JULIETTE BENZONI Marianna
Kurier Cesarza
W tej czerwonej Wenecji...
Wiosna we Florencji Przypatrując się opromienio...
13 downloads
13 Views
2MB Size
JULIETTE BENZONI Marianna
Kurier Cesarza
W tej czerwonej Wenecji...
Wiosna we Florencji Przypatrując się opromienionej słońcem Florencji, rozpostartej w zagłębieniu wzgórza o delikatnym odcieniu szarej zieleni, Marianna zastanawiała się, dlaczego to miasto fascynowało ją i odpychało zarazem. Choć z miejsca, w którym stała, mogła zobaczyć tylko jego część, położoną pomiędzy czarnym pędem cyprysu a pęczniejącą kępą różowych drzew laurowych, ów fragmencik miasta gromadził piękno w sposób przypominający skąpca układającego w stos złoto: nieważne jak, oby jak najwięcej! W tyle, za długim jasnym kosmykiem rzeki Arno, ujarzmionej mostami, które sprawiały wrażenie, jakby za chwilę miały zapaść się pod natłokiem średniowiecznych kramów, pojawiał się zgaszony róż cegieł, nakładający się na ciepłą ochrę, delikatną szarość lub mleczną biel ścian domostw. W tle połyskiwała koralowa mozaika katedry, srebrzystokamienna lilia pałacu Signorii o lekko rozchylonych płatkach, surowe wieże o blankach przypominających motyle i radośnie wielobarwne marmury świątynnych dzwonnic, podobne do świec wielkanocnych. Niekiedy widok ten ukazywał się niespodziewanie w przypadkowym fragmencie krętego zaułka, biegnącego pomiędzy ślepym murem opustoszałego pałacu a szczelinami walącej się rudery. Czasami też kamienie
ustępowały pod naporem pachnącego, chylącego się ku upadkowi ogrodu, którego nikt nie starał się uporządkować. Florencja tymczasem grzała w słońcu swoje minione złote dni i przyćmione działaniem czasu ornamenty, próżnowała pod niebem koloru indygo, po którym wędrował samotny obłoczek, nieświadom, dokąd zmierza ani co wydarzy się w przyszłości, jak również i tego, że bieg czasu jest nieubłagany. Przeszłość bez wątpienia zaspokajała wszystkie jego marzenia. Być może właśnie z tego powodu miasto drażniło Mariannę. Minione chwile wydawały się jej cenne jedynie o tyle, o ile łączyły się z teraźniejszością lub wiodły ku przyszłości, niejasnej i trudnej do przewidzenia, ale oczekiwanej i upragnionej. Oczywiście, po stokroć wolałaby dzielić urok przemijającej chwili z ukochanym mężczyzną. Któraż kobieta nie pragnęłaby właśnie tego? Trzeba było jednak dwóch długich miesięcy, aby spotkać się z Jasonem Beaufortem nad laguną wenecką, tak jak to sobie przyrzekli podczas owej niezwykłej i dramatycznej nocy Bożego Narodzenia. Przy tym wcale nie było pewne, czy zdołają się znowu połączyć, zwłaszcza że pomiędzy Marianną a spełnieniem jej marzeń wznosił się niepokojący cień księcia Corrado Sant'Anna, jej niewidzialnego męża, któremu nieuchronnie i w bardzo niedalekiej przyszłości będzie musiała udzielić niebezpiecznych wyjaśnień. Za parę godzin musi opuścić Florencję, a wraz z nią względne poczucie bezpieczeństwa, a także biały pałac, gdzie cichy szum fontann nie miał tyle mocy, aby przepędzić złowróżbne widma. Co się zatem wydarzy? Jakiej rekompensaty zażąda zamaskowany książę od tej, która nie potrafiła wywiązać się ze swojej części kontraktu - głównego motywu małżeństwa i dać mu dziecka zrodzonego z krwi cesarskiej? Jakiej rekompensaty... lub jakiej kary?
Czyż udziałem księżnych Sant'Anna nie był tragiczny los, już od wielu pokoleń? Chcąc zapewnić sobie niezawodnego obrońcę, najbardziej wyrozumiałego i równocześnie najlepiej poinformowanego, Marianna, gdy tylko znalazła się we Florencji, wystosowała przez gońca pilny list do Savone. Było to wołanie o pomoc, skierowane do ojca chrzestnego, Gauthiera de Chazay, kardynała San Lorenzo, człowieka, który wydał ją za mąż na niezwykłych warunkach. Miały one zapewnić jej i jej dziecku los godny pozazdroszczenia, a jednocześnie gwarantowały nieszczęsnemu dobrowolnemu więźniowi prawo do potomstwa, którego sam nie potrafił czy też nie chciał spłodzić. Sądziła więc, że kardynał bardziej niż ktokolwiek mógłby rozwikłać tę sytuację i że znajdzie właściwe rozwiązanie. Niestety, po wielu dniach oczekiwania kurier powrócił z pustymi rękami. Napotkał nie lada trudności, aby przeniknąć do wąskiego grona osób otaczających ojca świętego, których ludzie Napoleona nie spuszczali z oka. Przyniesione przezeń wiadomości zdeprymowały ją. Kardynał San Lorenzo wyjechał z Savone i nikt nie umiał wskazać miejsca jego pobytu. Marianna, rzecz jasna, była zawiedziona, lecz nie całkiem zaskoczona. Od dawna wiedziała, że ojciec chrzestny spędzał większą część życia na tajemniczych podróżach, w służbie Kościoła, którego z całą pewnością był jednym z najaktywniejszych tajnych agentów, lub króla Ludwika XVIII, przebywającego na wygnaniu. Mógł znajdować się w zapadłym zakątku świata i zapewne nie zaprzątał sobie głowy problemami chrześniaczki. Trzeba było pogodzić się z myślą, że i ta pomoc ją zawiedzie... - Nadchodzące dni nie zapowiadają się pogodnie! - westchnęła Marianna. Uświadomiła sobie w pełni, że hojne dary losu - uroda, wdzięk, inteligencja, odwaga - nie były ofiarowanym przez
Opatrzność prezentem, lecz raczej orężem, dzięki któremu uda się jej, być może, wywalczyć szczęście. Pozostawało pytanie, czy cena, jaką miałaby za nie zapłacić, nie będzie zbyt wygórowana... - Co pani postanowiła, madame? - usłyszała obok siebie głos, którego wymuszona grzeczność źle ukrywała zniecierpliwienie. Gwałtownie wyrwana ze swoich melancholijnych rozmyślań, nieznacznie poprawiła różową parasolkę, chroniącą ją przed słonecznym żarem, i spojrzała na porucznika Beniellego nieobecnym wzrokiem, w którym niepokojący zielony błysk zdradzał zdenerwowanie. - Boże, co za nieznośny człowiek! - pomyślała. Od sześciu tygodni, kiedy opuściła Paryż pod wojskową eskortą, którą dowodził, Angelo Benielli chodził za nią krok w krok i nie odstępował ani na moment. Korsykanin! Uparty, zazdrośnie strzegący swej władzy i na domiar złego obdarzony paskudnym charakterem. Porucznik Benielli zwykł podziwiać tylko trzy osoby: cesarza, oczywiście (tym bardziej że był to jego ziomek!), generała Horacego Sebastianiego, dlatego że pochodził z tego samego co on miasteczka, i trzeciego wojskowego, wywodzącego się również z Korsyki, księcia generała Padwy, Jana Tomasza Arrighiego de Casanova, gdyż ten był jego kuzynem, a ponadto prawdziwym bohaterem. Oprócz tych trzech wojskowych Beniellego nie obchodził nikt w całej armii napoleońskiej, nieważne, czy nosił nazwisko Ney, Murat, Davout, Berthier czy Poniatowski. Ów brak zainteresowania brał się stąd, że marszałkowie ci nie mieli szczęścia być Korsykanami, co według Beniellego było godne pożałowania. Oczywiście, że w tych warunkach misję eskortowania kobiety - nawet księżnej, nawet zachwycającej, nawet zaszczycanej szczególnymi względami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości - traktował jak upokarzającą pańszczyznę.
Dał jej to odczuć, zanim jeszcze znaleźli się na postoju w Corbeil, z właściwą mu czarującą śmiałością, należącą do najbardziej atrakcyjnych stron jego charakteru. Od tej chwili księżna SanfAnna zaczęła się zastanawiać, czy pełni funkcje ambasadora, czy też jest aresztantką. Angelo Benielli strzegł jej z pilnością godną policjanta tropiącego kieszonkowca. Wszystko ustalał, o wszystkim decydował, czy dotyczyło to długości postojów, czy rodzaju apartamentu, w którym miała się zatrzymać (drzwi jej pokoju strzegli dzień i noc żołnierze). Niewiele brakowało, żeby zaczął się domagać konsultowania z nim wyboru toalet. Ten stan rzeczy doprowadził w krótkim czasie do poważnych utarczek z Arkadiuszem de Jolivalem, człowiekiem, który nie mógł poszczycić się cierpliwością. Pierwsze wieczorne spotkania upłynęły obu panom na popisach krasomówczych. Najmocniejsze argumenty pana de Jolivala zderzały się z jedną zasadą, z której Benielli uczynił swoją twierdzę. Miał za zadanie pilnować księżnej SanfAnna do momentu ustalonego zawczasu przez samego cesarza i czuwać nad nią, aby nie przydarzył się jej najmniejszy wypadek. Sądził, że w tym celu należy zachować wszelkie niezbędne środki ostrożności. Wobec takiego stanowiska, nie sposób było niczego wskórać. Początkowo zirytowana, Marianna szybko pogodziła się z faktem, że porucznik stał się jej nieodłącznym cieniem i zdołała nawet uspokoić pana de Jolivala. Po namyśle doszła do wniosku, że nadzór ten, chwilowo nienawistny, może wszakże okazać się cenny, kiedy otoczona żołnierzami przekroczy próg pałacu Sant'Anna, aby przeprowadzić ze swoim mężem oczekiwaną rozmowę. Jeśli książę Sant'Anna myślał o zemście względem Marianny, niewykluczone, że Benielli, ten zajadły uparciuch, którego Napoleon postawił u boku swej przyjaciółki, może stać się rękojmią jej życia. Ta świa-
domość nie czyniła zeń jednak człowieka mniej uciążliwego!.. Częściowo rozbawiona, częściowo niezadowolona, przyjrzała mu się uważnie. Doprawdy, wielka szkoda, że ten młodzieniec przypominał ciągle rozzłoszczonego kota, gdyż mógł się podobać nawet kobiecie wybrednej. Niezbyt wysoki, dobrze zbudowany, miał upartą twarz o zaciśniętych ustach i wydatnym, orlim nosie. Jego skóra o odcieniu kości słoniowej rumieniła się z niebywałą łatwością, a oczy patrzące spod krzaczastych brwi i długich rzęs miały zaskakująco ładny szary kolor, który w słońcu nabierał złocistych odcieni. Dla zabawy, a może kierowana nie uświadomionym, lecz jakże kobiecym pragnieniem poskromienia krnąbrnego charakteru, młoda dama usiłowała parokrotnie użyć swych wdzięków do oczarowania porucznika. Niestety, Benielli okazał się nieczuły na powab jej uśmiechu i blask zielonych oczu. Pewnego wieczoru, kiedy zatrzymali się na kolację w jednej z czysciejszych oberży, zastawiła na niego pułapkę, ukazując się w białej wydekoltowanej sukni, godnej Fortunaty Hamelin. Podczas kolacji porucznik zachowywał się co najmniej dziwnie. Oglądał wszystko, począwszy od wianków cebuli podwieszonych pod sufitem, aż po wmontowane w kominek haki. Z wielką uwagą przypatrywał się swojemu talerzowi i licznym okruszynkom chleba, ani razu jednak nie zatrzymał wzroku na smagłym dekolcie, który odsłaniała suknia. Nazajutrz rozgniewana Marianna, której irytacja stała się dla wszystkich widoczna, postanowiła zjeść kolację sama. Została w swoim pokoju, ubrana w suknię, której muślinowe riuszki sięgały niemal po sam czubek głowy. Pan de Jolival śmiał się po cichu, gdyż fortel jego przyjaciółki ubawił go setnie. Benielli obserwował właśnie ślimaka, zmierzającego w stronę balustrady, o którą była oparta Marianna.
- Postanowiłam? Co mianowicie? - zapytała w końcu. Ironiczny ton jej głosu nie uszedł uwagi Beniellego, który gwałtownie poczerwieniał jak piwonia. -Ależ co zamierzamy dalej robić, księżno! Jej Cesarska Wysokość, wielka księżna Eliza, wyjeżdża jutro z Florencji i udaje się do swej posiadłości Marlia. Chciałbym wiedzieć, czy będziemy jej towarzyszyć? -Nie bardzo wiem, co innego moglibyśmy uczynić, poruczniku! Czy wyobraża pan sobie, że zostanę tu sama, ma się rozumieć, w pańskim miłym towarzystwie? - odpowiedziała, wskazując fasadę pałacu Pitti końcem pośpiesznie zamkniętej parasolki. Benielli aż podskoczył. Owo „tu" ewidentnie wymierzone było w cesarską rezydencję. On natomiast był człowiekiem odnoszącym się z ogromnym szacunkiem do hierarchii cesarskiej i pełen respektu dla wszystkiego, co dotyczyło Napoleona, włączając w to również jego rezydencje. Nie odezwał się jednak ani słowem, wiedział już bowiem, że ta przedziwna księżna SanfAnna potrafi być równie nieprzyjemna jak on. -Wyjeżdżamy więc? -Wyjeżdżamy! Zwłaszcza że majątek SanfAnna, dokąd winien mi jest pan eskortę, znajduje się w bliskim sąsiedztwie pałacu Jej Cesarskiej Wysokości. Logiczne jest zatem, że będziemy jej towarzyszyć. Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, Marianna dostrzegła na twarzy swojego strażnika coś, co w ostateczności mogło przypominać uśmiech. Wiadomość najwyraźniej ucieszyła go... Natychmiast zresztą strzelił obcasami i zasalutował. - W takim razie - powiedział - za pozwoleniem księżnej, wydam odpowiednie dyspozycje i uprzedzę księcia Padwy o naszym jutrzejszym wyjeździe.
Zanim zdążyła otworzyć usta, wykonał w tył zwrot i udał się w stronę pałacu, nie przejmując się szablą, która obijała mu się o łydki. - Książę Padwy? - wyszeptała Marianna, osłupiała ze zdumienia. - Co on tu może robić? Nie rozumiała, jaki związek ma jej życie z tym człowiekiem, z pewnością niezwykłym, lecz całkowicie obcym. Pojawił się we Florencji dwa dni temu, ku nie skrywanej radości Beniellego, dla którego był jednym z trzech czczonych przez niego bóstw. Przybyły z Włoch w celu dopilnowania zasad poboru oraz ścigania dezerterów i uchylających się od służby, Arrighi, cesarski kuzyn i główny inspektor kawalerii, przyprowadził eskadron czwartej kolumny lotnej księciu Eugeniuszowi, wicekrólowi Włoch, i na jego czele powitał wielką księżnę. Wydawać się mogło, że jedynym celem podróży do Toskanii było pozdrowienie kuzynki Elizy i spotkanie się za jej pośrednictwem z głównymi członkami jego korsykańskiej rodziny, która nie widziała go od lat i specjalnie przybyła z Korsyki, żeby ujrzeć go ponownie. Nikt na dworze toskańskim nie znał prawdziwej przyczyny tej familijnej wizyty w trakcie trwania wojskowej misji. Wielka księżna przygotowała prawdziwie godne przyjęcie księżnej Sant'Anna, przywożącej wiadomości o narodzinach króla Rzymu. Z entuzjazmem również przywitała generała Arrighiego, gdyż uwielbiała bohaterów prawie tak samo jak Benielli. Na wielkim balu, wydanym na cześć księcia Padwy, Marianna zobaczyła generała po raz pierwszy. Miał niebanalną, tragiczną w wyrazie twarz, którą z rewerencją pochylił nad jej dłonią. Liczba odniesionych przezeń ran w cesarskiej służbie - niewielka ich część uśmierciłaby zapewne niejednego - nie przeszkodziła mu stać się jednym z najznakomitszych generałów świata. Mając w pamięci opowieści Elizy
i Angela Beniellego na jego temat, Marianna przyjrzała mu się z zainteresowaniem. W Egipcie, w bitwie pod Salahieh, miał pękniętą czaszkę, pod Saint-Jean-d'Acre kula przecięła mu tętnicę szyjną, pod Wertingen był ciężko ranny w kark, nie licząc innych „niewielkich zadraśnięć". Niemalże pocięty na kawałki, opuszczał łóżko szpitalne, aby stanąć na czele swoich dragonów i wracał, skąd wyszedł, w stanie jeszcze gorszym od poprzedniego. Trudno byłoby zliczyć, ile istnień ludzkich uratował i ile przepłynął rzek (ostatnimi czasy hiszpańskich strumieni). Marianna doznała dziwnego szoku, kiedy ich oczy spotkały się. Przez chwilę miała wrażenie, jakby stała na wprost samego cesarza. Spojrzenie Arrighiego było równie twarde i przeszywało na wskroś niczym szpada. Czar prysnął jednak szybko, gdy generał odezwał się. Jego niski, chrapliwy, załamujący się głos, z pewnością na skutek komend wydawanych w czasie ataku, w niczym nie przypominał dźwięcznego głosu Napoleona. Marianna uspokoiła się. Spotkanie żywego odbicia cesarza właśnie w chwili kiedy zamierzała zignorować jego rozkazy i uciec z Jasonem jak najdalej od Francji, było ostatnią rzeczą, której sobie życzyła. Ów pierwszy kontakt z Arrighim ograniczył się do grzecznościowej wymiany zdań, w której trudno było doszukać się zainteresowania ze strony generała sprawami Marianny. Enigmatyczne zdanie Beniellego zastanowiło ją. Dlaczego chciał jak najszybciej powiadomić księcia Padwy o jej wyjeździe? - pomyślała. Niezadowolona i niechętna dalszemu oczekiwaniu na powrót swojego strażnika, opuściła taras amfiteatru i skierowała się w stronę pałacu. Chciała wrócić do siebie, żeby wydać niezbędne dyspozycje swojej służącej Agacie, dotyczące jutrzejszego wyjazdu. Kiedy dochodziła do fontanny l'Artichaut, zobaczyła ku swojemu przerażeniu idącego Beniellego. Na domiar złego nie był sam. Pięć kroków przed nim
zmierzał szybko w stronę Marianny książę Padwy we własnej osobie. Ubrany był w niebiesko-złoty uniform, a na głowie miał ogromny dwurożny kapelusz, zakończony grzebieniem białych piór. Widząc, że spotkanie staje się nieuniknione, zwolniła kroku i zaczekała, trochę onieśmielona, lecz znacznie bardziej zaciekawiona tym, co może jej mieć do powiedzenia cesarski kuzyn. Będąc już blisko Marianny, Arrighi zdjął z głowy kapelusz i skłonił się nienagannie. Jego szare oczy obserwowały ją z wielką uwagą. Nie odwracając głowy powiedział: - Jest pan wolny, Benielli! Porucznik strzelił obcasami, odwrócił się i zniknął niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostawiając generała sam na sam z księżną. Nie do końca zadowolona z takiego obrotu spraw, Marianna zamknęła spokojnie parasolkę i wsparła się na niej oburącz, jakby chciała tym gestem dodać sobie odwagi. Lekko unosząc brwi, już szykowała się do ataku, ale Arrighi ją uprzedził. -Widząc pani twarz, madame, mam prawo sądzić, że nie jest pani zachwycona naszym spotkaniem. Proszę o wybaczenie, jeśli moja obecność zakłóciła pani spacer. -Mój spacer już się zakończył, generale! Właśnie zamierzałam wrócić do domu. Ale z czym pan do mnie przybywa, bo chce mi pan coś przekazać, prawda? -Naturalnie! Ośmieliłbym się jednak prosić, aby przeszła pani ze mną parę kroków dalej, w stronę tych pięknych ogrodów. Jest tam zacisznie, podczas gdy pałac pełen jest bieganiny z powodu wyjazdu wielkiej księżnej Elizy. Skłonił się z galanterią i ofiarował jej ramię. Głębokie blizny po ranach szyi, które starał się ukryć pod wysokim kołnierzem i czarnym krawatem, sprawiały, że nie mógł swobodnie poruszać się od pasa w górę. Sztywność ta nie była jednak rażąca i stanowiła na swój sposób naturalne uzupeł-
nienie jego masywnej sylwetki. Nie przestawał badawczo patrzeć w jej oczy, co spowodowało, że nagle zarumieniła się. Może dlatego, że nie mogła odgadnąć, co kryje się za spojrzeniem generała? Dla dodania sobie animuszu przyjęła jego ramię i położyła rękę na haftowanym mankiecie jego munduru. Miała wrażenie, jakby oparła się na balustradzie statku. Ten człowiek jest chyba zbudowany ze skały - pomyślała. Powoli, nie zamieniając ani słowa, ominęli wielki kamienny amfiteatr, zatopiony w zieleni, i weszli w długą i cichą alejkę, wysadzaną dębami i cyprysami. Jaskrawe światło dnia dochodziło tam tylko pod postacią rozproszonych promieni. -Odnoszę wrażenie, że życzy pan sobie, aby nas nikt nie usłyszał - wyszeptała Marianna. - Czy to, o czym mamy rozmawiać, jest aż tak ważne? -Kiedy w grę wchodzą cesarskie rozkazy, madame, sprawa zawsze jest ważna! -A!.. Rozkazy! Sądziłam, że cesarz zaznajomił mnie ze wszystkimi, które były dla mnie przeznaczone, w trakcie naszego ostatniego widzenia. -Rozkazy te dotyczą nie pani, lecz mojej osoby. Oczywiście, zapoznam panią z nimi, gdyż w pewnym stopniu przeznaczone są dla pani. Mariannie nie spodobał się ten wstęp. Za dobrze znała Napoleona, aby nie wzbudziły podejrzeń „rozkazy dotyczące jej osoby", przekazane na dodatek człowiekowi pokroju księcia Padwy. Sytuacja nie była zwyczajna. Zajęta odgadywaniem, jakiego rodzaju psikusa chce jej spłatać cesarz Francuzów, rzuciła krótkie „doprawdy?" tonem tak roztargnionym, że Arrighi zatrzymał się na samym środku alejki. - Księżno - odezwał się - całkowicie rozumiem, że rozmowa ta nie jest dla pani przyjemnością. Proszę mi jednak wierzyć, że wolałbym opowiadać pani o rzeczach radosnych,
które w pani towarzystwie i w tym miejscu nabrałyby dodatkowego uroku. Niemniej jednak, czuję się w obowiązku prosić panią o całkowitą uwagę. Chyba się złości - stwierdziła w duchu Marianna, bardziej rozbawiona tym faktem niż zmieszana. Z całą pewnością Korsykanie mają najgorsze charaktery pod słońcem! Chcąc go uspokoić, a także mając na uwadze fakt, że nie wykazała się nadmierną uprzejmością wobec niego, posłała mu uśmiech tak rozbrajający, że surowa twarz żołnierza aż spurpurowiała. - Proszę mi wybaczyć, generale. Nie chciałam w żaden sposób urazić pana, lecz byłam całkowicie zatopiona we własnych myślach. Widzi pan, zawsze denerwuję się, kiedy cesarz ma dla mnie jakieś bliżej nie sprecyzowane „rozkazy specjalne". Jego Wysokość w szczególny sposób wyraża uczucia! Równie szybko, jak popadł w gniew, Arrighi wybuchnął śmiechem i pocałował Mariannę w rękę. -Ma pani rację - powiedział wesoło - to zawsze budzi podejrzenia! Jednak ponieważ jesteśmy przyjaciółmi... -Oczywiście! - przytaknęła Marianna, uśmiechając się ponownie. -A zatem, skoro jesteśmy przyjaciółmi, proszę mnie uważnie posłuchać. Moim zadaniem jest osobiste eskortowanie pani do pałacu Sant'Anna, a gdy tylko przekroczy pani jego próg, mam wyraźny rozkaz nie zostawiać pani samej ani na sekundę! Cesarz powiedział mi, że musi pani wyjaśnić z księciem pewien problem natury osobistej, na którego temat on również chciałby się wypowiedzieć. Jego życzeniem jest więc, abym uczestniczył w waszej rozmowie. -Czy cesarz poinformował pana, że ani pan, ani ja nie ujrzymy księcia na własne oczy? -Tak. Uprzedził mnie o tym. Chce tylko, żebym należycie zrozumiał, co książę pani powie i czego od pani oczekuje.
-Czy jest możliwe, że bez względu na wszystko będzie domagał się, żebym została przy jego boku? - wyszeptała Marianna, dając wyraz swoim największym obawom. Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób nawet cesarska straż mogłaby przeszkodzić księciu w zatrzymaniu przy sobie swojej żony. -Właśnie w tym momencie zaczyna się moje zadanie. Cesarz, za moim pośrednictwem, chce spowodować, aby rozmowa nie trwała dłużej niż parę godzin. Książę musi mieć tyle czasu, aby dowiedzieć się, że Napoleon uznał słuszność jego skargi, i żeby wraz z panią zastanowić się wspólnie nad przyszłością. Na razie... - Przerwał na chwilę i wyciągnął z kieszeni dużą białą chustkę, którą otarł zroszone czoło. Marianna, coraz bardziej zainteresowana rozmową, ponagliła generała. -Na razie? -Chwilowo nie należy pani ani do księcia, ani nawet do samej siebie! Cesarz potrzebuje pani pomocy! -Potrzebuje mojej pomocy? Jak to? -Sądzę, że to wyjaśni pani wszystko. - Arrighi trzymał w dłoni kopertę opieczętowaną cesarskim herbem. Marianna popatrzyła na list z taką nieufnością, że generał uśmiechnął się. -Proszę się nie obawiać, nie wybuchnie! -Nie byłabym wcale taka pewna! Marianna usiadła pod dębem, na kamiennej starej ławeczce, wokół której ułożyła się z wdziękiem jej różowa sukienka z batystu, i zaczęła czytać. Drżącymi ze zdenerwowania dłońmi złamała woskową pieczęć. Jak większość listów Napoleona, ten również był krótki, zwięzły i treściwy. Marianno - pisał cesarz - przyszło mi na myśl, że najpewniejszym sposobem na uniknięcie zemsty ze strony twojego męża jest rozpoczęcie służby cesarskiej. Opuściłaś Paryż pod
pretekstem pełnienia nie do końca określonej misji dyplo-
matycznej. Od tej chwili bądziesz miała do wypełnienia prawdziwą i ważną dla Francji misją. Książę Padwy, którego zadaniem jest czuwać, aby Twój wyjazd odbył sią bez przeszkód, da Ci moje szczegółowe instrukcje. Liczą, że okażesz sią godna naszego zaufania - mojego i Francuzów. Wiem, jak Ci sią odwdzięczyć. N. Jego zaufanie? Zaufanie Francuzów? O co w tym wszystkim chodzi? - mruczała pod nosem Marianna. Spojrzała na Arrighiego osłupiałym ze zdumienia wzrokiem. Była bliska myśli, że Napoleon oszalał. Postanowiła przeczytać list po raz drugi, uważnie, słowo po słowie. Po zakończeniu powtórnej lektury konkluzja była, niestety, równie przygnębiająca jak za pierwszym razem, co Arrighi bez trudu odczytał z jej twarzy. -Nie - powiedział łagodnie i usiadł koło niej - cesarz nie zwariował. Pragnie natomiast, żeby miała pani możliwość zyskania na czasie w momencie, w którym pozna pani intencje swojego męża. Na to jest tylko jeden sposób: zwerbować panią do służby dyplomatycznej! -Ja mam być dyplomatą? Ależ to nie ma najmniejszego sensu! Który rząd zgodzi się pertraktować z kobietą? -Może taki, w którym rządzą kobiety? Zresztą nie ma mowy o przyznaniu pani oficjalnych pełnomocnictw. Wstąpi pani do tajnej służby Jego Wysokości, zarezerwowanej wyłącznie dla zaufanych osób, a także dla najbliższych przyjaciół. -Tak, wiem coś o tym - przerwała Marianna, wachlując się nerwowo cesarskim listem. - Słyszałam o „wielkich" przysługach, jakie wyświadczyły cesarzowi jego siostry, w sprawie, która absolutnie nie budzi mojego entuzjazmu. Krótko mówiąc, proszę mi powiedzieć jasno, czego cesarz ode mnie oczekuje, a przede wszystkim, dokąd chce mnie wysłać?
-Do Konstantynopola!
Gdyby przygniótł ją ten wielki dąb, w którego cieniu teraz siedziała, nie czułaby się bardziej zdruzgotana niż w efekcie usłyszanych słów. Przyjrzała się uważnie twarzy swojego rozmówcy, próbując odnaleźć w niej ślady szaleństwa, które zdaniem Marianny zawładnęło również Napoleonem. Arrighi jednak był spokojny i wydawało się, że w pełni panuje nad sytuacją. Gestem pełnym wyrozumiałości położył swoją silną rękę na dłoni Marianny. - Proszę, aby zechciała mnie pani wysłuchać w skupieniu, a przekona się sama, że pomysł cesarza nie jest wcale taki szalony! Co więcej, sądzę, że jest najlepszy w obecnej sytuacji, i to zarówno z pani, jak i z jego punktu widzenia. Zaczął cierpliwie objaśniać swojej młodej towarzyszce sytuację europejską wiosną 1811 roku, a w szczególności stosunki francusko-rosyjskie, które pogarszały się w szybkim tempie. Porozumienie stawało się coraz bardziej iluzoryczne. Aleksander II niechętnie przyglądał się austriackiemu małżeństwu Napoleona, chociaż wcześniej odmówił ręki swojej siostry Anny cesarskiemu „bratu". Zaanektowanie przez Francję Wielkiego Księstwa Orenburskiego, które należało do carskiego szwagra, a także miast związku hanzeatyckiego, nie poprawiło sytuacji. Manifestując swoje niezadowolenie, car otworzył swoje porty dla statków angielskich w tym samym czasie, w którym obciążył poważnym cłem towary importowane z Francji, a statki francuskie objął ustawami prohibicyjnymi. W rewanżu Napoleon wysłał zaufanych ludzi na paryski adres Saszy Czernyczewa, pięknego, rosyjskiego szpiega, który konstruował swoją siatkę szpiegowską za pomocą ładnych kobiet. Za późno, jak się jednak okazało, żeby złapać ptaszka w gnieździe. Uprzedzony w porę Sasza zdążył uciec. Znalezione dokumenty niewiele były warte. Uważnym obserwatorom wydawało się, że w tych okolicznościach zetk-
nięcie się mocarstwowych apetytów dwóch autokratów nieuchronnie musi prowadzić do wojny. Od 1809 roku Rosja była w stanie wojny z imperium osmańskim o naddunajskie twierdze. Konflikt ten powoli wygasał, ale waleczność żołnierzy tureckich stanowiła nie lada orzech do zgryzienia zarówno dla Aleksandra, jak i dla jego armii. - Jest zatem sprawą niezmiernej wagi, aby ta wojna trwała - powiedział Arrighi. - Odciągnie ona część sił rosyjskich od strony Morza Czarnego, a my w tym czasie pójdziemy na Moskwę. Cesarz nie ma ochoty czekać, aż Kozacy pojawią się na naszych granicach. Oto pani zadanie! -Chce pan powiedzieć, że powinnam przekonać sułtana, aby kontynuował wojnę? Chyba nie zdaje pan sobie sprawy... -Zdaję sobie - przerwał nieco już zniecierpliwiony generał - i to ze wszystkiego! Przede wszystkim z faktu, że jest pani kobietą i że sułtan Mahmud, jako prawdziwy muzułmanin, traktuje kobiety jako istoty nie w pełni wartościowe, z którymi nie godzi się rozmawiać. W związku z tym uda się pani nie do niego, lecz do jego matki. Z pewnością nie wie pani, że matka sułtana jest Francuzką, Kreolką z Martyniki i kuzynką cesarzowej Józefiny, z którą wychowywała się przez jakiś czas. Dziewczynki bardzo się kochały i były do siebie bardzo przywiązane, o czym matka sułtana nigdy nie zapomniała. Aimee Dubucq de Rivery, której Turcy nadali drugie imię Nakhshidil, jest kobietą nie tylko wyjątkowej urody, lecz także inteligentną i energiczną. Ma również nad wyraz dobrą pamięć. Nigdy nie pogodziła się z odepchnięciem swojej kuzynki ani z ponownym małżeństwem cesarza. Ponieważ ma ogromny wpływ na swojego syna Mahmuda, który ją uwielbia, nasze stosunki uległy przez to znacznemu ochłodzeniu. Francuski ambasador, pan Latour-Maubourg, błaga o pomoc. Nie jest już nawet przyjmowany w Seraju.
-Jest pan zdania, że chętniej otworzą drzwi przede mną? -Cesarz jest o tym całkowicie przekonany. Przypomniał sobie, że jest pani w pewnym stopniu spokrewniona z naszą byłą cesarzową, a zatem i z matką sułtana. Powołując się właśnie na ten fakt, poprosi pani o audiencję... i otrzyma ją pani. Dostanie pani list od generała Sebastianiego, który bronił Konstantynopola przed flotą angielską i którego żona, Francoise de Franqetot de Coigny, pochowana w tym mieście, była bliską przyjaciółką matki sułtana. Tak wyposażona, nie powinna mieć pani żadnych trudności z uzyskaniem widzenia. Może pani do woli ubolewać nad losem Józefiny, a nawet przekląć Napoleona, pod jednym warunkiem, że będzie to służyło Francji. Reszty dokona pani wdzięk i zręczność. Rosjanie Kamińskiego muszą zostać nad Dunajem. Czy teraz pani rozumie? -Sądzę, że tak. Proszę mi jednak pozwolić na chwilę zastanowienia. Są to sprawy zupełnie dla mnie nowe i całkowicie obce, włączywszy w to ową kobietę, która została żoną sułtana i o której nigdy nie słyszałam! Czy nie zechciałby pan opowiedzieć mi paru słów o niej i o tym, jak do tego doszło? Tak naprawdę Marianna chciała jedynie zyskać na czasie. Sprawa była poważna i wymagała namysłu. Niespodziewana misja miała tę dobrą stronę, że chroniła ją przed zemstą księcia Corrada, z drugiej strony mogła uniemożliwić spotkanie z Jasonem. A właśnie tego chciała uniknąć za wszelką cenę! Zbyt długo i boleśnie oczekiwała momentu, w którym padną sobie w ramiona i popłyną razem w strony, których los i własna głupota nie pozwoliły im poznać do tej pory. Z całego serca pragnęła pomóc Napoleonowi, którego ciągle kochała w pewien sposób... ale oznaczałoby to utratę nowej miłości, zniszczenie szczęścia, w pełni jej zdaniem zasłużo-
nego...
W tej chwili usłyszała historię drobnej Kreolki o jasnych włosach i niebieskich oczach, porwanej przez barbarzyńskich piratów i zawiezionej do Algieru. Dej tego miasta poprowadził ją przed oblicze wielkiego władcy. Aimee osłodziła ostatnie dni starego sułtana Abdula Hamida Pierwszego, któremu z tego związku narodził się syn. Później udało jej się podbić serce Selima, następcy tronu. Ta miłość, która wymagała od niej całkowitego poświęcenia, oraz pomoc syna Mahmuda zapewniły małej Kreolce współudział w najwyższej władzy. Historia opowiedziana przez Arrighiego nabrała tak żywych barw, że Marianna poczuła wyraźną sympatię do Aimee i chęć poznania jej osobiście. Życie Aimee wydało się Mariannie zupełnie wyjątkowe i znacznie bardziej porywające niż wszystkie powieści, którymi karmiła się za młodu, a nawet jej własny los. Nikt jednak w jej oczach nie był tak pociągający jak Jason! Chcąc wyjaśnić do końca, co Napoleon dla niej przygotował, Marianna zapytała bez namysłu: -Czy mam wybór? -Nie - odpowiedział Arrighi - żadnego. Kiedy sprawa dotyczy dobra cesarstwa, Jego Wysokość nigdy nie zostawia wyboru. Rozkazuje! Odnosi się to zresztą zarówno do pani, jak i do mnie. Ja również jestem zmuszony eskortować panią i uczestniczyć w rozmowach, które przeprowadzi pani z księciem oraz pokierować nimi tak, aby cesarz był zadowolony. Pani natomiast musi zaakceptować moją obecność i zastosować się do wszystkich wskazówek, których pani udzielę. Kazałem już zanieść do pani pokoju szczegółowe instrukcje, sporządzone przez Jego Wysokość. Dotyczą one pani misji. Proszę zapoznać się z nimi dzisiaj wieczorem, nauczyć się ich na pamięć i spalić. Znajdzie pani również list polecający od generała Sebastianiego.
- Czy... po opuszczeniu posiadłości Sant'Anna popłynie pan ze mną do Konstantynopola? Wydawało mi się, że miał pan jakieś sprawy do załatwienia w tym mieście. Arrighi zastanowił się przez chwilę i ponownie spojrzał na Mariannę, która odwróciła twarz, bojąc się, że zdradzi ją blask oczu. Z tego też powodu nie mogła zauważyć rozbawienia, które pojawiło się na twarzy księcia Padwy. -Oczywiście że nie - odpowiedział w końcu tonem dziwnie obojętnym. - Mam towarzyszyć pani tylko do Wenecji. -Ach, do We... - zakrztusiła się Marianna, której wydało się, że musiała źle usłyszeć. -Do Wenecji - powtórzył Arrighi z niezmąconym spokojem. - Jest to najwygodniejszy, najbliższy i ze wszech miar godny zaakceptowania port. A ponadto miejsce jest jakby wymarzone dla oczarowania młodej kobiety, która ma dużo wolnego czasu. -Zapewne. Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego cesarz chce, abym wyruszyła w drogę z portu austriackiego. -Austriackiego? Skąd ten pomysł? -Z... polityki. Zawsze słyszałam, że Bonaparte przekazał Austrii region Wenecji, na mocy traktatu... nie pamiętam już dokładnie jakiego! -Campo-Formio - uzupełnił Arrighi. - Ale od tamtej pory było Austeriitz, a w jego konsekwencji Presbourg. To prawda, że byliśmy związani z Wiedniem, ale region Wenecji jest nasz. Jak w przeciwnym wypadku wytłumaczyć fakt, że gdyby cesarzowi urodziła się córeczka, miałaby tytuł księżnej Wenecji? Wszystko było jasne jak słońce. Niemniej jednak coś się nie zgadzało. Jason, ten wilk morski, który zazwyczaj był świetnie zorientowany, wskazał jej Wenecję jako miasto austriackie, a Arkadiusz, szczycący się akademickim umysłem, nie poprawił go... Wyjaśnienie pojawiło się samo, zanim zdążyła o cokolwiek zapytać.
-Pani błąd - wyjaśnił książę Padwy - bierze się stąd, że
zastanawiano się poważnie nad przekazaniem Wenecji Austriakom z okazji cesarskiego ślubu, zresztą status miasta jest nie do końca wyjaśniony. Mówiąc inaczej, Wenecja korzysta z immunitetu od chwili, kiedy umarł jej gubernator, generał Menon, człowiek niezwykły i interesujący, nawrócony na islam. Jak dotąd, nie ma oficjalnego następcy. Miasto jest znacznie bardziej kosmopolityczne niż francuskie. Będzie tam pani lepiej się czuła niż w innych portach, które słyną z przeróżnych rygorów, i będzie pani mogła swobodnie udawać próżnującą wielką damę, spragnioną wrażeń i podróży. W ten sposób poczeka pani spokojnie na przypłynięcie statku pod neutralną banderą, zmierzającego w stronę Lewantu. Jest ich sporo w Wenecji. -Statek... neutralny? - wyszeptała Marianna, której serce mało nie wyskoczyło z piersi i która tym razem usiłowała spojrzeć w oczy generała. Arrighi jednak, jak na złość, zainteresował się nagle fruwającym wokół nich motylem. - Tak... na przykład... amerykański... Cesarz słyszał, że podobno niektóre zawijają do portów laguny. Tym razem Marianna nie wiedziała co powiedzieć. Zaskoczenie było tak wielkie, że aż odebrało jej głos... ale nie zdolność reagowania! Parę chwil później, wracając do swojego pokoju, Marianna usiłowała pozbierać myśli. Gdy zrozumiała, co oznaczają wyrazy: „Wenecja" i „statek amerykański", zapomniała się całkowicie. Nie zważając na miejsce, czas ani swoją pozycję, zawisła z wielkiej radości na szyi księcia Padwy i obdarowała go dwoma sążnistymi całusami w świeżo ogolone policzki!.. Szczerze mówiąc, generała nie zdziwiły zupełnie te śmiałe poczynania. Śmiał się ze szczerego serca i widząc Mariannę zmieszaną i czerwoną ze wstydu, usiłującą wyją-
kać słowa przeprosin, przygarnął ją do siebie i ucałował z prawdziwie ojcowską czułością. -Cesarz uprzedził mnie, że będzie pani szczęśliwa powiedział - ale nie spodziewałem się, że moja misja będzie nagrodzona w tak uroczy sposób! Proszę jednak, aby pani nie zapomniała o randze misji. Jest jak najbardziej prawdziwa i niesłychanie ważna. Jego Wysokość liczy na panią! -Jego Wysokość ma całkowitą rację, generale! Lecz czyż nie ma jej zawsze? Jeśli o mnie chodzi, prędzej wolałabym umrzeć, niż zawieść cesarza, zwłaszcza w obecnej sytuacji, kiedy nie tylko zechciał się mną zaopiekować, ale też zatroszczyć o moje przyszłe szczęście. Skłoniwszy się, zostawiła Arrighiego samego, aby mógł odpocząć w cieniu drzew ogrodów Boboli. Była pełna wdzięczności i tak szczęśliwa, że biegnąc w stronę pałacu prawie nie dotykała ziemi różowymi atłasowymi pantofelkami. Trzy słowa wypowiedziane przez Arrighiego były niczym snop jasnego światła, który rozproszył wiszące nad nią czarne chmury. Mogła wreszcie patrzeć w przyszłość bez obaw. Wszystko wydawało się jej cudownie jasne! U boku generała Arrighiego, nie musiała obawiać się poczynań swojego dziwnego małżonka ani łamać sobie głowy nad sposobem uniknięcia nieznośnego porucznika Beniellego! Wpadnie prosto w ramiona Jasona. Miała całkowitą pewność, że Jason nie odmówi jej pomocy w wypełnieniu misji zleconej przez człowieka, któremu obydwoje tyle zawdzięczają! Jaką wspaniałą podróż będą mogli odbyć wspólnie na tym samym statku, który obserwowała z takim bólem, gdy wypływał na pełne morze i powoli znikał w porannej mgle. Teraz „Morska Czarodziejka" popłynęłaby w kierunku wonnej ziemi Orientu, przemierzając niebieskie fale, obarczona jedynie bagażem ich miłości. Dni spalone słońcem
i noce jasne od gwiazd, pod którymi tak cudownie będzie się kochać! Cała zatopiona w tym błękitnym śnie, tak dalece pozwoliła ponieść się fantazji, że nie zainteresowała się, skąd Napoleon dowiedział się o jej najskrytszych marzeniach i o projekcie pośpiesznie wyszeptanym w trakcie pożegnania z Jasonem. Była w pełni pogodzona z faktem, że Napoleon wie wszystko, mimo że nie o wszystkim był powiadamiany! Posiadał niewątpliwie zdolności przekraczające przeciętny ludzki umysł. Potrafił czytać w oczach i w sercach. Nie jest wszakże wykluczone, że sprawcą tego cudu był Francois Vidocq, ten rasowy policjant, obdarzony wyjątkowo ostrym słuchem, zwłaszcza wtedy, kiedy chciał usłyszeć. Zajęci sobą i rozdarci perspektywą rozstania, Jason i Marianna nie zwracali uwagi na obecność Vidocqa. Tak czy inaczej, jeśli rzeczywiście był on sprawcą owej niedyskrecji, stała się ona źródłem tak wielkiej radości, że Marianna była mu za nią szczerze wdzięczna. Po przybyciu do pałacu Marianna wbiegła na schody rozradowana, nie patrząc nawet na trwającą tam krzątaninę. Służący i pokojówki tłoczyli się, przenosząc skórzane kufry, torby i meble. Schody odbijały niczym echo odgłosy zamieszania i pośpiechu, spowodowane książęcą przeprowadzką. Wielka księżna planowała powrócić do Florencji dopiero zimą i dlatego chciała zabrać ze sobą oprócz imponującej garderoby, wszystkie drobiazgi, do których była przyzwyczajona. Jedynie odźwierni zachowywali niewzruszony spokój, kontrastujący z całym tym domowym rozgardiaszem. Marianna wpadła do swego trzypokojowego apartamentu na drugim piętrze. Chciała jak najprędzej zobaczyć się z Jolivalem, żeby opowiedzieć mu o swoim szczęściu. Musiała koniecznie podzielić się z kimś rozpierającą ją radością. Na próżno jednak go szukała. Zarówno pokój, jak i ich wspólny mały salonik były puste...
Służący, którego zagadnęła, powiedział jej, że jego hrabiowska mość udał się do muzeum. Informacja ta zdenerwowała ją i zmartwiła, ponieważ z góry wiedziała, co oznacza. Prawdopodobnie Arkadiusz wróci późno, a ona nie będzie miała komu przekazać swoich nie cierpiących zwłoki wiadomości. Rzeczywiście, odkąd znaleźli się we Florencji, Jolival, według oficjalnej wersji, odwiedzał muzea. Wersja trochę mniej oficjalna, ale za to prawdziwsza, była taka, że gościł w arystokratycznym salonie na via Tornabuoni, gdzie w doborowym towarzystwie uprawiał hazard. Wicehrabia został wprowadzony do tego ścisłego grona podczas swej poprzedniej wizyty we Florencji i zachował z tych spotkań wspomnienie pełne nostalgii, częściowo ze względu na sporadyczne uśmiechy fortuny, a w znacznej mierze z powodu gasnącej, lecz jakże ujmującej urody pani domu, księżnej o fiołkowych oczach, pretendującej do krwi medycejskiej. Pamiętając o tym Marianna nie mogła mieć wielkich pretensji do przyjaciela. Wiedziała, że poszedł po raz ostatni odwiedzić swoją uroczą czarodziejkę. Nazajutrz przecież obydwoje musieli opuścić Florencję! Odkładając na później zwierzenia, Marianna weszła do pokoju. Zastała w nim swoją pokojówkę z Paryża, Agatę, tonącą w stosie koronek, atłasów, gaz, batystów, taft i wszelkiego rodzaju błyskotek, które wzorowo układała w dużych podwójnych kufrach, obitych różowym płótnem. Czerwona z wysiłku, z lekko przekrzywionym czepeczkiem, Agata wręczyła swojej pani dwa czekające na nią listy. Jeden był duży, strasznie oficjalny, z osobistą cesarską pieczęcią, a drugi niewielki, artystycznie złożony, zalakowany pieczęcią z zielonego wosku z odciśniętym na niej gołąbkiem. Domyślając się zawartości dużej koperty, sięgnęła z miejsca po bilet.
-Wiesz, kto to przysłał? - spytała. -Służący baronowej Cenami. Przyszedł dosłownie parę sekund po wyjściu księżnej i powiedział, że to bardzo pilne. Marianna skinęła głową i podeszła do okna, żeby przeczytać list od swojej nowej przyjaciółki, poznanej we Włoszech. Przed wyjazdem z Paryża dostała od Fortunaty Hamelin list polecający, zaadresowany do jednej z jej rodaczek, młodej baronowej Zoe Cenami. Zanim Zoe poznała dom księżnej Elizy i spotkała tam swego przyszłego męża, bywała często w Saint-Germain, na pensji pani Hamelin, gdzie między innymi wychowywała się córka Fortunaty, Leontyna. Wspólne korzenie sprawiły, że nawiązała się przyjaźń między panią Hamelin a panną Guilbaud. Kiedy Zoe wyjechała do Włoch, przyjaźń ta była podtrzymywana listownie. Wkrótce Zoe poślubiła sympatycznego barona Cenami, brata ulubionego szambelana księżnej. Czarująca i inteligentna, szybko zdobyła uznanie Elizy, która powierzyła jej wychowanie swojej córki, nieokiełznanej Napoleony Elizy. Wielokrotnie wystawiała ona na ciężkie próby cierpliwość Zoe. Marianna, polecona przez Fortunatę, zaprzyjaźniła się w całkiem naturalny sposób z tą miłą kobietą, która stała się jej florenckim przewodnikiem i wprowadziła w krąg swoich sympatycznych przyjaciół. Spotykali się prawie codziennie w salonie przy Lungarno-Accaiuoli. Księżna Sant'Anna została przyjęta bardzo życzliwie, co dodało jej odwagi i sprawiło, że wkrótce poczuła się tam jak w domu. Dlatego też zdziwiła się, że Zoe, która jak zwykle miała czekać na nią tego wieczoru, postanowiła raptem do niej napisać. List był krótki i niepokojący. Wyglądało na to, że Zoe miała wielkie kłopoty. Muszą się z Panią zobaczyć w ustronnym miejscu, droga księżno - pisała, a zdania kreślone były nierównym, nerwowym
charakterem - ...sprawa dotyczy mojego życia lub życia ukochanej osoby. Będę na Panią czekała o piątej, w kościele Or San Michele, w prawej nawie, tej samej, w której znajduje się gotyckie tabernakulum. Proszą przyjść w woalce, aby nikt Pani nie rozpoznał. Tylko Pani może uratować biedną Z... Pełna mieszanych uczuć, Marianna jeszcze raz przeczytała list i podeszła do kominka, w którym buzował ogień, mimo ciepłej pogody. Wrzuciła list Zoe do ognia i patrzyła, jak w ciągu paru sekund zamienił się w zwęglony zwitek papieru. Cały czas intensywnie myślała. Zoe musiała wpaść w nie byle jakie tarapaty, skoro wzywała ją w taki sposób. Jej dyskrecja, powściągliwość i dar zjednywania sobie przyjaciół były powszechnie znane. Znaczna większość jej bliskich znajomych była z nią zaprzyjaźniona o wiele dłużej niż Marianna. Dlaczego więc zwróciła się o pomoc właśnie do niej? Może dlatego, że Marianna wzbudzała większe zaufanie niż inni, a może dlatego, że była Francuzką? Czy też zadecydowała o tym przyjaźń z Fortunatą? Odłożywszy na bok wątpliwości, Marianna zerknęła na kominkowy zegar i z przerażeniem stwierdziła, że zostało jej bardzo niewiele czasu do spotkania. Zawołała więc Agatę, żeby pomogła jej się ubrać. - Przynieś mi suknię z oliwkowego sukna, podbitą czarnym aksamitem, czarną kapotkę i woalkę Chantilly. Agata wydostała się powoli z ogromnego kufra, w którym była schowana do pasa, i spojrzała zaniepokojona na swoją panią. - Dokąd to Wasza Wysokość wybiera się w tym pogrzebowym stroju? Chyba nie do baronowej Cenami, jak co wieczór? Będąc oddaną służącą Agata mówiła szczerze to, co my-
ślała, i Marianna zazwyczaj tolerowała jej uwagi. Dzisiaj jednak, zaniepokojona o Zoe, nie była w nastroju do żartów. -Kto cię upoważnił do zadawania pytań? - ucięła krótko. - Idę, dokąd mi się podoba, a ty rób, co ci każę! -A co mam powiedzieć wicehrabiemu, jak wróci i będzie się pytał... -Powiesz mu dokładnie to, co wiesz, że wyszłam i nie wiadomo kiedy wrócę. Powiedz mu też, żeby na mnie czekał. Agata nie nalegała dłużej i poszła po ubranie. Przez ten czas Marianna pośpiesznie zrzucała z siebie toaletę z różowego batystu, trochę zanadto przezroczystą jak na intymne spotkanie w kościele, zwłaszcza że Zoe prosiła o dyskrecję. Podając Mariannie ciemną suknię, rozżalona Agata zapytała nieco uszczypliwym tonem: -Czy mam zamówić powóz i Gracchusa? -Nie. Pójdę pieszo. Spacery są bardzo zdrowe, a Florencja należy do tych miast, po których trzeba chodzić, jeśli chce się je poznać. -Ale przecież pani pobrudzi sobie suknię! -Nic nie szkodzi! Florencja jest tego warta! Parę chwil później wyszła z pałacu, zakryta od stóp do głów. Duża woalka Chantilly odgradzała ją od radosnego światła dnia delikatną czarną zasłonką, utkaną we wzory z liści i kwiatów. Nie zważając jednak na to, uniosła lekko kraj sukni, aby nie pobrudził jej kurz czy błoto i skierowała się energicznym krokiem w stronę Ponte Vecchio. Przeszła przez most, nie patrząc nawet na kuszące sklepiki jubilerskie, które przyklejone jeden do drugiego wyglądały jak kiście winogron. Trzymała w dłoni książeczkę do nabożeństwa, oprawioną w safian, o pozłacanych rogach. Gdy zabierała ją ze sobą, Agata, której ciekawość nie dawała spokoju, spojrzała na Mariannę pytającym wzrokiem. Przezornie nie odezwała się jednak ani słowem.
Tak wyposażona Marianna sprawiała wrażenie statecznej matrony śpieszącej na wieczorną mszę. Pozwoliło jej to zresztą uniknąć zaczepek ze strony Włochów. Przeciętny mieszkaniec tego kraju sądził bowiem, że ma pełne prawo do nagabywania każdej kobiety, obdarzonej choć trochę zgrabną sylwetką. Przy czym Włosi uwielbiali wprost wałęsać się po mieście, gdy zapadał zmierzch. Po paru minutach szybkiego marszu Marianna dotarła do starego kościoła Or San Michele. Dawniej był on własnością bogatych korporacji kupców florenckich. Oni właśnie ozdobili go bezcennymi statuetkami, które umieszczono w gotyckich niszach. Mariannie było potwornie gorąco w ciężkiej ciemnej sukni i czarnej koronce. Pot spływał jej z czoła i z pleców. Prawdę mówiąc, grzechem było opatulać się w tak piękną pogodę, gdy niebo mieniło się wszystkimi barwami tęczy. Florencja błyszczała w słońcu jak kolorowa mydlana banieczka. Tajemnicze i zamknięte podczas upalnych południowych godzin miasto otwierało wieczorem swe podwoje, przez które wysypywały się na ulice tłumy rozgadanych, żywych i przyjaznych ludzi. Tymczasem klasztorne dzwony wzywały tych, którzy postanowili rozmawiać tylko z Bogiem. Chłód kościoła zaskoczył Mariannę, ale też przyniósł jej ulgę. Wnętrze, do którego światło docierało jedynie przez witraże, było tak ciemne, że musiała zatrzymać się na chwilę koło kropielnicy, aby przyzwyczaić oczy do panującego wokół niej mroku. Szybko jednak dostrzegła podwójną nawę. W jej prawej części, oświetlonej słabym, drgającym światłem trzech świec, połyskiwało stare złoto wspaniałego średniowiecznego tabernakulum, dzieło Orcagna. Nikogo jednak przy nim nie było. Kościół wydawał się całkowicie pusty. Jedynie w dużej nawie słychać było echo kroków kościelnego, który szedł do zakrystii szurając starymi butami.
Ta pustka i cisza nie spodobały się Mariannie. Przyszła tu już z dziwnym uczuciem niechęci, rozdarta między pragnieniem udzielenia pomocy czarującej przyjaciółce a niejasnymi złymi przeczuciami. Była zupełnie pewna, że przybyła o czasie, a Zoe znana była z punktualności. Marianna zaniepokoiła się. Chciała stąd wybiec i wrócić czym prędzej do pałacu. Całe to spotkanie wydało się dziwnie nienaturalne. Odruchowo cofnęła się parę kroków w kierunku głównego wyjścia, kiedy przypomniał się jej list baronowej Cenami: ...sprawa dotyczy mojego życia lub życia ukochanej osoby... Nie, nie mogła zignorować takiej prośby. Zoe, która dawała tym listem dowód ogromnego zaufania do Marianny, nie zrozumiałaby jej zachowania. Ta zaś miałaby do końca życia wyrzuty sumienia, że nie zrobiła wszystkiego, aby zapobiec nieszczęściu. Fortunata Hamelin, zawsze gotowa skoczyć w ogień dla ocalenia przyjaciół, a nawet ulubionego kota, nie zastanawiałaby się nawet przez sekundę. Jeśli Zoe spóźniała się, to z pewnością miała ku temu poważne powody. Sądząc, że powinna poczekać chociaż parę minut, Marianna podeszła z wolna do miejsca spotkania. Przez chwilę przyglądała się tabernakulum, a potem uklękła i pogrążyła się w modlitwie. Przepełniało ją uczucie wdzięczności dla niebios i nie chciała stracić tej wspaniałej, nadarzającej się okazji... Poza tym był to najlepszy sposób skrócenia oczekiwania. Zatopiona bez reszty w modlitwie nie zauważyła, kiedy podszedł do niej mężczyzna okryty czarną peleryną z podwójnym kołnierzem. Zadrżała, gdy poczuła czyjąś dłoń na swoim ramieniu i usłyszała nerwowy szept: - Proszę za mną, madame, szybko! Jestem posłańcem pani przyjaciółki! Baronowa błaga panią o jak najszybsze przybycie...
Marianna podniosła się z klęczek i przyjrzała się uważnie mężczyźnie. Nie znała go. Nawiasem mówiąc, miał on twarz, o której nie można było nic powiedzieć - spokojną i szeroką. W tym momencie jednak wyrażała ogromny niepokój. -Dlaczego sama nie przyszła? Co się stało? -Wielkie nieszczęście! Błagam panią, madame, proszę iść za mną! Każda minuta jest cenna... Marianna nie poruszyła się. Nic już nie rozumiała. Najpierw dziwna prośba o spotkanie, a teraz ten podejrzany nieznajomy... Wszystko to nie pasowało do spokojnej Zoe. - Kim pan jest? - spytała. Mężczyzna skłonił się nisko, pełen nieco teatralnego uniżenia. - Oddanym sługą, księżno! Moi krewni od dawna już służą w pałacu barona Cenami i dlatego baronowa ma do nas pełne zaufanie. Czy mam jej powiedzieć, że księżna odmawia? Marianna przytrzymała gwałtownie dłoń posłańca, który sprawiał wrażenie, jakby natychmiast chciał odejść. - Ależ skąd, proszę zaczekać! Pójdę z panem! Ponownie skłonił się i poprowadził ją do wyjścia. -Powóz już na nas czeka - powiedział, gdy wyszli z ciemnego kościoła. - Droga nie będzie długa! -A więc czeka nas jakaś droga? Przecież pałac jest tuż obok, o ile mi wiadomo. -Bo też jedziemy do villa Settignano! Zechce mi pani wybaczyć, madame, ale na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Proszę mnie zrozumieć, jestem tylko sługą... - Tak, już raz mi to pan powiedział! A zatem jedźmy! Nie opodal czekał kryty powóz bez herbu. Stał pod łukiem łączącym kościół z dawnym pałacem Lainiers, obecnie częściowo zrujnowanym. Stopień był opuszczony, a przy wejściu czekał czarno
ubrany mężczyzna. Wydawało się, że woźnica drzemie, ale gdy tylko zorientował się, że Marianna wsiadła do powozu, świsnął batem i konie ruszyły z kopyta. Domniemany sługa rodziny Cenami usiadł koło Marianny, której wcale nie spodobała się ta poufałość. Niemniej jednak postanowiła nie komentować tego, składając to na karb zdenerwowania. Wyjechali z Florencji przez bramę San Francesco. Odkąd opuścili kościół Or San Michele, Marianna nie odezwała się ani słowem. Zadręczała się tak długo dociekaniami na temat nieszczęść, które mogły przytrafić się Zoe Cenami, aż w końcu wybrała wersję najbardziej według niej prawdopodobną. Zoe była czarująca i wielu, często atrakcyjnych mężczyzn usiłowało zdobyć jej względy. Niewykluczone, że jeden z nich otrzymał to, na co liczył, i poinformował o wszystkim barona Cenami. Marianna wyobrażała sobie, że jedyna pomoc, jaką mogłaby zaofiarować swojej przyjaciółce, polegałaby na ewentualnej próbie uspokojenia wzburzonego małżonka. Baron Cenami bardzo cenił sobie księżnę Sant'Anna. Oczywiście, hipoteza ta nie stawiała Zoe w korzystnym świetle, ale jakie mogły być inne powody, tłumaczące tak naglącą prośbę o pomoc oraz te dziwaczne środki ostrożności? W zamkniętym powozie panował upał nie do zniesienia. Marianna, zmęczona gorącem, podniosła woalkę i wstała, żeby opuścić szybę. Jej towarzysz powstrzymał ją jednak. - Lepiej nie otwierać, madame. Zresztą już dojechaliśmy! Rzeczywiście, powóz zjeżdżał z głównej drogi i coraz bardziej skręcał w bok. Toczył się teraz pochyłą dróżką, podskakując na wyboistych kamieniach. Były to resztki ruin starego klasztoru, porośniętego wybujałym bluszczem. W oddali widać było Arno, migocące miedzianym blaskiem w promieniach zachodzącego słońca.
- Przecież to nie Settignano! - krzyknęła Marianna. Gdzie my jesteśmy? Spojrzała na swojego towarzysza podróży ze złością i strachem jednocześnie. Mężczyzna odpowiedział lakonicznie: -Jesteśmy dokładnie tam, dokąd miałem panią dowieźć, księżno. Oczekuje nas tu komfortowa berlinka, w której wygodnie odbędzie pani podróż. Jesteśmy bowiem zmuszeni podróżować nocą. -Co znowu za berlinka?.. I dokąd mamy jechać, jeśli można wiedzieć? -Do miejsca, w którym jest pani oczekiwana z wyjątkową niecierpliwością. Sama się pani o tym przekona. Powóz zatrzymał się pośród ruin. Marianna odruchowo uczepiła się drzwiczek, jakby były jej ostatnią deską ratunku. Bała się teraz panicznie tego grzecznego i układnego mężczyzny, w którego oczach dostrzegła fałsz i okrucieństwo. -Oczekiwana przez kogo? A przede wszystkim czyim rozkazom pan podlega naprawdę? Nie jest pan przecież służącym państwa Cenami! -Ma pani rację! Wypełniam rozkazy mojego pana... Jego Jaśnie Oświeconej Wysokości księcia Corrado Sant'Anna!
Porywacz Marianna krzyknęła i zrezygnowana opadła na miękkie siedzenie powozu. Spojrzała przerażonym wzrokiem na otaczający ją pejzaż. Był romantyczny, lecz przytłaczający jednocześnie. Wspaniały zachód słońca skojarzył się jej z utratą wolności i mającym rychło nadejść czasem uwięzienia. Towarzysz podróży stanął obok stangreta i z lekkim ukłonem podał Mariannie ramię. - Madame, czy zechce pani... Jak w hipnotycznym śnie spojrzała na dwóch ubranych na czarno mężczyzn, którzy wydali jej się nagle wysłannikami samego diabła, i wysiadła z powozu, bezwolna jak automat. Wiedziała, że jakikolwiek opór z jej strony jest całkowicie pozbawiony sensu. Ci nieznani mężczyźni mieli nad nią tym większą przewagę, że reprezentowali władzę i autorytet jej męża. A przeciwko niemu nie miała prawa się buntować, tak jak nie wolno jej było odrzucić człowieka, od którego była zależna i którego miała wszelkie powody obawiać się. To zuchwałe porwanie w samym sercu Florencji, i w dodatku pod nosem księżnej Elizy, nie mogło oznaczać przecież nic dobrego! Pośród ruin dawnego opactwa, które w innych okolicznościach z pewnością zachwyciłoby ją, czekała zaprzęgnięta
berlinka. Na przedzie stał wyprostowany mężczyzna i trzymał w rękach cugle. Pojazd nie wyglądał na ostatni krzyk mody, ale niewątpliwie był tak skonstruowany, aby zredukować do minimum zmęczenie spowodowane podróżą. Sam widok powozu sprawił, że Marianna poczuła się jak Dante, który przed wejściem do piekieł musiał porzucić wszelką nadzieję. Nie tak dawno jeszcze sądziła, że zakpi sobie z człowieka, który w stosunku do niej wykazał pełne zaufanie. Okazało się jednak, że to on z niej zakpił. Za późno zrozumiała, że Zoe Cenami nigdy nie wysłała do niej żadnego listu ani nie potrzebowała jej pomocy. Prawdopodobnie jak co wieczór przygotowywała się właśnie na przyjęcie gości. Marianna ślepo zawierzyła Napoleonowi i temu, że jego wszechobecna potęga ochroni ją, niczym wyspa o stromych brzegach, o które rozbijają się nawet najgroźniejsze fale. Zaufała też sile swojej miłości i sądziła naiwnie, że dzięki niej nie spotka jej nic złego. No cóż, zaryzykowała i przegrała! Niewidzialny małżonek domagał się swoich praw tym gwałtowniej, im bardziej czuł się zawiedziony i odrzucony. A kiedy stanie przed nim ponownie, nawet jeśli nie będzie mogła ujrzeć jego twarzy, będzie kompletnie sama i bezbronna. Barczysta postać księcia Padwy i jego silny głos nie ujmie się za nią. Nikt też nie będzie pertraktował na temat warunków postawionych przez cesarza. Nagle przyszła jej do głowy myśl, która zabłysła jak światełko w mroku. Przecież w pałacu na pewno wszyscy już wiedzą o jej zniknięciu. Będą jej szukać Arkadiusz, Arrighi, nawet Benielli... Któryś z nich może domyśli się wszystkiego. Akcja ma szansę powodzenia wówczas, jeśli jej przyjaciele rozpoczną poszukiwania od pałacu w Lukce. Marianna znała ich wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że nie pozwolą się łatwo wywieść w pole ani zniechęcić. Jolival będzie gotów prze-
trzasnąć każdy zakątek pałacu dei Cavalli, żeby tylko ją odnaleźć! Z pozoru była całkowicie spokojna, gdyż za nic na świecie nie okazałaby zdenerwowania wobec tych obcych mężczyzn, którzy wydali się jej zwykłymi opryszkami. Sprawiała wrażenie, jakby ten nieoczekiwany wyjazd w ogóle jej nie dotyczył, w głębi duszy jednak była rozgorączkowana i przerażona. Powóz, który przywiózł ją tu, odjechał w stronę Florencji, a berlinka powoli ruszyła w drogę. Jednak zamiast obrać kierunek na zachód, i udać się w stronę czerwonej tarczy słońca, które znikało za dzwonnicami miasta, i stamtąd przedostać się do pałacu w Lukce, berlinka wyraźnie skręciła na wschód. Zmierzali w stronę Adriatyku, omijając sporym łukiem ziemię lucejską. Z pewnością był to fortel dla zmylenia ewentualnego pościgu, lecz wytrącona z równowagi Marianna nie mogła powstrzymać okrężnego pytania: - Jeśli to prawda, że wykonujecie rozkazy mojego męża, - odezwała się cierpkim tonem - powinniście jechać w stronę jego posiadłości, a nie w przeciwnym kierunku. Mężczyzna ubrany na czarno odpowiedział głosem pełnym namaszczenia, w którym brzmiała nuta fałszywej grzeczności: - Wiele dróg prowadzi do mistrza, księżno, trzeba tylko wiedzieć, którą wybrać. Jego Wysokość nie zawsze mieszka w villa dei Cavalli! Właśnie zdążamy do jednej z jego rozlicznych posiadłości, madame! Ironia ostatniego zdania zmroziła Mariannę. Nie, zdecydowanie ten typ jej się nie podobał! Cóż jednak mogła na to poradzić? Zimny pot zrosił jej czoło i poczuła, że blednie. Nikła nadzieja na szybkie odnalezienie przez Jolivala czy generała Arrighiego zgasła bezpowrotnie. Oczywiście, nieraz
słyszała od doni Lawinii, że jej małżonek opuszczał dom w Lukce i odwiedzał pozostałe zakątki swoich ogromnych terytoriów. Pozostawało jednak pytanie, dokąd właściwie była wieziona. Początek przegranej zaczął się od nieuważnej lektury małżeńskiego kontraktu w trakcie nocy poślubnej - wprost wymarzonej okazji do zdobycia niejednej cennej informacji. Nie była to jednak pierwsza nie wykorzystana szansa w jej krótkim życiu, lecz jedna z wielu. Najpiękniejszą i najważniejszą była oferta Jasona w Selton Hall, kiedy zaproponował jej wspólną ucieczkę. Druga miała miejsce w Paryżu, gdy kolejny raz nie zgodziła się na wspólny wyjazd. Myśl o Jasonie napełniała ją bólem i zniechęceniem. Tym razem koło fortuny najwyraźniej obróciło się przeciwko niej i nie wyglądało na to, aby ktoś lub coś miało zmienić jego bieg. Resztki nadziei pokładała we własnym uroku i inteligencji, a także dobrym sercu doni Lawinii, wiernej towarzyszki księcia. Marianna była pewna, że wstawi się za nią... a może nawet ułatwi ucieczkę. Jeśli tylko istniała taka szansa, Marianna zamierzała ją wykorzystać na miarę swoich możliwości. Nie byłaby to przecież jej pierwsza ucieczka! Przypomniała sobie, nie bez odrobiny dumy i satysfakcji, ucieczkę z rąk Morvana, grabieżcy statków, a później ze stodoły Mortefontaine. Szczęście jej zawsze sprzyjało, ale przede wszystkim miała głowę na karku! Instynktowna niemal potrzeba odnalezienia Jasona, wypływająca z najgłębszych zakamarków jej duszy, ciała i umysłu, stanie się najlepszym bodźcem do ucieczki, zakładając, że samo tylko umiłowanie wolności nie wystarczy. Istniała również możliwość, że całkiem niepotrzebnie zamartwiała się o swój przyszły los. Źródłem jej lęków były krwawe zwierzenia Eleonory Sullivan, a także mało przyjemne okoliczności tego porwania. Musiała jednak uczciwie
przyznać przed samą sobą, że nigdy nie pozostawiła wyboru swojemu niewidzialnemu mężowi. Niewykluczone przecież, że okaże się wyrozumiały i łagodny... Dla dodania otuchy, przypomiała sobie, jak Corrado Sant'Anna, uratował ją z rąk Mattea Damianiego owej pamiętnej i straszliwej nocy. Myślała, że umrze ze strachu, kiedy ujrzała go, jak wyłonił się z ciemności niczym zjawa, cały ubrany na czarno, w białej masce, cwałujący na śnieżnobiałym koniu. A jednak to właśnie on uratował jej zdrowie i życie. Zaopiekował się nią później z troską i uczuciem. Możliwe, że ją kochał... Nie, lepiej o tym nie myśleć i spróbować odzyskać choć trochę spokoju. Jednak wbrew jej woli myśli stale krążyły wokół tajemniczej postaci męża, która budziła w niej lęk połączony z ciekawością. Czy tym razem uda jej się odkryć tajemnicę białej maski?.. Powoli zapadał zmrok, a powóz jechał wciąż przed siebie, od postoju do postoju, coraz dalej i dalej. Nocą przeprawili się przez góry. Wyczerpana Marianna zapadła w głęboki sen. Nie chciała przyjąć jedzenia z rąk Giuseppe - tak ponoć miał na imię jej porywacz. Zmartwienia odebrały jej apetyt. Obudziło ją światło dzienne i gwałtowne szarpnięcie powozu. Berlinka szykowała się do postoju przy małym domku porośniętym dzikim winem i bluszczem. Znajdowali się na zboczu wzgórza, którego szczyt wieńczyło niewielkie miasteczko, w kolorze brunatnozłotym. Otoczone było przysadzistymi murami, których blanki nieznacznie tylko wystawały ponad dachy domów. Słońce oświetlało pejzaż podzielony na prostokątne poletka, starannie wyznaczone przez rowy irygacyjne. Na ich brzegu rosły drzewka owocowe, podpierające okazałe girlandy winnej latorośli. W oddali, na hory-
zoncie, za grubą linią o kolorze ciemnej zieleni widać było ogromną, srebrzystobłękitną powierzchnię morza... W okienku pojawiła się głowa Giuseppe, który wyskoczył z powozu, jak tylko mógł najprędzej: -Jeśli miałaby pani ochotę wysiąść, żeby rozprostować kości i zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, to z radością będę panią eskortował! -Eskortował? Czy nie przyszło panu do głowy, że chcę przez chwilę być sama? Z przyjemnością odświeżyłabym się, bo cała jestem pokryta kurzem! -Jest w tym domu pomieszczenie przeznaczone całkowicie do pani dyspozycji. Proszę czuć się tam swobodnie. Ja pozwolę sobie stanąć przed drzwiami... jest w nich tylko małe okienko! -Innymi słowy jestem uwięziona! Wolałabym, żeby powiedział mi to pan bez owijania w bawełnę! Giuseppe skłonił się kolejny raz i odezwał z dużą dozą ironii w głosie: -Uwięziona? Pani? Cóż to za określenie dla damy powierzonej opiece tak oddanej służby! Moim jedynym obowiązkiem jest dopilnować, aby dotarła pani bez najmniejszego uszczerbku na miejsce przeznaczenia. I wyłącznie z tego powodu mam rozkaz, żeby nie zostawiać pani samej pod żadnym pozorem. -A jeśli zacznę krzyczeć i wzywać pomocy - syknęła oburzona Marianna - to co pan wtedy zrobi, panie strażniku? -Osobiście nie namawiałbym pani do żadnych krzyków ani wołania o ratunek, księżno. Byłbym wówczas zmuszony zastosować się do jasno sprecyzowanych i bardzo zasmucających rozkazów! W tym momencie Marianna dostrzegła czarny, połyskujący pistolet w dłoni „oddanego sługi". Giuseppe dał jej sporo
czasu na dokładne obejrzenie broni, po czym niedbałym gestem wetknął ją za pas. - Krzyki na nic się nie zdadzą. Ta niewielka posiadłość wraz z domkiem należy do Jego Wysokości. Mało kto byłby w stanie zrozumieć, że księżna wzywa pomocy w obronie przed własnym mężem! Twarz Giuseppe miała ciągle ten sam dobrotliwy wyraz, ale w jego oczach kryło się okrucieństwo. Marianna zrozumiała, że nie zawahałby się ani przez chwilę i zastrzelił ją z zimną krwią. Przybita i zrezygnowana, postanowiła, że na razie lepiej skapitulować. Rzeczywiście, marzyła o krótkim spacerze, gdyż wyboiste drogi dały się jej mocno we znaki, mimo całego komfortu berlinki. Weszła do małego domku, a za nią, krok w krok, nieodłączny Giuseppe. Przywitała ją tam z wielkim szacunkiem młoda miejscowa dziewczyna. Ubrana była we wzorzystą spódnicę w polne maki, a na ramiona zarzuconą miała fiołkowoniebieską chustę. Kiedy Marianna zniknęła z pokoju, żeby się umyć, dziewczyna przyniosła razowy chleb, ser, oliwki, cebulki i mleko. Gdy wyszła z łazienki i odetchnęła świeżym porannym powietrzem, poczuła, że umiera z głodu. Jej wczorajsza odmowa jedzenia wynikała głównie z próżności i złego humoru. A przecież teraz, znacznie bardziej niż kiedykolwiek, musiała być silna i sprawna. Zjadła więc wszystko w zaskakująco szybkim tempie. Przez ten czas zaprzęgnięto nowe konie do powozu. Gdy tylko księżna orzekła, że jest gotowa, wyruszyli ponownie w drogę, kierując się w stronę rozległego płaskowyżu, który wydawał się nie mieć końca. Najedzona i rześka, Marianna postanowiła odizolować się od reszty wyniosłym milczeniem, mimo że pytania same
cisnęły się jej na usta. Ufała, że już niedługo dojedzie do miejsca przeznaczenia, a zatem wszelkiego rodzaju informacje były zbyteczne. Kierowali się przecież prosto w stronę morza, nie skręcając ani na lewo, ani na prawo. A zatem cel podróży musiał znajdować się gdzieś nad morzem... Około południa dojechali do niedużego rybackiego miasteczka, którego niskie domy ustawione były wzdłuż piaszczystego kanału. Kiedy wynurzyli się z gęstego sosnowego lasu, którego wysokie, rozłożyste drzewa dawały przyjemny cień, z miejsca zaatakował ich upał, a miasteczko wydało im się bardziej ponure, niż było w rzeczywistości. Było to prawdziwe królestwo piasku. Wybrzeże, dokąd tylko wzrok sięgał, było jedną wielką plażą, porośniętą gdzieniegdzie kępkami zielska. Samo miasteczko, ze swoją walącą się wieżą wartowniczą i fragmentami rzymskich murów, sprawiało wrażenie, jakby było ulepione z piasku. Nie opodal domów suszyły się olbrzymie sieci, rozciągnięte na drewnianych żerdziach, przypominające swoim wyglądem gigantycznych rozmiarów ważki. W kanale, spełniającym funkcję portu, stało zakotwiczonych parę statków. Największym z nich i jednocześnie najbardziej wytwornym była wąska tartana, której czerwone i czarne żagle stawiał właśnie rybak we frygijskiej czapce. Berlinka zatrzymała się nad kanałem i rybak pozdrowił ich z daleka. Giuseppe poprosił Mariannę, żeby wysiadła. -Czy już dotarliśmy na miejsce? - spytała. -Dojechaliśmy do portu, księżno, ale nie do celu podróży! Czeka nas teraz przeprawa przez morze! Zaskoczenie, niepokój i zdenerwowanie okazały się silniejsze od dumy Marianny. - Przez morze? - krzyknęła. - Czy dowiem się w końcu, dokąd jedziemy, czy też ma pan wyraźnie przykazane nie wyjawiać mi celu podróży?
