskazane, że powinna przybyć w „prostej sukni" i „dowolnej fryzurze". Zdecydowała się więc na suknię bez trenu, z grubej białej satyny, której jedynymi ozdobami były bufiaste rękawy i złota spinka z perłami, podkreślająca wąski pasek pod biustem. Na bujnych ciemnych włosach miała toczek z tego samego co suknia materiału, przybrany czarnymi i białymi strusimi piórami, które opadały jej wzdłuż szyi, a wielki szal z czarno-złotego kaszmiru, upięty na jednym ramieniu, spływał po plecach aż po zgięcie drugiej ręki. Wiszące kolczyki z pereł i złote bransolety na długich białych rękawiczkach, sięgających aż po rękawy, dopełniały stroju, któremu przyglądały się wszystkie kobiety z pełną podziwu ciekawością. Jeśli o to chodzi, Marianna była całkowicie spokojna. Przemyślała każdy szczegół, od zamierzonej prostoty sukni począwszy, która podkreślała wspaniałą linię nóg, po całkowity brak klejnotów na długiej szczupłej szyi, aby nie popsuć harmonii, z jaką łączyła się wdzięcznie z krągłymi ramionami. Złocista karnacja, na której gorący blask Napoleon zawsze był wrażliwy, cudownie kontrastowała ze śnieżnobiałym rąbkiem śmiało wydekoltowanej sukni. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, była doskonała w każdym calu. Gorzej wyglądała sprawa samopoczucia. Z powodu zbliżającego się spotkania nie zmrużyła w nocy oka i miała dosyć czasu, by dokładnie przemyśleć, jak się zachować. Doszła do wniosku, że przyjąć postawę winowajczyni byłoby ostatnią głupotą. Napoleon nie mógł jej zarzucić nic poza tym, że nie pytając go o zdanie zapewniła przyszłość ich dziecku. A zapewniła mu cudowną przyszłość. Na spotkanie przyjdzie jako kobieta pewna swej władzy i zdecydowana odzyskać swego kochanka. Dosyć miała tych lirycznych elegii, wysłuchiwanych od chwili powrotu do Francji, na temat pary turkaweczek, jaką stanowili Napoleon i Maria Ludwika. Jeszcze zeszłej nocy Talleyrand ze swoim uśmieszkiem libertyna szeptał jej, że cesarz spędza niemal cały czas jeśli nie w łóżku żony, to przynajmniej zamknięty z nią sam na sam. –
Co rano towarzyszy jej przy toalecie, wybiera suknie i klejnoty. Nigdy nie wydaje mu się zbyt wspa-
niale ubrana! Król wojny stał się królem miłosnej wojenki.
Marianna była całkowicie zdecydowana wtrącić się do tej miłosnej wojenki. Zbyt wiele wycierpiała, zbyt wiele spustoszenia poczyniła w jej sercu niemal zwierzęca zazdrość, która ją dręczyła od chwili ogłoszenia tego małżeństwa, na myśl o „ich nocach, gdy tymczasem jej wlokły się bez końca. Wiedziała, że jest piękna, dużo piękniejsza od „tej drugiej", że jest w stanie zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. Dzisiaj była zdecydowana zwyciężyć. To nie na spotkanie z cesarzem szła, lecz na spotkanie z mężczyzną, którego za wszelką cenę chciała zatrzymać. Może dlatego serce waliło jej tak mocno, kiedy weszła do salonu na pierwszym piętrze, gdzie czekało się na audiencję i gdzie podczas audiencji Ich Wysokości zgodnie z tradycją nieprzerwanie pełnił służbę prefekt pałacu i cztery damy dworu cesarzowej. Marianna wiedziała, że spotka tu panią de Montmorency i hrabinę de Perigord, które wczoraj uprzedziły ją o tym. –
Protokół wymaga – dodała Dorota – aby przed wprowadzeniem do sali audiencyjnej jedna z dam pa-
łacowych przedstawiła panią damie honorowej i prefektowi pałacu. Prefekt, markiz de Bausset, jest czarującym mężczyzną, ale za to dama honorowa, księżna Montebello, jest moim zdaniem wstrętną kreaturą. Nieszczęście polega na tym, że cesarzowa na wszystko patrzy jej oczyma, tylko ją lubi i tylko jej ufa, może, żeby ją pocieszyć po nieszczęsnej kuli, która zabiła tego biedaka Lannes'a. Na szczęście będę tam i to ja przedstawię jej panią, a ze mną pani de Montebello obchodzi się w rękawiczkach. Znając charakter młodej hrabiny, która nigdy nie pozwoliłaby pani Lannes zapomnieć, że urodziła się księżną Kurlandii, Marianna z łatwością mogła w to uwierzyć. Dlatego z niewymuszonym uśmiechem na twarzy skierowała się ku przyjaciółce, która wyszła jej naprzeciw. Ale młode kobiety ledwie zdążyły się przywitać, gdy wtrąciła się trzecia osoba. –
A oto i zjawa! – rozległ się radosny głos Duroca. – I to jaka zjawa! Moja droga, z prawdziwą przy-
jemnością panią witam! Co za uroda! Co za elegancja! Jest pani... dalibóg, brak mi słów! –
Niech pan powie „cesarska" i bliski będzie pan prawdy – trochę po męsku brzmiącym głosem zauwa-
żyła Dorota, podczas gdy Duroc skłonił się nad dłonią Marianny. – Trzeba przyznać- dodała ciszej – że nasza kochana cesarzowa nie sięga jej nawet do pięt! Zawsze zresztą twierdziłam, że sukien Leroya nie może nosić byle kto! –
Och! – zaprotestował wielki marszałek. – Byle kto? Osoba z rodu Habsburgów? Hrabino, taka bezce-
remonialność przysporzy pani kiedyś kłopotów! –
Niech pan raczej powie, moja niedoskonała znajomość francuskiego – odpowiedziała wybuchając
głośnym śmiechem.– Chciałam tylko powiedzieć, że te suknie nie do każdej figury pasują. Trzeba być szczupłą i gibką i mieć długie nogi dodała, obrzucając w lustrze pełnym aprobaty spojrzeniem własną sylwetkę – a Jej Wysokość za bardzo lubi słodycze.
21
Natomiast pani de Perigord zachwycała doskonałą elegancją i już wczoraj Mariannę uderzyła zmiana, jaką w niej dostrzegła: dziewczę o wielkich oczach, zdaniem niektórych brzydkie i zbyt chude, przeistaczało się w prawdziwą piękność. Nawet Marianna nie nosiła wyszukanych kreacji Leroya z większym szykiem. Tego dnia Dorota miała na sobie suknię w pasy z grubej białej gipiury i czarnego aksamitu, która przytłoczyłaby kobietę o nie tak rasowej i zgrabnej sylwetce. Serdecznie wzięła pod rękę Mariannę. –
Jak to cudownie, że pani znów jest sobą! – westchnęła. – Możemy wreszcie zapomnieć o pannie Mal-
lerousse i signorinie Marii Stelli! Marianna, mimo ogromnego opanowania, zaczerwieniła się. –
Mam wrażenie, że jestem czymś w rodzaju kameleona – westchnęła. – I nie mogę pozbyć się niepo-
koju, jak większość ludzi musi mnie osądzać. Pani de Perigord uniosła brwi. –
Moja droga, większość śmiertelników nigdy nie pozwoliłaby sobie pani osądzać! A jeśli chodzi o
równych pani, powiedzmy, że już nie takie rzeczy widzieli. Czy pani wie, że mój dziadek był stajennym u cesarzowej Elżbiety, nim został jej kochankiem i poślubił księżnę Kurlandii? I wcale mi to nie przeszkadza być z niego dumną... Co więcej, ze wszystkich moich przodków jego najbardziej lubię!.. A jeśli chodzi o niektórych emigrantów, to wielu z nich parało się pracami nieskończenie mniej eleganckimi niż posada lektorki u jakiejś księżnej albo dawanie koncertów! Niech się pani przestanie o to martwić i pozwoli przedstawić się naszemu Cerberowi. –
Chwileczkę! – Marianna odwróciła się do Duroca. – Czy mógłby mi pan wytłumaczyć, książę, roz-
kaz, który mi pan przysłał? Dlaczego mnie tu wezwano? Okrągła, o niezbyt wyraźnych rysach twarz wielkiego marszałka rozpromieniła się w uśmiechu. –
Ależ... po prostu, żeby zostać przedstawioną Ich Cesarskim Wysokościom, tego wymaga protokół!
Normalnie odbyłoby się to podczas wieczornego przyjęcia, ale w związku z żałobą... –
Tylko tyle? – spytała podejrzliwie. – Czy jest pan pewien? Jest pan pewien, że Jego Wysokość nie ma
zamiaru po swojemu czymś mnie zaskoczyć? –
Ależ oczywiście! Cesarz kazał mi panią wezwać, a ja w jego imieniu poleciłem pani się tu stawić.
Co więcej – dodał spoglądając na zegarek – czas udać się do salonu, a pani de Montebello jeszcze tu nie ma. Z pewnością zatrzymała ją cesarzowa. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Podobnie jak ona, mam przywilej przedstawiania nowo przybyłych. Proszę ze mną, księżno. Zaproszeni goście powoli weszli do sąsiedniego salonu, do którego podwójne drzwi otwierało dwóch lokajów w zielono-złotej liberii, i stanęli kręgiem pod ścianami – panie w pierwszym rzędzie, panowie za nimi w drugim. Jedynie Duroc pozostał przy Mariannie, którą zresztą ustawił nieco z boku, niedaleko drzwi, przez które miała wejść cesarska para. W salonie było mnóstwo ludzi, ale Marianna, znowu zżerana nie-pokojem i
pragnieniem ujrzenia mężczyzny, którego nadal kochała, nawet nie spojrzała na zaproszonych. Widziała tylko jedną wielką masę lśniących mundurów, francuskich i zagranicznych, oraz sukien, ale nie próbowała rozpoznać żadnej twarzy. W przejściu sprawdziła jedynie w wysokim lustrze, jak wygląda. Jedna myśl nie dawała jej spokoju: jak on ją przywita? Najpierw sądziła, że spotka się tylko z nim, że zaprowadzi ją do swojego gabinetu, żeby porozmawiać bez świadków. Nie przyszło jej do głowy, że czeka ją zgodna z protokołem prezentacja. Poczuła się okrutnie rozczarowana. To tak, jakby Napoleon dawał jej jasno do zrozumienia, że nic już dla niego nie znaczy, że jest zwykłą kobietą, jakich wiele! Czy to możliwe, że aż tak zakochał się w tej grubej Niemce? A poza tym Napoleon aż za dobrze znany był z ostrych słów i pokrętnych komplementów, jakimi w publicznych miejscach raczył niektóre kobiety, żeby mogła nie obawiać się chwili, gdy stanie przed nim, a tyle par oczu i uszu żądnych sensacji będzie ich śledziło. –
Ich Cesarskie Wysokości, cesarz i cesarzowa! – obwieścił na cały głos wielki marszałek.
Marianna zadrżała. Nerwy miała napięte do granic wytrzymałości. Otworzyły się szerokie drzwi i serce młodej kobiety zamarło na moment. Z rękoma założonymi na plecy Napoleon wszedł szybkim krokiem. Nieco za nim i wolniejszym krokiem zbliżała się Maria Ludwika, jeszcze bardziej niż zwykle różowa, w białej sukni, zdobionej różami w tym samym kolorze i srebrnym szamerunkiem. „Przytyła" – z mściwą radością zauważyła Marianna. Za cesarską parą weszła grupa dygnitarzy, którzy zatrzymali się w głębi salonu, gdy tymczasem cesarz i cesarzowa obeszli salon, przyjmując nie kończące się ukłony, w których zginały się wieczorowe suknie i haftowane mundury. Marianna rozpoznała czarującą księżnę Paulinę, siostrę Napoleona, i księcia de Wurtzbourg, wuja Marii Ludwiki. W szeregu gości zajmowała trzecie miejsce po dwóch wysoko postawionych i dużo od niej starszych damach, ale trzy minuty później nie byłaby zdolna powtórzyć ani ich nazwisk, ani tego, co Napoleon im powie-dział, bo w uszach miała jedynie głośny szum, przez który przebił się w końcu donośny głos Duroca. –
Czy Wasza Cesarska Wysokość pozwoli przedstawić sobie, zgodnie z rozkazem, Jej Wysokość księż-
nę Corrado Sant’Anna, markizę d'Asselnat de Villeneuve, hrabinę de Cappanori de Galleno, de... Długa lista tytułów, które zawdzięczała swojemu małżeństwu, ciążyła Mariannie niczym wyrok. Równocześnie jej kolana zgięły się w głębokim ukłonie, który bardziej przypominał uklęknięcie i wymagał znacznie więcej wdzięku, gibkości i zmysłu równowagi. Z tętniącymi skroniami i zamglonym spojrzeniem, mając przed oczyma jedynie białe pończochy i pantofle ze srebrnymi klamrami, usłyszała wreszcie koniec swoich tytułów, po czym zaległa cisza. Cesarz stał tak blisko, że słyszała jego oddech, ale ogarnięta nagłym przerażeniem nie śmiała podnieść wzroku. Co Napoleon powie?
23
Nagle zobaczyła wysuniętą ku sobie rękę, którą dobrze znała i która pomogła jej podnieść się. Usłyszała spokojny głos Napoleona: –
Proszę wstać, madame! Wydaje mi się, że długo czekaliśmy na pani wizytę.
Odważyła się podnieść na niego wzrok, spojrzeć w szaroniebieskie oczy, w których nie dostrzegła ani śladu gniewu, raczej rozbawienie. Przemknęło jej przez myśl, czy się z niej nie naigrywa. Jednakże uśmiech, jakim ją obdarzył, promieniał wesołością. –
Jesteśmy szczęśliwi, mogąc złożyć pani gratulacje z okazji małżeństwa i konstatując, że nie zmieniło
pani. Jest pani równie piękna! Nie był to komplement, raczej stwierdzenie faktu! Równocześnie jednak szybkim spojrzeniem ogarnął uroczą twarz, która spłonęła rumieńcem, ramiona i dekolt pulsujący tak blisko niego, ale Marianna, nagle oprzytomniała, nie potrafiła nic wyczytać z jego spojrzenia. Zwracał się już zresztą do Marii Ludwiki, by przedstawić jej Mariannę, która, chcąc nie chcąc, musiała powtórzyć ukłon przed kobietą, której najbardziej ze wszystkich nienawidziła. Ale nim się skłoniła, zdążyła dostrzec wyrażający niezadowolenie grymas, który podkreślała jeszcze bardziej słynna habsburska warga. –
Dzień dobry! – ponurym głosem powiedziała cesarzowa.
Ani słowa więcej! Czyżby rozpoznała kobietę, która nazajutrz po jej ślubie wywołała w Tuileries potworny skandal, kobietę, którą zaskoczyła szlochającą u stóp cesarza i którą nazwała „okropną kobietą"? Marianna gotowa jest przysiąc, że tak. Wstając nie mogła się powstrzymać i spojrzała prosto w oczy Marii Ludwiki. Z dziką radością, w milczeniu, wytrzymywała jej wzrok. Nagle jakby przeskoczyła między nimi iskra elektryczna, sprawiając Mariannie gorzką przyjemność. Austriaczka nienawidziła jej, była tego pewna. Ogarnęło ją upajające uczucie tryumfu. Nienawiść dwóch kobiet, tym gwałtowniejsza, że ukryta, pulsowała jak rozpalone powietrze w dzień burzy, być może pozwalając dostrzec lęk, jaki budziła. Marianna czuła, że wokół niej wszystkie oddechy zamarły w okrutnym oczekiwaniu. Czy już przy pierwszym spotkaniu dojdzie do konfrontacji między nową małżonką i ostatnią kochanką? Jednak nie. Skinąwszy głową, Maria Ludwika przeszła i dołączyła do małżonka, który przez tę krótką chwilę zdążył przejść przez pół sali. –
W porządku! – szepnął jej do ucha Duroc. – Poszło lepiej, niż myślałem. Kiedy to się skończy, pój-
dzie pani ze mną. –
Dlaczego?
–
Ależ księżno... teraz zostanie pani przyjęta na prywatnej audiencji. Cesarz polecił mi zaprowadzić pa-
nią do jego gabinetu zaraz po oficjalnej prezentacji. Chyba nie sądziła pani, że skończy się na kilku uprzejmych słówkach?
Serce Marianny aż podskoczyło z radości. Zobaczy go samego! Samego! To, co się wydarzyło do tej pory, było jedynie wymogiem etykiety, ceremonią, do której zobowiązywał jej nowy status, ale za chwilę znajdzie się z nim sam na sam, będzie go miała tylko dla siebie... i może nie wszystko okaże się stracone, jak pomyślała słysząc jego ironiczne powitanie. Na widok jej spojrzenia, w którym rozbłysły tysiące gwiazd, rozbawiony Duroc roześmiał się. –
Wiedziałem, że to bardziej się pani spodoba. Ale niech pani się zbytnio nie łudzi. Nazwisko, które
pani nosi, uchroniło panią przed publicznym skandalem. Nie znaczy jednak, że w cztery oczy usłyszy pani same przyjemne słowa. –
Dlaczego pan tak sądzi?
Duroc wyjął tabakierkę, zażył tabaki, po czym strzepnął jej resztki ze wspaniałego fraka z fioletowego aksamitu haftowanego srebrem. Uśmiechnął się. –
Najlepiej na pani pytanie, moja droga, odpowiedziałyby skorupy jednej z najpiękniejszych w tym pa-
łacu waz z porcelany z Sevres, którą unicestwiła cesarska dłoń Jego Wysokości, kiedy dowiedział się o pani małżeństwie. –
I sądzi pan, że mnie to przestraszy? – spytała. – Wprost przeciwnie. Nawet nie wie pan, jak wielką
przyjemność mi sprawia. Nic nie mogło uczynić mnie szczęśliwszą. Owszem, przestraszyłam się, ale przed chwilą... To prawda. Przeraziła ją jego zdawkowa uprzejmość, jego oficjalny uśmiech, jego obojętność... Gorsze od jego wściekłości... Wszystko, ale nie to! To była jedyna rzecz, wobec której była całkowicie bezbronna.
Gabinet cesarza w Saint-Cloud wychodził na wielki taras pełen kwitnących róż i pelargonii. Płótno w pasy osłaniało okna, a gałęzie starych lip zapewniały przyjemny cień, kontrastujący ze słońcem, w którym skąpane były rozległe trawniki. Wprawdzie sceneria żywo przypominała Tuileries, jednak atmosferę pracy łagodziły tutaj zapachy lata i piękno złocistozielonych ogrodów. Położywszy kaszmirowy szal na poręczy fotela, Marianna skierowała się ku przeszklonym wysokim drzwiom prowadzącym na taras, by kontemplując wspaniały widok skrócić czas oczekiwania, które wydawało się jej dosyć długie. Ledwie jednak zdążyła dojść do drzwi balkonowych, gdy na posadzce zewnętrznej galeryjki rozległy się szybkie kroki cesarza. Drzwi się otworzyły, trzasnęły...Marianna znowu skłoniła się głęboko... –
Nikt nie potrafi tak ukłonić się jak ty – zauważył Napoleon.
Stał przy drzwiach z rękoma jak zwykle założonymi za plecami i patrzył na nią. Ale się nie uśmiechał. Tak jak poprzednio, jedynie stwierdzał fakt, a nie prawił komplementy, by sprawić jej przyjemność. Zresztą
25
nim Marianna zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, przemierzył pokój, usiadł za biurkiem i wskazał jej fotel. –
Siadaj – powiedział krótko – i opowiadaj!
Zaskoczona Marianna machinalnie usiadła, gdy tymczasem Napoleon, nie zwracając na nią uwagi, zaczął przerzucać papiery i mapy, których stosy leżały na biurku. Przyjrzawszy mu się lepiej Marianna zauważyła, że przytył i wyglądał na zmęczonego. Jego matowa i blada cera zrobiła się żółtawa, nabierając odcienia starzejącej się kości słoniowej. Pełniejsze policzki podkreślały cienie pod oczyma i wyrażającą znużenie bruzdę wokół ust. „Ta tryumfalna kawalkada przez północne prowincje musiała być wyczerpująca" – pomyślała, zdecydowanie odrzucając insynuacje Talleyranda na temat głównych zajęć cesarskiej pary. Na chwilę podniósł na nią wzrok. –
A więc? Czekam...
–
Opowiadać... ale o czym? – spytała łagodnym głosem.
–
O wszystkim... o tym niesłychanym małżeństwie! Nie pytam o przyczynę, bo znam ją.
–
Wasza Wysokość... zna przyczynę?
–
Oczywiście. Po prostu Constant ma do ciebie słabość. Kiedy dowiedziałem się... o tym ślubie,
wszystko mi powiedział, zapewne po to, by oszczędzić ci największego ataku mojego gniewu! Może na wspomnienie tego gniewu, który zawsze tkwił w nim przyczajony, Napoleon walnął pięścią w biurko. –
Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? Sądzę, że miałem prawo dowiedzieć się o tym natychmiast.
–
Z pewnością! Ale, sire, czy mógłbyś mi powiedzieć, co by to zmieniło?
–
A co miało zmienić?
–
Powiedzmy... przebieg wypadków! A poza tym, prawdę rzekłszy, trudno mi sobie wyobrazić, że po
tym, jak rozstaliśmy się w wieczór koncertu, mogłabym prosić Waszą Wysokość o audiencję, by oznajmić mu tę nowinę. Nie bardzo widzę, jakbym miała o tym powiedzieć w okresie niezliczonych fet z okazji ślubu Waszej Wysokości. Lepiej było zniknąć i w miarę własnych możliwości znaleźć wyjście z sytuacji. –
Jak widać, ogromnych możliwości – ironicznie zauważył. – Księżna Sant'Anna! Do diabła! To niema-
ło jak na zwykłą... –
Proszę nie kończyć, sire! – ostro przerwała mu Marianna. – Wasza Wysokość zdaje się zapominać, że
postać Marii Stelli była jedynie maską, karnawałowym przebraniem. To nie ona poślubiła księcia Sant’Anna, lecz córka markiza d'Asselnat. Na tym szczeblu arystokracji to związek... normalny! Zresztą, sądząc po przyjęciu, z jakim się spotkałam po powrocie, Wasza Wysokość wydaje się jedyną osobą, którą to dziwi. Paryską śmietankę towarzyską dużo bardziej zdziwiło... Cesarz znów walnął pięścią w biurko.
–
Dość tego, droga pani! Nie po to pani tu jest, by mnie pouczać, jak reaguje lub nie reaguje Faubourg
Saint-Germain.Wiem to lepiej od pani. Chciałbym się natomiast dowiedzieć, jakim cudem wybrała pani człowieka, którego nikt nie widział, który zaszył się w swoich posiadłościach, którego nie zna nawet jego służba, swego rodzaju żywą tajemnicę! Jak mniemam, nie zjawił się tu chyba po panią? Marianna niemal fizycznie czuła, jak narasta w nim gniew. Podniosła głowę i mocno zacisnęła dłonie w rękawiczkach, jak robiła zawsze w trudnych chwilach. Pod pozornym spokojem ukrywając dręczący ją niepokój, odpowiedziała: –
Jeden z moich krewnych zaaranżował to małżeństwo... by ratować honor rodziny.
–
Jeden z krewnych? Ale sądziłem... Och! Rozumiem! Mogę się założyć, że chodzi o kardynała San
Lorenzo, tego zuchwalca, któremu Clary, aby się pani przypodobać, wbrew moim rozkazom ofiarował swój powóz! Intrygant, jak wszyscy jemu podobni! Marianna pozwoliła sobie na uśmiech. Gauthier de Chazay był poza zasięgiem cesarskiego gniewu. Wyznanie, które miała zrobić, niczym mu nie groziło. –
Proszę się założyć, sire, bo oczywiście Wasza Wysokość wygra! Istotnie, to mój ojciec chrzestny,
jako głowa naszej rodziny, dokonał za mnie wyboru. I to też jest normalne! –
Nie podzielam tego zdania.
Nagle Napoleon wstał i zaczął nerwowo, w sobie tylko właściwy sposób, przemierzać gabinet. –
Absolutnie nie podzielam tego zdania – powtórzył. – To ja, jako ojciec, powinienem był zadecydować
o przyszłości mojego dziecka. Chyba że – dodał z okrucieństwem – mylę się co do tego ojcostwa? Marianna zerwała się na równe nogi i stanęła przed nim z ogniem na twarzy i ciskającymi gromy oczyma. –
Nigdy nie dałam panu prawa i powodu, by mnie obrażać ani tym bardziej wątpić we mnie! A teraz
chciałabym wiedzieć, co Wasza Wysokość mógłby zagwarantować temu dziecku poza zmuszeniem jego matki do jakiegokolwiek małżeństwa. Zaległa cisza. Cesarz zakaszlał i odwrócił wzrok od utkwionego w nim płomiennego, niemal wyzywającego spojrzenia. –
Oczywiście! Nie mogłoby być inaczej, bo, niestety, nie miałem możliwości uznania dziecka. Ale
przynajmniej powierzyłbym was oboje któremuś z oddanych mi ludzi, kogo doskonale znałbym i którego byłbym pewny... pewny!.. –
Kogoś, kto z zamkniętymi oczyma przyjąłby kochankę cesarza... i odpowiedni posag. Bo oczywiście
wyposażyłby mnie pan, sire? –
Oczywiście.
27
–
Inaczej mówiąc, potulnemu słudze! Czyż Wasza Wysokość nie rozumie – gorączkowo wykrzyknęła
Marianna – że właśnie tego bym nie zniosła: że Wasza Wysokość dałby mnie, a raczej...sprzedał jednemu ze swych sług! Akceptować mężczyznę z twoich rąk, sire! –
Twoja arystokratyczna krew z pewnością wzburzyłaby się- krzyknął – gdybyś oddała rękę jednemu z
tych parweniuszy, którzy tworzą mój dwór, jednemu z tych, którzy wszystko zawdzięczają swojej waleczności i przelanej krwi na polu chwały... ...i twej hojności, sire! Nie, sire, ja, Marianna d'Asselnat, nie wstydziłabym się poślubiając jednego z tych ludzi, ale wolałabym raczej umrzeć, niż zgodzić się, by mężczyzna, którego kochałam, oddał mnie innemu... Będąc posłuszną kardynałowi, postąpiłam zgodnie z panującym wśród arystokracji obyczajem, że dziewczyna ślepo akceptuje męża wybranego dla niej przez rodzinę. W ten sposób mniej cierpiałam. –
To tyle, jeśli chodzi o pani racje! – zauważył z zimnym uśmiechem Napoleon. – A jakimi kierował
się twój... mąż? Co mogło skłonić księcia Sant’Anna do poślubienia kobiety noszącej dziecko innego? Świadomie, nie zwracając uwagi na wulgarny podtekst pytania, Marianna odparowała: –
To, że tym innym jesteś ty, sire! Bezwiednie okazałeś się moim posagiem, sire! Tak naprawdę książę
Corrado poślubił dziecko, w którego żyłach płynie krew Bonapartów. –
Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiem.
–
A przecież to takie proste, sire! Książę, jak powiadają, cierpi na poważną chorobę, której za nic w
świecie nie chce przekazać dalej. Z pełną świadomością pogodził się z myślą, że wraz z nim umrze stare rodowe nazwisko... aż do chwili, gdy kardynał de San Lorenzo opowiedział mu o mnie. Ze względu na rodową pychę mierziła go myśl o jakiejkolwiek adopcji, ale pycha ta przestała odgrywać rolę w twoim przypadku, sire. Twój syn może nosić nazwisko Sant'Anna i zapewnić ciągłość rodu. Znowu zapadła cisza. Powoli Marianna skierowała się ku otwartemu oknu. Nagle, gdy uświadomiła sobie, że skłamała mówiąc o Corrado Sant'Anna, zrobiło jej się duszno. Człowiek, który tak wspaniale dosiadał Ilderima, miałby być chory? To niemożliwe! Ale jak mogłaby to wytłumaczyć? To świadome odcięcie się od świata, tę maskę z białej skóry, którą nosił podczas nocnych konnych przejażdżek? Widziała znów z niezwykłą wyrazistością rysującą się na rozsłonecznionym tle cesarskiego parku wysoką i silną sylwetkę, jaką dostrzegała pod szerokim czarnym płaszczem trzepocącym na wietrze podczas jazdy. Chory? Nie! Kryła się w tym jakaś tajemnica, a Napoleonowi nigdy nie należało zdradzać tajemnic. To on przerwał milczenie. –
Niech będzie! – powiedział w końcu. – Akceptuję te racje, mają sens i mogę je zrozumieć. Co wię-
cej, nie mamy nic do zarzucenia księciu, który od naszego dojścia do władzy zawsze był lojalnym poddanym. Ale... przed chwilą powiedziałaś, pani, dziwne zdanie... –
Jakie?
–
„Książę, jak mówią, cierpi na poważną chorobę". To ,Jak mówią" pozwala sądzić, żeś go, pani, nie
widziała? –
Nic bardziej prawdziwego. Jedyne, co widziałam, to dłoń w rękawiczce, którą podał mi przez zasłonę
z czarnego aksamitu podczas ceremonii ślubu kościelnego. –
Nigdy nie widziałaś księcia de Sant'Anna? – z niedowierzaniem wykrzyknął Napoleon.
–
Nigdy! – zapewniła Marianna, mając znów świadomość, że kłamie.
–
Ale za żadną cenę nie chciała, by dowiedział się, co wydarzyło się w pałacu w Toskanii. Po co mó-
wić mu o jeźdźcu-zjawie... a zwłaszcza o owym dziwnym przebudzeniu po szalonej nocy w łożu usłanym kwiatami jaśminu?.. Zresztą to kłamstwo natychmiast zostało wynagrodzone, bo Napoleon wreszcie się uśmiechnął. Powoli podszedł do niej tak blisko, że niemal jej dotykał, i zatopił swój wzrok w spojrzeniu młodej kobiety. –
A zatem – powiedział cichym, poufnym głosem – nie tknął cię?
–
Nie, sire... nie tknął mnie.
Mariannie gwałtownie zabiło serce. W spojrzeniu cesarza, przed chwilą lodowato zimnym, dostrzegła ogrom słodyczy. Patrzył na nią tak samo jak w czasach Trianon. Poznawała ten wyraz oczu, ten urok, jaki umiał roztaczać, kiedy chciał, to spojrzenie, którym ją pieścił, nim się kochali. Ileż dni... i ileż nocy strawiła na tęsknocie za tym spojrzeniem! Dlaczego więc w tej chwili nie czuła już żadnej radości? Nagle Napoleon zaczął się śmiać. –
Nie patrz tak na mnie! Słowo daję, można by pomyśleć, że się mnie boisz! Uspokój się, nie musisz się
już niczego obawiać. Po zastanowieniu muszę przyznać, że twoje małżeństwo to doskonała rzecz i po mistrzowsku wszystko rozegrałaś! Dalibóg! Sam bym tego lepiej nie wymyślił! Wspaniałe małżeństwo... I w dodatku białe małżeństwo! Czy wiesz, że przez ciebie cierpiałem? –
Cierpiałeś? Ty, sire?
–
Ja! Czyż nie jestem zazdrosny o to, co kocham? Wyobrażałem sobie tyle rzeczy...
„A ja?" – pomyślała Marianna, przypominając sobie tę koszmarną noc w Compiegne. – „Zdawało mi się, że zwariuję, kiedy dowiedziałam się, że nie wytrzymał nawet tych kilku godzin i od razu zaciągnął Austriaczkę do swego łoża. Czy ja wtedy nic sobie nie wyobrażałam?" Pretensje ożyły nagle tak gwałtownie, że nie od razu uświadomiła sobie, że wziął ją w ramiona i szeptał jej prosto do ucha coraz ciszej i coraz żarliwiej: –
Ty, moja zielonooka czarownica, moja piękna syrena w ramionach innego mężczyzny? Kto inny
miałby okrywać twe ciało pieszczotami i pocałunkami... Niemal cię nienawidziłem za męki, jakie przez ciebie cierpiałem, i
kiedy przed chwilą znów cię zobaczyłem... taką piękną! Piękniejszą niż we
wspomnieniach...Miałem ochotę...
29
Pocałunek stłumił słowa. Był to pocałunek żarłoczny, władczy, niemal brutalny, pełen egoistycznego żaru, pieszczota, jaką pan darzy uległą niewolnicę, pocałunek, który do głębi poruszył Mariannę. Już sam dotyk tego mężczyzny, który stał się ośrodkiem jej życia, wszystkich jej myśli i pragnień, wprost tyranizował jej zmysły... W ramionach Napoleona Marianna zapomniała o całym świecie tak jak w miłosną noc w Bulard... Ale Napoleon już odsunął się od niej, oddalał, wołał: –
Rusłan!
Natychmiast w drzwiach stanął wspaniały Gruzin w turbanie na głowie. –
Nikogo tu nie wpuszczaj, póki cię nie zawołam! Odpowiadasz za to życiem!
Mameluk kiwnął głową na znak, że zrozumiał, i zniknął. Napoleon wziął Mariannę za rękę. –
Chodź! – powiedział tylko.
Niemal biegnąc pociągnął ją za sobą ku drzwiom, rysującym się na jednej ze ścian gabinetu, za którymi zobaczyła kręte schody. Wbiegli po nich pędem do sypialni niedużej, ale urządzonej przytulnie i z ogromnym smakiem, jak przystało na prawdziwe gniazdko miłości. Dominowały tu świetlisty żółcień i jasny, odrobinę przygaszony błękit. Ale Marianna ledwie zdążyła rzucić na to wszystko okiem i pomyśleć o tych, które przed nią odwiedzały tę dyskretną kryjówkę. Napoleon ze zręcznością najlepszej pokojówki wyjął szpilki przytrzymujące biały satynowy toczek, rozpiął suknię, która opadła na podłogę, a w ślad za nią z niewiarygodną szybkością halka i koszula. Tym razem nie było czasu na powolne i czułe gry wstępne, na wymyślne i rozkoszne rozbieranie, które wtedy, w Bulard, sprawiły, że stała się przy zwalającym łupem szalonego pożądania, i które w czasach Trianon dodawały tyle uroku ich miłosnym preludiom. W mgnieniu oka Jej Wysokość księżna Sant'Anna w samych pończochach leżała na żółtej satynowej narzucie i zmagała się z rozpalonym żołdakiem, który wziął ją bez słowa, pożerając jedynie jej wargi gorącymi pocałunkami. Wszystko stało się tak szybko i tak brutalnie, że pamiętny urok nie zdążył nawet dać znać o sobie. W kilka minut było po wszystkim. Na zakończenie Jego Wysokość pocałował ją w czubek nosa i poklepał po policzku. –
Moja mała, poczciwa Marianna! – powiedział z rozczuleniem. – Bez wątpienia jesteś najrozkoszniej-
szą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Obawiam się, że przez całe życie będę robił przez ciebie głupstwa. Szaleję za tobą! Ale te miłe słowa nie mogły pocieszyć „małej poczciwej Marianny", która na równi zawiedziona, jak i wściekła, czuła się w dodatku nieco śmieszna. Ze złością uświadomiła sobie, że kiedy sądziła, iż naprawdę odzyskała kochanka, iż na nowo rozkwitła cudowna i upajająca miłość, on po prostu zaspokoił gwałtowną i nagłą żądzę żonatego mężczyzny, który, być może, bał się, że nakryje go żona, i który z całą pewnością już żałował, że stracił głowę. Urażona zerwała z łoża kapę, by okryć swą nagość, i wstała. Włosy w nieładzie spływały poniżej pasa, otulając ją lśniącym czarnym płaszczem.
–
Czuję się niezwykle zaszczycona, że mogłam sprawić Waszej wysokości przyjemność! – zauważyła
chłodno. – Czy mogę mieć nadzieję, że nadal cieszyć się będę jego życzliwością? Zmarszczył brwi, skrzywił się i wstał. –
Daj spokój! Teraz się dąsasz? Marianno, wiem, że nie poświęciłem ci tyle czasu co dawniej, ale jesteś
chyba dość rozsądna, by zrozumieć, że wiele zmieniło się tu i że nie mogę już zachowywać się wobec ciebie jak... –
Jak kawaler! Wiem! – Marianna odwróciła się do niego tyłem, by przed lustrem na kominku dopro-
wadzić do ładu fryzurę. Poszedł za nią, objął ją i pocałował w nagie ramię, po czym zaczął się śmiać. –
Powinnaś być bardzo dumna z siebie! Jesteś jedyną kobietą, przez którą mogę zapomnieć o moich
obowiązkach wobec cesarzowej – niezręczność tych słów tylko pogorszyła sytuację. –
Ależ... jestem dumna, sire – powiedziała z powagą w głosie. – Żałuję jedynie, że zapomniałeś o nich
tylko na krótką chwilę. –
Cóż zrobić, obowiązek...
–
I troska, by jak najszybciej mieć dziedzica! – dokończyła ironicznie, myśląc, że mu dokuczy.
Nic z tego. Napoleon uśmiechnął się do niej promiennie. –
Mam nadzieję, że nie każe na siebie zbyt długo czekać! Chcę syna! Oczywiście. I mam nadzieję, że
ty również dasz mi tłustego chłopaka. Na imię damy mu, jeśli zechcesz, Charles, po moim ojcu. –
I po niejakim panu Denis! – odparła zdumiona Marianna. Czyżby teraz miał zamiar rozprawiać o
dziecku? I to tak naturalnie, jakby od dawna byli szczęśliwym małżeństwem! Ogarnęła ją nagle nieprzeparta chęć powiedzenia mu czegoś na przekór. –
Może to będzie dziewczynka! – po raz pierwszy taka ewentualność przyszła jej do głowy, bo do tej
pory, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, była przekonana, że urodzi chłopca. Ale tego wieczora nie miała najmniejszej szansy go rozgniewać, gdyż oznajmił niezwykle radośnie: –
Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś urodziła mi córkę. Czy wiesz, że mam już dwóch synów?
–
Dwóch?
–
Ależ tak, kilkuletniego Leona i malutkiego Aleksandra, który przyszedł na świat w Polsce w ze-
szłym miesiącu. Tym razem Marianna nic nie odpowiedziała, całkowicie pokonana i zraniona, bardziej niż chciała się do tego przyznać. Nie wiedziała jeszcze o narodzinach syna Marii Walewskiej i poczuła się dotknięta do żywego, że w ten sposób znalazła się w jednym rzędzie z innymi kochankami cesarza, a jej dziecko, czy chciała, czy nie, w swego rodzaju nursery cesarskich bękartów. –
Moje gratulacje! – powiedziała przez zaciśnięte zęby.
31
–
Jeśli urodzisz córkę, damy jej korsykańskie imię, jakieś ładne imię! Letycja, jak moja matka, albo Va-
nina... lubię te imiona! A teraz pośpiesz się i ubieraj. W końcu wszyscy zaczną się dziwić, że audiencja trwa tak długo. Więc teraz przejmował się ludzkim gadaniem! Och! Naprawdę się zmienił! Doskonale wczuł się w swą nową rolę żonatego mężczyzny! Ze złością, ale niezwykle szybko Marianna dokończyła się ubierać. Zostawił ją samą w sypialni, może przez dyskrecję, a może raczej z pośpiechu, by jak najszybciej wrócić do gabinetu. Poprosił, by, jak będzie gotowa, zeszła do niego. Marianna ubrała się równie szybko jak on; chciała jak najszybciej opuścić ten pałac. Na jej miłości pojawiła się, czuła to wyraźnie, pierwsza rysa. Niełatwo jej będzie wybaczyć mu to pośpieszne intermedium miłosne, które na sto mil pachniało mieszczaństwem! Kiedy weszła do gabinetu, Napoleon czekał już na nią z szalem w ręku. Uprzejmie ułożył go na jej ramionach i spytał nagle, przymilnie jak dziecko, które przeprasza za jakąś psotę: –
Kochasz mnie jeszcze?
Za całą odpowiedź wzruszyła tylko ramionami i smutno się uśmiechnęła. –
Więc poproś mnie o coś! Chciałbym ci sprawić przyjemność.
Już miała odmówić, gdy przypomniała sobie, co wczoraj powiedziała jej Fortunata i co tak bardzo ją zmartwiło. Miała teraz okazję zrobić przyjemność najwierniejszej przyjaciółce...i z pewnością dokuczyć nieco cesarzowi. Patrząc mu prosto w oczy, uśmiechnęła się tym razem szeroko. –
Jest ktoś, sire, komu mógłbyś przeze mnie sprawić przyjemność!
–
Kto taki?
–
Pani Hamelin. Podobno kiedy aresztowano u niej bankiera Ouvrarda, został zatrzymany również ge-
nerał Foumier-–Sarloveze, który był tam całkiem przypadkowo. Jeśli Marianna miała nadzieję dokuczyć Napoleonowi, udało jej się to znakomicie. W jednej chwili miły uśmiech zastąpiła nieporuszona maska Cezara. Nie patrząc na nią podszedł do biurka i sucho oznajmił: –
Generał Fournier bez przepustki nie miał nic do roboty w Paryżu. Jego miejsce jest w Sarlat. Więc
niech tam siedzi. –
Można by powiedzieć, że Wasza Wysokość nic nie wie o czułych więzach łączących go z Fortunata.
Uwielbiają się i... –
Bzdury! Fournier uwielbia wszystkie kobiety, a pani Hamelin szaleje za wszystkimi mężczyznami.
Doskonale potrafią obejść się bez siebie. Skoro był u niej, musiał mieć po temu jakiś inny powód. –
Oczywiście – przyznała nie zmieszana Marianna. – Gorąco pragnie odzyskać swe miejsce w szere-
gach armii... i Wasza Wysokość wie o tym doskonale! –
Wiem przede wszystkim, kim jest: mącicielem, niespokojnym duchem, uparciuchem... który mnie
nienawidzi i nie może mi darować, że mam koronę na głowie!
–
I który kocha twoją sławę, sire! – cicho dodała Marianna, dziwiąc się sama sobie, że znajduje takie ar-
gumenty, by bronić człowieka, którego osobiście nie znosiła. Ale Fortunata byłaby taka szczęśliwa! Napoleon obrzucił ją nagle podejrzliwym spojrzeniem. –
Ten człowiek... skąd go znasz?
Marianna poczuła diabelską pokusę! Jak by zareagował, gdyby mu powiedziała, że w noc cesarskiego ślubu Fournier próbował ją zgwałcić za bramą ogrodu? Furią z pewnością! I ta furia wynagrodziłaby jej wiele, wiele rzeczy, ale Fournier zapłaciłby za nią, być może, życiem albo wieczną niełaską, a na to nie zasłużył, nawet jeśli był nieznośny i wstrętny. –
To za dużo powiedziane, że go znam! Widziałam go kiedyś wieczorem u pani Hamelin. Przyjechał z
tego twojego Perigordu i błagał ją, by się wstawiła za nim. Nie zostałam tam długo, bo wydawało mi się, że generał i moja przyjaciółka marzą o chwili samotności! Słysząc śmiech cesarza nie miała wątpliwości, że się jej udało. Napoleon podszedł do niej, podniósł i ucałował dłoń, poczym nie puszczając jej odprowadził do drzwi. –
No dobrze! Wygrałaś! Powiedz tej szelmie w spódnicy, że niebawem ujrzy swego wiejskiego kogu-
ta! Wyciągnę go z więzienia i jeszcze przed jesienią odzyska stanowisko. A teraz zmykaj! Muszę wziąć się do pracy. W drzwiach pożegnali się, on skłaniając lekko tors, ona składając dworski ukłon, tak uroczyście, tak bezosobowo, jakby za zamkniętymi drzwiami prowadzili salonową rozmowę. W galerii Apollina Marianna spotkała Duroca, który czekał na nią, by odprowadzić do powozu. Podał jej rękę i spytał: –
A więc? Zadowolona?
–
Bardzo – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby. – Cesarz był... czarujący!
–
To prawdziwy sukces – potwierdził wielki marszałek. – Wróciła pani całkowicie do łask! I nie wie
pani jeszcze jak bardzo! Ale mogę to pani powiedzieć, bo z pewnością lada moment dostanie pani nominację. –
Nominację? Jaką nominację?
–
Damy dworu, oczywiście! Cesarz postanowił, że jako włoska księżna dołączy pani do grupy zagra-
nicznych wielkich dam, które służą cesarzowej: księżna Dalberg, pani de Perigord, księżna Aldobrandini, księżna Chigi, hrabina Bonacorsi, hrabina Vilain XIV... Należy się to pani z urzędu. –
Ależ ja nie chcę! – wykrzyknęła zaskoczona Marianna. – Jak śmiał mi to zrobić? Oddać swojej żonie,
zmuszać, bym jej służyła, bym dotrzymywała jej towarzystwa? Zwariował! –
Ciszej! – Duroc niespokojnie rozglądał się dokoła. – Niech pani nie podziela zbyt pochopnie opinii
pani de Perigord. I przede wszystkim niech się pani nie denerwuje. Nominacje zostały postanowione, ale dekret nie jest jeszcze podpisany, choć hrabina Dorota już pełni swe obowiązki. Poza tym, znając zaborczy charakter księżnej Montebelle, nie sądzę, by pani funkcja zabierała pani wiele czasu. Oprócz wielkich przyjęć, w
33
których będzie pani musiała uczestniczyć, wcale nie będzie pani widywać cesarzowej, nie będzie pani wchodzić do jej sypialni, rozmawiać z nią, jeździć jej karetą. Krótko mówiąc, ta funkcja ma charakter przede wszystkim honorowy, ale utnie wszelkie plotki! –
Skoro koniecznie muszę pełnić jakąś funkcję na dworze, to czy nie mogłabym służyć u innego człon-
ka rodziny cesarskiej? Na przykład u księżnej Pauliny? Albo jeszcze lepiej u matki cesarza? Tym razem wielki marszałek wybuchnął serdecznym śmiechem. –
Moja droga księżno, sama pani nie wie, co mówi! Jest pani stanowczo za ładna dla tej uroczej wariat-
ki Pauliny, a jeśli chodzi o matkę cesarza, to umarłaby pani z nudów, dołączając do grona poważnych i pobożnych dam stanowiących jej otoczenie. Kiedy księżna Abrantes, która zna przecież panią Letycję od dziecka, wróci z Portugalii, niech ją pani zapyta, jak znosi atmosferę pałacu Brienne i ciągnące się bez końca partyjki reversi, które stanowią tam główną rozrywkę. –
Trudno – z rezygnacją westchnęła Marianna – znowu jestem pokonana! Będę zatem damą dworu!
Ale, na litość boską, drogi książę, niech pan nie przyspiesza podpisania tego dekretu! Im później się to stanie... –
Och! Przy odrobinie szczęścia mogę z tym zwlekać aż do sierpnia... a może nawet września!
Września? Uśmiech natychmiast powrócił na twarz Marianny. We wrześniu jej stan będzie wystarczająco widoczny, by zwolniono ją z obowiązków dworskich, gdyż według jej obliczeń dziecko powinno urodzić się w pierwszych dniach grudnia. Doszli do tarasu i Marianna spontanicznie podała wielkiemu marszałkowi dłoń do ucałowania. –
Jest pan kochany, drogi książę! I, co ważniejsze, jest pan wspaniałym przyjacielem.
–
Wolałem to pierwsze określenie – zrobił komiczny grymas – ale zadowolę się przyjaźnią! Do szybkie-
go zobaczenia, piękna pani! Dzień chylił się ku schyłkowi w feerii pomarańczowych świateł, które niczym łuna rozbłysły za wzgórzami Saint-Cloud, gdzie lekki wiaterek powoli obracał skrzydłami wiatraków. Na promenadzie w Longchamp tętniło barwne i wesołe życie, wszędzie wzrok przyciągały lśniące powozy, piękni mężczyźni na koniach, jasne toalety pań i przepysznie kolorowe mundury panów. Za panowania Ludwika o tej eleganckiej godzinie wypadało pokazać się w długim szeregu powozów, które często aż do jedenastej wieczorem posuwały się krok za krokiem długą aleją. Tę modę – wylansowaną przez lubujące się w przepychu śliczne kokietki i śpiewaczki operowe odwiedzające opactwo w Longchamp – przywróciły po rewolucyjnej zawierusze elegantki z okresu dyrektoriatu. Wieczór był tak ciepły, że Marianna postanowiła nie spieszyć się z powrotem do domu. Jechała tego dnia nowym powozem, odkrytą kolaską, którą Arkadiusz zamówił u Kellera, mistrza w budowie karet, by zrobić na jej powrót niespodziankę. Kolasa zachwycała zarówno luksusowymi obiciami z zielonego aksamitu i
lśniącymi miedzianymi zdobieniami, jak i komfortem. Prawie wszystkie spojrzenia zatrzymywały się na tym wspaniałym powozie i jadącej w nim Mariannie, kobiety patrzyły z ciekawością a mężczyźni z nie ukrywanym podziwem na młodą księżnę, wygodnie wspartą na poduszkach, i na cztery śnieżno-białe konie, którymi dumnie powoził Gracchus w nowej czarno-złotej liberii. Głowy wielu osób odwracały się za zaprzęgiem. Ci, którzy poznali Mariannę, kłaniali się jej lub witali uśmiechem, jak pani de Recamier, baronowa de Jaucourt, hrabina Kielmannsegge czy pani de Talleyrand, która mijając jej powóz entuzjastycznie ją powitała. Ta wspaniała kobieta czuła się bez wątpienia odkrywczynią nowej gwiazdy na firmamencie paryskich wyższych sfer. Kilku panów, zdjąwszy kapelusze, pośpieszyło ucałować dłoń Marianny. Ich konie niemal dotykały powozu, ale Marianna nie miała ochoty na rozmowy i obdarzyła ich jedynie uśmiechem i miłym słówkiem. Nie zatrzymała nawet czarującego księcia Poniatowskiego, który gotów był towarzyszyć jej podczas drogi, choć jechał w przeciwnym kierunku do Saint-Cloud, gdzie czekał na niego cesarz. Kołysana łagodnym ruchem jadącego powozu wolała oddychać ciepłym powietrzem, przesyconym słodkawym zapachem kwitnących akacji i kasztanów i wodzić roztargnionym wzrokiem po barwnym tłumie. Od czasu do czasu rozpoznawała jakąś twarz lub odpowiadała na czyjeś powitanie. W pewnej chwili, gdy jadący w obie strony musieli się zatrzymać, by przepuścić przepychających się ludzi księcia de Cambaceres – jak zwykle w przesadnie lśniącym złotem stroju, na który zwisał potrójny podbródek bon vivanta i sypał się puder z peruki 1780 – wzrok Marianny zatrzymał się na jeźdźcu, który w widoczny sposób odcinał się od kolorowego tłumu. Uwagę jej przykuł nawet nie strój mężczyzny, lecz jego sylwetka i fizjonomia. Jechał na złotokasztanowym koniu skrajem bocznej alejki, spokojnie, jakby nie dostrzegając tłumu, witając od czasu do czasu którąś z uśmiechających się do niego kobiet. Po mundurze ciemnozielonym z czerwonymi wyłogami, po krzyżu Świętego Aleksandra na kołnierzu i po specyficznym kształcie wielkiego trój graniastego czarnego kapelusza z kogucimi piórami Marianna poznała, że to rosyjski oficer, choć pierś jego zdobił krzyż Legii Honorowej. Był z pewnością jednym z attache cesarskiego ambasadora, starego księcia Kurakina, którego często spotykała u Talleyranda. Znała również z widzenia Nesselroda i Rumiancowa, ale tego oficera nie widziała nigdy, bo nie dałoby się tak łatwo go zapomnieć. Przede wszystkim był doskonałym jeźdźcem, co można było poznać po tym, jak siedział w siodle, z wdziękiem nie pozbawionym jednak siły, po wspaniale umięśnionych udach rysujących się pod białymi skórzanymi spodniami. Zresztą cała sylwetka prezentowała się doskonale: bardzo szerokie ramiona, wąska jak u młodej dziewczyny talia. Ale najbardziej niezwykła była twarz: blond włosy, cienkie faworyty, które na policzkach pieniły się niczym złote runo, szlachetne i czyste jak u greckiego posągu rysy i dzikie, lekko skośne ciemnozielone oczy, które zdradzały krew azjatycką. Mężczyzna ten, który zbliżając się do kolaski jechał coraz wolniej, miał w sobie coś z Tatara.
35
W końcu się zatrzymał o kilka kroków od Marianny... by z uwagą i ciekawością podziwiać jej konie. Każdego z nich obejrzał dokładnie od uszu aż po ogon, trochę się cofnął, by lepiej ocenić całość, wrócił... Mariannie wydało się nawet, że za chwilę zeskoczy na ziemię, by przyjrzeć się im z bliska, gdy nagle jego spojrzenie zatrzymało się na młodej kobiecie. Teraz ją zaczął tak samo oglądać. Siedząc mocno na koniu niecałe dwa metry od Marianny, przyglądał się jej z uwagą entomologa, który zobaczył rzadki okaz owada. Bezceremonialnie aprobującym spojrzeniem obrzucił ciemne włosy, twarz, która zaczerwieniła się z oburzenia, smukłą szyję, ramiona i dekolt, które szybko osłoniła kaszmirowym czarno-złotym szalem. Zgorszona, nie mogąc pozbyć się nieprzyjemnego uczucia, że jest jak wystawiona na targ niewolnica, spiorunowała wzrokiem bezczelnego oficera, który pogrążony w kontemplacji nawet tego nie zauważył. Co więcej, wyjął z kieszeni monokl, by móc ją swobodniej podziwiać. Marianna szybko pochyliła się w stronę Gracchusa i trąciła czubkiem parasolki w ramię. –
Rób co chcesz, ale masz się jak najszybciej stąd wydostać! To indywiduum zamierza sterczeć tu aż po
sądny dzień. Młody stangret spojrzał na intruza i roześmiał się. –
Wasza Książęca Wysokość ma chyba adoratora! Zobaczę, co się da zrobić. Zresztą już zaczynamy po-
suwać się do przodu. Rzeczywiście, długi sznur powozów ruszył z miejsca. Gracchus popędził konie, ale rosyjski oficer ani drgnął. Jedynie lekko obrócił się w siodle i powiódł wzrokiem za kolaską i jej pasażerką. Marianna z wściekłością rzuciła: –
Co za gbur!
–
Niech się pani nie gniewa, księżno. To Rosjanin, a wszyscy wiedzą, że Rosjanie nie znają się na ma-
nierach – tłumaczył Gracchus. – To dzikusy! Ten tu pewnie nie skleci nawet trzech słów po francusku. Nie umiał inaczej okazać, że uważa księżnę za bardzo piękną. Marianna wolała pominąć uwagę milczeniem. Mężczyzna na pewno mówił po francusku. Każdy szlachetnie urodzony Rosjanin uczył się tego języka, a ten oficer z pewnością nie wyglądał na urodzonego w chałupie. Widać było klasę, choć zachowanie nie przemawiało na jego korzyść. Najważniejsze, że wreszcie udało się go pozbyć! Na szczęście nie jechał w tym samym kierunku. Kiedy jednak powóz przejechał przepiękną trzyczęściową kutą bramę, arcydzieło Coustou, stanowiącą Porte Mahiaux, która prowadziła z Lasku Bulońskiego do Neuilly, usłyszała stangreta spokojnie oznajmiającego, że rosyjski oficer nadal im towarzyszy! –
Jak to? Śledzi nas? Przecież jechał do Saint-Cloud...
–
Może jechał, ale widać zmienił zdanie, bo jedzie za nami.
Marianna odwróciła się. Gracchus miał rację. Rosjanin jechał w odległości kilku metrów za powozem tak spokojnie, jakby to było całkiem naturalne. Kiedy zobaczył, że młoda kobieta patrzy na niego, miał czelność
szeroko się do niej uśmiechnąć. –
Och! Tego już za wiele! Pognaj konie, Gracchusie! Galopem!
–
Galopem? – przeraził się chłopak. – Ależ wpadnę na kogoś!
–
Jesteś wystarczająco sprytny, by tego nie zrobić. Powiedziałam: galopem! To jedyna okazja, by poka-
zać, co warte są takie konie i... taki stangret! Gracchus wiedział, że nie ma co dyskutować ze swoją panią, gdy przybiera ten ton. Trzasnął z bicza i konie ruszyły pędem drogą do Neuilly, przemknęły przez plac de l'Etoile, na którym ciągle wznosił się absurdalny Łuk Tryumfalny z malowanego płótna, i pomknęły Polami Elizejskimi. Gracchus stał na koźle niczym grecki auryga i na widok najmniejszej choćby przeszkody, najniepozorniejszego przechodnia darł się wniebogłosy: „Z drogi!" Zresztą wszyscy przystawali ze zdumienia, widząc elegancką, zaprzężoną w cztery śnieżnobiałe rumaki kolaskę, która pędziła z zawrotną szybkością... ścigana przez galopującego jeźdźca. Bo gdy spokojnie jadący Rosjanin zobaczył, że powóz rusza galopem, spiął konia ostrogami i z widoczną przyjemnością rzucił się w szalony pościg. Kapelusz spadł mu z głowy, ale się tym wcale nie przejął i jego jasne włosy powiewały na wietrze. Dzikimi okrzykami, które wtórowały pokrzykiwaniom Gracchcusa, poganiał konia. Ten niecodzienny widok wzbudzał zainteresowanie przechodniów, którzy patrzyli ze zdumieniem na ten hałaśliwy cyklon. Z hukiem powóz wtoczył się na most de la Concorde i pomknął wzdłuż murów pałacu Zgromadzenia Ustawodawczego. Rosjanin niepokojąco się zbliżał, a Marianna z trudem panowała nad sobą. –
Nie zdołamy się go pozbyć! – krzyknęła. – Już dojeżdżamy do domu!
–
Niech pani nie traci nadziei! – wrzasnął Gracchus. – Oto nadchodzi pomoc!
Rzeczywiście, jakiś jeździec ruszył ich śladem. Kapitan polskich lansjerów, widząc elegancki powóz, za którym pędził rosyjski oficer, uznał, że należy się wtrącić. Marianna z radością zobaczyła, że przeciął drogę Rosjaninowi, który, chcąc nie chcąc, musiał się zatrzymać, by nie spaść z konia. Gracchus odruchowo pociągnął za lejce i powóz zwolnił. –
Dziękuję panu! – zawołała Marianna, kiedy obaj jeźdźcy starali się uspokoić konie.
–
Do pani usług! – odpowiedział wesoło, podnosząc do czerwono-niebieskiej czapki rękę w rękawicz-
ce. Po chwili ręka ta wymierzyła policzek rosyjskiemu oficerowi. –
Będzie wspaniały pojedynek! – skomentował zajście Gracchus. – Cios szablą za jeden uśmiech to do-
syć drogo! –
Może byś zajął się tym, co do ciebie należy? – zganiła go Marianna, nie mając ochoty wysłuchiwać
komentarzy stangreta.– Odwieź mnie szybko do domu i wróć zobaczyć, jak sprawy się potoczą! Spróbuj się dowiedzieć, kim są ci panowie! Zobaczę, jak zapobiec ich spotkaniu.
37
Chwilę później wysiadła na dziedzińcu swego pałacu i posłała Gracchusa z powrotem na miejsce zajścia. Wrócił po dziesięciu minutach, ale nie umiał powiedzieć nic więcej. Obaj adwersarze zniknęli, a po całym zbiegowisku nie było już ani śladu. Marianna, mocno zaintrygowana tym incydentem, gdyż obawiała się, że nabierze niepotrzebnego rozgłosu i że cesarz może się o tym dowiedzieć, zrobiła to co zawsze w podobnych okolicznościach: poczekała na powrót Arkadiusza, żeby mu się zwierzyć. Od wczorajszego dnia sytuacja wicehrabiego de Jolival w domu Marianny nieco się zmieniła na skutek długiej rozmowy, podczas której dowiedział się o ostatnich wydarzeniach, jakie miały miejsce we Włoszech; z impresaria śpiewaczki Jolival urósł do rangi honorowego rycerza i sekretarza księżnej w jednej osobie. Do roli tej predysponował go zarówno światły umysł, jak i szczere uczucie, jakie żywił dla młodej kobiety. Miał zatem pilnować wszelkich jej spraw, zwłaszcza finansowych i problemów związanych z Lukką. Przy nim Marianna nie musiała obawiać się intryg Mattea Damianiego – jeśli książę Sant’Anna okazałby słabość i zachowałby go jako swojego sekretarza – czy kogokolwiek innego, kto zająłby jego miejsce. –
Oczywiście musisz – dodał Arkadiusz po tej rozmowie - prowadzić dom na wyższej stopie niż Maria
Stella. Przede wszystkim powinnaś mieć damę do towarzystwa lub lektorkę, –
Wiem – przerwała Marianna – ale mimo to nie zrobię tego. Po pierwsze nienawidzę, gdy ktoś mi czy-
ta, a po drugie nie potrzebuję damy do towarzystwa, chyba że nasza droga Adelajda skończy kiedyś ze swymi szaleństwami i przypomni sobie, że istniejemy. Na tym dyskusja się zakończyła, a Arkadiusz zaczął pełnienie nowych obowiązków od delikatnego zadania: postarać się zapobiec idiotycznemu pojedynkowi między carskim oficerem i polskim lansjerem. Zadania tego podjął się z uśmiechem rozbawienia na ustach, pytając jedynie, po czyjej stronie jest jej sympatia. –
Co za pytanie! – wykrzyknęła. – Oczywiście, po stronie Polaka. Czyż nie uwolnił mnie od natręta, i
to z narażeniem własnego życia? –
Moja droga – beznamiętnie zauważył Arkadiusz – doświadczenie nauczyło mnie, że z kobietami nig-
dy nic nie wiadomo i że wcale nie zawsze wybawcy cieszą się ich wdzięcznością. Wszystko zależy od tego, od kogo się je wybawiło. Weźmy na przykład twoją przyjaciółkę Fortunatę Hamelin. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, że nie tylko za nic na świecie nie chciałaby, by ktoś „wybawił" ją od rosyjskiego oficera, który panią ścigał, ale do końca życia nie darowałaby zuchwalcowi, który... ośmieliłby się pośpieszyć jej z pomocą. Marianna wzruszyła ramionami. –
Och! Wiem, że Fortunata uwielbia mężczyzn, a zwłaszcza tych w mundurach. Rosjanin wydałby się
jej wspaniałą zwierzyną. –
Może nie wszyscy Rosjanie... ale ten z pewnością tak!
–
Słowo daję, wygląda na to, że go znasz! – Marianna popatrzyła na niego z ciekawością. – A przecież
nie było cię tam, kiedy to wszystko się wydarzyło, i nie widziałeś go..
–
Nie – grzecznie odpowiedział Jolival – ale jeśli twój opis jest dokładny, wiem, kto to był. Zwłaszcza
że rosyjskich oficerów odznaczonych Legią Honorową nie co dzień widuje się w Paryżu. –
A więc kto to?
–
Hrabia Aleksander Iwanowicz Czernyczew, pułkownik kozaków carskiej gwardii, adiutant Jego Wy-
sokości cara Aleksandra I i jego wysłannik we Francji. To jeden z najlepszych jeźdźców w świecie i jeden z największych kobieciarzy na obu półkulach. Kobiety za nim szaleją! –
Ach tak? Ale na pewno nie ja! – wykrzyknęła Marianna, rozwścieczona wyrozumiałością, z jaką Joli-
val mówił o bezczelnym oficerze z Longchamp. – I jeśli dojdzie do tego pojedynku, mam nadzieję, że Polak przebije na wylot tego pańskiego kozaka równie zręcznie jak kramarz z rue Saint-Denis! Może sobie być czarujący, ale nie zmienia to faktu, że jest zwykłym grubianinem! –
Tak na ogół mówią o nim piękne kobiety przy pierwszym spotkaniu. Ciekawe jednak, że to wrażenie
jest bardzo ulotne i szybko się zmienia! No, no, uspokój się! Nie złość się – dodał widząc gromy w spojrzeniu przyjaciółki. – Spróbuję powstrzymać rozlew krwi, ale bardzo wątpię, czy mi się to uda. –
Dlaczego?
–
Bo Polak i Rosjanin nigdy nie przepuszczą tak wspaniałej okazji, by się pozabijać. Wzajemna agre-
sywność to ich normalny stan. I rzeczywiście, nazajutrz Arkadiusz, który wyjechał konno przed świtem, wrócił o dziesiątej i poinformował spacerującą po ogrodzie Mariannę, że pojedynek na szable odbył się rano w Pre-Catalan, że adwersarze nie chcieli słyszeć o pogodzeniu się i obaj zostali ranni, jeden w rękę (Czernyczew), drugi w ramię (baron Kozietulski). –
Nie rozczulaj się nad nim zbytnio – dodał Jolival, widząc współczującą minę Marianny – to dosyć
lekka rana, dzięki której pewnie uniknie wyprawy do Hiszpanii, gdzie cesarz bez wątpienia by go wysłał. Zresztą dowiem się o jego zdrowie, możesz być spokojna. Jeśli zaś chodzi o drugiego... –
Drugi mnie nie interesuje! – krótko ucięła.
Lekko ironiczny uśmiech, jakim Jolival ją obdarzył, oburzył Mariannę, która bez słowa odwróciła się do niego plecami i ruszyła dalej. Czy przypadkiem stary przyjaciel nie kpił sobie z niej? Jaka ukryta myśl czaiła się za tym odrobinę sceptycznym uśmiechem? Czyżby sądził, że nie jest szczera twierdząc, iż Rosjanin jej nie interesuje, że jest taka sama jak inne kobiety, które przystojny kozak tak łatwo zdobywał? Albo że samotne serce czyniło z niej łatwą ofiarę miłostek, w których tyle kobiet szuka po prostu namiastki miłości? Zrobiła kilka kroków po drobniutkim piasku, jakim wysypane były alejki prowadzące do basenu, w którym biła fontanna. W niewielkim ogrodzie rosło kilka lip i upojnie pachnących w letnim słońcu przepysznych krzaków róż. Fontannę zdobił delfin z brązu, obejmowany przez amorka o zagadkowym uśmiechu. Wszystko to niczym nie przypominało cudów parku wokół pałacu Sant’Anna, z grzmiącymi wodospadami,
39
strumykami wypływającymi ze źródeł tryskających ze skał rzeźbionych niby muszle, by lepiej nieść ich szmer, ze wspaniałymi trawnikami, gdzie majestatycznie spacerowały baśniowe białe pawie, gdzie królował legendarny jednorożec. Tutaj żaden dziki rumak nie zakłócał spokoju tętentem kopyt w szalonym galopie, żaden jeździec-widmo nie pędził samotnie przez mrok, uwożąc do kresu nocy jakąś przerażającą tajemnicę albo czarną rozpacz...Panowały tu słodka cisza, błogi spokój i umiar paryskiego ogrodu: właśnie to, czego potrzebuje samotna piękna kobieta, by snuć melancholijne marzenia. Amor obejmujący delfina uśmiechał się w kroplach krystalicznej wody i w tym uśmiechu Marianna również dostrzegła ironię: „Kpisz sobie ze mnie – pomyślała – ale dlaczego? Co ci zrobiłam? Tak mocno w ciebie wierzyłam i tak okrutnie mnie zawiodłeś! Uśmiechałeś się do mnie jedynie po to, by zaraz odebrać mi swój dar! Wyszłam za mąż, traktując małżeństwo jak świętość, a ty zrobiłeś wszystko, by okazało się kpiną i szyderstwem. A teraz jestem ponownie zamężna... i znowu samotna! Pierwszy mąż był bandytą, drugi jedynie cieniem, a mężczyzna, którego kochałam, jest mężem innej kobiety! Czy nigdy nie ulitujesz się nade mną?" Ale Amor milczał, a zagadkowy uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Marianna ciężko westchnęła i odwróciła się od niego. Usiadła na kamiennej ławce, na której krwawiły kwiaty pnącej róży. Jej serce przypominało pustynię, jaką zastawia po sobie burza, gdy z wściekłością unosi wszystko, co napotka na drodze, nie zostawiając po niczym nawet wspomnienia. Chcąc rozniecić w sobie gasnący powoli żar, wspominała szaloną miłość, upojną radość i ślepą rozpacz, jakie dawniej budziły w niej samo imię i obraz kochanka. Jednak z żalem stwierdziła, że nie słyszy już nawet echa własnych wołań. Zupełnie, jakby... tak, jakby tę historię ktoś jej opowiedział i kto inny był jej bohaterką... Z bardzo daleka, jakby z głębi amfilady ogromnych pustych komnat, zdawał się dobiegać przekonujący głos Talleyranda: „Miłość ta nie może żyć wiecznie..." Czy możliwe, że miał rację, że już miał rację? Czy to możliwe, że jej wielka miłość do Napoleona umierała, pozostawiając po sobie jedynie czułość, podziw, te nędzne miedziaki, jakie zostają po nieprzebranym bogactwie wielkiej namiętności?
Tragiczny bal Wieczorem 1 lipca nie kończący się sznur powozów ciągnął się wzdłuż rue du Mont-Blanc, tarasował boczne ulice, a nawet pałacowe dziedzińce, które szeroko otwierały swoje podwoje, aby rozładować nieco tłok i umożliwić ruch. Wszystko wskazywało na to, że bal wydawany przez austriackiego ambasadora, księcia de Schwartzenberg, okaże się ogromnym sukcesem. Spodziewano się cesarza, a przede wszystkim cesarzowej, na której cześć go zorganizowano. Około tysiąca gości zostało zaszczyconych zaproszeniem, a jakieś dwa, trzy tysiące innych z trudem mogło się pogodzić z tą okrutną prawdą, że ich pominięto. Powozy powolutku, jeden za drugim, wjeżdżały w krótką, wysadzaną topolami aleję, prowadzącą do otoczonego kolumna-mi wejścia do ambasady, oświetlonej na tę okazję wielkimi antycznymi pochodniami, których płomienie wesoło tańczyły w mroku nocy. Pałac, należący dawniej do pani de Montesson, morganatycznej żony księcia Orleańskiego, nie uderzał wielkością a przepychem nie dorównywał sąsiadującej z nim ogromnej rezydencji ambasadora Rosji, któremu Napoleon oddał do dyspozycji wspaniały pałac Thelusson, odkupiony od Murata za milion, ani Pałacowi Elizejskiemu, ale był pięknie urządzony i otoczony ogromnym parkiem, w którym była nawet mała ferma i świątynia Apollina. Właśnie park podsunął ambasadorowi pomysł, co zrobić, aby nie być skrępowanym stosunkowo niewielkimi rozmiarami salonów i pomieścić wszystkich, których chciał zaprosić na przyjęcie. W tym celu zbudował z lekkiego drewna ogromną prowizoryczną salę balową z dachem z nieprzemakalnego płótna, którą z recepcyjnymi salonami łączyła galeria, również prowizoryczna. Cały Paryż od tygodnia powtarzał opowieści o uroczym wystroju tej wzniesionej w parku sali. Marianna przyjechała powozem Talleyranda, który towarzyszył jej na to przyjęcie, będące jakby jej oficjalnym wejściem w wyższe sfery Paryża, i jak wszyscy musiała cierpliwie czekać co najmniej godzinę między pałacem bankiera Perregaux i ambasadą, nim postawiła nogę na czerwonym dywanie wyścielającym perystyl. – Najważniejsze przybyć przed cesarzem, prawda? – zauważył książę Benewentu, jak zawsze niezwykle skromny i niezwykle elegancki w czarnym fraku, który ożywiały jedynie austriackie ordery i wstęgi, z najważniejszym Orderem Złotego Runa, dyskretnie ukrytym w śnieżnobiałych fałdach krawata. – Poza tym, jeśli chce się zostać zauważonym, zawsze należy przybyć dosyć wcześnie. Mam nadzieję, że dziś wieczór wszystkie oczy zwrócone będą tylko na panią. Rzeczywiście, tego wieczora Marianna olśniewała wprost urodą. Po długich wahaniach Leroy zdecydował się na jasno-złotą suknię, której odcień cudownie harmonizował z jej złocistą karnacją i klejnotami: ogromnymi, bajecznymi szmaragdami czarownicy Lucindy, które jubiler Nilot zdążył oprawić akurat na to przyjęcie.
41
Kiedy Marianna z mroku powozu pojawiła się w feerii świateł salonów, roziskrzyły się zielonymi błyskami. Roziskrzyły się również zaskoczeniem i zazdrością oczy kobiet, a nawet towarzyszących im mężczyzn, którzy pożądliwie patrzyli zarówno na Mariannę, jak i na jej wspaniałe klejnoty. Wyglądała jak niezwykły złoty posąg, a mężczyźni, patrząc, jak sunie powoli, szeleszcząc cicho długim trenem, nie wiedzieli, co bardziej podziwiać – doskonałość gładkiej twarzy, czystą linię szyi, na której drżały roziskrzone zielone łzy, blask oczu czy delikatny, głęboko wzruszający zarys uśmiechniętych ust. Jednak żaden nie odważył się wyrazić tego instynktownego pragnienia, jakie w każdym z nich budziła, i to nie dlatego, że należała, o czym wiedzieli, do cesarza, ale ze względu na wyniosły i jakby nieobecny sposób bycia olśniewającej młodej kobiety. Każda córa Ewy pękałaby z dumy mając na sobie takie boskie klejnoty. Może tylko pani de Metternich, która niedawno otrzymała tytuł księżnej, mogła pochwalić się równie wielkimi kamieniami. Ale księżna Sant’Anna okazywała obojętność graniczącą niemal ze smutkiem. I choć klejnoty cudownie podkreślały niezwykły odcień jej wielkich oczu, wydawała się nieobecna. Na widok tej dziwnej, ale robiącej duże wrażenie pary, jaką Marianna tworzyła z Kulawym Diabłem, którego surowość i wiek podkreślały jej urodę i blask, podniósł się dyskretny szmer głosów. Talleyrand, w pełni świadomy wywołanego efektu, pod maską obojętności dyplomaty krył uśmiech. Wśród zaproszonych piękności, oprócz najbardziej znanych i najelegantszych dam cesarstwa, takich jak księżna de Rause, w brylantach, które ofiarował jej ojciec, bankier Perregaux, czy marszałkowa Ney w szafirach, których część, jak szeptano, należała do świętej pamięci Marii Antoniny, dostrzegł wielkie damy austriackie i węgierskie, z hrabiną Zichy i jej słynnymi rubinami oraz księżną Esterhazy, szczycącą się najwspanialszą w całym cesarstwie habsburskim kolekcją biżuterii, na czele. Jednak żadna z nich nie mogła zaćmić pięknej młodej kobiety, idącej z takim wdziękiem u jego boku, którą uważał poniekąd za własne dzieło. Nawet stary książę Kurakin, który wyglądał, jakby tonął w rzece brylantów, nawet stare rosyjskie arystokratki, obwieszone barbarzyńsko ogromnymi klejnotami, nie były tak olśniewające i tak królewsko eleganckie jak młoda towarzyszka. Marianna święciła milczący tryumf, którym on rozkoszował się niczym artysta. Ale Marianna nic nie wiedziała i nic nie słyszała. Na twarzy, zastygłej niby maska, miała przylepiony uśmiech. Doznawała dziwnego uczucia, że w środku jest pusta i martwa, że pozostała jej tylko fasada, nie kryjąca żadnego ognia wewnętrznego, i że żywa jest tylko ręka w rękawiczce wsparta na ramieniu księcia Benewentu. Nie mogła zrozumieć, skąd się znalazła w tej obcej ambasadzie, pośród tych wszystkich nieznajomych, których dziką i żarłoczną ciekawość wyczuwała. Po co tu przyszła? Żeby odnieść zakrawający na ironię światowy sukces pośród tych ludzi, którzy pławili się w plotkach o jej dziwnej historii, a teraz z pewnością starali się zgłębić tajemnicę, jaką stanowiła: panna z wyższych sfer, która z miłości do cesarza stoczyła się na deski teatralne, po czym wspięła się jeszcze wyżej przez małżeństwo bardziej nawet dziwne i tajemnicze niż
całe jej życie... Pomyślała z goryczą, że zaśmialiby się szyderczo, gdyby mogli odgadnąć, iż kobieta, na którą patrzą z zazdrością i zawiścią, czuje się nędzna i samotna, bo serce jej, ciężkie niczym wystygła lawa, milczy jak kamień. Nie ma już w niej miłości!..Nie ma ognia!.. Nie ma życia! Nie ma nic! Jej kobiecość, jej wdzięk, doskonałość urody, wszystko, co w niej pragnęło żyć i rozkwitać w ciepłej miłości, zastygło w tej lodowatej dumie i samotności. Ze smutkiem w oczach patrzyła na scenkę, która rozegrała się tuż obok niej: młody porucznik huzarów z okrzykiem radości rzucił się ku młodziutkiej dziewczynie, która właśnie weszła w towarzystwie matki, dostojnej, całej w piórach i brylantach. Dziewczyna nie była piękna: o nieładnej cerze, zbyt pulchna i przerażająco nieśmiała, ubrana w dodatku w sztywną suknię z różowego tiulu, ale oczy huzara rozbłysły jak gwiazdy na jej widok, podczas gdy na Mariannę czy jakąkolwiek inną ładną kobietę nawet nie spojrzał. Dla niego ta banalna i nieporadna dziewczyna była najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, bo to ją właśnie kochał. Marianna z całego serca zazdrościła temu dziecku, które nie miało tego wszystkiego co ona, a mimo to było o tyle bogatsze! Młodzi zniknęli w tłumie i Marianna z westchnieniem straciła ich z oczu. Zresztą powinna już podejść do gospodarzy, którzy witali gości w drzwiach wielkiego salonu, skąd galeria prowadziła do sali balowej. Ambasador, książę Karol Filip de Schwartzenberg, krępy brunet około czterdziestki, miał na sobie biały mundur, który jego mięśnie jak u zapaśnika zdawały się rozsadzać. Emanował siłą i stanowczością. Stojąca obok niego bratowa, księżna Paulina, zaskakiwała wdziękiem i kruchością mimo mocno zaawansowanej ciąży, którą zręcznie ukrywała pod muślinowym peplum i ogromnym, przetykanym złotem szalem. Marianna spojrzała z pełnym podziwu zdumieniem na tę matkę ośmiorga dzieci, która wyglądała jak młodziutka dziewczyna i która promieniała radością życia. Witając męża tej uroczej niewiasty, księcia Józefa, po raz kolejny pomyślała, że miłość to doprawdy bardzo dziwne uczucie. Nieobecna duchem, odpowiadała jednak swobodnie na entuzjastyczne powitania Austriaków i posłusznie szła z Talleyrandem w kierunku galerii prowadzącej do sali balowej, walcząc równocześnie z otępieniem, jakie ogarniało jej umysł, z tym dziwnym uczuciem niebytu. Musiała za wszelką cenę znaleźć coś, co mogłoby wzbudzić jej zainteresowanie, musiała robić wrażenie, że dobrze się bawi, choćby dlatego, by sprawić przyjemność wiernemu przyjacielowi Talleyrandowi, który szeptem przedstawiał jej zagraniczne osobistości, jakie zauważył. Ale ci wszyscy ludzie jakże byli jej obojętni! Nagle tę dziwną mgłę otulającą Mariannę przebił donośny głos z wyraźnie rosyjskim akcentem: – Zamawiam pierwszego walca, drogi książę! Należy mi się! Zapłaciłem już za niego własną krwią i gotów jestem zapłacić jeszcze drożej! Na dźwięk tego niskiego głosu, w którym zdawały się przetaczać wszystkie kamienie Uralu, Marianna oprzytomniała. Zobaczyła nie kogo innego, tylko bezczelnego oficera, który za nią jechał w Lasku Bulońskim
43
i którego ochrzciła mianem kozaka. To ten wstrętny Czernyczew! Z tupetem zastąpił im drogę i choć zwracał się do Talleyranda, swoje bezczelne mongolskie spojrzenie utkwił w oczach Marianny. Młoda kobieta nieznacznie wzruszyła ramionami i pogardliwie się uśmiechnęła. –
Należy się panu? Przecież nawet pana nie znam.
–
To dlaczego zmarszczyła pani brwi na mój widok, jakby zobaczyła pani natręta? Może pani powie-
dzieć, że się pani nie podobam, ale nie że mnie pani nie zna! W zielonych oczach Marianny zapaliły się gniewne błyski. –
Dotąd był pan natrętny, teraz staje się pan bezczelny. Robi więc pan postępy! Czy mam wyrażać się
jaśniej, żeby pan zrozumiał? –
Może pani spróbować, ale się to pani nie uda! Moi rodacy to ludzie najbardziej na świecie uparci, a
mój upór jest wręcz przysłowiowy... –
Winszuję panu! Ale niech pan zapamięta, że mój jest z pewnością nie mniejszy.
Nerwowo się wachlując chciała go ominąć, gdy Talleyrand, który śledził całą scenę z milczącym uśmiechem, delikatnie ją zatrzymał. –
Mam wrażenie, że jeśli się nie wtrącę, dojdzie do incydentu dyplomatycznego – zauważył wesoło. –
A za bardzo lubię moich przyjaciół, by pozwolić im nierozważnie się poróżnić. Marianna spojrzała na niego zdziwionym, pełnym uroczej arogancji wzrokiem. –
Ten pan jest pańskim przyjacielem? Och, książę, wiedziałam, że zna pan cały świat, ale posądzałam
pana o lepszy gust w doborze przyjaciół! –
Ależ, droga księżno – roześmiał się Talleyrand – proszę zrobić mi przyjemność i nie przyjmować aż
tak obronnej postawy. Przyznaję, że żołnierska uprzejmość hrabiego Czernyczewa może wydawać się nieco obcesowa pięknym paniom o wyrafinowanym guście, ale cóż począć? To wartościowy człowiek i zarazem... dzika dusza! –
I chlubię się tym! – wykrzyknął Rosjanin, patrząc na Mariannę niedwuznacznym wzrokiem. Dzikusy
umieją mówić prawdę i nie wstydzą się swoich pragnień. A moim najgorętszym pragnieniem jest dostać od najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek widziałem, taniec i, jeśli to możliwe, uśmiech! Jeśli trzeba, gotów jestem prosić o to na kolanach tu i w tej chwili! Marianna ani przez chwilę nie wątpiła, że ten dziwny mężczyzna jest absolutnie zdolny to zrobić i paść przed nią na kolana tu, na balu, nie przejmując się, że wywoła znowu skandal! Wyczuwała w nim dziką, nieokiełznaną i nieobliczalną naturę. Instynkt zawsze kazał jej mieć się na baczności przed takimi ludźmi. Talleyrand musiał odnieść takie samo wrażenie ,gdyż nadal się uśmiechając mocniej ścisnął ramię Marianny i pośpiesznie się wtrącił:
–
Otrzyma pan swój taniec, drogi hrabio... mam w każdym razie taką nadzieję, o ile księżna Sant’Anna
wybaczy panu te tatarskie maniery, ale niech się pan tak bardzo nie spieszy i zostawi mi ją jeszcze przez chwilę. Mnóstwo osób chce ją powitać, nim będzie mogła oddać się tańcom. Czernyczew natychmiast ustąpił im z drogi i zgiął się w pół w ukłonie, który Mariannie wydał się nieco złowrogi. –
Ustępuję – powiedział krótko – ale wrócę! Do zobaczenia niebawem, madame.
Ruszając w kierunku sali balowej, Marianna odetchnęła z ulgą i z wdzięcznością uśmiechnęła się do swojego towarzysza. –
Dzięki, że mnie książę uwolnił! Cóż za natarczywy człowiek z tego Rosjanina!
–
Tego właśnie zdania jest większość kobiet. Ale mówią to zupełnie innym tonem i wzdychając. Może
pani również kiedyś będzie wzdychać! Ma mnóstwo wdzięku, prawda? –
Niech się książę nie łudzi. Mam słabość do ludzi cywilizowanych.
Spojrzał na nią z nie udawanym zdziwieniem. -
Ach! Nigdy bym nie przypuszczał – powiedział tylko.
Sala balowa, wzniesiona specjalnie na tę jedną noc, była arcydziełem elegancji i czaru. Jej ściany z niebieskiego płótna przykrywał lśniący muślin, na którym upięto girlandy różnobarwnych kwiatów z tiulu lub cieniutkiego jedwabiu. Zarówno sala, jak i prowadząca do niej galeria tonęły w feerii świateł niezliczonych świec, płonących w świecznikach ze złoconego drewna. Z sali rozciągał się widok na bajecznie oświetlony park. Zresztą samą salę balową, wzniesioną na wielkim osuszonym basenie, z zewnątrz oświetlały wiszące olejowe latarnie. Kiedy Marianna u boku Talleyranda weszła do środka, liczne pary wirowały przy dźwiękach wiedeńskiej orkiestry grającej walca, na który od kilku lat panowała moda w całej Europie. –
Nie poproszę pani do tańca, księżno, gdyż nie posiadłem tej umiejętności – powiedział Talleyrand –
ale nie sądzę, by zabrakło pani kawalerów. Rzeczywiście, grupa młodych oficerów już przepychała się w stronę Marianny, by porwać ją do tańca, którego rytm sprzyjał próbom uwodzenia. Grzecznie odmówiła wszystkim, obawiając się skandalu, jaki mógłby wywołać Rosjanin, którego uparte spojrzenie stale czuła na sobie. W chwili gdy spostrzegłszy swoją przyjaciółkę, Dorotę de Perigord, w towarzystwie hrabiny Zichy i księżnej Dalberg chciała do nich dołączyć, zaanonsowano przybycie Ich Wysokości cesarza i cesarzowej. Zamarła w miejscu, orkiestra przestała grać, a tańczący rozstąpili się na boki. –
Przyszliśmy w samą porę – ze śmiechem zauważył Talleyrand. – Jeszcze chwila, a cesarz zjawiłby
się przed nami. Nie sądzę, by mu się to mogło spodobać.
45
Ale Marianna nie słuchała go. Uwagę jej przyciągnął nagle mężczyzna górujący wzrostem nad większością zaproszonych, który stał po drugiej stronie przejścia zrobionego dla cesarskiej pary. Przez chwilę sądziła, że to złudzenie, zrodzone może z drzemiącego w głębi jej serca pragnienia, którego nie była nawet świadoma, płata jej figla. Ale nie... ten ostry profil, ta szczupła twarz o wyraźnych kościach policzkowych i napiętej na nich śniadej prawie jak u Araba skórze, te lśniące, niebieskie, głęboko osadzone oczy, ten wesoły, a zarazem bezczelny grymas ust o pełnych wargach, te czarne niesforne włosy, które jakby potargała burza, te szerokie bary, ukryte pod nonszalancko noszonym frakiem... czyż mógł istnieć ktoś podobny do niego? Serce Marianny zupełnie nieprzewidzianie podskoczyło z niepohamowanej radości i wykrzyknęło, nim wahające się jeszcze usta wyszeptały: –
Jason!
–
Daję słowo, to prawda! – usłyszała spokojny głos Talleyranda. – Oto nasz przyjaciel Beaufort! Wie-
działem, że ma przyjechać, ale nie wiedziałem, że już jest. Marianna oderwała na chwilę wzrok od Amerykanina i spojrzała na dyplomatę. –
Wiedział pan?
–
Czyż nie wiem zawsze wszystkiego? Wiedziałem, że wysłannik, bardziej nieoficjalny niż oficjalny,
prezydenta Madisona ma w tych dniach przyjechać do Paryża pod pretekstem przekazania życzeń szczęścia od rządu Stanów Zjednoczonych, i wiedziałem, kto nim będzie. –
Jason ambasadorem? Nie do wiary!
–
Nie powiedziałem: ambasadorem, lecz wysłannikiem i dodałem: bardziej nieoficjalnym niż oficjal-
nym. To proste. Odkąd brat cesarza został królem Hiszpanii, cesarz pragnie położyć rękę na hiszpańskich koloniach w Ameryce i robi tam ogromną propagandę, na którą prezydent Madison patrzy dosyć przychylnym okiem. Po pierwsze, nie żywi ani odrobiny szacunku dla tego imbecyla, zdetronizowanego króla Ferdynanda VII, po drugie, sądzi, że neutralna życzliwość mogłaby mu przynieść w rewanżu Florydę; logicznie rzecz biorąc, to hiszpańskie terytorium powinno stać się amerykańskim, ponieważ w 1803 Bonaparte i tak już sprzedał Amerykanom Luizjanę. Ale ciii... Oto i sam cesarz. Rzeczywiście Napoleon, jak zwykle w zielonym mundurze pułkownika strzelców gwardyjskich, wszedł podając ramię Marii Ludwice w różowej atłasowej sukni lśniącej brylantami. Towarzyszyła im wspaniała świta, którą oprócz cesarza i wojskowej gwardii tworzyli: czarujący książę Eugeniusz, wicekról Włoch, z małżonką księżną Augustą Bawarską, książę de Wurtzbourg, królowa Hiszpanii i cała plejada książęcych osobistości. Marianna tak jak wszyscy przyklękła w głębokim ukłonie, ale nie skłoniła głowy. Zielone spojrzenie nadal miała uparcie utkwione w Jasonie, który również skłonił się cesarzowi. Nie widział jej. Nie patrzył w tę stronę. Całą uwagę skupił najpierw na drzwiach, którymi wchodziła cesarska para, a potem na cesarzu. Nie
zwracał uwagi na nową cesarzową i z bezczelnym uporem wpatrywał się w bladą twarz korsykańskiego Cezara. Na tej rzymskiej masce zdawał się szukać jakiejś odpowiedzi. Ale Napoleon, uśmiechając się albo do swej żony, albo do gospodarza, księcia de Schwartzenberg, przeszedł do nikogo się nie odzywając, witając jedynie szybkim skinieniem głowy tego lub tamtego gościa. Zdawał się spieszyć do parku, gdzie przygotowano wielki pokaz sztucznych ogni – może z powodu gorąca, które pod nieprzemakalnym płóciennym dachem stawało się coraz bardziej uciążliwe, i to mimo licznych fontann bijących w parku. Nie spojrzał nawet na tron dla niego przygotowany. Za cesarską parą i jej świtą tłum gości zamknął przejście, jak wody Morza Czerwonego zamknęły się za Żydami. Pośpiech, z jakim to zrobili, świadczył o pragnieniu dworzan, by znaleźć się jak najbliżej pana i władcy, i czysto ludzkiej potrzebie, by nie uronić nic z widowiska. W jednej chwili Marianna utonęła w morzu koronek i jedwabi, które oddzieliło ją od jej towarzysza, i znalazła się w samym środku rozszczebiotanej i rozpaplanej ptaszarni, która skutecznie wypychała ją na zewnątrz. Jason zniknął w tłumie i mimo starań nie mogła go dostrzec, a o Talleyrandzie po prostu zapomniała. Jego również musiała unieść fala ludzka. Czuła dziwne rozgorączkowanie, denerwowali ją ci wszyscy ludzie, którzy nagle ich rozdzielili i stanęli jej na drodze, gdy miała biec ku swemu przyjacielowi. Dopiero później uprzytomniła sobie, z jaką obojętnością patrzyła na cesarza, człowieka, do którego wszystkie jej myśli biegły nie tak dawno, i zdumiała się. Nawet obecność Marii Ludwiki, która pełnym pychy i satysfakcji spojrzeniem bladych oczu wodziła po obecnych, nie mogła jej zirytować. Prawdę rzekłszy, ledwie spojrzała na nowożeńców. Serce jej i myśli przepełniała ogromna radość, nieoczekiwana i cudownie ożywcza: zobaczy Jasona, Jasona, którego na próżno oczekiwała od tylu dni! Nie czuła nawet gniewu na myśl, że przyjechał i nie przybiegł natychmiast do niej, że na pewno dostał jej list, a mimo to nie zjawił się. Bezwiednie wynajdywała tysiące powodów, które go usprawiedliwiały. Od dawna wiedziała, że Jason Beaufort żyje i postępuje inaczej niż wszyscy! Dopiero kiedy pierwsza raca wystrzeliła w niebo, rozkwitając bukietem różowych iskier, które powoli opadły w dół i w których blasku klejnoty kobiet tworzyły drogę mleczną, kiedy w tym świetlistym deszczu wyraźnie rysowały się wszystkie szczegóły i wszystkie sylwetki, Marianna znowu dojrzała Jasona. Stał z grupą osób nieco na uboczu, przy balustradzie tarasu prowadzącego do groty, której wnętrze było rzęsiście oświetlone. Ze skrzyżowanymi ramionami, spokojnie, jakby z mostka swego statku, obserwował gwiazdy, przyglądał się racom świetlnym, których przygotowanie wymagało tyle pracy od braci,Ruggieri. Marianna szybkim gestem przerzuciła długi złocisty tren sukni przez rękę i prześlizgując się między grupami gości ruszyła w jego stronę. Nie było to łatwe. Tłum gości, zgromadzony wokół tarasu wysłanego dywanem, gdzie stały fotele i gdzie usiedli Napoleon i Maria Ludwika, tworzył zwartą grupę rozdzielającą Mariannę i Jasona. Musiała potrącić mnóstwo osób, które z głowami zadartymi do góry podziwiały efektowny spektakl i w ogóle nie zwracały na
47
nią uwagi. Ale, nie w pełni to sobie uświadamiając, czuła się jak pływak u kresu sił, który nagle czubkami palców dotyka uciekającego spod stóp piasku plaży. Chciała znaleźć się przy Jasonie, znaleźć się przy nim natychmiast. Może dlatego, że zbyt długo czekała!.. Kiedy wreszcie weszła po trzech schodkach prowadzących do groty, niebo rozbłysło deszczem złotych iskier, które oświetliły Mariannę tak ostrym światłem, że oczy zebranych na tarasie instynktownie zwróciły się na tę piękną kobietę, której suknia i klejnoty zdawały się skupiać cały blask wieczoru. Jason Beauford, który trzymał się nieco na uboczu i marzył oparty o olbrzymią wazę z kwiatami, też ją dostrzegł. W jednej chwili po jego nieporuszonej twarzy przemknęła burza uczuć: zdumienie, niedowierzanie, zachwyt, radość... Ale trwało to ułamek sekundy i jak błyskawica zgasło. Bardzo spokojnie podszedł do Marianny i elegancko się skłonił. –
Dobry wieczór, pani! Przyznaję, że jadąc do Paryża miałem nadzieję, że panią zobaczę, ale nie sądzi-
łem, że tutaj. Czy mogę szczerze wyrazić mój podziw? Cudownie dziś pani wygląda. –
Ależ...
Marianna, zbita zupełnie z tropu, patrzyła na niego nic nie rozumiejąc. Ten zimny, ceremonialny, niemal oficjalny ton...Kiedy ona biegła ku niemu z wyciągniętymi rękoma, z sercem przepełnionym radością, gotowa niemal rzucić mu się w ramiona? Co się stało? Co zmieniło Jasona, jej przyjaciela Jasona, jedynego obok Jolivala, do którego miała zaufanie, w tego obcego, uprzejmego, niemal obojętnego człowieka... Co się stało? Nawet się nie uśmiechnie? Tylko te konwencjonalne i wytarte słowa? Z ogromnym, bolesnym wysiłkiem, do którego zmusiła ją przede wszystkim duma, udało jej się zapanować nad sobą i stawić czoło temu nagłemu grymasowi losu. Chcąc ukryć drżenie rąk szybko poruszyła wachlarzem, ale kiedy podniosła głowę, na twarzy miała już uśmiech i głos jej przybrał światowy lekki ton. –
Dziękuję – powiedziała cicho. – Ale dla mnie pańska obecność tutaj jest prawdziwą niespodzianką –
dodała, mocno podkreślając słowo „pańska". – Czy od dawna jest pan w Paryżu? –
Od dwóch dni.
–
Aha!
Puste słowa, zdania zdawkowe, po prostu grzeczne, jakie wymieniają znajomi. Nagle Marianna, niezdolna zrozumieć, co się stało z jej przyjacielem, poczuła się bliska płaczu. Czy ten lodowato obojętny cudzoziemiec miał coś wspólnego z mężczyzną, który w małym Trianon pałacu Matignon błagał ją, by pojechała z nim do Ameryki, który wyrwał ją z Chaillot, który przysięgał, że nigdy jej nie zapomni, i przekazał Gracchusowi, by strzegł jej dniem i nocą przez całe życie? Kiedy na próżno szukała słów, które nie zabrzmiałyby głupio albo przykro, czuła na sobie badawcze spojrzenie Amerykanina i odbierała je jako ogromną niesprawiedliwość. Od niedawna w Paryżu, z pewnością nie zdążył się jeszcze dowiedzieć o jej ślubie i z pewnością myślał, że to Napoleon utrzymuje kochankę.
Jego błyszczące oczy patrzyły bezlitośnie, oskarżycielsko na szmaragdy, na złotą suknię... Jego milczenie stawało się niezręczne, mimo wystrzałów ogni sztucznych. Marianna w obawie, że dojrzy jej łzy, nie śmiała podnieść oczu na Jasona. Myśląc z bólem, że nie mają już sobie nic do powiedzenia, powoli się odwróciła, by wrócić do salonów. Wtedy ją zatrzymał. –
Czy pani pozwoli?..
–
Tak? – szalona nadzieja kazała jej uczepić się tych trzech słów.
–
Chciałbym przedstawić pani moją żonę.
–
Pańską...
Zabrało jej głosu. Nagle opuściła ją wszelka energia. Poczuła się słaba, zagubiona, bezradna i odruchowo szukała czegoś, co pomogłoby jej opanować targające nią uczucia. Tak mocno zacisnęła ręce na gwałtownie złożonym wachlarzu, że pękły cieniutkie pręciki z kości słoniowej. Jason, nie widząc jej zmieszania, wyciągnął dłoń ku kobiecie, której Marianna, pochłonięta swymi uczuciami, w ogóle nie zauważyła. Z lękiem, jakby widziała ducha, patrzyła na wyłaniającą się zza Amerykanina drobną i szczupłą kobietę w sukni ze srebrnego rypsu z czarną koronką na wierzchu. Zgodnie z hiszpańską modą, w ciemne włosy miała wpięty wysoki grzebień, podtrzymujący mantylkę z tej samej co suknia koronki i jasną różę, taką samą, jaka rozkwitała w głębi jej dekoltu. Pod mantylką Marianna dostrzegła młodą, poważną twarz o ładnie rzeźbionych rysach i delikatnych wargach, smutnie skrzywionych, co zdumiewało u tak młodej osoby, wielkie, ciemne, melancholijne oczy i brwi delikatnie zarysowane na jasnej skórze. Całość sprawiała wrażenie kruchości i fizycznej delikatności, ale wyraz twarzy zdradzał pychę i upór. Czy ta kobieta, która w brutalny sposób wyłoniła się z letniej nocy, by zniszczyć świeżą radość Marianny, była ładna? Nawet gdyby od tego zależało jej życie, Marianna nie umiałaby odpowiedzieć na to pytanie. Jej umysł, serce, oczy przepełniało jedno wielkie rozczarowanie, powoli zmieniające się w ból. Czuła się tak, jakby wyrwana z sennych marzeń, pełnych gorąca, radości i światła, zbudziła się w szary listopadowy poranek. Przez chwilę miała ochotę zamknąć oczy, z powrotem zasnąć i śnić dalej...Jakby przez mgłę słyszała głos Jasona, który zwracał się do nieznajomej, i mimo chaosu, jaki miała w głowie, zauważyła, że mówi po hiszpańsku. –
Pragnę przedstawić ci dawną przyjaciółkę. Czy pozwolisz?
–
Oczywiście... o ile to naprawdę przyjaciółka!
Marianna poczuła się urażona lekko pogardliwym i przede wszystkim nieufnym tonem. Ogarnął ją nagły gniew, który kazał natychmiast zapomnieć o bólu i pozwolił jej odzyskać panowanie nad sobą. Z kpiącym uśmiechem, który pogardą odpowiadał na pogardę, zapytała najczystszym kastylijskim: -
A dlaczegóż nie miałabym być naprawdę przyjaciółką?
Nieznajoma uniosła lekko piękne brwi i poważnie odpowiedziała:
49
–
Bo wydaje mi się, że w tym kraju nie przywiązuje się do słowa „przyjaźń" takiego samego znaczenia
jak u nas. –
U nas? Jest pani z pewnością Hiszpanką.
Jason, należący do ludzi, którzy mają dar wyczuwania zbliżającej się choćby najmniejszej burzy, pospiesznie odpowiedział, ujmując rękę żony i wsuwając ją sobie pod ramię. –
Pilar pochodzi z Florydy – wyjaśnił spokojnie. – Jej ojciec, don Agostino Hernandez de Quintana,
miał ogromne posiadłości w Fernandina, nie opodal granicy. Miasteczko może jest niewielkie, ale kraj za to ogromny, bardziej niż na wpół dziki, a Pilar po raz pierwszy przyjechała do Europy. Młoda kobieta podniosła na niego wzrok. –
I ostatni, mam nadzieję! Nie mam zamiaru tu wrócić ani tym bardziej zostać, bo mi się tu nie podoba.
Może jedna Hiszpania by mnie pociągała, ale, niestety, przez tę wojnę, która ją pustoszy, nie ma mowy o tym, by tam pojechać! A teraz, quendo mio, może zechcesz przedstawić mi panią? „Dzikuska! – Marianna kipiała w środku. – Prymitywna arogancka dewotka! I w dodatku mogłabym przysiąc, wróg cesarza! Czy samych barbarzyńców mam dziś spotykać? Po Mongole teraz ta kobieta!" Była oburzona i z trudem hamowała gniew, od którego cała drżała. A ponieważ Jason już otwierał usta, by ją przedstawić, i nie wiedząc o jej małżeństwie na pewno popełniłby potworną gafę, krótko ucięła: -
Proszę się nie trudzić. Jak pan sam powiedział, pani Beaufort należy wybaczyć nieznajomość naszego
świata. Pozwoli pan zatem, że się sama przedstawię: księżna Corrado Sant’Anna. Jeśli będę miała przyjemność jeszcze kiedyś panią spotkać, czego gorąco pragnę, proszę przyjąć do wiadomości, że należy mi się tytuł Wasza Wysokość. I nie patrząc nawet na zdumienie malujące się w niebieskich oczach Jasona, lekko się skłoniła i odwróciła do nich plecami, po czym ruszyła na poszukiwanie Talleyranda. Tymczasem pokaz ogni sztucznych kończył się burzą oklasków witających różnokolorową feerię, w której magia braci Ruggieri łączyła cesarskie orły, francuskiego i austriackiego. Ale Marianna obrzuciła te wspaniałe cuda pirotechniki jedynie pogardliwym spojrzeniem. „Śmieszne” – pomyślała. – „Śmieszne i pompatyczne! Tak jak ja w chwili, gdy rzuciłam prosto w twarz tej pretensjonalnej gąsce wszystkie moje tytuły! Ale to wyłącznie jej wina. Chętnie bym zobaczyła, jak zapada się pod ziemię! Chciałabym, tak... chciałabym, żeby nie żyła... Pomyśleć, że jest jego żoną jego żoną!” Te cztery literki, świadczące o przynależności, łączące Pilar z Jasonem, bolały jak użądlenie pszczoły. Znowu ogarnęła ją chęć ucieczki. Ta pierwotna potrzeba, wywodząca się zapewne z pomroki dziejów od jakiegoś przodka koczownika, ogarniała ją zawsze, gdy serce jej cierpiało, nie dlatego, że tchórzyła czy bała się stawić czoło, ale że chciała ukryć przed obcymi swoje uczucia i w samotności znaleźć ukojenie.
Jak automat podążyła za tłumnie zebranymi gośćmi do sali balowej, gdzie w oczekiwaniu na kolację znowu królowały skrzypce. Kierowała nią jedna myśl: iść dalej prosto przed siebie aż do powozu i skryć się w ciszy swego domu, swojej sypialni. Teraz i ambasada, i cały tłum gości napawały ją wstrętem. Nawet obecność Napoleona, siedzącego na czerwono-złotym tronie w głębi sali, przygotowanym dla niego i dla jego małżonki Marii Ludwiki, nie była w stanie niczego zmienić. Chciała wyjść stąd jak najszybciej. Ale nagle zobaczyła kilka dam z Dorotą i hrabiną Kielmannsegge na czele kierujących się w jej stronę i na widok ten wyrwał jej się okrzyk niezadowolenia. Będzie musiała paplać o wszystkim i o niczym, opowiadać banały i wymieniać puste słowa, gdy tak bardzo potrzebowała ciszy, w której będzie mogła wsłuchiwać się w dziwne krzyki, jakie wydawało jej serce, i próbować coś z nich zrozumieć. Nie, to niemożliwe, tego nie zniesie... Prawie równocześnie dostrzegła tuż obok siebie ciemnozielony mundur Czernyczewa, który na nią patrzył, i bez zastanowienia obróciła się w jego stronę. -
Prosił mnie pan o taniec, hrabio! Ten może być pański, jeśli sobie pan życzy.
-
To okrutne pytanie, pani! Nie pyta się wierzącego, czy pragnie dosięgnąć bóstwa.
Zimno spojrzała Rosjaninowi w oczy. -
Nie życzę sobie, by się pan do mnie zalecał, tylko żebyśmy zatańczyli tego walca.
Tym razem nic nie odpowiedział, skłonił się tylko, odsłaniając w uśmiechu białe zęby. Na skraju parkietu Marianna upuściła złamany wachlarz, spokojnie udrapowała na przedramieniu długi złocisty tren i pozwoliła, by partner ujął jej kibić. Chwycił ją jak chwyta się zdobycz, i porwał w wir tańca z zapałem, który wywołał na jej usta melancholijny uśmiech. Ten mężczyzna nie podobał się jej ani trochę, ale pragnął jej, czego wcale nie próbował ukryć, a w rozterce, w jakiej się znalazła, widok człowieka, którym targają uczucia, choćby tego rodzaju, mógł dodać otuchy! Tańczył doskonale, z niebywałym wyczuciem rytmu i Marianna, wirując w jego ramionach, miała wrażenie, że unosi się w powietrzu. W walcu zapomniała o ciężarze własnego ciała. Dlaczego więc nie mogła zapomnieć o tym, co dręczyło jej umysł? Sunąc w walcu przez całą salę, dostrzegła cesarza na małym tronie i siedzącą obok cesarzową, która coś po cichu mu mówiła, ale jej spojrzenie nie zatrzymało się na nich dłużej. Ta para przestała ją interesować. Czernyczew wirował z nią dalej, a jego dłoń w rękawiczce mocno ujmowała ją w talii. W tym momencie zobaczyła Jasona tańczącego z żoną. Spojrzenia ich na chwilę się spotkały, ale Marianna ze złością odwróciła wzrok, poczym nagle pod wpływem wrodzonej każdej kobiecie potrzebie odpowiedzenia ciosem za cios, zranienia tego, kto sprawił ból, z diabelską kobiecą kokieterią promiennie uśmiechnęła się do Rosjanina. -
Drogi hrabio, jest pan dziwnie milczący – odezwała się na tyle głośno, by amerykańska para na pewno ją usłyszała. – Czy radość odbiera panu głos?
51
-
Zabroniła mi pani zalecać się do siebie, księżno, a ponieważ mógłbym jedynie wypowiadać słowa wyrażające, co czuję-
-
Czyżby tak mało znał pan kobiety, żeby dosłownie traktować ich zakazy? Czy nie wie pan, że czasami lubimy, jak się nam robi, byle z wdziękiem, na przekór?
Zielone oczy Rosjanina pociemniały, stając się niemal czarne. Ścisnął ją w pasie z taką zachłannością, że nikt nie mógł mieć wątpliwości co do tego, jaką przyjemność sprawiło mu nieoczekiwane zbliżenie. Nagła uprzejmość Marianny przepełniła go tak wielką radością że Marianna przez chwilę obawiała się, że wyda z siebie jakiś dziki tryumfalny okrzyk. Opanował się jednak i tylko przytulił policzek do skroni Marianny, która poczuła na szyi jego gorący oddech. Mocno przyciśnięta do niego czuła jego mięśnie tak twarde, tak napięte, że nagle miała wrażenie, iż tańczy ze świetnie wyregulowaną maszyną. -
Proszę mnie nie prowokować do nieposłuszeństwa – szepnął jej żarliwie do ucha. – Mógłbym zażądać więcej, niż jest pani skłonna mi dać, a kiedy czegoś żądam, bez trudu to otrzymuję.
-
Ależ... chyba dostał pan to, czego pragnął! Czyż nie tańczymy razem? I mam wrażenie, że nawet uśmiechnęłam się do pana.
-
Właśnie! Taką kobietę jak pani zawsze można prosić o coś więcej, zawsze o trochę więcej jeszcze.
-
Na przykład o co? – spytała prowokująco.
Ale widać było przeznaczone, że nie dowie się, jak daleko w swoich zalotach miał posunąć się Czernyczew tego wieczora. Nagle, wydając nieartykułowany dźwięk, który przestraszył najbliżej tańczące pary, puścił Mariannę tak gwałtownie, że cudem nie straciła równowagi. Nie zdążyła nawet zaprotestować czy zadać jakiegokolwiek pytania, zobaczyła tylko, że rosyjski oficer, potrącając tańczące pary, rzuca się ku jednej ze ścian i zrywa girlandę sztucznych róż z cienkiej tafty, która zapaliła się od przechylonej świecy ze złoconego żyrandola... Ale już było za późno. Płomienie dosięgnęły srebrzystej udrapowanej na płóciennych ścianach gazy. W jednej chwili zajęła się cała ściana. Tancerze z krzykiem rzucili się na drugą stronę sali, gdzie ustawiony był tron. Porwana ludzką falą Marianna znalazła się tuż obok cesarza. Ku niemu energicznie torował sobie drogę książę Eugeniusz, który oddalił się, by porozmawiać z ministrem spraw zagranicznych Champagnym. Zobaczyła, jak młody wicekról mówi coś na ucho cesarzowi, który odwróciwszy się ujął Marię Ludwikę pod ramię. –
Wychodzimy! – powiedział. – Pali się... musimy wyjść!
Ale młoda cesarzowa, którą płomienie zdawały się fascynować, siedziała bez ruchu, wpatrzona w płonącą ścianę. –
Mario Ludwiko, idziemy! – rozkazał cesarz, niemal wyrywając ją z tronu.
Szybkim krokiem pociągnął ją w kierunku galerii. Marianna chciała podążyć za nimi, ale ogarnięty paniką tłum unosił ją niczym słomianą kukłę ku drzwiom prowadzącym do parku. Nic nie mogło zatrzymać przerażo-
nej fali ludzkiej. W jednej chwili zapalił się dach. Języki ognia z zastraszającą prędkością lizały pozostałe ściany. Złote żyrandole z płonącymi świecami spadały jeden po drugim z płonącego sufitu na wystraszonych ludzi, jednych ogłuszając, na innych zapalając wieczorowe stroje. Nagle na jednej z młodych kobiet suknia z niebieskiego tiulu stanęła w ogniu, zamieniając ją w płonącą pochodnię. Biedaczka z krzykiem rzuciła się na oślep przez ludzką ciżbę, która zamiast starać się jej pomóc, bezskutecznie próbowała jak najdalej się odsunąć. Jakiś oficer zerwał z siebie wojskową bluzę i próbował zdławić nią ogień, ale po chwili obydwoje zniknęli w uciekającym oszalałym tłumie. Bardzo szybko wszystkie wyjścia, i te w galerii, którą wyszedł cesarz, i te wycięte w płóciennych ścianach sali balowej, stanęły w płomieniach. Zaraz potem ogień ogarnął galerię, kierując rozbuchane płomienie prosto do salonów ambasady. Jedynym wyjściem, jakie pozostało uciekającym, były drzwi balkonowe wychodzące na park. Tłum runął w ich kierunku z siłą powodzi, która przerwała tamę. Płonącą salę wypełniał ciężki duszący dym drażniący oczy i płuca. Ludzie łokciami i pięściami torowali sobie drogę ku jedynemu wyjściu, z wściekłością przewracali jedni drugich starając się ratować życic. Kobiety, które upadły, zginęły stratowane przez silniejszych, być może przez tych, którzy jeszcze przed chwilą szeptali im czułe słówka do uszu, a teraz bez chwili wahania zdeptaliby je, byle szybciej uciec i wydostać się na bezcenne świeże powietrze, powietrze, którym można oddychać. Marianna, przerażona, dusząca się od dymu, popychana przez ciżbę ludzką, zaciekle pędzącą ku życiu, widziała wokół siebie jedynie błędne oczy, wykrzywione w paroksyzmie strachu twarze i wrzeszczące usta. Miała wrażenie, że panujący w sali balowej potworny żar i kłęby dymu, tworzące grubą szarą zasłonę, rozsadzą jej płuca. Pośród wszystkich tych twarzy dostrzegła Savary'ego, który zdawał się żeglować niczym absurdalny okręt po rozszalałym morzu. Minister policji był równie zielony jak jego haftowany mundur, ale wrzeszcząc niezrozumiale na próżno próbował uspokoić i zdyscyplinować oszalały tłum. Drzwi wychodzące do parku były tuż tuż, ale zdobiące je draperie już zaczynały płonąć i walka, by do nich dotrzeć, nim staną w ogniu, zamykając drogę na zewnątrz, stawała się coraz bardziej zażarta. Wszyscy chcieli wydostać się naraz i tłoczyli się przy wyjściu, tarasując je tak, że nikt nie mógł zrobić kroku ani do przodu, ani do tyłu. Rozgorzała wściekła walka. Marianna dostała łokciem jakiegoś senatora w szyję i poczuła, że ktoś chwyta ją za włosy. Na szczęście dla niej nieco w tyle przedzierał się przez tłum owłosiony niczym niedźwiedź i barczysty jak szafa olbrzym w mundurze carskiego gwardzisty. Olbrzymimi łapami popychał kłębiących się przed nim ludzi. Nagle jego włosy zapaliły się od spadającego świecznika. Wydał dziki ryki tak silnie pchnął tłum, że w tumanach dymu wszyscy wylecieli przez drzwi jak z procy. Marianna, mocno poturbowana, ale cała i zdrowa, znalazła się na zewnątrz, na schodach prowadzących do parku. Ale ledwie zaczerpnęła w płuca łyk trochę mniej rozpalonego powietrza, wyrwał jej się okrzyk bólu. Obok niej przeraźliwie jęknęła jakaś kobieta, u innej krzyk przerodził się w płacz: gorąca oliwa z lampionów zdobiących salę balową lała się na dekolty i ra-
53
miona, żłobiąc bolesne rany. Marianna rzuciła się w stronę basenu, ku któremu biegli służący z wiadrami i miskami. Najwyższa pora, bo w tej chwili drzwi sali balowej stanęły w ogniu. Już na schodach Marianna zobaczyła, jak płonąca belka runęła na starego księcia Kurakina. Rosyjski ambasador, potężny i cierpiący na rwę kulszową, która utrudniała mu poruszanie się, runął rycząc jak ranny niedźwiedź, ale natychmiast francuski generał w podartym mundurze rzucił mu się na ratunek. Marianna, oparta o kamienny posąg, który chłodził jej gołe plecy, patrzyła na park oczami szeroko otwartymi z przerażenia na widok spustoszenia i śmierci, które zastąpiły radosny nastrój przyjęcia, i starała się złapać oddech. Bolało ją gardło i poparzone ramię. Z trudem oddychała powietrzem pełnym strzelających iskier. Sala balowa zamieniła się w jeden wielki płonący stos, z którego buzujące płomienie strzelały ku niebu. Z tego piekła wybiegały jeszcze od czasu do czasu bezkształtne, przeraźliwie krzyczące postacie w płonących ubraniach i rzucały się na ziemię, by zdławić kąsające je płomienie. Wszędzie widziała rannych, umierających, ogarniętych paniką ludzi, którzy biegali we wszystkie strony, nie wiedząc dokąd pędzą. Marianna dostrzegła księcia Metternicha, który z wiadrem wody pędził do pożaru. Zauważyła również biegnącego mężczyznę z kobietą w srebrnej sukni w ramionach i poznała Jasona. Zapomniał o wszystkim, pamiętał jedynie o Pilar, swojej żonie, i unosił ją w bezpieczne miejsce. „Już dla niego nie istnieję" – pomyślała wstrząśnięta. –„Myśli tylko o niej!.. Nawet nie próbuje się dowiedzieć, czy żyję jeszcze..." Poczuła się nagle taka słaba i taka samotna, bo wśród tych wszystkich ludzi nie miała ani jednego przyjaciela, nikogo, kto by myślał wyłącznie o niej, że objęła ramionami posąg Ceres z białego marmuru i gorzko zapłakała, tuląc się do kamienia, który ogień powoli rozgrzewał. Nagle tuż obok usłyszała rozdzierający krzyk: –
Antonia!.. Antonia!..
Krzyk ten wyrwał ją z egoistycznego rozczulania się nad sobą. Zobaczyła kobietę, która mimo zaawansowanej ciąży biegła jak oszalała z rozwianymi włosami, opadającymi na podartą suknię z białego muślinu i z wyciągniętymi ramionami. Ze zgrozą poznała księżnę Schwartzenberg, bratową ambasadora, i pobiegła za nią chcąc ją powstrzymać. -
Księżno! Księżno!.. Dokąd pani pędzi? Na litość boską...
Młoda kobieta spojrzała na nią nie widzącym, pełnym przerażenia i zgrozy wzrokiem. –
Moja córka!.. – wykrztusiła. – Moja Antonia! Została tam!
Gwałtownie wyrwała się Mariannie, której w ręku zostały strzępy muślinu, dalej popędziła na oślep. Wołając bez przerwy córkę dobiegła do sali balowej, której podłoga zbudowana na pustym basenie właśnie w tej chwili runęła, otwierając w płomieniach otchłań, gdzie na oczach Marianny nieszczęsna matka zniknęła.
Chora ze zgrozy Marianna poczuła, jak przewraca się jej wszystko w żołądku, i zgięta wpół zwymiotowała. W skroniach jej pulsowało i oblewał ją pot. Podnosząc oczy, z obrzydzeniem zobaczyła muzyków z orkiestry, którzy również schronili się w parku i teraz ograbiali rannych z klejnotów. Nie byli jedynymi, którzy to robili, gdyż pospólstwo, które wdrapało się na mury ambasady, by oglądać sztuczne ognie, też rzuciło się po łupy. Całymi bandami ludzie, którym źle z oczu patrzyło, zsuwali się z murów do ogrodów i z oczyma błyszczącymi jaku wygłodniałych wilków rabowali, co się dało, poruszając się bezszelestnie niczym węże. Personel ambasady, mimo wysiłków, okazał się bezsilny wobec tej ponurej zgrai, równie niebezpiecznej jak ogień. Kilku mężczyzn próbowało bronić atakowanych kobiet, ale niestety było ich za mało, by skutecznie stawić czoło rabusiom. „Przecież powinni tu być strażacy, żołnierze..." – z przerażeniem pomyślała Marianna. – „Zbrojna eskorta cesarza..." Niestety, cesarz odjechał, a jego eskorta razem z nim. Ile czasu potrzeba, by jakiś regiment zaprowadził porządek i rozegnał bandytów? Nagle czyjaś ręka zerwała jej diadem z głowy, wyrywając przy tym kosmyk włosów, po czym sięgnęła po naszyjnik ze szmaragdów, próbując rozerwać zapięcie. Przerażona Marianna zaczęła wrzeszczeć: – Ratunku!.. Na pomoc!.. Druga śmierdząca ręka zatkała jej usta. Instynktownie zaczęła walczyć z napastnikiem, mężczyzną o długiej, sinej twarzy, okrutnych oczach, w brudnej, cuchnącej potem bluzie. Drapiąc i gryząc udało jej się wyrwać. Rzuciła się do ucieczki, rękoma trzymając naszyjnik, ale on całym ciężarem runął do przodu i pochwycił ją. Poczuła na szyi ostrze noża. –
Oddawaj to! – rozkazał chropowatym głosem. – Albo cię zarżnę!
Lekko przycisnął nóż. Stalowe ostrze zadrasnęło delikatną skórę. Sparaliżowana strachem, drżącymi rękoma rozpięła naszyjnik, który zsunął się na rękaw napastnika, po czym zdjęła lśniące brylantowe kolczyki. Bandyta odsunął od jej gardła nóż. Myślała, że wreszcie ją puści, ale on roześmiał się i pochylił się nad nią. Poczuła jego śmierdzący tanim winem oddech i zaczęła krzyczeć z obrzydzeniem, ale wilgotne i zimne usta zdusiły jej krzyk pocałunkiem, od którego zrobiło jej się niedobrze. Równocześnie ściskający ją w ramionach bandyta popchnął ją brutalnie ku kępie peonii na skraju lasku. –
Chodź no tam, złotko! Takiej ładnej panienki, zwłaszcza z wielkiego świata, nie wypuszcza się z rąk
nie zasmakowawszy jej przedtem! To zbyt wielka gratka! Nie mając już ust zamkniętych obrzydliwym pocałunkiem Marianna próbowała walczyć. Napastnik nie mógł stłumić jej przeraźliwych, nerwowych, oszalałych krzyków, więc z całej siły uderzył ją w twarz i rzucił na ziemię. Już pochylał się, by zaciągnąć ją pod drzewa, kiedy nagle z lasku wyłoniła się postać ludzka, złapała go i odrzuciła o dwa kroki od Marianny. W czerwonym blasku pożaru poznała Czernyczewa, który
55
choć miał zakrwawione czoło i na wpół spalony mundur, nie wyglądał na ciężko rannego. –
Niech się pani odsunie! – zagrzmiał. – Na świętego Włodzimierza, zaraz wypatroszę tego muzyka!
Nie patrzył na Mariannę. W blasku płomieni w jego zielonych oczach zobaczyła dziką radość, żądzę walki. Z otwartymi dłońmi, gotowymi złapać przeciwnika, skupiony, bez jakiejkolwiek broni w ręku, zupełnie nie zwracając uwagi na ranę, stawiał czoło bandycie z rzeźnickim nożem w ręku. –
Ukradł moje klejnoty – wyszeptała Marianna, dotykając ręką obolałej szyi, na której naszyjnik zosta-
wił krwawy ślad, gdy napastnik próbował go zerwać. –
Nic poza tym? Nie zgwałcił pani?
–
Nie zdążył, ale...
–
Niech się pani schroni w bezpieczne miejsce. Odbiorę pani klejnoty... A ten nędznik może dzięko-
wać Najświętszej Panience z Kazania! U mnie zdechłby pod uderzeniami bykowca za to tylko, że śmiał panią tknąć. Napastnik roześmiał się, przeraźliwie zaklął i poprawił nóż w czarnej od sadzy łapie. -
Ale on ma broń! – jęknęła Marianna. – Zabije pana!
Pułkownik kozaków, uważnie obserwując przeciwnika przez zmrużone, tworzące tylko skośną szparkę oczy, wybuchnął śmiechem. –
On? Ten nóż nie uratuje mu życia. Gołymi rękoma potrafię okiełznać dzikie konie i zabić niedźwie-
dzia! Za dwie minuty już będzie po nim, uduszę go, czy ma nóż, czy też nie! I Czernyczew siłą swych stalowych mięśni wybił się i skoczył do gardła rzezimieszkowi, który zaskoczony stracił równowagę i runął ciężko na ziemię, nie zdążywszy nawet zadać ciosu. Rzężąc, na wpół uduszony, usiłował wyrwać się z żelaznego uścisku Rosjanina. Nóż wypadł mu z ręki i Marianna szybko się schyliła, by go podnieść. Ale bandzior, mimo niepozornego wzrostu, był silny i udało mu się wyrwać i uwolnić szyję. Teraz obaj, spleceni niby dwa wściekłe węże, toczyli na mokrym trawniku dziką walkę. Rosjanin umiał walczyć wręcz i Marianna nie martwiła się zbytnio o niego. Była pewna, że zwycięży. Nagle jednak z przerażeniem zobaczyła czołgających się w ich kierunku dwóch mężczyzn w bluzach i czapkach z daszkiem. To z pewnością koledzy bandziora, który na nią napadł, spieszyli mu z pomocą. Teraz walka nie będzie równa. W okamgnieniu zrozumiała, że Czernyczew potrzebuje pomocy. Odwróciwszy się szybko, spostrzegła oddział żołnierzy, którzy przez mur przedostawali się do parku, niosąc nosze i sprzęt ratunkowy. Zebrawszy strzępy sukni, podbiegła do żołnierzy w zielonych mundurach, którzy pochylali się nad rannymi, i złapała za ramię jednego z nich. –
Hrabia Czernyczew! – zawołała. – Szybko! Jest w niebezpieczeństwie! Zaraz go zabiją!
Żołnierz, którego chwyciła za ramię, odwrócił się i spojrzał na nią... Wszystko tej koszmarnej nocy było tak nierealne, że Marianna nawet nie zdziwiła się, poznając Napoleona we własnej osobie. Czarny od sadzy, w
podziurawionym mundurze pułkownika strzelców, zamierzał unieść ranną kobietę, która cicho jęczała na kamiennej ławce. To z całą pewnością on, wracając do stojącej w płomieniach ambasady, sprowadził na pomoc żołnierzy, którzy teraz krzątali się po parku. –
Kto go zabije? – spytał tylko.
–
Bandyci... Tam, w lasku! Napadli na mnie i hrabia pospieszył mi na ratunek! Szybko, jest ich trzech
i są uzbrojeni... a on jest sam i ma tylko gołe ręce... –
Jacy bandyci?
-
Nie wiem! Przedostali się przez mur...
Cesarz wyprostował się. Pod zmarszczonymi brwiami spojrzenie jego szarych oczu było twarde jak kamień. –
Eugeniusz! Duroc! Do mnie! – zawołał. – Podobno kogoś mordują!
W towarzystwie wicekróla Włoch i księcia Friuli cesarz Francuzów pomknął, ile sił w nogach, na ratunek rosyjskiemu attache. Uspokojona co do losu Czernyczewa Marianna odruchowo poszła w stronę basenów. Nie bardzo wiedziała ani co robić, ani gdzie pójść. Bez zdziwienia i bez radości powitała przybycie strażaków czy raczej osobników, którzy mieli przypominać strażaków, bo było ich zaledwie sześciu... i to w dodatku kompletnie pijanych. Usłyszała wściekłe krzyki Savary'ego: –
Jest was tylko sześciu? A gdzie reszta?
–
Nie... nie wiemy, panie... panie generale!
–
A wasz dowódca? Ten idiota Ledoux? Gdzie on jest?
–
Na... na wsi, panie generale.
–
Sześciu! – darł się wściekły Savary. – Sześciu z dwustu dziewięćdziesięciu trzech! A gdzie beczki z
wodą? –
Tam... ale nie ma w nich wody. Ujęcia wodne na Wielkich Bulwarach są zamknięte na klucz, a my
nie mamy klucza. –
A kto go ma?
Strażak bezradnie rozłożył ręce, doprowadzając do szczytu wściekłości ministra policji. Marianna zobaczyła, jak Savary pomknął niczym strzała, wlokąc za sobą nieszczęśnika, który za wszelką cenę starał się zachowywać równowagę i nie wiedział, że czeka go jeszcze jedna przeprawa, dużo groźniejsza od wściekłości ministra. Ale powoli pomoc organizowano. Teraz na ratunek ambasady i jej mieszkańców ruszyła przybyła z Napoleonem gwardia cesarska, która dołączyła do regimentu strzelców. Posłano po dużą drabinę do biblioteki przy rue de la Loi, a wodę czerpano z basenów w parku. Marianna szybko przestała interesować się tym, co działo się wokół niej. Skoro cesarz przejął dowództwo, wszystko dobrze się skończy. Usłyszała jego metalicz-
57
ny głos grzmiący gdzieś w ogrodzie. Bolała ją głowa i czuła w niej pustkę. Była obolała, a nie miała siły, by ruszyć się i wrócić do domu. Coś w niej pękło i z obojętnością patrzyła na nieprawdopodobny obraz zniszczenia, jaki przedstawiał park. Ten straszliwy pożar, który w ciągu zaledwie kilku chwil zdziesiątkował wesołe, eleganckie i wyrafinowane towarzystwo, zostawiając pobojowisko pełne zmarłych, zbyt przypominał jej własne życie i musiał głęboko ją dotknąć. Tragiczny bal okazał się ostatecznym ciosem, którego nie była już w stanie znieść. I tylko samą siebie mogła winić. Jak mogła być aż tak ślepa i nie znać swoich prawdziwych uczuć? Czy musiała aż tak błądzić, tak długo walczyć z oczywistością, z opinią najlepszych przyjaciół, stoczyć tyle daremnych bojów z uczuciem? Tragiczny finał, jakim był widok Jasona unoszącego inną kobietę, pozwoli jej przejrzeć na oczy, zrozumieć wreszcie, i to za późno, że kocha Jasona, że zawsze go kochała, choć zdawało jej się, że kocha innego, a jego nienawidzi. Dlaczego nie zaniepokoiła się, gdy w jej panieńskiej sypialni w Selton Hall wziął ją w ramiona, by skraść pocałunek, od którego poczuła, że słabnie? Jak mogła nic nie zrozumieć, czując radość na jego widok w podziemiach Chaillot, rozczarowanie na wieść, że wyjechał z Paryża nie odwiedziwszy jej, wzruszenie bukietem kamelii, który zastała w swojej garderobie po jedynym publicznym występie, niecierpliwe oczekiwanie i wreszcie okrutne rozczarowanie, kiedy jadąc przez Włochy czekała na niego daremnie aż do ostatniej chwili, nim zdecydowała się na to bezsensowne małżeństwo? Ciągle słyszała powątpiewający głos Adelajdy: „Czy jesteś pewna, że go nie kochasz?..,, Och, tak! Wtedy była pewna, ogarnięta szaleństwem i dumą, że spętała łańcuchami miłości giganta Europy. Teraz, w okrutnej chwili brutalnego przebudzenia, Marianna z całą trzeźwością dostrzegła prawdę, jakie uczucie łączyło ją z cesarzem. Kochała go z dumą i obawą, z podniecającą radością, jaką dają smak zakazanego owocu i poczucie niebezpieczeństwa, kochała go z żarliwością młodości i niewinności, którą dzięki niemu odkryła, czym jest zmysłowe upojenie dwóch cudownie zgodnych ciał. Ale teraz rozumiała, że na jej miłość składały się oczarowanie i wdzięczność. Nie oparła się temu zniewalającemu wdziękowi, który nie pozostawiał obojętną żadnej istoty ludzkiej, a kiedy cierpiała, gdy ją porzucił, odczuwała gorzką, palącą, w pewnym sensie dopingującą zazdrość. Nie czuła tego rozdarcia, tego lęku i przeraźliwego drżenia w całym ciele jak w chwili, gdy zobaczyła Jasona i Pilar. I teraz, gdy utraciła, gdy utraciła na zawsze szczęście, które los tak długo pozostawiał w zasięgu jej ręki, poczuła, że traci wszelką chęć do życia. Mariannę ogarnęło jeszcze silniej niż w chwili przyjścia na bal, gdy miała wrażenie, że jest pustą marionetką, dotkliwe uczucie, że z własnej winy zmarnowała życie. Przez pychę, szaleństwo i zaślepienie straciła Jasona, pozwoliła mu odejść do innej i związać z nią swój los. To Pilar będzie z nim żyć w kraju, gdzie rośnie bawełna, gdzie śpiewają czarni, to ona będzie z nim dzielić każdą chwilę życia, co noc spać będzie w jego ramionach, nosić jego dzieci...
W parku wokół Marianny rozgrywały się liczne walki. Regimenty, które wkroczyły do akcji, walczyły z łupieżcami, a pielęgniarze-ochotnicy wynosili ciała, które często były już tylko zwłokami. Pozostali żołnierze, uzbrojeni w kubły z wodą, starali się zapobiec najgorszemu i uratować pałac ambasady. Nikt nie zwracał uwagi na kobietę, która stała pod krzakiem i patrzyła. Ogień, którego żar parzył na odległość, fascynował ją. Pobliskie drzewa już płonęły, a wysokie płomienie, tryumfujące i żarłoczne, wystrzeliwały ze stosu belek i pni, które runęły. Krzyki i jęki ucichły, noc wypełniał jedynie potężny głos ognia, w który Marianna wsłuchiwała się z oczyma pełnymi łez, jak gdyby te płomienie mogły złagodzić jej palącą ranę. Z otchłani pamięci powrócił wers Szekspira: „Ogień płonąc gasi inny ogień..." Tak nagle odkryta miłość do Jasona stłumiła miłość do cesarza, pozostawiając jedynie czułość i podziw, kamienie lśniące pośród gorących popiołów. Ale jaki ogień stłumił tę miłość, która teraz ją gnębi, nim rozpacz pchnie ją na próg szaleństwa? Jason był daleko! Zabrał swoją młodą żonę z tego pobojowiska i z pewnością jest w tej chwili przy niej, starając się czułymi gestami i miłosnymi słowami uspokoić jej przerażenie. Zapomniał o Mariannie i ona umrze od tego zapomnienia. Zbyt późno doznała olśnienia, które niczym piorun powalający drzewo unicestwiło ją. Teraz nie pozostawało jej nic innego, jak odejść na palcach. Nagle przed oczami stanął jej obraz księżnej de Schwartzenberg, która rzuciła się w płomienie na poszukiwanie dziecka. Weszła w ogień, jak wchodzi się do świątyni, bez wahania, nie cofając się, ze ślepą pewnością: pewnością, że znajdzie tam kogoś. I wąska brama śmierci, przerażająca kurtyna, stała się dla niej bramą chwały, bramą świadomej dobrowolnej ofiary, a także bramą pokoju i wieczności. Trzeba było tak niewiele...tak niewiele odwagi! Z szeroko otwartymi oczami Marianna wyszła z krzaków i ruszyła w stronę płomieni. Nie drżała. Ból jest potężnym opium pozwalającym zapomnieć o strachu, a jej rozpacz była silniejsza niż konopie indyjskie, którymi kapłani otumaniają hinduskie wdowy, by bezwolnie poszły za zmarłym mężem na stos. Chciała odejść tak, by nikt nie cierpiał z powodu jej śmierci. Wypadek, zwykły wypadek! I Marianna, jak przed chwilą biedna księżna, zaczęła biec ku pożarowi. Nagle potknęła się o kamień i upadła, ale nawet przeraźliwy ból nie oprzytomnił jej. Wstała i biegła dalej. W uszach jej huczało i choć zdawało jej się, że słyszy swe imię, nie zatrzymała się. Ktokolwiek ją wołał, chciał jedynie, by zachowała monotonne życie, którego już nie chciała, które mając w sobie zalążki śmierci powoli pogrążyłoby ją w samotności. Śmierć, jaką wybrała, okrutna, ale szybka, zapewni trwały spokój, w którym nie będzie miejsca ani na żal, ani na wspomnienia. Żar bijący od płomieni był tak silny, że Marianna odruchowo zasłoniła twarz i cofnęła się o krok. Natychmiast zawstydziła się swojej słabości, wyszeptała pierwsze słowa modlitwy i chciała się rzucić do przodu. Podarta suknia zajęła się i palący język zaczął pełzać po jej ciele, sprawiając ból tak potworny, że zaczęła krzy-
59
czeć. Ale w momencie gdy miała rzucić się w otchłań płomieni, spadła na nią czarna płachta, owinęła ją i poturlała się z nią po wilgotnej ziemi. Ktoś stanął między nią a śmiercią, skazując w ostatniej chwili na życie... Czując na sobie ciężar czyjegoś ciała, próbowała walczyć, wyrwać się z obezwładniającego uścisku, który zdławił płomienie. Z wściekłością starała się ugryźć przytrzymującą rękę. Nieznajomy odsunął się, wstał na kolana, po czym energicznie dwukrotnie uderzył ją w twarz... Na czerwonym tle pożaru widziała jedynie czarną postać, na którą ślepo chciała się rzucić i odpowiedzieć ciosem na cios. Ale mężczyzna chwycił i unieruchomił jej ręce, równocześnie grożąc lodowatym tonem: –
Albo się pani uspokoi, albo będę musiał powtórzyć! Na litość boską, to prawdziwy atak szału! Jeszcze
sekunda, a zginęłaby pani zwęglona doszczętnie! Wariatka! Przeklęta wariatka! Czy nigdy nie będzie miała pani w głowie nic poza wiatrem, egoizmem i głupotą? Marianna osunęła się nagle, jak cięciwa łuku nagle puszczona przez zmęczonego łucznika, i z zachwytem niczym niebiańskiej muzyki słuchała potoku obelg płynących z ust Jasona. Nie próbowała nawet zrozumieć, jakim cudem się tu znalazł, jakim cudownym trafem mógł wyrwać ją z płomieni, kiedy przecież widziała, że wcześniej wyszedł. Liczyło się jedno, właśnie to, że był tu. Jego gniew nie był ważny, świadczył jedynie, że coś jeszcze dla niego znaczy. Marianna gotowa była słuchać jego obelg całą choćby noc, byle tylko został tak, klęcząc przy niej. Nawet ból w nadgarstkach, które ściskał z całej siły, napawał ją radością. Westchnęła ze szczęścia i nie zważając na rany upadła na trawę i z całego serca uśmiechnęła się do przyjaciela. –
Jason! – szepnęła. – Jesteś tu... wróciłeś...
Gwałtownie puścił jej nadgarstki i przestał krzyczeć, ze zdumieniem patrząc na leżącą przed nim uroczą kobietę, ledwie okrytą kilkoma strzępami złotej tkaniny, pomiędzy którymi widać było poranione, poznaczone krwią ciało. Odruchowo otarł rękawem pot z czoła, odrzucając do tyłu lepiące się włosy, i starał się opanować przerażenie pomieszane z wściekłością, które go ogarnęło, gdy w szalonej kobiecie, biegnącej prosto w płomienie, rozpoznał Mariannę. A teraz wielkimi zielonymi, lśniącymi od łez oczyma patrzyła na niego jak na jakieś niebiańskie zjawisko, patrzyła i uśmiechała się, jak gdyby piekące rany i oparzenia nie raniły jej ciała, jakby nie czuła bólu... Ale i on nie czuł oparzeń od płomieni, które zdusił własnym ciałem, szczęśliwy, że zdążył na czas. Nigdy nie czuł tak wielkiego zmęczenia. Zupełnie jakby te ostatnie minuty wyczerpały całą jego energię... Marianna była w ekstazie. Otaczający chaos przestał dla niej istnieć. Pozostała jedynie czarna postać mężczyzny, który patrzył na nią bez słowa, ciężko oddychając, bo serce zbyt mocno waliło mu w piersi. Chciała go dotknąć, znaleźć w jego sile tak długo oczekiwane schronienie. Wyciągnęła ręce, by przytulić go do siebie. Ale nagle znieruchomiała, po czym wydała straszny krzyk. Potworny, przejmujący ból przeszył jej
brzuch. Jason natychmiast zerwał się na nogi i nic nie rozumiejąc patrzył na wijącą się z bólu Mariannę. –
Co ci jest? Jesteś ranna?
–
Nie... nie wiem! Ale boli mnie... Och, jak boli!
Znowu pochylił się nad nią, chciał unieść rzucającą się na wszystkie strony głowę, ale ze zsiniałych ust wyrwał się długi jęk, a ciało wyprężyło się w paroksyzmie bólu. Kiedy ból ustąpił, Marianna z poszarzałą twarzą dyszała jak chore zwierzę. Spojrzała na Jasona, niemal tak samo bladego jak ona, przerażonym wzrokiem... Poczuła coś gorącego na nogach i błyskawicznie zrozumiała, co się stało. –
Moje dziecko! – wyszeptała. – Zaraz... zaraz je stracę!
–
Jak to? Jesteś... w ciąży?
Przytaknęła jedynie mrugnięciem powiek, bo wszystkie siły chciała zachować na zbliżający się nowy atak bólu. –
To prawda! Jesteś mężatką! Gdzie zatem jest twój książę, Wasza Wysokość?
Jak mógł naigrawać się z niej, kiedy tak bardzo cierpiała? Z całych sił uczepiła się jego ramienia, by lepiej walczyć z bólem, i jęknęła: –
Nie wiem! Bardzo daleko! We Włoszech... Poszukaj pomocy! Dziecko... Cesarz... Chciałabym...
Reszta słów utonęła w krzyku. Jason skoczył na równe nogi, siarczyście zaklął i ruszył biegiem ku ludziom, którzy zebrali się przy małej świątyni i błędnym wzrokiem patrzyli, jak dogorywa sala balowa i galeria. Teraz poprzez dogasające płomienie widać było sczerniałe mury ambasady, popękane okna oraz rzeszę lokajów i żołnierzy, którzy starali się ugasić pożar w po-kojach, do których wdarły się płomienie. Dostrzegł Napoleona, podbiegł do niego. Czyż Marianna nie mówiła równocześnie o cesarzu i o dziecku? Kilka chwil później Marianna, po nowej fali bólu, zobaczyła pochylone nad sobą dwie twarze – Napoleona i Jasona. Usłyszała pełen napięcia głos cesarza: –
Poroniła! – zagrzmiał. – Szybko! Nosze! Trzeba ją stąd zabrać! Znajdźcie Corvisarta... Musi opatry-
wać rannych gdzieś przy fermie. Hej, wy tam! Biegiem tu! Marianna nie słyszała reszty, nie widziała, kogo cesarz przywołuje. Była świadoma jedynie tego, że Jason odchodzi, i uniosła się, by go przywołać. Napoleon przytrzymał ją delikatnie, zmuszając do położenia się z powrotem, po czym zdjął surdut, zwinął i podłożył jej pod głowę. –
Spokojnie, carissima mia!.. Nie ruszaj się! Zaraz przyjdzie pomoc, zajmiemy się tobą! Nic bój się, je-
stem przy tobie! Sięgnął po jej spoconą rękę i ścisnął. Podniosła na niego pełen wdzięczności wzrok. Więc jeszcze trochę ją kocha? Nie była więc sama na świecie, sama, ze złamanym sercem i obolałym ciałem. Ta mocna i gorąca dłoń, która ją trzymała, pełna była dobroci, dodawała otuchy... Zapominając, że chciała umrzeć, Marianna
61
uczepiła jej się kurczowo, jak zagubione dziecko, którym była, mogło się trzymać ojca... z tą drobną różnicą, że przystojny oficer de Mestre-de-Camp-General nie byłby tak czuły wobec zrozpaczonej córki. Mimo nowej fali bólów poczuła, że ją podnoszą i wynoszą najszybciej jak można, ze zdewastowanego ogrodu, gdzie wiatr unosił gorące jeszcze popioły. Gdy bóle na chwilę ustały, gorączkowo zaczęła rozglądać się za Jasonem i nie dostrzegłszy go nigdzie, wyszeptała jego imię. Cesarz, który nie puścił jej dłoni, mocniej ją ścisnął. Pochylił się. – Odesłałem go do żony. Nie potrzebujesz go już, bo ja jestem przy tobie... On jest tylko twoim przyjacielem. Przyjacielem!.. Słowo, które jeszcze wczoraj wymówiłaby szczerze, teraz ją zabijało. Przyjacielem... tylko przyjacielem, a może nawet i to nie, jeśli ta Pilar mu zabroni! Przed chwilą jednak miała wrażenie, że go odzyskała! Ale nie! Wszystko skończone! Jason wrócił do żony i nie pozostawała jej żadna nadzieja, jedynie może śmierć, która jej nie chciała. Krew ciągle z niej uchodziła... A wraz z nią życie... Westchnęła cicho, z rezygnacją, i pogrążyła się w cierpieniu...
Czekolada pana Careme Baron Corvisart opuścił rękawy koszuli, starannie zawiązał plisowane mankiety, włożył frak z cienkiego niebieskiego sukna, który trzymała Fortunata Hamelin, po czym zerknąwszy szybko do lustra, by sprawdzić, czy jego piękne siwe włosy są doskonale uczesane, powoli podszedł do łóżka Marianny. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w wychudzoną twarz młodej kobiety, potem w jej dłonie, które na białej pościeli wydawały się kruchymi przedmiotami z kości słoniowej. –
Już po wszystkim, młoda damo! – powiedział wreszcie. –Teraz musi pani tylko odzyskać siły, zacząć
wstawać... Pani życiu nie grozi już niebezpieczeństwo, ale nie podoba mi się pani wygląd! Musimy coś z tym zrobić! –
Drogi doktorze, jest mi ogromnie przykro i proszę wierzyć ,że naprawdę chciałabym sprawić panu
przyjemność. Leczył mnie pan z taką cierpliwością i takim oddaniem! Ale na nic nie mam ochoty... a zwłaszcza na jedzenie! Czuję się taka słaba... –
Jeśli nie będzie pani jadła, z dnia na dzień będzie się pani czuła słabsza – beształ ją cesarski lekarz. –
Straciła pani dużo krwi i musi to pani nadrobić! Do diaska, jest pani młoda i silna pod pozorami kruchości! W pani wieku poronienie i kilka oparzeń to jeszcze nie koniec świata! A jak, pani zdaniem, przyjmie mnie cesarz, kiedy powiem mu, że nie słucha pani moich zaleceń i wcale nie stara się wrócić do zdrowia. –
To nie pańska wina.
–
Pewnie że nie! Ale myśli pani, że Jego Wysokość będzie tego samego zdania? Kiedy wydaje rozkazy,
oczekuje, że zostaną wykonane, a każde z nas otrzymało rozkaz: ja, że mam panią leczyć, pani, że majak najszybciej odzyskać zdrowie. I ani pani, ani ja nie mamy nic do powiedzenia i nie mamy wyboru. Przypominam pani, że kiedy towarzyszę cesarzowi w ceremonii porannego wstawania, zawsze o panią pyta. Marianna odwróciła głowę na poduszce, żeby nie zobaczył łez cisnących się jej do oczu. –
Cesarz jest bardzo łaskaw – powiedziała zachrypniętym głosem.
–
Zwłaszcza dla tych, których kocha! – dodał Corvisart. – W każdym razie mam zamiar powiedzieć mu
jutro rano, że wróciła już pani do zdrowia. Droga księżno, proszę zrobić, co w pani mocy, abym nie okazał się kłamcą! –
Postaram się, doktorze, naprawdę się postaram.
Lekarz uśmiechnął się, po czym pod wpływem impulsu serdecznie poklepał chorą po policzku. –
Najwyższa pora, dziecino! Wolę, kiedy tak pani mówi. Do jutra! Wydam polecenia pani ludziom i
przyjdę sprawdzić, czy jest im pani posłuszna! Pani Hamelin, zawsze do pani usług.
63
Skłoniwszy się przed piękną Kreolką, sięgnął po kapelusz, laskę i rękawiczki, po czym wyszedł z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Fortunata wstała z fotela i usiadła na brzegu łóżka przyjaciółki, rozsiewając wokół siebie zapach różanych perfum. W batystowej, haftowanej w różnokolorowe kwiatki sukni, którą miała na sobie, odpowiedniej na ten upalny letni dzień, wyglądała na młodą dziewczynę. W palcach wystających z białych mitenek trzymała wstążkę, na której huśtał się duży słomkowy kapelusz. Marianna czuła się przy niej dziwnie stara i znużona. Spojrzała na nią wzrokiem tak przeraźliwie smutnym, że Fortunata zmarszczyła brwi. –
Nie rozumiem cię, Marianno. Od niemal tygodnia, odkąd jesteś chora, zachowujesz się tak, jakbyś
chciała skończyć z życiem. To zupełnie do ciebie niepodobne. –
To było do mnie niepodobne. Ale teraz wszystko się zmieniło i nie chcę już dłużej żyć. Po co? Dla
kogo? –
To... to dziecko było tak ważne?
W oczach Marianny znowu pojawiły się łzy i nie próbowała już ich powstrzymać. Rozpłakała się na dobre. –
Oczywiście, było ważne! Była to nawet najważniejsza rzecz w moim życiu, sens i racja mego bytu.
Żyłabym dla niego, z nim i z jego powodu. W nim tkwiły wszystkie moje nadzieje... i nie tylko moje... Od chwili gdy odzyskała przytomność, gdy po tragicznej nocy dowiedziała się, że straciła dziecko, Marianna, pogrążona w rozpaczy, robiła sobie nieustanne wyrzuty. Przede wszystkim dlatego, że podczas tych potwornych godzin w ogóle zapomniała, że ma zostać matką. W chwili gdy ujrzała Jasona, wszystko, co dotąd miało dla niej jakiekolwiek znaczenie, nagle przestało istnieć wobec oszałamiającego odkrycia miłości, którą od miesięcy żywiła, wcale sobie tego nie uświadamiając. Rozświetlony sztucznymi ogniami park okazał się jej drogą do Damaszku i jak niegdyś Szaweł z Tarsu nie widziała nic z otaczającego ją świata, nic ze swego życia, nie widziała nic, poza miłością, która przyprawiała ją o zawrót głowy. I w swym szaleństwie narażając własne życie, chcąc z nim skończyć, naraziła na śmierć dziecko! Ani przez sekundę nie myślała o nim... ani o tym, który w willi w Toskanii nadaremnie będzie czekał na wiadomość o narodzinach, z którymi związał całą nadzieję swego nędznego żywota człowieka w masce! Corrado Sant’Anna poślubił ją jedynie z powodu dziecka cesarskiej krwi, któremu mógłby przekazać swoje nazwisko. A teraz z własnej winy Marianna straciła wszelką nadzieję, by wywiązać się z zawartej umowy. Książę wyszedł na głupca! –
Myślałaś o twoim tajemniczym mężu, prawda? – cicho spytała Fortunata.
–
Tak. Wstyd mi przed samą sobą, wstyd mi, bo mam wrażenie, że nazwisko, które noszę, ukradłam, ro-
zumiesz? –
Ukradłaś? Dlaczego?
–
Mówiłam ci już – odparła ze znużeniem Marianna. –Książę Sant’Anna poślubił mnie z powodu
dziecka, które miało w sobie cesarską krew i którego ojcem mógł zatem spokojnie zostać. –
Więc skoro je straciłaś, uważasz, że niegodna jesteś żyć ,i postanowiłaś po prostu poddać się choro-
bie, póki cię śmierć nie uwolni? –
Coś... coś w tym rodzaju... Ale nie myśl, że chcę się ukarać pragnąc śmierci. Nie, powiedziałam ci
już: po prostu nie mam ochoty żyć. Fortunata wstała, ze zdenerwowaniem przeszła się po pokoju, podeszła do okna, szeroko je otworzyła, po czym stanęła przy łóżku. –
Jeśli straciłaś chęć do życia wyłącznie z powodu dziecka Napoleona, sprawa jest łatwa do załatwie-
nia: Napoleon zrobi ci drugie i po wszystkim! –
Fortunato!..
Zaskoczona Marianna spojrzała z oburzeniem na przyjaciółkę. Ale Kreolka uśmiechnęła się do niej buńczucznie. –
Co, Fortunato? Szokuje cię słowo? Bo chyba sama rzecz nie zrobiła na tobie takiego wrażenia? A
jednego, czego naprawdę nie znoszę, to hipokryzji. Zostaw ją tym, które w niej celują, poczciwej madame de Genlis czy też madame Camponi i jej szwadronowi białych gąsek, chyba że masz zamiar dołączyć do jazgotliwej czeredy starych arystokratek, które wróciły z emigracji i wyczekują powrotu dobrych obyczajów! Ja lubię nazywać rzeczy po imieniu i patrzeć realnie w świat! Jeśli chcesz być uczciwa wobec twego męża-zjawy, musisz mu dać dziecko, i to dziecko Napoleona. Wniosek: Napoleon musi ci zrobić drugie! Wydaje mi się to niezwykle proste. Poza tym szepczą, że Austriaczka jest przy nadziei! Więc z tej strony będzie spokojny i będzie mógł poświęcić się wyłącznie tobie! –
Fortunato! Czy wiesz, że jesteś amoralna? – wykrztusiła oszołomiona Marianna.
–
Oczywiście, że wiem! – wesoło wykrzyknęła pani Hamelin. – I nie wyobrażasz sobie, jak bardzo się
z tego cieszę! Od moralności, jaką widzę wokół siebie, aż mdli mnie! Niech żyje miłość, moja śliczna, i do diabła z wielkimi zasadami! Jakby dla podkreślenia tego wypowiedzenia wojny obowiązującym zasadom, nagle rozległ się wystrzał armatni, najpierw jeden, a po nim drugi i trzeci. Równocześnie ciepły wiatr przyniósł odgłosy muzyki, zarazem wojskowej i pogrzebowej, oraz pomruki wielkiego tłumu. –
Co to? – spytała Marianna.
–
Prawda! Ty nic nie wiesz! To oficjalny pogrzeb marszałka Lannes. Dzisiaj, 6 lipca, cesarz uroczyście
przewozi ciało starego towarzysza broni z Inwalidów do Panteonu. Kondukt wyszedł już pewnie z Pałacu Inwalidów.
65
Teraz działo nie cichło nawet na moment. Zbliżały się dźwięki posępnych trąbek i uderzeń bębnów, powoli wypełniały cały ogród i wraz z biciem wszystkich paryskich dzwonów wdzierały się do cichego pokoju Marianny. –
Mam zamknąć? – spytała Fortunata pod wrażeniem uroczystych odgłosów tej ceremonii pogrzebowej,
która sprawiła, że przez jeden dzień cała stolica znalazła się u stóp jednego z najwaleczniejszych bohaterów epopei. Marianna gestem odmówiła. Ona też nasłuchiwała, uzmysławiając sobie, być może lepiej niż podczas uroczystości weselnych, wielkość człowieka, który decydował o jej losie i który mimo swej pozycji znajdował czas, by nad nią czuwać. Ze wzruszeniem pomyślała, jak trzymał ją za rękę, kiedy cierpiała długie męki. Obiecał, że jej nie opuści, i dotrzymał słowa. Zawsze dotrzymywał słowa! Od Fortunaty i Arkadiusza wiedziała, że został w ambasadzie austriackiej aż do całkowitego ugaszenia ognia, bez chwili wahania narażając własną osobę, ratując nawet zwykłą pokojową którą płomienie odcięły na mansardzie. Dowiedziała się również o jego gniewie i ukaraniu winnych: prefekt policji Dubois odwołany, Savary ostro zbesztany, nieodpowiedzialny architekt, który postawił salę balową, aresztowany. Zwolniony został również komendant strażaków i zarządzono całkowitą reorganizację tej nieco zbyt wesołej formacji. Tak, świadomość jego opieki dawała poczucie bezpieczeństwa i sprawiała przyjemność, ale wiedziała, że namiętność, jaką do niego żywiła, zgasła jak zdmuchnięta świeca, zostawiając uczucia, być może głębokie, ale już nie tak porywające! Szeptem dokończyła dręczącą ją myśl. –
Nigdy już nie będę mogła należeć do niego, nigdy.
–
Co ty opowiadasz? – zaniepokoiła się Fortunata. – O kim mówisz? O... cesarzu? Nie chcesz...
–
Nie. To już niemożliwe.
–
Ale... dlaczego?
Marianna nie zdążyła odpowiedzieć. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi. Weszła Agata, czarująca w perkalowej sukni w pasy i wy krochmalonym fartuszku. –
Wasza Wysokość, na dole czeka jakiś pan Beaufort i pyta, czy księżna czuje się na siłach przyjąć go.
Krew uderzyła Mariannie do głowy. Zarumieniła się gwałtownie. –
On? Tutaj? Ależ nie mogę...
–
Pani może nie wie, ale od dnia wypadku ten pan przychodził tu codziennie rano i tak jak dzisiaj mó-
wiłam mu, że pani czuje się coraz lepiej... Fortunata, która z uwagą patrzyła na uczucia malujące się na twarzy Marianny, uznała, że należy wziąć sprawę w swoje ręce.
–
Powiedz temu panu, żeby chwilę poczekał, i wróć tu biegiem, żebyśmy doprowadziły do ładu twoją
panią. No, zmykaj! Marianna, przerażona na myśl, że nagle zobaczy człowieka, o którym od balu nie mogła przestać myśleć, chciała zaprotestować. Wyglądała okropnie, była przeraźliwie blada i chuda!.. Każdego normalnego mężczyznę taki żałosny widok mógł jedynie wystraszyć! Pani Hamelin o niczym nie chciała słyszeć i ani słowem nie skomentowała tego, że jak na osobę, która jeszcze przed chwilą chciała umrzeć, zareagowała w sposób dający wiele do myślenia. Upewniła się jedynie, czy ten Beaufort to ów sławetny Amerykanin, który zniknął z życia jej przyjaciółki w chwili, gdy ona się w nim pojawiła, po czym wzięła się do roboty. W okamgnieniu uczesała Mariannę, lekko umalowała i tak obficie skropiła wodą toaletową pana Jean-Marie Fariny, że aż kichnęła, po czym wygodnie usadowiła ją w uroczym kłębowisku czerwonych wstążek i śnieżnobiałych koronek. Teraz cały pokój pachniał bergamotką, rozmarynem, lawendą i cytryną. –
Nie ma nic gorszego jak te zapachy, które zawsze unoszą się w pokojach chorych! – stwierdziła For-
tunata, zręcznym ruchem poprawiając niesforny kosmyk. – Teraz już w porządku. –
Ależ Fortunato, po co to wszystko?
–
Po nic... tak sobie! Teraz zostawiam cię.
–
Nie! – wykrzyknęła Marianna. – Tylko nie to!
Fortunata nie upierała się i tak szybko usiadła w fotelu pod oknem, że nasuwało to wątpliwości, czy naprawdę chciała zostawić Mariannę samą. Istotnie, zżerała ją ciekawość i kiedy wprowadzony przez Agatę Jason przestąpił próg pokoju, ta nieznużona łowczyni mężczyzn podniosła oczy znad stronic książki, którą trzymała na kolanach, jak przystało na prawdziwą opiekunkę chorej, i zmierzyła wzrokiem sylwetkę wchodzącego. Jason skłonił się nieznajomej i szybko podszedł do łóżka głęboko poruszonej jego widokiem Marianny. Patrząc na jego szczupłą sylwetkę, opaloną twarz i jasne oczy, miało się wrażenie, jakby cały ocean wdzierał się do pokoju. Mariannie wydawało się, że pękają mury, i poczuła gwałtowny powiew bezkresu szerokich wód... A przecież przeszedł przez pokój spokojnym krokiem, skłonił się i uprzejmie wyraził zadowolenie, że czuje się już na tyle dobrze, by go przyjąć. Mariannie udało się wydobyć głos ze ściśniętego wzruszeniem gardła. –
Chciałam panu podziękować, że mnie pan uratował – wykrztusiła w końcu, starając się przybrać ton
salonowej konwersacji. – Gdyby nie pan, nie wiem, co by się stało... –
A ja wiem – spokojnie odparł Jason. – Stałoby się z panią to, co z madame de Schwartzenberg,
księżną de la Leylen i wieloma innymi. Chciałbym natomiast dowiedzieć się, czego pani szukała w płomieniach. Na pewno nie cesarza. Jego Wysokość był w parku i pomagał ratownikom. –
Czy tylko cesarza mogłam szukać w płomieniach? Myślę, że szukałam czegoś zupełnie innego.
67
–
Kogoś bliskiego z pewnością! Może... krewnego pani nowego małżonka? Och, a propos... – lekko
skrzywił usta w sarkastycznym uśmiechu, ale oczy jego patrzyły nadal lodowato – proszę mi opowiedzieć historię tego tak niespodziewanego małżeństwa! Gdzie wynalazła pani to wspaniałe nazwisko i tytuł? Nowy prezent cesarza? Tym razem okazał się nadzwyczaj hojny, ale, prawdę rzekłszy, dał pani to, co się jej słusznie należy: rola księżnej bardziej do pani pasuje niż rola śpiewaczki! –
Cesarz nie ma z tym nic wspólnego. Małżeństwo to jest dziełem mojej rodziny. Może pamięta pan
księdza de Chazay, mojego ojca chrzestnego, który w Selton... –
Oczywiście! A więc to on tym razem znalazł dla pani nowe nazwisko? Czy wie pani, droga przyja-
ciółko, że jest pani najbardziej zaskakującą kobietą, jaką znam? Kiedy człowiek się z panią żegna, nigdy nie może wiedzieć, jaki będzie pani stan cywilny przy następnym spotkaniu. Przerwał i spojrzał na Fortunatę, która zaspokoiwszy ciekawość uznała, że sprawy przybierają dziwny obrót i lepiej wyjść. Wstała i z godnością podeszła do drzwi. Marianna już miała ręką ją zatrzymać, ale zmieniła zdanie. Skoro Jason postanowił być niemiły, woli sama stawić mu czoło. Zresztą Fortunata chyba zrozumiała, że straciła czas, starając się poprawić wygląd przyjaciółki. Jason z podniesionymi brwiami patrzył, jak wychodzi, po czym podszedł do Marianny i z okrutnym uśmiechem na twarzy powiedział: –
Piękna kobieta! Mówiłem więc... Aha! Mówiłem więc, że nigdy nie wiadomo, jakie nazwisko będzie
pani nosić. Znałem panią jako pannę d'Asselnat, zaraz potem jako lady Cranmere. Kiedy spotkaliśmy się u księcia Benewentu, była pani panną Mallerousse. Nie na długo, to prawda. Kiedy wyjeżdżałem, cesarska różdżka zmieniła panią w czarującą włoską śpiewaczkę nazywającą się, jeśli się nie mylę, Maria Stella? Teraz, jak mi się wydaje, nadal jest pani Włoszką, ale księżną mającą tytuł, jak to pani powiedziała?.. Jaśnie Oświeconej? Tytuł niewyobrażalny dla obywatela wolnej Ameryki, jakim jestem. Marianna ze zdumieniem i niedowierzaniem słuchała tego potoku sarkazmów, wypowiadanych spokojnym tonem salonowej konwersacji i zastanawiała się, do czego Jason zmierza. Czy po prostu kpił sobie z niej, czy też chciał pokazać, że serdeczna przyjaźń, zrodzona w podziemiach Chaillot, zmieniła się w spokojną i uśmiechniętą pogardę? Jeśli tak, chyba nie potrafi tego znieść, ale najpierw musiała mieć pewność. Ze znużeniem odwróciła głowę na koronkowej poduszce, zamknęła oczy i westchnęła. –
Mówiono mi, że od czasu pożaru codziennie rano przychodził pan dowiedzieć się o moje zdrowie, i
w swojej naiwności sądziłam, że kierowała panem przyjaźń. Teraz widzę jednak, że chciał się pan jedynie upewnić, kiedy będę na tyle silna, by zmierzyć się z pańską ironią. Niestety, nie mam jeszcze dość sił, by walczyć z panem. Proszę mi wybaczyć! Zapadło milczenie, które Mariannie, mającej nadal przymknięte powieki, wydało się wiecznością. Przez chwilę sądziła, że Jason wyszedł. Już miała otworzyć oczy, gdy usłyszała jego śmiech. Oburzona odwróciła
się i spiorunowała go wzrokiem. –
Pan się śmieje?
–
Ależ tak! Jest pani wspaniałą aktorką i omal nie uwierzyłem w pani słabość. Wystarczy jednak zoba-
czyć błysk w pani oczach, by zrozumieć, że to nieprawda. –
Ależ to prawda. Baron Corvisart...
–
Właśnie stąd wyszedł. Wiem o tym. Widziałem go. Powiedział mi, że jest pani bardzo osłabiona, ale
teraz wiem, że tylko ciało jest słabe. Duch, Bogu niech będą dzięki, pozostał nienaruszony, a to właśnie chciałem wiedzieć. Proszę mi wybaczyć tę ironię. Chodziło mi o to, aby wywołać pani reakcję. Od tamtego wieczora żyłem w obawie, że nie będzie już pani do niej zdolna. –
Ale... dlaczego?
–
Bo kobieta – mówił z powagą w głosie – którą spotkałem na balu, nie była tą, którą znałem. Była
zimna, wyniosła, miała puste spojrzenie... Była to kobieta, która chciała umrzeć. Mając wszystko, czego tylko można pragnąć: urodę, bogactwo, zaszczyty, miłość człowieka wyjątkowego... i będąc w dodatku w ciąży, chciała pani umrzeć, i to w tak potworny sposób. Dlaczego, Marianno? Fala gorąca oblała ciało Marianny, budząc najgłębsze tkanki odrętwiałe od cierpienia fizycznego i rozpaczy duszy. A więc tylko udawał obojętność i ironię? Widząc jego ściągniętą niepokojem twarz, jeszcze bardziej uzmysłowiła sobie ogrom swej miłości. Uczucie było tak gwałtowne, że ogarnęła ją szalona chęć, by powiedzieć mu prawdę, wyznać, że jeśli szukała śmierci, to z bólu po jego stracie. Była bliska powiedzenia mu tu, w tej chwili, jak bardzo go kocha i jak ta miłość jest jej droga. Ale na szczęście opamiętała się. Stojący przed nią mężczyzna był żonaty. Nie miał już prawa ani z pewnością ochoty słuchać miłosnych wyznań, bo przywiodła go tutaj wyłącznie przyjaźń. A Marianna była zbyt uczciwa, by nie szanować małżeństwa innych, nawet jeśli jej własne doświadczenia dwukrotnie skończyły się klęską. Zmusiła się do uśmiechu, nie zdając sobie sprawy, że uśmiech jej smutniejszy był od łez, a ponieważ Jason bez przerwy pytał:„dlaczego?", w końcu odpowiedziała: –
Może przez to, że wszystko tak naprawdę to jedynie złuda. Cesarz jest żonaty i szczęśliwy w mał-
żeństwie... a ja, Jasonie, jestem dla niego jedynie czułą i oddaną przyjaciółką. Myślę, że kocha swoją żonę. Ja natomiast... –
Ciągle go pani kocha, prawda?
–
Serdecznie go... miłuję i przede wszystkim gorąco podziwiam.
–
A dziecko, czy dziecko też było złudą?
–
Nie. Co więcej, było jedynym węzłem, który nas nierozerwalnie łączył. Może lepiej, że tak się stało,
przynajmniej dla niego, bo jeśli o mnie chodzi, bardzo to komplikuje sprawy z księciem Sant'Anna... ale, ale – wykrzyknęła nagle – skoro przychodził pan tu codziennie, to na pewno spotkał pan Arkadiusza?
69
–
Oczywiście.
–
Więc proszę mi nie mówić, że nie opowiedział panu wszystkiego. Jestem przekonana, że powiedział
wszystko o moim małżeństwie. –
Rzeczywiście – spokojnie odparł Jason. – Wszystko mi powiedział... ale chciałem usłyszeć pani wer-
sję wydarzeń. Najpierw powiedział mi, że czekał na mnie list w Nantes u Pattersona... w Nantes, dokąd w ogóle nie zawinąłem, gdyż ścigali mnie korsarze i musiałem uciekać, by uniknąć walki. –
Uniknąć walki, pan?
–
Stany Zjednoczone nie prowadzą wojny z Anglią, ale powinienem był nie zwracać na to uwagi, po-
konać Anglików i wrócić do Nantes. Tyle rzeczy potoczyłoby się zupełnie inaczej! Nie wie pani nawet, jak bardzo sobie wyrzucam posłuszeństwo wobec prawa. Wstał i tak jak przed chwilą Fortunata wolno podszedł do okna. Jego ostry profil i szerokie ramiona odcinały się na zielonym tle ogrodu. Marianna wstrzymała oddech, poruszona głęboko żalem, tym razem szczerym, w głosie Jasona. –
Żałuje pan, że nie dostał pan tego listu? Czy... zgodziłby się pan na to, o co prosiłam?
Trzema krokami znalazł się tuż przy niej, ujął obie jej ręce i przyklęknął przy łóżku. –
A pani dotrzymałaby lojalnie zobowiązania wobec mnie?– spytał gorzko. – Poszłaby pani za mną?
Opuściłaby pani wszystko? Zostałaby pani naprawdę moją żoną, bez ukrytych myśli, bez żalu? Marianna, wstrząśnięta, zatopiła swój wzrok w oczach przyjaciela, starając się odgadnąć prawdę, która wydawała jej się cudowna, ale w którą nie śmiała wierzyć. –
Bez żalu, bez żadnych ukrytych myśli, Jasonie... a nawet z radością, którą sobie w pełni uświadomi-
łam dopiero niedawno. Nigdy się nie dowiesz, jak bardzo na ciebie czekałam...Czekałam aż do ostatniej chwili, do ostatniej sekundy. I kiedy było już za późno, Jasonie... –
Nic nie mów!
Ukrył twarz w śnieżnobiałej pościeli i Marianna poczuła na ręce jego gorące usta. Delikatnie, niemal drżąc, położyła drugą dłoń na gęstych czarnych włosach żeglarza, poprawiła niesforne kosmyki i poczuła się szczęśliwa, że ten niezwyciężony mężczyzna okazuje nagle słabość, że jest równie jak ona wstrząśnięty. –
Rozumiesz teraz – mówiła cicho – dlaczego tamtego wieczora pragnęłam umrzeć. Kiedy zobaczyłam
ciebie z... Och, Jason, dlaczego się ożeniłeś? Równie gwałtownie jak przed chwilą rzucił się ku niej, zerwał się i odwrócił plecami. –
Myślałem, że na zawsze cię straciłem – powiedział głuchym głosem. – Nie można walczyć z Napole-
onem, zwłaszcza gdy kocha! A wiedziałem, że cię kocha... Pilar potrzebowała pomocy. Życie jej było w niebezpieczeństwie. Jej ojciec, don Agostino, nie ukrywał swojej sympatii do Stanów Zjednoczonych. Po jego śmierci przed kilkoma tygodniami hiszpański rząd Fernandiny natychmiast zwrócił się przeciw Pilar, jego je-
dynej spadkobierczyni. Skonfiskował wszystkie ziemie i miał wtrącić ją do więzienia bez większych szans na opuszczenie go kiedykolwiek. Jedynym sposobem uratowania jej i zapewnienia na zawsze bezpieczeństwa było danie jej obywatelstwa amerykańskiego. Więc ją poślubiłem. –
Czy musiałeś posunąć się aż tak daleko? Czy nie mogłeś po prostu zabrać jej do swojego kraju, za-
pewnić jej bezpieczeństwa i czuwać nad nią? Jason wzruszył ramionami. –
Jest Hiszpanką. A jeśli chodzi o Hiszpanów, nie jest to takie proste! Wiele zawdzięczałem jej ojcu.
Kiedy straciłem rodziców, jedynie don Agostino zaoferował mi pomoc. Znam Pilar od zawsze. –
I oczywiście ona cię kocha... od zawsze?
–
Chyba... tak!
Marianna umilkła. Zaślepiona swoją miłością dopiero teraz uzmysławiała sobie, że nie wie nic albo prawie nic o życiu Jasona Beauforta, dopóki pewnego jesiennego dnia nie zjawił się wieczorem w salonie Selton Hall. Tyle lat żył bez niej, nie wiedząc nawet, że istnieje! Do tej pory myślała o nim jedynie w związku ze sobą i z rolą jaką odegrał w jej życiu, ale przecież w tym dalekim, tajemniczym, a nawet trochę niepokojącym dla niej kraju nawiązywał różne więzy, zostawił ślady. W pamięci zachował wiele krajobrazów, w których Marianna nigdy się nie pojawiała, twarzy, których nigdy nie widziała, a które budziły w Jasonie różne uczucia, od nienawiści po miłość, być może. Ten świat, przynajmniej częściowo, należał również do Pilar. Znała go, poruszała się w nim swobodnie i te wspólne obrazy musiały tworzyć między nią a Jasonem więź tych samych upodobań, tych samych wspomnień, która często okazuje się trwalsza i bliższa niż płomienne okowy namiętnej miłości. I wszystko, co czuła, Marianna zawarła w jednym smutnym zdaniu: –
Kocham cię, a przecież cię nie znam!
–
A mnie się wydaje, że zawsze cię znałem – wykrzyknął patrząc na nią wzrokiem pełnym bólu – i na
nic się to nie zda. Straciliśmy godzinę, którą los nam wyznaczył, godzinę, kiedy spotkały się nasze drogi. Teraz jest już za późno! W Mariannie nagle obudził się bunt. Zapomniała o zwykłym opanowaniu. –
Dlaczego za późno? Sam powiedziałeś, że nie kochasz Pilar.
–
Tak jak ty nie kochasz człowieka, który dał ci swoje nazwisko, co nie zmienia faktów. Nosisz jego na-
zwisko, tak jak Pilar nosi moje. Bóg mi świadkiem, że nie cierpię prawić morałów! I mam poczucie śmieszności, że robię to wobec ciebie, Marianno, ale nie mam wyboru. Musimy szanować tych, którzy nam zaufali... a przynajmniej nie robić nic, przez co mogliby cierpieć. –
Och! – westchnęła Marianna. – Ona jest zazdrosna...
–
Jak każda Hiszpanka. Wie, że nie kocham jej naprawdę, ale oczekuje ode mnie szacunku, uczucia i
tego, że stworzę pozory, jeśli nie miłości, to co najmniej doskonałej harmonii.
71
Znowu zapadło milczenie. Marianna ważyła słowa Jasona. Radość, którą czuła przed chwilą, zamarła wobec twardej rzeczywistości. Jason, człowiek, który znał smak przygody i smak ryzyka, który niczego się nie lękał, nigdy nie szedł – Marianna doskonale o tym wiedziała – na kompromisy z samym sobą i oczekiwał, że kobieta, którą kocha, okaże się równie silna...Przy tego rodzaju determinacji wszelkie słowa były próżne. Marianna westchnęła. –
Jeśli dobrze zrozumiałam, przyszedłeś pożegnać się ze mną. Przypuszczam, że wkrótce wyjeżdżasz.
Twoja żona nie jest chyba zachwycona pobytem tutaj. Na chwilę w oczach Amerykanina zapaliły się ogniki rozbawienia. –
Uważa, że kobiety są tu zbyt piękne i zbyt śmiałe. Oczywiście, ufa mi, ale po stokroć wolałaby, kiedy
nie jestem przy niej, żebym znajdował się na morzu, a nie w salonie. Zostajemy tu jeszcze jakieś dwa tygodnie. Przyjaciel ojca, bankier Baguenault, zaoferował nam gościnę w swoim pałacyku przy rue de Seine w Passy. Ten piękny dom w dużym ogrodzie był kiedyś własnością przyjaciółki królowej Marii Antoniny. Pilar dobrze się tam czuje pod warunkiem, że nie musi wychodzić, a ja mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Potem popłyniemy do Ameryki. Mój statek czeka już na nas w Morlaix. Wrócili do tonu salonowej rozmowy i Marianna, otulona koronkami, westchnęła z żalem. Jason z niezłomną stanowczością położył kres zbyt osobistym wyznaniom. Pewnie nigdy już do nich nie wrócą. Jego wola dzieliła ich równie skutecznie jak bezkresny ocean, który niebawem rozdzieli ich na zawsze. Statkiem, o którym czasami marzyła, odpłynie inna kobieta. Kończyło się coś, co nigdy się nie zaczęło, i Marianna po-czuła, że dłużej nie powstrzyma już łez. Na chwilę zamknęła oczy, zacisnęła zęby, wzięła głęboki oddech i w końcu wyszeptała: –
Żegnaj... pożegnamy się teraz, Jasonie! Życzę ci... szczęścia. Bądź szczęśliwy!
Wstał, wziął laskę i kapelusz, wzrok wbił w podłogę, jakby bał się spojrzeć na nią. –
Nie proszę aż o tyle – powiedział nie zamierzenie twardym tonem. – Życz mi jedynie wewnętrznego
spokoju! To wystarczy. Tobie zaś... –
Nie... miej litość i nie życz mi niczego!
Odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Marianna nie spuszczała oszalałego wzroku z jego wysokiej sylwetki. Odchodził, odchodził z jej życia, zniknie w świecie Pilar, gdy tymczasem mieli jeszcze tak mało wspólnych wspomnień! Nagle ogarnęła ją panika i gdy położył rękę na klamce, wyrwał jej się okrzyk: –
Jason!
Powoli, bardzo powoli skierował na nią spojrzenie niebieskich oczu, spojrzenie tak znużone, że aż wstrząsnęło Marianną. Jason nagle wydawał się starszy. –
Słucham? – spytał opanowanym głosem.
–
Czy nie chcesz... skoro już się nie zobaczymy, pocałować mnie na pożegnanie?
Myślała, że rzuci się ku niej. Jego chęć była widoczna, niemal wyczuwalna, ale opanował się, a od wysiłku, jaki go to kosztowało, aż pobielały opalone dłonie, zaciśnięte kurczowo na gałce laski z kości słoniowej. W jego oczach zamigotały gniewne błyski. –
Czy nic nie zrozumiałaś? – rzucił przez zaciśnięte zęby. – Jak myślisz, co by się stało, gdybym w tej
chwili dotknął cię choćby końcami palców? Za chwilę byłabyś moją kochanką i żadna siła nie oderwałaby mnie od ciebie. Wychodząc z tego pokoju nie miałbym już szacunku dla siebie... i może dla ciebie. Byłbym tylko twoim niewolnikiem... a tego bym ci nigdy nie wybaczył! Marianna, która uniosła się, by wyciągnąć ku niemu rękę, wyczerpana, wolno opadła na poduszki. –
Więc... idź już! Idź jak najszybciej, bo zaraz się rozpłaczę, a nie chcę, byś oglądał moje łzy.
Wyglądała tak bezbronnie, tak żałośnie, że z typowym dla zakochanych brakiem logiki Jason zrobił krok ku niej akurat wtedy, gdy prosiła, by odszedł. –
Marianno...
–
Nie! Błagam cię! Odejdź, jeśli choć trochę mnie kochasz! Czy nie widzisz, że nie mogę znieść dłużej
twojej obecności? Wiem, że byłam głupia, że powinnam zrozumieć wcześniej, co naprawdę czuję, ale skoro wszystko na zawsze stracone, lepiej skończyć z tym jak najszybciej. Wracaj do żony, skoro uważasz, że cały musisz do niej należeć, a mnie zostaw! Jason słysząc ten pełen bólu i gniewu głos wahał się na progu drzwi. – No idź już! Na co czekasz? Że do końca się ośmieszę? Tym razem wybiegł nie zamykając nawet za sobą drzwi i Marianna usłyszała stukot jego butów cichnący na schodach korytarza. Westchnęła boleśnie, zamknęła oczy i pozwoliła płynąć z takim trudem powstrzymywanym łzom. Żalowi towarzyszyła świadomość absurdu, która ją dziwiła i nieco przerażała. Jeśli o nią chodzi, musiała przyznać, że szczyty moralności, na jakie wznosił się Jason, wydawały się jej grubą przesadą... i że ona nie czułaby ani wstydu, ani wyrzutów sumienia, gdyby do niego należała. Czyż to nie głupota żegnać się na zawsze akurat w chwili, gdy oboje zrozumieli, że się kochają? Tak w każdym razie powiedziałaby Fortunata. Dla Kreolki, która miała elastyczne poczucie moralności i prawdziwy kult miłości za wszelką cenę, scena, jaka rozegrała się między Marianną i Jasonem, byłaby szczytem groteski. Będzie się śmiała do rozpuku i zaleje Mariannę potokiem ironii...która w dodatku jej samej wyda się całkiem uzasadniona. I to właśnie ją przerażało: ten żal, że Jason do więzów miłosnych nie dodał więzów cielesnych i wolał ucieczkę – być może chwalebną i na pewno zgodną z jego amerykańskim wychowaniem i krwią hugonocką – od szczęścia, jakie dają kochankom cudowne i bezcenne godziny wspólnie spędzone. Więc Fortunata miała na nią aż tak ogromny wpływ, że przejęła jej poglądy na życie? A może była po prostu kobietą mniej skomplikowaną, niż to sobie dotąd wyobrażała, dla której kochać i należeć do kochanego mężczyzny to jedno i to samo, to prosta i całkiem naturalna sprawa?
73
Oczywiście, jest bardzo pochlebne dla kobiety znaleźć się w sercu mężczyzny na piedestale nietykalnej bogini, ale Marianna wolałaby więcej namiętności i mniej adoracji. Wspominając straconą noc poślubną pomyślała, że Jason bardzo się zmienił. W Selton gotów był zostać kochankiem kobiety od kilku zaledwie godzin zamężnej, a nawet zająć miejsce jej męża. Skąd więc wziął się dziwny przypływ purytanizmu, i to w dodatku w tak nieodpowiednim momencie? Jeśli, jak mawiał Napoleon, największym zwycięstwem w miłości jest ucieczka, to Jason odniósł zwycięstwo na całej linii, ale Marianna wolałaby, aby to piękne zwycięstwo nie dawało jej dziwnego poczucia klęski. Zastanawiała się nawet, czy nie uciekł, by uduchowić swą miłość do niej albo by, zgodnie z męską naturą, nie zrobić czegoś, co zakłóciłoby domowy spokój, i by móc wieść spokojny żywot, pozbawiony zarówno podniecających chwil, jaki scen małżeńskich. Pilar na pewno była zazdrosna jak tygrysica i żeby się jej nie narazić, Jason wolał porzucić jak niepotrzebną rzecz kobietę, którą podobno ubóstwiał. A ona się na to zgodziła! Nawet przez chwilę podziwiała to wzniosłe uczucie! Zgodziła się, by odrzucił niewinny pocałunek, jaki zaproponowała, z takim przerażeniem, jakby proponowała mu najwymyślniejszy napój miłosny! A może przypuszczał, że padnie na łóżko, wyczekując śmierci, by stać się jedną z legendarnych ofiar miłości, a w pamięci Jasona zostać jedynie zapachem zwiędłego kwiatu? Czy to nie zbyt głupie i zbyt... Wejście pani Hamelin przerwało ten monolog, od którego w Mariannie narastał gniew. –
I co? – wesoło spytała Kreolka. – Szczęśliwa?
Fatalne słowo! Marianna spojrzała na nią ponuro. –
Nie! Zbyt mocno mnie kocha, by być niewiernym żonie. Pożegnaliśmy się na wieki!
Fortunata na chwilę zaniemówiła, po czym zareagowała dokładnie tak, jak Marianna przewidziała. Wybuchnęła szalonym śmiechem, jaki tylko Molier potrafił sobie wyobrazić, i padła na kanapę, która aż jęknęła. Śmiała się, śmiała się tak serdecznie, że w końcu Marianna nie wytrzymała. –
Uważasz, że to takie śmieszne?
–
Och! Och, tak! Wprost nieprawdopodobnie! Więcej... to komiczne!
–
Komiczne?
–
Jak najbardziej komiczne! – święte oburzenie zajęło miejsce wesołości. – A nawet więcej niż ko-
miczne: groteskowe, karykaturalne, absurdalne! Jak to w ogóle możliwe? Oto mężczyzna przystojny, wspaniały, fascynujący – a jak wiesz, znam się na tym! – dla którego jesteś tą jedyną, Kobietą przez duże K i który pragnie cię tak silnie, że nie śmie ci tego wyznać. I ty, która go kochasz... bo kochasz go, prawda? –
Od niedawna wiem to – wyznała rumieniąc się – ale to prawda: kocham go... jak nikogo na świecie.
–
Dałabym sobie rękę uciąć, ale ty potrzebowałaś tyle czasu, by się do tego przyznać! A więc kochacie
się... i jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi wam do głowy, to... jak to głupio powiedziałaś?.. pożegnać się na wieki? Tak?
–
Tak!
–
Więc nie ma wielu możliwości: albo wcale nie kochacie się tak bardzo, jak mówicie, albo nie zasługu-
jecie, by żyć! –
On jest żonaty, a ja jestem mężatką!
–
I co z tego? Ja też w końcu jestem mężatką... może nie za bardzo, ale jestem. Jest jakiś pan Hamelin,
tak jak jest gdzieś książę Sant’Anna. I ty chciałabyś... –
Nie możesz zrozumieć, Fortunato – przerwała Marianna.– To nie to samo.
–
A dlaczego nie to samo? – z niepokojącą słodyczą spytała Fortunata. – Uważasz, że jestem puszczal-
ska tylko dlatego, że jeśli pragnę jakiegoś mężczyzny, to biorę go sobie, nie zadając zbędnych pytań? Nie kryję się z tym i nie wstydzę się tego. Widzisz, Marianno – dodała nagle z powagą w głosie – młodość to czas błogosławiony, zbyt cudowny i zbyt krótki, by go zmarnować. Podobnie miłość, wielka, prawdziwa miłość, o której wszyscy marzą, a w którą nikt nie śmie wierzyć, warta jest tego, byście przeżyli ją inaczej, niż kontemplując z nieutulonym żalem, rozdzieleni oceanem, obrazy tego, czym mogła być. Lepiej, żebyśmy miały na starość wspomnienia niż żalu westchnienia... –
I nie mów mi, że nie myślisz tak jak ja – zakończyła Fortunata.– Żal zbyt wyraźnie maluje się na two-
jej twarzy. –
To prawda – uczciwie przyznała Marianna. – Przed chwilą poprosiłam go, żeby mnie pocałował na do
widzenia. Odmówił, bo wiedział, że... nie zapanuje nad sobą, jeśli tylko mnie dotknie. I to prawda, że żałowałam i nadal żałuję, że tego nie zrobił, bo w gruncie rzeczy jest mi całkowicie obojętne, czy istnieje jakaś tam Pilar czy jakiś tam Sant'Anna. Kocham Jasona i jego chcę. Nikogo innego... nawet cesarza! Ale... za dwa tygodnie Jason wyjedzie! Wraz z żoną opuści Francję... i może nigdy nie wróci. –
Jeśli odpowiednio się do tego weźmiesz, być może wyjedzie, ale ręczę ci, że wróci... i to szybko!
Tyle że odwiezie małżonkę do domu. Marianna powątpiewająco pokręciła głową. –
Jason nie jest taki! Ma zasady dużo surowsze, niż myślałam. I...
–
Miłość przenosi góry i zawraca w najsolidniejszych głowach.
–
Więc co mam zrobić?
–
Przede wszystkim wstać z łóżka.
Fortunata wyciągnęła rękę i energicznie pociągnęła za sznurek od dzwonka. Agatę, która natychmiast przybiegła, zapytała, czy „wszystko gotowe". Otrzymawszy odpowiedź poleciła „natychmiast podać na górę". –
Najpierw musisz odzyskać siły! – stwierdziła odwracając się do Marianny. – Na szczęście na dole jest
wszystko, czego trzeba. Drogi Talleyrand wszystkim się zajął.
75
Marianna nie zdążyła o nic zapytać, gdy do pokoju wkroczył dziwny orszak. Za Agatą która szeroko otworzyła podwójne drzwi, wszedł majordomus Jeremiasz, ponury, jakby prowadził kondukt. Za nim wkroczyło dwóch lokajów, niosących na dużej srebrnej tacy dzbanki, słoiczki i filiżanki, oraz służący trzymający mały przenośny podgrzewacz. Za nimi dwóch kuchcików niemal z religijnym namaszczeniem wniosło duży garnek z pozłacanego srebra, który wyglądał na bardzo gorący. Pochód zamykał, krocząc dostojnie niczym kapłan mający odprawić przy ołtarzu nabożeństwo, słynny Antoni Careme, osobisty kucharz księcia Benewentu, człowiek wyjątkowy, którego księciu zazdrościła cała Europa z cesarzem włącznie. Marianna nie bardzo rozumiała, co słynny kucharz z całą tą świtą robił w jej pokoju, ale wystarczająco długo mieszkała w domu Talleyranda, by wiedzieć, że obecność Careme'a świadczyła o wielkim zaszczycie, jakiego dostąpiła, i że powinna okazać mu wdzięczność, jeśli nie chce, by się obraził i zaliczył ją do osób, u których nie wypada bywać, bo jak przystało na wielkiego artystę był okropnie podejrzliwy i obrażalski. Pospiesznie odpowiedziała więc na powitanie króla kucharzy i zmusiła się do wysłuchania przemowy, jaką wygłosił doszedłszy na środek pokoju. Wynikało z niej, że pan Talleyrand, głęboko zatroskany zdrowiem Jej Książęcej Wysokości i zaniepokojony tym, że nie chce jeść, długo naradzał się z nim, Careme'em, i wspólnie doszli do wniosku, że należy księżnej zaproponować dania specjalnie wybrane, by jak najszybciej odzyskała siły, i podać je tak, by nie mogła odmówić. – Powiedziałem zatem Jego Wysokości, że osobiście udam się do wezgłowia księżnej pani, by własnoręcznie przygotować potrawę, która dzięki swoim właściwościom odżywczym przywraca zdrowie najciężej chorym... Śmiem mieć nadzieję, że księżna pani raczy przyjąć to, co mam zaszczyt dla niej przygotować. Zważywszy, że pod groźbą najgorszych konsekwencji odmowa absolutnie nie wchodziła w grę, Marianna, rozbawiona pompatycznym tonem słynnego kucharza, odpowiedziała mu równie kwiecistym i wyszukanym językiem, że czuje się szczęśliwa i zaszczycona, mogąc raz jeszcze spróbować któregoś z nie mających sobie równych cudów, jakie niczym w cudownej baśni pojawiały się na stole, stworzone przez płodny umysł, czarodziejskie ręce i kuchnię pana Careme'a. Po czym grzecznie spytała, co dostanie do zjedzenia. –
Czekoladę, księżno, zwykłą czekoladę, na którą przepis wymyślił radca Brillat-Savarin, ale który ja
miałem zaszczyt udoskonalić. Śmiem twierdzić, że po wypiciu jednej filiżanki tego magicznego napoju księżna poczuje się zupełnie inną kobietą. Prawdę rzekłszy, tego właśnie potrzebowała Marianna! Poczuć się inną kobietą, cóż za marzenie! Zwłaszcza jeśli ta inna kobieta miałaby cudem wolne i beztroskie serce. Ale przerywając na chwilę swą perorę Careme, któremu pomocnik włożył na wspaniały frak koloru śliwki nieskazitelnie biały wykrochmalony fartuch, zaczął odprawiać swoje nabożeństwo. Postawił na podgrzewaczu garnuszek, zdjął uroczyście pokrywkę, pozwalając, by pachnąca para wesoło rozeszła się po pokoju. Następnie wziął złotą łyżeczkę i zanurzając ją kolejno w różnych słoiczkach, które pomocnicy z szacunkiem otwierali, mówił:
–
Śmiem twierdzić, że ta czekolada, owoc medytacji wielu znakomitych osób, stanowi sama w sobie
dzieło sztuki. Czekolada znajdująca się w tym garnuszku została zagotowana wczoraj wieczorem, jak nakazuje madame d'Aresterel, przeorysza klasztoru wizytek w Beiley, mistrzyni w tej dziedzinie, aby po dwudziestu czterech godzinach była aksamitna jak krem. Została sporządzona z trzech gatunków kakao, ale aby otrzymać napój, który radca Brillat-Savarin słusznie nazywa „czekoladą-pocieszycielką strapionych", musieliśmy sięgnąć do wyrafinowanej sztuki Chińczyków i dodać do niej wanilię, cynamon, szczyptę kwiatu muszkatołowego, cukru z trzciny cukrowej w pudrze i przede wszystkim kilka ziarenek szarej ambry, które są głównym elementem niemal magicznych właściwości tego napoju. Mój osobisty wkład to miód z Narbonne, palone, drobno utarte migdały, śmietanka i kilka kropli doskonałego koniaku. Jeśli Jaśnie Pani zechce wyświadczyć mi zaszczyt... Nie przestając ani na chwilę mówić, Careme dodał do czekolady po kolei wszystkie składniki, wszystko razem zagotował, po czym z namaszczeniem i wielką ostrożnością nalał do filiżanki z cieniutkiej porcelany, którą postawił na małej tacy i majestatycznie zaniósł Mariannie do łóżka. Zapach czekolady rozszedł się pod baldachimem z niebieskozielonej tafty, spowijając całkowicie Mariannę. Świadoma, że dopełnia rytuału, zanurzyła wargi w gęstym i lśniącym płynie, pod surowym spojrzeniem Careme'a, które wyraźnie mówiło, że nie ma prawa się nim nie zachwycić. Czekolada miała bardzo słodki, przyjemny zresztą smak, który trudno było docenić z powodu wysokiej temperatury i na który, zdaniem Marianny, szara ambra nie miała żadnego wpływu. –
To bardzo smaczne – ośmieliła się powiedzieć po dwóch z trudem przełkniętych łykach.
–
Proszę wszystko wypić! – rozkazał Careme. – Potrzebna jest odpowiednia ilość, by przyniosło pożą-
dany skutek. Marianna zebrała się na odwagę i bohatersko wypiła filiżankę do dna. Całe jej ciało ogarnęła fala gorąca. Miała wrażenie, że płynie w niej ognista rzeka. Czerwona jak rak i zlana potem, ale dziwnie rześka, opadła na poduszki, posławszy Careme'owi uśmiech, który, miała nadzieję, wyglądał na pełen wdzięczności. –
Już się czuję lepiej – powiedziała. – Jest pan czarodziejem, panie Careme!
–
Ależ nie, księżno, ja nie, ale kuchnia tak! Przygotowałem porcję na trzy filiżanki i mam nadzieję, że
księżna zechce je wypić. Przyjdę jutro o tej samej porze i przygotuję następne! Nie, nie... to nie żaden kłopot, to dla mnie przyjemność! Careme równie majestatycznie, jak założył, zdjął fartuch, zamaszystym ruchem rzucił go pomocnikom i gestem, którego nie powstydziłby się nadworny kapelan, pożegnał obecnych i wyszedł z pokoju Marianny z całą swoją świtą. –
Jak się czujesz? – ze śmiechem spytała Fortunata, kiedy została sama z przyjaciółką.
–
Ugotowana... chociaż dużo mniej osłabiona! Ale jest mi trochę niedobrze.
77
Fortunata bez słowa nalała sobie do filiżanki kilka kropel czekolady pana Careme'a i wypiła ją z widoczną przyjemnością, zamykając oczy jak kotka pijąca mleko. –
Smakuje ci? – zapytała Marianna. – Nie wydaje ci się przesłodzone?
–
Jak przystało na Kreolkę, uwielbiam cukier – odparła śmiejąc się. – Ale gdyby nawet ta czekolada
była gorzka jak piołun i tak bym ją wypiła. Czy wiesz, dlaczego Brillat-Savarin nazwał swój napój „czekoladą-pocieszycielką strapionych"? Bo, moja droga, ziarna ambry działają jak afrodyzjak... a ja jestem umówiona na kolację ze wspaniałym Rosjaninem. –
Afrodyzjak? – oburzyła się Marianna. – Ależ ja tego nie potrzebuję!
–
Tak sądzisz?
Fortunata niedbałym krokiem podeszła do toaletki przyjaciółki. Spośród niezliczonych buteleczek, słoiczków i przyborów ze złota i srebra wzięła dużą szkatułkę i otworzyła ją. Szmaragdy, które Marianna miała na sobie w ambasadzie i które Czernyczew odesłał jej następnego dnia, zamigotały w świetle zachodzącego słońca. Madame Hamelin wyjęła naszyjnik i z widoczną przyjemnością bawiła się nim w promieniach słońca, które wydobywały zeń zielone błyski. –
Talleyrand to stary filut, Marianno... i doskonale wiedział, że rozbudzając w tobie pragnienie miłości
przywróci ci chęć dożycia. –
Pragnienie miłości? Sama widzisz, do czego doprowadziła mnie miłość.
–
Właśnie! Czyż nie powiedziałaś mi, że twój piękny korsarz zostaje tu jeszcze przez dwa tygodnie?
–
Tak, a to niewiele. Co mogę zrobić?
Fortunata nie odpowiedziała wprost na zadane pytanie, ale dalej bawiąc się kamieniami ciągnęła swoją myśl. –
Wyrzec się kobiety u kresu sił, żałośnie samotnej w łóżku, chorej, to w gruncie rzeczy dosyć proste,
ale wyrzec się olśniewającej istoty, którą spotyka się z ciągnącym za nią tłumem najgroźniejszych w Europie uwodzicieli, to już nie takie łatwe. Dlaczego nie miałabyś pozwolić Saszy Czernyczewowi, by w najbliższych dniach towarzyszył ci na spacerach, w teatrze, wszędzie, gdzie należy się pokazać? Z tego, co słyszałam, to naprawdę niewielka nagroda, na którą w pełni zasłużył... choćby dlatego, że nie schował tych wspaniałości do własnej kieszeni! Sama nie wiem, czyja oparłabym się takiej pokusie! Co prawda, jeśli kobieta na tyle interesuje mężczyznę, by w ciągu jednego tygodnia narażał się dla niej na pchnięcie szablą i cios nożem... Powoli klejnoty wysunęły się z ciemnych palców Fortunaty i miękko opadły na czarny aksamit szkatułki. Piękna Kreolka, jak gdyby temat przestał ją interesować, a wypowiedziane słowa nie miały żadnego znaczenia, usiadła przy toaletce, poprawiła czarne loki, lekko przypudrowała się, poprawiła delikatny łuk warg i zaczęła wąchać wszystkie perfumy, które kolejno otwierała. Mariannie Fortunata, o ognistej twarzy, pełnym i zmysłowym ciele, które tak cudownie kontrastowało z dziewiczym charakterem letniej sukni, wydała się
uosobieniem kobiecości i jej wszechpotężnej siły. Świadomie albo bezwiednie przyjaciółka pokazywała, gdzie jest najskuteczniejsza broń, broń, której nie mogą się oprzeć najszlachetniejsze i najsilniejsze postanowienia mężczyzn! Uniósłszy się na łokciu, przez chwilę przyglądała się Kreolce, która pieszczotliwym ruchem kładła odrobinę perfum w zagłębienie między gorącymi piersiami. – Fortunato! – Co, kochanie? – Chciałabym... żebyś dała mi resztę czekolady. Myślę, że wypiję ją do końca!
79
Brytanik Sześć dni później Marianna w płomiennej muślinowej sukni, z piórem tego samego koloru na głowie, wywołała sensację, zjawiając się w Komedii Francuskiej w loży na pierwszym piętrze w towarzystwie hrabiego Aleksandra Czernyczewa. Drugi akt Brytanika już się zaczął, ale para, nie zwracając uwagi na sztukę i na aktorów, zajęła miejsca w pierwszym rzędzie loży i zaczęła oglądać widownię, która zresztą ze spokojną bezceremonialnością patrzyła wyłącznie na nowo przybyłych. Marianna nie miała na sobie żadnych klejnotów, jedynie zdumiewający chiński wachlarz z laki i piór w tym samym kolorze co pióra we włosach. Cała w czerwieni, która podkreślała złoty odcień jej karnacji i blask migdałowych oczu, wyglądała niezwykle wspaniale, jak egzotyczny kwiat. Wszystko- począwszy od ogromnego dekoltu bez żadnych ozdób po zakazaną tkaninę sukni, jedwabny i zwiewny muślin z kontrabandy, który Leroy zdobył za bajońską sumę, a który celowo kontrastował z grubymi atłasami i ciężkimi brokatami innych dam i który uwypuklał linie ciała księżnej Sant'Anna – było w niej prowokujące. Towarzyszący jej Czernyczew w obcisłym zielono-złotym mundurze z błyszczącymi orderami, arogancki i prężący się niczym struna, pękał wprost z dumy i toczył po sali władczym spojrzeniem. Oboje wyglądali olśniewająco, tak że Talma, grający rolę Nerona i wygłaszający właśnie kwestię: ...Tak czy owak, na widok tej piękności nowej...Chciałem słowo przemówić – zabrakło mi mowy Urwał tyradę w pół zdania, a widownia, którą uderzyła zbieżność między recytowanymi wersami a nowo przybyłą, zaczęła bić brawo. Marianna, rozbawiona, uśmiechnęła się do tragika, który położył dłoń na sercu, podszedł do loży i skłonił się jej, jak gdyby kłaniał się samej cesarzowej, po czym wrócił na scenę, by kontynuować dialog z Narcyzem, a Marianna i jej towarzysz zdecydowali się w końcu usiąść. Ale Marianna, która nie odzyskała jeszcze w pełni sił, nie przyszła do teatru, by podziwiać największego tragika cesarstwa. Z twarzą na wpół ukrytą za wachlarzem uważnie rozglądała się po widowni, szukając tego, którego miała nadzieję dostrzec... Wieczory, kiedy grał wielki Talma, gromadziły zawsze najlepsze towarzystwo i Marianna dyskretnie podszepnęła swojemu przyjacielowi Talleyrandowi, by ofiarował Beaufortom dwa miejsca w swojej loży na Brytanika. I rzeczywiście, siedzieli w loży niemal naprzeciw tej, którą zajmowała Marianna. Pilar, jeszcze bardziej niż zwykle hiszpańska w sukni z czarnej koronki, siedziała na przodzie obok księcia, który zdawał się drzemać, wsparty oburącz na swej nieodłącznej lasce. Jason stał za nią, lekko opierając się na jej krześle. Oprócz
nich w loży siedziała dama w średnim wieku i sędziwy mężczyzna. Kobieta zachowała ślady wspaniałej urody, w jej czarnych błyszczących oczach płonął nadal młodzieńczy ogień, a czerwone usta wciąż były zmysłowe i zdecydowane. Jej suknia, również czarna, była jednak niezwykle wytworna. Mężczyzna, łysy, z kilkoma zaledwie rudymi włosami na głowie, miał czerwoną i nieco obrzękłą twarz wiernego kompana butelki. Mimo opuszczonych ramion wyglądał na człowieka niegdyś mocno zbudowanego i silnego. Przypominał stary, wygięty przez piorun dąb, który za wszelką cenę stara się stać. Z wyjątkiem Jasona, zda się, zajętego sceną, wszyscy wpatrywali się w Mariannę i jej towarzysza, a Pilar sięgnęła nawet po lornetkę, którą wycelowała w nich niby lufę pistoletu. Talleyrand uśmiechnął się do nich, jak zwykle niedbale, i przywitał Mariannę dyskretnym gestem, po czym, mimo wysiłków drugiej sąsiadki, kobiety o czarnych oczach, z powrotem zapadł w drzemkę. Z daleka widać było, że zasypywała go pytaniami na temat nowoprzybyłych. Mariannę dobiegał kpiący głos Czernyczewa: –
Wygląda na to, że wywołaliśmy sensację.
–
Dziwi to pana?
–
W żadnej mierze.
-
Więc nie podoba się panu?
Rosjanin wybuchnął szczerym śmiechem. – Nie podoba mi się? Droga księżno, zapewniam panią, że nic nie sprawia mi większej przyjemności jak wywoływanie sensacji, w każdym razie gdy nie koliduje to z moimi obowiązkami oficera. A przy pani chciałbym wywołać nie sensację, ale prawdziwy skandal! –
Skandal? Bredzi pan chyba?
–
Absolutnie nie! Powtarzam: skandal, aby była pani na zawsze nierozerwalnie ze mną związana i
nie miała żadnej szansy uwolnienia się. Za salonową rozmową kryła się groźba, która oburzyła Mariannę. –
A więc to jest ta wielka miłość – powiedziała wolno – którą zamęcza mnie pan od naszego pierw-
szego spotkania: chce mnie pan przykuć do siebie, uczynić ze mnie swoją prywatną własność... Własność pilnie strzeżoną, jak sądzę? Innymi słowy, życie, jakiego pan dla mnie pragnie, to więzienie. Czernyczew odsłonił wszystkie zęby w uśmiechu, który Mariannie wydał się dziki, ale odpowiedział głosem jak aksamit: – Wie pani dobrze, że jestem Tatarem! Niegdyś na drodze do Samarkandy, gdzie trawa nie rośnie od czasów, gdy jeźdźcy Czyngischana ją stratowali, biedny karawaniarz znalazł przepiękny szmaragd, który zgubił zapewne jakiś rabuś. Biedak był biedny, głodny i zmarznięty, a kamień stanowił ogromne bogactwo. Jednak nie sprzedał go, by żyć dostatnio i wesoło, zachował go i ukrył w fałdzie brudnego turbanu i od tego dnia nie czuł już ani głodu, ani pragnienia, bo i jedzenie, i picie przestało się dla niego liczyć. Liczył się tylko
81
szmaragd. Więc aby mieć pewność, że nikt mu go nie odbierze, ruszył na pustynię i szedł coraz dalej, coraz dalej, aż do głębokich i niedostępnych jaskiń, gdzie mógł już tylko czekać na śmierć. I śmierć nadeszła... najpowolniejsza, najokrutniejsza, ale on powitał ją z uśmiechem, bo szmaragd trzymał na sercu. – Ładna przypowieść – spokojnie zauważyła Marianna – a parabola bardzo pochlebna, ale, mój drogi hrabio, dojdzie do tego, że będę się cieszyć, kiedy wyjedzie pan wkrótce do Sankt-Petersburga! Doprawdy, jest pan zbyt niebezpiecznym przyjacielem! – Myli się pani, Marianno, nie jestem pani przyjacielem. Kocham panią i po prostu chcę pani. Niech się pani zbytnio nie raduje moim wyjazdem: niebawem wrócę! Zresztą... Nie dokończył. Ze wszystkich stron i ze sceny rozległy się oburzone „cii!". Talma uniósł na lożę pełne wyrzutu spojrzenie. Marianna skryła za wachlarzem uśmiech i cała zamieniła się w słuch. Zadowolony Talma-Neron wrócił do Junii i rozpoczął tyradę: ...Pomyśl więc o tym, droga, i rozważ, niepłocha, …Ten wybór godny władcy, który ciebie kocha. …Godny twych pięknych oczu, niewolnych zbyt długo, …Godny całego świata, co ci będzie sługą. – Niech pani słucha, księżno! – drwił cichym głosem Rosjanin. – Dziś wieczór Neron mówi mądrze jak z księgi. Zupełnie jakby czytał w moich myślach. Marianna wiedziała, że najkrótsza nawet odpowiedź przedłuży rozmowę i wywoła niezadowolenie widzów, więc wzruszyła jedynie ramionami, choć ją samą Racine tego wieczora nudził i wcale nie miała ochoty go słuchać. Zresztą nie przyszła do teatru, żeby oglądać Brytanika czy nawet Talmę, lecz żeby zobaczyć Jasona i przede wszystkim żeby on ją zobaczył. Zaczęła więc dyskretnie rozglądać się wokół siebie. Cesarz wrócił wraz z cesarzową do Compiegne, więc na widowni było niewiele osób należących do dworu, a loża cesarska z pewnością byłaby pusta, gdyby nie obecność księżnej Pauliny. Najmłodsza siostra Napoleona nie przepadała za ucztami w Compiegne i wolała spędzić lato w swoim zamku w Neuilly, który właśnie skończyła urządzać. Tego wieczora promieniała radością życia, siedząc między Metternichem, wspaniale wyglądającym w granatowym fraku, doskonale podkreślającym jego elegancką sylwetkę i jasne włosy, a małym niemieckim oficerem Conradem Friedrichem, ostatnim kochankiem najładniejszej z sióstr Bonaparte. Jedynie księżna Paulina i Marianna odważyły się złamać cesarskie rozkazy. Biała muślinowa sukienka księżnej, wydekoltowana do granic nie przyzwoitości, bardziej rozbierała, niż ubierała cieszące się zasłużoną sławą ciało i podkreślała wspaniały naszyjnik z olśniewających turkusów, ostatni prezent, jaki Napoleon zro-
bił lubiącej klejnoty ukochanej siostrze. Marianny nie zdziwił promienny uśmiech, jakim Paulina obdarzyła Czernyczewa. Elegancki carski kurier już dawno bywał gościem w alkowie księżnej. Następnie przeniosła uśmiech na Talmę, który z wrażenia omal nie pomylił tekstu. Paulina również nie przyszła do teatru, by oglądać sztukę, ale by wzbudzić zachwyt i sprawdzić wrażenie, jakie jej obecność robiła na mężczyznach. Nie opodal loży cesarskiej książę Cambacerds, olbrzymi i jak zwykle błyszczący od złota, drzemał w swoim fotelu, oddając się rozkoszom trawienia, a siedzący obok niego minister finansów Gaudin, elegancki i zarazem staroświecki w najmodniejszym fraku i modnie ufryzowanej peruce, zdawał się znajdować więcej przyjemności w swojej tabakierce niż w patrzeniu na scenę. W ciemnawej loży Marianna dostrzegła Fortunatę Hamelin, pogrążoną w czułej rozmowie z huzarem, którego nie udało jej się rozpoznać, ale którego piękna pani Recamier pilnowała z udaną obojętnością i prawdziwą uwagą. Obok, w loży generalnego intendenta armii, piękna hrabina Daru, jego żona, w sukni z atłasu w niebieskim pawim kolorze, siedziała rozmarzona u boku swego kuzyna, Henryka Beyle, młodego urzędnika sądowego, którego pozbawioną urody szeroką twarz przed pospolitością ratowało wspaniałe czoło, żywe, przenikliwe spojrzenie i sardonicznie wykrzywione usta. Natomiast w przestronnej loży naprzeciw marszałek Berthier, książę de Wagram, niestrudzenie i z równą galanterią emablował swoją żonę, księżnę bawarską, brzydką i dobroduszną, oraz swoją kochankę, gwałtowną, o wiele za grubą i jędzowatą markizę Visconti, która zawsze miała dar denerwowania Napoleona. Resztę widowni stanowili przeważnie cudzoziemcy: Austriacy, Polacy, Rosjanie, Niemcy, którzy zjechali do Paryża na uroczystości ślubne i z których większość nie rozumiała Racine'a. Wśród nich palma pierwszeństwa, jeśli chodzi o urodę, należała się olśniewająco pięknej jasnowłosej hrabinie Potockiej, będącej ostatnią zdobyczą przystojnego Flahauta. Oboje, ona promienna, on nieco blady jeszcze po rekonwalescencji, zapatrzeni w siebie siedzieli w dyskretnej loży i nie widzieli świata poza sobą. „Talma nie ma szczęścia!" – pomyślała Marianna, kiedy rozległy się huczne oklaski na zakończenie aktu. Ci, którzy nie słuchali, i ci, co nie rozumieli, w ten sposób chcieli artystę przeprosić i wynagrodzić. „Jedynie obecność cesarza mogła zmusić widownię do słuchania... Kiedy jest w teatrze, nikt nie śmie nawet drgnąć..." Podczas przerwy rozległy się śmiechy i rozmowy, wypełniając salę Komedii Francuskiej wesołym gwarem. Bon ton nakazywał panom odwiedzić w lożach żony wszystkich przyjaciół, a one przyjmowały odwiedziny i ukłony z równym wdziękiem i godnością, jakby podejmowały gości w swoich pałacach. W lożach, które miały saloniki, podawano cukierki, sorbety i likier. Teatr stawał się jedynie okazją do plotkowania, przejawem światowego życia. Marianna dobrze znała ten zwyczaj i od chwili opadnięcia kurtyny gorączkowo czekała dalszego ciągu wydarzeń. Czy Jason przyjdzie się z nią przywitać, czy też zostanie w loży z Talleyrandem i resztą gości księcia? Zżerała ją chęć zobaczenia go z bliska, dotknięcia ręki, dostrzeżenia w jego oczach wyrazu, z jakim
83
na nią patrzył podczas szalonej wyprawy w Malmaison. A jeśli wyjdzie z loży, to czy przyjdzie do niej, czy też odwiedzi inną damę? Może krępuje go obecność Czernyczewa u jej boku? Może lepiej by zrobiła nie przychodząc w towarzystwie tego rzucającego się w oczy mężczyzny? Ale niepotrzebnie się martwiła. Czernyczew, tak jak inni panowie, wstał i przeprosił Mariannę, że na chwilę musi ją opuścić, ale księżna Paulina władczymi jednoznacznym gestem wzywała go do siebie. –
Niech pan idzie! – Marianna, myślami i oczyma będąc gdzie indziej, z trudem ukryła radość.
Cały czas wpatrywała się w lożę Talleyranda. Książę, ciężko wspierając się na lasce, właśnie wstawał i razem z Jasonem kierował się ku wyjściu. Oczy Marianny błyszczały z niecierpliwości. Jeśli Jason będzie towarzyszył Talleyrandowi, to zaraz go zobaczy, bo książę nie może nie przywitać księżnej Sant'Anna! Czernyczew widząc, że Marianna nie przejmuje się nim, zmarszczył brwi i powiedział ze złością: – Przykro mi, że zostawię panią samą! – Nie na długo... Niechże pan idzie! Księżna się niecierpliwi... Rzeczywiście, Paulina ponawiała gest zapraszający Rosjanina do jej loży. Opanowując odruch niezadowolenia, Czernyczew skierował się do drzwi loży, ale na progu musiał jeszcze przepuścić Fortunatę Hamelin, wyglądającą niezwykle wiosennie w zielonej brokatowej sukni, wyszywanej kryształowymi koralikami, które sprawiały, że wyglądała, jakby zrosił ją strumień wody. Kreolka uśmiechnęła się prowokująco i wesoło zauważyła: – Wygląda na to, że Jej Wysokość nie lubi, gdy jej ulubione ogiery hasają na sąsiednich łąkach! Niech pan pędzi, drogi hrabio, jeśli nie chce się pan księżnej narazić. Przystojny pułkownik nie odpowiedział i pospieszył wykonać rozkaz. Fortunata, słynąca z ostrego języka, który w niczym jej nie szkodził, podeszła promiennie uśmiechnięta do przyjaciółki. Marianna odwróciła się do niej z uśmiechem, starając się nie okazać niezadowolenia, że nie jest sama. Nagle cała loża zapachniała różami. – Słowo daję – westchnęła, siadając obok przyjaciółki – nie oparłam się pokusie i kiedy zobaczyłam naszego Amerykanina w loży drogiego księcia, przyszłam zobaczyć z bliska, jak się sprawy mają. – A co zrobiłaś ze swoim huzarem? – ironicznie spytała Marianna. – Wysłałam go na kawę. Zaczynał przysypiać, a nie lubię, kiedy w mojej obecności ktoś głupawo drzemie! To obraźliwe! Ale powiedz mi, kochanie, czyżby ten ponury Murillo w czarnych koronkach to była małżonka naszego interesującego pirata? Na kilometr pachnie bardzo katolicką Hiszpanią i mogłabym się założyć, że perfumuje się kadzidłem. – Tak... To seńora Pilar. Ale Jason nie jest piratem. –
Można tylko tego żałować. Nie przejmowałby się przesądami, przestarzałymi i pokrytymi kurzem jak
hiszpańska sierra. Zresztą nieważne, pirat czy nie, mam nadzieję, że jest już w drodze do tej loży, by cię przy-
witać. – Może! – Marianna blado się uśmiechnęła. – Ale to wcale nie takie pewne... Uważała, że zbyt wiele czasu zajmuje obu mężczyznom przejście przez galeryjkę. – Daj spokój! Talleyrand to człowiek światowy, a skoro wziął go pod swoją pieczę, jestem pewna, że za chwilę ich tu ujrzymy. Nie obawiaj się – dodała kładąc uspokajającą dłoń na kolanach przyjaciółki – znam na pamięć rolę powierniczki...i mam mnóstwo pytań do drogiego księcia. Będziecie mogli porozmawiać... – Przy tych czarnych oczach w nas utkwionych? Czy zauważyłaś, jakim wzrokiem patrzy na mnie seńora? – Czarne oczy są zawsze czarne – zauważyła filozoficznie Kreolka wzruszając ramionami – i mnie osobiście wydawałoby się to dość zabawne! Nie masz pojęcia, jaka to przyjemność rozwścieczyć osobę zazdrosną. – A propos czarnych oczu, kim jest ta druga Parka w czarnej sukni, siedząca po drugiej stronie księcia Benewentu, ta dojrzała, ale piękna jeszcze kobieta? – Jak to? Nie znasz jej? – wykrzyknęła szczerze zdziwiona Fortunata. – Ona i jej mąż, ten stary rudy Szkot, wyglądający jak czapla stercząca na jednej nodze, to przecież najlepsi przyjaciele Talleyranda. Czy nigdy nie słyszałaś o Mrs Sullivan, pięknej Eleonorze Sullivan, i o Szkocie Quintinie Crawfurdzie? – Ach! To ona?.. Rzeczywiście, Marianna pamiętała jeszcze z czasów, gdy była lektorką pani Talleyrand, jej gorzkie zwierzenia. Księżna ze złością mówiła o niejakiej Mrs Sullivan, intrygantce, która najpierw była morganatyczną małżonką księcia Wurtemberga i uczestniczyła w przeróżnych spiskach, potem żyła w związku z agentem angielskim Quintinem Crawfurdem, którego w końcu poślubiła dla jego ogromnego majątku. Marianna pamiętała również, że powodem tej antypatii było wrażenie, jakie mimo zaawansowanego już wieku Mrs Sullivan-Crawfurd robiła na mężczyznach, a zwłaszcza na Talleyrandzie, z którym utrzymywała mocno podejrzane, zdaniem księżnej, stosunki oparte na pociągu fizycznym i sprawach majątkowych. To właśnie Crawfurdowie sprzedali księciu wspaniały pałac Matignon, a sami mieszkali teraz w jego dawnym pałacu przy rue d'Anjou. – Obecność tej kobiety tutaj nie podoba mi się! Na odległość pachnie podejrzanymi interesami – zawyrokowała pani Talleyrand. Fortunata pozwoliła przyjaciółce przyglądać się do woli Mrs Crawfurd, która zdawała się ją fascynować. Podobnie jak Pilar ubrana była na czarno, ale jej suknia z matowego ciężkiego atłasu wyglądała na żałobną. – Jak ci się podoba? – cicho zapytała Fortunata. – Dziwna! Piękna jeszcze, to prawda, ale byłaby piękniejsza w mniej ponurych kolorach.