-Skądże znowu, księżno, nic podobnego! - odezwał się
Giuseppe. - Popłyniemy do Wenecji. Może dzięki tej informacji podróż wyda się pani mniej uciążliwa... -Do We... Był to prawdziwy los na loterii! To powszechne spotkanie w królewskim porcie Adriatyku było niemal śmieszne. Najwidoczniej Wenecja stała się centrum uwagi wszystkich. Napoleonowi zależało, żeby wypłynęła właśnie stamtąd. I oto książę, jej małżonek, upatrzył sobie również Wenecję na miejsce, w którym poinformuje ją o swoich planach! Gdyby nie towarzyszące jej poczucie zagrożenia, wybuchnęłaby śmiechem... Aby uspokoić się trochę, wysiadła z powozu i skierowała nad kanał. Niebywały spokój panował w tym małym, piaszczystym porcie. Bezwietrzna pogoda sprawiała, że wszystko wydawało się martwe i słychać było jedynie granie koników polnych. Poza rybakiem, który właśnie przeskakiwał przez drewnianą burtę statku, żeby przywitać podróżnych, nie było żywej duszy. - Odpoczywają teraz w oczekiwaniu na wiatr - skomentował Giuseppe. - Wyjdą na dwór po zapadnięciu zmroku, ale my wówczas będziemy już daleko. Ma pani czas, żeby spokojnie przygotować się do drogi... Wyminął Mariannę i pomógł jej wejść na statek z całym należnym szacunkiem oddanego sługi. Stangret wraz z drugim służącym skłonili się i odjechali w stronę sosnowego lasu. Niewprawny obserwator mógłby sądzić, że księżna Sant'Anna jest spokojnie podróżującą damą. Skąd jednak mógłby wiedzieć, że uniżony sługa ma schowany za pasem pistolet, którym zamierzał straszyć nie rozbójników, ale samą księżnę, jeśli przyszłoby jej do głowy buntować się? Na razie jedynym obserwatorem był młody rybak, którego
pełne zachwytu spojrzenie zaskoczyło Mariannę, gdy tylko weszła na statek. Wodził za nią oczami z takim uwielbieniem, jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone. Przez dłuższą chwilę pogrążony był w cichej ekstazie. Marianna również przyjrzała mu się dyskretnie i doszła do całkiem interesujących wniosków. Chłopiec był szalenie przystojny, choć niewysoki. Twarz w stylu Rafaela i ciało Herkulesa. Koszula z grubego żółtego płótna odsłaniała doskonale umięśniony tors. Miał pełne usta i ciemne błyszczące oczy. Spod przekrzywionego czerwonego beretu wystawały gęste, mocne i czarne jak smoła loki. Marianna przyłapała się na dziwnej myśli, że okrągły Giuseppe nie przetrwałby długo walki z takim mężczyzną... W czasie gdy przygotowywano dla niej odpowiednie miejsce na statku, Marianna puściła wodze fantazji i usiłowała wyobrazić sobie, w jaki sposób mogłaby rozegrać partię z pięknym rybakiem. Zauroczenie go nie wydawało się rzeczą trudną. Może więc dałby się przekonać, aby unieszkodliwić Giuseppe, a ją samą dowieźć do takiego miejsca na wybrzeżu, gdzie będzie mogła znaleźć schronienie i zawiadomić Jolivala lub też z którego będzie miała możliwość przedostania się z powrotem de Florencji. Zakładając bowiem, że on również służył księciu, byłoby trudne uzyskać jego posłuszeństwo z pozycji książęcej małżonki. Giuseppe przecież robił, co mógł, żeby stworzyć należyte pozory. Rybak na pewno nie wiedział, że jego piękna pasażerka znalazła się na statku wbrew własnej woli i że prowadzono ją na spotkanie z sędzią, którego wyroku coraz bardziej się obawiała. O ile bowiem wrodzona uczciwość i odwaga skłaniały ją do zaakceptowania spotkania i ostatecznego uregulowania rachunków, o tyle jej duma nie mogła się pogodzić z faktem, że zmuszono ją do tego siłą i że stanie przed obliczem księcia Sant'Anna w sytuacji tak niekorzystnej...
Tartana nie nadawała się do przyjmowania pasażerów na swój pokład, a zwłaszcza pasażerek. Przygotowano jednak dla Marianny dosyć wygodne pomieszczenie z materacem ze słomy i porcelanowymi przyborami toaletowymi. Korzystając z okazji, że przystojny rybak przyniósł jej kołdrę, Marianna posłała mu jeden ze swoich uśmiechów, których czar i moc znała już od dawna. Efekt był piorunujący. Opalona twarz chłopca aż pojaśniała. Zatrzymał się w miejscu, przyciskając koc do serca, zamiast dać go Mariannie. Podbudowana odniesionym sukcesem, zapytała łagodnie: -Jak się nazywasz? -Nazywa się Jacopo, księżno - wtrącił Giuseppe. - Będzie pani miała drobne trudności z porozumieniem się z nim. Biedaczysko jest głuchy i prawie nic nie mówi. Trzeba nauczyć się z nim rozmawiać, ale jeśli sobie pani życzy, chętnie pani w tym pomogę... -W żadnym razie, dziękuję bardzo! - odpowiedziała i zaraz dodała zmartwionym głosem: - Biedny chłopiec! Jakże mi go szkoda!.. Litość zatuszowała jej zdenerwowanie. Uświadomiła sobie, na czym polegała rzekoma nieostrożność znienawidzonego Giuseppe. Jedynym pomocnikiem w tej morskiej wyprawie miał być bardzo czuły na kobiece wdzięki marynarz. Niestety, porozumieć się z nim mógł tylko Giuseppe. - Nie ma najmniejszego powodu, żeby go aż tak żałować, księżno - dodał Giuseppe. - Jest szczęśliwy, ma dom, statek i śliczną narzeczoną... a przede wszystkim ma morze! Ostrzeżenie było jasne jak słońce i pozwalało przypuszczać, że zalotny uśmiech Marianny został od razu zauważony. Należało więc raczej na tym poprzestać, niż z góry skazywać się na przegraną. Kolejny punkt dla przeciwnika. Rozdrażniona, zmęczona, ze łzami kręcącymi się w oczach, Marianna usiadła na ma-
teracu z twardym postanowieniem zaprzestania jakichkolwiek rozmyślań. Bo i na cóż zdałoby się nieustające lamentowanie nad przeciwnościami losu? Znacznie lepiej było najpierw odpocząć, a później zastanowić się, jaka istnieje realna możliwość wymknięcia się spod mężowskiej kontroli. Cały czas obawiała się, że nie pozwoli jej odejść... zakładając oczywiście, że nie będzie chciał jej ukarać w jakiś okrutniejszy sposób. Zamknęła oczy. Dla Giuseppe był to znak, że powinien odejść. Od morza zaczęła wiać niewielka bryza i Marianna poprzez lekko przymknięte powieki widziała gestykulującego Giuseppe, który tłumaczył Jacopo, żeby podniósł kotwicę. Statek zaczął powoli płynąć kanałem i wkrótce wydostał się na otwarte morze. Podróż była spokojna, z wyjątkiem lekkiego szkwału, który zerwał się późną nocą. Nazajutrz, gdy dzień chylił się ku końcowi, Jacopo zwinął wszystkie żagle. Równocześnie na niebieskawym horyzoncie pojawiła się różowa linia, kapryśna i eteryczna, wyglądająca jak wąska falbanka. W miarę jak statek płynął przed siebie, obraz powoli rozmywał się, a w jego miejsce ukazał się widok długiej płaskiej wyspy, otoczonej zieloną pustynią. Była to melancholijna, naga ziemia, porośnięta jedynie paroma drzewami, przeważnie piaszczysta. Statek przybliżył się do wyspy i płynął jakiś czas wzdłuż linii brzegowej, która w pewnym momencie wbiła się ostrym klinem w głąb lądu. Właśnie tam statek zatrzymał się i zakotwiczył. Marianna, oparta o balustradę, obserwowała obojętnym wzrokiem horyzont. Zdziwił ją ten nieprzewidziany postój. -Co zamierzamy tu robić? - spytała. - Dlaczego nie płyniemy dalej? -Za pani pozwoleniem - odpowiedział Giuseppe - za-
czekamy tu, aż zapadnie noc, i wtedy podpłyniemy do samej Wenecji. Jej mieszkańcy słyną z nadmiernej ciekawości, a Jego Wysokość życzył sobie, aby pani przybycie miało możliwie dyskretny charakter. Przekroczymy kanał w Lido, jak tylko zapadnie zmrok. Na szczęście księżyc wschodzi stosunkowo późno. -Mój mąż życzył sobie dyskretnego... czy też raczej sekretnego przybycia? -Czy to nie to samo? -Niezupełnie, a już z pewnością nie dla mnie! Jestem z zasady przeciwna jakimkolwiek sekretom między mężem i żoną! Mój mąż wprost przeciwnie, wydaje się je uwielbiać. Wpadła w popłoch, starała się jednak za wszelką cenę, żeby nikt tego nie zauważył. Strach chwycił ją za gardło i z przerażeniem pomyślała, że oto jest całkowicie zdana na łaskę swojego męża. Wszystkie obawy wróciły do niej ze zdwojoną siłą, mimo że walczyła z nimi bardzo dzielnie. Słowa Giuseppe, jego obłudny uśmiech, sposób argumentowania, cała ta niedorzeczna historia budziła w niej dziką panikę. Po co mu były aż takie środki ostrożności? Jaki jest powód tego potajemnego wpłynięcia do portu, skoro celem spotkania ma być tylko i wyłącznie rozmowa? A może została już nieodwołalnie skazana? Nie mogła opędzić się od natrętnej myśli, że w Wenecji czeka ją niechybna śmierć. Zapewne będzie to szybka egzekucja, w mroku jednej z wielu weneckich piwnic, połączonych między sobą siecią kanałów wodnych. Jeśli właśnie tak miałby wyglądać jej koniec, kto dowiedziałby się o tym? Kto kiedykolwiek odnalazłby jej ciało? Książęta Sant'Anna słynęli z tego, że życie ich żon nie było dla nich zbyt cenne! Pod wpływem tych niewesołych myśli Marianna całkowicie straciła resztki równowagi duchowej. Za żadne skarby
nie chciała zginąć właśnie tutaj, w Wenecji, zwanej miastem miłości, o której marzyła od miesięcy, że będzie początkiem jej szczęścia! Co za okrutna przewrotność losu! Całkiem prawdopodobne, że kierujący się w stronę portu statek Jasona przepłynie w błogiej nieświadomości obok jej powoli rozkładającego się ciała... Ta odrażająca wizja spowodowała, że rzuciła się na dziób statku z zamiarem wyskoczenia za burtę. Czuła, że jeśli tu zostanie, czeka ją rychła śmierć, była tego pewna i za wszelką cenę chciała przed nią uciec... W trakcie jej wspinaczki, ktoś gwałtownie chwycił ją wpół i obezwładnił siłą swych ramion. Był to Jacopo. -Proszę, proszę! Ładna historia! - usłyszała przymilny głos Giuseppe. - Wyjątkowa dziecinada! Naprawdę chciała nas pani opuścić? Dokąd pani tak się śpieszy, jeśli wolno spytać? Wokół same zielska, piasek i woda... a na panią czeka wspaniały zamek! -Proszę mi pozwolić uciec! - wyjęczała, usiłując wyswobodzić się z ramion Jacopo. - Przecież nie ma to dla pana żadnego znaczenia. Powie pan, że rzuciłam się do wody... że nie żyję! Ale niechże mnie pan puści z tego potwornego statku! Dam panu wszystko, co pan tylko zechce! Jestem bardzo bogata... -Niestety, nie tak bogata jak Jego Wysokość... a już z pewnością znacznie mniej wpływowa. Ja natomiast prowadzę życie skromne, księżno, nie znaczy to jednak, że mi na nim nie zależy. Nie chciałbym go stracić przedwcześnie... a właśnie ono jest zastawem za pani szczęśliwe dotarcie, madame! -To nie ma najmniejszego sensu! Nie żyjemy przecież w średniowieczu! -Pragnę panią zapewnić, że wielu jest takich, dla których ta epoka nie skończyła się jeszcze - odpowiedział twardo
Giuseppe. - Wiem, że zechce się pani odwołać do potęgi Napoleona Bonaparte. Uprzedzono mnie o tym! Proszę jednak nie zapominać, że wpływy cesarskie w Wenecji są bardzo nikłe i nieporównanie bardziej dyskretne niż w innych regionach. Apeluję więc do pani rozsądku, madame!.. Zdruzgotana i wyczerpana Marianna szlochała w ramionach Jacopo. Nie zwracała najmniejszej uwagi na fakt, że łkała w objęciach bądź co bądź obcego mężczyzny. Oparła się o niego jak o mur i myślała tylko o jednym - wszystko było stracone. Od tej chwili nic i nikt nie mógł powstrzymać księcia przed wymierzeniem jej kary, na jaką będzie miał ochotę. Mogła liczyć tylko na samą siebie, a to nie było zbyt wiele. Nagle dotarł do jej świadomości dziwny fakt, że mocny uścisk Jacopo słabnie z każdą sekundą, a jego oddech staje się coraz szybszy. Ciało chłopca, przyciśnięte do jej ciała, zaczęło drżeć, i poczuła nieśmiałą dłoń, podstępnie szukającą krągłości jej piersi... A więc piękny rybak postanowił skorzystać z faktu, że znudzony Giuseppe oddalił się o parę kroków z zamiarem przeczekania jej napadu płaczu. Pieszczota rybaka podziałała na nią pobudzająco i dodała odwagi. Mężczyzna ten pragnął jej tak bardzo, że odważył się na nieostrożny gest pod samym nosem Giuseppe. Nadzieja otrzymania nagrody mogłaby stać się tak silnym bodźcem, że popchnęłaby go do innych ryzykownych czynów... Zamiast spoliczkować Jacopo, jak miała na to ochotę, przylgnęła do niego jeszcze bardziej i upewniwszy się, że Giuseppe patrzy w inną stronę, pocałowała go w usta. Trwało to tylko sekundę, po czym natychmiast odepchnęła go od siebie, patrząc jednocześnie na niego błagalnym wzrokiem. On natomiast, zaniepokojony, na próżno usiłował zrozu-
mieć, czego Marianna od niego oczekuje. Jak miała mu wytłumaczyć na migi, że chce, aby zabił Giuseppe? W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin próbowała niezliczoną ilość razy znaleźć na statku jakieś ostre narzędzie, z którego pomocą" sama dałaby sobie ze wszystkim radę. Wymuszenie posłuszeństwa na Jacopo nie byłoby niczym trudnym. Ale Giuseppe był sprytny i miał się na baczności. Nie było wokół absolutnie niczego, co mogłoby służyć jako narzędzie zbrodni. Marianna znajdowała się pod stałą obserwacją, zarówno w dzień, jak i w nocy... Zapadł zmrok, a Marianna ciągle nie wpadła na pomysł porozumienia się ze swoim niemym adoratorem. Giuseppe siedział pomiędzy nimi od dobrej godziny i bawił się pistoletem. Zupełnie jakby przeczuwał jakieś zagrożenie. Jakakolwiek próba oswobodzenia się byłaby zgubna w skutkach dla całej trójki... O zachodzie słońca, czując wiszącą w powietrzu śmierć, Marianna zobaczyła podnoszącą się kotwicę i statek ponownie wpłynął do kanału. Mimo stale towarzyszącego jej strachu, nie mogła oprzeć się urokowi cudownego zachodu słońca. Na tle niebieskofioletowego horyzontu widać było złotopurpurowe plamy. Wyglądało to, jakby ogromna złota korona z błyszczącymi klejnotami powoli zatapiała się w morzu. Szybko zapadł zmrok. Kiedy tartana dotarła do wyspy San Giorgio i wpłynęła do kanału La Giudecca, było już zupełnie ciemno. Statek posuwał się naprzód ze zwiniętymi żaglami, bardzo powoli, aby nie zwrócić niczyjej uwagi. Marianna wstrzymywała oddech. Miała świadomość, że jest uwięziona w Wenecji jak w zaciśniętej dłoni i dlatego z wielkim bólem obserwowała piękne, ogromne statki z zapalonymi latarniami sygnałowymi, które odpoczywały w porcie po przejściu kontroli morskiej. Czekały na przychylne wiatry, które poprowadzą je w nowe, nieznane strony.
Mała tartana zatrzymała się niedaleko nabrzeża, tuż obok grupy kutrów rybackich. Widząc, że Giuseppe oddalił się na moment, Marianna podbiegła do Jacopo, który właśnie zwijał żagle i położyła rękę na jego ramieniu. Zadrżał, spojrzał na nią i zostawiając żagle, przygarnął ją czule do siebie. Marianna potrząsnęła delikatnie głową, a potem gwałtownym gestem wskazała na plecy Giuseppe, starając się, aby Jacopo zrozumiał, że chce pozbyć się znienawidzonego strażnika jak najszybciej... natychmiast! Jacopo cały zesztywniał i zaczął nerwowo spoglądać to na Giuseppe, któremu z całą pewnością winien był posłuszeństwo, to na Mariannę, która go pociągała. Na jego twarzy widać było walkę sumienia z budzącą się namiętnością... Wahał się o całą sekundę za długo. Giuseppe odwrócił się i szedł już szybkim krokiem w stronę Marianny. - Jeśli byłaby pani taka miła - wyszeptał - gondola czeka już na nas, ale musimy się pośpieszyć... Rzeczywiście, zza burty wystawały jakieś dwie głowy, zapewne przewoźników. Gondola musiała być tuż obok, co oznaczało, że nie był to właściwy moment na podejmowanie jakichkolwiek działań, ponieważ Giuseppe miał wsparcie. Wzruszając lekceważąco ramionami, Marianna odwróciła się tyłem do chłopca, który nagle przestał jej być do czegokolwiek potrzebny, a któremu jeszcze przed chwilą gotowa była oddać się w zamian za odzyskanie wolności. Nie miałaby żadnych wyrzutów sumienia, przecież święta Maria Egipcjanka uzyskała potrzebną jej pomoc od przewoźników właśnie w ten sposób. W istocie, przy tartanie czekała wąska czarna gondola. Jej podniesiony dziób i stalowe zęby, stanowiące uzbrojenie, sprawiały, że wyglądała jak drakkar - niewielki stateczek wojenny, używany przez Normanów do wypraw wojennych. Nie patrząc nawet w stronę tartany, Marianna, eskortowa-
na przez Giuseppe, usadowiła się w felze, czymś w rodzaju czarnego pudełka ozdobionego zasłonkami. Pasażerowie rozsiadali się tam wygodnie w szerokich niskich fotelach z podwójnym oparciem. Wprawiana w ruch za pomocą długich wioseł, gondola popłynęła wąskim kanałem obok La Salute, której strzegł złoty, wenecki krzyż, postawiony tam za czasów pamiętnej epidemii ospy w siedemnastym wieku. Giuseppe nachylił się, żeby zasłonić okna skórzanymi zasłonkami. - Czego pan się tak obawia? - spytała lekceważącym tonem Marianna. - Nie znam ani miasta, ani nikogo z jego mieszkańców. Proszę chociaż pozwolić mi popatrzeć! Giuseppe zastanowił się przez moment, a potem westchnął zrezygnowany i usiadł obok młodej kobiety, zostawiając okna nie zasłonięte. Gondola skręciła i popłynęła Canale Grande. Marianna miała więc okazję, żeby się przekonać, jak wspaniałe i pełne życia jest miasto. Jaśniejące od błyszczących świateł okna pałaców rozświetlały przyjemnie mrok, a odbijająca ich blask woda lśniła złotymi iskierkami. Z otwartych okien dobiegała muzyka i wesołe ludzkie głosy. Duży gotycki pałac migotał cały od świateł, a tuż obok, w ogrodzie, rozbrzmiewał cudowny walc, którego taneczny rytm docierał aż do kanału. U stóp okazałych schodów, w takt granej melodii, poruszała się grupa gondoli, wynurzających się z głębin wodnych. Nieszczęsna aresztantka obserwowała ze swojego zacienionego miejsca piękne damy w lśniących toaletach, eleganckich mężczyzn w kolorowych uniformach, wśród których przewijał się biały kolor austriackich mundurów. Wydawało się jej, że czuje unoszące się w ciepłym powietrzu zapachy perfum i słyszy perlisty śmiech kobiet.
Zabawa!.. Życie, radość!.. Nagle spowiła ją całkowita ciemność, a jednocześnie pojawił się nieprzyjemny zapach szlamu. Gondola zawróciła i popłynęła wąską uliczką, ściśniętą z obydwu stron ponurymi murami. Jak w sennym koszmarze ukazały się zakratowane okna, oznakowane drzwi i niewielkie mosty, pod którymi sunęła gondola niczym złowróżbny cień. Wkrótce dopłynęli do małego nabrzeża. W czerwonym murze, porośniętym ciemnym bluszczem, widać było nadproże niewielkiej kamiennej bramy, ozdobione roślinnymi motywami. Po obydwu stronach wejścia świeciły się dwie toporne latarnie z kutego żelaza. Zatrzymali się. Marianna odgadła, że dotarła do celu podróży i serce w niej zamarło... Znajdowała się w domu księcia Sant'Anna. Nikt jednak ich nie oczekiwał przy omszałych kamiennych schodach, których stopnie schodziły prosto do wody. Pusty był również ogród, którego roślinność, skupiona wokół prostokątnej studni, wydawała się wyrastać z samych tylko kamieni. Ani żywej duszy na okazałych schodach, prowadzących w stronę wąskich kolumn gotyckiej galerii. Z witraży sączyło się delikatne niebiesko-czerwone światło, bez którego można by sądzić, że pałac jest wymarły... Marianna jednak, nie zrażona tym chłodnym przyjęciem, zebrała w sobie całą odwagę i dzielność. Zawsze bezpośrednie zagrożenie ożywiało ją i przywracało równowagę duchową, podczas gdy oczekiwanie i niepewność niszczyły ją. A ona świetnie czuła swoim prawie zwierzęcym instynktem, że w pałacu czyha na nią niebezpieczeństwo. Przypomniała sobie, ni stąd, ni zowąd, przerażający obraz Lucindy, zwanej czarownicą, która z pewnością kiedyś tu mieszkała. O ile pamięć jej nie myliła, zgodnie z opowiadaniami
Eleonory rodzinnym domem potwornej księżnej był właśnie pałac Sorenzo. Ta myśl obudziła w Mariannie bezwzględną wolę walki! Przepych hallu, w którym się znalazła, oszołomił ją zupełnie. W świetle wielkich, pozłacanych latarń okrętowych, pochodzących na pewno ze starych statków handlowych, lśniły i błyszczały wielobarwne, marmurowe posadzki, których kwieciste wzory przypominały perski dywan. Sufit podtrzymywała długa, również pozłacana belka stropowa. Wzdłuż ścian, zapełnionych rzędami ogromnych portretów rodzinnych, przeplatały się naprzemiennie wielkie, drewniane ławy herbowe z porfirowymi konsolami, na których poustawiane były miniaturowe karawele o wydętych żaglach. Mężczyźni i kobiety spoglądający na gości z ram rodowych portretów ubrani byli z niewiarygodną wprost wystawnością. Dwóch dożów we wspaniałych strojach miało na głowach złote korony i patrzyło z dumą przed siebie... Tematyka morska była tak silnie obecna w galerii, że zauroczona Marianna pomyślała odruchowo o Jasonie i Surcoufie i o tym, że spodobałby się im ten dom, poświęcony morzu. Niestety, panowała w nim grobowa cisza. Słychać było tylko i wyłącznie echo ich własnych kroków. Wkrótce stało się to tak dokuczliwe, że nawet Giuseppe poczuł się nieswojo. Zakaszlał nerwowo i podszedł do podwójnych wahadłowych drzwi umieszczonych pośrodku galerii. -Moja misja już się skończyła, księżno! - wyszeptał jak w kościele. - Czy mogę mieć nadzieję, że nie zachowa pani złego wspomnienia... -Z tej uroczej podróży? Może być pan spokojny, drogi przyjacielu, że wspominać ją będę zawsze z największą radością... jeśli oczywiście będzie mi dane cokolwiek wspominać! - dodała z pełną goryczy ironią.
Giuseppe nie odpowiedział, skłonił się tylko i odszedł. Tymczasem, z lekka skrzypiąc, zamknięte do tej pory drzwi zaczęły się powoli uchylać. Na środku przestrzennej sali stał duży, suto zastawiony stół. Wyglądał jak prześliczny złoty kwietnik. Skomponowany był z pozłacanych talerzy i sztućców, emaliowanych czarek, inkrustowanych butelek, pater, ozdobionych delikatnymi pąsowymi różami, a także potężnych świeczników, rozpościerających wdzięcznie swe ramiona, które uginały się lekko pod ciężarem zapalonych świec. Tłem były arrasy, pokrywające ściany, a także urodziwe rzeźby, ustawione przy kominku. Bez najmniejszych wątpliwości stół został przygotowany do uroczystego posiłku. Przerażenie Marianny wywołał jedynie fakt, że znajdowały się na nim dwa nakrycia. A zatem książę zamierzał objawić się w czułej scenerii zakochanego małżonka. Będzie więc miała sposobność zobaczyć jego twarz i poznać rzeczywistość, może przerażającą i okrutną?.. Czy też Corrado Sant'Anna będzie miał na twarzy maskę, gdy przyjdzie tu za chwilę? Marianna nie mogła opanować niepokoju. Zdała sobie sprawę, że o ile kierowana naturalną ciekawością chciała poznać tajemnicę swojego niezwykłego męża, o tyle od czasów tamtej upiornej nocy bała się zostać z nim sam na sam! A przecież ukwiecony stół był zastawiony w jak najlepszych intencjach! Miał oczarować swoim pięknem... lub nawet rozniecić uczucie... Drzwi, którymi weszła, zamknęły się z tym samym lekkim skrzypnięciem. Niemalże równocześnie wąskie i niskie drzwi, usytuowane obok kominka, zaczęły się niezmiernie powoli otwierać, jak w dobrze wyreżyserowanej scenie. Zesztywniała ze strachu Marianna, z wilgotnym czołem i zaciśniętymi dłońmi, obserwowała szeroko otwartymi ocza-
mi otwierające się drzwi, jakby prowadziły one co najmniej do grobowca i miała się w nich ukazać straszna zjawa. Po przeciwnej stronie stołu zobaczyła jasną sylwetkę mężczyzny, na którą padało wyłącznie światło z sąsiedniego pomieszczenia. Był to korpulentny człowiek, ubrany w długą tunikę, wyszywaną złotem. Marianna zauważyła bez trudu, że nie była to elegancka sylwetka księcia, którą widziała na Ilderimie. Mężczyzna był niższy, cięższy, mniej szlachetny. Gdy podszedł trochę bliżej, z niedowierzaniem i wściekłością rozpoznała w nim Mattea Damianiego, przebranego za dożę. Zbliżał się powoli do oświetlonego stołu i uśmiechał się...
Niewolnice diabła Stał przed nią administrator majątku i zaufany człowiek księcia SanfAnna. Podszedł uroczystym krokiem do jednego z ogromnych czerwonych krzeseł, położył na oparciu pulchną, upierścienioną dłoń, gestem pełnym taniej galanterii, i wskazał zapraszająco drugi fotel. Jego twarz, ze sztucznie przylepionym uśmiechem, wyglądała jak maska. - Proszę łaskawie usiąść, już czas na kolację! Musi być pani wyczerpana po tak długiej podróży. W pierwszej chwili Marianna nie dowierzała własnym oczom i uszom, ale szybko przekonała się, że niestety nie jest to żaden groteskowy sen. Był to Matteo Damiani, człowiek podejrzany i niebezpieczny, którego ofiarą o mały włos nie padła tamtej straszliwej nocy. Widziała go teraz po raz pierwszy od owej mrożącej krew w żyłach chwili, kiedy szedł w jej stronę w jakimś przedziwnym transie, z rękami wyciągniętymi przed siebie i śmiercią w nieludzkich oczach. Gdyby nie interwencja księcia na Ilderimie... Na samo tylko wspomnienie tego wydarzenia ogarnęła ją dzika panika. Musiała stoczyć ze sobą prawdziwą walkę, żeby zapanować nad strachem i nie dać nic po sobie poznać.
Wiedziała, że mając do czynienia z człowiekiem tego pokroju co on, znając całą jego przeszłość, jedyną jej szansą było właśnie ukrycie lęku, jaki w niej budził. Niezawodny instynkt podpowiadał jej, że będzie zgubiona w momencie, w którym dostrzeże w niej słabość i przerażenie. Nie rozumiała jeszcze, co się wydarzyło i za sprawą jakich czarów Damiani paradował w stroju doży po weneckim pałacu, udając jego właściciela. Przypomniała sobie, że przed chwilą widziała tę kosztowną tkaninę na jednym z portretów. Nie była to jednak odpowiednia chwila na rozwiązywanie zagadek. Bez zastanowienia więc ruszyła do ataku. Założyła ręce na piersi i zmierzyła całą jego postać pogardliwym spojrzeniem. Jej oczy wyglądały teraz jak dwie błyszczące zielono szpareczki. - Czyżby karnawał trwał aż do maja - zapytała ozięble czy też wybiera się pan na bal maskowy? Zaskoczony ironicznym tonem jej głosu, Damiani zaśmiał się nerwowo. Całkowicie nie przygotowany na zaczepkę z jej strony, spojrzał po sobie niepewnym wzrokiem. -Ach, myśli pani o tej tunice? Włożyłem ją specjalnie, aby uhonorować pani przyjazd, madame. Z tego samego powodu zresztą kazałem przygotować ten stół. Chciałem, aby pani entree odbyło się z pompą i paradą. Wydawało mi się... -Wy-da-wa-ło się panu? - przerwała Marianna. - Albo źle pana zrozumiałam, albo usiłuje pan wczuć się w rolę swojego zwierzchnika. Przy okazji może zechciałby mi pan zdradzić, kto panu pozwolił zwracać się do mnie w tej formie? Nie jesteśmy przecież równymi sobie partnerami. Proszę nie zapominać się, drogi przyjacielu, i powiedzieć mi raczej, gdzie jest książę. Nie mogę również zrozumieć, dlaczego nie pojawiła się jeszcze dona Lavinia, żeby
przywitać się ze mną.
Damiani odsunął stojące przed nim krzesło i opadł na nie tak ciężko, że aż pod nim zadrżało. Utył bardzo od czasu, kiedy go widziała po raz ostatni. Wpadł wówczas w jakiś hipnotyczny trans i usiłował ją zabić. Teraz jego twarz stała się jeszcze bardziej pucołowata, a włosy przerzedzone. Tłuste palce ściśnięte były mnóstwem najprzeróżniejszych pierścieni. Groteskowy wygląd całej postaci tego otyłego, podstarzałego mężczyzny nieprzyjemnie kontrastował z jego wyblakłym, bezczelnym spojrzeniem, odbierającym ochotę do żartów. Wzrok bazyliszka! - pomyślała Marianna. Zimne, pełne okrucieństwa oczy wywołały w niej dreszcz obrzydzenia. Matteo przestał się uśmiechać, jakby doszedł do wniosku, że skończył się czas udawania. Księżna przecież była w pełni świadoma, że siedzi przed nią jej zajadły wróg. Nie zdziwiła jej więc jego cyniczna odpowiedź. -Głupia Lavinia! Może pani pomodlić się za jej duszę, jeśli tak nakazuje pani chrześcijański obowiązek! Znudziły mnie jej nieustające narzekania i pozy wielkiej świętej. Postanowiłem ją... -Zabić? - krzyknęła oburzona Marianna. Przeszył ją nagły i niespodziewany ból. Nie sądziła, że do tego stopnia pokochała biedną Lavinię. - Był pan aż tak podły, żeby ośmielić się podnieść rękę na tę świętą kobietę, która nigdy nikomu nie wyrządziła najmniejszej krzywdy? I książę nie kazał zastrzelić pana jak wściekłego psa? -Zmuszony byłem pozbawić go tej możliwości - zdenerwowanym tonem odpowiedział Damiani i podniósł się tak gwałtownie, że uginający się pod ciężką zastawą stół aż zatrząsł się cały. - Zacząłem od niego! Był już najwyższy czas, żebym zajął należne mi pierwsze miejsce - dodał uderzając przy każdym słowie pięścią w stół. Cios okazał się celny. Marianna krzyknęła z przerażenia
i cofnęła się. Nie żyje! Jej mąż nie żyje! Zamordowano księcia w białej masce, mężczyznę, który tamtej, niespokojnej nocy ujął jej drżącą, słabą dłoń. Umarł niezrównany rycerz, którego mimo strachu i niepewności zawsze podziwiała w głębi serca. Nie mogła w to uwierzyć! Los nie mógł jej spłatać tak błazeńskiego figla! Odezwała się słabym, ale zdecydowanym głosem. -Kłamie pan! -Skądże znowu! Po co miałbym kłamać? Dlatego że on był panem, a ja niewolnikiem? Dlatego że mnie poniżał, zmuszał do służalczego, niegodnego mnie życia? Proszę wymienić choć jeden powód, dla którego miałbym powstrzymać się od zlikwidowania tej kukły? Nie zawahałem się ani przez chwilę przed zamordowaniem jego ojca, ponieważ zabił kobietę, którą kochałem! Dlaczego więc miałbym oszczędzić jego, który był główną przyczyną tego nieszczęścia? Pozwoliłem mu żyć tak długo, jak długo mi nie przeszkadzał i póki ja sam nie byłem dostatecznie przygotowany! Właśnie nie tak dawno zaczął mi zawadzać! Zawładnęło nią uczucie potwornego przerażenia, obrzydzenia, przygnębienia, a także, co dziwne, współczucia i smutku. Cała ta historia była absurdalna, groteskowa i podła. Człowiek, który pod wpływem niezrozumiałego impulsu zgodził się dać własne nazwisko obcej kobiecie, oczekującej cesarskiego dziecka, który przyjął ją, uchronił przed niebezpieczeństwem, otoczył dobrobytem i obsypał klejnotami, nie zasługiwał na śmierć z rąk sadystycznego szaleńca. Przed oczami pojawił się obraz jego szczupłej sylwetki na dużym białym ogierze. Nie wiedziała, jakiego rodzaju nieszczęście ukrywał pod swoją białą maską, ale emanował jakimś niespotykanym pięknem, siłą i elegancją, które na zawsze zapadły w jej pamięć. Sama myśl, że ten szlachetny człowiek został zamordowany przez niegodziwca, zboczeńca
i zbrodniarza, wydała się jej nie do zniesienia. Odruchowo rozejrzała się za jakąś bronią. Chciała natychmiast wymierzyć sprawiedliwość mordercy. Czuła, że jest to winna księciu SanfAnna. Była całkowicie przekonana, że nigdy nie musiała się go obawiać. Niewykluczone również, że Corrado Sant'Anna naprawdę ją kochał i że przypłacił życiem jej obronę w parku. Niestety, eleganckie, pozłacane noże mogły służyć jedynie do ozdoby. Na razie musiała więc walczyć za pomocą słów. Miała wrażenie, że nie są one w stanie zranić zbyt mocno nikczemnego Damianiego, ale przyrzekła sobie, że to tylko początek. Musiała pomścić swojego męża... -Morderca! - krzyknęła. - Zabił pan człowieka, który miał do pana ślepe zaufanie, który był pańskim suwerenem! -Nie ma tu już innych suwerenów poza mną!- zapiał dyszkantem Damiani. - Uważam, że sprawiedliwości stało się zadość. Mam nieporównanie większe prawa do tytułu księcia niż ten biedny marzyciel! Nie wie pani wszystkiego, moja mała, i tylko to może panią tłumaczyć - dodał z zadufaniem, które doprowadziło Mariannę do szału - ale ja również nazywam się SanfAnna! Jestem... -Wiem o wszystkim! Aby móc nazywać się Sant'Anna, nie wystarczy być synem nieszczęsnej, na pół obłąkanej kobiety, której dziadek mojego męża zrobił dziecko i która zresztą nie umiała stawić czoła swojej hańbie! Potrzeba jeszcze serca, duszy i klasy! Pan, pan jest tylko podłym nędznikiem, niegodnym nawet noża, którym się zarzyna zwierzęta... -Dosyć! - ryknął ochrypłym głosem w paroksyzmie furii. Jego nalana twarz stała się trupioblada i pojawiły się na niej paskudne żółte nacieki. Trafiłam - pomyślała z satysfakcją Marianna. Damiani dyszał ciężko, jakby nagle zabrakło mu powie-
trza. Odezwał się ponownie niskim, przytłumionym głosem, jakby się dusił. -Dosyć! - powtórzył. - Kto pani o tym powiedział? Skąd pani o tym wie? -Co to pana obchodzi? Wiem i kropka! -Nie! Wyśpiewa mi pani wszystko któregoś dnia! Zmuszę panią do mówienia! Od tej chwili jest pani w moich rękach! W moich, rozumie pani? -Niech pan przestanie bredzić i odwracać kota ogonem! Dlaczego miałabym być panu posłuszna? Damiani uśmiechnął się krzywo. Marianna spodziewała się jadowitej riposty. On jednak uspokoił się i odezwał normalnym, prawie obojętnym głosem. -Proszę mi wybaczyć. Dałem się ponieść emocjom. Są jednak fakty, których nie lubię sobie przypominać. -Nie przeczę. Nie wyjaśnia to jednak wcale powodów, dla których znalazłam się tutaj. Jeśli dobrze pana zrozumiałam, to jestem wolna od tego momentu i byłabym niezmiernie wdzięczna, gdyby zechciał pan nie przedłużać tej rozmowy. Chciałabym jak najprędzej opuścić ten dom. -Nie ma mowy. Chyba nie wyobraża sobie pani, że zadałem sobie tyle trudu, ściągając tu panią kosztem dużych pieniędzy i niejednej słono opłaconej informacji, zdobytej wśród pani przyjaciół, po to tylko, żeby poinformować panią o śmierci męża. -A dlaczego nie? W przeciwnym razie musiałby pan wysłać mi list z informacją, że zamordował pan księcia. Bo przecież tak właśnie było, prawda? Damiani nie odpowiedział. Sięgnął nerwowym gestem po różę z patery i zaczął obracać ją w palcach, jakby zastanawiał się nad czymś. Nagle odezwał się zdecydowanym tonem. - Żebyśmy się dobrze zrozumieli, księżno - odezwał się
suchym głosem, jakiego używa notariusz w stosunku do swojego klienta. - Znalazła się pani tutaj, aby wypełnić kontrakt, ten sam, który podpisała pani, poślubiając księcia Corrada Sant'Anna. -O jakim kontrakcie pan mówi? Skoro książę nie żyje, jedyny kontrakt związany z moim małżeństwem stał się tym samym nieważny! -Nie. Wydano panią za mąż w zamian za urodzenie dziecka, spadkobiercy nazwiska SanfAnna. -Straciłam to dziecko przez przypadek! - krzyknęła Marianna, całkowicie wytrącona z równowagi, gdyż wspomnienia te były dla niej wyjątkowo bolesne. -Nie zamierzam wcale negować, że stało się to przez przypadek, ani insynuować, że była w tym najmniejsza choćby wina z pani strony... Cała Europa była świadkiem dramatycznego balu w ambasadzie austriackiej. Co się jednak tyczy samego potomka SanfAnna, to pani zobowiązania są wciąż aktualne. Musi pani wydać na świat dziecko, które przedłuży ród SanfAnna. -Nie przyszło to panu do głowy przed zamordowaniem księcia Sant'Anna? -Nie, książę nie ma tu nic do rzeczy! Co więcej, oboje wiemy, że przydatność księcia w tym względzie była żadna, czego najlepszym dowodem jest pani małżeństwo. Jeżeli o mnie chodzi, nie mogę oficjalnie używać tego nazwiska, które jednak przysługuje mi prawnie. Potrzebuję więc spadkobiercy Sant'Anna... Cynizm i obojętność, z jaką Matteo mówił o zamordowaniu swojego chlebodawcy, wstrząsnęły Marianną. Postanowiła udać, że nie zrozumiała jego wypowiedzi. - Zapomina pan o drobnym szczególe. Ojcem dziecka był cesarz... Zamierza więc pan porwać Jego Wysokość i przyprowadzić go do mnie związanego?
Damiani pokręcił głową i podszedł do Marianny, która natychmiast zrobiła krok do tyłu. -Nie. Sądzę, że powinniśmy zrezygnować z tej „cesarskiej krwi", która tak bardzo zawróciła w głowie księciu. Nam wystarczy krew rodzinna. Będę mógł wychowywać dziecko zgodnie z własnymi upodobaniami i zarządzać jego dobrami przez długie lata... Przede wszystkim, będę kochał to dziecko, ponieważ będzie moje! -Co?! -Proszę nie udawać zdziwienia, zrozumiała pani doskonale. Przed chwilą nazwała mnie pani nędznikiem, madame, ale zniewagi tego typu nie podważają w żaden sposób mojego pochodzenia. Jeśli nawet ma pani kaprys, by podać je w wątpliwość, nie zmienia to faktu, że jestem synem starego księcia i stryjem tego niedorzecznego szaleńca, którego pani poślubiła. Jest pani w mojej mocy, wyłącznie w mojej, księżno, i będzie miała dziecko za moją przyczyną!.. Oburzona w najwyższym stopniu taką bezczelnością Marianna potrzebowała paru ładnych chwil na odzyskanie mowy. Niesłusznie oceniła przed chwilą Damianiego, był niczym więcej jak tylko niebezpiecznym szaleńcem! Wystarczyło spojrzeć, jak zaplatał i rozplatał swoje grube palce, oblizując jednocześnie usta jak kot. Był maniakiem, gotowym popełnić każde przestępstwo, byle tylko zaspokoić swoją dumę i wygórowane ambicje, nie wspominając już o popędzie... Zdała sobie sprawę ze swojej potwornej bezsilności wobec mężczyzny, mającego z całą pewnością wspólników w tym przerażająco cichym domu, chociażby tego wstrętnego Giuseppe... Jego władza nad nią była zupełna, mógł nawet użyć siły wobec niej, gdyby tylko zechciał. Jedyną jej szansą była próba onieśmielenia go. - Jeśli zastanowiłby się pan przez sekundę, doszedłby pan
łatwo do wniosku, że pański projekt jest pozbawiony sensu. Przybyłam do Włoch pod specjalną ochroną cesarza w celu, którego nie zamierzam panu zdradzić. I ręczę panu, że mnie już szukają i niepokoją się o mnie. Naprawdę pan uważa, że pogodzą się z moim kilkumiesięcznym zniknięciem, po którym nastąpią narodziny nie wiadomo czyjego dziecka? Widać, że nie zna pan cesarza! Na pańskim miejscu dobrze zastanowiłabym się, zanim przysporzyłabym sobie kłopotów na taką skalę! -W pełni doceniam władzę Napoleona! Sprawy potoczą się znacznie prościej, niż to sobie pani wyobraża. Cesarz wkrótce otrzyma list od księcia Sant'Anna z gorącymi podziękowaniami za oddanie mu ukochanej żony i informujący o wspólnym wyjeździe do jednej z odległych posiadłości, aby spędzić tam wielokrotnie odkładany miodowy miesiąc. -I sądzi pan, że to mu wystarczy? Zna doskonale wszystkie okoliczności mojego dziwnego małżeństwa. Może być pan pewny, że wyda rozkaz dokładnego przeszukania wspomnianego miejsca i sprawdzenia wiarygodności listu. Nie łudził się zanadto, że mnie tu dobrze potraktują... -Być może, ale będzie zmuszony zadowolić się tym, co usłyszy... tym bardziej że otrzyma entuzjastyczny list, w którym opisze pani swoje szczęście i będzie prosiła o przebaczenie. W koszt całej operacji wkalkulowałem również opłatę za usługi zręcznego fałszerza! W Wenecji aż się roi od artystów przymierających głodem! Cesarz wszystko zrozumie, proszę mi wierzyć. Pani uroda może wytłumaczyć największe szaleństwa, nawet to, co robię w tej chwili. Najprostszym rozwiązaniem byłoby zabić panią, a potem, za parę miesięcy, postarać się o dziecko, którego narodziny spowodowałyby śmierć jego matki. Przy odrobinie dobrej reżyserii całość mogłaby się powieść doskonale. Jednak od dnia, w którym ten głupiec kardynał przyprowadził panią do pałacu, pragnę
pani, jak nigdy dotąd nikogo nie pragnąłem. Tamtego wieczoru, pamięta pani, siedziałem schowany w łazience i podglądałem panią, gdy zdejmowała pani ubranie. Pani ciało nie ma żadnych tajemnic dla moich oczu, ale moje dłonie nie poznały jeszcze wszystkich jego krągłości. Od chwili pani wyjazdu żyłem jedynie nadzieją porwania pani... Chcę mieć dziecko z pani pięknego ciała... Warto zaryzykować, prawda, nawet jeśli to nie spodoba się cesarzowi. Zanim panią znajdzie, jeśli w ogóle to mu się uda, będzie pani do mnie należała tysiąc razy i nasze dziecko na moich oczach będzie rosło w pani ciele... Będę najszczęśliwszym z ludzi!.. Zaczął powoli zbliżać się do niej. Jego drżące dłonie, obwieszone biżuterią, wyciągały się w stronę szczupłej postaci Marianny. Przerażona samą tylko możliwością dotknięcia go, zaczęła desperacko szukać wyjścia, cofając się w stronę zaciemnionej części sali. Niestety, nie było innych drzwi poza tymi, przez które weszła... Usiłowała więc do nich dotrzeć. Istniała nikła szansa, że nie były zamknięte na klucz i że będzie mogła uciec, pod warunkiem że zrobi to szybko. Damiani jednak odgadł jej myśli. Wybuchnął gromkim śmiechem. -Drzwi? Otwierają się tylko i wyłącznie na mój rozkaz! Radzę pani zrezygnować! Mogłaby sobie pani niepotrzebnie połamać śliczne paluszki, a byłoby szkoda!.. I cóż, moja ty piękna Marianno, gdzie pani logika i zmysł realizmu? Czy nie rozsądniej jest zaakceptować to, czego i tak nie można uniknąć, zwłaszcza jeśli wszystko jest do wygrania? Kto powiedział, że oddając się w moje ręce nie uczyni pani ze mnie najbardziej posłusznego niewolnika?.. Tak jak uczyniła to Lucinda? Znam miłość wraz z jej największymi sekretami. To właśnie Lucinda odkryła je przede mną. Nie szczęście jest ważne, lecz rozkosz... -Niech pan się nie zbliża i proszę mnie nie dotykać!
Odczuwała paniczny strach przed Damianim, który całkowicie stracił panowanie nad sobą. Niczego nie słyszał i niczego nie rozumiał. Szedł przed siebie z nieprzytomnie błyszczącymi oczami, jak przerażający, niebezpieczny automat. Marianna, uciekając przed nim, schowała się za stołem. Jej wzrok zatrzymał się na ciężkiej, złotej solniczce, stojącej tuż obok patery. Było to prawdziwe dzieło sztuki przedstawiające dwie nimfy oplatające greckiego bożka Pana. Ta śliczna statuetka powstała w dłoniach Benvenuta Celliniego, czego Marianna nie była w stanie teraz zauważyć. Doceniła tylko jedną właściwość przedmiotu - jego ciężar. Chwyciła go energicznie i rzuciła w stronę napastnika. Damiani odskoczył w bok i solniczka przeleciała tuż obok jego ucha, roztrzaskując się na czarnych marmurowych płytkach. Cios był chybiony, lecz Marianna nie dała przeciwnikowi czasu do namysłu i złapała oburącz jeden z ciężkich świeczników, nie zważając na gorący wosk parzący jej ręce. - Jeśli zbliży się pan choćby na krok, zabiję pana! wycedziła przez zaciśnięte zęby. Zatrzymał się bez większego sprzeciwu, ale nie przez ostrożność. Jego łakomy uśmiech i drżące nozdrza nie wskazywały, aby się bał. Wprost przeciwnie, wydawało się, że smakował tę chwilę z wyraźną przyjemnością, jakby zwiastowała rychłe nadejście momentu intensywnej rozkoszy. Nie odezwał się jednak ani słowem. Uniósł ramiona, odsłaniając duże, złote bransolety, godne księcia z epoki Karola Wielkiego, i klasnął trzy razy w dłonie. Marianna stała cały czas osłupiała, ze świecznikiem wzniesionym nad głową, gotowa do ataku. Ciąg dalszy nastąpił szybko. Wyrwano jej z rąk świecznik, a potem coś czarnego i duszącego spadło jej na głowę. Jednocześnie obezwładniła ją czyjaś silna ręka. Ktoś chwycił ją za ramiona i kostki i poniósł jak pakunek.
Mimo że droga w górę i w dół schodów była bardzo krótka, Mariannie wydawało się, że trwała całą wieczność. Materiał, którym była owinięta, wydzielał ostrą woń kadzidła i jaśminu, zmieszanych z jakimś nie znanym jej silnym zapachem. Starała się go nie wdychać i wyswobodzić się z krępujących więzów, ale osoby, które ją niosły, były wyjątkowo silne i udało się jej tylko nieznacznie rozluźnić pętle na kostkach. Poczuła, że wniesiono ją na ostatnie stopnie. Zaskrzypiały otwierane drzwi. W końcu została położona na miękkich, puszystych poduszkach i w tym samym momencie ujrzała światło. Całe szczęście zresztą, gdyż tkanina zasłaniająca jej oczy była wyjątkowo gęsta i ciężka, i ledwo przepuszczała odrobinę powietrza. Zrobiła parę głębszych oddechów i unosząc się na łokciach, rozejrzała uważnie wokół. To, co zobaczyła, było tak niezwykłe, że przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy nie śni. Stały przed nią trzy kobiety, jakich nigdy dotąd nie widziała. Bardzo wysokie, ubrane w identyczne stroje z ciemnoniebieskiej tkaniny w srebrne paski, pod którymi brzęczała cicho ciężka biżuteria. Wszystkie były czarne jak heban i niewiarygodnie wprost podobne jedna do drugiej. Jedna z nich odłączyła się od grupy, przemknęła niczym duch w stronę otwartych drzwi i zniknęła. Jej bose nogi stąpały bezszelestnie po podłodze wykładanej czarnym marmurem i gdyby nie cichutki brzęk srebrnych bransolet, towarzyszący każdemu jej ruchowi, można by pomyśleć, że była jakąś nieziemską zjawą. Tymczasem dwie pozostałe, nie zwracając uwagi na Mariannę, zaczęły zapalać ogromne żółte świece. Były one osadzone na wysokich, żelaznych kandelabrach, ustawionych na podłodze. Powoli w złotym drgającym świetle zaczęły pojawiać się przedmioty i zarys pokoju.
Marianna znajdowała się w przestronnej komnacie, urządzonej z przytłaczającym przepychem. Atmosfera w niej panująca była nieprzyjemna i budziła lęk. Na ścianach zawieszone były gobeliny przetykane złotem, przedstawiające sceny okrutnych rzezi. Meble, składające się z potężnego, dębowego kufra i hebanowych krzeseł, obitych czerwonym aksamitem, miały w sobie coś ze średniowiecznej surowości. Z belki stropowej zwisała ciężka lampa z pozłacanego brązu i czerwonego kryształu, ale nie dawała żadnego światła. Ogromne łoże z baldachimem, na którym spoczywała Marianna, śmiało mogło pomieścić całą rodzinę. Osłonięte było ciężkimi kotarami z czarnego aksamitu, podbitego czerwoną taftą, do których dobrana była pikowana kapa, wyszywana złotą nitką. Dół kotar ginął w futrze z brązowych niedźwiedzi, wyścielającym dwa schodki, służące jako cokół dla ustawionego na nich łoża. Całość kojarzyła się z ołtarzem, wzniesionym na cześć strasznego, demonicznego bóstwa. Chcąc zatrzeć to niemiłe wrażenie, Marianna odezwała się. - Kim jesteście? - spytała. - I dlaczego przyniosłyście mnie tutaj? Głos, jakby nie jej własny, wydawał się dochodzić z bardzo daleka i ledwo wydostawał się z krtani. Zupełnie jak w koszmarnym śnie. Nic nie wskazywało zresztą na to, żeby któraś z dwóch Murzynek cokolwiek usłyszała. Paliły się już wszystkie świece i wyglądały jak ogniste bukiety, odbijające się w czarnych płytkach marmurowej posadzki. Jej lśniąca, idealnie gładka tafla przypominała jezioro oświetlone blaskiem księżyca. Drugi świecznik, ustawiony na kufrze, również został już zapalony. Po chwili wróciła trzecia kobieta, niosąc przed sobą wypełnioną po brzegi tacę, którą położyła także na kufrze.
Kiedy podeszła do łóżka wraz ze swoimi towarzyszkami, Marianna zauważyła, że podobieństwo trzech kobiet jest bardzo powierzchowne i ogranicza się jedynie do sylwetki, wzrostu i ubioru. Ostatnia z nich była zdecydowanie najładniejsza. Negroidalne rysy jej twarzy były znacznie subtelniejsze i łagodniejsze niż pozostałych dziewcząt. Zimne oczy o niebieskawej rogówce miały doskonały kształt zgrabnych migdałków, a wspaniały profil, mimo niemal zwierzęcej zmysłowości wydatnych ust, mógł śmiało należeć do jednej z faraońskich córek. Emanował też z niej prawdziwie królewski, dumny powab oraz wzgardliwe poczucie wyższości. W świetle ponurych świec tworzyła wespół ze swoimi towarzyszkami niezwykłe trio, któremu bez żadnych wątpliwości przewodziła właśnie ona. Dwie pozostałe kobiety wykonywały tylko jej rozkazy. Na jej skinienie Marianna została ponownie chwycona za ręce i postawiona na nogi. Piękna Murzynka podeszła do niej i nie przejmując się wcale rozpaczliwym sprzeciwem, zaczęła ściągać z niej pogniecioną suknię i bieliznę. Jej dwie pomocnice, obdarzone nadludzkimi siłami, przetransportowały Mariannę na stołek, umieszczony w środku wydrążonego w podłodze basenu. Wyposażona w gąbkę i pachnące mydło, Murzynka przystąpiła do ablucji, nie odzywając się przy tym ani słowem. Wszelkie próby ze strony Marianny przerwania tej upartej ciszy okazały się całkowicie bezskuteczne. Pomyślała sobie, że kobiety muszą być nieme, podobnie jak Jacopo, i postanowiła na tym poprzestać. Podróż bardzo ją zmęczyła. Czuła się wyczerpana i brudna. Kąpiel okazała się więc bardzo pożyteczna. Marianna poczuła się znacznie lepiej, gdy delikatne dłonie kobiety zaczęły nacierać jej ciało wonnymi olejkami, po których znużenie całkowicie zniknęło. Kolejnym zabiegiem było szczotkowanie jej rozplecionych włosów.
Po zakończeniu toalety Marianna została przeniesiona ponownie na powleczone czerwonym jedwabiem łóżko. Jedna z kobiet przysunęła jej tacę. Następnie wszystkie trzy stanęły w rządku przed Marianną, skłoniły się i gęsiego poszły w kierunku wyjścia. Gdy ostatnia z nich zniknęła w drzwiach, osłupiała Marianna stwierdziła, że dziewczęta zabrały ubranie. Jedynym jej okryciem były długie włosy oraz zaścielające łóżko tkaniny. Intencja, w jakiej Murzynki zostawiły Mariannę całkowicie nagą, nie była trudna do odgadnięcia. Gwałtowny przypływ gniewu okazał się znacznie silniejszy niż przyjemne poczucie rozluźnienia, które dała jej kąpiel. Przygotowano ją, aby zaspokoiła pragnienia mężczyzny uważającego się za jej pana i władcę, tak samo jak dawno temu poświęcano dziewice lub białe jałówki barbarzyńskim bożkom. Brakowało jej tylko kwietnego wianka na głowie!.. Te trzy czarne kobiety musiały być niewolnicami Damianiego, kupionymi w którejś z afrykańskich faktorii. Łatwo też było się domyślić, jaką rolę odgrywała najpiękniejsza z nich u boku Mattea. Pomimo całej słodyczy jej gestów, którymi starała się otoczyć nowo przybyłą, z jej oczu wyglądała nienawiść. Musiała widzieć w Mariannie groźną rywalkę i kandydatkę na nową faworytę. Ta myśl wywołała na twarzy księżnej rumieniec wstydu i oburzenia. Natychmiast też owinęła się tak dokładnie czerwonym prześcieradłem, że przypominała zabalsamowaną mumię. Poczuła się dzięki temu znacznie pewniej i lepiej. Jak może bowiem zachować godność nagi człowiek, którego ciało wystawione jest na widok publiczny jak niewolnik na sprzedaż? Obeszła dookoła cały pokój, szukając jakiegoś wyjścia lub choćby szpary, dzięki której mogłaby odzyskać wolność.
Jednak oprócz niskich, prawdziwie więziennych drzwi, umieszczonych w ścianie o grubości metra, były tylko dwa wąskie okna z małymi kolumienkami, wychodzące na ślepe podwórko. Z zewnątrz zabezpieczone były kratami. Tą drogą ucieczka się nie uda, chyba że wyrwałaby jakimś sposobem kraty i zaryzykowała niebezpieczny skok na bruk. Ale z podwórza w kształcie studni prawdopodobnie nie było wyjścia. Dochodził stamtąd nieprzyjemny odór wilgoci i pleśni. Była jednak pewna, że gdzieś na dole musi być jakieś przejście, drzwi czy okno. Widziała przecież w korytarzu liść, unoszony prądem powietrza. Niestety, była to tylko hipoteza, a poza tym... jak mogłaby uciekać bez ubrania, i w dodatku przeprawiać się przez kanał? Trudno byłoby jej płynąć spętanej prześcieradłem, a z drugiej strony nie mogła sobie wyobrazić, że wyłoni się z wód kanału niczym Wenus i będzie szukała schronienia w mieście w tak skąpym stroju! A zatem zabranie rzeczy osobistych miało podwójny cel. Przygotowanie jej dla Damianiego i uniemożliwienie jakiejkolwiek ucieczki. Zbita z tropu i zniechęcona, usiadła z ciężkim sercem na brzegu łóżka, usiłując pozbierać myśli i zapanować nad strachem. Nie było to łatwe!.. Jej wzrok zatrzymał się wówczas na tacy, którą dla niej przyniesiono. Odruchowo podniosła pokrywkę z pozłacanego srebra, pod którą czekały dwa dania, ułożone na koronkowej serwetce, a obok przyrumieniony chleb i wino w karafce. Butelka wykonana była z wielobarwnego szkła z Murano i miała smukłą, wdzięczną linię. Spod pokrywki wydostawał się wyjątkowo kuszący zapach. Był to rodzaj ragóut o tak intensywnej woni, że nozdrza Marianny aż zadrżały. Poczuła nagle ssący głód i chwyciwszy złotą łyżkę, zanurzyła ją z apetytem w smakowicie wyglądającym sosie o kolorze karmelu. W tym samym mo-
mencie jednak, przyszło jej do głowy, że to wspaniałe, wonne danie o egzotycznym wyglądzie może zawierać narkotyki, dzięki którym wpadnie w ręce wroga jak mucha w pajęczą sieć. Strach był znacznie silniejszy od głodu. Marianna odłożyła łyżkę i podniosła drugą pokrywkę. Drugie danie składało się z ryżu, doprawionego tak niezwykłym sosem, że jego również postanowiła nie jeść. Bardzo obawiała się chwili, kiedy powali ją silne zmęczenie i zmusi do snu. Byłoby więc mało rozsądne z jej strony, gdyby świadomie zwiększyła i tak już istniejące poważne zagrożenie. Westchnąwszy z cicha, wzięła do ust kawałek chleba, który wydał się jej całkowicie niewinny, lecz absolutnie nie wystarczał do zaspokojenia głodu. Wino, po dokładnym przeanalizowaniu, zostało przez Mariannę odrzucone. Zawinięta w czerwone prześcieradło, wstała z łóżka i poszła napić się wody ze srebrnego dzbana, z którego przed chwilą korzystała Murzynka, w trakcie toalety. Woda była ciepła, z nieprzyjemnym posmakiem szlamu, ale ugasiła trochę pragnienie, które stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Przytłaczający wenecki upał, którego nie złagodził zapadający zmrok ani grube ściany pałacu, przenikał coraz bardziej do wnętrza komnat. Czerwony jedwab przyklejał się do skóry Marianny, która miałaby ochotę zrzucić go z siebie i wyciągnąć się naga na kamiennej podłodze, dającej przyjemny chłód jej stopom. Pamiętała jednak, że to prześcieradło było jej ostatnią możliwością obrony, ostatnim szańcem, więc z ogromną niechęcią postanowiła wrócić do wspaniałego łoża, mimo że budziło w niej lęk na równi z przyniesionymi potrawami. Ledwo zdążyła się położyć, gdy pojawiła się piękna Mu-
rzynka i podeszła do łóżka kocim krokiem ledwo okiełznanego, dzikiego zwierza. Marianna w odruchu obronnym zaszyła się jeszcze bardziej w prześcieradła i zwinęła w kłębek. Murzynka, nieczuła wobec tego gestu, który mógł oznaczać zarówno strach, jak i wstręt, podniosła obydwie pokrywki i spojrzała ironicznym wzrokiem spod pomalowanych na niebiesko powiek. Następnie wzięła łyżkę i zaczęła jeść z takim spokojem, jakby była zupełnie sama. W parę chwil obydwa półmiski wraz z karafką zostały całkowicie opróżnione. Marianna nie mogła zaprzeczyć, że ta niema argumentacja była nieskończenie bardziej upokarzająca od litanii wymówek, gdyż była w niej drwina i pogarda. Dziewczyna wydawała się szczerze zadowolona, że może zademonstrować, jak bardzo ostrożność Marianny graniczyła z tchórzostwem. Dotknięta do żywego i zdecydowana zakończyć temat jedzenia, Marianna odezwała się oschle: - Nie smakują mi te orientalne potrawy. Przynieście mi owoce! Ku jej wielkiemu zdziwieniu Murzynka skinęła aprobująco głową i klasnęła w dłonie. Kiedy pojawiła się jedna z jej towarzyszek, odezwała się do niej w niezrozumiałym, gardłowym narzeczu. Monotonny, pozbawiony intonacji głos miał dziwne, niskie brzmienie, harmonizujące z jej cokolwiek enigmatyczną postacią. Jedno było pewne. Jeśli nawet ta kobieta nie mówiła po włosku, to z pewnością świetnie go rozumiała, gdyż zamówione owoce pojawiły się po paru sekundach. Było też całkowicie pewne, że nie jest niema. Ośmielona tak pozytywnym wynikiem próby, Marianna wzięła brzoskwinię i zupełnie naturalnym tonem zażądała oddania jej rzeczy lub przynajmniej przyniesienia nocnej koszuli. Tym razem jednak urodziwa Murzynka pokręciła przecząco głową.
-Nie - powiedziała dobitnie. - Mój pan nie pozwala! -Pan? - żachnęła się Marianna. - Ten człowiek nie jest tutaj żadnym panem. Jest moim sługą i nic, co znajduje się w tym pałacu, należącym do mojego męża, nie jest jego własnością. -Ja jestem jego własnością! Zdanie zostało powiedziane z pozornym spokojem, ale czuło się w nim wibrującą namiętność. Marianna nie zdziwiła się. Od chwili gdy ujrzała murzyńską piękność, wyczuła, że łączą ją z Damianim intymne więzi. Była jego niewolnicą i panią równocześnie. Zaspokajała jego żądzę i miała nad nim władzę dzięki swojej zmysłowej urodzie. Jak inaczej można było wytłumaczyć obecność w weneckim pałacu tego tajemniczego trio? Marianna nie zdążyła zadać pytania, które cisnęło jej się na usta, gdy otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Matteo Damiani, w tej samej co przed chwilą dalmatyńskiej pozłacanej tunice, lecz kompletnie pijany. Zaczai iść niepewnym krokiem po lśniących kafelkach, trzymając przed sobą wyciągniętą rękę, którą desperacko szukał oparcia. Chwycił się jednej z kolumienek łóżka i przylgnął do niej ze wszystkich sił, jakie mu jeszcze zostały. Marianna zauważyła ze wstrętem zbliżającą się do niej twarz o kolorze winnych fusów. Niegdyś szlachetne rysy zniknęły wśród warstw tłuszczu. Jasne, zuchwałe, niemalże zawzięte dawniej oczy były teraz spłowiałe, niespokojne i przekrwione. Damiani dyszał ciężko, jakby dopiero co zakończył maratoński bieg, a jego cierpki oddech przyprawiał Mariannę o mdłości. Z trudem wymamrotał: - No, jak tam... moje piękne? Już zawarłyście... znajomość? Pełna niesmaku, przerażona i osłupiała Marianna na próż-
no usiłowała zrozumieć, w jaki sposób ten człowiek, zawsze dziwny i niepokojący, lecz, jak się zdawało, obdarzony dumą i poczuciem własnej godności, ten wcielony diabeł, którego Eleonora ukazała w swojej opowieści jako uosobienie zła, mógł stoczyć się do tego, czym był w tej chwili: wytrawioną w alkoholu górą tłuszczu. Czyżby duch nieszczęśliwego i zbyt łatwowiernego pana, zamordowanego jego ręką, prześladował niewdzięcznego sługę? Zakładając oczywiście, że Matteo Damiani mógł mieć wyrzuty sumienia... Tymczasem całym ciężarem opadł na łóżko i zaczął szarpać prześcieradło z czerwonego jedwabiu, pod którym usiłowała schronić się Marianna. -Zdejmij to z niej, Isztar!.. Jest tak gorąco! Czy nie mówiłem ci, że nie chcę, aby miała cokolwiek na sobie! Jest... jest niewolnicą, a... przecież niewolnicy są... nadzy w tym twoim przeklętym kraju! Zwierzęta też! Ona jest tylko piękną, rasową klaczą, z której będę miał... książęcego źrebaka... tak, właśnie tego mi trzeba! -Jesteś pijany! - krzyknęła ze złością Murzynka. - Jeśli będziesz w dalszym ciągu tak pił, to nigdy nie będziesz miał żadnego książęcego źrebaka. Chyba, że zrobi to za ciebie ktoś inny! Spójrz na siebie! Nie jesteś już nawet zdolny do miłości! Damiani zarechotał pijackim śmiechem, który zamienił się w czkawkę. - Podaj mi więc narkotyk, moja droga Isztar! Dzięki niemu będę silny... silniejszy od byka! Idź i przynieś mi ten napój, po którym krew zawrze mi w żyłach... No, no, idź, piękna czarownico! I spraw, aby ona również się napiła... niech mruczy z rozkoszy jak kotka! Ale pomóż mi, do diabła, ściągnąć to z niej! Sam widok jej ciała przywróci mi wszystkie siły! Śniłem o tej chwili od wielu nocy! Jego niezręczne dłonie zaczęły przesuwać się po ciele
Marianny, starając się nie ominąć żadnego szczegółu. Osłupiała z przerażenia i bliska torsji Marianna usiłowała ze wszystkich sił obronić się przed tym wstrętnym pijakiem. Paniczny strach dodał jej nadspodziewanych sił. Nagłym szarpnięciem wyrwała prześcieradło z rąk oprawcy, ześlizgnęła się z łóżka i przebiegła pokój, starając się jak najszczelniej owinąć tkaniną. Tak jak przed momentem chwyciła oburącz żelazny świecznik stojący na kufrze. Parzące krople spadły na jej nagie ramiona, ale strach i dzika wściekłość, przysparzające jej energii, sprawiły, że nie czuła bólu. W płomieniu świec jej zielone oczy błyszczały jak u czającej się pantery. - Zabiję każdego, kto się do mnie zbliży! - zasyczała jak wąż przez zaciśnięte zęby. Isztar, przypatrująca się jej z zaciekawieniem, wzruszyła ramionami. -Po co na próżno marnujesz siły? Tej nocy cię nie tknie. Nie ma pełni księżyca i gwiazdy są nieprzychylne. Ty nie mogłabyś począć, a on, jak sama widzisz, nie jest do niczego zdolny! -Nie chcę, żeby mnie dotykał, ani tej nocy, ani żadnej innej! Ciemna twarz Isztar zaostrzyła się i przybrała zacięty wyraz, na podobieństwo hebanowego posągu. -Jesteś tu po to, żeby urodzić dziecko - powiedziała twardo - i urodzisz je! Przypomnij sobie, co ci powiedziałam. Należę do niego i pomogę mu, gdy nadejdzie czas... -Jak możesz należeć do kogoś takiego jak on?! - krzyknęła Marianna. - Przyjrzyj mu się! Jest prostacki, odrażający, tłusta masa utopiona w winie. Rzeczywiście, Damiani, jakby sprawa zupełnie go nie dotyczyła, leżał na łóżku, na zwiniętym prześcieradle, z trudem łapał oddech i majaczył do tego stopnia, pogrążony
w swoich pijackich wizjach, że Marianna częściowo odzyskała utraconą nadzieję. Ten człowiek uwielbiał alkohol i wszelkie wysiłki Isztar zmierzające do wyleczenia go z nałogu musiały spełznąć na niczym. Upłynie, być może, wiele czasu, zanim gwiazdy staną się „przychylne". Pozwoli to Mariannie zorganizować ucieczkę z tego domu wariatów, nawet za cenę przepłynięcia wpław kanału i pojawienia się w skąpym ubraniu w samym środku Wenecji o dwunastej w południe. Z pewnością zostanie z miejsca aresztowana, ale wyrwie się z tego koszmaru. Jej ręce zaczęły drżeć pod wpływem ciężaru świecznika. Ostrożnie odstawiła go na miejsce. Siły zaczęły ją opuszczać, ale czy naprawdę ich potrzebowała? Isztar chwyciła Mattea wpół i bez najmniejszego wysiłku zarzuciła go sobie na ramię jak worek mąki, po czym skierowała się w stronę drzwi. -Połóż się! - odezwała się lekceważąco do Marianny. Możesz spać spokojnie tej nocy. -A w pozostałe noce? -Sama zobaczysz! W każdym razie nie wyobrażaj sobie, że w przyszłości będzie pił tyle alkoholu, bo mu na to nie pozwolę. Powiedzmy, że tej nocy trochę za bardzo chciał uczcić twoje przybycie! Czekał na ciebie już od dawna! Dobranoc! Dziwna czarna dziewczyna zniknęła wraz ze swym ciężarem, a Marianna została z perspektywą spędzenia długich godzin w samotności. Nie opuszczało jej ani na moment ogólne wrażenie koszmaru. Jej umysł był zmęczony, wydarzenia coraz trudniej układały się w logiczną całość, a wiadomość o śmierci męża ciągle do niej nie docierała. Pomimo nieznośnego gorąca poczuła, że drży z emocji. Była też najzupełniej pewna, że przy całym zmęczeniu nie zmruży oka tej nocy ani na chwilę. Pragnęła jedynie uciec, i to jak najprędzej! Idiotyczny i odpychający incydent, który
miał miejsce przed chwilą, pogrążył ją w pewien rodzaj odrętwienia, z którego mógł ją wyrwać tylko i wyłącznie zwierzęcy instynkt samozachowawczy, dzięki któremu chwyciła świecznik. Musiała rozproszyć tę śmiertelną mgłę, uwolnić umysł od paraliżującego strachu, zapanować w pełni nad skołatanymi nerwami. Przecież nie po raz pierwszy była więziona i - jak do tej pory - zawsze udawało jej się uciec, nawet w bardzo trudnych sytuacjach. Dlaczego więc tym razem szczęście i odwaga miałyby ją opuścić? Człowiek, który ją więził, był półszaleńcem, a jej strażniczki prawie dzikie. Inteligencja i cierpliwość przyjdą jej z pomocą w tej opresji. Te myśli uspokoiły ją trochę. Obmyła twarz wodą, żeby w pełni odzyskać panowanie nad sobą, napiła się parę łyków i zjadła owoc, którego świeżość orzeźwiła ją. Następnie przedarła prześcieradło na pół, żeby jej było wygodniej poruszać się i owinęła się dokładnie jego połową. Świadomość, że jest prawie ubrana, dawała częściowe poczucie bezpieczeństwa. W ten sposób wyekwipowana rozpoczęła ponowną, niezwykle szczegółową lustrację pokoju. Spędziła długie minuty przed drzwiami, analizując skomplikowany system zamków, i doszła do smutnego wniosku, że drzwi nie można otworzyć bez klucza, chyba że miałoby się do dyspozycji armatę. Ten posępny pokój był zabezpieczony jak kasa pancerna. Marianna podeszła jeszcze raz do okien, aby przyjrzeć się kratom. Były mocne, ale nie gęste, a Marianna była szczupła. Gdyby udało jej się usunąć tylko jeden pręt, mogłaby z powodzeniem prześlizgnąć się przez szparę i zejść na małe podwórko, przy użyciu prześcieradła. Stamtąd znajdzie drogę. Jak jednak wyrwać pręt? Czym? Cement wiążący pręt. w murze był stary i mógłby łatwo się pokruszyć pod uderzeniami jakiegoś twardego narzędzia. Cała trudność polegała jednak na znalezieniu takiego
przedmiotu... Na tacy zostały co prawda sztućce, ale wykonane z pozłacanego srebra i nie mogły spełnić żadnej pożytecznej roli. Marianna, w którą wstąpił demon wolności, nie dała się tak łatwo zniechęcić. Musiała za wszelką cenę zdobyć kawałek żelaza. Przeszukiwała więc uparcie wszystkie zakątki, meble i ściany w nadziei, że coś jej wpadnie w ręce. Upór został nagrodzony. Zauważyła, że zamek wielkiego kufra jest ozdobiony starymi średniowiecznymi ornamentami z kutego żelaza, o zaostrzonych końcach. Dotykając ich z nadzieją, lecz ostrożnie zarazem, krzyknęła nagle z radości. Jeden ze szpikulców, przymocowany zardzewiałymi gwoździami, trzymał się nieco słabiej. Istniała więc pewna szansa, że będzie go można oderwać. Drżąc z podniecenia, Marianna pobiegła po leżącą na tacy serwetkę, żeby nie pobrudzić sobie palców. Usiadła na podłodze obok kufra i zaczęła podważać okucie, tak aby poruszyć gwoździe tkwiące w starym drewnie. Zadanie było trudniejsze, niżby się mogło wydawać. Gwoździe siedziały głęboko, a drewno było solidne. Praca okazała się więc ciężka i męcząca, a dający się we znaki upał również jej nie ułatwiał. Niemniej jednak zapał i mocne postanowienie doprowadzenia sprawy do zwycięskiego końca złagodziły wszelkie niedogodności i Marianna ledwo czuła ukłucia komarów, które krążyły nad jej głową, zwabione płomieniem świec. Kiedy w końcu upragnione okucie spadło do rąk Marianny, była już ciemna noc, a księżna zlana potem i wyczerpana. Spojrzała przez moment na ciężki kawałek żelaza i z trudem podnosząc się poszła obejrzeć umocowanie prętów. Ciężko westchnęła. Zadanie, które miała przed sobą, wymagało wielu godzin pracy i dzień z pewnością zaskoczyłby ją przed jej ukończeniem. Jakby potwierdzając jej przypuszczenia, wiszący zegar
wybił czwartą. Było już za późno. Tej nocy nie mogła zrobić nic więcej. Czuła się zresztą tak zmęczona i obolała przez długie siedzenie w kucki, że zejście po prześcieradle mogłoby się okazać niewykonalne. Rozsądek nakazywał poczekać do następnej nocy. Modliła się jedynie, aby dzień nie okazał się zgubny w skutkach. Na razie potrzebowała dużej ilości snu, żeby odzyskać utracone siły! Po powzięciu takiej decyzji Marianna odłożyła szpikulec na miejsce, wraz z przytrzymującymi gwoździami. Następnie, szepcząc gorącą modlitwę, położyła się do łóżka, przykryła kocami, gdyż z powodu porannej mgły zrobiło się chłodno, i zasnęła jak kamień. Spała długo i obudziła się dopiero czując dotknięcie czyjejś ręki. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła Isztar siedzącą na brzegu łóżka, ubraną w szeroką, białą tunikę w czarne paski, z dużymi złotymi kołami w uszach. - Słońce już zachodzi - powiedziała - ale pozwoliłam ci spać, bo byłaś zmęczona. Nie miałaś zresztą nic innego do roboty. Teraz czas na kąpiel. Pozostałe dwie kobiety czekały już na środku pokoju z tym samym arsenałem, który został użyty wczoraj. Zamiast jednak podnieść się, Marianna jeszcze głębiej schowała się pod kocami i zmierzyła Isztar wściekłym spojrzeniem. -Nie mam ochoty teraz wstawać. Jestem głodna! Kąpiel z powodzeniem może poczekać. -Nie byłabym tego zdania! Za chwilę przyniesiemy ci posiłek. Jeśli w dalszym ciągu jesteś tak słaba, że nie możesz wstać, moje siostry mogą ci pomóc. Pod jej matowym głosem kryła się trochę drwiąca, lecz bezsporna groźba. Pamiętając, z jaką łatwością ta wysoka czarna kobieta zarzuciła sobie na ramię otyłego Mattea, Marianna doszła do wniosku, że opór jest z góry skazany na niepowodzenie. A zatem, nie chcąc bezproduktywnie pozby-
wać się sił, z których zamierzała później skorzystać, wstała z łóżka i nie mówiąc ani słowa poddała się zabiegom tajemniczych służących. Powtórzyły się te same czynności co poprzedniego dnia, ale ze zwiększoną dokładnością. Zamiast namaścić ją olejkiem, całe jej ciało skropiono ciężkimi perfumami, które wywołały zamęt w jej głowie i spowodowały nudności. -Nie używajcie tych perfum - zaprotestowała, widząc, że jedna z kobiet nalała sobie na rękę dodatkową porcję. Nie podobają mi się! -Nie ma to najmniejszego znaczenia - odpowiedziała spokojnie Isztar. - To zapach miłości. Żaden mężczyzna, nawet znajdujący się w stanie agonalnym, nie oprze się tej, która go używa! Serce Marianny zamarło na moment. Zrozumiała, że właśnie tej nocy zostanie wydana na łaskę Damianiego. Wyglądało na to, że na jej nieszczęście gwiazdy były przychylne... W nagłym porywie złości i desperacji porwała się do ucieczki. Od razu jednak schwyciło ją sześć mocnych rąk i unieruchomiło. - Tylko spokojnie! - przykazała jej surowym tonem Isztar. - Zachowujesz się jak dziecko albo jak wariatka. Trzeba być jednym albo drugim, żeby walczyć z tym, co nieuniknione! Niewykluczone, że była to prawda, ale Marianna nie mogła się pogodzić z myślą, że zostanie wydana temu odrażającemu typowi, który jej pożądał, i że przygotowują ją na to spotkanie zupełnie jak odaliskę na pierwszą noc z sułtanem. Do oczu napłynęły jej łzy bezsilnej wściekłości, gdy tymczasem już po skończonej toalecie zaczęto ją ubierać w szeroką tunikę z czarnego muślinu, całkowicie przezroczystą, przetykaną tylko w niektórych miejscach srebrną nitką, tworzącą geometryczne kształty. W jej włosy, zaplecione w mnóstwo
cienkich warkoczy przypominających czarne węże, Isztar wpięła srebrny diadem w kształcie żmii o szmaragdowych oczach. Po skończonej toalecie Murzynka cofnęła się parę kroków, aby ocenić swoje dzieło. - Jesteś piękna! - skomentowała chłodno. - Królowa Kleopatra, a może nawet sama bogini Izis nie była piękniejsza od ciebie! Mój pan będzie zadowolony! A teraz coś zjesz... Kleopatra? Izis?.. Marianna potrząsnęła głową, jakby chciała się obudzić ze złego snu. Skąd się tu wziął ten starożytny Egipt? Był przecież początek dziewiętnastego wieku i znajdowała się w pałacu zamieszkanym przez zwykłych ludzi, którego strzegli francuscy żołnierze! Wszakże Napoleon panował w większej części Europy! Jak to możliwe, że stare bóstwa ośmielały się tu ukazywać? Poczuła nieprzyjemny powiew szaleństwa. Aby powrócić na ziemię, skosztowała dań, które jej przyniesiono, i napiła się trochę wina. Ale jedzenie nie miało smaku, a wino zapachu. Zupełnie, jakby jadła we śnie i nie dochodziły do niej żadne realne bodźce... Właśnie miała ugryźć owoc, kiedy to się stało. Nagle pokój zaczął krążyć powoli wokół niej, następnie przechylił się, a przedmioty zaczęły odpływać od niej w jakąś nieokreśloną dal. Została wessana w nieskończenie długi tunel. Oddaliły się od niej dźwięki i wszelkie doznania... Zanim zabrała ją wielka, niebieskawa fala, wznosząca się nad nią, zdążyła jeszcze pomyśleć, że do potraw dodano narkotyki... Nie odczuła jednak z tego powodu ani strachu, ani złości. Jej lekkie ciało wyzwoliło się z ziemskich ograniczeń, w tym również z cierpienia, lęku, a nawet zwykłego wstrętu. Płynęło odprężone, cudownie zdematerializowane, w świecie mie-
niącym się od ciepłych barw. Wielokolorowy, tęczowy świat, jak iskrzące się szkło weneckie, magnetyzował Mariannę. Szła ku niemu, przyciągana przez połyskującą, ruchomą falę. Miała uczucie, jakby znajdowała się na statku... być może właśnie na tym, o którym tak marzyła? Unosiły ją fale, a ona płynęła w stronę nieznanych wybrzeży, gdzie domy o niespotykanych kształtach błyszczały, jak z metalu, gdzie rośliny były niebieskie, a morze purpurowe. Statek o śpiewających żaglach płynął na kolorowym, wschodnim dywanie, a morskie powietrze miało zapach kadzidła, które przy wdychaniu dawało Mariannie dziwną, niemal zwierzęcą radość, którą czuła we wszystkich komórkach swego ciała... Był to rodzaj szczęścia, odczuwanego każdym nerwem, aż po same koniuszki palców. Czuła się tak, jakby niedawno się kochała, a jej zaspokojone ciało doszło do szczytu fizycznych doznań, bariery graniczącej z unicestwieniem. Rzeczywiście, był to rodzaj unicestwienia. Nagle wszystko się zmieniło i stało się czarne... Bajeczny pejzaż zapadł się w ciemną noc, a słodki zapach zastąpił wilgotny chłód. Jednak stan szczęśliwości trwał nadal. Ciemność, po której poruszała się teraz, była przyjazna i nęcąca. Czuła ją wokół siebie jak otaczającą pieszczotę. Albowiem była to ciemność brudnego, lecz cudownego więzienia, w którym jedyny raz w swoim życiu oddała się Jasonowi. Czas uciekał. Marianna poczuła pod nagimi plecami chropowate deski, które stały się ich małżeńskim łożem. Twardą szorstkość wynagradzały gorące pieszczoty kochanka. Czuła je, otaczały ją całą ognistą siecią, od której ciało rozpalało się, rozkwitało i otwierało jak kwiat w cieple szklarni. Marianna zamykała oczy ze wszystkich sił, starając się nawet nie oddychać, tak bardzo pragnęła zatrzymać w sobie tę niebiańską słodycz, która jednak była tylko wstępem do mającej dopiero nadejść najwyższej rozkoszy. Z jej gardła
wydobywały się jęki i pomruki dzikiej radości i pełnego zadowolenia. Sen zmienił się jednak po raz kolejny, przybierając całkowicie absurdalną postać. Słyszała z bardzo daleka zbliżające się dudnienie bębna. Uderzenia były początkowo powolne i posępne jak żałobne dzwony. Stopniowo rytm stawał się coraz szybszy. Było to jakby bicie ogromnego serca, które traciło rozsądek i pulsowało coraz gwałtowniej i mocniej. Przez chwilę Mariannie zdawało się, że to bije serce Jasona. W miarę jednak jak dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze, miłosna mgła rozpraszała się, a na jej miejsce zaczęło pojawiać się czerwone światło. Ze szczytów miłosnych marzeń spadła w sam środek koszmaru... Dzięki niezwykłemu rozdwojeniu jaźni mogła widzieć samą siebie, spowitą w czarne przezroczyste tkaniny, rzucające cienie na jej nagie ciało. Leżała na kamiennym niewysokim stole, wyglądającym na rodzaj ołtarza, za którym wznosił się spiżowy wąż w złotej koronie. Pomieszczenie było niemiłe. Był to grobowiec bez okien, o niskim sklepieniu, z którego lepkich, pokrytych pleśnią ścian sączyła się wilgoć. Paliły się w nim wielkie czarne gromnice, roztaczające wokół zielonkawe światło i rozsiewające ostry zapach. U stóp ołtarza siedziały dwie czarne kobiety w ciemnych szatach i trzymały na kolanach małe okrągłe bębenki, w które uderzały rytmicznie. Poruszały się wyłącznie ręce. Całe ich ciała były kompletnie nieruchome. Mruczały cicho pod nosem rodzaj dziwnej melopei bez słów. W jej rytm tańczyła Isztar... Była całkowicie naga, nie licząc wąskiej przepaski w kształcie złotego węża, owiniętej wokół bioder. Światło świec rzucało niebieskie refleksy na jej lśniącą skórę. Z przymkniętymi oczami, głową odrzuconą do tyłu i wzniesionymi ku górze rękami, eksponując piękny kształt
ciężkich i spiczastych piersi, krążyła wokół ołtarza i wokół własnej osi jak nakręcana zabawka, coraz szybciej i szybciej... W pewnej chwili błądząca i unosząca się w przestworzach świadomość Marianny, oderwana i jakby nieczuła wobec rozgrywającej się sceny, powróciła do jej ciała. Wraz z nią powrócił strach i obawa. Marianna zrobiła wysiłek, żeby podnieść się i spróbować uciec, ale nie mogła wykonać najmniejszego ruchu. Nie była przywiązana do stołu żadną widoczną i namacalną liną. Po prostu jej głowa i członki odmówiły posłuszeństwa, jakby znajdowała się w stanie katalepsji... Wrażenie było tak nieprzyjemne, że chciała krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. Tuż koło niej krążyła Isztar w swym obłąkańczym tańcu. Po czarnej skórze spływał wąskimi strużkami pot, a z rozgrzanego ciała unosił się intensywny, nieznośny zapach. Marianna nie miała nawet siły, żeby odwrócić głowę. Wówczas z zaciemnionego miejsca wyłoniła się postać Mattea Damianiego. Od tej chwili jedynym życzeniem Marianny stała się jak najszybsza śmierć. Zbliżał się powolnym krokiem, z nieprzytomnymi, nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami, trzymając w dłoniach srebrny kielich, wypełniony jakąś kipiącą cieczą. Ubrany był w długą czarną szatę, bardzo podobną do tej, w której Marianna widziała go owej strasznej nocy w pałacu Sant'Anna. Obroniła wówczas Agatę przed satanistycznymi praktykami. Tym razem na jego tunice wiły się węże ze srebrnego i zielonego jedwabiu, a głębokie wycięcie odsłaniało tłusty, owłosiony tors, z wypukłymi jak u kobiety piersiami... Gdy tylko podszedł bliżej, Isztar momentalnie przestała tańczyć. Dysząc rzuciła się na ziemię i zaczęła całować stopy
Damianiego. Matteo, jakby niczego nie czując, szedł dalej przed siebie i odtrącił kobietę końcem czarnego buta. Podszedł do Marianny, wyciągnął rękę i chwyciwszy skrawek jej sukni zerwał ją z niej gwałtownym gestem. Następnie podniósł z podłogi niewielką tacę, położył ją na brzuchu Marianny, a na niej postawił srebrny kielich. Opadł na kolana i oddał się odmawianiu tajemniczych litanii w jakimś nieznanym języku. Oniemiała ze strachu Marianna zdołała pojąć w głębi paraliżującego letargu, w którym się znajdowała, że Damiani szykuje się do przeprowadzenia swych diabelskich rytuałów. Obserwowała je kiedyś w ruinach niewielkiej świątyni, ale tym razem była w samym środku czarnej magii. Jej ciało, jej własne ciało miało się stać świętokradczym ołtarzem... Isztar podniosła się. Była wspólnikiem Mattea w tej piekielnej ceremonii i śpiewała z nim psalmy w swoim niezrozumiałym języku. Kiedy jej mistrz pochwycił czarę i opróżnił ją aż do ostatniej kropli, Isztar wydała dziki okrzyk, który przerodził się w jakieś nieludzkie zawodzenie. Z pewnością zwracała się z prośbą o opiekę do jakiegoś straszliwego bóstwa, najprawdopodobniej do węża o szmaragdowych oczach, w których lśnił złowieszczy ognik. Matteo zaczął drżeć, jakby owładnęło nim jakieś święte szaleństwo. Jego rozszerzone źrenice obracały się, a na usta wystąpiła piana. Z piersi wydostawało się ciche rzężenie, przypominające wulkan grożący wybuchem... Isztar podała mu czarnego koguta, któremu Matteo odciął głowę jednym cięciem noża. Trysnęła krew i poplamiła nagie ciało leżącej kobiety. W tym momencie przerażenie Marianny sięgnęło zenitu. Strach i obrzydzenie przełamały paraliżujące odrętwienie wywołane przez narkotyki. Z jej zesztywniałego gardła wyrwał się dziki, wręcz nieludzki wrzask. Na szczęście w tej samej chwili straciła przytomność...