85
– Jest w żałobie – Kreolka cicho się zaśmiała – po swoim kochanku. Zaledwie przed miesiącem Szwedzi posiekali na kawałki hrabiego Fersena, wiesz, przyjaciela tej biedaczki Marii Antoniny? – Był kochankiem tej kobiety? – Ależ oczywiście. Biedna królowa miała rywalkę i nic o tym nie wiedziała. Muszę przyznać, że przez pewien czas Eleonora, Fersen i Crawfurd stanowili dosyć przyjemny trójkąt małżeński spiskowców i że zarówno Quintin, jak i Eleonora mieli spory udział w historii w Varennes. Przyznaję, że zrobili wszystko, aby rodzina królewska mogła uciec z Paryża. Nie muszę ci tłumaczyć, że cesarz nie jest zbytnio lubiany przy rue d'Anjou. – I toleruje ich? Mimo że ten człowiek jest Anglikiem? –z oburzeniem zapytała Marianna. – I przez długi czas był agentem Pitta! Ależ tak, kochanie, toleruje ich: to skutek osobistej magii naszego drogiego księcia. Poręczył za nich. Co prawda teraz potrzebowałby raczej, żeby ktoś poręczył za niego! No cóż! Zwykła kolej... Marianna nie mogła oderwać oczu od loży, w której dwie kobiety w czerni, siedzące po obu stronach pustego fotela, wyglądały jakby pełniły Bóg wie jaką groźną straż. W końcu wyszeptała: – Jak ta Mrs Crawfurd na mnie patrzy! Jakby chciała wyryć w pamięci rysy mojej twarzy. Dlaczego aż tak ją interesuję? – Och! – powiedziała Fortunata, otwierając torebkę, by wyjąć z niej czekoladowe pastylki o smaku fiołkowym, za którymi przepadała – mam wrażenie, że interesuje ją przede wszystkim księżna Sant’Anna. Czy wiesz, że jej panieńskie nazwisko to Eleonora Franchi i że urodziła się Lukce? Musi dobrze znać rodzinę twojego tajemniczego męża... – To rzeczywiście możliwe. Nagle spojrzała na tę dziwną kobietę innym wzrokiem. Jeżeli miała jakiś związek z intrygującą tajemnicą, którą otaczał się Corrado Sant’Anna, przestawała być dla Marianny podejrzana, a stawała się szalenie interesująca. Od chwili gdy straciła dziecko, zbyt często zastanawiała się, jak zareaguje książę, by nie starać się zbliżyć do każdego, kto mógłby pomóc jej rozwiązać zagadkę, jaką stanowił. Mimo potwornego strachu, który pchnął ją do opuszczenia villi, chwilami robiła sobie wyrzuty, że zachowała się jak tchórz. Z upływem czasu lęki, jakie nie opuszczały jej od czasu zdarzeń w ruinach małej świątyni, uspokoiły się. Podczas długich godzin choroby, a zwłaszcza nocy, które wydawały się bez końca, wspominała fantastyczną sylwetkę jeźdźca w masce z białej skóry... Nie chciał zrobić jej nic złego. Wręcz przeciwnie, uratował ją przed zbrodniczym szaleństwem Mattea Damianiego, zaniósł do swojej sypialni, może pielęgnował, położył do łóżka... a na wspomnienie przebudzenia się w łóżku obsypanym kwiatami serce Marianny nadal gwałtownie biło. Może ją kochał, a ona uciekła jak przerażone dziecko, zamiast wydrzeć księciu Sant’Anna razem z maską tajemnicę jego samotnego życia. Powinna była... tak, powinna była zostać! Może straciła w ten sposób szansę na odzy-
skanie spokoju, a może nawet na jakąś postać szczęścia? – Marzysz? – kpiącym głosem szepnęła Fortunata. – O czym tak myślisz? Patrzysz na tę Sullivan, jakbyś chciała ją zahipnotyzować. – Chciałabym ją poznać. – Nic prostszego! Zwłaszcza że ona chyba też o tym marzy. Ale... Słysząc otwierające się drzwi loży, Kreolka urwała w pół słowa. Stanął w nich Talleyrand w towarzystwie Jasona. Wymieniono ukłony i słowa powitania, panowie ucałowali dłonie pań, po czym niepoprawna Fortunata, obdarzywszy Beauforta promiennym, nie pozbawionym kokieterii uśmiechem, wzięła księcia pod ramię i wyprowadziła z loży, nie dając mu dojść do słowa i mówiąc, że ma do niego niezwykle ważną, wymagającą oczywiście zachowania tajemnicy, sprawę. Marianna i Jason zostali sami. Marianna instynktownie cofnęła krzesło w głąb loży, szukając w niej choć odrobiny mroku. Nie będąc w pełnym świetle, czuła się mniej bezbronna i łatwiej mogła zapomnieć o utkwionym w niej spojrzeniu czarnych oczu Pilar. Żądała tak niewiele: chwili samotności we dwoje wśród tego gwarnego tłumu, ale dla Marianny wszystko, co dotyczyło Jasona, co się z nim wiązało, stało się niezwykle cenne... W ułamku sekundy wszystko, co ich otaczało, przestało istnieć; czerwono-złote dekoracje, kolorowy i rozgadany tłum, sztuczna i wyrafinowana atmosfera. Jason zdawał się mieć jakąś dziwną moc: gdziekolwiek się pojawiał, wraz z nim pojawiał się inny świat, męski, prawdziwy, świat odurzających zapachów i morskiej przygody. Marianna, niezdolna wypowiedzieć ani słowa, patrzyła tylko na niego lśniącymi z radości oczyma. Zupełnie zapomniała o Czernyczewie, na którego towarzystwo tego wieczora przecież sama świadomie się zdecydowała. Skoro Jason siedział przy niej, wszystko było w porządku. Czas mógł się zatrzymać, świat mógł się zawalić i nie miałoby to dla niej najmniejszego znaczenia. Patrząc na niego czuła głęboką radość i na próżno starała się zrozumieć, jak mogła nie odgadnąć, nie pojąć na podstawie tylu ulotnych znaków, świadczących o tym, że dwie istoty ludzkie są sobie przeznaczone, iż może kochać tylko jego. I nawet świadomość, że związany jest teraz z inną kobietą, nie mogła stłumić tej radości, jak gdyby nic nie było w stanie dosięgnąć jej miłości do Jasona. Amerykanin jednak zdawał się nie podzielać cichego szczęścia Marianny. Witając ją ledwie na nią spojrzał, po czym natychmiast odsunął się na przód loży, jak gdyby nie miał jej nic do powiedzenia. Z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, ze szczupłą twarzą skierowaną ku cesarskiej loży zdawał się szukać w niej rozwiązania zagadki, od której jego udręczone rysy twardniały, a spojrzenie pochmurniało. Milczenie szybko stało się nieznośne i obraźliwe dla Marianny. Czyżby Jason zjawił się w jej loży, aby publicznie okazać, jak mało go interesuje? Szepnęła z nie zamierzonym smutkiem: – Czemu przyszedł pan do mojej loży, Jasonie, skoro nie mami pan nic do powiedzenia? – Przyszedłem, bo książę prosił, bym mu towarzyszył.
87
– Tylko dlatego? – Mariannie serce się ścisnęło. – To znaczy, gdyby nie Talleyrand, nie zaszczyciłby mnie pan swoją wizytą? – Właśnie tak! Ostry ton głosu zmroził Mariannę, która nerwowo zaczęła poruszać wachlarzem. – To bardzo miłe z pana strony! – zaśmiała się. – Obawia się pan, jak sądzę, narazić małżonce, która nie spuszcza z nas wzroku? A zatem, mój drogi, nie zatrzymuję pana, proszę do niej wracać! –
Niech pani nie mówi głupstw! – rzucił gniewnie przez zaciśnięte zęby. – Mrs Beaufort nie może mi
ani pozwalać, ani zabraniać czegokolwiek, i nie przyszłoby jej to nawet do głowy. Nie przyszedłbym, bo nie potrzebuje pani mojej obecności. Dzisiejszego wieczora obnosi się pani dość jednoznacznie ze swoim wyborem, ze swoją miłością! – Obnoszę się? – zaprotestowała z oburzeniem. – A więc teraz zajmuje się pan plotkami? Czy ktokolwiek może mieć mi za złe towarzystwo szarmanckiego mężczyzny, któremu zawdzięczam życie? Czarne od gniewu i pogardy spojrzenie Jasona spotkało ciskający błyskawice wzrok Marianny. Mężczyzna gorzko się zaśmiał. – Ktokolwiek? Ależ pani małżonek, moja droga. Nowo... Ten toskański książę, który w pani życiu wydaje się jedynie epizodem bez znaczenia! Nie minęły nawet trzy miesiące, odkąd jest pani zamężna, a pani, zamiast przebywać w swoich posiadłościach, jak nakazuje przyzwoitość, pokazuje się na wpół naga w bezsensownej toalecie w towarzystwie najsławniejszego na obu półkulach kobieciarza, mężczyzny, który twierdzi, że nigdy nie spotkała go odmowa! – Gdybym miała jeszcze wątpliwości, czy Ameryka jest dzikim krajem – Marianna zrobiła się purpurowa jak pióra, które miała we włosach – to teraz by je pan rozwiał! Czyżby człowiek, który był piratem, korsarzem żeglującym po morzach i Bóg wie kim jeszcze, następnie specjalnym i, moim zdaniem, zbyt tajnym wysłannikiem, teraz zamierzał być pastorem? Wielebny Beaufort! Brzmiałoby to dobrze! I zapewniam pana, że przy odrobinie wysiłku kazania pana byłyby bez zarzutu! To prawda, że jeśli dobrze poszukać wśród pana przodków... – Znajdzie tam pani przede wszystkim kobiety godne szacunku! I kobiety, które znały swoje miejsce! Rysy Jasona zrobiły się twarde, jakby wyciosane z kamienia, a sarkastyczny grymas ust sprawił, że Marianna miała ochotę go uderzyć. – Słuchając pana, można by sądzić, że zadecydowałam o swoim losie! Jakby nie wiedział pan... –
Właśnie, wiem wszystko! Póki musiała pani walczyć o życie lub o wolność, wolno było pani
wszystko... i podziwiałem panią! Teraz wolno pani jedynie spłacić dług wobec mężczyzny, który dał pani swoje nazwisko, szanując je przynajmniej ! –
A czym to wyraża się mój brak szacunku?
–
Tym, że przed trzema zaledwie miesiącami uważano panią za kochankę Napoleona, teraz zaś za ko-
chankę kozaka, który sławę zdobył raczej w alkowach niż na polach bitwy! – Czy nie przesadza pan nieco? Przypominam panu, że cesarz osobiście go odznaczył pod Wagram, a zapewniam pana, że nie rozdaje orderów ot tak sobie. –
Podziwiam żarliwość, z jaką go pani broni! Czy mógłby chcieć większego dowodu miłości?
–
Miłości? Ja miałabym kochać Czernyczewa?
–
Jeśli go pani nie kocha, to znakomicie udaje. Ale zaczynam wierzyć, że to udawanie leży w pani
naturze. Czy udawała pani również w przypadku tajemniczego męża? Marianna westchnęła ze znużeniem. –
Wydawało mi się, że powiedziałam panu wszystko o moim małżeństwie! Czy mam powtarzać, że
poza kaplicą, gdzie zostaliśmy poślubieni i gdzie widziałam jedynie jego dłoń w rękawiczce, nigdy nie zbliżyłam się do księcia Sant'Anna? Czy mam powtarzać, że gdyby otrzymał pan w porę pewien list, nie księcia bym poślubiła? Teraz Jason wybuchnął śmiechem, ale śmiechem tak nieprzyjemnym, tak okrutnym, że sprawiał ból jak nieudolne pociągnięcie smyczkiem po strunach skrzypiec. –
Po tym, co zobaczyłem tu dziś wieczór, będę niebiosom dziękował, że ten list do mnie nie doszedł.
Dzięki temu mogłem uratować Pilar przed niezasłużonym losem, a panią, sądzę, lepiej pozostawić losowi, który pani wyraźnie odpowiada i na który, moim zdaniem, zasługuje pani, sądząc po łatwości, z jaką zmienia pani obiekty swoich uczuć! – Jasonie! Marianna wstała. Zbladła gwałtownie i tak kurczowo zacisnęła palce na bezcennym wachlarzu, że rozległ się trzask pękającej delikatnej kości słoniowej. Z całych sił usiłowała powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Za żadną cenę nie pokaże mu, jak ją zranił!.. Zbyt boleśnie ją dotknął, by zrozumiała, że obraźliwe słowa podyktowała mu gorzka... i pocieszająca zazdrość! Na próżno starała się znaleźć ciętą replikę, by odpowiedzieć ciosem na cios, by odpłacić raną za ranę, krwią za krew... Ale nie zdążyła, bo między nią a Jasonem wyrosła wysoka postać w zielonym mundurze. Czernyczew, wymawiając jeszcze dobitniej niż zwykle wszystkie „r" i bardziej niż zwykle wojowniczy, oświadczył, wyraźnie starając się zachować spokój: – Obraził pan zarówno Jej Wysokość Księżnę, jak i mnie. To aż nadto i żałuję, że mogę pana zabić tylko jeden raz! Jason spojrzał na Rosjanina z bezczelnym uśmiechem, który do ostateczności rozwścieczył Czernyczewa. – A nie przychodzi panu do głowy, że to ja mógłbym pana zabić? – Z całą pewnością nie! Śmierć to niewiasta i jest mi posłuszna.
89
Jason roześmiał się. – Liczyć na kobietę to narażać się na okrutne rozczarowania. Ja w każdym razie nie cofam ani słowa z tego, co powiedziałem, i jestem do pańskiej dyspozycji. Ale nie wiedziałem, że posiada pan interesującą zdolność podsłuchiwania pod drzwiami! – Nie, błagam panów! – błagała Marianna, stanąwszy między dwoma mężczyznami. – Zabraniam panom bić się o mnie! Czernyczew ujął dłoń, którą instynktownie położyła mu na ramieniu, i złożył na niej szybki pocałunek. – Pozwoli pani, że tym razem jej nie posłucham. – A gdybym i ja pana o to poprosił? – powolnym głosem zapytał Talleyrand, który wszedł za Rosjaninem do loży. – Nie lubię, gdy moi przyjaciele się szlachtują... Tym razem odpowiedział Jason: – Właśnie. Zbyt dobrze zna nas pan obu, książę, by wiedzieć, że prędzej czy później musiało do tego dojść! – Możliwe, ale wolałbym, żeby było to później! Idziemy, księżno – dodał zwracając się do Marianny. – Nie sądzę, by chciała tu pani dłużej zostać. Odprowadzę panią do powozu. – Czy zechce pani zaczekać na mnie chwilę? – spytał Rosjanin. – Załatwię tylko tę sprawę i dołączę do pani. Marianna bez słowa pozwoliła, by narzucił jej na ramiona szal z purpurowego weluru, który zostawiła na oparciu krzesła, i położywszy dłoń na ramieniu księcia Benewentu dyskretnie wyszła z loży, nie spojrzawszy na żadnego z dwóch antagonistów. Zresztą akurat podniosła się kurtyna i zaczynał następny akt. Kiedy jednak schodziła po szerokich pustych schodach, na których czuwali przy wysokich świecznikach nieruchomi niczym mumie lokaje, dała upust gniewowi i zdenerwowaniu. – Co ja mu zrobiłam? – wykrzyknęła. – Dlaczego Jason nieustannie darzy mnie taką pogardą i gniewem? Myślałam... – Trzeba być bardzo starym albo bardzo wielkim filozofem, by nie dać się ponieść zazdrości. Między nami mówiąc, czyż nie o to pani chodziło? Bo jeśli nie, to co za diabeł panią podkusił, by zjawić się w towarzystwie Saszy? – To prawda – przyznała Marianna. – Chciałam, żeby był zazdrosny... To głupie małżeństwo z tą Pilar tak go zmieniło... – Wygląda na to, że ciebie również! No, Marianno, nie zamartwiaj się. Należy umieć ponosić konsekwencje swoich czynów, prawda? W dodatku Czernyczew, który umie się bić, będzie miał godnego siebie przeciwnika, który może zgotować mu przykrą niespodziankę.
Nie zamartwiać się! Łatwo mówić! Gdy znalazła się sama w swoim przytulnym powozie, dała się ponieść gniewowi. Była zła na cały świat, na Czernyczewa, który, jej zdaniem, wtrącił się do sprawy, która go nie dotyczyła, na Jasona, który potraktował ją niegodnie, gdy ona czekała jednego choćby czułego słowa, jednego spojrzenia, na wszystkich ludzi, którzy nie spuszczali z nich oczu, żądni skandalu, i którzy nie zostawią na nich suchej nitki... a przede wszystkim na siebie, że przez dziecinną próżność narobiła tyle szkód. „Chyba oszalałam" – myślała ze smutkiem. – Ale nie wiedziałam, że miłość może sprawiać tyle bólu. A jeśli Czernyczew zrani Jasona albo go..." Nie odważyła się nawet pomyśleć słowa i nagle uzmysłowiwszy sobie, że bezsensownie czeka na Rosjanina, którego w tej chwili z całego serca nienawidziła, pochyliła się do Gracchusa i poleciła: – Do domu, Gracchus! I to szybko! Powóz ruszał, gdy spomiędzy teatralnej kolumnady wyłonił się Czernyczew, wskoczył na stopień, po czym bardziej wpadł niż wsiadł do powozu. – Odjeżdża pani beze mnie? Dlaczegóż to? – Bo nie chcę już pana dziś oglądać. I proszę pana, by zechciał wysiąść. Gracchus, zatrzymaj się – zawołała. Sasza Czernyczew na wpół klęczał u jej stóp. Spojrzał na nią z niedowierzaniem. – Chce pani, żebym wysiadł. Dlaczego? Gniewa się pani na mnie? Przecież wyzywając tego zuchwalca, który panią obrażał, spełniłem tylko swój obowiązek. – Pański obowiązek nie kazał panu mieszać się do prywatnej rozmowy. Zawsze umiałam sama się bronić! W każdym razie jedno proszę zapamiętać: jeśli Jason Beaufort zostanie choćby zraniony, nigdy tego panu nie wybaczę i do końca życia mnie pan nie zobaczy! – Doprawdy? Czernyczew nie drgnął, ale w mroku powozu Marianna widziała jego zielone oczy, które nagle zwęziły się i zaświeciły jaku kota. Powoli wstał i Marianna odniosła wrażenie, jakby ogromny drapieżny ptak położył cień na małym wnętrzu z pachnącej satyny i za chwilę miał się na nią rzucić. Ale Rosjanin otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemię. Przez chwilę trzymał jeszcze dłonie w białych rękawiczkach na poręczy i z półuśmiechem patrzył na Mariannę, po czym nieskończenie słodkim głosem powiedział: – Dobrze, że mnie pani uprzedziła, Marianno! Obiecuję, że nie zranię pana Beauforta. Odskoczył do tyłu, zdjął dwurożny kapelusz, przesadnie nisko się skłonił, zamiatając wielkimi piórami bruk, i dodał jeszcze słodszym głosem: – Jutro będę miał zaszczyt go zabić! –
Jeśli się pan odważy...
–
91
– Odważę się... ponieważ jest to chyba jedyny sposób, by przestała pani o nim myśleć. Kiedy nie będzie żył, sprawię, że mnie pani pokocha. Mimo gniewu i strachu ściskających jej serce Marianna wyprostowała się, podniosła głowę, spojrzała z góry na Czernyczewa i z lodowatym uśmiechem na twarzy powiedziała: – Na to niech pan nie liczy! Nie zdąży pan, drogi hrabio...bo jeśli jutro Jason Beaufort zginie z pana ręki, to nim skończę z życiem, które straci dla mnie wszelką wartość, zdążę własnoręcznie pana zabić. Może pan nie wie, ale władam bronią jak mężczyzna... Życzę panu dobrej nocy. Dalej, jazda, Gracchusie! Młody stangret trzasnął z bicza i konie ruszyły kłusem. Pojazd wjechał w ulicę Saint-Honore, gdy zegar u Świętego Rocha wybił godzinę pierwszą czego Marianna nawet nie usłyszała. Dojeżdżając do mostu przy Tuileries jeszcze nie odzyskała spokoju i nie znalazła sposobu, by uchronić Jasona przed walką z Rosjaninem. Z właściwą prawdziwej miłości szlachetnością obwiniała siebie samą za dramat, który się rozegrał. Posunęła się jeszcze dalej, przypisując sobie winę za ostre słowa Jasona, a wszystko przez to jedno magiczne, niepokojące, a przy tym jakże podnoszące na duchu słowo wypowiedziane przez Talleyranda: zazdrość. Skoro Jason jest zazdrosny, zazdrosny tak bardzo, że publicznie ją obraził, to znaczy, że może nie wszystko jeszcze stracone. „Co zrobić" – zastanawiała się rozpaczliwie – „co zrobić, aby przeszkodzić temu pojedynkowi?" Stukot kół niósł się głuchym echem po pustych ulicach i złowrogo dudnił w uszach Marianny. Patrzyła na nieme fasady domów, gdzie spokojnie spali zwykli, szarzy ludzie, dla których sercowe burze z pewnością miały tylko drugorzędne znaczenie. Powóz dojechał już niemal do rue de Lille, kiedy Mariannie wpadł do głowy pewien pomysł. Wyrzucała sobie teraz, że zraniła Czernyczewa, bo głupio wyobrażała sobie, że ma nad nim dużo silniejszą władzę. Zamiast delikatnie dać mu do zrozumienia, że jeśli przyjacielowi coś się przytrafi, będzie jej przykro, odsłoniła swoją miłość do Jasona. Na pewno rozwścieczyła Rosjanina, co jest zupełnie naturalne w przypadku mężczyzny pragnącego kobiety i odkrywającego nagle, że woli ona innego... Musi spróbować coś zrobić. Pociągnęła za sznurek zawiązany na małym palcu stangreta. – Zawróć, Gracchusie. Nie jedziemy jeszcze do domu? – Dobrze, księżno. Dokąd mam jechać? – Do ambasady rosyjskiej przy Chaussee d'Antin. Wiesz gdzie? – Dawny plac Thelusson? Oczywiście... Człowiek zna swój Paryż. Zawróciwszy konie ruszyli, tym razem galopem, w kierunku Sekwany, na co pozwalały opustoszałe ulice. Kilka minut później byli na miejscu. Przed oczyma mieli ogromny, liczący dziesięć metrów wysokości i tyle samo szerokości łuk tryumfalny służący za portal ambasady rosyjskiej. Za nimi widać było rozległy ogród, pełen posągów i kolumn, w głębi którego jarzył się pałac oświetlony jak na jakieś święto. W drzwiach stali na
straży groźni kozacy z sumiastymi wąsami i w długich bluzach. Marianna na próżno wymieniała wszystkie swoje tytuły i nazwiska, powtarzała, że chce widzieć się z ambasadorem, księciem Kurakinem, wartownicy pozostali niewzruszeni: bez przepustki wstęp wzbroniony! Do ambasady Rosji nie wchodzi byle kto, zwłaszcza w nocy. – Cholera – złościł się Gracchus – ależ pilnują tej ambasady! Zastanawiam się, co ci brodacze tam kombinują, jeśli są aż tak nieufni? Łatwiej wejść do cesarza niż tutaj... Co teraz robimy, księżno? – Nie wiem! – z rozpaczą powiedziała Marianna. – Muszę tam wejść, a przynajmniej... Posłuchaj, Gracchusie, idź i zapytaj ich, czy hrabia Czernyczew już wrócił. Jeśli nie, zaczekamy tu na niego... W przeciwnym razie... –
Co w przeciwnym razie?
–
Idź i zapytaj. Potem zobaczymy.
Gracchus posłusznie zsiadł z kozła i podszedł do kozaka stojącego po lewej stronie i wyglądającego mniej groźnie od drugiego. Wdał się z nim w ożywioną rozmowę, w której gesty zastępowały słowa. Mimo dręczącego ją niepokoju Mariannę rozbawił kontrast między krępą sylwetką Gracchusa, który w obszernym płaszczu stangreta był równie szeroki, jak wysoki, a olbrzymią postacią Rosjanina, który pochylał ku niemu głowę w ogromnej, puszystej futrzanej czapie. Rozmowa trwała kilka minut, po czym Gracchus wrócił z informacją, że hrabia jeszcze nie wrócił. – To dobrze. Wsiadaj z powrotem i stań gdzieś z boku. Po-czekamy na niego. –
Myśli pani, że to dobry pomysł? Wydaje mi się, że nie pożegnali się państwo zbyt przyjaźnie i...
– Od kiedy to komentujesz moje polecenia? Zjedź na boki czekamy. Gracchus nie zdążył wykonać polecenia, gdy z ogrodu dobiegł ich stukot kół powozu. Marianna kazała stangretowi nie ruszać się z miejsca, gdyż w ten sposób jej powóz tarasował wyjazd z ambasady. Przy odrobinie szczęścia może okaże się, że to powóz ambasadora... Był to powóz Talleyranda. Marianna od razu poznała angloaraby, z których książę był tak dumny, i barwy jego liberii. Talleyrand również rozpoznał powóz Marianny i kazał swojemu stangretowi zatrzymać się przy nim. W drzwiach ukazała się jego blada twarz o jasnoszafirowych oczach. –
Właśnie jechałem do pani – uśmiechnął się do Marianny – ale skoro widzę tu panią, będę mógł pójść
spać z poczuciem spełnionego obowiązku... i pani również, bo nie sądzę, by miała tu pani jeszcze coś do zrobienia, nieprawdaż? – Nie wiem. Chciałam... – Zobaczyć się z ambasadorem? Prawda? Albo przynajmniej spotkać Czernyczewa? A więc mam rację: może pani spokojnie pójść spać i nie lękać się sennych koszmarów: hrabia Czernyczew wyjedzie dziś w nocy do Moskwy... z pilnymi depeszami.
93
– Miał wyjechać jutro. – Wyjedzie za godzinę... Książę Kurakin doskonale zrozumiał, że niektóre misje nie mogą czekać... to znaczy nie mogą zależeć od wyniku pojedynku na szable. Tym narzędziem nasz przyjaciel Beaufort posługuje się równie dobrze jak przystojny pułkownik, więc szanse ich są wyrównane. A tak się składa, że car pilnie potrzebuje swojego ulubionego kuriera... Proszę się nie obawiać, Czernyczew wykona polecenie. – A co z pojedynkiem? – Odłożony ad calendas graecas... a przynajmniej do dnia, kiedy obaj panowie znajdą się razem w tym samym miejscu...co nie nastąpi tak prędko, gdyż za tydzień Beaufort wraca do Ameryki. Fala ciepła zalała zlodowaciałe serce Marianny. Poczuła tak wielką ulgę, że do oczu napłynęły jej łzy. Przez opuszczoną szybę w powozie spontanicznie wyciągnęła rękę do starego przyjaciela. – Jak mam panu dziękować? Jest pan moim dobrym duchem. Talleyrand pokręcił głową i nagle spochmurniał. – Obawiam się, że nie! Jestem w dużej mierze odpowiedzialny za ten koszmarny galimatias, jakim jest pani życie! Nie od dziś żałuję, że przedstawiłem panią... wie pani komu! Gdyby nie ten fatalny pomysł, może byłaby pani dziś szczęśliwa. Powinienem był zrozumieć to tego wieczora, gdy spotkała pani u mnie Jasona Beauforta. Teraz już za późno, pani jest mężatką, a on żonaty... – Nigdy się go nie wyrzeknę! Ja również powinnam była wcześniej zrozumieć, ale nie chcę słuchać, że jest za późno. Nigdy nie jest za późno na miłość. – Ależ jest, moja droga... kiedy ma się moje lata! – Wcale nie! – wykrzyknęła Marianna tak gwałtownie, że sceptyczny mąż stanu zadrżał. – Gdyby pan naprawdę chciał, mógłby pan jeszcze kochać... prawdziwie kochać! I być może, kto wie, poznać największą, jedyną miłość w swoim życiu. Książę nie odpowiedział. Z brodą wspartą na dłoniach, które trzymał splecione na gałce laski, zdawał się pogrążony we śnie na jawie. Marianna dostrzegła iskierkę migocącą w jego bladych, zazwyczaj tak zimnych oczach, i pomyślała, że może słuchając jej wspomniał czyjąś twarz, czyjąś sylwetkę... być może miłość, o której jako o niemożliwej nie śmiał myśleć. Mimo że nic nie powiedział, Marianna wyszeptała, odpowiadając tak naprawdę samej sobie; – Wierzę jedynie w miłości niemożliwe... bo tylko one dodają smaku życiu, bo tylko o nie warto walczyć... – Co pani nazywa miłością niemożliwą, Marianno? Pani miłości do Jasona, bo pani go kocha, prawda?, nie można tak nazwać. To po prostu miłość trudna. – Obawiam się, że nie. Jej spełnienie wydaje mi się równie niemożliwe jak... – przez chwilę szukała, po czym bardzo szybko dokończyła – jak gdyby pan zakochał się w swojej siostrzenicy Dorocie i chciał uczynić
z niej swoją kochankę. Talleyrand spojrzał Mariannie w oczy. Wzrok miał bardziej niż kiedykolwiek lodowaty i nieprzenikniony. – Ma pani rację – powiedział poważnie. – To doskonały przykład miłości niemożliwej! Dobrej nocy, droga księżno... Nie wiem, czy już to pani mówiłem, ale bardzo panią lubię. Powozy zgodnie rozjechały się każdy w swoją stronę i Marianna, westchnąwszy ze szczęścia, osunęła się na poduszki. Zamknęła oczy, by pełniej smakować odzyskany spokój. Ogarnęła ją nagle przeraźliwa senność. Napięcie nerwowe ustąpiło, czuła się wyczerpana i pragnęła jak najszybciej znaleźć się w zaciszu swojej sypialni, w chłodnej pościeli. Teraz, kiedy Jasonowi nie grozi już żadne niebezpieczeństwo, kiedy Talleyrand naprawił jej głupi błąd, będzie mogła spokojnie spać! Błoga wdzięczność przepełniała ją jeszcze w chwili, gdy nucąc wesoło lekko wchodziła po szerokich kamiennych schodach do sypialni. Kiedy odzyska jasność myśli, zastanowi się jak przekonać Jasona Beauforta, że nie może zmuszać jej, by na zawsze się z nim rozstała. Kiedy dowie się, jak bardzo go kocha, może wtedy... Kiedy uchyliła drzwi sypialni, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy, były lśniące, typowo męskie buty, leżące na taborecie pokrytym niebieskozieloną taftą. – Arkadiusz! – zawołała sądząc, że buty należą do jej przyjaciela Johvala, który niespodziewanie wrócił z podróży. – Jestem zbyt śpiąca... Słowa zamarły jej na wargach. Gdy otworzyła drzwi do końca, zobaczyła mężczyznę, który czekał na nią leżąc na kanapce. W tej chwili Marianna zrozumiała, że nie nadeszła jeszcze pora spoczynku, bo mężczyzną, który nonszalancko podniósł się, by złożyć jej ukłon, równie głęboki, jak ironiczny, był Francis Cranmere...
95
Zasadzka letniej nocy
Okno otwarte na noc... Wieczór ten zbyt mocno nadszarpnął nerwy Marianny, by widok pierwszego męża wzbudził w niej jakieś uczucie poza niechęcią. Choć był to osobnik niebezpieczny i zawsze miała powody, by się go lękać, doszła do takiego stanu zobojętnienia, że przestała się bać. Dlatego też, nie okazując żadnego wzruszenia, spokojnie zamknęła drzwi i rzuciwszy lodowate spojrzenie na intruza podeszła do toaletki, odłożyła szal na welurowy taboret i zaczęła zdejmować długie rękawiczki, nie spuszczając przy tym wzroku z Francisa, którego widziała w wysokim lustrze. Z pewną satysfakcją zauważyła jego rozczarowanie. Na pewno spodziewał się przerażenia z jej strony, może nawet okrzyku trwogi. Ta zimna obojętność i to milczenie były dla niego całkowitym zaskoczeniem... Marianna, ciągnąc dalej grę, niedbałym ruchem poprawiła fryzurę, sięgnęła po kryształowy flakonik, skropiła perfumami szyję i ramiona, po czym zapytała: – Jak wszedłeś? Służba z pewnością cię nie widziała, boby mnie uprzedzili. – Czemuż to? Służbę się kupuje. – Nie moją. Nie zaryzykowaliby utraty pracy dla kilkunastu franków. A więc? –
Przez okno oczywiście! – westchnął Francis, siadając z powrotem na kanapce. – Mury twego ogrodu
nie są zbyt wysokie... a tak się składa, że od trzech dni jestem twoim sąsiadem. – Moim sąsiadem? – Czyżbyś nie wiedziała, że masz angielską sąsiadkę? Marianna oczywiście wiedziała. Utrzymywała nawet dość dobre stosunki z panią Atkins, u której kuzynka Adelajda znalazła schronienie, gdy poszukiwała jej policja Fouchego. Ta była aktorka z teatru Drury Lane, nosząca przedtem nazwisko Charlotte Walpole, zyskała szacunek i równocześnie prawo pobytu w Paryżu, próbując z narażeniem własnego życia i majątku zorganizować po śmierci Ludwika XVI ucieczkę rodziny królewskiej z więzienia w Tempie. Policja cesarska tolerowała jej obecność. Mariannę zdumiało, że ta delikatna, dystyngowana i uzdolniona kobieta mogła utrzymywać przyjacielskie stosunki z takim człowiekiem jak Francis, i wcale tego nie ukrywała. Lord Cranmere roześmiał się. – Powiedziałbym nawet, że droga Charlotte kocha mnie. Wiesz, Marianno, należysz do nielicznych kobiet, które uważają mnie za wstrętną postać i nie lubią mnie. Większość przedstawicielek twojej płci uważa mnie za czarującego, miłego i szarmanckiego mężczyznę... – Bo nie miały może przyjemności poślubienia cię! Stąd ta różnica... Ale skończmy z tym, nie chciałabym bowiem, by nasza rozmowa przeciągała się w nieskończoność. Jestem...jestem bardzo zmęczona! Francis Cranmere złożył ręce stykając je czubkami palców i uważnie się im przyglądał.
97
– To prawda, nie bawiłaś długo w Komedii Francuskiej. Czyżbyś nie lubiła Brytanika? – Ty również byłeś w teatrze? –
Oczywiście. I jako koneser mogłem podziwiać twoje wejście w towarzystwie tego imponującego
samca, jakim jest piękny Czernyczew. Prawdę mówiąc, trudno sobie wyobrazić wspanialszą parę... chyba że ciebie z Beaufortem! Ale mam wrażenie, że między wami nie układa się najlepiej. Wygląda, że nadal jesteście na wojennej stopie. Czy dalej chodzi o tę starą historię z Selton? A może nie podoba ci się jego hiszpańska żona? Ta celowo beztroska rozmowa zaczynała denerwować Mariannę. Odwróciła się gwałtownie do Francisa i ostro mu przerwała: – Dość tego! Z pewnością nie przyszedłeś tu dziś wieczór, by plotkować, ale w ściśle określonym celu. Powiedz więc, o co chodzi, i idź sobie! Czego chcesz? Pieniędzy? Lord Cranmere popatrzył na Mariannę rozbawionym wzrokiem i szczerze się roześmiał. – Wiem, że nie brak ci ich i że niewiele dla ciebie znaczą. Muszę przyznać, że w moim przypadku jest akurat na odwrót, ale na razie nie doszliśmy jeszcze do tego... Przestał się uśmiechać, wstał i zrobił dwa kroki w kierunku Marianny. Jego przystojna twarz nabrała nagle powagi, której nie zakłócała ani wyniosłość, ani złowrogość jakiej Marianna nigdy u niego nie widziała. – Prawdę mówiąc, Marianno, przyszedłem zaproponować ci, o ile się zgodzisz, traktat pokojowy. – Traktat pokojowy? Ty? Powoli Francis podszedł do stolika, na którym Agata przy-gotowała kolację, na wypadek gdyby jej pani po powrocie z teatru poczuła głód. Nalał sobie kieliszek szampana, wypił połowę i z satysfakcją dokończył: – Tak, ja. Sądzę, że zarówno ty, ja i jak zyskamy na tym. Przy naszych ostatnich spotkaniach zachowałem się niewłaściwie wobec ciebie. Powinienem okazać się łagodniejszy, taktowniejszy. Nie udało mi się. – Rzeczywiście, i jeśli mam być szczera, to sądziłam, że nie żyjesz! – Znowu! Moja droga – skrzywił się – byłbym szczęśliwy, gdybyś przestała bez przerwy zaliczać mnie do grona zmarłych! Na dłuższą metę to bardzo przygnębiające! Ale jeśli masz namyśli tego psa gończego, którego policja przyczepiła do mojej osoby, to po prostu zgubiłem go po drodze! Cóż chcesz, najlepsze nawet ogary tracą trop, kiedy zna się reguły polowania. Ale na czym to skończyłem? Ach, tak! Mówiłem ci, że żałuję, że byłem taki okrutny wobec ciebie. Powinniśmy byli dojść do porozumienia. – A jakie porozumienie chcesz mi teraz zaproponować? – Mariannę aluzja do pościgu, jaki wszczął jej przyjaciel Black Fish, zaniepokoiła i zarazem uspokoiła. Zaniepokoiła, bo znaczyło to, że zwierzyna wymknęła się policjantowi, a uspokoiła, bo jeśli Black Fish zgubił trop Francisa, to dzięki temu nadal żył. Kiedy ujrzała Cranmere'a, wydawało jej się, że słyszy wściekły głos Bretończyka: „Dopadnę go albo przypłacę to życiem!", i serce się jej ścisnęło na myśl, co znaczy obec-
ność żywego Francisa. Ale niepotrzebnie się lękała i bardzo dobrze... Często najmocniejsze postanowienia nie mogą się ostać wobec faktów. Tymczasem Francis spokojnie dopił kieliszek szampana i pod-szedł do sekretarzyka stojącego między dwoma oknami, szeroko otwartymi na noc spowijającą ogród. Wziął do ręki pieczęć z jadeitu, która leżała wśród papierów i którą Marianna pieczętowała swoje listy. Przez chwilę przyglądał się wygrawerowanemu na niej herbowi. – Oczywiście, porozumienie przyjacielskie – powiedział wolno – i zarazem... obronne. Nie musisz się już mnie lękać, Marianno. Małżeństwo nasze zostało zerwane, powtórnie wyszłaś za mąż i nosisz teraz jedno z największych w Europie nazwisk. Mogę ci tylko tego pogratulować, bo jeśli o mnie chodzi, los nie okazał się aż tak przychylny. Jestem ścigany, muszę żyć w ukryciu, w cieniu, a wszystko to w służbie mojego kraju, który w dodatku marnie mi za to płaci. Moje życie to... – Normalne życie szpiega! – ucięła krótko Marianna, która z nieufnością i sceptycyzmem odnosiła się do nowych, podejrzanie miłych i szlachetnych uczuć Francisa. Usta wykrzywił mu lekki uśmiech, ale oczy pozostały poważne. – Nie poddajesz się łatwo, prawda? Niech będzie! Życie szpiega! Które jednak pozwala mi poznać wiele spraw, wykryć wiele tajemnic mogących, jak sądzę, cię zainteresować. – Polityka mnie nie interesuje i jestem bardziej niż kiedykolwiek zdecydowana trzymać się od niej z daleka. Dla ciebie lepiej by było jak najszybciej opuścić progi tego domu... nim zapomnę, że nosiłam twoje nazwisko, i pamiętać będę jedynie o tym, że jesteś wrogiem mego kraju i mego władcy! Francis wzniósł ręce do nieba. – Nie do wiary! Więc teraz jesteś bonapartystką? Ty, arystokratka! Ale to prawda, łóżko najlepiej zwycięża wrogie przekonania. Ale nie o takiej polityce chciałem z tobą rozmawiać. Nie interesujesz się nią, niech będzie!.. Ale czy nie interesuje się polityka, która ma związek z Beaufortem? – Dlaczego sądzisz, że pan Beaufort mnie interesuje? – Marianna wzruszyła ramionami. – Nie, Marianno, przede mną nie udawaj! Znam dobrze kobiety, a ciebie lepiej, niż myślisz. Beaufort nie tylko cię interesuje, ale go kochasz... i on cię kocha mimo tej zgryźliwej wiedźmy, którą musiał, jak mu się wydawało, poślubić. Przed chwilą byłaś na siebie wściekła w sposób widoczny dla bacznego obserwatora. Ale dość tych wykrętów! Krótko mówiąc: Beaufortowi grozi jutro wielkie niebezpieczeństwo. Pytanie tylko, czy chcesz go uratować, czy nie. – Jeśli mówisz o pojedynku, to... –
Ależ nie! Do diabła! Nie zawracałbym sobie głowy pojedynkiem. Beaufort to z pewnością najlepsza
szabla w całej Ameryce. Jeśli mówię, że grozi mu niebezpieczeństwo, to chodzi o prawdziwe niebezpieczeństwo.
99
– Dlaczego więc nie pójdziesz i nie powiesz mu o tym? – Bo mnie nie wysłucha... i nie zapłaci mi za to, by dowiedzieć się, jakie niebezpieczeństwo mu grozi. A ty zapłacisz! Prawda? Marianna nic nie odpowiedziała. Zdumienie i oburzenie odebrały jej głos. Jednocześnie poczuła ulgę. Francis w nowym wcieleniu krępował ją. Było w nim coś, co nie pasowało do jego prawdziwej natury. Teraz znalazła się na znajomym terenie. Nie zmienił się i tylko on mógł wpaść na pomysł, by sprzedać jej sposób na uratowanie przyjaciela. Nie oparła się pokusie, by powiedzieć mu, co o tym myśli: – Myślałam, że jest twoim przyjacielem? – spytała pogardliwie. – Ale przecież dla ciebie przyjaźń niewiele znaczy. – Przyjacielem? Zbyt wiele powiedziane... To, że pozwoliłaś, by twój majątek przeleciał mu między palcami, nie znaczy, że łączą nas serdeczne więzy. A czasy są zbyt ciężkie na sentymenty. A więc ile proponujesz mi za ujawnienie tego, co wiem? Pod tymi jakby od niechcenia rzuconymi słowami wyczuwało się chciwość. Marianna z obrzydzeniem patrzyła na tego młodego mężczyznę, niewątpliwie przystojnego i mającego klasę, bardzo eleganckiego w ciemnozielonym aksamitnym fraku, o jasnych włosach zaczesanych tak, że podkreślały niemal zbyt doskonałe rysy. Ręce miał równie piękne i białe jak kardynał San Lorenzo, a uśmiech czarujący, mimo zimnych i obojętnych oczu. Ale dusza tego urodziwego szlachcica kryła jedynie lodowate błoto, rozpaczliwe grzęzawisko egoizmu, okrucieństwa, fałszu i podłości. W dodatku nie zawahałby się ani chwili, by sprzedać ją za odrobinę złota... „I pomyśleć, że go kochałam!" – Marianna czuła wstręt do samej siebie. – „Że przez całe miesiące był dla mnie uosobieniem wszystkich powieściowych bohaterów, wszystkich rycerzy Okrągłego Stołu! Pomyśleć, że ciotka Ellis widziała w nim wzór wszelkich cnót! Co za kpina!" Musiała jednak zachować spokój, nawet jeśli zaczął ogarniać ją prawdziwy strach. Zwłaszcza wtedy. Zbyt dobrze znała Cranmere'a, by wiedzieć, że gróźb swoich nigdy nie rzuca na wiatr. Jego szantaż opierał się z całą pewnością na straszliwej rzeczywistości, której koszty poniesie Jason, jeśli ona nie zapłaci. A skoro Francis odkrył jej miłość do Jasona, nie da tak łatwo za wygraną. Starając się nie okazać zdenerwowania, splotła za plecami ręce i mocno je zacisnęła. Z doskonałą obojętnością na twarzy zdołała zapytać: – A jeśli nie zapłacę? – Wtedy zachowam moje informacje dla siebie, ale nie sądzę, by miało do tego dojść, prawda? Powiedzmy... dwadzieścia pięć tysięcy funtów? Cena rozsądna, prawda? – Rozsądna? Doprawdy, nie masz najmniejszych wątpliwości! Za kogo mnie bierzesz? Za Bank Francuski? – Nie bądź skąpa, Marianno! Wiem, że wyszłaś bardzo bogato za mąż i że dwadzieścia pięć tysięcy funtów to dla ciebie drobnostka! Zresztą, gdybym nie potrzebował pilnie tych pieniędzy, nie byłbym tak wyma-
gający, ale o świcie muszę opuścić Paryż. Dość więc tych wykrętów! Chcesz czy nie chcesz wiedzieć, co grozi Beaufortowi? Przysięgam, że jeśli nie zapłacisz, jutro o tej porze będzie martwy! Po plecach Marianny przebiegł dreszcz zgrozy. Nagle ujrzała świat bez Jasona i zrozumiała, że nic nie powstrzymałoby jej wtedy, by połączyć się z nim w śmierci. Jakie znaczenie miały pieniądze wobec takiej groźby, pieniądze, które dla Cranmere'a były szczytem szczęścia, a dla Marianny nie znaczyły nic. Od ślubu bankierzy księcia Sant'Anna mieli do jej dyspozycji ogromne sumy. Spojrzała na Anglika z obrzydzeniem. – Zaczekaj chwilę! Pójdę po pieniądze. Kiedy ruszyła w stronę drzwi, Cranmere zmarszczył brwi i wyciągnął rękę, jakby chciał ją zatrzymać. Zimno się do niego uśmiechnęła. – Czego się boisz? Że wezwę pomoc i że cię aresztują? Wtedy, jak sądzę, nic by nie uratowało Jasona Beauforta? -
Rzeczywiście, nic! Idź więc, czekam na ciebie
Marianna nigdy nie trzymała pieniędzy w swojej sypialni. Zajmował się nimi Arkadiusz, który z roli impresaria śpiewaczki urósł do rangi bankiera świeżo upieczonej księżnej i w skrytce w ścianie swego pokoju przechowywał znaczne sumy pieniędzy i klejnoty Marianny. Klucze do niej mieli tylko oni dwoje. Marianna, upewniwszy się, że Francis za nią nie idzie, skierowała się więc do pokoju Arkadiusza. Jolivala nie było w Paryżu, gdyż wyjechał do Akwizgranu pod pretekstem przeprowadzenia kuracji gorącymi leczniczymi wodami, z których słynęła dawna stolica Szampanii i do których ciągnęła niemal cała Europa. Kiedy Marianna, zdumiona tym nagłym wyjazdem do wód, okazała zaniepokojenie stanem jego zdrowia, Arkadiusz powiedział, że reumatyzm nie daje mu spokoju i że lada moment grozi mu całkowita utrata głosu. Ta tragiczna wizja wydała się Mariannie mocno podejrzana i życząc mu szczęśliwej podróży dodała: – Ucałuj ode mnie Adelajdę... i powiedz, że bardzo mi jej brak. Gdyby mogła wrócić... Widząc nagłą radość na twarzy starego przyjaciela, zrozumiała, że dobrze odgadła, i ta skrywana czułość, jaką odkryła u Arkadiusza, głęboko ją wzruszyła. Marianna szybko weszła do pustego pokoju, starannie zamknęła drzwi, zasunęła nawet zasuwkę i chwilę stała oparta o nie plecami, starając się złapać oddech. Serce waliło jej jak opętane, jakby włamała się do cudzego pokoju i miała zamiar go okraść. Bała się, sama nie wiedząc czemu. Może po prostu dlatego, że wszędzie, gdzie pojawił się Francis Cranmere, atmosfera robiła się groźna i podejrzana. Myślała o jednym tylko: żeby jak najszybciej poszedł sobie. Wtedy pobiegnie ostrzec Jasona przed tym tajemniczym niebezpieczeństwem, za którego wyjawienie tak drogo płaciła. Uspokoiwszy się nieco, z malutkiego schowka, wydrążonego w mahoniowej nodze łóżka i ukrytego pod ruchomym ornamentem ze złoconego brązu, wyjęła klucz do skrytki. Następnie, przesuwając palmetę w zdobnym gzymsie, otworzyła jedno z panneau z zielonego jedwabiu, jakimi wyłożone były ściany pokoju, i
101
odsłoniła żelazną szafę. Kiedy ją otworzyła, oczom jej ukazały się stosy pudełeczek z klejnotami, pliki banknotów Banku Francuskiego i dwa worki złota. Bez wahania sięgnęła po trzy pliki banknotów, dwa odłożyła na bok, a trzeci przeliczyła i część banknotów z powrotem schowała do szafy, której drzwi starannie zamknęła, po czym, zamknąwszy panneau i schowek, wyszła z pokoju Arkadiusza, przyciskając do piersi okup za Jasona. Dom nadal tonął w ciszy. Ani służba śpiąca w swoich pokojach, ani Agata w malutkim pokoiku nie opodal sypialni Marianny nie mieli pojęcia o dramacie rozgrywającym się pod dachem domu ich pani. Ale Marianna za nic w świecie nie chciała wmieszać służby w tę historię. Spostrzegłszy banknoty w rękach Marianny, Francis Cranmere zachmurzył się. – Wolałbym złoto! – Nie mam takiej sumy w złocie. I nie opowiadaj bzdur, Francis, na pewno masz wśród swoich przyjaciół bankiera, który ci je wymieni... choćby Baringa w Londynie. – Skąd wiesz o tym? – Wiem wiele rzeczy. Na przykład wiem, dlaczego mogłeś spokojnie przechadzać się po Paryżu, kiedy Fouche był ministrem policji. Ale Fouche nie jest już ministrem. – Dlatego nie mogę zwlekać. Daj mi te pieniądze, jakoś sobie poradzę. Marianna szybko cofnęła ręce i położyła pieniądze na konsoli za swoimi plecami. – Chwileczkę! Dostaniesz je przed wyjściem. A teraz wszystko mi powiesz. Serce na moment jej zamarło. Francis wzrokiem szukał pieniędzy i oczy zwęziły mu się w dwie cienkie szare szparki. Zaczerwienił się i Marianna zrozumiała, że ogarnia go gorączka chciwości. Mógłby się na nią rzucić, ogłuszyć i uciec z banknotami. Może w ogóle nie miał nic do powiedzenia? W nagłym ataku gniewu rzuciła się ku cennej komodzie z drewna z wysp tropikalnych, otworzyła stojącą na niej kasetkę, wyjęła jeden z naładowanych pistoletów do pojedynku, ułożonych na czerwonym pluszu, odwróciła się do Francisa i wymierzyła prosto w niego. – Jeśli tkniesz pieniądze, nim mi wszystko powiesz, nie zrobisz już ani kroku do drzwi. Wiesz, że strzelam celnie! – Co cię ugryzło? Nie mam zamiaru cię okraść, a na to, co mam ci do powiedzenia, wystarczy kilka słów. Rzeczywiście wystarczyło kilka słów. Jason Beaufort miał udać się nazajutrz wieczorem do Quintina Crawfurda przy rue d'Anjou pod pretekstem obejrzenia jego słynnej kolekcji malarstwa, a w rzeczywistości, by spotkać się z emisariuszem Fouchego, przebywającego na wygnaniu, ale nadal żądnego władzy i zdecydowanego wrócić za wszelką cenę, choćby zdrady, i dwoma fanatycznymi zwolennikami króla, również przebywającymi na wygnaniu, kawalerem Bruskartem, dobrze znanym Mariannie, i baronem Vitrolles.
– Savary został uprzedzony – dodał Cranmere. – Wszyscy czterej zostaną dyskretnie aresztowani, nim jeszcze przekroczą próg domu Crawfurda, odwiezieni do Vincennes i rozstrzelani przed świtem. Marianna podskoczyła. – Oszalałeś! Rozstrzelać tak, bez sądu, bez wyraźnego rozkazu cesarza, czterech ludzi? Przystojna twarz Francisa wykrzywiła się w kpiącym uśmiechu. – Zapomniałaś, że to Savary zamordował księcia d'Enghien? Bonaparte jest w Compiegne, a tym razem chodzi o agentów nieprzyjaciela. – Jason agentem nieprzyjaciela? Kogo chcesz o tym przekonać? – Ależ... ciebie, moja droga. Jak wielu rozsądnych ludzi uważa, że pokój z Anglią jest konieczny z mnóstwa powodów, z których najważniejszym jest rozwój handlu. Pokój ten zostanie zawarty z Boneyem albo bez niego. Król Ludwik XVIII gorąco te zamiary popiera. Mariannę ogarnęła wściekłość. Łączenie nazwiska Jasona, człowieka, którego kochała, z tymi pokrętnymi politykami bez skrupułów, którzy dla własnych interesów gotowi byli obalać cesarstwa i sadzać na ociekającym jeszcze krwią tronie jakąś kukłę bez życia, odebrała jako osobistą obelgę. – Zapominasz o jednej rzeczy! Jason podziwia i kocha Napoleona. Czyżbyś nie wiedział, że jest przy nim wysłannikiem swego rządu? – Wysłannikiem nieoficjalnym, co jest bardzo wygodnym rozwiązaniem. Czyżbyś natomiast ty nie pamiętała, że Beaufort nieustannie potrzebuje pieniędzy? Chyba my oboje najlepiej o tym wiemy! – Nie tylko on! – Czyżbyś nie pamiętała – Francis nie zwracał uwagi na to, że mu przerwała – w jakich okolicznościach go poznałaś? W Selton w Anglii... w otoczeniu przyjaciół księcia Walii! Potrzeba ci więcej dowodów? Ten angielski korsarz, które-mu niedawno pozwolił uciec pod pretekstem, że Amerykanie prowadzi wojny z Anglią, ten korsarz był postacią nie-zwykle ważną, bo wracał z Hiszpanii i wiózł depesze, które Wellington wolał powierzyć szybkiemu okrętowi. A jak na statek handlowy „Morska Czarodziejka" jest niezwykle uzbrojona, lepiej niż „Odwet", i jeszcze szybsza. Czy przekonałem cię? Marianna nie miała siły odpowiedzieć. Odwróciła głowę. Nie mogła oczywiście mieć za złe Jasonowi, że nad interesy Francji przedkłada interesy swego kraju, ale nie mogła znieść myśli, że mógł wrócić do Francji pod płaszczykiem przyjaciela, być przyjmowany przez cesarza, podejmowany z wszelkimi honorami, a równocześnie spiskować z najbardziej zagorzałymi wrogami francuskiego władcy. Nie mogła jednak odmówić logiki argumentom Francisa. Rzeczywiście, przed zjawieniem się na dworze Napoleona Jason Beaufort był przyjacielem angielskiego księcia i zaliczał się do grona jego najbliższych. Po chwili zastanawiania powiedziała:
103
– Czegoś tu nie rozumiem. Przychodzisz tu, by sprzedać mi informację, która może uratować pana Beauforta... ale ta informacja dotyczy również Crawfurda i tamtych trzech. – Jeśli Crawfurd będzie miał kłopoty, to doskonale poradzi sobie sam – zaśmiał się Francis. – Bo jeśli Savary dowiedział się o spotkaniu, to źródła jego informacji nie należy szukać dalej. – Chcesz powiedzieć... – Że Crawfurd doskonale czuje się w Paryżu i w jego wieku bardziej zależy mu na spokoju niż na przekonaniach, za które, jak słusznie uważa, wystarczająco dużo już zapłacił i gotówką, i swoją osobą. Nie obawiaj się, Crawfurdowi nic nie grozi. A tamtymi ja się zajmę. – A jeśli któryś z nich zechce uprzedzić Beauforta? – Ledwie zdążą sami się ukryć. Czy zarobiłem swoje pieniądze? Marianna przytaknęła ruchem głowy. Opuściła dłoń z pistoletem i odłożyła broń na miejsce. Francis powoli podszedł do konsoli, w milczeniu schował pieniądze do przepastnych kieszeni, głęboko się skłonił i skierował do okna. Marianna chciała, żeby jak najszybciej zniknął. Transakcja, którą zawarli, nie spotęgowała wprawdzie nienawiści, jaką żywiła do tego człowieka, ale zwiększyła jej pogardę dla niego i pozwoliła pozbyć się strachu, jakim ją napawał od wieczoru w teatrze Feydeau. Wiedziała teraz, że za pomocą złota zawsze będzie mogła trzymać na wodzy Cranmere'a i nie pozwolić mu szkodzić. A złota teraz najmniej jej brakowało. Trud-niej jej było pogodzić się z informacjami o Jasonie. Wbrew faktom nie mogła uwierzyć, że jest po prostu szpiegiem. A jednak... Anglik już wychodził na balkon, by zeskoczyć do ogrodu, gdy nagle się cofnął. – Byłbym zapomniał! W jaki sposób chcesz uprzedzić Beauforta? Napiszesz do niego? – Sądzę, że to nie twoja sprawa. Uprzedzę go tak, jak będę chciała. – Znasz jego adres? – Powiedział mi, że mieszka w Passy, w domu przyjaciela, bankiera Baguenault. – Zgadza się. To duży i piękny dom nad brzegiem Sekwany, otoczony pięknym parkiem z tarasami. Przed Rewolucją należał do księżnej Lamballe i jako taki znany jest nadal w dzielnicy. Ale jeśli pozwolisz, dam ci radę... – Dasz? Ty? – Czemu nie? Okazałaś się hojna i szlachetna. Mogę ci się tym samym odwdzięczyć, żebyś nie popełniła głupstwa. Nie pisz. W takich sprawach nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć, a gdyby policja przeprowadziła rewizję u Beauforta i znalazła twój list, mogłoby to być dla ciebie niebezpieczne. Kiedy nie ma śladów, nie ma też dowodów, Marianno, a twoja zażyłość z cesarzem mogłaby się obrócić przeciw tobie. Najlepiej jeśli osobiście udasz się do Beauforta... na przykład jutro o dziewiątej wieczór. Spotkanie u Crawfurda zaplanowano na jedenastą. Beaufort będzie więc w domu.
– Skąd możesz wiedzieć? Może go nie być przez cały dzień. – Tak, ale wiem z pewnego źródła, że spodziewa się jutro koło ósmej wieczorem ważnej wizyty. Będzie zatem w domu. Marianna popatrzyła z ciekawością na Cranmere'a. – Skąd jesteś tak dobrze poinformowany? Zupełnie jakby Jason nie podejmował żadnej decyzji, nie umawiał się na żadne spotkanie nie informując cię przedtem o wszystkim. – Moja droga, w zawodzie, którym się param, należy wiedzieć jak najwięcej zarówno o przyjaciołach, jak i wrogach, bo często jest to sprawa życia lub śmierci. Oczywiście nie musisz mi wierzyć i możesz postąpić, jak ci się podoba... ale potem nie wiń mniej, jeśli spowodujesz katastrofę. Marianna zrobiła gest zniecierpliwienia. Myślała tylko o jednym: żeby już sobie poszedł i żeby mogła pobiec natychmiast do Jasona, żeby mieć pewność, że nie pójdzie na to bezsensowne spotkanie. Ale myśli jej tak wyraźnie malowały się na twarzy, że Cranmere bez trudu wszystko odgadł. Niedbale, jakby chodziło o drobiazg bez znaczenia, zauważył wygładzając fałdę na krawacie: – Biec do Passy o tej porze nie ma najmniejszego sensu, bo będziesz miała kłopoty z wejściem... Seńora Pilar, bo chyba tak się nazywa?, czuwa nad szczęściem małżeńskim równie zazdrośnie jak mityczny Jazon nad słynnym złotym runem. Uda ci się zobaczyć jedynie z nią... gdy tymczasem mogę cię zapewnić, że jutro wieczorem ta urocza dama będzie w Mortefontaine u owej dziwnej królowej Hiszpanii, którą zrobiono z marsylskiej mieszczki. Ta nieszczęsna królowa Julia, bo tak ją trzeba nazywać, uważa za swój obowiązek gromadzić wokół siebie wszystko, co ma jakikolwiek związek z Hiszpanią gdzie zapewne nigdy nie postawi nogi, gdyż jej szlachetny małżonek woli trzymać ją na uboczu. Na czym to skończyłem?.. – Wychodziłeś! – Cierpliwości! Zachowuję się jak dzielny rycerz, więc możesz mi poświęcić kilka chwil. Mówiłem więc... ach tak! Że jutro seńory nie będzie w domu, że, droga księżno, będziesz miała wolną drogę i że od ciebie tylko będzie zależeć, jeśli Beaufort nie jest kompletnym durniem, czy wrócisz tu dopiero rankiem. Mariannę zaczęły palić policzki, a serce na moment zamarło. To, co sugerowały ostatnie słowa Cranmere'a, było aż zbyt oczywiste!.. Choć perspektywa, jaką przed nią roztaczały, sprawiła, że zadrżała ze szczęścia, to w cynicznych ustach Francisa słowa nabierały mocno dwuznacznego sensu, który jej się nie podobał. To swoiste błogosławieństwo, jakiego udzielał, brukało jej miłość. – Cóż za troskliwość! – powiedziała z gorzką ironią. – Słowo daję, mam wrażenie, że przewodnią myślą twego życia jest pchnąć mnie za wszelką cenę w ramiona pana Beauforta. Cranmere zaszeleścił banknotami w kieszeni. – Dwadzieścia pięć tysięcy funtów to pokaźna suma! – zauważył niedbale.
105
Po czym w jednej chwili jego zachowanie uległo zmianie. Rzucił się na Mariannę, ścisnął jej aż do bólu rękę i warknął z wściekłością: – Hipokrytka! Głupia mała hipokrytka! Nie masz nawet odwagi wyznać swej miłości! Ale wystarczyło spojrzeć na twoją twarz w loży teatralnej, by zrozumieć, że umierasz z pragnienia, by należeć do niego! Ale byłoby to zbyt upokarzające, prawda? Przyznać się po tej całej farsie w Selton, po tym twoim świętym oburzeniu, że go kochasz! Ileż razy, powiedz mi, żałowałaś swego głupiego zachowania? Ileż samotnych nocy straciłaś na żałowaniu tamtej nocy? Powiedz! Ile? Marianna wyrwała rękę, podbiegła do łóżka i sięgnęła do dzwonka. – Wynoś się! Dostałeś pieniądze, więc idź już! I to szybko, bo zawołam służbę! Gniew zniknął z twarzy Francisa. Głęboko odetchnął, wzruszył ramionami i powoli ruszył w stronę okna. – Nie potrzeba! Już wychodzę! Za chwilę powiesz mi, że to nie moja sprawa, i będziesz miała rację. Ale nie mogę przestać myśleć, że... wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybyś nie była taka głupia! –
A ty nie taki podły! Posłuchaj, Francis: nigdy nie żałowałam tego, co się wydarzyło, i nadal nie żału-
–
Dlaczego? Bo Napoleon nauczył cię miłości i uczynił cię księżną?
ję. Marianna nie odpowiedziała na pytanie i pokiwała tylko głową. –
W Selton oddałeś mi ogromną przysługę, pozwalając mi poznać smak wolności. Na usprawiedliwie-
nie możesz mieć tylko jedno, to, że nic o mnie nie wiedziałeś. Myślałeś, że jestem z tego samego tworzywa co ty i twoi przyjaciele, ale to był błąd. Co zaś do Jasona, jestem gotowa krzyczeć na cały świat, że go kocham, i za to też mogę ci dziękować, bo gdyby nie ta wstrętna transakcja, którą zawarliśmy, nie kochałabym go tak bardzo! Jednego tylko mogłabym żałować, że nie zrozumiałam od razu, jakim jest człowiekiem, i że nie podążyłam za nim, tak jak mnie prosił pierwszej nocy... ale dzięki Bogu jestem wystarczająco zakochana i młoda, by czekać tyle, ile trzeba, na szczęście! Bowiem i czuję, że będę je mieć... –
A zatem... życzę ci wszystkiego najgorszego!
I nie mówiąc nic więcej wyszedł na balkon i przez barierkę zeskoczył do ogrodu. Przez chwilę Marianna, która podeszła do okna, widziała jego białe dłonie zaciśnięte na kutym żelazie. Później usłyszała głuchy odgłos upadku i zaraz po nim szybkie, lekkie kroki, oddalające się w stronę muru sąsiedniego domu. Marianna machinalnie wyszła na balkon, starając się uspokoić oszalałe serce i uporządkować myśli. Najchętniej zadzwoniłaby na Gracchusa i kazałaby zaprząc konie, by niezwłocznie pojechać do Passy, ale słowa Francisa trafiły jej do przekonania, bo mimo tego wszystkiego, co o nim wiedziała, nie mogła odmówić mu racji. Kto wie, jak zareagowałaby Hiszpanka, gdyby stanęła przed nią w środku nocy? Czy w ogóle zgodziłaby się uprzedzić męża? A może niechęć, jaką budziła w niej Marianna, sprawiłaby, że nie uwierzyłaby
ani jednemu jej słowu? A gdyby Marianna, chcąc zwrócić mimo wszystko uwagę Jasona, narobiła hałasu, czy nie wywołałaby skandalu, który obróciłby się przeciw wszystkim? Myśl, żeby wysłać samego Gracchusa z listem też się jej nie podobała, boi tak uspokoi się dopiero wówczas, gdy będzie pewna losu Jasona. Może będzie musiała błagać go, prosić ze łzami w oczach, by zrezygnował z tego spotkania, które miało pewnie dla niego dużą wagę... Najlepiej więc zaczekać do rana i jak najwcześniej pojechać do Beauforta. Marianna drżącą ręką dotknęła czoła i kilka razy głęboko zaczerpnęła powietrza, aby uspokoić rozkołatane serce. Noc była cicha i ciepła, niebo lśniło tysiącami gwiazd, a z ogrodu wraz ze srebrzystym i melancholijnym szmerem małej fontanny dochodził zapach róż i kapryfolium. Taką noc należało spędzać we dwoje i Marianna z westchnieniem pomyślała o dziwnych i uporczywych kaprysach losu, który skazywał ją, której tylu mężczyzn pożądało, na wieczną samotność. Żona bez męża, kochanka bez kochanka, matka pozbawiona dziecka, które już kochała i którego delikatne ciałko tak często sobie wyobrażała, czyż nie było w tym niesprawiedliwości losu, jakiegoś szyderstwa? Co w tej chwili robili mężczyźni, którzy odegrali ważną rolę w jej życiu? Ten, który przed chwilą odszedł tak szybko z dziwnym wyrazem znużenia w oczach, co robił u pani Atkins, tej łagodnej i romantycznej kobiety, której całe życie było jednym wielkim oczekiwaniem na powrót „Dzieciątka z więzienia Tempie", małego Ludwika XVII, którego pomogła, jak była przekonana, wyrwać z więzienia? Co robił centaur w białej masce z pałacu Sant'Anna, którego przeraźliwa izolacja od świata zdawała się pociągać za sobą samotność jego oficjalnej małżonki? Jeśli chodzi o to, co robił Napoleon pod złotymi plafonami w Compiegne w towarzystwie swojej Austriaczki – o ile nie zajmował się leczeniem niestrawności, na którą często cierpiała jego łakoma żona – bez trudu sobie wyobrażała, ale nie sprawiało już to jej bólu. Blask i żar cesarskiego słońca na jakiś czas ją olśnił, ale słońce zaszło, a łoże, po mieszczańsku małżeńskie, już tak nie fascynowało. Bardziej bolesna była myśl o Jasonie, któremu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, ale który w tej chwili zaszył się z Pilar w cudownym, wielekroć przez Mariannę podziwianym pałacu nad brzegiem Sekwany. Ogromny ogród, schodzący ku rzece tarasami, musiał być czarowny o tej nocnej godzinie... ale czy surowa Pilar, nie lubiąca Francji, mogła docenić piękno tego zapomnianego i urokliwego parku? Pewnie wolała modlić się do boga pychy i nieugiętej sprawiedliwości, zamknięta w samotności i ciszy domowej kapliczki!.. Nagle Marianna z pretensją odwróciła się plecami do tej nocy, zbyt tęsknej, i wróciła do pokoju. Widząc, że w jednym ze świeczników na kominku dymi, dogasając, jedna świeca, Marianna zdmuchnęła wszystkie... Teraz paliły się jedynie małe lampki oliwne przy łóżku, oświetlając pokój delikatnym różowym światłem, ale ani przytulny półmrok, ani wygodne łóżko nie działały na Mariannę. Właśnie postanowiła bezzwłocznie, nie zważając na konsekwencje, udać się do Passy! Wiedziała, że nie zazna spokoju, póki nie zobaczy Jasona, choćby miała jeśli okaże się to konieczne, przejść po ciele tej okropnej Pilar, choćby miała obudzić całą dzielnicę! Ale najpierw musi się przebrać...
107
Zaczęła się rozbierać. Najpierw zdjęła kask z czerwonych piór, który boleśnie ciągnął ją za włosy, i oburącz zburzyła fryzurę. Włosy, niczym czarny wąż, zsunęły się po plecach aż po biodra. Z muślinową suknią nie bardzo sobie mogła poradzić i w pewnym momencie, zirytowana mnóstwem zapinek, chciała już zawołać Agatę, ale przypomniała sobie, że Jasonowi nie podobała się ta suknia, i ze złością szarpnęła za delikatny materiał, by rozerwać zapięcie. W krótkiej batystowej koszulce z cienkimi ramiączkami z białej satynowej wstążki usiadła, by zmienić pantofle. W tym momencie, czując czyjąś obecność, podniosła wzrok. Rzeczywiście, w oknie nieruchomo stał mężczyzna i przyglądał się jej. Z okrzykiem oburzenia chwyciła peniuar z zielonej mory leżący na fotelu i owinęła się nim. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że to Francis wrócił. Ale popatrzywszy na intruza raz jeszcze, zobaczyła, że podobieństwo kończyło się na jasnych włosach, i bardzo szybko, nim zdążył się odezwać, rozpoznała Czernyczewa. Nieruchomy jak posąg, w surowym ciemnozielonym mundurze, kurier carski pożerał ją oczyma. Ale oczyma tak błyszczącymi i tak nieruchomymi, że Mariannę coś ścisnęło w gardle. Wyraźnie Rosjanin nie był w normalnym stanie. Może się upił? Wiedziała, że mógł wlać w siebie niesamowite ilości alkoholu, nie tracąc nic ze swej godności. Głosem cichym, któremu niepokój nadawał aksamitne brzmienie, rozkazała: – Proszę stąd wyjść! Jak pan śmiał się tu zjawić? Nie odpowiedział, zrobił tylko do przodu krok, najpierw jeden, potem drugi i odwróciwszy się zamknął okno. Widząc, że zamierza zamknąć i drugie, Marianna gwałtownie się go uczepiła. – Powiedziałam panu, że ma pan wyjść! – krzyknęła gniewnie. – Czy pan ogłuchł? Zacznę krzyczeć, jeśli natychmiast pan nie zniknie. Rosjanin nic nie odpowiedział. Złapał Mariannę za ramię, oderwał od okna i rzucił na dywan! Uderzywszy o nogę kanapy, krzyknęła z bólu. Tymczasem Rosjanin spokojnie zamknął drugie okno i wrócił do Marianny, poruszając się jak automat. Nie miała już wątpliwości, że jest kompletnie pijany. Kiedy zbliżył się do niej, uderzyła ją silna woń alkoholu. Chcąc się przed nim schronić, próbowała wsunąć się pod kanapę, ale już się na nią rzucił. Lekko podniósł ją z ziemi i choć zapamiętale się broniła, zaniósł na łóżko. Kiedy próbowała krzyczeć, brutalna dłoń zatkała jej usta. Skośne zielone oczy Rosjanina lśniły w mroku złowieszczo, jak oczy dzikiego kota, i Mariannę ogarnęło nagle potworne przerażenie. Na chwilę ją puścił, ale tylko po to, by zerwać złote sznury, którymi podwiązane były do baldachimu zasłony z zielononiebieskiej mory. Opadając pogrążyły łóżko w zielonkawym mroku, w którym światełko lampki nocnej stanowiło tylko złoty punkcik. Marianna nie zdążyła nawet zaprotestować, gdy przywiązał jej ręce do kolumienek u wezgłowia łóżka. Chciała krzyczeć, ale głos uwiązł jej w gardle; Rosjanin zakneblował jej usta zwiniętą w kłębek chusteczką.
Niemal zupełnie unieruchomiona Marianna nie przestawała się wić niby wąż, próbując w tej zupełnie beznadziejnej sytuacji wyrwać się swemu oprawcy. Ale tylko boleśnie ocierała sobie nadgarstki, w które złote sznury wpijały się coraz mocniej. Czernyczew bez trudu unieruchomił jej nogi, kładąc się na nich i przywiązując je do kolumienek w nogach łóżka. Teraz Marianna nie mogła się już ruszyć. Rosjanin wstał i z satysfakcją spojrzał na swoją ofiarę. – Zakpiłaś sobie ze mnie, Aniuszka! – mówił bełkotliwie, prawie niezrozumiale. – Ale sama widzisz, koniec żartów! Posunęłaś się za daleko! Zmuszać mnie, bym zrezygnował z zabicia człowieka, którego kochasz, to wielka głupota, bo nigdy nie zostawiam wyzwania bez odpowiedzi! Ugodziłaś mój honor, wykorzystując moje poczucie obowiązku, by ochronić kochanka, i dlatego cię ukarzę... Mówił powoli, spokojnie, wypowiadając słowo po słowie monotonnie, jak dziecko powtarzające stokrotnie już powtarzaną lekcję. „To wariat!" – przemknęło Mariannie przez myśl. Nie miała wątpliwości co do tego, jak Czernyczew zamierzał ją ukarać. Pomyślała, że ją zgwałci. I rzeczywiście, Rosjanin, jakby uznawszy w zamroczeniu alkoholowym, że dość już powiedział ,rozchylił zielony peniuar, rozerwał na całej długości koszulę i nie dotykając nawet końcami palców nagiego ciała Marianny, rozsunął poły. Następnie wyprostował się i nie patrząc na nią zaczął się rozbierać tak spokojnie, jakby znajdował się we własnej sypialni. Na wpół uduszona zbyt głęboko wepchniętą chusteczką Marianna z przerażeniem patrzyła na ukazujące się jej oczom ciało, tak białe i tak doskonale zbudowane jak u marmurowego greckiego boga, ale owłosione jak u rudego lisa. I ciało to bez żadnych ceregieli runęło na nią. To, co nastąpiło, było gwałtowne, szybkie i dla Marianny równie przykre, jak nudne. Pijany kozak wziął ją tak, jakby karał batem nieposłusznego muzyka – sumiennie i ze złością. Nie tylko nie starał się wzbudzić w niej choć odrobiny rozkoszy, ale jakby za punkt honoru postawił sobie sprawić jej jak najwięcej bólu. Na szczęście natura przyszła Mariannie z pomocą i męka jej, którą zniosła bez skargi, nie trwała długo. Obolała, bez tchu, kiedy oprawca wreszcie się podniósł, pomyślała, że to koniec jej cierpień, że teraz ją rozwiąże i wreszcie ruszy w drogę do Moskwy. Ale Czernyczew oznajmił jej, wciąż tym samym beznamiętnym głosem: – Teraz sprawię, że nigdy mnie nie zapomnisz. Każdy mężczyzna, który się do ciebie zbliży, będzie wiedział, że jesteś moją własnością. Przerażona Marianna zobaczyła, jak spokojnie zdejmuje z palca ogromny złoty sygnet z herbem, służący do pieczętowania listów, i zbliża go do płomienia świeczki. Równocześnie przyglądał się ciału Marianny i zdawał się szukać czegoś na lśniącej od potu skórze. Ale Marianna, która zrozumiała, co chce zrobić, zaczęła jęczeć i wić się tak gwałtownie, że Rosjanin, który i tak nie miał zbyt pewnej ręki, nie trafił tam, gdzie chciał, i zamiast na brzuchu palącą pieczęć przyłożył na biodrze.
109
Potworny ból mimo knebla wyrwał z ust Marianny krzyk bólu. Odpowiedział mu złośliwy śmiech zadowolonego pijaka...i brzęk stłuczonej szyby. Marianna usłyszała gwałtownie otwierane okno i jak we śnie zobaczyła, że zerwane jednym ruchem zasłony z łóżka opadają, ukazując ciemną sylwetkę mężczyzny w mundurze huzara z szablą w dłoni. Na widok tego, co zobaczył, nowo przybyły zaklął szpetnie. – A to ci dopiero! – mocny akcent perigordzki brzmiał w uszach Marianny jak najsłodsza muzyka. – Nie jedno widziałem w moim życiu, ale takiego wariata jak ten!.. Marianna czuła potworny ból w oparzonym biodrze i zbyt wiele przeszła w tę niesamowitą noc, by cokolwiek jeszcze mogło ją zdziwić. Tak więc nagłe pojawienie się przy jej łóżku z szablą w dłoni porywczego Fournier-Sarloveze'a, kochanka Fortunaty Hamelin, nawet jej nie zaskoczyło... Rozkazawszy Rosjaninowi, który ze zdumienia aż przysiadł na łóżku, by się ubrał, „i to piorunem!", nim jeszcze się do niego zabrał, piękny Francois zajął się Marianną. Wyjął jej z ust chusteczkę, rozwiązał złote sznury i dyskretnie osłonił podartą bielizną zranione ciało, nie przestając przy tym ani na chwilę mówić. –
Można powiedzieć, że miałem dobry pomysł, by wstąpić na rue de l’Universite! – ciągnął wesoło. –
Myślałem zresztą o pani, moja piękna, że powinienem jak najszybciej do pani wstąpić i podziękować, że wyciągnęła mnie pani z więzienia, kiedy zobaczyłem tego osobnika przełażącego przez mur pani ogrodu. Najpierw pomyślałem, że to zalotnik niecierpliwie przez panią oczekiwany. Ale kochanek samotnie mieszkającej kobiety nie musi szargać swojego stroju przedostając się przez mur. Kiedy idę do Fortunaty, wchodzę jak wszyscy drzwiami... Zaintrygowało mnie to. A poza tym nie będę ukrywał, nie lubię Rosjan, a już tego szczególnie. Po chwili wahania postanowiłem pójść jego śladem. Kiedy znalazłem się w ogrodzie, omal nie zawróciłem. Wszędzie panował spokój, a okna, jeśli nawet paliło się w nich światło, były zamknięte. Sam nie wiem, dlaczego wszedłem aż tutaj. Może przez ciekawość! Uwielbiam wtykać nos w nie swoje sprawy! – dodał, podczas gdy Czernyczew ubierał się, wykonując mechaniczne gesty i nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co dzieje się wokół niego. Ale nagle gwałtownie został przywołany do rzeczywistości. Uwolniona Marianna, nie zwracając uwagi na ból, zerwała się z łóżka i rzuciła się na swojego oprawcę, bijąc go z całej siły po twarzy, po czym chwyciła cenną chińską wazę z różowej porcelany na nóżce z brązu, która miała swój ciężar, i roztrzaskała ją na jego głowie. Waza rozbiła się na tysiące kawałków, ale Rosjanin nie upadł. Oczy otworzył szeroko ze zdumienia i lekko się zachwiał, poczym ciężko usiadł na brzegu łóżka. Fournier-Sarloveze wybuchnął gromkim śmiechem, który zagłuszył potok obelg, jakimi Marianna obrzucała Czernyczewa. Wściekła rzuciła się po drugą wazę, ale generał huzarów powstrzymał ją. – Hejże! Chwileczkę, młoda damo! Te piękne przedmioty nie zasługują na tak tragiczny los!
– A ja? Czy ja zasłużyłam na to, co ten brutalny dzikus mi zrobił? – Właśnie! Nie ma więc powodu, by w dodatku pozbywała się pani rzeczy, na których chyba pani zależy! Czemu nie weźmie pani pogrzebacza albo stojaka? Nie! – zawołał widząc, że Marianna z błyskiem w oku patrzy na ciężki pogrzebacz z brązu. – Niech pani to zostawi! W gruncie rzeczy sam wolę go zabić. Marianna z trudem, bo rana na biodrze okrutnie jej dokuczała, uśmiechnęła się do swego nieoczekiwanego rycerza. Nie rozumiała, dlaczego do tej pory Francois Fournier wydawał się jej antypatyczny. – Nie wiem, jak panu dziękować! – szepnęła. – Więc niech pani tego nie robi, bo nie przestaniemy sobie wzajemnie dziękować. Jak się nazywa pani pokojowa? Musi chyba być głucha! – Niech pan jej nie woła! Rzeczywiście, sen ma tak mocny, że śpi ze sznurkiem od dzwonka zawiązanym na palcu, na wypadek gdybym jej potrzebowała. Ale tym razem jest mi to raczej na rękę. Wstydzę się tego, co mi się przydarzyło. – Nie rozumiem dlaczego! Niech pani to uzna za rany wojenne! Z takimi ludźmi zawsze poniekąd prowadzimy wojnę, ale już ja mu odbiorę ochotę do dalszej wojaczki. Gotów pan?– zwrócił się do Rosjanina. – Chwileczkę! – odparł Czernyczew. Uroczystym krokiem podszedł do stołu, na którym stała karafka pełna wody, bez wahania wziął ją i wylał jej zawartość sobie na głowę. Woda spłynęła po pięknym zielonym mundurze na dywan, a spojrzenie Czernyczewa w jednej chwili przestało być podejrzanie nieruchome. Otrząsnął się jak wielki pies, odrzucił do tyłu mokre włosy i wyciągnąwszy szablę ze złym uśmiechem zwrócił się do Fournera. – Jestem do pańskiej dyspozycji! – powiedział lodowatym tonem. – Nie lubię, gdy ktoś przeszkadza mi w przyjemnościach. – Dziwne przyjemności! Ale skoro pan sobie tego życzy, załatwimy sprawę w ogrodzie. Mam wrażenie – dodał, wskazując czubkiem swojej szabli podarte zasłony, stłuczoną szybę, rozbitą wazę i mokry dywan – że jak na jedną noc szkody są już wystarczające! Marianna, pogardliwie się śmiejąc, zimno zauważyła: – Hrabia nie ma prawa się bić! Już powinien być w drodze do swego kraju. Ma misję do wykonania. – Już jestem spóźniony – przyznał Czernyczew – więc trochę mniej, trochę więcej... Zresztą nie potrzeba mi wiele czasu na zabicie tego intruza, zapewne jednego z pani kochanków! – Nie jej – ze złowrogą uprzejmością wyjaśnił Fournier – lecz jej najlepszej przyjaciółki! No, Czernyczew, przestań się wygłupiać! Doskonale wiesz, kim jestem. Nie zapomina się pierwszej szabli cesarstwa, kiedy choć raz spotkało się ją na polu bitwy – dodał z naiwną dumą. – Przypomnij sobie Austerlitz! – A pan – wtrąciła się Marianna – niech pan sobie przypomni swoją obecną sytuację! Na pamięć mojego ojca przysięgam, że oddałabym dziesięć lat życia, żeby zobaczyć tego pijaka martwym, ale czy pomyślał pan,
111
co się stanie, gdy pan go zabije? Dopiero wyszedł pan z więzienia. Cesarz natychmiast tam pana odeśle. – I to z przyjemnością – przyznał Fournier. – Nie cierpi mnie! – Nie wiem, czy go to uszczęśliwi, ale wyśle tam pana z pewnością... i kto wie, na jak długo? Tego człowieka na pewno chroni immunitet dyplomatyczny. Byłby to koniec pańskiej kariery... Zbyt wiele panu zawdzięczam, by pozwolić panu to zrobić... nawet jeśli pragnę tego nad życie. Beztroskim gestem Fournier-Sarloveze przeciął szablą powietrze i wzruszył ramionami. – Spróbuję zabić go nie do końca! Mam nadzieję, że dobra lekcja mu wystarczy, a ponieważ to jego wina, też będzie wolał milczeć! Jeśli zaś o panią chodzi, księżno, proszę nie nalegać: żadna siła na świecie nie powstrzyma mnie przed skrzyżowaniem broni z Rosjaninem, kiedy spotkam jakiegoś na mojej drodze! Niech pani zrozumie, to prawdziwa gratka dla mnie! Idzie pan? Ostatnie słowa skierowane były oczywiście do Czernyczewa, który nie zdążył nawet odpowiedzieć, bo Fournier-Sarloveze, szybki jak błyskawica, już przeskoczył przez balustradę balkonu do ogrodu. Jego przeciwnik podążył za nim wolniej, zatrzymawszy się na chwilę przed Marianną która ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma patrzyła na niego wzrokiem pełnym nienawiści. – Nie zabije mnie – powiedział głosem człowieka jeszcze nie całkiem otrzeźwiałego – wrócę tu! – Nie radzę panu! – Mimo to wrócę i pójdziesz za mną! Naznaczyłem cię moją pieczęcią. – Ślad oparzenia zejdzie... choćbym miała zatrzeć go inną raną! Raczej zedrę skórę – zawołała dziko – niż zostawię jakiś ślad po panu! Precz stąd! I niech się pan nie waży postawić tu kiedykolwiek stopy! Na wszelki wypadek uprzedzam pana, że cesarz zaraz się dowie o wszystkim, co się tu wydarzyło, choćbym musiała mu pokazać, co pan śmiał mi zrobić! – Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Moim jedynym panem jest car! – Tak jak moim cesarz! I możliwe, że pański władca nie będzie zadowolony z gniewu mojego. Czernyczew miał zamiar coś odpowiedzieć, ale z ogrodu dobiegł zniecierpliwiony głos Fourniera. – Schodzi pan czy mam pójść po pana? – Niech pan idzie – powiedziała Marianna – ale jeszcze jedno panu powiem: władam bronią jak mężczyzna i jeśli raz jeszcze odważy się pan przestąpić próg mego domu, o ile w ogóle teraz opuści go pan żywy, zabiję pana jak psa! Czernyczew w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami i rzucił się do ogrodu! Po chwili obaj mężczyźni prezentowali broń, gotowi do walki na małym okrągłym trawniku pośrodku ogrodu. Ściskając podarty zielony peniuar, Marianna wyszła na balkon, żeby zobaczyć pojedynek. Miotały nią mieszane uczucia. Z całego serca życzyła śmierci swojemu podłemu napastnikowi, ale wdzięczność, jaką czuła wobec generała, kazała jej mieć nadzieję, że nie przekreśli nieodwołalnie swojej kariery, karząc dzikiego sadystę.
Przed wyjściem na balkon Marianna zapaliła w pokoju świece, które oświetlały teraz pojedynkujących się mężczyzn, zapalając błyski na ostrzach szczękających w walce szabel. Przeciwnicy byli równie silni, choć Rosjanin, wyższy od Francuza, wydawał się potężniejszy. Ale szczupła sylwetka południowca kryła groźną siłę i niezwykłą zręczność. Fournier dwoił się i troił, był wszędzie naraz, wykonując wokół przeciwnika śmiertelny balet i jakby owijając go połyskującą pajęczyną. Marianna, zafascynowana, z dziwnym i raczej męskim upodobaniem, jakie zawsze miała do groźnej sztuki władania bronią, z napięciem śledziła kolejne fazy pojedynku, gdy nagle nad murem w głębi ogrodu, oddzielającym go od rue de l'Universite, przez który przedostali się zarówno Czernyczew, jak Fournier, ukazała się głowa w groźnie wyglądającym dwurożnym kapeluszu. Zaraz za nią pojawiła się druga, a potem trzecia... „Żandarmi! – przemknęło przez myśl Mariannie. – Tylko tego brakowało!" Już wychylała się przez balkon, chcąc ostrzec walczących, by schowali broń, gdy rozległ się surowy głos: – Pojedynki są zakazane, panowie! Powinniście o tym wiedzieć! W imieniu cesarza aresztuję panów. Fournier spokojnie wsunął szablę pod pachę i z rozbrajająco niewinnym uśmiechem zwrócił się do brygadiera, który przechodził przez mur stanąwszy zapewne na grzbiecie konia. – Pojedynek? Do diabła! Panie brygadierze, co też panu przyszło do głowy? Ćwiczymy z przyjacielem kilka pchnięć i nic poza tym. – O czwartej rano? W obecności damy, która zdaje się nie bardzo tym zachwycona? – brygadier spojrzał na zmieszaną nieco Mariannę. Bardzo szybko zrozumiała, że, pojawienie się żandarmów oznacza prawdziwą katastrofę: pojedynek u niej w domu, w środku nocy, między Czernyczewem a Fournierem po tym, co wydarzyło się w teatrze, to gotowy skandal, gniew cesarza, tak drażliwego, od kiedy poślubił arcyksiężniczkę, na punkcie prowadzenia się swojego otoczenia, surowe sankcje wobec winnych, nadszarpnięta reputacja Marianny. Pomijając już to, że Czernyczew jest rosyjskim kurierem, że pełni misję w imieniu cara, i że cała ta sprawa mogła obrócić się w incydent dyplomatyczny. Musiała jakoś temu zaradzić, i to natychmiast! Ponieważ brygadier, któremu udało się w końcu przeskoczyć mur, zapowiadał przeciwnikom, że zabiera ich do najbliższego komisariatu policji, szybko wychyliła się przez balustradę. – Chwileczkę, panie brygadierze! Już schodzę! Wygodniej będzie się nam rozmawiało w salonie. – Nie wiem, o czym moglibyśmy rozmawiać, madame. Pojedynki są surowo zakazane. A na nieszczęście tych panów, robiąc obchód usłyszeliśmy szczęk broni. Sprawa jest jasna. – Może nie aż tak, jak się panu wydaje! Ale niech pan będzie łaskaw zaczekać na mnie. Zresztą musi pan zaczekać, aż otworzę drzwi, chyba że chce pan zabrać tych panów przechodząc raz jeszcze przez mur? Schodząc po szerokich schodach tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to rana na biodrze, Marianna błyskawicznie się zastanawiała. Brygadier najwyraźniej nie uwierzył w dość prymitywne, trzeba to przyznać,
113
wyjaśnienie Fourniera. Musiała wymyślić coś innego, ale trudno jej to przychodziło, bo umysł miała całkowicie pochłonięty Jasonem i grożącym mu niebezpieczeństwem. Chciała jak najszybciej pobiec do niego i ostrzec go, a ta głupia sprawa pojedynku zatrzymywała ją Bóg wie na jak długo! Kiedy wyszła do ogrodu, zaczynało się rozwidniać, na horyzoncie rysował się już wąski pas bladego światła... a sytuacja w ogrodzie stawała się gorąca. Fournier wyrywał się z rąk dwóch stróżów porządku, którzy nie mogli sobie z nim poradzić, podczas gdy brygadier próbował przejść z powrotem przez mur, co bez pomocy konia było dużo trudniejsze dla tego tęgawego mężczyzny, mającego w dodatku na nogach ogromne buty... Tymczasem Czernyczew zniknął po drugiej stronie muru, skąd dochodził już tętent konia... Wobec niemożności pokonania przeszkody brygadier zrezygnował z przejścia przez mur i wrócił do Fourniera, który dzielnie się bronił. Teraz wyraźnie był wściekły. – Niech się pan nie trudzi! Pański wspólnik jest już daleko, ale my go znajdziemy! Na razie pan, mój chłopcze, zapłaci za dwóch! – Nie jestem pańskim chłopcem! – Fournier nie panował już nad sobą. – Jestem generał Fournier-Sarloveze i byłbym wdzięczny, brygadierze, gdyby pan o tym pamiętał! Brygadier stanął na baczność, zasalutował i oświadczył: – Przepraszam, panie generale, nie mogłem tego wiedzieć! Ale mimo to z głębokim żalem informuję pana, że jest pan moim więźniem! Wolałbym zatrzymać tamtego i nie rozumiem, dlaczego ułatwił mu pan ucieczkę, rzucając się nagle na moich ludzi. Fournier wzruszył ramionami i kpiąco uśmiechnął się do brygadiera. – Powiedziałem panu, że był to mój przyjaciel! Dlaczego nie chce mi pan uwierzyć? – Bo nie odważyłby się pan, generale, dać oficerskiego słowa, że nie był to pojedynek! Fournier zamilkł. Marianna uznała, że najwyższa pora, by wtrąciła się do rozmowy. Położyła na ramieniu brygadiera dłoń uspokajającą i zarazem przekonującą. – A gdybym ja poprosiła pana, panie brygadierze, żeby raz przymknął pan oczy? Jestem księżna Sant'Anna, wierna przyjaciółka cesarza. Książę Rovigo jest mi niezwykle życzliwy – dodała przypominając sobie zaproszenie Savary'ego – a w końcu nikt nie został ani ranny, ani zabity. Moglibyśmy... – Bardzo mi przykro, księżno, ale muszę wypełnić swój obowiązek. Poza tym moi ludzie nie zrozumieliby i musiałbym im to jakoś wytłumaczyć. Nie chciałbym, żeby spotkał mnie taki los jak jednego kolegę, który znalazł się w podobnej sytuacji i okazał pobłażliwość. Sprawa się wydała i został zwolniony. Książę Rovigo jest bezlitośnie surowy, gdy chodzi o dyscyplinę. Ale... z pewnością nie mówię nic nowego księżnej... bo zna go dobrze! Panie generale, proszę ze mną! Marianna nie chciała dać za wygraną i próbowała jeszcze bronić Fourniera. Być może popełniłaby głupstwo, bo tak była zdesperowana tym, że ma on wrócić do więzienia, że chętnie zaproponowałaby brygadiero-
wi pieniądze. Fournier przejrzał jej zamiary. – Idę! – powiedział głośno, a po cichu szepnął Mariannie: – Niech się pani nie martwi, księżno! Nie po raz pierwszy biłem się w pojedynku i cesarz dobrze mnie zna. Wolałem, żeby kozak uciekł, bo sprawa mogłaby przybrać zbyt poważny obrót. W najgorszym razie dostanę kilka dni więzienia i krótki pobyt w moim ukochanym Sarlat. Marianna wyczuła nutkę żalu w głosie huzara. Sarlat to były może dla niego miłe rodzinne strony, ale oznaczały też bezczynność, odsunięcie od pól bitewnych, dla których był stworzony i na które za kilka dni udałby się do Hiszpanii, gdyby nie ta idiotyczna historia. Oczywiście Marianna pamiętała, co opowiadał jej Jean Le Dru o okropieństwach wojny w tym kraju bez nadziei, ale wiedziała, że te opowieści nie byłyby w stanie pohamować entuzjazmu pierwszej szabli cesarstwa, o ile nie podsycałyby jeszcze bardziej jego zapału do walki. Podała mu obie ręce. – Udam się do cesarza – obiecała. – Opowiem mu, co się stało i co panu zawdzięczam. Zrozumie. Uprzedzę również Fortunatę. Ale nie wiem, czy ona także zrozumie... – Gdyby chodziło o kogoś innego niż pani, na pewno nie! –Fournier roześmiał się. – Ale jeśli chodzi o panią, nie tylko zrozumie, ale przyzna mi rację. Dziękuję za obietnicę. Może będę jej potrzebował. – To ja panu dziękuję, generale. Kilka minut później Fournier-Sarloveze z rękoma w kieszeniach wychodził z pałacu Asselnat, odprowadzany zdumionym wzrokiem majordomusa Jeremiasza, który, nie do końca rozbudzony, patrzył na żandarmów ze świętym oburzeniem. Jeden z nich przyprowadził konia, którego Fournier zostawił pod murem ogrodu na rue de l'Universite, i generał wskoczył na siodło lekko, jakby wyruszał na paradę, po czym stojącej na podeście przed domem i patrzącej, jak odjeżdża, Mariannie posłał całusa. – Do widzenia, Marianno! Niech pani niczego nie żałuje! Nie wyobraża sobie pani, jakie to upajające uczucie iść do więzienia za tak piękną kobietę!.. Niewielka grupka oddalała się w blasku wschodzącego słońca. Świt barwił na różowo białe mury pałacu, a z pobliskich ogrodów wraz z porannym chłodem i lekką mgiełką dochodził poranny śpiew ptaków. Marianna umierała ze zmęczenia, a biodro przeraźliwie ją bolało. W tyle za nią stała rozespana służba w nocnych czepkach i przezornie milczała. Tylko Gracchus, który przybiegł na końcu, boso i samych spodniach, odważył się zapytać Mariannę: – Co się stało, panien... jaśnie pani? – Nic, Gracchusie! Idź, ubierz się i zaprzęgnij konie. Muszę coś załatwić. A ty, Jeremiaszu, zamiast tak stać i patrzeć na mnie, jakbym miała posłać cię na szafot, biegnij obudzić Agatę! Ona, gdyby nawet dom runął jej na głowę, nie obudziłaby się!
115
– Co... co mam jej powiedzieć? – Że jesteś durniem, Jeremiaszu! – Marianna traciła cierpliwość. – I że podziękuję wam za służbę, jeśli za pięć minut nie będzie jej u mnie w sypialni! Wróciwszy do pokoju Marianna nie spojrzała nawet na żałosny widok, jaki przedstawiała jej urocza sypialnia: zerwane i podarte zasłony, potłuczona porcelana, i poszła opatrzyć ranę. Posmarowała oparzone miejsce peruwiańskim balsamem, wypiła dużą szklankę zimnej wody i kazała Agacie, która przybiegła przerażona, przygotować bardzo mocną kawę. Ale pokojówka na widok tego, co zobaczyła, stanęła jak zamurowana na progu sypialni. – No co? – niecierpliwiła się Marianna. – Słyszałaś, co powiedziałam? – Pro... proszę pani! – wykrztusiła w końcu składając ręce. – Kto tu był w nocy? Wygląda, jakby... sam diabeł tu wtargnął! Marianna roześmiała się smutno, po czym wyjęła suknię z garderoby. – Otóż to! Sam diabeł! A właściwie diabeł w trzech osobach! A teraz szybko podaj kawę! Agata natychmiast wybiegła z pokoju.
Nawiedzany dom Wieczór rozpalał krwawą, płomienną łunę za wzgórzem Chaillot, kiedy powóz Marianny po raz kolejny przejechał most Zgody w drodze do Passy. Zmierzch zapadał tym szybciej, że ciężkie ołowiane chmury późnym popołudniem zasnuły niebo nad Paryżem, jakby chcąc zdusić grubą szarą powłoką ostatnie czerwone blaski konającego słońca. Upał był wprost nie do wytrzymania, a duszne i wilgotne powietrze, które z trudem wdzierało się przez otwarte okna do powozu, niewielką przynosiło ulgę Mariannie wspartej na rozgrzanych aksamitnych poduszkach i na próżno szukającej odrobiny chłodu i spokoju dla naprężonych jak postronki nerwów. Po raz drugi jechała do Passy. Kiedy przyjechała tam wczesnym rankiem, zdecydowana za wszelką cenę choćby na chwilę zobaczyć się z Jasonem i ostrzec go, zastała zamknięte drzwi. Gracchus z całej siły pociągnął za dzwon przy bramie. Zaspany i zrzędliwy szwajcar, który wyszedł w kapciach, poinformował ją chropowatym francuskim, że w domu nikogo nie ma. Państwo Beaufort są w Mortefontaine, dokąd pojechali po teatrze1. Na widok złotej monety dodał, że Amerykanin ma wrócić pod wieczór.
Rozczarowana Marianna zawróciła, żałując, że choć raz nie posłuchała rady Francisa. Ale słuchanie innych nigdy nie należało do jej mocnych stron! Mimo zmęczenia po nie przespanej nocy i bolesnego oparzenia, od którego miała gorączkę, nie była w stanie położyć się i odpocząć. Jak pokutująca dusza błąkała się między sypialnią a ogrodem, raz po raz biegła do salonu, by sprawdzić godzinę na uroczym zegarze z laki i brązu. Jedynym urozmaiceniem tego ciągnącego się bez końca dnia była wizyta komisarza policji, który przyszedł zadać kilka pytań, kłopotliwych, ale dociekliwych i perfidnych, na temat porannego pojedynku. Marianna trzymała się wersji Fourniera: nie było żadnego pojedynku. Ale komisarz najwyraźniej odszedł nie przekonany. Wyjechawszy na Wielką Drogę Wersalską, biegnącą wśród drzew wzdłuż Sekwany, powóz popędził ku rogatce Konferencjii zwolnił tylko raz na wysokości będącego w budowie, niemal już skończonego, mostu Jeńskiego, gdzie w dzień przewrócił się wóz z kamieniami, które do tej pory częściowo tarasowały drogę. Ale Gracchus, klnąc jak szewc, ominął przeszkodę, przez chwilę balansując powozem tak, że omal nie stracił równowagi, po czym trzaśnięciem bicza poderwał konie, które galopem ruszyły ku rogatce. Kiedy dojechali do pierwszych domów Passy, noc już całkiem zapadła, noc ciemna i pochmurna, dudniąca przetaczającymi się po niebie grzmotami. Przez gęstwinę bujnej roślinności ogrodów nie przedzierało się żadne światło. Jedynie żółte światełko w domku przy bramie cukrowni bankiera Beniamina Delesserta świadczyło o obecności dozorcy. Obok, w dawnym parku uzdrowiskowym Passy, niegdyś tętniącym życiem, a te1 W tamtych czasach przedstawienia teatralne zaczynały się i
kończyły dużo wcześniej niż dzisiaj, aby widzowie mogli wrócić do swoich, często
odległych posiadłości.
117
raz milczącym i ciemnym, drzewa wyglądały jak skamieniałe w bezruchu stojącego powietrza. Gracchus skręcił w prawo i jechał ulicą, która łagodnie pięła się do góry między Wodnym Ogrodem a murem ogromnej posiadłości, na której końcu eleganckie złote lampiony, zawieszone na czarnych żelaznych pałąkach, oświetlały wysoką bramę i dwa małe identyczne pawilony, stojące na straży pałacu Lamballe. Ale Marianna kazała zatrzymać powóz w połowie drogi i stanąć tak, aby jak najmniej rzucał się w oczy. A kiedy młody stangret zdziwił się, dodała: – Chciałabym dostać się do tego domu tak, by nikt mnie nie widział. – Ale dziś rano... – W dzień starać się zachować w tajemnicy mój przyjazd tutaj byłoby czystym szaleństwem. Ale teraz jest ciemno, więc chciałabym, jeśli to tylko możliwe, żeby nikt mnie tu nie widział, bo dla wszystkich, a zwłaszcza dla pana Beauforta, wyniknęłyby z tego same kłopoty – wyjaśniła myśląc, jak zareagowałaby zazdrosna Pilar, gdyby dowiedziała się, że pod jej nieobecność Jasona odwiedziła kobieta, a w dodatku o imieniu Marianna. Widząc, że Gracchus odwraca z zażenowaniem głowę, zrozumiała, że podejrzewa ją o miłosną randkę, i bez wahania przedstawiła mu, jak sprawy się mają. – Jasonowi grozi dzisiejszej nocy ogromne niebezpieczeństwo. Tylko ja mogę go uratować i dlatego muszę dostać się do tego domu. Czy zechcesz mi pomóc? – Uratować pana Jasona? No, myślę! – radosny ton, jakim to powiedział, świadczył, jak wielką ulgę poczuł słysząc wyjaśnienie Marianny. – Ale nie będzie to wcale łatwe: mury są wysokie, a brama solidna. Natomiast brama wychodząca na drogę do Wersalu... – Dziś rano zauważyłam w murze niedaleko stąd furtkę. Czy możesz spróbować ją otworzyć? – Czym? Mam tylko gołe ręce, a jeśli spróbuję ją wyważyć... – Tym. Marianna wyciągnęła spod mantylki z cienkiego ciemnozielonego jedwabiu wytrych ślusarski i włożyła do ręki stangretowi, który wyczuwszy kształt narzędzia wydał stłumiony okrzyk zdziwienia. – A to dopiero! Skąd... skąd pani... – Cii! To moja sprawa. – Marianna znalazła narzędzie w prywatnym arsenale Jolivala. Tak jak świętej pamięci król Ludwik XVI wicehrabia Arkadiusz miał zawsze słabość do amatorskiego ślusarstwa i trzymał w swojej sypialni torbę z narzędziami, które u człowieka nic tak jak on godnego szacunku mogłyby wzbudzić wątpliwości co do jego uczciwości. – Myślisz, że dasz radę otworzyć tym furtkę? – Jeśli z drugiej strony nie ma żelaznej sztaby, będzie to dziecinnie proste – zapewnił Gracchus. – Zobaczy pani!
– Chwileczkę! Podejdź najpierw cichutko aż do bramy i spróbuj zobaczyć, czy w pałacu pali się światło. Zobacz też, czy na podwórzu nie ma koni lub powozu. Wiem, że pan Beaufort spodziewał się odwiedzin koło ósmej, i być może gość jeszcze nie wyszedł. Gracchus kiwnął tylko głową na znak, że zrozumiał, bez słowa zdjął kapelusz i poszedł położyć go wraz z kurtką od liberii w powozie, który postawił w zagłębieniu tonącego w ciemnościach parku. Stwierdziwszy, że osłonięty rozłożystymi gałęziami starego drzewa jest niemal niewidoczny dla nie wtajemniczonych, ruszył biegiem do bramy, pnąc się do góry cicho niczym kot. Oczy Marianny na tyle przywykły już do ciemności, że bez trudu dostrzegła furtkę w murze. Podeszła do niej i sprawdziwszy, że jest zamknięta, stanęła w rogu i czekała na powrót Gracchusa. Nadal było gorąco i parno, ale coraz bardziej zanosiło się na burzę. Z południa dochodziły głuche grzmoty, a odległa jeszcze błyskawica rozświetliła na chwilę niebo, ukazując wstęgę Sekwany. Gdzieś niedaleko, zapewne w kościele Najświętszej Matki Bożej Łaskawej zegar wybił dziewiątą i serce Marianny zaczęło z niepokoju walić jak młotem. Ogarnął ją potworny i niejasny lęk. A jeśli Jason nie wrócił z Mortefontaine przed spotkaniem u Crawfurda? A może spotkanie, o którym mówił Francis, zostało odwołane... Albo Jason już pojechał, na przekór wszelkim przewidywaniom, wszelkim informacjom, jakie miał Cranmere? Jeśli jutro o świcie w fosach Vincennes... Obraz, który ujrzała oczyma wyobraźni, był tak żywy i tak okrutny, że z trudem powstrzymała jęk. Cała drżała i musiała oprzeć się o mur, żeby nie upaść. Miała nadzieję, że chłód kamieni złagodzi gorączkę, która trawiła jej ciało i od której pulsowało jej w skroniach. Jeszcze nie odzyskała sił po niedawnej chorobie, a okrutny postępek, jakiego ostatniej nocy dopuścił się wobec niej Czernyczew, tylko pogorszył jej stan. Ale namyśl o człowieku najbardziej w świecie znienawidzonym odzyskała nieco sił, sięgnęła po chusteczkę i otarła krople potu spływającego po policzkach. Odświeżający zapach wody kolońskiej, którą obficie ją skropiła przed wyjściem, orzeźwił ją. Poza tym wracał już Gracchus. – I co? –
W domu jest światło – szepnął – a na podwórzu stoi duży zaprzężony powóz, gotowy do drogi. Nie-
wyraźnie widziałem jakąś postać wybiegającą z pałacu i wskakującą do niego. Proszę posłuchać... Rzeczywiście, uszu ich dobiegł odgłos kół, potem zgrzyt otwieranej bramy i wreszcie dźwięczny stukot kopyt końskich, po czym ujrzeli powóz ruszający w dół ulicy. Marianna i Gracchus czym prędzej schowali się w zagłębieniu furtki. Było tak ciemno, że stangretowi mknącego powozu nie mogło nawet przyjść do głowy, że w murze jest furtka i że kryją się tam dwie istoty ludzkie. Dojechawszy do końca ulicy skręcił w prawo i strzeliwszy batem pognał konie drogą do Wersalu. – Myślę, że możemy iść! – westchnął Gracchus. – Zobaczymy, co warte jest pani narzędzie!