Nie widziała więc, jak Matteo w dzikim szale zrzucił z siebie szaty i pochylił się nad nią z wyciągniętymi rękami. Nie czuła, jak opadł na jej czerwony od krwi brzuch całym ciężarem i posiadł ją w szaleńczej furii... Przez cały czas znajdowała się w świecie bez barw i głosów, gdzie nic nie mogło jej dosięgnąć. Jak długo była nieprzytomna? Trudno dokładnie powiedzieć. Oprzytomniała w pełni dopiero wtedy, gdy ponownie znalazła się w swoim ogromnym łożu z kolumnami, ciężko chora... Być może, chcąc za wszelką cenę złamać jej opór, podano za silną dawkę narkotyków. Możliwe jednak, że winne były komary, od których wieczorami i nocą aż roiło się w Wenecji i które roznosiły bagienną gorączkę. Jedno było pewne. Męczyło ją palące pragnienie, a jej skronie rozsadzał ostry ból. Czuła się tak fatalnie, że z trudem odnajdywała poczucie rzeczywistości. Resztki jej świadomości koncentrowały się na jednym - uciec! Pójść stąd jak najdalej, znaleźć się poza zasięgiem tych demonów! Miała też na tyle jasny umysł, żeby zdać sobie sprawę, że znalazła się w samym środku najgorszych praktyk satanistycznych i że w ich ostatniej fazie została zgwałcona przez Damianiego, któremu dzielnie pomagała cały czas murzyńska czarownica. Świadomość tego wszystkiego była obrzydliwa i destrukcyjna zarazem. Marianna czuła teraz, że nie może uciec przed Damianim, chyba że wybrałaby śmierć z głodu i pragnienia. Przecież nic ani nikt nie mógł przeszkodzić tym oprawcom w użyciu dowolnej ilości tajemniczego narkotyku, który czynił ją kompletnie bezwolną. Nieustannie krążące myśli Marianny podnosiły gorączkę, a gorączka zwiększała pragnienie! Nigdy w życiu nie odczu-
wała tak silnego pragnienia! Miała wrażenie, że jej powiększony dwukrotnie język wypełniał całe gardło... Z ogromnym wysiłkiem udało się jej oprzeć o poduszki, aby ocenić odległość dzielącą ją od naczynia z wodą. Zwiększyło to ból w skroniach do tego stopnia, że aż jęknęła. Wówczas wyciągnęła się ku niej czarna dłoń, która przybliżyła do jej ust filiżankę. - Pij! - powiedziała spokojnym głosem Isztar. - Masz gorączkę! Miała rację, ale obecność czarownicy nie wpłynęła uspokajająco na Mariannę. Odepchnęła filiżankę, jednak Isztar nie dała za wygraną. - Pij! - nalegała. - To tylko napar z ziół. Obniży ci gorączkę. Isztar pomogła unieść się Mariannie i zbliżyła filiżankę do jej ust, które odruchowo zaczęły pić chłodny napój. Nie miała już siły opierać się dłużej. Wywar przyjemnie pachniał leśnymi ziołami, miętą i werbeną. Nie było nic podejrzanego w tym dobrze znanym zapachu, więc wypiła wszystko do ostatniej kropli. Isztar pomogła jej ponownie się położyć. -Pomoże ci to zasnąć - powiedziała - lecz będzie to zdrowy sen. Kiedy się obudzisz, poczujesz się lepiej. -Nie chcę spać! Nigdy więcej nie chcę zasnąć - wybełkotała Marianna, mając w pamięci piękny sen z fatalnym zakończeniem. -Dlaczego? Sen jest najlepszym lekarstwem. Jesteś zbyt zmęczona, żeby z nim walczyć... -A... on? Ten... oprawca? -Mistrz również teraz śpi - odpowiedziała Isztar. - Jest szczęśliwy, gdyż posiadł cię w dobrej godzinie i ma nadzieję, że bogowie, w dowód wdzięczności za jego ofiarę, obdarzą go zdrowym dzieckiem! Na samo tylko wspomnienie przerażającej sceny, w której
odegrała główną rolę, Marianną wstrząsnęła fala mdłości. Opadła ciężko na poduszki. Poczuła się zbrukana i sponiewierana. Opatrzność sprawiła, że nie musiała uczestniczyć w najgorszym momencie w pełni władz umysłowych. Pozostał jednak wstyd i poniżenie, tak samo jak wstręt do własnego ciała, które ktoś sobie przywłaszczył. Jak po tym wszystkim będzie mogła spojrzeć w oczy Jasonowi, jeżeli Bóg pozwoli jej ujrzeć go jeszcze? Umysł amerykańskiego korsarza był jasny, czysty, pozytywnie nastawiony do świata i niechętny wszelkiego rodzaju zabobonom. Czy zechce uwierzyć w diabelski spisek, którego ofiarą padła Marianna? Zawsze był zazdrosny, a zazdrość czyniła go nieobliczalnie agresywnym. Z wielkim trudem pogodził się z myślą, że Marianna była kochanką Napoleona, a już z pewnością nigdy nie przeboleje faktu, że ujarzmił ją jakiś Damiani. Zabiłby ją... albo odsunął się od niej na zawsze, zrozpaczony i przepełniony odrazą. Myśli te krążyły nieustająco po głowie Marianny, dręczyły ją i smuciły. Jej zszarpane i napięte do ostateczności nerwy nie wytrzymały i Marianna wybuchnęła gwałtownym, spazmatycznym płaczem, któremu przysłuchiwała się marszcząc brwi nieruchoma i niema Isztar. Niepodważalna wiedza Murzynki na temat leczniczych naparów okazała się bezsilna wobec takiego aktu rozpaczy. W końcu, wzruszając ramionami, wyszła z pokoju na palcach, dając Mariannie możliwość wypłakania całego nieszczęścia, co prędzej czy później pozwoli jej zasnąć. I tak się też stało. Kiedy Marianna poczuła się skrajnie wyczerpana, przestała się bronić przed dobroczynnymi właściwościami ziołowej herbatki i zasnęła z twarzą wtuloną w mokry od łez czerwony jedwab. Tuż przed zaśnięciem pomyślała, że zawsze ma możliwość odebrania sobie życia, gdyby Jason ją odtrącił...
Dzięki trzem dodatkowym filiżankom naparu, przyniesionego przez Isztar, gorączka spadła już następnego dnia. Marianna była jeszcze osłabiona, ale miała w pełni sprawny umysł i, niestety, pełną świadomość tragizmu swojego położenia. Na szczęście rozpacz, która była główną przyczyną gorączki, ustąpiła i Marianna poczuła w sobie tak charakterystyczną dla niej wolę walki. Im silniejszy i perfidniejszy był nieprzyjaciel, tym bardziej pragnęła go pokonać, i to za wszelką cenę. Analizując z całym spokojem swoją sytuację, postanowiła na razie podnieść się z łóżka i spróbować swoich sił. Miała przed sobą olbrzymi kufer z oderwaną częścią okucia, która wydawała się jej nowsza i bardziej błyszcząca niż całość i która wabiła ją jak kochanek. Niestety, usiadłszy na łóżku zauważyła, że nie jest sama. Na stopniu, u stóp łóżka, siedziała jedna z Murzynek, ubrana w niebieską tunikę. Służąca nie robiła kompletnie nic. Siedziała skulona, z ramionami oplecionymi wokół kolan i miała wygląd dziwnego, zamyślonego ptaka. Słysząc, że Marianna poruszyła się, spojrzała w jej stronę. Stwierdziwszy, że już się obudziła, klasnęła w dłonie. Do komnaty weszła jej bliźniaczo podobna towarzyszka z tacą, którą postawiła na łóżku. Zaraz potem usiadła w identycznej jak jej siostra pozycji. Poprzedniczka wstała, skłoniła się i odeszła. Przez całe godziny Murzynka trwała w kompletnym bezruchu, nie wydając z siebie żadnego dźwięku ani nie reagując na kierowane pod jej adresem pytania. -Nigdy już nie zostawimy cię samej - poinformowała nieco później Isztar, gdy Marianna zaczęła skarżyć się z powodu całodobowej straży przy jej łóżku. - Nie chcemy, żebyś nam się wymknęła. -Wymknąć się? Stąd? - krzyknęła zrozpaczona młoda
kobieta. - Wolne żarty! W jaki sposób miałabym tego dokonać? Ściany są grube, w oknach kraty, a ja nie mam ubrania! - Zawsze można całkowicie uwolnić się z więzienia, nawet jeśli ciało zmuszone jest w nim pozostać. Marianna zrozumiała wówczas prawdziwy powód tego nadzoru. Damiani obawiał się, że rozpacz i poniżenie popchną ją do samobójstwa. -Nie zabiję się - powiedziała. - Jestem katoliczką, a chrześcijanie są zdania, że umyślne pozbawienie się życia jest tchórzostwem i wielkim przestępstwem! -Nie przeczę! Mam jednak wrażenie, że jesteś jedną z tych, które nie zawahają się przeciwstawić nawet bogom. A ponadto nie mamy zamiaru ryzykować. Stałaś się zbyt cenna! Marianna udała, że nie zrozumiała, co do niej powiedziano i nie podtrzymała tego wątku. Na każdym kroku przeciwności! Czuła, że na razie nie ma po co prosić o rozluźnienie kontroli, musiała jednak postarać się nie okazywać przygnębienia, jakkolwiek obecność strażniczki wyjątkowo psuła jej plany. Jak mogła przygotować jakąkolwiek próbę ucieczki pod ponurym okiem tego cerbera? Chyba że wcześniej udałoby się w jakiś sposób ją unieszkodliwić. Marianna spokojnie snuła myśl, nie pamiętając, że przed chwilą zadeklarowała swoje chrześcijańskie credo, a teraz na chłodno brała pod uwagę możliwość zamordowania strażniczki. Byłoby to realne tylko pod warunkiem, że okaże się dostatecznie silna fizycznie i na tyle zwinna, żeby zaskoczyć tę czujną jak kot Murzynkę... W ten oto sposób upłynął cały dzień, monotonny ale nie nudny. Marianna zdążyła dokonać generalnego przeglądu wszystkich możliwych sposobów zabicia nadzorczym. Pod wieczór przygnębiona Marianna pomyślała jednak, że ma
niewielkie szanse, aby zrealizować choćby jeden z nich, gdyż właśnie pojawił się Matteo z lichtarzem w dłoni. Był tak zmieniony i niepodobny do człowieka, którego zapamiętała z wczorajszego dnia, że zaskoczenie na moment powstrzymało jej wściekłość. Nie tylko nie miał nic wspólnego z wczorajszym oszalałym, pijanym czarownikiem, ale w szczególny sposób zadbał o siebie. Ogolony, uczesany, wypomadowany, z błyszczącymi jak agaty paznokciami, w szlafroku z grubego, ciemnoniebieskiego jedwabiu zarzuconym na śnieżnobiałą koszulę, roztaczał wokół siebie intensywne opary wody kolońskiej. Zapach był tak mocny, że aż przypomniało to Mariannie Napoleona. On również uwielbiał zlewać się perfumami, gdy chciał... Nie kontynuowała tej myśli. Nie chciała w ogóle brać pod uwagę tej budzącej w niej wstręt możliwości. Matteo wyglądał jak najbardziej typowy małomiasteczkowy pan młody w wieczór poprzedzający noc poślubną. Tyle tylko, że nie był onieśmielony, ale wprost przeciwnie, wydawał się zachwycony sam sobą i obnosił na twarzy uśmiech zwycięzcy. Marianna zmarszczyła brwi i zwiększyła czujność. Widząc, jak Damiani stawia lichtarz u stóp jej łóżka, zaprotestowała gwałtownie. -Proszę natychmiast zabrać tę świecę i wyjść stąd! Jak pan śmie pokazywać mi się na oczy! Po co w ogóle pan tutaj przyszedł? -Przyszedłem... spędzić z panią noc! Czyż od tej chwili nie jest pani w jakimś stopniu... moją żoną, piękna Marianno? -Pańską... - Słowo uwięzło jej w gardle. Po chwili już jednak zawładnęła nią dzika furia. Ku własnemu zaskoczeniu, wyrzuciła z siebie prawdziwą lawinę wielojęzycznych obelg, zapożyczonych częściowo od stajennego Dobsa, a częściowo z żargonu marynarzy Surcoufa. Ów potok słów
spadł na ogłupiałego Damianiego, który cofnął się w odruchu przerażenia. -Za drzwi! - krzyczała Marianna - niech pan zaraz stąd wyjdzie, podły zabójco, bandyto, sutenerze! Jest pan tylko zwykłym służącym, nędznym bękartem! Stosuje pan metody walki służącego - zasadzka i nóż w plecy! Bo przecież właśnie w ten sposób, chyba się nie mylę, zabił pan księcia SanfAnna? Jak tchórz, z ukrycia! A może poderżnął mu pan gardło w trakcie golenia? Czy też zastosował pan narkotyk podobny do tego, którego ośmielił się pan użyć przeciwko mnie, żebym się stała całkowicie bezwolna? Co pan sobie wyobraża? Że pod wpływem pańskiej czarnej magii stałam się nagle do pana podobna? Że sprawiło mi przyjemność pańskie ohydne postępowanie, że oczarowana pańskim wdziękiem będę od tej chwili dzielić z panem noce jak przykładna małżonka? Ależ proszę spojrzeć do lustra... a potem spojrzeć na mnie! Nie jestem jakąś wieśniaczką, którą można wyobracać w stogu siana, Matteo Damiani, jestem... -Wiem! - krzyknął Matteo Damiani, którego cierpliwość trwała krótko. - Już pani mi to powiedziała, jest pani księżną SanfAnna, a moja krew... -To należałoby sprawdzić, bo nie jestem wcale taka przekonana! Łatwo jest przypisać ojcostwo bogatemu arystokracie, którego nie ma wśród nas, żeby mógł temu zaprzeczyć. A pańskie metody działania kłócą się zasadniczo z pańskimi aspiracjami. Wiem, że książęta SanfAnna walczyli stojąc twarzą w twarz z przeciwnikiem. Wymierzali sprawiedliwość bezlitośnie i okrutnie, ale nigdy, o ile mi wiadomo, nie uciekali się do pomocy murzyńskiej czarownicy w celu przeprowadzenia odrażających machinacji względem kobiety... -Wszystkie metody są dobre wobec takiej kobiety jak pani! Pani małżeństwo było oszustwem. Gdzie jest dziecko,
które zobowiązała się pani dać mężowi, główny powód, dla którego poślubiono panią, cesarską nałożnicę? - Nędzny lokaju! W dniu, w którym każą pana powiesić, wychłoszczę pana tak, że zacznie pan błagać o litość, aż wyszlocha pan akt skruchy, że ośmielił się pan podnieść rękę na mnie i na... pańskiego mistrza! Pokój odbijał echem kłótnię tych dwojga. Atakowali się wzajemnie, niemalże twarz przy twarzy, w równym stopniu ogarnięci furią, lecz innego rodzaju. Trupioblada Marianna, rzucająca gromy swoimi zielonymi, roziskrzonymi oczami, usiłująca zmiażdżyć Damianiego mocą swojej pogardy, i apoplektyczny Matteo, z przekrwionymi oczami i ciężką fioletową twarzą, drżącą z wściekłości, na której bez trudu można było wyczytać żądzę mordu. Marianna nie potrafiła już zapanować nad kipiącą w niej złością. Wyrzucała z siebie wściekłość, nienawiść i obrzydzenie, nie starając się nawet przeanalizować swoich uczuć, jak również gwałtownej potrzeby pomszczenia męża, którego obawiała się jeszcze tak niedawno. Całkowicie wytrącony z równowagi Matteo rzucił się na Mariannę z wyraźnym zamiarem uduszenia jej. Już wyciągał ręce w stronę jej szyi, gdy Isztar stanęła między nimi. - Zwariowałeś?! - krzyknęła. - Ty jesteś panem, bez względu na to, co ona mówi, i tak należy do ciebie! Dlaczego chcesz ją zabić? Czyżbyś zapomniał, co dla ciebie znaczy? Jej słowa podziałały na Damianiego jak zimny prysznic. Odetchnął głęboko parę razy i kiedy się uspokoił, odsunął od siebie czarną kobietę gestem nad podziw delikatnym i łagodnym, a następnie zwrócił się w stronę Marianny. -Ona ma rację - powiedział. - Czy jestem lokajem, czy nie, jest pani prawdopodobnie w ciąży za moją sprawą, droga księżno. A kiedy dziecko przyjdzie na świat... -Na razie jeszcze nie przyszło, a pan nie ma zielonego
pojęcia, czy pańskie niskie uczynki dadzą oczekiwane rezultaty. Przyjmując najgorszą wersję, że będę zmuszona urodzić pańskie dziecko, nie będzie to oznaczało, że się z tym pogodzę. Nic ani nikt nie powstrzyma mnie przed oddaniem pana w ręce cesarskiej sprawiedliwości. -Wobec tego zabiję panią, madame! Nie będzie to już miało dla mnie najmniejszego znaczenia, gdyż z mojego punktu widzenia wypełni pani swoje zadanie! A tymczasem... -Co tymczasem? Nie odzywając się ani słowem, zaczął zdejmować z siebie ubranie. Położył je na krześle i podszedł do łóżka z nie skrywanym zamiarem położenia się w nim. Zanim jednak zdążył dotknąć prześcieradła, Marianna, nie zwracając uwagi na swoją nagość, szybko skoczyła na równe nogi i ukryła się wśród zasłon. - Jeśli będzie miał pan czelność wejść do tego łóżka, Matteo Damiani, to obawiam się, że poczuje się pan w nim osamotniony, gdyż żadna siła mnie nie zmusi, żebym dzieliła łoże z takim jak pan nędznikiem! Jakby nigdy nic, Matteo ułożył się, poprawił poduszki i oparł się na nich z wyraźną przyjemnością. -Czy to się pani podoba, czy nie, będziemy tak długo dzielić łoże, jak długo będę miał na to ochotę. Przed chwilą zauważyła pani rzecz bardzo słuszną. Mimo najdokładniejszych obliczeń i przewidywań zawsze można się pomylić i niewykluczone, że nie zaszła pani jeszcze w ciążę. Dlatego też dołożymy wszelkich starań, aby ta możliwość okazała się pewnością. Proszę tu przyjść! -Nigdy! Marianna chciała się odsunąć, żeby uniknąć kontaktu z wyciągniętą w jej stronę ręką. Napotkała jednak Isztar, która zagrodziła jej drogę. Wysoka Murzynka wydawała się
teraz monstrualna. Skojarzyła się Mariannie ze złym dżinem ze wschodnich bajek, który pojawił się nagle przed nią, żeby oddać ją we władanie demona! Bez większego wysiłku, jakby nie czuła stawianego oporu, Isztar chwyciła wpół krzyczącą wniebogłosy i wierzgającą Mariannę, a następnie rzuciła na łóżko, gdzie obezwładnił ją Damiani. Isztar odezwała się do niego w swoim niezrozumiałym języku, na co Damiani odpowiedział po włosku. - Nie, nie damy jej haszyszu. Poprzednim razem źle to zniosła, więc dziecko mogłoby ucierpieć z tego powodu. Są przecież inne sposoby. Zawołaj twoje siostry, żeby ją przytrzymały. Trzy pary rąk unieruchomiły Mariannę, trzymając jej ręce i nogi, nie zważając ani na krzyki, ani na łzy wściekłości. Zakneblowano jej usta, żeby nie krzyczała. Niestety, nie udało jej się zemdleć tym razem. Musiała znosić upokorzenie i wstręt z pełną świadomością. Przyduszona i obezwładniona, cierpiała istne męki przez długie minuty, które wydawały się całą wiecznością. Miała wrażenie, że umarła w tym czasie sto razy ze wstydu i poniżenia. Przeżywała prawdziwe piekło. Widziała nad sobą spoconą i purpurową z wysiłku twarz Mattea, a obok trzy murzyńskie twarze strażniczek, które niewzruszone jak kamienne głazy obserwowały tę scenę gwałtu, zupełnie jakby patrzyły na parzące się zwierzęta. W istocie bowiem sprowadzało się to właśnie do tego. Marianna została potraktowana jak rasowe zwierzę, klacz lub jałówka, z której spodziewano się przychówku... Pozostawiono ją leżącą nieruchomo na spustoszonym łóżku, łkającą spazmatycznie i tonącą we łzach, całkowicie wyczerpaną daremnym oporem, który usiłowało stawiać jej ciało. Nie miała już nawet siły krzyczeć ani znieważać swojego ciemiężyciela. Nie mogła jednak powstrzymać jęku,
który wydała z siebie, gdy Matteo wstał z łóżka i włożył szlafrok. - Robi to z taką niechęcią, że odbiera mi całą przyjemność! Będziemy jednak kontynuować każdego wieczoru aż do całkowitej pewności! Zostawmy ją, Isztar. Chodź ze mną, spędzimy razem tę noc! Ta głupia gęś zniechęciłaby do miłości samego Erosa... Pokonana i złamana Marianna została sama w ponurym pokoju, pod czujnym okiem niemej Murzynki. Nikt nawet nie zatroszczył się, żeby ją okryć. Straciła już wiarę we wszystko, nawet w samego Boga! Nie miała najmniejszych złudzeń, że czeka ją prawdziwa kalwaria, na którą będzie się wspinać krok po kroku, aż Damiani otrzyma z jej ciała upragniony owoc... Ale to mu się nie uda, na pewno mu się nie uda powtarzała sobie w duchu nieszczęsna. - Nie dopuszczę do narodzin tego dziecka, a jeśli urodzi się mimo wszystko, zabiję się wraz z nim... Puste słowa, zdesperowane myśli zrodzone w gorączce i paroksyzmie poniżenia. Marianna powtarzała je w nieskończoność każdego dnia, aż przyzwyczaiła się częściowo do wstrętu i obrzydzenia. Sądziła, że tak mści się zza grobu czarownica Lucinda, której złą moc odziedziczył Matteo. Czasami w środku nocy Mariannie zdawało się, że widzi, jak w świątyni porusza się niewielka, marmurowa statuetka Lucindy, i słyszy jej szyderczy śmiech. Zrywała się cała zlana potem. Dni były ponure, jeden podobny do drugiego. Księżna spędzała je zamknięta w pustym pokoju, pilnowana przez strażniczkę. Karmiono ją, myto i ubierano w rodzaj zwiewnej tuniki, podobnej do tych, jakie noszą murzyńskie kobiety. Gdy zapadał wieczór, trzy diablice przywiązywały ją do łóżka dla ułatwienia zadania Damianiemu i zostawiały ją tak, nagą i bezbronną, wydaną na łaskę i niełaskę Mattea, które-
mu zresztą coraz trudniej przychodziło wykonywanie „obowiązków". Coraz częściej Isztar musiała mu podawać tajemniczy napój, aby ożywić jego bardzo słabnące siły. Wielokrotnie dodawano narkotyków do pożywienia Marianny, co spowodowało, że straciła zupełnie poczucie czasu. Nie miało to już jednak dla niej żadnego znaczenia. Nadmiar bólu i upokorzenia wywołał w niej swoisty rodzaj apatii. Stała się przedmiotem, rzeczą, niezdolną do żadnej reakcji i nieczułą na cierpienia. Jej skóra, coraz słabiej przekazująca doznania fizyczne, wydawała się zamierać, a umysł był coraz bardziej ospały i odrętwiały, skupiony tylko na jednej myśli - zabić Damianiego, a potem umrzeć samej. Ta myśl, to nieustanne pragnienie było jej jedyną żywą cząstką. Cała reszta była kamieniem, drętwotą i popiołem. Nie wiedziała już, czy kogokolwiek kocha, a jeśli tak, to kogo. Jej bliscy wydawali się równie obcy i obojętni jak postaci z wiszących w pokoju gobelinów. Nie usiłowała już uciekać. Nie było zresztą co marzyć o ucieczce przy całodobowej straży. Pilnujące ją kobiety-demony były niezniszczalne i najwyraźniej nie wiedziały, co to sen czy nawet zwykła nieuwaga. Jedyną rzeczą, której szczerze pragnęła, było zabić jego, a potem siebie. Nic więcej nie było ważne. Przyniesiono jej parę książek, ale nawet ich nie przejrzała. Całymi dniami przyglądała się tapetom lub resztkom sadzy na suficie. Siedziała w jednym z dużych, surowych foteli, tak samo nieruchoma i milcząca jak czarne strażniczki. Słowa nie miały racji bytu w tym cichym jak grób pokoju. Marianna nie odzywała się do nikogo i nie odpowiadała, kiedy zwracano się do niej z pytaniem. Pozwalała sobą kierować, poić się, żywić, cały czas nieruchoma jak posąg. Na dnie jej duszy, pod maską obojętności i milczenia, czaiła się z dnia na dzień większa nienawiść.
Ten wewnętrzny opór i milczenie zaimponowały Damianiemu. Każdego wieczoru, kiedy przychodził do niej, Marianna widziała w jego oczach coraz większy niepokój. W miarę upływu czasu jego wizyty stawały się coraz krótsze, aż którejś nocy w ogóle nie przyszedł. Nie pociągała go ta marmurowa postać, której nieruchome spojrzenie budziło w nim niepokój. Najwyraźniej zaczął się jej obawiać i wkrótce Marianna widywała go tylko przez parę chwil, kiedy przychodził do Isztar zapytać o zdrowie uwięzionej. Sądząc, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, w sprawie tak upragnionego dziecka, postanowił nie katować się dłużej. Jego strach cieszył Mariannę i dostarczał pewnego rodzaju satysfakcji, ale nie mógł w żaden sposób zaspokoić żądnej krwi nienawiści. Aby osiągnąć swój cel, była skłonna wykazać daleko idącą cierpliwość. Jak długo potrwa to dziwne uwięzienie, poza czasem i poza życiem? Marianna straciła zupełnie poczucie czasu. Nie wiedziała również, gdzie się znajduje ani kim jest. Pałac, w którym mieszkała, był tajemniczy i przejmujący ciszą jak grób. Od chwili przybycia nie widziała nikogo poza czterema osobami, a przecież w normalnych warunkach pałac powinien mieć ogromną służbę i tętnić życiem. Tymczasem wszelkie przejawy życia w tym domu powoli zamierały. Marianna zaczęła myśleć, że śmierć przyjdzie do niej po cichu i że nie będzie musiała sama jej szukać. Tak niewiele dzieliło ją od śmierci, że wydawała jej się teraz czymś niezmiernie łatwym i zupełnie naturalnym. Pewnej nocy wydarzyło się jednak coś nieoczekiwanego... Najpierw zniknęła strażniczka. W głębi pałacu rozległ się jakiś chrapliwy krzyk, jakby wołanie o pomoc. Słysząc go czarna strażniczka zadrżała, podniosła się i wybiegła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Po raz pierwszy od wielu dni Marianna została sama. Nie
poruszyło jej to jednak, gdyż była przekonana, że strażniczka wróci za chwilę wraz z towarzyszkami. Zbliżał się przecież czas jej wieczornej toalety. Zobojętniała i znudzona niszczącą bezczynnością, Marianna położyła się na łóżku i zamknęła oczy. Często w ciągu dnia ogarniała ją senność i przyzwyczaiła się ulegać zarówno własnym zachciankom, jak i woli innych osób. Równie dobrze więc mogła przespać i tę noc, ale jej intuicja okazała się bardzo czujna. Obudziła się i natychmiast doznała wrażenia, że stało się coś niezwykłego. Otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Była ciemna noc i świece paliły się jak zazwyczaj. Pokój jednak był całkowicie pusty i cichy jak przed zaśnięciem. Nikt nie wrócił, mimo że dawno już minęła pora kąpieli. Marianna powoli wstała z łóżka i obeszła dookoła cały pokój. Nagle zwrócił jej uwagę podmuch powietrza, od którego zadrżał płomień świec. Odwróciła się więc natychmiast... Drzwi były otwarte!.. Ich ciężkie dębowe skrzydło, uzbrojone żelazem wmurowanym w ścianę, przegradzało czarną przestrzeń pomiędzy gobelinami a Marianną. Nie wierząc własnym oczom, podeszła bliżej, żeby ich dotknąć i upewnić się, że to nie jeden z licznych snów, w których nieskończoną ilość razy widziała, jak otwierały się, ukazując olbrzymie błękitne przestrzenie. Rzeczywiście, były otwarte i od strony korytarza napływało lekkie, chłodne, przynoszące ulgę jej skórze powietrze. Dla stuprocentowej pewności, że nie śni, podeszła do świecznika, przytknęła palec do płomienia i krzyknęła z bólu. Płomień sparzył ją. Trzymając obolały palec w ustach, spojrzała na kufer i ponownie krzyknęła, lecz tym razem z zaskoczenia. Na wieku skrzyni leżało starannie ułożone jej ubranie, w którym tu przyjechała. Suknia z oliwkowego sukna, przybrana czarnym atłasem, bielizna, pończochy i buty.
Brakowało tylko kapotki z koronką Chantilly... Wspomnienia z innego świata!.. Pełna trwogi Marianna wyciągnęła rękę i dotknęła materiału. Pogładziła go z czułością i przylgnęła do niego jak do ostatniej deski ratunku. Coś przełamało się w niej. Poczuła nagle, że żyje, myśli i że ma sprawnie funkcjonujący umysł. Jakby do tej pory była uwięziona w bryle lodowej, która zaczęła się kruszyć i wraz z każdym odpadającym kawałkiem wracało do niej ciepło i życie. Ogarnięta niemal dziecinną radością, zerwała z siebie znienawidzoną tunikę, rzuciła się na ubranie, chwyciła je jak najdroższy skarb i włożyła je na siebie z największą rozkoszą. Miała wrażenie, jakby znowu znalazła się we własnej skórze, z której ją poprzednio odarto. Przyprawiło ją to o tak silny zawrót głowy, że nie potrafiła nawet zastanowić się, co to wszystko znaczy. Było po prostu cudownie, mimo że ubranie wydawało się trochę za ciepłe i za ciężkie jak na panujący wewnątrz domu upał. Nareszcie była sobą, od stóp do głów, i tylko to naprawdę się liczyło. Ubrana podeszła zdecydowanym krokiem w stronę drzwi. Nieważne, kim był mężczyzna czy kobieta, która przyniosła ubranie i otworzyła drzwi. Z pewnością był to ktoś życzliwy i dawał jej szansę. Należało więc z tej szansy skorzystać. Za drzwiami panowała absolutna ciemność, więc Marianna wróciła po jedną ze świec. Miała przed sobą długi korytarz, zakończony drzwiami, które, o zgrozo, sprawiały wrażenie zamkniętych! Dłoń młodej kobiety zacisnęła się wokół świecy i serce jej zamarło. Czy nie usiłowano jej poddać tej szczególnie okrutnej torturze, polegającej na przywróceniu nadziei tylko po to, by ją natychmiast zabrać i pogrążyć ofiarę jeszcze bardziej?
Czy wyreżyserowano całą tę scenę tylko po to, aby doprowadzić ją do kolejnych zamkniętych drzwi? Zbliżając się jednak do nich zauważyła, że wystarczy jedynie popchnąć je lekko, aby się otworzyły. Poddały się bez trudu jej niepewnej dłoni i znalazła się w galerii z szeregiem okien, będącej długim balkonem, wiszącym nad wąskim dziedzińcem. Ostrołuki, podtrzymywane przez smukłe kolumienki, łączyły balustradę z potężnymi belkami stropowymi z malowanego cedru. Mimo że śpieszno jej było opuścić ten dom, młoda kobieta zatrzymała się na chwilę przy balustradzie, wdychając ciepłe nocne powietrze, które niosło jednak nieprzyjemny zapach błota i zgnilizny. Po raz pierwszy od długiego czasu znajdowała się na wolnym powietrzu i mogła obserwować spory kawałek nieba. Nieważne, że zaciągnięte było ciężkimi burzowymi chmurami i że nie świeciła ani jedna gwiazda. Marianna widziała nad sobą niebo, najdoskonalszy obraz wolności! Z wielką ostrożnością ponownie ruszyła przed siebie i przy końcu galerii natrafiła na nowe drzwi. Gdy je uchyliła, doznała wrażenia, jakby znalazła się w Chinach. Na ścianach niewielkiego, intymnego, pełnego wdzięku saloniku pląsały małe księżniczki o skośnych oczach, a wesołe porcelanowe figurki tańczyły szaloną farandolę wokół parawanów z czarnej laki. Pozłacane konsole podtrzymywały ogromną ilość różowej i żółtej porcelany, na którą padało tęczowe światło żyrandola z Murano. Była to naprawdę bardzo ładna komnata, ale świąteczne oświetlenie kontrastowało nieprzyjemnie z panującą w niej ciszą, która była niepokojąca. Marianna przeszła przez pokój nie zatrzymując się i ponownie znalazła się w ciemnościach. W tym miejscu zaczynały się schody prowadzące z galerii i prawdopodobnie wio-
dące na parter. Stopy Marianny, obute w pantofelki z delikatnej skórki, stąpały bezszelestnie po błyszczącej marmurowej mozaice. Wślizgnęła się niczym zjawa pomiędzy wystające ze ścian ozdoby a kamiennych wojowników o nieobecnym spojrzeniu. Wszędzie widać było miniaturowe karawele, ustawione na dużych posrebrzanych kufrach. Ich żagle nadymały się od niewyczuwalnego wiatru, a pozłacane galery unosiły długie wiosła, żeby zanurzyć je w niewidocznym morzu. W wielu miejscach wisiały sztandary o nietypowych formach, a na nich dumnie świecił półksiężyc islamu. Na obydwu krańcach korytarza znajdowały się ogromne kule ziemskie, nieruchome, jakby marzące o dłoniach ogorzałych od słońca, które kiedyś pomagały się im obracać po wykonanych z brązu okręgach. Marianna szła bardzo powoli, podziwiając ten szczególny rodzaj cmentarza, na którym spoczywała dawna, wojownicza Wenecja, ongiś prawdziwa morska potęga. Właśnie zbliżała się do schodów, kiedy nagle, cała napięta jak struna, zauważyła, że w dole ktoś idzie, trzymając w dłoniach świecę. Jej blask przesuwał się powoli po ścianach galerii... Znieruchomiała, nie miała odwagi nawet odetchnąć. Kto to mógł być? Matteo czy któraś z ponurych strażniczek? Bojąc się, że może zostać zauważona, jeśli tajemnicza postać będzie chciała wejść na górę, zaczęła szukać na oślep kryjówki. Znalazła ją za kamiennym posągiem admirała... Światło zatrzymało się. Zapewne postawiono je na jakimś meblu, gdyż równocześnie słychać było oddalające się kroki. Marianna ledwie zdążyła odetchnąć, gdy nagle krew zastygła w jej żyłach. Gdzieś na dole rozległ się wyraźny jęk. Zaraz potem usłyszała krótki krzyk pełen śmiertelnego przerażenia i echo podwójnych, przyśpieszonych kroków. Było jasne, że ktoś przed kimś uciekał. Jakiś mebel, z pewnością bogato ozdobiony złotem, przewrócił się z wielkim hukiem.
Trzasnęły drzwi. Ścigający i ścigany szybko oddalali się. Wkrótce z oddali dobiegł kolejny krzyk, nieco słabszy, a później przerażające, agonalne rzężenie. W domu lub gdzieś w ogrodzie ktoś umierał... Po chwili zapadła przytłaczająca cisza. Marianna usiłowała zapanować nad oszalałym biciem serca, które waliło jak dzwon. Wyszła ze swojej kryjówki i odważyła się podejść parę kroków w stronę schodów, gdyż innej drogi nie było. Widok, który ujrzała, był przerażający. Wspaniała, okazała sala, do której prowadziły schody, tak szlachetnie wyglądająca z obrazami w stylu Tiepolo, gobelinami i surowymi meblami, jawiła się teraz jak krajobraz po bitwie. Tuż obok wysokiego świecznika, ustawionego na długim kamiennym stole, leżały bez życia dwie czarne służące. Jedna z nich znajdowała się na podłodze, koło wywróconego fotela, a druga leżała w poprzek stołu. Obydwie zostały zamordowane w ten sam sposób, niewiarygodnie celnym pchnięciem w serce. Schodząc na dół natknęła się na jeszcze jedne zwłoki, tarasujące najniższe stopnie. Był to Matteo Damiani z poderżniętym gardłem, oczami nieruchomo wpatrzonymi w przeraźliwą wieczność, cały skąpany we krwi, która skapywała powoli ze stopni... - Więc on nie żyje!.. - wyszeptała Marianna, a dźwięk jej własnego głosu wydawał się dochodzić z bardzo daleka. - Ktoś go zabił, ale kto to mógł być? Uczucie przerażenia mieszało się z dzikim, niemal bolesnym szczęściem. Była to naturalna reakcja torturowanego więźnia, który napotyka zwłoki swojego oprawcy. Czyjaś tajemnicza dłoń pomściła jednocześnie zamordowanego księcia Sant'Anna, a także wszystkie jej cierpienia i upokorzenia. Instynkt samozachowawczy otrzeźwił ją nieco. Będzie
miała czas na radość, kiedy raz na zawsze wyrwie się z tego koszmaru. Pod warunkiem że uda jej się stąd wymknąć. Znalazła przecież tylko trzy ciała. Gdzie zatem była Isztar? Czyżby to właśnie ona zabiła swojego pana? Z pewnością byłaby do tego zdolna, ale dlaczego miałaby również zabijać dwie kobiety, tej samej co ona rasy, które w dodatku nazywała swoimi siostrami? Ten krzyk, który rozległ się przed chwilą, odgłosy pogoni i w końcu to nieludzkie zawodzenie... Czy to głos Isztar? A jeśli tak, to kto był sprawcą tej masakry? Nie wiedziała nawet, kto mieszkał w tym przeklętym pałacu oprócz Mattea, trzech Murzynek i tłustego Giuseppe. Według jej oceny Giuseppe nie dysponował dostateczną tężyzną fizyczną, żeby zabić Damianiego, nie mówiąc już o Isztar. Możliwe jednak, że byli inni służący i jeden z nich postanowił zaspokoić swoją żądzę zemsty... Nagle przyszło jej do głowy, że zabójca może tu wrócić i że z całą pewnością potraktuje ją tak samo jak swoje poprzednie ofiary. Na samą tylko myśl sparaliżował ją dziki strach. Nie mogła tu zostać ani chwili dłużej. Żeby jednak wydostać się z tego piekła, musiała zejść po schodach na sam dół. A to niechybnie oznaczało przejście obok trupa, leżącego w złotej, poplamionej krwią tunice, z paskudnie wyglądającą otwartą raną i szeroko otwartymi oczami. Drżąc jak osika, zaczęła powoli schodzić, starając się iść jak najbliżej marmurowej poręczy. Była coraz bliżej czerwonej kałuży, która zastygając nabierała z każdą chwilą potworniej szych odcieni. Nie chcąc pobrudzić sukni, uniosła ją do góry, drżącą ręką, ale nie mogła uniknąć pobrudzenia butów. Trudno jej było oderwać wzrok od ciała Mattea. Zawładnęła nią hipnoza strachu, której ulegają najwrażliwsi, o ile wcześniej nie zemdleją. Dopiero wtedy zauważyła, co leżało na piersi zmarłego. Były to stare, zardzewiałe łańcuchy i wię-
zienne kajdany. Zostały otwarte i najwidoczniej specjalnie tu zostawione. Nie zamierzała teraz tracić czasu na rozwiązywanie nowej zagadki. W szalonym popłochu zaczęła biec przez komnatę, nie przejmując się wcale, że echo jej kroków słychać było w całym pałacu. Wpadła prosto na uchylone drzwi, nie zastanawiając się ani przez moment, że być może za nimi czekał na nią ukrywający się w przedsionku morderca. Na szczęście korytarz był pusty. Świeciły się w nim tylko dwie duże latarnie, które zapamiętała z dnia przybycia. Drzwi prowadzące do ogrodu były również otwarte. Nie zwalniając kroku, Marianna wypadła z domu i ryzykując złamanie karku, zbiegła w dzikim pędzie ze schodów. Tak bardzo chciała dopaść furtki wychodzącej na kanał. Ona również była otwarta i widać było za nią migocącą czarną wodę. Wolność! Wytęskniona wolność była tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki... Musiała ominąć słabo widoczną w mroku studnię. Jej oczy zaczęły powoli przyzwyczajać się do ciemności, kiedy nagle potknęła się i przewróciła jak długa na coś miękkiego i ciepłego. O mały włos byłaby krzyknęła na całe gardło. Upadła na ludzkie ciało... Wyczuła dłońmi wilgotne jedwabne szaty i zapach egzotycznych perfum, pomieszany z odorem krwi. Rozpoznała Isztar. A więc to ona wydała ten agonalny krzyk przed momentem. Nieznany zabójca dopełnił swojego dzieła. Tłumiąc histeryczny płacz Marianna zamierzała podnieść się, ale nagle poczuła, że Isztar poruszyła się i jęknęła cicho. Konająca zaczęła coś niewyraźnie bełkotać, czego Marianna nie mogła zrozumieć. Pochyliła się więc nad Murzynką i przytrzymała jej głowę. Isztar wyciągnęła ręce i zaczęła po omacku, jak ślepiec, dotykać palcami twarzy Marianny. Jej ramiona straciły swoją
dawną, niezwykłą siłę, więc księżna nie bała się. Usłyszała cichy szept. - Mi... Mistrzu!.. Prze... praszam... Aj!.. Przepraszam!.. Jej głowa opadła do tyłu. Isztar umarła. Marianna ułożyła ją na ziemi i podniosła się, żeby czym prędzej opuścić ogród. W tej samej chwili stanęła jak wryta. W wejściowej bramie na wprost kanału pojawiły się sylwetki dwóch wojskowych, a koło nich parę innych, trudnych do zidentyfikowania cieni. -Zapewniam, panie oficerze, że słyszałam krzyki, przeraźliwe krzyki! - mówił w podnieceniu kobiecy głos. - A te otwarte drzwi, czy to normalne? A tam, niech pan tylko popatrzy, drzwi prowadzące na schody też są otwarte! Ja zawsze mówiłam, że tu się dzieją dziwne rzeczy. Gdyby mnie posłuchano... -Proszę o ciszę! - przerwał energiczny głos. - Zaraz przeszukamy cały dom, z góry na dół. Ostrzegam panią jednak, moja droga, że upieczemy panią żywcem, jeśli to pomyłka i tylko wystrychnęła nas pani na dudków! -Ależ co pan mówi, panie oficerze! Przecież ja jestem pewna i jeszcze mi pan podziękuje! W tym domu siedzi diabeł, zawsze to mówiłam!.. -Zaraz się przekonamy! Hej tam, dajcie światło! Krok po kroku, wstrzymując oddech, skulona Marianna cofnęła się w głąb ogrodu otoczonego kamiennym murem, który biegł wzdłuż kanału. Intuicja kazała jej uciec przed tymi żołnierzami i grupą ludzi, którzy mieli, być może, dobre intencje, ale mogliby jej bardzo zaszkodzić. Zbyt jasno zdawała sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji byłaby postawiona, gdyby znaleziono ją tutaj samą, jedyną żyjącą wśród czterech trupów. Kto uwierzyłby w jej straszne, ale kompletnie irracjonalne przeżycia? W najlepszym razie potraktowaliby ją jak wariatkę i natychmiast zamknęli
w więzieniu. A tam nie byłoby końca męczącym i uciążliwym przesłuchaniom. Doświadczenie z Selton Hall i pojedynek z Francisem Cranmere'em nauczyły ją, jak ogromne jest znaczenie szczegółów i jak łatwo mogą wpłynąć na dochodzenie. Jej sukienka, ręce i buty poplamione były krwią. Najprościej byłoby oskarżyć właśnie ją o poczwórne morderstwo. Co stałoby się wówczas z nią i z Jasonem? Imię kochanka wróciło do niej w sposób tak naturalny, że aż ją to zaskoczyło. Po raz pierwszy od chwili przebudzenia z długiego, koszmarnego snu pomyślała o Wenecji. Stan upodlenia, w którym przyszło jej żyć, sprawił, że pragnęła już tylko i wyłącznie śmierci. Była przekonana, że stało się z nią coś nieodwracalnego i że wstręt do własnego ciała nigdy nie zniknie. Na szczęście niespodziewanie odzyskana wolność rozbudziła w niej na nowo pasjonujący smak życia i walki. Znowu zaczęła śnić o statku, który płynął gdzieś daleko, na samym końcu świata, a na nim marynarz, ucieleśnienie wszystkich jej marzeń. Musiała go zobaczyć bez względu na koszty i następstwa. Niestety, w tym przeklętym domu narkotyki i rozpacz odebrały jej poczucie czasu. Termin umówionego spotkania mógł właśnie nadejść lub dawno minąć, lecz równie dobrze mogło brakować do niego paru dni. Nie była pewna absolutnie niczego. Aby rozwiać wątpliwości, musiała najpierw stąd się wydostać, co nie było wcale takie proste! Niezdecydowana, co dalej zrobić, ukryła się w krzakach jaśminu, szukając sposobu ucieczki z tego ogrodu, pachnącego kwiatami pomarańczy i wiciokrzewu. Otaczający go mur nie miał najprawdopodobniej żadnych szczelin, które mogłyby stanowić zagrożenie z zewnątrz. W przeciwnym wypadku skrzętnie skorzystano by z tego przed chwilą. Zobaczyła, że w oddali, koło pałacu, niesiono kołyszą-
ce się latarnie. Grupa ludzi, sprawiająca wrażenie tłumu, z dwójką żołnierzy na czele, wtargnęła do ogrodu. Marianna widziała ze swojej kryjówki, jak pochylają się nad ciałem Isztar, wydając okrzyki przerażenia. Jeden z żołnierzy wszedł po schodach i zniknął w pałacu, a za nim pośpieszyła eskorta ciekawskich. Musieli być aż nadto szczęśliwi z nadarzającej się okazji zwiedzenia książęcej posiadałości, a być może i częściowego splądrowania... Było oczywiste, że Marianna nie mogła tu zostać ani chwili dłużej, jeśli nie chciała być zauważona. Opuściła więc swoją prowizoryczną kryjówkę i ruszyła w stronę muru, w którym spodziewała się znaleźć jakieś wyjście na wolność. Było bardzo ciemno. Gałęzie drzew tworzyły rodzaj cienistego parasola, pod którym jeszcze trudniej było cokolwiek zobaczyć. Szła na oślep, wyciągając przed sobą ręce. W końcu jej dłonie natrafiły na ciepłe cegły muru. Była gotowa obejść cały ogród, byleby tylko znaleźć wyjście. Pomyślała, że w najgorszym razie, jeśli okaże się, że nie znajdzie żadnej furtki, wejdzie na drzewo i poczeka, aż główna droga będzie wolna. Zdążyła przejść około trzydziestu kroków, gdy nagle znalazła się na zakręcie. Jeszcze parę kroków naprzód i cegły skończyły się, a na ich miejsce pojawiły się żelazne pręty. Jej oczy zdążyły się już przyzwyczaić do mroku, więc zobaczyła, że ma przed sobą niewielką bramę, odcinającą się wyraźnie jaśniejszą plamą od panujących wokół ciemności. Za nią, wbrew jej obawom, nie było kanału, lecz płynęła niewielka rzeczka, częściowo tylko oświetlona przez odległą latarnię. Oto więc miała upragnione wyjście... Niestety, nie na wiele się to zdało. Brama była solidna, zamknięta na łańcuch i kłódkę. Niemożliwością byłoby jej otworzenie. Zapach świeżego powietrza, dolatującego znad rzeki, przyprawiał
Mariannę o zawrót głowy, więc postanowiła nie poddawać się. Coraz bliżej też słychać było odgłosy poszukiwań. Cofnęła się o krok, żeby ocenić wysokość bramy, i odetchnęła z ulgą. O ile bowiem sforsowanie zanika byłoby trudne, o tyle przeskoczenie nie stanowiło zasadniczej przeszkody dla Marianny. Gęste oczka żelaznej kraty były doskonałymi zaczepami, a obmurowanie miało wysokość półtorej stopy, a zatem było do pokonania. Nadkruszony zębem czasu mur miał liczne uskoki, po których można było się wspiąć z powodzeniem. Coraz wyraźniej słychać było zbliżające się kroki i odgłosy rozmów. Marianna widziała migocące światła między drzewami, ale nie mogła w żaden sposób przeskoczyć przez ogrodzenie, spętana długą suknią z grubego materiału. Pomimo paraliżującego ją strachu zdołała zdjąć suknię i przerzucić ją przez siatkę na drugą stronę. Zaczęła wspinać się, mając na sobie jedynie koszulę i batystowe majtki. Tak jak przewidywała, przeprawa przez bramę nie była trudna. Całe szczęście zresztą, ponieważ miała słabe i zesztywniałe mięśnie po tak długim okresie bezruchu. Kiedy już wdrapała się na szczyt ogrodzenia, cała była zlana potem i z trudnością łapała oddech. Kręciło się jej w głowie z powodu wysokości, więc musiała na chwilę usiąść, żeby uspokoić choć trochę szalony rytm serca. Nie sądziła, że jest osłabiona aż do tego stopnia. Drżała na całym ciele i doznawała nieprzyjemnego wrażenia, że nerwy mogą ją zawieść w każdej chwili. Teraz już jednak nie było odwrotu i chcąc nie chcąc musiała przeprawić się na drugą stronę... Zamknęła oczy, uchwyciła się mocno ogrodzenia i opuściła nogi w dół. Po omacku zaczęła szukać stopami zaczepienia. Gdy je znalazła, przesunęła jedną nogę, potem drugą, a następnie obydwie ręce. Chciała w ten sposób zejść jeszcze niżej, kiedy nagle zabrakło jej sił. Jej osłabione ręce
nie wytrzymały ciężaru ciała i kalecząc je ześlizgnęła się z muru... Na szczęście wysokość nie była zbyt duża, ona zaś, drobna i szczupła, spadła prosto na ubranie, które przed chwilą przerzuciła. Grube sukno i aksamit zamortyzowały upadek. Szybko podniosła się, roztarta obolałe plecy i uważnie rozejrzała się dookoła. Tak jak przypuszczała, znajdowała się w wąskiej uliczce, z obydwu stron przedłużonej niewielkim garbatym mostkiem. Po lewej stronie uliczki, w oddali, migotało słabe światełko. Jak okiem sięgnąć, nie było jednak nikogo. Marianna zaczęła się szybko ubierać, starając się nie wychodzić spod osłony muru. Z bardzo daleka zaczęły dochodzić ciche pomruki burzy i zerwał się wiatr, rozwiewając jej rozpuszczone włosy. Ogarnął ją szalony entuzjazm. Rozpostarła szeroko ramiona, jakby chciała nimi objąć wiatr, niosący tumany kurzu i piasku, który wydał się jej upajający. Była wolna, wreszcie była wolna! Co prawda za cenę dokonanego przez nieznaną osobę poczwórnego mordu, ale pomimo wszystko była wolna! A ci, którzy teraz leżeli wśród zrabowanych skarbów, nie byli warci ani jednej łzy. W odczuciu oswobodzonej więźniarki wymierzona została boska sprawiedliwość. Zawahała się przez chwilę, w którą stronę pójść, a potem, lekka jak piórko, zdecydowała się skręcić w lewo, w kierunku żółtego światełka. W tym samym momencie spadły pierwsze krople deszczu, wielkie jak groch i żłobiące w piasku maleńkie kratery. Nad Wenecję nadciągała burza...
Statek w Giudecca Na Mariannę spadła sążnista ulewa, gdy tylko znalazła się na mostku. Z jego szczytu obserwowała ludzi pośpiesznie chowających się w przedsionku pałacu Sorenzo i liczne gondole, skupione razem przy niewielkim nabrzeżu. Już po paru sekundach wszystko było zalane. Wenecja zamieniła się w krainę deszczu, oświetlaną co jakiś czas białymi błyskawicami, dzięki którym można było dojrzeć zarysy ulic. Deszcz zgasił światełko, w stronę którego zmierzała Marianna. Na pewno była to niewielka lampka oliwna, tląca się przed jakąś świętą figurką. Marianna była przemarznięta do szpiku kości, ale nie zamierzała chować się przed deszczem. Cudownie było biec przed siebie i nie zastanawiać się dokąd. Schyliła jedynie głowę i skuliła plecy. Szalejąca nad miastem burza i ulewny deszcz poprawiły samopoczucie Marianny. Ta wspaniała kąpiel oczyściła ją znacznie lepiej niż skomplikowane ablucje niewolnic Damianiego. Zapewne niebo chciało zmyć z niej krew, nienawiść, wstyd i zatrzeć raz na zawsze wszystkie ślady. Pozwalała smagać się deszczowi z cudownym uczuciem wyzwolenia i ulgi. Chciała, żeby woda obmyła każde włókno jej ciała i żeby nie pozostało na nim nawet wspomnienie...
Nie mogła jednak biegać po mieście w nieskończoność, aż do zupełnego wyczerpania. Musiała jak najprędzej znaleźć jakieś schronienie. Cały czas obawiała się, że wpadnie na jakiś wojskowy patrol, nie mówiąc już o tym, że nazajutrz przechodnie nie mogliby się nadziwić jej niecodziennemu wyglądowi i włosom ociekającym wodą. Pomyślała więc, że najlepiej zrobi, jeśli uda się do jakiegoś kościoła, w którym poprosi o pomoc i opiekę, a co najważniejsze o podanie dzisiejszej daty. Tylko tam będzie mogła schronić się przed natrętnym światem, ludźmi i węszącą policją. Sięgające starożytności prawo azylu wielokrotnie stosowane było wobec kryminalistów, dlaczego więc nie mogłoby stanąć teraz w obronie kobiety? Nie miała na sumieniu żadnych przewinień. Rozpaczliwie pragnęła szczęścia i chciała schronić się przed pedantyczną i dokuczliwą administracją. W razie jakichś kłopotów wspomni o swoich powiązaniach z kardynałem San Lorenzo, jeśli tylko zechcą w to uwierzyć! Pomiędzy dwoma rzędami warzywnych kramików, zamkniętych już o tak późnej porze, Marianna przemykała kolejnymi uliczkami i mostami, potykając się nieustannie o resztki porów i kapusty, wrzuconych do rynsztoka. Niewiele widziała z powodu deszczu, zacinającego prosto w oczy, i była stale o włos od przewrócenia się w sam środek błotnistej wody. Burza rozszalała się jeszcze bardziej. Marianna, po przebiegnięciu kolejnego mostu i kanału, znalazła się na jakimś placu. W świetle błyskawicy zobaczyła, że po prawej stronie wznosi się fasada wysokiego gotyckiego kościoła. Po chwili ponownie zapadła kompletna ciemność, a nad jej głową rozległ się grzmot. Usiłowała na chybił trafił wejść do kościoła, ale wpadła na kamienny róg i aż zawyła z bólu, starając się równocześnie ominąć nieprzewidzianą przeszkodę. Nowa błyskawica
ułatwiła jej zadanie i zarazem śmiertelnie przeraziła. W jej świetle ujrzała bowiem posąg żołnierza, który patrzył na nią z wysoka, zupełnie jakby zstępował z nieba. Jego postać była tak realistyczna, wyraz twarzy pod wojskową przyłbicą tak okrutny, a emanująca z niego moc tak przytłaczająca, że Marianna cofnęła się odruchowo. Gigantyczny, rwący przed siebie rumak mógł zdeptać ją w każdej chwili. Tej niezwykłej i nietypowej nocy wszystko było możliwe. Ów spiżowy kondotier, który pojawił się raptem w samym środku burzy, aż nadto uosabiał prześladującego ją złego ducha. Stał tuż przed nią, pełen przytłaczającej arogancji i zdawał się pytać wyzywającym spojrzeniem, czy ośmieli się pójść tą samą drogą co on. Skręciła szybko w stronę kościoła, żeby umknąć hipnozie posągu, i schowała się w kruchcie. Usiłowała otworzyć drzwi, w poszukiwaniu nieco bardziej suchego miejsca, ale niestety były zamknięte. Przedsionek natomiast okazał się bardzo płytki i deszcz smagał ją bezustannie. Burza ochłodziła znacznie powietrze, więc upodobniona częściowo do morskiej rusałki Marianna drżała z zimna w ubraniu ociekającym wodą Ponownie spróbowała otworzyć główne, a potem boczne drzwi kościoła, ale bez żadnego rezultatu. -Kościoły zawsze zamyka się na noc - powiedział ktoś cichym, niepewnym głosikiem. - Jeśli chcesz, to możesz przyjść tu, gdzie ja jestem, nie będziesz tak moknąć i razem doczekamy do końca burzy... -Kim jesteś? Nic nie widzę. - To ja, tutaj jestem! Zaczekaj, pójdę po ciebie. Najpierw dał się słyszeć plusk szparko przebierających stóp, przeskakujących przez kałuże, a zaraz potem czyjaś rączka wsunęła się w dłoń Marianny. Stał koło niej mały chłopczyk, który, sądząc po wyglądzie, mógł mieć dziewięć lat. - Chodź - powiedział stanowczym głosem i pociągnął ją
za sobą. Nie zdążył jej bowiem wytłumaczyć, dokąd idą. Pod zadaszeniem La Scuda jest dużo miejsca i deszcz nie zacina z boku. A przecież twoja sukienka i włosy spływają wodą. -Jak to możliwe, że widzisz moje włosy w tych ciemnościach? Ja nawet ciebie dobrze nie widzę... -Po prostu widzę nocą. Annarella mówi, że należę do kociej rodziny. -Kto to jest Annarella? -Moja starsza siostra. Ona z pewnością należy do pajęczej rodziny, bo robi koronki! Najpiękniejsze i najdelikatniejsze w całej Wenecji! Marianna wybuchnęła śmiechem. - Jeśli masz nadzieję, że znalazłeś klientkę, to muszę cię zmartwić, mój mały! Nie mam przy duszy nawet złamanego grosza! Ale wyglądacie mi na sympatyczną rodzinę! Kot z pająkiem! Zupełnie jak z bajki! Prowadzona przez dziecko znalazła się po paru chwilach przy wejściu do budynku, schowanego za prawym skrzydłem kościoła. Burza oświetliła na moment wdzięczną renesansową fasadę zwieńczoną lwem świętego Marka. Zgodnie z tym, co powiedział malec, podwójny, a nawet potrójny portal, osadzony na kolumnach i strzeżony z dwóch stron przez dwa leżące lwy, był bez porównania wygodniejszy od kościelnej kruchty. Marianna mogła wreszcie otrzepać suknię i wycisnąć wodę z długich włosów. Deszcz zresztą zaczął powoli ustawać. Dziecko chwilowo zamilkło, ale Marianna chciała usłyszeć jego świeży i czysty jak kryształ głos, więc zagadnęła: -Z całą pewnością jest późno, co robisz więc o tej porze na ulicy? Dawno powinieneś już spać. -Musiałem coś załatwić dla mojego przyjaciela - odpowiedział chłopiec z wyczuwalną ostrożnością w głosie -
i zaskoczyła mnie burza, pewnie tak jak i ciebie. A ty skąd idziesz? - Nie wiem - odrzekła zdenerwowanym i spiętym głosem. - Zamknięto mnie w ogromnym pałacu i musiałam uciec. Chciałam wejść do kościoła, żeby znaleźć tam schronienie. Zapadła cisza. Czuła, że chłopiec patrzy na nią uważnie. Wziął ją prawdopodobnie za jakąś wariatkę zbiegłą z przytułku. Cóż innego mógł sobie pomyśleć, biorąc pod uwagę jej wygląd... Jednak odezwał się ponownie swoim spokojnym głosem. - Kościelny zawsze zamyka San Zanipolo! Z powodu złodziei i z powodu skarbów! Wielu naszych dożów jest tam pochowanych, a on jest po to, żeby ich pilnować - dorzucił i wskazał na spiżowego jeźdźca. Oglądany z profilu wyglądał, jakby jechał na czele kościoła. Ściszając nagle głos, chłopiec wyszeptał pośpiesznie: - Czy to ukochany cię uwięził, czy... la polizia? Coś jej podszepnęło, że mały towarzysz okaże jej więcej sympatii w tym drugim przypadku. I tak przecież nie mogła mu wyznać całej prawdy. -Policja!.. Będę zgubiona, jeśli mnie znajdą! Ale powiedz mi... jak masz na imię? -Mówią na mnie Zani*, jak kościół... -A więc, Zani, muszę koniecznie wiedzieć, jaki jest dzisiaj dzień? -Naprawdę nie wiesz? -Nie. Byłam trzymana w pomieszczeniu bez światła i okien. Straciłam poczucie czasu. -Peccato! Masz szczęście, że uciekłaś! La polizia, w zasadzie wszyscy policjanci zachowują się jak dzicy, a stali się jeszcze gorsi i głupsi, odkąd przyszli im z pomocą żołnierze Bonapartego. Prześcigają się teraz wzajemnie!.. * Typowe dla Wenecji zdrobnienie od Giovanni.
-Masz rację, ale błagam cię, powiedz mi, którego dzisiaj
mamy - domagała się dziewczyna, chwyciwszy dziecko za ręce. -Racja, zupełnie zapomniałem! Kiedy wychodziłem z domu, był dwudziesty dziewiąty czerwca, więc dzisiaj jest już trzydziesty. Niedługo zacznie się dzień! Zrozpaczona oparła się o ścianę. Pięć dni! Jason czekał na nią w zatoce już od pięciu dni! Był tak blisko niej, być może wypatrywał jej w ciemnościach, pełen nadziei, że ją zobaczy, podczas gdy ona, bierna i zrozpaczona, znosiła potworne karesy Damianiego... Opuszczając ten straszny dom, myślała zupełnie poważnie, że będzie potrzebowała dużo czasu, aby całkowicie przyjść do siebie, zastanowić się nad swoją sytuacją, a przede wszystkim oczyścić swoją pamięć z tych potwornych czarnych godzin. Krótka rozłąka wydawała się jej konieczna, zanim ponownie zmierzy się z badawczym wzrokiem Jasona. Znała doskonale jego niespotykaną przenikliwość i wprost zwierzęcą intuicję, dzięki której bezbłędnie odszukiwał najczulsze i najboleśniejsze miejsca. Wystarczy mu jedno spojrzenie i już będzie wiedział, że kobieta, która przybyła na umówione spotkanie, różni się od tej, którą zostawił sześć miesięcy temu na statku „Saint-Guenole". Przelana krew tylko częściowo zmywała jej hańbę. Mimo że nie chciała w to uwierzyć ani o tym myśleć, w jej ciele mógł pozostać żywy ślad tamtych dni i nic nie mogło tego zmienić. Tymczasem Jason cały czas czekał na nią! Za godzinę lub może nawet za parę chwil będzie mogła stanąć przed nim. Cierpiała już na samą myśl, że chwila, oczekiwana od dawna z takim utęsknieniem, była przyczyną strachu i obaw. Nie miała pojęcia, co ją czeka u kresu zalanych deszczem ulic i kościołów, całego tego miasta, którym zawładnęła burza i które przesłaniało jej morze. Kim okaże się Jason przy powitaniu, radosnym kochan-
kiem, uszczęśliwionym z powodu ponownego spotkania, czy też zamieni się w ponurego, pełnego podejrzeń inkwizytora? Oczekiwał szczęśliwej młodej kobiety, śpieszącej ujrzeć go w pełnym rozkwicie triumfującej urody, a ujrzy zaszczutą, niespokojną postać, czującą się równie źle we własnej skórze, jak w swoim wypłowiałym ubraniu. Co sobie pomyśli? - Przestało padać, wiesz? Zani ciągnął Mariannę za rękaw. Podskoczyła, otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Rzeczywiście! Burza skończyła się równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Jej wściekłe grzmoty oddalały się w stronę horyzontu. Dudniące jeszcze przed chwilą wodospady deszczu ustąpiły miejsca absolutnej ciszy, zakłócanej jedynie cichutkim pluskiem spadających z dachów kropel. Wyczerpana natura powoli odzyskiwała swoje siły. -Jeśli nie masz dokąd iść - zagaił chłopiec, którego duże oczy błyszczały w ciemności jak gwiazdy - to chodź do nas. Znajdziesz tam schronienie zarówno przed deszczem, jak i przed carabinieri... -A co na to powie twoja siostra? -Annarella? Nic nie powie. Jest przyzwyczajona. -Przyzwyczajona? Do czego? Zani jednak nic nie odpowiedział, a Marianna wyczuła, że było to milczenie zamierzone. Chłopiec szykował się do wymarszu. Ze swoją wysoko uniesioną główką miał naiwny wygląd osób, które sądzą, że są obarczone niezwykłej wagi misją. Jego nowa przyjaciółka poszła za nim bez ociągania. Pomysł znalezienia dachu nad głową najwyraźniej trafił jej do przekonania. Parę godzin spokoju na pewno dobrze jej zrobi i być może pozwoli odnaleźć na samym dnie duszy cząstkę dawnej Marianny, tej, na którą czekał Jason, lub chociażby kobietę trochę bardziej ją przypominającą! Początkowo szli tą samą drogą, którą Marianna tu dotarła, lecz przy ulicy Zielnej skręcili na lewo i zniknęli w gąszczu
małych uliczek poprzecinanych kanałami, które wydały się Mariannie istnym labiryntem. Droga była niezwykle kapryśna. Dziewczynie wydawało się, że wracali sto tysięcy razy do tego samego miejsca, ale Zani nie zawahał się ani przez sekundę. Niebo stopniowo jaśniało i gdzieś w oddali zapiał kogut na dzień dobry. Jednak prawdziwe życie miasta kryło się jeszcze za drewnianymi żaluzjami. A koty, jego prawdziwi i faktyczni władcy, pochowane na czas ulewy, zaczęły wychodzić z kryjówek i wracać do swoich domów, przeskakując przez kałuże i obchodząc z daleka rynny. Powoli z ciemności zaczęły wyłaniać się domy. W świetle jutrzenki pojawiały się kształty ich dziwacznych dachów, ozdobnych dzwonniczek, tarasów oraz charakterystycznych kominów w kształcie lejka. Wokół wszystko jeszcze było uśpione i para zapamiętałych spacerowiczów mogła sądzić, że ulica należy wyłącznie do nich, gdy nagle opuściło ich szczęście. Właśnie wychodzili na ulicę Merceria, szerszą od pozostałych, lecz niesłychanie krętą i usianą małymi kramikami, gdy niespodziewanie natknęli się na patrol gwardii narodowej. Nie było już żadnej możliwości ominięcia go. Znajdowali się na samym środku zakrętu. Marianna i Zani zostali nagle otoczeni z dwóch stron przez niosących latarnie żołnierzy. - Stój, kto idzie? - zapytał dowódca pododdziału, raczej z poczucia obowiązku niż z rzeczywistej potrzeby, ponieważ zatrzymani nie mogli ruszyć się ani na krok. - Dokąd idziecie? Zaskoczona Marianna, całkowicie sparaliżowana widokiem wojskowych mundurów, spojrzała na niego bez słowa. Był to młody podoficer o aroganckim wyglądzie, niesłychanie dumny ze swojego munduru z białymi wyłogami, jak również podkręconego filuternie wąsika. Odruchowo pomyślała o Beniellim.