119
Po omacku poszukał zamka, włożył wytrych. Zamek zazgrzytał i po chwili wytrych łatwo przekręcił się w zamku, ale drzwi, może od zbyt dawna nie otwierane, nie chciały ustąpić. Gracchus oparł się o nie całym ciężarem swego ciała i próbował wyważyć je ramieniem. W końcu otworzyły się ukazując park. Przez obrośnięte bluszczem pnie drzew dostrzegli białą plamę pałacu z wysokimi oświetlonymi oknami, wychodzącymi na trzy tarasy, na które wiodły łagodne kamienne schody ze stojącymi na dole marmurowymi marzącymi amorkami. Na widok świateł, które dobitniej niż słowa mówiły, że Jason jest w domu, Mariannie serce zabiło z radości. Nagle rozległ się grzmot, bliższy niż te, które słyszeli do tej pory, i Gracchus, podnosząc głowę i patrząc na gęste sklepienie listowia, zauważył: Nadchodzi burza! Za kilka minut na pewno lunie, a ja... – Zostań tu! – rozkazała Marianna. – Nie będę cię potrzebować. Albo zaczekaj na mnie w powozie, ale nie zapomnij, furtkę zostaw tylko przymkniętą. – Czy nie lepiej, żebym poszedł z panią? – Nie. Schowaj się, zwłaszcza jeśli zacznie padać. Nic mi tu nie grozi... a jeśli nawet – dodała, mimo woli się uśmiechając- nie będziesz mógł mi pomóc. Na razie... Nie zwlekając dłużej zebrała spódnicę, żeby nie zaczepić o niskie gałęzie, i lekkim krokiem ruszyła w stronę domu. W miarę zbliżania się coraz lepiej widziała jego doskonałą harmonię i dyskretną elegancję. Tak, taki pałac mogła mieć tylko kobieta czarująca, o wyrafinowanym smaku, taka, jakich wiele padło ofiarą krwawego Terroru! A łagodne schody, po których bezszelestnie wchodziła, wydawały się stworzone do lekkich muśnięć długich trenów z mory i jedwabnych krynolin... Wszedłszy na taras przycisnęła rękę do piersi, by uspokoić rozszalałe bicie serca, które łomotało jak po długiej wspinaczce. Wysokie drzwi balkonowe były uchylone i dzięki pękom świec palących się w złoconych kinkietach Marianna widziała część dużego salonu, którego świeżo odnowione ściany i obicia świadczyły wyraźnie o tym, że musiał ucierpieć podczas rewolucyjnej zawieruchy. Całe umeblowanie stanowiło kilka foteli, wysoka biblioteka z wyblakłymi wolumenami, popękany lakier niemego klawesynu... Wyciągnęła rękę i nieśmiało pchnęła drzwi, lękając się w głębi duszy, że pokój może okazać się pusty i że światła palą się w oczekiwaniu na powrót domowników. Ale od razu dostrzegła Jasona i zalała ją fala radości, każąc zapomnieć o zmęczeniu, lęku, bólu i gorączce. Pisał list. Siedział lekko bokiem przy biurku, które oświetlała świeca w srebrnym świeczniku, i szybko wodził długim piórem po papierze. Światło świecy łagodziło jego sokoli profil, podkreślało cienką linię nosa i zdecydowany zarys podbródka, kładło cień wokół zaciśniętych ust i niewidocznych pod spuszczonymi powiekami oczu i rzeźbiło jego szczupłe, silne i piękne dłonie. W jednej, zdecydowanie niczym broń, trzymał pióro, dwoma palcami drugiej przytrzymywał kartkę papieru...
Z powodu upału Amerykanin oprócz spodni i butów do konnej jazdy miał na sobie jedynie białą batystową koszulę, której rozchylony kołnierz ukazywał silną szyję i ramiona, a podwinięte rękawy ręce jakby wyciosane ze starego drzewa mahoniowego. W tym eleganckim salonie, pełnym srebrnych i porcelanowych bibelotów, któremu klawesyn nadawał nutkę kobiecości, Jason wyglądał równie dziwnie jak szabla na stole z robótkami ręcznymi. Marianna zatrzymała się w drzwiach i wstrzymawszy oddech stała wpatrzona weń, zapominając o tym, co ją tu przywiodło, pewna już teraz, że nie wymknie się na niebezpieczne spotkanie, i rozczulona kosmykiem włosów, który niesfornie opadł na nos korsarza. I może stałaby tak bez ruchu całymi godzinami, gdyby nie zwierzęcy niemal instynkt Jasona, który wyczuł czyjąś obecność. Podniósł wzrok, odwrócił głowę i zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił krzesło. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na ciemną postać, która wyłoniła się z mroku, i od razu ją poznał. – Marianna! – wykrzyknął. – Co pani tu robi? Głos jego wcale nie brzmiał czule i Marianna, wyrwana z wzniosłych marzeń, którym dała się porwać, ciężko westchnęła. – Jeśli przez chwilę miałam nadzieję, że moja wizyta sprawi panu przyjemność, to teraz nie mam już złudzeń! – zauważyła z goryczą. – Nie o to chodzi! Zjawia się pani w tych oto drzwiach, bez żadnego uprzedzenia, tak cicho, że nikt nie słyszał pani kroków, i dziwi się pani, że pytam, co pani tu robi? Czy wie pani, że gdyby któraś ze służących weszła tu w tej chwili, uciekłaby wrzeszcząc wniebogłosy? – Nie rozumiem dlaczego? – Bo z całą pewnością wzięłaby panią za ducha pani de Lamballe, który nawiedza ten dom... przynajmniej tak mówią ,bo ja nie miałem jeszcze okazji go spotkać. Ale ludzie tutaj głęboko w to wierzą! Od kiedy gilotyna seryjnie zaczęła wysyłać ludzi na śmierć, wszędzie widzą duchy zmarłych! – W każdym razie mam nadzieję, że nie przestraszyłam pana? Jason wzruszył ramionami i podszedł do Marianny, która stała jak skamieniała, nie robiąc nawet kroku w jego stronę. – Zostawmy jednak sprawy duchów. Raz jeszcze pytam: co pani tu robi? Przyszła pani sprawdzić, czy Rosjanin mnie zabił? Pojedynku nie było. Książę Kurakin zmusił pani wielbiciela, by chwilowo z niego zrezygnował, gdyż musiał natychmiast wyjechać. Muszę powiedzieć, że żałuję, że tak się stało! – Dlaczego? Tak bardzo chciał pan umrzeć? – Doprawdy, ma mnie pani za partacza! – Jason gorzko się uśmiechnął. Ale proszę zapamiętać: pani kozakowi groziło większe niebezpieczeństwo niż mnie, bo zrobiłbym wszystko, by go zabić. A propos, czy to przypadkiem nie pani zawdzięczamy tę... zwłokę? Uważam, że byłaby pani zdolna udać się do Kurakina, wyciągnąć go z łóżka w środku nocy i błagać, by„temu przeszkodził"!
121
Marianna zaczerwieniła się. Myślała o tym i gdyby nie Talleyrand, to właśnie zrobiłaby zeszłej nocy, po to wybrała się do pałacu Thelusson. Dzięki interwencji księcia Benewentu nie musiała wyznać Jasonowi kroku, który, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak by zinterpretował! Przecząco pokręciła głową. – Nie! To nic ja. Daję panu słowo. – Dobrze. Wierzę pani. Czy mogę zatem po raz trzeci... – Zapytać, co tu robię? Zaraz powiem: przyszłam ostrzec pana przed grożącym niebezpieczeństwem, dużo większym niż pojedynek z Czernyczewem – Niebezpieczeństwem? Jakim, mój Boże? Potężny grzmot, zupełnie jakby piorun uderzył w dach, przerwał mu w pół słowa. Równocześnie gwałtowny podmuch wiatru wdarł się przez otwarte drzwi i okna, zawirował zasłonami i papierami leżącymi na biurku. Jason rzucił się zamknąć trzaskające okna, po czym pozbierał rozrzucone papiery, zapalił zdmuchnięte przez huragan świece i wrócił do Marianny, która zrobiła kilka kroków w głąb nagle dusznego salonu. Lekka mantylka, którą narzuciła na prostą, białą, haftowaną w stokrotki sukienkę, wydała jej się nagle nieznośnie ciepła. Zdjęła ją więc i położyła na fotelu. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że Jason przygląda się jej z ciekawością, i poczuła się skrępowana. – Dlaczego pan tak na mnie patrzy? – spytała nie podnosząc na niego oczu. – Nie wiem. A właściwie... wiem! W tej sukni, z tą wstążką we włosach przypomniała mi pani dziewczynkę z Selton, którą zobaczyłem po raz pierwszy przed niespełna rokiem! Bardzo krótki okres jak na to wszystko, co pani przeżyła! Kiedy pomyślę, że ma pani już drugiego męża, że Napoleon jest pani kochankiem, być może zresztą nie jedynym! Trudno w to uwierzyć! – Jeśli powiem, że żaden z moich mężów nie uczynił mnie swoją żoną, czy wtedy łatwiej uwierzyć? – zapytała z goryczą. – Wiem! Jeśli wierzyć pani słowom, wziął to na siebie Napoleon. Mówił ironicznym, pełnym sarkazmu i pogardy tonem. Mariannę ogarnął nagły gniew, zaczerwieniła się ze złości, a w oczach pojawiły się błyski. Przyszła tu, oszalała z niepokoju, nieprzytomna na myśl, że o świcie mógłby zginąć od kul plutonu egzekucyjnego, właśnie wykrzyczała mu, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a on odpowiada jej sarkazmami i podłymi insynuacjami na temat, jak stała się kobietą...Głęboko zawiedziona, zupełnie straciła głowę i odważyła się rzucić mu w twarz to, co tak bardzo chciała ukryć. – Nic takiego nie powiedziałam! – zawołała głosem drżącym z gniewu. – Skoro chce pan wszystko wiedzieć, to Napoleon był moim drugim kochankiem. Pierwszym był bretoński marynarz, zbieg z portu w Plymouth, z którym uciekłam z Anglii i który uratował mnie z tonącego statku. To on wziął mnie pierwszy na sianie w stodole. Pozwoliłam mu na to, bo go jeszcze potrzebowałam, a on tak bardzo tego chciał! Czy mam podać również jego imię? Nazywał się...
Jason wymierzył jej policzek tak silny, że straciła dech i oprzytomniała z gniewu. Jak ukarane dziecko przyłożyła rękę do rozpalonego policzka i podniosła na Jasona pełne łez oczy. Widząc jego wykrzywioną z wściekłości twarz, cofnęła się. Jason wyglądał tak przerażająco, że chciała uciec, ale złapał ją i jeszcze raz z całej siły spoliczkował. – Ty mała dziw..! A ilu było potem? Ilu jeszcze się oddałaś? Co? Kiedy pomyślę, że cię kochałem! Co ja mówię? Kochałem? Uwielbiałem... Szalałem za tobą... tak szalałem, że nie miałem nawet odwagi cię dotknąć! Że przez moment miałem chęć zabić mężczyznę, który cię posiadł, a którego przecież z całego serca podziwiałem! A on, ile razy jego zdradziłaś? Z kim?.. Na pewno z tym Rosjaninem! Ten zdyszany głos ciskał najpotężniejsze gromy. Marianna, oszalała z przerażenia i rozpaczy, że dała się ponieść głupiemu gniewowi, widząc, że rozpętała w tym człowieku nieznane siły namiętności, tym groźniejsze, że zazwyczaj tak dobrze siłą woli skrywane, chciała jakoś go uspokoić. Chwyciła go za ręce, którymi trzymał ją za ramiona i bezlitośnie potrząsał jak dojrzałą w sierpniu śliwką. – Jason! – błagała. – Uspokój się! Przynajmniej mnie wysłuchaj ! On jednak nie przestawał nią trząść. – Oczywiście, słucham cię! Odpowiesz mi. A więc ten Rosjanin? Czy możesz przysiąc mi na głowę twojej matki, że nigdy cię nie miał? Wróciło okropne wspomnienie wydarzeń ostatniej nocy i Marianna jęknęła rozdzierająco, jakby konała. – Nie to!.. Tylko nie to!.. – Odpowiesz mi czy nie? Masz mi odpowiedzieć... Masz... Teraz już charczała. Jason chwycił ją za gardło i zaczął ściskać, ściskać... Marianna zamknęła oczy, przestała walczyć. Umrze... umrze śmiercią zadaną jego ręką! Wszystko stanie się takie proste! Musi po prostu nie walczyć, nic nie mówić...a jutro ludzie Savary'ego połączą ich w śmierci. Już słabła. Przed oczyma migotały jej czerwone błyski. Osuwała się bezwładna w dzikich dłoniach, które ją dusiły, ale nagle Jason zdał sobie sprawę z tego, co robi. Puścił ją tak gwałtownie, że zachwiała się i upadłaby na ziemię, gdyby tuż za nią nie stał fotel, na który się osunęła. Przez chwilę leżała na miękkich poduszkach, starając się złapać oddech. Delikatnie rozmasowywała obolałą szyję. Z gardła wyrwał się niczym ognista kula szloch. Wokół nich szalała burza, jednak wcale nie potworniejsza niż ta, która rozdzierała ich świat. Z bólem i rozpaczą w głosie szepnęła: – Kocham cię... Wobec Boga, który mnie słyszy, przysięgam, że cię kocham i że do nikogo nie należę! – Idź stąd! Otworzywszy oczy zobaczyła, że stoi do niej tyłem i że dzieli ich cała długość salonu. Ale ujrzała też, że Jason drży i że pot przykleja mu koszulę do śniadej skóry. Z trudem podniosła się z fotela, ale przez chwilę musiała się jeszcze go trzymać, żeby nie upaść. Paliła ją gorączka i wszystko wokół niej wirowało. Nie mogła
123
jednak wyjść, póki nie powie mu, po co przyszła, póki go nie ostrzeże... Skoro jej nie zabił, nie chciała już, żeby zginął! Musi żyć, musi! Jeżeli nawet ona spędzi resztę dni swoich umierając powoli z rozpaczy, że go utraciła. W końcu przez własną głupotę popełniła potworny błąd, więc słusznie, że za niego zapłaci! Ogromną siłą woli ruszyła w jego stronę przez setki mil pustynnego stepu, w jaki w jej oczach zamienił się salon. – Nie mogę wyjść – wykrztusiła – jeszcze nie! Musisz wiedzieć... – Nie chcę nic wiedzieć! Nigdy już nie chcę cię widzieć! Idź sobie! Mimo tych twardych słów w głosie Jasona nie słychać już było gniewu. Był ponury i głuchy... dziwnie podobny do głosu, który Marianna usłyszała któregoś wieczora w lustrze... – Nie! Posłuchaj! Dzisiaj wieczorem nie możesz wyjść! To właśnie przyszłam ci powiedzieć! Jeżeli pojedziesz do Quintina Crawfurda, jesteś zgubiony... nie zobaczysz wschodu słońca! Jason gwałtownie się odwrócił i z nie udawanym zdumieniem spojrzał na Mariannę. – Do Crawfurda? Co to za historia? – Wiedziałam, że nie zechcesz mi tego wyznać, ale niepotrzebnie przeczysz, bo to tylko strata czasu. Wiem, że Szkot spodziewa się ciebie o jedenastej, z innymi jeszcze ludźmi, nie chcę wiedzieć dlaczego, bo to wyłącznie twoja sprawa...i w moich oczach nie możesz się zupełnie mylić. – Z jakimi ludźmi? Marianna spuściła głowę, wstydząc się, że musi wymienić nazwiska spiskowców. – Baron Vitrolles... Kawaler Bruslart... Jason zupełnie nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. – Nie znam tego pana Vitrolles, wiem natomiast, kim jest kawaler Bruslart, i pani również, jeśli mam dobrą pamięć? Czy może mi pani powiedzieć, co mam wspólnego ze spiskowcami? Czy mam uwierzyć, że robi pani zaszczyt zaliczania mnie do ich grona? – A co innego mogę zrobić? Czyż nie wybiera się pan do Crawfurda na rue d'Anjou? – Mariannę zbiła z tropu absolutnie zimna krew, a nawet wesołość, jaką okazywał Jason. – Tak, wybieram się do Crawfurda na rue d'Anjou... jutro rano na śniadanie. I żeby obejrzeć jego wspaniałą kolekcję obrazów. Ale... jeśli dobrze panią rozumiem, ponoć mam się tam udać dziś wieczór, żeby spotkać się z tymi dziwnymi osobnikami? Czy mogłaby mi pani wyjaśnić po co? – Skąd mogę wiedzieć! Dowiedziałam się, że zamieszany jest pan w spisek rojalistyczny, który ma na celu zawarcie za wszelką cenę pokoju z Anglią, że spiskowcy mają spotkać się dzisiaj u Crawfurda, który prowadzi podwójną grę, i że dziś w nocy Savary ma aresztować całą grupę, odstawić ją prosto do Vincennes i bez sądu rozstrzelać. Dlatego tu przyszłam: błagać pana, by pan tam nie szedł... by ratował pan życie... Nawet jeśli to życie należy do innej.
Jason usiadł na krześle, łokcie oparł na kolanach i podniósł na Mariannę spojrzenie, w którym zdumienie walczyło z rozbawieniem. – Chciałbym wiedzieć, skąd pani wzięła tę babską historyjkę? Przysięgam pani, że w nic nie jestem zamieszany! Ja miałbym spiskować z rojalistami, ludźmi tych emigracyjnych książąt, którzy myśleli tylko o ratowaniu własnej skóry i pozwolili, by król zginął na szafocie, a mały Ludwik XVI zdychał z głodu w Tempie? Ja miałbym być po stronie Anglików? – Dlaczegóżby nie? Czyż nie poznałam pana w Anglii? Czyż nie jest pan przyjacielem księcia Walii? Jason wzruszył ramionami, wstał i zrobił kilka kroków w stronę biblioteki. – Każdy mógł być „przyjacielem" Jerzego, jeśli tylko był choć trochę oryginalny i nie skrojony na tę samą modłę co inni. Zaliczył mnie do swojej paczki, bo byłem przyjacielem jego bliskiego przyjaciela Orlanda Bridgemana. To Orlando pomógł mi, dał gościnę i postawił na nogi, kiedy nic nie miałem po zatonięciu mojego statku przy wybrzeżach Konwalii. Znamy się od dawna. Mam więc angielskiego przyjaciela, co chyba wcale nie musi znaczyć, że podzielam poglądy całej Anglii? Zwłaszcza, że mój kraj, choć nie prowadzi z Anglią otwartej wojny, ma z nią coraz gorsze i coraz bardziej napięte stosunki...Wojna jest coraz bliższa. Mówiąc otworzył drzwi jednej z małych szafek, które tworzyły dół biblioteki, wyjął z niej karafkę, tacę i dwa kieliszki, które od razu napełnił. Na zewnątrz burza powoli zaczynała się oddalać. Słychać jeszcze było odgłosy grzmotów i ulewnego deszczu, który siekł liście drzew i wściekle bębnił o szyby i dachy domów. Mariannę ogarnęło uczucie niesłychanej ulgi. Usiadła na ławeczce klawesynu i czekała, aż serce jej przestanie bić jak szalone. Nie rozumiała nic z całej tej absurdalnej historii poza tym, że Jasonowi nie groziło i nie grozi żadne niebezpieczeństwo i że nigdy nie myślał o spiskowaniu przeciw Napoleonowi. I że nagle przedziwnie złagodniał wobec niej... Od gorączki pulsowały jej tętnice na skroniach i szyi. Nigdy nieczuła takiego zmęczenia, ale mimo to starała się ułożyć w całość elementy absurdalnej układanki, jakimi były wydarzenia dzisiejszego wieczoru, starała się zrozumieć... – Ale – mówiła powoli, raczej głośno myśląc, niż zwracając się do Jasona – ale przecież był pan dzisiaj w Mortefontaine razem z... z senorą Pilar i wrócił pan bez niej? – To prawda! Byłem tam i wróciłem wieczorem. – Wrócił pan... bo miał pan gościa, którego widziałam, jak odjeżdżał. – Jak dotąd wszystko się zgadza! – potwierdził Jason. – Jest pani doskonale poinformowana, ale, powtarzam raz jeszcze, jak dotąd! Cała historia z Crawfurdem to twór bujnej wyobraźni i sądzę, że teraz kolej na kilka pytań z mojej strony. Proszę wziąć to! Na pewno potrzeba pani tego. Podał jej kieliszek z hiszpańskim winem. Marianna odruchowo wzięła go i wypiła kilka kropel. Poczuła, jak palą jej gardło, ale poczuła się lepiej.
125
– Dziękuję – powiedziała odstawiając kieliszek na brzeg klawesynu. – Może mnie pan pytać, odpowiem na wszystkie pytania. Spodziewając się nowego ataku Jasona, kiedy powie mu, kim jest jej informator, zrezygnowana spuściła oczy i z westchnieniem splotła ręce na kolanach. Na chwilę zapadło milczenie. Marianna sądząc, że Jason zastanawia się nad pytaniami, nieśmiała podnieść głowy. Ale on tylko na nią patrzył. - A więc! – zaczął w końcu. – W takim razie o jedno tylko chcę panią spytać: o nazwisko osoby, która opowiedziała pani tę fantastyczną historię, gdyż muszę zrozumieć, o co tu chodzi. Sama pani tego nie wymyśliła. Kto powiedział pani, że idę do Crawfurda, żeby spiskować? – Francis... – Francis? Mówi pani o Francisie Cranmere? O pani mężu? – Moim pierwszym mężu! – wyjaśniła z wyrzutem w głosie. – Nie wracajmy do tego! – niecierpliwił się Jason. – Skąd go pani wzięła? Gdzie i kiedy go pani widziała? –
Wczoraj wieczorem u mnie w domu. Kiedy wróciłam z teatru, czekał na mnie w sypialni. Przeszedł
przez mur i przez balkon. – Nie do wiary! To absurd! Ale proszę opowiadać. Chcę wszystko wiedzieć... Kiedy ten człowiek do czegoś się miesza, wszystkiego można się spodziewać. Rzeczywiście z zaciętej twarzy Beauforta znikł wszelki ślad rozbawienia. Oparty łokciem o klawesyn górował wzrostem nad Marianną i władczo wpatrywał się w jej pochyloną twarz. Twardym tonem rozkazał: – Przede wszystkim patrz na mnie! Muszę wiedzieć, czy mówisz całą prawdę. Znowu ta nuta pogardy w jego tonie! „Co mam zrobić" –z bólem pomyślała Marianna – „by wreszcie uwierzył, że go kocham i że na całym świecie on jeden istnieje dla mnie?" Posłusznie podniosła głowę i zielone, spokojne i przejrzyste spojrzenie utkwiła w oczach pochylonego nad nią mężczyzny. – Wszystko powiem, a pan osądzi. Nie potrzebowała wielu słów, by zrelacjonować scenę, jaka wydarzyła się zeszłej nocy między nią a Francisem. Widziała, jak w miarę jej opowieści na kostycznej twarzy marynarza malowały się różne uczucia: zdumienie, wściekłość, oburzenie, pogarda, a także litość, ale dopóki nie skończyła, nie wyrwało mu się żadne słowo, żaden okrzyk. Wtedy z radością zobaczyła, że niebieskie oczy Jasona straciły niemal zupełnie twardy wyraz. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, po czym westchną-wszy wzruszył ramionami, odwrócił się od niej i odszedł kilka kroków dalej. – I pani zapłaciła! – gniewnie zauważył. – Znając go, zapłaciła mu pani bez wahania! Nie przyszło pani do głowy, że może kłamać, że wymyślił to, by wyciągnąć od pani pieniądze?
„A tobie nie przychodzi do głowy" – pomyślała ze smutkiem- „że kocham cię tak bardzo, że mogłam stracić głowę? Że oddałabym mu wszystko, co mam, aby uratować ci życie?" Ale nie wypowiedziała na głos tej gorzkiej myśli i tylko smutno wyjaśniła: –
Podał tyle szczegółów, że nie mogłam nie uwierzyć. To on powiedział mi, że będzie pan w Mortefon-
taine, że wróci pan stamtąd sam i że spodziewa się pan ważnego gościa... wszystko to okazało się prawdą co potwierdził mi pański dozorca, kiedy przyjechałam tu o świcie. Wszystko okazało się prawdą... prócz tego co najważniejsze, ale skąd mogłam przypuszczać? – Ja spiskowcem! – z wściekłością wykrzyknął Jason. – I pani w to uwierzyła? Tak mało mnie pani zna? – Tak – odpowiedziała z powagą – tak. Prawdę rzekłszy, wcale pana nie znam! Niech pan przypomni sobie, że najpierw był pan moim wrogiem, potem przyjacielem i wybawcą w jednej osobie, a w końcu kimś wobec mnie... obojętnym! Z trudem, ale zdecydowanym głosem wypowiedziała to słowo, po czym bardzo cicho dodała: – Który z tych mężczyzn jest prawdziwym Jasonem, zwłaszcza że od obojętności wrócił pan do wrogości... jeśli nie nienawiści? – Niech pani nie opowiada bzdur! – gwałtownie zareagował.– Któż może pozostać obojętny wobec takiej kobiety jak pani? Ma pani w sobie coś, co popycha do najgorszych skrajności. Można panią nieprzytomnie kochać... albo mieć ochotę panią zabić! Nie ma półśrodków. – Jak widać... wybrał pan tę drugą możliwość! Nie mogę mieć tego panu za złe. Ale nim się pożegnamy, chciałabym jedno wiedzieć. Stał do niej tyłem, patrząc na deszcz dzwoniący o szyby i tonący w ciemnościach ogród. – Co? – Ten gość... tak ważny, że wrócił pan od hiszpańskiej królowej, by się z nim spotkać... proszę mi wybaczyć!.. Chciałabym wiedzieć, czy była to kobieta? Znowu się odwrócił i spojrzał na nią uważnie wzrokiem, w którym mimo woli pojawiła się odrobina czułości. – Czy to takie ważne? – Bardziej, niż pan może sobie wyobrazić. I... nigdy więcej o nic pana nie zapytam! I nigdy więcej pan o mnie nie usłyszy. Powiedziała to głosem tak boleśnie zrezygnowanym i tak pokornym, że znalazła szczelinę w zbroi. Pod wpływem impulsu, nad którym nie potrafił zapanować, Jason uklęknął na jednym kolanie przed Marianną i chwycił jej dłonie w swoje. – Jesteś szalona! Ta wizyta była ważna, ale tylko z handlowego punktu widzenia. Był to mężczyzna, Amerykanin, przyjaciel z dzieciństwa, Tomasz Sumter, który wyjechał dopilnować załadunku mojego statku.
127
Wiesz, a może nie wiesz, ale z powodu blokady niektórzy francuscy producenci przewożą swoje towary amerykańskimi statkami. Tak jest w przypadku tej miłej wdowy z Reims, która ma największe i najbardziej znane piwnice w Szampanii. Pani Nicole Clicquot-Ponsardin darzy mnie zaufaniem, odkąd pływam. Tomasz podpisał ostatnią umowę i jeszcze dziś w nocy wyjeżdża do Morlaix, by dopilnować transportu do... poza granice cesarstwa. Oto i moje spiskowanie! Zadowolona jesteś? – Szampan! – wykrzyknęła Marianna śmiejąc się i płacząc równocześnie. – Chodziło o szampan! A ja myślałam... Och! Mój Boże! To cudowne. To wprost cudowne!.. I zabawne! Mam rację twierdząc, że wcale cię nie znam! Ale Jason tylko się uśmiechnął, widząc radość Marianny. Ciemnymi i poważnymi oczyma pożerał jej promieniejącą szczęściem twarz. – Marianno, Marianno! A kim ty właściwie jesteś, tak dziecinnie naiwna i tak kobieco sprytna? Czasami jesteś przejrzysta jak dzień, a czasami niepokojąca jak nocny mrok i być może nigdy się nie dowiem, co jest w tobie prawdą. – Kocham cię... i to jest prawdą. – Sprawiasz, że przeżywam piekło albo sam staję się demonem. Czy jesteś kobietą czy czarownicą? – Kocham cię... jestem po prostu kimś, kto cię kocha. - A ja omal cię nie zabiłem! I chciałem cię zabić! – Kocham cię... Już zapomniałam! Powoli silne śniade dłonie zsunęły się wzdłuż rąk Marianny. Jason objął ją i przytulił do twardej i gorącej piersi, całując jej oczy, policzki, usta. Marianna cała drżała i przez chwilę wydawało się jej, że umrze ze szczęścia. Wtuliła się w ramiona Jasona i zamknęła oczy lśniące od łez, które spływały jej po policzkach. Pocałunek ich smakował solą i ogniem, bólem i goryczą żarem i czułością miał smak czegoś od dawna oczekiwanego i upragnionego, o co błaga się niebiosa bez nadziei wysłuchania. Trwał kilkusekundową wieczność, a gdy na chwilę odrywali od siebie usta, to tylko po to, by połączyć je znowu w jeszcze gorętszym, bardziej namiętnym pocałunku. Zupełnie jakby nie mogli zaspokoić tego ogromnego i bolesnego pragnienia, które ich trawiło, jakby chcieli w tej ulotnej chwili szczęścia zawrzeć swoją cząstkę raju na ziemi. Kiedy w końcu oderwali się od siebie, Jason ujął w palce podbródek Marianny i leciutko odchylił do tyłu jej głowę, aby światło świec zamigotało w morskiej toni jej oczu. – Ależ ze mnie idiota! – westchnął. – Jak mogłem choć przez chwilę wyobrażać sobie, że będę mógł żyć na zawsze z dala od ciebie? Tak samo jak krew i ciało jesteś cząstką mnie!.. Co teraz zrobimy? Nie mam prawa cię zatrzymać, a ty nie masz prawa zostać ze mną. Oni...
– Wiem! – Marianna położyła mu dłoń na ustach, aby nie wypowiedział imion, które na zawsze zniszczyłyby urok tej chwili. – Ale te godziny należą do nas... Czyż nie można na chwilę jeszcze zapomnieć o całym świecie, o rzeczywistości? – Tak samo jak ty chciałbym, żeby było to możliwe. Tak bardzo bym chciał – mówił z rozpaczą. – Ale, Marianno, co znaczy ta dziwna historia Cranmere'a, to kłamliwe ostrzeżenie, które tak drogo cię kosztowało... – Pieniądze się nie liczą. Nie wiem, co z nimi robić. – Mimo to oddam ci je. Ja również nie pieniądze miałem na myśli. Dlaczego opowiedział ci całą tę historię? Marianna roześmiała się. –
Ależ właśnie z powodu pieniędzy. Sam powiedziałeś, brakowało mu ich i znalazł pewny sposób, by
je zdobyć. Jedyne, co możemy zrobić, to więcej o tym nie myśleć. Z czułością objęła przyjaciela za szyję i chciała przyciągnąć do siebie. Ale Jason uwolnił się z uścisku i wstał. – Nie słyszysz? W sąsiednim pokoju bez przerwy stuka okno... – Zawołaj kogoś ze służby. – Nim jeszcze przyjechał Tomasz, wszystkim kazałem iść spać. Podszedł do drzwi drugiego pokoju i Marianna machinalnie poszła za nim. Teraz, kiedy deszcz powoli ustawał, a wszystko spowijała głęboka cisza, atmosfera panująca w tym domu wydała jej się dziwna. Jakby zewsząd dobiegały szmery rozmów, szelest sukni... To na pewno ostatnie krople deszczu szemrały na liściach i uderzały o żwir alejek ogrodowych. Sąsiedni, niemal zupełnie pusty salon, gdzie stukało okno, tonął w mroku, ale Mariannie wydawało się, że po parku, sięgającym aż do drogi do Wersalu, przemykają światełka, które ponurym ciemnościom nadają żałobny charakter. Podeszła do Jasona, który starannie zamknął okno. – Widziałam jakieś światełko w parku. Widziałeś je? – Nie. Nic nie widziałem. To tylko złudzenie wzroku, kiedy wyszłaś z oświetlonego pomieszczenia w ciemności. – A te hałasy? Nic nie słyszysz? Jakby szelest jedwabiu, westchnienia. Może z powodu niemal całkowitej ciemności, bo przez uchylone drzwi niewiele światła przedostawało się tu z sąsiedniego pokoju, Marianna słyszała wokół siebie ciche i niepokojące odgłosy. Jak gdyby wszystkie boazerie, wszystkie parkiety, wszystkie meble zaczęły żyć... Było to przerażające! Zaniepokojony dziwnym brzmieniem jej głosu, Jason znowu wziął ją w ramiona, przytulił delikatnie jak bezcenny przedmiot i poczuwszy jej rozpalone ciało zaniepokoił się: –
Masz gorączkę... Dlatego widzisz i słyszysz nie istniejące rzeczy. Chodź, cała drżysz. Musisz się le-
czyć! Mój Boże! A ja...
129
Ciągnął ją, ale ona opierała się, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w ciemności, które teraz wydawały się jej nieprzejrzyste. – Nie... Posłuchaj! Zupełnie jakby ktoś płakał. To kobieta...Płacze, by uprzedzić... – Za chwilę powiesz mi, że ty też widziałaś ducha biednej księżnej! Dość tego, Marianno! Zadręczasz się, a obawiam się, że już aż nadto cię dręczyłem! Chodźmy stąd. I nie dyskutując dłużej, uniósł Mariannę i zaniósł do dużego salonu, którego drzwi starannie za sobą zamknął, po czym położył ją na kanapce. Owinął ją w jedwabną mantylkę, pod głowę podłożył poduszkę i oznajmił, że obudzi kucharkę, by podała jej gorące mleko. Podszedł do biblioteki i pociągnął dzwonek ukryty w jej rogu. Marianna, po nos owinięta w zielony jedwab, wodziła za nim wzrokiem. – Niepotrzebnie to robisz! – westchnęła. – Najlepiej jeśli wrócę do domu. Ale wiesz... jeśli nawet nie widziałam ducha, to go słyszałam! Jestem tego pewna! – Oszalałaś! Nie ma żadnego ducha, chyba że w twojej wyobraźni! – Jest... i mówił, że trzeba uważać. Nagle dom jakby się obudził. Gwałtownie trzaskały otwierane i zamykane drzwi, rozlegały się spieszne kroki. Nim Jason zdążył podejść do drzwi, by sprawdzić, co się stało, otworzyły się i stanął w nich lokaj niekompletnie ubrany i kompletnie przerażony. – Policja! Proszę pana, to policja! – Tutaj? O tej porze? Czego chcą? – Nie... nie wiem! Kazali dozorcy otworzyć bramę i już są w parku. Ogarnięta przeraźliwym przeczuciem Marianna wstała i drżącymi rękoma poprawiała mantylkę, wiązała jedwabne troczki i przerażonymi oczyma patrzyła na Jasona. Przemknęło jej przez myśl, że może Francis zakpił z niej i bez żadnych dowodów zadenuncjował Jasona jako spiskowca. – Co robisz? – szepnęła z niepokojem. – Widzisz, że miałam rację bojąc się. – Nie ma się czego bać! – stwierdził stanowczo. – Nie mam sobie nic do zarzucenia i nie wiem, dlaczego miano by mnie niepokoić. I obróciwszy się do lokaja, który drżąc stał dalej w drzwiach, dodał: – Powiedz dowódcy tych panów, że ich oczekuję. Zaszło z pewnością jakieś nieporozumienie. Ale postaraj się chwilę ich zatrzymać. Mówiąc to zapiął kołnierz koszuli, zawiązał krawat i włożył surdut, który przed chwilą z powodu gorąca położył na krześle, i podszedł do Marianny. – Którędy weszłaś? – Przez furtkę w murze od strony rue de Seine. Czeka tam na mnie w powozie Gracchus.
– Musisz więc tam natychmiast wrócić... Mam nadzieję, że droga jest nadal wolna. I na szczęście już nie pada! Chodź...Tamci idą na pewno przez podwórze. Ale ona rozpaczliwie uczepiła się jego szyi. – Nie chcę cię zostawić! Jeśli grozi ci niebezpieczeństwo, chcę je z tobą dzielić. – To dziecinada: nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo! Ale tobie, a przynajmniej twojej reputacji bardzo duże, jeśli policjanci cię tu zastaną. Nikt nie powinien wiedzieć... – Wszystko mi jedno! – z desperacją krzyknęła. – Przyznaj się raczej, że nie chcesz, żeby Pilar się dowiedziała... – Na miłość boską, Marianno! Przestań opowiadać bzdury! Przysięgam, że prosząc cię, byś uciekała, myślę tylko o tobie. Raptownie urwał i puścił Mariannę, którą do tej chwili trzymał w ramionach. Było za późno... Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w czarnym ubraniu, zapięty po szyję i mający długie galijskie wąsy. W ręku trzymał wysoki czarny kapelusz, a w świetle świec jego spojrzenie wydało się najtwardsze i najzimniejsze, jakie kiedykolwiek widziała. Krótko się przywitał: – Inspektor Pâques! Przykro mi, że pana niepokoję, ale poinformowano nas dziś wieczorem, że w domu tym popełniono morderstwo i że znajdziemy tu zwłoki ofiary. – Morderstwo? – wykrzyknęli równocześnie Jason i Marianna. Ale kiedy korsarz skierował się w stronę policjanta, Marianna musiała oprzeć się o krzesło, żeby nie upaść. Ta absurdalna sytuacja, jaka trwała od tego przeklętego wieczoru w teatrze, zdawała się bez końca. Cóż to znowu za historia z morderstwem, z trupem? Wtargnięcie policji w sam środek miłosnego duetu było jak żywcem wyjęte z kiepskiej farsy, jak kawał płatany młodożeńcom na wsi. Rozległ się spokojny i nieco rozbawiony głos Jasona: – Czy jest pan pewien tej informacji? Wiedziałem, że w tym domu mieszka ponoć duch, ale żeby spacerowały po nim trupy, o tym nie słyszałem... Nie chcę podawać w wątpliwość pańskich informacji, ale nie mogę oprzeć się zdumieniu. Spokój i uprzejmość marynarza musiały spodobać się komisarzowi, gdyż lekko się skłonił odpowiadając. – Chętnie panu wyznam, że informacja była wprawdzie anonimowa, ale tak kategoryczna... i tak ważna, że nie zastanawialiśmy się dłużej! – Tak ważna?.. Zatem wie pan, jakiego trupa ma tu szukać? – Nie. Wiemy tylko, że chodzi o wiernego sługę Jego Cesarskiej Mości i... człowieka należącego do najwyższych władz policji. Ponieważ miało chodzić o morderstwo polityczne, tym bardziej nie mogłem zlekceważyć tej informacji. Teraz Jason się skłonił.
131
– Słusznie! Choć muszę powiedzieć, że jestem w równej mierze zdumiony, co zaintrygowany! Mój Boże, oddaję do pańskiej dyspozycji cały dom! Proszę szukać!.. Z największą ciekawością będę panu towarzyszył, proszę mi tylko pozwolić odprowadzić panią do powozu. Nie są to sprawy dla młodych dam. Inspektor Pâques odwrócił się do drzwi, by dołączyć do swoich ludzi, gdy nagle zmienił zdanie i zawrócił do Jasona i Marianny. – To niemożliwe, proszę pana! Muszę państwa prosić o nie opuszczanie tego pokoju, dopóki nie skończymy przeszukania. Pani, jak sądzę, jest księżną Sant’Anna? Teraz odpowiedzi udzieliła mu Marianna. Z rosnącym niepokojem przysłuchiwała się uprzejmej rozmowie Jasona z nieoczekiwanym gościem, ale kiedy usłyszała swoje nazwisko, jej dotąd niejasne obawy sprecyzowały się. Mimo to z godnością i z pozornym chłodem odpowiedziała: – W istocie! Czy mogłabym się dowiedzieć, skąd mnie pan zna? – Nie dostąpiłem tego zaszczytu, księżno! – lodowatym tonem odparł Pâques. – Ale denuncjator poinformował nas, że zastaniemy panią w towarzystwie pana Beauforta... którego jest pani kochanką! Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, gdy Jason stanął między nią a policjantem. Zaciśnięte szczęki i rzucające złe błyski oczy świadczyły o z trudem powstrzymywanej złości. – Dość tego, mój panie! Proszę wykonywać swój zawód, skoro wystarczy anonimowa informacja, by wtargnąć do szanowanego domu, ale proszę nikogo nie obrażać! – Nikogo nie obrażam! Mówię to, co przeczytałem. –
Jeśli wierzy pan we wszystko, co czyta, to współczuję panu. W każdym razie, jak do tej pory, ani
pani, ani ja nie jesteśmy jeszcze o nic oskarżeni! Może zatem zechce pan odnosić się z szacunkiem do osobistej przyjaciółki cesarza, jeżeli nie chce pan, abym złożył na niego skargę! Jestem w końcu obywatelem amerykańskim i jak pan, być może, wie... – Dajmy temu spokój! – przerwał inspektor. – Jeśli popełniłem omyłkę zjawiając się tutaj, obiecuję panu przeprosiny, ale na razie proszę państwa o nie opuszczanie pokoju. Powiedziawszy to, wyszedł. Kiedy Marianna i Jason zostali sami, popatrzyli na siebie, on ze wzruszeniem ramion i uśmiechem, który miał być beztroski, ale był tylko grymasem ust, ona z niepokojem, którego nawet nie próbowała ukryć. – To zupełne wariactwo! – powiedział Jason. Ale Marianna pokiwała głową. – Nie... ale obawiam się, że to sprawa lorda Cranmere'a. A on nie jest, niestety, wariatem! Jason aż podskoczył i zmarszczył brwi. – Sądzi pani, że anonimowy list, który otrzymał policjant, to jego dzieło? Możliwe, ale z tego, co nam powiedziano, wymierzony jest we mnie, a doprawdy nie rozumiem, co Cranmere mógłby mieć przeciwko mnie.
– Bo doskonale wie, że najłatwiej i najpewniej można mnie ugodzić poprzez pana! – tłumaczyła żarliwie pragnąc, aby Jason podzielał jej coraz to pewniejsze przekonanie. Wszystko na to wskazywało, łącznie z tymi dziwnymi hałasami, które tylko ona słyszała dzięki niezwykle czułym nerwom i swej angielskiej, tak wrażliwej na sprawy nadprzyrodzone, cząstce natury. – Niech się pan zastanowi, Jasonie! Czy nie uderza pana dziwny zbieg okoliczności w tym wszystkim, co wydarzyło się, od chwili gdy ostatniej nocy znalazłam tego człowieka w swoim pokoju? To nieustanne przeplatanie się tego, co prawdziwe, i tego, co fałszywe... – Prawdziwe? – obruszył się Amerykanin. – Co, poza pani obecnością tu dzisiejszego wieczora i tą przeklętą kartką bez podpisu? – Tylko lord Cranmere wiedział, że tu będę. – Być może, ale nic więcej nie zaszło! O ile wiem, nie jest pani moją kochanką, a co do zbrodni, trup ten musi istnieć wyłącznie w wyobraźni... Nagły powrót inspektora przerwał mu w pół słowa. – Pozwoli pan ze mną! I pani również! – Dokąd? – spytał Jason. – Do sali bilardowej w małym pawilonie w parku. Przeczucie katastrofy zmieniło się w absolutną pewność. Marianna czytała nieszczęście na twarzy policjanta, a w jego oczach widziała groźbę. Jason ze zdziwieniem patrzył na hermetyczną twarz inspektora, ale nie wyglądał na zdenerwowanego. Wzruszywszy ramionami, ujął Mariannę za rękę i mruknął: – Chodźmy! Skoro tak panu na tym zależy... Zeszli do ogrodu. Nieznośny upał, panujący do samego wieczora, wreszcie ustąpił. Powietrze było świeże, a z wilgotnej ziemi unosiły się zapachy trawy i roślin dopiero co skąpanych deszczem. Ale pomiędzy szpalerami róż zdobiących trzy tarasy czarne postaci policjantów tworzyły ponure plamy. Marianna z lękiem pomyślała, że wystarczyłoby ich, by zająć całą wioskę, i ta niezwykła, jak na rutynową kontrolę, rozrzutność mocno ją zdziwiła... Może inspektor Pâques sądził, iż będzie miał do czynienia z bandą, i za wszelką cenę chciał uniemożliwić jakąkolwiek ucieczkę, o którą łatwo byłoby się pokusić w tak ogromnym ogrodzie. Jego ludzie nie ruszali się. Niektórzy trzymali w ręku lampy i oświetlali drogę. Wszyscy natomiast wyglądali jak złowrodzy strażnicy. Marianna zadrżała czując, jak palce Jasona mocniej ściskają jej rękę, i ten serdeczny uścisk dodał jej nieco odwagi. Mały pawilon, służący dawniej jako sala bilardowa, znajdował się na prawo od pałacu. Oświetlony od środka, w ciemnościach nocy przypominał dużą żółtą latarnię. Przy drzwiach stało dwóch mężczyzn z dłońmi ciężko wspartymi na zagiętych pałkach, które w ich rękach stawały się groźną bronią. Czarni, milczący i ponurzy wyglądali jak lokaje śmierci. Marianna nerwowo zacisnęła rękę w dłoni Jasona.
133
Pâques otworzył drzwi, by ich przepuścić. – Proszę wejść! I spojrzeć! Jason wszedł pierwszy, niemal podskoczył i instynktownie chciał zagrodzić drogę Mariannie, by nie ujrzała okropnego widoku i zarazem by nie weszła w kałużę krwi rozlanej po całym pomieszczeniu. Ale za późno. Już zobaczyła. Z gardła jej wydobył się przeraźliwy krzyk przerażenia. Zachwiała się na nogach, gwałtownie odwróciła się, by uciec przed tym koszmarem, i wpadła na stojącego w progu inspektora. Pośrodku pokoju, z nogami pod stołem bilardowym, leżał olbrzymi trup z poderżniętym gardłem, z oczyma szeroko otwartymi na wieczność. Mimo trupiej bladości bezkrwistej twarzy, mimo przeraźliwie nieruchomego spojrzenia, które zamarło w bezgranicznym zdumieniu, bez trudu go rozpoznała: mężczyzna leżący tu, w miejscu, stworzonym kiedyś dla przyjemności i tak tragicznie zamienionym w rzeźnię, był to Nicolas Mallerousse, fikcyjny wuj Marianny, Black Fish, marynarz, przewoźnik więźniów, którzy zbiegli z angielskich hulków, to człowiek, który przysiągł na swoje życie, że zniszczy Francisa Cranmere'a... – Kim jest ten człowiek? – spytał Jason głucho. – Nie znam go. – Ach! Doprawdy? – spytał inspektor, usiłując uwolnić się od Marianny, która kurczowo się go trzymała, rozpaczliwie szlochając, na skraju ataku nerwowego. – A przecież to pańskie inicjały widnieją na znalezionej tu brzytwie, którą zamordowano Nicolasa Mallerousse'a! No, proszę pani, proszę się uspokoić! Nie po to tu jestem, aby na mnie wyładowywała pani swoje nerwy! –
Niech pan ją zostawi w spokoju – gniewnie powiedział Jason, odrywając Mariannę od inspektora,
który zaczął nią potrząsać, by się od niej uwolnić. – Nikt nie oczekuje współczucia od policjanta! Jeśli ten biedak rzeczywiście nazywa się, tak jak pan powiada, Nicolas Mallerousse, to ta młoda dama doznała potwornego szoku i proszę, żeby pozwolił jej pan opuścić tę jatkę, bo w przeciwnym razie, przysięgam, cesarz dowie się o pańskich metodach! Marianno, proszę stąd wyjść! Mówiąc to wyniósł ją w ramionach, szczękającą zębami, z pawilonu. Pâques przepuścił ich, wskazując jedynie kamienną ławkę stojącą na skraju alejki przy kępie wielkich białych lilii, których zapach rozchodził się po tym zakątku ogrodu. Jason położył Mariannę i poprosił, by ktoś poszedł po Gracchusa Hannibala i powiedział mu, żeby podjechał po swoją panią. Ale inspektor zaprotestował: – Chwileczkę! Jeszcze nie skończyłem z tą damą. Dlaczego mówi pan, że doznała szoku, bo ofiarą jest Nicolas Mallerousse? – Dlatego, że był jednym z jej najbliższych przyjaciół! Bardzo go lubiła i... – Komu to pan opowiada? Doznała szoku na widok krwi, a może także dlatego, że nie sądziła, iż będzie oglądać pańskie dzieło.
– Moje dzieło? Oskarża mnie pan o tę potworną rzeź? I to tylko dlatego, że znalazł pan brzytwę z moimi inicjałami? Brzytwę można ukraść! – Ale nie powód do zabójstwa! A pan miał co najmniej dwa, i to poważne. – Dwa powody? Miałem dwa powody, by tak zmasakrować człowieka, którego nawet nie znałem? – Co najmniej! – sprecyzował Pâques. – I jeden lepszy od drugiego. Mallerousse śledził pana, odkąd jest pan we Francji, by zdobyć dowody kontrabandy, jaką pan prowadzi. Zabił go pan w chwili, gdy miał pan opuścić Francję z pełnymi ładowniami. – Szampana i burgunda! – warknął Jason wzruszając ramionami. – Nikt nie zabija dla kilku butelek wina! – Jeśli list mówi prawdę, co innego znajdziemy w pańskich ładowniach i wtedy będziemy mieli dowody. Co zaś do drugiego powodu, to jest nim pani! To dla niej, by ją ratować, zabił pan tego człowieka! – Ratować ją? Przed czym? Powtarzam panu, że bardzo go lubiła... – Przed tym! Znaleźliśmy to przy zmarłym! Nie wątpię, że znała bardzo dobrze Mallerousse'a i że ten nieszczęśnik wiedział o niej więcej, niżby chciała... ale wątpię, czy mogła darzyć wielką miłością człowieka, który miał ten oto papier! Lampę, Germian! Podszedł jeden z policjantów i jego lampa oświetliła żółty papier, którego widok wyrwał Mariannę z ogromnej fali przerażenia i rozpaczy, w jakiej była pogrążona. Poprzez wstrząsające jeszcze nią łkania słyszała oskarżenia inspektora i gniewne odpowiedzi Jasona, ale nie była w stanie się opanować i wtrącić do rozmowy. Dopiero ten żółty papier, którego pierwszy egzemplarz widziała na placu Concorde w rękach swego największego wroga, podziałał piorunująco, bo stanowił dla niej formalny dowód, jak gdyby podpis pod koszmarem, w którym Jason i ona utknęli. Wyciągnęła rękę, wzięła od inspektora papier, rozłożyła go i szybko przeczytała. Tak to było to! Dokładnie taki sam jak ten, który już widziała, z tą tylko drobną różnicą, że uaktualniono go, zastępując słowa: „Maria Stella" przez „księżna Marianna Sant’Anna". Ale cała reszta, treść, forma, oskarżenia kochanki Napoleona, że jest zbrodniarką, poszukiwaną przez policję angielską i szpiegiem, pozostały takie same, to znaczy tak samo nikczemne... Oddała policjantowi żółtą kartkę, którą ze wstrętem trzymała końcami palców. –
Miał pan rację, żądając, bym została. Nikt lepiej ode mnie nie opowie panu historii tego wstrętnego
pisma, które miałam już okazję oglądać. Opowiem też panu, jak poznałam Nicolasa Mallerousse'a, jakie dobrodziejstwa mi wyświadczył i dlaczego go kochałam, niezależnie od zdania, jakie mógł pan sobie wyrobić na podstawie tego anonimowego listu, i pisma, również przemilczającego autora, na temat łączących nas stosunków. – Proszę pani! – policjant zaczynał się niecierpliwić.
135
Marianna przerwała mu gestem ręki... Spojrzała na policjanta tak wyniosłym i tak jasnym spojrzeniem, że odwrócił wzrok. – Pan pozwoli, panie inspektorze! Sam się pan przekona, kiedy skończę mówić, że nie może pan oskarżać pana Beauforta, gdyż pozna pan nazwiska prawdziwych winnych tej... tej okropnej rzeczy! Głos się jej załamał, gdy przypomniała sobie to, co spostrzegły przed chwilą jej oczy. Jej przyjaciel Nicolas, taki dobry, taki odważny, zamordowany w podły sposób przez tych, których on powinien był zabić. Marianna nie rozumiała, jakim cudem zbrodnię popełniono w domu, w którym mieszka Jason, domu należącym do człowieka o nieposzlakowanej opinii. Wiedziała jednak z absolutną pewnością, jaką dają ból, gniew i nienawiść, kto to zrobił! Choćby miała wykrzyczeć wszystko na cały Paryż i na zawsze stracić reputację i dobre imię, doprowadzi do ujęcia prawdziwych sprawców i do wymierzenia im sprawiedliwości. Inspektor Pâques na chwilę się zawahał wobec jej pewności i stanowczości. – Wszystko to pięknie, księżno, ale nie zmienia to faktu, że właśnie tu została popełniona zbrodnia, że właśnie tu znaleziono zwłoki... – Zbrodnia została popełniona, ale nie przez pana Beauforta! Prawdziwym mordercą jest autor tej szmaty – wykrzyknęła, wskazując na żółty papier, który Pâques nadal trzymał w ręku.– Ten człowiek nienawidzi mnie od dnia, kiedy go poślubiłam. To mój pierwszy maż, lord Francis Cranmere, Anglik i... szpieg. Marianna od razu wyczuła, że Pâques jej nie wierzy. Z dziwnym wyrazem twarzy patrzył kolejno na Mariannę i na żółtą kartkę. W końcu zatrzymał wzrok na papierze, którym wymachiwał jej przed nosem. –
Innymi słowy: człowiek, którego pani zabiła? Uważa mnie pani za durnia, księżno?
– Ależ on żyje! Jest we Francji i ukrywa się pod nazwiskiem wicehrabiego... – Proszę wymyślić coś innego – przerwał jej gniewnie inspektor – i niech pani nie próbuje zwodzić mnie tymi bajeczkami! Duchy zawsze łatwo oskarżać! Gdyby zabrakło pani wyobraźni, to przypominam, że dom ten nawiedzają ponoć duchy. Ja wierzę jedynie w rzeczywistość, w to, co widzę... Oburzona Marianna próbowałaby może jeszcze przekonać tego nieufnego funkcjonariusza, powołując się na swoje wpływy u Cesarza, na swoją towarzyską pozycję, na swoje stosunki, a nawet – mimo wstydu, jaki czuła wspominając te ciemne chwile swego życia – na rolę, jaką odegrała jako jeden z najdyskretniejszych agentów Fouchego... ale w tym momencie pojawili się czterej policjanci, z których dwóch niosło latarnie, a dwóch prowadziło wysokiego młodego mężczyznę, dość nędznie odzianego w ubranie z grubej wełny, jakie noszą marynarze. –
Szefie! Tego człowieka znaleźliśmy w krzakach pod murem biegnącym wzdłuż drogi do Wersalu.
Szykował się do ucieczki przez mur – wyjaśnił jeden z policjantów. – Kto to? – warknął Pâques.
Ale zupełnie nieoczekiwanie na pytanie odpowiedział Jason. Z rąk jednego z policjantów wyrwał lampę i zbliżył ją do twarzy pojmanego mężczyzny, twarzy kościstej, o czarnych oczach i złamanym nosie, która wyłoniła się nagle z mroku nocy razem z brudnym kołnierzykiem. – Perez! Co tu robisz? Mężczyzna wyglądał na przerażonego. Mimo silnej postawy drżał tak bardzo, że gdyby nie trzymało go dwóch policjantów, pewnie osunąłby się na ziemię. –
Zna pan tego człowieka? – spytał Pâques marszcząc brwi.
– To jeden z moich ludzi! A raczej był jednym z załogi, gdyż wyrzuciłem go ze statku, gdy dobiliśmy do Morlaix... To wstrętny łajdak! – z oburzeniem zawołał Jason. – Nie rozumiem, co tu robi. Mężczyzna wydał ryk zarzynanego byka i runął na ziemię, nim zaskoczeni policjanci zdążyli go podtrzymać. Na kolanach czołgał się do Jasona, którego chwycił za rękę, jęcząc i płacząc równocześnie. – Nie, szefie... nie, niech pan tego nie robi! Litości! Niech mnie pan nie zostawia!.. Bez tego jestem zgubiony! To nie moja wina, że nie zdążyłem zabrać... Mieliśmy to zrobić, Jones i ja, kiedy zobaczyliśmy tych ludzi... policjantów. Zdumiona Marianna słuchała chaotycznych słów, wypowiadanych w kiepskiej francuszczyźnie, z silnym hiszpańskim akcentem i pozornie bez związku, które brzmiały dla niej przerażająco. Zrozumiała, że los się nad nimi pastwi, że inspektor Pâques nie zechce już jej słuchać, skoro ma pseudo świadka. Ale Jasona ogarnęła wściekłość. Chwycił mężczyznę za brudny kołnierz i podniósł z ziemi. – Kogo zabrać? Czego zabrać? – Ależ... ciała, szefie! Trupa! – odpowiedział z płaczem na wpół uduszony Perez. – Jones uciekł, gdy tylko zrozumiał, że jesteśmy w niebezpieczeństwie... Ale ja tak się bałem, że zajęło mi to więcej czasu... i kiedy dotarłem na dół ogrodu...już zamknął furtkę wychodzącą na drogę... Próbowałem więc przejść przez mur! Litości!.. Dobija mnie pan, szefie! Ostatnie słowo było już tylko rzężeniem. Rozwścieczony korsarz z ciskającymi błyskawice oczyma tak mocno ściskał szyję nędznika, że omal nie skręcił mu karku. Z twarzą tuż przy jego wykrzywionej twarzy warknął: –
Ty kłamco!.. Czyż wydałem ci jakikolwiek rozkaz od chwili, gdy kazałem cię wychłostać i wyrzuci-
łem za kradzież ze statku? No powiedz, łajdaku! Albo się zaraz przyznasz, że kłamiesz, albo... – Dość! – sucho rozkazał inspektor ruszając Perezowi na pomoc. – Proszę puścić tego człowieka! Chcąc go zabić, przyznaje pan, że mówi prawdę! Hejże, wy tam! Czterej policjanci, nie czekając na rozkaz, rzucili się na Jasona. Uwolniony tym sposobem Perez ciężko upadł na ziemię i płacząc zaczął rozmasowywać obolałą szyję. – Chcieć mnie zabić! Mnie!.. Po tym, co chciałem dla pana zrobić!.. Czy to nie okropne!
137
Widząc Jasona w rękach policjantów nędznik podniósł się powoli i kiwał głową, jakby w przypływie świętego oburzenia. – Zawsze tacy sami, ci ludzie z wyższych sfer!.. Kiedy coś im się nie uda, odgrywają się na biedakach! I po co być oddanym... – Ależ ten człowiek kłamie! – zawołała Marianna, która z pełną niesmaku pogardą patrzyła na komedię, jaką odgrywał nieznajomy. Bo to musiała być komedia, akt diabolicznej sztuki, wyreżyserowanej przez Francisa po to, by zgubić Jasona i ją wraz z nim. W jaki sposób? Jakim cudem? Nie wiedziała, ale jej instynkt, wrażliwość kochającej kobiety mówiły jej, że to wszystko zostało starannie, świadomie przygotowane. – Oczywiście że kłamie! – zimno zauważył Jason. – Ale, jak widać, dzisiejszej nocy daje się wiarę jedynie kłamcom... Nie wiem, co ten nędznik tu robi, ale z całą pewnością został przekupiony! – To trzeba będzie ustalić! – surowo przerwał Pâques. –Będzie to zadaniem cesarskiego sędziego! Na razie w imieniu cesarza i króla aresztuję pana! – Nie! – wrzasnęła przerażona Marianna. – Nie! Nie może pan! On jest niewinny! Wiem to! Wiem wszystko! Mówię panu, że wiem wszystko – wołała biegnąc za Jasonem, którego policjanci już zabierali. – Puśćcie go! Nie macie prawa! Jak furia odwróciła się do inspektora, który założywszy Perezowi kajdanki oddał go jednemu ze swych ludzi, i krzyczała: – Słyszy pan? Nie ma pan prawa! Jutro udam się do cesarza! O wszystkim się dowie! Wysłucha mnie! Policjant brutalnie chwycił ją za ramię i ścisnął tak mocno, że jęknęła z bólu. – Wystarczy już! Niech pani zamilknie, jeśli pani nie chce, bym ją też aresztował! Pani współudział w zbrodni nie jest w pełni dowiedziony, więc zostawiam panią na wolności, ale pod policyjną kontrolą... i pod warunkiem, że zamilknie pani! Odprowadzimy panią do powozu, potem do domu, skąd pod żadnym pretekstem nie wolno się pani ruszać! I może być pani pewna, że będziemy ją mieli na oku! Nerwy Marianny nagle odmówiły posłuszeństwa. Osunęła się na kamienną ławkę i z głową ukrytą w dłoniach zaczęła szlochać, tracąc resztkę sił. W tej samej chwili z pawilonu bilardowego dwóch mężczyzn wyniosło na noszach zwłoki przykryte płótnem z ciemnymi złowróżbnymi plamami. Oszołomiona Marianna patrzyła bezmyślnie, nie wiedząc, czy łzy rozpaczy wylewa po odważnym i szlachetnym człowieku, który dwukrotnie uratował jej życie, a którego wynoszono teraz zarżniętego, czy po mężczyźnie, którego kochała całym sercem i duszą, a którego niesłusznie oskarżano o zbrodnię dokonaną przez nędznika. Bo nie miała najmniejszych wątpliwości co do winy Cranmere'a. To on wszystko ukartował, on snuł nitki śmiertelnej pajęczyny, on zabił Nicolasa Mallerousse'a, za jednym zamachem pozbywając się groźnego wroga i czyniąc winnymi jego krwi Mariannę i Jasona. Jak mogła być tak głupia, tak ślepa, by uwierzyć jednemu choćby słowu Cranmere'a? Z miłości stała się wspólniczką bandyty i powodem śmierci tych, których kochała najbardziej
na świecie. Powoli wstała i niczym zjawa w białej szacie jak lunatyczka poszła za noszami. Od czasu do czasu wyrywał jej się z piersi szloch, niósł lekkim echem po ciepłej teraz i pachnącej nocy. Inspektor Pâques, poruszony może bólem tej kobiety, której fortuny i urody jeszcze wczoraj zazdrościł cały Paryż, a która teraz, idąc za tą namiastką żałobnego konduktu, wyglądała jak opuszczona sierota, ruszył w kierunku domu w milczeniu, kilka kroków za noszami. Ogromny biały dom, stworzony do szczęścia i radości życia, w którym jednak Marianna słyszała płacz jakiegoś zrozpaczonego cienia, wyłonił się spośród drzew oświetlony rzęsiście jak na jakąś uroczystość, ale Marianna widziała tylko poplamione krwią płótno, słyszała tylko głosy smutku i rozpaczy. Jak automat przeszła obok policjantów stojących na tarasach, weszła po schodach tak jakby prowadziły na szafot, potem do salonu, gdzie zaznała krótkiej i tak cudownej chwili szczęścia, wreszcie do przedpokoju, bezmyślnie posłuszna głosowi inspektora, który z dala informował ją, że powóz czeka na podwórzu. Była tak nieobecna duchem, że nawet nie drgnęła, gdy nagle wyłoniła się przed nią czarna postać – nowa, ale przecież tyle ich było w ciągu ostatniej godziny! Nieporuszona, nie zastanawiając się nawet, jakim sposobem hiszpańska żona Jasona znalazła się tutaj, wytrzymała płonące nienawiścią spojrzenie Pilar i zaledwie zwróciła uwagę na wypowiedziane przez nią słowa: – Mój małżonek zabił dla ciebie! Ale nie z tego powodu umrze! Z twojego! Za to, że cię kochał, przeklęta! Nie spojrzawszy nawet na Pilar, Marianna ze znużeniem wzruszyła ramionami i lekkim ruchem ręki odpędziła natrętny cień! Ta kobieta bredziła! Jason nie umrze! Nie może umrzeć! W każdym razie nie umrze bez Marianny. Jakież więc znaczenie mogły mieć słowa o śmierci, jakie przed nią wykrzykiwano? W tłumie policjantów, służby i gapiów Marianna dostrzegła zżeraną niepokojem okrągłą twarz Gracchusa, który patrzył na wszystko z dachu powozu. Instynktownie wyciągnęła rękę ku niemu i cicho zawołała: – Gracchus! Jednym susem, roztrącając wszystko, co dzieliło go od jego pani, chłopak rzucił się ku niej. – Jestem tu, panno Marianno. Uczepiła się jego ramienia i szepnęła: – Zabierz mnie stąd, Gracchusie... zabierz mnie! W tym momencie świat zawirował jej przed oczyma, w potężnym wirze unosząc twarze, drzewa, biały dom i jego światła. Marianna, u kresu wytrzymałości, straciła przytomność. Nie usłyszała nawet słów, które, nim podniósł ją z ziemi, rzucił pod adresem inspektora wściekły Gracchus: – Jeśli ją zabiłeś, ty podły rudy lisie, pójdę aż do Małego Kaprala po twój łeb! I mogę się założyć, że mi go da!..
139
Pętla się zaciska… Pod odpychającymi manierami, jakich nabrał obcując z opryszkami, bandytami, mordercami i wszelkiego rodzaju złoczyńcami, inspektor Pâques ukrywał dość przenikliwy i bystry umysł. Aresztowanie Beauforta nie nabrało rozgłosu, jakiego można się było spodziewać. Ani nieliczni naoczni świadkowie, mieszkańcy Passy, których przyciągnęła wrzawa, ani cztery dzienniki ukazujące się w cesarstwie, które trzymane przez policję i bezlitosną cenzurę, nie pisnęli o tym ani słowa. Poza tym zdecydowana większość śmietanki towarzyskiej wyjeżdżała z Paryża do swoich zamków albo do tak modnych wód, więc o wszystkim dowiedziano się z dużym opóźnieniem. Poza ministrem policji, królową Hiszpanii, u której natychmiast schroniła się Pilar Beaufort, Talleyranda, którego zrozpaczona Marianna powiadomiła od razu o świcie, i oczywiście cesarza nikt o niczym nie wiedział. Jeśli chodzi o Mariannę, od razu został wydany formalny rozkaz milczenia. Już następnego dnia wieczorem Savary pospiesznie się u niej zjawił i poinformował, że z rozkazu Napoleona jego służby otrzymały rozkaz nie wymieniania pod żadnym pozorem nazwiska księżnej Sant’Anna. Z trudem przyjęła ten dowód łaski. – Jak można nie mówić o mnie, kiedy ten podły anonim oskarża pana Beauforta o to, że zabił dla mnie? Książę Rovigo zakaszlał i, wyraźnie nieswój, zaczął wiercić się na krześle. Spędził w gabinecie cesarza ciężki kwadrans, jeden z tych, w których Napoleon pokazywał, co potrafi; jeszcze do tej pory brzmiał mu w uszach zirytowany cesarski głos. – Jego Wysokość sądzi, że oskarżony mógłby zabić dla pani, księżno, ale poinformował mnie również o... hm... przyjacielskich więzach, jakie łączyły księżnę z ofiarą, i oświadczył, że obarczać panią w jakikolwiek sposób winą za jego śmierć byłoby czystą głupotą! Napoleon użył bardziej dosadnego i żołnierskiego słowa, ale Savary nie uważał, by dosłowność cesarskich słów była na miejscu w tym salonie. Marianna głośno wyraziła zdziwienie. – Poinformował pana? Ależ, książę, czyż nie jest pan ministrem policji? Jakże następca pana Fouchego może nie wiedzieć, że przybyłam do Paryża jako Marianna Mallerousse i byłam lektorką u pani de Talleyrand-Perigord... i że w kartotekach quai Malaquais występowałam pod pseudonimem „Gwiazda". –
Zdaje się pani zapominać, księżno... podobnie zresztą jak cesarz, że książę Otrante nie zostawił mi
pełnowartościowych materiałów, bym mógł kontynuować jego pracę, i że przez trzy dni palił archiwa i swoje kartoteki. Trzy dni! – westchnął ciężko.– I cesarz ma mi za złe, że nie przewidziałem takiej niegodziwości! Muszę wszystko zaczynać od nowa, cierpliwie szukać, kto dla nas pracował, na kogo mogę nadal liczyć. – Nie na mnie w każdym razie! – przerwała Marianna, której nie interesowały kłopoty ministra. Poza tym, znając Fouchego, doskonale wyobrażała sobie perwersyjną przyjemność, z jaką zwalniał miejsce dla
swego następcy. – Ale nie o to chodzi: muszę zobaczyć się z cesarzem, jest to absolutnie konieczne, książę! Nie mogę pozwolić na taką niesprawiedliwość i podłość, jaką jest oskarżenie pana Beauforta. To zgroza zarzucać mu tak potworne zabójstwo, kiedy zawsze postępował jak szczery przyjaciel naszego kraju! Pan de Talleyrand, który zna go równie dobrze jak ja, mógłby panu powiedzieć... – Nic z tego, księżno! – Savary smutno pokiwał głową. – Jego Wysokość przewidział, że zechce się pani z nim zobaczyć, i... prosił, abym pani powiedział, że nie może być o tym mowy! Marianna zbladła, słysząc odpowiedź cesarza, którą Savary przekazał głosem współczującym, ale zdecydowanym. – Cesarz... nic chce mnie widzieć? – Nie, księżno. Powiedział mi, że wezwie panią gdy uzna to za stosowne, ale w tej chwili fakty zdają się wskazywać, że pan Beaufort wcale nie jest aż takim naszym przyjacielem, jak pani sądzi! – A gdyby nawet tak było? – wykrzyknęła Marianna. –Gdyby nas nienawidził? Czy to wystarczający powód, by za-trzymać go na podstawie krzywdzącego i głupiego oskarżenia? – Droga księżno, sprawa jest poważna i musimy ją do końca wyjaśnić. Proszę więc pozwolić, by sąd ustalił całą prawdę o zbrodni w Passy! – Właśnie! Dlatego sąd powinien mnie wysłuchać. Byłam z panem Beaufortem, kiedy popełniono zbrodnię i, co więcej, wiem kim jest, a raczej kim są prawdziwi zabójcy Nicolasa Mallerousse'a. Skoro więc cesarz nie chce mnie przyjąć, pan musi wysłuchać, co mam do powiedzenia, książę. Człowiek, który zabił i zbrodnię zakamuflował tak, by oskarżono o nią kogo innego, to... Nie było sądzone Mariannie, by ktokolwiek zechciał jej wysłuchać. Savary przerwał jej i uspokajającym gestem przy-trzymał dłonią jej rękę. – Droga księżno, powiedziałem już, że cesarz zabronił, by była pani zamieszana w tę historię! Niech pani zaufa moim służbom, że znajdą prawdziwego mordercę... Jeśli nie jest nim ten, którego posądzamy! – Więc niech pan mnie przynajmniej wysłucha! Musi pan przyznać, że skoro tu byłam, skoro wiem wszystko, jestem ważnym świadkiem! Jeśli nawet ma to zostać między nami, nie pójdzie pan fałszywym tropem! – Ważnym, może tak... ale na pewno nie bezstronnym! Księżno – dodał szybko, by nie dopuścić do dalszych protestów Marianny – nie przekazałem jeszcze pani wszystkich rozkazów cesarza jej dotyczących! – Rozkazów – powtórzyła zaniepokojona. Książę Rovigo pominął milczeniem to pół pytanie, które doprowadziłoby może do okrutnych wyjaśnień, i ograniczył się do zreferowania swego posłania, starannie dobierając jak najdelikatniejszych słów. – Jego Wysokość pragnie, by opuściła pani Paryż w najbliższych dniach i udała się w miejsce, które sama zechce wybrać.
141
Tym razem Marianna, nie zważając na starania ministra, by złagodzić wymowę okrutnego rozkazu, wybuchnęła: – Spójrzmy prawdzie w oczy, książę! Cesarz zsyła mnie na wygnanie? Jeśli tak, niech pan to szczerze powie. – Absolutnie nie, księżno – powiedział Savary z westchnieniem, które wyraźnie mówiło, że chciałby w tej chwili być gdzie indziej – absolutnie nie! Jego Wysokość po prostu pragnie, by spędziła pani lato poza Paryżem, gdzie tylko będzie miała pani ochotę, ale w odległości co najmniej pięćdziesięciu mil... Lato i może jesień! Jest to zresztą całkiem naturalne: większość naszych pięknych pań wyjeżdża z Paryża do wód... Moja żona na przykład udaje się niebawem do Plombieres, więc zrobi pani to co wszyscy. Pani wyjazd będzie jak najbardziej naturalny, zważywszy, że poważnie pani chorowała po tragedii, jaka wydarzyła się w ambasadzie austriackiej. Kiedy odzyska pani w pełni zdrowie, wróci pani, księżno, do nas jeszcze piękniejsza i nikt nie będzie tak szczęśliwy na jej widok jak pani uniżony sługa. Marianna, ze zmarszczonymi brwiami, całkowicie obojętna wobec tej zbytecznej uprzejmości, uważnie wysłuchała każdego słowa. Nie rozumiała tej nagłej konieczności wysłania jej dowód, w dodatku na okres stosunkowo krótki, jeśli rzeczywiście wywołała cesarski gniew. Kiedy Napoleon rozkazywał poddanemu, który mu się naraził, wyjechać, to na ogół na dużo dłużej. A ponieważ nie lubiła pozostawiać pytania bez odpowiedzi, kiedy mogła ją uzyskać, jasno sformułowała swoją myśl: – Panie ministrze, proszę o prawdę! Proszę podać mi powód, dla którego Jego Wysokości tak bardzo zależy, bym wyjechała do wód. Zielone oczy Marianny domagały się odpowiedzi i zarazem o nią błagały. Savary znów westchnął i zrezygnowany ustąpił. – Oto cała prawda: cesarz, jak już pani powiedziałem, nie chce, aby pani nazwisko było zamieszane w tę sprawę. Zależnie od tego, jak się ona potoczy, pan Beaufort albo będzie sądzony, albo nie. Jeśli dojdzie do procesu, odbędzie się on w październiku lub listopadzie... i cesarz nic chce pani widzieć w Paryżu do jego końca! – Cesarz chce, abym opuściła mojego najlepszego przyjaciela? Więcej nawet! I może mu pan to powiedzieć, bo uważam, że powinien poznać prawdę: człowieka, którego kocham! – Jego Wysokość spodziewał się pani reakcji; dlatego rozkazuje... i odmawia spotkania z panią! – A jeśli ja również odmówię? – Marianna cała drżała. – Jeśli mimo wszystko zechcę zostać? Nagle spokojny i zrezygnowany głos Savary'ego zabrzmiał twardo i groźnie: –
Nie radzę pani! Nie leży to w pani interesie, by cesarz musiał uznać, że jest pani zamieszana w tę
sprawę. Proszę pomyśleć, że dając pani karę... lekką, musi to pani przyznać, myśli przede wszystkim o tym, by uchronić panią przed skandalem, którego nazwisko, jakie pani nosi, nie zniosłoby! Czy mam przypomnieć
pani, że oprócz pana Beauforta jeszcze jeden mężczyzna jest z pani powodu w więzieniu? Kiedy kobieta nosząca wielkie nazwisko żyje z daleka od męża, nie jest dobrze widziane, gdy w ciągu dwudziestu czterech godzin dwóch mężczyzn trafia przez nią do więzienia: jeden za morderstwo, drugi za skandaliczny pojedynek z zagranicznym oficerem, który dziwnym zbiegiem okoliczności również tego pierwszego wyzwał na pojedynek. Co więcej – dodał na zakończenie minister- skandal, który zmusiłby cesarza do okazania pani największej surowości, nie zbliżyłby pani wcale do jej przyjaciela, gdyż więzienie Saint-Lazare, gdzie zamyka się kobiety, i więzienie, gdzie umieszczono pana Beauforta, dzieli duża odległość! Czyż nie lepiej zarówno dla niego, jak i dla pani, jeśli pozostanie pani na wolności, choćby z dala o pięćdziesiąt mil? Niech mnie pani posłucha i okaże posłuszeństwo, choćby w interesie pani przyjaciela. Pokonana Marianna spuściła głowę. Po raz pierwszy Napoleon potraktował ją jak poddaną, i to w dodatku jak krnąbrną poddaną. Musi być posłuszna i oddalić się, kiedy całym sercem pragnie zostać w Paryżu, jak najbliżej sczerniałych murów starego więzienia, za którymi Jason będzie się dusił całymi tygodniami. A ją, która na samą myśl o uwięzionym Jasonie traciła chęć do oddychania cudownym lipcowym powietrzem, wysyłano na wieś jak szaloną smarkulę, która powinna zmienić klimat. Jason, „człowiek czterech mórz i czterech stron świata", jak go nazywała po cichu, dla siebie samej, z czułością i dumą zakochanej kobiety, Jason, który przypominał potężnego albatrosa i szybką jaskółkę, zamknięty w obskurnym więzieniu, zdany na łaskę tępych dozorców i wstrętnego ludzkiego motłochu... Było to dla niej jak plama błota na czystym błękitnym niebie, jak przekleństwo w modlitwie. –
A zatem, księżno? – spytał Savary.
– Będę posłuszna – wyszeptała niechętnie. – To dobrze. Proszę wyjechać... powiedzmy za dwa dni. Trudno! Nie można się bronić, gdy pan i władca rozkazuje. Ręka cesarza może chciała być lekka i opiekuńcza, ale pod jej ciężarem Marianna czuła się, jakby łamano jej kości i rozrywano członki na średniowiecznych torturach. Nie mogąc dłużej znieść uroczystej i fałszywie współczującej miny ministra, szybko się skłoniła i wyszła z pokoju, zostawiając Jeremiaszowi, swemu ponuremu majordomusowi, przyjemność odprowadzenia dygnitarza do powozu. Potrzebowała samotności, koniecznie... aby się zastanowić. Savary miał rację. Otwarty bunt na nic by się nie zdał. Lepiej udać posłuszeństwo, ale żadna siła ludzka nie zmusi jej do poddania się! Dwa dni później Marianna wyjechała z Paryża z Agatą i Gracchusem, udając się w kierunku Bourbon-l'Archambault. Najpierw zamierzała pojechać do Arkadiusza de Jolivala do Akwizgranu, ale nadreńskie uzdrowisko tego roku stało się niezwykle modne, a Marianna nie miała ochoty na widywanie ludzi po tragedii, jaką przeżyła i jaką będzie przeżywała, dopóki Jason Beaufort nie zostanie uniewinniony i ostatecznie oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Zresztą Talleyrand, który zjawił się u niej zaraz po Savarym, stanowczo
143
odradził dawną stolicę Karola Wielkiego. –
Spotyka się tam mnóstwo ludzi, ale ludzi, którzy nie poprawią pani nastroju, zważywszy że wokół
króla Holandii, którego cesarz, anektując jego królestwo, posłał, można powiedzieć, na emeryturę, skupia się większość niezadowolonych i banitów. Ludwik Bonaparte to największy malkontent, jakiego znam, i zachowuje się tak, jakby okrutny zwycięzca wygnał go z ziemi przodków. Jest tam również matka cesarza, która wciąż się modli i robi oszczędności. Oczywiście, mój drogi przyjaciel, Casimir de Montrond, otrzymał zgodę na wyjazd do Akwizgranu, ale ten człowiek ma dar ściągania na siebie katastrof, a Bóg mi świadkiem, że nie potrzebuje pani dodatkowych kłopotów. Nie, proszę raczej pojechać ze mną. Od ośmiu lat książę Benewentu regularnie jeździł do wód w Bourbon. Chora noga i reumatyzm dokuczały mu tam zdecydowanie mniej i żaden człowiek, żaden europejski kataklizm nie były w stanie przeszkodzić mu w udaniu się w lipcu do uzdrowiska. Zachwalał młodej przyjaciółce uroki tego spokojnego i cudownego miasteczka, podkreślając przy tym, że bliżej stamtąd do Paryża niż z Akwizgranu, że łatwiej przejechać sześćdziesiąt mil niż sto pięćdziesiąt, że lepiej, jeśli napisze do Jolivala, aby też przyjechał do Bourbon, że szybciej o niej zapomną a więc będzie miała odrobinę swobody, jeśli schroni się w małym miasteczku, a nie w modnym kurorcie, i że w końcu ludzie w niełasce powinni wzajemnie się popierać i sobie pomagać. –
Pani będzie ze mną grała w wista, a ja będę pani czytał dzieła pani du Deffand, zbudujemy sobie
własną Europę i będziemy źle mówić o wszystkich, którzy źle mówią o nas! A to znaczy, że nie będziemy narzekać na brak zajęcia, prawda? Marianna zgodziła się. Kiedy Agata pakowała kutry, a Gracchus przygotowywał powóz do podróży, napisała do swego przyjaciela Jolivala długi list relacjonujący ostatnie wydarzenia. Na zakończenie poprosiła go, by jak najszybciej wrócił, sam lub z Adelajdą i przyjechał do niej do Bourbon. Choć wiedziała, że wicehrabia-literat zapewne niewiele pomoże w sprawie Jasona, miała wrażenie, że gdy tylko wróci, wszystko od razu lepiej się ułoży. Wiedziała, że gdyby Arkadiusz był w Paryżu, nie wpadłaby w pułapkę sprytnie zastawioną przez Cranmere'a, gdyż nie tak naiwny, a przede wszystkim nie tak impulsywny jak ona, wyczułby zasadzkę i przedsięwziął odpowiednie środki. Ale skoro zło już się stało, teraz należało jak najszybciej je naprawić i doprowadzić do ujęcia prawdziwych morderców Nicolasa Mallerousse'a. A w tego rodzaju sprawie Arkadiusz był bezcennym pomocnikiem, gdyż nikt nie znał tak dobrze jak on groźnych mieszkańców paryskiego podziemia, których Anglik wziął sobie za sprzymierzeńców. List Marianna powierzyła Fortunacie Hamelin, która właśnie pośpiesznie wyjeżdżała do Akwizgranu. Podobnie jak Talleyrand, piękna Kreolka dowiedziała się, że czarujący hrabia de Montrond udawał się do wód, i żadna siła w świecie nie przeszkodziłaby jej podążyć za mężczyzną który razem z Fournier-Sarlovee'em dzielił jej gorące serce. I nawet fakt, że Fournier przebywał nadal w więzieniu, nie mógł jej powstrzymać.
–
Przynajmniej przez ten czas nie będzie mnie zdradzał! – oświadczyła z bezwiednym cynizmem, zu-
pełnie zapominając o tym, że sama wybiera się do rywala przystojnego generała. Fortunata wyjechała poprzedniego dnia, przysięgając, że doręczy list Jolivalowi natychmiast po przyjeździe, zanim jeszcze zobaczy Montronda. Spokojniejsza dzięki temu Marianna powoli wyruszyła w drogę do Allier, gdzie miała spotkać się z Talleyrandem, który przed udaniem się do Bourbon miał zamiar zatrzymać się dzień albo dwa w swych posiadłościach w Valencay, by spotkać się z książętami Hiszpanii, swoimi stałymi gośćmi z konieczności, i porozmawiać o sprawach finansowych ze swym zarządcą. Niedawna upadłość banku Simonsa w Brukseli naraziła na straty księcia Benewentu. Tak więc 14 lipca 1810 Marianna z bólem wyjeżdżała z Paryża. Nie tylko zostawiała Jasona w rękach policji, ale też opuszczała swój ukochany dom, co budziło w niej nieodparty sprzeciw. Mimo pełnych otuchy słów Savary'ego, zastanawiała się, ile czasu upłynie, nim do niego wróci, bo wiedziała, że prędzej czy później złamie rozkaz cesarza i że jeśli Jason stanie przed sądem, jeśli starania, o których przedsięwzięcie miała zamiar prosić Jolivala, okażą się próżne, będzie przy nim w tym momencie i żadna siła na świecie jej nie przeszkodzi. Prędzej czy później narazi się na gniew Napoleona... i Bóg jeden wie, jak daleko sięgną jego skutki! Cesarz mógł nawet kazać księżnej Sant'Anna wrócić do Toskanii i zabronić jej opuszczania. Mógł zmusić ją do zamknięcia się w tak pięknej i zarazem tak przerażającej villi, z której uciekła pewnej nocy jak z koszmaru... Na samą myśl o tym przeszły ją ciarki. Odkąd straciła dziecko, Marianna z przerażeniem myślała o chwili, gdy książę w białej masce dowie się, że tak oczekiwany potomek nigdy nie przyjdzie na świat. Bojąc się jego reakcji, z dnia na dzień odkładała napisanie fatalnego listu. Coś jej szeptało, że jeśli rozgniewany cesarz ześle ją do pałacu Sant'Anna, nigdy już nie wyrwie się z tego złowrogiego miejsca. Nie mogła wymazać z pamięci wspomnienia Mattea Damianiego. Często zastanawiała się, co się z nim stało. Gdy wyjeżdżała, dona Lavinia dała jej do zrozumienia, że książę Corrado uwięził go w lochu i że z pewnością zamierzał go ukarać. Ale jaką karę mógł wymierzyć człowiekowi, który całe życie z oddaniem służył jemu i jego rodzinie... i który z całą pewnością znał jego sekret! Karę śmierci? Marianna nie mogła uwierzyć, że Matteo Damiani został zabity, ponieważ on sam nigdy nikogo nie zabił... Gdy konie kłusowały drogą do Fontainebleau, na której słońce, przebijając się przez szeleszczące listowie przydrożnych drzew, kładło wesołe plamy, Marianna nie zwracała najmniejszej uwagi na widoki umykające za szybami powozu. Była dziwnie rozdwojona: podążała myślami do Niemiec, gdzie bawił jej przyjaciel Jolival, na którego tak bardzo liczyła, i równocześnie do starego więzienia La Force, które dobrze znała. Któregoś bowiem dnia ogarnięta nostalgią Adelajda zaprowadziła ją do starej dzielnicy Marais i pokazała jej swój dawny dom, starą budowlę w stylu Ludwika XIII, z różowej cegły i białego kamienia, sąsiadującą z
145
pałacykiem de Sevigne, ale podupadłą i potwornie zniszczoną przez szewca, który zajął ją podczas Rewolucji i urządził w niej skład i warsztat. Więzienie La Force było nie opodal i Marianna z obrzydzeniem spojrzała na jednopiętrowy budynek, na obdrapane, ale solidne mury, na niską, ciężką żelazną bramę z zardzewiałymi latarniami po obu stronach. Bramę ponurą, czerwonawą i lepką od brudu, jak gdyby ciągle jeszcze była tam krew, która strumieniami spływała po niej podczas masakry we wrześniu 1792. Starsza kuzynka opowiedziała jej o tej rzezi, którą widziała na własne oczy, ukryta na mansardzie swego domu. Opowiedziała jej o koszmarnej śmierci delikatnej księżnej de Lamballe i teraz opowieść ta, ze wszystkimi okropnymi szczegółami, przypomniała się Mariannie, która nie mogła opanować pełnego lęku drżenia na myśl o tym fatum, nieuchronnie, zda się, wiodącym Jasona Beauforta tragiczną drogą księżnej-męczennicy. Tak szybko z własnego domu znalazł się w więzieniu! Czyż nie słyszała płaczu cienia pani de Lamballe w pałacu, gdzie schroniła się, by zapomnieć o królewskiej niewdzięczności? Wrażliwy i przesądny umysł Marianny dopatrywał się w tym złowrogiego ostrzeżenia. A jeśli i Jason opuści La Force tylko po to, by ponieść śmierć..? Takie myśli, w połączeniu ze świadomością własnej bezsilności i tego, co nazywała „okrucieństwem cesarza", nie mogły dodać jej otuchy i kiedy dwa dni później Marianna dojechała do Bourbon nie zmrużywszy oka od wyjazdu z Paryża i nie jedząc nic poza odrobiną bułki zamoczonej w mleku, znajdowała się w stanie takiej depresji, że natychmiast musiano położyć ją do łóżka. Bourbon-Archambault, urocze małe miasteczko, leżało nad wielkim stawem. Przecinała je rwąca rzeka, a biało-różowe domy skupiły się w cieniu potężnej skalnej ostrogi, gdzie niegdyś wznosiło się siedemnaście dumnych wież, z których pozostały tylko cztery2, książąt de Bourbon. Miasto było bogate, potężne i tłumnie odwiedzane w epoce Wielkiego Króla, gdy najwspanialsze osobistości dworu przyjeżdżały tu leczyć swój reumatyzm. Ale i tędy przeszedł Terror. Cień poety Scarrona, madame de Sevigne i markizy de Montespan, którzy dumnie dokończyli tu swego żywota, wtopił się w mglisty krajobraz Allier w czasie, gdy runęły wieże zamku, jego piękne wnętrza i kaplica. Ale Marianna nie patrzyła ani na trzy ocalałe wieże ,przeglądające się w migotliwej tafli stawu, ani na malownicze wzgórza, wśród których leżało miasteczko, ani nawet na urocze kolorowe stroje jego mieszkańców, którzy z ciekawością cisnęli się wokół eleganckiego powozu i parujących koni.
Mariannę ulokowano w pawilonie Sevigne, w pokoju czarującej markizy, ale ani starania Agaty, ani pełne szacunku i uprzejmości przyjęcie hotelarza nie poprawiły ponurego nastroju, w jakim świadomie się pogrążyła. Pragnęła tylko jednego: spać, spać jak najdłużej, jeśli to możliwe, tak długo, aż ktoś przyniesie jej wiadomości od Jasona. Poza tym nic jej nie interesowało. Na próżno by mówić o urokach krajobrazu, była głucha na wszystko, co ją otaczało. Czekała. Tak minęły dwa tygodnie. Tygodnie dość dziwne, bo zupełnie wykreślone z pamięci Marianny, która starała się nie przeżywać tych dni, upodobniając jedną godzinę do drugiej, tworząc z nich monotonną i jedno2 Jedna wznosi się nad miasteczkiem, trzy zaś nad stawem.
stajną magmę. Nikt – a zwłaszcza opiekujący się kuracjuszami lekarze, którzy zupełnie nie pojmowali zachowania przedziwnej kuracjuszki – nie miał prawa wejść do niej. Przybycie Talleyranda przerwało tę monotonię i równocześnie ożywiło tutejszą społeczność, a Mariannę... przykro zaskoczyło. Spodziewała się, że książę przyjedzie z małą świtą, na przykład ze swoim sekretarzem i lokajem Courtiadem. Ale gdy sąsiedni dom wypełnił nagle tłum ludzi, musiała przyznać, że Talleyrand miał zupełnie inne niż ona wyobrażenie o książęcym stylu życia. Gdy księżnej Sant’Anna wystarczali pokojowa i stangret, książę Benewentu ciągnął za sobą całą armię lokajów i kuchcików, kucharza, sekretarzy, adoptowaną córkę Charlotte z preceptorem, krótkowzrocznym panem Fercoc, swojego brata Bosona, młodszego o dziesięć lat, ale głuchego jak pień, no i żonę! Czasami towarzyszyło im jeszcze liczne grono gości. Mariannę najbardziej zdumiało przybycie księżnej. Ale Talleyrand – który w pałacu Matignon starał się jak najmniej stykać z małżonką, który gdy tylko zaczynała się ładna pogoda, wysłał ją na letni odpoczynek do należącego do niej zameczku w Pont-de-Sains, gdzie sam nigdy nie postawił nogi, zdecydowanie woląc towarzystwo księżnej Kurlandii i jej uroczą letnią posiadłość w Saint-Germain – zawsze i regularnie zabierał ją do Bourbon. Dopiero miała się dowiedzieć, że był to zwyczaj ustanowiony przez samego Talleyranda, który uważał za swój obowiązek spędzenie w lecie trzech tygodni w towarzystwie żony. Mariannę wzruszyła serdeczność, z jaką powitała ją jej dawna chlebodawczyni; ucałowała ją i okazała szczerą radość ze spotkania. – Wiem o pani nieszczęściach, drogie dziecko, i chcę zapewnić, że może pani liczyć na oparcie we mnie i zrozumienie. – Księżno, jest pani nieskończenie dobra, o czym nie po raz pierwszy mam okazję się przekonać! Obecność przyjaciół jest czymś bezcennym. – Zwłaszcza w tej dziurze! – westchnęła księżna. – Można tu umrzeć z nudów, ale książę uważa, że te trzy tygodnie służą całemu naszemu domowi. Kiedyż znów spędzać będziemy lato w Valencay! – westchnęła, ściszając głos, aby mąż nie usłyszał jej słów. Rzeczywiście nie miała prawa pobytu w Valencay, które stało się wspaniałą, choć przymusową rezydencją hiszpańskich infantów, odkąd zamek i jego romantyczna sceneria ułatwiły pani domu idyllę z czarującym księciem de San Carlos. Nikt o niczym by nie wiedział, gdyby sam Napoleon nie uznał za stosowne powiadomić Talleyranda o małżeńskim pechu, i to słowami tak grubiańskimi, że uradował złośliwców. Książę musiał interweniować i biedna „księżna Indii" nie mogła się pocieszyć po utracie swego osobistego raju. Kiedy z wielkim hałasem trzaskających drzwi, ciągnionych skrzyń, tupotem nóg i nawoływaniami służby, pod zaciekawionym spojrzeniem kilkudziesięciu tutejszych mieszkańców, którzy zgromadzili się wokół powozów, wprowadzała się do domu w Bourbon, Talleyrand udał się do Marianny pod pretekstem sprawdze-
147
nia, czy się dobrze urządziła. Ale gdy tylko drzwi małego saloniku zamknęły się za nim, beztroski uśmiech zniknął z twarzy księcia i Marianna z przerażeniem zobaczyła jego zatroskane czoło i opuszczone ze znużeniem ramiona. Chcąc pokonać lęk, który ją ogarnął, z całej siły ścisnęła poręcz fotela, na którym siedziała. – To aż tak źle? – Gorzej, niż to sobie pani może wyobrazić! Dlatego tak późno się u pani zjawiłem. Chciałem jak najwięcej się dowiedzieć i dlatego tylko przejechałem przez Valencay. Prawdę mówiąc, droga przyjaciółko, nie wiem, od której ze złych wiadomości mam zacząć. Westchnął i ciężko usiadł na drugim fotelu, wyprostował chorą nogę, która w czasie podróży mu zdrętwiała, laskę oparło kolano i bladą twarz otarł długą białą dłonią. Marianna zobaczyła, że ręka mu lekko drży. – Litości! Proszę powiedzieć mi wszystko! Od razu i bez namysłu! Niech mnie pan nie oszczędza, bo nie ma nic gorszego niż niewiedza! Od dwóch tygodni umieram z braku wiadomości! Czy to możliwe, że nadal jeszcze nie uznano niewinności Jasona? – Niewinności? – gorzko zaśmiał się Talleyrand. – Każdy kolejny dzień umacnia jego winę! Jeśli dalej tak pójdzie, pozostanie nam tylko walczyć... rozpaczliwie o uniknięcie... – Czego? – Gilotyny! Z okrzykiem przerażenia Marianna zerwała się z fotela, jakby poręcze, których się kurczowo trzymała, zaczęły ją palić. Przyłożywszy zlodowaciałe ręce do rozpalonych policzków, zrobiła kilka okrążeń wokół pokoju jak przerażone zwierzę w potrzasku, po czym uklękła, a raczej osunęła się u stóp księcia. – Nie mógł pan wymówić okropniejszego słowa! – odezwała się głucho. – Najgorsze więc pan powiedział! Teraz, błagam, proszę mówić, jeśli nie chce pan doprowadzić mnie do szaleństwa! Talleyrand delikatnie położył rękę na gładkich włosach młodej kobiety. Pokiwał głową, a jego zwykle tak zimne i szydercze oczy patrzyły na nią z wielką litością. – Znam pani odwagę, Marianno! I będę mówić, ale proszę wstać i usiąść przy mnie. O tu... na tej kanapce będziemy blisko siebie, prawda? Kiedy siedzieli już obok siebie, trzymając się za ręce jak ojciec i córka, na małej wiklinowej kanapce przy oknie otwartym na park, książę Benewentu zaczął opowiadać: Oskarżenie o morderstwo, ciążące na Jasonie Beaufort, oparte na anonimie, jaki otrzymała policja, i zeznaniu marynarza Pereza, który w dalszym ciągu przysięgał, że otrzymał od korsarza rozkaz zabrania trupa Nicolasa Mallerousse'a i wrzucenia go do Sekwany, potwierdzały teraz dodatkowe fakty. Przede wszystkim po dwóch dniach znaleziono w sieciach w Saint-Cloud zwłoki marynarza Jonesa, który, jak twierdził Perez, miał mu pomóc pozbyć się zwłok zamordowanego i który w chwili pojawienia się policji uciekł. Ponieważ na zwłokach nie było żadnych śladów uderzenia czy walki, policja uznała, że uciekając w nocy z parku w
Passy Jones wpadł do Sekwany, której brzegi po wieczornej burzy były bardzo śliskie, i utonął. – Co za głupota! – zaprotestowała Marianna. – Każdy marynarz, wpadłszy przypadkiem do Sekwany, dopłynąłby bezpiecznie do brzegu nawet w środku nocy! Zwłaszcza w lecie! – Perez mówi, że jego kompan nie umiał pływać. Natomiast Jason twierdzi, że Jones, jeden z najlepszych jego ludzi, pływał jak ryba! – I wiarę dają temu nędznikowi Perezowi? –
Oskarżony rzadko kiedy jest w korzystnej sytuacji! – westchnął Talleyrand. – Szkoda! Zeznania tego
Jonesa, gdyby oskarżył Pereza o kłamstwo, mogłyby uratować naszego przyjaciela. Moim zdaniem, Jones nigdy nie trzymał z tym Perezem, którego Beaufort, jak twierdzi, kazał wychłostać i wyrzucić ze statku. Ale ci, co zaplanowali tę śmiertelną pułapkę, nie liczą się z jednym trupem więcej czy mniej! W dodatku to jeszcze nie wszystko: celnicy i żandarmi przeszukali w Morlaix ładownie „Czarodziejki Morza" i odkryty tam ładunek dodatkowo obciąża Jasona. Marianna z irytacją wzruszyła ramionami. – Szampan i burgund! To mi zbrodnia! Ładunek wart głowy człowieka! A ta cała blokada... – Wart głowy człowieka – łagodnie przerwał dyplomata – kiedy znajdują się w nim również fałszywe pieniądze! –
Fałszywe... To nieprawda!
–
Nie sądzę, by to Jason je tam schował, ale to prawda, że je tam znaleziono... Co do tego nie ma naj-
mniejszych wątpliwości! Znaleziono około stu tysięcy funtów szterlingów w banknotach Banku Anglii... banknotów, niestety, nowych! Już ja to pani mówię: pułapka została znakomicie zastawiona, wszystko doskonale zorganizowane! – Więc trzeba to wszystko zdezorganizować! – wykrzyknęła Marianna. – Oboje wiemy, mamy pewność, że zarówno zbrodnia, jak i cała reszta są dziełem bandy, którą policja zna i która ma z pewnością możliwości wydrukowania fałszywych banknotów. Bo właśnie tego trzeba szukać: fałszerzy funtów szterlingów! Można pomyśleć, że ludzie w policji mają oczy po to, by nie widzieć, i uszy po to, by nie słyszeć. Kiedy chciałam powiedzieć prawdę temu inspektorowi Pâques, potraktował mnie niemal jak wariatkę, a książę Rovigo w ogóle nie chciał mnie słuchać. – Nie znam nikogo równie upartego i głupiego jak książę Rovigo... prócz może pana Savary'ego, prawda? – Talleyrand nawet w najbardziej ponurych okolicznościach nie mógł powstrzymać się od zrobienia złośliwej uwagi lub jej powtórzenia, gdyż powiedział już to samo o księciu Bassano. – Nasz policjant żyje w nieustannej trwodze, że mógłby narazić się swemu bożyszczu, cesarzowi. Ale tym razem nie mogę go winić. Niech pani pomyśli, moje dziecko, że podejrzeniom ciążącym na Beauforcie może pani przeciwstawić jedynie swoje głębokie przekonanie i swoje słowo... ale ani cienia dowodu!
149
– A oni, czy mają coś więcej niż ja? – buntowała się Marianna. – Ich podejrzenia to zwykłe kalumnie, rzucone przez istoty tak nikczemne, że w ogóle nie powinno się ich słuchać. Poza tym nie mogę zrozumieć, czemu lord Cranmere i jego wspólnicy zadali sobie tyle trudu po to tylko, by zemścić się za to, że przeze mnie Francisa aresztowano. Przecież ta zemsta nie uderza we mnie bezpośrednio. Ofiarą, prawdziwą ofiarą, jest Jason Beaufort! Dlaczego właśnie on? – Bo jest Amerykaninem. Moje drogie dziecko – westchnął Talleyrand – przykro mi, że muszę odebrać pani wszelkie złudzenia, ale pani kłopoty z lordem Cranmere'em mają w tej sprawie znaczenie drugorzędne. Jak sama pani powiedziała, nikt nie zadawałby sobie tyle trudu, by zemścić się na pani. Ale wywołać incydent dyplomatyczny ze Stanami Zjednoczonymi, pogorszyć sytuację, trudną z powodu blokady kontynentalnej, ale która ostatnio zaczynała się poprawiać, to niezwykle ważne zadanie dla angielskiego szpiega, to sprawa naprawdę warte zachodu! Polityka wmieszana w jej prywatne sprawy? Tego Marianna zupełnie się nie spodziewała. Podniosła na księcia wzrok tak zdumiony, że uśmiechnął się pobłażliwie i wyjaśnił: –
Zaraz pani zrozumie: od zeszłego roku, mimo rozbieżności politycznych, handel między Stanami
Zjednoczonymi a Anglią zaczął się na nowo rozwijać. Stany Zjednoczone oburzyły dekrety podpisane przez Napoleona w Berlinie i w Mediolanie, zwłaszcza dekret mediolański, ustalający, że każdy statek, który zawinie do portu angielskiego albo nawiąże kontakt z angielskim statkiem, zostanie skonfiskowany. Lord Wellesley wykorzystał niezadowolenie Amerykanów i na początku tego roku ogromna ilość angielskich towarów trafiła do Stanów Zjednoczonych, co znakomicie wspomogło przeżywający trudny okres angielski handel. Ale prezydent Madison, będąc przyjacielem Francji, chciałby poprawić stosunki z ojczyzną La Fayette'a i byłby szczęśliwy, gdyby dekret mediolański nie dotyczył Stanów Zjednoczonych. Wydał odpowiednie rozkazy swemu ambasadorowi w Paryżu i od kilku tygodni John Armstrong pracuje nad tym. Wiem z pewnego źródła, że niedawno napisał do Champagny'ego, mojego następcy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, z pytaniem, pod jakimi warunkami dekrety berliński i mediolański mogłyby nie być stosowane do Stanów Zjednoczonych. Cała ta sprawa kontrabandy i morderstwa bardziej ma na celu unicestwienie ich starań niż... pomszczenie lorda Cranmere'a. Pani, Marianno, jest tylko pretekstem, a Beaufort wyłącznie narzędziem. Marianna spuściła głowę. Cranmere utkał wprost artystyczną pajęczynę. Doskonale spisał się jako angielski szpieg i jako wysokiej klasy złoczyńca, bo udało mu się nawet wyciągnąć pieniądze od swojej ofiary. Marianna zapłaciła, by wpaść razem z Jasonem w pułapkę zastawioną przez Anglika. Rozumiała teraz ogrom użytych środków, dziwne szaleństwo tego Pereza, który sam oddał się w ręce policji – zapewne sowicie opłaconego i mającego gwarancję bezkarności – by zgubić swojego kapitana. Z chwilą gdy w grę wchodziły międzynarodowe interesy, szanse Jasona zdecydowanie malały. – Ale wspomniał pan o amerykańskim ambasadorze. Czy nie może pomóc Jasonowi?
– Może być pani pewna, że John Armstrong zrobił już, co w jego mocy! Ale jeśli Beaufort zostanie oskarżony o szpiegostwo, fałszowanie pieniędzy i zabójstwo, będzie mógł jedynie błagać cesarza o łaskę. – Cesarza? – wybuchnęła Marianna. – Pomówmy o nim! Czy wie pan przynajmniej, dlaczego nie chce mnie widzieć? Kilku minutowa audiencja by wystarczyła: dowiedziałby się wszystkiego i Jason byłby już wolny! –
Nie jestem taki pewien, Marianno! W takim przypadku cesarz może działać dopiero po wyjaśnieniu
całej sprawy. W grę wchodzą zbyt poważne interesy! Co więcej, z przyjemnością, jak sądzę, da pani nauczkę... i ukarze za to, że tak szybko się pani pocieszyła, że nie jest już jego faworytą. W końcu to mężczyzna! Poza tym Beauforta obciąża zeznanie, którego Napoleon nie może nie wziąć pod uwagę, jeśli nie chce otwarcie narazić się zwykłej moralności, a wie pani, jak bardzo zależy mu na tym, by jego dwór cieszył się szacunkiem. Bo o ile autor anonimu i marynarz Perez są nędznikami, czy może pani powiedzieć to samo o seniorze Beaufort? W małym pełnym kwiatów pokoju zapadła śmiertelna cisza. Marianna w myślach powtarzała ostatnie sylaby wypowiedziane przez Talleyranda i starała się nadać im sens, który by jej nie przerażał. Nie znalazłszy go, spytała w końcu głosem pełnym jeszcze niedowierzania, ale już się łamiącym: –
Czy chce mi pan powiedzieć, że...
– Że żona Jasona zwróciła się przeciw niemu? Niestety, tak! Ta nieszczęsna kobieta, chora z zazdrości, święcie wierzy w to, że jest pani kochanką jej męża. Nawet przez chwilę nie wątpiła w winę męża. Jeśli posłuchać, co mówi, a jej zawziętość nie ma sobie równej, to Beaufort zdolny jest do wszystkiego, gdy chodzi o panią, nawet do zbrodni! – Ależ... to wariatka! Kompletna wariatka! Postradała zmysły i jej szaleństwo to zbrodnia! Czy śmiałby pan dalej twierdzić, że kocha Jasona? Talleyrand sceptycznie westchnął. – Być może! Widzi pani, Marianno, należy ona do rasy ludzi dzikich i namiętnych, gdzie obelgę wyrządzoną miłości może zmazać jedynie krew, gdzie zdradzona kobieta może, nie drgnąwszy nawet, wydać niewiernego kochanka katowi, choćby potem miała się zamknąć w najsurowszym klasztorze, by odpokutowując winę czekać na śmierć! Och, ta Pilar to straszliwa kobieta i na nieszczęście wie, że Jason panią kocha. Od razu panią rozpoznała. –
Rozpoznała? Przecież nigdy mnie nie widziała!
–
Tak pani sądzi? Dowiedziałem się, że figura na dziobie „Czarodziejki Morza" ma wiele wspólnego z
panią. Bywają bardzo zręczni rzemieślnicy... i bardzo niezręczni mężowie! Ale może Jason myślał, że Pilar nigdy nie będzie miała okazji pani spotkać, ponieważ pobyt ich miał być krótki, albo że nie dostrzeże podobieństwa...