Na szczęście Zani, prawdziwy mieszkaniec Wenecji, dał wspaniały popis swojej wymowności, sypiąc jak z rękawa zmyślonymi na poczekaniu historyjkami, a wszystko w tak zawrotnym tempie, że wypełnił całą ulicę swoim jasnym dziecięcym głosem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest to odpowiednia pora na spacery po Wenecji, zwłaszcza dla chłopca w jego wieku, ale nie było w tym żadnej jego winy i pan oficer powinien im zaufać w tym względzie. Oto bowiem, co się przydarzyło. Kuzynka i on zostali wezwani wieczorem do ciotki Ludwiki cierpiącej na malarię. Poprosił ich o pomoc kuzyn Paolo, zanim wyruszył na połów. Oni więc natychmiast udali się do niej, bo ciotka Ludwika jest bardzo stara i chora, i majaczyła, że aż litość brała! Taka inteligentna kobieta, mleczna siostra i służąca jaśnie wielmożnego pana Ludwika Manin, ostatniego doży. Więc kiedy jego kuzynka i on zobaczyli ją w takim stanie, nie mieli serca od niej odejść. Czuwali, opiekowali się nią, pokrzepiali na duchu, a czas upływał... Kiedy w końcu ciotka zasnęła i kryzys minął, zrobiło się już bardzo późno! Nie mogli nic więcej pomóc, a kuzyn Paolo miał wrócić nad ranem. Poszli zatem do domu, jego kuzynka i on, żeby uspokoić siostrę Annarellę, która pewnie martwiła się o nich. W drodze zaskoczyła ich burza, którą zmuszeni byli przeczekać. Więc jeśli wspaniałomyślni panowie wojskowi zechcieliby pozwolić im na kontynuowanie drogi... Marianna śledziła oratorski popis chłopca z prawdziwym podziwem. Żołnierze wysłuchali go bez szemrania, zaskoczeni zapewne tą lawiną słów. Nie odstąpili jednak ani na krok i dowódca odezwał się ponownie. -Jak się nazywasz? -Zani, panie oficerze, Zani Mocchi, a ona jest moją kuzynką i nazywa się Apolonia.
- Mocchi? Jesteś z rodziny gońca z Dalmacji, który zaginął koło Zara parę tygodni temu? Zani spuścił głowę, jakby przygniótł go jakiś ciężar. - To mój brat, panie oficerze. To dla nas wielki smutek, bo wciąż nie wiemy, co się z nim stało... Prawdopodobnie rozwinąłby ten temat, lecz jeden z żołnierzy nachylił się i szepnął coś do ucha dowódcy, który natychmiast zmarszczył brwi. - Podobno twój ojciec został rozstrzelany w 1806 roku za dywersję przeciwko cesarzowi, a twoja siostra, ta Annarella, która tak bardzo się martwi, jest słynną koronczarką z San Trovaso i nie kryje się z nienawiścią wobec nas! Twoja rodzina bardzo nas nie lubi i mamy poważne przypuszczenia w sztabie głównym, że twój brat przeszedł na stronę przeciwnika... Sprawy przyjęły zły obrót i zaniepokojona Marianna zaczęła gorączkowo poszukiwać sposobu, w jaki mogłaby poratować swojego małego towarzysza, nie narażając na szwank samej siebie. Odważne dziecko postanowiło jednak samo stawić czoło. -A niby za co mielibyśmy was kochać? - powiedział zaczepnie mały. - Kiedy wasz generał Bonaparte przybył tutaj, żeby spalić naszą Złotą Księgę i ustanowić republikę, myśleliśmy, że przyniósł nam prawdziwą wolność! Tymczasem on oddał nas Austrii! A potem znowu nas odebrał, tyle tylko że nie był już republikańskim generałem, lecz cesarzem! Po prostu zamieniono jednego cesarza na drugiego! Mogliśmy was kochać, ale wy nie pozwoliliście na to... -Taaak... Jesteś niezwykle wygadany jak na smarkacza, który ledwo od ziemi odrósł! Zastanawiam się, czy... ale do rzeczy. Czy ta, która się nie odzywa, to twoja kuzynka? Jedna z lamp oświetliła nagle twarz Marianny. Oficer aż gwizdnął z podziwu.
- Do licha! Co za oczy! I co za prezencja, jak na kuzynkę takiego obszarpańca! Można by rzec, prawdziwa dama... W tym momencie Marianna poczuła, że powinna włączyć się do rozmowy i przyjść z pomocą małemu Zani. Oficer przyglądał się im z jawnym niedowierzaniem. Postanowiła więc użyć swojego czaru i odegrać rolę słodkiej kuzynki. Posłała mu zatem na początek prowokujący uśmiech. - Bo ja jestem damą albo prawie damą!.. To dla mnie zaszczyt spotkać mężczyznę o takiej inteligencji, panie oficerze! Od razu pan zauważył, że chociaż jestem kuzynką Zaniego, to nie pochodzę stąd! Przyjechałam tu jedynie po to, aby spędzić parę dni z moją kuzynką Annarellą! Widzi pan - dorzuciła mimochodem - mieszkam we Florencji, gdzie pracuję jako pokojówka baronowej Cenami, lektorki Jej Królewskiej Wysokości księżnej Elizy, wielkiej księżnej Toskanii, którą niech Bóg ma w swojej opiece... - Przeżegnała się trzy razy, żeby zaznaczyć, jak bardzo jest oddana swojej pani. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Słysząc imię siostry Napoleona oficer rozjaśnił twarz. Wyprostował się, poprawił kołnierzyk i podkręcił wąsa, chcąc nadać mu korzystniejszy kształt. -A więc tak się sprawy mają! Zatem, moja piękna panienko, może się pani poszczycić, że miała szczęście poznać sierżanta Rapina, to jest człowieka, który zna się na rzeczy! Inny zaprowadziłby panią prosto do samego pałacu królewskiego*, żeby wyjaśnić sytuację... -Więc możemy już iść? -Oczywiście! Musimy jednak was odprowadzić, na wszelki wypadek. Kolejny spotkany patrol niekoniecznie musiałby wiedzieć, jak należy się obchodzić z osobą taką jak pani... * Prokuratura została podniesiona do rangi Pałacu Królewskiego.
-Ależ... nie chcielibyśmy sprawiać kłopotu... -Jaki kłopot! To prawdziwa przyjemność! Będziemy wracać tak jak wy, do San Trovaso. Z nami łatwiej znajdziecie przewoźnika przez Canale Grande... a poza tym - dodał konfidencjonalnym tonem - tej nocy jest niebezpiecznie w Wenecji. Poinformowano nas o zebraniu spiskowców, od których roi się w południowych Włoszech. Wysyłają swoich agentów aż tutaj! Mówi się, że to karbonariusze... Chyba trudno ich będzie zauważyć nocą... Zachwycony własnym dowcipem sierżant Rapin wybuchnął gromkim śmiechem. Pozostali mężczyźni natychmiast mu zawtórowali. Następnie kurtuazyjnym gestem zaofiarował ramię Mariannie, nieco zaskoczonej sytuacją powstałą na skutek jej dyplomatycznego kłamstwa. Patrol wyruszył ponownie w drogę, w składzie powiększonym o Mariannę, idącą na czele z sierżantem Rapinem, i o małego Zani, który pełen szacunku dla swojej nowej przyjaciółki uczepił się jej spódnicy i nie odstępował na krok. Zaczęło świtać. Latem dzień budził się bardzo szybko. Od wschodniej strony pojawił się różowawy blask jutrzenki. Chwilę potem zgaszono bezużyteczne latarnie, gdyż w świetle dnia doskonale było widać zarówno ludzi, jak i przedmioty. Mimo zmęczenia i zdenerwowania Marianna miała pełną świadomość, że ich orszak przedstawia dosyć komiczny widok. Pewnie wyglądamy jak goście wracający z małomiasteczkowego i niezupełnie udanego wesela - pomyślała, gdy tymczasem jej nieoczekiwany adorator plótł, co mu ślina na język przyniosła, starając się za wszelkę cenę wyprosić choć jedną randkę. Księżna nie całkiem była pewna, co wydało się bardziej pociągające sierżantowi: jej osobisty wdzięk czy „wysokie koneksje na dworze"! Ulica Merceria zniknęła nagle pod sklepieniem wysokiej
niebieskiej wieży, ozdobionej ogromnym zegarem i zwieńczonej dzwonnicą. Kiedy ponownie wynurzyli się spod sklepienia, ukazał się im bajecznej urody widok. W górze stadko białych gołębi krążyło wokół smukłej różowej dzwonnicy. W oddali łączyły się z sobą dwie zielonkawe kopuły o alabastrowych szczytach, inkrustowane kamieniami o delikatnych, cielistych barwach. Ich marmurowe gipiury, pozłacane mozaiki i posrebrzane emalie w stylu niello sprawiały, że długo można by się zastanawiać, czy to kościoły, czy pałace, czy prześliczne klejnoty. Przestrzenny plac, otoczony jak szlachetny kamień koronką arkad, poprzecinany był białym marmurem, przez co wyglądał jak gigantyczna plansza do gry w klasy. Pomiędzy zachwycającym pałacem a budynkiem przypominającym inkrustowane cacuszko Marianna wreszcie dostrzegła upragnione morze. Wielka połać niebieskawego jedwabiu, która zakłóciła rytm jej serca. Żółte jak zawilce żaglówki pływały po migocącej srebrzyście powierzchni wody, a z zamglonego horyzontu wyłaniały się kształty kościelnych kopuł i dzwonnic. Najważniejsze, że była tutaj, nad wyśnionym morzem, w basenie Świętego Marka, gdzie miał na nią czekać Jason. Uwagę sierżanta Rapina przykuło zgoła coś innego. Gdy tylko minęli wieżę z zegarem, gwałtownie wypuścił ramię swojej towarzyszki. Znaleźli się bowiem przed samym nosem gwardii strzegącej pałac królewski i kurtuazja musiała ustąpić miejsca dyscyplinie. Wyprostował się i zasalutował. - Moi ludzie i ja jesteśmy na miejscu. A pani, signorina, ma już chyba niedaleko do domu? Zanim jednak rozstaniemy się, chciałbym prosić o możliwość ponownego spotkania. Bardzo żałowałbym, gdybym nie mógł już pani zobaczyć. Jesteśmy przecież prawie sąsiadami. Czy zgodzi się pani? wyszeptał kokieteryjnie.
-Sprawiłoby mi to wielką przyjemność, panie oficerze -
mizdrzyła się Marianna - ale nie wiem, czy moja kuzynka... -Chyba nie musi pani jej pytać o zgodę? Pani, osoba związana z Jej Cesarską Mością! Najwyraźniej wyobraźnia Rapina i małego Zani miały wiele cech wspólnych. W ciągu paru minut sierżant po prostu zapomniał o istnieniu mitycznej protektorki Marianny, baronowej Cenami, której nazwisko niewiele mu mówiło, i skupił się wyłącznie na księżnej Elizie. -Nie, oczywiście że nie - powiedziała bez przekonania księżna - ale i tak nie pozostanę tu długo. Na dobrą sprawę już wyjeżdżam. -Proszę mi tylko nie mówić, że wyjeżdża pani dzisiaj wieczorem! - przerwał sierżant, nerwowo podkręcając wąsa. - Zmusiłaby mnie pani do zatrzymania wszystkich statków wypływających z Wenecji. Proszę zaczekać chociaż do jutra... Spotkalibyśmy się dzisiaj wieczorem... Poszlibyśmy na przedstawienie. Mogę zdobyć bilety nawet do opery! Na pewno spodobałoby się pani... Marianna pomyślała w duchu, że ów sierżant Rapin jest znacznie kłopotliwszy, niż to sobie początkowo wyobrażała. Gdyby go odprawiła, mógłby się okazać nieprzyjemny. Istniało niebezpieczeństwo, że Zani i jego siostra będą musieli zapłacić wysoką cenę za zły humor dowódcy patrolu. Starając się więc zapanować nad odruchem zniecierpliwienia, spojrzała ukradkiem na malca, który obserwował całą scenę z surowo zmarszczonymi brwiami. Następnie zdecydowanym ruchem odciągnęła sierżanta na bok, z dala od jego towarzyszy, którzy z wolna zaczęli się niecierpliwić. - Niech pan posłucha - szepnęła, mając w pamięci przesłuchanie, jakiemu został poddany Zani - nie mogę z panem pójść do teatru ani prosić, żeby przyszedł pan pod dom mojej kuzynki. Odkąd zaginął mój kuzyn... posłaniec z Zara, nosi-
my wszyscy żałobę. Na dodatek sam pan wie, że Annarella nie ma takich jak ja powodów, żeby sympatyzować z Francuzami... -Rozumiem doskonale - wyszeptał Rapin - ale co w takim razie można zrobić? Czuję do pani ogromną sympatię! -Zupełnie tak jak ja do pana, sierżancie, ale obawiam się, że rodzina nie wybaczyłaby mi tej... słabości! Lepiej... ukryjmy się i spotkajmy potajemnie. Wie pan, co mam na myśli? Przecież nie my pierwsi!.. Dobroduszna twarz Rapina rozpromieniła się. Był już dostatecznie długo we Włoszech, żeby słyszeć o Romeo i Julii, i z pewnością marzył o miłości pełnej romantycznych przygód. -Proszę na mnie liczyć! - zawołał. - Będę uosobieniem dyskrecji. - Następnie wyszeptał konspiracyjnym tonem: Dziś wieczorem, o zachodzie słońca, będę czekał na panią pod akacją Świętego Zachariasza! Będziemy tam mogli spokojnie porozmawiać. Przyjdzie pani? -Przyjdę! Ale proszę pana o rozwagę i dyskrecję!.. Nikt nie może nawet się domyślać! Rozstali się z tą obietnicą i Marianna z trudem powstrzymała się, żeby nie westchnąć z ulgą. Od dłuższego momentu czuła się tak, jakby odgrywała jedną z ulicznych fars, które rozśmieszały tłumy paryskich gapiów na bulwarze du Tempie! Rapin zasalutował i przez chwilę trzymał dłoń Marianny z cichym uwielbieniem. Z całą pewnością uważał już Mariannę za swój najnowszy podbój. Zmęczony patrol, ciągnąc za sobą broń, wszedł do pałacu, gdy tymczasem Zani poprowadził swoją pseudokuzynkę nie w stronę morza, jak by sobie tego życzyła, lecz w głąb placu. Właśnie zaczęli się tam schodzić robotnicy, ponieważ trwały prace nad budową nowej serii arkad, zamykających czworobok ze wszystkich stron. - Chodź tędy - powiedział Zani - będzie bliżej.
-Ale... ja tak bardzo chciałabym zobaczyć morze. -Będziesz miała mnóstwo czasu. Tą drogą szybciej dojdziemy do celu, a żołnierze nie zrozumieliby, dlaczego zmieniliśmy plany... Miasto ożywiało się. Dzwony od Świętego Marka rozdzwoniły się donośnie. Kobiety z zarzuconymi na ramiona czarnymi chustami szły w asyście służących lub same na poranną mszę do kościoła. Kiedy znaleźli się na nabrzeżu, serce księżnej zamarło i chciała zamknąć oczy. Z całego serca pragnęła ujrzeć zakotwiczoną „Morską Czarodziejkę" i jednocześnie bała się tego panicznie. Nie potrafiła pozbyć się uczucia wracającej do domu niewiernej żony... Ale poza małymi barkami rybackimi, płynącymi w stronę Lido, niewielkimi łodziami, na których piętrzyły się warzywa, zmierzającymi w górę Canale Grande, oraz niewielkim parowcem, nie było w porcie niczego, co można by nazwać statkiem... Na szczęście Mariannie nie starczyło czasu, żeby popaść w rozpacz, bo w tej samej chwili zauważyła wysokie maszty, pojawiające się z drugiej strony La Salute, za Morskim Urzędem Celnym. Jej policzki zarumieniły się i chwyciła za rękę Zaniego. - Chciałabym pójść w tamtą stronę - powiedziała wskazując ręką kierunek. Chłopiec wzruszył ramionami i spojrzał na nią z ciekawością. - Musimy tam iść, jeśli chcemy znaleźć się w San Trovaso. Gdy zbliżali się do wielkiej gondoli, którą mieli przepłynąć na drugą stronę, Zani zadał Mariannie pytanie, dręczące go z całą pewnością od dłuższego czasu. Od chwili odłączenia się od patrolu nie odezwał się ani razu. Szedł parę kroków przed Marianną, trzymając ręce
w kieszeniach nieco postrzępionych spodni z niebieskiego płótna, z podciągniętymi rękawami żółtej, wełnianej bluzy, która sięgała mu niemal do kolan. W jego zachowaniu wyczuwało się tę charakterystyczną sztywność, cechującą ludzi niezadowolonych. -Czy to prawda - zapytał oschle - że jesteś pokojówką baronowej... jak jej tam, to znaczy, czy służysz u siostry Bonapartego? -Oczywiście. Czy to coś złego? -W pewnym sensie tak. Bo to oznacza, że popierasz Bonapartego! Żołnierz miał rację... Nieufność i smutek rysowały się wyraźnie na okrągłej i opalonej twarzyczce dziecka. Marianna nie miała sumienia zasmucać go jeszcze bardziej. -Moja pani jest oczywiście za Napoleonem - powiedziała łagodnie - ale mnie polityka nie interesuje. Służę mojej pani i to wszystko. -Więc skąd jesteś? Na pewno nie stąd, nie znasz miasta i masz obcy akcent. Zastanowiła się przez moment. Było jasne, że nie miała weneckiego akcentu. Toskański włoski, którym mówiła, narzucał jej naturalną odpowiedź. - Jestem z Lukki - powiedziała, co tylko częściowo mijało się z prawdą. Rezultat był pozytywny. Na zatroskanej buzi Zaniego pojawił się uśmiech i chłopiec ponownie wziął ją za rękę. -Jeśli tak, to zgoda! Możesz być naszym gościem. Ale to jeszcze kawał drogi. Nie jesteś bardzo zmęczona? - zatroszczył się nagle. -Trochę jestem - westchnęła Marianna, która nie czuła już nóg. - Jak długo musimy iść? -Jeszcze trochę... Rozespany przewoźnik przeprawił ich przez kanał, prawie
zupełnie pusty o tak wczesnej porze. Dzień zapowiadał się wyjątkowo piękny. Na tle jasnobłękitnego nieba, oczyszczonego przez burzę, latały białe gołębie. Od morza wiała świeża bryza, przesiąknięta zapachem soli i alg, który Marianna wdychała z prawdziwą rozkoszą. La Salute, do której coraz bardziej się zbliżali, podobna była do muszli w tym czystym porannym powietrzu. Dzień wydawał się wymarzony do przeżycia szczęśliwych chwil i Marianna nie śmiała domyślać się, co też trzymał dla niej w zanadrzu... Po drugiej stronie kanału przemierzyła kolejne wąskie uliczki, obejrzała nowe mosty, zobaczyła całe mnóstwo owych słynnych weneckich cacuszek, no i oczywiście spotkała chmarę podwórzowych kotów. Słońce wznosiło się już wysoko na niebie, a całkowicie wyczerpanej Mariannie kręciło się w głowie ze zmęczenia, gdy dotarli wreszcie do rozwidlenia dwóch kanałów. Jeden z nich, przy którym wznosiły się wysokie, różowe domy z suszącą się bielizną, prowadził prosto do portu. Nad nim przerzucona była kładka, łącząca obydwa nabrzeża. - Dotarliśmy wreszcie - powiedział z dumą Zani - tu właśnie mieszkam, w San Trovaso! To jest stocznia San Trovaso... miejsce, w którym naprawia się popsute gondole. W rzeczywistości Zani wskazywał ręką przeciwległy brzeg. Pływały tam skórki pomarańczy i liście sałaty. Przed hangarami z brązowego drewna czekało na naprawę kilkanaście gondoli, a wszystkie leżały na boku jak ranne rekiny. -Mieszkasz w tej stoczni? -Nie, mieszkam tam! Ostatni dom na rogu, na samej górze! Zza rogu tego właśnie domu wystawała wysoka reja zacumowanego statku. Ujrzawszy ją Marianna nie mogła oprzeć się nagłemu impulsowi, mimo że była nieludzko zmęczona. Chwyciła brzeg sukni i pędem pobiegła w stronę statku.
Za nią biegł mały Zani, nie rozumiejąc przyczyny tej nagłej ucieczki. Marianna nie potrafiła już dłużej znieść niepewności, musiała dowiedzieć się, czy on tam jest i czy na nią czeka... Pomyślała, że może on też spóźnił się na spotkanie, i głównie z tego powodu towarzyszyła Zaniemu aż tutaj. Dokąd pójdzie bez złamanego grosza i bez przyjaciół, jeśli okaże się, że Jason jeszcze nie przypłynął? W tym momencie wydawało jej się to zupełnie nieprawdopodobne, była prawie stuprocentowo pewna, że go tam zastanie! Zdyszana wpadła na zalane słońcem nabrzeże. W jednej sekundzie ujrzała dookoła siebie istny las masztów. Jak okiem sięgnąć - były statki. Po jednej stronie stał cały ich zastęp ze ściśniętymi dziobami. Po drugiej stronie cała masa statków odwrócona była rufami. Tę wielką flotę łączyły z nabrzeżem długie deski, po których obarczeni ciężarami tragarze poruszali się z niewiarygodną zwinnością. Mariannie zakręciło się w głowie od tej zachwycającej różnorodności. Rozbrzmiewające zewsząd rozkazy mieszały się z gwizdami okrętowych syren i biciem co kwadrans zegarów na nabrzeżu. Ktoś w tłumie zanucił piosenkę, której akompaniowała niewidzialna mandolina. Czasami melodię podchwytywała jakaś młoda dziewczyna w spódniczce w paski i o bosych stopach, niosąca na głowie koszyk ze świeżo złowionymi rybami. Po tym lekko różowym nabrzeżu, hałaśliwym i kolorowym, krzątała się olbrzymia armia pracowników, jakby żywcem przeniesionych z komedii Goldoniego. Do połowy rozebrani mężczyźni myli pokłady przycumowanych statków, polewając je czystą wodą z wielkich kubłów. - Co ty tu robisz? - zapytał z wyrzutem Zani. - Przecież już minęłaś mój dom! Chodź odpocząć... Ale miłość i zniecierpliwienie były znacznie silniejsze od zmęczenia. Widok tak wielkiej liczby statków jeszcze bardziej rozpłomienił gorączkę oczekiwania. Jason był tuż obok,
parę kroków od niej. Czuła to i była o tym święcie przekonana! Jak mogła w takiej chwili pójść spać? W mgnieniu oka zapomniała o wszystkich obawach i środkach ostrożności, jakie miała zamiar podjąć. Liczyło się tylko to, że go zobaczy, dotknie, poczuje jego cudowny zapach! Pomimo nalegań Zaniego Marianna weszła w sam środek tłumu kłębiącego się na nabrzeżu, przyglądając się uważnie tym statkom, których liny cumownicze były napięte. Obserwowała też ludzkie twarze i sylwetki kapitanów, przechadzających się po rufach. Niestety, żaden statek nie był podobny do tego, na który czekała. Ujrzała go niespodziewanie, parę chwil później. „Morska Czarodziejka" znajdowała się na samym środku Giudecca, oddalona o kilkaset metrów od nabrzeża. Holowana przez dwie duże łodzie, w których z zapałem pracowały ekipy wioślarskie, „Morska Czarodziejka" płynęła z gracją po spokojnej toni, gdy tymczasem bosonodzy marynarze krzątali się wokół żagli, zwijając jedne, a stawiając drugie. Przez krótką chwilę Marianna dostrzegła profil pięknej syreny, ustawionej na dziobie, która aż do złudzenia ją przypominała... Zafascynowana urodą błyszczącego w słońcu statku, księżna obserwowała manewry, szukając jednocześnie znajomej, niepowtarzalnej sylwetki Jasona pośród całej masy innych, biegających po pokładzie. Po chwili jednak masztowiec rozwinął żagle, równie lekko jak ptak rozkładający skrzydła do lotu, odwrócił się rufą i wyraźnie zaczął szukać wiatru... Dopiero teraz Marianna zrozumiała, że statek odpływa... Z jej gardła wydobył się przeraźliwy krzyk. - Nie!.. Nie!.. Nie chcę!.. Jason!.. Jak oszalała rzuciła się biegiem wzdłuż nabrzeża, krzycząc, wołając, roztrącając przechodniów, nie zwracając naj-
mniejszej uwagi na liczne potrącenia ani na powszechne zdumienie, jakie wzbudzała. Tragarze, kupcy, rybacy i marynarze oglądali się za tą rozczochraną kobietą o twarzy tonącej we łzach, która krzycząc wniebogłosy biegła przed siebie z wyciągniętymi rękami i wyglądała, jakby chciała rzucić się prosto do morza. Marianna niczego nie czuła, niczego nie słyszała, a także niczego nie widziała poza odpływającym statkiem. Znalazła się raptem w samym sercu piekła. Czuła niemal fizycznie, jak niewidzialna nić, utkana z jej własnego ciała, łącząca ją ze statkiem Jasona, stawała się z każdą chwilą coraz bardziej napięta, aż w pewnym momencie wydało się jej, że pociągnie ją za sobą do morza. W swojej nieszczęsnej skołatanej głowie obracała w kółko jedno i to samo okrutne i obsesyjne zdanie. - Nie zaczekał na mnie... - mówiła do siebie - nie zaczekał!.. Czy to możliwe, żeby cierpliwość i miłość Jasona, który bądź co bądź przepłynął ocean i dwa morza, żeby ją zobaczyć, nie wytrzymała próby pięciu dni? Więc naprawdę nie czuł, że ta, którą podobno tak kochał, była tuż obok niego, i nie usłyszał jej rozpaczliwego wołania? A teraz tak po prostu odpływał, odchodził, żeby połączyć się z morzem, jego drugą wielką miłością. Być może nigdy już go nie zobaczy!.. Jak miała dotrzeć do niego, jak go zatrzymać? Zadyszana, z sercem rozpaczliwie trzepoczącym się w piersi, biegła cały czas przed siebie. Jej nieprzytomne, załzawione spojrzenie utkwione było w odbijającym się w wodzie złocistym promieniu słońca, który powiększał się z sekundy na sekundę, będąc ostatnim połączeniem między statkiem a brzegiem. Opalizująca woda była jak ostatnia nadzieja, przywołująca ją jak kochanek. Chciała się w nią rzucić... Jeszcze tylko parę kroków...
Czyjeś silne ręce chwyciły Mariannę dokładnie w chwili, w której dobiegała do końca nabrzeża. Właśnie kiedy, kierowana trudnym do opanowania porywem serca, miała wskoczyć do wody, poczuła, że ktoś ją obezwładnił i... znalazła się raptem nos w nos z porucznikiem Beniellim, który patrzył na nią jak na zjawę. -Pani? - wybełkotał osłupiały, gdy wreszcie zdał sobie sprawę, kim była ta wariatka, którą uratował przed próbą samobójstwa. - To naprawdę pani?.. Wprost niewiarygodne! Marianna była już w takim stanie, że nie zdziwiłby ją widok samego Napoleona. Nie potrafiła jednak zupełnie rozpoznać człowieka, który ją trzymał i stanowił jedynie przeszkodę do jak najszybszego usunięcia. Pełna wściekłości próbowała wyrwać się za wszelką cenę z jego rąk. -Proszę mnie zostawić - krzyczała - no, niechże mnie pan puści! Na szczęście korsykański porucznik nie poddawał się, ale jego cierpliwość się wyczerpała. Miał dość tej histerii i zaczął energicznie potrząsać Marianną, tłumacząc jednocześnie, że powinna przestać krzyczeć i straszyć całe nabrzeże. Coraz liczniejsza grupka gapiów stała z groźnymi minami, obserwując z cichą nienawiścią, jak żołnierz z armii „ciemiężycieli" napastuje młodą kobietę. Czując, że sam sobie nie poradzi, Benielli krzyknął do swoich pomocników. - Dragoni, do mnie! Marianna nawet nie miała czasu, żeby się rozejrzeć, gdyż ostatecznie wyprowadzony z równowagi jej krzykami Benielli wymierzył jej precyzyjny cios. Księżna natychmiast zapadła w błogi stan nieświadomości. Budząc się z nieoczekiwanego omdlenia, ocucona dobroczynnym działaniem kompresu z octu, Marianna ujrzała przed sobą dół szlafroka w żółto-czarne paski i haftowane
pantofle, które coś jej przypominały. Tak, to przecież ona haftowała te herbaciane róże na czarnym tle! Uniosła lekko głowę i natychmiast poczuła silny ból w szczęce, tak że o mały włos byłaby ugryzła kompres, który klęcząca pokojówka trzymała jej pod nosem. Marianna odsunęła okład i krzyknęła z radości. - Arkadiuszu! To był naprawdę on! Ubrany w pasiasty szlafrok i pantofle, z potarganymi włosami, które układały się w dwie kępki, co go częściowo upodabniało do myszy, wicehrabia de Jolival nadzorował akcję ratowniczą. - Przychodzi do siebie, wicehrabio - krzyknęła uradowana pokojówka, widząc, że księżna podnosi się. Doskonale! Proszę nas teraz zostawić samych... Ledwo dziewczyna zdążyła wstać, żeby zrobić Arkadiuszowi miejsce, gdy Marianna padła mu w ramiona. Odzyskawszy świadomość, przypomniała sobie równocześnie o swoim nieszczęściu i z płaczem zawisła wicehrabiemu na szyi, niezdolna sklecić ani jednego sensownego zdania. Pełen współczucia, lecz zarazem przyzwyczajony do tego rodzaju scen Jolival pozwolił burzy przetoczyć się i gładził tylko z lekka wilgotne jeszcze włosy Marianny, którą uważał za swoją przybraną córkę. Stopniowo jej łkania ucichły i słabym głosem małej dziewczynki wyszeptała do ucha starego przyjaciela. - Jason!.. On odpłynął!.. Arkadiusz wybuchnął śmiechem, odsuwając od siebie załzawioną twarz Marianny, a następnie wyciągnął z kieszeni szlafroka wielką chustkę do nosa i otarł nią zapuchnięte od płaczu oczy Marianny. - I to z tego powodu zamierzała pani rzucić się do morza? Jason popłynął... do Chioggii, uzupełnić zapas słodkiej wody
i wędzonego jesiotra. Jutro już będzie tu z powrotem. Dlatego Benielli trzymał tego dnia straż w porcie. Poleciłem mu, żeby udał się tam, zanim „Morska Czarodziejka" postawi żagle. Miałem go później zmienić, na wszelki wypadek gdyby pojawiła się pani po odpłynięciu statku... czego też nie omieszkała pani zrobić! Przepełniona cudownym uczuciem ulgi, nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, Marianna spojrzała z podziwem na Arkadiusza. - Wiedział pan, że przyjadę? Uśmiech wicehrabiego zgasł i dopiero wówczas spostrzegła, jak bardzo się postarzał podczas jej nieobecności. Jego skronie posiwiały i pogłębiły się bruzdy między brwiami i wokół ust. Pocałowała go w policzek z wielką czułością. -To była jedyna szansa odnalezienia pani. Wiedziałem, że jeśli pani żyje, to zrobi pani absolutnie wszystko, żeby zdążyć na spotkanie. Był to nasz jedyny ślad, mimo ogromnych wysiłków księżnej Elizy, która postawiła całą policję na nogi. Agata wspominała o liście od baronowej Cenami, prawdopodobnie wyznaczającym pani spotkanie, ponieważ wyszła pani w ogromnym pośpiechu, ubrana skromnie i tak, aby nikt jej nie zauważył. Rzecz jasna, Zoe Cenami nie była autorką tego listu... a pani nie pofatygowała się nawet, żeby zostawić choćby najkrótszą wiadomość - powiedział z łagodnym wyrzutem. -List Zoe prosił o całkowitą dyskrecję. Sądziłam, że grozi jej niebezpieczeństwo. Po prostu nie pomyślałam. Gdyby pan jednak wiedział, jak bardzo żałowałam mojej lekkomyślności... -Moje biedne dziecko. Miłość, przyjaźń i rozsądek nie zawsze idą w parze, szczególnie w pani przypadku! Oczywiście generał Arrighi i ja od razu pomyśleliśmy o pani mężu, który mógł stracić cierpliwość.
-Książę nie żyje! - ucięła posępnie Marianna. - Został zamordowany! -Ach tak!.. Teraz Jolival przyjrzał się uważnie swojej młodej przyjaciółce. Miała niepokojąco bladą cerę, niespokojne spojrzenie i naznaczoną cierpieniem twarz. Domyślił się, że przeżyła straszne chwile i że, być może, nie był to jeszcze odpowiedni moment na rozmowę. Odkładając na później pytania, które same cisnęły mu się na usta, powiedział: - Potem mi pani wszystko opowie. Ten fakt z pewnością wiele wyjaśnia. Po pani zniknięciu zupełnie straciliśmy głowy. Gracchus twierdził, że trzeba podpalić posiadłość księcia w Lukce, a Agata płakała cały dzień, upierając się, że na pewno porwały panią demony Sant'Anna. Najbardziej opanowany okazał się oczywiście książę Padwy. Przybył osobiście z solidną eskortą i stawił się przed villa dei Cavalli. Niestety, nie zastał tam nikogo oprócz nielicznych służących, opiekujących się posiadłością. Nikt też nie wiedział, gdzie można znaleźć księcia. Sprawiali wrażenie przyzwyczajonych do jego często długich nieobecności. Nigdy bowiem nie uprzedzał, ani o swoim wyjeździe, ani o powrocie. Wróciliśmy zatem do Florencji, zawiedzeni i zrozpaczeni, bo straciliśmy już wszelkie ślady. Oczywiście, wcale nie byliśmy przekonani, czy książę Sant'Anna nie maczał palców w tym porwaniu, ale nie znaliśmy adresów jego pozostałych posiadłości. Gdzie mieliśmy szukać? Książęca policja była całkowicie bezradna. Dlatego też pomyślałem, żeby przyjechać tutaj, z powodu, o którym wspominałem wcześniej. Ale... muszę się pani przyznać, że od pięciu dni, od chwili kiedy przypłynął Beaufort, z każdą upływającą godziną traciłem resztki nadziei. Myślałem... - Jolival odwrócił twarz, żeby ukryć wzruszenie. - Myślał pan, że nie żyję, prawda? Mój biedny, kochany
przyjacielu, proszę pana o wybaczenie za wszystkie troski, jakich panu przysporzyłam. Ale czy... Jason, czy on też sądził, że... -On? Skądże! Nawet przez chwilę nie miał najmniejszej wątpliwości, że pani żyje. W ogóle nie dopuszczał do siebie myśli o śmierci. „Jeśli nie byłoby już jej na tym świecie powtarzał - poczułbym to w całym swoim ciele. Byłbym niepełny, krwawiłbym lub też moje serce przestałoby bić, ale wiedziałbym o tym z całą pewnością!" Dlatego wypłynął dzisiaj rano z całym spokojem. Chciał być gotowy do drogi, kiedy pani się pojawi! A poza tym... sądzę, że męczyło go to oczekiwanie, chociaż wolałby obciąć sobie język, niż przyznać się do tego. Czuł, że wariuje. Potrzebował ruchu, działania, aktywności. Gdzie pani się podziewała, Marianno? Czy może mi pani już opowiedzieć, co się stało, pod warunkiem oczywiście, że nie będzie to dla pani zbyt bolesne? -Kochany Jolival! Przeszedł pan prawdziwe piekło z mojego powodu i płonie pan z ciekawości, żeby dowiedzieć się... Mimo to poczekał pan ze wszystkimi pytaniami, żeby nie sprawić mi przykrości! Byłam tutaj, mój przyjacielu. -Tutaj? -Tak. W Wenecji. W pałacu Sorenzo, który dawniej należał do Lucindy, słynnej babki księcia. -A więc nie pomyliliśmy się! To pani mąż... -Nie. Matteo Damiani... administrator. On właśnie zabił mojego męża. I Marianna opowiedziała Arkadiuszowi, co wydarzyło się od chwili domniemanego spotkania z Zoe Cenami w kościele Or San Michele. Mówiła o porwaniu, podróży i upodlającym uwięzieniu. Opowieść była długa, męcząca i trudna. Mimo zaufania i wielkiej przyjaźni, jaka łączyła ją z Jolivalem, musiała opisać wiele drastycznych szczegółów, uwłaczających jej god-
ności i raniących jej dumę. Niełatwo jest wyznać jednej z najpiękniejszych i najbardziej uwielbianych kobiet, że całymi tygodniami traktowana była jak niewolnica kupiona na targu. Arkadiusz musiał jednak poznać cały bezmiar jej moralnego upadku, ponieważ był jedyną osobą zdolną jej pomóc i jedynym człowiekiem, który naprawdę ją rozumiał! Słuchał chwilami w całkowitym skupieniu, chwilami bardzo poruszony. W najtrudniejszych momentach wstawał i krążył po pokoju, trzymając ręce założone do tyłu, z głową schowaną w ramionach, starając się dokładnie wsłuchać w to szalone opowiadanie, w które z trudem uwierzyłby, gdyby je usłyszał od kogoś innego. Kiedy Marianna skończyła i zamknąwszy oczy opadła wyczerpana na poduszki, Jolival podszedł do butelki z winem, stojącej na drewnianej tacy, nalał sobie pełny kieliszek i wypił go jednym haustem. - Nalać pani trochę? - zaproponował. - To najlepszy środek wzmacniający, jaki znam, a pani z pewnością potrzebuje go bardziej niż ja! Zaprzeczyła ruchem głowy. -Proszę mi wybaczyć, że zasmuciłam pana tym opowiadaniem, Arkadiuszu, ale musiałam panu wszystko wyznać! Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo tego potrzebowałam! -Myślę, że wiem, jak bardzo. Każdy człowiek po tak potwornych przeżyciach chciałby choć trochę ulżyć sobie. A pani wie przecież, że moim głównym zadaniem na tym świecie jest pomagać pani na miarę moich sił i możliwości. Co się tyczy przebaczenia... moje biedne dziecko, co ja miałbym pani przebaczyć? Ta lawina okropności, którą mi pani opowiedziała, jest dowodem ogromnego zaufania z pani strony. Pozostaje teraz pytanie, co zrobimy? Twierdzi pani, że ten niegodziwiec i jego wspólniczki nie żyją? -Tak. Zostali zamordowani, ale nie wiem przez kogo.
-Powiedziałbym raczej: skazani! Nie wiadomo tylko, kto
był wykonawcą wyroku... -Może jakiś włóczęga? W pałacu jest mnóstwo cennych rzeczy. Jolival pokręcił głową z powątpiewaniem. - Nie. Wspomniała pani o zardzewiałych łańcuchach, które leżały na zwłokach administratora. To wskazywałoby na zemstę... lub bezlitosny wyrok sprawiedliwości! Damiani musiał mieć wrogów. Któryś z nich, być może, dowiedział się o pani losie i postanowił panią uwolnić... Znalazła pani przecież swoje ubranie! Naprawdę, to bardzo dziwna historia, nie sądzi pani? Ale Marianna nie chciała już zajmować się byłym oprawcą. Teraz, gdy odzyskała przyjaciela, niepokoiła się tylko o swojego kochanka. Jej myśli krążyły nieustannie wokół mężczyzny, dla którego tu przybyła i z którym zamierzała budować swoje nowe życie. -A Jason? - zapytała zaniepokojona. - Czy muszę to wszystko mu opowiedzieć? Pan, który darzy mnie prawdziwie ojcowską miłością, miał duże trudności z wysłuchaniem mojego opowiadania. Obawiam się więc... -Że Beaufort nie będzie pani współczuł jeszcze bardziej, on, który po prostu kocha panią? Ależ, Marianno... musi pani to zrobić! Jak inaczej wytłumaczy pani to zniknięcie na całe tygodnie? Tylko prawdą najboleśniejszą, ale prawdą! Marianna z krzykiem zerwała się z łóżka, podbiegła do Jolivala i chwyciła go za ręce. -Nie, błagam pana, Arkadiuszu, niech pan nie wymaga tego ode mnie. Niech mi pan nie każe wyznawać mu całej mojej hańby. Przeraziłby się... poczułby do mnie wstręt... -Dlaczego? Czy to pani wina? Czy z własnej i nieprzymuszonej woli udała się pani na spotkanie z tym nędznikiem? Wykorzystano panią, Marianno, pani ufność i przyjazny stosunek do świata, a także słabość wynikającą z tego, że jest
pani kobietą. Na domiar złego użyto jeszcze przemocy i narkotyków! -To prawda! To wszystko prawda, ale znam Jasona i... jego zazdrość, jego popędliwość. Musiał mi już tyle wybaczyć! Proszę nie zapominać, że dokonał prawdziwego wyłomu w swojej surowej moralności zakochując się w byłej kochance Napoleona. Proszę sobie również przypomnieć, że byłam zmuszona zwyczajnie sprzedać się obcemu człowiekowi, aby ratować mój honor. A teraz chce pan, żebym mu opowiedziała... żebym mu wytłumaczyła? Nie, nie, mój przyjacielu. To zupełnie niemożliwe i nigdy tego nie zrobię! Proszę tego nie żądać, wszystko, tylko nie to! -Niech pani będzie rozsądna, Marianno. Sama pani powiedziała, że Jason kocha panią dostatecznie, aby zrozumieć wiele spraw. -Ale nie takich! Oczywiście, nie będzie mi czynił żadnych wyrzutów, zrozumie... albo uda, że zrozumiał, aby nie dręczyć mnie jeszcze bardziej! Ale odsunie się ode mnie! Na zawsze już pozostaną między nami te straszne sceny, które panu opisałam, a jeśli czegoś nie powiem mu do końca, to i tak się tego domyśli! Umarłabym z żalu. Nie chce pan przecież, żebym umarła, Arkadiuszu. Nie chce pan, prawda? Drżała jak liść na wietrze. Koszmar minionych chwil mieszał się z rozpaczą i dręczącą obawą przed utratą jedynej miłości. Arkadiusz objął ją czule i pomógł usiąść. Potem ujął jej zziębnięte ręce i uklęknął koło niej. -Nie tylko nie chcę pani śmierci, moje maleństwo, ale niczego tak nie pragnę jak pani szczęścia! To zrozumiałe, że nie wyobraża sobie pani, by można opowiedzieć podobne rzeczy ukochanemu mężczyźnie... ale co mu pani powie? -Nie wiem... Że książę kazał mnie porwać i uwięzić i że... udało mi się uciec! Coś wymyślę, a pan mi pomoże, prawda, Arkadiuszu?
-A jeśli... pozostał w pani żywy ślad? Co wtedy? -Nie wierzę w to... Nie chcę, aby to była prawda! Po pierwsze nic nie wskazuje na to, żeby wysiłki tego potwora miały przynieść jakikolwiek efekt. A jeśli nawet... -To co wtedy? -Będę wiedziała, jak się tego pozbyć, nawet za cenę własnego życia.Ten zgniły owoc musi oderwać się ode mnie! Zrobię wszystko, co w mojej mocy, jeśli te przypuszczenia okażą się słuszne! Powiedziałam panu, wolę umrzeć! Musi mi pan przyrzec, że mu pan nic nie powie, nawet w tajemnicy! Musi mi pan to przyrzec, w przeciwnym razie oszaleję!.. Jolival zrozumiał, że obecny stan jej nerwów całkowicie wyklucza zdolność rozumowania. Błyszczące ze zmęczenia oczy i załamujący się głos były wynikiem ogromnego nerwowego napięcia. Niewiele brakowało do przekroczenia granic wytrzymałości! - Przysięgam, moja maleńka. Niech się pani uspokoi, na miłość boską, proszę się uspokoić!.. Musi pani teraz odpocząć, zasnąć... i przyjść do siebie! Tu, blisko mnie, jest pani bezpieczna, nikt pani nie zrobi krzywdy, a ja uczynię wszystko, żeby jak najszybciej mogła pani zapomnieć o tych strasznych chwilach! Gracchus i Agata są razem ze mną oczywiście. Zawołam pani pokojówkę. Pomoże pani położyć się, zajmie się wszystkim i przyrzekam, że nikt nie będzie o nic pytał. Głos Jolivala był łagodny i miękki jak jedwab. Uspokajający, rozluźniający, miał cudowne właściwości oliwy wylanej na niespokojną wodę. Marianna stopniowo uspokajała się. Gdy w chwilę później Agata z Gracchusem weszli do pokoju z okrzykami radości, ujrzeli ją płaczącą w ramionach Jolivala. Były to gorące, oczyszczające łzy.
Od marzeń do rzeczywistości Nazajutrz pod wieczór Marianna leżała przy otwartym oknie, wyciągnięta na długim szezlongu, i obserwowała dwa statki płynące od strony Lido. Pierwszy z nich i zarazem okazalszy miał zatkniętą na maszcie gwiaździstą flagę, ale i bez tych oznakowań wiedziała, że to statek Jasona. Wiedziała o tym już w momencie, gdy ujrzała na horyzoncie małą, białą plamkę. Słońce, które przez cały dzień paliło Wenecję żywym ogniem, chyliło się powoli ku zachodowi, roztaczając wokół blask czystego złota. Świeże powietrze wpadało przez okno, niosąc ze sobą krzyk mew. Marianna wdychała je z przyjemnością, smakując ten delikatny spokój ostatniej chwili samotności i dziwiąc się, że tak bardzo był jej drogi, biorąc pod uwagę fakt, że oczekiwała ukochanego mężczyzny. Za parę chwil będzie już tutaj. Na samo wyobrażenie jego wejścia, pierwszego spojrzenia, pierwszego słowa, zaczęła drżeć z radości i podniecenia. Strasznie się bała, że źle odegra rolę, którą sobie narzuciła, i że nie wypadnie dostatecznie naturalnie. Rano, kiedy obudziła się z prawie dwudziestoczterogodzinnego snu, czuła się już prawie dobrze. Miała świeży
umysł i odprężone ciało. Dzięki Jolivalowi mogła korzystać z wyjątkowo komfortowych warunków. Arkadiusz bowiem po przyjeździe do Wenecji wynajął prywatny apartament, zamiast ulokować się w hotelu. Jeszcze we Florencji polecono mu pensjonat pana Giuseppe Dal Niela, sympatycznego człowieka o dobrych manierach, potrafiącego cieszyć się drobnymi radościami życia. Po upadku republiki Dal Niel wynajął dwa piętra w starym i okazałym pałacu, zbudowanym przez dożę Giovanniego Dandolo, twórcę systemu monetarnego Wenecji, która wybiła własne dukaty. Dal Niel uwielbiał podróżować i w związku z tym nieobce mu były blaski i cienie wędrownego życia. Znając z własnego doświadczenia wszystkie mankamenty i niedogodności ówczesnych hoteli i oberż, wpadł na pomysł odpłatnego przyjmowania gości i otoczenia ich prawdziwym luksusem oraz pełnym komfortem. Marzył o przejęciu całego pałacu i przekształceniu go we wspaniały pensjonat. Jednak do pełnej realizacji projektu brakowało mu jeszcze parteru, którego nie mógł wynająć z uwagi na starą księżnę Mocenigo, jego właścicielkę. Broniła się zaciekle przed podobnymi projektami merkantylnymi*. Pocieszał się tym, że mógł przyjmować starannie dobranych gości, których obecność sprawiała mu prawdziwą radość. Dwa razy dziennie odwiedzał swoich domowników, osobiście lub za pośrednictwem swojej córki Alfonsiny, i starał się spełnić ich wszystkie życzenia Oczywiście stawał na głowie dla księżnej Sant'Anna, nie zrażony jej trochę nietypowym przybyciem, nieprzytomnej, ociekającej wodą, w ramionach porucznika Beniellego. Całej służbie wydał surowy nakaz zachowania zupełnej ciszy podczas jej odpoczynku. Dzięki niemu Marianna * Musiał czekać aż do 1822 roku, kiedy to założył hotel Royal Danieli, jeden z najznakomitszych weneckich hoteli aż do dzisiejszego dnia.
mogła w ciągu jednego dnia podreperować siły i obudzić się rano świeża jak kwiat. Gdyby nie powracające złe wspomnienia, czułaby się wprost cudownie! Kiedy sylwetka „Morskiej Czarodziejki" stała się już rozpoznawalna, Jolival poszedł do portu, żeby zawiadomić Jasona o przybyciu Marianny i opowiedzieć mu o jej przygodzie w wersji, którą wspólnie ustalili. Ponieważ z reguły najlepsze jest to, co najprostsze, uzgodnili, co następuje. Marianna została porwana na rozkaz swojego męża i uwięziona w jakimś nieznanym pałacu. Trzymano ją tam w całkowitej nieświadomości co do dalszego losu, jaki przygotował dla niej książę Sant'Anna, z pewnością urażony, lecz również pragnący ostatecznie wyjaśnić ich sytuację. Wiedziała jedynie, że ma być wysłana w nieznanym kierunku. Którejś nocy jednak, korzystając z nieuwagi strażników, zdołała uciec i dotrzeć do Wenecji, gdzie ją odnalazł Jolival. Arkadiusz, rzecz jasna, dołożył wszelkich starań, żeby opowiadanie o ucieczce było dostatecznie przekonywające. Marianna ze swojej strony powtarzała od rana tę lekcję i nauczyła się jej prawie na pamięć. Z trudem mogła pogodzić się z kłamstwem, przeciwko któremu buntowała się jej uczciwość i prawdomówność. Ta bajka była niezbędna, zgodnie z zasadą Jolivala, który zwykł mawiać, że nie każdą prawdę można wyznać, zwłaszcza ukochanemu. Nie zmieniło to jednak faktu, że owo kłamstwo wydało się Mariannie wyjątkowo szkaradne, ponieważ oskarżała człowieka nie tylko całkowicie niewinnego, ale co więcej, główną ofiarę tego dramatu. Było rzeczą odrażającą przedstawiać jako bezwzględnego strażnika nieszczęsnego człowieka, którego nazwisko nosiła i którego nieumyślnie doprowadziła do zguby. Wiedziała, że na tym niedoskonałym świecie za wszystko trzeba płacić, a zwłaszcza za szczęście. Nie miała jednak
przekonania do szczęścia opartego na kłamstwie i na samą myśl o tym ogarniał ją strach i przerażenie. Czy los nie zażąda od niej wyjaśnień? Wiedziała też, że dla Jasona jest gotowa ścierpieć wszystko, nawet piekło minionych dni... nawet życie w kłamstwie. Wielkie lustro ozdobione szklanymi kwiatami, wiszące obok szezlonga, odbijało jej wdzięczną postać, obleczoną w suknię z białego muślinu i uczesaną starannie przez Agatę. Niestety, ani wypoczynek, ani troskliwa opieka nie umiały zgasić niepokoju, tlącego się na dnie jej oczu. Zmusiła się do uśmiechu, ale oczy pozostały nadal smutne. -Czy księżna nie czuje się dobrze? - zapytała Agata, która haftowała coś w kącie pokoju i od czasu do czasu przypatrywała się swojej pani. -Nie, Agato, bardzo dobrze. Dlaczego pytasz? -Bo nie ma pani radosnego wyglądu! Powinna pani wyjść na balkon. O tej porze wszyscy są na nabrzeżu. A może zobaczyłaby pani nadchodzącego pana Beauforta? Marianna pomyślała, że zachowuje się jak skończona idiotka. Co ona tu robi, skulona na krześle, podczas gdy powinna płonąć z niecierpliwości, by ujrzeć swojego kochanka? Zrozumiałe, że wczoraj nie mogła towarzyszyć Jolivalowi z powodu ogromnego zmęczenia, ale dzisiaj, zamiast siedzieć pogrążona w smutku, powinna oczekiwać Jasona z radosnym podnieceniem, jak każda zakochana kobieta. Nie miało sensu tłumaczenie Agacie, że nie chce być rozpoznana przez pewnego sierżanta gwardii narodowej ani też przez miłe dziecko, które przyszło jej z pomocą. Myśl o Zanim wzbudziła w niej wyrzuty sumienia. Chłopiec był świadkiem zarówno jej skrajnej rozpaczy, jak i zdecydowanej akcji ratowniczej porucznika Beniellego i z pewnością niewiele z tego rozumiał. Pewnie myślał teraz, że spotkał jakąś niebezpieczną wariatkę. Zrobiło się jej żal tej ładnej przyjaźni, na zawsze utraconej.
Wyrwała się jednak z odrętwienia i przeszła po loggii, cały czas pilnując się jednak, żeby pozostać w cieniu gotyckich kolumienek. Agata miała rację. Na widocznym u jej stóp nabrzeżu Esclavons było gwarno od ludzi. Wyglądali, jakby cały czas tańczyli jakieś hałaśliwe i kolorowe tańce, od Pałacu Dożów aż po Arsenał, dając wspaniały spektakl pełen życia i radości. Jakby chcieli udowodnić, że nawet Wenecja pokonana, pozbawiona królewskiej korony, okupowana, zredukowana do roli prowincjonalnego miasta, pozostaje nadal pogodną i wesołą Wenecją. Na pewno znacznie bardziej niż ja! - pomyślała Marianna. - Nieporównanie bardziej niż ja. Gwałtowne poruszenie wśród tłumu wyrwało ją z melancholijnych rozmyślań. W odległości paru metrów zobaczyła mężczyznę ze spuszczoną głową, który przed sekundą wyskoczył z szalupy i zmierzał prosto w kierunku pałacu Dandolo. Był bardzo wysoki, znacznie wyższy od tych, których brutalnie roztrącał. Przeciskał się przez tłum z niebywałą energią, jak jego statek przez wysokie fale, tak że idący za nim Jolival ledwo mógł za nim nadążyć. Mężczyzna miał szerokie ramiona, niebieskie oczy, dumną twarz i czarne, zmierzwione włosy. - Jason! - wyszeptała Marianna, pijana ze szczęścia. Jesteś nareszcie!.. Pomiędzy obawą a szczęściem jej serce dokonało wyboru w czasie jednej sekundy. Zniknęło wszystko, co nie było radością, i cały świat pojaśniał... Ponieważ widziała, że Jason wpadł już do pałacu, uniosła kraj sukni i pobiegła do drzwi. Przeleciała niczym strzała przez cały apartament i rzuciła się na schody, na które wbiegał już Jason, przeskakując po cztery stopnie. W końcu z dzikim okrzykiem radości, który trochę przypominał szloch, padła mu w ramiona, płacząc się i śmiejąc na przemian. Jason, gdy tylko ją spostrzegł, krzyknął tak głośno, że stary
szlachetny pałac aż zatrząsł się w posadach. Był taki szczęśliwy, że skończyła się wreszcie ta wielomiesięczna cisza, kiedy mógł szeptać jej imię tylko w snach. Chwycił ją w ramiona, podniósł do góry i nie oglądając się na służących, którzy zbiegli się tłumnie słysząc wrzawę, zaczął obsypywać łapczywymi pocałunkami jej twarz i szyję. Stojący obok siebie Jolival i Giuseppe Dal Niel obserwowali scenę z dołu schodów. Wenecjanin złożył dłonie. -E maraviglioso!.. Que bello amore!* -Tak - potwierdził skromnie Francuz - to dosyć udana miłość. Marianna miała zamknięte oczy. Ona i Jason znajdowali się w samym sercu miłosnego cyklonu i oczarowania, które skutecznie oddzielało ich od reszty świata. Ledwo usłyszeli gromkie brawa, które dostali od stojących wokół osób. Prawdziwa włoska publiczność, dla której miłość zawsze była bardzo ważną sprawą, wyrażała w ten sposób swoje zadowolenie i uznanie! W zupełnym upojeniu korsarz wziął Mariannę na ręce i nie przerywając pocałunków ani na chwilę zaniósł ją na górę. Otworzył butem drzwi, które natychmiast zatrzasnęły się za nimi, przy akompaniamencie wiwatującego tłumu. -Czy uczyni mi pan ten zaszczyt i wychyli ze mną kieliszek grappy za zdrowie zakochanych? - zaproponował Dal Niel z uśmiechem. - Coś mi mówi, że nie jest im pan teraz potrzebny... A takie szczęście trzeba uczcić! -Chętnie posiedziałbym w pańskim miłym towarzystwie, proszę mi wierzyć. Muszę jednak pana zmartwić. Moim obowiązkiem jest przeszkodzić im w tym czułym tete a tete. Musimy wspólnie podjąć ważne decyzje... -Decyzje? Jakież to decyzje może podejmować taka śliczna kobieta poza wyborem odpowiednich toalet? * wł. To cudowne!.. Jaka piękna miłość!
Jolival zaczął się śmiać. - Zapewne zdziwi to pana, drogi przyjacielu, ale stroje zajmują w życiu księżnej bardzo poślednie miejsce. No proszę, zdążyłem wspomnieć o ważnych decyzjach i oto same do nas przychodzą. Rzeczywiście, porucznik Benielli, wciśnięty w swój mundur, trzymając dłoń na rękojeści szabli, zrobił wojskowe entree, nieco mniej głośne niż Jason, i natychmiast rozproszył tłum ciekawskich służących. Pomaszerował zdecydowanym krokiem w stronę stojących mężczyzn i zasalutował. -Amerykański statek już wrócił - powiedział. - Muszę więc niezwłocznie zobaczyć się z księżną. Zaznaczam, że to pilne, bo i tak straciliśmy już mnóstwo czasu! -Rozumiem! Grappa będzie musiała poczekać - westchnął Jolival. - Zechce mi pan wybaczyć, signor Dal Niel, ale muszę wprowadzić tego porywczego żołnierza. -Peccato! Jaka szkoda! - odpowiedział Dal Niel ze zrozumieniem. - Niech się pan nie śpieszy zanadto! Proszę zostawić ich samych chociaż przez chwilę! Dotrzymam towarzystwa porucznikowi. -Chwilę? Na Boga! W ich przypadku chwila może oznaczać całe godziny! Nie widzieli się przez sześć miesięcy! Arkadiusz jednak nie miał racji. Ledwo Marianna pozwoliła miłości uciszyć obawy i niepewności, a już gorzko tego pożałowała. Gdy zobaczyła ukochanego mężczyznę, nie potrafiła opanować porywu, pod którego wpływem z całą naturalnością rzuciła mu się w ramiona. Jason oczywiście odpowiedział z namiętnością... zbyt wielką namiętnością! Kiedy niósł ją w ramionach przeskakując po dwa stopnie i gdy śpiesząc się, żeby zostać z nią wreszcie sam na sam, gwałtownie zamknął za nimi drzwi, Marianna ocknęła się z cudownego omdlenia. Wiedziała, co się za chwilę wydarzy. Jason w miłosnym uniesieniu rzuci ją na łóżko, w ciągu paru
minut, a może szybciej, zostanie rozebrana i zaraz potem będzie należała do niego, nie mogąc zatrzymać czułego huraganu, który na nią spadnie... A przecież coś się w niej buntowało, coś, o czym do tej pory nie wiedziała, a co było głębią miłości do Jasona. Kochała go do tego stopnia, że była gotowa nie poddać się gwałtownej namiętności, jaką w niej wzbudzał. W mgnieniu oka zrozumiała, że nie może i nie powinna do niego należeć tak długo, jak długo nie wyjaśni się ostatecznie dręcząca ją niepewność, ów potrzask, w którym cały czas trzymał ją Darni ani! Z pewnością, jeśli prawdą było, że w zaciszu jej ciała zaczynało rosnąć nowe życie, byłoby wygodne, a nawet całkiem proste, stworzyć sytuację, w której ojcostwo zostałoby przypisane Jasonowi. Nawet jakaś głupia dziewczyna poradziłaby sobie świetnie w takiej sytuacji, mając do czynienia z mężczyzną tak ognistym i tak zakochanym. Skoro jednak Marianna nie chciała wyznać, co się z nią działo podczas tych sześciu tygodni, tym zacieklej broniła się przed oszukaniem Jasona, i to w najnikczemniejszy sposób. Nie! Dopóki w tej sprawie nie będzie miała całkowitej pewności, nie pozwoli mu się dotknąć! Za żadne skarby! W przeciwnym razie pogrążą się na całe życie w kłamstwie, którego ona stanie się niewolnicą! Byłoby to nie do zniesienia! Gdy na chwilę przestał ją całować, aby znaleźć drzwi do jej pokoju, wyślizgnęła się z jego ramion i szybko stanęła na równe nogi. - O Boże, Jason! Zwariowałeś... i myślę, że ja na równi z tobą. Podeszła do lustra, żeby przyczesać włosy, które opadły jej na plecy. W tej samej chwili Jason znalazł się obok niej, otoczył ją znowu gorącym uściskiem i całując jej włosy zaczął się cicho śmiać. - Mam nadzieję, Marianno! Mam nadzieję! Przez całe
miesiące marzyłem o tej chwili... kiedy w końcu po raz pierwszy będziemy sami!.. My dwoje... Ty i ja!.. I nic pomiędzy nami oprócz naszej miłości! Nie sądzisz, że zasłużyliśmy na to? Jego ciepły głos, tak łatwo przybierający ironiczny ton, był teraz lekko zachrypnięty. Zaczął delikatnie odgarniać jej włosy, żeby pocałować ją w kark. Marianna przymknęła oczy, szczęśliwa i nieludzko rozdarta jednocześnie. -Nie jesteśmy sami - wyszeptała, oswobadzając się ponownie z jego uścisku. Jest Jolival... Agata i Gracchus, którzy w każdej chwili mogą tu wejść! Ten hotel to niemalże publiczne miejsce! Nie słyszałeś ich oklasków na schodach? -I co z tego? Jolival, Agata i Gracchus od dawna wiedzą o nas wszystko! Zrozumieją, że chcemy być razem już teraz, nie czekając ani chwili dłużej! -Oni tak!.. Ale jesteśmy w obcym kraju i muszę uszanować... Nagle zbuntował się i zdenerwowany odpowiedział sarkastycznym tonem. - Co? Może nazwisko, które nosisz? Dawno już o nim nie słyszałem! Ale, jeśli wierzyć Arkadiuszowi, nie musisz już liczyć się z mężem, który cię uwięził! Marianno!.. Zrobiłaś się nagle szalenie cnotliwa! Co się stało? Wejście Jolivala zwolniło księżną od odpowiedzi. Jason zmarszczył brwi, uznając tę wizytę za niewłaściwą. Jednym szybkim spojrzeniem Arkadiusz ocenił sytuację. Marianna czesała się przed lustrem, a Jason, nie kryjąc niezadowolenia, stał ze skrzyżowanymi ramionami i spoglądał to na Jolivala, to na Mariannę, przygryzając wargi. Jolival posłał im uśmiech, będący niebywałym połączeniem łagodności i ojcowskiego zatroskania. - To tylko ja, moje dzieci. Wierzcie mi, proszę, że jest mi bardzo niezręcznie przerywać wasze pierwsze tete a tete.
Czeka już jednak porucznik Benielli i nalega, żeby natychmiast go przyjąć. - Znowu ten nieznośny Korsykanin? Czego chce? - krzyknął Jason. - Nie miałem czasu zapytać go, ale to chyba coś ważnego. Marianna podbiegła do ukochanego i kładąc mu dłonie na policzkach pocałowała go w usta, starając się w ten sposób powstrzymać jego protest. - Arkadiusz ma rację, mój kochany. Lepiej, żebyśmy go przyjęli. Dużo mu zawdzięczam. Gdyby nie on, leżałabym teraz martwa gdzieś w porcie. Wysłuchajmy przynajmniej tego, co ma nam do powiedzenia. Efekt był piorunujący. Marynarz natychmiast się uspokoił. - Do diabła z tym natrętem! Ale skoro tego tak bardzo chcesz... Niech pan więc przyprowadzi tę zarazę, Jolival! Jason odwrócił się, poprawił granatowy mundur ze srebrnymi guzikami, obciskający szczupłe umięśnione ciało, i podszedł do okna, gdzie przystanął z założonymi do tyłu rękami, wyrażając całą swoją osobą nieprzychylny stosunek do przybysza. Marianna patrzyła na niego z czułością. Nie znała powodu antypatii Jasona do jej strażnika. Domyślała się jednak, że Benielli nie potrzebował wiele czasu, żeby doprowadzić Amerykanina do skrajnej rozpaczy. Starając się uszanować wolę Jasona, który najwidoczniej nie chciał uczestniczyć w rozmowie, przygotowała się sama na przyjęcia porucznika. Jego niezwykle ceremonialne wejście i powitanie uzyskałyby aprobatę najbardziej drobiazgowego szefa protokołu. - Za pozwoleniem Waszej Jaśnie Oświeconej Książęcej Mości, przyszedłem prosić o urlop. Jeszcze dzisiaj wieczorem udam się do księcia Padwy. Czy mogę mu zaanonsować, że od tej chwili wszystko wróciło do normy i że pani podróż do Konstantynopola szczęśliwie już się zaczęła?
Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ubiegł ją lodowaty głos Jasona. - Z przykrością muszę panu donieść, że nie ma mowy o żadnej podróży księżnej do Konstantynopola. Jutro wyrusza ze mną do Charlestonu, gdzie nie będzie już pionkiem w niczyich podejrzanych machinacjach politycznych! Może pan odejść, poruczniku! Oszołomiona brutalnością tego, co usłyszała, Marianna spoglądała to na bladego z wściekłości Jasona, to na Jolivala przygryzającego wąsa, z mocno zakłopotaną miną. -Czy pan o tym nie wspominał, Arkadiuszu? Myślałam, że powiedział pan panu Beaufortowi o rozkazach cesarza odezwała się Marianna. -Uczyniłem to, moja droga, ale bez większego rezultatu! Nasz przyjaciel nie chciał o niczym słyszeć, więc postanowiłem nie nalegać, w nadziei, że może pani uda się go przekonać. -Dlaczego nie uprzedził mnie pan o tym? -Kiedy zobaczyłem panią wczoraj, wydało mi się, że miała pani wystarczająco wiele powodów do zmartwienia powiedział łagodnie Jolival. - Byłem zdania, że ów... spór dyplomatyczny może poczekać przynajmniej do... -Nie widzę żadnych powodów do sporu - przerwał gwałtownie Benielli. - Kiedy cesarz wydaje rozkazy, trzeba się im podporządkować, jak sądzę! -Zapomina pan o jednym - krzyknął Jason. - Rozkazy Napoleona zupełnie mnie nie dotyczą. Jestem obywatelem amerykańskim i w związku z tym podlegam wyłącznie rządowi mojego kraju! -Bo też nikt pana o nic nie prosi! Księżna wcale pana nie potrzebuje. Wolą cesarza jest, żeby popłynęła neutralnym statkiem, których w porcie jest bez liku! Jakoś sobie bez pana poradzimy! Proszę spokojnie wracać do Ameryki!
-Bez niej nie odpłynę! Chyba nie zrozumiał mnie pan
dobrze! Postaram się więc wyrazić jaśniej. Zabieram księżnę ze sobą i nie obchodzi mnie pańskie zdanie w tym względzie. Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? -Tak, najzupełniej! - odpowiedział wzburzony Benielli, którego cierpliwość już się wyczerpała. - Zrozumiałem, że poza możliwością zatrzymania pana pod zarzutem porwania i skłaniania do dywersji, pozostaje mi jeszcze jedno rozwiązanie... - Co powiedziawszy, wyciągnął szablę z pochwy. W tym momencie do rozmowy włączyła się Marianna, zaniepokojona niebezpiecznie malejącą odległością pomiędzy obydwoma mężczyznami. -Panowie, bardzo was proszę! Nie zapomnijcie uwzględnić mojego skromnego zdania w tej sprawie! Poruczniku Benielli, będzie pan łaskaw odejść na parę sekund. Chcę na moment zostać sama z panem Beaufortem, gdyż obawiam się, że pańska obecność nie pomogłaby mi w rozmowie. Wbrew jej obawom oficer zgodził się bez słowa, strzelił obcasami i zasalutował. - Proszę ze mną - powiedział Jolival, kierując się w stronę drzwi. - Skosztujemy grappy pana Dal Niela, żeby nam się nie dłużyło! Nic nie jest w stanie zastąpić kieliszka dobrego trunku przed drogą! Strzemiennego, cokolwiek się później wydarzy! Znowu sami, Marianna i Jason spoglądali na siebie ze zdumieniem. Ona z powodu upartej i niepokojącej zmarszczki, tkwiącej pomiędzy czarnymi brwiami jej przyjaciela. On, ponieważ już drugi raz napotkał opór pod tym czułym wdziękiem i zwodniczą delikatnością. Wyczuwał, że z Marianną stało się coś niezwykłego, i chcąc to nazwać i określić, postanowił opanować zły humor. - Dlaczego chcesz, żebyśmy porozmawiali w cztery oczy,
Marianno? - zapytał łagodnie. - Czyżbyś naprawdę próbowała przekonać mnie do tej absurdalnej podróży do Turków? W takim razie nie licz na mnie, proszę. Nie przypłynąłem tu z powodu kaprysów Napoleona!.. -Przypłynąłeś tu dla mnie, prawda? A także po to, żebyśmy zaczęli wspólne szczęśliwe życie. Jakie ma znaczenie, gdzie chwilowo będziemy się znajdować? I dlaczego nie chcesz zabrać mnie do Konstantynopola, po prostu dlatego, że bardzo tego pragnę i że jest to ważne dla Francji? Nie zostaniemy tam długo. Potem będę całkowicie wolna i popłynę z tobą, dokąd tylko zechcesz... -Wolna? Jak to rozumiesz? Czy już definitywnie zerwałaś z mężem i przekonałaś go do rozwodu? -Niestety, nie. Jestem jednak wolna, ponieważ takie jest stanowisko cesarza w tej sprawie. Powierzył mi tę misję i jest ona warunkiem sine qua non jego pomocy w mojej skomplikowanej sytuacji. Wiem, że jeśli ją wypełnię, nikt ani nic nie stanie na przeszkodzie do naszego szczęścia. Tego właśnie pragnie cesarz. -Cesarz, cesarz! Ciągle cesarz! W dalszym ciągu mówisz o nim z takim zachwytem jak w czasach, kiedy byłaś jego kochanką! Nie zapominaj, proszę, że ja nie miałem wówczas specjalnych powodów do zadowolenia! Rozumiem, że wspominasz z nutką nostalgii cesarski pokój, pałace i całe to wystawne życie. Niestety, wspomnienia, które zachowałem z La Force, Bicetre i ciężkiego więzienia w Breście, są znacznie mniej pociągające, możesz mi wierzyć! -Jesteś niesprawiedliwy! Dobrze wiesz, że od dawna między mną i cesarzem wszystko jest skończone i że w gruncie rzeczy zrobił wszystko, żeby cię uratować, nie narażając na szwank własnych interesów politycznych. -Pamiętam o tym wszystkim, ale nie wydaje mi się, żebym cokolwiek był jeszcze winien Napoleonowi. Jestem
z neutralnego kraju i nie mam ochoty mieszać się do polityki. Wystarczy, że mój kraj wystawia na próbę dobre stosunki z innymi państwami, nie udzielając swojego poparcia Anglii... W nagłym porywie uczucia chwycił ją w ramiona, przycisnął do siebie i z ogromną czułością przytulił policzek do jej skroni. - Marianno, Marianno! Zapomnij o wszystkim... o wszystkim, co nas nie dotyczy! Zapomnij o Napoleonie, zapomnij, że jest gdzieś na świecie mężczyzna, którego nazwisko nosisz, nie myśl o tym tak, jak ja nie myślę o Pilar, żyjącej w jakimś cichym zakątku Hiszpanii. Sądzi zapewne, że jestem na galerach i ma nadzieję, że tam umrę! Jesteśmy tylko my dwoje... ty i ja... i jest morze... tuż obok, u naszych stóp! Jeśli zechcesz, popłyniemy jutro w moje strony! Zabiorę cię do Karoliny, odbuduję dla ciebie spalony dom rodziców, w Old Creek Town. Na zawsze będziesz już moją żoną... Oszołomiony gibkością jej ciała, zapachem jej perfum, zaczął ponownie obsypywać ją pieszczotami. Mariannę przeszył nagły dreszcz i coraz mniej miała sił, żeby mu się opierać. Przypomniała sobie cudowne chwile spędzone z nim w więzieniu. Wszystko to mogło przecież wrócić i odżyć na nowo. Jason był tu koło niej, z krwi i kości, mężczyzna, którego wybrała spośród wielu innych i którego nikt nie mógł zastąpić... Dlaczego miała odtrącać to, co ofiarowywał? Dlaczego tak wzbraniała się przed odpłynięciem z nim jutro rano, do jego wolnego kraju? Poza wszystkim innym, nawet jeśli Jason nie wiedział tego, jej mąż nie żył, a zatem była wolna. Za godzinę byłaby już na pokładzie „Morskiej Czarodziejki". Czy to takie trudne powiedzieć Beniellemu, że płyną do Turcji, gdy w rzeczywistości obraliby kurs na Amerykę? Spędziłaby wreszcie z Jasonem pierwszą miłosną noc, usy-
piana szumem fal, nie pamiętając o przeszłości. Już dawno mogła rozpocząć nowe życie w Selton Hall, gdyby popłynęła z Jasonem wtedy, gdy zaproponował jej to po raz pierwszy. Wkrótce zapomniałaby o wszystkim. O strachu, ucieczkach, Fouchem, Talleyrandzie, Napoleonie, Francji i o pałacu wśród strumieni i spacerujących białych pawi, w którym już nigdy nie pojawi się jeździec w białej masce, aby przywołać echa dawnych dni... Niestety, tak jak przed chwilą obudziło się w niej sumienie, po stokroć kłopotliwsze, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażała. A jeśli podczas podróży do Ameryki okazałoby się, że jest w ciąży, ale nie z Jasonem? Jak miała pozbyć się tego nie chcianego dziecka w obcym kraju, w którym nie będzie mogła odstąpić Jasona ani na krok? Zakładając oczywiście, że nie zauważyłby jej stanu wcześniej, w trakcie podróży morskiej, trwającej dwukrotnie dłużej niż do Konstantynopola!.. Ni stąd, ni zowąd, wydało jej się raptem, że słyszy surowy głos Arrighiego: „Tylko pani może przekonać matkę sułtana, żeby nie przerywać wojny z Rosją, tylko pani może zmienić jej nieprzychylny stosunek do cesarza, gdyż tak jak i ona jest pani kuzynką Józefiny i dlatego z pewnością zechce pani wysłuchać..." Jak zatem mogła zawieść zaufanie człowieka, którego kiedyś kochała i który szczerze starał się uczynić ją szczęśliwą? Napoleon liczył na nią. Czy mogła odmówić mu tej przysługi, tak ważnej dla niego i dla Francji? Najwidoczniej nie nadszedł jeszcze czas miłości, a pojawił się czas odwagi. Łagodnie, lecz stanowczo odsunęła od siebie Jasona. - Nie - powiedziała łagodnie - to niemożliwe! Muszę tam popłynąć! Dałam słowo! Popatrzył na nią z niedowierzaniem, jakby zobaczył ją po
raz pierwszy. Jego niebieskie oczy pociemniały i zdruzgotana Marianna wyczytała w nich ogromne rozczarowanie. -Chcesz przez to powiedzieć, że... nie popłyniesz ze mną? -Ależ skąd, mój kochany, nie odmawiam popłynięcia z tobą! Przeciwnie, proszę cię, żebyś na razie ty ze mną popłynął, tylko na parę tygodni! Przecież to takie drobne przesunięcie w czasie, prawda? A potem będę myślała już tylko o tobie i pójdę za tobą, dokąd zechcesz, na sam koniec świata, jeśli będzie trzeba, i będę żyła tak, jak tego zapragniesz! Muszę jednak wypełnić moją misję, to niesłychanie ważna sprawa dla Francji! -Francja! - powiedział z goryczą. - Niezły pretekst!.. Jakbym nie wiedział, że pod słowem „Francja" kryje się Napoleon! Zraniona jego zazdrością, której ukryte istnienie zawsze podejrzewała, uśmiechnęła się ze smutkiem. Jej zielone oczy zaszły mgłą. -Dlaczego nie chcesz mnie zrozumieć, Jasonie? To naturalne, że kocham mój kraj. Ledwo go znam i odkryłam go z prawdziwym zachwytem. Jest piękny, Jasonie, wielki i wspaniały! A mimo to opuszczę go bez żalu i smutku w dniu, w którym będę mogła pójść za tobą. -Mam więc rozumieć, że ów dzień jeszcze nie nadszedł? -Możliwe, że tak, jeśli zgodzisz się zabrać mnie na twój statek i popłynąć ze mną do Turcji, gdzie mam spotkać się z tajemniczą matką sułtana, która urodziła się niedaleko twoich stron! -I ty mówisz, że mnie kochasz? - powiedział. -Kocham cię bardziej niż cały świat, gdyż jesteś dla mnie nie tylko światem, ale życiem, radością i szczęściem. Właśnie dlatego, że cię tak kocham, nie chcę uciec jak złodziej i chcę być ciebie godna!