151
Przez chwilę Marianna wpatrywała się w starego przyjaciela. Wstrząsnął nią ten nieoczekiwany dowód miłości i nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, czy jeszcze bardziej rozpaczać. W głębi serca nigdy nie wątpiła w miłość Jasona. Zawsze wiedziała, że ją kocha, nawet wtedy, gdy wygnała go od siebie w ciemną noc w Selton, i ten dowód, naiwny i niemal dziecinny, głęboko ją wzruszył. I pomyśleć, że nienawidziła tego statku, że nieustannie wypominała go Jasonowi, ponieważ kupił go za pieniądze ze sprzedaży Selton! A tymczasem ona była tu cały czas przy nim... Powoli wstała, a Talleyrand nie zrobił najmniejszego gestu, by ją zatrzymać. Nie patrzył na nią. Z podbródkiem ukrytym w nieskazitelnie białej kryzie kołnierza końcem laski wodził po dywanie, obrysowując zdobiące go róże. Gdy podeszła do wychodzącego na nieduży balkon okna, zaskrzypiał parkiet. Sięgnęła po niebieski szal leżący na krześle i szczelnie się nim otuliła. Mimo upalnego letniego słońca czuła zimno aż w głębi duszy i nawet rozgrzana żelazna poręcz, o którą się oparła, nie rozgrzała jej ani trochę. Wszystko wokół tchnęło prostą i spokojną radością pięknego dnia. Z sąsiedniego domu dobiegał jasny głos małej Charlotty, śpiewającej tak lubiane przez dzieci wyliczanki. W dole przy fontannie trzy kobiety, z wdziękiem noszące tutejsze stroje – urocze czapeczki, niebieskie spódnice i kwieciste staniki – rozmawiały gwarą i co chwila wybuchały radosnym śmiechem. Pod drzewem bawiły się dzieci. Służący księcia Benewentu prowadzili do stajni wyprzęgnięte konie, a nieco dalej jakiś kuracjusz, niewidoczny za firankami, wracał z kąpieli wzruszającą staromodną lektyką. A wszystko tonęło w strumieniach złotych promieni słonecznych, wszystko... prócz Marianny, która nie mogła zrozumieć, dlaczego nawet w tym sielskim otoczeniu, gdzie każdy wydawał się szczęśliwy, ona musiała uginać się pod ciężarem cierpienia i lęku. Myślała, że ma walczyć z garstką niegodziwców, głupotą policjantów i niezadowoleniem Napoleona, a okazało się, że znalazła się w samym centrum wielkiej i niebezpiecznej intrygi politycznej, w której ani Jason, ani ona w ogóle się nie liczyli. Czuła się tak, jakby skazana na dożywotnie więzienie musiała oglądać świat z głębi lochu i zza krat. Może po prostu nie była stworzona do tego świata! Jej świat, którym rządziły gwałt i nienawiść, nie chciał zostawić jej w spokoju... Nie pozostawało nic innego, jak doń wrócić. Wróciła z balkonu i podeszła nagle do Talleyranda, który uważnie obserwował ją spod przymkniętych powiek. Poszukała wzrokiem spojrzenia bladoniebieskich oczu. – Wracam. Muszę zobaczyć się z tą kobietą muszę z nią porozmawiać! Muszę ją przekonać... . – Że co? Że kocha pani jej męża tak jak on panią? Sądzi pani, że to skłoni ją do zmiany zdania? Ta Pilar to istny głaz...I nawet nie uda się pani do niej zbliżyć. Chroni ją gwardia królowej Hiszpanii, tej mieszczki Julii Gary, która jest szczęśliwa mogąc występować w roli władczyni wobec jedynej poddanej, która prosi ją o pomoc. W Mortefontaine Pilar jest hołubiona, otoczona murem dam i nadwornych rycerzy, bardziej niedostępnych niż mury twierdzy. Poprosiła, i prośbę jej spełniono, żeby nigdy nie zostawała sama. Żadnych od-
wiedzin. Żadnych wiadomości, chyba że najpierw adresowanych do królowej. Czy myśli pani, że nie próbowałem? – ze znużeniem zapytał Talleyrand. – Zostałem odprawiony jak jakiś intruz! A co dopiero gdyby to była pani! Delikatnie mówiąc, nie cieszy się pani najlepszą reputacją u tych świętoszkowatych pań! –
Trudno! Mimo wszystko pojadę... W nocy, w przebraniu, jeśli będzie trzeba, dostanę się przez mur,
ale muszę zobaczyć się z tą Pilar! To nie do wiary, że nikt nie stara się przemówić jej do rozsądku, uprzytomnić, że taka postawa to najgorsza ze zbrodni. – Sądzę, że doskonale o rym wie, ale jest to jej całkowicie obojętne. Kiedy Jason odpokutuje swoją winę, ona po prostu odpokutuje swoją, to wszystko! – Dla niej najgorszą zbrodnią jest zdrada popełniona w stosunku do niej – usłyszeli nagle głos dobiegający od strony drzwi. Odwrócili się równocześnie i Marianna po raz pierwszy od dawna wydała okrzyk radości. –
Jolival! Nareszcie!
Była taka szczęśliwa widząc swego wiernego towarzysza, że rzuciła mu się na szyję i głośno, jak mała dziewczynka, ucałowała w oba policzki, nie przejmując się, że od dwóch dni nie widziały one brzytwy i że Arkadiusz był przeraźliwie brudny. – Nie ma co! – zawołał książę, podając rękę nowo przybyłemu – może się pan szczycić przybyciem w samą porę! Nie mogę przekonać tej młodej damy, żeby się nie porywała na istne szaleństwo! Chce wróci do Paryża! – Wiem! Słyszałem – westchnął Jolival, bezceremonialnie padając na fotel, który jęknął pod jego ciężarem. – Nie może jednak wrócić do Paryża, i to z dwóch powodów: po pierwsze, jej dom jest pod ścisłym nadzorem. Cesarz dobrze ją zna i woli uniemożliwić jej nieposłuszeństwo, niż-za nie karać. Po drugie, jedynie odległość może nieco ostudzić żądzę zemsty, jaką płonie Hiszpanka. Królowa Julia musiała ją przekonać, że skazując na wygnanie swoją dawną faworytę Napoleon oddał hołd zdradzonej małżonce! –
Bzdura! – wymamrotała pod nosem Marianna.
–
Możliwe. Ale pani powrót, moja droga, pociągnąłby za sobą całą serię katastrof. Pan Beaufort jest
wprawdzie w więzieniu, ale bardzo pilnowany przez przyjaciół żony, a zwłaszcza niejakiego Alonsa Vasquesa, który zapewne słyszał o jego posiadłościach na Florydzie i chciałby, aby znalazły się na łonie Hiszpanii. – O Boże! Arkadiuszu – zawołała Marianna – skąd to wszystko wiesz? – Z Mortefontaine, przyjaciółko, z Mortefontaine, gdzie bezwstydnie szpiegowałem pani wroga, przycinając, tak jak umiałem, krzewy różane królowej Julii. Dla pani, moja droga, przez trzy potwornie długie dni byłem ogrodnikiem królowej Hiszpanii! – Czy wie pan, że róż nie przycina się w lecie? – z lekkim uśmiechem spytał Talleyrand.
153
– Dlatego byłem tylko trzy dni! Główny ogrodnik miał dosyć tej masakry i zwolnił mnie, bym gdzie indziej próbował swoich talentów. Ale jeśli chcecie, bym dalej mówił, miejcie litość i każcie przygotować mi kąpiel i podać coś do jedzenia! Duszę się od gorąca i kurzu, i umieram z głodu i pragnienia, i sam nie wiem, co okaże się groźniejsze dla mnie. – Zostawiam was – powiedział wstając z fotela Talleyrand, gdy tymczasem Marianna wybiegła z pokoju, by dać służbie rozkazy. – Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia i muszę wracać do domu. Czy ma pan jeszcze jakieś wieści? –dodał ściszając głos. Arkadiusz de Jolival smutno pokiwał głową. – Żadnych! Prawdziwi sprawcy jakimś cudem rozpłynęli się w powietrzu i wcale mnie to nie dziwi. Fanchon to stara wyga ,jej ludzie i ona sama, zrobiwszy swoje, zakopali się w jakiejś dziurze. Natomiast Anglik, czy to jako wicehrabia d'Aubecourt, czy jako ktoś zupełnie inny, zniknął tak definitywnie, że mogłoby się zdawać – i, niestety, tak właśnie jest! – że istniał jedynie w bujnej wyobraźni naszej przyjaciółki. Och, sprawy wyglądają naprawdę marnie... Nawet bardzo marnie! – Niech pan zamilknie! A oto i ona! I tak jest już wystarczająco nieszczęśliwa! Na razie do widzenia. Godzinę później Jolival, wypoczęty i doprowadzony do przyzwoitego stanu, mógł odpowiadać na pytania Marianny. Opowiedział, jak wyjechał z Akwizgranu, gdy tylko Fortunata Hamelin doręczyła mu list od Marianny. Nie minęła nawet godzina, gdy w towarzystwie Adelajdy d'Asselnat wyruszył w drogę do Paryża. – Adelajda przyjechała z panem? – zdziwiła się Marianna. – Więc dlaczego jej tu nie ma? Jolival wyjaśnił, że stara panna na wieść o strasznych ciosach, jakie spadły na jej kuzynkę, ani chwili się nie wahała. – Ona mnie potrzebuje. Wracam! – oznajmiła w odruchu szlachetności. Poza tym zauroczenie, pod którego wpływem zdecydowała się wstąpić do teatru i żyć w świecie błazna Bobeche'a, straciło wiele ze swej mocy. Przekonała się, że zawód trefnisia w połączeniu z zawodem tajnego agenta kryje w sobie nie same uroki, dostrzegła również, iż wybraniec serca o ponad dziesięć lat od niej młodszy to poważny problem. W tym nagłym przypływie zdrowego rozsądku nie bez znaczenia była miłostka, jaka właśnie rozkwitła między Bobeche'em a młodziutką kwiaciarką z parku uzdrowiskowego w Akwizgranie. – Oczywiście – dodał Jolival – wróciła odrobinę zawiedziona, odrobinę rozczarowana, odrobinę melancholijna, ale w głębi duszy dosyć zadowolona z powrotu do swego świata, do normalnego życia... i kuchni francuskiej. Kochała Bobeche'a, ale nie cierpiała kiszonej kapusty! A poza tym uważa, że jej miejsce jest przy pani, gdy ma pani kłopoty. Dodam, że jest nieprzytomnie dumna, że została pani księżną, choć za żadną cenę by się do tego nie przyznała. –
Dlaczego zatem nie przyjechała z panem?
– Bo uważa, że bardziej się pani przyda w Paryżu, niż dołączając tu do grona malkontentów. Wszyscy wiedzą o pani wygnaniu, więc ktoś powinien zająć się domem. Pani Adelajda doskonała jest w tej roli i życie w pani domu toczy się normalnym trybem. Noc dawno już zapadła, a dwójka przyjaciół nadal rozmawiała. Mieli sobie tyle do powiedzenia! Arkadiusz de Jolival nie zamierzał długo pozostać w Bourbon. Nazajutrz miał wyruszyć do Paryża, gdyż przyjechał tylko po to, by powiadomić Mariannę o swoim powrocie i podjęciu skutecznych działań. Równocześnie chciał usłyszeć z jej ust dokładny przebieg wypadków, by móc wyciągnąć z nich wnioski. – Jeśli dobrze zrozumiałem – powiedział smakując z przymkniętymi oczyma stary armagnac, który Talleyrand przysłał mu wieczorem – ani inspektor Pâques, ani Savary nie chcieli pani wysłuchać, kiedy próbowała pani oskarżyć swego... no, lorda Cranmere'a? – Otóż to! Jeden wziął mnie za wariatkę, a drugi o niczym nie chciał słyszeć. – Tym bardziej umocnili się w swoim przeświadczeniu, że nie znaleźli żadnego, choćby najmniejszego śladu jego obecności. Ten człowiek jest mistrzem w zacieraniu śladów! A przecież był w Paryżu. Ktoś musiał go widzieć. – Przyszło mi coś do głowy – wykrzyknęła nagle Marianna.– Czy robiono przeszukanie u naszej sąsiadki? Ta Mrs Atkins,z którą Adelajda była w znakomitych stosunkach i u której mieszkał Francis, potrafi zapewne powiedzieć nam, czy on jest jeszcze czy nie, a jeśli go już nie ma, to ile czasu u niej mieszkał! – Cudownie! – wykrzyknął Jolival. – Dlatego musiałem przyjechać. W swoim liście nawet pani nie wspomniała o Mrs Atkins. Pani kuzynka, która się kiedyś u niej ukrywała, bez trudu wszystko z niej wyciągnie. Jej zeznania mogą mieć tym większe znaczenie, że i ona jest Angielką. – To się dopiero okaże – Marianna nagle spochmurniała –czy zechce zeznawać na niekorzyść rodaka. –
Jeśli Adelajdzie się nie uda, to nikt nie ma szans, ale na pewno należy spróbować. Poza tym lord
Cranmere przebywał krótko w Yincennes, kiedy Nicolas Mallerousse aresztował go na bulwarze du Tempie. Może znajdziemy ślady jego pobytu na liście więźniów. – Sądzi pan? Tak łatwo stamtąd uciekł, że być może w ogóle nie został zarejestrowany! – Nie został zarejestrowany? Kiedy Nicolas Mallerousse osobiście go eskortował? Mogę się założyć, że go zarejestrowano! A fakt, że znajduje się na liście więźniów, stanowi formalny dowód na to, jakie stosunki łączyły lorda Cranmere'a i pani przyjaciela. Jeśli doprowadzimy do sprawdzenia tej listy, mamy szansę, że wysłucha nas najpierw policja, a potem sąd! A w razie potrzeby udamy się do cesarza. Pani, droga przyjaciółko, zabronił kontaktowania się z nim, ale mnie niczego nie zabronił! Poproszę o audiencję. Będzie musiał mnie wysłuchać! I wygramy sprawę! Arkadiusz coraz bardziej dawał się porwać nadziejom, jakie zrodziły sugestie wysunięte przez niego i Mariannę. Jego małe żywe oczy żarzyły się jak węgielki, a zatroskana przed chwilą twarz prawie się uśmiechała.
155
Mariannie entuzjazm Jolivala łatwo się udzielił, przynosząc odrobinę radości i nadziei, i dodając otuchy. Nie zastanawiając się ani chwili rzuciła się przyjacielowi na szyję. – Arkadiuszu! Jest pan cudowny! Wiedziałam, że gdy tylko się pan zjawi, odzyskam nadzieję i ducha walki! Dzięki panu wiem, że nie wszystko stracone, że może uda nam się go uratować! – Może? Dlaczego może? – spytał Jolival, któremu armagnac księcia dodawał animuszu. – Należy powiedzieć, że uratujemy go na pewno! – Ma pan rację: uratujemy go... za wszelką cenę! – dodała Marianna z taką determinacją, że teraz Arkadiusz ucałował ją, szczęśliwy, że odzyskała humor. Tej nocy Marianna po raz pierwszy od wyjazdu z Paryża położyła się spać bez uczucia przygnębienia i bezsilności, które wieczorami było trudniejsze do zniesienia niż za dnia. Odzyskała wiarę, że będzie mogła, nawet z dala od Paryża, na wygnaniu, działać, być może przez podstawioną osobę, w sprawie Jasona. Ta myśl najbardziej dodawała jej otuchy. Kiedy rankiem następnego dnia Jolival wyruszył w drogę do Paryża z zapałem godnym jego wytrwałości i zdolności jeździeckich, wiózł nie tylko list Marianny do Adelajdy, ale i jej ogromne nadzieje. Marianna zaś odzyskała dzięki niemu chęć do życia. Następne dni odpoczywała. Ufając w skuteczność połączonych sił Arkadiusza i Adelajdy, pozwoliła sobie na rozkoszowanie się urokiem uzdrowiska, gdzie zegar na wieży Quiquengrogne wybijał godziny spokojnie płynącego czasu. Z przyjemnością patrzyła nawet na domowników Talleyranda, którzy mieli tutaj dużo większą swobodę niż w Paryżu. Od rana do wieczora słyszała śpiew małej Charlotty, która jakby postanowiła tchnąć młodość w poważnego pana Fercoca i która choć raz narzuciła preceptorowi program, w którym było więcej miejsca dla zabaw i wycieczek niż dla łaciny i matematyki. Co rano ze swego okna obserwowała z rozbawieniem wyprawę księcia do wód. Zgodnie z tutejszą modą wsiadał do lektyki, owinąwszy się przedtem mnóstwem szali i przeróżnych wełnianych okryć, w których wyglądał jak ogromny zabawny kokon. Kiedy jednak dopełnił wszelkich faz rytuału, ubierał się normalnie i zapominał o kuracji, kąpielach i diecie, gdy tylko towarzystwo zasiadało do stołu – Marianna wszystkie posiłki jadała z przyjaciółmi – by degustować cuda, jakie wyczyniał Careme, mimo skromnych warunków, co roku doprowadzających go do szaleństwa, które kończyło się po powrocie do wspaniałych kuchni w Valencay czy w pałacu Matignon. Był jeszcze Boson, głuchy brat księcia, który dyskretnie, na sposób staroświecki i niespójny, bo nie słyszał połowy tego, co do niego mówiono, adorował Mariannę. Adorował ją zresztą dorywczo, większość czasu bowiem spędzał z głową pod wodą w nadziei, nie wiadomo skąd wziętej, że odzyska słuch.
Popołudnia spędzała na przejażdżkach z księżną albo na lekturze z księciem. Jeździły do Souvigny, podziwiać opactwo i rodzinne grobowce, mijając po drodze łąki otoczone żywopłotami, gdzie wśród drzew pasły się białe woły. Latem ta silna i bogata ziemia w pełni rozkwitała, tchnąć spokojem i pięknem. Nawet dziecinna paplanina księżnej Talleyrand działała kojąco na Mariannę, rozjaśniając mroki ponurych intryg, w które została zaplątana. Z Talleyrandem czytała, tak jak obiecał, korespondencję pani du Deffand, która bawiła księcia, bo przypominała mu „wczesną młodość, wejście w świat i wszystkie ówczesne liczące się osobistości". A Marianna w jego towarzystwie z pełnym zdumienia zachwytem zanurzała się w tym czarownym i frywolnym osiemnastym wieku, w którym jej rodzice przeżyli miłość. Często lektura kończyła się rozmową i książę z przyjemnością snuł wspomnienia, jakie zachował, o tej „najpiękniejszej i najbardziej dobranej parze", jaką kiedykolwiek widział, a którą córka tak mało znała. Słuchając go Mariannie wydawało się, że widzi matkę, jak czarująca i jasnowłosa, w białej muślinowej sukni, z przybraną wstążkami laseczką w ręce, spaceruje alejkami Trianon albo siada na głębokiej kanapce przy kominku w salonie, gdzie z wdziękiem przyjmuje gości cisnących się do jej salonu na „herbatki po angielsku", którym potrafiła nadać intymny i czarujący charakter, nawet gdy było na nich kilkadziesiąt osób. Później Talleyrand wspominał Piotra d'Asselnat, bezgranicznie oddanego swoim dwom miłościom: niezłomnej miłości do monarchii i żarliwej miłości do żony. Wówczas ogromny portret żołnierza z rue de Lille ożywał w wyobraźni Marianny, zachwyconej i trochę zazdrosnej. „Przeżyć taką miłość! – myślała, słuchając opowieści starego przyjaciela. – Kochać i być kochaną tak, jak oni się kochali...a potem, jeśli trzeba, umrzeć razem krwawą i straszliwą śmiercią na szafocie! Ale przedtem kilka lat... choć kilka miesięcy niepowtarzalnego szczęścia!" Ach, jak doskonale rozumiała matkę, która widząc aresztowanego męża wyniośle domagała się prawa podążenia za nim na śmierć, nie myśląc nawet o dziecku, które zostawiała, by przeżyć swą miłość aż po grób! Przecież ona też, przez te wszystkie tak długie od tragedii w Passy noce, tysiące razy myślała, że nie przeżyje Jasona. Wyobrażała sobie setki tragicznych zakończeń swej miłości. Oczyma wyobraźni widziała, jak wyrywa się z tłumu i rzuca pod kule plutonu egzekucyjnego, jeśli Jason będzie miał prawo do żołnierskiej śmierci, albo podcina sobie gardło u stóp szafotu, jeśli skażą go jak zwykłego kryminalistę. Ale teraz, gdy Jolival przywrócił jej nadzieję, całą siłą woli myślała o sięgnięciu wbrew i na przekór wszystkim po szczęście, które tak uparcie jej umykało. Przeżyć z Jasonem miłość, a potem niech się świat wali, byle tylko zdążyli wypić do końca napój miłosny! Czas spędzała więc dosyć miło, ale w miarę upływu dni jej zdenerwowanie rosło. Czekała na list, na jakąś wiadomość, próbowała z zachowania Talleyranda odgadnąć, czy w korespondencji, jaką otrzymywał z Paryża, nie było jakichś wiadomości o sprawie Jasona.
157
Któregoś ranka wyszła z księciem na spacer cienistą drogą biegnącą wokół zamkowego stawu. Z powodu chorej nogi piesze spacery Talleyranda nigdy nie trwały długo, ale wspaniała pogoda, świeże i przejrzyste powietrze sprawiły, że oboje mieli nieprzepartą ochotę na przechadzkę. Łąki pachniały sianem i macierzanką, niebo zrobiło się białe od gołębi, które ścigały się wokół trzech szarych wież zamkowych, a spokojna błękitna woda stawu srebrzyła się w słońcu niby suknia bajkowej wróżki. Książę i Marianna szli powoli brzegiem wody, rzucając kaczkom chleb i śmiejąc się z nerwowego kwakania kaczej matki, która starała się panować nad wyjątkowo rozbrykanym stadkiem, kiedy zobaczyli biegnącego ku nim lokaja i trzymającego w odzianych w rękawiczki rękach coś białego. – Poczta zapewne – w głosie Talleyranda słychać było niezadowolenie. – Musi to być coś niezwykle pilnego, że aż tu nas dogonił! Lokaj przyniósł dwa listy, jeden adresowany do Talleyranda, drugi do Marianny. Na widok pieczęci cesarza na swoim książę uniósł w zdziwieniu brwi, natomiast Marianna, rozpoznawszy ekstrawaganckie pismo Jolivala, rzuciła się na swój i nerwowo zerwała pieczęć. Przeczytawszy jednym tchem kilka linijek, jakie zawierał, nie mogła powstrzymać okrzyku rozpaczy. Arkadiusz donosił jej bowiem, że Mrs Atkins wyjechała z domu przy rue de Lille i udała się „na wieś" – nikt jednak nie wiedział, gdzie znajduje się ta wieś – tego samego dnia, kiedy Adelajda d'Asselnat wróciła do rodzinnego pałacu. Natomiast na listach więźniów w Vincennes po pobycie Francisa Cranmere'a pozostał ślad jedynie w postaci wyrwanej strony. Ludzie, którzy zaprzysięgli zgubę Jasona i pogorszenie stosunków francusko-amerykańskich, niczego nie pozostawiali przypadkowi! Z oczyma pełnymi łez Marianna nerwowo mięła w rękach list Jolivala, gdy książę gniewnie wymamrotał: – Że też musi mnie potrzebować na inauguracji tej swojej nieszczęsnej kolumny! Pomyśleć, że przez to mam przerwać kąpiele lecznicze! W dodatku wcale nie mam ochoty wracać do Paryża! Z gniewnej tyrady Talleyranda Marianna usłyszała jedynie ostatnie słowa. –
Wracać do Paryża? Wraca pan do Paryża?
–
Nie pozostaje mi nic innego! Muszę tam być piętnastego sierpnia. Jak pani wie, to dzień urodzin cesa-
rza i w tym roku, by nadać większy rozmach temu świętu, Jego Wysokość postanowił odsłonić kolumnę ku czci Wielkiej Armii, odlaną z brązu z tysiąca dwustu armat zdobytych pod Austerlitz. Wzniósł ją na placu Vendóme. Nie wiem, czy ta inauguracja to najlepszy pomysł. Nie sprawi przyjemności nowej cesarzowej, bo przy-najmniej połowa tych armat była austriacka. Ale cesarz jest tak zadowolony z rzeźby przedstawiającej go jako rzymskiego cezara, która ma wieńczyć kolumnę, że pragnie, aby podziwiała ją cała Europa. Marianny zupełnie nie interesowała kolumna z placu Vendóme. Zapomniała nawet o zwykłej grzeczności i ostro przerwała księciu: –
Skoro jedzie pan do Paryża, proszę mnie z sobą zabrać!
–
Panią? A dlaczegóż to?
Bez słowa podała mu list Jolivala. Talleyrand przeczytał go wolno i uważnie, a kiedy skończył, zmarszczył brwi i nic nie mówiąc oddał Mariannie. – Muszę wrócić do Paryża – powtórzyła po chwili ochrypłym głosem. – Nie mogę tu dłużej zostać, wygrzewać się na słońcu całkowicie bezpieczna, gdy tam nad Jasonem gromadzą się groźne chmury. Jeśli zostanę, chyba... oszaleję! Proszę pozwolić mi jechać ze sobą! – Dobrze pani wie, że nie ma prawa wrócić, tak jak ja nie mam prawa zabrać pani! Czy nie obawia się pani, że jeśli cesarz dowie się o tym nieposłuszeństwie, tylko pogorszy sprawę Beauforta? – Nie dowie się. Zostawię tutaj moich ludzi, wszystkie bagaże i każę zamknąć apartamenty i informować wszystkich, że jestem chora, leżę w łóżku i nikogo nie chcę widzieć! Nie wywoła to zdziwienia, jako że tak właśnie było, nim pan przyjechał! Z pewnością biorą mnie za wariatkę! Wiem, że Gracchus i Agata nikogo nie wpuszczą za próg domu, więc mój podstępnie wyjdzie na jaw. W tym czasie wrócę do Paryża w przebraniu... Na przykład jednego z pańskich sekretarzy! – I gdzie się pani zatrzyma w Paryżu? – Talleyrand się nie rozchmurzył. – Pani domu pilnuje policja. Jeśli zobaczą, jak pani wchodzi, natychmiast panią aresztują! –
Pomyślałam... – nieśmiało zaczęła Marianna.
–
Że zatrzyma się pani u mnie? Ja też myślałem tak przez chwilę, ale to niemożliwe. Na rue de Varenne
wszyscy panią znają, a ja wcale nie jestem pewny wszystkich ludzi. Mogliby panią zdradzić, co wcale nie pomogłoby ani pani, ani moim sprawom! Przypominam pani, że nie jestem w najlepszych stosunkach z Jego Wysokością, nawet jeśli zaprasza mnie na inaugurację swojej kolumny! – Trudno! Zatrzymam się gdziekolwiek: na przykład w hotelu. – Gdzie przebranie nie uchroni pani nawet przez godzinę! Jest pani szalona, droga przyjaciółko! Nie sądzę, by był to najlepszy pomysł. Proszę przygotować się do drogi. Wyjedziemy z Bourbon dziś wieczorem, gdy zapadnie zmrok. Dam pani męski strój i aż do Paryża będzie pani występowała jako mój młodszy sekretarz. W Paryżu zaprowadzę panią do... mniejsza o to, sama pani zobaczy! Nie warto teraz o tym mówić! Proszę jednak zabrać ze dwie suknie. Czy naprawdę chce pani popełnić to szaleństwo? – Tak, chcę! – Marianna zaróżowiła się z nieoczekiwanej radości, bo ledwie śmiała marzyć o tej pomocy. – Wydaje mi się, że będąc przy nim, będę miała szczęście coś dla niego zrobić! – To on ma szczęście – z lekkim uśmiechem westchnął książę – że jest tak kochany! No, Marianno, widać sądzone mi, że nigdy niczego nie potrafię ci odmówić! Poza tym może rzeczywiście lepiej być gotowym do działania. Kto wie, czy nie nadarzy się jakaś okazja? Wtedy jej pani nie straci. A teraz wracamy, Marianno! Co pani robi? – dodał próbując na próżno wyrwać jej rękę, którą z wdzięcznością podniosła do ust. – Czy nie jest pani po trosze moją przybraną córką? Spróbuję więc po prostu być przyzwoitym ojcem. Ale zastana-
159
wiam się, co by na to powiedział pani prawdziwy ojciec! Opierając się wzajemnie o siebie, utykający książę i młoda kobieta powoli ruszyli drogą do miasteczka, zostawiając staw we władanie kaczkom i gołębiom. Na wieży Quiquengrogne wybiła jedenasta, gdy stangret Talleyranda pognał konie drogą do Paryża. Kiedy powóz ruszył, Marianna podniosła oczy ku oknom swojej sypialni. Za zamkniętymi okiennicami paliła się, tak jak co wieczór od jej przyjazdu tutaj, lampka nocna. Nikt by się nie domyślił, że pali się przy pustym łóżku w pustej sypialni. Agata, a zwłaszcza Gracchus otrzymali surowe rozkazy, z którymi chłopak nie chciał się pogodzić, oburzony, że jego ukochana pani rzuca się w wir niebezpiecznej przygody, nie mając przy sobie swego silnego służącego. Marianna musiała mu obiecać, że jak najszybciej sprowadzi go do Paryża, a w razie najmniejszego niebezpieczeństwa natychmiast go wezwie. Za oknami powozu, którego kołysanie zmogło Mariannę, uciekały pogrążone w nocy pola i lasy. Spała z głową na ramieniu Talleyranda i śniła, że sama, gołymi rękoma, otwiera przed Jasonem bramy więzienia...
Adorator królowej Kiedy Marianna w towarzystwie Talleyranda weszła do domu, panowały w nim mrok i niezmącona cisza. Obojętny lokaj w surowej brązowej liberii ze świecznikiem w ręku poprowadził ich szerokimi schodami z czarnego marmuru z piękną poręczą z pozłacanego kutego żelaza na pierwsze piętro, gdzie oprócz licznych pogrążonych w ciemnościach salonów znajdował się ogromny gabinet, tak pełen mebli, obrazów, książek i rozmaitych dzieł sztuki, że Marianna i jej towarzysz mogliby nie dostrzec ciężkiej sylwetki i łysiny Szkota Crawfurda, gdyby nie wyszedł im na spotkanie. –
W czasach, gdy mieszkałem w tym domu – zauważył książę sztucznie wesołym tonem – mieściła się
tu biblioteka. Crawfurd urządził tu zupełnie innego rodzaju sanktuarium. W nikłym świetle kilku świec zdumiona Marianna zobaczyła, że wszystkie obrazy i dzieła sztuki przedstawiały tę samą osobę. W brązie, na płótnie, w marmurze, wszędzie widziała czarującą i wyniosłą twarz Marii Antoniny, która patrzyła na wchodzących. Meble musiały pochodzić z Małego Trianon, a prawie wszystkie przedmioty, które zagracały gabinet: tabakierki wachlarze, chusteczki, oprawy książek miały herb lub monogram królowej. Bileciki napisane jej ręką, oprawione w złote ramki wisiały na obitych szarym jedwabiem ścianach między portretami i miniaturami. Kiedy Talleyrand ściskał na sposób amerykański rękę Quintina Crawfurda, pan domu smutno się uśmiechał, widząc wyraźne zdumienie w oczach Marianny, wodzącej wzrokiem po pokoju, i z lekkim obcym akcentem dobitnie oznajmił: – Od dnia kiedy zostałem jej przedstawiony, żywię dla królowej męczennicy głęboki kult. Zrobiłem wszystko, by wyrwać ją z rąk wrogów i przywrócić szczęście. Teraz czczę jej pamięć! Kiedy Marianna, oszołomiona dziwną pasją wibrującą w głosie starego człowieka nie wiedziała, co odpowiedzieć, dodał: – Pani rodzice zginęli za nią, a ponadto pani matka była Angielką. Mój dom będzie dla pani azylem dla nikogo niedostępnym, bo ktokolwiek spróbuje panią stąd wyrwać albo pani zaszkodzić, zginie, nim zdąży się tym pochwalić! Ręką wskazał leżące na stole ogromne pistolety i położony na fotelu ciężki staroświecki szkocki miecz obosieczny, którego lśniąca stal świadczyła, że właściciel dba o niego i gotów jest w każdej chwili go użyć. Powitanie Crawfurda miało w sobie coś melodramatycznego i teatralnego, ale Marianna dostrzegła w nim swego rodzaju wielkość i niezaprzeczalną szczerość: ten człowiek raczej pozwoli się zabić, niż wyda swych gości. Mocno poruszona, w końcu znalazła kilka grzecznościowych słów, by mu podziękować, ale jej przerwał:
161
– Nie ma za co! Krew pani bliskich i przyjaźń księcia wystarczają by była tu pani naprawdę u siebie. Proszę ze mną, żona już czeka, by się pani rozgościła. Prawdę mówiąc, Marianna nie była zachwycona dowiedziawszy się, gdy zbliżali się do Paryża, że Talleyrand zamierza poprosić Crawfurdów o gościnę dla niej. Dziwna para, którą zobaczyła na przedstawieniu Brytanika w loży księcia Benewentu, wydała się jej nieco niepokojąca. Intrygowała ją i nieco przerażała przede wszystkim kobieta. Wiedziała, że przed poślubieniem najpierw księcia Wurstemberga, potem Anglika Sullivana, a wreszcie Crawfurda pierwsze lata swego życia spędziła w Lukce i nie mogła nie znać rodu Sant’Anna. Marianna czuła jeszcze na sobie spojrzenie, jakim Eleonora Crawfurd zmierzyła ją w Komedii Francuskiej, spojrzenie pełne podziwu i ciekawości, ale równocześnie zimne i ironiczne, którego nie mogła wyobrazić sobie patrzącego na nią przyjaźnie. Właśnie z powodu tego spojrzenia poczuła dziwną niechęć, gdy powóz Talleyranda zatrzymał się na podwórzu dawnego pałacu Crequi przy rue d'Anjou-Honore, uroczej budowli z ubiegłego stulecia, która przed dwoma jeszcze łaty była rezydencją Talleyranda. Natomiast bogaty Crawfurd mieszkał od 1806 w pałacu Matignon. Zamiany dokonano na poły ze względów osobistych – Matignon był za duży dla Crawfurdów – a na poły z rozkazu cesarza, który chciał, by jego minister spraw zagranicznych miał duży dom i liczną służbę, co zresztą jak najbardziej odpowiadało gustom tegoż ministra. Ale Talleyrand z czułością wspominał swoją dawną siedzibę przy rue d'Anjou i nie zrozumiałby, że Marianna może wzdragać się przed zamieszkaniem tu pod opieką ludzi, których zaliczał do swoich najstarszych i najwierniejszych przyjaciół. Twierdził, że Eleonora, niegdyś kochanka najpierw jego, a potem hrabiego Fersena, uosabiała cały urok i wdzięk osiemnastoletniego stulecia, które cechowała niepowtarzalna słodycz życia. Wprawdzie swą burzliwą karierę zaczęła na deskach teatralnych, gdzie prezentowała talenty tancerki. Ale książę zawsze uwielbiał tancerki! Posłusznie i starając się myśleć wyłącznie o łóżku, które tu znajdzie i którego tak gwałtownie potrzebowała poszła za panem domu do sąsiedniego salonu, gdzie w świetle długich czarnych świec Mrs Crawfurd tkała gobelin. W sukni z czarnej mory, w której fałdach załamywało się światło, w czepeczku z białego muślinu, dobranym do chustki upiętej według dawnej mody na piersiach, ze srebrnymi włosami zaczesanymi do góry i długimi lokami, podkreślającymi linię szyi, pani domu do tego stopnia wyglądała jak żywy portret Marii Antoniny, że na ten widok Marianna stanęła w progu jak wryta, jakby nagle ujrzała zjawę. Ale podobieństwo kończyło się na tym pierwszym wrażeniu, bo czarne oczy, żywe i inkwizytorskie, które spojrzały na Mariannę, czerwone i nieco okrutne usta nie przypominały Marii Antoniny, podobnie zresztą jak drobna, wątła sylwetka i ręce chude i kościste, czego nie potrafiły ukryć ani mitenki z czarnej koronki, ani zdobiące je wspaniałe brylanty. – A oto i nasza droga uciekinierka! – Eleonora Crawfurd wstała i ruszyła na powitanie gości. – Jestem szczęśliwa, że mogę panią przyjąć, moja droga, i pragnę, by uważała pani ten dom za swój. Może się pani
czuć w nim spokojna i bezpieczna, bo wprawdzie niewiele mamy służby, ale wszystkich darzymy pełnym zaufaniem. Eleonora miała wspaniały głos, kontralt, w którym dawało się jeszcze słyszeć resztki śpiewnego akcentu toskańskiego, niski i ciepły, niezwykle ujmujący i jak prawdziwa artystka się nim posługiwała. – Jest pani szlachetną osobą. – Marianna nie wiedząc, jak się jej skłonić, uśmiechnęła się tylko i skinęła głową. W przebraniu chłopięcym wyglądałaby śmiesznie robiąc rewerans, a męski ukłon też wypadłby nie najlepiej w jej wykonaniu. – Przykro mi, że sprawiam kłopot i być może narażam na ryzyko... – Ale skądże! Któż tu mówi o ryzyku? Quintin i ja przez całe życie się na nie narażaliśmy, a obecnie, o ile w ogóle istnieje, w porównaniu z tamtymi jest doprawdy nikłe. Mam zresztą nadzieję, że pani kłopoty skończą się niebawem i będzie mogła pani wrócić do domu. Czy nie miała pani spędzić u wód jedynie lata? Jesienią będzie już pani u siebie. Ale na razie musi się pani czuć dobrze u nas i na początek proszę panią i drogiego księcia na mały posiłek. Z pewnością są państwo głodni. Potem pokażę pani jej pokój. Posiłek ze względu na późną porę zjedli w salonie. Podano wspaniałe brzoskwinie, mleko, lekkie ciasta i cudowny brie, taki jak lubił Talleyrand, a do tego starego aksamitnego burgunda. Zmęczenie gości coraz bardziej dawało znać o sobie i rozmowa wyraźnie się dłużyła, ożywiając się jedynie na moment, gdy Crawfurd wspomniał, jakby chodziło o nie mający większego znaczenia fakt: –
Podobno Champagny przekazał pismo ambasadorowi Armstrongowi.
Talleyrand uniósł brwi, natomiast Mariannę nazwisko dyplomaty amerykańskiego wyrwało z sennego odrętwienia. –
Pismo? – spytał książę. – I co w nim mówi?
– Skąd mam wiedzieć? Dowiedziałem się jedynie, że chodzi o list z Ministerstwa Spraw Zagranicznych... i że czoło ambasadora jest mniej zatroskane od dnia otrzymania listu, który dostał... zaraz, zaraz... piątego sierpnia chyba. – Mniej zatroskane? Jak pan to rozumie, Crawfurd? Czyżby to znaczyło, że cesarz postanowił okazać pobłażliwość w sprawie Beauforta? Oczywiście, byłoby najprościej po prostu go zwolnić i... – Niech pan nawet o tym nie myśli! Sprawy nie da się zatuszować. Marynarz Perez, który, między nami mówiąc, wydaje się zbyt dobrze jak na nieuka i prostaka zorientowany w sprawach wielkiej polityki, twierdzi, że Beaufort miał zamiar zawinąć do portu w Portsmouth... by wyładować tam część szampana, i zgodnie z dekretem mediolańskim domaga się nagrody w postaci jednej trzeciej ładunku. To dziwne, jak łatwo echa tej sprawy, która miała przecież być tajna, wydostają się ze wszystkich zamieszanych w nią instytucji. Zastanawiam się, co o tym myśli cesarz... – Tego należałoby się dowiedzieć! – wykrzyknął Talleyrand, wstając i niecierpliwie uderzając ręką w stół. – To przypomina jakąś wariacką historię i zdecydowanie za wiele mówi się o marynarzu Perezie! Niech
163
się pani nie boi, Marianno – dodał widząc, że Marianna nagle zbladła, a oczy jej zaszkliły się łzami. – Spróbuję się zobaczyć się z Jego Wysokością, a jeśli mi się to nie uda, to napiszę do niego. Najwyższa pora, by uczciwi ludzie doszli do głosu! Na razie śpij, drogie dziecko, bo ledwo pani stoi na nogach. Pani domu zaopiekuje się panią, a ja z samego rana zawiadomię pani domowników o pani obecności tutaj. To prawda. Marianna była u kresu sił i kiedy książę Benewentu szedł do swego powozu, by pojechać do pałacu Matignon, posłusznie poszła za Eleonorą Crawfurd do pięknego pokoju o ścianach obitych różową tkaniną. Dwa okna pokoju wychodziły na ładny ogród, podobny zresztą do ogrodu Marianny. Pani Crawfurd zręcznie słała łóżko i zapaliła lampkę oliwną pod czajniczkiem z herbatą ziołową stojącą na nocnym stoliku. – Odrobina rumianku dobrze pani zrobi. Cudownie uspokaja nerwy. Czy mam pani pomóc się rozebrać? Marianna zaprzeczyła ruchem głowy i podziękowała znużonym uśmiechem. Chciała jak najszybciej zostać sama, ale pani domu nie spieszyła się z wyjściem. Kręciła się po pokoju, poprawiała kwiaty w wazonie, sprawdzała czy zasłony równo opadają, przestawiała krzesła, jakby chciała w nieskończoność przedłużyć to sam na sam. Marianna myślała już, że nie wytrzyma nerwowo i popełni niewybaczalną niegrzeczność prosząc, by ją zostawiła samą, gdy nagle Mrs Crawfurd odwróciła się do niej i spojrzała na nią ze zdumieniem i litością zarazem. – Biedne dziecko! – współczucie w jej głosie wydało się Mariannie lekko przesadzone. – Tak bardzo bym chciała, żeby znalazła pani szczęście... przynajmniej pani! –
Dlaczego: przynajmniej ja?
– Bo jest pani czarująca, taka młoda i taka piękna, taka...och! Bóg mi świadkiem, że dowiedziawszy się o pani ślubie, modliłam się, modliłam z całego serca, żeby przekleństwo ciążące, zdawałoby się, na księżnych Sant’Anna panią ominęło! – Przekleństwo? – z trudem wykrztusiła Marianna, gdyż nawet w stanie depresji, w jakim się znajdowała, słowo wydało jej się mocno przesadzone. – Jakie przekleństwo? Jeśli mówi pani o doni Lucindzie, która... – Och! Babka pani nieszczęśliwego małżonka tylko... można powiedzieć, ilustruje ten smutny stan rzeczy sięgający jeszcze Quattrocento. Odkąd jeden z książąt Sant’Anna zamordował swoją żonę za zdradę małżeńską, wszystkie kobiety w tej rodzinie... albo prawie wszystkie umierają gwałtowną śmiercią! Potrzeba sporo odwagi i dużo miłości, by zgodzić się nosić to nazwisko... Ale czyżby pani o tym nie wiedziała? – Nie! Nie wiedziałam! – rozbudzona Marianna zastanawiała się, do czego zmierza pani domu, bo wydawało jej się dziwne, że kardynał Chazay ukrył przed nią tak tragiczną legendę...chyba że jako zagorzały wróg zabobonów uznał ją za groteskę i dziecinadę. Ponieważ ta ostatnia hipoteza była zapewne słuszna, Marianna dodała:
– Gdybym nawet wiedziała, nic by to nie zmieniło. Wierzę w duchy... ale nie w przekleństwa ciążące na niewinnych. A w villa dei Cavalli nie spotkałam nawet ducha! – powiedziała stanowczo, nie przejmując się tym, że mija się nieco z prawdą. Ta rozmowa prowadzona zaraz po jej przyjeździe, kiedy myślała tylko o spaniu, wydała jej się bardzo dziwna. Uznała to za równie dobry jak każdy inny sposób zakończenia tej kłopotliwej rozmowy. Ale Mrs Crawfurd nie należała do kobiet, które można powstrzymać, gdy zmierzają do celu, zupełnie zresztą niejasnego, jaki sobie postawiły. –
Nawet ducha? – spytała uśmiechając się z niedowierzaniem.– Zdumiewa mnie pani! Nawet ducha...
–
Czyjego?
– Niczyjego! – powiedziała nagle Eleonora podchodząc do Marianny i całując ją w czoło. – Porozmawiamy o tym później... Będziemy miały dość czasu, a teraz pada już pani ze zmęczenia. – Ależ nie – tym razem szczerze odparła Marianna, umierając z pragnienia, by dowiedzieć się czegoś więcej. – Zdążę się wyspać później. Proszę mi powiedzieć... – Nic nie powiem, moje dziecko! To długa historia, a ja też jestem śpiąca. Popełniłam błąd, poruszając tę sprawę, ale nie powie mi pani chyba, że nie wiedziała, iż po wydaniu na świat księcia Corrada, pani małżonka, jego ojciec, don Ugolino, zabił jego matkę... I równie cicho jak jeden z duchów, w które zdawała się gorąco wierzyć, Eleonora Crawfurd wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi, zostawiając Mariannę wzburzoną i całkowicie rozbudzoną. Coraz mniej rozumiała tę kobietę. Po co zaczynała rozmowę na tak osobliwy temat, jeśli nie chciała wszystkiego wyjaśnić? Jeśli chciała odwrócić uwagę Marianny od nękającej ją bolesnej sprawy, jaką był los Jasona, to udało jej się połowicznie, gdyż żadna historia, choćby nie wiadomo jak pasjonująca, nie mogła uśmierzyć niepokoju zakochanej kobiety. Jeśli jednak chciała wzbudzić w Mariannie uczucie niepewności, to w pełni się to udało. Jak miała nie myśleć, że przekleństwo, które zdawało się ciążyć na kobietach noszących jej nazwisko, spadnie na tych, których kocha? I jaki istniał związek między morderstwem doni Adrianny, matki Corrada, a dziwnym losem, jaki świadomie zgotował sobie książę? Marianna zbyt podniecona, by zasnąć, na próżno próbowała znaleźć odpowiedź na to pytanie. Zbrodnia ta zdawała się potwierdzać wersję, że don Corrado to potwór... Pomysł ten wydawał jej się jednak zupełnie bezsensowny, gdy przypomniała sobie wysoką i silną sylwetkę nocnego jeźdźca, jaką zachowała w pamięci. Więc to sama twarz była odrażająca? Ale nikt nie zabija własnej żony z powodu twarzy dziecka, nawet jeśli jest potworna! Zabija się... z okrucieństwa, z wściekłości... a także z zazdrości. Czy dziecko było uderzająco podobne do innego mężczyzny? Ale Marianna nie wierzyła zbytnio w podobieństwo niemowląt do rodziców, bo przy odrobinie wyobraźni można w nich dostrzec rysy, czyje się chce. I w takim przypadku po co to życie, po co ta maska? Żeby uchronić na zawsze przed najmniejszym choćby podejrzeniem pamięć matki, któ-
165
rej książę nie mógł kochać, bo nigdy jej nie znał? Nie to niemożliwe... Kiedy koło czwartej zaczęło świtać, Marianna siedziała nadal w fotelu przy oknie nie zmrużywszy ani na chwilę oka i nie znalazłszy odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Bolała ją głowa i była śmiertelnie zmęczona. Z trudem wstała i wychyliła się przez okno. Dzielnica spała jeszcze. Słychać było tylko pierwsze ptasie śpiewy, a małe skrzydlate istotki fruwały z gałęzi na gałąź nie poruszając żadnego listka. Niebo różowe, pomarańczowe z koralowymi i złotymi smugami zapowiadało wstające słońce. Z dala dobiegł stukot kół o bruk ulicy i smętna piosenka węglarza. Potem na drugim brzegu Sekwany, dokładnie w chwili gdy słońce wychynęło smugami na niebo, a dzwony kościelne zaczęły bić na Anioł Pański, zagrzmiało działo. Ten uroczysty zgiełk, mający trwać cały ranek, oznajmiał zacnemu paryskiemu ludowi, że cesarz kończy dzisiaj czterdzieści jeden lat, że jest święto i że należy je świętować. Ale Marianna niczego nie mogła świętować i nie chciała słyszeć tej powszechnej wesołości, która zawładnie dzisiaj stolicą starannie zamknęła okna i okiennice, zasunęła zasłony i nie mogąc dłużej walczyć ze zmęczeniem padła w ubraniu na łóżko i zasnęła kamiennym snem.
Rozmowa Marianny z Arkadiuszem wieczorem 15 sierpnia, kiedy niemal wszędzie, na placach i ulicach w świetle lampionów ludzie tańczyli i pili za zdrowie Napoleona, miała dramatyczny przebieg. Z twarzą ściągniętą ze zmęczenia po nieprzespanych nocach, które spędził na poszukiwaniu śladów obecności lorda Cranmere'a, rozgoryczony Jolival wyrzucał Mariannie brak zaufania: – Po co pani tu przyjechała? Żeby zamknąć się w tym domu ze starym szaleńcem, który żyje wspomnieniami królowej, i tej starej intrygantki, która nosi żałobę po kochanku i po szalonej utraconej młodości? Czego się pani obawiała. Że nie zrobię wszystkiego, co leży w ludzkiej mocy? Może być pani pewna: robię wszystko. Szukam... jak szalony. Szukam śladu Mrs Atkins, co noc włóczę się po Chaillot albo po bulwarze du Tempie. Spędzam tam w przebraniu całe godziny, mając nadzieję, że zobaczę któregoś z ludzi Fanchon albo ją samą. Ale próżny mój trud... Czy uważa pani, że potrzebuję jeszcze martwić się dodatkowo o panią ukrywającą się tu, zdaną w każdej chwili na denuncjację? Marianna przeczekała burzę. Aż za dobrze rozumiała zmęczenie i wyczerpanie przyjaciela, by mieć mu za złe gniew, spowodowany wyłącznie uczuciem i troską o nią. Chcąc go uspokoić, prosiła cicho, niemal z pokorą: – Niech się pan na mnie nie gniewa, Arkadiuszu! Nie mogłam zostać tam dłużej i wieść sielskiego życia, wiedząc, że pan tu wojuje, że Jason znosi Bóg wie co... – Więzienie! – sucho zauważył Jolival. – Więzienie polityczne to w końcu nie zesłanie na ciężkie roboty! I wiem, że jest dobrze traktowany.
– Wiem! Wiem to wszystko... a w każdym razie domyślam się, ale myślałam, że oszaleję! I kiedy książę powiedział mi, że wraca do Paryża, nie wytrzymałam. Błagałam go, żeby mnie z sobą zabrał. – I źle zrobił! Ale kobiety zawsze muszą postawić na swoim! Co teraz będzie pani robić? Przez cały boży dzień słuchać Crawfurda wychwalającego cnoty Marii Antoniny, opowiadającego ze szczegółami podłość sprawy naszyjnika i okropieństwa więzienia w Tempie i w Conciergerie? Chyba że będzie pani wolała słuchać pełnej wersji przygód miłosnych jego żony? – Z pewnością tak, chętnie wysłucham wszystkiego, co może mi opowiedzieć, bo urodziła się w Lukce i mam wrażenie, że zna lepiej niż ktokolwiek historię rodu Sant’Anna. Ale jeśli wróciłam, to przede wszystkie po to, by dowiadywać się wszystkiego na bieżąco i móc podejmować odpowiednie decyzje...Zdaniem pana Talleyranda sprawy mają się źle i sam panu powiem... – Wiem! Właśnie go widziałem. Powiedział mi, że poprosi cesarza o audiencję, by wyjaśnić z nim tę ponurą sprawę. Ale obawiam się, że nie znajdzie posłuchania, jego pozycja nie jest dziś najmocniejsza. – Czemuż to? Nie jest już ministrem, ale został wielkim wiceelektorem! – Tytuł niezwykle pompatyczny, ale nic nie znaczący! Myślę raczej o tym, że słuchy o jego kłopotach finansowych, a zwłaszcza o ich przyczynach, doszły uszu Napoleona. Nasz książę, ni mniej, ni więcej zamieszany był w knowania francusko-angielskie, jakie prowadzili Fouche, Ouvrard, Labouchere i Wellesley. Jest też sprawa bankructwa bankiera Simonsa, którego żona, dawniej panna Lange, długo była jego przyjaciółką i w którego banku książę zostawił półtora miliona... a także sprawa czterech milionów, które wypłaciło mu miasto Hamburg, by zapobiegł aneksji. Jeśli Napoleon wytrwa w zamiarze dokonania aneksji, Talleyrand będzie musiał je zwrócić. To chyba dosyć, żeby nie być najlepiej widzianym na dworze! – Tym godniejsze szacunku są jego starania, a jeśli potrzebuję pieniędzy, dam mu je. – Sądzi pani, że ma ich pani aż tyle? Nie chciałem o tym mówić, by nie martwić pani jeszcze bardziej, ale przed pięcioma dniami z Lukki przyszedł ten oto list. Sam list, bez trzymiesięcznej pensji, która powinna wraz z nim nadejść. Wybaczy mi pani, że nie zawaham się go otworzyć. Przeczuwając nowe kłopoty, Marianna z niechęcią sięgnęła po list. Robiła sobie wyrzuty, że nie zawiadomiła jeszcze księcia o wypadku, którego ofiarą padło dziecko. Bała się reakcji niewidzialnego męża, choć nie potrafiła sobie jej wyobrazić. Miała przeczucie, że list zawiera to, czego się instynktownie bała. Rzeczywiście w kilku lodowato grzecznych zdaniach książę Corrado informował Mariannę, że dowiedział się o utracie ich wspólnych nadziei, krótko pytał o zdrowie i dodawał, że oczekuje jej wkrótce we Włoszech, „by wspólnie omówić nową, wynikłą z tego wypadku sytuację i przedsięwziąć środki, jakich wymaga". – List notariusza! – oburzyła się Marianna, robiąc z listu kulkę, którą ze złością rzuciła w kąt. – Omówić sytuację! Przedsięwziąć środki! Co on chce zrobić? Rozwieść się? Jestem w każdej chwili gotowa!
167
– Włoch się nie rozwodzi, Marianno – surowo zauważył Arkadiusz – a tym bardziej Sant’Anna! Co więcej, mam nadzieję, że ma pani już trochę dosyć zmieniania mężów co pięć minut! Więc proszę nie pleść bzdur! – A co mam zrobić? Pojechać tam, gdy tu... nie! Po stokroć nie! Za żadną cenę! Za tym wybuchem gniewu kryła się rozterka, jaka panowała w jej myślach, ale na razie z całych sił nienawidziła tego dalekiego nieznajomego, którego poślubiła wierząc, że zachowa wolność, a który ośmielał się z daleka wyrażać wolę pana i władcy. Wrócić do Lukki? Do tego domu, w którym czyhało tyle niebezpieczeństw, gdzie szaleniec wielbił posąg i składał mu nawet ofiary z ludzi, gdzie dziwny człowiek żył tylko w nocy i w masce? W każdym razie nie teraz, nie w tej chwili! Oczywiście, dla przedsięwzięcia, jakie zatrzymywało ją w Paryżu, pozbawienie środków finansowych było bardzo groźne i przykre! Nie, nie teraz, nie w tej chwili, kiedy będzie musiała pewnie kupić zeznania, ludzi, broń... może nawet całą armię, by uchronić Jasona przed nikczemnym wyrokiem, jaki go czeka...Poza tym ten list, pierwszy, jaki dostała od księcia Sant’Anna, krył w sobie jeszcze inną groźbę: gdyby przypadkiem został otworzony przez Czarny Gabinet cesarza i gdyby cesarz poznał jego treść mógłby wpaść na doskonały pomysł, żeby wysłać Mariannę do jej dalekich włości, tym samym definitywnie od-suwając od sprawy Beauforta. I co miałaby tam robić? To zresztą w liście najbardziej ją niepokoiło. Jakie „środki" książę zamierzał przedsięwziąć? Czy miał zamiar zmusić ją, by znowu została kochanką Napoleona, żeby za wszelką cenę mieć upragnione dziecko? A priori było to jedynie możliwe wyjaśnienie, skoro książę nie mógł się rozwieść i skoro tak długo sam się nie zajął sprawą swego potomka. A więc? Po co ten list? Po co ten otwarty niemal rozkaz powrotu do Lukki? Po co? Nagle przyszła jej do głowy przerażająca myśl. Czyżby książę Corrado zamierzał zgotować jej los, jaki zdaniem Eleonory Crawfurd spotyka wszystkie księżne Sant’Anna? Czyżby czekała ją gwałtowna śmierć, z zemsty za to, co nie bez kozery można by nazwać oszustwem? Czy wzywał ją po to, by skazać na śmierć? By stało się zadość tragicznej rodzinnej tradycji? Przerażonym głosem powiedziała myśląc głośno: –
Nie chcę tam wracać, bo... boję się tych ludzi!
– Nikt od pani tego nie żąda, przynajmniej na razie! Odpowiedziałem już, że nie wróciła pani jeszcze do zdrowia po wypadku i że na rozkaz cesarza musiała pani udać się do wód w Bourbon, gdzie leczy się reumatyzm i choroby kobiece. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję teraz, gdy wpadła pani na genialny pomysł, by tu wrócić, że nie wyślą nikogo, by upewnić się, czy pani tam jest. Ale nie o to chodzi; chciałem tylko powiedzieć, że nie ma już pani pieniędzy do rozdawania bez zastanowienia i że choć bynajmniej nie jest pani w biedzie, to trzeba jednak zacząć uważać i nie wyrzucać pieniędzy przez okno. Na tym poprzestanę i pożegnam panią, droga przyjaciółko.
– Pożegna mnie pan? – przestraszyła się Marianna. – Chyba nie chce pan powiedzieć, że... mnie opuszcza? To niemożliwe! Stary przyjaciel Arkadiusz nie może się na nią aż tak gniewać, by ją opuścić! Aż tak zdenerwowała go jej eskapada? Zbladła gwałtownie, a Jolival, widząc w dodatku łzy w jej wielkich jasnych oczach, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Pochylił się z czułością, ujął jej dłoń i złożył na niej serdeczny pocałunek. – Gdzie pani trzeźwość umysłu, Marianno? Opuszczam panią... na kilka dni tylko, i to w pani służbie. Wydaje mi się, że obywatel Fouche mógłby bardzo pomóc, gdyby zechciał zadać sobie trochę trudu i złożyć oświadczenie, które by oświeciło jego dawnych podwładnych z quai Malaquais, i gdyby cesarz zechciał go wysłuchać. Boję się powierzyć poczcie list, który z pewnością by nie doszedł, wolę więc jechać sam. –
Dokąd pan jedzie?
– Do Aix-en-Provence, gdzie książę Otrante przebywa na wygnaniu w swojej posiadłości. Wiążę z tym duże nadzieje. Książę nie tylko żywił dla pani przyjaźń, ale będzie zachwycony mogąc spłatać figla Savary'emu. Więc proszę grzecznie na mnie czekać... i przede wszystkim nie robić żadnych szaleństw! – Szaleństw? Tutaj? Nie bardzo rozumiem, jakie szaleństwa mogłabym popełniać? – Kto to wie? – Skrzywił się Arkadiusz. – Mogłaby pani na przykład... sforsować drzwi cesarza! Marianna potrząsnęła głową i wziąwszy przyjaciela pod ramię, by odprowadzić do drzwi, poważnie zapewniła: – Nie! Tego szaleństwa nie popełnię, obiecuję to panu...w każdym razie nie teraz! Ale proszę mi obiecać, że wróci pan szybko... bardzo szybko. Będę dzielna i będę cierpliwie czekać, bo wiem, że przywiezie pan to oświadczenie. Okazało się to nieskończenie trudniejsze, niż sobie wyobrażała. Gdy tylko Jolival wyjechał z Paryża, kiedy jeszcze różnokolorowe ognie rozświetlały niebo, wielkimi krokami wróciła trwoga i nie chciała opuścić Marianny. Zupełnie jakby sama obecność przyjaciela wystarczała, by odegnać demony i odwrócić nieszczęście. I w miarę upływu czasu sytuacja coraz bardziej się pogarszała. Złe nowiny powoli niczym gorzki wiatr rozwiewały marzenia Marianny, zamkniętej w domu Crawfurdów, gdzie jedyną rozrywką było szczegółowe zwiedzanie rzeczywiście pięknej galerii obrazów pana domu i pełne melancholii spacery po ogrodzie, wokół którego chodziła jak więźniarka po podwórzu Saint-Lazare. Najpierw dowiedziała się, że cesarz odmówił przyjęcia wielkiego wiceelektora, czego zresztą on sam się obawiał, i że musieli poczekać na efekt listu, bardzo „dyplomatycznego", jaki Talleyrand natychmiast do niego wystosował. Następnie dowiedziała się, że proces Jasona Beauforta rozpocznie się w pierwszych dniach października przed sądem przysięgłych w Paryżu. I to, że już ustalono datę, nie było wcale dobrym znakiem...
169
– Wygląda na to, że sędziom zależy, by uporać się z tą sprawą przed wejściem w życie nowego kodeksu karnego, który został dekretowany dwunastego lutego, ale będzie stosowany od stycznia przyszłego roku – wyjaśnił książę Benewentu. – Innymi słowy, proces zostanie czym prędzej zakończony, a Jason z góry jest skazany? Talleyrand wzruszył ramionami. – Może nie!.. Ale ci panowie uważają, że stary kodeks jest, jak mówią Anglicy, wygodniejszy. To takie nudne wbijać sobie do głowy nowe teksty! Nic dziwnego, że w tych warunkach Marianna powoli zaczynała się dusić, zdana albo na własne ponure myśli, albo na towarzystwo dwojga starców żyjących wyłącznie przeszłością. I tak jak przewidział Jolival, przeżywając własny dramat stała się idealną powiernicą ich dawnych tragedii. O ile wspomnień o Marii Antoninie, z wyjątkiem tragicznego okresu, gdy jej rodzice oddali za nią życie, słuchała bez specjalnego zainteresowania, o tyle opowieści Eleonory o Lukce i dziwnym rodzie, do którego wprowadziło ją przeznaczenie słuchała z największą ochotą. Ta niezwykła kobieta, w której żyłach płynęła włoska krew i która tak lubiła opowiadać, zachowywała dziwnie głębokie milczenie na temat swego życia osobistego, a zwłaszcza mężczyzny, którego kochała najbardziej ze wszystkich, owego Fersena, w którym tyle kobiet, nie wyłączając królowej, zobaczyło ucieleśnienie swoich marzeń. Zmarszczenie brwi, lekki grymas ust, to było wszystko, na co sobie pozwoliła, kiedy jej mąż, snując jeden ze swych nie kończących się monologów, wspominał elegancką sylwetkę szwedzkiego hrabiego, tragicznie zmarłego przed dwoma miesiącami. Natomiast zaczynając mówić o rodzinie Sant’Anna, Eleonora nie milkła, stawała się rozmowna i wylewna. A opowiadała tak obrazowo, że Marianna, wtulona w kąt kanapy, gdzie starsza dama niestrudzenie tkała gobeliny, godzinami słuchała i widziała wszystkie postaci, które kolejno w mroku salonu wskrzeszał jej głos. I tak Marianna dowiedziała się, że Eleonora urodziła się w posiadłości książąt Sant'Anna. Ojciec jej był szefem książęcych masztalerzy, a matka pokojową księżnej, podobnie zresztą jak matka doni Lavinii, niemal jej rówieśnicy, obecnej ochmistrzyni, którą Marianna dobrze znała. Bez najmniejszego trudu przypominała sobie jej piękną i delikatną twarz, tak smutną pod siwymi włosami, która zdawała się zamykać w sobie cały smutek przenikający posiadłość. Lavinia podobno nie zmieniła się z biegiem lat: zawsze była milcząca, melancholijna i doskonale zajmowała się domem. Eleonora i Lavinia przyjaźniły się od lat dziecięcych. Nie można tego powiedzieć o tym, którego Marianna poznała jako zarządcę, Matteo Damianim, podejrzanym wielbicielu posągów, który zorientowawszy się, że odkryła jego diaboliczne sekrety, chciał ją zabić w ową przeklętą noc. Eleonora miała dziesięć lat, gdy Matteo się urodził, ale jak wszystkie dziewczęta z Południa przedwcześnie rozwinięta, od razu poznała, że w żyłach noworodka, którego matka przyniosła w zimowy wieczór, ukrytego po płaszczem, do pałacu Sant’Anna, pły-
nie groźna krew tego rodu. – Książę Sebastiano, dziadek pani małżonka, miał go z Fiorellą, biedną, ale ładną dziewczyną z Bagni di Lucca, która wydawszy dziecko na świat utopiła się w Serchio. Fiorella była nieco szalona, ale zdawała się kochać życie i nikt nigdy nie poją tego gestu rozpaczy... chyba że nie był całkiem przypadkowy! –
Myśli pani... że ktoś jej pomógł?
Mrs Crawfurd wymijająco machnęła ręką. – Któż to wie? Don Sebastiano był strasznym człowiekiem...i wyobrażam sobie, że musiała pani słyszeć o jego żonie, słynnej Lucindzie, czarownicy, Wenecjance, której złowrogi cień pewno jeszcze unosi się nad posiadłością? W spokojnym głosie starej damy Marianna usłyszała nagle tyle strachu i nienawiści, że przez chwilę wydawało jej się, że ma przed sobą naiwną i przesądną wieśniaczkę, jaką Eleonora zapewne niegdyś była. Ale i ona sama poczuła dreszcz, gdy pomyślała o świątyni i zmysłowym posągu, górującym nad ruinami. Instynktownie ściszyła głos i z niepohamowaną, nie wolną jednak od lęku ciekawością zapytała: –
Czy pani znała tę Lucindę?
Mrs Crawfurd potakująco skinęła głową i na chwilę przymknęła oczy, jakby lepiej chciała wszystko sobie przypomnieć. – To jedyna księżna Sant'Anna, jaką kiedykolwiek znałam. Czy ją pamiętam... Myślę, że gdybym nawet miała żyć kilka razy, nic nie wymazałoby jej z mojej pamięci! Nie wyobrażasz sobie, co to była za kobieta! Nigdy nie widziałam kogoś tak pięknego... o urodzie tak dziwnej i tak doskonałej... tak diabelsko doskonałej! Bóg mi świadkiem, jest pani bardzo piękna, moja droga, ale przy niej nikt by pani nie zauważył! – powiedziała starsza pani z całą brutalnością. – Gdziekolwiek się pojawiała, wszyscy patrzyli tylko na nią. Nawet Wenus wyglądałaby przy tej piękności jak wiejska dziewka! – Kochała ją pani? – Mariannę zbyt zżerała ciekawość, by mogła poczuć się urażona swego rodzaju pogardą z jaką Eleonora wyraziła się o jej urodzie. Odpowiedź padła jak kula armatnia. –
Nienawidziłam jej! Boże! Jakże jej nienawidziłam! I mam wrażenie, że po tylu latach nadal jej niena-
widzę! To przez nią w wieku piętnastu lat uciekłam z domu rodziców z neapolitańskim tancerzem, który ze swoją trupą przyjechał dać przedstawienie w villi Sant’Anna. Ale kiedy byłam dzieckiem, chowałam się za krzakami w parku i przyglądałam się, jak idzie, ubrana zawsze na biało, w perłach lub brylantach, ze swym niewolnikiem Hassanem, który szedł za nią i niósł jej szal, parasolkę albo torbę z chlebem dla białych pawi w parku... –
Miała niewolnika?
171
– Tak, olbrzymiego Gwinejczyka, którego Sebastiano przywiózł z Akry z Wybrzeża Niewolników. Lucinda zrobiła zeń swego przybocznego strażnika, swego psa i... ale tego dowiedziałam się później... swego zabójcę! Głos Mrs Crawfurd zgasł jak lampka, w której zabrakło paliwa. Starsza dama sięgnęła do torebki z czarnego jedwabiu, która zawsze wisiała na jej fotelu, i ze srebrnej bombonierki wyjęła pastylkę, którą długo ssała z przymkniętymi oczyma. Marianna wstrzymała oddech, by nie przerwać jej zamyślenia. Po chwili jednak podjęła zdecydowanym głosem: – Wówczas myślałam, że ją kocham, bo mnie olśniewała! Ale potem... – Jaka była? – Pytanie to, wypowiedziane szeptem, od dłuższej już chwili paliło jej usta. – Widziałam jedynie jej posąg... –
Ach! Słynny posąg! Więc nadal istnieje? Oczywiście, doskonale oddaje jej rysy i kształty ciała, ale
nie jest w stanie ukazać kolorów, niuansów życia... Gdybym powiedziała pani, że Lucinda była rudowłosa, czułaby się pani rozczarowana. Jej włosy to płynne złoto i płomień, jej ogromne oczy – aksamit i żar, a jej skóra – kość słoniowa i płatki różane. Usta jej przypominały ranę kryjącą perły. Nie, nikt nie był do niej podobny! Pod względem zepsucia i okrucieństwa też nie! Ktokolwiek, człowiek czy zwierzę, kto się jej nie spodobał, był w niebezpieczeństwie. Widziałam, jak z zimną krwią zabiła najpiękniejszą w całej stajni klacz, bo z niej spadła, jak kazała Hassanowi osmagać pokojówkę za to, że przy prasowaniu przypaliła koronkę. Moja matka podchodząc do niej zawsze trzymała w palcach różaniec, ukryty w kieszeni fartucha. Nawet jej mąż, książę Sebastiano, starszy od niej o jakieś trzydzieści lat, który ją pokochał i nadal kochał do szaleństwa, znajdował spokój i ukojenie serca jedynie w ucieczce. Stąd jego liczne podróże, które przez trzy czwarte roku zatrzymywały go z dala od Lukki. – Miał jednak z nią przynajmniej jedno dziecko – zauważyła Marianna. – Tak, i zgodziła się na nie, bo przyznawała, że należy kontynuować ród, ale kiedy zaszła w ciążę, zrobiła się tak ponura i zła, że mąż raz jeszcze wyjechał, zostawiając ją panią całej posiadłości. Panią, której zresztą przez siedem miesięcy nikt nie widział. –
Nikt? Ale... dlaczego?
– Bo nie chciała, by ktokolwiek mógł zobaczyć, że jest trochę mniej piękna. Miesiące te spędziła zamknięta w swoich apartamentach, nie wychodząc z nich i dopuszczając do siebie jedynie dwie pokojowe: moją matkę, Annę Franchi, i Marię, matkę Lavinii. Zresztą i do nich prawie się nie odzywała! Pamiętam jeszcze, jak matka po cichu opowiadała ojcu, że po zapadnięciu nocy dona Lucinda kazała zapalać wszystkie świece w świecznikach, a następnie zamknąć wszystkie drzwi i okna. Nikt nie domyślał się powodów tej iluminacji, która trwała aż do wypalenia się świec.
Któregoś wieczora moja ciekawość zwyciężyła. Miałam wtedy dziesięć lat i byłam zwinna i szybka jak kot. Kiedy rodzice usnęli, wyszłam przez okno z mojego pokoju i boso pobiegłam do domu księcia. Tam, dzięki pnącym roślinom, wdrapałam się po murze na balkon doni Lucindy. Serce waliło mi jak młotem, bo byłam pewna, że jeśli zostanę nakryta, rodzice nie ujrzą mnie żywej. Ale chciałam wiedzieć... i dowiedziałam się! –
Co ona robiła?
–
Nic! Widziałam ją przez szparę w zasłonach. Świeczniki stały na podłodze i tworzyły wokół niej
koło. Stała tam naga, naprzeciw posągu, równie nagiego jak ona, który pani widziała. Lustra musiały odbijać w nieskończoność dwie sylwetki, białą i różową, a Lucinda całymi godzinami szukała na swym ciele najmniejszych zniekształceń spowodowanych ciążą i zapłakana, z potarganymi włosami, porównywała się ze swą marmurową postacią... Widok ten, może mi pani wierzyć, miał w sobie coś tak halucynującego, że nigdy nie ponowiłam wyprawy! Zresztą kiedy nadeszły ostatnie tygodnie, nie było już mowy o żadnych iluminacjach. Na jej rozkaz zasłonięto wszystkie lustra i w pokojach księżnej mrok panował dzień i noc... Lekko zadyszana i z szeroko otwartymi oczyma Marianna słuchała dziwacznej opowieści pani domu. –
Była chyba szalona, prawda?
– Szalona na swym punkcie, to na pewno! Ale poza tym absurdalnym uwielbieniem, jakie miała dla swej urody, zachowywała się na ogół normalnie. Narodziny jej syna, don Ugolina, świętowano bez końca. Na służbę i okolicznych wieśniaków lał się prawdziwy strumień złota i wina. Dona Lucinda promieniała, podwójnie szczęśliwa – że odzyskała dawną sylwetkę i że ma potomka! Przez chwilę wszyscy wierzyli, że wreszcie do domu zawita szczęście. Ale... trzy miesiące później książę Sebastiano znów wyruszył w jakieś dalekie kraje, gdzie czyhała na niego śmierć. Zaraz po jego wyjeździe rozpoczęto budowę świątyni. Minął już ponad rok, odkąd przyniesiono Matteo Damianiego do villi Sant’Anna. –
I dona Lucinda tolerowała jego obecność?
–
Nie tylko tolerowała, ale praktycznie przestała zajmować się synem. Wyraźnie wolała od niego małe-
go bękarta. Bawiła się z nim jak ze szczeniakiem, interesowała się, jak go traktują, jak go ubierają, i przede wszystkim z perwersyjną przyjemnością rozwijała dzikie instynkty dziecka, na przemian mu dokuczając i nie szczędząc pieszczot. Starała się rozbudzić w nim upodobanie do okrucieństwa i krwi. Nie było to zresztą zbyt trudne, grunt był bowiem podatny. Mogę pani powiedzieć, że w wieku pięciu lat, kiedy wyjechałam z domu, Matteo był już prawdziwym małym demonem, mającym w sobie spryt i brutalność... Z tego, co wiem, potem tylko rozwinął te cechy charakteru. Ale, drogie dziecko, czy mogłaby pani zadzwonić i poprosić, by podano nam herbatę? Gardło mam suche jak pergamin, a jeśli chce pani, bym dalej mówiła... – Och, tak! Powiedziała mi pani, że dona Lucinda stała się przyczyną pani wyjazdu.
173
– Nie lubię o tym mówić, ale dzisiaj pani zajmuje jej miejsce i ma prawo wiedzieć! Ale... najpierw wypijmy herbatę, dobrze? W głębokim milczeniu piły chińską herbatę, którą podał im, szybko i bezszelestnie, dyskretny lokaj. Marianna, podobnie jak pani domu, wypiła ją z ogromną przyjemnością, bo w tym eleganckim i przytulnym salonie aromatyczny napój przynosił odrobinę zapachu przeszłości. Widziała siebie jako małą dziewczynkę, potem młodą pannę, która siedziała na taborecie u stóp ciotki Ellis i uczestniczyła w świętym rytuale, którego lady Selton za nic na świecie by nie opuściła. Ta stara kobieta w starodawnym czepku, te meble z ubiegłego stulecia, a nawet zapach róż, dochodzący przez otwarte okno, wszystko to przypominało Mariannie słodkie dzieciństwo i po raz pierwszy od wielu dni doznała uczucia ulgi i spokoju jak niegdyś, gdy smutną albo rozgniewaną ciotka Ellis przychodziła pogłaskać po włosach, pocieszając szorstkim głosem: – No, no, Marianno! Powinnaś wiedzieć, że ze wszystkim można sobie poradzić odwagą i wytrwałością... zwłaszcza ze sobą! Znalezienie echa tamtego nastroju w herbacie podanej w obcym domu miało w sobie coś dziwnie podnoszącego na duchu! Kiedy Marianna odstawiła na srebrną tacę filiżankę z porcelany w kwiaty, oczy jej napotkały spojrzenie Mrs Crawfurd bacznie ją obserwującej. – Czemu się pani uśmiecha, drogie dziecko? Sądziłam, że opowiadam ponure rzeczy! – To nie to... Po prostu pijąc herbatę na chwilę przeniosłam się do domu, w którym spędziłam dzieciństwo w Anglii. Ale błagam panią, proszę mówić dalej! Przez moment stara dama nie spuszczała chmurnego spojrzenia z Marianny, której wydało się, że nagle spojrzenie to złagodniało i wyrażało sympatię, której dotąd nigdy w nim nie widziała. Ale Eleonora Crawfurd odwróciła wzrok ku oknu, ukazując Mariannie jedynie profil ukryty za muślinową falbanką czepka, i podjęła opowieść głosem tak głuchym, że Marianna z trudem zrozumiała pierwsze słowa. –
To dziwne, jak wspomnienia pierwszej miłości pozostają żywe... i bolesne mimo upływu tylu lat!
Przekona się pani o tym sama, kiedy się zestarzeje! Kiedy myślę o Pietro, wydaje mi się, że to wczoraj biegłam na spotkanie z nim przy kaplicy San Cristoforo, kiedy o zmierzchu wszystko miało odcień bladolila i pachniało sianem... Pochodził z wioski Capanori, gdzie od śmierci ojca, który był kotlarzem, mieszkał sam... Chciał ożenić się ze mną i spotykaliśmy się co wieczór... aż do tego wieczoru, gdy nie przyszedł. Ani tego wieczora... ani następnego! Nikt w wiosce nie wiedział, gdzie jest, ale mnie od razu, nie wiadomo czemu, ogarnął strach... może dlatego, że nigdy niczego przede mną nie ukrywał! Trzeciego wieczora, nie mogąc zasnąć, błądziłam po parku bez celu, starając się uciszyć niepokój. Było potwornie gorąco. Nawet woda w fontannach była letnia, a konie w stajniach nawet się nie poruszały... Wtedy, przechodząc obok nimfeum, usłyszałam śpiew... jeśli można nazwać to śpiewem! Była to raczej monotonna skarga, wybijana jakby w rytm bębna, przerywana od czasu do czasu wołaniem. Nigdy nie słyszałam nic podobnego, ale skoro ośmieliłam się
spacerować tak blisko domu, a zwłaszcza tuż przy nimfeum, gdzie służba nie miała prawa się zbliżać, musiałam być w nienormalnym stanie... Jakiś instynkt zaprowadził mnie na zakazaną drogę, prowadzącą na polankę i do małej świątyni? Do dziś nie wiem. W każdym razie poszłam tam, po omacku się skradając, rękoma trzymając się skały i tak silnie się do niej przytulając, że sama mogłabym stać się kamieniem... I kiedy światło ze świątyni uderzyło mnie w twarz, instynktownie się cofnęłam, po czym powoli wysunęłam głowę zza skały... i zobaczyłam! Znowu zapadło milczenie. Z szyją wyciągniętą Marianna bała się oddychać, by nie wyrwać Eleonory z tego zaczarowanego kręgu, w którym snuła swą opowieść. Zbyt dobrze pamiętała własne przerażenie, gdy odkryła ruiny i posąg, który obejmował Matteo Damiani. Ale przeczuwała, że ta kobieta miała straszniejsze niż ona wspomnienia, i szeptem podpowiedziała: –
Zobaczyła pani...
– Najpierw Hassana! To on śpiewał. Przykucnął na marmurowych stopniach, z małym bębnem w kształcie tykwy między kolanami, i dużymi czarnymi dłońmi wybijał na nim rytm melopei. Głowę uniósł do góry, jakby błądził wzrokiem wśród gwiazd za jakimś ponurym marzeniem. W świetle pochodni, które oświetlały wnętrze świątyni, jego czarna skóra lśniła jak heban, a złocista przepaska na biodrach i barbarzyńskie ozdoby mieniły się czerwonym blaskiem. Odwrócony był plecami do świątyni, przez której kolumny zobaczyłam złote łoże zasłane czarnym aksamitem... Łoże, a na nim dwa ciała w miłosnym uścisku... Kobietą była Lucinda... a mężczyzną Pietro!.. Mój Pietro!.. Jeszcze dziś nie wiem, jakim cudem nie umarłam na miejscu... Jak znalazłam siły, by uciec!.. Ale wiem, że nigdy nie zobaczyłam Pietra żywego! Nazajutrz znaleziono jego ciało wiszące na gałęzi drzewa na wzgórzu. A trzy dni później uciekłam z komediantami!.. Marianna przez dłuższą chwilę milczała. Tak dobrze znała posiadłość, której imię nosiła, że wydawało jej się, jakby sama przeżyła tę tragiczną historię, jakby na własne oczy widziała wszystko, co się wydarzyło. Nie zdziwiła się widząc, że stara dama ociera zabłąkaną łzę. Kiedy uznała, że już się trochę uspokoiła, po prostu podała jej filiżankę herbaty i dopiero wtedy cicho spytała: –
Nigdy tam pani nie wróciła?
– Wróciłam w 1784, kiedy umierała moja matka, która nigdy nie opuściła posiadłości. Już dawno wybaczyła mi ucieczkę. W głębi serca była szczęśliwa, że udało mi się wyrwać z tego przeklętego domu, gdzie była świadkiem tylu tragedii. To ona wychowała księcia Ugolina. Widziała też pożar świątyni, w którym Lucinda zginęła z własnej woli straszną śmiercią. Ale wtedy matka miała nadzieję na lepszą przyszłość, bo rodowy demon wreszcie zniknął. Przez jakiś czas wydarzenia zdawały się przyznawać jej rację. W rok po śmierci Lucindy jej syn Ugolino ożenił się z uroczą Adriana Malaspina. On miał lat dziewiętnaście, ona szesnaście i od dawna nie widziano w okolicy tak dobranej i tak zakochanej pary. Dla Adriany, którą uwielbiał, Ugolino panował nad wrodzoną gwałtownością i trudnym charakterem. Podobny był, niestety, do matki, ale z
175
miłości do żony ten wilk przywdział skórę baranka. Moja matka naprawdę wierzyła, że czasy nieszczęść bezpowrotnie minęły... Kiedy przeszło rok po ślubie Adriana zaszła w ciążę, Ugolino otoczył ją niewyobrażalną troskliwością, czuwał przy niej dzień i noc, owinął nawet kopyta koni, żeby ich stukot nie zakłócał jej spokoju. A potem dziecko przyszło na świat i nieszczęście wróciło. Moja matka umierając chciała zdjąć z serca choć odrobinę ciężaru, który ją przytłaczał, i przed spowiedzią, przed przyjęciem ostatnich sakramentów wyznała mi podwójną tragedię, jaka się wydarzyła wiosną 1782... –
Podwójną... tragedię?
–
Tak, w chwili przyjścia na świat księcia Corrada przy doni Adrianie była tylko dwie kobiety: moja
matka i Lavinia. Ale proszę nie myśleć – dodała widząc błysk w oczach Marianny – że matka zdradziła mi tajemnicę narodzin. To nie był jej sekret, a przysięgła na krzyż, że nigdy, nawet na spowiedzi, go nie ujawni. Powiedziała mi tylko, że w noc po urodzeniu syna Ugolino udusił żonę. Ale nie tknął dziecka, bo Lavinia w obawie o jego życie zabrała je i ukryła. Dwa dni później znaleziono księcia Ugolina w stajni z roztrzaskaną głową. Śmierć uznano oczywiście za wypadek, ale tak naprawdę była to zbrodnia... –
Kto go zabił?
– Matteo! Gdy donia Adriana została żoną Ugolina, do nieprzytomności zakochał się w niej Matteo. Żył tylko dla niej i zabił swego pana, by pomścić tę, którą kochał. Od tego dnia strzegł zazdrośnie dziecka i opiekował się nim wraz z Lavinią... Nagle Mariannie przyszło do głowy, że wbrew temu, co Eleonora mówiła o miłości doni Adriany do męża, być może odwzajemniała ona uczucia Mattea. Może dziecko było do niego podobne i to podobieństwo tak rozwścieczyło męża? Ale w takim razie czy nie zabiłby najpierw Mattea? Nie zdążyła zadać ostatniego pytania, gdyż drzwi salonu otworzyły się przed Quintinem Crawfurdem i Talleyrandem. Nagle tragiczne dzieje rodu Sant'Anna straciły znaczenie wobec zmartwień dnia dzisiejszego. Wprawdzie Szkot, idący o dwóch laskach z efektownie zabandażowaną nogą z powodu podagry, przedstawiał raczej zabawny widok, ale ponura mina księcia Benewentu mówiła o niewesołych nowinach. Książę bez słowa przywitał obie panie, po czym podał Mariannie otwarty list. Od razu poznała złowrogie pismo Napoleona... Szanowny Książę Benewentu – pisał cesarz – otrzymałem pański list. Przeczytałem go z najwyższą przykrością. Kiedy stał pan na czele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, zamykałem oczy na wiele rzeczy. Jest mi przykro, że podjął pan starania w sprawach, o których pragnąłem i pragnę zapomnieć...
– Widzi pani – powiedział z goryczą, składając papier – tak źle jestem widziany na dworze, że za zbrodnię uważa się to, że ośmielam się bronić przyjaciela cudzoziemca! Przykro mi, Marianno z całego serca mi przykro... –
„Pragnę zapomnieć!" – przez zaciśnięte zęby rzuciła gniewnie Marianna. – Mnie też z pewnością
pragnie zapomnieć! Ale nie tak łatwo postawi na swoim! Nie pozwolę mu zniszczyć Jasona! Czy chce czy nie, zobaczę się z nim, wedrę się do niego, choćby potem mieli mnie zamknąć w więzieniu. I przysięgam na honor mojej matki, że Jego Cesarska i Królewska Wysokość wysłucha mnie! I to nie później jak... – Nie, Marianno! – Talleyrand zatrzymał Mariannę gotową natychmiast wybiec z pokoju. – Nie! Nie teraz! Wziąwszy pod uwagę obecne nastawienie cesarza, wyda pani wyrok na Beauforta! – Woli pan, żebym czekała spokojnie... popijając herbatę, aż go zabiją? – Wolę, by zaczekała pani przynajmniej aż go osądzą. I w zależności od wyroku będzie czas działać! Proszę mi wierzyć, Chyba wie pani, że równie mocno pragnę uwolnienia naszego przyjaciela? Zatem, błagam panią, proszę się uspokoić i czekać! – A on? Czy zastanawiał pan, co on może myśleć tam, w więzieniu? Czy ktoś, choćby jeden jedyny raz, poradził mu czekać, nie tracić nadziei? Musi walczyć sam, albo tak sądzi, z diaboliczną sprawą! Więc chcę, by przynajmniej wiedział, że póki żyję, nie opuszczę go!.. Zgoda, mogę chwilowo zrezygnować... z chęci zobaczenia Napoleona, ale chcę zobaczyć Jasona, muszę dostać się do La Force! – Marianno! – wykrzyknął Talleyrand, przerażony podnieceniem, jakie ogarnęło jego młodą przyjaciółkę. – Jak chce pani... – To rzecz najprostsza pod słońcem! – przerwał mu spokojnym głosem Crawfurd. – Od dawna mam na swym żołdzie jednego lub kilku strażników w każdym paryskim więzieniu! –
Pan? – Talleyrand był szczerze zdumiony.
Crawfurd wzruszył ciężkimi ramionami i z westchnieniem ulgi usiadł w fotelu zwolnionym przez Mariannę, podstawiając mały taborecik pod bolącą nogę. –
To bardzo pożyteczna zapobiegliwość – zachichotał – kiedy miało się, ma i będzie miało przyjaciół
za kratkami. Od dawna już prowadzę tę swoistą politykę! Moimi pierwszymi„klientami" byli dwaj strażnicy z więzienia Tempie, a po nich...dozorca z Conciergerie! Od tamtej pory nie przestałem utrzymywać tego rodzaju stosunków i nawiązywać nowych. To takie łatwe, gdy ma się złoto! Moja księżniczko, chce pani zobaczyć przyjaciela? No to ja, Crawfurd, obiecuję pani, że go zobaczy! Marianna, drżąc z radości, nie mogła uwierzyć w taki cud: że otworzy się przed nią więzienna brama, że zobaczy Jasona, że będzie mogła z nim porozmawiać, dotknąć go, powiedzieć mu... Och! Miała mu tyle do powiedzenia.
177
– Zrobiłby pan to dla mnie? – spytała, jakby chciała przekonać samą siebie, głosem ochrypłym z emocji. Crawfurd podniósł na nią niebieskie porcelanowe oczy i uśmiechnął się. – Tak cierpliwie słuchała pani, drogie dziecko, wszystkich moich opowieści, że zasłużyła pani na nagrodę! A poza tym nie zapomniałem, jak wiele moja królowa zawdzięczała pani bliskim! Przecież w taki sposób mogę choć trochę spłacić jej dług! Proszę pozwolić mi zająć się tym, a wkrótce wejdzie pani do więzienia La Force!..
Dziwny więzień Dorożka wyjechała z rue Saint-Antoine i pod kątem prostym skręciła w krótką, liczącą trzydzieści metrów długości i dziesięć metrów szerokości ulicę, którą zdawał się zamykać niski i smutny parterowy budynek z mansardowym dachem, niemal tej samej wysokości co budynek, za którym widać było wysoką budowlę. W nocy nieliczne odrapane domy stojące wzdłuż rue des Ballets, bo tak się nazywał ten zaułek, wyglądały ponuro. Kocie łby, na których po południowym deszczu zebrało się błoto i różne nieczystości, lśniły w sinym świetle latarni wiszącej nad okrągłym słupkiem stojącym na krańcu uliczki, prawie naprzeciw wejścia do więzienia. Głęboki rynsztok, biegnący środkiem ulicy, miał odprowadzać gromadzącą się wodę i brudy, ale w rzeczywistości utrudniał jazdę po nierównych kamieniach. Pojazd niebezpiecznie zaczął się przechylać. Stangret zatrzymał konia koło słupa pod latarnią i gestem równie znużonym, co automatycznym pochylił się i otworzył drzwiczki od strony Marianny. – Nie! – Crawfurd przytrzymał je końcem laski. – Wysiądzie pani z mojej strony! Pozwoli pani, że wyjdę pierwszy. –
Dlaczego? Ten słupek wygląda solidnie...
– Na tym słupie – ostro przerwał jej stary człowiek – zbrodniarze Maillarda poćwiartowali ciało pani de Lamballe! Pobrudzi sobie pani rękawiczki! Mariannę przeszył dreszcz przerażenia. Szybko odwróciła wzrok od kamiennego słupa i ujęła rękę, którą podał jej Crawford, starając się zbyt mocno na niej nie wspierać. Atak podagry wprawdzie już minął, ale Crawfurd poruszał się jeszcze z trudem. Zobaczywszy wysiadających z dorożki wartownik drzemiący z karabinem między nogami w brudnej budce przy wejściu wstał i poprawił na głowie czako. –
Czego tu państwo chcą? Proszę stąd odejść!
– No, no żołnierzu – Crawfurd mówił szeptem i, ku wielkiemu zdumieniu Marianny, z silnym akcentem normandzkim – niech pan nie krzyczy tak głośno! Stróż Ducatel jest moim ziomkiem i przyszliśmy, moja córka i ja, na małą kolacyjkę do niego. Na widok dużej srebrnej monety, która nagle zalśniła w słabym świetle latarni, zalśniły również oczy wartownika. Głośno się zaśmiał, wyciągnął rękę i schował monetę. – Trzeba było od razu tak mówić! Stary Ducatel to poczciwy człowiek i od kiedy tu jest, zdążył zyskać przyjaciół. I ja do nich należę. Zaraz wam otworzymy. Z całej siły zastukał w niskie okratowane drzwi, do których prowadziły dwa zniszczone schodki. –
Hej! Ojczulku Ducatel! Macie gości...
179
Kiedy stangret zawracał konia na wąskiej rue du Roi-de-Si-cile, by wyjechać i zaczekać przy kościele Świętego Pawła, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich dozorca w brązowej wełnianej czapce na głowie i ze świecą w ręku. Uniósł świecę aż po nos gości, po czym, poznawszy przybyłych, wykrzyknął: – Och! Kuzyn Grouville! Spóźniłeś się! Już mieliśmy siąść do stołu bez ciebie! Wchodź szybciutko! Magdusiu! Ależ wyrosłaś i wyładniałaś! – Dzień dobry, kuzynie. – Marianna starała się wyglądać i mówić jak dziewczyna z prowincji. Nie przerywając tych wylewnych rodzinnych powitań Ducatel zapewnił strażnika, że mu przyślą „porządną flaszkę calvadosu", by podziękować za uprzejmość i zapewnić dobre towarzystwo, po czym zamknął drzwi. Marianna zobaczyła, że są w małym pomieszczeniu, na którego końcu znajdują się drzwi z okienkiem. Po lewej stronie przez uchylone drzwi wartowni dostrzegła czterech żołnierzy grających w karty i palących fajki. Ducatel, nie przestając głośno mówić przez drzwi z okienkiem, zaprowadził swych „ziomków" do następnego ponurego pomieszczenia, na którego końcu zobaczyli następne drzwi z okienkiem. Ducatel zatrzymał się przed nimi. – Moje mieszkanie wychodzi na rue du Roi-de-Sicile –powiedział szeptem. – Zaprowadzę was tam, panie, i trochę pohałasujemy, aby wartownicy nie mieli wątpliwości co do tej kolacji. Mogłem przeprowadzić pana przez prywatne drzwi do mieszkania, ale lepiej, żeby wyglądało, że się nie kryjemy. – Pójdę tam sam, zacny człowieku – mruknął Crawfurd potakując głową. – A ty zaprowadź raczej panią, wiesz do którego więźnia. Ducatel skinął głową na znak, że zrozumiał, i otworzył drzwi z okienkiem. – Wobec tego proszę tędy... Ponieważ to znana osobistość, nie umieszczono go w nowym budynku. Jest z „dobrze urodzonymi" więźniami w pokoju Kondeusza... i prawie sam... Cały czas mówiąc, Ducatel otworzył czwarte drzwi wychodzące na podwórze, przez które poprowadził Mariannę, podczas gdy Crawfurd skierował się w lewo na podwórze kuchenne, jak zwano je z powodu stale unoszących się tam zapachów, na które to podwórze wychodziło mieszkanie dozorcy. Idąc za dozorcą Marianna ze wstrętem patrzyła na niskie budynki, wyłożone nierównymi płytami podwórze bez jednego choćby drzewa. Prowadziło ono do właściwego więzienia, o wysokich, odrapanych, ponurych murach, pozamykanych okienkach, zza których dobiegały pomruki, koszmarne jęki, obleśne śmiechy i chrapanie, odgłosy straszliwych i groźnych osobników, których zaprowadziły tu zbrodnia i strach. Cztery piętra oszustów, złodziei, bankrutów, zbiegłych i złapanych galerników, morderców, tego wszystkiego, co podziemie Paryża i innych miast wypluło w sieci policji. Nie były to lochy feudalne, nie było to też więzienie państwowe, gdzie zamykano więźniów politycznych. Było to obrzydliwe więzienie dla pospolitych przestępców, gdzie gromadzono najgorszy element.
– Z trudem udaje nam się znaleźć dla niego jakiś spokojny kąt – tłumaczył Ducatel, prowadząc Mariannę po schodach ,których poręcz świadczyła, że w czasach księcia de la Force musiały być piękne i eleganckie, a których połamane i śliskie stopnie dzisiaj były po prostu niebezpieczne. – Muszę pani powiedzieć, że więzienie pęka w szwach! Zresztą nigdy nie pustoszeje! O, proszę, to tam... – dodał wskazując w dużym zagłębieniu drzwi wzmocnione żelazem. Przez okienko w drzwiach, które dozorca otworzył, do korytarza dostało się trochę światła. – Ma pan gościa, panie Beaufort! – powiedział przez okienko, równocześnie odryglowując drzwi, po czym szeptem zwrócił się do Marianny. – Proszę się na mnie nie gniewać, ale mogę wpuścić tu panią na godzinkę. Przyjdę przed obchodem straży. –
Dobrze, bardzo panu dziękuję.
Drzwi otworzyły się niemal bezgłośnie i Marianna wsunęła się przez nie do środka, zdumiona widokiem, jaki miała przed oczyma. Przy koślawym stoliku siedziało naprzeciwko siebie dwóch mężczyzn i przy świecy grali w karty. W kącie celi na jednej z trzech prycz leżało zwinięte w kłębek coś, co mogło być mężczyzną pogrążonym w niespokojnym śnie. Jednym z grających był Jason. Drugim – mężczyzna w wieku mniej więcej trzydziestu pięciu lat, wysoki, postawny brunet. Miał dość przystojną twarz, regularne rysy, ironiczne usta i czarne oczy o żywym, inkwizytorskim spojrzeniu. Na widok kobiety natychmiast zerwał się, podczas gdy Jason, zbyt zdumiony pojawieniem się Marianny, nawet nie drgnął i nadal się dział z kartami w ręku. –
Marianna! – wykrzyknął. – Sądziłem, że jest pani...
– Ja też sądziłem, że jesteś dobrze wychowany, towarzyszu!– ironicznie zauważył współwięzień. – Czy nie nauczono cię, że należy wstać na powitanie damy? Odruchowo Jason wstał i ledwie stanął na nogach, gdy Marianna rzuciła mu się w ramiona, śmiejąc się i płacząc równocześnie. – Kochany! Nie mogłam dłużej wytrzymać! Musiałam przyjechać!.. – To szaleństwo! Jesteś na wygnaniu, poszukiwana, być może... Oburzał się, ale już ujął jej głowę i przyciągnął do swojej. Jego osmagana morskimi wiatrami twarz mimo kilku tygodni więzienia pozostała ogorzała, a kontrastujące z nią niebieskie oczy błyszczały radością, przed której wyrażeniem jakby się wzdragał. I on, mężczyzna tak silny, wyglądał jak nieszczęśliwe dziecko, które niczego nie oczekuje, a które mimo to święty Mikołaj obsypał najwspanialszymi zabawkami. Patrzył na Mariannę, niezdolny do powiedzenia ani słowa więcej, i nagle, przycisnąwszy ją z całej siły do siebie, zaczął z żarliwą łapczywością całować. Marianna natomiast z zamkniętymi oczyma poddawała się jego pocałunkom, bezgranicznie szczęśliwa. Nie widziała, że trzymający ją w ramionach mężczyzna jest przerażająco brudny, nie ogolony, bo balwierz niecodziennie odwiedzał ten okropny hotel, i że w celi potwornie cuchnęło. Ona czuła się jak w raju.
181
Ducatel, stojący przy drzwiach, a drugi więzień przy stole wstrzymali oddech i zafascynowani z uśmiechem patrzyli na tę niespodziewaną miłosną scenę. Ponieważ wyglądało, że potrwa ona jeszcze czas jakiś, więzień wzruszył ramionami, rzucił karty na stół i oznajmił: – W porządku! O jednego tu za dużo! Ducatel, zaprosisz mnie na kolację? -
Oczywiście, chłopie! Już nakryłem do stołu dla ciebie!
Słysząc tę wymianę zdań, zakochani na moment oderwali się od siebie i zawstydzeni, że tak szybko zapomnieli o bożym świecie, popatrzyli na tamtych dwóch z tak wielką skruchą, że więzień wybuchnął śmiechem. – No, nie przejmujcie się! I nie róbcie takich min! Wiemy, co to miłość, i niejedno w życiu już widzieliśmy. Ale urażona Marianna spiorunowała wzrokiem wesołka i z oburzeniem zwróciła się do dozorcy: – Czy to było naprawdę konieczne narzucać panu Beaufortowi towarzystwo takich ludzi... – Jak ja? Widzi pani, więzienie jest przepełnione i nikt tu nie wybiera, madame! Ale wcale nie stanowimy tak złej pary, prawda, przyjacielu? – Nie – Jason nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc oburzoną minę Marianny. – Mogłoby być gorzej! Pozwól, że ci przedstawię... – Daj spokój! – przerwał więzień. – Sam to zrobię. Widzi pani przed sobą, piękna pani, autentycznego galernika, jakich niewielu spotyka się w salonach: Francois Vidocq z Arras, trzykrotnie już skazany na galery i na najlepszej drodze, by tam znów wrócić! Składam pani wyrazy uszanowania... i znikam za kulisami, jak mawiają w teatrze! Chodź, Ducatel! Jestem głodny. – A ten? – Marianna z wściekłością wskazała czarny tłumok, który niespokojnie poruszał się na pryczy, wydając nieokreślone dźwięki. – Nie zabierzecie go z sobą? – Kogo? Księdza? To pół szaleniec i w dodatku mówi tylko po hiszpańsku. Nie będzie wam przeszkadzał! A poza tym szkoda by było budzić go: dręczą go takie piękne koszmary! No, to na razie! I eskortowany niemal z szacunkiem przez dozorcę dziwny więzień, czujący się tu niemal jak w domu, wyszedł z celi na kolację do więziennego stróża, jakby to było coś najnormalniejszego w świecie. – A to dopiero historia! – wykrzyknęła Marianna, która ze zdumieniem obserwowała scenę. – Kim jest ten człowiek? – Powiedział ci – Jason znów wziął ją w ramiona. – To bywalec galer, nieustannie z nich uciekający i nieustannie na nowo pojmowany, stały gość, jak go tu nazywają. –
To... morderca?
– Nie, po prostu złodziej. Mordercą tutaj jestem ja! – ze smutkiem wyjaśnił. – Dziwny z niego człowiek, ale zawdzięczam mu życie!
–
Ty?
– Tak... Nie wyobrażasz sobie, czym jest to więzienie! To piekło pełne demonów! Zamknęła się tu cała podłość, okrucieństwo i bezeceństwo, i rządzi prawo silniejszego. Byłem cudzoziemcem... człowiekiem dobrze ubranym, a to wystarczyło, by mi nie ufano! Gdyby nie Francois po cichu już dawno by mnie zamordowano. On wziął mnie pod swoją opiekę. Potrafi poskromić dzikie bestie. A ten biedak, który tam śpi, też jemu zawdzięcza, że jeszcze żyje! To coś znaczy być mistrzem ucieczek! Nawet strażnicy i dozorcy darzą go szacunkiem, jak sama widziałaś. Marianna rozumiała dużo lepiej, niż to sobie Jason wyobrażał, na jakie niebezpieczeństwo był narażony, znalazłszy się w La Force. Po jednej nocy spędzonej kiedyś w więzieniu Saint-Lazare pozostało jej tak straszne wspomnienie, że do tej pory w nocnych koszmarach pojawiała się potworna twarz Dziewiarki, dziewczyny, która próbowała ją zabić tylko dlatego, że była piękna i młoda. Widziała jej żółte oczy, ponury uśmiech i duży nóż, którym tak umiejętnie się posługiwała. Nagle czarny tłumok będący księdzem zerwał się z krzykiem i Marianna zobaczyła nieprzytomną twarz, zasłoniętą bujną brodą, i szalone oczy patrzące na nią z przerażeniem. –
Tranquillo! – szepnął szybko Jason. – Es un 'amiga!
Ksiądz kiwnął głową, westchnął i posłusznie z powrotem się położył, odwracając się do dwójki młodych plecami. – W porządku – wesoło zauważył Jason – już się nie ruszy! To człowiek dobrze wychowany... ale nie mówmy już o tym wszystkim! Usiądź przy mnie, niech na ciebie popatrzę. Jesteś taka piękna!.. Nie mówmy nic! Zaprowadził ją i posadził na desce przykrytej zniszczonym kocem. Nie przestawał pożerać jej oczyma. Prawdę rzekłszy, perkalowa sukienka w kwiatki, mająca tak wiejski charakter, jak tylko to możliwe, i szczelnie ją zasłaniająca, zupełnie nie uzasadniała jego entuzjazmu, ale nigdy dotąd, nawet gdy nosiła bajeczne suknie i wspaniałe klejnoty, Jason tak na nią nie patrzył. Było to cudowne i zarazem nieoczekiwanie podniecające, tak podniecające, że Marianna musiała przerwać ten czar. Delikatnie pocałowała Jasona w nie ogolony policzek. –
Przyszłam porozmawiać. Mamy tak mało czasu...
– Nie. Nic nie mów! Nie chcę popsuć tych chwil słowami, bo, być może, nigdy już ponownie ich nie przeżyjemy... a ja od tak dawna błagam niebiosa, żeby pozwoliły mi ujrzeć ciebie...choć jeden jedyny raz! Chciał ukryć twarz w zagłębieniu jej szyi, ale zaniepokojona nagle Marianna odepchnęła go. – O czym ty mówisz? Czemu mielibyśmy już się nie zobaczyć? Ten proces... – Nie mam złudzeń co do tego procesu – tłumaczył z cierpliwością, której dawniej w sobie nie miał. – Wiem, że zostanę skazany...
183
–
Na co? Nie na...
Słowo, które w tym więzieniu stawało się przeraźliwie realne, nie mogło przejść jej przez usta. Ale Jason skinął głową. –
To możliwe! A nawet należy się tego spodziewać... Nie, nie krzycz! – dodał, zamykając jej dłonią
usta, z których wyrywał się okrzyk gniewnego protestu. – Lepiej patrzyć rzeczywistości prosto w twarz! Wszystkie dowody świadczą przeciwko mnie. Jeśli nie odnajdą, co jest mało prawdopodobne, prawdziwego winnego, sędziowie skażą mnie, co do tego nie mam wątpliwości! – Ależ to szaleństwo! To absurd! Nie wszystko jeszcze stracone, Jasonie! Arkadiusz pojechał do Akwizgranu do Fouchego prosić go, by złożył zeznania. Fouche może powiedzieć, jakie stosunki łączyły mnie i Black Fisha. – Ale nie może stwierdzić, że go nie zabiłem! Widzisz, ta sprawa jest efektem niebezpiecznego spisku politycznego. Znalazłem się w matni. –
Więc twój ambasador musi interweniować i bronić cię!
– Nie zrobi tego! Sam mi to powiedział tu, w tym miejscu, Marianno, bo broniąc mnie doprowadziłby do zerwania negocjacji między prezydentem Madisonem a Francją w sprawie zawieszenia blokady kontynentalnej wobec Stanów Zjednoczonych. To dość skomplikowane... – Nie – przerwała ostro Marianna. – Talleyrand mówił mi o dekretach podpisanych w Berlinie i Mediolanie. – Cóż za bezcenny człowiek! – z lekkim uśmiechem zauważył Jason. – Oto warunki, jakie stawia Francja: mój kraj musi uzyskać od Anglii, z którą ma dosyć złe stosunki, odwołanie tego, co zwie się „zalecanymi rozkazami", a co jest, innymi słowy, ripostą na dekrety... Oczywiście pierwszym warunkiem jest, aby Stany Zjednoczone w mojej sprawie nie utrudniały działania wymiaru sprawiedliwości, bo historia fałszywych pieniędzy jest zbyt poważna. Książę Cadore napisał w tym duchu do Johna Armstronga, któremu jest ogromnie przykro, ale nie może nic zrobić. Jest prawie tak samo więźniem jak ja. Rozumiesz? – Nie – upierała się Marianna – nigdy nie zrozumiem tego, że mają zamiar cię poświęcić, bo przecież o to chodzi, prawda? –
Tak, o to chodzi! Ale kiedy pomyślę, że kraj mój miałby wypowiedzieć wojnę Anglii, by dowieść
swej dobrej wiary Napoleonowi, jeśli „zalecane rozkazy" nie zostaną odwołane, to moje życie nie ma najmniejszego znaczenia. I nie chciałbym zresztą, aby je miało. Widzisz, najdroższa, każdy służy, jak może... a ja kocham mój kraj bardziej niż cokolwiek na świecie. –
Bardziej niż mnie, prawda? – spytała bliska płaczu.
Ale Jason nie odpowiedział. Objął ją ramionami, a usta znowu szukały jej warg. Serce biło mu tak mocno, jakby biło w piersiach Marianny. Czuła, jak drży i nie może dłużej panować nad tłumionym cały czas pożą-
daniem. Odrywając się na chwilę od jej ust, które w porywie nieposkromionej namiętności rozgniatał, prosił: – Błagam cię, moja słodka!.. Może to będzie ten jeden jedyny raz... Teraz ja cię proszę, żebym mógł cię kochać. Serce Marianny podskoczyło z radości. Łagodnie go odepchnęła, a kiedy boleśnie jęknął, szepnęła: –
Chwileczkę, najdroższy, zaczekaj chwileczkę.