- Wszystko to tylko słowa! - odpowiedział Jason, wzruszając ramionami ze złością. - Prawda jest taka, że nie potrafisz pogodzić się z nagłym i bezpowrotnym pozostawieniem beztroskiego życia w świecie Napoleona! Jesteś piękna, młoda, bogata, jesteś jaśnie oświeconą wysokością, idiotyczny tytuł, ale doskonale brzmiący! - a teraz masz do wypełnienia cesarską misję! Co mógłbym zaproponować ci w zamian? Stosunkowo skromne życie, na dodatek nie uregulowane aż do momentu, kiedy obydwoje oswobodzimy się z małżeńskich więzów! Świetnie rozumiem, że wahasz się i że chcesz odroczyć tę decyzję! Spojrzała na niego smutnym wzrokiem. -Jesteś szalenie niesprawiedliwy! Zapomniałeś, że gdyby nie Vidocq, byłabym już wszystko zostawiła, i to bez najmniejszego żalu! A ta podróż, wierz mi, proszę, nie jest żadnym pretekstem ani wykrętem, jest koniecznością! Dlaczego nie chcesz przyjąć tego do wiadomości? -Dlatego, że wysyła cię tam Napoleon, rozumiesz? Dlatego, że zawdzięczam mu jedynie wstyd, więzienie i tortury! Tak, wiem, dał mi anioła stróża. Ale gdybym umarł od razów wymierzanych przez strażników czy z ran, sądzisz, że płakałby nade mną? Wyraziłby głębokie ubolewanie... w bardzo oględny sposób i zająłby się swoimi sprawami! Nie, Marianno, nie mam żadnych powodów, żeby pomagać twojemu cesarzowi. Co więcej, jeśli zgodziłbym się, we własnych oczach byłbym groteskowy i śmieszny! Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że jeśli w takim momencie nie starcza ci odwagi, żeby zerwać z dotychczasowym życiem, to nigdy już nie będziesz jej miała. Po zakończeniu tej misji znajdziesz sobie następną lub... znajdą ci następną! Przyznaję, że kobieta taka jak ty, należy do rzadkości. -Przysięgam ci, że nie! Zaraz po wypełnieniu misji popłynę z tobą!
- Jak można ci wierzyć? Tam, w Bretanii, marzyłaś jedynie o tym, żeby jak najdalej uciec od tego człowieka, któremu teraz za wszelką cenę chcesz się przysłużyć! Czy jesteś tą samą Marianną co tamtej nocy? Kobieta, z którą się rozstałem, była gotowa popełnić dla mnie każde szaleństwo, a ta, którą przywitałem, jest pełna obaw i trosk, i boi się wejścia pokojówki, kiedy ją całuję! Takie zachowanie mówi samo za siebie! Marianna straciła głowę. -O co ci chodzi? Przysięgam, że cię kocham i że kocham tylko ciebie, ale musisz zawieźć mnie do Turcji! -Nie! Powiedziane z całym spokojem nie okazało się przez to mniej bolesne. Z ciężkim sercem Marianna wyszeptała: -Odmawiasz? -Owszem! A właściwie nie! Zostawiam ci wolny wybór. Zawiozę cię, dokąd tylko zechcesz, ale potem odpłynę sam do Ameryki! Cofnęła się, jakby wypowiedziane słowa fizycznie ją ugodziły. Zawadziła o stolik, z którego strąciła kruche szkło z Murano, i chciała opaść na fotel, ale przypomniała sobie, że właśnie przed chwilą go stamtąd zabrała! Patrzyła na Jasona szeroko otwartymi oczami, jakby go nigdy przedtem nie widziała! Wydał się jej wyjątkowo postawny, czarujący... i nieludzko okrutny! Myślała, że jego miłość przypomina jej uczucie. Sądziła, że on również jest gotów na każde szaleństwo i na każde cierpienie dla paru godzin szczęścia... a tym bardziej dla całego życia wspólnej miłości. A on miał czelność proponować jej ten bezlitosny przetarg? Zapytała niedowierzająco: - Byłbyś zdolny opuścić mnie... dobrowolnie? Zostawić mnie samą w Turcji i odpłynąć? Założył ręce i spojrzał na nią bez gniewu, lecz z przerażającą stanowczością.
- To nie ja muszę wybierać, Marianno, lecz ty. Chciałbym wiedzieć, kto jutro rano wsiądzie na pokład „Czarodziejki", księżna Sant'Anna, oficjalny ambasador Jego Cesarskiej Mości... czy też Marianna Beaufort?.. Nieoczekiwane zdanie, nazwisko, o którym tak marzyła, poruszyło w niej najczulszą strunę. Zamknęła oczy i stała się równie biała jak jej sukienka. Szarpała nerwowo obicie fotela, starając się zapanować nad ogarniającą ją rozpaczą. -Jesteś bezlitosny... - powiedziała. -Nie! Chcę tylko za wszelką cenę uczynić cię szczęśliwą, wbrew tobie, jeśli trzeba! Uśmiechnęła się z goryczą. Męski egoizm! Był nim dotknięty nawet mężczyzna, którego uwielbiała do szaleństwa! Pozostali, Francis, Fouche, Talleyrand, Napoleon czy obrzydliwy Damiani - wszyscy oni mieli tę przedziwną potrzebę decydowania o szczęściu kobiety i wyobrażali sobie, że zarówno w tej dziedzinie, jak i w pozostałych posiedli wiedzę całkowitą i zupełną! Jason i ona tyle wycierpieli podczas tej rozłąki! Brakowało tylko, żeby sam Jason zaczął piętrzyć przeszkody i trudności! Czy nie mógłby w imię miłości poskromić swojej królewskiej dumy? Pokusa zostawienia wszystkiego i rzucenia się bez namysłu w jego ramiona stała się znowu tak silna i gwałtowna, że Marianna o mały włos nie skapitulowała. Tak bardzo potrzebowała jego siły i męskiej czułości! Mimo że zbliżająca się noc była bardzo ciepła, Marianna zziębła aż do szpiku kości! Wycierpiała tak wiele dla tej miłości, że poczucie godności powstrzymało ją przed ostateczną kapitulacją! Najgorsze, że nie potrafiła nawet mieć mu tego za złe, bo z punktu widzenia mężczyzny miał rację. Nie mogła jednak wycofać się... chyba że wyznałaby całą prawdę, co i tak najprawdopodobniej niewiele zmieniłoby, biorąc pod uwagę jego żywą nienawiść do Napoleona!
Zrozpaczona i nieszczęśliwa wybrała rozwiązanie najbardziej odpowiadające jej naturze - walkę. Podnosząc głowę spojrzała prosto w oczy kochanka. - Dałam słowo - powiedziała. - Ta misja jest moim obowiązkiem. Bardzo możliwe, że nie przestaniesz mnie kochać, jeśli jej nie wypełnię, ale z pewnością stracisz dla mnie szacunek! W moim kraju, tak jak i w twoim zresztą, obowiązek był zawsze stawiany na pierwszym miejscu. Dlatego między innymi zginęli moi rodzice! Ja również nie mogę zawieść! Powiedziała to zupełnie naturalnie, bez cienia pozy, jak najzwyklejsze stwierdzenie. Tym razem Jason pobladł. W pierwszym odruchu chciał podejść do niej, ale powstrzymał się i jedynie skłonił bez słowa. Przemierzył wzdłuż cały pokój, otworzył drzwi i zawołał: - Poruczniku Benielli! Pojawił się natychmiast w asyście Jolivala, który od razu zaczął niespokojnym wzrokiem rozglądać się za Marianną. Grappa pana Dal Niela musiała znaleźć uznanie porucznika, bo był znacznie bardziej czerwony niż poprzednio, co jednak nie zmieniło jego sztywnych manier. Jason zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i z zimną wściekłością, ledwo panując nad sobą wycedził przez zęby: - Może pan bez przeszkód udać się do księcia Padwy, poruczniku! Jutro o świcie postawię żagle i wyruszymy w stronę Bosforu, gdzie będę miał przyjemność dopłynąć z księżną Sant'Anna! - Daje pan słowo? - zapytał niewzruszony porucznik. Jason zacisnął pięści, mając wyraźną ochotę rozkwasić nos temu małemu aroganckiemu Korsykaninowi, który w denerwujący sposób kojarzył mu się z pewnym jego współplemieńcem.
-Tak, poruczniku - krzyknął - ma pan moje słowo! Dam
panu również dobrą radę. Niech pan stąd znika jak najprędzej, zanim całkowicie stracę panowanie nad sobą! -A wówczas? -Wówczas wyrzucę pana przez okno! Miałoby to pożałowania godny skutek dla pańskiego munduru, pańskich towarzyszy i komfortu jazdy. Wygrał pan, proszę więc nie nadużywać dłużej mojej cierpliwości! -Proszę, niech pan już lepiej odejdzie - powiedziała cicho Marianna, bojąc się, że dwaj mężczyźni przejdą zaraz do rękoczynów. Jolival pociągnął delikatnie Beniellego za ramię, gdyż ten zdradzał wielką chęć rzucenia się na Amerykanina. Całe szczęście, że miał na tyle zdrowego rozsądku, aby się pohamować, głównie przez wzgląd na obecne osoby. Widząc bladą, zapłakaną Mariannę, zesztywniałego Jasona i zdenerwowanego Jolivala, nawet porucznik mógł się domyślić, że jest świadkiem rozgrywającego się dramatu. Pożegnał się więc z Marianną nieco mniej oficjalnie niż zazwyczaj. -Będę miał zaszczyt donieść księciu Padwy, że cesarz nie pomylił się obdarzając panią zaufaniem, madame. Życzę Jaśnie Oświeconej Wysokości dobrej podróży. -Ja panu również. Do widzenia! Benielli nie zdążył jeszcze wyjść, kiedy Marianna utkwiła w Jasonie błagalny wzrok. On jednak skłonił się i powiedział: -Składam uniżone wyrazy szacunku, madame! Jeśli to pani odpowiada, mój statek wyruszy w morze jutro o dziesiątej rano. Wystarczy, jeśli znajdzie się pani na pokładzie pół godziny przed czasem. Życzę dobrej nocy! -JasonL Litości!.. Wyciągnęła do niego rękę błagalnym gestem, lecz on, nieczuły na nic, zamknął się w złości i gniewie. Nie patrząc
w jej stronę podszedł do drzwi, a znalazłszy się po drugiej stronie trzasnął nimi z hukiem, który przeszył jej serce. Zdesperowana Marianna opuściła z płaczem wyciągniętą rękę. Chwilę później, przeczuwając nieszczęście, przybiegł Jolival i znalazł ją zalaną łzami. - O mój Boże! - zmartwił się. - Aż tak źle? Co się znowu stało? Z trudem łapiąc oddech, wśród potoków łez i urywanymi zdaniami Marianna opowiadała mu, co zaszło. On tymczasem starał się przywrócić jej twarzy ludzki wygląd, za pomocą zmoczonej w zimnej wodzie chusteczki. - Ultimatum! - z trudem wydusiła z siebie Marianna. Sza... a... ntaż! Kazał... mi ...wybierać! I... powiedział, że... to... dla mojego... dobra! Przylgnęła raptem do Arkadiusza i powiedziała błagalnie: -Nie mogę... nie mogę tego ścierpieć! Błagam pana na wszystko, niech pan znajdzie mojego przyjaciela! Proszę... mu powiedzieć... -Co? Że kapituluje pani? -Tak... Kocham go!.. Za bardzo go kocham!.. Nigdy nie będę mogła... - mówiła urywanymi zdaniami rozgorączkowana Marianna. Jolival objął jej drżące ramiona i spojrzał głęboko w oczy. -Ależ tak! Będzie pani mogła! Zapewniam panią, że będzie pani mogła, bo ma pani całkowitą rację! Jason, zmuszając panią do dokonania takiego wyboru, zdecydowanie nadużył swojej siły, ponieważ wie, jak bardzo pani go kocha. Nie oznacza to jednak, że nie miał racji z jego punktu widzenia. Z pewnością też nie ma specjalnych powodów, żeby czuć sympatię do Napoleona!.. -On mnie... nie kocha! -Ależ oczywiście, że panią kocha! Nie potrafi tylko
zrozumieć, że pokochał właśnie panią, ze wszystkimi pani sprzecznościami, szaleństwami i buntami! Jeśli raptem stanie się pani posłuszna i zrównoważona, tak jak wydaje mu się, że sobie tego życzy, przestanie panią kochać przed upływem sześciu miesięcy! - Sądzi pan? Powoli siła przekonywania Jolivala zaczęła docierać do Marianny. -Tak, Marianno, tak właśnie uważam! - powiedział poważnie. -Niech pan jednak pomyśli, Arkadiuszu, o tym, co się wydarzy w Konstantynopolu! Zostawi mnie, porzuci i nigdy więcej już go nie zobaczę! -Być może, ale zanim miałoby się tak stać, będzie pani żyła blisko niego, niemalże u jego boku przez wiele dni, na małej, ograniczonej przestrzeni, jaką jest statek. Jeśli przez ten czas nie owinie go sobie pani wokół małego paluszka, to nie jest pani Marianną! Niech go pani zostawi z jego złym humorem, urażoną męską dumą i niech pani kontynuuje grę, którą sam pani narzucił! Pragnę panią zapewnić, że to on cierpi teraz jak potępieniec! W miarę jak mówił, oczy Marianny stawały się jaśniejsze i wracała nadzieja. Wypiła bez sprzeciwu szklankę wody, którą dobry, stary przyjaciel przysunął jej do ust. Wsparta na jego ramieniu podeszła do okna. Zapadł już wieczór i wszędzie widać było zapalone latarnie, których złotawe światło odbijało się w ciemnej wodzie. Przez otwarte okno wpadało do pokoju wonne powietrze pachnące jaśminem, niosące delikatne dźwięki gitary. Nabrzeżem spacerowały powoli zakochane pary, twarz przy twarzy, ciemne, podwójne sylwetki. Kanałem płynęła ozdobiona flagami gondola, kierowana przez smukłego jak tancerz przewoźnika. Ze środka rozbrzmiewał wesoły kobiecy
śmiech. Nieco dalej, przy budynku urzędu celnego, chwiały się łagodnie podświetlone maszty statków. Marianna westchnęła, a jej dłoń zacisnęła się na ramieniu Jolivala. - O czym pani myśli? - wyszeptał. - Czy już lepiej? Zawahała się, zawstydzona tym, co chciała wyznać. Była jednak daleka od jakiejkolwiek hipokryzji wobec tego sprawdzonego od dawna przyjaciela. -Myślę - powiedziała z żalem w głosie - że jest to wymarzona noc do miłości! -To prawda! Proszę pomyśleć jednak, że ta stracona noc doda tylko pikanterii i smaku wszystkim nocom, które dopiero nadejdą! Orientalne noce nie mają sobie równych, moje drogie dziecko, a Jason nie zdaje sobie sprawy, na jakie tortury się skazał! Zdecydowanym gestem Jolival zamknął okno, otwierające się na piękną, czarowną noc. Następnie zaprowadził Mariannę do małego rokokowego saloniku, w którym właśnie podano do stołu.
Niebezpieczny archipelag
Fala W pewnym momencie łóżko zachwiało się. Półprzytomna Marianna przewróciła się na drugi bok i wtuliła twarz w poduszkę, jakby chciała w ten sposób ochronić się przed nieprzyjemnym snem. Łóżko nie przestawało się chwiać i Marianna zaczęła budzić się powoli. W tym momencie skrzypnęła jakaś drewniana część statku, co uzmysłowiło jej, że znajduje się na morzu. Smętnym spojrzeniem obrzuciła umieszczone na przeciwległej ścianie małe okrągłe okienko, przymocowane miedzianymi śrubami. Widać było przez nie rozpryskującą się białą pianę wzburzonego morza, na tle szarego, smutnego dnia. Nie było słońca i wiał wiatr. Adriatyk ukazał się w zupełnie jesiennych kolorach tego całkowicie nietypowego lipca. Wymarzony dzień na rozpoczęcie takiej podróży! - pomyślała zasępiona. Inaczej niż mówił Jason, udało im się opuścić Wenecję dopiero wczoraj wieczorem. W korsarzu nagle dała o sobie znać kupiecka żyłka i duch niezupełnie legalnego handlu, spędził więc cały dzień na ładowaniu weneckiego wina na swój statek. Parę beczek Soave, Valpolicelli i Bardolino, które zamierzał korzystnie sprzedać na bogatym tureckim targu. Zakaz Koranu nie był tam zawsze surowo przestrzegany,
a tamtejsza liczna emigracja tworzyła doborową klientelę. Nawet sam sułtan nie gardził dobrym, mocnym szampanem. - Dzięki temu - oświadczył korsarz rozbawionemu Jolivalowi, którego nie zaszokował ten ewidentny brak delikatności - nie będzie to podróż zmarnowana! Wyruszyli więc w morze, gdy zapadał już zmrok i w Wenecji zapaliły się wszystkie światła. Miasto budziło się do radosnego nocnego życia. Jason oczekiwał pasażerów przy swoim dwumasztowcu. Jego szalenie oficjalne powitanie zmroziło serce Marianny i jednocześnie na tyle ją wzburzyło, że odnowiło w niej chęć do walki. Przyjmując jego reguły gry, zadarła, jak mogła najwyżej, zgrabny nosek i zmierzyła korsarza ironicznym spojrzeniem. -Czyżbyśmy byli opóźnieni w stosunku do pierwotnego planu, kapitanie? Czy też źle zrozumiałam pana intencje? -Świetnie pani zrozumiała, madame - odburknął Jason. - Musiałem opóźnić wypłynięcie z powodów handlowych. Oczywiście, proszę panią o wybaczenie... Zechce mieć pani jednak na względzie, że ten dwumasztowiec nie jest okrętem wojennym, a jeśli zależało pani na wojskowej punktualności, trzeba było poprosić o eskortę admirała Ganteaume! -Ten statek nie jest okrętem wojennym? Skąd zatem wzięły się działa, które tam widać? Ma ich pan ze dwadzieścia, o ile mnie wzrok nie myli. Ciekawe, do czego służą? Chyba nie do polowań na wieloryby? - odezwała się słodkim głosem Marianna. Ta drobna sprzeczka wyraźnie zdenerwowała marynarza, który zacisnął zęby i pięści ze złości, ale zdołał zapanować nad sobą, mimo wielkiej chęci rozprawienia się ze swoją pasażerką. - Na wszelki wypadek, gdyby pani tego nie wiedziała,
pragnę poinformować, że w dzisiejszych czasach nawet najmniejszy statek handlowy musi być zdolny do obrony! Młoda dama postanowiła nie dać za wygraną. -Z pewnością o wielu sprawach nie mam najmniejszego pojęcia, ale jeśli to ma być statek handlowy, to niech mnie kule biją! Nawet ślepy zauważyłby, że kadłub jest znacznie bardziej przystosowany do wypraw korsarskich niż do powolnego transportowania ciężkich ładunków. -Tak, ma pani rację, to jest statek korsarski - krzyknął wściekły Jason - ale za to neutralny! I jeśli neutralny korsarski statek chce zarobić na swoje utrzymanie, to z powodu wprowadzenia tej przeklętej blokady przez pani przeklętego cesarza musi handlować! A teraz, jeśli nie ma pani więcej pytań, chciałbym zaprowadzić panią do kabiny. Nie czekając na odpowiedź poszedł w kierunku mostka, który błyszczał w świetle latarń. Wzburzony, o mały włos nie przewrócił niewielkiego, szczupłego mężczyzny, ubranego na czarno, który właśnie wychynął zza rogu. -Ach, John, to pan! Zupełnie pana nie zauważyłem! przeprosił z wymuszonym uśmiechem. - Przedstawię pana! Księżno, oto doktor John Leighton, nasz okrętowy lekarz. Księżna Corrado Sant'Anna - dodał, szczególnie silnie akcentując nazwisko. -Ma pan lekarza? - szczerze zdziwiła się Marianna. Widzę, że naprawdę troszczy się pan o swoich ludzi, co mnie zresztą bardzo cieszy. Jak to jednak możliwe, że do tej pory nie zająknął się pan nawet na jego temat? -Proszę sobie wyobrazić, że aż do tego momentu go nie miałem! Już od wielu miesięcy brakowało mi kogoś takiego na statku, więc podpisałem kontrakt z moim przyjacielem Leightonem. Przyjacielem? Marianna spojrzała na bladą twarz lekarza, która w świetle latarń nabrała żółtawego odcienia. Miał wy-
blakłe, głęboko osadzone oczy, o kolorze trudnym do określenia, i nieprzyjemne, na wskroś przeszywające spojrzenie. Marianna aż wstrząsnęła się z odrazą i pomyślała, że wskrzeszony Łazarz musiał wyglądać bardzo podobnie. Lekarz skłonił się bez słowa i bez cienia uśmiechu. Wyczuła, że nie tylko nie jest jej przychylny, ale również absolutnie nie aprobuje jej obecności na statku. Powiedziała sobie w duchu, że w przyszłości będzie omijać doktora Leightona, na ile będzie to możliwe. Nie chciała bowiem oglądać tej twarzy nieboszczyka. Pozostawało oczywiście pytanie, jak zażyła była przyjaźń między Jasonem a tym ponurym człowiekiem... Podczas gdy Jolival udał się w stronę rufy, a Gracchus zajął się rozlokowaniem bagażu, Marianna i Agata postanowiły rozgościć się w kabinach. Na widok kabiny księżnej aż serce zabiło z radości, gdyż została ona urządzona wyraźnie z myślą o kobiecie. Na mahoniowej błyszczącej podłodze leżał piękny perski dywan, a toaletka zastawiona była najprzeróżniejszymi fajansowymi cacuszkami. W oknach wisiały zasłony z niebieskozielonego adamaszku, a na łóżku piętrzyły się mięciutkie pierzyny. Wszędzie można było dostrzec troskliwą rękę zakochanego mężczyzny i Marianna poczuła przypływ wzruszenia. Ten pokój został przygotowany specjalnie dla niej, aby dobrze się w nim czuła i była szczęśliwa! Zwalczyła skutecznie tę odrobinę rozrzewnienia, przyrzekając sobie jednak solennie, że z samego rana wyrazi wdzięczność właścicielowi statku za jego względy. Tego wieczora nie zamierzały już bowiem opuszczać kajuty, ani ona, ani Agata. Musiały przecież rozpakować rzeczy, co zazwyczaj zajmowało im mnóstwo czasu. Agacie przypadła w udziale niewielka kajuta z małym okrągłym okienkiem, sąsiadująca z kabiną jej pani. W środku
ustawiona była koja i stoliczek toaletowy. Dziewczyna rozlokowała się tam bez większego entuzjazmu, gdyż morze budziło w niej paniczny strach. Marianna przeciągnęła się, ziewnęła i w końcu usiadła na łóżku, marszcząc nos. Statek wydzielał jakiś dziwny zapach, co prawda lekki, ale dość nieprzyjemny, którego nie była w stanie zidentyfikować. Poczuła go od pierwszej chwili. Zdziwił ją ten lekko mdły odór, kojarzący się ze starym brudem, panujący na tak dokładnie wyczyszczonym statku. Spojrzała na obudowany boazerią zegar i zobaczyła, że jest już dziesiąta. Pomyślała, że należałoby wstać, mimo że nie miała na to najmniejszej ochoty. Przede wszystkim była strasznie głodna, bo nie miała nic w ustach, odkąd wypłynęli poprzedniego dnia. Gdy tak rozmyślała, otworzyły się drzwi i pojawiła się Agata, niosąc wypełnioną po brzegi tacę. Dziewczyna miała wygląd równie świeży i szykowny jak w paryskim pałacu. Niestety, nie można tego było powiedzieć o Jolivalu, który za to tryskał wyśmienitym humorem. -Przyszedłem zapytać, jak minęła noc - powiedział wesoło - a także zobaczyć, jak pani mieszka! Widzę, że niczego pani nie brakuje! No proszę! Adamaszek, dywany! Nasz kapitan dba o panią! -Czy ma pan niewygodną kabinę, Arkadiuszu? -Nic podobnego! Mam kabinę prawie taką samą jak pan Beaufort, to znaczy poniekąd... spartańską, ale bez zarzutu! Czystość statku nie pozostawia nic do życzenia. -Zgadzam się co do czystości, ale ten zapach... zapach, którego nie mogę określić. Nie czuje pan? A może nie ma go w tej części statku, w której pan mieszka? -Jest! Zauważyłem go - powiedział Jolival, siadając na rogu koi, żeby zjeść kanapkę i parę ciasteczek. - Zauważy-
lem, chociaż jest ledwo wyczuwalny... Nie chciałem jednak w to uwierzyć! -Uwierzyć? O czym pan mówi? -Bo... Jolival przerwał na moment, ugryzł kanapkę i odezwał się poważnym tonem. - Ponieważ już raz w życiu czułem ten zapach, tyle tylko że był wówczas znacznie bardziej intensywny. To był nieprawdopodobnie silny odór. Z jakichś powodów znajdowałem się w Nantes, przy nabrzeżu... niedaleko statku przewożącego czarnych niewolników. Zawiał wiatr od tamtej strony! Marianna, która właśnie nalewała sobie kawy do filiżanki, zamarła jak porażona. Spojrzała na przyjaciela niedowierzającym wzrokiem. -To był taki sam zapach? Jest pan całkowicie pewny? -Tego rodzaju odoru nie zapomina się nigdy! Muszę pani wyznać, że dręczyło mnie to całą noc. Księżna odstawiła drżącą ręką dzbanek z kawą, plamiąc po drodze serwetkę. -Chyba pan jednak nie uważa, że Jason zajmuje się tym wstrętnym handlem! -Nie, ponieważ zapach byłby znacznie silniejszy mimo wielokrotnego czyszczenia i okadzania. Zastanawiam się jednak, czy nie dokonał przynajmniej raz tego typu... transportu? -To niemożliwe! - wybuchnęła Marianna. - Niech pan sobie przypomni, Arkadiuszu, że sześć miesięcy temu, w Morlaix, „Czarodziejka" została odbita przez Surcoufa i doprowadzona przez niego na nasze spotkanie! Jeśli Jason rzeczywiście uprawiałby ten niegodny proceder, Surcouf również poczułby ten zapach i... nie sądzę, aby w tych okolicznościach zdecydował się na podjęcie ogromnego przecież ryzyka dla kapitana tego typu statku. Krótko mówiąc, chcia-
łam powiedzieć, że moim zdaniem Jason może przemycać wino, ale nie ludzi! Drżała z oburzenia i odstawiając filiżankę zawadziła o spodeczek. Jolival uśmiechnął się uspokajająco. -Proszę się uspokoić! Jeszcze chwila, a zarzuci mi pani, że oskarżam naszego przyjaciela o handel czarnymi niewolnikami! Niczego takiego nie powiedziałem. Nawiasem mówiąc, i tu muszę panią zmartwić, Surcouf nie zaprotestowałby, nawet gdyby cokolwiek zauważył. On również nieraz dokonywał tego typu transakcji. Niemniej jednak przyznaję, że tak jak i panią zastanowił mnie ten dziwny zapach. -Który, być może, nie ma nic wspólnego z tym, o czym myślimy. Poza wszystkim innym spotkał się pan z nim tylko raz w życiu! -Takich rzeczy się nie zapomina - uciął Arkadiusz. Tego zapachu nie sposób zmyć, mimo bardzo dokładnego czyszczenia. Chyba że na statku panowała epidemia żółtej febry... -Dosyć tego, Arkadiuszu! Sprawia mi pan ból. Padł pan ofiarą jakiegoś złudzenia. Możliwe, że na statku są po prostu zdechłe szczury. Gdzie jest teraz Jason? -W salonie gier, w przedniej części statku. Zamierza mu pani złożyć wizytę? W jego ironicznym tonie słychać było lekką, z trudem wyczuwalną obawę, ale Marianna najspokojniej w świecie nalała sobie kolejną filiżankę kawy. Zapach gorącego napoju wypełnił wąski pokój, tłumiąc panującą w nim przykrą woń. -A powinnam? -Nie jestem pewien... chyba że zamierza pani zaprezentować załodze kolejny pojedynek słowny w rodzaju tego wczorajszego! Mam wrażenie, że nasz kapitan jest w dość
podłym nastroju. Zanim zamknął się u siebie, rozpętał istną
burzę w szklance wody z powodu niewłaściwego ułożenia jakiejś tam beczki. Marianna starannie otarła usta, co pozwoliło jej spuścić na moment oczy, ozdobione długimi zakręconymi rzęsami, które tego poranka wydały się Jolivalowi jeszcze dłuższe. Jej głos był przepełniony słodyczą i spokojem. -Nie mam najmniejszego zamiaru wchodzić mu w drogę. Chcę tylko odetchnąć świeżym powietrzem i rozprostować nogi. -Jest szaro, morze wzburzone, a na dodatek pada. -Zauważyłam, ale muszę się przewietrzyć. Przespacerujemy się razem, Jolival, jeśli zechce pan przyjść tu po mnie za pół godziny. Sądząc po pańskiej minie, domyślam się, że znajdzie pan inne powody, dla których nie powinnam wychodzić. Na przykład, że jestem, nie licząc Agaty, jedyną kobietą na statku, w tłumie setek mężczyzn załogi. Nie chcę siedzieć zamknięta w tej dziurze. Jestem również najzupełniej pewna, że Jason nie przekroczy tego progu! Czy nie mam racji? Jolival powstrzymał się od odpowiedzi. Wzruszył bezsilnie ramionami i skierował się w stronę drzwi, o mało nie wpadając na pootwierane kufry, z których wydostawały się wstążki i falbanki. Gdy zniknął za drzwiami, Marianna chciała skorzystać z pomocy pokojówki, ale nie znalazła jej w pobliżu. W odpowiedzi na wołanie usłyszała słaby głos, dobiegający z pokoju obok. Pobiegła w stronę kabiny Agaty i zobaczyła biedną dziewczynę leżącą bezwładnie na łóżku i wymiotującą spazmatycznie na biały, wykrochmalony fartuszek. Po kokieteryjnym wdzięku nie zostało ani śladu. Zamieniła się w małą istotę o zzieleniałej twarzy, z trudem patrzącą na oczy. - O Boże! Agato! Jesteś bardzo chora! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- To... chwyciło mnie nagle. Kiedy niosłam tacę dla pani, czułam się jeszcze dobrze... Ale kiedy wróciłam tutaj... chyba z powodu zapachu smażonych jajek i tłuszczu! Aaaa... Na samą myśl o tych wiktuałach chwycił ją nowy spazm wymiotów i pokojówka zakryła twarz fartuszkiem. - Nie mogę cię zostawić w takim stanie! - powiedziała zdecydowanym tonem Marianna, podtykając Agacie miednicę. - Jest przecież lekarz na tym przeklętym statku! Znajdę go! Wygląda gorzej niż okropnie, ale istnieje pewna szansa, że ci pomoże. Obmyła twarz Agaty zimną wodą, natarła jej skronie wodą kolońską i podała flakon z solami trzeźwiącymi. Sama czym prędzej narzuciła długi beżowy płaszcz, który szczelnie zapięła aż pod samą szyję, przykryła głowę lekkim szalem i pobiegła w stronę schodów łączących środek statku z mostkiem. Sporo wysiłku kosztowało ją wydostanie się na górę. Wiał silny szkwał. Morze kołysało się i Marianna musiała z całych sił uchwycić się poręczy, żeby nie zjechać ze schodów na kolanach. Kiedy dotarła na mostek, zaskoczyła ją siła wiejącego od tyłu wiatru. Zarzucony niedbale szal pofrunął gdzieś w przestrzeń, a jej długie czarne sploty owinęły ją jak liany. Pusty mostek chwiał się pod wpływem silnych uderzeń wiatru. Statek starał się odwrócić i uciec przed szkwałem. Wokół piętrzyły się białe fale, jęczały liny i zewsząd słychać było łomotanie żagli. Na rufie, połączonej z najwyższym pokładem paroma stromymi stopniami, które przypominały drabinę, Marianna zobaczyła człowieka przy sterze. Ubrany w skafander z grubego płótna, wydawał się zrośnięty ze statkiem. Stał na szeroko rozstawionych nogach i mocno dzierżył w dłoniach koło sterownicze. Podnosząc głowę, zauważyła, że prawie cała załoga usadowiona jest na rejach i zwija w pośpiechu żagle. Starano
się ściągnąć na dół wielki fok, żeby skierować wiejący od tyłu wiatr pod przedni żagiel i mały fok, zgodnie z podanym przez tubę rozkazem. Nagle, nie wiadomo skąd, kilkunastu bosonogich marynarzy zeskoczyło na pokład i rozbiegło się po całym mostku. Jeden z nich popchnął Mariannę tak mocno, że ledwo zdążyła uchwycić się drabiny, żeby nie upaść. Marynarz, który nawet jej nie zauważył, pobiegł w swoją stronę. - Proszę mu wybaczyć, madame! Sądzę, że nie widział pani - usłyszała czyjś niski głos, mówiący po włosku. Uderzyła się pani? Marianna wstała, odrzuciła do tyłu włosy zasłaniające jej oczy i spojrzała z mieszaniną zdziwienia i strachu na stojącego przed nią mężczyznę. - Nie, skąd... - odparła odruchowo - dziękuję panu. Odszedł sprężystym krokiem, w rytm kołysania się statku. Księżna przystanęła na chwilę, starając się uzmysłowić sobie, co ją tak bardzo uderzyło w tej postaci. Spoglądała za oddalającym się mężczyzną, częściowo ze strachem, a częściowo z podziwem. Jej niedawny pobyt w piekle był ciągle żywym wspomnieniem, dlatego też czuła lęk przed ludźmi o czarnym kolorze skóry. A marynarz, z którym rozmawiała przed sekundą, był czarny jak Isztar i jej siostry! Odcień jego skóry był, co prawda, zdecydowanie jaśniejszy. Trzy niewolnice Damianiego były w kolorze hebanowego drzewa, a ciało marynarza miało odcień złotego brązu. Mimo odruchu niechęci, pochodzącego głównie z urazy i strachu, Marianna musiała przyznać sama przed sobą, że nigdy nie widziała równie pięknego mężczyzny. Bosy, jak pozostali członkowie załogi, ubrany w wąskie płócienne spodnie, które obciskały go od bioder aż po łydki, z mocnym torsem o gładko rzeźbionych mięśniach, miał w sobie coś z niepokojącej doskonałości fizycznej dzikich
zwierząt. Nie lada spektakl stanowił jego widok, gdy wspinał się na wanty ze zwinnością geparda. A ujrzana na moment twarz nie oszpecała całości, wprost przeciwnie! Była zatopiona w swoich rozmyślaniach, kiedy czyjaś dłoń chwyciła jej ramię i odciągnęła w stronę rufy. - Co pani tu robi? - krzyknął Jason. - Dlaczego w taką pogodę wyszła pani z kabiny? Koniecznie chce pani wypaść za burtę? Wyglądał na szczerze niezadowolonego, ale Marianna dostrzegła z satysfakcją, że pod wyrzutami kryła się zwykła troska. -Szukałam lekarza. Agata jest bardzo chora. Potrzebuje pomocy. Dostała mdłości, gdy przynosiła mi śniadanie! -Nie rozumiem, dlaczego poszła po śniadanie! Pani pokojówka nie ma absolutnie nic do roboty w magazynie żywnościowym, księżno. Są jeszcze, dzięki Bogu, służący na tym statku i właśnie oni zajmują się takimi rzeczami. O, właśnie idzie Tobie. Z kuchni wyłonił się kolejny Murzyn, trzymając w ręce kubeł z obierkami. Miał dobrą, okrągłą twarz, otoczoną koroną siwiejących i niesfornych włosów, dzięki którym częściowo łysa czaszka przypominała wysepkę nawiedzoną przez huragan. Jego twarz, rozpogodzona w błogim uśmiechu, wyglądała jak pogodny półksiężyc. -Idź i powiedz doktorowi Leightonowi, że mamy chorą na pokładzie - rozkazał korsarz. -Ma pan dużo Murzynów wśród załogi? - nie mogła powstrzymać nurtującego ją pytania Marianna, z lekko ściągniętymi brwiami. -Dlaczego pani o to pyta? Nie lubi ich pani? - odpowiedział Jason, którego uwagi nie uszedł wyraz twarzy Marianny. - Pochodzę z kraju, w którym jest ich bardzo wielu. Chyba kiedyś pani opowiadałem o mojej czarnej niani.
Wiem, że taka sytuacja nie mogłaby się zdarzyć w Anglii czy we Francji, ale w Charlestonie i na całym Południu jest całkowicie normalna. Wracając jednak do pani pytania, otóż mam dwóch Murzynów na statku, Tobiego i jego brata Nathana. Ach nie, zapomniałbym, trzeci przyłączył się do nas w Chioggi. -W Chioggi? -Tak, to Etiopczyk! Biedak, któremu udało się uciec z niewoli pani dobrych przyjaciół, Turków. Znalazłem go wałęsającego się w porcie, gdy miałem tam postój. Proszę, może go pani stąd zobaczyć, jest tam, na rei. Mariannę owiał nagły chłód, nie mający jednak nic wspólnego z temperaturą powietrza. A więc ten mężczyzna o jasnych oczach - w rzeczywistości lub tylko w jej wyobraźni którego wygląd tak bardzo ją poruszył, okazał się zbiegłym niewolnikiem. A pozostali służący Jasona, którzy nie byli zbiegami? Ponieważ nie mogła ścierpieć najmniejszych niedomówień w tej sprawie, postanowiła zadać ważne dla niej pytanie, używając jednak drobnego wybiegu. -Widziałam go już wcześniej. Pański „biedak" jest zdecydowanie przystojny i... przez to bardzo różni się od swojego kolegi - dodała wskazując na Tobiego, który właśnie wyrzucał zawartość kubła za burtę. - On też jest zbiegłym niewolnikiem? -Istnieją różne odmiany murzyńskiej rasy, tak jak i białej. Etiopczycy uważają, że są potomkami synów królowej Saby i Salomona. Mają rysy twarzy subtelniejsze i szlachetniejsze od reszty Afrykańczyków... a także wrodzoną dziką dumę, która źle znosi niewolę. Co się tyczy Tobiego i Nathana, dlaczego sądzi pani, że są zbiegami? Urodzili się w naszym domu. Ich rodzice byli bardzo młodzi, kiedy kupił ich mój dziadek. Mariannę zmroziło to kompletnie. Miała wrażenie, jakby
znalazła się w jakimś nowym, nienormalnym świecie. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by Jason, obywatel wolnej Ameryki, mógł uważać niewolnictwo za sprawę tak naturalną. Wiedziała oczywiście, że handel niewolnikami, zabroniony w Anglii od 1807 roku i źle widziany we Francji, ale ciągle dozwolony, kwitł w najlepsze na południu Stanów Zjednoczonych, gdzie czarna siła robocza była gwarancją bogactwa kraju. Wiedziała też, że pochodzący z Południa Jason, urodzony w Charlestonie, został wychowany wśród Murzynów, pracujących na rodzinnej plantacji. (Rzeczywiście, opowiadał jej kiedyś, z pewnym rozrzewnieniem, o swojej czarnej niani, Deborah.) Problem, który do tej pory był czystą abstrakcją, pojawił się teraz przed nią z całą brutalną realnością. Stała twarzą w twarz z Jasonem Beaufortem, właścicielem niewolników, mówiącym o kupnie i sprzedaży ludzi nie z większą emocją, niż gdyby chodziło o bydło. Najwidoczniej ten stan rzeczy był dla niego całkowicie naturalny. Mając na względzie ich obecne stosunki, byłoby rozsądniej ze strony Marianny, gdyby nie okazywała swoich uczuć. Ona jednak nie potrafiła zapanować nad porywami serca, zwłaszcza jeśli w grę wchodził ukochany mężczyzna. - Niewolnicy! Jak dziwnie brzmi to słowo w twoich ustach! - wyszeptała, przełamując instynktownie sztuczną ceremonialność i okrucieństwo, które wkradły się pomiędzy nich. - Ty, który zawsze byłeś dla mnie symbolem i uosobieniem wolności! Jak w ogóle możesz wymawiać to słowo? Po raz pierwszy od początku ich rozmowy spojrzał na nią błękitnym, szczerze zdziwionym wzrokiem, tak naturalnym, że prawie dobrodusznym, ale szyderczy uśmiech, jakim ją obdarzył, nie był ani niewinny, ani przyjazny. - Sądzę, że pani cesarz wypowiada je bez specjalnych oporów. On, pierwszy konsul, który przywrócił niewolnictwo
i handel żywym towarem, zniesione przez rewolucję! Przyznaję, że wraz z Luizjaną pozbył się sporej części swoich problemów, ale nigdy nie słyszałem, żeby mieszkańcy San Domingo chwalili jego liberalizm. -Zostawmy w spokoju cesarza! Interesuje mnie w tym momencie tylko i wyłącznie pańska osoba! -Czyżby zamierzała pani krytykować nasz sposób życia? Byłby to zaiste szczyt wszystkiego! Niech pani posłucha. Znam lepiej Murzynów, niż może to sobie pani wyobrazić. Są dzielnymi ludźmi w większości przypadków i szczerze ich lubię, ale nic na to nie poradzę, że umysłowo znajdują się na poziomie dzieci! Sąjak dzieci weseli, to znów smutni, kapryśni i szczodrzy, ze łzami na zawołanie. Potrzebują czyjejś silnej ręki, która pokierowałaby nimi! -Za pomocą bata? Z kajdanami na nogach, traktowani gorzej niż zwierzęta? Żaden człowiek, wszystko jedno jakiej rasy, nie przyszedł na świat, żeby służyć. Chciałabym wiedzieć, co pomyślałby o panu ów Beaufort, który za czasów Króla-Słońce opuścił Francję z powodu narzuconych mu rygorów. Musiał być całkowicie przekonany, że warto cierpieć w imię wolności! Nerwowe drgania twarzy Jasona uprzytomniły jej, że był u kresu wytrzymałości. Ona jednak chciała wpaść w zdrową wściekłość! Sto razy wolała porządną awanturę od sztucznego ceremoniału! Patrząc na nią złym wzrokiem, Jason wzruszył ramionami z pogardliwym wyrazem twarzy. -Właśnie ów Beaufort, biedna ignorantko, założył naszą plantację w La Faye-Blanche i on też kupił pierwszych niewolników. Nigdy jednak nie uciekaliśmy się do bata, a Murzyni nie skarżyli się na swój los! Proszę zapytać Tobiego i Nathana! Gdybym ich wyzwolił, kiedy spaliła się nasza posiadłość, umarliby pod moimi drzwiami!
-Nie powiedziałam, że byliście złymi panami, Jason...
- A co innego powiedziałaś? Czy mi się śniło, czy rzeczywiście wspomniała pani o kajdanach i o traktowaniu gorzej od zwierząt? Jestem szczerze zdziwiony, madame, że jest pani aż tak gorącą orędowniczką wolności! Nie jest to słowo często używane przez kobiety z pani otoczenia. Większość z nich woli... a nawet zabiega o słodkie i czułe zniewolenie! Tym gorzej dla pani, jeśli to słowo budzi w pani sprzeciw! Poza wszystkim innym nie jest pani przecież kobietą w stu procentach! Za to jest pani wolna, madame! Całkowicie wolna i może pani popsuć, zniszczyć wszystko wokół siebie, poczynając od własnego życia, a kończąc na życiu innych! Tak, wolność dla kobiet jest sprawą wprost fantastyczną! Daje im wszelkie prawa! Przekształca je w śliczne, małe automaty, bez pamięci przywiązane do swoich pawich piórek!.. Przybycie Jolivala przerwało nagle przemowę Jasona, który w porywie szału krzyczał tak głośno, że słychać go było na całym statku. Powstrzymywał się już zbyt długo i w końcu musiał dać upust wściekłości. Widząc wyłaniającą się miłą twarz wicehrabiego, wrzasnął, tracąc doszczętnie panowanie nad sobą. - Niech pan zaprowadzi tę oto damę do kabiny! Wraz ze wszystkimi należnymi honorami, jako wolnemu ambasadorowi liberalnego kraju! I żebym jej tu więcej na oczy nie widział! Mostek kapitański nie jest miejscem dla kobiety, nawet wyzwolonej! Nikt nie może mnie zmusić, żebym ją tu tolerował! Ja również jestem wolny! Co powiedziawszy, Jason odwrócił się na pięcie i zbiegł ze schodów, po czym zamknął się ponownie w salonie gier. -Co mu pani zrobiła? - zapytał Jolival, podchodząc do Marianny, która oparta oburącz o barierkę walczyła zarówno z wiatrem, jak i z ochotą do płaczu. -Nic! Chciałam mu tylko wytłumaczyć, że niewolnictwo
to szkaradna rzecz i uważam, że jest nie do pomyślenia, aby na statku znajdowali się nieszczęśliwcy, którzy nawet nie mają prawa do w pełni ludzkiego traktowania! I sam pan widzi, jak się zachował! -Ach tak... Czy nie macie teraz innych tematów do rozmów, jak tylko spór o kondycję człowieka? powiedział zaskoczony Arkadiusz. - Marianno! Zmiłuj się! Czyżby zabrakło wam rzeczywistych powodów do kłótni? Musi pani dorzucać jeszcze problemy nie mające nic wspólnego ze sprawami, które bezpośrednio dotyczą was dwojga? Można by przysiąc, że wzajemne zadawanie bólu sprawia wam przyjemność! On umiera z pragnienia, żeby chwycić panią w ramiona, pani byłaby gotowa czołgać się u jego stóp, ale gdy jesteście razem, czubicie się jak dwa koguty! I na domiar złego kłócicie się na oczach całej załogi! -Ale niech pan sobie przypomni ten zapach, Arkadiuszu! -Mówiła mu pani coś na ten temat? -Nie! Nie starczyło mi czasu, bo zaraz się obraził! -No i całe szczęście! Po co się pani do tego miesza, moje drogie dziecko? Kiedy wreszcie nauczy się pani, że mężczyźni mają swoje życie, z którym robią, co im tylko przyjdzie do głowy? Chodźmy - dodał nieco łagodniej odprowadzę panią! I niech mnie Pan Bóg skarze, jeśli kiedykolwiek jeszcze zostawię panią samą w nieodpowiednim momencie! Marianna poszła zgodnie za przyjacielem, wsparta o jego ramię. Zewsząd otoczeni byli marynarzami, którzy zeszli z omasztowania. Byli świadkami sceny, której przyglądali się z zainteresowaniem. Przechodząc obok nich księżna widziała uśmiechy, które zawstydzały ją, mimo że za wszelką cenę starała się ich nie zauważać, udając żywe zainteresowanie wywodami Jolivala na temat zmienności pogody. Gdy dochodzili do schodów prowadzących w głąb stat-
ku, ujrzała postać ciemnego uciekiniera, opartego plecami o wielki maszt. W jego jasnym, szarobłękitnym spojrzeniu można było dostrzec smutek. Pod wpływem nagłego impulsu Marianna podeszła do niego. - Jak pan się nazywa? - zapytała nieśmiało. Wyprostował się, żeby jej odpowiedzieć. Znowu uderzyła ją niespotykana harmonia jego rysów i jasność tęczówek. Z wyjątkiem ciemnej skóry nie miał ani jednej murzyńskiej cechy; szczupły nos i wąskie, mocno zarysowane usta. Wyszeptał skłaniając się lekko: - Kaleb... do usług Waszej Wysokości! Patrząc na niego, Marianna odczuła głębokie współczucie, echo dopiero co zakończonej rozmowy z Jasonem. Ten nieszczęsny człowiek musiał czuć się jak zaszczute zwierzę. Chciała koniecznie coś mu powiedzieć, mając w pamięci zdarzenia, o których dowiedziała się od Jasona. -Czy wie pan, że płyniemy do Konstantynopola? Podobno uciekł pan z tureckiej niewoli. Czy nie boi się pan... -Ponownego uwięzienia? Nie, madame. Jeśli nie będę opuszczał statku, nie mam powodu do obaw. Jestem teraz członkiem załogi i kapitan nie dopuści, aby w jakikolwiek sposób molestowano jego ludzi! Dziękuję pani jednak za troskę! -Nie ma za co... Czy to właśnie w Turcji nauczył się pan włoskiego? -Tak! Bardzo często niewolnicy otrzymują tam przyzwoite wykształcenie. Mówię też po francusku - zademonstrował to po chwili krótkiego wahania. -Widzę... Schyliwszy lekko głowę Marianna weszła na małe ciemne schodki, idąc krok w krok za Jolivalem. - Na pani miejscu - zauważył kpiarskim tonem Arkadiusz - unikałbym rozmów z marynarzami. Nasz kapitan
gotów sobie wyobrazić, że podżega pani załogę do buntu. A jest w takim nastroju, że byłby zdolny zakuć panią w kajdany! -Tak, sądzę, że w istocie mógłby to zrobić, Arkadiuszu, ale jak mogłabym nie współczuć temu człowiekowi. Niewolnik... zbiegły niewolnik, to takie smutne! Jak można nie czuć przerażenia na samą myśl, co musiałby wycierpieć, gdyby został złapany! -To dziwne - powiedział Jolival - ale pani ciemnoskóry marynarz wcale nie wzbudził we mnie litości. Być może z powodu jego wyglądu. Nawet najsurowszy właściciel, choć trochę dbający o stan swojego portfela, długo zastanawiałby się, zanim zabiłby takiego niewolnika. Jest piękny! Poza tym sam pani powiedział, że statek zapewnia mu bezpieczeństwo. Chroni go amerykańska bandera. Zapach w kabinie przyprawił Mariannę o mdłości. Agata musiała być bardzo chora. Gdy księżna weszła, doktor Leighton zamykał właśnie drzwi do kajuty pokojówki. Poinformował Mariannę, że naszpikowana belladoną dziewczyna śpi teraz głębokim snem i nie należy jej przeszkadzać. Powiedział to jednak w sposób, który nie przypadł Mariannie do gustu, tak jak nie spodobał się jej wygląd kabiny. Wszędzie porozrzucana była zabrudzona bielizna, a na samym środku toaletki stała miednica z żółtawą cieczą, której ostry zapach nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości co do jej pochodzenia. Całość tej scenografii była w widoczny sposób celowo zaplanowana, co tylko utwierdziło Mariannę w niechęci do doktora Leightona. -Jak tu śmierdzi! - krzyknął Jolival, biegnąc w stronę okna. - Najlepsze lekarstwo na morską chorobę! -Pachnące choroby należą do rzadkości - powiedział oschle Leighton, kierując się w stronę drzwi. Marianna jednak
zatrzymała go w pół drogi i wskazując zasłony z adamaszku zapytała pół żartem, pół serio: - Mam nadzieję, że wystarczyło panu ręczników, doktorze, i że nie musiał pan użyć zasłon ani mojej garderoby? Woskowa twarz Leightona zastygła jeszcze bardziej, w oczach pojawił się zimny błysk, a usta zacięły. W ciemnym ubraniu i z prostymi długimi włosami był prawdziwym wcieleniem uporu i surowości kwakra. Niewykluczone zresztą, że nim był, gdyż sposób, w jaki przyglądał się Mariannie, graniczył z obrzydzeniem. Ponownie zastanowiło ją, w jaki sposób taki człowiek mógł zdobyć sympatię Jasona. Musiał chyba znacznie lepiej rozumieć się z Pilar! Z odrazą odsunęła od siebie myśl o antypatycznej żonie Jasona. Sama świadomość, że żyła gdzieś, w jakimś hiszpańskim klasztorze, była wystarczająco nieprzyjemna, a co dopiero wyobrażenie jej postaci! Leighton zdołał jednak zapanować nad wybuchem gniewu. Wychodząc pożegnał się tylko jeszcze chłodniej i zmierzył obecne w pokoju osoby pogardliwym spojrzeniem. Jolival nie wiedział, czy wybuchnąć śmiechem, czy się rozgniewać i w końcu wybrał obojętność. -Nie podoba mi się twarz tego jegomościa! Obym tylko nie musiał korzystać z jego usług! To istna tortura być jego pacjentem! - zauważył wzruszając ramionami. - I pomyśleć tylko, że będziemy musieli znosić jego widok w czasie każdego posiłku! -Ja nie! - sprzeciwiła się Marianna. - Skoro nie mogę chodzić po pokładzie, moja noga nigdy więcej tam nie postanie! Będę jadła tutaj... i nie będę miała nic przeciwko temu, jeśli pan zrobi to samo! -Zobaczę. Na razie proszę się przejść. Zawołam Tobiego, żeby posprzątał to wszystko, w przeciwnym razie pani apetyt mógłby nieco ucierpieć... I jeszcze jedno... Na pani miejscu
nie zaszywałbym się w ciemnej norze! Kiedy chce się dać prztyczka w nos ukochanemu, nie należy się chować! Niech się pani pokaże, i to w całej swojej krasie! Syreny wracają do swoich podwodnych kryjówek dopiero, gdy żeglarz połknie haczyk! - Być może ma pan rację! Jak mam jednak dokonać toalety, kiedy statek kiwa się i podskakuje jak korek we wrzącej wodzie! - To tylko lekki szkwał! Nie potrwa długo! Rzeczywiście, morze i wiatr uspokoiły się pod wieczór. Porywisty wicher zamienił się w przyjemną bryzę, lekko dmącą w żagle. Morze, tak szare i wzburzone w ciągu dnia, stało się łagodne i gładkie jak atłas, przystrojone tu i ówdzie małymi, białymi falami. Na horyzoncie rozciągało się wysokie, postrzępione wybrzeże dalmatyńskie, otoczone wianuszkiem zielonoametystowych wysepek, które błyszczały w promieniach zachodzącego słońca. Było ciepło i Mariannie przypomniał się przyjemny nastrój samotnych melancholijnych marzeń, kiedy obserwowała z brzegu wracające statki rybackie o czerwonych żaglach. Mimo że wieczór był tak przyjemny, czuła się smutna, przygnębiona i samotna. Jolival znajdował się gdzieś na statku, z pewnością w towarzystwie drugiego oficera, z którym od razu przypadli sobie do gustu. Był to wesoły chłopak, z pochodzenia Irlandczyk, którego czerwony nos zdradzał skłonności do butelki i który w dziwny sposób kontrastował z lodowatym Leightonem. Ponieważ znał trochę Francję, a zwłaszcza jej winiarskie produkty, Craig 0'Flaherty szybko zdobył sobie sympatię wicehrabiego. Marianna musiała jednak przyznać sama przed sobą, że nie Arkadiusza brakowało jej w tej chwili! Buntowniczy nastrój zniknął wraz z letnią burzą i pragnęła teraz tylko słodyczy, czułości i spokoju.
Z miejsca, w którym się znajdowała, dostrzegła Jasona. Stał niedaleko sternika na rufie i palił długą porcelanową fajkę z takim spokojem, jakby na statku nie było wcale ślicznej, zakochanej kobiety. Tak bardzo miała ochotę do niego podejść! Już w południe, kiedy rozległ się gong na obiad, musiała stoczyć ze sobą prawdziwą walkę, żeby nie sprzeniewierzyć się decyzji pozostania w kabinie. Dzieliłaby ich zaledwie szerokość stołu. Miała gardło ściśnięte do tego stopnia, że ledwie skubnęła posiłek, który przyniósł jej Tobie. Wieczorem będzie jeszcze gorzej! Jolival miał rację. Znacznie przyjemniej byłoby zamienić się w piękność i usiąść naprzeciwko niego, żeby móc zaobserwować, czy jej wdzięk ma jeszcze jakikolwiek wpływ na ten bezlitosny i twardy charakter. Płonęła z pragnienia spotkania się z Jasonem, lecz duma nie pozwalała jej podejść do niego bez wyraźnego zaproszenia. Przecież przegnał ją ze swojego prywatnego terenu w tak grubiański sposób, że nie mogła pojawić się teraz przed nim, nie tracąc jednocześnie szacunku dla siebie! Ktoś stanął obok niej i zasłonił widok na upragniony mostek. Nie musiała odwracać głowy, żeby zobaczyć, że to Arkadiusz. Pachniał hiszpańskim tytoniem i rumem z Jamajki. Widząc młodą damę w dalszym ciągu w tym samym niedbałym stroju, pokręcił głową z dezaprobatą. -Na co pani czeka, żeby się przebrać? - zapytał łagodnie. - Zaraz zadzwonią na kolację. -Mnie to nie dotyczy. Zostaję tutaj. Proszę powiedzieć Tobiemu, żeby przyniósł mi posiłek. -To są najzwyklejsze w świecie dąsy! Pokazuje pani swoje złe humory, Marianno! -Możliwe, trzymam się jednak tego, co panu powiedziałam. Nie pokażę się tam więcej... Chyba że otrzymam oficjalne zaproszenie. Jolival zaczął się śmiać.
-Zastanawiałem się często, co też popędliwy Achilles
porabiał w swoim namiocie, podczas gdy pozostali Achajowie walczyli z Trojanami! A przede wszystkim co sobie wtedy myślał... Coś mi mówi, że wreszcie znajdę odpowiedź na to pytanie! Zatem dobranoc, Marianno! Nie zobaczymy się już dzisiaj, bo obiecałem temu młodemu i zarozumiałemu Irlandczykowi lekcję gry w szachy! Czy mam przekazać pani ultimatum naszemu kapitanowi, czy też zrobi to pani osobiście? -Zabraniam panu udzielania jakichkolwiek informacji na mój temat. Jeśli ma ochotę zobaczyć się ze mną, wie, gdzie mnie znaleźć! Zna mnie... a sam nie należy do nieśmiałych! Dobranoc, Arkadiuszu! I niech pan nie oskubie tego młodego Irlandczyka! Wygląda na strasznego opoja, ale wydaje mi się prostoduszny i szczery! Stwierdzenie, że Marianna spędziła dobrą noc, byłoby mocno przesadzone. Przewracała się na łóżku z boku na bok przez długie godziny, które mogła świetnie policzyć dzięki okrętowemu zegarowi. Wybijał bowiem każdy kwadrans. Dusiła się w tej niewielkiej przestrzeni, którą wypełniało chrapanie Agaty. Ścianki dzielące ich kajuty okazały się niezwykle cienkie. Zasnęła dopiero nad ranem. Zmorzył ją ciężki sen, po którym obudziła się z migreną około dziesiątej, słysząc delikatne pukanie Tobiego do drzwi. Skłócona z całym światem, a najbardziej z samą sobą Marianna miała ochotę odprawić Tobiego razem z tacą którą przyniósł. On jednak wziął list leżący na tacy i wręczył go księżnej. Spojrzała na niego zaniepokojona spod swoich gęstych, rozczochranych włosów. - Przysyła to pan Jason! - powiedział z uśmiechem. - To bardzo ważne! List? List od Jasona! Marianna chwyciła go z niecierpliwością i złamała pieczęć z odciśniętym dziobem statku. To-
bie tymczasem z uśmiechem na dobrodusznej twarzy i z tacą w rękach przyglądał się belkom stropowym. Nie była to długa epistoła. W paru krótkich zdaniach kapitan „Morskiej Czarodziejki" przepraszał księżnę Sant'Anna, że uchybił zasadom elementarnego dobrego wychowania, i prosił ją, aby zechciała odstąpić od klasztornego postanowienia i zaszczycić towarzystwo przy stole swoją miłą kobiecą obecnością I to było wszystko... ani jednego czułego słowa. Przeprosiny, które równie dobrze można by wysłać jakiemuś dyplomacie! Częściowo zawiedziona, częściowo zadowolona, gdyż mimo wszystko pierwszy wyciągał do niej rękę, odezwała się do Tobiego. -Proszę to postawić tutaj! - powiedziała wskazując na swoje kolana. - Proszę też powiedzieć panu Jasonowi, że zjem z nim kolację. -A obiadu nie? -Nie. Jestem zmęczona! Muszę się wyspać! Dotrzymam mu towarzystwa dzisiaj wieczorem... -Bardzo dobrze! Pan się ucieszy... Naprawdę się ucieszy? Oby to było prawdą! Nieważne, słowa wypowiedziane przez Tobiego sprawiły radość dobrowolnej pustelnicy i podziękowała za nie służącemu wspaniałym uśmiechem. Lubiła zresztą tego starego Murzyna. Przypominał jej Jonasa, ochmistrza jej przyjaciółki, Fortunaty Hamelin, zarówno ze sposobu mówienia, jak i nieustająco dobrego humoru. Odprawiła go mówiąc, że nie chce, aby jej przeszkadzano w ciągu dnia. Kiedy parę minut później w progu pojawiła się ziewająca, mrugająca oczami i niezbyt przytomna Agata, Marianna wydała jej to samo polecenie. - Połóż się jeszcze, jeśli nie czujesz się zupełnie dobrze, albo rób, co chcesz, ale nie budź mnie przed piątą po południu! Nie dodała: „bo chcę być piękna", jednak ta nagła
potrzeba snu nie mogła mieć innego wytłumaczenia. Jedno szybkie spojrzenie do lustra uświadomiło jej, że nie może pokazać się Jasonowi z tak podkrążonymi oczami, zmęczoną twarzą i ogólnie nieświeżym wyglądem. Tak więc po wypiciu dwóch filiżanek gorącej herbaty Marianna zaszyła się w prześcieradłach jak w kokonie i zapadła w błogi, mocny sen. Wraz z nastaniem wieczoru rozpoczęła przygotowania godne odaliski, której los leży całkowicie w rękach sułtana, jej pana i władcy. Suknia była uderzająco prosta, gdyż dobry smak podpowiedział jej, że przepych nie byłby dobrze widziany na korsarskim statku. Była jednak istnym arcydziełem prostoty, elegancji i wdzięku, wymagającym sporego nakładu czasu i pracy. Potrzebowała więcej niż godziny na uczesanie się i włożenie białej muślinowej toalety. Przybranie ograniczało się do bukiecika bladych róż z lekkiego jedwabiu, który przyczepiła w zagłębieniu dekoltu. Takie same kwiaty wpięła we włosy, po obydwu stronach koka, upiętego na sposób hiszpański. To Agata, którą choroba morska natchnęła pomysłami, była autorką tego nowego stylu. Szczotkowała bez końca włosy swojej pani, aż stały się gładkie i miękkie jak atłas. Następnie, zamiast upiąć je wysoko, jak dyktowała moda paryska, przedzieliła je przedziałkiem i związała nisko na karku w ciężki węzeł. W tej fryzurze, która szczególnie uwydatniała szczupłą szyję i delikatne rysy twarzy Marianny, jej lekko skośne, zielone oczy nabrały egzotycznego wdzięku i tajemniczości. - Madame jest piękna jak marzenie i wygląda na piętnaście lat! - oświadczyła Agata, szczerze zadowolona ze swojego dzieła. Tego samego zdania był Arkadiusz, który zapukał do drzwi parę chwil później. Zasugerował jednak narzucenie płaszcza na moment przejścia z kabiny do jadalni.
- Naszym celem jest przecież oczarowanie kapitana powiedział - a nie załogi! Niepotrzebne są nam rozruchy na statku. Była to dobra i mądra rada. Gdy Marianna, owinięta płaszczem z zielonego jedwabiu, przechodziła przez mostek, żeby dojść na rufę, mężczyźni pełniący wachtę, zajęci właśnie ściąganiem żagli przed nocą, przystawali co do jednego, aby się jej przyjrzeć. Ta stanowczo zbyt piękna kobieta wzbudzała powszechne zainteresowanie i z pewnością podsycała wyobraźnię niejednego. Zewsząd patrzyły w jej stronę płonące, rozgorączkowane oczy. Jedynie chłopiec okrętowy, siedzący na zwojach lin i zszywający podarty żagiel, uśmiechnął się do niej wesoło i serdecznie. - Dobry wieczór pani! Ładna pogoda, prawda? - powiedział w sposób tak naturalny, że Marianna odpowiedziała mu uśmiechem. Nieco dalej zobaczyła Gracchusa, który przystosował się zupełnie do życia na statku i przeszedł na ty z całą załogą. Pozdrowił ją również entuzjastycznie i szczerze. Zobaczyła też Kaleba. Czyścił w skupieniu lufę armatnią, w towarzystwie głównego kanoniera. Spojrzał na księżnę swoim spokojnym wzrokiem, ale jego oczy były puste i bez wyrazu. Zaraz zresztą wrócił do przerwanej pracy. Kiedy Marianna i jej towarzysz weszli do oficerskiej mesy, zastali tam Jasona wraz z drugim oficerem i lekarzem, czekających przy zastawionym stole i popijających rum. Momentalnie odstawili kieliszki, żeby ukłonić się Mariannie. Pokój, wyłożony drewnem mahoniowym, oświetlony był złotymi promieniami zachodzącego słońca, które wpadały przez umieszczone na rufie okna. Każdy, nawet najmniejszy zakątek pomieszczenia zalany był ciepłą, złotą poświatą, przy której zapalone na stole świece stawały się bezużyteczne. - Mam nadzieję, że nie kazałam panom zbyt długo czekać
- powiedziała z lekkim uśmiechem, zwracając się do grupy stojących mężczyzn. - Byłoby mi przykro zachować się niegrzecznie w odpowiedzi na tak kurtuazyjne zaproszenie. - Wojskowa punktualność nie obowiązuje kobiet - odpowiedział Jason i dodał: - Oczekiwanie na śliczną kobietę jest zawsze przyjemnością! Pani zdrowie, madame! Marianna obserwowała go spod lekko spuszczonych powiek. Gdy Jolival zdejmował z niej płaszcz z zielonego jedwabiu, ona z cichą radością, skrywaną w głębi serca, patrzyła na pozytywne efekty swoich starań. Ogorzała twarz Jasona stała się nagle popielata, a zaciśnięte wokół kieliszka palce przybrały woskowy kolor. W pewnym momencie rozległ się cichy dźwięk pękniętego szkła i kawałki grubego kryształu posypały się na dywan. -Alkohol niezbyt panu służy! - zakpił cierpko Leighton. -Jeśli będę potrzebował porady lekarskiej, doktorze, z pewnością się do pana zwrócę. Zechcą państwo podejść do stołu, zapraszam. Podczas kolacji panowała zupełna cisza. Współbiesiadnicy jedli niewiele i jeszcze mniej mówili, onieśmieleni przytłaczającą atmosferą, która natychmiast wytworzyła się przy stole. Zachód słońca opromieniał zarówno morze jak i pasażerów statku. Na próżno jednak światło słoneczne mieniło się cudownymi kolorami tęczy, poczynając od fiołkoworóżowych odcieni aż po kolor ciemnoniebieski. Nikt na to nie zwracał najmniejszej uwagi. Mimo wysiłków Jolivala i O'Flaherty'ego, którzy z nieco naciąganą wesołością zaczęli wspominać dawne podróże, rozmowa szybko utknęła w martwym punkcie. Marianna, siedząca po prawej stronie Jasona, który zajmował honorowe miejsce przy stole, była za bardzo zajęta szukaniem jego wzroku, aby móc uczestniczyć w konwersacji. Lecz korsarz, podobnie jak kiedyś Benielli, starał się za wszelką cenę uniknąć
spojrzenia swojej sąsiadki, jak również nie patrzeć na jej prowokujący dekolt. Tuż obok swojej dłoni Marianna widziała jego długie ciemne palce, nerwowo bawiące się nożem. Miała ochotę położyć rękę na jego niespokojnej dłoni, żeby ogrzać ją swoim ciepłem. Bóg jednak raczy wiedzieć, jaką reakcję wywołałby taki gest! Jason siedział napięty jak struna. Sprzeczka z Leightonem jeszcze bardziej go rozstroiła. Był ponury, zdenerwowany i ze spuszczoną głową obserwował talerz. Na tyle, na ile go znała, Marianna domyślała się, że musi gorzko żałować chwili, w której zdecydował się zaprosić ją na kolację. Stopniowo zresztą zdenerwowanie korsarza zaczęło się jej udzielać. Naprzeciwko niej siedział John Leighton, a ich wzajemna antypatia była tak intensywna, że niemalże namacalna. Człowiek ten miał szczególny dar irytowania jej każdym wypowiedzianym słowem, nawet jeśli nie było dla niej przeznaczone. Jolival niepokoił się o sposób, w jaki statek przekroczy kanał Otrante. W tym miejscu bowiem flota angielska, mająca swe bazy w Sainte-Maure, Cefalonie czy Lissie, nękała nieustannie siły francuskie z Korfu. Leighton posłał mu lisi uśmiech. - O ile mi wiadomo, Ameryka nie prowadzi wojny z Anglią... ani z Napoleonem! Jesteśmy neutralni. Dlaczego więc mielibyśmy się niepokoić? Marianna aż zadrżała, słysząc, jak lekceważącym tonem zostało wypowiedziane imię cesarza. Jej łyżeczka uderzyła o porcelanowy talerzyk. Czując, że może to być swego rodzaju sygnał do ataku, Jason wtrącił się niechętnie. - Niech pan przestanie mówić głupstwa, Leighton! - odezwał się opryskliwie. - Wie pan dobrze, że od drugiego lutego przerwany został handel z Anglią! Jesteśmy neutralni tylko z nazwy! A co pan powie na tę angielską fregatę, która
ścigała nas wzdłuż całego przylądka Santa Maria di Leuca? Gdyby wówczas jakimś cudem nie pojawił się francuski statek, musielibyśmy się bić! I nie wiadomo, czy nie będziemy do tego zmuszeni, kiedy przekroczymy ten przeklęty kanał! - Gdyby Anglicy wiedzieli, kogo mamy na pokładzie, z pewnością nie przepuściliby takiej okazji! Przyjaciółka... Korsykanina! Co za szansa! Jason uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły talerze. - Jestem przekonany, że nic o tym nie wiedzą, a jeśli nawet, to będziemy się bić! Mamy, dzięki Bogu, działa i wiemy, jak się nimi posługiwać! Czy ma pan jeszcze jakieś obiekcje, doktorze? Leighton oparł się wygodnie o poręcz krzesła i rozłożył ręce w uspokajającym geście. Jego uśmiech źle kontrastował z trupiobladym kolorem twarzy. - Ależ skąd... żadnych! Oczywiście, nie mogę się wypowiadać w imieniu załogi. Słychać już pogłoski, że obecność dwóch kobiet na statku przynosi nieszczęście. Jason gwałtownie podniósł głowę. Spojrzał na lekarza wzrokiem płonącym nienawiścią i Marianna dostrzegła nabrzmiałe żyły na jego skroniach. Tym razem zdołał nad sobą zapanować. Odezwał się do Leightona lodowatym głosem: - Załoga będzie musiała nauczyć się, kto jest kapitanem tego statku! I pan również, Leighton! Tobie! Możesz podać kawę! Aromatyczny napój został podany i wypity w kompletnej ciszy. Tobie, mimo swojej tuszy, fruwał naokoło stołu z lekkością i zwinnością domowego elfa. Nikt już nie ośmielał się odezwać ani słowem, a Marianna była bliska łez. Dręczyło ją przygnębiające uczucie, że wszystko, o czym tak marzyła, obracało się w rezultacie przeciwko niej. Jason zabrał ją na statek wbrew własnej woli, Leighton nienawidził jej z nie-
wiadomych przyczyn, a załoga była przekonana, że przyniesie im wszystkim pecha! Zacisnęła palce wokół filiżanki z cienkiej porcelany, żeby rozgrzać trochę dłonie, i wypiła duszkiem gorący napój. Zaraz potem podniosła się. -Zechcą mi panowie wybaczyć! - powiedziała drżącym głosem. - Chciałabym wrócić do mojej kabiny! -Proszę jeszcze nie odchodzić! - powiedział Jason, wstając od stołu, co uczynili za nim pozostali współbiesiadnicy. - Zostańcie, panowie! Tobie zaraz przyniesie rum i cygara. Odprowadzę księżnę! Zanim uszczęśliwiona Marianna zdążyła cokolwiek powiedzieć, Jason okrył jej nagie ramiona jedwabnym płaszczem i otworzywszy przed nią drzwi, przepuścił ją pierwszą. Zniknęli w pięknej letniej nocy. Niebo miało kolor ciemnego, głębokiego błękitu i usiane było wesołymi, migocącymi gwiazdami. Na grzebieniastym morzu wznosiły się niewielkie, fosforyzujące fale i miało się wrażenie, że statek płynie po firmamencie, a nie po morskiej toni. Mostek był zaciemniony, lecz na rufie widać było siedzących marynarzy, opartych plecami o maszt i wsłuchanych w śpiew kolegi. Idąc schodami Marianna i Jason słyszeli nieco nosowy, ale przyjemnie brzmiący głos mężczyzny. Marianna wstrzymywała oddech i starała się uspokoić mocno bijące serce. Nie bardzo rozumiała, skąd się wzięła u Jasona ta nagła potrzeba tete a tete, która obudziła w niej cichą nadzieję. Bojąc się jednak zniszczyć urok tej ulotnej chwili, nie ośmielała się odezwać. Szła przed nim bardzo powoli, z lekko pochyloną głową, żałując, że najwyższy pokład nie był dłuższy o jedną lub dwie mile. W końcu usłyszała głos Jasona. - Marianno! - powiedział. Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Czekała, oniemiała z wrażenia, gdyż znowu zwrócił się do niej po imieniu.
-Chciałem
panią zapewnić, że... jest pani całkowicie bezpieczna na moim statku! Dopóki ja będę jego kapitanem, nie musi się pani obawiać ani marynarzy, ani żadnych Anglików! Proszę zapomnieć o słowach Leightona! Są bez znaczenia! -Nienawidzi mnie! Czy to też jest bez znaczenia? -Nie sądzę, aby miał pani nienawidzić. To znaczy, pani w jakiś szczególny sposób. Żywi niechęć do wszystkich kobiet. Ma po temu powody. Nie kochała go matka, a później uwielbiana przez niego narzeczona porzuciła go dla innego. Od tamtej pory nie zmienił swojego wrogiego nastawienia. Marianna pokiwała głową i powoli obróciła się w stronę Jasona. Patrzył na morze, z rękami założonymi do tyłu, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. -Dlaczego zabrał go pan na statek, tego wroga wszystkich kobiet - zapytała - planując jednocześnie, że popłynie pan ze mną? -Po prostu... Jason zawahał się przez chwilę, a potem bardzo szybko wyrzucił z siebie. - On nie miał spędzić całej podróży z nami! Sądził, że w drodze powrotnej zostawimy go w dogodnym dla nas miejscu! Proszę sobie przypomnieć, że Konstantynopol nie był przewidziany w programie - dodał z rozgoryczeniem, w którym czuło się ogromny zawód. Marianna miała tego pełną świadomość. Ona również spojrzała smutnym wzrokiem w stronę niebieskosrebrzystego morza. - Proszę mi wybaczyć! - wyszeptała. - Bywa, że wdzięczność i poczucie obowiązku stają się ciężarem... ale to nie powód, aby je odtrącać! Tak bardzo chciałabym, żeby inaczej wyglądała ta podróż! Marzyłam o niej dniami i nocami! Nie jej
cel był dla mnie ważny, lecz świadomość, że będziemy razem! Nagle poczuła, że jest blisko niej, tuż obok. Czuła ciepło jego oddechu na karku, a on mówił do niej głosem pełnym namiętności i obawy: - Jeszcze nie jest za późno! Ta podróż może stać się... naszą podróżą! Decyzję będzie pani musiała podjąć dopiero po przepłynięciu kanału w Otrante... Marianno! Marianno, jak możesz być taka okrutna dla nas obojga! Jeśli tylko zechcesz... Poczuła dotyk jego dłoni. Na wpół omdlała, z zamkniętymi oczami, przytuliła się do niego, delektując się aż do bólu tą chwilą, która nagle zbliżyła ich do siebie. -Czy to ja jestem okrutna? Czy to ja kazałam dokonać strasznego wyboru? Sądziłeś, że to kaprys, nie wiadomo jaka zachcianka, aby przedłużyć sytuację z przeszłości? Ale ja nie chcę już przeszłości... -A zatem daj mi tego dowód, moja najdroższa! Pozwól mi się zabrać daleko stąd! Kocham cię nad życie, wiesz przecież o tym lepiej niż ktokolwiek inny! Skazałaś mnie na straszne katusze podczas kolacji! Nigdy nie byłaś taka piękna... a ja jestem tylko mężczyzną! Zapomnijmy o wszystkim, co złe... Zapomnieć? Piękne słowo! Jak bardzo chciałaby móc je wypowiedzieć z tym samym przekonaniem. Jakiś zdradziecki perfidny głos podpowiedział, że to ona miała o wszystkim zapomnieć, nie on. Czy on również zamierzał puścić w niepamięć całe swoje dotychczasowe życie? Chwila obecna była jednak zbyt cenna i Marianna chciała przedłużyć ją za wszelką cenę. A może Jason był gotów ustąpić? Spojrzała na niego i delikatnie pocałowała go w usta. - Czy to nie wszystko jedno, zapomnieć w drodze do Konstantynopola czy do Ameryki? - wyszeptała nie przery-
wając pieszczoty. - Nie dręcz mnie! Wiesz dobrze, że muszę tam popłynąć... i jednocześnie tak bardzo cię potrzebuję! "Proszę, pomóż mi... Na chwilę zapadła głęboka cisza. I nagle ramiona jej kochanka uwolniły ją. - Nie! - powiedział. Odsunął się od niej. Chłód niezrozumienia rozdzielił dwa ciała, które jeszcze przed sekundą gotowe były spłonąć ze szczęścia we wspólnym uścisku. Jason skłonił się. - Proszę mi wybaczyć, że niepokoiłem panią! - powiedział lodowatym głosem. - Oto pani kabina! Życzę dobrej nocy. Odwrócił się i odszedł. Na chwilę uległ miłosnej słabości i wyznał swoje uczucia. Zwyciężyła duma, straszna, nieuleczalna, męska duma. Marianna krzyknęła więc do niego na odchodnym: - Twoja miłość składa się z pożądania i uporu, ale czy tego chcesz, czy nie, zawsze będę cię kochała... oczywiście na mój sposób, bo nie znam innego! Do tej pory odpowiadało ci to... To ty mnie odtrącasz! Słowa wywołały zamierzony efekt. Jason zatrzymał się na moment, jakby przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić z obranej drogi. Zaraz jednak wyprostował się i poszedł w kierunku mesy, gdzie chroniony był przed kobiecą przewrotnością i gdzie czekali na niego inni mężczyźni, jego współbracia. Opuszczona Marianna skierowała się w stronę swojej kabiny. Kiedy doszła do drzwi, spostrzegła, że jest śledzona. Odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła jakiś cień, który przemknął obok przedniego żagla. W świetle żółtej latarni, wiszącej na bukszprycie, zarysowała się przez moment czyjaś sylwetka. Po zwinnych i miękkich ruchach Marianna domyśliła się, że był to Kaleb, co przygnębiło ją jeszcze bardziej.
Nie tylko bowiem nie czuła się na siłach, żeby rozpatrywać w tym momencie problemy czarnej ludności w Ameryce, ale co więcej, niewolnictwo wydało jej się raptem tylko i wyłącznie kością niezgody pomiędzy nią a Jasonem. Pobiegła do swojej kabiny, żeby zamknąć się w samotności i znaleźć w końcu sposób na złamanie uporu Jasona. Jakkolwiek by na to patrzeć, tego wieczoru wygrana była po jej stronie. Wątpiła jednak, czy Jason da jej okazję do odniesienia kolejnych zwycięstw. Intuicja podpowiadała jej, że prawdopodobnie będzie jej unikał jak ognia. Możliwe, że rozsądniej byłoby odebrać mu tę szansę i nie pokazywać się przez jakiś czas, aby mógł spokojnie zastanowić się nad sytuacją. Nieczuła na troski swoich pasażerów, „Morska Czarodziejka" płynęła przed siebie. Z przedniego mostku ciągle dobiegał śpiew marynarzy...
Fregata z Korfu Siódmego dnia rano, kiedy zbliżali się do wybrzeży Kortu, na horyzoncie pojawił się statek. Postawił wszystkie żagle i skierował się w stronę dwumasztowca. Wyglądał jak wysoka biała piramida, obrócona frontem na wschód. Zauważył go siedzący na samym szczycie masztu marynarz i krzyknął na całe gardło. - Statek na bakburcie! W odpowiedzi rozległ się głos Jasona. -Niech podpłynie! Obrać kurs na statek! -Angielska fregata - sprecyzował Jolival, który obserwował morze z lunetą przy oku. - Niech pani popatrzy na czerwoną flagę, która powiewa na gaflu! Zupełnie, jakby chciał nas zaatakować! Stojąca obok Marianna otuliła się czerwonym, kaszmirowym szalem. Drżała. W powietrzu wisiało coś niezwykłego. Rozlegające się gwizdki świdrowały powietrze, wzywając na mostek obydwie baterie artylerzystów. Jason obserwował angielski statek, stojąc obok sternika. Każda cząsteczka jego ciała wyrażała napięte oczekiwanie. W podobnym stanie znajdowała się cała załoga. - Czy już dopłynęliśmy do kanału Otrante? - zapytała Marianna.
-Właśnie tam się znajdujemy! Ten angielski statek musi
płynąć z Lissy. Pojawił się jednak tak nagle i niespodziewanie... jakby nas śledził. -Śledził? Czy to możliwe? Jolival wzruszył bezradnie ramionami. Wyżej słychać było głos Jasona wydającego rozkazy 0'Flaherty'emu, który wypowiedziawszy przepisowe „tak jest, kapitanie", zbiegł z mostka i zawołał do siebie paru mężczyzn. Natychmiast wyciągnięto broń ze skrzyń i rozdano marynarzom. Podczas gdy defilowali szybkim krokiem przed drugim oficerem, wręczano im siekiery, szable, pistolety, sztylety lub krótkie strzelby, w zależności od gustów i umiejętności. W ciągu paru sekund dwumasztowiec przybrał groźny wygląd fortu szykującego się do bitwy. -Czy naprawdę będziemy się bić? - wyszeptała przestraszona Marianna. -Na to wygląda! O, proszę popatrzeć! Statek angielski właśnie odpalił sygnał ostrzegawczy. Rzeczywiście, przy lewej burcie długiego czarno-żółtego kadłuba pojawił się obłoczek białego dymu,'a zaraz potem rozległa się detonacja. -Podnieść banderę! - wrzasnął Jason. - Zasygnalizować naszą neutralność! Ten dureń płynie prosto na nas! -Bitwa! - powiedziała raczej do siebie niż do Jolivala Marianna. - Jeszcze tylko tego brakowało! Z pewnością marynarze będą mówić, że sprowadziłam na nich nieszczęście! -Niech pani przestanie opowiadać niedorzeczności! mruknął wicehrabia. - Wszyscy wiemy, że to się mogło przydarzyć, a marynarze wcale nie uważają bitwy za koniec świata. Niech pani nie zapomina, że to statek korsarski! Jednak ponure myśli nie opuszczały jej. Jak na złość już od tygodnia nie było dnia bez jakiegoś incydentu czy wypad-
ku. Zaczęło się od zatrucia podejrzaną żywnością połowy załogi. Ludzie skręcali się w piekielnych boleściach na swoich hamakach przez całe dwadzieścia cztery godziny. Potem jeden z marynarzy poślizgnął się na najwyższym pokładzie i spadając roztrzaskał głowę. Nazajutrz dwóch innych pobiło się na śmierć i życie, z bliżej nie wyjaśnionych przyczyn, i trzeba ich było zakuć w kajdany. Wczoraj natomiast wybuchł pożar w magazynie żywnościowym. Ugaszono go szybko, ale o mały włos nie spłonął Nathan. Wszystko to bardzo przygnębiało Mariannę. W rzadkich chwilach, kiedy opuszczała kabinę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, starała się nie zauważać bladej twarzy Leightona i jego nieprzyjemnego, szyderczego spojrzenia. Raz przyłapała bosmana, Hiszpana o oliwkowej skórze, szlacheckiej bucie i grubiaństwie pijanego mnicha, jak skierował w jej stronę przedmiot służący do wypędzania złych duchów. Angielski statek zbliżał się z każdą chwilą. Na wysłane z dwumasztowca sygnały odpowiedział podniesieniem parlamentarnej bandery, która oznaczała, że chce pertraktować. - Niech podpłynie do burty! - krzyknął Jason. - Zobaczymy, czego chce! I przygotujcie się na wszelki wypadek, bo to mi się nie podoba! Od samego początku miałem wrażenie, że nie ma przyjaznych zamiarów! Sam z całym spokojem zdjął niebieski mundur, rozpiął koszulę i podwinął rękawy. Stojący z tyłu Nathan, będący wierną kopią swojego brata Tobiego, podał mu szablę. Jason sprawdził kciukiem jej ostrze i przypiął do pasa. Marynarze natomiast zaczęli zajmować strategiczne pozycje, popędzani gwizdkami bosmana. - Otworzyć luki! - zawołał Jason. - Kanonierzy do dział! Kapitan najwyraźniej nie chciał dać się zaskoczyć. Fregata znajdowała się już bardzo blisko. Był to ,Alcest", olbrzymia, czterdziestodziałowa jednostka, z dodatkowymi działami na
moście, dowodzona przez słynącego z dzielności komandora Maxwella. Widać było mężczyzn wchodzących na mostek w idealnym szyku. Nie spuszczono jednak żadnej szalupy. Rozmowa zatem miała być prowadzona przez tubę, co nie wróżyło nic dobrego. Pierwszy odezwał się Jason. - Czego chcecie? - zapytał. Od strony angielskiego statku doszedł nieco nosowy i wyraźnie napastliwy głos. -Obejrzeć pański statek! Mamy ku temu powody! -Chciałbym wiedzieć jakie! Jesteśmy Amerykanami, a zatem nasz statek jest neutralny. -Gdybyście byli neutralni, nie byłoby na waszym statku wysłanniczki Napoleona! Dajemy wam wolny wybór: albo nam wydacie księżną Sant'Anna, albo was zatopimy! Nagły dreszcz przeszedł Mariannie po plecach i z trudem przełknęła ślinę. Kto i w jaki sposób doniósł Anglikom, że znajduje się na statku? Miała całkowitą świadomość przytłaczającej siły przeciwnika. Wystające z burty lufy armatnie wydawały się ogromne. Nie widziała niczego poza nimi i końcami lontów, które trzymali już w pogotowiu kanonierzy. Zanim jednak dotarło do niej, co może się wydarzyć, usłyszała kpiący głos Jasona. -Zawsze możecie spróbować! -Odmawia pan? -A czy pan, komandorze Maxwell, zgodziłby się oddać własny honor? Każdy pasażer chroniony jest specjalnymi prawami, a co dopiero pasażerka?.. Szczupła sylwetka komandora skłoniła się nieznacznie. - Właśnie takiej odpowiedzi oczekiwałem, ale czułem się w obowiązku zapytać. A zatem spór rozstrzygną nasze działa! Momentalnie przeciwnicy wymienili salwy, mijając się w odległości strzału z pistoletu. Manewr dokonany został jednak zbyt szybko i kule zadrasnęły jedynie drewno. Odda-
lali się teraz od siebie ponownie, żeby nabić armaty i powrócić w pełnym rynsztunku, jak ongiś rycerze podczas turniejów. -Jesteśmy zgubieni - jęknęła Marianna. - Niech pan powie Jasonowi, żeby mnie wydał! Ten statek nas zatopi. Są uzbrojeni po zęby! -Pani przyjaciel Surcouf ubawiłby się szczerze. Jak go pani zobaczy, proszę go zapytać o historię statku „Kent"! Powodzenie bitwy morskiej zależy w dużej mierze od wiatru i umiejętności manewrowania, ale także od serca i chęci do walki! A tego naszym marynarzom nie brakuje! Istotnie, twarze marynarzy z najwyższego pokładu wyrażały najwyższy stopień podekscytowania przed zbliżającą się bitwą. Widać było ich błyszczące oczy i drgające nozdrza, wyczuwające unoszący się w powietrzu znajomy zapach prochu. Wśród wielu twarzy Marianna rozpoznała twarz Gracchusa. Pełen zapału, uzbrojony w pistolet, szykował się do walki wraz ze swoimi towarzyszami. Krzątano się przy żaglach i padały komendy. Dwumasztowiec obrócił się z wdziękiem, żeby ponownie złapać wiatr. Mniej zwrotny „Alcest" zdążył jedynie rozpocząć ten manewr, co nie przeszkodziło mu jednak w wystrzeleniu kolejnej salwy. Angielski statek zaatakował ze swoich tylnych dział i schował się wśród kłębów dymu. Craig O'Flaherty podbiegł do Marianny. - Kapitan prosi, żeby zeszła pani do kajuty, Marianno. Nie ma potrzeby się narażać! Jakoś sobie z nimi poradzimy! Był jeszcze bardziej czerwony niż zazwyczaj, lecz tym razem nie z powodu alkoholu. Co prawda Jason kazał wydać załodze dodatkowe porcje rumu, żeby zagrzać żołnierzy do walki, starannie jednak ominął drugiego oficera. O'Flaherty chciał podać Mariannie ramię, ta jednak uczepiła się poręczy jak małe dziecko, które nie chce być zaprowadzone do kąta.
-Nie chcę zejść! Chcę zostać tutaj i widzieć, co się
dzieje! Proszę powiedzieć Jolivalowi, że chcę to zobaczyć! -Zobaczy pani przez okienko kabiny, może nie aż tak dobrze jak stąd, ale za to bez narażania życia - powiedział. - Poza tym - dodał drugi oficer - proszę potraktować to jako rozkaz. Musi pani zejść, księżno! -Rozkaz? Dla mnie? -Raczej dla mnie. Moim zadaniem jest osłaniać panią, za pani przyzwoleniem lub siłą. Kapitan dodał, że jeśli tak bardzo chce pani ryzykować życie, nie widzi najmniejszej potrzeby narażania swoich ludzi! Oczy Marianny napełniły się łzami. Nawet w chwili śmiertelnego zagrożenia Jason odsuwał ją od siebie. Skapitulowała jednak, nie widząc sensu dalszej walki. - Dobrze. W takim razie pójdę sama! Jest im pan potrzebny, O'Flaherty - dodała spoglądając w kierunku rufy, skąd Jason, całkowicie zaabsorbowany bitwą, obserwował ruchy nieprzyjaciela i wydawał krótkie rozkazy. „Alcest" zwrócony był dziobem w stronę nieprzyjaciela, tak że widać było eleganckie okna jego rufy, gdy tymczasem idąca z wiatrem „Morska Czarodziejka" ustawiła się w skos i odcięła nieprzyjaciela od wiatru. W tej samej chwili jej działa wystrzeliły, mostek zniknął w obłokach dymu i rozległy się okrzyki triumfu. - Trafiony! W bezanżagiel! Radość jednak trwała krótko. Pełniący wachtę marynarz krzyknął ze szczytu masztu przerażonym głosem i prawie równocześnie rozległa się detonacja. - Statek za rufą! Strzela do nas, kapitanie! Rzeczywiście, zza niewielkiej zielonej wysepki Phanos, mającej kształt żaby, wyłonił się nagle statek. Z łopoczącą brytyjską flagą i postawionymi wszystkimi żaglami, płynął na odsiecz w kierunku „Alcesta".
Pobladły Jolival chwycił Mariannę i pociągnął na rufę. - To pułapka! - krzyknął. - Wezmą nas w dwa ognie! Rozumiem teraz, dlaczego „Alcest" pozwolił sobie odciąć wiatr. - A więc naprawdę jesteśmy zgubieni!.. Oswobodziwszy się z objęć przyjaciela, Marianna rzuciła się w stronę rufy. Chciała wejść na mostek, żeby przedostać się do Jasona i umrzeć u jego boku. Nagle jednak pojawił się przed nią Kaleb i zastąpił jej drogę. - Nie tędy, madame! To niebezpieczne! -Wiem! Proszę pozwolić mi przejść! Chcę pójść do niego!.. -Nie pozwól jej! - wrzasnął Jason. - Jeśli pozwolisz tu wejść tej szalonej kobiecie, zakuję cię w kajdany! Ostatnie słowa zagłuszył hałas i dym. Kula armatnia zmiotła część parapetu chroniącego od strzałów, rozbiła dach rufy i pocięła wanty. Nie namyślając się dłużej, Kaleb rzucił Mariannę na ziemię i przygniótł ją do pokładu całym swoim ciężarem. Wokół panował ogłuszający zgiełk, a widoczność była ograniczona do trzech metrów. Kanonierzy z trudem nadążali ładować działa na czas. Dwumasztowiec pluł ogniem ze wszystkich swoich otworów, ale z mostka dochodziły okrzyki bólu, jęki i lamenty. Marianna wydostała się spod przygniatającego ją Kaleba i podparła na łokciach i kolanach. Nie patrząc nawet na mężczyznę, który bądź co bądź uratował jej życie i który wracał teraz obojętnie na swój posterunek, zaczęła szukać wzrokiem Jasona wśród kłębów dymu, ale go nie znalazła. Rufa była szczelnie osłonięta czarnymi oparami. Usłyszała jednak jego głos, w którym brzmiała ledwo dostrzegalna nutka triumfu. - Nadchodzi pomoc! Wyjdziemy z tego! Marianna podniosła się z kolan i pobiegła tam, skąd do-
chodził głos, wpadając prosto w ramiona Gracchusa, który usmolony od prochu pojawił się nagle niczym zjawa. Z miejsca go zagadnęła. -Gracchusie, co on powiedział? Pomoc? Gdzie? -Chodźmy, pokażę pani! Od strony wielkiej wyspy płyną do nas francuskie statki. Boże, co za szczęście! Nie mieliśmy żadnych szans pomiędzy tymi dwoma psami angielskimi! -Jesteś ranny? -Ja? Ani jednego zadraśnięcia! Żałuję nawet, że wszystko zakończy się tak prędko! Taka bitwa jest diabelnie zabawna! Holowana przez swojego stangreta pozwoliła się doprowadzić aż do samej barierki. Dym powoli przerzedzał się. Gracchus pokazał jej trzy statki, które istotnie znajdowały się w okolicy Samotraki*. Były to trzy fregaty o lśniących od słońca i wypełnionych wiatrem żaglach, wyglądające równie nierealnie jak sunące góry lodowe. Trójkolorowe flagi powiewały radośnie na gaflach. „Pauliną" dowodził kapitan Montfort, „Pomoną" kapitan Rosamel, a „Persefoną" kapitan Le Forestier. Płynąc pełną parą, trzy statki śpieszyły na pomoc „Morskiej Czarodziejce", a ich smukłe dzioby rozpruwały niebieskie fale. Marynarze „Morskiej Czarodziejki" wznieśli gromkie „hurraaa!!", a ich bawełniane czapki fruwały w powietrzu. Tymczasem angielskie statki przerwały ogień i podpłynęły do raf Phanos, gdzie mogły czuć się bezpiecznie z powodu wyjątkowo nieprzystępnego wybrzeża. Powoli rozpływały się w porannej mgle, żegnane ostatnimi salwami dwumasztowca. Marianna obserwowała z niedowierzaniem, jak znikają. Wszystko wydarzyło się tak szybko... za szybko! Ta dziwna bitwa zakończona zaledwie po paru salwach, te pojawiające * Nie ma ona nic wspólnego ze słynną Nike.
się kolejno statki, tak jakby każdej wysepce przypisany był jeden. Wszystko razem nie do pojęcia! W dalszym ciągu pozostawało pytanie: w jaki sposób Anglicy dowiedzieli się o jej obecności na statku i jakimi kanałami przechwycili informację o szczególnej misji, jaką powierzył jej Napoleon? Wiedziało o niej bardzo wąskie grono osób, którym można było bezgranicznie ufać. Poza cesarzem i Marianną wtajemniczony był Arrighi, Benielli, Jason i Jolival. Każda z tych osób była poza wszelkim podejrzeniem, gdzie zatem nastąpił przeciek? Jason tymczasem przeprowadzał szczegółową lustrację swojego statku. Szkody okazały się stosunkowo niewielkie, łatwe do naprawienia w najbliższym porcie. Na najwyższym pokładzie leżało jedynie paru rannych, którymi opiekował się John Leighton. Przechodząc obok Marianny, klęczącej przy młodym marynarzu, którego zranił odłamek salwy, korsarz pochylił się na moment i przyjrzał jego ranie. -Nic ci nie będzie, mój chłopcze! Na morzu rany goją się szybko! Doktor Leighton zajmie się tobą! -Czy są zabici? - zapytała Marianna nie podnosząc oczu, gdyż zajęta była tamowaniem krwi. Miała przy tym całkowitą świadomość spoczywających na niej oczu Jasona. -Nie. Żadnego! Mieliśmy dużo szczęścia! Chciałbym jednak dopaść tego nędznika, który panią wydał... A może pani sama zdradziła tajemnicę, prowadząc na lewo i prawo nie przemyślane rozmowy, moja droga księżno? -Ja? Zdradziłam tajemnicę?.. Pan zwariował! Przypominam panu, że cesarz nie ma zwyczaju rozmawiania z ludźmi, którzy nie potrafią trzymać języka za zębami! -A zatem nie widzę innej możliwości. -Jakiej? -Pani mąż! Uciekła mu pani, a on zadenuncjował panią Anglikom, chcąc panią odzyskać. Rozumiem go w pewien
sposób. Sądzę, że mógłbym coś podobnego zrobić, byle tylko powstrzymać panią przed popłynięciem do tego przeklętego kraju! -To fałszywy trop! -Dlaczego? -Bo książę... Nagle uprzytomniła sobie, co zamierzała powiedzieć, urwała i zaczerwieniona odwróciła głowę. Nachylając się znowu nad rannym, dodała: -...jest niezdolny do tak niegodziwego czynu! Jest dżentelmenem! -Ja natomiast jestem nic niewart, prawda? - z trudem wykrztusił Jason. - Świetnie, zostańmy więc lepiej przy domysłach! A teraz, jeśli pani pozwoli, pójdę powiadomić naszych oswobodzicieli, że zrobimy przystanek na Korfu, musimy bowiem naprawić wszystkie szkody. -Czy te szkody są bardzo poważne? -Nie, ale trzeba je usunąć. Nigdy nie wiadomo, co się jeszcze może przytrafić. W drodze między Korfu a Konstantynopolem z pewnością napotkamy jeszcze jakieś statki mojego przyjaciela Georgie! Parę chwil później kapitan Montfort, dowódca eskadry, stanął na najwyższym pokładzie „Morskiej Czarodziejki", serdecznie witany przez bosmana, a także Jasona, który włożył swój niebieski mundur, aby go uhonorować. W paru krótkich i uprzejmych słowach kapitan Montfort upewnił się, że statek amerykański nie został w zasadniczy sposób uszkodzony, jak również nie poniósł strat w ludziach. Zasugerował, żeby dwumasztowiec popłynął w eskorcie statków francuskich na Korfu, gdzie bez trudności będzie można naprawić tych parę powierzchownych zadraśnięć. W odpowiedzi otrzymał gorące podziękowania ze strony Jasona za sprawną i niesłychanie fortunną pomoc.
-Naprawdę niebo nam pana zesłało, kapitanie! Bez pań-
skiej pomocy mielibyśmy ogromne trudności z wydostaniem się z tej opresji. -Niebo nie miało z tym nic wspólnego! Wiedzieliśmy, że pański statek będzie przekraczał kanał Otrante i mieliśmy za zadanie czuwać, aby nie przydarzył mu się w tym czasie żaden nieprzyjemny incydent. Angielskie krążowniki tu zawsze czyhają w zasadzce. -Skąd pan o tym wiedział? Kto panów poinformował? -Specjalny wysłannik księcia Marescalchi, minister spraw zagranicznych królestwa Włoch, aktualnie przebywający w Wenecji, powiadomił nas, że na pokładzie amerykańskiego statku znajduje się włoska dama, księżna Sant'Anna, osobista przyjaciółka Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości. Mieliśmy was strzec i eskortować aż poza kanał Cytery, do momentu wpłynięcia na wody tureckie. Nie wiem, czy ma pan świadomość, że wystawiacie się na podwójne ryzyko. -Podwójne? Poza angielską bazą Santa Maura, którą będziemy musieli jak najprędzej ominąć... Montfort spoważniał. Zmuszony był powiedzieć rzeczy godzące w jego narodową dumę. - Chyba nie jest pan zorientowany, że Anglicy mają swoje bazy także na Cefalonie, Itace, jak również na samej Cyterze. Nie mamy wystarczająco dużej floty, żeby osłonić wszystkie jońskie wysepki, które zostały nam przekazane przez Rosję na mocy traktatu w Tylży. Poza tym obawiamy się nie tylko Anglików. Wielkim zagrożeniem jest również flotylla paszy z Peloponezu. Jason roześmiał się. -Myślę, że mam wystarczającą liczbę dział, żeby stawić czoło rybackim kutrom! -Proszę się nie śmiać. Pasza jest synem straszliwego władcy Epiru, Alego de Tebelena, paszy z Janiny, człowieka
potężnego, przebiegłego i podstępnego, co do którego nigdy nie mamy pewności, czy jest z nami, czy przeciwko nam. Jest w trakcie tworzenia prawdziwego imperium, pod samym nosem Turków. Księżna byłaby dla niego cenną zdobyczą, a jeśli na dodatek jest ładna... Jason poprosił Mariannę, żeby podeszła bliżej. Do tej pory bowiem obserwowała pojawienie się Montforta, schowana za plecami Jolivala i Gracchusa. -Oto i księżna! Pozwoli pani przedstawić sobie kapitana Montforta, któremu zawdzięczamy życie i wolność. -Niebezpieczeństwo jest zatem jeszcze większe, niż to sobie mogłem wyobrazić - powiedział kapitan Montfort, witając młodą damę. - Żadna siła nie zdołałaby pani wydrzeć z rąk Alego! -Dziękuję za miłe słowa, kapitanie, ale ów pasza, jak sądzę, jest Turkiem... a ja jestem kuzynką matki sułtana. Nie ośmieliłby się chyba... -On nie jest Turkiem, lecz Epirejczykiem, księżno, i zapewniam panią, że ośmieliłby się, ponieważ ma opinię niezależnego władcy, który nie podporządkowuje się żadnemu prawu! Co do flotylli jego syna, niech jej pan nie lekceważy! Tworzą ją ludzie bezwzględni, którzy jeśli doszłoby do walki wręcz, przypuściliby taki atak, że pańska załoga nie zdołałaby się obronić. A do walki na pokładzie doprowadzają bez trudu, gdyż ich małe zwinne stateczki nie są łatwym celem dla armatnich dział. Proszę więc zgodzić się na nasz plan, chyba że pociąga pana niewola... Dwie godziny później eskortowana przez „Paulinę" i pozostałe dwie fregaty „Morska Czarodziejka" wpływała do północnego kanału Korfu, wąskiego przesmyku między dzikim wybrzeżem Epiru a dużą, zieloną wyspą, zwieńczoną wznoszącym się w jej północno-wschodniej części błyszczącym szczytem, Pantokratorem. Pod koniec dnia cztery
statki znalazły się w porcie i zarzuciły kotwice w cieniu Fortezza Vecchia, starej cytadeli z weneckich czasów, zamienionej następnie przez Francuzów w oszańcowany, potężny obóz. Na rufie, pomiędzy Jasonem i Jolivalem, stała Marianna i patrzyła na przybliżającą się ku nim wyspę Nauzykai. Jason, z założonymi do tyłu rękami, z odkrytą głową, w najlepszym błękitnym mundurze i śnieżnobiałej koszuli, kontrastującej z miodowym kolorem jego skóry, przeżywał w widoczny sposób nagły przypływ irytacji. Doszedł bowiem do wniosku, że Napoleon nie pozostawił mu żadnego wyboru i że - czy chce, czy nie - musi dopłynąć z Marianną do Konstantynopola. Więc gdy ona, z wzrokiem przepełnionym czułością i nadzieją, wyszeptała cicho: -Sam widzisz, że nie mogłam na to nic poradzić! Cesarz potrafi zadbać o swoje sprawy i nie sposób mu się wymknąć!.. - on odburknął przez zęby niechętnie: -Tak! Pytanie tylko, czy ty naprawdę chcesz mu się wymknąć? -Z całego serca!., jak tylko zakończę moją misję! -Jesteś bardziej uparta niż korsykański osioł! Mimo że ton jego głosu był agresywny, Marianna poczuła nagły przypływ nadziei. Wiedziała, że Jason jest zbyt szczery wobec siebie i innych, aby nie liczyć się z tym, co nieuchronne. Widząc, że wola Marianny ograniczona jest okolicznościami zewnętrznymi, mógł uciszyć trochę swoją męską dumę i pogodzić się z sytuacją, nie tracąc przy tym twarzy we własnym mniemaniu. Nie cofnął ręki, kiedy nieśmiało musnęła go swoją dłonią. Pełen życia port w Korfu harmonizował doskonale z radosnym nastrojem Marianny. Okręty francuskiej floty wojennej sąsiadowały z czarnymi kadłubami statków, łodziami błyszczącymi najprzeróżniejszymi odcieniami miedzi, pomalowany-
mi na wzór antycznych waz, przystrojonymi żaglami o dziwacznych kształtach. Nieco wyżej rozpościerało się miasto. Płaskie białe domy, ocienione przez rosnące nie opodal figowce, ustawione były na pnących się ku górze tarasach. Całość otaczały szare, chropowate wały obronne, o mało optymistycznej nazwie Fort Neuf, czyli Nowy Fort. Stara forteca, Fortezza Vecchia, znajdowała się na skraju portu. Wyglądała jak wysepka najeżona fortyfikacjami obronnymi, do tej pory nie zburzona dzięki wysokiej skarpie, z której szczytu forteca jak gdyby obserwowała morze. Jedynym radośniejszym akcentem była łopocząca trójkolorowa flaga, zatknięta na głównej wieży. Nabrzeże, przybrane jak na majowe nabożeństwo, wypełnione było po brzegi wesołym wielobarwnym tłumem. Jaskrawa czerwień tradycyjnych greckich strojów przetykana była jasnymi, pastelowymi kolorami sukien i parasolek żon oficerów garnizonu. Wiwaty, śmiechy, piosenki, oklaski, krzyki mew, wszystko to tworzyło razem przyjemny harmider, unoszący się nad całym tym pogodnym światem. -Jaki piękny kraj! - wyszeptała Marianna. - Wszyscy wydają się tacy szczęśliwi! -Trochę to jednak przypomina taniec nad przepaścią! zauważył Jolival. - Wyspa jest zbyt smakowitym kąskiem, aby mogła być aż tak szczęśliwa, na jaką z pozoru wygląda. Przyznaję jednak, że to kraj stworzony do miłości! Co powiedziawszy zażył tabaki, a następnie dodał tonem, mającym uchodzić za obojętny: - Czy to nie tu właśnie, dawno temu, Jazon... ma się rozumieć argonauta, poślubił Medeę, którą uprowadził z domu jej ojca, Ajetesa, króla Kolchidy, w czasach słynnego Złotego Runa? Owa wyszukana aluzja, nawiązująca do greckiej mitologii, wywołała jedynie ponure spojrzenie Jasona Amerykanina i jego wyprane z poczucia humoru ostrzeżenie:
- Proszę zatrzymać dla siebie swoje mitologiczne asocjacje, Jolival! Podobają mi się jedynie legendy ze szczęśliwym zakończeniem! Medea jest okrutną postacią! Kobieta, która zabija własne dzieci w paroksyzmie zazdrości!.. Nie zniechęcony szorstkim tonem korsarza, wicehrabia strzepnął z wdziękiem resztki tabaki z klap swojego cynamonowego surduta i wybuchnął śmiechem: - Ba! A któż to może wiedzieć, dokąd potrafi człowieka doprowadzić szaleństwo miłości? Czy święty Augustyn nie powiedział: „Miarą miłości jest miłość bez granic"? Wielkie słowa! I jakże prawdziwe! Co się tyczy legend, zawsze jest na nie jakiś sposób! Trzeba po prostu chcieć, żeby się dobrze skończyły... i zmienić niektóre wersy! Gdy statek przybił do nabrzeża, od razu otoczył go hałaśliwy, kolorowy tłum, niecierpliwy, żeby ujrzeć z bliska tych przybyłych z końca świata żeglarzy. Amerykańska bandera należała do rzadkości we wschodniej części wybrzeża śródziemnomorskiego. Wszyscy również wiedzieli, że na pokładzie znajduje się wielka dama i każdy chciał ją zobaczyć. Jason zmuszony był wysłać Kaleba i dwóch innych krzepkich marynarzy na sam dół zrzuconego trapu, żeby chronili Mariannę przed uduszeniem przez napierający zewsząd tłum. Najpierw pozwolił jednak wejść osobie ubranej w elegancki szary surdut i brązowe spodnie, którą kapitan Montfort holował z pełną atencją i której wspaniały krawat z kremowego jedwabiu o mały włos nie został na dole. Za nimi szedł jak cień pułkownik szóstego regimentu frontowego. Starając się przekrzyczeć zgiełk, kapitan Montfort dokonał prezentacji pułkownika Ponsa, przynoszącego słowa serdecznego powitania od gubernatora, generała Donzelota, a także senatora Alamano, jednej z najważniejszych osobistości wyspy, pragnącego przedstawić księżnej zaproszenie. W kwiecistych słowach, których wytworność ginęła w ha-
łasie, senator zapraszał Mariannę wraz z całą jej świtą do przyjęcia gościny w jego domu, na czas trwania naprawy „Morskiej Czarodziejki". -Śmiem twierdzić - mówił senator - że Wasza Wysokość będzie tam się czuła znacznie lepiej niż na statku... nawet najwygodniejszym, a poza tym będzie pani chroniona przed ciekawskimi i natrętami. Zostając tutaj nie zazna pani ani spokoju, ani wypoczynku, a hrabina Alemano, moja małżonka, będzie niepocieszona, ponieważ marzy o goszczeniu Waszej Wysokości! -Jeśli wolno mi będzie - odezwał się pułkownik Pons chciałbym dodać od siebie, że gubernator szczerze pragnął przyjąć Jej Książęcą Mość w fortecy, ale doszedł do wniosku, że dom senatora będzie siedzibą po stokroć przyjemniejszą dla młodej i pięknej damy... Marianna zastanawiała się, co robić. Nie miała najmniejszej ochoty opuszczać statku, gdyż oznaczałoby to rozstanie z Jasonem... i to właśnie w momencie, kiedy zdawało się, że gotów jest pójść na ustępstwa. Z drugiej jednak strony nie chciała sprawić przykrości ludziom, którzy witali ją tak gościnnie i serdecznie. Senator był uśmiechniętym, okrągłym człowieczkiem, którego czarne, dumnie podkręcone wąsy starały się ze wszystkich sił nadać poważny wygląd jego tryskającej dobrocią i humorem twarzy. Spojrzała pytającym wzrokiem na Jasona i z ulgą zobaczyła, że się uśmiechnął, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. -Będzie mi przykro rozstać się z panią, księżno... ale panowie mają rację. W ciągu tych paru dni... trzech lub czterech, jak sądzę... potrzebnych na usunięcie awarii, pani życie na statku byłoby naprawdę nieprzyjemne... nie mówiąc już o naprzykrzających się ciekawskich, których nigdy nie brak. Odpocznie pani i odpręży się przez parę dni. -Czy odwiedzi mnie pan?
Jego uśmiech stał się wyraźniejszy, choć lekko ironiczny, ale oczy patrzyły niemal z taką czułością jak dawniej. Chwycił dłoń Marianny i z szacunkiem ucałował. -Oczywiście! Chyba że senator nie wpuści mnie za swój próg! -Ja? O mój Boże!.. Ależ kapitanie, mój dom, moja rodzina, moje dobra, wszystko to należy do pana! Może pan u mnie zamieszkać wraz z całą załogą, i to na jak długo pan zechce. Sprawi mi pan wielką przyjemność... -Wygląda na to, że ma pan ogromny dom, senatorze odpowiedział ze śmiechem Jason. - Nie chciałbym jednak zbyt pana obciążać. Proszę schodzić, księżno, poinformuję o wszystkim pani pokojówkę i każę przygotować bagaże! Do zobaczenia wkrótce!.. Jeszcze jeden rozkaz, parę gwizdków i załoga zdjęła mostek, aby Marianna wraz z całą eskortą mogła zejść na dół. Młoda dama przyjęła ramię senatora i mając z jednej strony Arkadiusza, a z drugiej Agatę, wyraźnie uszczęśliwioną, że znowu będzie mogła stanąć na ziemi, weszła na pomost łączący statek z nabrzeżem. Przed nią szedł teraz senator, dumny niczym król Marek dokonujący prezentacji Izoldy Jasnowłosej. Marianna zeszła z wdziękiem na nabrzeże, oklaskiwana przez zgromadzony tłum, który zdążyła już podbić swoim uśmiechem i urodą. Była bardzo szczęśliwa. Czuła się piękna, podziwiana, cudownie młoda, a co najważniejsze nie musiała wcale odwracać głowy, żeby wiedzieć, że odprowadza ją upragnione spojrzenie. Nie tak dawno przecież sądziła, że utraciła je na zawsze. I właśnie wtedy, kiedy postawiła swoją małą stopę w żółtym, jedwabnym pantofelku na rozgrzanym słońcem kamieniu, stało się to... Dokładnie to samo co pewnego wieczoru w ogrodzie Tuileries, trochę więcej niż rok temu! Wówczas zdarzyło się to w gabinecie cesarza, po koncercie. Opuściła
scenę w trakcie występu i wyszła bez słowa wyjaśnienia, co bardzo rozgniewało władcę Europy! Nagle białe domy, niebieskie morze, zielone drzewa i pstrokaty tłum zawirowały jak na szalonej karuzeli. W oczach jej pociemniało, a żołądek skręciły fale mdłości. Zanim całkiem straciła przytomność, osuwając się na pierś senatora, który zdążył na czas otworzyć ramiona, zrozumiała, że nie nadszedł jeszcze czas szczęścia i że koszmar wenecki ma swój ciąg dalszy... Dom senatora Alemano, położony koło miasteczka Potamos, oddalony od niego niecałą milę, był przestronny, jasny i prosty, a otaczający go ogród wyglądał jak miniaturka raju na ziemi. W tym niewielkim parku rola ogrodnika przypadła prawie wyłącznie naturze. Kwitły w nim i owocowały jednocześnie drzewka pomarańczowe, cytrynowe, a także granatowce, wśród których pięło się dzikie wino. Ogród schodził aż do samego morza. Powietrze przesycone było zapachem kwiatów. Niewielka fontanna dawała początek figlarnemu strumyczkowi. Jego przezroczyste wody wiły się wśród mirtów i olbrzymich figowców, których gałęzie powykręcała starość. Ogród wraz z domem schowane były w zagłębieniu doliny, na której stokach rosły drzewka oliwne. Prawdziwą duszą tego niewielkiego edenu była drobna, zwinna kobietka, błyskotliwa i wesoła. Znacznie młodsza od męża, który zbliżał się do pięćdziesiątki, hrabina Magdalena Alamano uosabiała typ młodej wenecjanki. Miała wspaniałe, złocistorude włosy i mówiła szybko, miękko, lekko sepleniąc, przez co trudno ją było zrozumieć, jeśli ktoś był nie przyzwyczajony. Raczej ładna niż piękna, miała delikatne i subtelne rysy, mały zadarty nosek, iskrzące się spojrzenie i najcudowniejsze dłonie pod słońcem. A przy tym wszystkim była dobra, szczodra i gościnna. I w ciągu paru minut zdolna opowiedzieć nieprawdopodobne mnóstwo plotek.
Przyjęła Mariannę na werandzie swojego ukwieconego domu w sposób szalenie uroczysty i namaszczony, a zaraz potem rzuciła się jej na szyję i ucałowała z iście włoską spontanicznością. -Jestem taka szczęśliwa, że mogę panią gościć! - oświadczyła - i tak strasznie się bałam, że ominie pani naszą wyspę! Ale jednak zawitała pani do nas. To cudownie! To wielkie szczęście... naprawdę wielkie szczęście! A jaka pani ładna! I blada... O Boże, jaka blada! Czy... -Magdaleno! - przerwał senator - męczysz księżną! W tej chwili potrzebuje bardziej wypoczynku niż rozmowy. Zemdlała opuszczając statek. Sądzę, że to z powodu upału... Hrabina wzruszyła ramionami. -O tej porze? Przecież jest prawie noc! To na pewno z powodu tego potwornego zapachu zjełczałego oleju, który czuć w każdym porcie! Kiedy wreszcie zrozumiesz, Hektorze, że zbiornik oleju jest źle usytuowany i że z tego powodu wszystko naokoło potwornie śmierdzi? Proszę, oto skutki! Niech pani pozwoli, kochana księżno! Pani apartament już czeka na panią. Wszystko gotowe! -Tyle kłopotu przeze mnie! - westchnęła Marianna i uśmiechnęła się przyjaźnie do tej niewielkiej kobiety, której żywotność bardzo jej się spodobała. - Wstyd mi, że w momencie powitania idę spać... ale to prawda, że czuję się trochę zmęczona. Jutro będzie lepiej, jestem tego pewna, i będziemy mogły poznać się bliżej. Apartament przeznaczony dla Marianny był uroczy, malowniczy i przytulny. Ściany, pomalowane na tradycyjny biały kolor, kontrastowały przyjemnie z krwistoczerwonymi tapetami, wyszywanymi przez miejscowe kobiety w białe, czarne i zielone wzory. Ten nieco rustykalny styl dodatkowo podkreślał piękno i elegancję weneckich mebli. Na białych kafelkach leżały grube, puszyste dywany tureckie w kolorze czerwonego
wina. Na toaletce natomiast stały porcelanowe przedmioty z Rodos i alabastrowa lampa. Otoczone jaśminem okna otwierały się szeroko na ogród, a delikatna siatka oddzielała domowników od grasujących na zewnątrz komarów. Agata miała łóżko w pokoju toaletowym, a Jolival zajął sąsiedni pokój. Nie omieszkał przy tym stoczyć wesołej bitwy słownej ze swoją gospodynią. Nie nawiązał ani razu do wypadku Marianny, ale od tamtej chwili cały czas bacznie ją obserwował. A Marianna, znająca na wylot swojego starego przyjaciela, w lot dostrzegła jego niepokój, ukryty skrzętnie pod niefrasobliwą radością, którą okazywał swoim gospodarzom. Po kolacji, spożytej w towarzystwie senatora i jego żony, Jolival wszedł do pokoju księżnej, żeby życzyć jej dobrej nocy. Widząc go gaszącego pośpiesznie papierosa Marianna zrozumiała, że domyślił się przyczyny jej niedomagań. -Jak się pani czuje? - zapytał łagodnie. -Dużo lepiej, dziękuję. Złe samopoczucie nie powtórzyło się już... -Ale z pewnością się powtórzy... Co zamierza pani zrobić, Marianno? -Nie wiem... Zapadła cisza. Marianna ze spuszczonymi oczami bawiła się nerwowo koronką, którą wykończone było prześcieradło. Nie płakała, ale gdy nagle podniosła oczy, widać w nich było ból, a głos załamywał się. -To niesprawiedliwe, Arkadiuszu! Wszystko już szło ku lepszemu! Jason zrozumiał wreszcie, że nie mogłam uciec od moich obowiązków. Gotów był zmienić zdanie, wiem o tym, czuję to! Widziałam to w jego oczach. Ciągle jeszcze mnie kocha! -Miała pani co do tego jakiekolwiek wątpliwości? powiedział pod nosem Jolival. - Ja żadnych! Wystarczyło go widzieć, jak wyglądał, gdy pani zemdlała. O mały włos nie
skoczył do wody za panią. Dosłownie wyrwał panią z ramion senatora i zaniósł na rękach aż do powozu, żeby ustrzec panią przed ciekawością sympatycznej, lecz wścibskiej publiczności. Pod żadnym pozorem nie chciał się zgodzić, żeby powóz odjechał, aż w końcu udało mi się przemówić mu do rozsądku i przekonać go, że to nic poważnego. Rozdźwięk między wami wyniknął z powodu jego dumy i uporu. Kocha panią bardziej niż kiedykolwiek! -Rozdźwięk może stać się jeszcze większy, jeśli dowie się o... moim stanie! Arkadiuszu, trzeba koniecznie coś zrobić! Istnieją przecież jakieś narkotyki, środki, dzięki którym można pozbyć się... tego! -To może być niebezpieczne. Tego typu praktyki mają czasami dramatyczne zakończenie. -Trudno! Wszystko mi jedno! Nie rozumie pan, że sto razy bardziej wolę umrzeć niż urodzić... Och, Arkadiuszu!.. to nie moja wina, ale przeraża mnie to! Sądziłam, że oczyściłam się już z tego upodlenia, a tymczasem ono okazało się silniejsze ode mnie. Dopadło mnie znowu i zawładnęło mną zupełnie! Niech mi pan pomoże, przyjacielu... Proszę spróbować znaleźć dla mnie jakiś specyfik, jakiś środek... Skulona, z głową wtuloną w kolana, zaczęła płakać, ale zupełnie bezgłośnie, w kompletnej ciszy, która wydała się Jolivalowi jeszcze bardziej przygnębiająca. Po stokroć wolałby usłyszeć jej szloch. Nigdy nie wydała mu się taka bezbronna i nieszczęśliwa jak teraz, kiedy zamknięta w pułapce własnego ciała stała się ofiarą złego losu, który chciał jej zabrać to, co najbardziej ukochała. -Proszę, niech pani nie płacze - westchnął po chwili wyrządza sobie pani krzywdę. Musi pani, na przekór wszystkiemu, być silna, żeby sprostać nowej próbie... -Mam już dość tych prób! - krzyknęła Marianna. Miałam ich więcej, niż da się policzyć!
- Nie przeczę, ale najwyraźniej musi pani przejść i przez tę! Postaram się dowiedzieć, czy można coś znaleźć na tej wyspie, co mogłoby się pani przydać, ale niestety nie mamy dużo czasu. A przecież nigdy nie było to łatwe. Poza tym używany tutaj język nowogrecki ma niewiele wspólnego z greką Arystofanesa, której nauczyłem się kiedyś... Ale przyrzekam pani, że spróbuję! Trochę uspokojona faktem, że powierzyła chociaż część swojego zmartwienia dobremu przyjacielowi, zdołała zasnąć głębokim, mocnym snem. Nazajutrz obudziła się świeża jak jutrzenka i tak rześka, że jej wątpliwości powróciły. Przecież to zasłabnięcie... mogło być spowodowane czymś zupełnie innym. Zapach oleju w porcie naprawdę był nie do zniesienia! W głębi serca jednak wiedziała, że tylko się łudzi i szuka fałszywych nadziei. Miała przecież wyraźne fizjologiczne dowody... a raczej nie miała ich zbyt długo, aby wątpić w prawdziwą przyczynę. Po kąpieli przyjrzała się sobie w lustrze z niedowierzaniem i odrazą. Było jeszcze stanowczo za wcześnie na najmniejsze choćby zmiany w wyglądzie. Jej ciało wyglądało ciągle tak samo, jednakowo szczupłe i doskonałe, ale patrząc na nie doznawała nieprzyjemnego uczucia wstrętu i obcości, tak jakby obserwowała piękny owoc, mając jednocześnie świadomość, że w środku siedzi robak. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że jej własne ciało zdradziło ją, pozwalając zagnieździć się w niej temu obcemu istnieniu. - Muszę koniecznie poradzić sobie z tym! - powiedziała do siebie groźnym tonem. - Nawet jeśli będę zmuszona skoczyć lub rzucić się do morza z wierzchołka masztu! Istnieje sto różnych sposobów na pozbycie się zgniłego owocu i Damiani musiał o tym dobrze wiedzieć, skoro tak dokładnie mnie pilnował. Z tym mocnym postanowieniem poszła zapytać swoją
gospodynię, czy może przejechać się konno. Jedna lub dwie godziny galopu mogły dać zaskakujące rezultaty w jej stanie. Kiedy jednak postawiła to pytanie, Magdalena spojrzała na nią oczami okrągłymi ze zdumienia. -Konna przejażdżka? W taki upał? Tutaj jest jeszcze trochę cienia, ale wystarczy wyjść spod drzew... -Nie boję się upału, a od tak dawna nie jeździłam, że po prostu umieram z ochoty!.. -Ma pani temperament prawdziwej amazonki - powiedziała hrabina ze śmiechem. - Niestety, oprócz paru koni należących do oficerów garnizonowych mamy tu tylko osły i muły. Świetnie się nadają na spokojną wycieczkę, ale jeśli szuka pani emocji w szybkiej jeździe, to muszę panią zmartwić. Nie wydusi z nich pani niczego więcej ponad ociężały kłus! Płaski teren należy tutaj do rzadkości! Możemy natomiast udać się powozem, dokąd tylko pani zechce. Okolica jest piękna i z przyjemnością pokażę ją pani! Nieco zawiedziona Marianna zaakceptowała wszystko, co zaproponowała hrabina. Obie wybrały się na długi spacer wśród wąskich dolin porośniętych paprotkami i mirtem, gdzie panował cudownie świeży chłód. Były też nad brzegiem morza, do którego dochodził wąwóz Potamos i ogród Alamano. Marianna mogła podziwiać wysepkę Pondikonisi oraz maleńki klasztor Blachernes, leżące w samym środku pięknej zatoczki. Zwiedziła starą fortecę, gdzie gubernator Donzelot czynił honory domu i zaprosił obie panie na herbatę. Marianna mogła obejrzeć stare działa weneckie i wykonaną z brązu statuę Schulenburga, który sto lat wcześniej obronił wyspę przed Turkami. Zabawiali ją młodzi oficerowie, całkowicie olśnieni jej urodą, a ona była czarująca dla nich i obiecała wziąć udział w przedstawieniu teatralnym, mającym być wielkim wydarzeniem na terenie garnizonu. Zanim wróciła do Potamos, gdzie państwo Alamano zamie-
rzali wydać na jej cześć wystawną kolację, poszła uklęknąć przed bardzo czczonym relikwiarzem świętego Spirydiona. Był on cypryjskim pasterzem, który dzięki nauce i studiom doszedł do godności biskupa aleksandryjskiego i którego mumia została wykupiona od Turków przez greckiego kupca, a następnie podarowana jego starszej córce w dniu jej ślubu z korfijskim możnowładcą nazwiskiem Bulgari. -Od tamtej pory zawsze był jakiś pop w rodzinie Bulgari - wyjaśniła Magdalena żywo gestykulując. - Ten, który pokazał pani relikwiarz i który pożyczył od pani parę monet, jest właśnie ostatnim. -Dlaczego? Czyżby otaczali świętego aż tak wielką czcią? -Tak... oczywiście! Ale przede wszystkim święty Spirydion stanowi najpewniejsze źródło ich dochodów. Nie przekazali go kościołowi, lecz w pewien sposób wypożyczyli! Nie sądzi pani, że straszny jest los wybrańca? Nie przeszkadza mu to jednak w wysłuchiwaniu próśb, tak jak zwykli to czynić jego współbracia. To wyjątkowo dzielny święty, który nie żywi do nikogo żadnej urazy! Jednak Marianna nie ośmieliła się prosić pasterza o pomoc. Przecież niebo nie mogło przykładać ręki do czynu, nad którym właśnie rozmyślała. W tej sprawie należałoby raczej porozmawiać z diabłem! Uroczysta kolacja, w trakcie której musiała zajmować honorowe miejsce przy stole, ubrana w suknię z białego atłasu przybraną diamentami, okazała się szczytem nudy i wydała jej się nieporównanie dłuższa od innych, w których była zmuszona uczestniczyć. Nie wziął w niej udziału Jolival, który wyruszył z samego rana podziwiać wykopaliska archeologiczne, nadzorowane przez generała Donzelota, prowadzone na przeciwległym krańcu wyspy. Nie było także Jasona, zaproszonego wraz z oficerami, który zdołał się wy-
kręcić, tłumacząc się naprawą statku. Na placu boju pozostała więc zawiedziona i zdenerwowana Marianna, która z niecierpliwością wyczekiwała tego wieczoru, aby wreszcie spotkać się z ukochanym. Musiała starać się z całych sił zachować uśmiechniętą twarz i stwarzać wrażenie zainteresowanej tym, co mówili do niej sąsiedzi. Szczególnie ten z lewej strony, ponieważ ten z prawej, naczelny gubernator, nie był zanadto rozmowny. Jak większość ludzi czynu Donzelot nie lubił tracić czasu. Był uprzejmy i grzeczny, ale Marianna mogłaby przysiąc, że podzielał jej zdanie na temat tej kolacji: potworna pańszczyzna! Drugi natomiast, jakaś miejscowa osobistość, której nazwiska nie zapamiętała, okazał się niezmordowany. Ze wszystkimi najstraszniejszymi szczegółami opisywał jej stoczone bitwy z okrutnymi oddziałami paszy z Janiny podczas powstania Suliotów. Niestety, opowiadania w rodzaju „wspomnienia wojenne" budziły w Mariannie największą niechęć. Miała ich powyżej uszu jeszcze z czasów pobytu na cesarskim dworze, gdzie wszyscy mężczyźni czuli się w obowiązku sypać nimi jak z rękawa! Kiedy więc wieczór dobiegł końca, poszła do swojego pokoju z prawdziwym uczuciem ulgi. Czekała tam na nią Agata, która wyswobodziła ją z uroczystego stroju i ubrawszy w batystowy peniuar przybrany koronkami posadziła na niskim krześle, aby uczesać ją na noc. -Pan de Jolival jeszcze nie wrócił? - zapytała, podczas gdy dziewczyna rozczesywała za pomocą dwóch szczotek jej upięte przez cały dzień włosy. -Nie, księżno... a raczej tak. Pan wicehrabia wrócił podczas kolacji, żeby się przebrać. Trzeba przyznać, że bardzo tego potrzebował. Cały był pokryty białym kurzem. Powiedział, żeby nikomu nie przeszkadzać, i ponownie wyszedł, mówiąc, że zje kolację w porcie.
Marianna przymknęła oczy uspokojona i poddała się zwinnym dłoniom swojej pokojówki, w poczuciu głębokiego zadowolenia. Była całkowicie ufna i pewna, że Jolival zajmie się nią. Wiedziała, że nie z powodu dziewcząt poszedł zjeść kolację w porcie... Po paru chwilach przerwała Agacie i posłała ją spać mówiąc, że to wystarczy. -Nie chce pani, żebym zaplotła jej włosy na noc? -Nie, Agato, niech będą rozpuszczone. Trochę boli mnie głowa, bo dzisiaj wieczorem... Chcę być sama. Położę się trochę później. Kiedy dziewczyna zniknęła w swoim pokoju, nauczona już nie zadawać zbędnych pytań, Marianna podeszła do drzwi wychodzących na niewielką werandę, zdjęła z nich moskitierę i wyszła na zewnątrz. Czuła się trochę przytłoczona ciężką atmosferą dzisiejszej kolacji i pragnęła odetchnąć świeżym powietrzem. Niewątpliwie tiule doskonale chroniły pokój przed komarami, ale równocześnie nie przepuszczały powietrza. Chowając ręce w obszernych rękawach peniuaru, Marianna przeszła się po werandzie. Wieczór był znacznie cieplejszy od poprzedniego. Nie ochładzał go najmniejszy nawet powiew wiatru. Przed chwilą, podczas kolacji, miała wrażenie, jakby atłas jej sukni przyklejał się do skóry. Nawet balustrada werandy, o którą się oparła, była rozgrzana. Za to rozgwieżdżona noc była prześliczna. Prawdziwa, orientalna, pachnąca i rozbrzmiewająca graniem cykad. Wśród ciemnej masy zieleni błyszczały tysiącami seledynowych światełek małe świetliki. Na samym dole parowu widać było morze, srebrzysty trójkąt otoczony wysokimi cyprysami. Poza smutnym śpiewem cykad i lekkim szumem fal nie było słychać najmniejszego hałasu. Ten niewielki skrawek wody, lśniący w oddali, podziałał
na Mariannę jak magnez. Było tak gorąco, że poczuła nagłą i nieodpartą chęć wykąpania się. Woda musiała być fantastycznie orzeźwiająca. Z pewnością uspokoiłaby trochę nadszarpnięte nerwy... Zawahała się przez moment. Służba z pewnością jeszcze nie spała i zajmowała się sprzątaniem salonu. Gdyby zeszła teraz na dół, deklarując, że chce się wykąpać, pomyśleliby, że jest niespełna rozumu, a gdyby po prostu powiedziała, że ma ochotę na spacer, byłaby z całą pewnością śledzona z odpowiedniej odległości, w obawie, że mogłoby się jej przydarzyć coś złego. Nagle przyszedł jej do głowy dziwaczny pomysł. Kiedyś w Selton Hall wymknęła się ze swojego pokoju nic nikomu nie mówiąc, korzystając wyłącznie z oplatającego mur bluszczu. Tutaj pnąca roślinność dosłownie osaczała niewielką werandę, niewysoką zresztą, gdyż umieszczoną na pierwszym piętrze. Pozostaje oczywiście pytanie, czy jesteś równie zwinna jak dawniej, moja mała - powiedziała do siebie - ale tak czy owak, zawsze warto spróbować! Myśl o wyprawie i kąpieli morskiej dodała jej wigoru. Z dziecięcą radością pobiegła do szafy z ubraniami i wybrała najprostszą rzecz, jaką miała - obcisłą płócienną sukienkę w kolorze lawendy, przepasaną wstążką. Ubrała się również w spodnie, a na nogi włożyła czółenka na płaskim obcasie. W ten sposób wyposażona wróciła na werandę, zamykając dokładnie za sobą drzwi. Zaraz potem przystąpiła do schodzenia. Poszło jej jak z płatka. Nie straciła nic z dawnej gibkości i w trzy sekundy miała już pod stopami piasek ogrodu, w którego bujnej roślinności natychmiast utonęła. Ścieżka prowadząca do wąskiej plaży biegła tuż obok werandy, więc nie miała żadnych trudności z jej znalezieniem. Nie śpiesząc się, gdyż schodzenie z werandy rozgrzało ją, szła piaszczystym stokiem, który, schowany pod baldachimem z liści, dochodził aż do samego morza. Zupełnie jakby
szła egzotycznie pachnącym tunelem, na którego końcu widoczna była jaśniejsza plama. Pod drzewami jednak panowały niemalże egipskie ciemności. W pewnej chwili znieruchomiała i cała zamieniła się w słuch. Serce w jej piersi biło jak dzwon. Przez sekundę wydało się jej, że słyszy za sobą czyjeś lekkie, skradające się kroki. Pomyślała, że ktoś, być może, zauważył ją przy schodzeniu i przyszedł aż tutaj, żeby zawrócić ją z drogi... Poczekała chwilę, nie wiedząc, co zrobić, ale nie usłyszała już żadnego szelestu. Z dołu wołało ją świeże, zachęcające morze. Powoli, wsłuchując się w każdy najmniejszy szmer, zaczęła ponownie iść naprzód, starając się stąpać tak cicho, jak tylko to było możliwe. Wydawało mi się! - pomyślała. - Stan moich nerwów pozostawia zapewne wiele do życzenia. Płatają mi niezłe figle. Kiedy dotarła na plażę, jej oczy były już całkowicie przyzwyczajone do ciemności. Nie było widać księżyca, ale niebo rozświetlała niewiarygodna ilość mlecznych światełek, odbijających się w morzu. Pośpiesznie zdjęła ubranie i częściowo tylko osłonięta długimi włosami pobiegła do morza. Gdy z rozbiegu wskoczyła do wody, z miejsca otoczył ją orzeźwiający chłód. Miała ochotę krzyczeć z radości, tak wspaniale się czuła. Jej ciało, jeszcze przed chwilą rozpalone i rozgrzane, po prostu rozpłynęło się w wodzie. Nigdy jeszcze kąpiel nie wydała się jej rzeczą tak cudowną. Kąpiele, do których była przyzwyczajona w dzieciństwie i które zachowała w pamięci z bezludnych plaż Devonu lub brzegów rzeki przepływającej przez park w Selton, były nieludzko zimne. Nierzadko płakała z powodu tej bezlitosnej obsesji starego Dobsa. Woda, która ją teraz otaczała, była chłodna, doskonale koiła rozgrzaną skórę Marianny i przywracała jej chęć do życia. Tak przezroczysta i klarowna, że chlapiąc się w niej jak małe dziecko widziała jasne plamy swoich nóg. Przewróciwszy się na brzuch, popłynęła w stronę niewiel-
kiej zatoczki. Jej ramiona i nogi instynktownie przypominały sobie dawno zapomniane ruchy. Odgarniała wodę bez żadnego wysiłku, zatrzymując się co jakiś czas, aby przewrócić się na plecy. Mając zamknięte oczy rozkoszowała się tymi chwilami, gotowa przedłużyć je aż do zmęczenia... prawdziwego, fizycznego zmęczenia, po którym zaśnie jak małe dziecko. Właśnie w czasie jednej z takich chwil kompletnego błogostanu usłyszała delikatny, ale miarowy plusk wody. Momentalnie zorientowała się, że nie jest sama w zatoce. Przewróciła się na brzuch i uważnie rozejrzała wokół. Zobaczyła ciemną sylwetkę, płynącą w jej stronę. A więc był tu ktoś jeszcze, ktoś, kto ją śledził, być może... Te kroki, które słyszała przed chwilą na ścieżce!.. Oprzytomniała nagle i zrozumiała, jak nierozsądnie postąpiła wybierając się samotnie, w samym środku nocy, a na dodatek w obcym kraju. Chciała teraz czym prędzej wrócić na plażę, ale tajemniczy pływak kierował się prosto ku niej. Płynął pewnie i szybko. Za parę chwil nieuchronnie spotka się z nim... Wyraźnie chciał odciąć jej drogę! Oszalała ze strachu, zareagowała wbrew zdrowemu rozsądkowi. Chcąc za wszelką cenę pozbyć się nieprzyjaciela, krzyknęła po włosku: - Kim pan jest?.. Niech pan stąd odejdzie! W tym samym momencie jednak zachłysnęła się wodą i głos uwiązł jej w gardle. Nieznajomy nie zatrzymał się nawet na sekundę. W ciszy, w potwornie przerażającej ciszy, uparcie płynął w jej stronę. Wówczas, całkowicie straciwszy głowę, rzuciła się do ucieczki na oślep przed siebie, chcąc dotrzeć do krańca zatoki w nadziei, że tam znajdzie schronienie przed ścigającym. Bała się tak bardzo, że nie zastanawiała się nawet, kim jest. Starała uspokoić się myślą, że może to jakiś grecki rybak, który nie mógł przecież zrozumieć, co mówiła, i płynął w przekonaniu, że potrzebuje pomocy!
Nie... przed chwilą, kiedy zauważyła jego obecność, płynął lekko, powoli, bezszelestnie... niemal podstępnie. Brzeg zbliżał się coraz bardziej, gdy tymczasem odległość między Marianną a tajemniczym pływakiem zmniejszała się zatrważająco. Księżna czuła, że jej ruchy stają się ociężałe z powodu narastającego zmęczenia, a serce z trudem kołacze się w piersi. Była u kresu wytrzymałości i zrozumiała, że albo da się schwytać, albo utonie. Nagle zauważyła przed sobą małą jasną zatoczkę w kształcie rogalika, otoczoną skałami. Zebrawszy resztki sił, zmusiła swoje mięśnie do kontynuowania wysiłku, ale mężczyzna okazał się szybszy. Znajdował się tuż obok niej i wyraźnie widziała jego ciemną postać. Ze strachu zabrakło jej tchu i zaczęła tonąć w momencie, w którym dwoje rąk wyciągało się już w jej stronę... Częściowo odzyskawszy przytomność, doznała jednocześnie dziwnych wrażeń. Leżała na piasku w zupełnej ciemności, a mężczyzna trzymał ją w ramionach. Musiał być zupełnie nagi, tak samo jak i ona, ponieważ całą powierzchnią skóry czuła jego gładkie, ciepłe i mocne ciało. Widziała nad sobą cień, który był jego twarzą, a kiedy odruchowo wyciągnęła za siebie rękę, dotknęła nią skały. Z pewnością to on przyniósł ją do tej wąskiej i niskiej groty... Chciała krzyknąć ze strachu, widząc, że jest uwięziona w tej skalistej kiszce. Zaczęła się wyrywać, ale uścisk zacieśnił się jeszcze bardziej, unieruchamiając ją zupełnie. Nieznajomy zaczął powoli pieścić całe jej ciało. Nie śpieszył się, świadomy swej siły i umiejętności... Jego pieszczoty były delikatne, lecz wyjątkowo zręczne, jakby starał się obudzić w niej nieokiełznaną miłosną gorączkę. Chciała zacisnąć zęby, oprzeć się mu, ale mężczyzna okazał się niezwykłym znawcą tajników kobiecego ciała. Strach już od dawna opuścił Mariannę i poczuła, jak z okolic bioder zaczęły rozchodzić się długie, rozgrzewa-
jące fale dreszczy, przenikające powoli całe jej ciało. Pocałunek przedłużał się i pod wpływem tej pieszczoty, która zatykała jej dech w piersi, Marianna poczuła, że omdlewa... To dziwne doznanie - całować się z cieniem! Stopniowo zaczęła czuć na sobie ciężar dużego ciała, pełnego siły i życia, a jednocześnie miała wrażenie, że kocha się z istotą niematerialną! Czarownice z dawnych czasów, które posądzano o to, że należały do diabła, musiały doświadczać podobnych przeżyć! Marianna z pewnością sądziłaby, że śni, gdyby ciało to nie było tak twarde i ciepłe, a skóra niewidzialnego kochanka nie wydzielała delikatnego zapachu świeżej mięty. Powoli dochodził do szczytu. Z zamkniętymi oczami, owładnięta najbardziej prymitywnym głodem miłości, Marianna jęczała pod wpływem jego pieszczot. Nadchodząca fala rozkoszy wznosiła się w niej coraz bardziej i bardziej, ogarniając ją całą... Rozkwitła jak ognistoczerwona róża, kiedy mężczyzna pozwolił w końcu spełnić się niecierpliwie oczekiwanej chwili najwyższej rozkoszy, której nadejście celowo opóźniał. Rozległ się podwójny krzyk... To wszystko, co poza oszalałym rytmem jego serca usłyszała od swojego tajemniczego kochanka. Chwilę później podniósł się, ciężko dysząc, i opuścił ją... Słyszała, jak biegł. Roztrącał stopami kamyki. Uniosła się szybko na łokciu, w sam czas, żeby zobaczyć jego wysoką sylwetkę zanurzającą się w morzu. Usłyszała plusk wody, a potem wszystko zamilkło. Mężczyzna nie odezwał się do niej ani jednym słowem... Kiedy Marianna wyszła ze skalistej groty, gdzie zaniósł ją nieznajomy, miała zupełną pustkę w głowie, lecz jednocześnie cudownie zaspokojone ciało. Czuła w sobie niezwykłą, zdumiewającą radość. To, co wydarzyło się przed chwilą, nie zawstydzało jej ani nie budziło wyrzutów sumienia. Może dlatego, że kochanek tak pośpiesznie ją opuścił i że jego zniknięcie było zupełne. Nigdzie nie pozostawił po sobie
najmniejszego śladu. Roztopił się w nocy i w morzu, jak poranna mgła w pierwszych promieniach słońca. Prawdopodobnie Marianna nigdy już nie dowie się, kim był ani skąd pochodził. Pewnie to jakiś grecki rybak, tak jak to sobie wcześniej wyobraziła. Widziała ich wielu, odkąd przypłynęła na wyspę. Byli piękni i nieposkromieni jak wiatr, naznaczeni w trudny do określenia sposób duchem bogów z dawnego Olimpu, zdolnych zadziwić zwykłych śmiertelników. Na pewno jeden z nich zauważył ją, gdy schodziła na plażę i wchodziła do wody. Popłynął więc za nią, wiedziony instynktem, a cała reszta była najzupełniej naturalna... Może to był Jowisz... albo Neptun? - pomyślała z rozbawieniem, które ją zaskoczyło. Powinna przecież czuć się oburzona, zdenerwowana, znieważona, zgwałcona i Bóg wie co jeszcze! A tu nic z tych rzeczy. Niczego takiego nie czuła! Była też na tyle szczera wobec samej siebie, aby przyznać się, że ta ulotna, lecz wyjątkowo płomienna chwila sprawiła jej ogromną przyjemność i że na zawsze pozostanie w jej pamięci. Gdy będzie ją wspominać za jakiś czas, to z pewnością bez cienia odrazy. Przygoda... po prostu przygoda, ale jakże urzekająca! Mała zatoczka nie była oddalona od plaży, jak sądziła. Przed chwilą, kiedy była ścigana, obawiała się, że źle oceniła dystans. Na niebie pojawił się księżyc, odbijając się w wodzie słabym srebrnym światłem. Zrobiło się od razu dużo jaśniej i nie przestawało być ciepło. Bojąc się, żeby nikt więcej jej nie zauważył, Marianna weszła znowu do morza i popłynęła w kierunku plaży. Gdy jej stopy dotknęły piasku, przyjrzała się uważnie brzegowi. Upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, wyszła z wody i nie wycierając się nawet ubrała się, jak mogła najszybciej. Potem, trzymając w ręce czółenka, żeby nie zabrudziły się od piasku, pobiegła plażą w stronę gęstego cienia drzew. Właś-
nie miała ukryć się w nim, gdy czyjś wybuch śmiechu zatrzymał ją w miejscu. Był to męski śmiech, tym razem jednak Marianna nie poczuła strachu. Raczej wściekłość i zdenerwowanie. Była już zmęczona niespodziankami tej nocy. Mężczyzna, któremu było teraz tak wesoło, musiał być tym samym, który przed chwilą... Ogarnęła ją wściekłość. Jak można było śmiać się z przygody, która wydała się jej tak czarująca? -Niech się pan pokaże! - krzyknęła - i niech się pan przestanie śmiać... -Przyjemna była... kąpiel? - powiedział z nutką ironii w głosie, kalecząc włoski niemiłosiernie. - W każdym razie... był spektakl! Bardzo ładna kobieta!.. Wciąż mówiąc mężczyzna wyłonił się zza drzew i podszedł do Marianny. Wyglądał jak zjawa w obszernym białym ubraniu, a jego głowa, owinięta turbanem, wydała się Mariannie monstrualnie wielka. Nie zdążyła nawet pomyśleć, że ten człowiek w turbanie mógł być jednym z ludzi strasznego Alego, którego miała się wystrzegać. Wiedziała tylko jedno. Jego słowa i śmiech obrażały ją. Nabrawszy rozmachu wymierzyła mu zdrowy policzek, którego echo rozniosło się po całej plaży. - Co za bezczelność! - krzyknęła. - Śledził mnie pan! Ma pan niewiarygodny wprost tupet! To, co zrobiła, upewniło ją co do jednego. Ów Turek czy też Epirejczyk, czy Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze, nie był jej ognistym kochankiem sprzed chwili. Wyczuła dłonią brodatą twarz, a policzki tamtego były zupełnie gładkie. Tymczasem nieznajomy, absolutnie nie zrażony, ponownie wybuchnął śmiechem. - Och, pani rozgniewana? Dlaczego?.. Źle zrobiłem?.. Nigdy nikogo. Morze, plaża, niebo... i nic więcej! Tej nocy... sukienka na plaży... i ktoś pływa. Poczekałem...
Marianna pożałowała tego, co zrobiła. To był po prostu spóźniony spacerowicz. Na pewno ktoś z sąsiedztwa. Przestępstwo nie było aż tak wielkie. -Przepraszam pana - powiedziała - obawiałam się czegoś gorszego! Nie powinnam była pana spoliczkować! Ale dorzuciła - skoro był pan na plaży, czy nie widział pan kogoś wychodzącego z wody... przede mną? -Tutaj? Nie, nikogo... Przed chwilą... ktoś płynąć... w stronę przylądka... Nic więcej. -Aha!.. Dziękuję panu! Jej kochanek musiał być więc Neptunem, a skoro ten nieznajomy nie mógł nic więcej powiedzieć, postanowiła pójść w swoją stronę. Oparta jedną ręką o pień cyprysu, zaczęła wkładać pantofle, nieznajomy jednak nie zamierzał na tym poprzestać. Podszedł do niej i zagadnął. -A więc... pani już nie zagniewana? - powiedział śmiejąc się owym charakterystycznym rodzajem śmiechu, który zawsze wydawał się Mariannie nieco głupawy. - My... przyjaciele? - Jednocześnie położył obydwie dłonie na ramionach Marianny, starając się przyciągnąć ją do siebie. Źle to sobie wykalkulował. Rozwścieczona Marianna odepchnęła go tak mocno, że stracił równowagę i upadł na piasek. -Ty... Nie mogła znaleźć odpowiedniego określenia. W tym samym momencie ktoś wystrzelił. Kula przeleciała między nimi. Poczuła pęd powietrza i odruchowo rzuciła się na ziemię. Wkrótce wystrzelono po raz drugi. Strzelał do nich ktoś schowany za drzewami. Człowiek w turbanie przyczołgał się do niej. -Pani nie ruszać się... nie bać się... to ja jestem cel! wyszeptał. -Czy to znaczy, że chcą pana zabić? Ale dlaczego? -Ćśśś!..
Szybko zrzucił obszerne ubranie, zdjął turban i położył go na niewielkim krzaku. Natychmiast przeszyła go kula... potem druga. -Dwa pistolety! Nie mieć więcej amunicji, myślę... powiedział cicho nieznajomy, z ledwo zauważalną radością w głosie. -Nie ruszać się... Morderca sprawdzić, czyja nieżywy... Rozumiejąc, co chciał przez to powiedzieć, Marianna rozpłaszczyła się w zaroślach, jak tylko mogła najbardziej, gdy tymczasem jej towarzysz wydobył zza pasa długi, zakrzywiony puginał i przygotował się do skoku. Nie musiał długo czekać. Wkrótce rozległo się ciche skrzypienie piasku, a pomiędzy drzewami ukazała się stąpająca ostrożnie ciemna postać, która zatrzymywała się co chwila. Marianna ledwo zdołała zauważyć krępą, żwawą sylwetkę z nożem w dłoni, gdy jej towarzysz dopadł przeciwnika jednym śmiałym susem. Ciasno splecione dwa ciała runęły na piasek w dzikim zapamiętaniu. Okazało się, że strzały z pistoletu wzbudziły niepokój, ponieważ Marianna spostrzegła światła wśród drzew. Od strony posiadłości Alamana biegli ludzie z latarniami i z bronią w ręku. Na czele biegł sam senator w nocnej koszuli i bawełnianym czepku zakończonym pomponem. Dzierżył w dłoniach dwa pistolety. Towarzyszyło mu około dziesięciu mężczyzn, uzbrojonych w najprzeróżniejsze przedmioty. Marianna była pierwszą osobą na jaką się natknęli. - Pani, księżno? - krzyknął senator. - Tutaj i o tej porze? Co się stało? Za całą odpowiedź Marianna odsunęła się na bok i pokazała dwóch bijących się z zapamiętaniem mężczyzn, wydających z siebie co jakiś czas dzikie okrzyki. Przerażony senator wcisnął czym prędzej oba pistolety w dłonie Marianny, a sam pobiegł rozdzielać przeciwników. Za nim pośpie-
szyła służba i już po paru chwilach walczący zostali rozłączeni. O ile jednak człowiek w turbanie został otoczony troską senatora, jego napastnika rzucono natychmiast brutalnie na ziemię. -Nie jest pan ranny, nic panu nie dolega? Jest pan pewny? - dopytywał się senator, pomagając mężczyźnie ubrać się i włożyć turban. -Nic mi nie jest! Dziękuję... ale życie zawdzięczam panience. Ona rzucić mnie na ziemię we właściwym czasie! -Panience? Chciał pan raczej powiedzieć, księżnej! O Boże! -jęknął strapiony Alamano - co za historia! No, co za historia! -A może przedstawiłby nas pan sobie? - zapytała Marianna. - Łatwiej połapalibyśmy się w tej historii! Przynajmniej ja! Niezupełnie przytomny po silnej dawce emocji senator rozpoczął nad wyraz skomplikowaną prezentację i jeszcze bardziej zagmatwane wyjaśnienia. Marianna zdołała jedynie zrozumieć, że właśnie uniknęła pożałowania godnego incydentu dyplomatycznego i że uratowała życie szlachetnemu uchodźcy. Mężczyzna w turbanie, a właściwie dwudziestoletni chłopiec, który bez brody i długich czarnych wąsów wyglądałby na jeszcze młodszego, nazywał się Szahin bej i był synem jednej z ostatnich ofiar paszy z Janiny, Mustafy, paszy Delvino. Od chwili zajęcia miasteczka i zamordowania jego ojca przez ludzi z Janiny Szahin wraz ze swoim młodszym bratem znaleźli schronienie na Kortu, gdzie gubernator Donzelot przyjął ich gościnnie. Mieszkali w dole wąwozu, w miłym domku, nie opodal morza, pilnowani dzień i noc przez strażników fortecy. Cały czas zresztą dwóch wartowników pełniło straż przy drzwiach ich domu... ale, rzecz jasna, nie sposób było zabronić młodym książętom spacerów. Morderca z całą pewnością był nasłany przez paszę Alego.