I w porywie miłości silniejszej niż godność czy wstyd, kilka kroków od tego nieznajomego księdza, który spał albo nie, odwrócony do nich plecami, z wzrokiem utkwionym w spojrzeniu Jasona, który na wpół klęcząc wpatrywał się w nią żarliwie, Marianna zrzuciła na brudną podłogę suknię, koszulę i pantalony, i z dumnym bezwstydem ofiarowała swe ciało wyciągniętym ku niej dłoniom. Chropowata twarda deska, służąca Jasonowi za łóżko, zamieniła się w łoże tak cudowne i puszyste, że nie miało sobie równych nawet w książęcym pałacu, gdzie spędzała samotne noce. Jason zdmuchnął świecę i celę oświetlał jedynie promyk księżyca, ale Marianna błogosławiła ten więzienny półmrok, gdyż dzięki niemu mogła ukryć czerwoną jeszcze bliznę po oparzeniu, będącym dziełem Czernyczewa. Nie chciała ani kłamać Jasonowi, ani wyjaśniać mu, co się stało, gdyż umniejszyłoby to namiętną radość, z jaką ją kochał. W jednej jedynej niepowtarzalnej minucie, kiedy Marianna zrozumiała wreszcie, co znaczy tworzyć jedno ciało, cała przeszłość przestała istnieć, a groźna przyszłość musiała zaczekać. Kiedy chwilę później otworzyły się drzwi, świeczka paliła się, a Marianna z pomocą Jasona kończyła wkładać suknię. Ale w drzwiach stanął nie Ducatel. W progu zatrzymał się więzień Vidocq i nonszalancko oparty ramieniem o futrynę spojrzał na księdza, który znów zaczął chrapać jak niedźwiedź, po czym rozbawionym wzrokiem obrzucił zakochanych. – Jest pani zacną kobietą, madame! – zwrócił się do Marianny. – Przyniosła mu pani jedyną rzecz, która mogła podnieść go na duchu! – Co to pana obchodzi? – Marianna odpowiedziała z tym większą złością, że trafił w sedno. Poczuła, że się czerwieni aż po czubki uszu, i wyznając zasadę, że na wszelkie zażenowanie najlepsza jest złość, wybuchnęła gniewem: – Sam pan nie wie, co mówi! Jedyną rzeczą, która, jak to pan mówi, mogłaby„podnieść go na duchu", byłoby uznanie jego niewinności i, co za tym idzie, odzyskanie wolności! – Wszyscy jesteśmy w ręku Boga! – oznajmił Vidocq, może nieco zbyt pobożnie, by potraktować go serio. – Nikt nie wie, co czeka go jutro, i jak mówi poeta, „cierpliwość i czas zdziałać mogą więcej niż siła i złość!" – I „tak długo dzban wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie"... Sądzi pan, że przyszłam tu po to, by wysłuchiwać przysłów? Jasonie – gwałtownie odwróciła się do przyjaciela – powiedz mu, że jesteś zgubiony, że jedyną twoją nadzieją jest ucieczka! I że jeśli jest twoim przyjacielem, jak twierdzi, i zarazem mistrzem w sztuce uciekania przed policją, musi zrozumieć...
185
Długie, bezczelne ziewnięcie brutalnie przerwało kwestię Marianny. Urwawszy w pół zdania, spiorunowała zabójczym wzrokiem dziwnego więźnia, który kciukiem wskazując otwarte drzwi dodał: – Nie chciałbym psuć zabawy, ale Ducatel panią słyszy, a za pięć minut straż robi tu obchód! – Musisz już iść, Marianno – Jason mówił z ogromną powagą a ona instynktownie tuliła się do niego. – Musisz być rozsądna! Dałaś mi... największe szczęście! Nie przestanę o tobie myśleć. Ale musimy powiedzieć sobie: żegnaj! –
Żegnaj? Nigdy!.. Do widzenia najwyżej! Wrócę tu i...
– Nie. Byłoby to wielką nieostrożnością i zabraniam ci tego! Zapominasz, że sama jesteś skazana! Muszę być spokojny przynajmniej o ciebie! – Nie chcesz mnie zobaczyć? – jęknęła bliska płaczu. Delikatnie pocałował ją w czubek nosa, potem w oczy i wreszcie w usta. – Głuptasie! Wystarczy, że zamknę oczy, a już cię widzę...nie opuszczasz mnie ani na chwilę! Ale muszę być rozsądny za nas dwoje... przynajmniej teraz, gdy chodzi może o twoje życie! – Jeszcze cztery minuty! – szepnął dozorca, wsuwając przerażoną twarz w uchylone drzwi. – Proszę się pospieszyć! Marianna zebrała całą odwagę i po ostatnim pocałunku oderwała się wreszcie od Jasona. Skierowała się ku drzwiom, gdy Vidocq złapał ją za ramię i szeptem spytał: –
Zna pani perskich poetów?
–
Nieee! Ale...
– Jeden z nich napisał: „W najczarniejszej trwodze nie trać nadziei, bo najlepszy szpik jest w najtwardszej kości"... A teraz proszę uciekać! Marianna spojrzała na niego niepewnym wzrokiem, po czym posławszy ostatniego całusa Jasonowi podbiegła do Ducatela, który kręcił się pod drzwiami jak wściekły niedźwiedź w klatce. – Szybko! – poganiał szeptem, zamykając starannie drzwi celi. – Zostały nam tylko trzy minuty! Proszę wziąć mnie za rękę! Musimy biec! Pędem ruszyli ku schodom. Z korytarzy dochodziło już dudnienie kroków żandarmów robiących obchód. Stukot podkutych butów zdawał się budzić więzienie. Zewsząd dobiegały przekleństwa, obelgi, potworne wrzaski, które robiły wrażenie, że za każdymi odrapanymi drzwiami kryje się miniaturowe piekło. Smród, uciążliwy już w celi Jasona, tutaj był po prostu nie do wytrzymania i Marianna, znalazłszy się na placu straceń, odetchnęła głęboko świeżym nocnym powietrzem. Zwolnili i szli dalej normalnym krokiem. Dozorca puścił rękę Marianny i zauważył: – Myślę, że kieliszek czegoś mocniejszego dobrze nam zrobi! Wychodząc była pani bledziutka, a ja najadłem się strachu!
– Przepraszam bardzo! Ale niech mi pan powie, ten Francois Vidocq... to naprawdę zbiegły galernik? – No pewnie! Strażnicy nie mogą go upilnować, żeby nie wiem jak się starali. Za każdym razem wymyka im się z rąk. Ale jest niepoprawny i zawsze jakieś głupstwo sprowadza go tu z powrotem. Nie należy jednak zapominać, że to nie zbrodniarz. Nigdy nikogo nie zabił! Więc zsyłają go znowu na ciężkie roboty. Wszędzie już był: w Tulonie, w Rochefort, w Breście...Och, nie sądzę, by miał jakieś ulubione miejsce! I teraz, tak jak za każdym razem, ześlą go... a on jak zwykle po jakimś czasie zbiegnie! I znów wszystko zacznie się od nowa: więzienie, sąd, kajdany i w końcu „wolność", póki jakiś zbyt nerwowy dozorca nie załatwi go raz na zawsze!.. Szkoda go będzie! To porządny facet! Ale Marianna już go nie słuchała. Poważnie zastanawiała się nad każdym słowem, jakie powiedział jej dziwny więzień. Mówił o nadziei... i, prawdę rzekłszy, tylko na to jedno słowo czekała, słowo, którego Jason nie wymówił. Co więcej, był zrezygnowany, a nawet gotów ponieść najwyższą karę, bo było to dla dobra jego kraju. „Nie umrze! – gniewnie powtarzała w duchu. – Nie chcę, by go zabito i nie umrze! Jeśli sędziowie ośmielą się go skazać, cesarz, czy zechce czy nie, będzie musiał mnie wysłuchać i będzie musiał darować mi jego życie!" To jedno się liczyło. Nawet jeśli darowane życie oznaczało powolną śmierć, jaką są galery. Do tej pory uważała, że są one przedsionkiem piekła, z którego nikt nie wychodzi żywy. Ale ten człowiek, ten Vidocq, był żywym dowodem czegoś przeciwnego. Wiedziała, że dopóki Jason żyje, ona, Marianna, poświęci każdą chwilę życia, by wyrwać go stamtąd, gdzie niesprawiedliwy los ma zamiar go posłać. Z całych sił walczyła teraz ze strachem i trwogą. Żadnego żegnania się na zawsze! Należała do Jasona Beauforta i uważała, że odtąd i Jason należy do niej, wyłącznie do niej. Nigdy dotąd nie czuła takiego ducha walki, nawet wtedy gdy z szablą w dłoni żądała od Francisa Cranmere'a, by zapłacił za jej zszargany honor. Zawrzały w niej stara gorąca krew owerniacka i zawzięta krew angielska, budząc wszystkie wojownicze cnoty kobiet, od których pochodziła, a które swoje historie miłosne znaczyły aktami zemsty i namiętności: Agnieszka de Ventadour, która, by zemścić się na niewiernym kochanku, ruszyła na wyprawę krzyżową, Katarzyna de Montsalvy, która z miłości do męża setki razy narażała życie, Izabela de Montsalvy, jej córka, która z bronią w ręku walczyła, by siłą odebrać swój zamek Tournoel, Sydonia d'Asselnat, która podczas Frondy walczyła jak mężczyzna, ale kochała jak dziesięć kobiet, i tyle innych! Jak daleko sięgała w historię kobiet jej rodu, zawsze widziała tę samą kanwę: broń, wojna, krew, miłość. A los tylko różnie malował szczegóły każdego życia. Idąc za dozorcą więzienia La Force wilgotnym korytarzem prowadzącym do jego mieszkania, czuła wreszcie, że godzi się dźwigać ciężar tego dziedzictwa, że jest córką i siostrą tych wszystkich kobiet, bo wreszcie znalazła swój sens walki i przede wszystkim życia. Nie czuła już ani smutku, ani bólu, lecz przejmowało ją upajające uczucie wewnętrznego spokoju. Wszystko stało się tak proste!.. Ona i Jason stanowili jedno serce, jedno ciało. Je-
187
śli jedno z nich umrze, drugie podaży zanim... i to wszystko! Wychodząc z więzienia gorąco podziękowała dozorcy i wsunęła mu do ręki kilka złotych monet, po czym, wracając do roli prowincjuszki, która zjadła porządną kolację i którą odrobina wina rozweseliła, uwiesiła się ramienia Crawfurda, by przejść krótki odcinek drogi między więzieniem a kościołem Świętego Pawła, gdzie Szkot, by nie zwracać niepotrzebnie uwagi, kazał czekać stangretowi. Wartownicy wesoło krzyknęli im: „dobranoc" i wtedy ostrożnie, by nie potknąć się o kamienie, drobnymi kroczkami ruszyli w stronę powozu. – Czuję, że jest pani szczęśliwa, Marianno! – szeptem spytał Crawfurd, gdy dochodzili do rue Saint-Antoine. – Czy się mylę? – Nie! To prawda, jestem szczęśliwa! Choć Jason wcale nie dodał mi otuchy. Spodziewa się, że zostanie skazany, i co gorsza, pogodził się z tym, bo tego wymaga dobro jego kraju. – To mnie nie dziwi! Ci Amerykanie są nadal na obrazi podobieństwo ich wspaniałego kraju: prości i wielcy. Oby Bóg dał, żeby się nigdy nie zmienili! Ale jeśli nawet on się pogodził z losem, to nie znaczy, że wszyscy muszą zrobić to samo, jakby powiedział nasz przyjaciel Talleyrand, prawda? – Jestem tego samego zdania. Ale chciałam panu powiedzieć... Quentin Crawfurd nie miał tak szybko usłyszeć podziękowań Marianny. Kiedy zbliżali się do kilku drzew ocieniających mały dziedziniec przed starym kościołem jezuitów, Szkot ścisnął nagle dłoń spoczywającą na jego ręce. –
Ciii! Coś tu...
Nagle zerwał się lekki wiatr, przeganiając ciężkie deszczowe chmury. Księżyc, ukryty za jedną z nich, słabo oświetlał drzewa przed kościołem, które w nikłym świetle przybierały dziwne falujące kształty, jak gdyby chowali się za nimi mężczyźni w płaszczach, których poły unosił wiatr. Przed kościołem rzeczywiście stał powóz, ale na koźle nie widać było stangreta. Słysząc nagle rżenie, zaniepokojona Marianna spojrzała w prawo i w zagłębieniu ulicy dostrzegła kilkanaście koni. Bez zbędnych słów i nie widząc nawet powolnego gestu, jakim Crawfurd wyciągnął ukryty pod frakiem pistolet, zrozumiała, że to zasadzka. Nie zdążyła też zapytać, kim są ci ludzie. Nagle drzewa jakby ruszyły z miejsca i w okamgnieniu Crawfurda i Mariannę otoczyły czarne, milczące postacie, ponurzy mężczyźni w ogromnych pelerynach i wielkich kapeluszach. Quintin Crawfurd mierzył w nich z pistoletu. – Czego chcecie? Jeśli jesteście rabusiami, to nie macie szczęścia, bo nie mamy złota. – Niech pan schowa broń, senor – odezwał się jeden z cieni z silnym akcentem hiszpańskim – w pana wycelowane są potężniejsze pistolety! A my nie chcemy złota. –
Czego więc chcecie?
Hiszpan o twarzy niewidocznej pod szerokim rondem kapelusza nie raczył mu odpowiedzieć. Na jego znak Szkot nagle został pojmany, związany i zakneblowany. –
Czy to ona? – spytał.
Jego towarzysz, dużo niższy i drobniejszy, wysunął się o dwa kroki do przodu. Spod poły płaszcza wyciągnął lampę i zbliżył ją do twarzy Marianny, która w tym momencie spostrzegła, że nieznajomy jest kobietą i że ta kobieta to Pilar. – To ona! – zawołała tryumfująco. – Dziękuję panu za te wszystkie nocne warty, drogi Vasquez! Byłam pewna, że prędzej czy później przyjdzie do więzienia. – Chce pani powiedzieć – pogardliwie spytała Marianna – że ten osobnik od tygodni czyhał pod więzieniem tylko po to, by zapewnić pani to przyjemne spotkanie? –
Tak, to właśnie chcę powiedzieć. Od ponad miesiąca czekamy tu na panią! Dokładnie od dnia, kiedy
dowiedzieliśmy się z Bourbon-l'Archambault, że książę Talleyrand wrócił do Paryża... a księżna Sant'Anna jest tak ciężko chora, że nie może wychodzić z domu. Wtedy Alvaro wynajął dom przy rue des Ballets i zorganizował tu punkt obserwacyjny. Wiedzieliśmy, że nie przebywa pani ani u księcia, ani u siebie. Jednak gdzieś musiała pani być! Obserwacja więzienia była jedynym sposobem, by panią pojmać! – Moje gratulacje! Nie przypuszczałam, że jest pani tak inteligentna... i tak gadatliwa. I... co zamierza pani z nami zrobić? Zabić? Blada twarz Pilar zbliżyła się do jej twarzy. W czarnych oczach płonęła nienawiść, ale Marianna zimno popatrzyła na tę piękną i czystą twarz, którą rozpaczliwa złość już zniszczyła. Jeśli kiedykolwiek widziała swoją śmierć wypisaną na ludzkiej twarzy, to właśnie teraz, na twarzy Pilar, ale czuła się tak silna spełnioną miłością, że nie poczuła nawet lęku. Zresztą Pilar warknęła: – To byłoby zbyt proste! Nie, zabierzemy was z sobą, będziemy strzec jak oka w głowie, żebyście nie popełnili jakiegoś głupstwa. Za żadną cenę nie możemy dopuścić do tego, by jakiś nierozważny krok z pani strony przeszkodził wymiarowi sprawiedliwości. Najpierw myślałam, by oddać panią w ręce policji, ale podobno wasz Napoleon ma słabość do pani! – Na pani miejscu liczyłabym się z tą słabością. Nie lubi, gdy ktoś porywa, a szczególnie gdy więzi jego przyjaciół! – Nigdy się o tym nie dowie. Czyż nie przebywa pani nadal... na wygnaniu? Proszę zatem, panowie, zakneblować panią bo za chwilę zacznie krzyczeć... To prawda, Marianna już nabrała powietrza w płuca, by jak najgłośniejszym krzykiem postawić na nogi przynajmniej mieszkańców najbliższych domów, ale nie zdążyła wydobyć z siebie głosu, gdy ją zakneblowano, związano i zaniesiono do powozu, gdzie już zamknięto Crawfurda. Jeden z mężczyzn w czarnych pelerynach wskoczył na kozioł, natomiast Pilar i Vasquez usiedli razem z więźniami. Znalazłszy się naprzeciw
189
swej antagonistki, seńora Beaufort zmarszczyła brwi i zwróciła się do Vasqueza: – Lepiej zawiązać im oczy, przyjacielu... Nie chcę, żeby wiedzieli, gdzie ich wieziemy. Hiszpan natychmiast wykonał polecenie i Marianna, nic nie widząc i nie mogąc nic powiedzieć, musiała zdać się tylko na własne myśli, które nagle przestały być radosne. Sprawy nie były wcale takie proste, jak to sobie wyobrażała. Od chwili rozstania z Jasonem dała się ponosić optymistycznym złudzeniom, które zagłuszały wszelkie obawy: wyszła z więzienia zdecydowana zrobić wszystko, by wyrwać kochanka śmierci i wrócić mu wolność, wolność, którą zamierzała oczywiście z nim dzielić. Albo w razie porażki postanowiła umrzeć, jeśli nie razem z nim, to przynajmniej równocześnie z nim, aby trzymając się za ręce wkroczyli we wspólną wieczność, gdzie łączyć ich będzie miłość. Wyobraziła już sobie nawet list, jaki zostawiłaby Jolivalowi, by pochował ich ciała w jednym grobie, i jak ukarane dziecko, które chce umrzeć na złość rodzicom, z przyjemnością wyobrażała sobie wyrzuty sumienia i żal Napoleona, gdy dowie się, że jego okrucieństwo pchnęło „słowika" w objęcia śmierci... W tym wszystkim zapomniała, niestety, z goryczą musiała to przyznać, o twardej rzeczywistości, jaką była Pilar. Dotąd uważała ją za bigotkę i pozbawioną rozsądku dzikuskę, która chciała jedynie wykorzystać sytuację, stając się pupilką dziwnej królowej Hiszpanii królującej w Mortefontaine. Uznała, że jest szalona, ziejąca nienawiścią i w dodatku podła, skoro chcąc się zemścić oskarżyła męża przed policją. Nigdy jednak nie wyobrażała sobie, że ta nienawiść może pchnąć ją do takich okrutnych czynów. Co powiedziała ta wariatka? Że nie może dopuścić do tego, by jej nierozważny krok przeszkodził wymiarowi sprawiedliwości?.. Innymi słowy, uprowadziła Mariannę, aby nie mogła uratować Jasona!.. Mariannie przypomniały się słowa Talleyranda: „Pilar należy do gwałtownej i dzikiej rasy. Kobieta zakochana i zazdrosna może bez wahania wydać niewiernego kochanka w ręce kata i potem zakopać się żywcem w jakimś klasztorze, by odpokutować zbrodnię z miłości..." Tak, właśnie to! Zamkną Mariannę w jakiejś norze, z której wyjdzie już po straceniu Jasona. Może wtedy zlitują się nad nią i ją też zabiją? Z pewnością ułatwiłoby to pobożnej Pilar odprawienie pokuty! „Ja na jej miejscu – pomyślała Marianna – z całą pewnością zabiłabym rywalkę, ale za nic w świecie nie tknęłabym kochanego mężczyzny!" Więzy ją cisnęły i zaczynała się dusić. Próbowała znaleźć wygodniejszą pozycję. – Proszę się uspokoić! – głos Pilar brzmiał lodowato. – Za chwilę się przesiądziemy do innego powozu. Rzeczywiście, jechali niedługo. Zatrzymali się, kilka par rąk bezceremonialnie wyciągnęło Mariannę, ale ledwie dotknęła stopami ziemi, gdy wsadzono ją do powozu, gdzie siedzenia były dużo wygodniejsze i miękkie. Łokciami dotykała jedwabistego weluru. Od razu wyczuła, że obok niej siedzi nie Quintin Crawfurd, lecz Pilar. Marianna, mająca wyczulony zmysł powonienia, rozpoznała jej dosyć ciężkie jaśminowo-goździkowe perfumy. Zresztą nikt poza nimi nie wsiadł do powozu i Marianna zaczynała poważnie niepokoić się o swego
towarzysza, którego tłumione przez knebel jęki dochodziły do niej z dość daleka. W tej chwili ktoś przy drzwiach powozu zapytał: –
Co robimy z tamtym?
– Powiedziałam już, gdzie go macie zawieźć – odpowiedziała Pilar. – Ręczę, że policja nie będzie go tam szukać, o ile w ogóle będzie szukać. – Może pani być pewna, seńora Pilar, że będzie! Kiedy żona zobaczy, że nie wrócił, poruszy niebo i ziemię! – To wcale nie takie pewne! Musiałaby wtedy przyznać się, że udzieliła schronienia osobie wygnanej. Istotne jest, aby nie mógł niczego wyjawić przed ustalonym przez nas dniem. Później go wypuścimy. Traktujcie go dobrze. Nie jest naszym wrogiem. Ale do rzeczy, czy zapłaciliście za tamtą dorożkę? Za całą odpowiedź rozległ się niski, gardłowy śmiech mężczyzny nazwanego Vasquezem, śmiech, który Mariannie wydał się wstrętny i ponury. Pilar wyraziła swoje niezadowolenie: –
Nie powinniście byli!.. Nie jesteśmy tu u siebie.
– Co tam! Przynajmniej będzie o jednego przeklętego Francuza mniej! A teraz niech pani odjeżdża! Trzech naszych ludzi będzie pani towarzyszyć i spotkamy się na miejscu! Ale... czy mógłbym zasugerować, że lepiej, aby nikt nie widział pani towarzyszki? I jeśli pani pozwoli... Marianna poczuła, że zawijają ją w coś ciepłego i szorstkiego, śmierdzącego koniem, co musiało być derką, po czym bezceremonialnie położono ją na podłodze. –
Chciałam to zrobić, nim dojedziemy – wyjaśniła Pilar.
– Zachowała pani jeszcze tyle dobroci w sercu! Czyżby pani tak lubiła tę dziw..., która skradła pani męża? – Jak pan mnie rozumie, don Alonso! – zaszczebiotała Pilar głosem tak angielskim, że Marianna poczuła wściekłą chęć, by gryźć. – Dzięki! Stokrotne dzięki! Dzięki panu podróż ta będzie miła... przynajmniej dla mnie! Marianna, skrępowana i położona na podłodze, niezdolna do najmniejszego ruchu, zrozumiała, z jaką przyjemnością Pilar oprze nogi na piersiach swego wroga, i żeby nie sprawić jej większej jeszcze przyjemności, powstrzymała się od krzyku. „Zapłacisz mi za to! – pomstowała w duchu. – Zapłacisz mi za wszystko, i to stokrotnie! Ty podła małpo!.. W dniu, kiedy wpadniesz w moje ręce, przekonasz się, do czego jestem zdolna! Wiedźma! Zbrodniarka!.." Dalszy ciąg przekleństw, jakimi Marianna w bezsilnej wściekłości obsypała Pilar, był zdecydowanie mniej elegancki. Wszystkie zaczerpnęła z repertuaru starego Dobsa, masztalerza z Selton, który nauczył Mariannę siedzieć w siodle. Nie zawsze rozumiała, co znaczą, ale przynosiły jej ulgę, żadne nie wydawało jej się
191
zbyt mocne wobec kobiety, która z zimną krwią pozwoliła poświęcić niewinnego stangreta, nie mówiąc już o zaciekłości, z jaką posyłała Jasona na śmierć. Marianna, wściekła, obolała i na wpół uduszona, poczuła, że pojazd rusza pędem. Początkowo trząsł się i podskakiwał na paryskim bruku, później musieli mijać wartowników, bo usłyszała szczęk broni i krótkie rozkazy. Pomyślała, że muszą przejeżdżać jedną z paryskich rogatek, choć powóz nawet nie zwolnił. Wprost przeciwnie, stangret pognał konie galopem. Pędzili równą drogą, na której powóz rzadko podskakiwał. Nad głową Marianna usłyszała westchnienie ulgi, jakie wyrwało się Pilar, po czym poczuła, że zdejmują jej derkę z twarzy. – Nie chcę, żeby umarła pani uduszona – bezczelnie powiedziała seńora z udanym współczuciem. – Byłaby to zbyt szybka śmierć!.. Zresztą powinna się pani przespać, moja droga. Czekają nas jeszcze jakieś dwie godziny jazdy. Hiszpanka z powrotem postawiła stopy na to samo miejsce, ale Mariannie udało się obrócić na tyle, że nie miała ich pod nosem. Było jej jeszcze bardziej niewygodnie, ale nie musiała oglądać zadowolonej miny rywalki. Dzięki temu mogła swobodniej się zastanawiać. Dwie godziny? Wziąwszy pod uwagę prędkość, z jaką gnały konie, konieczność zmiany zaprzęgu, jeśli Pilar chciała utrzymać tempo jazdy, droga musiała liczyć około siedmiu mil. Jednak sama odległość miejsca, gdzie zamierzano ją więzić, nie pozwoli go jej zidentyfikować, gdyż nie widziała, przez którą bramę wyjechali z Paryża. Jedno wiedziała, że jeśli uda jej się uciec, będzie musiała albo ukraść konia, albo zdecydować się na wędrówkę pieszo... co zresztą wcale jej nie przerażało. Żeby uciec tym ludziom i pomknąć na ratunek Jasonowi, gotowa była przejść bez słowa skargi drogę z Marsylii do Paryża. Nie chcąc tracić na darmo energii, Marianna usiłowała rozluźnić się na tyle, na ile było to możliwe w tej niewygodnej pozycji. Przypomniała sobie rady starego Dobsa, być może dlatego, że przed chwilą o nim pomyślała. „Proszę rozluźnić się, miss Marianno. To jeden z największych sekretów zarówno dobrego szermierza, jak i dobrego strzelca. Oszczędza nerwy, pozwala zachować zimną krew. Musi panienka nauczyć swoje mięśnie, jak należy odpoczywać". Stary człowiek nauczył ją, jak ma rozluźniać ręce, nogi, jak głęboko oddychać, i Marianna, mimo krępujących ją więzów, wprowadziła dawne lekcje w czyn. Równocześnie spróbowała o niczym nie myśleć, wymazując z pamięci nawet cudowne chwile spędzone w La Force, bo szarpały jej nerwy. Udało się to tak znakomicie, że zasnęła głębokim, spokojnym snem. Zbudziła się czując derkę spadającą jej na twarz. Niemal natychmiast potem zgrzytnęła otwierana brama, rozległ się szczęk broni, jak gdyby znowu mijali strażników, po czym powóz ruszył po gładkiej i miękkiej nawierzchni: może po piaszczystych alejkach jakiegoś parku... Jechali jeszcze przez chwilę, ale Marianna,
szczelnie przykryta derką, nic nie słyszała i rozpaczliwie próbowała oddychać... Na szczęście powóz wreszcie się zatrzymał. Marianna myślała, że ją rozwiążą i wyjmą z ust knebel, ale nic z tego. Dwie pary rąk wyciągnęły ją z powozu. Usłyszała chlupot wody, szczęknięcie łańcucha i wreszcie głuche uderzenie, jakby łódka uderzyła o słupek albo pomost. Po odgłosie kroków tych, co ją nieśli, poznała, że idą po deskach. Po chwili poczuła lekkie kołysanie łódki, na dnie której ją położyli. Pewnie przepłyną rzekę... Chyba żeby... Przyszła jej do głowy straszliwa myśl, ale ją odegnała. Od chwili porwania Pilar powtarzała, że jej nie zabiją, w każdym razie nie teraz jeszcze, by musiała dłużej cierpieć... Ktoś zaczął wiosłować i łódka ruszyła. Nie było fal. Tafla wody musiała być równa i gładka. Może to jezioro albo staw? Marianna miała napięte nerwy i nasłuchiwała najdrobniejszych dźwięków, ale poza lekkim pluskiem wody przecinanej wiosłami i głośnym oddechem wiosłującego słyszała jedynie dalekie pohukiwanie sowy. Łódka dotknęła miękkiego dna i zatrzymała się. Znowu czyjeś ręce uniosły Mariannę, ale teraz bezceremonialnie zarzuciły ją jak worek mąki na wyjątkowo twarde plecy. Za ręce trzymała ją żelaznym uściskiem dłoń w rękawiczce. Marianna, przerzucona przez ramię, czuła, jak wpija się ona w jej żołądek, a głowa zwisa w dół. Niosący ją mężczyzna potwornie cuchnął stajnią i zjełczałym olejem. Marianna nie mogła dłużej analizować tych wrażeń, bo zaczęli się wspinać po czymś, co musiało być drabiną albo prymitywnymi schodami. Stopnie niemiłosierne trzeszczały i wspinaczka zdawała się trwać całą wieczność, nim ruszyli znowu poziomo. Teraz poczuła zapach słomy i siana, który, zmieszany z zapachem kurzu, skutecznie zabił odór mężczyzny... Brutalnie rzucono ją na stertę siana, rozwiązano ją, odkneblowano i odwiązano oczy. W świetle lampy, jaką trzymał w ręku jeden z mężczyzn, Marianna zobaczyła stojącego przed nią rozczochranego olbrzyma, sapiącego jak foka, który z całą pewnością ją tu wniósł. Drugi mężczyzna miał w dalszym ciągu na sobie kapelusz z szerokim rondem, pelerynę i czarną maskę. Po chwili zobaczyła Pilar, wchodzącą przez wąski otwór, jaki zrobiono usuwając dwie deski ze ściany. Tak jak Marianna wyobraziła sobie, znajdowali się na strychu w trzech czwartych wypełnionym sianem. – Jest pani u siebie! – oznajmił mężczyzna. – Nie będzie tu pani tak źle. Jest sucho, a siano lepsze niż więzienne deski! – Może powinnam panu podziękować? – Marianna starała się panować nad rozsadzającą ją wściekłością. – Zawsze lubiłam zapach świeżego siana, ale chciałabym wiedzieć, jak długo zamierzacie mnie tu trzymać. Mężczyzna miał już się odezwać, gdy Pilar odciągnęła go do tyłu i kazała milczeć, na siebie biorąc udzielenie odpowiedzi.
193
– Już pani wie: chcę uniemożliwić pani przeszkadzanie wymiarowi sprawiedliwości. Zostanie tu pani, póki nie zapadnie pewien wyrok... i wykonana pewna kara! – I pani uważa się za kobietę? – Marianna nie mogła dłużej powstrzymać oburzenia. – I śmie pani nazywać się jego żoną, gdy jest pani zwykłą zbrodniarką, kłamczynią i na wpół oszalałą fanatyczką! Czy tak odpłaca pani Jasonowi za dobro, które jej wyświadczył? Bo znam powód, dla którego panią poślubił: chciał uratować pani życie, będące w niebezpieczeństwie na skutek proamerykańskich sympatii pani zmarłego ojca! – Sympatie mojego ojca nie były skierowane tam, gdzie moje. Potrafiłabym udowodnić moją dobrą wolę mym rodakom. Senor Beaufort nie musiał mnie w tym celu poślubiać! – Więc dlaczego go pani poślubiła? Niech pani powie, jeśli ma pani dość odwagi! Nie, nie śmie pani? Więc ja powiem: zaciągnęła go pani przed ołtarz udając prześladowaną córkę, błagała o opiekę, bo tylko w ten sposób mogła pani mieć go dla siebie! Szalała pani za nim, prawda?.. Ale doskonale pani wiedziała, że on pani nie kocha! Pilar kopnęła Mariannę spiczastym pantoflem w żebra tak boleśnie, że ta z trudem powstrzymała jęk... Momentalnie zerwała się, by z pazurami rzucić się na rywalkę, ale wpadła w ramiona jednego z mężczyzn, którzy ją przytrzymali. Pilar krótko się zaśmiała. – Mówiłam wam, że jest niebezpieczna! Nie zapominajcie, panowie, że to zbrodniarką, która już zabiła jedną kobietę. Widzicie, że miałam rację przedsiębiorąc odpowiednie środki. Przywiąż ją, Sanchez... Olbrzym jedną dłonią chwycił Mariannę za ręce i zaciągnął do ogromnej belki, na której zamocowano nowiutki łańcuch, długi na dwa metry, zakończony żelazną obręczą zamykaną na potężną kłódkę. W mgnieniu oka obręcz ciasno zamknęła się na prawym nadgarstku Marianny i kłódka się zatrzasnęła. –
W porządku! – głos Pilar wyrażał satysfakcję. – W ten sposób będzie można z panią rozmawiać nie
narażając się na atak z pani strony. Nie będzie nawet pani miała zbyt skrępowanych ruchów i grzecznie zaczeka, aż skończy się ta wspaniała przygoda. – Rozmawiać z panią? – z pogardą rzuciła Marianna. – Niech się pani nie łudzi, seńora, bo nie usłyszy pani ode mnie ani słowa więcej poza tymi słowami: jak pani słusznie zauważyła, zabiłam kobietę, bo mnie znieważyła, podobnie wyzwałam i zwyciężyłam w pojedynku mężczyznę, który mnie obraził. Pani ośmiela się mnie porwać, znęcać się nade mną po to, by uniemożliwić mi uratowanie człowieka, który, jak dobrze pani wie, jest niewinny i któremu wobec Boga ślubowała pani wierność... – On pierwszy złamał przysięgę... zapominając, że jestem jego żoną, i zostając pani kochankiem! To on jest wiarołomcą! – To sprawa pani i pani sumienia... a ja nie znam klasztoru tak surowego, tak zamkniętego ani tak głuchego, który mógłby stłumić krzyki umęczonego sumienia. I jeszcze jedno chcę pani powiedzieć: niech się pani ma na baczności, bo wyrwę się z pani rąk... i potrafię się okrutnie zemścić! A teraz, proszę, niech pani
zrobi mi tę łaskę, wyjdzie stąd i da mi spać. Jestem śpiąca! I jak gdyby porywacze całkowicie przestali ją interesować, zaczęła ostentacyjnie ziewać, po czym umościła siano wokół siebie tak, by móc położyć się jak najwygodniej, zwinęła się w kłębek jak kot i położywszy ramię pod głowę zamknęła oczy... Usłyszała jeszcze głos mężczyzny w kapeluszu: – Lepiej wracajmy już, dona Pilar. Mogliby się dziwić... Czy chce pani powiedzieć jeszcze coś tej kobiecie? – Nie, już nic. Ma pan rację, wracajmy! Ale proszę jej dobrze pilnować! – Niech się pani nie obawia. Sanchez zainstaluje się na sąsiednim strychu, a tak przywiązanej na pewno nie uda jej się uciec. Marianna myślała, że prześladowcy wreszcie zostawią ją samą, ale w ostatniej chwili Pilar przypomniała sobie: – Moment! Niech pan wyjmie jej wszystkie szpilki z włosów! Nic tak dobrze nie otwiera kłódki, jak właśnie szpilka. – Doprawdy o wszystkim pani myśli, dońa Pilar – z podziwem powiedział mężczyzna z kapeluszem, służalczo się śmiejąc. – Jestem bezgranicznie szczęśliwy, że od tej pory należy pani do nas. Ciężkie łapy Sancheza gmerały w bujnych włosach Marianny w poszukiwaniu najmniejszej choćby szpilki i, chcąc nie chcąc, Marianna musiała na to pozwolić, ale zgodnie z obietnicą daną Pilar, że nie odezwie się do niej ani słowem, stłumiła rozsadzającą ją wściekłość i nawet nie drgnęła. Po chwili wszyscy troje wyszli przez zrobione z wyjętych desek wąskie drzwi, zabierając lampę. Marianna usłyszała najpierw szczęk zamka i zakładanej, zupełnie jak w prawdziwym więzieniu, żelaznej sztaby, a później szelest, jak gdyby za drzwiami szurano wiązkami słomy. Słowa mężczyzny w kapeluszu potwierdziły jej przypuszczenia: – Tak dobrze! Teraz nikt nie zobaczy drzwi, są zupełnie niewidoczne. Ale mimo wszystko, Sanchez, bądź czujny! Jak mnie zapewniano, nikt nie zjawia się tutaj przed nadejściem zimy, ale nigdy nie wiadomo... Z głębi swego pachnącego i w gruncie rzeczy miękkiego posłania Marianna w milczeniu błogosławiła pamięć ciotki Ellis, która zmusiła ją do nauki wielu obcych języków. Dzisiejszego wieczora znajomość hiszpańskiego okazała się tym cenniejsza, że być może Pilar nie pamiętała, iż Marianna mówiła czystym kastylijskim równie dobrze jak ona i że rozumiała wszystko, co porywacze mówili między sobą. Jedno było pewne: zamknięto ją w miejscu, gdzie nie istniało ryzyko, że ktoś mógłby ją znaleźć, ale mimo to przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, by nikt poza porywaczami nie wiedział, że przebywa na tym strychu. Ale co znaczyło „nikt"? W rozgorączkowanym umyśle Marianny zrodziła się pewna myśl i nie dawała jej spokoju. Biorąc pod uwagę słowa Pilar na temat odległości, to wiejskie więzienie musiało leżeć około siedmiu mil od Paryża. Jeśli dodać do tego inne elementy, takie jak szczęk broni po przejechaniu bramy, rozmiar parku, przez który jechali, nim wsiedli do łódki, wreszcie starania, by ukryć jej obecność... i do tego jeszcze zwierzenia
195
Talleyranda i Jolivala na temat gościny, jakiej udzieliła Pilar królowa Hiszpanii, i nie odstępującego młodej kobiety niejakiego Alonsa Vasqueza, nieodparcie nasuwało się na myśl, że przywieziono ją do Mortefontaine, wielkiej posiadłości, gdzie mieszkała małżonka Józefa Bonaparte, podczas gdy on sam próbował królować w Madrycie. Urządzenie więzienia w gospodarczym budynku w posiadłości brata cesarza świadczyło o nie lada odwadze i bezczelności zarazem, ale Marianna nie wątpiła, że ani Pilar, ani jej wspólnikom tych dwóch cech nie brakowało. Co więcej, kryjówka była wprost idealna! Jaki policjant śmiałby węszyć na ziemiach najstarszego brata Napoleona? Jedynie Fouche byłby do tego zdolny, ale Fouche był daleko i po raz pierwszy Marianna szczerze tego żałowała. W zupełnych ciemnościach, które ją otaczały i do których jej wzrok jeszcze nie przywykł, Marianna czuła, że wraz z tymi próżnymi żalami do jej duszy zaczynała zakradać się trwoga. Spróbowała ją przezwyciężyć. Nie powinna zbyt dużo myśleć o tym, że porwanie jej potęgowało niebezpieczeństwo grożące Jasonowi. Wprost przeciwnie, aby lepiej walczyć, powinna zachować zimną krew i jasność umysłu. A przede wszystkim najpierw trochę odpocząć... Musi zasnąć. Domagały się tego obolałe ciało, piekące od zmęczenia oczy... Marianna głębiej wtuliła się w siano i zamknęła powieki, starając się przypomnieć sobie modlitwy, które odmawiała jako mała dziewczynka, gdy czegoś się bała, by odegnać niepokojące nocne cienie, ale myśli jej nieustannie wracały do Jasona, do chwil spędzonych razem, do gwałtownej rozkoszy, równie bliskiej ekstazie, co bólowi, jakiej doznała w jego ramionach i jakiej on także doznał, o słodyczy jego pocałunków po spełnieniu, gdy zmysły ucichły na krótką chwilę, będącą jedynie preludium do nowej fali pożądania i potem rozdzierającego ostatecznego rozstania... Mieli tak mało czasu! Na wolności mogliby się kochać całymi dniami i nocami, unicestwić się w szczęściu i odrodzić się na tyle, by smakować doskonałość ich miłości i znów umierać z rozkoszy... I mimo groźby wiszącej nad nią, mimo więzów Marianna zasnęła z uśmiechem szczęśliwego dziecka na twarzy i szeptem na ustach: – Kocham cię, Jasonie... kocham cię, kocham... kocham...
O racjonalnym wykorzystaniu słomy i o tym, co można w niej znaleźć Kiedy zaświtało, Marianna mogła lepiej rozejrzeć się po swym przymusowym miejscu odosobnienia. Strych, gdzie przechowywano siano, znajdował się tuż pod bardzo spadzistym dachem. Sądząc po długości głównej belki i rozłożystej pajęczynie, jaką tworzyły drewniane krokwie, musiał być bardzo duży. Jednak ponad trzy czwarte jego powierzchni zajmowały potężne snopy słomy, która z pewnością nie pochodziła z ostatnich żniw, bo była sucha i łamliwa. Od najmniejszej nawet iskry wszystko zajęłoby się momentalnie i Marianna zrozumiała, dlaczego nie zostawiono jej na noc żadnego światła. W dzień było dosyć widno dzięki długiej szparze, w rodzaju otworu strzelniczego, zrobionej w grubym murze. W spadzistym dachu było również okienko, które jednak nie pozwalało myśleć o ucieczce, bo z trudem zmieściłaby się w nim głowa, i to mogłaby się zaklinować... Na szczęście łańcuch, którym porywacze przykuli Mariannę do belki, był na tyle długi, że mogła dojść zarówno do szpary w murze, jak i do okienka w dachu. Przez brudną i potwornie zakurzoną szybę udało jej się dostrzec górujące nad wysokimi drzewami kryte dachówkami dachy, eleganckie kominy i złote koguciki wielkiego zamku. Na jednej z wież łopotała flaga hiszpańska i Marianna wiedziała już z całą pewnością, że, tak jak się domyśliła, znajduje się w Mortefontaine. Dalej po prawej stronie dostrzegła dymy wielu domostw, co znaczyło, że musi tam być duża wieś. Przez szparę, którą dostawało się rześkie poranne powietrze, zobaczyła duży staw o zaokrąglonym kształcie, a na nim zadrzewione wysepki w jesiennych już kolorach. W świetle poranka woda, nad którą unosiła się lekka mgiełka, opalizowała, a smukłe pnie wysokich szeleszczących topoli i srebrzyste delikatne pnie brzóz, zwieńczone jasnozłotymi koronami, miały w sobie coś czarodziejskiego. Wokół ciągnęły się porośnięte roślinnością wzgórza i łagodne doliny. Marianna z czołem przytkniętym do kamienia pomyślała, że nieczęsto widywała tak piękny i tak poetycki krajobraz. Jeżeli była to posiadłość królowej Julii, to rozumiała, dlaczego nie spieszyła się ona z opuszczeniem tego rajskiego zakątka, gdzie życie było tak słodkie, dla surowych wspaniałości Madrytu i jałowych sierras... I doprawdy, tylko ktoś o okrutnym i pokrętnym umyśle mógł wprowadzić tu gwałt i niewolę. Strych prawdopodobnie znajdował się w dość wysokim budynku, może stodole wzniesionej na wyspie, ponieważ musieli przeprawić się łódką. Poza górą słomy było tu niewiele sprzętów. W najciemniejszym kącie leżała żelazna miska, gliniany obtłuczony dzban, w którym musiała być woda, kawałek zwykłego mydła, dwie dość czyste ale za to postrzę-
197
pione ścierki, które prawdopodobnie miały jej służyć jako ręczniki i duże wiadro na brudną wodę. Zapewne Marianna powinna się czuć szczęśliwa, że porywacze pomyśleli o tym, że zechce się choć trochę umyć. Około południa gruby Sanchez przyniósł posiłek składający się z zimnego mięsa, czerstwego chleba, sera tak twardego, że bez toporka nie dał się przekroić, i kilku owoców, które z drzewa zerwane zostały już z pewnością jakiś czas temu. Mimo to zgłodniała Marianna z apetytem wzięła się do jedzenia, podczas gdy Sanchez zajął się sprzątaniem, to znaczy wylał wiadro i zmienił wodę w dzbanie. Na koniec obrzucił Mariannę dzikim spojrzeniem i wskazując palcem oznajmił: – Wszystko na dzisiaj... jutro wrócę! Na swój sposób poradził jej, by zostawiła coś sobie aż do następnego dnia. Poza tym była to w sumie dobra wiadomość, bo dzięki niej Marianna mogła być prawie pewna, że strażnik będzie się pojawiał tylko raz dziennie. Dawało jej to dużo czasu na obmyślenie ucieczki. Musiała się jeszcze dowiedzieć, czy Pilar i jej pomocnicy nie zechcą złożyć jej od czasu do czasu wizyty. Jeśli chciała odzyskać wolność, to musiała przede wszystkim pozbyć się łańcucha, ale mimo nieustannych prób nie udało jej się wyswobodzić ręki, choć była szczupła i wąska, z żelaznej obręczy. Nic nie pomogło obfite namydlenie jej, by łatwiej się wyślizgnęła, i wieczorem dłoń miała obolałą i potwornie spuchniętą. Nie pozostawało zatem nic innego jak otworzyć kłódkę założoną na łańcuch. Ale jak? Czym?.. Wobec twardej rzeczywistości Marianna wybuchnęła gwałtownym płaczem, który rozładował napięte nerwy i pozwolił jej spojrzeć w najbliższą przyszłość nieco bardziej optymistycznie. Minęły już dwadzieścia cztery godziny, odkąd porwano ją i Crawfurda. Eleonora na pewno zawiadomiła Talleyranda, jeśli nie policję. Z pewnością oboje muszą się zastanawiać, co się z nimi stało, a Talleyrand wie, gdzie Pilar znalazła schronienie. Ale czy przyjdzie mu do głowy, że porwanie może być sprawką tej młodej, ponurej i milczącej kobiety, która zdawała się myśleć tylko o własnej skórze, o tym, by uniknąć wszelkich kłopotów i znaleźć opiekę kogoś ważnego? Prędzej pomyśli, że Crawfurd przecenił swoje znajomości wśród więziennych strażników i że dwójkę nieostrożnych gości rozpoznano, zatrzymano i wtrącono do więzienia. Zważywszy, że Marianna nielegalnie wróciła do Paryża, nie bardzo mógł głośno upominać się o nią u Savary'ego. Co zaś do Napoleona, to niedawna nieprzyjemna odprawa, jaką dał księciu Benewentu, wykluczała zwracanie się do niego. Pozostawał Jolival... ale nieprędko jeszcze wróci i jeśli nawet rozpocznie poszukiwanie ledwie zsiadłszy z konia, ile czasu zajmie mu trafienie na najmniejszy trop? I wreszcie jeśli nawet trop zaprowadzi do Mortefontaine, jak uzyskać zgodę na przeszukanie posiadłości królowej Hiszpanii? Musiała przyznać, że Pilar uknuła zręczny plan i przedsięwzięła środki ostrożności... Logiczne rozumowanie szybko zwyciężyło chwilowy optymizm i ukołysana coraz czarniejszymi myślami Marianna w końcu zasnęła... I tak mijały kolejne dni, podobne jeden do drugiego i jednakowo ponure. Sanchez regularnie przychodził przynieść jedzenie i sprzątać, ale zostawał zaledwie kilka minut. Marianna zresztą wcale nie pragnęła jego
obecności. Nie potrafił samodzielnie myśleć i kiedy Marianna odzywała się do niego, odpowiadał jedynie niezrozumiałym pomrukiwaniem. Jeśli chodzi o Pilar i jej wspólników, to ani razu nie pofatygowali się sprawdzić, co się z nią dzieje. Mariannę ogarnęło uczucie ulgi i zarazem osamotnienia. W miarę upływu czasu opuszczała ją nadzieja. Nie miała najmniejszej szansy uwolnić się sama, a na pewno nie mogła liczyć na pomoc swego dozorcy. Równocześnie jej rozgorączkowany umysł doprowadził ją do stanu, w którym dominowały fatalizm i rezygnacja. Została wykreślona z listy żywych i niedługo taki sam los spotyka z pewnością Jasona... Pozostało jej tylko czekać, by w dniu, kiedy Pilar, tryumfująca, choć spowita żałobnymi welonami od stóp do głów, przyjdzie powiadomić ją o śmierci Jasona, tak rozgniewać mściwą Hiszpankę, by nie zwlekała dłużej z wysłaniem jej na śmierć. Z otchłani swego więzienia Marianna mogła żywić już tylko nadzieję na życie w lepszym świecie... Jednak jej umysł mimo wszystko, choć nie w pełni sobie zdawała z tego sprawę, pracował. Strych ten miał w sobie coś niezwykłego i Marianna nie od razu to sobie uświadomiła. W dużych snopach słomy, związanej dodatkowo wikliną coś mogło się kryć. Wziąwszy pod uwagę wielkość snopów i nieduże drzwi, przez które wchodził Sanchez, Marianna nie miała wątpliwości, że musiało istnieć jakieś inne wejście, prawdopodobnie unoszona klapa, wycięta w podłodze strychu, przez którą wniesiono tu słomę. Niestety, nawet jeśli udałoby się jej odkryć klapę, nie miała najmniejszej szansy na ucieczkę, bo nadal była przykuta łańcuchem, a poza tym z tej wysokości nie udałoby się jej bezpiecznie zeskoczyć. Jednak myśl o tym dawała pewną nadzieję, a przede wszystkim dała zajęcie, gdyż w promieniu, na jaki pozwalał jej łańcuch, zaczęła kawałek po kawałku odgarniać słomę, po czym, sprawdziwszy dokładnie podłogę, z powrotem rozścielała słomę, by nie został najmniejszy ślad po jej poszukiwaniach. Praca była żmudna i męcząca, bo wzbijały się przy niej tumany kurzu, ale trzeciego dnia Marianna zobaczyła dwa potężne zawiasy, niezbite dowody istnienia klapy. Kiedy zbliżyła się pora przyjścia Sancheza, Marianna szybko zasłoniła swoje odkrycie i zdyszana położyła się w tym samym kącie co zwykle, udając że śpi. Hiszpański dozorca chwilę pokręcił się i wyszedł. Marianna zjadła kawałek chleba, plasterek mięsa, popiła wodą i wróciła do pracy. Powoli odsłoniła klapę. Rzeczywiście jej rozmiary pozwalały na załadowanie wielkich snopów słomy. Marianna aż jęknęła zobaczywszy, że długość łańcucha nie pozwoli jej odsłonić całej klapy. Przygnębiona uklękła i rozpłakała się, załamana tą bezużyteczną pracą. Choć dobrze wiedziała, że jest przykuta łańcuchem, w tej klapie pokładała jakąś absurdalną nadzieję. Rzeczywiście istniała... ale całkowicie nieprzydatna!.. Mimo bolących pleców brudnymi i pokaleczonymi przez drzazgi rękoma odruchowo zaczęła z powrotem przykrywać podłogę słomą. Wtedy nagle poczuła coś twardego pod palcami...
199
Nerwowo zaczęła rozgarniać słomę i znalazła spiczasty kawałek żelaza, na który popatrzyła z niedowierzaniem: był to ułamany ząb od wideł, którymi ładowano słomę i na który żniwiarz machnął ręką... Niespodziewane narzędzie!.. Marianna przymknęła oczy i odmówiła pełną wdzięczności modlitwę. Jeśli Pilar obawiała się zwykłej szpilki do włosów, to dzięki temu kawałkowi żelaza na pewno upora się z kłódką. Od razu chciała spróbować, ale nagle usłyszała kroki za ścianą. Wracał Sanchez, ale tym razem nie sam. Słysząc jak zwykle, że przesuwa snopy, szybko ukryła swoje narzędzie pod słomą i zasłoniła klapę. Dla większej pewności usiadła na słomie, pod którą schowała ząb od wideł, i z sercem bijącym z radości, która, miała nadzieję, nie malowała się zbyt wyraźnie na jej twarzy, zaczęła żuć źdźbło. W tym momencie weszła Pilar. Małżonka Jasona ubrana była na czarno, w czym nie było nic specjalnego, bo zawsze się tak ubierała, a jeżeli pozwalała sobie na jakiś inny kolor, to i tak koronka lub dodatki były ciemne. Ale tym razem miała na głowie duży kapelusz, z którego spływała w formie welonu piękna koronka Chantilly. Podeszła do Marianny, która nawet nie odwróciła głowy na jej widok. – I cóż, moja droga? Jak się pani miewa po tych wszystkich dniach refleksji? Marianna, zdecydowana nie odezwać się ani słowem, nawet nie drgnęła. Wówczas Pilar ciągnęła dalej, jakby prowadziła najzwyklejszą na świecie rozmowę: – Mam nadzieję, że nie brak pani niczego. Zresztą wygląda pani dobrze i Sanchez mówił mi, że jest pani bardzo spokojna. Jednak chciałabym pożegnać się z panią osobiście... Tym razem Marianna musiała dokonać największego wysiłku, by przynajmniej nie okazać zdziwienia. Pilar wyjeżdża? Może to dobra wiadomość i może to w ogóle jej szczęśliwy dzień? Ale nadal żuła źdźbło słomy tak spokojnie, jak gdyby Pilar w ogóle nie istniała. Jednego tylko pragnęła, żeby ta kobieta jak najszybciej stąd wyszła i żeby ona mogła się zająć przygotowaniami do ucieczki, która teraz stała się możliwa. Ale Pilar się nie spieszyła. Wyjęła z torebki skropioną jaśminem chusteczkę i zasłoniła nią nos, jak gdyby nie mogła znieść zapachu strychu. – Zapewne wie pani, że mamy już pierwszego października i że dziś po południu zaczyna się proces... pana Beauforta. Wyjeżdżam więc do Paryża, gdzie jutro będę przesłuchiwana jako świadek. Ręka Marianny kurczowo zacisnęła się na garstce słomy i z całych sił musiała walczyć z sobą, by nie rzucić się na tę lodowatą kobietę, która o procesie swojego męża mówiła jako miłym towarzyskim spotkaniu. Z dziką radością wbiłaby w to opancerzone pychą i okrucieństwem serce ząb od wideł, od którego zależała jej wolność! Ale w drzwiach stał, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, czujnie obserwujący wszystko Sanchez. Marianna nie miałaby najmniejszej szansy w jego potężnych łapach...
Pilar umilkła, próbując zobaczyć na odwróconej twarzy swej rywalki, jakie wrażenie zrobiły te słowa, ale Marianna w sposób jak najbardziej naturalny ostentacyjnie ziewnęła i odwróciła się plecami. Już w dzień porwania przekonała się, jaki był efekt tej niemej bezczelności, i miała nadzieję, że sytuacja się powtórzy. Rzeczywiście Pilar nie powstrzymywała okrzyku wściekłości i szybko ruszyła ku drzwiom. – Jak sobie pani życzy! – zawołała głosem drżącym ze złości. – Zobaczymy, czy zachowa pani równie kamienny spokój, gdy przyjdę powiadomić panią, że głowa jej kochanka potoczyła się po deskach szafotu, i wręczę pani chusteczkę splamioną jego krwią! Marianna z zaciśniętymi zębami i zamkniętymi oczyma modliła się z całej mocy, aby oburzenie nie złamało jej postanowienia. „Panie Boże, błagam o litość! Spraw, proszę, by zamilkła! Spraw, by wyszła stąd! Litości, błagam!.. Daj mi siłę, bym jej nie ubliżyła! Pozwól, bym nadal milczała! Nienawidzę jej!.. Tak bardzo jej nienawidzę! Pomóż mi..." Przerażona, gorączkowo szukała wszędzie skutecznej pomocy. Nigdy nie przeżyła chwili takiego napięcia, jak teraz, gdy ta kreatura z sadyzmem omawiała szczegóły śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie wisiało nad Jasonem. Jak gdyby trzeba było przypominać tę groźbę, która od tygodni nie daje jej spokoju!.. Zżerała ją chęć powiedzenia tej kobiecie, co myśli o jej melodramatycznej przemowie, ale chciała dotrzymać obietnicy zachowania milczenia. Jednak kiedy Pilar, powodowana okrutnym pragnieniem zobaczenia, jaki efekt zrobiły jej słowa, podeszła do niej, Marianna podniosła na nią lodowaty wzrok i plunęła w jej kierunku. Pilar zastygła w bezruchu i przez chwilę Mariannie na widok nagle wykrzywionej twarzy wydawało się, że się na nią rzuci. Z dziką radością czekała na atak, zdecydowana rozszarpać na kawałki tę upartą twarz, ale od drzwi dobiegł gruby głos Sancheza: –
Seńora zniszczy sobie suknię! I powóz czeka...
– Już idę! Ale jutro i pojutrze zapomnisz przynieść jej jedzenie i picie! Nie dasz jej nic aż do mojego powrotu! Zrozumiano? –
Zrozumiano!
W końcu oboje wyszli, pożegnani pogardliwym wzruszeniem ramion Marianny. Jutro, jeśli Bóg pozwoli, będzie daleko...Jednak przez ostrożność zaczekała, aż zaskrzypiał łańcuch odwiązywanej łódki. Pilar odjeżdżała. Jechała do Paryża, by się zemścić, a Sanchez wróci dopiero... och! za dwa, trzy dni, bo Pilar postanowiła ją głodzić! Kiedy miała całkowitą pewność, że jest sama, wyjęła ząb od wideł i zabrała się do otwierania kłódki, z nadzieją, że jej się to uda, gdyż w przeciwnym razie będzie musiała próbować wyrwać z belki kółko, na którym zamocowany był łańcuch. Powoli, z ogromną cierpliwością i starając się zachować spokój, by nie drżały
201
jej ręce, Marianna grzebała w zamku kłódki. Nie było to łatwe i przez długą chwilę sądziła, że nigdy go nie otworzy, bo wprawdzie łańcuch był nowy, ale nie można było powiedzieć tego samego o kłódce. Przez dłuższy czas, który wydawał jej się wiecznością, szpikulec ześlizgiwał się... aż w końcu usłyszała błogosławiony dźwięk otwierającego się zamka... Mariannie wyrwał się okrzyk radości. Teraz otworzenie żelaznej obręczy i zdjęcie jej ze spuchniętej i bolącej ręki było już kwestią jednej chwili. Była wolna! Ze szczęścia jak mała dziewczynka zaczęła tarzać się po słomie, z przyjemnością rozciągając mięśnie i nerwy, od tylu dni pozostające w przymusowym bezruchu. Zrobiło jej się gorąco, ale kiedy wstała, krew żywo krążyła jej w żyłach i rozpierała ją energia. Teraz musiała otworzyć klapę i zobaczyć, jak wydostać się z tej stodoły, póki było jeszcze wystarczająco jasno, bo wraz ze zbliżającą się jesienią zmrok z dnia na dzień wcześniej zapadał. Szybko zaczęła odgarniać słomę z klapy, która okazała się duża i solidna. Musiała być ciężka, ale miała pętlę z grubej liny do unoszenia jej. Marianna chwyciła ją i z całej siły pociągnęła... Klapa nawet nie drgnęła, ale Marianna, której wizja wolności dodała sił, jeszcze raz się zmobilizowała, napięła mięśnie, zacisnęła zęby i zaczęła ciągnąć, nie zwracając uwagi na to, że lina rani jej delikatne dłonie. Klapa drgnęła i powoli, powoli zaczęła się podnosić aż do pionu, po czym z głuchym odgłosem opadła na słomę, odsłaniając wielki otwór, przy którym Marianna przyklękła... Zobaczyła, że stodoła jest tak wysoka, aż zakręciło jej się w głowie. Łudziła się, że pod klapą będzie stała drabina, która ułatwi jej zejście, ale nic z tego... a skacząc ze strychu mogła tylko połamać sobie kości. Nie poddając się usiadła na piętach i zaczęła nerwowo szukać sznura... lub czegoś, po czym mogłaby spuścić się na dół. Niestety, łańcuch, którym ją przykuto, był za krótki, a wiklinowe wiązania snopów zbyt kruche, by wytrzymać jej ciężar! Ale Marianna tak mocno pragnęła wydostać się z więzienia, że musiała coś wymyślić, żeby odzyskać wolność; zgromadzone tu snopy słomy zrzuci na dół, aż utworzą materac wystarczająco gruby, by bezpiecznie skoczyć... Pospiesznie, bo ściemniało się coraz bardziej, zaczęła przez otwór zrzucać słomę, przedtem swoim bezcennym narzędziem rozrywając wiklinowe wiązania. W jednej chwili na strychu zakłębiło się od źdźbeł słomy i kurzu, bo gdy ruszyła jeden snop, inne się waliły. Kilkakrotnie Marianna omal nie spadła na dół, ale powoli na podłodze stodoły rosła sterta słomy. Kiedy uznała, że jest wystarczająco gruba, Marianna z zaschniętym gardłem wypiła z dzbana resztę wody, zjadła ostatnie jabłko, usiadła na brzegu klapy i zsunęła się na dół. Spadając odbiła się jak piłka, ale nie zrobiła sobie nic złego i natychmiast sturlała się na dół sterty. W każdym razie była już na ziemi. Teraz musiała zobaczyć, czy wrota stodoły łatwo się otworzą, czy też znowu trzeba będzie użyć wspaniałego narzędzia, które na wszelki wypadek przed skokiem zrzuciła na dół. Jednak porywacze albo tak byli pewni więzienia, które dla niej przygotowali, albo obawiali się, że zamknięte wrota
niemal pustej stodoły mogłyby zbudzić zdumienie wieśniaków, gdyby chcieli do niej wejść, że zasunęli jedynie zasuwkę. Marianna uchyliła wrota, które cicho zaskrzypiały, i ostrożnie rozejrzała się wokół. W zupełnych ciemnościach wydało jej się, że na dworze nie ma żywej duszy, ale w dali za stawem, ukryty wśród drzew, jarzył się ogromny zamek, takie przynajmniej odniosła wrażenie, widząc poprzez gęstą roślinność mnóstwo świateł. Równocześnie zobaczyła, że pada deszcz, czego zajęta od samego rana dotąd nie zauważyła. Było też dużo zimniej niż na strychu. Zaczął się już październik i słońce, które świeciło przez cały wrzesień, skończyło się, ustępując miejsca pogodzie zapowiadającej zimę. W perkalowej sukni Marianna drżała z zimna, ale musiała jak najszybciej się stąd wydostać, więc bez wahania wybiegła na dwór rozejrzeć się wokół stodoły. Tak jak myślała, stała ona na dość dużej wyspie, Marianna natychmiast ruszyła brzegiem w poszukiwaniu łódki. Niestety, na wyspie oprócz stodoły, drzew i krzaków nie było nic, a tym bardziej łódki. „Będę musiała przepłynąć na drugi brzeg – pomyślała Marianna, którą na samą myśl o tym wstrząsnął dreszcz. – Trzeba znaleźć miejsce, skąd najbliżej do brzegu i, miejmy nadzieję, najdalej do zamku." Przez chwilę myślała, by śmiało zjawić się w zamku, przedstawić się i otwarcie poprosić królową Julię o opiekę, nawet jeśli policja miałaby się zaraz o nią upomnieć. Pilar wyjechała do Paryża. Takie rozwiązanie mogło przynieść dobre rezultaty. Ale pomyślała, że większość porywaczy musiała należeć do otoczenia królowej i że pod pretekstem bronienia jej znowu dostaliby ją w swoje ręce. Wówczas nie miałaby już najmniejszej szansy na ucieczkę. Zresztą w podartej i brudnej sukni, w stanie, w jakim się znajdowała, służba wzięłaby ją za wariatkę i wyrzuciła z pałacu, nie dopuszczając do królowej. Najlepiej więc zrobi, jeśli dyskretnie się stąd oddali i własnymi, choćby najskromniejszymi siłami wróci do Paryża, unikając po drodze żandarmów i wszystkich, których podejrzliwość mogłaby wzbudzić wyglądająca na włóczęgę kobieta. Nie mając już najmniejszych wątpliwości, że jeśli chce wydostać się z wyspy, musi przepłynąć staw, wybrała miejsce, gdzie przeprawa wydała jej się najłatwiejsza, bez wahania zdjęła ubranie i związała je w tobołek, który paskiem zamocowała na głowie. Wprawdzie suknia jej zmokła już na deszczu, ale na pewno nie była aż tak mokra, jak po wyjściu z wody. Poza tym wiedziała, jak bardzo ubranie może przeszkadzać podczas pływania. W końcu miejsce to wydawało się tak bezludne, a noc tak ciemna, że nie groziło jej, że ktoś zobaczy ją w stroju Ewy. Zresztą rozebrawszy się natychmiast weszła w szuwary, rękoma rozsuwając mięsiste liście nenufarów. Szła po mulistym nieprzyjemnym dnie, ale bardzo szybko straciła grunt pod nogami. Wtedy położyła się na wodzie i spokojnie zaczęła płynąć, starając się robić jak najmniej hałasu. Woda była zimna, ale nie aż tak, jak wydało jej się w pierwszej chwili, i teraz czuła nawet przyjemność, gdy obmywała jej nagie ciało po tylu dniach przebywania w kurzu.
203
Minęło już sporo czasu, odkąd ostami raz pływała, ale instynktownie jej ręce i nogi zaczęły wykonywać właściwe ruchy, tak jak ją uczył stary Dobs. W tej przymusowej kąpieli nieprzyjemny był jedynie odór mułu, jaki unosił się nad stawem. Brzydziły ją również zaskrońce, które od czasu do czasu muskały jej nagie ciało. Na szczęście przeprawa nie trwała długo i Marianna szybko dotknęła dna, tym razem twardego i piaszczystego. Chwytając się najpierw grubych liści lilii wodnych, a potem dolnych gałęzi wierzby, z której spadł na nią deszcz kropelek, Marianna wdrapała się na porośnięty wysokimi drzewami i stromy w tym miejscu brzeg. Wspiąwszy się na samą górę, drżąc z zimna, włożyła wilgotne ubranie i pantofle, i ruszyła przez las prosto przed siebie. Noc była zbyt ciemna, by mogła się zorientować, w jakim kierunku powinna iść. Wiedziała jedynie, że musi jak najszybciej oddalić się od zamku. Posiadłość zdawała się ciągnąć bez końca i przedzierając się na oślep przez gęsty las, pełen ciernistych kaleczących ją krzewów, miała nadzieję, że przynajmniej nie trafi na mur. Idąc prosto przed siebie, to po gąbczastej grubej warstwie liści, to po błotnistych koleinach, w końcu trafiła na ścieżkę. Wzrok jej przywykł już do ciemności, więc mogła iść omijając najtrudniejsze przeszkody. Deszcz nadal padał, ale w tym gęstym lesie nie czuło się go tak jak na otwartej przestrzeni. Przez długi czas Marianna szła nie wiedząc, dokąd idzie. Chciała znaleźć jakiś szałas, gdzie mogłaby schronić się i trochę odpocząć... Ale skostniała z zimna i z oczyma zamykającymi się z senności, natknęła się jedynie na dużą skałę, u podnóża której zobaczyła tak niewielki otwór, że trudno by było nazwać go grotą, ale gdzie mogła się wsunąć i na suchych liściach zwinąć się w kłębek jak kot. Natychmiast zasnęła jak kamień. Zerwała się nagle, czując coś zimnego i wilgotnego na twarzy. Zobaczyła tuż przed sobą dużego myśliwskiego psa, który starannie ją obwąchiwał, a trochę dalej nogi w sabotach. Podniosła głowę i ujrzała młodego chłopaka, który ze starą strzelbą na ramieniu patrzył na nią ze zdumieniem. Było już jasno i przestało padać. Widząc, że się obudziła, przywołał psa. –
Do nogi!.. Zostaw!..
Pies posłusznie usiadł u stóp pana, który pochylił się i podał Mariannie rękę, pomagając jej wstać. – Dzień dobry – powiedział uprzejmie. – Cieszę się, że się pani zbudziła. Kiedy pies panią znalazł, przestraszyłem się... – Nie odważył się dokończyć, ale Marianna go wyręczyła: –
Że nie żyję? Aż tak źle wyglądam?
–
Jest pani taka blada!..
–
Bo przemarzłam...
To prawda. W chłodzie poranka Marianna drżała jak osika, a posiniaczone ciało jeszcze pogarszało jej wygląd. Chłopiec szybko zdjął wełnianą pelerynę i zarzucił Mariannie na ramiona.
– Proszę pójść ze mną do domu. Babcia się panią zajmie...Mieszkamy tuż, tuż. Ten pierwszy dach, który widzi pani między drzewami, na skraju wioski. Marianna dopiero w tej chwili zauważyła, że wyszła już z lasu i że nie opodal leży wioska. Czuła się tak słaba, że chętnie przyjęła zaproszenie nowego przyjaciela. Nim za nim poszła, spytała tylko: –
Co to za wioska?
–
Loisy! Nie jest pani z tych okolic?
–
Czy... to daleko od Mortefontaine?
–
O nie! Jakaś mila na wschód.
–
Tylko tyle?
Z trudem ukryła rozczarowanie. Zdawało jej się, że tak długo szła, iż doszła dużo dalej. Z pewnością nie znając terenu, krążyła w kółko. Spojrzała żywo na chłopaka. Przypominał trochę Gracchusa Hannibala Pioche'a. Takie same włosy koloru słomy, takie same niebieskie szczere oczy, ale rysy miał delikatniejsze, sylwetkę szczuplejszą Spodobał się jej i postanowiła mu zaufać. – Muszę coś ci powiedzieć! Uciekłam ze stodoły na terenie zamku Mortefontaine, gdzie przetrzymywali mnie ludzie z otoczenia królowej Hiszpanii. Ale przysięgam, nie jestem ani złodziejką ani zbrodniarką Chłopak poczciwie się uśmiechnął. – Nie wygląda pani na to! A poza tym, gdyby była pani albo jedną albo drugą zamknięto by panią w więzieniu... a nie w stodole! Idziemy, opowie pani swoją historię babci. Tak lubi słuchać różnych opowieści! Po drodze Marianna dowiedziała się, że Chłopak nazywa się Jakub Cochu, że ma kawałek ziemi w sąsiedniej wiosce i że mieszka sam z babką ale że za kilka dni się żeni. – Chętnie poczekałbym do wiosny – zwierzył się – ale babka chce, żebym się ożenił, by nie wzięli mnie do wojska. I tak miałem szczęście, że w tym roku w związku ze swoim ślubem Napoleon nie ogłosił powołania... Ożenię się więc ze Stefką. – Nie masz ochoty bić się? – spytała rozczarowana nieco Marianna, bo oczyma wyobraźni już widziała swego wybawcę wśród rycerzy. Jakub uśmiechnął się szczerze i naiwnie. –
Ależ tak! Bardzo chciałbym! Kiedy słucham, jak starzy opowiadają o Valmy albo o Włoszech, czuję
mrówki w nogach! Ale jeśli się zaciągnę, kto będzie uprawiał ziemię? I kto utrzyma babkę... i Stefcię? Jej rodzice zmarli w zeszłym roku! Muszę więc zostać. – Oczywiście! Masz rację! Pobierzcie się szybko i bądźcie bardzo, bardzo szczęśliwi! Rozmawiając doszli do fermy, niezwykle czystej, gdzie na progu domu stała prosto jak kij stara kobieta. Ręce skrzyżowała na fartuchu i nie wyglądała na zadowoloną, że wnuk wraca z nieznajomą w łachmanach,
205
ale bardzo szybko Jakub opowiedział, w jakich okolicznościach się spotkali i jak przyprowadził Mariannę, żeby nabrała trochę sił. Natychmiast babka okazała jej typową dla mieszkańców Valois gościnność. Posadziła ją przy ogniu, dała talerz gorącej zupy, ukroiła pajdę chleba i kawałek słoniny, po czym poszła poszukać suchego ubrania. Tymczasem Marianna opowiadała swoją historię... a raczej historię, która, jej zdaniem, lepiej pasowała do okoliczności. Było jej przykro, że kłamała tym zacnym ludziom, którzy przyjęli ją tak gościnnie i serdecznie, ale nie wyobrażała sobie, jak miałaby im powiedzieć, że jest włoską księżną. Postanowiła na jakiś czas stać się znów Marianną Mallerousse. – Mój wuj zginął w służbie cesarza – zwierzała się nowym przyjaciołom – a mnie porwali jego mordercy, żebym nie mogła ich zdradzić. Muszę jak najszybciej wrócić do Paryża. Chcę pomścić mojego... wuja i mam do ujawnienia ważne informacje. Przez chwilę zastanawiała się, czy jej historia, choć i tak mocno uproszczona, nie wydaje się zbyt niezwykła, ale ani babka, ani Jakub nie okazywali najmniejszego zdziwienia. A stara kobieta nawet przyznała jej rację, kiwając głową. – Ci wszyscy ludzie o żółtawej cerze, którzy kręcą się tutaj, odkąd cesarz zrobił swego brata królem Hiszpanii, zawsze wydawali mi się niewiele warci. Przedtem byliśmy spokojniejsi! Ten Józef to porządny człowiek! Zawsze miły i nawet szczodry! Był tu lubiany i ludzie żałują, że wyjechał do dzikusów! A panience pomożemy wrócić do domu tak dyskretnie, jak to tylko możliwe. – Ale dlaczego – przerwał Jakub – nie pójść od razu na policję? Oj, pytanie było... podstępne i Marianna gwałtownie szukała odpowiedzi, która zabrzmiałaby naturalnie. – Taki właśnie mam zamiar, ale muszę zobaczyć samego ministra. Ludzie, którzy mnie porwali, należą do dworu królowej Julii i mają długie ręce. Rozpuścili pogłoskę, że jestem winna śmierci mojego wuja. Jestem poszukiwana... i muszę dostarczyć dowody. A dowody mam w Paryżu. Powiedziawszy to westchnęła z ulgą, mając nadzieję, że brzmiało to dość przekonująco. Jakub i babka w głębi kuchni naradzali się, ale ich ożywiona rozmowa trwała kilka zaledwie chwil, po czym chłopak podszedł do Marianny. – Najlepiej, jak pani trochę odpocznie tu, gdzie nikt nie będzie pani szukać. Po południu zaprowadzę panią do Dammarlinen-Goel do stryja Cochu. Jest wójtem i co trzy dni wysyła do Paryża wóz z kapustą i rzepą. Właśnie jutro wóz będzie jechał. W stroju wieśniaczki bezpiecznie dostanie się pani do Paryża, nie lękając się ani policji, ani porywaczy. Jutro wieczorem będzie pani na miejscu. Jutro wieczorem? Marianna gorączkowo myślała, że proces Jasona zaczął się wczoraj i toczy się, kiedy ona spokojnie rozmawia tu z tymi zacnymi ludźmi i że upływający czas jest niezwykle cenny. Nieśmiało spytała: – A nie mogłabym wyruszyć wcześniej? Tak bardzo chciałabym być już w Paryżu!
– Wcześniej? A w jaki sposób? Oczywiście, może pani wsiąść jutro rano do dyliżansu z Soissons... ale zyska pani tylko kilka godzin... i nie będzie tak bezpieczna! Miał całkowitą rację. Najchętniej poszukałaby konia, ale gdzie? Jak? Nie miała ani grosza, bo przed porwaniem całą sakiewkę zostawiła Ducatelowi, dozorcy Jasona. Musi zachować rozsądek. Najważniejsze, żeby wrócić do Paryża, a sposób, jaki proponował Jakub, gwarantował, że jej nie złapią. Lepiej wrócić późno niż wcale, a proces tej wagi na pewno potrwa kilkanaście dni... Uśmiechnęła się więc do gospodarzy z wdzięcznością. – Zgadzam się – powiedziała wesoło. – I dziękuję z całego serca! Mam nadzieję, że będę mogła w przyszłości odwdzięczyć się za wszystko! – Proszę nie pleść bzdur – gderliwie przerwała babka Cochu.– Jeśli biedacy sobie nie pomagają nie mają prawa mienić się chrześcijanami! A wdzięczność zachowuje się w sercu! Proszę trochę się położyć. Wilgotna ziemia w lesie nie była pewnie najwygodniejsza! A ja przez ten czas pójdę do Stefki, narzeczonej Jakuba, i pożyczę stanik i spódnicę! Jest pani mniej więcej jej wzrostu. Pod wieczór Marianna w czerwonej spódnicy z grubej wełny i czarnym staniku, opatulona czarnym wełnianym szalem, który zawdzięczała pani Cochu, w sabotach za dużych na nią i w ogromnym płóciennym czepcu na głowie usiadła za Jakubem na potężnym koniu, używanym zarówno do orki, jak i do jazdy wierzchem. Przed sobą, na szyi zwierzęcia, chłopak zawiesił jeszcze dwa duże kosze pełne późnych jabłek. Do Dammarlin, miasteczka wysoko położonego i otoczonego murami obronnymi, przyjechali w środku nocy i Jakub powierzył Mariannę stryjowi, Piotrowi Cochu, przystojnemu starcowi, który przyjął ją nie stawiając niedyskretnych pytań, z pełną godności serdecznością właściwą ludziom roli. Jakub przedstawił ją jako kuzynkę Stefki, która jedzie do Paryża, gdzie będzie pracowała jako praczka u dalekiej krewnej. Dlatego nikt się nie zdziwił, że gdy nadeszła pora pożegnania z Jakubem, rzuciła mu się na szyję i ucałowała w oba policzki. Ale nikt nie przypuszczał, ile wdzięczności kryje się w tym geście i dlaczego Jakub zrobił się purpurowy. Chcąc ukryć zażenowanie, zaczął się nerwowo śmiać, po czym powiedział: – Wkrótce się zobaczymy, kuzynko! Stefka i ja odwiedzimy cię w Paryżu po ślubie! Sprawi nam to ogromną przyjemność!.. – Mnie przede wszystkim, Jakubie! Powiedz Stefci, że nigdy o was nie zapomnę. Ze smutkiem się z nim żegnała. Choć znała ich tak krótko ,i on, i jego babka okazali jej tyle dobroci i przyjaźni, że Marianna miała wrażenie, że są jej starymi przyjaciółmi. Stali się nagle bardzo bliscy i postanowiła, że gdy nadejdą dla niej lepsze czasy, przekonają się, że nie jest niewdzięcznicą. Ale ledwie chłopak zniknął, myśli Marianny natychmiast wróciły do tego, co było jej nieustanną troską: do Jasona i jego losu, który ważył się, kiedy ona z takim trudem próbowała wrócić.
207
Po nocy krótkiej, ale spędzonej wygodnie w małym pokoiku, pachnącym woskiem i ziołami, Marianna o świcie siadła obok milczącego woźnicy na koźle dużego wozu pełnego kapusty i spokojnie ruszyli do Paryża. Zbyt spokojnie, jak na gust Marianny, która przez całą nie kończącą drogę umierała z niecierpliwości. Na szczęście nie padało. Było chłodno, ale sucho. Droga flandryjska ciągnęła się monotonna i płaska, ale Mariannie nie udało się pójść za przykładem woźnicy, który przez większą część drogi ku oburzeniu pasażerki drzemał. Kiedy Marianna widziała, jak jego duża głowa kiwa się, z całych sił musiała się powstrzymywać, by nie wziąć za lejce i nie pognać koni galopem, nie troszcząc się, że mogłaby pogubić kapustę. Ale nie byłby to najlepszy sposób podziękowania tym, którzy jej pomogli, więc opanowała się i nic nie mówiła. Kiedy jednak paryskie wieże wyłoniły się z jesiennej mgły, omal nie zaczęła krzyczeć z radości, a kiedy dojechali do przedmieścia La Villette i wóz przejechał przez budowany kanał Saint-Denis, z trudem powstrzymała się, by nie zeskoczyć z wozu i dalej pobiec już sama. Wiedziała jednak, że powinna wytrwać w swej roli do końca. Smród dochodzący z wielkiego wysypiska śmieci, do którego się zbliżali, wyrwał woźnicę ze snu. Otworzył najpierw jedno, potem drugie oko i odwrócił głowę do Marianny, ale zrobił to tak wolno, że pomyślała, że porusza nim zegar nastawiony na tygodnie, a nie godziny. – Gdzie mieszka twoja kuzynka praczka? – spytał. – Pan kazał podwieźć cię jak najbliżej. Ale ja jadę do hal!.. Przez całą długą drogę Marianna zastanawiała się, co zrobi po przyjeździe do Paryża. Nie mogła wrócić do Crawfordów, a powrót do własnego domu mógłby okazać się równie niebezpieczny. Pomyślała, że może Fortunata Hamelin wróciła wreszcie z Akwizgranu. Sezon u wód skończył się i Kreolka jest już zapewne w ukochanym Paryżu... Chyba że porzuciła swą wielką miłość i podążyła do Antwerpii, do drugiego kochanka, Casimira de Montrond, który przebywał pod nadzorem we flamandzkim mieście. Gdyby okazało się to prawdą, zaczeka, aż zapadnie noc i spróbuje po ciemku dyskretnie dostać się do swego pałacu przy rue de Lille. Powiedziała więc woźnicy: –
Mieszka przy rogatce Porcherous.
Bezmyślne oczy woźnicy zaświeciły się nagle. –
To mi prawie po drodze. Zostawię cię więc przy Porcherous!
I oznajmiwszy to, zapadł znowu w drzemkę. Tymczasem na brzegu szerokiego zbiornika z wodą ukazała się elegancka rotunda Ledoux i w cieniu winorośli knajpki na świeżym powietrzu przy rogatce La Villette. Bezpieczna w swym przebraniu Marianna spokojnie patrzyła na strażników, sprawdzających wóz, po czym ruszyli wzdłuż Muru Generalnych Dzierżawców aż do rogatki La Chapelle, a stamtąd dalej przedmieściem Saint-Denis. Dojechawszy na miejsce pożegnali się bez słowa i Marianna, drżąc ze wzruszenia, że jest wreszcie w Paryżu, ruszyła biegiem, jakby od tego zależało jej życie, na rue de la Tour-d'Auvergne. Było to
dosyć męczące, bo przedmieście Montmartre leżało wysoko na wzgórzu. Żeby biec łatwiej, Marianna zdjęła za duże saboty, które jej przeszkadzały i do których stopy nie mogły się przyzwyczaić. W końcu bosa, czerwona, zdyszana i rozczochrana dobiegła do białego domu, gdzie zawsze przyjmowano ją serdecznie, lękając się jedynie, że może zastać zamknięte okiennice i ponury, odpychający pustką dom. Ale nie: okiennice były otwarte, z kominów uchodził dym, a przez okna przedpokoju zobaczyła kwiaty w wazonie. Kiedy weszła przez bramę i chciała przejść przez podwórze, zobaczyła, że pędzi ku niej tak szybko, jak tylko może na swych krótkich nogach, dozorca i rozkłada ręce, by zagrodzić jej drogę. Rozczarowana zobaczyła, że jest nowy i że jej nie zna. –
Hola! Gdzie to się wybierasz, dziewczyno?
Marianna zatrzymała się i zaczekała na dozorcę, który omal nie padł jej w ramiona. – Do pani Hamelin! – odpowiedziała spokojnie. – Czeka na mnie! – Pani nie przyjmuje takich ludzi jak ty! Zresztą wyszła! Wynoś się stąd! Ciągnął ją za ramię, by wyrzucić na zewnątrz, ale jednym gwałtownym ruchem oswobodziła się. – Jeśli pani nie ma, to pójdź po Jonasza! On chyba nie wyszedł? – Już prędzej pójdę po niego dla jakiejś włóczęgi! Powiedz, jak się nazywasz. Marianna niepostrzeżenie zawahała się, ale Jonas był przyjacielem i widział ją już w różnych nieoczekiwanych wcieleniach. –
Powiedz „panna Marianna"!
–
Marianna i co dalej?
– Nie twoja sprawa! Pójdź natychmiast po niego i uważaj, żeby Jonas się nie rozgniewał, że mnie tu przetrzymałeś. Dozorca niechętnie ruszył w stronę domu, mrucząc pod nosem niemiłe uwagi o dziewkach, które próbują wtargnąć do uczciwych domów. Ale już po chwili Jonas dosłownie wypadł z oszklonych drzwi, a szeroki uśmiech rozpromieniał poczciwą czarną twarz majordomusa Fortunaty. – Panienka Marianna! Panienka Marianna! To niemożliwe, mój Boże!.. Proszę wejść! Proszę szybko wejść do środka. Mój Boże! Skąd panienka się wzięła w takim stroju? Marianna roześmiała się, wzruszona tak serdecznym przyjęciem, które dodało jej otuchy. Wreszcie trafiła tu do szczęśliwego portu! – Mój zacny Jonasie, widać sądzone, że dziewięć razy na dziesięć będziesz oglądał mnie ubraną jak żebraczkę! Czy pani wyszła? –
Tak, ale niebawem wróci! Proszę wejść odpocząć!
Wielkopańskim gestem Jonas odesłał dozorcę do stróżówki, a Mariannę poprowadził do domu, mówiąc jak bardzo jego pani martwiła się o nią od chwili powrotu z wód.
209
– Już myślała, że pani nie żyje! Kiedy książę Benewentu powiedział jej, że pani zniknęła, myślałem, że zwariuję, słowo honoru!.. O, ale oto i ona! Rzeczywiście ledwie Jonas zamknął drzwi, powóz Fortunaty wjechał na podwórze, z wdziękiem minął fontannę i zatrzymał się przed wejściem. Młoda kobieta wysiadła, ale wydawała się smutna i po raz pierwszy, odkąd ją znała, Marianna zobaczyła ją ubraną w surowy ciemnofioletowy aksamit. Druga rzecz dziwna: była prawie wcale nie umalowana, a oczy pod uniesioną woalką wyraźnie mówiły, że płakała... Ale Jonas już rzucił się ku niej. – Pani Fortunato! Pani Fortunato! Jest tu panna Marianna! Proszę spojrzeć! Pani Hamelin podniosła wzrok. W jej ponurym spojrzeniu zabłysła radość i bez słowa rzuciła się przyjaciółce w ramiona, gwałtownie ją ściskając i na nowo wybuchając płaczem. Marianna nigdy nie widziała beztroskiej Kreolki w takim stanie i całując ją szeptem błagała: – Fortunato, na miłość Boską, powiedz, co się stało! Czy aż tak się o mnie bałaś? Nagle Fortunata odsunęła przyjaciółkę i położywszy jej na ramionach wyciągnięte ręce, popatrzyła na nią z taką litością, że w żyłach Marianny krew zastygła z przerażenia. Nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. – Wracam z Pałacu Sprawiedliwości, Marianno – pani Hamelin mówiła tak łagodnie, jak tylko potrafiła. – To już koniec... –
Co... to znaczy?
–
Przed godziną sąd skazał Jasona na karę śmierci!
Mariannę jakby trafiła kula, zachwiała się na nogach. Ale od tylu dni spodziewała się tych słów, że bezwiednie była na nie przygotowana i rana już się zabliźniła. Przeczuwała, że któregoś dnia usłyszy to okropne zdanie i tak jak organizm ludzki, w którym wykluwa się choroba, przygotowuje się do walki o życie, tak jej umysł uzbroił się przeciw cierpieniu, którego się spodziewał. Wobec groźby, jaka nad nią zawisła, nie miała czasu na słabość, łzy i obawy. Fortunata machinalnie wyciągnęła ramiona, spodziewając się, że Marianna padnie zemdlona, ale na widok nieznajomej kobiety, która stała przed nią i patrzyła twardym jak kamień spojrzeniem, opadły. Lodowatym tonem Marianna zapytała: –
Gdzie jest cesarz? W Saint-Cloud?
– Nie. Cały dwór jest w Fontainebleau na polowaniu. Co chcesz zrobić? Nie myślisz chyba... –
Właśnie tak, myślę! Czy myślisz, że będę mogła żałować jeszcze czegokolwiek na ziemi, gdy zabrak-
nie Jasona? Przysięgłam na pamięć mojej matki, że jeśli zabiją go, zasztyletuję się u stóp szafotu. Więc co mi tam gniew Napoleona? Czy zechce czy nie, czy mu to odpowiada czy nie, będzie musiał mnie wysłuchać! Potem zrobi ze mną, co zechce! Bo czyż to będzie miało jakiekolwiek znaczenie?
– Nie mów tak! – błagała Fortunata, szybko robiąc znak krzyża, by zażegnać zły los. – Przecież my wszyscy cię kochamy i myślimy o tobie! – Ale ja kocham jego i bez niego nie chcę żyć! Proszę cię tylko o jedno, Fortunato: pożycz mi powóz, ubranie, trochę pieniędzy i powiedz, jak mam się dostać do Fontainebleau, żeby nie zatrzymano mnie, zanim dotrę do cesarza. Znasz chyba dobrze okolicę. Jeśli to zrobisz, będę cię błogosławić do ostatniego tchnienia i... – Dość tego! – zdenerwowała się Kreolka. – Czy możesz przestać mówić o śmierci? Pożyczyć ci pieniądze, mój powóz...Co ty sobie wyobrażasz! – Fortunato! – z bolesnym zdziwieniem zawołała Marianna. Ale przyjaciółka już serdecznie ją objęła i pociągnęła, szepcząc czułe: – Oszalałaś! Pojedziemy oczywiście razem! Mam tam domek, rodzaj samotni nad Sekwaną, i znam wszystkie ścieżki w lesie. Przyda nam się to, jeśli nie uda ci się wejść przez zamkową bramę... Zwłaszcza że Napoleon nie cierpi, gdy ktoś przerywa mu polowanie. Ale jeśli nie będzie innej możliwości... – Nie chcę, Fortunato! Możesz poważnie się narazić... Grozi ci wygnanie... –
No i co z tego? Pojadę do Montronda do Antwerpii i razem będziemy wieść tam wesołe życie!
Chodź, najmilsza! Poza tym chętnie się dowiem, dlaczego Jego Korsykańska Wysokość pozwolił swoim sędziom wydać wyrok na tak niezwykle pociągającego mężczyznę... i w tak widoczny sposób niezdolnego do popełnienia zbrodni, o jakie się go oskarża! Podłe morderstwo? Fałszywe pieniądze? Z taką dumną twarzą i spojrzeniem orła morskiego? Co za absurd!.. Jonas! Niech pokojówka natychmiast przygotuje kąpiel i strój dla panny Marianny, potem za pół godziny porządny posiłek, a za godzinę powóz przed domem! Zrozumiano? Galopem! I kiedy majordomus rzucił się ku schodom, na cały głos wołając pannę Klementynkę, by wydać jej polecenia, Fortunata podążyła za przyjaciółką tą samą co on drogą, ale znacznie spokojniej. – A teraz, moja droga, zdążysz mi opowiedzieć wszystko, co się wydarzyło...
211
Cesarskie polowanie Pani Hamelin zatrzymała konia tuż przy kamiennym, pokrytym mchem krzyżu, wznoszącym się na rozstajach dróg, w cieniu olbrzymiego dębu. – Oto i krzyż w Souvray – powiedziała, wskazując nań końcem szpicruty. Doskonałe miejsce, by poczekać na rozpoczęcie polowania. Wiem, że śniadanie odbywa się o pół mili stąd, na rozdrożu w Recloses, trudno jednak przewidzieć, w którą stronę skierują się myśliwi. Nie przestając mówić, zsiadła z konia, przywiązała go do wysmukłego pnia rosnącej w pobliżu sosny, a następnie, unosząc długi tren amazonki z sukna w kolorze zeschłych liści, podeszła do starego krzyża, by usiąść na stopniach u jego podnóża. Marianna również zeskoczyła na ziemię, zostawiła wierzchowca przy tym samym drzewie i podeszła do przyjaciółki. Były zupełnie same. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie szemraniem strumyczka, płynącego w gęstwinie zagajnika, i odgłosem szybkich susów zająca, wypłoszonego z legowiska ukrytego w grubym kobiercu opadłych, szeleszczących liści. Nieco dalej na południe jednak las rozbrzmiewał radosnym gwarem. Echa rozmów i śmiechów mieszały się z poszczekiwaniem psów, dźwiękiem rogów myśliwskich i dalekim turkotem powozów. – Jak wygląda cesarskie polowanie? – zapytała Marianna, siadając obok przyjaciółki i układając wokół kolan fałdy ciemnozielonej sukni. – Nigdy w nim nie uczestniczyłam i nie umiem nawet sobie tego wyobrazić. – Och, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, poza tym że wymagana jest obecność całego dworu, mimo że w rzeczywistości cesarz poluje niemal sam, jedynie w towarzystwie wielkiego koniuszego, generała de Nansouty, pana d'Hannecourt, będącego wielkim łowczym, jednego masztalerza i łowczego, a także Rusłana, mameluka, którego zabiera ze sobą wszędzie. Kiedy Savary nie był jeszcze ministrem policji, również i on brał udział w polowaniu, teraz jednak zmuszony jest czuwać nad bezpieczeństwem swego władcy z większej odległości. Jeśli zaś chodzi o ceremoniał, jest on następujący: wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, a także Jego Wysokość we własnej osobie, wyruszają z pałacu powozami, by udać się do pewnego ustalonego wcześniej miejsca na sute śniadanie. Potem zaś dwór odpoczywa, trawi posiłek lub wraca bez pośpiechu, a Napoleon jedzie na polowanie. Ot, i wszystko! – Nie wiedziałam, że cesarz jest takim zapalonym myśliwym! Nigdy mi o tym nie mówił. Fortunata wybuchnęła śmiechem. – Moje drogie dziecko, nasz cesarz jest człowiekiem umiejącym lepiej niż ktokolwiek inny dbać o swój wizerunek w oczach poddanych. W gruncie rzeczy nie przepada wcale zapolowaniem. Zwłaszcza że nie jest
najlepszym jeźdźcem. Gdyby nie ujeżdżano przeznaczonych dla niego koni ze szczególnym staraniem, z całą pewnością miałby już na swoim koncie wiele upadków. Uważa jednak, że polowanie należy do obowiązków władcy Francji. Wszyscy królowie, tak Kapetyngowie, Walezjusze, jak i Burbonowie, byli namiętnymi myśliwymi. Przynajmniej to jest winny pamięci swego „wuja" Ludwika XVI! No, nie rób takiej smutnej miny: to najlepsza okazja, by spotkać się z nim niemal bez świadków. Pragnąc zrobić przyjemność Fortunacie, Marianna spróbowała się uśmiechnąć, jednak niepokój, który ściskał jej serce, był zbyt silny, by mogła rozbawić ją żartobliwa paplanina przyjaciółki. Najbliższe chwile miały rozstrzygnąć o życiu Jasona, ta myśl prześladowała ją nieprzerwanie od momentu, gdy przed trzema dniami zamieszkała w uroczym domu w La Madeleine, który służył pięknej Kreolce za „samotnię". Tuż po swym przyjeździe pani Hamelin udała się pośpiesznie do pałacu w Fontainebleau, by za pośrednictwem Duroca uzyskać audiencję u cesarza. Książę Frioul, jak zawsze usłużny, przekazał prośbę Napoleonowi, ten jednak przesłał w odpowiedzi wiadomość, iż nie życzy sobie widzieć pani Hamelin, której radzi ponadto, by korzystała z uroków własnej posiadłości, nie próbując zbliżyć się do niego. Serce Marianny ścisnęło się, gdy się o tym dowiedziała. – Moja biedna Fortunato! Teraz i ciebie objęła niełaska, w jaką popadłam! Napoleon nie chce się z tobą spotkać, ponieważ wie, że jesteś moją przyjaciółką. – Musi o tym wiedzieć, przecież to on nas ze sobą poznał. W obecnej sytuacji byłabym jednak skłonna sądzić, że do oddalenia mnie skłania go raczej przyjaźń, jaką żywię dla Józefiny. Plotka głosi, że Jej naddunajska Wysokość jest straszliwie zazdrosna o wszystko, co ma lub miało jakikolwiek związek, bliższy lub dalszy, z naszą drogą eks-cesarzową. Zresztą wcale nie spodziewałam się, że zostanę przyjęta. Na wszelki wypadek więc zasięgnęłam języka: pojutrze cesarz wybiera się na polowanie. W tym czy innym momencie musisz znaleźć się na jego drodze. Na początku będzie najprawdopodobniej wściekły, ale zdziwiłabym się, gdyby nie zechciał cię wysłuchać. – Po prostu musi mnie wysłuchać! Nawet gdybym miała rzucić się pod kopyta jego konia. – Ależ to byłoby to czyste szaleństwo! Jest tak niezręczny, że mógłby cię zranić... a twoja piękność, moja droga, jest nadal twoją najlepszą bronią. Wyprawa do lasu została więc postanowiona. Marianna liczyła godziny i minuty dzielące ją od polowania, teraz jednak, gdy ta wróżebna chwila zbliżała się nieodwołalnie, podekscytowanie walką mieszało się w niej z niejasną obawą. Wiedziała z doświadczenia, jak groźne bywają wybuchy gniewu Napoleona. Co będzie, jeśli nie pozwoli jej mówić, każe odejść, nie usłyszawszy tego, co miała mu do powiedzenia? Fortunata wyciągnęła z kieszeni amazonki kawałek czekolady i podała go Mariannie. – Zjedz to! Musisz mieć dużo sił, a poza tym w lesie jest dosyć chłodno. Śniadanie powinno się niedługo skończyć.
213
Podniósł się lekki, lecz przenikliwy wiatr, rozwiewający liście na obrzeża drogi, która od czasów Ludwika XIV otaczała pałac w Fontainebleau i znaczny obszar lasu dla wygody myśliwych. Na szarym, gdzieniegdzie tylko przebłyskującym błękitem niebie chmury goniły czarną gromadę jaskółek odlatujących do ciepłych krajów. Patrząc na znikające w oddali ptaki, jakże wolne i szybkie, Marianna poczuła, że serce ściska się jej na myśl o Jasonie, tym morskim ptaku zamkniętym nikczemnie w klatce, oczekującym, aż zmiażdży go bezrozumna ręka niewolniczej sprawiedliwości, nie pozwoliwszy mu choćby raz jeszcze spojrzeć na ogrom czystego oceanu... Nagle głos rogu dochodzący z głębi lasu oderwał ją od tych smutnych rozmyślań. Od tak dawna znała już zwyczaje myśliwych, że bez trudu rozpoznała sygnał rozpoczynający polowanie. Wstała szybko, wygładzając machinalnie fałdy amazonki. –
Siadajmy na konie! – zawołała. – Właśnie ruszyli!
– Zaczekaj chwilę – uspokoiła ją Fortunata. – Musimy najpierw się zorientować, w którą stronę jadą. Stojąc nieruchomo, obie kobiety nasłuchiwały przez chwilę, próbując umiejscowić odgłosy poszczekiwań i dźwięki rogów, po czym pani Hamelin przesłała przyjaciółce tryumfujący uśmiech. –
Wspaniale! Będziemy mogły przeciąć im drogę. Jadą w stronę Haute Borne. Ruszajmy! Pokażę ci
drogę, a dalej pojedziesz sama. Ja pozostanę z tyłu... skoro Jego Wysokość nie chce mnie widzieć! Naprzód! Obie wskoczyły z jednakowym rozmachem na siodła i popędzając wierzchowce szpicrutą pogalopowały przez las, kierując się głosem rogów. Najpierw jechały ścieżką wiodącą przez gęste zarośla, schylając się nisko ku szyi konia, by uniknąć uderzeń gałęzi. Wspinały się na wzgórza usiane skałami, by zjeżdżać znów na dno dolinek porośniętych wrzosami i wysokimi zwiędłymi paprociami. Droga nie była łatwa do pokonania, jednak zarówno Fortunata, jak i Marianna, jako doskonałe amazonki, umiały omijać przeszkody nie tracąc nic ze swej szybkości. W innej sytuacji taka jazda konna przez jeden z najpiękniejszych lasów Europy sprawiłaby Mariannie ogromną przyjemność, teraz jednak stawka była zbyt wysoka, a następstwa jej działań mogły być tragiczne. Jadąc walczyć o życie Jasona Beauforta, wiedziała doskonale, że w grę wchodzi również jej własne. Galopowały długo. Zwierzyna wydawała się odnajdywać przyjemność w myleniu pogoni, tak że dopiero mniej więcej po godzinie dojrzały poprzez pozbawione liści gałęzie białą połyskującą plamę, jaką tworzyła sfora biegnących szybko i ujadających psów. Po dźwiękach rogów myśliwskich Marianna zorientowała się już dawno, że goniono dzika, z czego nawet w swym zdenerwowaniu bardzo się ucieszyła, nigdy bowiem nie umiała odczuwać radości podczas polowania na jelenia, daniela czy sarnę, których piękno i wdzięk zawsze ją wzruszały. Poprzez porywy wiatru dotarł do niej głos Fortunaty, która wstrzymywała właśnie konia. – Jedź dalej sama... Są już blisko.
Tak było w istocie. Marianna dostrzegła dzika, ogromne, czarne, owłosione zwierzę pędzące przez las, tuż za nim sforę psów depczących mu po piętach, a w chwilę później dwóch dojeżdżaczy w czerwonych kurtkach myśliwskich, którzy dęli w rogi, jakby chcieli zerwać sobie płuca. Napoleon powinien być niedaleko. Krzykiem i uderzeniem pięt Marianna poderwała konia do szybszego biegu, przemknęła między strzelistymi drzewami, przeskoczyła w pędzie przez gruby pień i gąszcz krzaków... wpadając jak bomba prosto na galopującego Napoleona. Aby uniknąć zderzenia, oba wierzchowce stanęły jednocześnie dęba. Jeśli jednak Mariannie, doskonale panującej nad koniem, udało się utrzymać w siodle, zaskoczony cesarz Francuzów wypuścił cugle i znalazł się na mchu. –
Do pioruna! – wrzasnął. – Co za idiota...
Ale Marianna już zeskoczyła na ziemię i upadła przy nim na kolana, przerażona tym, co zrobiła. – To ja, Wasza Wysokość... to tylko ja! Och, przez litość, proszę mi wybaczyć! Nie chciałam... mój Boże, nic się panu nie stało? Napoleon rzucił Mariannie wściekłe spojrzenie, zrywając się raptownie na nogi i wyrywając jej z rąk kapelusz, który zleciał mu z głowy podczas upadku, a który ona podniosła. – Sądziłem, że opuściła pani kraj – powiedział tak lodowatym tonem, że młodej kobiecie przeszły ciarki po plecach. – Cóż więc pani tu robi? Nie pomyślawszy nawet, by się podnieść, Marianna utkwiła w cesarzu błagalny wzrok. – Musiałam się z panem zobaczyć, sire, musiałam z panem mówić... za wszelką cenę! – Nawet za cenę moich pleców? – zadrwił Napoleon, a potem dodał szybko: – Niechże pani wstanie! Narażamy się na śmieszność, przecież widzi pani, że już nadjeżdżają... Marianna zauważyła istotnie trzech pędzących ku nim mężczyzn. Pierwszy z nich nosił bogato zdobiony mundur generała huzarów, drugi miał na sobie zielony strój cesarskich łowczych, trzeci zaś, mameluk Rusłan, był jedynym, którego młoda kobieta rozpoznała. W jednej chwili generał był już na ziemi. –
Sire – zapytał z niepokojem – czy coś się panu stało?
Nie dopuściwszy cesarza do głosu, Marianna odpowiedziała z beztroskim uśmiechem: – Ależ to mnie się coś wydarzyło! Mój koń poniósł i znalazłam się tutaj w tym samym momencie co Jego Wysokość. Nasze wierzchowce stanęły dęba i mój zrzucił mnie na ziemię. Cesarz był tak uprzejmy, że zechciał przyjść mi z pomocą. Właśnie mu za to dziękowałam. W trakcie gdy wygłaszała to zręczne kłamstwo, dostrzegła, jak zaciśnięte szczęki Napoleona rozluźniają się, a z jego oczu znika lodowaty błysk. Swobodnym gestem ręki cesarz strząsnął z poły szarego surduta zeschły liść. – Ależ to nic wielkiego – rzucił. – Nie mówmy już o tym i wracajmy! Znużyło mnie to polowanie, zresztą nieudane! Proszę przywołać dojeżdżaczy i psy, panie Hannecourt, wracamy do pałacu. Jeśli zaś o panią
215
chodzi, proszę jechać za mną, muszę z panią pomówić. Wejdzie pani jednak przez ogród angielski, Rusłan wskaże drogę... – Ale... sire... nie jestem w tym lesie sama. Moja przyjaciółka... W szaroniebieskich oczach Napoleona pojawił się błysk, który tym razem jednak nie był okrutny, lecz raczej lekko rozbawiony. – No cóż, proszę zabrać ze sobą przyjaciółkę! Są ludzie, których niełatwo się pozbyć, jak się wydaje – dodał ironicznym tonem, dając tym samym Mariannie do zrozumienia, iż wie, kogo zaprasza. Młoda kobieta schyliła się w ukłonie, po czym przyjąwszy ofiarowaną jej z galanterią przez generała de Nansouty rękę, by mogła oprzeć na niej czubek buta, wspięła się na siodło ze swobodą, która wywołała dyskretny uśmiech na twarzy oficera huzarów, zbyt dobrze znającego się na jeździectwie, by uwierzyć w kurtuazyjne kłamstwo Marianny. Jeśli ktoś spadł tutaj z konia, z całą pewnością nie była to ta doskonała amazonka... Znając jednak swoje miejsce, Nansouty ograniczył się do uśmiechu. Mariannie wystarczyło kilka chwil, by odnaleźć Fortunatę, kilka następnych zaś – by opowiedzieć jej o tym, co zaszło, o niespodziewanym zrządzeniu losu i o nadziei, którą w niej to na nowo obudziło. – Najważniejsze, że z nim pomówisz – podsumowała pani Hamelin. – Czeka cię bez wątpienia ciężki kwadrans, ale najważniejsze, że zostaniesz wysłuchana. Masz więc szansę wygrać tę partię. Nie zwlekając dłużej, obie kobiety ściągnęły konie i ruszyły w kierunku, w którym zniknął Napoleon. Na pierwszych rozstajach dostrzegły czekającego na nie pod sosną Rusłana, który z daleka przypominał nieruchomy posąg sułtana na koniu. Dawszy amazonkom znak, by jechały za nim, pogalopował w stronę pałacu, zbaczając lekko z drogi, by nie napotkać nikogo z dworu. W pół godziny później Marianna wchodziła przez ogród angielski do pałacu w Fontainebleau – co do którego straciła już nadzieję, że uda się jej przekroczyć choćby próg – mijając tylko służbę. Na parterze Rusłan, zostawiwszy Fortunatę w małym i zupełnie pustym saloniku, otworzył przed Marianną drzwi wielkiego pokoju, którego okna wychodziły na ogród, i skłoniwszy się ruchem ręki wskazał jej fotel. Młoda kobieta znajdowała się w gabinecie Napoleona. Był to już czwarty z rzędu, który miała okazję poznać. Mimo wystroju w stylu Ludwika XIV i mebli w stylu empire, natychmiast wydał się jej znajomy, dzięki dobrze znanemu nieładowi, w jakim były porozrzucane różne papiery, mapy, przedmioty osobistego użytku i teczki z czerwonego safianu. Tak jak w Tuileries, w Saint-Cloud czy w Trianon tabakiera była tu otwarta, gęsie pióra porzucone byle gdzie, wielka mapa rozłożona, a kapelusz leżał zapomniany na konsoli. Otoczenie to dodało jej ducha i mając wrażenie, że jest niemal u siebie – mając tak silną osobowość cesarz wywierał przemożny wpływ na każde miejsce, w którym przebywał – z większą ufnością oczekiwała tego, co miało się wydarzyć. I znów wszystko odbyło się zgodnie z niezmiennym rytuałem: usłyszała szybkie kroki na kamiennej posadzce galerii, potem trzaśniecie drzwi, i już Napoleon przemierzał szybkim krokiem gabinet, z rękoma na
plecach, kierując się ku ogromnemu biurku, nie omieszkawszy rzucić pośpiesznego spojrzenia, by ocenić dworski ukłon Marianny. Zaraz też, bez żadnych wstępów, ruszył do ataku. – A więc? Czy mogę poznać przyczynę, dla której zdecydowała się pani złamać moje rozkazy i przyjechała zakłócać mój spokój aż tutaj? Ten agresywny, umyślnie przykry ton wywołałby w innej sytuacji gwałtowną reakcję Marianny. Rozumiała jednak, że jeśli chce uratować Jasona, powinna zrezygnować ze swej dumy, zmieniając się w małą pokorną istotę, zwłaszcza mając przed sobą władcę, który chwilę wcześniej spadł przez nią z konia. – Sire – wypomniała mu łagodnie – po raz pierwszy Wasza Wysokość mówi mi, że się narzucam. Czyżbyś, panie, zapomniał, że masz we mnie wierną i posłuszną poddaną? – Być może wierną, ale w żadnym razie nie posłuszną! Jest pani prawdziwą prowokatorką i gdybym nie zaprowadził porządku, zdziesiątkowałaby pani moją armię. Jeśli moi żołnierze nie pojedynkują się z pani powodu, zabijają dla pani... – To nieprawda! – wykrzyknęła Marianna, której wielkie oburzenie kazało zapomnieć o postanowieniu zachowania pokory. – Nikt nikogo dla mnie nie zabił, a ci, którzy tak twierdzą... – ...nie pomylili się aż tak bardzo, gdyż przyjmując nawet, że nie popełniono zbrodni w obronie pani honoru, mam nadzieję, iż nie odważy się pani zaprzeczyć, że tej samej nocy dwaj mężczyźni sprowokowali się wzajemnie, a dwaj inni bili się o panią. – Niezupełnie tak, sire, gdyż to jeden i ten sam człowiek spowodował obydwa pojedynki. Napoleon uderzył otwartą dłonią w biurko, które wydało oddźwięk. – Niech pani nie dzieli włosa na czworo, nie lubię tego! Jedno jest pewne: moi żandarmi schwytali dwóch pojedynkowiczów na gorącym uczynku, i to w pani domu. Jeden z nich uciekł, drugiemu się nie udało. Od jak dawna jest pani kochanką Fourniera? – Nie jestem jego kochanką, sire – wyjaśniła Marianna ze znużeniem. – Nigdy nią nie byłam! I Wasza Wysokość nie może w to nie wierzyć, wiedząc, jak silne więzy łączą generała z moją przyjaciółką, panią Hamelin... A poza tym błagam, by cesarz przestał zajmować się tą nieszczęsną sprawą, nie o niej chciałabym mówić. – Ale ja zamierzam mówić, gdyż muszę poznać jej sedno. Również w więzieniu generał Foumier-Sarlovee odmówił jakichkolwiek wyjaśnień, upierając się nadal przy idiotycznej wersji przyjacielskiego skrzyżowania szpad z obcokrajowcem. Jak gdyby to było możliwe w chwili, gdy Czernyczew, którego książę Kurakin wyprawił z pilną misją do cara, musiał zrezygnować z pojedynku z tym przeklętym Beaufortem! Nie był to z pewnością najwłaściwszy moment na fechtowanie się! A więc żandarmi, którzy wpadli do jej ogrodu w noc pojedynku, rozpoznali rosyjskiego attache i rycerski gest Fourniera okazał się daremny? Marianna potrząsnęła głową.