Czerwona szarfa, owinięta wokół głowy, wskazywała, że był jednym z owych dzikich Albańczyków, żyjących w górach Chimery, których nagie szczyty wznosiły się z drugiej strony Kanału Północnego. Pozostała część jego ubioru składała się z szerokich spodni, koszuli z mocnego płótna, kamizelki ze srebrnymi guzikami i espadryli. W szerokim czerwonym pasie, który ściskał mu talię mocniej niż niejeden gorset, służba senatora znalazła cały przenośny arsenał! Gdy tylko mężczyzna został związany, odgrodził się od reszty dumnym milczeniem i nie można było z niego wydobyć ani słowa. Przywiązano go do pnia drzewa, gdzie stał pod czujnym okiem uzbrojonej służby, a tymczasem Alemano posłał do fortecy gońca. Szahin bej zmieszał się szalenie, gdy dowiedział się, kim jest kobieta, którą potraktował jak pierwszą lepszą dziewczynę szukającą przygód. Widok jej twarzy w świetle latarni sprawił mu tak wyraźną przyjemność, że zapomniał o wszelkich konwenansach. Jego błyszczący wzrok, wbity w nią nieruchomo, uprzytomnił jej, że budzi w nim równie pierwotne uczucia, jak w przypadku nieznajomego z zatoki. Świadomość ta nie sprawiła jej przyjemności. Jak na jedną noc miała już wystarczającą porcję pierwotnych uczuć! -Wolałabym, żeby ta historia nie rozniosła się po okolicy! - wyznała później Magdalenie, która w powłóczystej nocnej koszuli rozdawała bohaterom wyprawy napoje pokrzepiające. -Cała ta sprawa z udaremnieniem zamachu wydarzyła się najzupełniej przypadkowo. Zeszłam na plażę, żeby się wykąpać. Upał był nie do wytrzymania! Kiedy wracałam, natknęłam się na beja i traf chciał, że przewróciłam go na ziemię w momencie strzału. Naprawdę nie ma w tym nic nadzwyczajnego! -A wie pani, co robi w tej chwili Szahin bej? Porównuje panią do hurys z raju Mahometa i przypisuje jej iście lwią
odwagę. Jest pani na najlepszej drodze, żeby zostać dla niego bohaterką! -Nie przeszkadza mi to, jeśli tylko zechce zachować dla siebie swoje wrażenia... a senator przemilczy mój udział w tym wydarzeniu! -A to dlaczego? Pani postawa przyniosła Francji wielki zaszczyt. Generał Donzelot... -Nie musi o tym wiedzieć! -jęknęła Marianna. - Ja... ja jestem bardzo nieśmiała! Nie lubię, gdy mówi się za dużo na mój temat! Krępuje mnie to! Niepokoiła ją myśl, że Jason, dowiedziawszy się o zdarzeniu na plaży, gotów wyciągnąć zupełnie pochopne i nieprawdziwe wnioski. Był przecież nieludzko zazdrosny. W jaki sposób mogła jednak wytłumaczyć swojej miłej gospodyni, że jest do szaleństwa zakochana w kapitanie statku i że jego opinia to dla niej sprawa niezmiernej wagi? W brązowych oczach Magdaleny, przypatrującej się od jakiegoś czasu pąsowej twarzy Marianny, pojawiły się wesołe ogniki. -Wszystko zależy od sposobu przedstawienia sprawy. Postaramy się ostudzić nieco entuzjazm Szahin beja. Równie dobrze naczelny gubernator mógłby zaświadczyć, że po prostu wpadła pani na naszego młodego uciekiniera, aby nie pomyślał, że jest Ulissesem spotykającym Nauzykaę. I nie chciałaby pani, żeby gubernator wyobraził sobie... -Ani on, ani nikt inny! Mam wrażenie, że będzie to wyglądało śmiesznie, nawet w oczach przyjaciół. -Nie ma nic śmiesznego w tym, że chciała się pani wykąpać w czasie upału. Natomiast rzeczywiście obiło mi się o uszy, że Amerykanie są szalenie pruderyjni i surowo przestrzegają zasad. -Amerykanie? Dlaczego Amerykanie? To prawda, że statek, którym płynę, jest amerykański, ale nie wiem... co to ma...
Magdalena wzięła delikatnie Mariannę pod rękę i poprowadziła ją w stronę pokoju. - Moja droga księżno - wyszeptała, biorąc jeden z zapalonych lichtarzy, ustawionych na konsoli. - Chcę pani powiedzieć dwie rzeczy. Jestem kobietą i mimo że nie znam pani długo, czuję do pani ogromną sympatię. Zrobię też wszystko, żeby oszczędzić pani niepotrzebnych przykrości. Wspomniałam o Amerykanach, ponieważ mój mąż opowiedział mi, jak zareagował kapitan, gdy zemdlała pani w porcie... To wyjątkowo atrakcyjny mężczyzna! Proszę się nie denerwować, postaramy się, żeby o niczym nie wiedział! Porozmawiam w tej sprawie z moim mężem. Niestety, nic nie było w stanie powstrzymać Szahin beja. Podczas gdy Alamano, przekazawszy niedoszłego zabójcę policji, starał się zatuszować rolę Marianny w tym zdarzeniu, w ogrodzie senatora już z samego rana pojawiło się uroczyste poselstwo beja, przynoszące podarunki dla „drogocennego kwiatu z kraju niewiernego kalifa". Posłańcy beja usadowili się przy wejściowych schodach, czekając ze wschodnią cierpliwością na możliwość wręczenie listu i darów. List, napisany w języku nowogreckim, był obficie ozdobiony określeniami w rodzaju: „blask księżniczki o oczach koloru morskiej toni przegnał czarnego anioła Azraela". Szahin bej deklarował, że będzie jej wiernym rycerzem do końca swoich dni, które Allach zechce mu podarować na tym smutnym łez padole. Jego życie, które bez niej byłoby już tylko nędznym wspomnieniem, poświęcał Allachowi i swojemu ludowi Delvino, uciemiężonemu przez niegodziwego Alego... - Co on chce przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się Marianna, gdy senator zakończył nieco uciążliwe, lecz dostatecznie zrozumiałe tłumaczenie. Alamano rozłożył bezsilnie ręce. - Słowo daję, księżno, że nie wiem! Trudno orzec coś
konkretnego. Wszystko to są formuły tej niedorzecznej orientalnej kurtuazji. Szahin bej chce powiedzieć, jak sądzę, że nigdy o pani nie zapomni, jak również nie zapomni o swoim umęczonym narodzie! Magdalena, słuchająca z zainteresowaniem, przestała na chwilę poruszać swoim wielkim, trzcinowym wachlarzem, jedyną bronią w walce z upałem, i uśmiechnęła się do swojej nowej przyjaciółki. - Poza tym deklaruje gotowość poślubienia pani, gdy tylko zdoła przywrócić wolność swojemu ludowi! Pasowałoby to bardzo do rycersko-romantycznego stylu Szahin beja. Ten chłopiec, moja droga, zakochał się w pani od pierwszego wejrzenia! Prawdziwe wyjaśnienie miało jednak nadejść pod koniec dnia, przyniesione przez Jasona we własnej osobie. Zielony ze złości ukazał się na werandzie, na której dwie młode damy wyciągnięte wygodnie na leżakach piły napoje chłodzące i obserwowały piękny zachód słońca. Miał poważne problemy z zachowaniem podstawowych reguł dobrego wychowania, które wymagają odpowiedniego przywitania się z osobami odwiedzanymi po raz pierwszy. Gdy pochylał się przed Magdaleną, Marianna wyczytała w jego zagniewanym spojrzeniu, że ma jej coś do przekazania. Wymiana formuł grzecznościowych odbyła się w tak napiętej atmosferze, że hrabina Alamano natychmiast zorientowała się, o co chodzi. Zrozumiała, że tych dwoje ma swoje rachunki do uregulowania, i pod pierwszym lepszym pretekstem przeprosiła, zostawiając ich samych. Ledwo jej liliowa, przezroczysta suknia zniknęła w drzwiach prowadzących na werandę, Jason z miejsca przystąpił do ataku. -Co robiłaś w nocy na plaży z tym zwariowanym Turkiem? -Boże! - krzyknęła Marianna, opadając ciężko na podu-
szki leżaka. - Widzę, że plotki rozchodzą się tu jeszcze szybciej niż w Paryżu! -To nie plotka! Twój ukochany... bo nie wiem, jak inaczej miałbym go nazwać, pojawił się przed chwilą na moim statku i opowiedział mi, jak to wczoraj w nocy uratowałaś mu życie w okolicznościach równie niejasnych, jak jego sposób mówienia! -Ale dlaczego przyszedł powiedzieć ci o tym? - zdziwiła się Marianna. -Ach tak! Więc sama przyznajesz! -Co mianowicie? Nie ma nic, do czego musiałabym się przyznać! Nic! Rzeczywiście, tej nocy zupełnie przypadkowo uratowałam życie tureckiemu uchodźcy. Było tak nieznośnie gorąco, że aż dusiłam się w pokoju! Zeszłam więc na plażę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Myślałam, że o tak późnej porze będę zupełnie sama... -I że będziesz mogła wykąpać się! Zdjęłaś ubranie... całe ubranie! -Ach, więc o tym też ci wiadomo? -Jasne! Ten idiota nie spał całą noc z tego powodu. Widział cię wychodzącą z wody, w świetle księżyca, nagą niczym Afrodyta, ale, jak widać, sto razy piękniejszą! I co ty na to? -Nic! - krzyknęła Marianna, którą zaczął irytować oskarżycielski ton Jasona, zwłaszcza że gorące wspomnienie minionej nocy budziło w niej raczej wyrzuty sumienia niż niechęć. - To prawda, że rozebrałam się! Ale cóż w tym złego, do licha? Jesteś marynarzem, prawda? Nie próbuj więc tylko mi wmówić, że nigdy nie kąpałeś się w morzu! Wyobrażam sobie również, że nie wkładałeś na tę okazję koszuli nocnej, kapci i nocnego czepka? -Jestem mężczyzną! - wrzasnął Jason. - To nie to samo! -Wiem! - odpowiedziała Marianna z rozgoryczeniem. -
Jesteście istotami wyjątkowymi, półbogami, którym wszystko wolno, a my, nędzne kobiety, mamy prawo do korzystania z chłodnej kąpieli tylko szczelnie opakowane, w płaszczu z potrójnym kołnierzem i jeszcze owinięte szalem! Co za hipokryzja! I pomyśleć, że za czasów Henryka IV kobiety kąpały się całkiem nago w samym środku Paryża, w biały dzień, tuż przy filarach Pont-Neuf i wszystkim się to podobało! A ja popełniłam przestępstwo, bo chciałam na chwilę zapomnieć o panującym upale i wykąpać się ciemną nocą na bezludnej, prawie dzikiej plaży! W porządku, postąpiłam niesłusznie i proszę o wybaczenie! Zadowolony? Jason musiał spostrzec nienaturalny ton Marianny, gdyż przestał nerwowo biegać po werandzie, z rękami założonymi do tyłu, dokładnie tak, jak zwykł to czynić na statku. Stanął przed Marianną, przyjrzał się jej uważnie i nieco zaskoczony zapytał: - Gniewasz się? Spojrzała na niego wzrokiem ciskającym gromy. - A czy nie mam powodu? Przychodzisz tutaj kipiąc wściekłością, napadasz na mnie, całkowicie przekonany, że jestem winna, a kiedy bronię się, ty jesteś zdziwiony! Przy tobie mam nieustające wrażenie, że jestem małomiasteczkową idiotką albo jakąś rozhisteryzowaną bachantką! Krótki uśmiech złagodził na chwilę ściągniętą twarz korsarza. Wyciągnął ręce w stronę Marianny, wydobył ją spod licznych poduszek i przyciągnął do siebie. - Przebacz mi! Wiem, że często zachowuję się brutalnie, ale to silniejsze ode mnie. Gdy o ciebie chodzi, po prostu robi mi się czerwono przed oczami! Kiedy przed chwilą przyszedł ten imbecyl z wniebowziętą twarzą żeby mi powiedzieć o twoim bohaterskim wyczynie, a także jak wychodziłaś z morza ociekając wodą, opromieniona księżycem, myślałem, że go uduszę!
- Tylko myślałeś? - spytała strapiona Marianna. Tym razem Jason wybuchnął śmiechem i przycisnął ją mocniej do siebie. -Można by pomyśleć, że żałujesz tego! Gdyby nie Kaleb... Wiesz, ten zbiegły niewolnik, którego przygarnąłem i który wyrwał mi go z rąk, pewnie dokończyłbym dzieła Alego paszy. -Ach, ten Etiopczyk? - zamyśliła się Marianna. - Ośmielił się wtrącić pomiędzy ciebie i... twojego gościa? -Pracował tuż obok nas. A zresztą dobrze się stało wtrącił Jason, wzruszając ramionami. - Twój Szahin bej kwiczał jak zarzynane prosię i zewsząd zaczęli zbiegać się ludzie... -To nie jest żaden „mój" Szahin bej - złościła się Marianna. - Wszystko to jednak wcale nie tłumaczy, dlaczego przyszedł to opowiedzieć właśnie tobie! -Nie mówiłem ci jeszcze? A więc po prostu dlatego, mój aniele, że zdecydował się płynąć z nami do Konstantynopola i przyszedł zapytać, czy wezmę go na statek wraz z jego ludźmi! -Co takiego? On chce... -Płynąć z tobą. Tak, moje szczęście! Ten młodzieniec sprawia wrażenie, że wie, czego chce, a jego plany na przyszłość są wyjątkowo sprecyzowane. Chce popłynąć do Konstantynopola, poskarżyć się sułtanowi, jak Ali pasza potraktował jego lud, wrócić do swojego kraju z armią i... z tobą, odbić swoją prowincję i ofiarować ci godną pozycję pierwszej żony nowego paszy Delvino. -A... ty się zgodziłeś? - krzyknęła Marianna, przerażona perspektywą podróżowania z młodym Turkiem. -Czy się zgodziłem? Powiedziałem już, że o mały włos go nie udusiłem. Kiedy Kaleb wyrwał mi go z rąk, rozkazałem przewrócić go na ziemię i obwieściłem twojemu ukocha-
nemu, że ma oficjalny zakaz postawienia choćby stopy na moim statku. Tego jeszcze brakowało, żebym miał się stać kandydatem na paszę! Pominąwszy fakt, że on mi się nie podoba, doszedłem do wniosku, że na „Morskiej Czarodziejce" jest stanowczo za dużo ludzi! Nie masz pojęcia, jak bardzo pragnę być z tobą sam na sam, moje kochanie... Ty i ja, nikogo więcej, cały dzień i... całą noc! Byłem szalony, sądząc, że mógłbym oderwać się od ciebie! Odkąd opuściliśmy Wenecję, przeżywałem istne piekło, tak bardzo cię pragnąłem! Ale to już skończone. Jutro wyruszamy... -Jutro? -Tak. Skończyliśmy już prawie wszystkie naprawy. Pracując przez całą noc będziemy mogli wypłynąć z porannym wiatrem. Nie chcę cię dłużej przetrzymywać z tym zakochanym pajacem u drzwi. Jutro zabiorę cię stąd. Jutro zacznie się nasze prawdziwe życie! Zrobię wszystko, co zechcesz... ale, na litość, nie opóźniajmy podróży do Turcji! Tak śpieszno mi cię zabrać do mnie... do nas! Tylko tam będę mógł kochać cię, jak tego pragnę... tak bardzo pragnę! W miarę jak mówił, jego głos stawał się coraz niższy, aż zamienił się w namiętny szept, przerywany pocałunkami. Powoli zapadał wieczór i zapalały się światełka ogrodowych świetlików. Jednak, dziwna rzecz, Marianna w ramionach ukochanego mężczyzny nie była wcale tak szczęśliwa, jak to sobie wyobrażała jeszcze parę minut temu, przed chwilą tego wielkiego zwycięstwa. Jason uznał się za pokonanego, poddawał się! Powinna nie posiadać się z radości. O ile jednak jej serce topniało z miłości i szczęścia, o tyle ciało było zupełnie bierne. Marianna nie czuła się dobrze. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje, jak tamtego dnia, kiedy schodziła ze statku... Czy to ten zapach tytoniu, którym przesiąknięte było ubranie Jasona?.. miała straszne nudności! Poczuł, jak nagle stała się ciężka, wysunęła mu się z rąk
i zdołał w ostatniej chwili ją przytrzymać, kiedy już miała upaść. Przyjrzał się jej nagle pobladłej twarzy, oświetlonej ostatnimi promieniami dnia. - Marianno! Co ci jest?.. Jesteś chora? Podniósł ją ostrożnie i ułożył na leżaku. Jej niedyspozycja nie skończyła się tym razem utratą przytomności. Stopniowo fala mdłości ustąpiła... Zdobyła się na uśmiech. -To nic wielkiego... Sądzę, że to ten upał! -Nie, jesteś chora! Już drugi raz mdlejesz w podobny sposób! Potrzebujesz lekarza... - Chciał pójść czym prędzej poszukać Magdaleny, ale Marianna powstrzymała go i przyciągnęła do siebie. -Zapewniam cię... nic mi nie jest... nie potrzebuję lekarza! Wiem, co to jest. -Naprawdę? Co to jest?.. Szukała jak w gorączce jakiegoś prawdopodobnego kłamstwa i orzekła w końcu tonem sztucznie niewymuszonym: - Nic!.. Lub prawie nic! To żołądek buntuje się od czasu mojego uwięzienia! Jason przyglądał się przez chwilę jej pobladłej twarzy, usiłując machinalnie rozgrzać zziębnięte palce. Był tylko częściowo przekonany. Marianna nie należała do kobiet, które mdleją od byle zapachu kwiatów czy silniejszej emocji. Coś go w tym wszystkim niepokoiło... Nie miał jednak czasu na zastanawianie się. Słychać już było kroki nadchodzącej Magdaleny, Marianna więc szybko podniosła się z leżaka, wyślizgując jednocześnie z rak Jasona, zanim zdążyłby ją powstrzymać. -Co chcesz zrobić? -Proszę cię, nic nie mów, że zemdlałam. Skaczą koło mnie. Magdalena zmartwiłaby się! Zamęczą mnie z nadmiaru troski... Stuk wysokich obcasów zagłuszył protest Jasona. Na we-
randzie pojawiła się hrabina z lampką oliwną przykrytą grubym szkłem. Taras zajaśniał ciepłym żółtym światłem, w którym rozbłysły jej rude włosy, a na twarzy pojawił się miły, lekko drwiący uśmiech. - Może wolicie ciemność? - powiedziała - ale właśnie wrócił mój mąż z panem de Jolivalem i zaraz zasiądziemy do kolacji. Oczywiście pan również jest zaproszony, kapitanie! Amerykanin ukłonił się w odmownym geście. -Jest mi ogromnie przykro, hrabino, ale muszę wracać na statek. Jutro wypływamy. -Jak to? Już? -Kończymy naprawę statku i chcemy jak najprędzej płynąć do Konstantynopola. Naprawdę żałuję, że będę zmuszony odebrać pani księżną... ale im szybciej dopłyniemy do celu, tym lepiej! Fregaty, które nas eskortują, również mają ograniczony czas! Nie chcę ich przetrzymywać bez potrzeby. Proszę mi wybaczyć! Zaczął żegnać się pośpiesznie, jakby wzywały go pilne obowiązki. Ucałował dłonie obydwu kobiet, patrząc jednocześnie zaniepokojonym i niepewnym wzrokiem na Mariannę. W miarę jak oddalał się w głąb ogrodu, słychać było coraz wyraźniejsze głosy Jolivala i Alamana. -Dziwny mężczyzna! - zauważyła Magdalena, odprowadzając zamyślonym wzrokiem sylwetkę Jasona, ginącą w zmroku. - Ale jakże przystojny! Lepiej, żeby nie zostawał tu za długo. Wszystkie kobiety na wyspie zakochałyby się w nim do szaleństwa. W jego wzroku jest coś władczego, co chyba świadczy o tym, że niechętnie zadowala się odmową. -To prawda - zgodziła się Marianna, myśląc o czymś zupełnie innym. - Bardzo nie lubi, gdy ktoś mu się sprzeciwia. -Niezupełnie to miałam na myśli - uśmiechnęła się hra-
bina. - Nie zostawiajmy jednak naszych panów samych w salonie. Marianna niczego tak bardzo nie pragnęła, jak zobaczyć się z Jolivalem. Przeraziła ją kolejna fala mdłości. Jeśli miałyby się częściej powtarzać, jej życie na statku będzie bardzo uciążliwe. A Arkadiusz zniknął i nigdzie go nie można było znaleźć. Od chwili przyjazdu nie widziała go ani przez moment. Niepokoiło ją to, bo nie wróżyło nic dobrego. Podczas kolacji jej niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Jolival miał zmęczony i znużony wyraz twarzy. Nadrabiał miną, jak mógł, i konwersował z ożywioną gospodynią, jednak zatroskane spojrzenie kontrastowało z pozoru niefrasobliwą rozmową. Nie udało mu się! - pomyślała Marianna. - Nie znalazł tego, czego szukałam. W przeciwnym razie nie miałby takiej miny. Nawet barwne opowieści Magdaleny o nocnych wyczynach Marianny nie zdołały rozpogodzić Arkadiusza. Rzeczywiście, kiedy ponownie znaleźli się sami, Mananna dowiedziała się, że nic nie wskórał. -Polecono mi jakąś starą Greczynkę... niemalże czarownicę, mieszkającą w szałasie na zboczu góry Pantokrator. Kiedy jednak po długich poszukiwaniach udało mi się znaleźć to miejsce, zastałem tam tylko płaczki i starego popa, którzy właśnie ją pochowali! Proszę się jednak nie martwić - dodał tonem pełnym otuchy, widząc posmutniałą twarz Marianny. - Jutro porozmawiam z właścicielką tawerny, która mnie poinformowała... -To bezcelowe, Arkadiuszu, jutro rano wypływamy! Nie wiedział pan o tym? Przed chwilą był tu Jason z tą wiadomością. Chce jak najprędzej opuścić Korfu... mam wrażenie, że głównie z powodu tej idiotycznej przygody z Szahin bejem... -Dowiedział się o tym?
- Ten kretyn miał zamiar popłynąć z nami. Sam wszystko opowiedział Jasonowi. Zapadła cisza. Jolival skubał nerwowo bukiet róż, stojący w kryształowym wazonie. - Jak układają się wasze sprawy? Marianna streściła mu w paru zdaniach treść ich ostatniej rozmowy na werandzie, a także jej zakończenie. -Złożył broń wcześniej, niż mógłbym się tego spodziewać! - podsumował Arkadiusz. - Kocha panią naprawdę, Marianno, mimo wszystkich napadów złości, zazdrości i szorstkości... Zastanawiam się, czy nie zrobiłaby pani lepiej wyznając mu całą prawdę. -Prawdę o... moim obecnym stanie? -Tak. Nie czuje się pani dobrze. Obserwowałem panią podczas kolacji, jest pani blada, zdenerwowana i nic pani nie je. Na statku będzie pani cierpiała prawdziwe katusze. Będzie tam też ten straszny lekarz, Leighton, który śledzi panią na każdym kroku. Nie bardzo rozumiem dlaczego, ale ma pani w nim zaciekłego wroga, który nie cofnie się przed niczym, żeby pozbyć się pani! -Skąd pan o tym wie? -Gracchus mnie ostrzegł! Pani stangret, nie wiem, czy jest pani tego świadoma, odkrywa w sobie duszę wilka morskiego. Mieszka z załogą i zaprzyjaźnił się z każdym, kto choć trochę zna francuski. Leighton ma paru popleczników, którzy sprzeciwiają się obecności kobiet na statku. Z pewnością odkryje prawdziwą przyczynę pani niedyspozycji. -Sądziłam - powiedziała oschle Marianna - że lekarz zobowiązany jest do zachowania tajemnicy zawodowej! -To prawda, ale powtarzam, że on pani nienawidzi, i sądzę, że jest zdolny do wszystkiego. Marianno, niech mnie pani
posłucha, proszę powiedzieć całą prawdę Beaufortowi! Sądzę, że zrozumie panią, jestem o tym głęboko przekonany...
- Jaka według pana będzie jego reakcja? Sama mogę panu powiedzieć: nie uwierzy mi! Nigdy nie ośmielę się wyznać mu prosto w oczy czegoś takiego. Tak jak przed chwilą Jason, tak teraz Marianna chodziła nerwowo po pokoju, gniotąc w dłoniach małą koronkową chusteczkę. Usiłowała wyobrazić sobie ową scenę. Stoi naprzeciwko Jasona i wyznaje mu, że jest w ciąży ze swoim rządcą! Czy może być coś ohydniejszego? -Jak to możliwe, że pani, zawsze taka odważna, cofa się przed wyjaśnieniami? - zganił ją łagodnie Jolival. -Cofam się przed definitywną utratą człowieka, którego kocham, Arkadiuszu. Każda zakochana kobieta zareagowałaby podobnie. -Kto mówi, że straciłaby go pani? Powtarzam jeszcze raz: kocha panią i być może... -Sam pan widzi! - przerwała mu Marianna, śmiejąc się nerwowo. - Powiedział pan, że „być może". Właśnie ze względu na to „być może" nie chcę ryzykować. -A jeśli dowie się? Jeśli spostrzeże się w inny sposób? -Trudno! Powiedzmy więc, jeśli pan woli, że stawiam wszystko na jedną kartę. Za tydzień z kawałkiem będziemy w Konstantynopolu. Tam zrobię, co będzie trzeba. Na razie postaram się wytrzymać... Jolival westchnął zrezygnowany, wstał z krzesła i podszedł do Marianny. Wziął jej twarz w swoje dłonie i złożył ojcowski pocałunek na zatroskanym czole. -Może ma pani rację! - powiedział. - Nie mam przecież prawa sprzeciwiać się pani. Ale... czy nie zgodziłaby się pani, gdybym to ja podjął się tego nieprzyjemnego wyjaśnienia, którego boi się pani tak bardzo? Jason mnie lubi i szanuje, jak sądzę. Zdziwiłbym się, gdyby mi nie uwierzył... -Uwierzy z pewnością w to, że bardzo mnie pan lubi i że chce mnie pan ochronić przed okrutnym światem... i że spra-
wiam panu mnóstwo kłopotów i przykrości! Nie, Arkadiuszu! Nie zgadzam się... ale dziękuję panu z całego serca. Skłonił się i odszedł ze smutnym uśmiechem do swojego pokoju. Marianna natomiast rozpoczęła bezsenną noc, pełną strachu przed nadchodzącymi dniami, a jednocześnie dziwnej słodyczy, która pozostała w niej z poprzedniego dnia. Tych parę niezapomnianych, nierealnych chwil dało jej całkowitą pełnię doznań, której cicha radość trwała w niej ciągle, bez fałszywego wstydu ani pruderii. W ramionach tego mężczyzny bez twarzy zaznała wyjątkowo pięknych chwil, tym piękniejszych, że nie wiedziała, kim był jej kochanek... A nazajutrz, gdy oparta o balustradę „Morskiej Czarodziejki" obserwowała rozpływające się w porannej mgle białe domy Korfu i starą wenecką fortecę, nie mogła odmówić mu chwili wspomnienia. Jej rybak, ukrywający się w skałach i w zieleni, powróci, być może, zarzucić sieci lub przycumować łódź w zatoczce, w której dla nieznajomej Ledy stał się przez moment ucieleśnieniem boskości.
U wybrzeży Cytery Od dwóch dni „Morska Czarodziejka", eskortowana przez „Paulinę", i „Pomonę", płynęła na południe. Trzy statki bez trudu minęły angielskie bazy na Cefalonie i Zante, a teraz wpływały na otwarte morze od strony wybrzeży Peloponezu, w bezpiecznej odległości od brzegu, ze względu na flotyllę paszy. Pogoda była wspaniała. Błękitne fale Morza Śródziemnego migotały w słońcu jak lusterka. Upał nie dawał się tak we znaki, dzięki lekkiej bryzie, która nadymała ogromne czworokątne żagle. Trzy statki, w pełnym rynsztunku i z dumnie łopoczącymi kolorowymi flagami, płynęły przed siebie z dobrą prędkością. Nieprzyjaciel trzymał się z daleka, a wiatry i morze były przychylne. Miejscowi rybacy, ściągający sieci, obserwowali z przyjemnością te trzy ogromne, białe piramidy, z których emanował wdzięk i siła jednocześnie. Na amerykańskim statku jednak sprawy przybrały zły obrót. Po pierwsze, tak jak przewidywał Jolival, Marianna rozchorowała się na dobre. Od chwili kiedy przekroczyli południowy kanał Kortu i wypłynęli na szerokie wody, musiała zejść do kabiny, skąd nie ruszała się ani na krok. Mimo że morze było spokojne, leżała jak długa na łóżku, cierpiąc istne
tortury przy najmniejszym przechyle statku i marząc już tylko o jak najszybszej śmierci. Nie polepszał sytuacji lekki zapach, unoszący się dzień i noc w jej kabinie, którego nie mogła znieść. Marianna została zredukowana do małego cierpiącego ciała, zamkniętego w strasznym świecie choroby morskiej, niezdolnego do najprostszego logicznego myślenia. Przerażało ją tylko jedno, w sposób jasny i oczywisty. Drżała na samą myśl, że Jason mógłby przekroczyć próg jej kabiny. Zdecydowała się wyznać całą prawdę Agacie. Pokojówka zamartwiała się patrząc na swoją panią w takim stanie, zwłaszcza że Marianna zwykle była okazem zdrowia i tryskającej energii. Księżna, rozpaczliwie potrzebująca kobiecej pomocy, miała pełne zaufanie do Agaty, która niejednokrotnie dała dowody całkowitego oddania. Z miejsca też okazała się go w pełni godna. Z trzpiotowatej, bojaźliwej kokietki przemieniła się w złego smoka, warującego cerbera, na którego jako pierwszy natknął się Jason. W dniu wypłynięcia z Kortu przyszedł pod wieczór, pełen nadziei, aby zapukać do gościnnych drzwi Marianny. Zamiast uśmiechniętej zachęcająco Agaty, uległej i przychylnej jak zawsze, zastał nieskazitelnie ubraną pokojówkę, która oficjalnym tonem poinformowała go, że: „księżna dostała ponownie ataku boleści i nie jest dysponowana do przyjmowania gości!" Następnie przeprosiła kapitana tak, jakby zwracała się co najmniej do ministra pełnomocnego... i zamknęła mu drzwi przed nosem. Doktora Johna Leightona spotkał podobny los, gdy parę minut później przyszedł zbadać chorą i zaofiarować swe usługi. Jeszcze bardziej sztywna Agata poinformowała go, że: „Jej Jaśnie Wielmożna Wysokość właśnie zasnęła i nie można przerywać tak dobroczynnego snu". Zgodnie z przyjętymi regułami gry Arkadiusz de Jolival nie przyszedł. Musiał się zdrowo natrudzić, żeby chociaż
częściowo uspokoić wzburzonego Jasona. Beaufort był już gotów obrazić się, twierdząc, że nie powienien być traktowany jak pierwszy lepszy odwiedzający i że zachowanie Marianny jest dla niego całkowicie niezrozumiałe. -Czy ona sądzi, że nie kocham jej wystarczająco, bym miał prawo zobaczyć ją również, gdy jest chora? Jak to sobie więc wyobraża, gdy zostanie moją żoną? Będę musiał wyprowadzić się z domu i zadowalać informacjami, które przekaże mi jej pokojówka? -Niech pan nie zapomina o jednym, mój przyjacielu, właśnie o tym, że jeszcze nie jesteście małżeństwem... A nawet gdyby tak było, nie zdziwiłbym się wcale, jeśli sytuacja miałaby wyglądać tak, jak ją pan opisał. Widzi pan, Marianna jest za bardzo kobieca, dumna, a może i uwodzicielska, aby nie wiedzieć, że intymność, nawet w przypadku wielkiej miłości, ma swoje granice... Żadna zakochana kobieta nie chce być oglądana, gdy jest osłabiona i brzydka. Zawsze zachowywała się w ten sposób, nawet w stosunku do swoich najlepszych przyjaciół. Kiedy leżała chora w Paryżu, drzwi jej pokoju były hermetycznie zamknięte, również przede mną - skłamał z zimną krwią - jej drugim ojcem! Wówczas wtrącił się Leighton. Nabijając tytoniem długą porcelanową fajkę, co pozwalało mu nie patrzeć na rozmówcę, uśmiechnął się złośliwie, co nie zmieniło grobowego wyrazu jego twarzy i powiedział: -Takie zachowanie można usprawiedliwić w przypadku ładnej kobiety, która chce się podobać, ale lekarz nie powinien być traktowany ani jak mężczyzna, ani jako osoba przychodząca z wizytą. Nie rozumiem, dlaczego księżna... nie chce, żebym ją zbadał. Kiedy zachorowała jej pokojówka, natychmiast po mnie posłała i mogę się poszczycić, że moje leczenie okazało się skuteczne! -Dlaczego sądzi pan, że księżna nie chce pana przyjąć?
- odpowiedział lodowato Jolival. - Czy nie powiedziano panu, że właśnie zasnęła? Przecież sen to najlepsze lekarstwo! - Zapewne! Oby tylko przyniosło oczekiwane rezultaty. Jutro rano pójdę ją obejrzeć. Ton lekarza był aż nadto grzeczny i zgodny, co nie spodobało się Jolivalowi. W pozornie łagodnych słowach Leightona kryła się groźba, która zaniepokoiła Arkadiusza. Ten człowiek był absolutnie zdecydowany zbadać Mariannę właśnie dlatego, że sobie tego nie życzyła. Nie wiadomo również, do jakich wniosków doszedłby, gdyby Marianna ponownie nie wpuściła go do siebie. Jolival spędził całą noc szukając sposobu na odsunięcie tego zagrożenia, gdyż zainteresowanie Leightona było niebezpieczne. Ten człowiek z całą pewnością domyślał się tego wszystkiego, co tak skrzętnie starano się przed nim ukryć. Na szczęście lekarz nie spełnił swoich obietnic i Agata nie musiała wymyślać kolejnych kłamstw, żeby nie wpuścić go do kabiny. Ku wielkiemu zdziwieniu Jolivala Leighton spędził jakiś czas u siebie, a drugie pół dnia z załogą, lecząc liczne przypadki dyzenterii, i mogło się zdawać, że zapomniał o swojej pasażerce. Po południu Jason zapukał ponownie do drzwi Marianny, ale usłyszał od Agaty, że jej pani jest ciągle bardzo zmęczona i jeszcze nikogo nie przyjmuje, ma jednak szczerą nadzieję, że niedługo wyzdrowieje. Tym razem Jolival nie usłyszał żadnej skargi, ale za to cała załoga słono zapłaciła za zły humor Jasona. Pablo Arroyo, bosman, został surowo zbesztany za brudny mostek, Craig O'Flaherty oberwał za kolor swojego nosa i nieświeży oddech. Tymczasem Marianna przeżywała w swoim łóżku prawdziwą kalwarię i piła ogromne ilości gorącej herbaty, przynoszonej przez Tobiego, ponieważ jej żołądek nie przyjmował niczego innego. Czuła się słaba, chora i niezdolna do
najmniejszego wysiłku. Nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś równie strasznego. Kiedy zapadł zmrok, Agata wyszła na mostek zaczerpnąć świeżego powietrza, zgodnie z poleceniem Marianny, i wróciła niosąc w obydwu rękach pękatą karafkę. Niewielką ilość znajdującego się w niej płynu wlała do szklanki. -Ten lekarz nie jest taki zły, jak pani sobie wyobraża, księżno - powiedziała wesoło. - Spotkałam go przed chwilą. Wręczył mi to mówiąc, że od razu powinna się pani lepiej poczuć. -Przecież on nie wie, co mi jest! - powiedziała zmęczonym głosem Marianna. - Skąd wie, że mi to pomoże? -Nie wiem, ale zapewnił mnie, że to doskonałe lekarstwo na chorobę morską i bóle żołądka. Nigdy nie wiadomo, a nuż pomoże pani? Proszę spróbować! A może poczuje się pani lepiej? Marianna zawahała się przez chwilę, po czym uniosła się z trudem na poduszkach i wyciągnęła rękę. - Podaj mi to, proszę! - jęknęła. - Może masz rację! A poza tym czuję się tak okropnie, że z przyjemnością wypiłabym truciznę Lukrecji Borgii! Wszystko, byle nie cierpieć już dłużej! Agata pomogła Mariannie usiąść w wygodnej pozycji i otarła jej wilgotne czoło gąbką nasączoną wodą kolońską, a następnie przysunęła do jej ust szklankę z napojem. Marianna zaczęła pić nieufnie, prawie stuprocentowo pewna, że specyfik nie pozostanie w jej żołądku dłużej niż pięć minut. Wypiła jednak wszystko aż do ostatniej kropli i zdziwiła się, że nie poczuła obrzydzenia. Trochę gorzki, a trochę słodkawy napój, miał niesprecyzowany smak. Niewielki procent alkoholu zapiekł ją w przełyku, ale jednocześnie orzeźwił przyjemnie. Powoli szarpiące ją od dwóch dni spazmatyczne mdłości ustąpiły, pozostawiając jedynie ogromne po-
czucie zmęczenia i potrzebę snu. Powieki Marianny stawały się coraz cięższe, ale zanim zaniknęła oczy, uśmiechnęła się z wdzięcznością do Agaty, która siedząc w nogach jej łóżka, obserwowała ją z pełną napięcia uwagą. -Miałaś rację, Agato! Czuję się lepiej i chyba będę mogła zasnąć. Ty też możesz odpocząć, ale najpierw idź podziękować doktorowi Leightonowi. Widzisz, źle go osądziłam i teraz mi wstyd! -Och, nie ma powodu do wstydu - powiedziała Agata. - Może jest dobrym lekarzem, ale nigdy nie wyda mi się sympatyczny! A poza wszystkim innym to jego obowiązek dbać o chorych! Jednakże pójdę do niego. Może pani spać spokojnie! Agata znalazła Johna Leightona na rufie, rozmawiającego po cichu z Arroyem. Nie lubiła bosmana na równi z doktorem, który miał według niej „złe oczy". Dlatego też zaczekała, aż się oddali, aby przekazać Leightonowi podziękowania od Marianny. Leighton, nie wiadomo dlaczego, wybuchnął śmiechem. -Co pana tak śmieszy w tym, co powiedziałam? - zdenerwowała się Agata. - To bardzo miło ze strony księżnej, że chce panu podziękować. Spełnił pan w końcu jedynie swój obowiązek! -Ma pani rację, spełniłem tylko swój obowiązek! - odpowiedział Leighton. - Powinienem więc teraz ja podziękować. Następnie odwrócił się i odszedł, cały czas śmiejąc się szyderczo. Oburzona Agata wróciła do kabiny, chcąc jak najszybciej opowiedzieć, co się wydarzyło, ale Marianna spała już kamiennym snem, a dziewczyna nie miała odwagi jej budzić. Posprzątała pokój, przewietrzyła i zadowolona z dobrze wykonanego obowiązku, poszła spać...
Ledwo zaczęło świtać, gdy raptem kabiną wstrząsnęły gwałtowne uderzenia. Marianna i Agata aż podskoczyły. Sen młodej pokojówki, zawsze mocny i głęboki, stał się wyjątkowo lekki, odkąd znalazła się na statku. W jednej chwili zerwała się na równe nogi i obudzona z jakiegoś sennego koszmaru zaczęła krzyczeć. -Co się dzieje? Nieszczęście!.. O, Boże, toniemy!.. -Nie sądzę, Agato - powiedziała spokojnie Marianna, która uniosła się na łokciu. - Po prostu ktoś wyjątkowo silnie puka do drzwi! Nie otwieraj! To z pewnością jakiś pijany marynarz... Uderzenia stawały się coraz gwałtowniejsze i wkrótce można było usłyszeć wściekły głos Jasona. -Otworzycie w końcu, czy mam wyważyć te przeklęte drzwi? -O, Boże, proszę pani! - krzyknęła Agata. - To pan Beaufort! Strasznie zdenerwowany... Co mu się stało? Istotnie, był to Jason. Wyglądało na to, że całkowicie stracił panowanie nad sobą, a jego ochrypły, pogrubiały głos przyprawił Mariannę o dreszcze. - Chyba musimy otworzyć, Agato! - powiedziała. W przeciwnym razie gotów rzeczywiście wyważyć drzwi, a to nie miałoby najmniejszego sensu. Drżąc ze strachu Agata narzuciła szal na nocną koszulę i poszła otworzyć. Zdążyła w sam czas uskoczyć na bok, żeby nie dostać drzwiami w nos. Jason wpadł do kabiny jak burza i Marianna aż krzyknęła z przerażenia na jego widok. Jego twarz, oświetlona czerwonymi promieniami wschodzącego słońca, była w kolorze cegły, a nieprzytomne z powodu nadmiaru alkoholu oczy miały prawdziwie demoniczny wygląd. Rozczochrane włosy, rozwiązany krawat i koszula rozpięta do pasa potęgowały tylko wrażenie całości. Pijany Jason wypełnił pokój ciężkim zapachem rumu, który lekko
zemdlił Mariannę. Bala się jednak tak bardzo, że zapomniała o swoich dolegliwościach. Nigdy jeszcze nie widziała Jasona w takim stanie. Zbliżał się do niej powoli z oczami szaleńca i mocno zaciśniętymi zębami. Przerażona Agata, gotowa jednak za wszelką cenę bronić swojej pani, usiłowała osłonić ją swoim ciałem. Miała wrażenie, że Jason chce udusić księżną, która zresztą obawiała się właśnie tego samego. Jason chwycił Agatę za ramiona i nie zwracając uwagi na jej protesty wyrzucił ją z kabiny, po czym zamknął drzwi na klucz. Podszedł do Marianny, która instynktownie cofnęła się aż do samej ściany, żałując, że nie może wtopić się w jej mahoniowe i jedwabne obicie. W oczach Jasona wyczytała wyrok śmierci. - No i co, Marianno? - wycedził przez zęby - jesteś w ciąży, tak? Krzyknęła przerażona i odruchowo zaprzeczyła. -Nie!.. To nieprawda... -Trudno uwierzyć, co? Więc to tak, to są te twoje mdłości, omdlenia... bóle żołądka! Ktoś zrobił ci dziecko! A ja się dowiem kto... dowiem się zaraz, w czyim łóżku się przewracałaś! Kto to był tym razem, no? Twój pułkownik z Korsyki, Jego Wysokość książę Padwy, duch twojego męża czy twój cesarz? Powiesz mi to natychmiast, no, mówże!.. Musisz mi to wyznać! Oparty jednym kolanem o łóżko, chwycił Mariannę za gardło i przewrócił ją na wznak. Jego ręce zaciskały się coraz mocniej. -Oszalałeś!.. -jęknęła struchlała Marianna. - Kto ci coś podobnego naopowiadał? -Kto? Leighton, a któżby inny! Czy nie poczułaś się lepiej po wypiciu mikstury? Ale zdaje się, że nie wiedziałaś, co to była za mikstura! Na statkach przewożących
niewolników podaje się ją Murzynkom w ciąży, żeby nie zdechły
z mdłości przed dotarciem do celu, co byłoby czystą stratą. Murzynka z brzuchem warta jest dwa razy tyle co każda inna! Ohyda tych słów zagłuszyła cały strach. Jason mówił potworne rzeczy, a na dodatek w przerażająco prostacki sposób! Wyswobodziła się jednym szybkim ruchem i schowała w rogu alkowy, zasłaniając rękami szyję. -Statki przewożące niewolników!.. Nie chcesz chyba powiedzieć, że uprawiasz ten niegodny handel? -A dlaczegóż by nie? Zarabia się na tym sporo złota. -Ach, tak!.. Więc stąd ten zapach!.. -Zauważyłaś? To prawda, jest wyjątkowo trwały! Żadne mycie nie jest w stanie go usunąć. A przecież tylko raz przewoziłem niewolników... Na dodatek po to, żeby oddać przysługę przyjacielowi! Ale nie o tym teraz mówimy, chodzi o ciebie! Przysięgam ci, że wszystko wyśpiewasz jak z nut. Rzucił się na nią ponownie i wyciągnął z kryjówki. W przypływie szału zaczął ją dusić, ale tym razem gniew i rozpacz przyszły jej z pomocą. Z powodu wypitego alkoholu miał zachwiane poczucie równowagi i runął całym ciężarem na krzesło, które natychmiast załamało się pod nim. Znowu rozległo się pukanie do drzwi, zza których odezwał się głos Jolivala. Marianna zrozumiała więc, że Agata pobiegła do niego z prośbą o ratunek. - Niech pan otworzy, Beaufort! - krzyknął Jolival. Muszę z panem porozmawiać. Jason z trudem podniósł się i podszedł do drzwi, ale ich nie otworzył. -Ja natomiast nie mam panu absolutnie nic do powiedzenia - odpowiedział drwiącym tonem. - Proszę zająć się swoimi sprawami. Mam do załatwienia pewne sprawy z... księżną. -Niech pan nie udaje idioty, Beaufort, a przede wszyst-
kim niech pan nie robi niczego, czego będzie pan żałował do końca życia. Proszę mnie wpuścić... W jego napiętym głosie drżała nutka strachu, bliźniaczo podobnego do tego, który obezwładnił Mariannę. Jason zaczął się śmiać szyderczym, przerażającym śmiechem. -Można wiedzieć po co? Zapewne chce mi pan wyjaśnić, w jaki sposób ta oto kobieta zaszła w ciążę!.. Czy też chce mi pan opisać swój współudział jako stręczyciela? -Jest pan szalony, a na dodatek pijany! Dlaczego pan nie otwiera? -Ależ otworzę, drogi przyjacielu... otworzę... Najpierw jednak muszę się rozprawić z pańską piękną przyjaciółką, tak jak na to zasługuje! -Jest chora i jest kobietą! Nigdy dotąd nie był pan człowiekiem podłym, co się z panem stało? -Nic się nie stało! Odwrócił się i niespodziewanie rzucił się na Mariannę. Zaskoczona, upadła na podłogę. Krzyknęła na całe gardło, bardziej ze strachu niż z bólu. W chwilę później otworzyły się drzwi pod siłą podwójnego natarcia. Do pokoju wpadli Jolival z Gracchusem, a tuż za nimi Agata. Natychmiast wyrwali Mariannę z rąk zacietrzewionego Jasona, który gotów był naprawdę ją udusić. Agata chwyciła dzbanek z wodą i wylała całą jego zawartość na twarz korsarza, który kompletnie zaskoczony, zaczął otrząsać się jak mokry pies. Jego szkliste oczy zaczęły odzyskiwać stopniowo normalny wygląd. Częściowo oprzytomniały, odgarnął z twarzy czarne kosmyki ociekające wodą i rozejrzał się wokół wzrokiem pełnym urazy. Agata z pomocą Gracchusa ułożyła Mariannę na łóżku. Arkadiusz spojrzał na nią ze współczuciem, a potem podszedł do Jasona i widząc jego ściągniętą cierpieniem twarz, pokiwał głową ze smutkiem. - Powinienem był ją zmusić, żeby wyznała panu całą
prawdę - odezwał się łagodnie. - Nie starczyło jej odwagi. Bała się... potwornie bała się tego, jak pan zareaguje! -Czyżby? -Biorąc pod uwagę to, co się właśnie wydarzyło, można powiedzieć, że częściowo miała rację! Niemniej jednak, Beaufort, daję panu szlacheckie słowo honoru, że ona niczemu nie jest winna! Została podle zgwałcona... Jeżeli pan pozwoli, opowiem panu tę historię! -Nie! Łatwo sobie wyobrazić, że w pańskiej płodnej wyobraźni powstała już wspaniała legenda, zdolna złagodzić mój gniew i zrobić ze mnie ofiarę tej intrygantki! Niestety, nie mam najmniejszej ochoty jej wysłuchać... I zanim Jolival zdążył zaprotestować, Jason przyłożył do ust gwizdek i trzy razy zagwizdał. Natychmiast, w drzwiach pojawił się bosman wraz z częścią ludzi, którzy musieli czatować gdzieś w pobliżu. Ze stoickim spokojem Jason wskazał na Jolivala i Gracchusa. -Zakuć w kajdany tych dwóch! Aż do odwołania rozkazu! -Nie ma pan prawa! - zbuntowała się nagle ożywiona Marianna, która mimo rozpaczliwych wysiłków Agaty, usiłującej ją powstrzymać, podbiegła do Jasona. Szybko jednak została obezwładniona. -Mam absolutnie wszelkie prawa! - odpowiedział Amerykanin. - Na tym statku mam największą po Bogu władzę! -Na pańskim miejscu - przerwał Jolival, który spokojnie szedł w stronę drzwi, prowadzony przez dwóch marynarzy nie mieszałbym Boga do tej historii. Raczej maczał w niej palce sam diabeł... i pański uczciwy przyjaciel Leighton! „Uczciwy, uczciwy Jago", powiedziałby Szekspir. -Niech pan zostawi w spokoju doktora Leightona! -Doprawdy? A kto, jeśli nie on, zdradził przysięgę Hipokratesa i ujawnił stan Marianny?
-Nie wezwano go do pomocy, a zatem nie była jego
pacjentką! -Bardzo wygodne rozumowanie... które jednak nie jest pańskie! Powiedzmy, że zastawił na nią pułapkę, najobrzydliwszą ze wszystkich, jakie znam, gdyż kryjącą się pod płaszczykiem życzliwości! A pan temu przyklaskuje! Nie poznaję pana, Jasonie! -Powiedziałem chyba wyraźnie, żeby ich zabrać! wrzasnął Jason. - Na co jeszcze czekacie? Marynarze pociągnęli Jolivala i Gracchusa. Młody człowiek wyrywał się, jak mógł, ale przytrzymujący go marynarze byli silniejsi. Gdy przechodzili koło Jasona, udało mu się jednak zatrzymać na moment i wbić w niego spojrzenie pełne palącej pogardy. - Pomyśleć, że kochałem pana, podziwiałem! - powiedział z goryczą i rozpaczą w głosie. - Panienka Marianna zrobiłaby lepiej, gdyby pozwoliła panu umrzeć na katordze w Breście. O ile wówczas nie zasłużył pan na to, o tyle teraz całkowicie! Co powiedziawszy, splunął pogardliwie na ziemię i pozwolił się wyprowadzić. W parę sekund kabina wyludniła się całkowicie. Mimo woli korsarz odprowadził wzrokiem Gracchusa. Usłyszane obelgi sprawiły, że pobladł, zacisnął pięści, ale nie odezwał się ani słowem. Mariannie wydało się przez sekundę, że jego wzrok sposępniał i że pojawił się w nim pewien rodzaj żalu. Chwile przemocy, których była świadkiem, dodały jej nagle odwagi. Była przyzwyczajona do walki i czuła się z tym dobrze. W głębi duszy poczuła nawet pewną ulgę, pomimo niewątpliwie rozpaczliwego położenia, w którym się znalazła. Wolała już skończyć z tą duszącą atmosferą kłamstw i udawania. Zaślepiona furia Jasona na pewno w jakimś stopniu wynikała z miłości, chociaż on sam nigdy nie przyznałby się do tego. Ten niszczący ogień po-
chłaniał wszystko. Więc za parę chwil nie zostanie już nic oprócz popiołów miłości, którą tak długo żyło jej serce? Agata siedziała skulona przy łóżku. Jason podszedł do niej, chwycił za rękę i bez szczególnych oporów z jej strony zaprowadził ją do jej pokoju, a następnie zamknął na klucz. Marianna obserwowała go bez słowa, opatulona szalem, który narzuciła na cienką koszulę nocną. Kiedy wrócił do niej, zastał ją stojącą z wysoko podniesioną głową. Patrzyła na niego wzrokiem pełnym bólu, ale on był twardy niczym głaz. -Nie pozostaje nam nic innego, jak dokończyć dzieła powiedziała spokojnie, odsłaniając posiniaczoną szczupłą szyję. - Proszę tylko, aby nie zwlekał pan dłużej... chyba że chce mnie pan powiesić na rei, ku powszechnej uciesze gawiedzi! -Nic podobnego! Przyznaję, że przed chwilą chciałem panią zabić! Żałowałbym tego do końca życia, nie zabija się kogoś takiego jak pani! A co do wieszania na rei, trzeba pani wiedzieć, że nie posiadam, tak jak pani, zmysłu dramatycznego, wyniesionego z teatru! Proszę też nie zapominać, że podobny spektakl, o ile w ogóle rozbawiłby moją załogę, z całą pewnością jeszcze bardziej rozwścieczyłby pani psy policyjne! Nie mam najmniejszej ochoty, żeby fregaty Napoleona zaczęły do nas strzelać i wysłały nas na dno! -Co zatem zamierza pan uczynić ze mną i z moimi przyjaciółmi? Mógłby mnie pan zakuć w kajdany, tak jak ich! -To zbyteczne! Zostanie pani tutaj, aż dotrzemy do Pireusu. Tam wysiądzie pani wraz ze swoimi ludźmi... i będzie pani miała dużo czasu na znalezienie innego statku, którym dotrze pani do Konstantynopola! Serce Marianny ścisnęło się. Z tego, co mówił, wynikało, że już jej nie kocha!
- To tak dotrzymuje pan swoich obietnic? - powiedziała.
- Czy nie zobowiązał się pan dopłynąć ze mną do właściwego portu? - Wszystkie porty są sobie równe. Pireus też jest doskonałym portem. Z Aten bez trudu dotrze pani do tureckiej stolicy... a ja na zawsze pozbędę się pani! Mówił powoli, bez widocznego uniesienia, ale w jego ciężkim, zmęczonym głosie ślady pijaństwa mieszały się z odrazą. Mimo złości i smutku poczuła coś w rodzaju rozpaczliwego żalu. Jason miał wygląd człowieka, który został ugodzony do żywego... Bardzo cicho odezwała się do niego. - Czy naprawdę właśnie tego pan pragnie?.. Nie zobaczyć mnie już nigdy więcej? Chce pan, aby nasze drogi rozeszły się... raz na zawsze? Odwrócił się od niej i popatrzył przez okno na słońce, odbijające się w błękitnym morzu tysiącami złotych refleksów. Mariannie wydało się, że jej słowa czynią go jeszcze bardziej nieprzejednanym. -Pragnę już tylko tego! - potwierdził w końcu. -A zatem niech pan się odważy chociaż spojrzeć na mnie... i powiedzieć mi to prosto w oczy! Przekręcił głowę i spojrzał na nią. Wpadający do kabiny promyk słońca oświetlał całą jej postać. Czerwony szal, owinięty wokół ramion, rzucał ogniste refleksy na jej skórę, a bujne czarne włosy kontrastowały z bladoprzezroczystą, ściągniętą twarzą. Z sińcami na szyi była tragiczna i piękna jak grzech. Pod purpurowym kaszmirem widać było falujące z emocji piersi. Jason milczał, ale w miarę jak przyglądał się drobnej postaci stojącej naprzeciwko niego, jego wzrok stawał się coraz bardziej niespokojny i pełen bezsilnej wściekłości. - Tak - wyznał w końcu niechętnym głosem - ciągle jeszcze pani pragnę! Mimo tego, kim pani jest, mimo nienawiści, jaką budzi pani we mnie, muszę przyznać, że pociąga mnie pani ciało, gdyż pani uroda przewyższa wszystko, co
może wytrzymać mężczyzna! Ale będę umiał zdusić w sobie tę żądzę... Niewielki promyk radości i nadziei zagościł w sercu Marianny. Czy możliwe byłoby... zwycięstwo, po tym wszystkim, co zaszło między nimi? - Nie byłoby prościej i... rozsądniej, pozwolić mi opowiedzieć wszystko? - wyszeptała. - Przysięgam na zbawienie własnej duszy wyznać wszystko, co mi się przytrafiło... nawet to, co było najokropniejsze! Niech mi pan da szansę... Niech mi pan da tę jedną szansę! Czuła potrzebę obrony, chciała wyrzucić z siebie wszystkie przytłaczające ją okropieństwa, które dusiła w sobie całymi tygodniami. Czuła, że jeszcze może wygrać, że może przyciągnąć go do siebie i odzyskać. Widziała to w pełnym cierpienia wyrazie jego twarzy. Miała wciąż niezwykły wpływ na Jasona... Gdyby tylko zechciał jej wysłuchać. Ale on jej nie słuchał! Nawet w tym momencie wypowiadane przez nią słowa nie były w stanie przeniknąć przez mur, którym szczelnie się otoczył. Niewątpliwie patrzył na nią, ale wzrokiem całkowicie pozbawionym wyrazu. Jej głos nie docierał do niego i kiedy w końcu odezwał się, mówił do siebie, jakby Marianna była jedynie wizerunkiem, posągiem, a nie żywą osobą. - Tak, to prawda, że jest piękna! - westchnął - piękna jak trujące kwiaty brazylijskich lasów, żywiące się owadami i wydzielające zapach zgnilizny! Nie znam nic jaśniejszego od jej oczu, nic delikatniejszego od jej skóry... jej ust... nic doskonalszego od jej twarzy i bardziej zniewalającego od jej ciała! A jednak wszystko to jest fałszywe... Wszystko bezwartościowe! Wiem o tym... ale nie mogę uwierzyć, bo nie ujrzałem tego na własne oczy... - Mówiąc to dotykał drżącymi palcami policzków, włosów, szyi Marianny, ale jego oczy znowu straciły blask i stały się jakby martwe...
- Jason! - błagała Marianna. - Wysłuchaj mnie, na litość boską! - Tylko ciebie kocham i nigdy nikogo innego nie kochałam! Nawet gdybyś mnie zabił, moja dusza wspominałaby naszą miłość! Jestem ciebie ciągle godna, jestem ciągle twoja... nawet jeśli przez moment w to wątpiłeś... Daremny trud. Nie słyszał jej, zatopiony całkowicie w swoich wizjach, w których agonia miłości zmagała się z unicestwieniem. -Uwierzyłbym, gdybym ją zobaczył w ramionach innego, oddaną innemu... zbrukaną... godną pogardy! -Jason - prosiła Marianna ze łzami w oczach - Jason, miej litość... przestań! Chciała chwycić jego dłonie, przytulić się do niego, złamać ten lodowaty mur, który ich rozdzielał. On jednak odepchnął ją gwałtownie, a jego twarz ponownie spurpurowiała w przypływie kolejnej fali złości. - Ja też - krzyknął - potrafię walczyć z pieśnią syreny! I wiem, jak cię pokonać, diablico! - Podbiegł do drzwi i wrzasnął na całe gardło. - Kaleb! Chodź tu... Ogarnął ją nagły, niewytłumaczalny strach. Podbiegła do drzwi, starając się zagrodzić Jasonowi drogę. Odepchnął ją na sam środek pokoju. -Co chcesz zrobić? - zapytała. - Dlaczego go wołasz? -Zobaczysz! Chwilę później Etiopczyk pojawił się w kabinie. Mimo strachu skręcającego żołądek Marianna była pełna podziwu dla jego wspaniałej urody, gładkich i regularnych rysów, jego ciała, jakby odlanego z brązu. Zdawało się jej, że napełnił tę wąską przestrzeń swoim królewskim majestatem. W przeciwieństwie do pozostałych Murzynów nie miał zwyczaju kłaniania się białym. Przyszedł, tak jak mu polecono, i stanął przed Jasonem, czekając spokojnie ze spuszczonymi rękami. Jego jasny wzrok przeniósł się natychmiast z twarzy
korsarza na pobladłą kobietę, którą Jason wskazał brutalnym gestem. -Popatrz na tę kobietę, Kaleb, i powiedz mi, co o niej sądzisz? Uważasz, że jest piękna? -Bardzo piękna!.. I bardzo przestraszona! -To czysta komedia! Jej twarz jest zdolna do przybierania różnych masek. To zwykła awanturnica przebrana za księżną, śpiewaczka przyzwyczajona do zadowalania tych, którzy ją oklaskują! Sypia ze wszystkimi, którzy się jej podobają, a ty, jak sądzę, jesteś na tyle piękny, aby się jej podobać! Weź ją, daję ci ją! -Jasonie! - krzyknęła osłupiała Marianna. - Oszalałeś! Kaleb zadrżał i zmarszczył brwi. Jego twarz nabrała surowego wyrazu i zastygła w grymasie podobnym do bazaltowych wizerunków faraonów. Potrząsnął głową, odwrócił się i chciał odejść jak najprędzej, ale zatrzymał go krzyk Jasona. - Zostań! To rozkaz! Powiedziałem, że ci ją daję, możesz ją wziąć natychmiast... na miejscu! Zobacz! Szybkim i brutalnym ruchem ściągnął z niej kaszmirowy szal. Lekka, przezroczysta koszula nocna ukazywała w pełnej krasie całe jej ciało, które czerwona ze wstydu i oburzenia Marianna usiłowała zakryć rękami. Twarz Etiopczyka nawet nie drgnęła, gdy podchodził do niej. Sądząc, że zbliża się zagrożenie, Marianna cofnęła się pełna obaw. Obawiała się, że Kaleb posłucha rozkazu Jasona. On jednak pochylił się jedynie, żeby podnieść z ziemi szal. Na moment jego błękitny wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Marianny. Nie było w nim złości z powodu obronnego gestu Marianny, ale raczej rozbawiona melancholia. Okrył miękką materią drżące ramiona księżnej, która wtuliła się w nią, jakby chciała się schować. Następnie, odwróciwszy się w stronę korsarza, który obserwował całą scenę ze ściągniętymi brwiami, Kaleb odezwał się z prostotą:
- Przygarnąłeś mnie, panie, i jestem tu po to, żeby ci służyć... ale nie jako kat! Oczy Jasona zapłonęły złością. Etiopczyk stał nadal nieporuszony, nie okazując ani uniżenia, ani zuchwalstwa, z godnością, która zaskoczyła Mariannę. Jason ryknął wskazując drzwi: - Wynoś się! Jesteś po prostu imbecylem! Kaleb uśmiechnął się. - Naprawdę? Jeśli posłuchałbym twojego rozkazu, nie wyszedłbym stąd żywy! Zabiłbyś mnie! Nie było to pytanie. Po prostu stwierdzenie, przeciw któremu Jason nie zaoponował. Pozwolił odejść marynarzowi bez słowa, ale jego twarz stężała jeszcze bardziej. Zawahał się na moment, patrząc na kobietę, która odwróciła się do niego plecami, aby nie zauważył jej łez. Czuł się zraniony tym, co się wydarzyło. Cierpiała zarówno jego duma, jak i miłość. Męskie poczucie godności nie cofało się przed niczym. Zniewagi tego typu zostawiały trwałe ślady w głębi serca. Nie sposób było przewidzieć, w jakiego typu blizny się przekształcą. Wychodząc Jason trzasnął drzwiami z całej siły. Nikt nie przyszedł naprawić wyłamanego zamka. Korsarz sądził najwidoczniej, że nie potrzebuje jej zamykać, skoro i tak wydał na nią wyrok. Nie mówiąc już o tym, że statek na środku morza był sam w sobie dostatecznym więzieniem. Jason zdawał sobie też doskonale sprawę, że Marianna nie ma ochoty opuszczać go i że z góry obawia się chwili, kiedy na horyzoncie pojawi się ateńskie wybrzeże. Będzie to bowiem chwila ich ostatecznego rozstania. Mimo ogromnego smutku, a może właśnie z jego powodu, zdecydowała się nie wypowiedzieć ani jednego słowa więcej na swoją obronę. Nie pozwalało jej na to podłe potraktowanie Jolivala i Gracchusa! Dzień, który spędziła wyłącznie w towarzystwie Agaty,
dłużył się w nieskończoność. Jedynie Tobie przekroczył próg jej kabiny, lecz stary Murzyn wydawał się równie przygnębiony jak obie kobiety. Jego zaczerwienione oczy mówiły same za siebie, a kiedy Agata zapytała grzecznie, co mu się stało, pokiwał tylko głową i powiedział cicho: - Pan już nie jest ten sam... Nie ten sam! Chodzi przez całą noc po mostku jak lew po klatce, a w dzień nikogo nie poznaje... Nie można było z niego wyciągnąć nic więcej, ale jeśli człowiek tak oddany jak on doszedł do podobnych wniosków, oznaczało to, że sytuacja jest poważna. Marianna pomyślała ze strachem, że odkrycie prawdy o jej stanie wyzwoliło w korsarzu jakieś złe siły, o które nie podejrzewały go nawet osoby znające go od dziecka. Na szczęście narkotyk doktora Leightona, który Marianna zażywała w niewielkich dawkach, miał w dalszym ciągu dobroczynne działanie. Uwolniona od straszliwych mdłości, Marianna cieszyła się, że ma sprawnie funkcjonujący, przytomny umysł. Miało to jednak ten skutek uboczny, że w nocy nie zmrużyła oka ani na sekundę. Wyciągnięta na łóżku, z szeroko otwartymi oczami, liczyła kolejne kwadranse, które wybijał okrętowy zegar, w rytm jej ponurych myśli. Agata również nie mogła spać. Marianna słyszała, jak na przemian płakała i modliła się. Poranna zorza zastała je obydwie blade i wycieńczone. Mimo że drzwi nie były zamknięte od zewnątrz, Marianna nie ośmieliła się przekroczyć progu kabiny. Bała się, że jej widok wywoła kolejny atak szału Jasona, którego nieprzewidywalne następstwa mogły okazać się zgubne. Bóg jeden wiedział, w jakim stanie znajdowali się teraz Jolival i Gracchus i czy nie ucierpieliby z powodu pojawienia się Marianny. Ostrożność nakazywała zostać na miejscu.
Gdy jednak w drzwiach ukazał się przerażony i drżący na całym ciele Tobie, który przyniósł na tacy śniadanie, Marianna zapomniała o ostrożności. Okazało się, że poprzedniej nocy Kaleb usiłował zabić doktora Leightona. Został skazany na karę stu batów chłosty w obecności całej załogi. -Sto batów? Ależ on umrze! - krzyknęła przerażona Marianna. -Jest silny - bąknął Tobie, przewracając oczami - ale sto batów to bardzo dużo! Oczywiście, to prawda, że chciał zabić doktora, ale pan Jason nigdy przedtem nie karał chłostą biednych Murzynów! -Więc naprawdę Kaleb chciał zabić doktora? Nie miał przecież żadnych powodów! Tobie pokiwał głową z powątpiewaniem. Jego twarz poszarzała ze strachu. -Możliwe, że miał! Doktor to zły człowiek. Odkąd jest na statku, wszystko układa się coraz gorzej! Nathan mówi, że doktor chce sprzedać Kaleba za duże pieniądze na kanadyjskim targu. -Powiedziałeś, że doktor chce sprzedać Kaleba? Ale przecież pan Beaufort przygarnął go i uratował właśnie jako zbiegłego niewolnika! Nigdy nie zgodzi się sprzedać człowieka, który mu zaufał!.. -Niby tak! Ale pan Jason już nie jest taki jak dawniej!.. Zupełnie się zmienił! Niedobry czas nastał dla nas wszystkich, madame! Skończyły się dobre dni z powodu tego okropnego doktora Leightona! Powłócząc nogami Tobie skierował się w stronę drzwi. Szedł z opuszczoną głową i ukradkiem otarł z twarzy łzę wierzchem białego rękawa. Smutek starego Murzyna był głęboki i wzruszający. Musiało być dla niego ciężkim ciosem, widzieć człowieka, którego kochał i któremu służył całe życie, jak zamienia się w dziką bestię. Być może, obawiał
się też o siebie... Marianna zatrzymała go w chwili, gdy wychodził. -Kiedy ma się odbyć... egzekucja? - zapytała. -Zaraz! Słyszy pani? Już zbiera się załoga! Rzeczywiście, na mostku słychać było tupot dziesiątków bosych stóp, podczas gdy bosman wydawał rozkazy. Ledwo Tobie opuścił kabinę, gdy Marianna wyskoczyła z łóżka jak oparzona. - Szybko, Agato! Podaj mi sukienkę, buty i szal. -Co pani chce zrobić? - zapytała dziewczyna, nie ruszając się z miejsca. - Jeśli chce się pani mieszać do tej historii, proszę pozwolić sobie powiedzieć, że lepiej nie robić tego! Pan Beaufort z pewnością oszalał, a szaleńcom nie trzeba się sprzeciwiać! -Szalony czy nie, nie pozwolę, żeby zabił człowieka, który z pewnością chciał bronić jedynie swej wolności lub życia... Ten barbarzyński Leighton nie zasługuje na takie widowisko! Dalej, pośpiesz się! -A jeśli kapitan podniesie na panią rękę? -W mojej sytuacji, Agato, nie mam już nic do stracenia! Poza tym wydaje mi się, że dwie fregaty ciągle jeszcze są w pobliżu, więc nie mam się czego obawiać. Kiedy Marianna weszła na mostek, cała załoga była zebrana i wszyscy patrzyli w tym samym kierunku. Panowała kompletna cisza, w której rozbrzmiewały jedynie uderzenia bata o nagą skórę. Egzekucja już się zaczęła. Marianna utorowała sobie szybko drogę wśród ciasno stojących mężczyzn i chociaż nie mogła całkowicie przedrzeć się przez tę zaporę, znalazła sobie miejsce z dobrą widocznością. To, co ujrzała, zmroziło jej krew w żyłach. Kaleb, z rękami nad głową, przywiązany był za nadgarstki do masztu. Przed nim, mając z obydwu stron dwie grupy marynarzy, stał Pablo Arroyo, uzbrojony w skórzany, pleciony bicz, i pełnił funkcję kata.
Podczas gdy zebrani wokół mężczyźni obserwowali scenę z nie ukrywanym lękiem, podskakując odruchowo przy każdym uderzeniu bata, o tyle bosman, w całkiem jawny sposób czerpał przyjemność ze swojego zajęcia. Z podwiniętymi wysoko rękawami uderzał z całych sił, robiąc przerwy między kolejnymi razami i starannie wybierając najbardziej wrażliwe miejsca. Z jego postaci biło sadystyczne okrucieństwo. Nie śpieszył się. Rozkoszował się tą chwilą i co jakiś czas oblizywał z zadowoleniem wargi. Na drewniany maszt zaczęła już spływać krew z pociętej skóry Kaleba. Miał zamknięte oczy, a jego twarz wyrażała bezgraniczne cierpienie. Nie krzyczał jednak. Zza mocno zaciśniętych zębów wyrywał się jedynie ledwo słyszalny, cichy jęk, przy każdym uderzeniu bata. Błyszczące w słońcu czerwone kropelki potu upstrzyły twarz Arroya, ale Jason, obserwujący egzekucję z rufy, był nieprzejednany. W dalszym ciągu miał to dziwne, ponure spojrzenie i wydawał się jeszcze bardziej posępny niż zwykle. Lewą ręką szarpał nerwowo krawat, a prawą schował za plecy. Koło niego stał Leighton z obojętną miną, którą starał się nieudolnie pokryć wyraz triumfu, bijący z jego bladej, ziemistej twarzy. Nagle stało się oczywiste, że skazany zemdlał. Jego ciało zawisło bezwładnie na sznurach i widocznie wzrosło napięcie mięśni ramion, a umęczona twarz uderzyła o drewniany maszt. - Stracił przytomność! - krzyknął O'Flaherty. W jego głosie słychać było wzburzenie. Powodowana tym samym uczuciem oburzenia i sprzeciwu, Marianna zaczęła przesuwać się do przodu, roztrącając łokciami marynarzy, którzy pozwolili w końcu jej przejść. Jej impet był tak wielki, że wpadła prosto na samego Arroya. Porucznik musiał gwałtownie odepchnąć ją do tyłu, żeby nie dosięgło jej uderzenie bata.