217
–
Wasza Wysokość wie zatem, że był to hrabia Czernyczew?
Na twarzy Napoleona pojawił się ironiczny uśmiech, który wydał się młodej kobiecie okrutny i diaboliczny. –
Domyślałem się tego... ale w istocie pani to powiedziała!
– Sire! – zaprotestowała Marianna. – Nie godzi się wydobywać z kogoś prawdy podstępem! –
Do mnie, moja droga, należy ocena, co się godzi, a co nie! Proszę zmienić ton, jeśli chce pani, bym
wysłuchał jej do końca! A teraz – dodał po krótkiej chwili ciszy, w czasie której przyglądał się uważnie czerwieniejącej twarzy młodej kobiety – teraz oczekuję, że opowie mi pani wszystko, co wydarzyło się tamtej nocy w pani domu! Rozumie pani? Chcę znać prawdę, całą prawdę! I proszę nie próbować kłamać, gdyż znam panią na tyle dobrze, by od razu to wyczuć. Marianna rzuciła przerażone spojrzenie na cesarza. Miała więc opowiedzieć mu, co wydarzyło się w jej sypialni? Jemu, swemu najbardziej namiętnemu kochankowi? Miała opisać poniżającą scenę, do której zmusił ją Czernyczew? Było to doświadczenie, które wydawało się ponad jej siły. Napoleon obszedł biurko dookoła, oparł się o nie ze skrzyżowanymi rękoma i wpatrywał w młodą kobietę władczym wzrokiem. –
A więc? Czekam...
Przez głowę Marianny przemknęła nieoczekiwana myśl. Cesarz chciał wiedzieć „wszystko", co zdarzyło się w jej domu tamtej nocy? Ależ to była wymarzona okazja, by powiedzieć mu o ohydnym szantażu poprzedzającym machinację, której ofiarą padł Jason. W tej sytuacji ani jej miłość własna, ani wstyd nie miały żadnego znaczenia. Podniosła odważnie głowę, wbijając dumny wzrok w twarz Napoleona. – Chce pan wszystko wiedzieć, sire? Zatem wszystko panu powiem i przysięgam na pamięć matki, że będzie to tylko prawda. Zaczęła mówić, najpierw z wysiłkiem, szukając prostych i przekonujących słów. Powoli wciągnęła ją własna dramatyczna opowieść. Powrócił koszmar tamtej lipcowej nocy, wyrzucała z siebie zdania coraz szybciej, wyrażając w nich swój niepokój i wstyd. Nie pominęła niczego: targu z Francisem Cranmere'em, własnych fałszywych zwierzeń, swego strachu o życie Jasona, wtargnięcia pijanego Rosjanina, zamienionego w dzikie zwierzę, gwałtu i cierpień, jakie jej zadał, a w końcu niemal graniczącego z cudem pojawienia się Fourniera, pojedynku, przybycia żandarmów i pomocy, jakiej generał udzielił swemu przeciwnikowi, aby jego ucieczka nie spowodowała godnego pożałowania incydentu dyplomatycznego. Napoleon nie przerwał Mariannie ani razu, w trakcie opowiadania widziała jednak, jak coraz mocniej zaciska szczęki, a jego szaroniebieskie oczy przybierają złowieszczą barwę stali. Kiedy skończyła, będąc u kresu sił, ukryła twarz w drżących dłoniach.
– Teraz wie pan wszystko, sire! I zapewniam, że nie powiedziałam ani jednego słowa, które nie byłoby prawdziwe. Wizyta lorda Cranmere'a – dodała szybko, opuszczając ręce – stała się początkiem tragedii, która... –
Chwileczkę! – uciął krótko Napoleon. – Przysięgła pani, że cała opowieść będzie tylko i wyłącznie
prawdą... –
I teraz mogę to przysiąc, sire!
– Nie ma takiej potrzeby! Jeśli sprawy przebiegały tak, jak pani mówi, dowód znajduje się na pani ciele: proszę mi go pokazać! Marianna zaczerwieniła się aż po nasadę czarnych włosów, patrząc na cesarza przerażonym wzrokiem. – Czy... czy ma pan na myśli to oparzenie? Ależ ono jest na moim biodrze! –
A więc proszę się rozebrać!
–
Tutaj?..
– Dlaczego nie? Nikt tu nie wejdzie! I jak mi się zdaje, nie będzie to pierwszy raz, gdy zdejmie pani przy mnie ubranie? Jeszcze nie tak dawno znajdowała pani w tym pewną przyjemność. Łzy napłynęły do oczu Marianny, gdy usłyszała, jak cesarz mówi sarkastycznym i lodowatym tonem o chwilach, które zaliczała do swych najdroższych wspomnień, choć teraz wydawały się należeć do innego życia. – Sire – powiedziała słabo – te czasy są bardziej odległe, niż może to sobie Wasza Wysokość wyobrazić... – Nie podzielam tego zdania! Jeśli jednak chce pani, bym jej uwierzył, musi mi pani przedstawić dowody. W przeciwnym razie może pani odejść, nie będę pani dłużej zatrzymywać... Młoda kobieta wstała powoli. Czuła w gardle przemieszczającą się tam i z powrotem nieznośną kulę, jakby skupiającą w sobie cały jej smutek i niepokój... Jakże mało ją musiał kiedyś cesarz kochać, jeśli żądał teraz, by wyrzekła się swego wstydu i ich dawnej miłości. Miał rację mówiąc, że niegdyś lubiła, by na nią patrzył, ale wówczas jego spojrzenia były jak pieszczoty. Teraz zaś przyglądał się jej zimno niczym handlarz niewolnikami oceniający wartość handlową swego inwentarza. A poza tym istniała ogromna przepaść pomiędzy kobietą z Butard i Trianon a tą, która z taką namiętnością oddała się na więziennej podłodze ukochanemu mężczyźnie... którego życie zależało, być może, od jej osobistej klęski... Odwracając oczy, zaczęła rozpinać spencer z zielonego sukna, który opinał jej piersi. Drżącymi palcami dotknęła szamerowań z czarnego jedwabiu, zanim krótki kaftanik znalazł się na dywanie. Zsunęła wzdłuż bioder długą spódnicę amazonki, a potem koszulę, której ramiączka wcześniej opuściła. Zasłaniając biust skrzyżowanymi ramionami odwróciła w stronę Napoleona zranione biodro. –
Oto i dowód, sire – powiedziała bezdźwięcznym głosem.
219
Cesarz pochylił się ku bliźnie. Gdy się podnosił, jego zasępiony wzrok napotkał spojrzenie młodej kobiety i zatonął w nim przez długą chwilę milczenia. –
Jakże musisz go kochać! – szepnął w końcu.
–
Sire!..
– Nie, nic nie mów! Tylko to, widzisz, chciałem wiedzieć. A więc mnie już nie kochasz, prawda? Tym razem to Marianna poszukała jego oczu. – Ależ tak! Przysięgam, że nadal pana kocham. Ale... inaczej! –
Właśnie to powiedziałem. Po prostu mnie lubisz!
– A pan? Czy pana uczucia względem mnie są nadal takie same? Czy cesarzowa nie jest... bardzo droga pańskiemu sercu? Przez usta Napoleona przemknął rzadko na nich goszczący i jakże uroczy uśmiech. – No tak! Masz rację... a jednak myślę, że minie jeszcze wiele lat, zanim będę mógł patrzeć na ciebie bez wzruszenia. A teraz ubierz się! Kiedy Marianna wkładała gorączkowo koszulę, spódnicę i spencer, Napoleon zaczął grzebać w papierach rozrzuconych na biurku, najwyraźniej czegoś szukając. Znalazł w końcu dużą kartkę papieru, zapełnioną drobnym pismem i opatrzoną już wielką pieczęcią cesarską, i podał ją Mariannie. – Prawda, że o to przyjechałaś mnie prosić, narażając nas oboje na skręcenie karku? O ułaskawienie Jasona Beauforta? Jak widzisz, nie czekałem na ciebie, by o tym pomyśleć. Dokument jest już gotowy. Mariannę ogarnęła nagła radość, tak gwałtowna, że niemal bolesna. – A więc ułaskawia go pan?.. Mój Boże! Jakże się cieszę!.. Czyżby ten koszmar miał się wreszcie skończyć? Będzie wolny?.. Napoleon zmarszczył brwi i wziął z powrotem do ręki akt ułaskawienia. W jego wyglądzie nastąpiła nieoczekiwana zmiana. Młoda kobieta miała znowu przed sobą nie przyjaciela, lecz cesarza. – Wcale tego nie powiedziałem. Darowałem życie pani amerykańskiemu korsarzowi, gdyż wiem... nie mając skądinąd niezbitych dowodów... że nie zabił on Nicolasa Mallerousse'a. Pozostaje jednak sprawa przemytu, a także fałszywych funtów angielskich, o której wszyscy mówią. Nie mogę puścić w niepamięć tak poważnych oskarżeń. Beauforta nie czeka więc szafot... ale galery! Płomień szczęścia, który zdążył rozpalić się w duszy Marianny, w okamgnieniu stał się tylko bladym światełkiem. – Sire – wyszeptała – mogę pana zapewnić, że nie jest on winny ani tego, ani zabójstwa. – Pani słowo niewiele znaczy wobec obciążających go faktów. – na, że...
Gdyby pozwolił mi pan wyjaśnić, powiedzieć, jak, moim zdaniem, sprawy się potoczyły, jestem pew-
– Nie, proszę mnie już o nic nie prosić! Nie mogę nic więcej zrobić. Musi pani zadowolić się tym, że zachowałem go przy życiu! Przyznaję, że galery to nic przyjemnego, daleko im do tego, ale przynajmniej będzie tam żyć... i może nawet wróci! „Albo ucieknie" – pomyślała Marianna, przypomniawszy sobie nagle dziwnego towarzysza Jasona z celi. Napoleon zaś mówił dalej: – Jeśli natomiast chodzi o panią, może pani spokojnie wracać do domu. Czeka już tam na panią jej kuzynka, a także ten niezwykły osobnik, z którego zrobiła pani swego przyszywanego wuja i wysłała do Fouchego! Mogę panią poinformować, że wrócił! Nie musi się więc już pani ukrywać... A tak przy okazji, gdzie się pani podziewała, odkąd zdecydowała się pani żyć jak pustelnica w Bourbon-l’Archambault? Uwolniona od największej trwogi, Marianna pozwoliła sobie na uśmiech. – Czy są rzeczy, sire, o których by pan nie wiedział? – zapytała. – Aż nazbyt wiele! Zwłaszcza od chwili gdy musiałem rozstać się z księciem Otrante. Również o pani. Gdzie znalazła pani schronienie? – Byłam uwięziona, sire – odparta młoda kobieta, postanowiwszy nie ujawniać, tak długo, jak to tylko możliwe, roli, którą odegrali Crawfurd i jego żona, jak również Talleyrand. – Żona Jasona Beauforta, która znalazła schronienie u Jej Wysokości królowej Hiszpanii, kazała mnie porwać i zamknąć w szopie znajdującej się na wyspie w posiadłości w Mortefontaine. Bogu dzięki, udało mi się stamtąd uciec... Napoleon wpadł nagle w złość. Uderzył pięścią w stolik o jednej nóżce, który zatrzeszczał złowieszczo. –
Nie po raz pierwszy dowiaduję się, że rezydencja mojej bratowej, bez jej wiedzy zresztą, służy rozma-
itym ludziom za kryjówkę. Ta kobieta jest tak dobra, że aż głupia, wystarczy umieć ją podejść, a otworzy drzwi swego domu i swą sakiewkę. Tym razem jednak miarka się przebrała! Muszę zrobić z tym porządek! Może pani teraz odejść, księżno – dodał, wyciągając zegarek z kieszonki kamizelki i rzucając nań szybko okiem. – Za chwilę udzielam audiencji pani de Montesquiou, której niebawem zostanie powierzona funkcja guwernantki króla Rzymu... lub księżniczki weneckiej. Proszę wrócić do przyjaciółki i oczekiwać mych rozkazów. Mam nadzieję wkrótce panią zobaczyć. Spotkanie było skończone. Zgodnie z dworskim ceremoniałem Marianna zgięła się w ukłonie tak głębokim, że niemal przypominał przyklęknięcie, czując na sobie aprobujący wzrok cesarza. Następnie wycofała się tyłem ku drzwiom, tak jak nakazywała to etykieta, podczas gdy Napoleon potrząsał dzwonkiem, by przywołać Rusłana. Młoda kobieta była już na progu, gdy cesarz zatrzymał ją szybkim ruchem ręki. – Jeszcze jedno: pani przyjaciel Crawfurd również wrócił do domu! Zamknięto go w opuszczonym gospodarstwie niedaleko Pontoise i wypuszczono nie zrobiwszy żadnej krzywdy, poza zmuszeniem do powrotu do domu na piechotę, co było dosyć ciężkim doświadczeniem dla chorego na podagrę.
221
Zakłopotana Marianna nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wyraz twarzy Napoleona był surowy, jednak w jego oczach pojawiły się wesołe ogniki. Czyniąc ponownie gest pożegnania, powiedział: –
Ma pani dar zjednywania sobie wiernych przyjaciół, nawet spośród tych, których główną zaletą wcale
nie jest wierność, jak na przykład ten cwaniak „Taillerand". Proszę go nie stracić. Dokonała pani też niemałej sztuki, pozyskując tego starego samotnika Crawfurda. Przed pani przybyciem żył wyłącznie kultem naszej biednej ciotki Marii Antoniny. Pani udało się na moment przywrócić mu smak młodości i przygody. Niech pani zachowa tych przyjaciół. Być może pewnego dnia będą pani bardzo potrzebni. –
Zrobię co w mojej mocy, sire!
Kładła już rękę na klamce, gdy znów zatrzymał ją głos cesarza: – Byłbym zapomniał! Może pani powiedzieć tej natrętnej osobie, która czeka w żółtym saloniku, że przed miesiącem jej drogi Fournier objął dowodzenie w Hiszpanii. Mówię to po to, by nie miała zbyt wielkiej ochoty na spędzenie zimy w Anvers! I jeszcze coś... jeśli chodzi o księcia Aleksandra Czernyczewa, kiedy wróci do Francji, dam mu wyraźnie do zrozumienia, co o nim myślę! Ma pani moje słowo! Nigdy nie pozwalałem, by zadawano ból tym, których kocham! I nie ma powodu, by teraz to się zmieniło. – Sire – wyszeptała z trudem Marianna, którą wzruszył do łez ten ostatni, jakże nieoczekiwany dowód uczucia – jak mogłabym... –
Proszę nawet o tym nie myśleć. A teraz żegnam.
Tym razem rozmowa była naprawdę, skończona. Drzwi oddzieliły księżnę Sant’Anna od cesarza. Marianna wychodziła jednak z gabinetu pokrzepiona na duchu, nie tylko bowiem miała pewność, że Jason będzie żył, ale też czuła, że odnalazła, jeśli nie miłość – której już nie pragnęła – to przynajmniej przyjaźń cesarza. Dawało jej to pewną swobodę działania, z której zamierzała, rzecz jasna, skorzystać. – No więc? – zapytała z niepokojem Fortunata Hamelin, gdy jej przyjaciółka pojawiła się w saloniku. - Akt ułaskawienia Jasona był już przygotowany! Cesarz wie, że nie zabił on Black Fisha, ale jest jeszcze ta historia z fałszywymi pieniędzmi... Skazano go na galery! Kreolka zmarszczyła brwi, zastanowiła się chwilę, a potem wzruszyła ramionami. – To okrutne doświadczenie, ale można wyjść z tego z życiem, jeśli jest się zbudowanym tak jak on! Czy wiesz, dokąd go wysyłają i na jak długo? Marianna nie wiedziała. W swym pomieszaniu nie pomyślała nawet, by uzyskać te dwie najważniejsze przecież informacje. Zwłaszcza pierwsza była niezwykle istotna, jeśli chodzi bowiem o drugą, nie miało większego znaczenia, czy Jasona skazano na dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat czy nawet na dożywocie, gdyż była zdecydowana spróbować wszystkiego, by go stamtąd wyrwać. Gdy pojawił się służący, którego zadaniem było odprowadzić je do wyjścia, Marianna pociągnęła za sobą przyjaciółkę na dziedziniec, gdzie czekały ich wierzchowce.
– Jedźmy stąd! U ciebie będziemy mogły o wiele swobodniej porozmawiać. Mam ci tyle do powiedzenia. Zapadał już zmrok, gdy jadać kłusem obok Fortunaty w stronę Madeleine, Marianna widziała w wyobraźni wydarzenia najbliższych dni. Musi przede wszystkim jak najszybciej wrócić do Paryża! Pragnienie natychmiastowego powrotu do domu ogarnęło ją w chwili, gdy dowiedziała się, że jest tam już i Adelajda, i Arkadiusz. Liczyła na tego ostatniego, na jego twórczy umysł i głęboką znajomość spraw i ludzi, by opracować plan ucieczki Jasona na wolność. Od kiedy zdobyła pewność, że jej kochanek nie umrze, widziała wszystko w różowych barwach. Zaniepokojona Fortunata starała się ostudzić ten nadmierny optymizm, uważając postawę przyjaciółki za niebezpieczną. – Nie wolno ci myśleć, że ucieczka będzie czymś łatwym – powiedziała łagodnie. – Ludzie prowadzeni na galery są bardzo dobrze strzeżeni. Całą tę operację trzeba długo i bardzo starannie przygotować, jeśli ma mieć jakąś szansę powodzenia. – Ten człowiek, którego poznałam w więzieniu, Francois Vidocq, uciekał już wiele razy, a więc nie może to być aż tak trudne! – Istotnie, uciekał wielokrotnie... ale czyż za każdym razem nie wpadał znowu w ręce żandarmów? Jedyną szansą dla Beauforta, jeśli uda ci się go uwolnić, jest natychmiastowy powrót do Ameryki. Na morzu żandarmi już go nie złapią... Trzeba więc wszystko przygotować, a przede wszystkim statek. – To są szczegóły, którymi zajmiemy się w ostatniej chwili, jestem pewna, że jeśli Vidocq zdołał uciec, uda się to również Jasonowi. – Marianno, miła Marianno – zganiła ją Kreolka – rozumujesz jak mała dziewczynka. Przyznaję, że najistotniejsze jest to, że został ułaskawiony, pamiętaj jednak, że najmniejszy błąd skazanego na ciężkie roboty może okazać się fatalny w skutkach i że los takiego Vidocqa, stałego bywalca więzień, mającego konszachty w każdym z nich, w niczym nie będzie przypominał losu Jasona Beauforta! Uważaj więc, by nie popełnić jakiejś niezręczności. Marianna była zbyt szczęśliwa, by dać się zbić z tropu, wzruszyła więc beztrosko ramionami, przekonana, że przyszłość otwiera się szeroko przed nią i jej przyjacielem. Wyobrażała sobie galery jako coś w rodzaju nadmorskiego więzienia, w którym więźniowie pracują przez cały dzień na świeżym powietrzu i gdzie za pieniądze można zawsze uzyskać od strażników pewne przywileje i łagodniejsze traktowanie. Problem pieniędzy zaś wcale jej nie niepokoił: nawet jeśli mieszkający w oddali mąż przestałby ją utrzymywać, miała jeszcze wspaniałe klejnoty, z którymi rozstałaby się bez żalu, by ratować Jasona. Kiedy jednak następnego wieczoru, po serdecznym powitaniu, Arkadiusz wysunął te same zastrzeżenia co Fortunata, do serca Marianny ponownie zaczął wkradać się niepokój. Jolival okazał niezmierną radość, dowiedziawszy się, że Beaufortowi nie grozi już natychmiastowa śmierć, ale nie ukrywał, że skazanie na galery było
223
czymś niewiele lepszym i mogło oznaczać utratę życia w niedługim czasie. – Galery to piekło, Marianno, a droga, która ku nim wiedzie, może okazać się koszmarem z najgorszego snu. Śmierć tylko czyha, by uderzyć: wyczerpanie, choroby, nienawiść współwięźniów, kary, niebezpieczna praca, oto, co czeka Jasona. Zmianę kary śmierci na ciężkie roboty z trudem można uznać za ułaskawienie... Jeśli chcemy spróbować zorganizować mu ucieczkę, musimy przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności i wykazać się niezwykłą cierpliwością, gdyż więzień tej rangi będzie strzeżony jeszcze staranniej niż inni, a każdy błąd z naszej strony może go drogo kosztować. Proszę pozwolić mi przejąć dowodzenie tą operacją... Marianna zauważyła ze zdumieniem, że przez te kilka tygodni rozłąki Jolival bardzo się postarzał. Jego zawsze tak pogodna twarz zapadła się, a skronie lekko posiwiały. Z podróży do Aix wyniósł jeszcze bardziej gorzką znajomość ludzi i bolesne rozczarowanie, gdyż – wbrew jego oczekiwaniom – książę Otrante kategorycznie odmówił jakiejkolwiek pomocy w sprawie Beauforta. Dodał też, dość grubiańsko, że skoro on przestał się liczyć, ludzie z otoczenia cesarza muszą sami radzić sobie z jego następcą. Wypowiedział się przy tym na temat Marianny i tej opinii Jolival nie zamierzał jej wcale powtórzyć. „Czy jest księżną czy też nie – oznajmił Fouche – ta kobieta ma ciało i twarz, które nie mogą się łatwo znudzić. Tak długo, jak będzie umiała obudzić w Napoleonie pożądanie, dostanie od niego wszystko, czego zechce, nawet jeśli teraz jest on pod pantoflem żony! Mieszając się do tej historii, ryzykuję jedynie, że popadnę w jeszcze większą niełaskę". Nic nie wskórawszy, zmartwiony Arkadiusz wrócił do Paryża, by dowiedzieć się o zniknięciu Marianny. Przez wiele dni, z pomocą Talleyranda i Eleonory Crawfurd, próbował ustalić, co stało się z młodą kobietą j jej starszym towarzyszem. Poszukiwania zawiodły ich do La Force, gdzie ślad się urywał. Ludzie z więzienia widzieli rzekomego Normandczyka z córką, jak oddalali się spokojnie, ramię w ramię, ulicą des Ballets, skręcili za róg i zniknęli, jakby nagle rozpłynęli się w powietrzu. Później odnaleziono jedynie w wodach Sekwany zwłoki stangreta, któremu poderżnięto gardło. – Myśleliśmy, że i ciebie zabito – dodała Adelajda, z której nadal zaczerwienionych oczu nie zniknęły jeszcze ślady niepokoju. – Jak mogliśmy sobie nie wyobrażać, że spotkał cię podobny los? Zadręczaliśmy się tym... aż do ostatniego wtorku, kiedy to wrócił wreszcie pan Crawfurd i opowiedział nam, że zostałaś porwana przez jakąś kobietę i Hiszpanów o zamaskowanych twarzach. Słyszał, jak mówiono, że cię nie zabiją... przynajmniej od razu, że poczekają do końca procesu. – Wyrok skazujący wprawił nas w przerażenie – podjął dalej Jolival. – Myśląc, że być może Pilar odważyła się zabrać panią do Mortefontaine, wróciłem tam, by to sprawdzić... bez skutku jednak. Jak się okazuje, już wtedy tam pani nie było, gdyż to wszystko działo się w tym tygodniu.
Dostrzegając na twarzach Adelajdy i Arkadiusza ślady ciężkich przeżyć, których była powodem, Marianna zaczęła sobie wyrzucać w myślach, że ich zaniedbała. Wróciwszy do Paryża mogła – a właściwie powinna była – skontaktować się z Adelajdą, kiedy jednak dowiedziała się, że Jason został skazany, w jej głowie pozostała tylko jedna myśl: uchronić go przed śmiercią. W jednej chwili zapomniała o wszystkim innym. Włożyła tyle słodyczy i uczucia w wyjaśnienia i przeprosiny, że nie pozwolono jej mówić długo. Arkadiusz zakończył całą sprawę, oznajmiając: – Jest pani tutaj, cała i zdrowa, mamy też pewność, że Beaufort nie zginie na szafocie. To już coś! Niewdzięcznością byłoby skarżyć się na los. Wypijemy zatem za pani powrót – dodał wesoło, dzwoniąc na Jeremiasza, by przyniósł szampana. – Czy myśli pan, że możemy sobie pozwolić na świętowanie – zauważyła Marianna – gdy tymczasem, jak sam pan powiedział, Jasonowi w każdej chwili grozi śmierć? – Nie będzie to świętowanie, lecz jedynie chwila wytchnienia przed tym, co nas czeka. A czekają nas nowe kłopoty! Chyba najlepiej będzie, jeśli od razu pani powiem: przyszedł kolejny list z Lukki! Mąż pani domaga się jej natychmiastowego powrotu, w przeciwnym razie wniesie skargę do cesarza i będzie domagał się od niego pomocy w sprowadzeniu pani do Lukki! Marianna poczuła, że cała krew odpływa jej z twarzy. Nie spodziewała się tak brutalnego wezwania do wypełnienia zaciągniętych zobowiązań, przypomniała sobie, co mówiła Eleonora Crawfurd, i ultimatum księcia nabrało naraz złowieszczego charakteru. Jak się wydaje, mąż uznał ją za awanturnicę i zamierzał kazać zapłacić jej za swój zawód, być może nawet krwią. – Niech sobie robi, co chce, ja i tak tam nie wrócę! Sam Napoleon mnie do tego nie zmusi. A zresztą pewnie już wkrótce opuszczę Paryż. – Znowu? – jęknęła Adelajda. – Ależ, Marianno, dokąd chcesz się udać? Myślałam, że nareszcie będziemy sobie żyć tu spokojnie... w tym domu, w tym znajomym otoczeniu. Marianna uśmiechnęła się serdecznie do kuzynki, spoglądając na nią wzrokiem przepełnionym litością, i pogłaskała czule po ramieniu. Przygoda, którą przeżyła stara panna i w której pozostawiła najprawdopodobniej sporą część swego serca, musiała głęboko ją dotknąć. Niespożyta żywotność, która nie opuszczała jej przez ponad czterdzieści lat życia, pełnego doświadczeń i walki, wyczerpała się lub przynajmniej utaiła. Adelajda wydawała się pragnąć nade wszystko ciszy i spokoju, a wzrok, którym obejmowała meble i luksusowe przedmioty znajdujące się w tym eleganckim salonie, wyrażał bardzo wyraźnie to pragnienie; jedynie gdy napotykał wielki portret markiza d'Asselnat, wiszący nad kominkiem, pojawiło się w nim jakby wołanie o pomoc. – Nie pojedziesz ze mną, Adelajdo. Potrzebujesz odpoczynku i spokoju, a temu domowi niezbędna jest osoba, która zadba o niego lepiej niż ja. Wyjadę znowu i na pewno domyślasz się dlaczego. Skazani na cięż-
225
kie roboty nie pozostają w Paryżu, a ja chcę iść za Jasonem krok w krok. – Marianna odwróciła się w stronę Arkadiusza i zapytała: – Czy wiadomo, dokąd go zabiorą? –
Najprawdopodobniej do Brestu.
–
To bardzo dobra wiadomość. Znam świetnie miasto, spędziłam tam kitka tygodni z nieodżałowanym
Nicolasem Mallerousse'em w jego małym domku w Recouvrance. Jeśli nie uda mi się pomóc Jasonowi w ucieczce w czasie podróży, łatwiej sobie poradzę w Breście niż w Tulonie czy Rochefort, gdzie nigdy nie byłam. – Łatwiej sobie tam poradzimy – poprawił Jolival, kładąc nacisk na formę czasownika. – Prosiłem już, by zechciała mi pani przekazać dowodzenie tą operacją. – A więc zostawicie mnie samą? – rozżaliła się Adelajda. – Co zrobię z wysłannikami księcia, jeśli się tu pojawią? Co im powiem? – Co tylko zechcesz. Doskonałą odpowiedzią będzie poinformowanie ich, że udałam się w podróż. A zresztą... sama napiszę list, w którym oznajmię, że... na przykład że w służbie cesarza musiałam wyjechać gdzieś bardzo daleko i jak tylko będę mogła, nie omieszkam... skorzystać z zaproszenia mego małżonka – odparła Marianna myśląc głośno, jakby układała list. – To bezsensowne! Dopiero przed chwilą powiedziałaś, że nie chcesz wrócić do Lukki. – I nie wrócę! Zrozum mnie, Adelajdo, chcę po prostu zyskać na czasie... który jest mi potrzebny, by wyrwać Jasona z galer. Potem wyjadę z nim do Ameryki, by żyć z nim, w lepiance, jeśli trzeba, w biedzie, ale nie chcę, by kiedykolwiek jeszcze coś nas rozłączyło! Nagle odezwał się Jolival, utkwiwszy swe małe czarne oczy w twarzy Marianny. –
A więc nas pani zostawi? – zapytał łagodnie.
– Ależ skąd. Macie wybór: możecie zostać tutaj, w tym domu, który wam ofiaruję, albo wyjechać ze mną, ponosząc tak jak ja pewne ryzyko. – Czy pomyślała pani, że Beaufort jest nadal żonaty z tą jędzą? Co z nią? –
Arkadiuszu – odparła Marianna, nagle poważniejąc – kiedy ta kobieta ośmieliła się mnie upokorzyć, a
zwłaszcza kiedy oznajmiła mi zimno i bezlitośnie, że postanowiła wysłać swego męża na szafot, przysięgłam sobie, że pewnego dnia mi za to zapłaci. Jeśli odważy się zbliżyć do Jasona, zabiję ją bez żadnych skrupułów. Bez najmniejszych skrupułów! – dodała w uniesieniu. – Nie cofnę się przed niczym, by mieć go tylko dla siebie, nawet przed zbrodnią, która skądinąd nie byłaby niczym innym jak tylko wykonaniem wyroku. Wyzwałam na pojedynek mężczyznę, który mnie zhańbił, zabiłam kobietę, która mnie znieważyła... Nie pozwolę, by zbrodnicza małżonka zniszczyła jedyną miłość mego życia! – Stałaś się okropną kobietą, Marianno! – wykrzyknęła panna d'Asselnat z przerażeniem nie pozbawionym jednak nuty podziwu.
– Jestem twoją kuzynką, moja droga! Czy już zapomniałaś, że poznałyśmy się pewnej nocy, kiedy to próbowałaś podpalić ten dom, dlatego że należał do osoby uznanej przez ciebie za niegodną? Wejście Jeremiasza niosącego zapalone kandelabry przerwało rozmowę. W ferworze dyskusji żadne z trojga rozmówców nie zauważyło, jak szybko zapadła noc. Cienie wkradły się do najdalszych zakątków salonu, stając się najciemniejsze pod zasłonami, pod tkaniną pokrywającą ściany i w załamaniach sufitu. Jedynym jaśniejszym akcentem pokoju był ogień palący się na kominku. W milczeniu przyglądali się, jak majordomus rozstawia pęki świec, które obejmowały swym ciepłym złotawym światłem kolejne fragmenty pomieszczenia. Zaanonsowawszy ponurym tonem, że za chwilę zostanie podana kolacja, majordomus wyszedł, a wówczas Adelajda, skulona w głębi dużego wyściełanego fotela i opatulona dużym białym wełnianym szalem, wyciągnęła chude ręce w stronę ognia i przez moment przyglądała się tańczącym płomieniom. Marianna, siedząca na poduszce tuż przy kominku, i Arkadiusz, oparty o jego brzeg, pogrążeni w myślach, nie odzywali się ani słowem, jakby spodziewali się znaleźć w swojskich odgłosach płynących z głębi domu odpowiedź na wszystkie pytania, które sobie zadawali, nie odważając się wypowiedzieć ich głośno, by nie wywierać wpływu na decyzje pozostałych dotyczące przyszłości. W końcu Adelajda podniosła wzrok na Arkadiusza i zatarła lekko dłonie. – Mówią, że Ameryka jest wspaniałym krajem – powiedziała spokojnie, podczas gdy w jej szarych oczach zapalał się niemal już zapomniany ognik. – Mówią też, że na południu nigdy nie jest zimno. Wydaje mi się, że chciałabym nie odczuwać już nigdy zimna. A pan, Arkadiuszu? – Ja też – odpowiedział z powagą wicehrabia – sądzę, że chciałbym... Drzwi otworzyły się na oścież. – Wasza Jaśnie Oświecona Wysokość, podano do stołu – obwieścił Jeremiasz od progu. Marianna wsunęła jedną rękę pod ramię Jolivala, drugą zaś przytrzymała Adelajdę i uśmiechnęła się do nich z wdzięcznością. –
Ależ mam szczęście, większe, niż na to zasługuję.
227
Galernicy
Droga do Brestu W stawał szary, deszczowy listopadowy dzień. Nadal padała lodowata mżawka, która od wielu dni zalewała Paryż. W żółtawej mgle poranka stary przytułek Bicetre, z wielkimi dachami, wysokim portalem i harmonijną zabudową, wydawał się odzyskiwać swój dawny wdzięk. We mgle znikały pęknięcia murów, wyszczerbione szczyty, okna z potłuczonymi szybami, czarne strumienie wypływające z rozerwanych z zimna rynien, pokrywające sinymi plamami kamienie dziedzińca – całe to zniszczenie królewskiej niegdyś budowli, przeznaczonej do pełnienia najwznioślejszej dobroczynności, teraz zaś skazanej na przyjmowanie wyrzutków społeczeństwa, odkąd w roku 1796 prze- niesiono tu schronisko dla skazanych na ciężkie roboty. Było to ostatnie miejsce postoju potępionych, przedsionek piekła, gdyż stąd droga wiodła albo do Conciergerie, a potem na szafot, albo też na galery, gdzie śmierć była mniej pewna, ale bardziej odrażająca, gdyż oprócz życia skazaniec tracił również ludzką godność. Zazwyczaj to gmaszysko, stojące na wzgórzu wśród pustkowia, otaczała zupełna cisza, tego dnia jednak, mimo wczesnej pory, hałaśliwy i niespokojny tłum atakował odrapane mury, przepełniony obrzydliwą radością i niezdrową ciekawością, zawsze ten sam, spotykający się w tym miejscu cztery razy do roku, by być świadkiem wymarszu galerników. Taka sama ciżba ludzka, uprzedzona jakimiś tajemniczymi sygnałami, tłoczyła się zawsze wokół szafotu w dni egzekucji, nawet tych, których wcześniej nie zapowiadano. Przychodzili obejrzeć wybrany przez siebie spektakl, z satysfakcją znawców. Ludzie ci napierali na zamknięte drzwi, tak jak w teatrze zniecierpliwieni widzowie zaczynają tupać, pragnąc wymusić rozpoczęcie przed- stawienia. Marianna przyglądała się temu odrażającemu tłumowi ze zgrozą. Opatulona od stóp do głów w czarna pelerynę z kapturem, stała przy walącej się ścianie jakiejś rudery, tuż przy drodze, z nogami w błocie, mokrą twarzą i ubraniem ciężkim już od deszczu. Towarzyszył jej Arkadiusz de JoIival, z posępną twarzą, rękoma skrzyżowanymi na piersi, przygryzając wąsy. Gdyby tylko mógł, oszczędziłby młodej kobiecie tego tragicznego widowiska, które wkrótce miało się rozpocząć, do ostatniej wręcz chwili próbował ją od niego odwieść. Na próżno. Upierając się przy tej pielgrzymce miłości, Marianna postanowiła podążyć krok za krokiem za mężczyzną, którego kochała, powtarzając bez przerwy, że być może w trakcie podróży nadarzy się okazja do ucieczki, której nie wolno przepuścić. – W drodze – wyjaśniał niestrudzenie Arkadiusz – nie ma żadnej możliwości ucieczki. Galernicy są skuci łańcuchami, po dwudziestu czterech w jednej grupie, po przejściu pierwszego etapu są starannie przeszukiwani, by upewnić się, że gdy wyruszyli, nikt nie podał im narzędzia umożliwiającego rozerwanie łańcucha. Potem zaś są skrzętnie pilnowani, a gdy któryś z nich wbrew wszelkiej logice próbuje uciec, ginie na miejscu.
229
Podczas długich dni poprzedzających wymarsz galerników Arkadiusz zbierał najdrobniejsze nawet informacje o wszystkim, co miało jakikolwiek związek z ciężkimi robotami, o szczegółach codziennego życia, zwyczajach strażników, warunkach podróży. Przebrany za włóczęgę bywał w najgorszych spelunkach w mieście, stawiał trunki, mało mówił, a dużo słuchał. I tak jak uprzedził Mariannę, zdobył pewność, że ucieczka powinna być przygotowana z największą starannością i dbałością o najmniejsze nawet drobiazgi. Nie ukrywał zresztą przed swą młodą przyjaciółką, że obawia się jej reakcji na brutalną rzeczywistość, z jaką musi zetknąć się Jason. Przez moment miał nadzieję, że uda mu się ukryć przynajmniej część prawdy. Dlatego radził, by pojechała do Brestu i rozpoczęła pewne przygotowania, podczas gdy on będzie podążał za skazańcami przez całą drogę. Marianna nie chciała nawet o tym słyszeć. Gdy Jason opuści Bicetre, będzie przez cały czas jechać tuż za nim... Nic nie mogło jej od tego odwieść! Jolival objął smutnym spojrzeniem pustkowie. Z kominów nielicznych tu domostw zaczynały się wydobywać smugi dymu. W pewnym oddaleniu od tłumu dostrzegł kilka sylwetek ludzi, stojących przy brzegu drogi, pojedynczo łub w dwu- trzyosobowych grupach. Ich lękliwa i żałosna postawa wskazywała, jak bardzo cierpią. Byli to rodzice, przyjaciele, żony skazanych na ciężkie roboty. Niektórzy z nich płakali, inni, tak jak Marianna, czekali z twarzami zwróconymi ku schronisku, z szeroko otwartymi oczami, ściągniętymi rysami i zamarzniętymi łzami na policzkach... Nagle tłum zawył. Z wielkim zgrzytem otworzyły się ciężkie wrota i ukazali się w nich żandarmi na koniach, kuląc się w deszczu, który ściekał z rogów ich kapeluszy, i odpychając piersiami koni i pochwami szabli napierający na nich tłum. Marianna zadrżała, zrobiła krok naprzód... Jolival schwycił ją za ramię i przytrzymał mocno. – Proszę tu zostać – powiedział bezwiednie ostrym tonem.– Proszę się nie zbliżać. Oni przejadą obok nas. I rzeczywiście, witany wybuchem dzikiej radości, krzykami, obelgami, ordynarnymi dowcipami, pojawił się pierwszy wóz. Był to długi pojazd z olbrzymimi żelaznymi kołami, podzielony na całej długości podwójną drewnianą ławą, na której siedzieli więźniowie, stykając się plecami, dwunastu z jednej strony i dwunastu z drugiej, ze zwieszonymi nogami, podtrzymywani od zewnętrznej strony grubo ciosaną drabiną. Wszyscy mężczyźni byli skuci wspólnym łańcuchem, każdy z nich miał żelazną obręcz wokół szyi, która łączyła się – zbyt krótkim łańcuchem, by mogli wyskoczyć w czasie jazdy – z grubym i długim łańcuchem biegnącym wzdłuż całej ławy, którego koniec trzymał pod stopą żandarm stojący z bronią w ręku. Z bramy wyjechało jeszcze pięć takich samych wozów. Nic, nawet zwykła płachta, nie osłaniało więźniów przed deszczem, tak że ubrania przylepiły się im już do ciała. Zamiast więziennego stroju, szaro-czarnej bluzy, dostali własne ubrania, jednak tak podarte, że w razie ucieczki każdy, kto by ich napotkał, wiedziałby, że ma do czynienia ze skazańcami. Surduty nie miały kołnierzy, dół rękawów był pocięty na strzępy, a kapelusze, jeśli w ogóle je mieli, pozbawiono ronda.
Ze ściśniętym sercem Marianna patrzyła na trupioblade twarze, w znacznej części zasłonięte brodami, oczy pełne nienawiści, usta wykrzykujące wyzwiska lub śpiewające sprośne piosenki. Wszyscy ci mężczyźni skuci łańcuchami przypominali zagłodzone wilki. Drżeli z zimna w lodowatym deszczu. Niektórzy z nich, najmłodsi, powstrzymywali łzy płynące po policzkach, gdy dostrzegali skrzywioną cierpieniem twarz bliskiej osoby. Marianna rozpoznała siedzącego na pierwszym wozie Francois Vidocqa, zastygłego w pogardliwej obojętności, która mogła budzić podziw w porównaniu z bluźnierstwami i lamentami innych. Patrzył na podekscytowany tłum z niewzruszonym lekceważeniem, kiedy jednak dostrzegł młodą kobietę, ożywił się w mgnieniu oka. Przez źle ogoloną twarz przemknął cień uśmiechu, po czym Vidocq wskazał ruchem głowy następny wóz. W tej samej chwili Jolival ścisnął ramię Marianny. – Jest! Czwarty, licząc od koni. Młoda kobieta już wcześniej dostrzegła Jasona. Siedząc wśród innych, trzymał się bardzo prosto, z na wpół przymkniętymi oczyma i wargami zaciśniętymi w okrutnym grymasie. Milczący, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, wydawał się obojętny na to, co działo się wokół niego. Przyjął postawę człowieka, który nie chce ani widzieć, ani słyszeć, który zamyka się w sobie, by zachować siły żywotne i energię. Surdut z podartym kołnierzem i cienka batystowa koszula w strzępach nie zakrywały ramion, przez liczne dziury prześwitywała opalona skóra, wyglądał jednak tak, jakby nie odczuwał zimna ani deszczu. Wśród wrzeszczącej zgrai, unoszącej pięści w geście bezsilnej pogróżki, wykrzywiającej usta wściekłymi zniewagami, był równie nieruchomy jak kamienny posąg. I Marianna, której usta już otwierały się, by krzyknąć jego imię, nie wydobyła z siebie jednego choćby dźwięku, gdy mijał ją, nie dostrzegając w tłumie. Nie mogła jednak powstrzymać okrzyku zgrozy, gdy zirytowani hałasem czynionym przez więźniów strażnicy wyciągnęli harapy z długimi rzemieniami i zaczęli nimi okładać ramiona, skulone naraz plecy i głowy, które skazańcy starali się ukryć w złożonych rękach. Wrzaski umilkły i wóz się oddalił. – Banda łajdaków! Są zadowoleni, że mogą bić człowieka takiego jak on! – dał się słyszeć za Marianną głos, który dobrze znała. Odwróciła się i ujrzała Gracchusa. Młody stangret opuścił powóz, który zostawił na rynku w Gentilly, by przyjrzeć się przejazdowi galerników. Stał z gołą głową, z zaciśniętymi pięściami, a wielkie łzy spływające mu po policzkach mieszały się z kroplami deszczu, gdy śledził wzrokiem oddalający się wóz, na którym siedział Jason. I kiedy ten zniknął we mgle, a za nim następne, i gdy przetoczyła się z wielkim szczękiem żelastwa kariolka wioząca kotły na zupę i zapasowe łańcuchy, Gracchus popatrzył na swą panią płaczącą w objęciach Jolivala. – Chyba go tam nie zostawimy? – mruknął przez zaciśnięte zęby.
231
– Wiesz bardzo dobrze, że nie – odparł Jolival. – Nie tylko pojedziemy za nim, ale zrobimy wszystko, by go uwolnić. – Na co więc czekamy? Za przeproszeniem, panno Marianno, ale płacząc nie skruszy pani jego łańcuchów. Mamy wiele do zrobienia! Gdzie będzie pierwszy postój? – W Saint-Cyr – poinformował go Arkadiusz. – Tam też więźniowie zostaną przeszukani. –
Będziemy tam przed nimi! W drogę!
Nie rzucająca się w oczy, pozbawiona wszelkich oznak luksusu podróżna berlinka, do której zaprzęgnięto żwawe konie pocztowe, czekała na nich z zapalonymi pochodniami pod drze- wami niedaleko mostu w Bievre. Z nastaniem dnia stojące na brzegu rzeki garbarnie, wypełniające silnym fetorem ładne miasteczko, nad którym górowała kwadratowa wieża kościoła, zaczynały się ożywiać. Marianna i Jolival zajęli w milczeniu miejsca w powozie, podczas gdy Gracchus wskoczył z rozmachem na swoje siedzenie. Z głośnym trzaśnięciem bat zatoczył w powietrzu wdzięczne półkole, lekko otarł się o uszy koni i powóz ruszył ze skrzypieniem osi. Długa podróż do Brestu rozpoczęła się. Opierając policzek o szorstki materiał pikowanej poduszki, Marianna dała upust łzom. Płakała bezgłośnie, bez łkania, i ten płacz przynosił jej ulgę, zupełnie jakby oczy oczyszczały się ze straszliwych obrazów, które zapamiętały. W miarę upływu czasu wracała jej powoli odwaga i wola zwycięstwa. Siedzący obok niej Arkadiusz rozumiał to tak dobrze, że nie próbował po- wstrzymać dobroczynnego potoku łez ani szukać słów pocieszenia. Cóż mógłby zresztą powiedzieć? Jason musiał znieść piekło podróży nad morze, które zawsze dawało mu siłę. Marianna opuściła Paryż bez żalu, choć nie wiedziała, czy kiedykolwiek doń wróci. Myślała jedynie ze smutkiem o kilku przyjaciołach, których tam zostawiała: Talleyrandzie, Crawfurdach, a przede wszystkim o drogiej Fortunacie Hamelin. Piękna Kreolka broniła się przed wzruszeniem. Chociaż miała oczy pełne łez, gdy po raz ostatni ucałowała przyjaciółkę, wykrzyknęła z zaraźliwym entuzjazmem, właściwym ludziom Południa: – Nie żegnamy się przecież na zawsze, Marianno! Kiedy zostaniesz Amerykanką, przyjadę do ciebie, by sprawdzić, czy mężczyźni są tam równie przystojni, jak mówią. Sądząc po twoim korsarzu, musi to być prawda! Talleyrand ograniczył się do spokojnego stwierdzenia, że nie mogą nie spotkać się pewnego dnia gdzieś w szerokim świecie. Eleonora Crawfurd zgodziła się z Marianną, że dobrze będzie, gdy ocean oddzieli ją od niepokojącego małżonka. Jeśli zaś chodzi o Adelajdę, pozostającą w rodzinnym pałacu jako pani domu, po-
przestała ona na filozoficznym pożegnaniu. W niej samej żadne z przyszłych wydarzeń nie budziło większego niepokoju; jeśli Mariannie nie uda się zorganizować ucieczki Jasona, wróci wcześniej czy później do domu, jeśli natomiast uwolni Jasona, wyjedzie z nim do Karoliny, a Adelajdzie nie pozostanie nic innego, jak spakować bagaże, włożyć klucz pod drzwi i wsiąść na pierwszy statek w porcie, rozpoczynając przygodę, której nowy smak już teraz ją pociągał. Wszystko jest w porządku na tym najlepszym ze światów! Przed opuszczeniem Paryża Marianna otrzymała ponadto od swego notariusza wiadomość, która wydawała się szczególnie przyjemna w sytuacji, w jakiej się znalazła: nieodżałowany Nicolas Mallerousse ustanowił ją swą główną spadkobierczynią jeszcze za czasów jej pobytu w Brieście, po ucieczce z dworu Morvana. Mały domek w Recouvrance stał się teraz jej osobistą własnością, na pamiątkę – jak napisał Nicolas w testamencie – dni, gdy dzięki niej wydawało mu się, że znowu ma córkę... Zapis ten wzruszył ją do głębi. Było to tak, jakby nawet zza grobu jej stary przyjaciel dawał znak i zapewniał o swej czułości. Widziała w tym palec Opatrzności i jak gdyby milczącą zgodę na swe poczynania. Co mogło bowiem bardziej się jej przydać w nadchodzących dniach niż ten mały domek na wzgórzu, z którego widać było z jednej strony morze, z drugiej zaś – budynki Arsenału, a pośród nich skazańców? Młoda kobieta oddawała się marzeniom, gdy konie posuwały się bez wysiłku ku następnemu postojowi. Niebo było nadal szare, ale deszcz przestał padać, ustępując, niestety, miejsca przenikliwemu wiatrowi, który straszliwie musiał dokuczać podróżującym na odkrytych wozach i zmoczonym do suchej nitki skazańcom. W trakcie jazdy Marianna odwracała się po stokroć, by sprawdzić, czy ich nie widać, na próżno jednak. Konie ciągnące berlinkę nawet kłusem biegły znacznie szybciej, niż poruszały się wozy. Tak jak przewidział Jolival, przyjechali do Saint-Cyr o wiele wcześniej niż skazańcy, dzięki czemu wicehrabia mógł zarezerwować dla siebie i dla Marianny pokoje w skromnej, lecz wy- godnej oberży. Musiał postąpić wbrew swej towarzyszce, która przede wszystkim zatroszczyła się o to, by dowiedzieć się, gdzie zatrzymają się galernicy. Wskazano jej wielką szopę poza miasteczkiem i Marianna wzbraniała się energicznie przed oberżą, zapewniając, że może spać w powozie czy nawet na dworze. Słysząc to, Arkadiusz zdenerwował się: – Czego pani naprawdę chce? Przeziębić się? Rozchorować się? Czy to nam coś ułatwi, jeśli na cały tydzień będziemy musieli się gdzieś zatrzymać i zajmować się panią? – Nawet gdybym miała gorączkę i trzęsła się z zimna, nie dojdzie do tego! Choćbym była umierająca, u kresu sił, pójdę za nim, pieszo, jeśli trzeba będzie! –
I to na pewno dobrze pani zrobi! – rozzłościł się Jolival.
–
Do diaska, Marianno! Niech pani przestanie odgrywać powieściową heroinę. Jeśli umrze pani na tej
drodze straceńców, wcale to nie pomoże Jasonowi Beaufortowi. Wręcz przeciwnie! A jeśli szuka pani po prostu umartwienia, by wraz z nim wznieść się na szczyty cierpienia, to proszę zamknąć się w najsurowszym
233
klasztorze, jaki uda nam się znaleźć: będziesz tam pani, jeśli tylko zechce, pościć, spać na kamieniach i trzy razy dziennie biczować się dyscypliną! Ale przynajmniej nie będzie pani kulą u nogi, gdy nadarzy się okazja do ucieczki! – Arkadiuszu! – wykrzyknęła oburzona Marianna. – Jak pan śmie tak do mnie mówić! – Mówię tak, jak powinienem mówić! A jeśli chce pani wiedzieć, to uważam za najgorszą głupotę, że chce pani iść z katorżnikami! – Powtarzam już setki razy, że nie chcę się z nim rozstać. Gdyby coś mu się stało... – Będę tam i będę czuwał! Przyda nam się pani dużo bardziej przewożąc pocztę aż do Brestu, przejmując spuściznę i urządzając się w swoim majątku, poznając miejscowych ludzi i zasięgając u nich języka! Czy zapomniała pani, że potrzebujemy pomocy, statku z doświadczoną załogą, która potrafi przepłynąć ocean? Skądże! Woli pani, jak święte niewiasty z Drogi Krzyżowej wlec się za skazanymi w nadziei, że odegra pani rolę Magdaleny albo otrze welonem jak święta Weronika boleściwą twarz twego przyjaciela! Ale, do licha, zapewniam cię, że jeśliby istniała najmniejsza szansa uratowania Jezusa, święte niewiasty nie traciłyby czasu na starych uliczkach Jerozolimy! Czy naprawdę chcesz, aby cesarz szybko się dowiedział, że księżna Sant'Anna znów okazuje nieposłuszeństwo i podąża za skazańcami do Brestu? – Nie dowie się. Zachowamy dyskrecję. Uważają mnie przecież za pańską siostrzenicę. To prawda. Ze względów bezpieczeństwa Jolival otrzymał dzięki Talleyrandowi paszport na swoje nazwisko, w którym wymieniono podróżującą z nim siostrzenicę Marię. Ale wicehrabia ze złością wzruszył ramionami. – A pani twarz? Sądzi pani, że nikt jej nie zauważy? Nieszczęsna, nie miną nawet trzy dni, a żołdacy eskortujący więźniów rozpoznają panią! A więc błagam, żadnych spektakularnych czynów ani obliczonych na pokaz gestów, które zwrócą na nas uwagę: czy chcesz pani czy nie, będziemy nocować jak wszyscy w gospodzie! Marianna niechętnie się poddała, ale dodała, że zatrzyma się w gospodzie dopiero, gdy skazańcy dotrą na miejsce przeznaczenia. Nie mogła wyrzec się ani jednej okazji zobaczenia Jasona. – Nikt mnie nie zauważy! – zapewniła. – Tyle ludzi gromadzi się po drodze i czeka na nich... To prawda. Rzeczywiście dla mieszkańców wsi była to zawsze duża atrakcja i chłopi, znając daty, zawsze te same, kiedy prowadzono katorżników, zbiegali się nawet z odległości wielu mil, tam, gdzie zatrzymywali się galernicy i często towarzyszyli im kawałek drogi. Niektórzy, kierując się litością, podawali im chleb, trochę jedzenia, stare ubranie czy kilka drobnych monet. Większość jednak szukała tu wyłącznie rozrywki albo uspokojenia swych sumień uczciwych ludzi, że złoczyńców spotyka zasłużona kara i że istnieje na świecie nędza, jakiej nie zaznają nawet najbiedniejsi.
W wiosce już roiło się od gapiów, ale najsprytniejsi albo najlepiej poinformowani zajęli miejsca przy szopie. Przed wieczornym odpoczynkiem skazańców miano tu przeszukać tak dokładnie i całkowicie, żeby pilnowanie ich było jak najłatwiejsze. Na następnych postojach sprawdzą im tylko kajdany i po- bieżnie zrewidują. Marianna z towarzyszącym jej Jolivalem, który nie krył swego niezadowolenia, wmieszali się w tłum. Z daleka dobiegł ich odgłos łańcuchów. Wiatr przynosił straszne wrzaski i śpiew, którym w Saint-Cyr towarzyszyły pokrzykiwania poczciwych ludzi. Kiedy katorżnicy przechodzili koło ostatnich domów, pojawili się dwaj żandarmi na koniach, z białymi krzyżami na pendentach. Miny mieli ponure i na nic nie patrzyli. Tymczasem idący za nimi dozorcy uśmiechali się do tłumów tak, jak gdyby to oni byli bohaterami widowiska. Po chwili pojawił się pierwszy z sześciu wozów. Kiedy wozy stanęły na polu, jeden za drugim, skazańcom kazano zejść na ziemię i zaczęto ich obszukiwać. W tej samej chwili, jakby na jakiś umówiony znak, zaczęło znowu padać. – Naprawdę chce pani tu zostać? – szepnął Jolival Mariannie prosto do ucha. – Uprzedzam, nie jest to widowisko dla pani i lepiej byłoby... – Proszę po raz ostatni, Arkadiuszu, żebyś zostawił mnie w spokoju. Chcę zobaczyć, co z nim robią. – Jak sobie pani życzy! Sama pani zobaczy! Ja uprzedzałem... Ze złością wzruszyła ramionami. Rzeczywiście kilka minut później spuściła głowę i ogromnie zakłopotana odwróciła oczy. Skazańcy, mimo zimna i deszczu, musieli całkowicie się rozebrać. Stali boso w błocie, mając na sobie jedynie żelazne obręcze na szyi. Rewizja, jakiej poddali ich dozorcy, była tak upokarzająca, że stanowiła dodatkową karę. Kiedy jeden z dozorców przeszukiwał ubranie, pończochy i buty, drugi zaglądał do ust, uszu, dziurek od nosa i w inne, jeszcze bardziej intymne miejsca. Katorżnicy potrafili doskonale ukrywać w cieniutkich pokrowcach małe pilniki i sprężyny od zegarków, które w nie- całe trzy godziny mogły przepiłować żelazo. Marianna, czerwona aż po nasadę włosów, utkwiła wzrok w czubkach butów i kępie gnijącej trawy, na której stała. A ludzie wokół niej świetnie się bawili, a kobiety, w większości zażywne kumoszki, bezwstydnie przyglądały się anatomii katorżników, komentując ją niewyparzonym językiem, jakiego nie powstydziliby się grenadierzy. Przerażona Marianna postanowiła się wycofać i odwróciła się, chcąc poprosić Jolivala, by ją stąd zabrał, ale kłębiący się tłum, podniecony do granic możliwości, rozdzielił ich. Nie wiedząc jak, znalazła się w pierwszym rzędzie gapiów. Nagle w tłoku kaptur, który skrywał włosy i opadał na twarz, zsunął jej się z głowy i Jason ujrzał ją na wprost siebie. Odległość dzieląca ich była na tyle mała, że musiał ją rozpoznać i w tym samym momencie zmienił się na twarzy. Poszarzał, a oczy, pełne złości i wstydu zarazem, patrzyły przerażająco. Zrobił gwałtowny gest, by ją odpędzić, i krzyknął, nie przejmując się biczem, którego uderzenia natychmiast poczuł na plecach. –
Wynoś się!.. Natychmiast się stąd wynoś!..
235
Marianna chciała odpowiedzieć mu, że chce razem z nim cierpieć, ale żelazna ręka chwyciła ją za ramię i ciągnęła do tyłu, nie zważając na to, że może sprawić jej ból. Zrobiło się małe zamieszanie, ale po chwili Marianna znalazła się za plecami rozwrzeszczanych ludzi, naprzeciw Jolivala, który zzieleniał ze złości. – No więc! Zadowolona jesteś? Zobaczyłaś go? A przede wszystkim pokazałaś mu się w chwili, gdy po stokroć wolałby umrzeć, niż żeby go widziano! I to nazywa się dzieleniem cierpienia? Uważasz, że za mało cierpi! Nerwy odmówiły Mariannie posłuszeństwa i wybuchnęła niemal spazmatycznym płaczem. – Nie wiedziałam, Arkadiuszu! Nie mogłam przecież wiedzieć... na myśl mi nie przeszło, taka hańba! Ten tłum wypchnął mnie sam na przód... i to wtedy, gdy nie śmiałam już patrzeć... – Uprzedzałem cię! – bezlitośnie zauważył Jolival. – Ale jesteś uparta jak osioł! Nikogo nie chcesz słuchać! Daję słowo, można by powiedzieć, że przyjemność sprawia ci znęcanie się nad samą sobą! Bez słowa rzuciła mu się na szyję, tak przeraźliwie zanosząc się płaczem, że złagodniał. Pogłaskał ją po mokrych od deszczu włosach. – No, no, uspokój się, maleńka! I wybacz mi mój gniew... ale wściekam się, gdy widzę, jak zadajesz sobie coraz więcej bólu! – Wiem... przyjacielu... Wiem! Och, tak mi wstyd!.. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi wstyd! Zraniłam go! Sprawiłam mu ból... ja... ja, która oddałabym życie... – Och, nie! Nie zaczynaj od nowa! – zaprotestował Jolival, odrywając Mariannę od swego ramienia. – Od dawna to wiem i jeśli natychmiast się nie uspokoisz, jeśli nie przestaniesz w końcu obracać noża w ranie, to, słowo honoru, dam ci po buzi, jakbyś była moją córką! Chodź, wracamy do gospody! Wziął ją za rękę i pociągnął szybkim krokiem w stronę wioski, nie przejmując się, że słabo się jeszcze opierała i próbowała odwrócić się w stronę szopy. Dopiero gdy doszli do pierwszych domów, puścił ją. – A teraz obiecaj mi, że wrócisz do gospody natychmiast i nie patrząc za siebie. –
Że wrócę... sama? Ależ, Arkadiuszu...
– Nie ma żadnego „ależ Arkadiuszu"! Powiedziałem, że wracasz! A ja wracam tam! –
Ale... po co?
– Żeby przekonać się, czy dzięki odrobinie pieniędzy, wsuniętej do ręki dozorcy, nie będę mógł zamienić z nim kilku słów! I poza tym, żeby mu to dać! Rozchylając obszerny płaszcz, Jolival pokazał jej bochenek chleba, który do tej pory trzymał pod lewą pachą. Marianna patrzyła to na chleb, to na błyszczące oczy przyjaciela i miała ochotę znowu się rozpłakać, ale tym razem z innego już powodu, i tym razem udało jej się uśmiechnąć. Był to oczywiście blady uśmiech, ale starała się nadrabiać miną. –
Wracam! Obiecuję ci.
–
Najwyższy czas! Wreszcie zaczynasz być rozsądna.
–
Tylko...
–
Co jeszcze?
– Jeśli będziesz z nim rozmawiał... przeproś go w moim imieniu... i powiedz, że go kocham. Jolival wzruszył ramionami, wzniósł oczy do nieba tak, jakby brał je na świadka takiej naiwności, po czym zapiął płaszcz i odszedł wielkimi krokami, wołając głośno: –
Czy uważasz, że to naprawdę konieczne?
Dotrzymując słowa, Marianna ruszyła biegiem ku oberży, gdzie przed bramą służący zapalił dużą lampę oliwną. Zapadał zmrok. Wprawdzie przestało padać, ale na horyzoncie znowu zgromadziły się ciężkie chmury. Marianna starała się nie słyszeć dzikiej wrzawy gapiów i wpadła do gospody, jakby przed czymś uciekała. Od razu poszła do swego pokoju. W głównej sali pełno było ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy przy grzanym winie komentowali to, co widzieli, a ona nikogo nie chciała słuchać. Kiedy po godzinie wrócił Arkadiusz, siedziała przy kominku na wyplatanym krześle. Z rękoma na kolanach wyglądała tak spokojnie, jakby nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje. Ale natychmiast podniosła na Arkadiusza pytający wzrok. – Udało mi się dać mu chleb! – powiedział wzruszając ramionami. – Ale nie mogłem z nim porozmawiać. Katorżnicy byli rozgorączkowani. Rewizja doprowadziła ich niemal do szału... Żaden dozorca za cenę złota nie odważyłby się rozpiąć choćby na chwilę łańcucha. Spróbuję później. A teraz, Marianno, czy zechcesz mnie wysłuchać? Przysunął krzesło do kominka i usiadł naprzeciwko niej. Łokciami oparł się na kolanach i spojrzał Mariannie prosto w oczy. Bez słowa potakująco skinęła głową. – Wysłuchać mnie... uważnie? – sprecyzował. – Jak przystało na rozsądną dziewczynkę? A kiedy znowu milcząco skinęła głową, ciągnął dalej: –
Jutro rano wyjedziesz powozem beze mnie, tylko z Gracchusem, z którym będziesz bezpieczna. Ten
chłopak gotów jest oddać za ciebie życie! Nie, daj mi dokończyć – dodał, widząc jej wielkie ze zdziwienia oczy i usta gotowe zaprotestować. – Jeśli będziesz dalej jechała za katorżnikami, będziesz musiała się ukrywać nie tylko przed dozorcami, którzy cię szybko rozpoznają, o czym już ci mówiłem, ale i przed Jasonem. Twoja obecność tutaj potęguje jego cierpienie! Żaden mężczyzna nie chce, aby kobieta, którą kocha, widziała go sprowadzonego do roli zwierzęcia pociągowego! Pojedziesz więc naprzód, a ja na koniu za skazańcami i zacznę organizować ucieczkę. – Wiem! – Marianna westchnęła ze znużeniem. – Chcesz, żebym pojechała do Brestu i zaczęła... –
Nie! Nie zgadłaś! Chcę, żebyś pojechała do Saint-Malo!
237
–
Do... Saint-Malo? Po co, na Boga?
Jolival lekko się uśmiechnął, a w jego oczach kryły się litość, sceptycyzm i ironia. – To naprawdę nie do wiary, Marianno, jak łatwo zapominasz o ludziach, którzy mogą ci się przydać. Wydawało mi się, że do grona swoich przyjaciół zaliczasz niejakiego Surcoufa... i że nawet uratowałaś mu życie? –
To prawda, ale...
– Baron Surcouf, moja droga, nie jest już korsarzem, lecz potężnym armatorem. Czy możesz mi powiedzieć – dodał z niezwykłą słodyczą – gdzie moglibyśmy znaleźć solidniejszy statek i lepszą załogę, jeśli nie u morskiego potentata? Więc zaraz jutro udasz się do Saint-Malo i zaczniesz formalne oblężenie tego człowieka! Potrzebny nam dobry statek i silna załoga... zdolna pomóc nam wydostać skazańca z więzienia w Breście. Tym razem Marianna nic nie odpowiedziała. Słowa Jolivala ukazały jej nową perspektywę, na której rysowała się energiczna i wzbudzająca zaufanie sylwetka barona-korsarza! Surcouf! Jak mogła nie pomyśleć o nim wcześniej? Jak mogła, chcąc uratować marynarza, zapomnieć o marynarzu w całym tego słowa znaczeniu, jakim był baron! Ale czy się zgodzi? – To dobry pomysł, Arkadiuszu – powiedziała po chwili – ale zapominasz, że cesarz nie ma wierniejszego sługi od Surcoufa... a Jason jest już tylko pospolitym przestępcą! Odmówi! –
Zupełnie możliwe! Ale mimo to warto spróbować, gdyż zdziwiłbym się, gdyby nie zgodził się przy-
najmniej trochę nam pomóc. W przeciwnym razie ten człowiek miałby niewiele wspólnego ze swoją legendą! Tak czy owak możesz spróbować kupić od niego statek z załogą. Jeśli bandyci nie ograbią cię w drodze, to za to, co masz w tej szkatułce, możesz kupić królestwo? – wicehrabia chudym palcem wskazał na jeden z kufrów Marianny. Marianna podążyła spojrzeniem za palcem i oczy się jej zaświeciły. Wyjeżdżając ze swego pałacu zabrała biżuterię książąt Sant’Anna zdecydowana użyć jej, jeśli zajdzie potrzeba, dla zrealizowania swoich planów. Jeśli uda jej się dotrzeć do Ameryki z mężczyzną, którego kocha, odeśle do Lukki bezcenny kufer, a przynajmniej to, co zostanie z jego zawartości. To, co wyda, zwróci później. W każdym razie za to, co w nim miała, mogła kupić nie jeden, lecz wiele statków. JoIival obserwował na ruchliwej twarzy przyjaciółki, którędy wędrowały jej myśli. Kiedy wydało mu się, że wystarczająco przemyślała jego propozycję, spytał cicho: –
A więc? Pojedziesz?
–
Tak! Wygrałeś! Pojadę, Arkadiuszu.
Kiedy powóz Marianny wyjechał na drogę w Sillon – wąski pas ziemi, który stanowił groblę i łączył Saint-Malo z kontynentem – wiał huraganowy niemal wiatr i Gracchus z trudem panował nad końmi, które płoszyły pieniste rozbryzgi fal uderzających je w pyski. Z drugiej strony, w osłoniętym przecież od wiatru w porcie, splątane maszty statków uginały się pod podmuchami wichury. W oddali ukazało się miasto korsarskie, ogromna bryła szarego granitu, otoczona murami obronnymi, nad którymi wznosiły się niebieskie dachy domów, strzeliste wieże kościołów i potężne średniowieczne wieże zamku. Marianna dobrze znała to morze opływające Sillon, zielonawe i wzburzone, bryzgające białą pianą, wściekle uderzające falami o mury miasta. To właśnie morze porwało ją przed wieloma miesiącami w swe spienione wiry, które ją poturbowały, pokonały, które zniszczyły statek Black Fisha, nim wyrzuciły nagich, na wpół martwych rozbitków. To morze obmywało ziemie Morvana: morze gwałtowne i sprytne, gniewne i podstępne, które potrafiło zastawić śmiertelną zasadzkę swoich głębin, raf podwodnych i zdradliwych prądów. Wicher wył i przez szpary w oknach wnosił do powozu ostry morski zapach soli i alg. Mokre konie wjechały pod sklepienie wielkiej bramy Świętego Wincentego i natychmiast się uspokoiły. Wściekłość morza i wiatru nie przedostawała się przez potężne mury obronne. Za nimi panował względny spokój i Marianna ze zdumieniem zobaczyła, że mieszkańcy miasta zajęci są swoimi sprawami, jakby była piękna pogoda, i prawie nie zwrócili uwagi na rozpędzony powóz. Tylko jeden z żołnierzy, pełniący wartę przy wjeździe, wyjął z ust fajkę i widząc, jak Gracchus otrzepuje kapelusz z wody, zauważył: – Nie za ciepło dziś, prawda, chłopie? Oj, to północno-zachodnie wietrzysko!.. Konie nie lubią go! – Zauważyłem! – wesoło odpowiedział chłopak. – I miło mi, że to wiatr północno-zachodni, ale za pozwoleniem wolałbym dowiedzieć się, gdzie mieszka pan Surcouf! Zwracał się do żołnierza, ale ledwo padło to słowo, wokół powozu zebrali się ludzie i mówili jedni przez drugich: kobiety w czepkach stawiały wielkie kosze, by móc swobodnie gestykulować, marynarze w nieprzemakalnych płóciennych kapeluszach, starzy rybacy w czerwonych czapkach, tak zarośnięci i brodaci, że widać było jedynie ich czerwone nosy i fajki. Wszyscy chcieli wskazać drogę. Stojąc na koźle Gracchus próbował uciszyć wrzawę. – Nie wszyscy naraz!.. Litości... On tam mieszka? – spytał widząc, że wszystkie ręce wskazują w jednym kierunku. Ale nikt nie zamierzał zamilknąć i zrezygnowany Gracchus miał już usiąść, gdy nagle wrzawa ucichła. Dwóch mężczyzn, bardziej niż inni zdecydowanych, wzięło konie za cugle i spokojnie poprowadzili zaprzęg ulicą biegnącą między murami a wysokimi domami. Marianna wychyliła się przez okno i patrzyła nic nie rozumiejąc. –
Co się dzieje? Aresztują nas?
–
239
– Nie, panno Marianno, prowadzą nas do pana Surcoufa. Wygląda na to, że jest tu chyba czymś w rodzaju króla, a wszyscy żyją tylko po to, by mu służyć. Jechali przez dłuższą chwilę, ciągle wzdłuż murów. Minęli jeszcze dwie bramy, po czym skręcili w prawo, aż wreszcie zatrzymali się przed dużym surowym domem z szarego granitu, którego wejście z herbem, wysokie okna i drzwi ozdobione delfinem z brązu miały klasę. Wtedy wszyscy jednocześnie oznajmili, że „to tam". Gracchusowi nie pozostało nic innego, jak rozdzielić wśród nich drobne monety, aby najbardziej spragnieni mogli wypić za zdrowie barona Surcoufa i jego przyjaciół. Ludzie zaczęli radośnie się rozchodzić, a starzy marynarze pobiegli do najbliższej knajpy, aby wypić szklaneczkę gorącego jabłecznika, który, jak wszyscy doskonale wiedzą, najlepiej człowieka rozgrzewa, gdy wieje północno-zachodni wiatr.W tym czasie Gracchus poszedł zastukać delfinem z brązu i z całą powagą spytał starego służącego, dziwnie przypominającego emerytowanego marynarza, czy jego pan zechce przyjąć pannę d'Asselnat. Ze wszystkich imion i nazwisk, jakie nosiła, Surcouf to znał najlepiej. Młody stangret dowiedział się, że „pan Surcouf, chwilowo nieobecny, powinien lada moment wrócić i że „panienka może, jeśli chce, poczekać chwilkę w jego kajucie". Słownictwo służącego potwierdziło przypuszczenia Marianny co do pierwotnego jego zawodu. Wprowadził ją do przedpokoju z czarno-białą posadzką i ścianami wyłożonymi starym dębem, gdzie jedynym meblem była staroświecka konsola, na której między dwoma świecznikami z brązu stała wspaniała makieta okrętu wojennego z rozpiętymi żaglami, otwartymi strzelnicami i wycelowanymi działami. Dwa dębowe fotele z wysokimi oparciami stały przy nim jak na straży. Cały dom pachniał świeżym woskiem i Marianna pomyślała, że baronowa musi być doskonałą gospodynią. Zresztą wszystko lśniło tu czystością i na próżno by szukać choćby źdźbła kurzu. Robiło to niezwykłe, nawet trochę odpychające wrażenie. „Kajuta" Surcoufa, gdzie wprowadzono Mariannę, choć podobnie jak przedpokój z ciemnego drewna, wyglądała nie tak bezosobowo. Wyczuwało się tu obecność człowieka czynu, morze, przyrodę i tętniące życie. Na biurku panował wesoły nieporządek. Walały się tu, obok lampy i zielonej świecy, w świeczniku której leżały laski wosku do stawiania pieczęci, mapy, kompasy, papiery, fajki i gęsie pióra. Na lśniącej podłodze, którą rozweselały tu i ówdzie egzotyczne kilimy w żywych kolorach, leżała ogromna mapa półkul ziemskich, a na niej miedziany ekwatoriał i południk. Na ścianach wisiały ułożone w piękne rozety wokół mapy żeglarskiej zagraniczne herby i bandery, na których pozostały ślady ognia z dział. Natomiast niemal wszędzie, na wszystkich meblach, z wyjątkiem przepełnionej książkami biblioteki, leżały lunety, pudełka z pistoletami i przyrządy nawigacyjne. Ledwie zdążyła usiąść w fotelu, równie twardym jak te stojące w przedpokoju, kiedy stary służący zwrócił jej uwagę na odgłos butów i trzaśniecie drzwiami. Pokój wypełniło nagle powietrze pachnące jodem i
morską bryzą, a po chwili Surcouf wpadł jak burza do swojego prywatnego królestwa. Marianna odniosła wrażenie tak podobne jak w obecności Jasona, że poczuła skurcz w żołądku. Tych ludzi morza łączyły dziwne wspólne znaki, rodzaj podobieństwa, które bliskie było braterstwa. Teraz musiała tylko dowiedzieć się, jak daleko ono się- gało... – Co za niespodzianka! – zagrzmiał korsarz. – Pani w Saint-Malo? Nie wierzę własnym oczom! –
A jednak to prawda! – Surcouf serdecznie ucałował Mariannę w oba policzki. – To naprawdę ja!
Mam nadzieję, że nie przeszkadzam panu? – Miałaby mi pani przeszkadzać? Co za pomysł! W końcu nie co dzień ma się zaszczyt ucałować księżnę! A ponieważ to bardzo przyjemne, zaraz tu powrócę! I gdy korsarz wprowadzał słowa w czyn, Marianna poczuła, że się czerwieni. Podała przecież swoje panieńskie nazwisko. –
Ale... skąd pan wie, że jestem...
Surcouf roześmiał się tak serdecznie, że aż zadzwoniły kryształowe wisiory żyrandola. – Księżną? Och, moje dziecko, wyobraża sobie pani, że my, Bretończycy, tak żeśmy się zakopali, że paryskie nowinki docierają do nas po dwóch, trzech latach? O nie! Wiemy, co się dzieje w mieście i na dworze! Zwłaszcza – śmiał się coraz weselej – gdy ma się bliskiego przyjaciela w osobie barona Corvisarta! Niedawno leczył panią i od niego wszystkiego się dowiedziałem, oto i cała tajemnica. A teraz proszę siadać i powiedzieć, jakie dobre wiatry panią tu sprowadzają. Ale najpierw odrobina porto, by godnie uczcić pani przyjazd. Marianna usiadła w fotelu, starając się opanować zdziwienie, a Surcouf wyciągnął ze skrzyni z rzeźbionego drewna czerwoną kryształową karafkę i takie same smukłe kieliszki, które do trzech czwartych wysokości napełnił brązowozłocistym napojem. Marianna, którą już sama niezwykle silna osobowość marynarza podniosła na duchu, z rozbawieniem patrzyła, jak się krząta po pokoju. Surcouf nic się nie zmienił. Szeroka, okolona faworytami twarz zachowała miedziany odcień, a niebieskie oczy patrzyły jak zawsze szczerze. Może trochę przytył i nieśmiertelny niebieski redingot pękał niemal w szwach, a wielkim złotym guzikom, które, jak ze zdumieniem zauważyła, były po prostu hiszpańskimi złotymi dublonami w tym celu przedziurawionymi, w każdej chwili groziło, że odpadną. Tradycyjnie wznieśli toast za zdrowie cesarza, po czym popijali porto w milczeniu, pogryzając imbirowe ciasteczka, które Mariannie wydały się najlepsze w świecie. Następnie Surcouf wziął krzesło, usiadł okrakiem i zachęcająco spojrzał na przyjaciółkę. – Spytałem, jakie dobre wiatry panią tu sprowadzają ale sądząc po minie, to chyba raczej jakiś szkwał! Czy się mylę?
241
– Niech pan raczej powie burza morska, a będzie pan bliższy prawdy! Robię sobie nawet wyrzuty, że tu przyjechałem. Boję się teraz, że mogę sprawić panu kłopot... albo że mnie pan źle osądzi! – To zupełnie niemożliwe! Cokolwiek panią sprowadza, od razu mówię, że miała pani rację przyjeżdżając tu! Jest pani zbyt delikatna, by powiedzieć mi wprost, że mnie potrzebuje, ale ja nie wstydzę się przyznać, że zawdzięczam pani życie! A więc, Marianno, proszę mówić! Wie pani, że może mnie o wszystko prosić! – Nawet... o to, by pomógł pan w ucieczce z więzienia w Breście katorżnikowi? Choć doskonale umiał nad sobą panować, nie zdołał ukryć niechęci i Marianna poczuła, że serce jej zadrżało. Powtórzył, dobitnie wymawiając słowa: – Więzienia w Breście? Ma pani znajomości w tym kłębowisku złoczyńców? – Jeszcze nie. Człowiek, którego chcę uratować, jest w drodze z Bicetre na katorgę. Skazano go za zbrodnię, której nie popełnił... Został nawet skazany na śmierć, ale cesarz okazał łaskę, bo jest pewien, że on nie zabił... i może dlatego że jest cudzoziemcem! To historia bardzo długa i... skomplikowana! Muszę panu wytłumaczyć... Zmieszana zaczynała się plątać. Zmęczenie, emocje jeszcze pogarszały sytuację, a nie śmiała już spojrzeć Surcoufowi w oczy. Ale nagle przerwał jej, pytając ostro: –
Chwileczkę! Cudzoziemiec? Jaki cudzoziemiec?
–
Amerykanin! Też jest marynarzem.
Korsarz uderzył pięścią w oparcie krzesła, że aż zatrzeszczało. – Jason Beaufort! Do stu piorunów! Czy nie mogła pani od razu tego powiedzieć? –
Zna go pan?
Wstał tak raptownie, że przewrócił krzesło, ale nie zwrócił na to uwagi. – Muszę znać wszystkich kapitanów i wszystkie statki godne tej nazwy na obu półkulach! Beaufort to dobry marynarz i dzielny człowiek! Jego proces to prawdziwa hańba dla francuskiego wymiaru sprawiedliwości! Napisałem zresztą w tej sprawie do cesarza! – Pan? – Marianna aż zachłysnęła się ze zdziwienia. – I... co panu odpowiedział? – Żebym się nie wtrącał do nie swoich spraw! Czy coś w tym rodzaju... Wie pani, że on nie bawi się w grzecznościowe słówka! Ale skąd pani zna tego chłopca? Sądziłem, że jest pani... no... dość blisko z cesarzem? Do tego stopnia, że chciałem nawet do pani pisać z prośbą o pomoc, ale pomyślałem, że sprawa fałszywych banknotów może być dla pani niezręczna! I oto pani zjawia się prosić mnie o pomoc w zorganizowaniu ucieczki Beaufurta, pani... – Pani, kochanka Napoleona! – ze smutkiem dokończyła Marianna. – Od naszego ostatniego spotkania wiele się zmieniło, przyjacielu, i już nie jestem tak mile widziana na dworze.
– A może by mi pani wszystko opowiedziała? – zaproponował Surcouf, podnosząc krzesło i kierując się do swej skrzyni-baru. – Jak przystało na prawdziwego Bretończyka, uwielbiam słuchać opowieści! Zachęcona jeszcze jednym kieliszkiem wina i nową porcją ciasteczek Marianna zaczęła opowieść, nieco zagmatwaną, o swojej znajomości z Jasonem i perypetiach z cesarzem. Ale porto rozgrzało ją i dzielnie sobie poradziła z opowieścią, którą Surcouf podsumował na swój sposób: –
Ten głupiec panią powinien był poślubić! A nie tę bezbarwną pannę z Florydy! Jej matka musiała ją
mieć z jakimś tubylcem żywiącym się mięsem aligatorów! Pani byłaby prawdziwą żoną marynarza! Poznałem to od razu, gdy Fouche wyciągnął panią z więzienia Saint-Lazare. Marianna nie zapytała, po czym poznał, ale uznała to za wielki komplement i już nieco pewniejszym głosem zapytała: –
Więc... pomoże mi pan?
–
To się rozumie samo przez się! Jeszcze odrobina porto?
– To się rozumie samo przez się! – odparowała Marianna, czując, że odzyskuje radość życia. Z entuzjazmem dwójka przyjaciół wzniosła toast za powodzenie planu, którego nawet jeszcze nie zaczęli obmyślać, ale jeśli Mariannie wystarczyły trzy kieliszki, żeby ogarnęła ją euforia, to Surcoufowi potrzeba by było znacznie więcej, żeby stracił zdolności organizacyjne. Gdy Marianna wypiła ostatnią kroplę, powiedział jej, że odwiezie ją do najlepszej oberży w mieście na dobrze zasłużony odpoczynek, a on tymczasem sam zajmie się ich „sprawą". – Nie mogę zatrzymać pani tutaj – tłumaczył. – Mieszkam prawie sam w tym domu. Żona i dzieci są koło Saint-Servan w naszym domu w Riancourt... i bez sensu byłoby jechać taki kawał. Zresztą pani Surcouf to zacna kobieta, ale nie wydałaby się pani zabawna. Jest surowa i ma trochę ostry język... „Nadęta gęś" – pomyślała Marianna i zapewniła gospodarza, że zdecydowanie woli oberżę. Chciała nie rzucać się w oczy, a skoro podróżuje incognito, dziwnie by wyglądało, gdyby za- trzymała się u rodziny korsarza. Nie powiedziała, że nie ma najmniejszej ochoty być dziwowiskiem dla bandy dzieciaków i wysłuchiwać pełnych goryczy zwierzeń doskonałej pani domu na temat cen zboża i trudności z powodu blokady w zaopatrzeniu w artykuły kolonialne. Zdecydowanie bardziej pociągała ją samotność pokoiku w gospodzie. Rozstali się zgodnie i Surcouf oddał Mariannę pod opiekę staremu Jobowi Goasowi, swemu służącemu, który rzeczywiście był marynarzem. Kazał mu odwieźć Mariannę do oberży „U Księżnej Anny", najlepszej w mieście, będącej równocześnie pocztą, i gorąco ją tam polecić. Obiecał, że sam wstąpi tam później wieczorem, kiedy znajdzie „człowieka, jakiego potrzebują!" Może to za sprawą portugalskiego wina, a może z radości, że tak łatwo zdobyła wielkiego sprzymierzeńca, uznała gospodę za czarującą, swój pokój za wygodny, a zapachy dochodzące ze wspólnej sali za smakowite. Po raz pierwszy od dawna życie wydało jej się trochę przyjemniejsze.
243
Wokół miasta zamkniętego murami i na samych murach szalał coraz gwałtowniejszy wiatr. Noc zapowiadała się burzliwie i w porcie maszty okrętów, na których paliły się latarnie, tańczyły jak pijani marynarze. Ale w pokoju Marianny, za grubymi murami i solidnymi szybami okien, było ciepło i bezpiecznie. Łóżko z kilkoma materacami, na których leżała ogromna czerwona kołdra, pachniało pościelą suszoną na słońcu i na krzakach żarnowca. Marianna, zmęczona długą podróżą przy okropnej pogodzie, marzyła tylko o tym, by jak najszybciej się położyć, ale imbirowe ciasteczka i porto rozbudziły jej apetyt i poczuła nagle wilczy głód, który dodatkowo zaostrzały zapachy z kuchni, rozchodzące się po całym domu. A poza tym Surcouf poradził jej, żeby jadła w dużej sali, gdzie łatwo ją znajdzie, gdy przyjdzie z „człowiekiem, jakiego potrzebują". Była to zresztą bardzo przyzwoita gospoda, gdzie kobieta spokojnie mogła zjeść kolację nie narażając się na zaczepki. Ale Marianna dla większej pewności postanowiła, że Gracchus zje razem z nią i poczeka na przyjście Surcoufa i jego przyjaciela. Siedzieli przy małym stoliku nie opodal ogromnej kuchni, na której służąca w uroczym koronkowym czepku, jakie nosiły kobiety z Pleneuf, na patelni z długą rączką smażyła naleśniki. Księżna Sant’Anna i jej stangret bez wyrzutów sumienia objadali się ostrygami z Cancale, dużymi krabami podawanymi z solonym masłem i pachnącą ziołami pożywną zupą rybną. Kolację zakończyły tradycyjne złociste naleśniki i musujący jabłecznik. Marianna i Gracchus pili aromatyczną kawę, a inni goście palili fajki nabite delikatnym tytoniem z Porto Rico, kiedy Surcouf energicznie otworzył niskie drzwi. Jego wejście powitała burza radosnych okrzyków powitania, ale Marianna nie zwróciła nawet na nie uwagi. Uwagę jej przyciągnął człowiek, który wszedł za korsarzem. Kurtka z podniesionym kołnierzem, którą miał na sobie, zakrywała mu połowę twarzy, ale Marianna zbyt dobrze ją znała, by nie rozpoznać właściciela, nawet gdyby miał sztuczną brodę i kapelusz z szerokim rondem. „Człowiekiem, jakiego potrzebowali", był Jean Le Dru!
Dziewiąta gwiazdka... W Recouvrance, w małym domku należącym do Nicolasa Mallerousse'a, Marianna zaczęła swe długie oczekiwanie. Czekała na dwie rzeczy: transport skazańców, których podróż, ciągnąca się już ponad trzy tygodnie, powinna wreszcie dobiec końca, i na przybycie „Saint-Guenole", trzymasztowej łodzi Jeana Le Dru, która płynąc z Saint-Malo wzdłuż brzegu powinna najpierw dotrzeć do małego portu w Conquet, gdzie miała się zatrzymać, a potem do zatoki i portu w Breście. Młody marynarz, mimo złej pogody, wyruszył w morze z dziesięcioosobową załogą tego samego dnia, kiedy to Surcouf przed oberżą „U księżnej Anny" wsadził Mariannę do powozu, życząc jej z całego serca pomyślnej podróży. Poprzedniego dnia Marianna nie była pewna, czy ma się cieszyć z widoku dawno nie widzianego Jeana. Przemknęło jej przez myśl, czy powinna powierzyć los Jasona w ręce młodzieńca, któremu zawdzięczała swe pierwsze, niezbyt przyjemne doświadczenie miłosne, a później parę jeszcze innych kłopotów. Surcouf, patrząc na jej zaniepokojoną minę, wybuchnął śmiechem i popchnął Le Dru w jej stronę. – Wrócił do mnie w marcu zeszłego roku z listem od samego cesarza, który... na pani prośbę... życzył sobie, bym go przyjął z powrotem. Cóż, pogodziliśmy się i do dziś jesteśmy obaj wdzięczni za to, co pani zrobiła. W Hiszpanii Jean zachował się dzielnie, ale to nie dla niego wojna, bo on na lądzie nie czuje się pewnie. A ja jestem rad, że odzyskałem dzielnego marynarza! Marianna, z lekkim zażenowaniem wspominając gwałtowny charakter ich stosunków, wyciągnęła rękę do dawnego towarzysza niedoli: –
Dzień dobry, Jean, cieszę się, że znów pana widzę.
Bez uśmiechu uścisnął jej dłoń. Jego jasne oczy patrzyły na nią teraz z namysłem: wyzierały jak niezapominajki spod powiek i spłowiałych na morzu rzęs. Marianna dobrze pamiętała jego opaloną twarz, okoloną krótką, jasną brodą. Nie była pewna, jak zareaguje, może cały czas chowa do niej urazę? I nagle, w sekundę później, nieruchomą dotąd twarz ożywił uśmiech między brodą a wąsami. – I ja się cieszę, naprawdę! Tym bardziej że mogę teraz odwdzięczyć się za to, co pani dla mnie zrobiła. Uff! Wszystko się dobrze ułoży! Postanowiła go ostrzec przed poważnym niebezpieczeństwem, na które był narażony przeciwstawiając się sprawiedliwości cesarskiej, ale on, tak jak Surcouf, nie chciał o niczym słyszeć. – Człowiek, którego mamy uratować, jest marynarzem i pan Surcouf mówi, że jest niewinny. Nie muszę wiedzieć więcej, to mi wystarczy; sprawa załatwiona. Teraz trzeba się zastanowić, jak się do tego zabrać...
245
Przez dwie długie godziny trzej mężczyźni i młoda kobieta, z łokciami opartymi o stół, na którym stał dzbanek z kawą i fura bretońskich placków, ustalali w głównych zarysach plan, którego zrealizowanie wymagało nie byle jakiej śmiałości. O ile w zielonych oczach Marianny pojawiały się czasem niepokój i zwątpienie, niebieskie oczy dwóch Bretończyków i paryżanina błyszczały takim entuzjazmem i podnieceniem szykującą się przygodą, że młoda kobieta szybko zrezygnowała ze zgłaszania jakichkolwiek obiekcji. Poprzestała na jednej, ostatniej, kiedy była mowa o „Saint-Guenole". –
Te trzymasztowe łodzie są chyba za małe, żeby dopłynąć w nich do Ameryki. Czy nie uważacie, pa-
nowie, że jakiś większy... Ponowiła swą propozycję – którą Surcouf odrzucił poprzednio z wyniosłą pogardą – że kupi statek. Ale i tym razem król korsarzy dał jej grzecznie do zrozumienia, że nie ma pojęcia o tych sprawach. –
Żeby pozostać nie zauważonym i wywieźć z Brestu kogoś, komu się bardzo spieszy, płynąca z wia-
trem łódź, która trzyma się dobrze na morzu, będzie idealna, zwłaszcza na niebezpiecznych wodach Fronweur i Iroise. Reszta należy do mnie! Niech pani będzie spokojna, w odpowiednim czasie znajdzie się też i statek do Ameryki. Marianna musiała zadowolić się tym stwierdzeniem. Rozstali się, by udać się na spoczynek. Przez cały czas trwania tej długiej rozmowy Marianna obserwowała Jeana Le Dru, chcąc odgadnąć z jego nieruchomych rysów, czy uleczył się wreszcie ze swej miłości do niej, miłości destrukcyjnej i zgubnej dla nich obojga. Nie udało się jej nic wyczytać, ale żegnając się, sam Jean z kpiącym uśmiechem rozwiał jej wątpliwości. Wstając, by przywdziać bluzę z kapturem, powiedział, zwracając się niby do Surcoufa, ale w rzeczywistości do młodej kobiety: – Wróci pan sam kapitanie? Jeśli mam stawiać żagle, muszę iść pożegnać się z Marie-Jeanne! Cóż, nie wiem, ile czasu nam to wszystko zajmie, a marynarz nie powinien nigdy odjeżdżać, nie uścisnąwszy swej wybranki. Mówiąc to, rzucił złośliwe spojrzenie w stronę Marianny. Jego słowa były jasne jak słońce; „Nie masz się o co martwić! Wszystko między nami skończone. W moim życiu już jest inna kobieta..." Mariannę tak to ucieszyło, że z radosnym i szczerym uśmiechem uścisnęła twardą dłoń młodzieńca. I nie kłopocząc się już o przyszłość ich wzajemnych stosunków, w deszczu, który zdawało się, że nie będzie miał końca, wyruszyła z Gracchusem w powrotną drogę do Brestu. Gdy przybyła do tego wielkiego portu wojennego, starała się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi. Gracchus skierował konie prosto do stacji pocztowej Sept-Saints i tam zostawił wynajęty powóz, który miał wrócić do Paryża z następnym podróżnym. Potem z bagażami załadowanymi na wózek, on i Marianna, skromnie ubrani, zeszli ma nabrzeże przed zamkiem, skąd mieli się przedostać promem do Recouvrance. Ta przeprawa, którą Marianna poznała jeszcze za czasów wizyty u Nicolasa, była znacznie krótsza niż droga przez
most, gdyż wtedy musieliby iść brzegiem rzeki Penfeld aż do Arsenału i przejść obok ponurych murów więzienia i warsztatów powroźników. Rybak w niebieskiej czapeczce, jakie noszą mężczyźni z Goulven, odłożył na bok reperowaną sieć, by wpuścić ich na pokład barki. Pogoda była niemal ładna tego dnia. Zimny, lecz niezbyt gwałtowny wiatr wydymał czerwone żagle w łodziach rybackich, kierujących się w stronę Goulet, i łopotał flagami na wysokich, okrągłych wieżach zamku. W połowie drogi przewoźnik przyhamował wiosłami, żeby przepuścić wielką szalupę holującą fregatę ze zwiniętymi żaglami, wpływającą do portu z wyniosłym przepychem bojowym. Wioślarze poruszali wiosłami w takt gwizdków nadzorców. Byli to skazańcy, ubrani w kaftany i czerwone czapki frygijskie. Niektórzy z nich nosili z pewnego rodzaju dumą zielone czapki „dożywotnich", na których, tak zresztą jak na czapkach skazanych „czasowo", widniały metalowe plakietki z ich numerami. Marianna, siedząc na ławce z szorstkiego drewna, patrzyła na nich z dziwną mieszaniną trwogi i odrazy. Może to nie były galery, ale ci ludzie byli z pewnością galernikami, a Jason miał wkrótce stać się jednym z nich. Gracchus przerwał jej posępne myśli: – Pani Marianno, niech pani na nich nie patrzy! Nie poprawi to pani humoru! –
Co to, to nie! – zgodził się z nim przewoźnik, wprawiając w ruch łódź. – To nie jest widok dla mło-
dej damy! Ale tutaj więźniowie robią właściwie wszystko! Ci, co nie pracują przy załadunku statków, szyją żagle albo plotą liny. Inni wywożą nieczystości, są też tacy, którzy toczą kule armatnie i beczki z prochem. Tak, tak, jest tu ich pełno!.. W końcu przestanie pani zwracać na nich uwagę! Marianna sądziła jednak, że nie udałoby się jej to, nawet gdyby miała tu zostać dziesięć lat! Przewoźnik, odpowiednio wynagrodzony, życzył im dobrej nocy, zapewniając jednocześnie, że zawsze będzie na ich usługi. – Nazywam się Conan – dorzucił. – Wystarczy na mnie zawołać przy tej skale i zaraz będę. Marianna zagłębiła się w pełne schodków strome uliczki Recouvrance, kierując się w stronę wieży La Motte-Tanguy. Za nią szedł Gracchus z walizą na ramieniu i chłopak niosący dwie torby podróżne. Minął przeszło rok, jak wyjechała dyliżansem z Brestu, ale odnajdywała drogę bez trudu, jakby była tu tydzień temu. Gdy byli już niedaleko wieży, od razu rozpoznała niewielki domek Nicolasa z granitowymi kotwami i murami pobielonymi wapnem, trójkątnym oknem na poddaszu i ogródkiem, z którego zima przepłoszyła wszystkie kwiaty. Nic się tu nie zmieniło. Nie zmieniła się też i pani Le Guilvinec, sąsiadka, która od lat prowadziła dom tajnego agenta, nie domyślając się nigdy, jakie było jego prawdziwe zajęcie. Uprzedzona listownie, gdy tylko zobaczyła Mariannę i jej eskortę, wychynęła ze swej chaty z szeroko otwartymi ramionami. Radość malowała się na jej długiej, nieco męskiej twarzy, nad którą wznosił się tradycyjny czepek noszony przez kobiety z Pont-Croix, tworzący coś w rodzaju koronkowego menhiru związane-
247
go pod brodą. Kobiety uściskały się z płaczem, wspominając postać mężczyzny, przez którego niegdyś zetknął je los. Przekraczając próg domku Nicolasa Marianna odniosła dziwne wrażenie, że wróciła do siebie. Stare, woskowane meble, błyszczące naczynia miedziane, zbiór fajek, małe statuetki Siedmiu Świętych, ustawione na etażerce, podniszczone książki i zwieszająca się z belki na niskim suficie duża butelka z małą galerą wewnątrz, wszystko to było jej dobrze znane. Zadomowiła się tu szybciej niż we wspaniałych, odnowionych wnętrzach pałacu d'Asselnat. Gdy było jasno i pozwalała na to pogoda, najchętniej spędzała czas w opustoszałym ogrodzie, gdzie otulona w wielki, czarny szal wpatrywała się w zatokę i nabrzeża Penfeld. Poza czekaniem nie miała teraz nic do roboty, skoro sprawa statku została rozstrzygnięta definitywnie przez Surcoufa. Gracchus, którego, nie wdając się w zbędne szczegóły, przedstawiła jako swego lokaja, nie miał wiele pracy w tak niedużym domu. Toteż codziennie biegał po mieście, krążąc bez końca wokół gmachu więzienia i po nędznej dzielnicy Keravel, której rudery i kręte uliczki zajmowały przestrzeń między bogatą, handlową ulicą de Siam i odrażającymi murami zakładu karnego. W takiej sytuacji Mariannie – poza godzinami, kiedy pani Le Guilvinec siadywała naprzeciw niej przy ogniu, robiąc coś bez końca na drutach – towarzyszył tylko kot Bretonki, który zaakceptował osamotnioną młodą kobietę i z lubością zasypiał zwinięty w kłębek na kamieniach paleniska. Wydawało się, że czas się zatrzymał. Nadszedł grudzień. Potężne sztormy wstrząsały Goulet, wlewając doń szare fale z zatoki. Wieczorami, kiedy wiatr dął ze wzmożoną wściekłością, pani Le Guilvinec odkładała robótkę, wyjmowała różaniec i bezszelestnie przesuwała paciorki w intencji rybaków i marynarzy narażonych na niebezpieczeństwa na morzu. Marianna, myśląc wówczas o łodzi Jeana Le Dru, także zaczynała się modlić... Któregoś wieczoru, gdy nieśmiałe zimowe słońce znikało za mgłą unoszącą się nad wyspami, miasto wypełnił zgiełk, który zdominował odgłosy portu, gwizdki nadzorców i wykrzykiwane na cały głos przez tuby komendy sterników. Marianna zareagowała nań z szybkością rumaka bojowego, który usłyszał dźwięk trąbki. Chwyciwszy pelerynę z kapturem, rzuciła się na dwór, nie słysząc krzyczącej coś do niej sąsiadki. Skacząc z kamienia na kamień, przebiegła przez uliczki prowadzące między ogródkami, aż dotarła na brzeg. Zdążyła na moment, gdy pierwszy wóz wyłaniał się z ulicy de Siam i skręcał na nabrzeżu w stronę więzienia. Pomimo pewnej odległości od razu rozpoznała mundury strażników i długie wozy z wielkimi kołami, na których ludzie zdawali się jeszcze bardziej stłoczeni i jeszcze bardziej godni pożałowania niż na początku drogi. Wkrótce jednak smętny orszak zniknął w oparach mgły unoszącej się nad rzeką. Marianna drżąc otuliła się szczelniej w obszerną pelerynę z grubej wełny i wróciła do domu, by czekać na Arkadiusza. Skoro więźniowie byli na miejscu, wicehrabia nie mógł być daleko. Przez chwilę miała ochotę pójść aż do mostu Recouvrance i tam na niego czatować, ale gdyby tak jak ona przeprawił się promem, czekałaby na darmo.
Arkadiusz przyszedł z Gracchusem, który spotkał go pod wrotami więzienia. Pojawili się w momencie, gdy pani Le Guilvinec zamykała okiennice, a Marianna, pochylona nad garnkiem zawieszonym nad paleniskiem, mieszała delikatnie gęstą wonną zupę na słoninie. – To mój wuj. Przyjechał z Paryża – powiedziała do pani Le Guilvinec, która zaczęła się krzątać wokół przybysza. – Ma za sobą kawał drogi. Musi być bardzo zmęczony! Twarz Arkadiusza była rzeczywiście pobrużdżona ze zmęczenia, a jego pociemniałe spojrzenie zaalarmowało Mariannę. Zaniepokoiło ją też jego milczenie. Podziękował tylko Bretonce za przyjęcie, jakiego doznał, potem podszedł do kamieni, usiadł i milcząco wyciągnął ręce nad ogniem. Zdenerwowana Marianna patrzyła na niego bez słowa. Pani Le Guilvinec pospieszyła nakrywać do stołu1 ale Gracchus zatrzymał ją w przejściu: –
Proszę zostawić ja to zrobię.
Małomówni Bretończycy rzadko bywają niedyskretni, tak więc wdowa z Pont-Croix domyśliła się, że jej sąsiedzi chcą zostać sami. Zatem pod pretekstem, że chce jeszcze zdążyć do pobliskiej kaplicy na nabożeństwo, pospiesznie życzyła im dobrej nocy, złapała za kark kota i zniknęła w mroku nocy. Marianna natychmiast przyklękła przy Jolivalu, który ze znużeniem ukrył głowę w dłoniach. –
Co się stało, Arkadiuszu?! Czy jest pan chory?..
Uniósł głowę i żeby ją uspokoić, uśmiechnął się do niej blado, ale to jeszcze spotęgowało jej obawy. – Czy coś się stało Jasonowi? – zapytała nagle, owładnięta najgorszymi przeczuciami. – Czy go... –
Nie, nie... Żyje! Ale jest ranny, i to dość poważnie!
–
Ranny? Jak? Dlaczego?
Jolival opowiedział, co się stało. Na postoju w Pontorson jeden ze skutych towarzyszy Jasona, osiemnastoletni chłopiec, trawiony gorączką, poprosił o wodę, chcąc ugasić palące go pragnienie. Jeden z dozorców dla zabawy wylał mu na głowę dzbanek wody, dodając parę kopniaków w żebra. Jego postępowanie rozwścieczyło Jasona. Rzucił się na strażnika, powalił go paroma ciosami pięści, potem dociskając kolanem do ziemi, zaczął dusić, ale wtedy nadbiegli inni strażnicy. W ruch poszły baty, a jeden z żandarmów dobył szabli. – Został ranny w pierś – dorzucił Joliva!. – Te bestie zabiłyby go, gdyby nie obronili go inni skazańcy, którzy zwołani przez jednego z nich, niejakiego Vidocqa, otoczyli Jasona zwartą masą. Ale pozostała część drogi to było prawdziwe piekło... –
Czy... nikt się nim nie zajął?
Jolival pokręcił przecząco głową, po czym dorzucił: – Tylko na postojach... Jego towarzysze robili, co mogli, ale żeby ich ukarać, kazano im... przejść dwa etapy pieszo. Myślałem, że nie dojdzie żywy.
249
–
To straszne! – wyjąkała Marianna bezdźwięcznie.
Opadła na pięty i cała skuliła się w sobie. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na znajome otoczenie, a przed oczami przesuwała się jej smagana deszczem i wiatrem droga, po której wlókł się ranny mężczyzna, skuty kajdanami, podtrzymywany przez tak samo wyczerpane ludzkie zjawy. – On tego nie wytrzyma! – powiedziała. – Wykończą go! Czy jest jakiś szpital dla tych biedaków? Na jej pytanie odpowiedział Gracchus: – Jest szpital w więzieniu. Ale zdawało mi się, że więźniowie przed przybyciem tutaj są badani przez lekarza w lazarecie w Pont-a-Lezen, niedaleko stąd? – Strażnicy nie chcieli go tam zostawić. Z lazaretu dość łatwo uciec. A zaatakowany przez Jasona żandarm nie pozwolił, by on tam został. Powiedział, że zadbają o niego w więzieniu na tyle, że będzie mógł jeszcze ponieść karę, jakiej on zażąda... Ten ziejący nienawiścią bydlak nie uspokoi się, dopóki nie postawi na swoim. –
Karę? Jaką karę?
– Chłosta i długie miesiące karceru, jeśli nie zginie przedtem pod kijami! A z karceru nie ma ucieczki. Mariannę ogarnęła groza. Do tej pory czekała ze spokojem, bo w Saint-Malo nabrała nieco nadziei. Teraz jednak zrozumiała, że Jason jest więźniem przerażającej i nieubłaganej machiny, z której trudno go będzie wydobyć, a która groziła mu zmiażdżeniem. Jego obecny stan nie pozwalał na żadne próby ucieczki, a gdy wyzdrowieje, jeśli w ogóle wyzdrowieje, popadnie w jeszcze straszniejszą niedolę. Gdy oddawała się tym ponurym rozmyślaniom, Gracchus, zakląwszy, włożył marynarską bluzę, którą kupił, by lepiej wmieszać się w tłum wielkiego portu, na uszy wcisnął czapkę z brązowej wełny i szybkim krokiem podszedł do drzwi. Marianna zatrzymała go: –
A ty dokąd o tej porze?
–
Do Keravel. Przy bramie więzienia jest gospoda, w której popijają strażnicy. Często tam chodzę i za-
warłem znajomość z pewnym sierżantem nazwiskiem La Violette, który niczego tak sobie nie ceni jak butelki. Za pomocą flaszeczki rumu wyciągam z niego to, co chcę... a teraz postaram się dowiedzieć, co się dzieje z panem Jasonem. Na te słowa przygaszone oczy Jolivala rozbłysły: – Pożyteczna znajomość! Dobrze się spisałeś, chłopcze! Idź dziś sam, ale jutro pójdę z tobą i pomogę ci spić tego wojaka. Gdy po dwóch godzinach Gracchus wrócił, zastał Mariannę i Jolivala jeszcze w salonie. On palił w milczeniu przy ogniu, a ona, nie mogąc usiedzieć na miejscu i chcąc uspokoić nerwy, kończyła ustawianie naczyń. Informacje udzielone przez sierżanta La Violette przy czarce rumu potwierdziły to wszystko, co powie-
dział Jolival, ale sprawy miały się nieco lepiej: ranny skazaniec został od razu umieszczony w szpitalu. Na szczęście młody chirurg, przydzielony do sprawowania opieki lekarskiej nad więźniami, był jeszcze na miejscu, gdy przybył transport. Pewien recydywista-uciekinier znał lekarza i zaalarmował go, dzięki czemu ten natychmiast zbadał rannego. „Francois Vidocq – pomyślała Marianna. – Znowu on!" Tym razem jednak wspomniała z wdzięcznością nonszalancką postać dziwnego galernika, który ją tak zirytował, gdy go zobaczyła po raz pierwszy. Będzie się za niego modliła, ponieważ to on ocalił Jasonowi życie. Ale na jak długo? Zaatakowany przez niego żandarm nie będzie go spuszczał z oka, nieustannie prześladując swą nienawiścią. Do duszy młodej kobiety zakradła się mglista, lecz uparta obawa. Dni, które nadeszły, postronnemu obserwatorowi mogłyby się zdawać spokojne i podobne jeden do drugiego; ich monotonny rytm wyznaczało bicie kościelnych dzwonów i salwy z zamku. Mieszkańcy domku wiedli stateczne życie i poświęcali czas drobnym zajęciom domowym. Od czasu do czasu wychodzili na spacery, w czasie których widywano wuja pod rękę z siostrzenicą, kroczących poważnie po ulicach miasta lub po placu przed zamkiem, odwiedzających port i stare dzielnice. Młody lokaj, poza normalnymi obowiązkami, wałęsał się po okolicy z głową w chmurach, jak to mają w zwyczaju młodzieńcy w tym wieku. Godzinami przesiadywał nad rzeką, przyglądając się, jak więźniowie ładują kule i pociski na pokład okrętów wojennych, zwijają nowe liny, które niedawno wyszły spod rąk ich towarzyszy, pracują przy remoncie statków albo układają przy warsztatach okrętowych bale świeżo zrąbanego drewna, pachnące jeszcze rodzimym lasem. Ale wszystkie te pozornie niewinne przechadzki miały podwójny cel: zdobyć jak najwięcej informacji i wypatrywać przybycia „Saint-Guenole". Nie wiedzieć czemu, łódź się spóźniała. Według obliczeń Jolivala powinna była przypłynąć już tydzień temu. Zdenerwowana Marianna coraz gorzej znosiła oczekiwanie. Morze było ostatnio takie wzburzone! Skąd można wiedzieć, czy niewielka łódź pokonała bez kłopotów przesmyk Fromveur, opłynęła dwa razy przylądek Świętego Mateusza i dotarła do przystani w Conquet, nie rozbijając się w czasie sztormu o skały? Rybacy nie wychodzili w morze, a na nabrzeżach i w gospodach mówiono, że od dwóch tygodni z wysp nie dochodzą żadne wiadomości. Tak jak niekiedy zimą, rozszalałe morze i tym razem odcięło wyspy Molene i Ouessant od lądu... Jednak gdy drzwi i okiennice małego domku były już zamknięte, jego mieszkańcy oddawali się mniej niewinnym zajęciom. Jolival przez długie godziny rozcinał pracowicie duże i grube monety z brązu, do których wnętrza wkładał sztuki złota, niezbędne dla galernika, a następnie przywracał im dawny wygląd. Wyciął też plakietkę z numerem, taką samą jak mosiężne znaczki, które na czapkach nosili wszyscy więźniowie, dowiedziawszy się uprzednio od sierżanta La Violette, jaki jest numer Jasona. Dzięki maleńkim ząbkom plakietką tą można było piłować żelazo. Marianna z kolei nauczyła się piec chleb i, korzystając cały czas z usług La Vio-
251
lette'a, wyekspediowano już do więzienia dwa wielkie bochny. W każdym z nich ukryta była część cywilnego ubrania... Gdy nadchodził wieczór, Jolival i Gracchus wymykali się z domu i udawali się do Keravel, do gospody „Córa Jamajki", gdzie uważano ich już za stałych bywalców. Przynosili stamtąd krzepiące wieści: ranny powracał do zdrowia powoli, ale niezawodnie. Młodość i silny organizm wzięły górę. Niebezpieczeństwo infekcji zostało zażegnane. Co więcej, Arkadiusz, tak samo zresztą jak lekarz więzienny, twierdził, że morskie powietrze doskonale sprzyja gojeniu się ran. Ale Marianna nie była w sta- nie bez drżenia wyobrazić sobie wąskiego legowiska z morszczynów, na którym spoczywał jej ukochany, wiecznie skuty, gdyż skazańcom nigdy nie zdejmowano pęt. Zbliżał się dzień Bożego Narodzenia, które tego roku wypadało we wtorek. W poprzedzający piątek, który tak jak zawsze był dniem targowym w Breście, Marianna wybrała się z panią Le Guilvinec na ulicę de Siam, by zrobić zakupy na ten świąteczny dzień, najdroższy sercom wszystkich Bretończyków. Wydałoby się bowiem podejrzane, gdyby nowa mieszkanka Recouvrance zachowywała się inaczej niż jej sąsiadki. Było ciepło i mglisto. Żółta mgła spowiła wszystko i ulica de Siam, tak zwykle ożywiona w dni targowe, sprawiała niezwykłe wrażenie. Marynarze w pasiastych uniformach i czapkach z lśniącej skóry oraz chłopki ubrane w bogate barwne stroje, tak różne w zależności od wsi, z której pochodziły, wyglądali jak nierealne zjawy. Dziewczęta z Leon, otulone od stóp do głów w długie szale z frędzlami, wyglądały jak wróżki z bajki, a panny z Plouare, w czerwono-złotych haftowanych narzutkach –jak święte, które zstąpiły ze swych ołtarzy. Nawet starsze kobiety w ciemnych szatach we mgle zdawały się nadprzyrodzonymi postaciami, przybyłymi z zamierzchłych czasów. Mgła przeobraziła również mężczyzn w haftowanych kamizelkach, szerokich zmarszczonych spodniach i okrągłych kapeluszach. Marianna błądziła za panią Le Guilvinec od straganów z ostrygami po góry kapusty, gdy zauważyła zbliżający się wóz z nieczystościami, to ciągnięty, to znów popychany przez czterech skazańców, z których jeden nosił zieloną czapkę więźniów dożywotnich. Za nimi szedł obojętny i nonszalancki strażnik z zadartą głową, z rękami założonymi z tyłu, nie zwracając uwagi na szablę obijającą mu się o łydki. Nikt się nimi nie interesował. Dla ludzi z Brestu widok pracujących skazanych był chlebem codziennym. Niektórzy nawet okazywali im pewnego rodzaju sympatię, jak starym znajomym. Mężczyznę w zielonej czapce pozdrowił przyjaźnie pewien „shipchandler" palący długą fajkę na progu swego sklepiku. Więzień odpowiedział mu gestem dłoni i Marianna rozpoznała w nim Vidocqa. Był teraz zupełnie blisko. Jakby przyciągana magnesem, Marianna nie mogła oprzeć się chęci zwrócenia jego uwagi. Pani Le Guilvinec przystanęła właśnie pod parasolem sprzedawcy warzyw, by porozmawiać ze staruszką ubraną w wysoki czepiec, i nie zajmowała się swą towarzyszką. Marianna uniosła rękę.
Wkrótce spoczęło na niej żywe spojrzenie więźnia. Lekkim uśmiechem dał do zrozumienia, że ją poznał, i ruchem głowy wskazał róg następnej ulicy, gdzie na więźniów czekała sterta śmieci. Potem, odwracając się w stronę strażnika ziewającego za wozem, podniósł kamyk i podrzucił go jak monetę. Marianna zrozumiała, że wyznaczył jej spotkanie przy stercie i że jeśli zapłaci strażnikowi, ten pozwoli jej zamienić z nim parę słów. Szybko, by jej towarzyszka niczego nie zauważyła, Marianna wślizgnęła się między ludzi, pobiegła na róg uliczki i zaczekała tam na ludzi z wózkiem. Wyciągnęła z sakiewki sztukę srebra i wcisnęła ją w dłoń strażnika, mrucząc przy tym, że chce porozmawiać chwilę z mężczyzną w zielonej czapce. Dozorca wzruszył ramionami i uśmiechnął się dwuznacznie: – Przeklęty Vidocq! Żadnej nie przepuści! Idź, ślicznotko, ale pospiesz się, masz minutę... nie więcej! Marianna weszła w ciemną, wąską jak kiszka uliczkę, w której unosiły się gęste opary mgły. Galernik z posępnym brzękiem łańcuchów oparł się plecami o łupkowy mur, kryjąc się pod niewielkim drewnianym krzyżem, zdobiącym węgieł domu. Zdyszana, jak po długim biegu, Marianna spytała: –
Czy ma pan jakieś wiadomości?
– Tak, widziałem go dziś rano. Ma się lepiej, ale nie jest jeszcze całkiem zdrów. –
Jak długo to jeszcze potrwa?
–
Co najmniej tydzień, może z dziesięć dni.
–
A potem?
–
Potem?
–
No tak... Słyszałam, że ma... ponieść karę.
Galernik wzruszył ramionami, pełen fatalizmu. – Z pewnością otrzyma chłostę. Wszystko zależy od tego, kto ją wykona... Jeśli będzie łagodna, może przeżyje. – Ale ja, ja nie przeżyję nawet myśli o niej! On musi uciec... przedtem! Jeśli nie, potem będzie pobity, a może jeszcze gorzej! Ręka więźnia zwinnie jak wąż wysunęła się z kieszeni czerwonej bluzy i spadła na ramię młodej kobiety. – Ciszej! – warknął. – Mówi pani tak, jakby to była zabawa! Myślimy o tym, może być pani spokojna! Czy ma pani łódź? –
Będę miała... na pewno! Jeszcze nie przypłynęła i...
Vidocq zmarszczył brwi: – Bez łodzi się nie uda. Gdy tylko w więzieniu ogłaszają alarm, wszyscy ludzie z okolicy rzucają się w pościg. Za złapanie uciekiniera dostaje się sto franków... a pod murami rozbili obóz Cyganie, którzy tylko czekają na taką okazję! Są jak brytany! Gdy rozlega się wystrzał armatni, chwytają kosy, widły i ruszają na
253
polowanie. Więźniowie zapełnili wózek nieczystościami i zza krzyża wysunął głowę dozorca: –
Koniec, Vidocq! Idziemy...
Mężczyzna posłusznie oderwał się od muru i ruszył na róg. –
Kiedy przypłynie łódź, proszę zawiadomić Kermeura, właściciela „Córy Jamajki". Ale proszę się po-
starać, żeby to było nie później niż za dziesięć dni... i nie wcześniej niż za tydzień!.. Do widzenia! Marianna, zapominając o pani Le Guilvinec, która gdzieś zniknęła i pewnie szukała jej teraz na targowisku, zeszła na plac zamkowy. Chciała jak najszybciej wrócić do Recouvrance i opowiedzieć Jolivalowi o tym, czego się dowiedziała. Prawie biegła po stromej ulicy wybrukowanej okrągłymi kamieniami, które pod wpływem wilgoci stały się śliskie, a w głowie rozbrzmiewały jej słowa Vidocqa: „Nie później niż za dziesięć dni... i nie wcześniej niż za tydzień!.." A Le Dru nie było... Może nigdy nie przybędzie!.. Musi coś zrobić, znaleźć łódź... Nie można dłużej czekać! Coś musiało się stać Surcoufowi i trzeba pilnie przedsięwziąć inne kroki... Na szczęście stary Conan, przewoźnik, był po tej stronie rzeki. Siedząc spokojnie na skale, jakby świeciło piękne słońce, palił fajkę, spluwając od czasu do czasu do wody. Gdyby był po drugiej stronie, Marianna, nieprzytomna ze zdenerwowania, mogłaby się rzucić do wody, żeby było szybciej. Wskoczyła na jego barkę, zanim poczciwiec w ogóle zorientował się, że ma klientkę. –
Szybko! – rozkazała. – Proszę mnie przewieźć!
– Ba! – odpowiedział wzruszając ramionami. – Tak pani spieszno do śmierci? Ach, ci młodzi! Zawsze muszą gdzieś gnać... Jednak energiczniej niż zazwyczaj poruszał wiosłami i już parę minut później Marianna, rzuciwszy mu w locie pieniążek, skacząc po kamieniach biegła w stronę domu. Wpadła jak burza, z trudem chwytając powietrze. W środku Jolival stał przy stole i rozmawiał z jakimś rybakiem, który przyniósł koszyk pełen połyskujących niebieskawo makreli. Zapach świeżych ryb wypełnił całe pomieszczenie, mieszając się z zapachem palonego drewna. – Arkadiuszu! – wykrzyknęła Marianna. – Musimy natychmiast rozejrzeć się za jakąś łodzią. Widziałam się... Nie dokończyła. Obaj mężczyźni odwrócili się do niej i wtedy spostrzegła, że rybakiem jest nie kto inny jak Jean Le Dru. –
Łódź? – zapytał spokojnie. – Po co? Moja nie wystarczy?
Jak podcięta opadła na ławę, rozpięła płaszcz, który dusił ją pod szyją, i odrzuciła lniany czepek zakrywający włosy. – Myślałam, że pan nie przypłynie, że coś się panu stało... sama nie wiem co! – westchnęła.
– Nie, wszystko dobrze poszło! Musiałem tylko zatrzymać się przez parę dni w Morlaix. Jeden z moich ludzi... zachorował. Zawahał się przy tym wyjaśnieniu, ale Marianna była tak zadowolona z jego widoku, że nie przywiązywała wagi do takiego głupstwa. – Nieważne, skoro pan tu przybył – powiedziała. – Łódź jest na miejscu? – Tak, przy wieży kościoła Świętej Magdaleny. Ale za chwilę odpływam do Conąuet. –
Odpływa pan?
Jean Le Dru wskazał koszyk z makrelami: – Jestem zwykłym rybakiem, który przyjechał sprzedać ryby, i poza tym nie mam nic do roboty w Breście. Ale niech się pani nie obawia. Wrócę jutro. Czy wszystko jest gotowe, tak jak ustaliliśmy w Saint-Malo? W kilku słowach najpierw Arkadiusz, a następnie Marianna opowiedzieli mu o wszystkim, co się wydarzyło, a o czym on jeszcze nie wiedział: o ranie Jasona, która uniemożliwia podjęcie próby uratowania go przed upływem tygodnia, a także o wiszącej nad nim karze, którą strażnicy wykonają jak tylko powróci trochę do zdrowia, a która zostawia tak mało czasu na wydobycie go z więzienia. Le Dru słuchał tego wszystkiego ze zmarszczonymi brwiami, gryząc z coraz większą irytacją koniuszki wąsów. Kiedy Marianna zdała im relację ze swej ostatniej rozmowy z Vidocqiem, uderzył pięścią w stół tak gwałtownie, że ryby wyskoczyły ze swego więzienia z trzciny i alg. –
O jednym zapominacie, a nie jest to rzecz bez znaczenia: o morzu. Z morzem nie da się zrobić tego,
co się chce. Za tydzień pogoda będzie tak zła, że Iroise stanie się nie do przebycia. Więzień musi się znaleźć na pokładzie statku, który go zabierze do Conąuet, przed upływem pięciu dni. –
Statku? Jakiego statku?
– Co to ma za znaczenie? Tego, którym przepłynie przez ocean, oczywiście! Statek będzie na Ouessan za trzy dni i nie ma mowy, by mógł zostać tam dłużej, bo inaczej wytropi go straż przybrzeżna. Musimy wyruszyć w noc Bożego Narodzenia. Marianna i Jolival spojrzeli na siebie zaskoczeni. Czy Le Dru stracił rozum, czy nic nie zrozumiał z tego, co do niego mówili? Marianna postanowiła powtórzyć mu delikatnie wszystko jeszcze raz: – Jean, powiedzieliśmy panu, że minie co najmniej tydzień, zanim Jason będzie miał dość sił, żeby wspinać się po linie, wdrapywać na mur czy robić jakiekolwiek gwałtowniejsze ruchy, których nie uniknie podczas ucieczki. – Wyobrażam sobie jednak, że ma dość sił, żeby przepiłować łańcuch przykuwający go do pryczy? Tym bardziej że, jak mówiliście, dostarczyliście mu niezbędne narzędzia i pieniądze, dzięki którym mógł się nieco lepiej odżywiać. – Zrobiliśmy to wszystko – przerwał mu Jolival. – Ale to nie wystarczy. Co pan zamierza?
255
–
Porwać go, ot co! Wiem, gdzie znajduje się więzienny szpital: to ostami gmach, już prawie za mura-
mi. Mury są tam nie tak wysokie i łatwiej się na nie wdrapać. Jest nas dwunastu ludzi, przyzwyczajonych do biegania po rejach w czasie sztormów. Dostać się do szpitala, wynieść stamtąd pani przyjaciela i pomóc mu przejść przez mur to będzie fraszka. Powalimy każdego, kto nam stanie na drodze, i możecie mi wierzyć, że nie będziemy się ociągać. W wieczór Bożego Narodzenia przypływ zacznie się o północy i wtedy postawimy żagle. „Saint- Guenole" przycumuje w Kara vel. A poza tym – dodał z uśmiechem, jaki mu się wymknął na widok wystraszonych min ich dwojga – w ten wieczór strażnicy także obchodzą na swój sposób Boże Narodzenie. Będą pijani jak bele i miniemy ich bez najmniejszych kłopotów! Czy są jeszcze jakieś obiekcje? Marianna wzięła głęboki oddech, jak ktoś, kto wynurza się na powietrze po długim przebywaniu pod wodą. Po dniach pełnych zwątpienia i niepokoju niezachwiana pewność siebie Jeana Le Dru oszołomiła ją z lekka. Ale jakże krzepiące były jego słowa! – Nie śmiałabym ich przedstawiać – powiedziała z uśmiechem. – Zresztą nie przyjąłby pan żadnej, prawda? – Żadnej – przyznał poważnie, ale kiedy wkładał na ramię kosz z rybami zmrużył nagle oczy. Jego wzrok rozświetlił wesoły błysk, co u poważnych Bretończyków jest oznaką wyjątkowo dobrego humoru. – Uprzedźcie więźnia, że to będzie w poniedziałek w nocy. Niech przed jedenastą przepiłuje swój łańcuch. Resztą ja się zajmę. Wy wypatrujcie łodzi i kiedy ją zobaczycie przy brzegu, poczekajcie, aż się ściemni, i przyjdźcie tam! I z ostatnim pożegnalnym gestem marynarz wyszedł z domu, przeszedł przez ogród i z koszem na ramionach wielkimi krokami schodził w stronę portu. Przez chwilę słychać jeszcze było ze stromych uliczek, jak pogwizduje piosenkę marynarzy Surcoufa, którą w pewien pełen trwogi ranek Marianna słyszała z oddalającej się na pełne morze barki, podczas gdy ona pozostała uwięziona przez Morvana, grabieżcę rozbitych statków: Trzydziestego pierwszego dnia sierpnia Przypłynęła z wiatrem ku nam Fregata z Anglii... Marianna i Jolival zastali sami przy stole, na którym Jean zostawił parę ryb. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu Arkadiusz wzruszył ramionami, podszedł do dzbanka z szaroniebieskiego fajansu holenderskiego, wyjął z niego cygaro, przesunął je przed nosem i pochylił się do ognia, skąd wyjął płonącą głownię. Pokój napełnił się wonnym dymem, zagłuszającym silny zapach makreli.
– On ma rację! – powiedział w końcu. – W podobnych przedsięwzięciach jedynie zuchwałość popłaca. Poza tym nie mamy wyboru. – Sądzi pan, że mu się uda? – zapytała Marianna z niepokojem w głosie. – Mam nadzieję! Jeśli nie, nie będzie dla nas ratunku, moje drogie dziecko: zawiśniemy wszyscy na jakiejś rei, chyba że będą woleli nas rozstrzelać. Bo jeśli nas pojmają, nie możemy liczyć na litość! Nie boi się pani? – Bać się? Jedyne, co napawa mnie strachem, Arkadiuszu, to życie bez Jasona. Reszta jest mi zupełnie obojętna, stryczek czy kula... Arkadiusz wypuścił z zadowoleniem parę smużek dymu ze swego cygara, po czym z zainteresowaniem przyjrzał się jego żarzącemu się koniuszkowi: – Zawsze wiedziałem, że ma pani w sobie zadatki na wielką amantkę, wielką heroinę albo... wielką wariatkę – powiedział łagodnie. – Ja raczej kocham życie, a ponieważ mamy w domu siedmiu świętych, poproszę ich, żeby sprawili, by ta burzliwa noc Bożego Narodzenia, którą obiecuje nam nasz krewki kapitan, nie okazała się naszą ostatnią. I Arkadiusz udał się do ogrodu dokończyć swe cygaro, podczas gdy Marianna, zostawiona sobie samej, zabrała się machinalnie do oprawiania ryb. Dzień 24 grudnia źle się zaczął, wstał spóźniony, spowity w tak gęstą i żółtą mgłę, że Recouvrance ze swymi nielicznymi drzewami i murami z szarego kamienia wydawało się jakimś zagubionym światem, unoszącym się na łasce losu w chmurnych przestworzach. Można było zaledwie się domyślać konturów wieży La Motte-Tanguy, cała reszta: miasto, port, zamek i zatoka zniknęły, jak gdyby wzgórze, odwiązawszy niewidzialne liny, na wzór ogromnego balonu zaczęło lot ku niebu. Marianna, która tej ostatniej nocy nie zmrużyła nawet na chwilę oka, patrzyła na mgłę z pełną nienawiści urazą. Los zdawał się znajdować złośliwą przyjemność w komplikowaniu jej zadania. Miała zatem pretensje do losu, do pogody, do siebie samej o to, że jest tak roztrzęsiona, wreszcie do całego świata, który nadal kręcił się niewzruszenie, podczas gdy ona cierpiała katusze. Przejawiała takie zdenerwowanie powtarzając bez koń- ca na przemian, że na pewno nie spostrzegą, jak przepływa „Saint-Guenole", to znów, że już się pewnie zbliża, że w końcu koło południa Jolival kazał Gracchusowi usiąść na najdalej wysuniętej skale i stamtąd obserwować wpływające do portu statki. Marianna, trochę uspokojona, starała się w miarę normalnie, przynajmniej pozornie, przeżyć resztę tego dnia, który miał zadecydować o jej całej przyszłości. Jednakże ze sto razy zapytała Jolivala, który uzbroił się w świętą cierpliwość, czy jest pewien, że uprzedzono Jasona, że ma być gotowy, i czy uprzedzono też Francois Vidocqa, który pomagając Amerykaninowi mógł też skorzystać z tej nieoczekiwanej okazji. Marianna
257
do- myślała się bowiem, że galernik nie robi niczego bezinteresownie... Przed południem pani Le Guilvinec, która miała spędzić wigilię u siostrzenicy w Portzic, przyszła upewnić się, czy młodej sąsiadce nie będzie niczego brakowało w czasie jej nieobecności. Przyniosła im tradycyjne polano, które miało się palić w palenisku podczas oczekiwania na pasterkę. Ozdobiła je ład- nie czerwonymi kokardkami, złotawym liściem wawrzynu i gałązkami ostrokrzewu. Marianna, która ukrywała przed nią starannie swój zamiar opuszczenia tej nocy Brestu na zawsze, i w związku z tym uważała zaproszenie siostrzenicy za błogosławieństwo niebios, poczuła się tym bardziej wzruszona takim dowodem przyjaźni. Poczciwa kobieta była tak zmartwiona, że zostawi swych nowych przyjaciół samych w Boże Narodzenie, że wracała jeszcze dwa czy trzy razy, by zapytać, czy nie woleliby, żeby została z nimi, lub czy nie zechcieliby razem z nią udać się do jej rodziny. Jednak wobec ich stanowczej, z uśmiechem ponawianej odmowy postanowiła wreszcie rozstać się z nimi, wzdychając co prawda po wielekroć: „szkoda" i zarzucając Mariannę wskazówkami dotyczącymi lokalnych zwyczajów. Otóż powinna dobrze przyjąć młodych kolędników, nie zapomnieć pomodlić się za zmarłych przed wyjściem na pasterkę, przygotować podpłomyki i koguta na skromną wieczerzę po mszy itd. Namawiała ją też, całkiem poważnie, by pościła aż do wieczora. – Ma nic nie jeść? – zaprotestował Jolival. – Mimo że już teraz niełatwo ją skłonić do tego, by cokolwiek zjadła? Pani Le Guilvinec uniosła znacząco palec ku poczerniałym belkom na suficie: – Jeśli chce, by w czasie tej świętej nocy miały miejsce cuda, albo jeśli po prostu zależy jej na tym, by spełniły się jej marzenia, nie powinna nic jeść przez cały dzień aż do momentu, kiedy wieczorem zobaczy dziewięć gwiazd na niebie. Jeżeli będzie na czczo, kiedy wzejdzie dziewiąta gwiazdka, będzie mogła z ufnością oczekiwać daru z nieba! Arkadiusz może by dalej narzekał, gdyż jego umysł filozofa sprzeciwiał się jakiejkolwiek wierze, zatrącającej według niego o przesąd, ale Marianna, urzeczona poezją przepowiedni, spojrzała przyjaźnie na wdowę z Pont-Croix, która w czarnych szatach wyglądała jak antyczna Sybilla. – Dziewiąta gwiazdka! – powtórzyła poważnie. – Zaczekam więc na jej wzejście. Ale w tej mgle... –
Mgła ustąpi razem z przypływem. Niech Bóg ma panią w swej opiece i niech panią wysłucha! Nico-
las Mallerousse dobrze zrobił, że pani zostawił swój domek. Z tymi słowami wyszła, pogłaskawszy jeszcze ostatni raz kota, którego u nich zostawiała. Marianna przez moment czuła dziwny żal, spoglądając na postać w wielkiej czarnej pelerynie łopocącej na wietrze, idącą w stronę kościoła. Krótkie podmuchy wiatru rozerwały mgłę, która, zgodnie z przewidywaniami pani Le Guilvinec, ustąpiła zupełnie koło południa, przywracając krajobrazowi całe jego surowe piękno. Mniej więcej godzinę później łódź o czerwonych żaglach przepłynęła przez przesmyk przy zamku i wpłynęła na wody Penfeld. „Saint-Guenole" przy- była na wyznaczone spotkanie. Przygoda się zaczęła...
Kiedy było już całkiem ciemno, Marianna, Jolival i Gracchus, zamknąwszy dokładnie drzwi, wyszli cichutko z domu. Zostawili tylko wpółotwarte okno i okiennicę, żeby kot pani Le Guilvinec, którego zaopatrzyli w mleko i ryby, mógł wchodzić i wychodzić, kiedy mu przyjdzie ochota. Jednym susem Gracchus przesadził ogrodzenie i wsunął pod drzwi wdowy klucz do domu z listem wyjaśniającym, że Marianna i jej „wujek" byli zmuszeni czym prędzej wrócić do Paryża. Już dawno wystrzał armatni na zamku i wielki dzwon więzienny ogłosiły koniec pracy, a kościelne dzwony wzywały na wieczorny Anioł Pański, ale miasto nie zasypiało jak zwykle o tej porze. Na wypucowanych okrętach wojennych zapalano wielkie latarnie sygnalizacyjne, rufy rozbłyskiwały światłami, zapowiadając wigilię oficerów. W gospodach chropawe głosy zaczynały śpiewać stare kolędy na przemian z marynarskimi piosenkami. Ulicami szły całe rodziny, kobiety miały na głowach odświętne czepki, mężczyźni zaś kapelusze.Nieśli latarnie w jednej ręce, a w drugiej kostury z sękatego drzewa. Wszyscy spieszyli do znajomych, by wspólnie spędzić wieczór przed nocnym nabożeństwem. Młodzi chłopcy z gałęziami przystrojonymi wstążkami pukali do drzwi i w zamian za parę groszy lub ciastka wyśpiewywali na całe gardło kolędy. Miasto pachniało jabłecznikiem, rumem i plackami. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na stroje spacerujących ludzi, mimo że Gracchus niósł, ukrytą pod wielkim płaszczem, walizkę z paroma sztukami odzieży i biżuterią Marianny, a ona sama miała w ręku torbę. Nie różnili się bardzo od innych nocnych marków. Tym razem krótsza droga prowadziła przez most Recouvrance, za którym zaczęli spotykać pijanych. W dole ulicy de Siam światła portowych knajp odbijały się w bruku. Panowała odświętna atmosfera. Tylko na nielicznych odpływających wraz z przypływem statkach widać było krzątaninę. Przez całą drogę Marianna, trzymając pod rękę Arkadiusza, wpatrywała się w ciemne niebo, licząc pojawiające się na nim z wolna gwiazdy. Doliczyła się tylko sześciu. Jej zatroskana mina rozbawiła Jolivala: – Jeżeli chmury nie rozproszą się nigdy, ryzykuje pani śmierć z głodu, moje drogie dziecko. Ona jednak bez słowa potrząsnęła głową, wskazując na siódmą gwiazdę, która pojawiła się za wysokim masztem fregaty. A dopóki nie odzyska Jasona, nie będzie odczuwała głodu. W tym samym momencie dostrzegła łódź przycumowaną do pomostu w Keravel, a na jej pokładzie sylwetkę Jeana Le Dru, który przyzywał ich gestem. Przy brygu „Trójząb" i dwóch fregatach, „Syrenie" i „Armidzie", kołyszących się na wodzie niedaleko, łódź Jeana wydawała się całkiem mała, ale właśnie jej nieokazały wygląd stanowił o bezpieczeństwie, tak samo jak jedyna, niewielka latarnia przytwierdzona do wysokiego masztu. Jej pokład z brzegiem łączyła deska. Po chwili uciekinierzy znaleźli się na pokładzie. W żółtym świetle latarni Marianna dostrzegła nagłe otaczające ją w milczeniu twarze, jakby wyrzeźbione z mahoniu, chociaż wiele z nich okalały jasne włosy i brody. Cała załoga była ubrana w podobne ciemne trykoty, czapki głęboko nasunięte na oczy; w istocie, lu-
259
dzie Jeana Le Dru przypominali bardziej korsarzy niż uczciwych marynarzy; na ich twarzach widniał ten sam wyraz dzikiej determinacji, a pod ubraniami rysowały się muskuły jak stalowe postronki. – Jesteście w samą porę! – warknął Le Dru. – Niech pani zejdzie do kabiny, Marianno, i zaczeka tam na nas. Pan... pani wuj dotrzyma pani towarzystwa. W tym momencie oboje zaprotestowali. –
Nie ma mowy! – powiedział Arkadiusz. – Idę z wami.
–
Ja też! – zawtórowała mu Marianna.
Jeden z marynarzy, olbrzymi rudzielec o wyglądzie wyblakłego na słońcu niedźwiedzia, sprzeciwił się natychmiast ich żądaniom: – Wystarczy kobieta na pokładzie, kapitanie! Jeśli trzeba ją będzie wlec ze sobą... – Nie będziecie mnie „wlec" – oburzyła się Marianna – a jak pójdę z wami, będę krócej na pokładzie. A poza tym, mężczyzna, którego macie tu przyprowadzić, należy do mnie. Chcę ryzykować tak samo jak wy... –
I wspinać się po murze w tych kieckach?
– Zaczekam na dole na czatach. Umiem też posługiwać się tym! – dodała, rozchylając poły płaszcza i pokazując zatknięty za pasek jeden z pistoletów podarowanych jej przez Napoleona. Rudzielec wybuchnął śmiechem. – Do diabła! Jak tak, to chodź z nami ślicznotko. Nie wygląda pani na chuchro, a rąk do pracy nigdy nie za dużo. W czasie tej wymiany zdań Jean Le Dru zniknął w składziku. Pojawił się po chwili, szczelnie zapinając bluzę, ale bystre oko Marianny zdążyło dojrzeć, że jego tors oplata długa lina. Przeleciał szybko wzrokiem po swej drużynie: – Wszyscy gotowi? Joelu, masz sznur? A wy, Tomaszu i Gulwenie, czy macie kotwice? Trzej mężczyźni, wśród których był też rudy olbrzym, jednocześnie odsłonili ciężkie kapoty. Jeden z nich, tak jak Jean, był owinięty konopnym sznurem, dwaj pozostali, w tym rudzielec, który miał na imię Tomasz, przypięli do pasów długie żelazne pazury przeznaczone do przerzucania przez mur. – Naprzód – rozkazał młody dowódca. – Idźcie małymi grupkami i starajcie się wyglądać naturalnie! Wy – zwrócił się do nowo przybyłej trójki – idźcie za nami w pewnej odległości, tak jakbyście szli na wieczerzę do znajomych. I postarajcie się nie zgubić w uliczkach Keravel. – Nie ma obawy – mruknął Gracchus. – Znam tę diabelską dzielnicę jak własną kieszeń. Trafię wszędzie z zamkniętymi oczami! Po kolei schodzili z łodzi. Na pokładzie został jedynie starzec, którego nazywali Nolff, i chłopiec okrętowy imieniem Nicolas. Marianna i jej towarzysze zeszli ostatni. Palce młodej kobiety zaciskały się nerwowo na ramieniu Jolivala. Było zimno, lecz miała wrażenie, że się dusi. Gdy zagłębili się w cuchnące uliczki Kera-
vel, zdawało jej się, że bezkształtne domy z ich nieregularnymi nadbudówkami chcą na nią runąć. Nigdy do tej pory nie była w tej zapomnianej przez Boga, lecz nie przez ludzi, dzielnicy. To przygnębiające miejsce, z wąskimi jak kiszki uliczkami, na których gdzieniegdzie widać było czerwone światła knajp przeświecające przez zmięte zasłony, miało w sobie coś przerażającego. Z dala przed nimi, jak w głębi tunelu, chwiała się latarnia zawieszona na łańcuchu rozpiętym między dwiema ruderami. W ciemnych wnękach Marianna, przejęta obrzydzeniem, dostrzegła szczury, które z piskiem goniły się wśród śmieci. Widzieli tylko wąską wstążkę nieba, na którym nie sposób było wypatrzyć nawet jednej gwiazdy. – Powinna była pani zostać na pokładzie – szepnął Jolival czując jej drżenie. Natychmiast zesztywniała i odpowiedziała: –
Nie! Za nic na świecie!
Musieli zboczyć z drogi, by nie przechodzić przed bramą więzienia, przy której czuwały straże, ale wkrótce ich mała grupka rozciągnęła się w cieniu czarnych murów, na których rozlegały się regularne odgłosy kroków warty. Przeszli między murami a opustoszałymi o tej porze warsztatami powroźników, następnie skręcili pod kątem prostym i za wyraźnie niższym w tym miejscu murem zauważyli kilka zakratowanych okienek lazaretu. Przeświecało zza nich słabe, czerwonawe światełko, pochodzące z pewnością z lampki oliwnej. Pod pierwszym oknem Jean Le Dru zebrał swych ludzi, zdjął bluzę i zaczął odwijać linę. Joel poszedł w jego ślady, a Tomasz i Gulwen odpięli haki. Marianna nieśmiało pokazała okno: –
Tam są kraty... Jak sobie poradzicie?
– Chyba nie myślała pani, że przez nie przejdziemy? – szepnął drwiąco Bretończyk. – Po drugiej stronie muru są drzwi i jak zeskoczymy z góry, powalimy bez trudu wartowników! Szybko przywiązali haki do lin. Marynarze rozstąpili się, odsuwając do tyłu Mariannę i Jolivala. Jean i Tomasz stanęli w pewnej odległości od siebie, na szeroko rozstawionych nogach, i zaczęli identycznym ruchem rozhuśtywać kotwice. Już mieli je zarzucać na mur, gdy nagle Jean zatrzymał swą linę i dał znak Tomaszowi, by zrobił to samo. Z góry dochodził jakiś hałas. Słychać było tupot biegnących kroków, potem po- jawiło się światło, które zaczęło wędrować z okna do okna. Niespodziewanie huknął wystrzał armatni tak blisko, że Marianna miała wrażenie, że wysadzi mury, potem rozległ się drugi, za nim trzeci... Le Dru, nie bacząc już, że może zostać usłyszany, zaklął siarczyście i schował swój sprzęt. – Ktoś uciekł! Zaraz zaczną przeszukiwać więzienie i miasto. Potem przyjdzie kolej na okolice i wybrzeże! Wszyscy do łodzi, i to migiem... Odpowiedział mu krzyk Marianny: – Nie! Nie możemy odejść... zostawić Jasona!..
261
Marynarze już się rozpierzchli i biegli w stronę ciemnych uliczek starej dzielnicy. Jean energicznie chwycił Mariannę za rękę i nie zwracając uwagi na jej protesty, pociągnął ją mocno. – Nie udało się tym razem. Upór nic nie pomoże, co najwyżej nas złapią! Oszalała z rozpaczy, próbowała jeszcze się opierać i spoglądała za siebie w okna, za którymi widać było poruszające się sylwetki. Całe więzienie już się przebudziło. Słychać było tupot nóg obutych w podkute trzewiki lub saboty i szczęk zamków nabijanych strzelb. Ktoś uwiesił się na sznurze dzwonu i dzwonił jak szalony, zalewając świętujący port złowieszczym grzmotem. Marianna, ciągnięta za jedną rękę przez Le Dru, a za drugą przez Jolivala, musiała biec, ale serce waliło jej mocno w piersi, a stopy potykały się boleśnie o śliskie kamienie. Załzawione oczy zwróciła na niebo i stłumiła w sobie jęk rozpaczy. Na zachmurzonym niebie nie było żadnej gwiazdy! – Szybciej! – upominał Le Dru – Szybciej! Widać nas cały czas! Gdy wbiegli w uliczki Keravel, Arkadiusz przystanął, zatrzymując Mariannę i zmuszając młodego mężczyzną, żeby zrobił to samo. – Co pan wyprawia? – warknął na niego Le Dru. – Nie jesteśmy jeszcze na miejscu! – Nie – odpowiedział spokojnie wicehrabia. – Ale czy zechce mi pan powiedzieć, co ryzykujemy teraz? Nie mamy wypisane na twarzach, że zamierzaliśmy pomóc w ucieczce więźniowi. Czy idąc nie będziemy bardziej podobni do tych poczciwców, którzy udają się na mszę? Le Dru natychmiast się uspokoił. Zdjął wełnianą czapeczkę i przejechał rozczapierzonymi palcami po spoconych włosach: –
Ma pan rację. Musiałem chyba zgłupieć przez te wystrzały armatnie... Lepiej, żebyśmy wrócili po ci-
chu. Nic już nie zrobimy tej nocy... Tak mi przykro, Marianno! – dodał, widząc, że młoda kobieta zaczęła płakać na ramieniu Jolivala. – Innym razem może będziemy mieć więcej szczęścia... –
Innym razem? On wcześniej umrze. Zabiją go!..
– Niech pani tak nie mówi! Wszystko może ułoży się lepiej, niż pani myśli. I nie ma niczyjej winy w rym, że jakiś nieszczęśnik wpadł na taki sam pomysł jak my i skorzystał z nocy wigilijnej, żeby prysnąć. Niezdarnie usiłował podtrzymać ją na duchu, ale Marianna nie chciała, by ją pocieszano. Wyobrażała sobie Jasona na szpitalnym wyrku, z przepiłowanymi łańcuchami, czekającego na ratunek, który nie nadejdzie. Co się stanie jutro, gdy strażnicy odkryją przepiłowane kajdany? Czy Vidocq będzie mógł coś jeszcze zrobić, żeby ocalić go przed najgorszym? Mała grupka ruszyła dalej. Jean szedł teraz z przodu. Z rękami w kieszeniach bluzy, w czapce nasuniętej na oczy, i przygarbiony spieszył na pokład swej łodzi. Marianna, uczepiona boku Jolivala przepełnionego żałością, szła nieco wolniej, wymyślając gorączkowo niemożliwe sposoby uratowania Jasona. Czuła, że z każdym krokiem, który oddalał ją od gmachu więzienia, zwiększa się przepaść między nią a ukochanym... Z
twarzą ukrytą pod kapturem łkała boleśnie krótkim, urywanym szlochem. Gdy przybyli do portu, Jean pobiegł do swej łodzi, rzucając po drodze niespokojne spojrzenie na żandarma, który z rękami założonymi z tyłu przechadzał się,, jakby na coś czekał. Jolival nachylił się do Marianny i powiedział cicho: – Lepiej będzie, jak wrócimy do Recouvrance, moja maleńka. Niech pani tu na mnie poczeka. Pójdę po bagaże i zobaczę, co się stało z Gracchusem. Musiał pobiec za marynarzami. Skinęła głową na znak, że zrozumiała, i podczas gdy Jolival kierował się w stronę łodzi, pozostała na miejscu, ze zwieszonymi rękami, opuściła ją bowiem odwaga i zdolność myślenia. Żandarm, który zbliżał się do Arkadiusza, rzucił się ku niej i złapał za ramię, nie przejmując się jej słabym okrzykiem przerażenia. – Dobry Boże! Dlaczego pani marudzi? Uważa pani, że nie jesteśmy jeszcze w dostatecznym niebezpieczeństwie? Niech pani wchodzi na pokład, na Boga! Od pół godziny czekamy na was, siedząc jak na szpilkach. Omal nie zemdlała z silnego wzruszenia, gdyż pod pierogiem żandarma rozpoznała Vidocqa, Vidocqa we własnej osobie, choć zmienionego nie do poznania. W mgnieniu oka złość wzięła w niej górę nad zmartwieniem: – To pan? Pan jest tym zbiegiem? Pana szukają, a w tym czasie Jason... – Ależ ten pani Jason jest na pokładzie, głuptasie! No już, niech pani wsiada. Wrzucił ją raczej, niż przeniósł na pokład, na którym marynarze krzątali się przy podnoszeniu kotwicy, tak że prawie wpadła w ramiona Jolivala. Vidocq przeskoczył za nią przez poręcz nadburcia, po czym spokojnym krokiem podszedł do latarni sygnałowej, i stanął przy niej z nogą opartą na zwoju lin, ustawiając się tak, by straż portowa widziała jego mundur. Miasto wokół nich nie było bardziej ruchliwe niż zazwyczaj, ponieważ właśnie dzwoniono na pasterkę. Polowanie na człowieka zacznie się dopiero po modłach! W tym samym momencie z kambuza wyłoniła się szczupła postać drugiego żandarma, którego oczy śmiały się w brodatej i wynędzniałej twarzy. –
Marianno! – zawołał z cicha. – Chodź! To ja...
Chciała coś powiedzieć, krzyczeć z radości, ale następujące po sobie nadzieja, zmartwienie, groza, rozpacz i zdumienie wyczerpały ją całkowicie. Miała tylko dość sił, by wpaść w ramiona fałszywego żandarma, który, mimo że sam ledwie się trzymał na nogach, znalazł jednak dość energii, by przytulić ją do siebie. Przez dłuższą chwilę trwali w objęciu, nie mogąc wykrztusić słowa z zaciśniętego gardła, zbyt wzruszeni i nadto szczęśliwi, by cokolwiek mówić. Nad nimi łopotały błyskawicznie rozpinane na masztach żagle. Marynarze bezszelestnie biegali po pokładzie. Przy sterze Jean Le Dru wzruszył ramionami i odwrócił wzrok od zakochanej pary, która zdawała się zapomnieć o bożym świecie.
263
Ale Vidocq ze swego posterunku obserwacyjnego rzucił w ich stronę: – Na waszym miejscu usiadłbym raczej! Nawet tym durnym dozorcom więziennym, tępym celnikom i pijanym żołnierzom może się wydać dziwne, że żandarm ściga zbiegłego katorżnika z kobietą w ramionach! Posłuchali go w milczeniu, dotarli do osłoniętego kącika, gdzie przycupnęli jak dwa szczęśliwe ptaki. Marianna delikatnie zdjęła absurdalny pieróg z głowy Jasona, by morska bryza mogła igrać w jego włosach. Jednocześnie, już niemal odruchowo zadarła głowę do góry: na niebie błyszczały wszystkie gwiazdy i było ich dużo więcej niż dziewięć... Noc cudów spełniła swe obietnice.
Aby sprawiedliwości stało się zadość... Gdy łódź „Saint-Guenole" pod wprawną ręką Jeana Le Dru mknęła popychana bocznym wiatrem w kierunku przylądka Świętego Mateusza i portu w Conquet, a brzeg Bretanii przesuwał się w mroku nocy jak postrzępiona zjawa, Francois Vidocq rozpoczął swą opowieść. Pod koniec dnia w więziennych warsztatach okrętowych miał miejsce poważny wypadek. Czyjś fałszywy ruch spowodował zawalenie się w suchym doku remontowanego właśnie wielkiego masztu, który przygniótł skazańców zajętych na brzegu układaniem desek. Jeden z nich zmarł, wielu zostało rannych. Po chwili lazaret był tak przepełniony, że Jasona Beauforta, jako prawie wyleczonego, przeniesiono do wspólnej sali. Na szczęście, z powodu pośpiechu przy tej przeprowadzce, odłożono do następnego dnia przykucie go do innego więźnia, zadowalając się tylko przywiązaniem go do wspólnej belki. – Ponieważ wiedziałem o waszych przygotowaniach, musiałem możliwie szybko dotrzeć do was i uprzedzić, że wszystko się zmieniło... a jednocześnie, że nie przepuszczę takiej wspaniałej okazji, jaką stwarza wasza łódź. Przepiłowanie łańcucha Beauforta nie trwało długo... Mam w tym niejaką wprawę – dorzucił z lekkim uśmiechem. – Swoje kajdany przeciąłem wcześniej. Trzeba tylko było znaleźć sposób, żeby wyjść z więzienia przez bramę. Beaufort może chodzić, jest na to dość zdrowy, ale żeby przeskoczyć przez mur... Zdecydowałem się więc na jedynie możliwe rozwiązanie: ogłuszyć dwóch strażników i unieszkodliwiwszy ich, dobrze związanych i zakneblowanych w ustronnym kącie, przebrać się w ich mundury... – Niezbyt ustronne okazało się to wasze miejsce! – mruknął z goryczą Jolival! – Odkrycie go nie zajęło dużo czasu, skoro od razu ogłoszono alarm! Wicehrabia chorował na morską chorobę. Wyciągnięty na pokładzie obok zwoju lin, by uniknąć bomu, który przy każdej zmianie halsu przesuwał się po pokładzie, a także by oszczędzić sobie niepotrzebnego wysiłku, utkwił wzrok w ciemne niebo. Wiedział, że wpatrywanie się w morze pogorszyłoby tylko jego stan. – Jestem pewien, że nawet teraz ich nie odkryto – stwierdził z mocą Vidocq. – Są w warsztacie powroźniczym, gdzie nikt nie wejdzie aż do rana. A wierzcie, że znam się na pętaniu i kneblowaniu ludzi! –
Jednak uderzono na alarm...
– Tak... ale nie z naszego powodu! Inny skazaniec musiał skorzystać z nocy wigilijnej, żeby spróbować szczęścia. Nie pomyśleliśmy o tym – powiedział wzruszając ramionami – i prawdę mówiąc, nie mogliśmy rościć sobie pretensji do mono- polu na ucieczkę. – A zatem – wykrzyknęła Marianna – może was wcale nie szukają?
265
– Z całą pewnością szukają! Zakładając nawet, że nie znaleźli żandarmów, musieli szybko zauważyć naszą nieobecność. Kiedy rozlega się sygnał, towarzysze nie mają powodu, by milczeć. Naszą szansą jest to, że szukają nas na pewno na wybrzeżu i na wsi. Więzień nie ma praktycznie żadnych możliwości, by zapewnić sobie łódź, zwłaszcza taką jak ta, nawet przy pomocy z zewnątrz. To na ogół nie są bogaci ludzie. Przez chwilę jeszcze przedstawiał im swe teorie na temat różnych technik ucieczek i szans, jakie każda z nich daje, ale Marianna przestała go słuchać. Siedząc na poszyciu łodzi, z włosami rozplecionymi przez wiatr, pieściła delikatnie włosy Jasona, którego głowa spoczywała na jej kolanach. Brak mu jeszcze było sił i jego słabość wzruszała Mariannę, a także potajemnie ją radowała, ponieważ w tym stanie należał do niej całkowicie, był tylko jej, w niej, ciało jej ciała, tak jak dziecko, które straciła, jak dzieci, które mu urodzi... Od kiedy wypłynęli z Brestu, nie rozmawiali prawie wcale, może dlatego że mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia, a może dlatego, że od tej pory życie do nich należało. Rozciągało się przed nimi, niezmierzone jak ten ocean, który skakał wokół nich z wilgotnym oddechem jak wierny pies, witający swego pana po długiej nieobecności. Przez chwilę zdawało się jej, że Jason zasnął, ale gdy schyliła się nad nim, zobaczyła jego szeroko otwarte błyszczące oczy i domyśliła się, że się uśmiecha. – Zapomniałem, jak ładnie pachnie morze! – zamruczał, kładąc na swym szorstkim policzku jej dłoń, której nie wypuszczał ani na chwilę. Mimo że mówił cicho, Vidocq usłyszał go i wybuchnął śmiechem: – Zwłaszcza po odorze z tych ostatnich tygodni! Nie znam bardziej odrażającego zapachu niż zapach brudu i nędzy ludzkiej, bo nawet zgnilizna zapowiada, że życie zaczyna się od nowa. Ale nie myśl o więziennej norze, już z nią skończyłeś. –
Ty też, Francois.
– Kto to może wiedzieć? Nie jestem stworzony do otwartych przestrzeni, mój świat to zamknięty świat ludzkich namiętności i instynktów. Tobie odpowiadają żywioły, ja wolę takich jak ja: są mniej piękni, ale bardziej różnorodni. – I bardziej niebezpieczni! Nie udawaj, Francois. Zawsze chciałeś być wolny! Odnajdziesz wolność z nami. – Trzeba by tylko zdefiniować, co rozumie się pod słowem „wolność". I zmieniając ton, zapytał: –
Kiedy dopłyniemy do Conguet?
Odpowiedział mu Jean Le Dru: – Wiatr nam sprzyja. Myślę, że za godzinę... To tylko sześć mil morskich. Wciągnięto jeszcze topsel na maszt, bomkliwer na bukszpryt i mały stateczek pod pełnymi żaglami pruł pod wiatr jak biała mewa. Z jego prawej strony przesuwał się brzeg, na którym pojawiał się gdzieniegdzie po-
kryty strzechą dach, niewysoka dzwonnica kościelna lub dziwne figury geometryczne dolmenów. Jean pokazał Mariannie jeden z nich mówiąc: – Legenda mówi, że w noc wigilijną, o północy, dolmeny i menhiry przychodzą nad morze napić się i wówczas skarby, które w sobie kryją, zostają odsłonięte. Ale z ostatnim uderzeniem dzwonu wracają wszystkie na swe miejsca, miażdżąc śmiałka, który chciałby je okraść. Młoda kobieta zaczęła się śmiać. Zawsze żywiła upodobanie do tego rodzaju opowieści, które zwiększało jeszcze jej zachłanne zainteresowanie życiem. –
Ile jest legend w Bretanii, Jean?
–
Nieskończenie dużo! Chyba tyle, ile kamieni.
W mroku nocy rozbłysło nagle żółte jak październikowy księżyc światło latarni morskiej, górującej nad olbrzymimi skałami przylądka, o wysokości trzydziestu metrów. Młody kapitan wskazał na nią brodą: – Latarnia morska na cyplu Świętego Mateusza... To jedna z najdalej wysuniętych części kontynentu. Było tu kiedyś bogate i potężne opactwo. W rozproszonym i bladym świetle księżyca przeświecającego przez chmury, niedaleko latarni pojawił się szkielet kościoła i rozległych budynków, nadając temu nagiemu przylądkowi wygląd tak opuszczony i ponury, że marynarze odruchowo się przeżegnali. – Conquet jest pół mili na północ, prawda? – zapytał Vidocq Jeana, który nie odpowiedział, wpatrując się z uwagą w morze. Gdy łódź z dziobem zwróconym na pełne morze pruła fale, naraz z bocianiego gniazda rozległ się ostry okrzyk chłopca okrętowego: –
Żagiel na naszym kursie!
Wszyscy zerwali się na równe nogi i wyciągnęli szyje. W istocie w odległości paru kabli pojawiła się elegancka sylwetka brygu z wydymającymi się żaglami, płynącego po tych niebezpiecznych wodach zygzakiem tak zwinnie, jak mała łódź rybacka. Jean Le Dru krzyknął: –
Latarnię sygnalizacyjną!.. Zapalcie latarnię! To oni.
Marianna razem z innymi patrzyła na manewry pięknego statku, domyślając się, że to o nim mówił Surcouf. Tylko Jason, rozmarzony albo nazbyt zmęczony, nie wstał, wpatrując się ciągle w niebo. Le Dru zniecierpliwił się: –
Beaufort, spójrz! Twój statek.
Korsarz zadrżał, podniósł się jednym susem i przywarł do burty, pożerając wzrokiem zbliżający się żaglowiec. – „Czarodziejka"! – wyszeptał głosem zdławionym ze wzruszenia. – Moja „Czarodziejka"... Marianna, widząc go na nogach, instynktownie stanęła tuż przy nim i też się przypatrywała: –
Chcesz powiedzieć, że to twój statek?
267
– Tak... mój! Nasz, Marianno!.. Czyżbym tej nocy odzyskał wszystko, co wydawało mi się stracone na zawsze: ciebie, moja najdroższa... i ją!.. W tym małym słowie było tyle czułości, że Marianna przez chwilę poczuła się zazdrosna o żaglowiec. Jason mówił o nim, jak o swoim dziecku, jakby nie była to rzecz z żelaza i drewna, ale z jego ciała; z ojcowską radością i dumą przyglądał się swemu statkowi. Marianna oplotła palcami jego dłoń, jakby chciała odzyskać nad nim władzę, ale Jason wychylony w stronę statku nie zareagował. Odwrócił się do Jeana i z niepokojem zapytał: – Człowiek, który stoi przy jej sterze, musi być prawdziwym mistrzem! Znasz go? Le Dru odpowiedział mu dumnym i tryumfalnym śmiechem: – Mistrz, dobrze powiedziałeś! To sam Surcouf! Wykradliśmy dla ciebie twój statek sprzed nosa celników na rzece Morlabc... To dlatego przyjechałem do Brestu później, niż myślałem. – Nie – sprostował za nimi czyjś spokojny głos. – Nie wykradliście go! Wyprowadziliście go... za przyzwoleniem cesarza! Czyż tamtej nocy celnicy nie spali wyjątkowo twardo? Gdyby Vidocq liczył na efekt teatralny, mógłby być z siebie zadowolony. Zapominając o brygu, którego łańcuch od kotwicy ocierał się o przewłokę i zanurzał w głębi, Marianna, Jason, Jean Le Dru i nawet Jolival, który nagle się ożywił, odwrócili się do niego jednocześnie. Jason wyraził to, co wszyscy czuli: –
Za przyzwoleniem cesarza? Co masz na myśli?
Vidocq, oparty o maszt, ze skrzyżowanymi ramionami, spoglądał po kolei na zwrócone ku niemu twarze. Potem z niezmierną łagodnością, jaką potrafił nadać swemu głosowi, kiedy zachodziła potrzeba, odpowiedział: – To, że od wielu miesięcy cesarz chciał dać mi szansę, że jestem u niego na służbie... że dostałem rozkaz, by za wszelką cenę umożliwić ci ucieczkę! Nie było to łatwe, bo poza tą młodą damą ludzie i rzeczy obróciły się przeciw mnie. A ty nie domyśliłeś się, że mam taki rozkaz! Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Zdumienie odebrało wszystkim głos, a spojrzenia sprawdzały, czy w tym zagadkowym człowieku nie zaszły nagle jakieś zmiany. Marianna, uwieszona u boku Jasona, na próżno usiłowała coś z tego zrozumieć i być może właśnie dlatego, że to przekraczało jej możliwości, ona pierwsza zdołała zadać pytanie: – Cesarzowi zależało na ucieczce Jasona? Po co więc ten sąd, więzienie, galery... – On sam odpowie na pytanie, gdyż nie moją rzeczą jest wyjawianie powodów, które należą do wielkiej polityki. – Sam mi odpowie? Przecież pan wie, że to niemożliwe! Za chwilę opuszczę Francję na zawsze... –
Nie!
Pomyślała, że nie dosłyszała:
–
Co pan powiedział?
Zwrócił na nią wzrok, w którym mogła wyczytać głębokie współczucie. Łagodniejszym tonem powtórzył: – Nie!.. Nie wyjedzie pani! W każdym razie nie teraz! Gdy Jason Beaufort wypłynie na pełne morze, będę musiał odwieźć panią do Paryża. – Nie ma mowy! Nie puszczę jej. Najwyższa pora, żebyś nam coś wyjaśnił. Kim ty właściwie jesteś? Jason, chwyciwszy Mariannę za ramię, ukrył ją za sobą, jak gdyby chciał obronić ją własnym ciałem przed grożącym niebezpieczeństwem. Gdy ze złością zwrócił się do swojego towarzysza ucieczki, instynktownie objęła go obiema rękami, żeby mieć go bliżej. Vidocq wzruszył ramionami i westchnął: – Wiesz dobrze: jestem Francois Vidocq i do tej chwili byłem więźniem, galernikiem, zwierzyną, którą się ściga. Ale to moja ostatnia ucieczka, bo po niej czeka mnie inne życie. –
Szpicel! Oto, kim bez wątpienia jesteś.
–
Dzięki za wątpienie! Nie, nie jestem szpiclem. Ale już mija prawie rok, jak pan Henry, szef Wydziału
Bezpieczeństwa, dał mi szansę: miałem pracować dla niego w więzieniu, ścigać zbrodnię, wydobywać na dzienne światło wszystkie ponure i mroczne sprawy. Wiedziano, że jestem zdolny: udowodniłem to swoimi ucieczkami. Inteligentny: moja intuicja na temat winy tego czy innego to potwierdzała. Pracowałem w Wydziale i gdy przybyłeś, wystarczył mi rzut oka, żeby wiedzieć, że jesteś niewinny, a spojrzenie w twoje akta oskarżenia, żeby zrozumieć, że padłeś ofiarą machinacji. Cesarz musiał być tego samego zdania, bo od razu dostałem rozkaz, żeby zająć się wyłącznie tobą i twoją sprawą. Kolejne instrukcje mówiły, że powinienem dostosować się do okoliczności: toteż gdyby nie twoja donkiszoteria, pomógłbym ci już w trakcie podróży. – Ale dlaczego? Po co to wszystko? Znosiłeś ze mną kajdany, więzienie... Przelotny uśmiech rozjaśnił twardą twarz Vidocqa: –
Wiedziałem, że to ostami raz, bo zniknę razem z tobą. Nikt nie będzie szukał Francois Vidocqa... ani
Jasona Beauforta. Dzięki twojej sprawie mogłem przestać być tajnym agentem, ukrytym za więziennymi kratami i łachmanami skazańca. Od dziś należę jawnie do policji cesarskiej. I wszystko, co zrobiono dla ciebie, robiono na moje polecenie. Jeden z moich ludzi pojechał za fałszywą panną de Jolival do Surcoufa do SaintMalo, inny po jej wyjeździe przekazał królowi korsarzy rozkaz cesarza, by porwał z portu w Marlaix twój bryg, a następnie doprowadził go we wskazane miejsce, ale tak, by porwanie wyglądało na prawdziwe. Jak powiedziałeś, wiele z tobą przeszedłem. Czy uważasz, że tak zachowuje się szpicel? Jason odwrócił głowę. Jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem drżącej Marianny, która dygotała uczepiona jego ramienia. –
Nie – powiedział w końcu głucho. – Nigdy pewnie nie zrozumiem racji Napoleona. Jednakże za-
wdzięczam ci życie i dziękuję za to z całego serca. Ale... ona? Dlaczego chcesz ją odwieźć do Paryża? Kocham ją ponad...
269
– Ponad życie, wolność, ponad wszystko! – dopowiedział Vidocq ze znużeniem. – Wiem o tym... i z całą pewnością cesarz też wie! Ale ona nie jest wolna, Jasonie. Jest księżną Sant’Anna... Ma męża i nawet jeśli jej maż jest zjawą, jest to wyjątkowo wpływowa zjawa, której głos niesie się daleko. Domaga się przyjazdu swej żony i cesarz musi ustąpić jego żądaniom. Gdyby cesarz skrzywdził członka rodu Sant’Anna w państwie jego siostry, wielkiej księżnej Toskanii, wybuchłaby natychmiast rewolta... – Nie chcę! – wykrzyknęła Marianna, mocniej przywierając do Jasona. – Nigdy tam nie wrócę!.. Broń mnie, Jasonie!.. Zabierz mnie ze sobą! Boję się tego człowieka, który ma do mnie wszelkie prawa, chociaż nigdy się do niego nie zbliżyłam! Przez litość, nie pozwól im mnie zabrać. – Marianno!.. Najdroższa moja! Uspokój się, błagam... Nie, nie zostawię cię! Wolę wrócić do więzienia, dać się znowu skuć, wszystko mi jedno, ale cię nie opuszczę. – A jednak będziesz musiał! – powiedział ze smutkiem Vidocq. – Oto statek, który cesarz ci oddaje. Twoje życie jest na morzu, Jasonie, a nie u stóp kobiety, która jest żoną innego. A w porcie Conquet na księżnę Sant'Anna czeka powóz. – Niech lepiej odjedzie, bo się nie doczeka! – rozległ się czyjś wściekły głos. – Marianna zostanie tutaj! I Jean Le Dru z nabitym pistoletem w dłoniach wślizgnął się między parę zakochanych a policjanta: – To moja łódź, policjancie! I chociaż nie jest duża, ja tu jestem pierwszym po Bogu! Pod stopami mamy morze, a ci ludzie są moi! Jest nas czternastu, a ty jesteś sam! Jeśli chcesz żyć, radzę ci, żebyś pozwolił Mariannie wyjechać z człowiekiem, którego kocha, tak jak tego oboje pragną. Jeśli nie, wierz mi, ryby nie odróżnią mięsa tajnego agenta od mięsa zbiegłego galernika! Szybciej, cofnij się i zejdź pod pokład! Jak Marianna z Beaufortem wejdą na bryg, odstawię cię na ląd. Vidocq potrząsnął głową i wskazał na statek, który był już teraz całkiem blisko. Jego wysoka burta górowała nad łodzią Le Dru. – Zapominasz o Surcoufie, marynarzu! On wie, że ta kobieta jest poślubiona innemu i że maż ją wzywa. Surcouf jest człowiekiem honoru, który zna swój obowiązek i solidarność żeglarzy. – Dowiódł jej, gdy zgodził się pomóc Mariannie, mimo że mógł jeszcze sądzić, że jestem winny – wtrącił się Jason. – On nam pomoże! – Nie! A poza tym nie prosiłbym go o to na twoim miejscu. – Pani – dodał, zwracając się do Marianny, nie przejmując się wycelowanymi w brzuch dwoma czarnymi otworami luf – apeluję do pani honoru i lojalności: czy poślubiła pani księcia Sant’Anna pod przymusem, czy dobrowolnie? Marianna zesztywniała cała w ramionach Jasona. Z całych sił usiłowała odepchnąć spadającą na nią klęskę, i to w momencie, gdy zdawało się jej, że już, już znalazła szczęście. Wtulając głowę w ukochanego, wyszeptała:
– Poślubiłam go... z własnej woli. Ale bardzo się go boję... –
A ty, Jasonie, czy nie masz żony?
– Tej diablicy, która chciała śmierci mojej Marianny? Ona jest dla mnie niczym. – Jest twoją żoną przed Bogiem i ludźmi! Uwierzcie mi, zgódźcie się teraz na rozstanie, później się połączycie. Pani, nie mam rozkazu, by odstawić panią do jej małżonka, lecz do cesarza, który panią wzywa. –
Nie mam mu nic do powiedzenia! – rzuciła gwałtownie.
– Ale on ma! I nie chce mi się wierzyć, żeby nie miała mu pani co powiedzieć... skoro on może, będzie mógł wam obojgu pomóc wyzwolić się z waszych więzów! Niechże pani będzie rozsądna... i nie zmusza mnie, bym użył siły! Jason może odjechać tylko samotnie... i pod warunkiem, że pojedzie pani ze mną spokojnie do samego Paryża. Jean Le Dru, który nie wypuścił pistoletów, zaczął się śmiać i rzucił przelotne spojrzenie na burtę „Czarodziejki", która była tuż przy nich. –
Siły to my możemy użyć, policjancie! I mówię ci, że Marianna pójdzie z Jasonem, a Surcouf pomo-
że mi posłać cię na dno, jeśli będziesz się upierał przy swoich głupich pomysłach.. Jazda, rób, co ci każę: schodź! Morze robi się coraz bardziej wzburzone! Nie mamy czasu do stracenia. Jesteśmy na wodach Iroise, tu nie pora na rozmowy. Widzisz tę położoną niżej wyspę, to Quessant, o której mówią: Kto zobaczy Quessant, ten zobaczy swój koniec! –
O jakiej sile mówisz Le Dru! Spójrz!..
Marianna, w której twarda postawa Bretończyka obudziła nadzieję, jęknęła boleśnie. Zza przylądka Świętego Mateusza wyłoniła się złowroga fregata. Światło księżyca zalśniło na armatnich lufach, które wysuwały się przez otwory. – To „Syrena" – wyjaśnił Vidocq. – Ma rozkaz czuwać nad tym, żeby wszystko odbyło się zgodnie z rozkazami cesarza, nie znając zresztą ich treści. Jej kapitan wie tylko, że na pewien sygnał ma otworzyć ogień w stronę brygu. – Gratulacje! – powiedział Jolival, który nie brał udziału w dotychczasowych potyczkach słownych. – Dysponuje pan niezłymi środkami jak na byłego galernika! – To cesarz jest potężny, proszę pana! Ja jestem tylko jego skromnym narzędziem, chwilowo wyposażonym we władzę! Wie pan dobrze, że cesarz nie toleruje nieposłuszeństwa... a widać wyraźnie, że ma powody, by nie wierzyć w ślepe posłuszeństwo pani. Jolival wzruszył niechętnie ramionami: – Okręt wojenny! Armaty! To wszystko po to, żeby rozłączyć nieszczęśliwą kobietę z mężczyzną, którego kocha! Mało tego, jeśli zatopi pan „Czarodziejkę", wyśle pan tym samym na dno wielkiego Surcoufa! – Za chwilę baron Surcouf wejdzie na pokład tej łodzi. Widzi pan, już schodzi do nas...
271
Istotnie, rzucono drabinkę sznurową i ciężka sylwetka korsarza zsunęła się po niej jak chiński cień, z szybkością przynoszącą zaszczyt jego zwinności. –
A pani – kontynuował Vidocq – nie jest żadną nieszczęśliwą kobietą, tylko wielką damą, której mąż
może spowodować wiele klęsk. Nie wspomnę już, kim jest Beaufort! Cesarz nie włożyłby tylu starań w jego uratowanie, gdyby był on nic nie znaczącym człowiekiem. Dobre stosunki z Waszyngtonem wymagają, by dotarł do swego kraju zdrów i cały, ze swym statkiem... mimo że wszyscy mają sądzić, że gnije na galerach. Co zatem pani postanowiła? Surcouf zeskoczył na pokład i żwawo podszedł do grupki stojącej wokół wielkiego masztu. – Co wy wyprawiacie? – krzyknął. – Trzeba natychmiast wsiadać na bryg! Zrywa się wichura i morze się burzy. Pańscy ludzie czekają na pana, kapitanie Beaufort. Jest pan zbyt dobrym marynarzem, żeby nie wiedzieć, że wody Iroise są niebezpieczne, zwłaszcza przy takim wietrze... – Niech pan da im jeszcze trochę czasu! – wtrącił się Vidocq.– Niech przynajmniej się pożegnają... Marianna zamknęła oczy, łkanie rozdzierało jej gardło. Ze wszystkich sił obejmowała Jasona, jakby liczyła, że cud z nieba pozwoli im nagle stopić się w jeden byt... Poczuła mocny uścisk jego ramion, oddech na szyi i wkrótce łzę, która stoczyła się po jego policzku. – Nie mów żegnaj! – błagała zrozpaczona, podczas gdy on przytulił ją mocniej. – Nie przeżyłabym... – Ja też nie! Zobaczymy się jeszcze, Marianno, przyrzekam ci – szeptał jej do ucha. – Są od nas silniejsi i musimy im być posłuszni. Ale skoro będziesz musiała jechać do Włoch, umówmy się tam na spotkanie... –
Spotkanie?..
Była tak załamana, że nie docierało do niej znaczenie jego słów, nawet tych, które niosły nadzieję. – Tak, spotkanie... za pół roku w Wenecji! Mój statek będzie czekał w porcie tak długo, jak będzie trzeba... Powoli udawało mu się tchnąć w nią trochę woli walki, która nigdy go nie opuszczała; z żarem szeptał jej do ucha zaklęcia, które powoli przywracały życie nieszczęśliwej kobiecie. Wróciła jej zdolność do rozumowania. – Dlaczego w Wenecji? Z Lukki najbliżej jest do portu w Livorno. – Dlatego że Wenecja nie należy do Francji, tylko do Austrii. Jeśli mąż nie zwróci ci wolności, uciekniesz i przyjedziesz do mnie. Z Wenecji Napoleon nie będzie mógł cię zabrać!.. Zrozumiałaś? Przyjedziesz? Za pół roku... –
Przyjadę, Jasonie, ale...
Zamknął jej usta pocałunkiem, w którym zawarł całą swą namiętną pasję. W pieszczocie tej była nie rozdzierająca boleść rozstania, ale szalona nadzieja, chęć stawienia czoła całemu światu i Marianna oddała pocałunek z miłosnym żarem. Kiedy się w końcu oderwał od niej, szeptał jeszcze, utkwiwszy spojrzenie błękit-
nych oczu w zapłakanych oczach młodej kobiety: – Na Boga, który mnie słyszy, nigdy się ciebie nie wyrzeknę, Marianno! Chcę ciebie i cię dostanę! Nawet gdybym miał iść po ciebie na koniec świata!.. Jolival, proszę nad nią czuwać! Obiecuje pan? – Nigdy nie robiłem nic innego! – mruknął wicehrabia, delikatnie przyciągając do siebie drżące ciało tej, którą mu powierzano. – Niech pan będzie spokojny! Jason zdecydowanym krokiem podszedł do Surcoufa i poważnie zasalutował: – Nie bardzo umiem dziękować – powiedział – ale gdzie i jak tylko pan zechce, może pan mną dysponować, panie baronie! Jestem na pana usługi! – Nazywam się Robert Surcouf! – odpowiedział korsarz. – Pójdź w me objęcia, chłopcze! A – dodał już ciszej – postaraj się po nią wrócić! Warta jest tego! – Wiem o tym od dawna – odpowiedział z przelotnym uśmiechem Jason, odwzajemniając energiczny uścisk korsarza. – Wrócę... W końcu odwrócił się do Vidocqa i wyciągnął do niego szczerze rękę:
–
Za dużo przecierpieliśmy
razem, żeby nie być braćmi, Francois – powiedział. – Spełniłeś swój obowiązek. Nie miałeś wyboru... – Dziękuję – odparł policjant. – Co do niej, bądź spokojny, nic jej się złego nie stanie! Ja też będę nad tym czuwał. Chodź, pomogę ci wejść na górę – dodał wskazując na drewnianą burtę statku, o który obijała się na wietrze drabinka sznurowa. Ale z amerykańskiego brygu zeskoczyło już na pokład paru ludzi, którzy zajęli się swym kapitanem i podnieśli go jak jakiś pakunek, podczas gdy ludzie Jeana Le Dru, któremu Jason w przelocie zmiażdżył dłoń w uścisku, przytrzymywali drabinkę, żeby ją unieruchomić. Marianna, wsparta na Jolivalu, patrzyła na wspinaczkę Jasona na statek, z którego wychylały się ku niemu liczne głowy i torsy. Jego wejście na pokład powitało gromkie „Hura!", które rozległo się jak armatni wystrzał, a które posępnie zabrzmiało w sercu Marianny. Usłyszała w nim głos tej odległej krainy, która zabrała jej Jasona, a do której ona nie mogła mu towarzyszyć. Na rufie „Saint-Guenole" Vidocq trzy razy otworzył i zamknął przesłonę w latarni i fregata, widoczna przy skalistym cyplu, zawróciła do Brestu. Nad wybrzeżem niebo stawało się jaśniejsze, ale porywisty znów wiatr wydymał żagle podnoszące się aż do rei, a załoga łodzi, uzbrojona w bosaki, odpychała łódź od burt żaglowca. Jean Le Dru ujął znów ster i wstęga wody między dwoma statkami stawała się coraz szersza. Łódź przesunęła się ku rufie brygu i znalazła się w kręgu światła jego latarni sygnalizacyjnych. Między dwiema latarniami z brązu, w górze, Marianna, która nie powstrzymywała już łez, dostrzegła wysoką sylwetkę Jasona, podtrzymywanego przez jednego z marynarzy. Uniósł rękę w pożegnalnym geście... Wydawało się, że jest już daleko. Zrozpaczona Marianna zapomniała, iż jeszcze przed chwilą obiecywała, że będzie dzielna, że to pożegnanie znaczy tylko „do widzenia"... W ciągu sekundy stała się tylko kobietą rozdartą, której wiatr zabie-
273
rał jej lepszą połowę. Wyrywając się zdesperowanym ruchem z rąk Arkadiusza, rzuciła się do burty. –
Jasonie! – krzyknęła, nie zwracając uwagi na dziobnicę, która zanurzała się w fale, ani na masę
wody, która ją zatapiała. – Jasonie!.. Wróć!.. Wróć!.. Kocham cię!.. Jej mokre palce uchwyciły się gładkiego drewna, a jednocześnie machinalnym gestem odrzuciła na plecy burzę mokrych włosów. Morze pod łodzią otworzyło się jak przepaść i Marianna o mało nie potoczyła się po pokładzie. Ale cała jej siła mieściła się teraz w zaciśniętych kurczowo rękach, a życie skupiło się w oczach spoglądających na oddalający się okręt Jasona... Opasały ją dwa energiczne ramiona i wyrwały z kontemplacji, a także uchroniły przed niebezpieczeństwem. – Pani jest szalona! – złajał ją Vidocq. – Chce pani, żeby morze panią porwało... –
Chcę go zobaczyć... Spotkać się z nim!..
– On też! Ale nie chce zobaczyć pani trupa, tylko panią żywą! Mój Boże! Chce więc pani umrzeć na jego oczach, by udowodnić mu, jak bardzo go kocha? Do licha! Niech pani żyje do spotkania, które pani wyznaczył. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Wróciła już jej ochota do życia, chciała znów walczyć, by osiągnąć cel, który w tej chwili jej się wymknął. –
Skąd pan o tym wie?
– Jason zbyt panią kocha! Bez tego nigdy nie zgodziłby się na rozstanie. Chodźmy, niech się pani schroni! Zaraz podniesie się poranna mgła, a pani jest cała przemoczona. Można umrzeć na zapalenie płuc tak samo jak utonąć. Potulnie dała się zaprowadzić w bardziej osłonięte miejsce i przykryć grubym płótnem żaglowym, ale nie chciała zejść pod pokład. Do samego końca chciała patrzeć na oddalający się statek Jasona. Tam, w oddali, przy brzegu wysp, za którymi rozpościerała się masa wysepek i raf „Czarodziejka Morska" kierowała się powoli na pełne morze, kołysząc się z gracją pod ogromnym i kruchym rusztowaniem białych żagli. W szarości wstającego poranka wyglądała jak mewa ślizgająca się pomiędzy czarnymi rafami. Przez chwilę Marianna zobaczyła ją z boku, wykonującą ewolucje między wysepkami. Na dziobie żaglowca rysowała się sylwetka kobieca i Marianna przypomniała sobie, co powiedział jej kiedyś Talleyrand: że to jej postać kazał Jason tam wyrzeźbić. Gorąco zapragnęła teraz być tą kobietą z drewna, którą spojrzenie jej ukochanego z pewnością tak często pieściło... Potem bryg amerykański zmienił hals i Marianna widziała już tylko jego rufę i latarnie, których światło niknęło we mgle. „Saint-Gueenole" także zrobiła obrót, by skierować się do nie- wielkiego portu w Conquet... Marianna z westchnieniem dołączyła do Surcoufa i Jolivala, którzy gawędzili, podczas gdy wokół nich tupały bose stopy krzątających się marynarzy. Niebawem, jak uprzedził Vidocq, powóz miał ją zawieźć do Paryża, gdzie czekał na nią cesarz. Ale co miał jej do powiedzenia?.. Ledwie jeszcze pamiętając, że go kiedyś kochała,
Marianna myślała tylko o tym, że nie ma ochoty zobaczyć się z Napoleonem... Kiedy trzy tygodnie później jej powóz wjechał w bramę zamku Vincennes, Marianna rzuciła niespokojne spojrzenie na Vidocqa: –
A zatem ma pan rozkaz, by mnie uwięzić? – zapytała.
– Ależ nie, mój Boże! Po prostu tutaj cesarz postanowił udzielić pani audiencji! Nie wiem, czym się powodował. Mogę tylko pani powiedzieć, że moja misja na tym się kończy. Przyjechali z Bretanii poprzedniego wieczora i Vidocq, zostawiając Mariannę na dziedzińcu jej pałacu, oznajmił, że przyjedzie następnego dnia, by zawieźć ją do cesarza. Dodał jednak, że nie powinna ubierać się w elegancką suknię, ale przede wszystkim włożyć na siebie coś ciepłego. Nie bardzo dobrze zrozumiała, co było powodem tego zalecenia, ale była tak zmęczona, że nawet się nad tym nie zastanawiała ani też nie pomyślała, by zapytać o zdanie Jolivala. Rzuciła się na łoże jak rozbitek chwyta się belki: musiała nabrać sił przed tym, co ją czekało, a co tak mało ją interesowało. Tylko jedno się liczyło: upłynęły trzy tygodnie, trzy ciężkie tygodnie podróży po nie kończących się, wyboistych drogach, które były jeszcze gorsze przez złą pogodę, na których zdarzały się wszystkie możliwe nieprzyjemne wypadki: złamane koła, popękane resory, ślizgające się i padające konie, nie mówiąc już o drzewach łamiących się pod uderzeniami wichury. Ale minęły już trzy tygodnie z sześciu miesięcy, po upływie których Jason będzie na nią czekał... Myślała o nim w każdej godzinie i sekundzie w czasie, kiedy nie spała, z dziwnym uczuciem wewnętrznej pustki, czymś w rodzaju nienasyconego i dotkliwego głodu, który oszukiwała, przywołując w pamięci krótkie spędzone z nim chwile, kiedy mogła go dotykać, trzymać za rękę, pieścić włosy, czuć zapach jego ciała i jego kojące ciepło, siłę, z jaką przytulał ją do swej piersi, zanim pocałował ją po raz ostatni; wspomnienie tego pocałunku jeszcze ją paliło i przyprawiało o dreszcze. Paryż zastała przykryty śniegiem. Mróz ściął wodę w rynnach i ściekach, szczypał w uszy i czerwienił nosy. Szarą Sekwaną płynęła kra. Mówiono, że co noc w biednych domach ludzie marli z zimna. Gruba warstwa śniegu, który stawał się coraz brudniejszy, lecz się nie topił, pokrywała wszystko: ogrody przyoblekła w białe lśniące futro, ale ulice przemieniła w niebezpieczne, zlodowaciałe kloaki, gdzie bardzo łatwo było złamać nogę. Jednakże konie Marianny, podkute specjalnie na lód, bez przeszkód przebiegły długą trasę z ulicy de Lille do Vincennes. Dawna forteca królów Francji wyrosła przed nią nagle w mroku nocy, złowroga i zrujnowana, ze zrównanymi z ziemią wieżami. Jedynie wieża du Village, zbudowana nad zwodzonym mostem, i olbrzymi donżon, którego czarna kwadratowa sylwetka z czterema wieżyczkami na rogach wznosiła się wysoko nad ogołoconymi drzewami, pozostały nie naruszone. Pilnowany przez inwalidów i żołnierzy zamek Vincennes, gdzie mie-
275
ścił się skład prochu, arsenał i rezerwy wojskowe, był także więzieniem dla więźniów stanu, w związku z czym donżon był solidnie strzeżony. Donżon wznosił się milcząco, spowity w „koszulkę" murów. Z prawej strony od olbrzymiego białego dziedzińca oddzielał go barbakan, na którym sterty kul, przykryte śniegiem, wyglądały jak niezwykłe ciastka z kremem. Z przodu widniała zrujnowana kamienna kaplica, zachwycająca i śmieszna, jakby z koronki, która kruszyła się powoli, a nikt nie myślał, by zaradzić jej rozpadowi. Klejnot ten pochodził z czasów Ludwika Świętego, a w napoleońskich czasach letniej wiary został zapomniany. Marianna na próżno zastanawiała się nad powodem tej dyskretnej audiencji w głębi zrujnowanej fortecy, mającej tak ponurą reputację. Dlaczego w Vincennes? Dlaczego nocą? Nieco dalej stały frontem do siebie dwa szlachetne bliźniacze pawilony, pamiętające wspaniały siedemnasty wiek, ale i ich los nie potraktował lepiej. W oknach brakowało krat, eleganckie mansardy waliły się, a mury zarysowane były licznymi szczelinami. Jednak właśnie w kierunku pawilonu po lewej stronie, wznoszącego się za kaplicą, Gracchus, zgodnie ze wskazówkami Vidocqa, poprowadził konie. Zza brudnych szyb na parterze przedostawało się blade światło. Powóz stanął. – Chodźmy – powiedział Vidocq, zeskakując na ziemię. – Cesarz czeka na panią. Marianna, unosząc wzrok, objęła zdumionym spojrzeniem tę nędzną a zarazem surową scenerię, mocniej otuliła się swym płaszczem z czarnego sukna obszytym rumakiem, a na oczy nasunęła futrzany kaptur. Ostry północny wiatr hulał po dziedzińcu, unosząc śnieg i wyciskając łzy z oczu. Młoda kobieta weszła bez pośpiechu do kamiennego korytarza, który zachował jeszcze ślady dawnej świetności, i natychmiast ujrzała Rusłana. Owinięty w obszerną, jaskrawoczerwoną opończę, z podniesionym kołnierzem, nad którym widać było tylko biały turban, mameluk przemierzał wielkimi krokami nierówną posadzkę, uderzając się rękami po bokach. Jednak gdy dostrzegł Mariannę, podskoczył otworzyć przed nią drzwi, pod którymi trzymał tę niespokojną wartę. Marianna znalazła się przed obliczem Napoleona... Cesarz stał pod okapem dużego kominka, w którym płonął pień drzewa, z nogą w wysokim bucie opartą na kamiennym palenisku. Jedną rękę trzymał za plecami, drugą wsunął za pazuchę swego szarego surduta i patrzył w ogień. Jego fantastyczny cień z wielkim czarnym pierogiem na głowie, bez żadnych ozdób, rozpościerał się aż do rzeźbionych kasetonów na suficie, na którym widoczne jeszcze były ślady złoceń, jakby stanowił jedyny „mebel" ogromnej, pustej sali, z resztkami starych obić na ścianach, i walającymi się stertami gruzu na podłodze. Stojąc tak niewzruszenie, zamyślony spojrzał na Mariannę, która złożyła mu głęboki ukłon, a potem wysunął rękę w stronę ognia: – Chodź się ogrzać! – powiedział. – Strasznie dziś zimna noc.
Bez słowa młoda kobieta zbliżyła się, wyciągnęła nad paleniskiem ręce, z których ściągnęła rękawiczki, i jednym ruchem głowy zrzuciła kaptur. Przez dłuższą chwilę stali tak, nie odzywając się do siebie słowem, patrząc na skaczące płomienie i grzejąc się w ich cieple. W końcu Napoleon rzucił krótkie spojrzenie na swego gościa: – Masz do mnie pretensję? – zapytał, spoglądając z lekkim niepokojem na jej nieruchomy delikatny profil, opuszczone powieki i zaciśnięte usta. Odpowiedziała nie patrząc na niego: – Nigdy bym sobie na to nie pozwoliła, sire! Nie ma się pretensji do władcy Europy! – A tak się właśnie zachowujesz! No cóż, mogę cię zrozumieć! Miałaś nadzieję, że wyjedziesz, prawda? Chciałaś zerwać wszystkie więzy, które łączyły cię jeszcze z życiem, które przestało ci się podobać, wymazać przeszłość, wymieść wszystko, co kiedyś było... Wlepiła w niego swe zielone oczy, w których zamigotała iskierka rozbawienia. Jakim był wybornym komediantem! Zawsze tak robił: gdy czuł się winny, szukał wymówek, by móc wpaść w złość. – Proszę nie rozniecać w sobie złości, której pan nie odczuwa, sire! Za dobrze znam... Waszą Wysokość! A skoro już tu jestem tutaj, czy cesarz zechce zapomnieć o tym, co zamierzałam zrobić, i wyjaśni mi, co znaczą te wszystkie dziwne wydarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy? Czy mogę wyznać, że nic z nich nie zrozumiałam i nadal nic nie rozumiem? –
A przecież nie brak ci inteligencji, jak mi się zdaje?
– Też miałam taką nadzieję, sire, ale okazało się, że meandry polityki Waszej Wysokości są zbyt zawiłe jak na kobiecy rozum. Bez wstydu wyznaję, że nie byłam w stanie dojść prawdy w tym, co pańscy sędziowie i pańskie gazety nazwały „sprawą Beauforta"... Chyba że niewinny człowiek przeszedł straszne cierpienia, z dziesięć razy cudem uniknął śmierci tylko po to, by dać jednemu z pańskich tajnych agentów radość i chwałę ucieczki z pańskim błogosławieństwem i pod okiem cesarskiej floty... po to, żebym o mało nie umarła z rozpaczy! A w końcu, żeby uwieńczyć to wszystko, kazał mnie pan tu siłą sprowadzić... –
Och! Od razu siłą!..
– No to wbrew mojej woli, jeśli takie sformułowanie bardziej panu odpowiada! Po co to wszystko? Tym razem Napoleon porzucił swą pełną zamyślenia pozę, odwrócił się do Marianny i powiedział poważnie: – Po to, by sprawiedliwości stało się zadość, Marianno, i żebyś była tego świadkiem. –
Sprawiedliwości?
– Tak, sprawiedliwości! Zawsze wiedziałem, że Jason Beaufort nie jest winny ani śmierci Nicolasa Mallerousse'a, ani niczego innego. Wywiózł tylko ładunek szampana i burgunda poza granice Francji, by sprawić przyjemność ludziom, którym ja nie mam ochoty wyrządzać uprzejmości! Jednak potrzeba mi było winnych...
277
winnych naprawdę, ale w taki sposób, bym nie musiał zniszczyć swej delikatnej gry w polityce międzynarodowej. W tym celu musiałem doprowadzić tę grę do samego końca... – I aż do końca ryzykować, że Jason Beaufort zginie z wyczerpania albo pod razami pańskich strażników? – Dałem mu Anioła Stróża, który, na Boga, nie wywiązał się źle ze swego zadania! Powtarzam ci, potrzebowałem winnych... Cóż, była jeszcze afera z fałszywymi funtami angielskimi, na którą musiałem zareagować, żeby nie narazić się na śmieszność i nie odkryć mej tajnej broni. Uraza Marianny stopniowo topniała pod wpływem ciekawości. – Wasza Wysokość powiedział, że potrzebował winnych. Czy mogę zapytać, czy ich pan ma? Napoleon poprzestał na przytaknięciu głową, ale Marianna nalegała: – Wasza Wysokość wie, kto zabił Nicolasa Mallerousse'a i kto jest fałszerzem pieniędzy? –
Wiem, kto zabił Nicolasa Mallerousse'a i aresztowałem go, a jeśli chodzi o fałszerza...
Zawahał się chwilę, patrząc niepewnie na zaniepokojoną młodą kobietę. Uznała, że powinna go zachęcić do mówienia: –
To nie była zatem ta sama osoba?
–
Nie. Fałszerz... to ja!
Gdyby stary sufit zawalił się jej na głowę, Marianna nie byłaby bardziej oszołomiona. Spojrzała na cesarza, jakby nagle zaczęła wątpić w jego władze umysłowe. –
Pan, sire?
– Ja sam! Aby zniszczyć handel angielski, wymyśliłem, by w pewnym dyskretnym warsztacie kazać zaufanym ludziom wybić pewną ilość fałszywych funtów i zalać nimi rynek. Nie mam pojęcia, jak ci, którzy ukryli je na statku Jasona Beauforta, weszli w ich posiadanie, ale jedno było pewne: to moje monety... a tego nie mogłem rozgłaszać. Oto dlaczego, podczas gdy w niemal wszystkich więzieniach Francji moi tajni agenci pracowali w ukryciu nad poznaniem prawdy, pozwoliłem, by oskarżenie padło na twego przyjaciela. Dlatego także podpisałem z góry jego ułaskawienie i przygotowałem tak starannie, jak się dało, jego ucieczkę. Nie mogła się nie udać: Vidocq jest zbyt zręczny... a byłem też pewien, że mu w tym pomożesz! – Doprawdy, sire, jesteśmy tylko igraszką w pana rękach i zadaję sobie pytanie, czy człowiek genialny jest dobrodziejstwem zesłanym z niebios... czy przekleństwem! Sire, ale ten winowajca... – dodała z niepokojem – czy... ci winowajcy? – Masz rację, mówiąc, „ci", gdyż jest ich więcej, ale mieli przywódcę i on... ale raczej chodź ze mną. –
Dokąd?
–
Do donżonu, chcę ci coś pokazać... Okryj się dobrze.
Z dawną czułością z jaką niegdyś, w słodkich czasach Trianon, pomagał jej wkładać płaszcz albo zawijać szal wokół głowy, włożył teraz na jej włosy kaptur i podał rękawiczki, które wchodząc rzuciła na kominek. Potem, tak samo jak dawniej, wziął ją pod rękę i przy wyjściu dał znak Rusłanowi, żeby szedł za nim. Na dworze mroźny wiatr chwycił ich w swój wir, ale wspierając się wzajemnie ruszyli przez rozległy dziedziniec, zapadając się po kostki w skrzypiący pod stopami śnieg. Gdy doszli do barbakanu przy donżonie, Napoleon przepuścił swą towarzyszkę przed sobą przez niską bramę, w której na warcie stali skostniali z zimna strażnicy. Z ich wąsów zwieszały się sopelki lodu. Cesarz przytrzymał Mariannę. Wisząca na murze na żelaznym kółku latarnia rzucała światło na jego szaroniebieskie oczy, które patrzyły bardzo poważnie, wręcz surowo, ale nie ostro: – Zobaczysz coś strasznego, Marianno... i zupełnie wyjątkowego. Powtarzam ci jednak, że sprawiedliwości musi stać się zadość! Czy jesteś przygotowana na to, żeby ujrzeć to, co chcę ci pokazać? Wytrzymała jego spojrzenie bez drgnienia: –
Jestem gotowa!
Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Przeszli przez kolejne niskie drzwi i znaleźli się u stóp donżonu, na kładce przerzuconej przez głęboką i szeroką fosę. Na dno fosy prowadziły drewniane schody i Marianna spojrzała bezwiednie w dół, gdzie błyszczało światło latarni. Wkrótce jednak cofnęła się z pełnym grozy okrzykiem: na dnie fosy, na brudnym śniegu, strzeżona przez dwóch wartowników, wznosiła się straszna, złowieszcza konstrukcja: odrażająca, drewniana rama pomalowana na czerwono z zainstalowanym na górze trójkątnym ostrzem. Gilotyna! Z oczami rozszerzonymi ze strachu Marianna patrzyła na przerażającą machinę. Drżała tak mocno, że Napoleon objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie. – To potworne, prawda? Wiem dobrze! Nikt bardziej niż ja nie nienawidzi tego okrutnego urządzenia. –
Dlaczego więc...
– Żeby ukarać tak, jak należy! Niebawem zginie człowiek! Czeka w celi w donżonie i nikt, poza starannie dobranymi paroma ludźmi, którzy będą asystować przy jego egzekucji, nie dowie się, że tej nocy ustawiono tu szafot. Nikt też nie dowie się o wyroku, na mocy którego go tu postawiono! A to dlatego, że ten człowiek jest wyjątkowym zbrodniarzem, nędznikiem, jakich mało! Zeszłego lata z zimną krwią zamordował Nicolasa Mallerousse'a. Wciągnął go w pułapkę, związanego i zakneblowanego przewiózł z pomocą swych wspólników do domu w Passy, gdzie mieszkał Jason Beaufort. Tam go zabił, ale to tylko jedna z jego licznych zbrodni. Kilkudziesięciu moich żołnierzy, uwięzionych na angielskich hulkach, zginęło rozszarpanych przez psy, które ten nikczemnik wytresował tak, by ich ścigały... Od momentu, w którym Napoleon powiedział, że pojmał winnych, Marianna przeczuwała, że usłyszy o tym wszystkim. Od dawna wiedziała, kto zamordował Nicolasa! Nie mogła uwierzyć, że ten diaboliczny
279
człowiek dał się złapać, ale ostatnie słowa wypowiedziane przez Napoleona tłumaczyły wszystko z oślepiającą jasnością. Nie dowierzała jeszcze, było to silniejsze od jej rozumu. Zapytała więc: –
Sire! Czy jest pan pewien, że się pan nie myli?
Zadrżał, rzucając na nią lodowate spojrzenie; –
Nie będziesz chyba mnie prosić o łaskę dla niego?
–
Broń Boże, sire!.. jeśli to naprawdę on!
–
Chodź, pokażę ci go.
Weszli do donżonu, minęli kordegardę, do której brama była tym razem zamknięta, wspięli się po kręconych schodach aż na pierwsze piętro i weszli do gotyckiej sali, której sklepienie o czterech łukach podtrzymywała w środku jedna duża kolumna. Zastali w niej tylko strażnika więziennego i... Vidocqa, który na widok cesarza zgiął się wpół. W rogach komnaty solidnie zabezpieczone drzwi prowadziły do cel umieszczonych w wieżyczkach. Napoleon skinął na strażnika. –
Otwórz cicho okienko. Pani chce zobaczyć więźnia.
Dozorca podszedł do rogu, otworzył zakratowane okienko i skłonił się. –
Podejdź! – powiedział Napoleon do Marianny. – Patrz!..
Niechętnie podeszła do drzwi, z obawą a jednocześnie nadzieją, co za nimi zobaczy. Przede wszystkim jednak lękała się, że ujrzy nieznaną twarz jakiegoś nieszczęśliwca, którego przez sprytne, oszukańcze machinacje podstawiono jako prawdziwego winnego. Wnętrze okrągłej celi oświetlała stojąca na taborecie lampa. W wysokim, stożkowatym kominku wesoło trzaskał ogień. Leżący na pryczy człowiek miał skute kajdanami ręce i nogi. Mariannie wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, że to mężczyzna, którego widoku się obawiała, i z nadzieją oczekiwała. Był to Francis Cranmere, jej były mąż. Spał gorączkowym, niespokojnym snem, tak jak ów mały hiszpański ksiądz, którego widziała w więzieniu. Tak śpią ludzie, którzy się boją i strach nie opuszcza ich nawet we śnie... Przed rozszerzonymi oczami Marianny wysmukła biała ręka zamknęła cicho okienko. –
I co? – zapytał Napoleon. – Czy tym razem to on?
Nie była w stanie nic powiedzieć, tylko skinęła głową, ale musiała oprzeć się o ścianę z nadmiaru wzruszeń. Odczuwała posępne zadowolenie i coś w rodzaju strachu, a także zdumienie, że w końcu zobaczyła w klatce demona, któremu nie udało się zrujnować jej życia. Kiedy doszła trochę do siebie, podniosła wzrok i zobaczyła przed sobą cesarza, który przyglądał się jej zaniepokojony, a nieco dalej Vidocqa stojącego nieruchomo przy filarze. – Zatem to dla niego... powiedziała w końcu – to, co widziałam tam w dole?
– Tak. Mówię ci, że nienawistne jest mi to urządzenie, które zabiło tylu niewinnych ludzi, budzi we mnie grozę, ale ten człowiek nie zasługuje na to, by zginąć jak żołnierz od kul plutonu. Nie tobie ani nawet nie Nicolasowi Mallerousse'owi chcę ofiarować jego głowę, ale cieniom mych ludzi zmasakrowanych przez tego rzeźnika. –
I... kiedy?
–
Zaraz! Przyszedł już ksiądz...
Z cienia schodów wyłonił się starszy mężczyzna w czarnej sutannie z brewiarzem w dłoni. Marianna potrząsnęła głową: –
Nie będzie chciał. Nie jest katolikiem.
– Wiem, ale niemożliwością było sprowadzenie tutaj pastora. Jakie ma zresztą znaczenie w godzinie śmierci, czyje usta mówią o
Bogu i
wypowiadają słowa nadziei i
miłosierdzia, skoro są one
wypowiedziane... Pochylając się lekko, kapłan skierował się do zamkniętych drzwi za spieszącym się dozorcą. Marianna złapała nerwowo Napoleona za rękę. –
Sire!.. Chodźmy stąd! Ja...
– Nie chcesz tego widzieć? Wcale mnie to nie dziwi. Poza tym nie miałem zamiaru kazać ci uczestniczyć w takim spektaklu. Chciałem tylko, żebyś była pewna, że tym razem moja sprawiedliwość się nie myli i nic jej nie powstrzyma. Zejdźmy na dół!.. Jeżeli nie chcesz się z nim pożegnać... Zaprzeczyła głową i prawie pobiegła do schodów. Nie, nie chciała widzieć się z Francisem, nie chciała tryumfować nad nim w chwili, gdy miał umrzeć, by ostatnia myśl tego człowieka, którego niegdyś kochała i poślubiła, na jej widok nie nabrzmiała nienawiścią. Jeżeli ktoś taki jak Francis Cranmere mógł w ogóle odczuć skruchę, lepiej żeby nie zakłócała jej zbawiennego działania... Pierwsza zeszła po schodach, przeszła przez kładkę, nie spoglądając w kierunku straszliwej machiny, i wkrótce znalazła się na białym pustym dziedzińcu. Gwałtowny podmuch zawiei dobrze jej zrobił. Wystawiła na wiatr swą rozpaloną twarz. Zaczął znowu padać śnieg, kilka płatków zawisło na jej wargach. Zachłysnęła się nimi z rozkoszą, potem odwróciła się i zaczekała na nie tak żwawo poruszającego się Napoleona. Cesarz ujął jej ramię i tą samą drogą, którą przyszli, ale wolniej, udali się do Pawilonu Królowej. – A inni? – zapytała nagle Marianna. – Czy też są w więzieniu? –
Stara Fanchon i jej ludzie? Nie bój się: są pod kluczem i mam przeciw nim tyle dowodów obciążają-
cych, że starczyłoby na sto wyroków śmierci dla każdego albo skazanie ich na galery na wieczność nawet bez tej sprawy. Oni będą normalnie sądzeni i ukarani. Z nim to nie było możliwe... Za dużo wiedział i Anglicy mogliby mu pomóc uciec. Konieczne było zachowanie tajemnicy.
281
Wrócili do pustej komnaty, w której Rusłan przegarniał pogrzebaczem ogień. Napoleon westchnął i zdjął kapelusz, na którym topniejący śnieg tworzył krople. – Pomówmy teraz o tobie. Jak tylko drogi będą trochę lepsze, wrócisz do Włoch. Muszę przyznać rację żądaniom twego małżonka, bo są one w pełni usprawiedliwione. Cesarz nie może odmawiać księciu Sant’Anna prawa do jego małżonki... – Nie jestem jego żoną! – zaprotestowała gwałtownie Marianna. – Pan dobrze o tym wie, sire! Wie pan, dlaczego go poślubiłam! Dziecko nie żyje... nic mnie więc nie łączy z... z tym cieniem! – Jesteś jednak jego żoną, nawet jeśli tylko z nazwy. I nie rozumiem, Marianno, dlaczego tak uciekasz przed swym obowiązkiem! Zawsze myślałem, że jesteś odważna! Zgodziłaś się przyjąć pomoc tego biedaka... bo nie można tego nazwać inaczej w tych okolicznościach... a teraz, kiedy nie możesz już wypełnić swych zobowiązań wynikających z kontraktu, nie masz nawet odwagi, by mu szczerze wszystko wyjaśnić? Zadziwiasz mnie... – Proszę raczej powiedzieć, że pan jest zawiedziony! Ale nic nie poradzę na to, że się boję! Tak, boję się tego domu, tego, co on mieści, tego niewidzialnego mężczyzny i otaczających go czarów. Wszystkie kobiety z rodu Sant’Anna zmarły śmiercią nagłą! A ja chcę żyć dla Jasona! – Kiedyś chciałaś żyć dla mnie! – stwierdził Napoleon z nutą melancholii. – Jak wszystko się zmienia! Jak zmieniają się kobiety... Tak naprawdę sądzę, że ja kochałem cię bardziej, bo nie wygasły we mnie wszystkie uczucia do ciebie i gdybyś chciała... Zaprotestowała: – Nie, sire! Tylko nie to! Za chwilę zaproponuje mi pan... wygodne rozwiązanie, które zasugerowała mi kiedyś Fortunata Hamelin. Z pewnością byłoby ono na rękę księciu Sant'Anna, ale ja chciałabym zachować siebie dla tego, kogo kocham... bez względu na ryzyko, jakie to za sobą niesie! – No cóż, nie mówmy już o tym! – powiedział sucho Napoleon i Marianna zrozumiała, że go dotknęła. W swej męskiej pysze myślał zapewne, że godzina miłości z nim wystarczy, by zmniejszyć jej piekącą tęsknotę za Jasonem i by ulegle poddała się planom, jakie z pewnością dla niej ułożył. – Musisz tam pojechać, Marianno – dodał po krótkiej chwili milczenia. – Wymagają tego honor i polityka. Powinnaś spotkać się z mężem. Ale nie obawiaj się, nic ci się nie stanie. – Co pan może o tym wiedzieć? – zapytała Marianna z goryczą, nie dbając o grzeczność. – Będę nad tym czuwał. Nie wyjedziesz sama! Poza tym śmiesznym poczciwcem, który cię właściwie zaadoptował, będziesz miała stale do swej dyspozycji eskortę... uzbrojoną eskortę. Marianna otworzyła szeroko oczy ze zdumienia: –
Eskortę? Ja? Ale z jakiego tytułu?
– Powiedzmy... że zostaniesz moim nadzwyczajnym ambasadorem! Posyłam cię w istocie do mej siostry Elizy, do Florencji, a nie do Lukki. Będziesz tam mogła uregulować swoje sprawy z mężem, nie narażając się na najmniejsze niebezpieczeństwo, ponieważ twoim zadaniem będzie przekazanie informacji ode mnie wielkiej księżnej Toskanii. Chcę, żeby moja opieka roztaczała się nad tobą także we Włoszech i chcę, żeby o tym wiedziano. –
Ambasadorem? Ja? Ależ ja jestem zwykłą kobietą.
– Często zatrudniałem kobiety. Paulina, moja siostra, wie coś na ten temat! Nie chcę zostawiać cię ze związanymi rękami mężczyźnie, za którego... ty sama... postanowiłaś wyjść za mąż! Aluzja była przejrzysta. Jej podtekstem było, że gdyby Marianna miała więcej rozumu, zaufałaby swemu ówczesnemu kochankowi, że ten zapewni jej godną egzystencję i nie rzucałaby się w dzikie awantury... Uznając, że lepiej będzie na to nie odpowiadać, skłoniła się i wykonała przed nim protokolarny dyg: – Będę posłuszna, sire! I dziękuję Waszej Wysokości za troskę o moją osobę. Skalkulowała bowiem zaraz, że z Florencji będzie jej znacznie łatwiej, niż sądziła, dotrzeć do Wenecji. Nie bardzo jeszcze wiedziała, jak ureguluje swoje rachunki z księciem Corrado ani jaki układ on chce jej zaproponować, ale jedno było pewne: już nigdy nie będzie mieszkała w wielkiej, białej willi, pięknej i trującej jak egzotyczny kwiat o zachwycającym zapachu, lecz soku, który zabija... Oczywiście będzie musiała jakoś pozbyć się eskorty... Nagle otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Vidocq. Skłonił się poważnie bez słowa... Cesarz zadrżał. Utkwił wzrok w twarzy Marianny, która wytrzymała jego spojrzenie bez oznak wzruszenia, chociaż poczuła, że zbladła wbrew swej woli. –
Sprawiedliwości stało się zadość! – powiedział tylko.
Ale Marianna i bez tego już wiedziała, że właśnie spadła głowa Francisa Cranmere'a. Powoli osunęła się na kolana na kamienną posadzkę rozgrzaną od ognia i z opuszczoną głową i złączonymi dłońmi zaczęła się modlić za tego, który już nigdy nie będzie mógł jej skrzywdzić... Aby nie przeszkadzać jej w modlitwie, Napoleon odszedł i zniknął w mroku komnaty... Paryż rozbrzmiewał hukiem armat. Marianna stojąc przy oknie w swym pokoju w towarzystwie Jolivala i Adelajdy słuchała i liczyła salwy: – Dwa... trzy... cztery... Wiedziała, co ogłaszają: urodził się potomek cesarza! Nikt już nie spał w stolicy, bo w środku nocy dzwon Notre-Dame i dzwony wszystkich kościołów w Paryżu wezwały Francuzów do modlitwy o wyjednanie w niebie szczęśliwego rozwiązania. Marianna nie mogła spać, bo miała to być ostatnia noc, którą spędzała w swoim pałacu.
283
Walizki były już spakowane i załadowane na wielką berlinkę. Wraz z przybyciem obiecanej uzbrojonej eskorty miała natychmiast wyruszyć w drogę do Włoch. Na komodzie pyszniły się czerwonymi wstążkami i pieczęciami listy cesarza do wielkiej księżnej Toskanii. Meble w pokoju przykryto pokrowcami. W wazonach nie było kwiatów. Ale dusza Marianny już wcześniej opuściła ten dom. Jolival, tak samo zdenerwowany jak ona, głośno liczył: – Siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście... Mówią, że dziewczynka będzie nosiła tytuł księżniczki Wenecji. Wenecja! Już za trzy miesiące statek Jasona miał zarzucić kotwicę w lagunie! Ta nazwa, krucha i kolorowa jak połyskujące szkło wytwarzane przez tamtejszych rzemieślników, mieniła się teraz barwami nadziei i miłości. –
Dwadzieścia... – liczył Jolival... – dwadzieścia jeden!
Zapadła cisza krótka, ale tak nabrzmiała, jakby całe cesarstwo wstrzymało oddech. I już głos dzwonów kontynuował swój tryumfujący huk: – Dwadzieścia dwa! Dwadzieścia trzy!.. – wrzasnął Jolival.– Będzie sto jeden wystrzałów! To chłopiec!.. Niech żyje Cesarz! Niech żyje król Rzymu!.. Jak za sprawą czarów jego okrzyk odbił się głośnym echem. Otwierały się okna, trzaskały drzwi, z gardeł wylęgających na ulice paryżan dobywał się wrzask. Marianna, zostawszy sama, nie poruszała się i zamknęła oczy. Napoleon doczekał się zatem wreszcie upragnionego syna! Austriacka jałówka spełniła swe rozrodcze zadanie! Jaki on musi być szczęśliwy! A jaki dumny!.. Wyobraziła sobie, jak echo pałacu odbija jego metaliczny głos i nerwowy tupot obcasów... Potomek ujrzał, światło dzienne, i to chłopiec!.. Król Rzymu! ładny tytuł, w którym mieści się władza nad światem! Będzie z pewnością ciążył małym, kruchym ramionom. –
Marianno! Musimy się napić w takiej chwili!
Arkadiusz otworzył butelkę szampana tak, że wyskoczył z niej korek, napełnił kieliszki i podał je obu kobietom. Jego uradowane spojrzenie przesuwało się z jednej na drugą. Podniósł wąski kieliszek z przezroczystego kryształu, w którym musowało bladozłociste wino. – Za króla Rzymu!.. I za panią, Marianno! Za dzień, w którym będziemy pić zdrowie pani syna! Nie będzie królem, ale będzie przystojny... silny i dzielny jak jego ojciec! – Naprawdę pan w to wierzy? – zapytała Marianna, której oczy zwilgotniały na samą myśl o tak wielkim szczęściu. – Nie tylko wierzę – odpowiedział poważnie Arkadiusz. – Jestem tego pewny! I opróżniając swój kieliszek, rzucił go, według rosyjskiego zwyczaju, roztłukując o marmurowy kominek i dodał: – ...tak samo pewny jak tego, że zniszczyłem na zawsze to szkło.
Obie kobiety, rozbawione tym dziwnym obyczajem, poszły w jego ślady, po czym Marianna rozkazała: – Niech pan zwoła służbę, Arkadiuszu, i każe im podać szampana! Chcę się z nimi pożegnać radośnie, dlatego że albo wrócę tu szczęśliwa, albo wcale... Pójdę się ubrać! I poszła przygotować się do czekającej ją dalekiej podróży. Na dworze, wśród radosnych okrzyków i wiwatów paryżan, słychać było huk armat... . Był 20 marca 1811 roku.
285