-Co tu robi ta kobieta? - ryknął na całe gardło Jason,
którego nagłe pojawienie się Marianny ocuciło z odrętwienia. - Zabrać ją stąd! -Ale najpierw muszę ci powiedzieć, co o tym wszystkim myślę! - krzyczała szamocząc się w ramionach O'Flaherty'ego. - Jak możesz stać niewzruszony, gdy na twoich oczach masakrowany jest człowiek? -On nie jest masakrowany! Otrzymuje zasłużoną karę! -Hipokryta! Jak sądzisz, ile razów jeszcze wytrzyma? -Usiłował zabić lekarza! Zasługuje na stryczek! Nie powiesiłem go tylko dlatego, że wstawił się za nim doktor Leighton! Marianna wybuchnęła śmiechem. - Wstawił się za nim, doprawdy? Wcale mnie to nie dziwi! Zapewne uważa, że szkoda byłoby zabić człowieka, za którego mógłby dostać sporą sumę pieniędzy, na którymkolwiek z waszych nędznych targów ludźmi! Ale jaką szansę przeżycia daje mu rózga? Czerwony z wściekłości Jason już szykował się do gwałtownej odpowiedzi, gdy rozległ się zimny i ostry jak nóż głos Leightona. -To prawda! Niewolnik taki jak ten wart jest prawdziwą fortunę i jako pierwszy byłem przeciwny tej karze... -Nie po to przygarnąłem go w Wenecji, żeby go teraz sprzedawać - uciął oschle Jason. - Wypełniam jedynie morskie prawo. Jeśli umrze, to trudno. Dalej, Arroyo! -Nie... nie chcę! Nikczemnik! Jesteś podłym tchórzem i katem!.. Nie chcę! Bosman już podnosił pejcz niepewnym gestem. Tymczasem siły Marianny, pomnożone przez furię, były nie do okiełznania i porucznik 0'Flaherty nie potrafił sobie z nią poradzić. Mężczyźni stojący wokół nich, zafascynowani tą niezwykłą kobietą, której oczy ciskały gromy, nie myśleli
nawet o jakiejkolwiek interwencji. Całkowicie wyprowadzony z równowagi Jason już miał zejść z rufy, aby pomóc porucznikowi, gdy rozległ się głos marynarza wachtowego: -Kapitanie! „Pomona" pyta, co się u nas dzieje! Co mam odpowiedzieć? -Że wymierzamy winnemu karę! -Krzyki księżnej musiały ich zaalarmować, a poza tym mają doskonały widok na wszystko, co się tu dzieje krzyknął O'Flaherty bez tchu. - Lepiej wstrzymać egzekucję, kapitanie! Łatwiej byłoby zabić tę kobietę, niż ją uciszyć! A cała historia nie jest warta bitwy morskiej, dwóch przeciw jednemu! -Muszę przyznać, że nie zabrakłoby mi do niej ochoty! - wrzasnął Jason z zaciśniętymi pięściami. - Ile razów dostał Kaleb? -Trzydzieści! Czując bliskie zwycięstwo, Marianna przestała się szamotać, starając się złapać oddech, na wypadek gdyby Jason nie zamierzał kapitulować. Ich spojrzenia, w jednakowym stopniu wypełnione furią, skrzyżowały się na moment. Jason jednak prawie natychmiast uciekł spojrzeniem. -Odwiązać skazanego! - rozkazał i wykonał półobrót na obcasach. - Ale zakuć go w kajdany! Jeśli doktor Leighton zgodzi się go doglądać, chętnie mu go przekażę. -Jesteś nędznym pyszałkiem, Jasonie Beaufort! - rzuciła Marianna z odrazą. - Nie wiem, co zasługuje na większy podziw, twoja gościnność czy elastyczność twojego honoru! Jason, który właśnie zamierzał odejść, zatrzymał się na moment przy maszcie, od którego dwóch mężczyzn odczepiało nieruchome ciało Etiopczyka. - Honor? - zapytał wzruszając niechętnie ramionami. Radziłbym nie używać słów, których sensu pani nie rozumie,
księżno! Co do mojej gościnności, powinna pani wiedzieć, że na moim statku najważniejsza jest dyscyplina. Ktokolwiek nie zechce podporządkować się panującym tu prawom, będzie musiał... ponieść wszelkie konsekwencje! Proszę teraz wracać do siebie! Nie ma tu pani nic więcej do roboty, a ja mógłbym zapomnieć, że jest pani kobietą! Nie odpowiadając mu, Marianna odwróciła się z dumą i oparła się na ramieniu, które podał jej ciągle niespokojny O'Flaherty. Gdy szli w stronę kabiny, Marianna zauważyła, że statek zmierza teraz w kierunku ciemnego, ponurego wybrzeża, nieprzyjemnie kontrastującego z błękitem morza i migocącym blaskiem słońca. Były to surowe skały, nagie grzbiety górskie i ostre, groźnie wyglądające rafy. Pejzaż ten był wymarzonym tłem dla burzy, nocy, katastrofy morskiej czy też egzekucji. Pełna złych przeczuć Marianna odwróciła się do swojego towarzysza. -Zna pan to wybrzeże? -Tak, to wyspa Cytera, księżno. Marianna aż krzyknęła zaskoczona. -Cytera? To po prostu niemożliwe! Pan chyba kpi sobie ze mnie! Chce pan powiedzieć, że te nagie i posępne skały to Cytera? -Ależ tak, to właśnie Cytera! Wyspa miłości! Przyznaję, że raczej rozczarowuje! Któż chciałby zamieszkać na tej opuszczonej ziemi? -Nikt... a jednak każdy z nas próbuje tego przynajmniej raz w życiu! Wszyscy wyruszamy pełni radości i entuzjazmu, aby dopłynąć do Cytery naszych marzeń, i oto dopływamy tutaj, do bezlitosnej wyspy, o której brzegi wszystko się rozbija! Taka właśnie jest miłość, poruczniku, światełko zapalone przez morskich grabieżców. Zwabione nim zabłąkane statki wciągane są do wodnej kipieli i rozpruwają sobie brzuchy o skały. Prawdziwa katastrofa! Tym okrutniejsza, że
ma miejsce właśnie w chwili, kiedy rzekomo szczęśliwie dopływa się do portu... Craig O'Flaherty wstrzymał oddech. Jego zazwyczaj jowialna twarz wyrażała przygnębienie, zupełnie nie pasujące do jej naturalnych rysów. Po krótkim wahaniu odezwał się: -Proszę się nie poddawać, księżno. To nie jest jeszcze katastrofa... -A cóż innego, poruczniku! Za dwa lub trzy dni znajdziemy się w Atenach. Będę musiała poszukać sobie miejsca na którymś z greckich statków płynących do Konstantynopola, a pan w tym czasie będzie w drodze do Ameryki. Ponownie zapanowała cisza. Tym razem porucznik dostał wyraźnej zadyszki. Ponieważ Marianna spojrzała z niejakim zaskoczeniem na jego purpurową twarz, zrobił wielki wysiłek, jak ktoś, kto długo waha się przed podjęciem decyzji, i wyrzucił z siebie. -Nie! Nie do Ameryki! Przynajmniej nie od razu. Popłyniemy w stronę Afryki. -Afryki? -Tak... W stronę Zatoki Gwinejskiej. Jesteśmy oczekiwani w zatoce Biafty, na wyspie Fernando Po... i w rezerwatach niewolników Starych Kalabarów. Z tego właśnie powodu podróż do Konstantynopola... i pani obecność na statku tak bardzo przeszkadzały doktorowi. -Co pan mówi?.. Marianna nieomal krzyknęła. O'Flaherty chwycił ją szybko za rękę i biegiem pociągnął w stronę kabiny, rzucając wokół niespokojne spojrzenia. -Nie tutaj, księżno! Proszę zostać u siebie. Muszę wracać do moich obowiązków... -Ale proszę powiedzieć mi, dlaczego... -Później, błagam panią! Wieczorem, kiedy będę swobodniejszy, zapukam do pani drzwi i wszystko powiem. Na
razie... proszę nie mieć zbyt wielkich pretensji do kapitana, jest pod wpływem demona, który wie, jak go omotać! Gdy doszli do drzwi kabiny, O'Flaherty ukłonił się księżnej i pożegnał w pośpiechu. Umierała z ciekawości i chciała natychmiast poznać całą prawdę, ale zrozumiała, że nie ma sensu nalegać. Lepiej poczekać i pozwolić porucznikowi, żeby sam przyszedł. Zanim jednak odszedł, zapytała: -Panie 0'Flaherty, jedno słówko... Chciałabym wiedzieć, w jakim stanie jest człowiek, którego przed chwilą biczowano. -Kaleb? -Tak. Przyznaję, że popełnił ogromne przestępstwo... lecz ta okrutna kara... -Dzięki pani, księżno, otrzymał tylko jedną trzecią przewidzianej kary - powiedział łagodnie porucznik. - Mężczyzna tak silny i żywotny jak on nie umiera z powodu trzydziestu uderzeń bata. Co do ciężkiego przewinienia... znam co najmniej dwóch lub trzech, którzy marzyli o tym, żeby je popełnić! Do zobaczenia wieczorem, księżno... Marianna pozwoliła mu odejść. Zamyślona poszła porozmawiać z Agatą, która ucieszyła się jak dziecko na jej widok. Dzielna dziewczyna wyobrażała już sobie, że Jason kazał powiesić jej panią na pierwszej lepszej rei, żeby ukarać ją za wtargnięcie na pokład. W paru słowach Marianna opowiedziała jej, co zaszło, a potem zamyśliła się i nie odzywając się ani słowem doczekała do wieczora. Po jej głowie krążyły skłębione myśli, których nie potrafiła uporządkować. Tyle znaków zapytania na każdym kroku! Nie dała jednak za wygraną, aż do momentu kiedy silna migrena ścisnęła jej skronie. Pokonana przez ból i zmęczenie postanowiła zasnąć i odzyskać w ten sposób choć trochę sił. Wiedziała również, że gdy ciekawość nie daje spokoju, sen jest najlepszą metodą na skrócenie oczekiwania.
Zbudziły ją wystrzały armatnie. Przerażona przywarła do okna, sądząc, że to kolejny atak. Było to jednak tylko pożegnanie eskortujących „Morską Czarodziejkę" fregat. Zniknęła już Cytera. Słońce chyliło się ku zachodowi, a dwa okręty wojenne dokonywały zwrotu w kierunku Korfu, po szczęśliwie wykonanej misji. Nie mogły płynąć dalej bez narażenia się na gniew sułtana, wyraźnie źle usposobionego wobec Francji. Zresztą angielskie masztowce wykazywały podobną ostrożność, bojąc się zepsuć świeżo naprawione stosunki pomiędzy ich rządem a sułtanem. „Morska Czarodziejka" mogłaby dotrzeć do Konstantynopola bez przeszkód... Gdyby jej kapitan nie zadecydował, że podróż zakończy się w Pireusie, skąd popłynie w kierunku Afryki. Cała ta historia z Afryką męczyła Mariannę bardziej jeszcze niż jej własna sytuacja. Z tego, co mówił O'Flaherty, jeśli dobrze zrozumiała, wynikało, że Jason chce płynąć do zatoki w Biafrze, aby wziąć na statek ładunek niewolników. Nie mogła w to uwierzyć. Przecież płynąc do Wenecji, Jason miał tylko jeden cel: ukochaną kobietę, którą zamierzał poślubić i zabrać do Charlestonu. Miała to być podróż zakochanych, prawie podróż poślubna. Jak mógł sobie wyobrażać, że podróżowanie statkiem, na którym przewozi się niewolników, spodobałoby się młodej kobiecie? Żaden normalny mężczyzna nie naraziłby swojej wybranej na podobny afront. A więc? Przypomniała sobie nagle, co powiedział jej sam Jason, pierwszego dnia podróży. Leighton nie miał płynąć z nimi do Ameryki, lecz zamierzał odłączyć się w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu. Czy na wyspie Fernando Po oczekiwano jedynie posępnego doktora... czy też Jason nie odważył się wyznać jej całej prawdy? Jego związek z Leightonem nie ograniczał się do przyjaźni. Było w tym coś więcej! Bóg jeden wie, czy nie zmowa...
W miarę jak zapadał zmrok, Marianna oczekiwała O'Flaherty'ego z coraz większym niepokojem. Krążyła w kółko po kabinie, nie mogąc usiedzieć na miejscu, i zamęczała Agatę nieustannymi pytaniami o godzinę. Porucznik nie pojawiał się, a kiedy księżna zdecydowała się wysłać pokojówkę na zwiady, zorientowała się, że jest uwięziona. Drzwi do kabiny zostały zamknięte od zewnątrz. Zaczęło się więc ponowne oczekiwanie, pełne napięcia i strachu, coraz bardziej uciążliwe, z każdą upływającą minutą. Porucznik nie nadchodził. Nerwy Marianny napięte były jak struny. Miała ochotę krzyczeć, kopać i drapać, żeby uwolnić się od dławiącego ją strachu i gniewu. Potrafiła wyczuć zbliżające się niebezpieczeństwo jak dzikie zwierzęta. O świcie Marianna usłyszała zgrzyt klucza w zreperowanym zamku. W drzwiach ukazał się John Leighton w asyście marynarzy, wśród których Marianna rozpoznała Arroya. Lekarz, inaczej niż dotychczas, był uzbrojony po zęby, a jego niezmienna twarz Łazarza wyrażała teraz uczucie najwyższego triumfu. Najwidoczniej przeżywał właśnie długo oczekiwaną chwilę. Marianna postanowiła działać. Natychmiast zeskoczyła z łóżka: - Kto panu pozwolił wchodzić w ten sposób do mojej kabiny, i to w towarzystwie marynarzy? - zapytała dumnym głosem. - Będzie pan łaskaw wyjść stąd... natychmiast! Lekceważąc całkowicie jej słowa, Leighton przeszedł swobodnym krokiem po kabinie, gdy tymczasem marynarze zostali na progu, skąd depcząc się nawzajem i popychając usiłowali dojrzeć eleganckie wnętrze kobiecego pokoju. - Jestem szczerze zmartwiony, że musiałem pani przeszkodzić - powiedział Leighton sarkastycznym tonem - ale to właśnie ja przyszedłem prosić, żeby pani stąd wyszła! Musi pani natychmiast opuścić statek. Czeka już na panią szalupa...
-Opuścić statek? W środku nocy? Pan postradał zmysły! I dokąd to mam się udać, jeśli można wiedzieć? -Dokąd tylko pani ma ochotę! Jesteśmy na Morzu Śródziemnym, nie na oceanie. Wszędzie ma pani blisko, a noc wkrótce się skończy. Proszę się przygotować! Marianna skrzyżowała ręce na piersi, poprawiła batystowy szlafroczek i zmierzyła Leightona wzrokiem. -Niech pan przyprowadzi kapitana - powiedziała. - Dopóki nie usłyszę tego z jego ust, nie ruszę się stąd ani na krok! -Czyżby? -Właśnie tak. Nie ma pan żadnego prawa... doktorze, do wydawania rozkazów na tym statku... a zwłaszcza rozkazów tego typu! Leighton roześmiał się. - Żałuję - odezwał się z niepokojącą słodyczą w głosie ale właśnie takie są rozkazy kapitana. Jeśli nie chce pani zostać siłą zaciągnięta do szalupy, musi pani natychmiast posłuchać rozkazu. Powtarzam jeszcze raz, niech się pani przygotuje. Inaczej mówiąc, proszę włożyć sukienkę, płaszcz, co tylko pani zechce, byle szybko! Oczywiście - dodał rozglądając się po kabinie - nie ma mowy o zabraniu ani kufrów... ani biżuterii! Nie przydadzą się pani na środku morza, a tylko niepotrzebnie obciążyłyby łódź... Zapadła cisza. Marianna starała się dotrzeć do sedna tych niedorzecznych słów. Zamierzano wyrzucić ją na morze, obrabowaną doszczętnie ze wszystkiego! Co to wszystko miało znaczyć? Było wprost nie do pomyślenia i w najwyższym stopniu oburzające, żeby Jason nagle postanowił pozbyć się jej w środku nocy, zagarnąwszy uprzednio jej mienie, i że wysłał Leightona jako swojego emisariusza. To było zupełnie niepodobne... To przecież nie mogło być do niego podobne!
Ale w tym rozpaczliwym pytaniu, które zadała sama sobie, kryła się nutka wątpliwości. Przecież nie kto inny, jak Jason Beaufort, owej pamiętnej nocy jej ślubu z Francisem Cranmere'em, uciekł z Selton Hall wraz z całą jej fortuną! Ponieważ Leighton niecierpliwił się, wylała na niego cały gniew i oburzenie. -Myślałam, że to uczciwy korsarski statek - powiedziała z najwyższą pogardą. - Widzę jednak, że to statek piracki! Jest pan zwykłym złodziejem, doktorze Leighton, i to najpodlejszego gatunku. Niewiele pan ryzykuje, atakując z bronią w ręku... kobiety!.. Przygotujmy się więc, Agato, jeśli tylko ów pan zechce nas poinformować, co możemy ze sobą zabrać. -Za pozwoleniem! - przerwał Leighton z dziką satysfakcją w głosie - nie może pani zabierać pokojówki! Co zrobi pani z pokojówką w szalupie? Będzie pani z nią miała więcej kłopotu niż pożytku, prawda? A nam przyda się tu bardzo! Pani jest... zaskoczona? Czyżbym zapomniał powiedzieć, że będzie pani podróżować sama... zupełnie sama? Proszę zatem Waszą Książęcą Mość o wybaczenie! - Następnie, gwałtownie zmieniając ton, krzyknął: -Dalej, jazda! Straciliśmy już za wiele czasu! Zabierzcie ją! -Nędzniku! - wyła Marianna, kompletnie wyprowadzona z równowagi. - Zabraniam panu mnie dotykać!.-. Na pomoc!.. Ratunku!.. Marynarze wpadli już do kabiny. W jednej sekundzie zamienili ją w istne piekło. Otoczona zewsząd błyszczącymi jak węgle oczami, oddechami, w których czuć było alkohol, i chciwymi dłońmi, dotykającymi pożądliwie jej ciała, Marianna chciała dzielnie stawić im czoło, ale jej wysiłki nie przyniosły żadnego rezultatu. Obok słyszała krzyki i błagania Agaty, którą dwóch mężczyzn rzuciło na łóżko, a trzeci
ściągał z niej nocną koszulę. Pulchne ciało młodej pokojówki zabłysło na chwilę, zanim zasłonił je mężczyzna, który ją rozebrał i gwałcił teraz pełen entuzjazmu, zachęcany przez kolegów. Obezwładnioną i zakneblowaną Mariannę, rozdającą na prawo i lewo kopniaki i kuksańce, ściągano z pokładu. - Widzi pani, nie opłaca się być nierozsądną! - ubolewał Leighton z nieszczerym współczuciem. - Zmusiła nas pani do użycia siły. Sądzę jednak, że oceni mnie pani sprawiedliwie, gdyż ochroniłem panią przed zakusami moich ludzi. Równie dobrze mogłem im pozwolić, żeby potraktowali panią tak jak jej subretkę. Widzi pani, księżno, ci dzielni ludzie nie darzą pani sympatią. Mają pani za złe, że zamieniła pani ich kapitana w pozbawioną energii i woli kukłę. To jednak nie znaczy, że nie mieliby ochoty popróbować, jak smakuje delikatne ciało wielkiej damy. A więc proszę mi raczej podziękować, zamiast zachowywać się jak oszalała kotka! Idźcie sobie, no, jazda! Gdyby wściekłość mogła zabić, Leighton leżałby już martwy albo też sama Marianna wyzionęłaby ducha. Sina z wściekłości i wyprowadzona z równowagi przez słabnące jęki Agaty, niezdolna do logicznego myślenia, szarpała się z taką siłą, że musiano związać jej nogi i ręce, aby móc dociągnąć ją do otworu, przez który spuszczano trap. Stamtąd, za pomocą sznura, którym była przewiązana pod pachami, przetransportowano ją na dół. Czekała tam już niewielka łódka, przyczepiona linami do statku i łagodnie obijająca się o jego bok. Wpadła do szalupy z takim impetem, że aż krzyknęła z bólu. Sznur został odcięty jednym ruchem maczety. Wkrótce nadpływająca fala oddaliła łódź od statku. Wysoko w górze Marianna zobaczyła pochylające się nad nią głowy i usłyszała szyderczy śmiech Leightona. - Szerokiej drogi, Wasza Wysokość! Nie będzie pani mia-
ła najmniejszego kłopotu, żeby się uwolnić. Sznury nie są mocno związane. A jeśli umie pani wiosłować, znajdzie pani wiosła na dnie łodzi. Proszę się nie martwić o pokojówkę i o pani przyjaciół, zajmę się nimi!.. Rozgorączkowana, chora z oburzenia Marianna zobaczyła, jak masztowiec obraca się i oddala. Nie do końca pojmowała, co się wydarzyło. Zaraz potem jej szeroko otwartym zrozpaczonym i załzawionym oczom ukazał się widok eleganckich, oświetlonych okien rufy, ozdobionej trzema latarniami. Następnie statek zmienił hals i popłynął w przeciwnym kierunku. Majestatyczna piramida żagli zaczęła zmniejszać się powoli, zacierać pośród nocy, aż stała się ledwo dostrzegalną maleńką sylwetką... Dopiero wówczas Marianna zrozumiała, że znalazła się zupełnie sama na otwartym morzu, opuszczona, bez żadnych środków do przeżycia, prawie bez ubrania, z całą premedytacją skazana na śmierć, chyba że uratowałoby ją jakieś cudowne zrządzenie losu. W oddali na horyzoncie widoczny był niewielki punkcik - statek, którym odpłynęli jej jedyni i ostatni przyjaciele. Jego kapitanem był człowiek, którego kochała i któremu powierzyła całe swoje życie. Jeszcze nie tak dawno przysięgał, że kocha ją ponad wszystko, ale nie potrafił przebaczyć jej, że ukryła przed nim swój wstyd i swoje największe nieszczęście.
Safona Zgodnie z ironicznymi uwagami Leightona Marianna nie musiała włożyć wiele wysiłku w uwolnienie rąk, nóg i ust. Poza jednak niewielką radością, którą sprawił jej ów fakt, zrozumiała, że jej sytuacja niewiele się poprawiła. Wokół niej rozciągało się bezkresne morze i panowały prawie całkowite ciemności. U progu dnia woda wydawała się jeszcze głębsza i bardziej niepokojąca. Poruszała się, kołysała i bawiła nią jak dziecko zabawką. Było jej zimno. Cieniutka nocna koszula z batystu i poranny szafroczek nie osłaniały prawie wcale przed chłodem. Powoli zaczęła podnosić się gęsta, matowa mgła, przenikliwa i przerażająco wilgotna. Szukając po omacku, wyczuła dłońmi drewniane wiosła, leżące na samym dnie łodzi. Dokąd jednak płynąć w tę ciemną i mglistą noc? Umiała wiosłować niemalże od dzieciństwa, ale wiedziała też, że skoro nie ma żadnego punktu odniesienia, wysiłek będzie daremny. Jedyne, co mogła zrobić, to poczekać, aż nadejdzie dzień. Otuliła się więc tym, co miała, jak mogła najszczelniej, zwinęła się w kłębek na dnie łodzi i pozwoliła jej się nieść. Połykała łzy i odpędzała natrętne myśli o najbliższych, których zostawiła na tym przeklętym statku. Jolival i Gracchus w kajdanach, Agata w rękach marynarzy... i Bóg raczy wiedzieć, co działo
się w tej chwili z Jasonem. Przecież sam O'Flaherty powiedział, że kapitan jest we władzy szatana. Musiał być albo uwięziony, albo działo się z nim coś jeszcze gorszego, skoro ten nędzny Leighton wraz z grupą swoich popleczników miał tak ogromną władzę na statku. Podobny los spotkał zapewne wesołego irlandzkiego porucznika... By przestać o nich myśleć chociaż na moment, a także pomóc im, jeśli była jeszcze na to szansa, Marianna zaczęła się modlić jak nigdy do tej pory, z pełną żarliwością i oddaniem. Błagała Boga, aby miał w opiece jej przyjaciół, a także ją samą, pozostawioną losowi na środku morza, jedynie z łódką, kawałkiem batystu, odwagą i niewyczerpaną chęcią do życia. Po pewnym czasie udało jej się zasnąć. Kiedy obudziła się, cała skostniała z zimna, w wilgotnym od mgły ubraniu i z obolałymi plecami, był już dzień, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Mgła stopniowo przerzedzała się. Powietrze stało się błękitne, a niebo od wschodniej strony nabrało barwy różowopomarańczowej. Bezkresne morze było teraz gładkie jak jezioro, gdzie okiem sięgnąć. Ani śladu statku, ani wyspy. Nie było również wiatru. Przeciągając się Marianna usiłowała zebrać myśli i ocenić na chłodno sytuację. Doszła do wniosku, że jest ona dramatyczna, ale nie beznadziejna. W dzieciństwie, oprócz wielu innych rzeczy, nauczono ją geografii, ponieważ ciotka Ellis pilnowała, aby dziewczynka otrzymała należyte wykształcenie. A geografia w Anglii, morskim królestwie, stanowiła jego nieodłączną część. Całymi godzinami męczyła się, usiłując narysować rzeki, wyspy i góry na nudnych mapach, złorzecząc w duchu na cały świat, gdyż po stokroć wolałaby w czasie pięknej pogody galopować po lasach na Harrym, ukochanym kucu. Trzeba też dodać, że, niestety, rysunek nie był jej najmocniejszą stroną. Teraz jednakże pomyślała ciepło o ciotce, gdyż dzięki jej
przezorności mogła w przybliżeniu określić swoje położenie geograficzne. Znajdowała się gdzieś w pobliżu Cyklad, owej konstelacji wysepek, układającej się na Morzu Egejskim w rodzaj wodnej Mlecznej Drogi. A zatem kierując się na wschód napotka w krótkim czasie jedną z nich. A może wcześniej uda jej się spotkać rybaków? To nie Pacyfik, jak słusznie zauważył Leighton, na którego wodach nie byłoby już żadnego ratunku. Aby rozgrzać się i jednocześnie zwalczyć niepokój, Marianna wyciągnęła wiosła z dna szalupy, przymocowała je do łodzi i zaczęła z zapałem wiosłować. Łódź okazała się ciężka, a wiosła znacznie bardziej nadawały się dla twardych marynarskich ramion niż delikatnych kobiecych dłoni. Niemniej jednak, wysiłek fizyczny poprawił jej samopoczucie. Cały czas wiosłując, usiłowała wyobrazić sobie, co mogło się wydarzyć na pokładzie „Morskiej Czarodziejki". Kiedy została pojmana, zaślepiła ją wściekłość, nie na tyle jednak, żeby nie zauważyć, iż garstka ludzi otaczających Leightona mogła liczyć nie więcej niż trzydzieści osób, gdy tymczasem na statku znajdowało się przynajmniej stu marynarzy. Gdzie zatem byli pozostali? Co zrobił z nimi dziwny lekarz, który jednakowo dobrze potrafił leczyć ludzi, jak i wpędzać ich w chorobę? Zakuł ich w kajdany? Uwięził? Podał im narkotyki... czy też?.. Ten nędznik musiał dysponować całym arsenałem diabelskich środków, za pomocą których potrafił zamienić silnych i inteligentnych ludzi w posłuszne baranki. Wiedziała doskonale z własnego doświadczenia w Wenecji, że narkotyk może zniszczyć wolę, wyzwolić tkwiące w podświadomości instynkty i doprowadzić do czystego szaleństwa. Przypomniał jej się dziwny wzrok Jasona, kiedy widziała go podczas ostatnich paru godzin spędzonych na statku!.. Księżna była święcie przekonana, że na statku dokonał się
bunt. Na czele stanął Leighton wraz z grupą swoich sprzymierzeńców. W ogóle nie dopuszczała myśli, że Jason, jakkolwiek czułby się dotknięty czy oszukany, mógłby w ciągu paru godzin przekształcić się w chciwego pirata, który nie tylko chciał ją zabić, lecz również bardzo liczył na jej klejnoty. Nie, z pewnością był uwięziony i ubezwłasnowolniony. Marianna ze wszystkich sił odrzucała myśl, że Leighton mógł pozbawić życia człowieka, który był jego przyjacielem i który przyjął go na swój statek. Zresztą marynarskie kwalifikacje Jasona czyniły go niezastąpionym i sprawiały, że był niezbędny na statku. Niemożliwe więc, aby go zamordowano. Lecz... porucznik? A więźniowie? Na myśl o Jolivalu, Agacie i Gracchusie serce Marianny ścisnęło się. Właśnie ich, a w szczególności wicehrabiego czy młodego stangreta, zbrodniczy lekarz nie musiał zatrzymywać na statku, chyba że nie chciał dodatkowo obciążać i tak już czarnego sumienia. Rola Agaty nie pozostawiała, niestety, żadnych wątpliwości. Kaleb, biorąc pod uwagę jego wartość handlową, mógł obawiać się jedynie, że zostanie zaciągnięty na pierwszy lepszy targ niewolników, co było wystarczająco straszne samo w sobie. Marianna szczerze współczuła temu wspaniałemu, ciemnoskóremu mężczyźnie, którego szlachetność i wspaniałomyślność uderzyły ją i który będzie musiał powrócić do kajdan, pęt, służby, rózgi i okrucieństwa ludzi, różniących się od niego jedynie odcieniem skóry... Zadyszana przestała na chwilę wiosłować, starając się złapać oddech. Słońce było już wysoko. Odbijające się w morzu promienie raziły ją boleśnie w oczy. Zapowiadał się upalny dzień, a ona nie miała niczego, co mogłoby ochronić ją przed palącym żarem. Aby uniknąć porażenia słonecznego, oderwała kawałek
koszuli i zawiązała na głowie. Ta ochrona jednak nie osłaniała jej płonącej już skóry twarzy. Powróciła jednak dzielnie do wiosłowania. Okazało się, że najgorsze jeszcze miała przed sobą. Około południa dało o sobie znać ciche, lecz nieubłagane pragnienie. Początkowo Marianna czuła jedynie suchość w ustach i na wargach. Stopniowo zaczęła odczuwać brak wody całym swoim ciałem i rozgrzaną skórą. Zaczęła więc gorączkowo przetrząsać każdy zakamarek łodzi, w nadziei że znajdzie jakiś dzbanek i choćby niewielki zapas żywności na wypadek zatonięcia statku, ale nie było niczego poza wiosłami, niczego, co mogłoby ugasić dręczące ją pragnienie, niczego... poza ogromną przestrzenią niebieskiej wody, która kpiła z niej sobie w żywe oczy... Starając się ochłodzić choć trochę, zdjęła delikatne ubranie i przechylając się przez burtę nabrała dłonią trochę wody, którą skropiła całe ciało. Poczuła się trochę raźniej, zwilżyła lekko usta i wypiła parę kropelek tej chłodnej wody. Było to jednak zgubne w skutkach. Sól paliła ją i pogłębiała pragnienie. Głód przyszedł później, ale nie był tak dokuczliwy. Za szklankę słodkiej wody Marianna chętnie zgodziłaby się nie jeść przez dwa dni. Wkrótce jednak nie mogła zapanować nad skurczami żołądka. Ciąża potęgowała wymagania organizmu, w którym rozwijało się nowe życie. Zaczęło jej doskwierać zmęczenie. Z trudem wyciągnęła wiosła z wody, ułożyła je na dnie łodzi, skuliła się obok nich, osłaniając się, jak mogła, przed zabójczymi promieniami. Nie było widać żadnego lądu ani żadnego statku. Czuła, że jeśli pomoc nie nadejdzie szybko, czeka ją niechybna śmierć... Na taką powolną, straszną śmierć skazał ją ten, który kiedyś przysięgał nieść pomoc każdemu człowiekowi zagrożonemu chorobą lub śmiercią. Fakt, że nie napotkała jeszcze żadnego statku, oznaczał, że „Morska Czarodziejka" musiała zboczyć z trasy i że Ma-
rianna znajdowała się teraz w samym środku wielkiej przestrzeni wodnej, rozciągającej się między Kretą a Cykladami. Leighton nie tylko chciał usunąć ją ze statku. Z całym spokojem wydał na nią wyrok śmierci... W obliczu tej brutalnej prawdy miała ochotę rozpłakać się, ale powstrzymywała się ze wszystkich sił. Nie mogła sobie pozwolić na utratę tego niewielkiego zapasu wody, jakim dysponowało jeszcze jej wycieńczone ciało. Wraz z nadejściem wieczoru zniknął straszliwy upał, ale pragnienie wysysające całe jej ciało stało się jeszcze silniejsze. Wkrótce przeniknęło aż do kości, które również zaczęły domagać się wody. Tak jak poprzednio, odświeżyła się paroma kropelkami wody, co przyniosło jej chwilową ulgę. Równocześnie doznała pokusy zanurzenia się w tej niebieskiej chłodnej toni i znalezienia w niej całkowitego i wiecznego ukojenia. Ale instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Wciąż jeszcze tliło się w niej to niewielkie światełko, podobne do lampki nocnej zapalonej w pokoju ciężko chorego, bliskiego śmierci człowieka i nakazywało jej żyć. Musiała żyć, żeby pomścić swoją krzywdę. Noc przyniosła niespodziewanie duży spadek temperatury i Marianna, po mękach związanych z upalnym dniem, trzęsła się z zimna w swojej batystowej koszulce, nie zmrużywszy oka ani na moment. Dopiero gdy wzeszło słońce, udało jej się zasnąć i zapomnieć o cierpieniu. Tym trudniejsze okazało się przebudzenie. Jej zesztywniałe i obolałe ciało było zupełnie bezsilne. Kosztem ogromnego wysiłku podniosła się, ale natychmiast opadła na dno łodzi, gdzie leżała całkowicie wystawiona na operację słoneczną, która potęgowała ból. Zaczęła majaczyć. Nieszczęsnej wydawało się, że widzi na rozżarzonym horyzoncie nieznane ziemie, statki o niesamowitych kształtach i ogromnych żaglach, które przybliżały
się do niej, pochylały nad nią, lecz kiedy wyciągała ku nim ręce, żeby ich dotknąć, znikały nagle. Uderzała dłońmi o dno szalupy, jeszcze słabsza i bardziej bezsilna niż przed chwilą. Dzień wlókł się w nieskończoność. Ponieważ nie miała możliwości osłonięcia się przed słońcem, promienie paliły ją żywym ogniem. Dusiła się od własnego, napuchniętego i powiększonego języka. Szalupa płynęła spokojnie, w sobie tylko wiadomym kierunku. Marianna całkowicie straciła orientację. Być może od wielu godzin krążyła w kółko, ale nie przejmowała się tym już wcale. Wiedziała, że jest zgubiona. Straciła też nadzieję na jakąkolwiek pomoc. Czekała już tylko na śmierć. Otwierając z trudem spieczone powieki, usiłowała wychylić się przez burtę, zdecydowana skończyć raz na zawsze z tą nieludzką torturą. Nie była już jednak w stanie unieść tego strzępu, w jaki zamieniło się jej ciało. Nagle ujrzała przed sobą coś czerwonego. Jej dłonie dotknęły wody. Powtórzyła wysiłek. Krawędź burty wbijała się w jej piersi, ale potworny ból oparzonego ciała sprawiał, że nie czuła już niczego. Jeszcze niewielki wysiłek i jej włosy zanurzyły się w morzu. Łódź przechyliła się lekko. Marianna znalazła się w błękitnej wodzie, która zamknęła się nad nią, cudownie chłodna i rześka... Nie mając sił ani ochoty, żeby płynąć, zaczęła powoli tonąć... Marzyła jedynie, aby wszystko skończyło się jak najprędzej. Wkrótce straciła przytomność. Jednak nie ugaszone pragnienie nie przestało jej torturować nawet po śmierci. Woda prześladowała ją, zalewafa, cała rozpływała się w wodzie. W jej wnętrzu płynęła życiodajna i słodka strużka, która tryskała z nieznanego źródła i toczyła się po wyschniętych i rozgrzanych kamieniach. Nie była to już gorzka i słona woda morska, lecz świeży i lekki strumień, spadający jak deszcz na spragnioną wody roślinność ogrodu. Szczęśliwej Mariannie wydawało się, że Wszechmogący
w swoim miłosierdziu zadecydował, że przez całe życie pozagrobowe będzie piła w raju dla nieszczęśników, którzy umarli z pragnienia. Raj ów jednak był wyjątkowo twardy i niewygodny. Jej bezcielesna dusza zaczęła ją nagle uwierać. Z wielkim trudem uniosła napuchnięte powieki i zobaczyła tuż nad sobą brodatą twarz z parą czarnych, uważnie przyglądających się jej oczu. W tle powiewał czerwony żagiel. Widząc, że odzyskuje przytomność, mężczyzna, który trzymał ją w ramionach, przysunął do jej spękanych ust coś szorstkiego i chłodnego. Był to brzeg glinianego naczynia, z którego popłynęła prosto do jej gardła orzeźwiająca woda. Równocześnie mężczyzna mówił coś w niezrozumiałym dla niej języku do kogoś, kogo nie była w stanie dojrzeć. Pomimo osłabienia uniosła się lekko i zobaczyła czarną postać na tle czerwonego żagla. Był to grecki pop. Brudny i brodaty, przyglądał się jej z wyraźnym niesmakiem i mówił coś, pełen złości. Wskazał na Mariannę palcem, gestem pełnym potępienia. Natychmiast podtrzymujący ją mężczyzna zakrył ją kawałkiem żaglowego płótna, gdy tymczasem pop odwrócił się i zaczął kontemplować horyzont. Jego zmarszczone brwi i poirytowana twarz kazały domyślić się Mariannie, że niewiele zostało z jej nocnej koszuli i szlafroka i że jej nagie ciało musiało szokować sługę bożego! Usiłowała uśmiechnąć się, żeby podziękować swojemu wybawcy, ale jej wysuszone wargi odmówiły posłuszeństwa i wykrzywiły się w bolesnym grymasie. Odruchowo zasłoniła usta dłonią. Mężczyzna, który wyglądał na rybaka, wziął stojącą za nim butelkę z oliwą i szczodrze skropił nią jej twarz. Następnie wyciągnął koszyk, z którego wyjął kiść winogron, i ostrożnie włożył jej do ust parę zielonych owoców, które zjadła chciwie. Nigdy nie miała w ustach czegoś tak pysznego.
Rybak dokończył zawijania Marianny w płótno żaglowe, wsunął jej pod głowę zwiniętą sieć rybacką i wytłumaczył na migi, żeby postarała się zasnąć. Po drugiej stronie łodzi siedział niewzruszony i uroczysty pop, gryząc czarny chleb i cebulę, co raz nalewając szklaneczkę wina ze stojącego obok niego okrągłego dzbanka. Po skończonym posiłku wzniósł długą modlitwę, bijąc liczne pokłony, które miały coś z prawdziwej akrobatyki, zważywszy na niestabilność statku. Ponieważ zapadła już noc, ksiądz zwinął się w kłębek, zasłonił oczy czarną mitrą i zaczął głośno chrapać, nie spojrzawszy więcej na nieczystą istotę, którą jego towarzysz wyłowił z wody. Mimo ogromnego zmęczenia Mariannie nie chciało się spać. Była wycieńczona, ale nie dręczyło jej już to potworne pragnienie, natłuszczona oliwą twarz bolała ją znacznie mniej i czuła się już całkiem dobrze. Grube płótno chroniło ją przed zbliżającym się chłodem, a wysoko nad nią na niebie zapalały się gwiazdy jedna po drugiej. Te same gwiazdy widziała poprzedniej nocy, gdy dogorywała na dnie szalupy. Wydawały jej się wówczas zimne i wrogie. Tego wieczora miały w sobie coś przyjacielskiego i Marianna podziękowała Bogu z głębi serca za uratowanie jej w chwili zupełnej rozpaczy, w której postanowiła zakończyć swą egzystencję. Nie mogła zrozumieć języka mężczyzny, który podśpiewywał teraz przy sterze, nie wiedziała, w jakim kierunku zmierza ani gdzie się teraz znajdują. Najważniejsze jednak, że żyła i znajdowała się na tym samym morzu co amerykański statek, jak również pirat, który nim zawładnął. Dokądkolwiek popłynęłaby teraz, wiedziała, że będzie to pierwszy krok przybliżający ją do zemsty. Nie zazna przecież spokoju, dopóki nie odnajdzie Johna Leightona i nie każe mu zapłacić krwią za wyrządzone krzywdy. Chciała, żeby wszystkie jednostki przyjacielskie i nieprzyjacielskie, pływające po Morzu Śródzie-
mnym, miały rozkaz ścigania masztowca do przewożenia niewolników i żeby Leighton zawisł na wielkiej rei ukradzionego statku! W środku nocy pojawił się księżyc na niebie. Wąski rogalik, którego światło było niewiele silniejsze od światła gwiazd. Lekki wietrzyk poruszał żaglem, a po obydwu stronach statku rozciągało się morze, spokojne i gładkie jak jedwab. Głos rybaka stał się cichy i zabarwił nutką melancholii. Zaczął nucić jakąś monotonną melodię, tak wolną i usypiającą, że Marianna, pokonana, zapadła w głęboki sen. Spała tak głęboko, że nie wiedziała, kiedy podpłynęli do wyspy o wielkich, czarnych klifach, nie usłyszała nerwowej, lecz krótkiej rozmowy pomiędzy popem i rybakiem i nie poczuła, kiedy wyniesiono ją z łodzi, owiniętą w żaglowe płótno... Kiedy ocknęła się, nie było wokół niej niczego, co mogłoby dowieść, że jej cudowne uratowanie nie było tylko snem. Poza jednym niezaprzeczalnym faktem, że nie czuła już pragnienia. Znajdowała się na plaży i leżała na czarnym piasku, ukryta w cieniu skał i paru skarłowaciałych krzewów. Przed nią falowało delikatnie bezkresne morze koloru indygo, opłukujące ułożone w biało-czarne wzory otoczaki. Kawałek płótna, którym była przykryta, zniknął wraz z niewielkim stateczkiem, popem i rybakiem. Ale strzępy batystu, z trudem osłaniające jej ciało, były zupełnie suche, a gdy odwróciła się, jej wzrok padł na ułożone na płaskim kamieniu dwie kiście złotych winogron, po które natychmiast wyciągnęła rękę. Czuła się nieludzko słaba i wycieńczona. Zjadła parę winogron, których cudownie słodki sok ostatecznie przekonał ją, że wszystko to dzieje się na jawie. Miała kompletną pustkę w głowie i wymęczone ciało. Nie zdążyła jednak zastanowić się, dlaczego ów przyjacielski rybak po-
rzucił ją na jakiejś bezludnej plaży, gdyż właśnie miało się okazać, że wcale nie była taka bezludna... Po przeciwnej stronie zobaczyła białą procesję, która szła wijącą się dróżką pośród skał. Sprawiała wrażenie tak niesłychanie anachroniczne i ukazała się w sposób tak nieoczekiwany, że Marianna przetarła oczy ze zdziwienia. Na czele procesji szła postawna brunetka, majestatyczna i piękna jak bogini Atena we własnej osobie. Obok niej pląsały dwie młode flecistki. Za nimi posuwał się orszak ślicznych młodych dziewcząt, ubranych w antyczne plisowane chitony, a białe plecione opaski przytrzymywały ich czarne włosy. Jedne trzymały w dłoniach gałązki, inne niosły na ramionach amfory. Szły parami, powoli i z wdziękiem, jak kapłanki jakiegoś antycznego bóstwa, śpiewając pieśni, którym towarzyszył dźwięk fletów. Ta przedziwna procesja zmierzała w jej kierunku. Marianna podczołgała się na brzuchu do najbliższej skały, za którą mogła się schować i której przytrzymała się, żeby wstać na nogi. Była jeszcze bardzo słaba, kręciło jej się w głowie i nie miała sił, żeby uciec przed tym zjawiskiem sprzed dwudziestu czterech wieków. Kobiety jednak nie zauważyły jej wcale.Orszak skręcił w stronę figowca, w którego cieniu wznosił się antyczny, okaleczony posąg Afrodyty, wyjątkowo urodziwy, pozbawiony jedynie lewego ramienia. Prawa ręka układała się w przyjaznym, pełnym wdzięku geście, a profil lekko pochylonej głowy był cudownie czysty i doskonały. Przy akompaniamencie fletów dziewczęta składały ofiary przed boginią, a w tym czasie wysoka ciemnowłosa kobieta, ku wielkiemu zdziwieniu Marianny, zwróciła się do Afrodyty w szlachetnym języku Demostenesa i Arystofanesa. Greka wchodziła również w zakres programu nauczania, przygotowanego przez Ellis Selton dla siostrzenicy. Zachwycona, zapominając
całkowicie o swoich kłopotach, Marianna wsłuchała się w uroczysty i ciepły głos kobiety. Afrodyto, córko boga Ty, nieśmiertelną nić snująca na jego złotym tronie, Nie opuszczaj mego serca, wsłuchaj się w rozterki moje 0 królowo, żalą sią w smutku i trwodze. Ach! wróć do mnie, skoro tak niedawno jeszcze Z oddali mój głos potrafiłaś usłyszeć, I aby przybiec do mnie, Złocony dom ojca twego opuszczałaś I do rydwanu zaprzęgniętego w rącze ptaki zasiadałaś, Które wiozły cię wokół naszej smutnej ziemi, Poruszając na wietrze gęstymi skrzydłami swemi Patrzyły na nas z najwyższych przestworzy I wkrótce tu były, a wraz nimi ty, moje marzenie, Z jaśniejącą boskim uśmiechem twarzą Pytałaś mnie, jakie jest moje nowe cierpienie, I o to, jaką możesz mi służyć radą Jakiż to płomień pali moje biedne serce chore? Kogo ma przyprowadzić Ta, która spełnia prośby, aby ukoił płomienne katusze? Kto, Safono, męczy i niszczy twą duszę... Melodia słów, niepowtarzalne piękno języka greckiego przeniknęły Mariannę aż do głębi duszy. Miała wrażenie, że gorąca prośba płynie z jej własnego wnętrza. Ją także bolało serce, ona również cierpiała z powodu miłości, oszpeconej, upodlonej, wręcz groteskowej. Namiętność, którą żyła, obróciła się przeciwko niej i niszczyła ją. Skarga tej kobiety przypomniała jej o własnym cierpieniu duchowym, zapomnianym na chwilę na skutek cierpień fizycznych i zżerającej nienawiści do Johna Leightona. Nagle uzmysłowiła
sobie całą swoją sytuację. Była porzuconą młodziutką kobietą, umęczoną i zbolałą, dręczoną dziecięcą potrzebą odwzajemnionej miłości, źle potraktowaną przez życie i ludzi, których egoizmowi i niegodziwości nie potrafiła sprostać. Wszyscy, którzy ją kochali, usiłowali w ten lub inny sposób wykorzystać ją, uczynić z niej swoją poddaną... może z wyjątkiem namiętnego cienia, który kochał się z nią podczas jednej nocy na Korfu! Ten przynajmniej niczego nie oczekiwał poza rozkoszą, którą oddał z nawiązką. Był delikatny... tak bardzo delikatny i czuły zarazem! Jej ciało wspominało go ze szczęściem, jakby dręczone pragnieniem, poczuło naraz rześki chłód wypitej kiedyś świeżej wody. Wówczas przemknęła przez jej głowę dziwna myśl, że szczęście jest proste i nieskomplikowane, i że zaznała go przez krótką chwilę z tym tajemniczym nieznajomym... Po twarzy spływały jej łzy. Chcąc otrzeć je strzępkiem rękawa, oderwała na moment dłoń od ściany i upadła na kolana. Zauważyła, że dziewczęta przestały już się modlić i patrzą na nią z ciekawością. Przestraszona, gdyż każdy człowiek wydawał jej się teraz niebezpieczny, chciała uciec, schować się w zaroślach, ale nie miała siły, żeby się podnieść, i ponownie upadła na piasek... Dziewczęta otoczyły ją kręgiem i przyglądając się jej wnikliwie, wymieniały szybkie uwagi w języku, który niewiele miał wspólnego ze starożytną greką. Wysoka kobieta zbliżyła się powoli i kółko z respektem otworzyło się przed nią. Nachylając się nad Marianną odgarnęła z twarzy czarne włosy, pachnące morską wodą i piaskiem, i położyła dłoń na bladej jak wosk twarzy Marianny, po której ciągle jeszcze spływały łzy. Księżna nie zrozumiała pytania, jakie jej zadano. Bez większej nadziei wyszeptała: - Jestem Francuzką... zabłąkaną... miejcie litość nade mną!.. W ciemnych oczach pochylonej kobiety zapaliło się nie-
wielkie światełko i ku zdziwieniu Marianny odpowiedziała jej szeptem w tym samym języku: -Dobrze. Ale nie mów już nic więcej, nie wykonuj żadnych ruchów. Zabierzemy cię stąd. -Pani mówi... -Powiedziałam, ani słowa! Niewykluczone, że jesteśmy obserwowane. Zdjęła z siebie szybko antyczne peplos z białego lnu, spięte w pasie złotą klamrą, i narzuciła je na ramiona Marianny. Następnie, wciąż mówiąc szeptem, wydała kilka poleceń współtowarzyszkom, które w zupełnej ciszy podniosły Mariannę, pomagając jej stanąć na nogi, a dwie najsilniejsze przytrzymały ją z dwóch stron, żeby nie upadła. - Możesz iść? - zapytała kobieta. Zaraz jednak sama odpowiedziała na to pytanie. - Jasne że nie; masz bose stopy. Nie zrobisz nawet trzech kroków. Poniesiemy cię. Z niewiarygodną zręcznością dziewczęta w mgnieniu oka uplotły rodzaj noszy z gałęzi i opasek, którymi przytrzymywały włosy. Sześć nowych przyjaciółek Marianny niosło ją na ramionach, a pozostałe zakryły ją pędami rosnącego w pobliżu dzikiego wina, kwiatami nieśmiertelnika i srebrzystymi algami, których na plaży było całe zatrzęsienie. Całość sprawiała wrażenie orszaku pogrzebowego. Zbita z tropu Marianna szukała wzrokiem tajemniczej kapłanki, która uśmiechnęła się tylko przelotnie. - Lepiej, żebyś udawała martwą. To nam zaoszczędzi wielu niepotrzebnych pytań. Turcy, co prawda, sądzą, że mamy źle w głowach... ale nie trzeba przesadzać! I dla pewności zasłoniła twarz Marianny rąbkiem peplos, nie pytając jej o zdanie. Ona jednak, zżerana przez ciekawość, wyszeptała: - Czy w pobliżu są Turcy?
- Nigdy nie są zbyt daleko, kiedy schodzimy na plażę. Czekają, aż odejdziemy, żeby ukraść dzbany z winem, które stawiamy przed posągiem bogini. A teraz przestań już gadać, bo cię tu zostawimy! Marianna potraktowała groźbę poważnie i starała się od tej chwili leżeć zupełnie nieruchomo. Tymczasem kobieca procesja zawróciła z drogi, intonując uroczystą pieśń pogrzebową. Podróż była długa, a droga okazała się wyjątkowo męcząca i stroma. Marianna dusiła się pod przykrywającym ją materiałem i było jej niewygodnie na prowizorycznym posłaniu z gałęzi. Ponieważ przez znaczną część czasu jej nogi znajdowały się wyżej niż głowa, czuła, jak powoli nadchodzi kolejna fala mdłości. Dziewczęta, które ją niosły, musiały być wyjątkowo krzepkie, gdyż w czasie tej wieczność trwającej wspinaczki nie zwolniły tempa ani na sekundę, a co więcej nie przestały śpiewać. Kiedy Marianna poczuła wreszcie, że stawiają ją na ziemi, westchnęła z ulgą. Chwilę później leżała już z odsłoniętą twarzą na materacu wysłanym szorstkim futrem, który wydał się jej szczytem luksusu. W pomieszczeniu panował przyjemny chłód, przynoszący prawdziwą ulgę po męczącym upale. Pokój, w którym znajdowała się, był długi i niski. Jego podwójne okno wychodziło na szeroką błękitną przestrzeń, będącą niebem lub morzem, lub też jednym i drugim. Widać było, że w zależności od epoki musiał przechodzić różne koleje losu. Popękany sufit, ze śladami błyszczących złoceń, podparty był dwiema doryckimi kolumnami. W jego centrum wyłaniała się szczupła, otoczona aureolą, brodata twarz świętego o olbrzymich, nieruchomych oczach. Na ścianach z cegły pojawiały się tu i ówdzie fragmenty fresków, równie niekompletnych i różnorodnych jak malowidła na suficie. Po jednej stronie przetrwały niewielkie fragmenty efebów o zwinnych
nogach, ubranych w pstrokate suknie i przeraźliwie zezujących, biegnących w stronę dwóch odrapanych aniołów bizantyjskich, surowych i nieprzejednanych jak sama sprawiedliwość. Przeciwległa ściana była pomalowana wapnem i tworzyła niewielką wnękę, w środku której stała wspaniała biało-czarna amfora pogrzebowa. Przedstawiała zasmuconego boga, siedzącego w zamyśleniu na niebieskawym tronie w długim zielonym płaszczu i trzymającego w dłoni lancę. W miejscu, w którym wymalowany na suficie święty miał brodę, wisiała lampa, przeniesiona z meczetu, wykonana z pozłacanego brązu i kolorowego szkła. Poza łóżkiem przykrytym skórami z kozy, na którym leżała teraz Marianna, w pokoju znajdowało się parę stołków oraz niski stół, na którym stała pękata gliniana waza, wypełniona po brzegi kiśćmi winogron. Pośrodku tego całego dobytku kapłanka Afrodyty, ubrana w białą, sięgającą ziemi tunikę, nie wydawała się już tak anachroniczna. Stała ze skrzyżowanymi na piersi rękami i patrzyła na swoje znalezisko z wyraźnie mieszanymi uczuciami. Marianna usiadła na łóżku i zobaczyła, że są w pokoju tylko we dwie. Wszystkie dziewczęta zniknęły, ale ponieważ księżna zdawała się ich szukać oczami, Greczynka udzieliła jej wyjaśnień. - Odesłałam je. Musimy porozmawiać. Kim jesteś? Surowy ton był bardziej niż niesympatyczny. Kobieta nie ufała Mariannie. -Już pani mówiłam, jestem Francuzką. Mój statek się rozbił i... -To nieprawda. Kłamiesz! Rybak o imieniu Jorgos zostawił cię o świcie na plaży. Powiedział mi, że wyłowił cię wczoraj wieczorem, właśnie kiedy zamierzałaś wyskoczyć z łodzi. Byłaś na wpół martwa z pragnienia i wyczerpania. Co robiłaś na tej łodzi?
-To długa historia... -Mam dużo czasu! - powiedziała nieznajoma, siadając na stołku. Mariannie wydała się dziwna ta rozmowa ze starożytnym posągiem, ożywionym siłą jakiejś tajemniczej mocy. Kobieta w pewien trudny do wyjaśnienia sposób harmonizowała z wnętrzem pokoju. Była w wieku nieokreślonym. Miała gładką skórę, całkowicie pozbawioną zmarszczek i jednocześnie spojrzenie dojrzałej kobiety. Wyglądała jak żywy posąg Ateny, lecz jej oczy w kształcie migdałów były tak samo nieproporcjonalnie wielkie jak u postaci z bizantyjskich fresków. Przed chwilą powiedziała, że uchodzi za - wariatkę... a przecież emanowała z niej spokojna siła, poczucie pewności, które Marianna z miejsca wyczuła i które było przyjemne. -Na tamtej łodzi - powiedziała spokojnie - umierałam z pragnienia, jak sama pani przed chwilą zauważyła, i wypadłam za burtę, żeby szybciej z tym... skończyć... -Nie widziałaś statku Jorgosa? -Niczego już nie widziałam. Przeniknęło mi przed oczami coś czerwonego, ale sądziłam, że zdawało mi się tylko! Czy wie pani, co to znaczy umierać z pragnienia? Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy. Gdy Marianna wypowiadała ostatnie słowa, jej głos załamał się, a twarz zbladła. Marianna opadła na łóżko. Nieznajoma zmarszczyła brwi i natychmiast podniosła się. -W dalszym ciągu chce ci się pić? -I jeść... -Dobrze, poczekaj więc. Potem dokończysz! Parę chwil później, pokrzepiona kawałkiem ryby, koziego sera, chleba i kubkiem wyjątkowo mocnego wina, a także kiścią winogron, Marianna wracała do życia i czuła się przygotowana do zaspokojenia ciekawości swojej gospodyni,
w stopniu nie stwarzającym dodatkowych komplikacji, oczywiście. Kobieta była Greczynką i mieszkała na terenie okupowanym przez Turków. Była także specjalną wysłanniczką, mającą nawiązać przyjacielskie stosunki między Grecją i Turcją. Marianna zawahała się przez moment, nie wiedząc, od czego zacząć swoje opowiadanie. Zdecydowała się zadać kolejne pytanie, aby dać sobie jeszcze trochę czasu do namysłu, a częściowo, żeby zbadać nieznany teren. - Proszę mi powiedzieć - odezwała się łagodnie - gdzie my się znajdujemy? Nie mam zielonego pojęcia... Kobieta jednak zignorowała pytanie. -Skąd wypłynęłaś na tej łódce? -Ze statku płynącego do Konstantynopola, który wyrzucił mnie na pełnym morzu, tuż przed świtem, jakieś trzy dni temu - szepnęła Marianna. - Poprzedniego ranka minęliśmy Cyterę. -Pod jaką banderą płynął ten statek? I co takiego zrobiłaś, że wyrzucono cię ze statku w taki sposób... w samej tylko nocnej koszuli? Głos kobiety w wyraźny sposób zdradzał nieufność. Marianna pomyślała z rozpaczą, że jej historia jest tak nieprawdopodobna, że trudno będzie w nią uwierzyć. Niemniej jednak prawda zawsze miała większe szanse niż jakakolwiek bajka, nawet opowiedziana w dobrej intencji. - Statek był amerykański. Masztowiec z Charlestonu, z Południowej Karoliny. A kapitanem był... Jason Beaufort! Imię to z trudem przeszło Mariannie przez gardło. Natychmiast też wybuchnęła płaczem, co nieoczekiwanie złagodziło surowe rysy twarzy kobiety. Jej gęste czarne brwi uniosły się w zdziwieniu. - Jason? To wyjątkowo greckie imię, jak na Amerykanina. Coś mi się wydaje, że cierpisz z jego powodu. Czyżbyś była jego Medeą? To właśnie on cię wyrzucił?
- Nie... nie on! Okrzyk sprzeciwu wyrwał się z samego serca Marianny. Zmieszana, odezwała się zgaszonym głosem. - Na statku wybuchł bunt... Jason jest z całą pewnością uwięziony... może nie żyje, a wraz z nim moi przyjaciele! Omijając jedynie szczegóły osobistego dramatu, który miał miejsce w Wenecji i mógł tylko podważyć wiarygodność całej relacji, starała się, jak mogła najlepiej, opowiedzieć dramatyczny przebieg podróży na „Morskiej Czarodziejce". Opowiedziała, że Leighton, chcąc zawładnąć statkiem, który zamierzał przeznaczyć do handlu czarnymi niewolnikami, użył wszelkich dostępnych mu sposobów, żeby skłócić Jasona z jego przyjaciółką. Na tyle, na ile znała fakty, opowiedziała, jak Leighton dopiął celu i przejął dowodzenie na statku, i w końcu jak zostawił ją na pełnym morzu, bez żadnych środków do życia. Później mówiła o przyjaciołach, których musiała tam zostawić, o Jolivalu, Gracchusie, Agacie, a także o Kalebie ukaranym za to, że usiłował pozbyć się demona, prześladującego statek. Włożyła w swoje opowiadanie tyle pasji i mówiła tak obrazowo, że powoli znikała nieufność z twarzy kobiety, a na jej miejsce pojawiło się zaciekawienie. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami i brodą opartą na dłoniach, słuchała z wyraźnym zainteresowaniem, ale w całkowitym milczeniu. Zaniepokojona Marianna zapytała nieśmiało: - Czy... wydaje się to pani trochę nieprawdopodobne? Zdaję sobie sprawę, że moje życie przypomina niezwykłą powieść... a jednak mogę pani przysiąc, że to szczera prawda! Kobieta wzruszyła ramionami. - Turcy mawiają że prawda zawsze wypływa na wierzch. Przyznaję, że twój los jest dosyć niezwykły... ale nie bardziej niż los innych osób. Możesz być pewna, że słyszałam historie znacznie dziwniejsze od twojej! Musisz jeszcze powiedzieć
mi, jak się nazywasz... I co zamierzałaś robić w Konstantynopolu... Nadszedł trudny moment, którego tak się obawiała. Dokonany wybór mógł mieć nieprzewidziane konsekwencje. Od samego początku tej rozmowy Marianna wahała się, czy powinna wyznać całą prawdę, czy tylko częściową. Zastanawiała się, czy nie podać fałszywego nazwiska i nie wytłumaczyć swojej podróży na amerykańskim statku ucieczką zakochanej kobiety przed gniewem zazdrosnego męża. W miarę jednak jak mówiła, przyglądała się poważnej twarzy swojej gospodyni i czuła coraz większe zawstydzenie przed tą zmyśloną historią, co prawda miłosną, ale raczej odrażającą. Marianna wiedziała też, że jako kobieta prawdomówna nie potrafi kłamać. Nawet najgłupsze udawanie wychodziło jej niezręcznie. Najlepszym dowodem na to był tragiczny koniec jej miłości. Nagle przypomniało jej się zdanie wypowiedziane kiedyś przez Francois Vidocqa, gdy wracali wspólnie z wybrzeża Bretanii: „Nasze życie, droga przyjaciółko, jest jak szeroki ocean, w którym znajdują się ukryte podwodne rafy. W każdej chwili musimy być przygotowani na zatonięcie. Lepiej jest pomyśleć o tym zawczasu, bo tylko wówczas będziemy mieli szansę wyjść z tego cało..." Miała przed sobą właśnie taką podwodną skałę, schowaną za dużym, nieprzeniknionym czołem i zagadkową twarzą jej rozmówczyni... Marianna pomyślała, że nie ma już absolutnie nic do stracenia, poza domniemaną zemstą, więc postanowiła zaryzykować. Konsekwencje nie mogły mieć większego znaczenia i nie stałoby się nic wielkiego, jeśli ta kobieta uznałaby ją za swojego wroga i zabiła. Powiedziała jasno i dobitnie: - Nazywam się Marianna d'Asselnat de Villeneuve, księżna Sant'Anna, i płynę do Konstantynopola z rozkazu cesarza Napoleona, mojego władcy, aby przekonać matkę sułtana,
która jest ze mną spokrewniona, do zerwania przymierza z Anglią i nawiązania przyjaznych stosunków z Francją... a także kontynuowania wojny z Rosją! Sądzę, że teraz wie już pani o mnie wszystko! Rezultat tego szczerego wyznania był zaskakujący. Kobieta zerwała się na równe nogi, poczerwieniała, po czym natychmiast zbladła. Osłupiała, przyglądała się Mariannie z otwartymi ustami i nie wypowiedziawszy ani jednego słowa, odwróciła się gwałtownie na pięcie i pobiegła do drzwi, jakby nie mogła sama unieść ciężaru powierzonej jej tajemnicy. Zatrzymał ją głos Marianny: - Chciałabym zwrócić pani uwagę, że ja powiedziałam wszystko, czego pani ode mnie zażądała, ale nadal nie wiem niczego na pani temat. Przed chwilą zadałam pani bardzo podstawowe pytania: Gdzie jestem? Kim pani jest? Kobieta odwróciła się i spojrzała na Mariannę wielkimi czarnymi oczami. - Jesteśmy na wyspie Santorin, starożytnej Thirze, najbiedniejszej z greckich wysepek, na której nigdy nie ma się pewności doczekania kolejnego dnia, a nawet wieczora, gdyż spoczywa na czynnym wulkanie. Co do mnie... możesz na mnie mówić Safona! Wszyscy tak się do mnie zwracają. Nie mówiąc ani słowa więcej, dziwna postać wybiegła. z pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz. Z góry pogodzona z tym nowym rodzajem więzienia, Marianna wzruszyła ramionami, zarzuciła na siebie peplos zostawione przez Safonę i wtuliwszy się w kozie skóry postanowiła odzyskać utracone siły. Kości zostały rzucone. Reszta już od niej nie zależała! Marianna spędziła cały dzień zamknięta w swojej kapliczce, nie widząc żywej duszy i wypatrując przez małe, podwójne okienko. Z drugiej strony okna rozciągał się widok trochę niecodzienny. Prawdziwe pobojowisko ruin i popio-
łów, gdzie każda rzecz wydawała się wykonana z dziwnego stopu srebra. Z delikatnego pyłu wystawały trzony kolumn i kawałki ścian, a wszystko połączone różnymi odcieniami szarości. Całość znajdowała się na rozległym płaskowyżu, którego jedną część zajmowały uprawy rolne. Na stopniach stromych tarasów leżały winnice, chronione przed wiatrem przez figowce, pokręcone i posrebrzane wszechobecnym pyłem. Pozostała część terenu dochodziła do starego kamiennego wiatraka o poszarpanych skrzydłach i wydawało się, że ginie w morzu. Gdzieś w oddali można było dojrzeć jakiś biały przedmiot, będący domem lub sylwetką człowieka czy osła, pokryty szarym pyłem, jak wszystko inne w tej okolicy. W sumie pejzaż był przygnębiający i z pewnością pozostawiał wiele do życzenia z punktu widzenia kobiety, która miała prawo uważać się za uwięzioną. Księżna usłyszała za sobą spokojny głos Safony. - Jeśli chcesz przyłączyć się do nas - mówiła - to właśnie nadchodzi pora pozdrowienia słońca... Ubierz się! Safona przyniosła jej tunikę podobną do tych, jakie miały na sobie dziewczęta, identyczne sandały i przepaskę do włosów. -Chciałabym się umyć - powiedziała Marianna - Nigdy jeszcze nie czułam się taka brudna!.. -Racja! Poczekaj, przyniosę ci wody... Wróciła za moment niosąc przed sobą pełne wiadro wody, które postawiła na podłodze. W drugiej ręce trzymała kawałek mydła i ręcznik. -To wszystko, co mogę ci zaofiarować - powiedziała z żalem w głosie Safona. - Woda jest tu cenna. Napełniamy nasze cysterny tylko w okresie pory deszczowej, a kiedy przychodzi lato, poziom wody natychmiast spada. -Ludzie, którzy tu żyją, muszą więc cierpieć z tego powodu?..
Na surowej twarzy Safony pojawił się przelotny uśmiech, dodający jej wiele wdzięku. -Znacznie mniej, niż możesz to sobie wyobrazić. Bardzo nie lubią się myć, a co się tyczy napojów, mają wina pod dostatkiem. Nikomu nie przyszłoby tu do głowy pić wodę. Pośpiesz się. Czekam na ciebie na zewnątrz. I jeszcze jedno, mówisz tylko po francusku? -Nie. Mówię również po niemiecku, angielsku, włosku, hiszpańsku i kiedyś, dawno temu, nauczyłam się starożytnej greki... Safona zaniemówiła. Wolałaby po stokroć któryś z najpospolitszych dialektów greckich. Po chwili odezwała się: - Najlepiej będzie, jeśli w ogóle nie będziesz się odzywać, a w razie potrzeby mów po włosku. Te wysepki przez długi czas należały do Wenecji i tutejsi ludzie znają trochę ten język. I nie zapomnij zwracać się do wszystkich po imieniu. Język dyplomatyczny nie jest tu w modzie... Natychmiast Marianna przystąpiła do toalety i dokonała istnych cudów, wykorzystując każdą kropelkę przydzielonej jej wody. Zdołała nawet umyć włosy, które następnie zaplotła i owinęła wokół głowy. Ogarnęło ją cudowne uczucie ulgi. Oliwa od rybaka złagodziła w znacznym stopniu oparzenia twarzy, ramion i szyi. Gdy narzuciła na siebie plisowaną tunikę, poczuła się niemal tak rześka i świeża jak po wyjściu z eleganckiej paryskiej łazienki. Popchnęła grube drewniane drzwi, zamykające jej prowizoryczny pokój i zobaczyła za nimi stojącą przy studni Safonę. W dłoniach trzymała linę, a wokół niej skupił się już wianuszek młodych dziewcząt, które Marianna widziała o poranku. Widząc zbliżającą się księżną Safona podniosła się i ręką wskazała jej miejsce pomiędzy dwiema dziewczętami, które nawet na nią nie spojrzały. Biały pochód wyruszył w kierun-
ku przeciwległego krańca płaskowyżu, który Marianna ujrzła w całej okazałości. Pochylony lekko ku wschodowi, usiany poletkami winnic i pomidorów, schodził łagodnie w stronę morza. Po przeciwnej stronie wznosiła się masywna biała konstrukcja, która mogłaby śmiało uchodzić za fortecę, gdyby nie umieszczona na jej czubku niewielka dzwonnica, za którą chowało się słońce. Miejsce, w którym Marianna spędziła cały dzień, okazało się małą, w połowie zburzoną kapliczką. Z jej kopuły w kolorze żółtej ochry sterczał dziwny piorunochron, który kiedyś zapewne był krzyżem. Wokół wznosiły się bramy ruin bizantyjskiego pałacyku. Śpiewając cały czas jedną z owych archaicznych pieśni orszak doszedł do pagórka, z którego widać było szerokie błękitne morze. Nie było tu wszechobecnego szarego pyłu, którego miejsce zajął zastygły blok czarnej lawy w kształcie tronu. Zasiadła na nim majestatyczna Safona, przytrzymując obydwiema rękami lirę. U jej stóp uklękły dziewczęta, wszystkie zwrócone twarzami ku słońcu, mające na równi z ich mistrzynią natchniony i ekstatyczny wygląd. Marianna zapewne uznałaby tę wyreżyserowaną scenę za nieco śmieszną, gdyby nie świadomość, że kryje się za nią coś znacznie silniejszego i godnego szacunku, coś, co przybierało jedynie formę maskarady, do której zmuszały się te kobiety. „Uważają mnie za wariatkę" - powiedziała Safona... i rzeczywiście, można powiedzieć, że robiła wszystko, aby przekonać o tym cały świat. Skupiła się na moment, chowając twarz w dłoniach, po czym zaintonowała pieśń na swojej lirze i zaczęła śpiewać mocnym głosem rodzaj nie kończącej się litanii ku czci słońca, która wkrótce znudziła Mariannę, zmęczoną doszukiwaniem się w niej jakiegoś sensu. Parę chwil później niektóre z jej towarzyszek wstały i zaczęły tańczyć. Był to taniec powolny i pełen namaszczenia, lecz szalenie sugestywny. Wydawało się, że dziewczęta ofiarowu-
ją zachodzącemu słońcu swoje młode, pełne wigoru ciała, których obiecujące kształty miękko zaznaczały się pod plisami ich sukien... Wkrótce to niecodzienne widowisko przekształciło się w coś jeszcze dziwniejszego. Na ścieżce prowadzącej do białej fortecy pojawiły się trzy czarne sylwetki z mitrami na głowach, które wykrzykiwały i wymachiwały pięściami pod adresem tańczących. Marianna zrozumiała, że forteca musi być klasztorem i że dziewczęce pląsy nie przypadły do gustu świątobliwym ojcom. Przypomniała sobie, z jakim niesmakiem odniósł się do niej mnich na łodzi Jorgosa, więc owa scena nie zdziwiła jej zanadto. Zaniepokoiła się natomiast, kiedy trzej furiaci zaczęli rzucać kamieniami. Na szczęście byli za daleko i nie celowali zbyt dobrze. Zresztą ani Safona, ani cała reszta nie wydawała się z tego powodu zaniepokojona. Nie poruszył ich również fakt, że dwóch mnichów udało się na skargę do patrolujących teren tureckich żołnierzy. Byli to dwaj janczarzy w filcowych czapkach i czerwonych butach, którzy właśnie przechodzili drogą. Wzburzeni mnisi wytykali palcami kobiety, ale Turcy ledwo odwrócili głowy w ich stronę i spojrzawszy na nie znudzonym wzrokiem wzruszyli ramionami i odeszli. Gdy słońce zaszło zupełnie za wzgórzem, śpiew Safony umilkł. Za chwilę miała zapaść noc. Dziewczęta zebrały się w ciszy i ruszyły gęsiego za swoją przewodniczką w stronę starego pałacyku. Na samym przedzie szły flecistki, a reszta dziewcząt kroczyła uroczyście, z poważnymi minami. Idąc w środku grupy, Marianna na próżno usiłowała znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania. Była tak zatopiona w myślach, że nie zauważyła kępki pistacji, rosnącej na samym środku drogi, potknęła się o nią i z pewnością byłaby upadła, gdyby nie idąca obok niej dziewczyna, która przytrzymała ją mocno za rękę. Uścisk jej dłoni okazał się tak silny, że
Marianna przyjrzała się uważnie swojej towarzyszce. Była szczupłą i smukłą osóbką, o dumnie osadzonej głowie i delikatnych, lecz zarazem wyrazistych rysach twarzy. Gęste czarne loki spięte były w kok. Tak jak i pozostałe jej koleżanki była wysoka i dobrze zbudowana, nie wymuskana, ale też i nie pozbawiona wdzięku. Uśmiechnęła się przelotnie, gdy jej ciemne oczy napotkały wzrok Marianny, po czym jej dłoń cofnęła się i dziewczyna wróciła do marszu, jakby nic się nie wydarzyło. Do licznych pytań nie dających Mariannie spokoju doszło jeszcze jedno. Safona musiała ćwiczyć swoje podopieczne równie intensywnie, jak działo się to ongiś w starożytnej Sparcie. Ciało dziewczyny, która ją podtrzymała, było twarde jak marmur. Po dotarciu do pałacu orszak rozproszył się. Jedna po drugiej dziewczęta podchodziły do Safony, pozdrawiały ją i znikały w bramie. Gdy przyszła kolej Marianny, poetka wzięła ją za rękę i pociągnęła w stronę kapliczki. - Lepiej, żebyś dzisiejszego wieczoru nie pokazywała się za dużo. Wróć do siebie. Za chwilę przyniosę ci kolację. Marianna zgodziła się i posłusznie zamknęła za sobą drewniane drzwi. W środku było prawie zupełnie ciemno i unosił się silny zapach ryb, którego wcześniej tu nie było. Usiłowała znaleźć jego źródło, gdy nagle ujrzała obok łóżka małą błyszczącą rybkę, którą podniosła odruchowo. Kiedy przyglądała się jej, nie rozumiejąc, w jaki sposób mogła się tu znaleźć, weszła Safona, niosąc wiktuały w koszu opartym na głowie i lampkę oliwną, którą postawiła na stole. Zobaczywszy rybę w dłoniach Marianny, zmarszczyła brwi i rozgniewana zabrała ją. - Muszę zwymyślać Jorgosa - powiedziała siląc się na żartobliwy ton, który zabrzmiał nieco fałszywie. - Kiedy przynosi złowione ryby, zawsze stawia tu swoje kosze, bo mu za daleko do kuchni!
-Przecież nic się takiego nie stało - powiedziała z uśmie-
chem Marianna. - Zastanawiałam się tylko, skąd się tu wzięła ta ryba... -Jak sama widzisz, w bardzo prosty sposób!.. A teraz zjedz kolację. Szybko ustawiła na stole pieczone kozie mięso, parę pomidorów, chleb, ser i nieodłączne winogrona. Zwalniając trochę tempo, jakby chciała dać sobie jeszcze trochę czasu do namysłu, postawiła talerz i położyła sztućce. W pewnym momencie zdecydowała się. -Kiedy zjesz - powiedziała - nie kładź się spać. Przyjdę po ciebie, gdy zapadnie noc... -Dokąd pójdziemy? -Nie zadawaj pytań, jeszcze nie czas! Wkrótce już zrozumiesz wiele rzeczy, które teraz z pewnością wydają ci się dziwne czy też bezsensowne. Pamiętaj tylko o jednym, nie robię niczego, co nie miałoby głębszego sensu, i musiałam długo zastanawiać się, zanim podjęłam ostateczną decyzję, co z tobą zrobić. Mariannie zaschło w gardle. W głosie kobiety słychać było groźbę, co prawda zawoalowaną, lecz mimo to wyraźną. Pomyślała, że kto wie, czy rzeczywiście nie ma do czynienia z obłąkaną, która jak wszyscy szaleńcy nie potrafiła przyznać się do swojego stanu. Postanowiła jednak nie okazywać strachu i wyszeptała tylko: -Ach... więc już zadecydowałaś? -Tak, zdecydowałam... zaufać ci! Ale biada ci, jeśli mnie zdradzisz! W żadnym punkcie wybrzeża śródziemnomorskiego nie znajdziesz schronienia przed naszą zemstą! A teraz jedz i czekaj na mnie! Aha, byłabym zapomniała... Wyjęła z koszyka pakiet czarnego materiału i rzuciła go na łóżko.
- Włożysz to na siebie! Noc jest doskonałym schronieniem, jeśli przyjmiesz jej barwy! Wyjątkowo dziwna osoba! Mimo że w dalszym ciągu obleczona w te idiotyczne szaty, Safona wyglądała teraz zupełnie inaczej. Jakby przed chwilą zdecydowała się zrzucić maskę i odsłonić swoją prawdziwą twarz, która miała w sobie niepokojącą zawziętość. Twierdziła, że zdecydowała się zaufać Mariannie, lecz powiedziała to głosem tak złowrogim, jakby już tego żałowała i jakby nazbyt pochopnie dokonała wyboru lub też zmusiły ją do tego okoliczności. Tak czy owak Marianna uznała, że najrozsądniej będzie, jeśli posłucha jej rozkazów, gdyż od tego zależał jej dalszy los. Musiała jednak mieć się na baczności. , W miarę jak odzyskiwała siły, czuła powracający smak życia... Spokojnie usiadła do stołu, zjadła z apetytem, a nawet wypiła z przyjemnością kieliszek dobrego wina, mocnego i rozgrzewającego, które rozchodziło się powoli po całym jej ciele, dając przyjemne uczucie zadowolenia. A poza tym spała tak długo, że czuła się w pełni wypoczęta i gotowa stawić czoło nowym przeciwnościom, których złośliwy los jej nie szczędził. Kiedy Safona wróciła do kapliczki, była już ciemna noc. Marianna od dawna czekała gotowa, siedząc na stołku z rękami oplecionymi wokół kolan. Miała na sobie obowiązujący ją strój. Był on typowy dla wiejskich kobiet z wysp greckich: szeroka spódnica z czarnej bawełny, obrębiona wąskim czerwonym paskiem, mocno wcięta w talii kamizelka oraz duża czarna chustka z drobnym czerwonym haftem, upięta na głowie i całkowicie zasłaniająca włosy. Ubrana w podobny sposób Safona spojrzała na Mariannę aprobująco. - Naprawdę szkoda, że nie mówisz naszym językiem! Bez
trudu uchodziłabyś za miejscową dziewczynę. Nawet oczy! Masz oczy tak dzikie, jakbyś się urodziła właśnie tutaj. Zgaś lampę i chodź za mną, ale po cichu. Ogarnęły je ciemności. Safona chwyciła Mariannę za rękę i pociągnęła za sobą. Noc była czarna jak węgiel, rozsiewała wokół zapach mirtu i tymianku, zmieszany z odorem owczarni. Gdyby nie pomocna dłoń Safony, Marianna z pewnością upadłaby już po paru pierwszych krokach, szła bowiem po omacku, badając teren końcem buta, zanim ośmieliła się postawić stopę. -Pośpiesz się! - szepnęła zniecierpliwiona Safona. W tym tempie nigdy nie dojdziemy! -Ale ja nic nie widzę! - poskarżyła się Marianna, która powstrzymywała się od pytania, dokąd też było im tak śpieszno. - To nie potrwa długo! Oczy przyzwyczają się... Rzeczywiście, przyzwyczaiły się szybciej, niż to sobie wyobrażała, i zrozumiała wówczas zapobiegliwość Safony, która kazała jej się ubrać na czarno i być cicho. Zaledwie kilka sążni od pałacu widać było wielkie ognisko, schowane za rozsypującym się murem. Paliło się przed bezkształtną białą konstrukcją, podobną częściowo do meczetu, a częściowo przypominającą szopę, i oświetlało dzikie i wąsate twarze skupionych wokół niego tureckich żołnierzy. Ogień podgrzewał zawartość wielkiego miedzianego rondla, wiszącego nad płomieniem. W jego świetle Marianna zauważyła, że ścieżka, na którą weszły, znajduje się w niebezpiecznie bliskiej odległości od biwakujących żołnierzy. Safona położyła palec na ustach i popchnęła lekko Mariannę za biegnące wokół ruiny muru starej fortecy. Weszły w zarośla tamaryndowca i janowca. Pod tą podwójną osłoną zaczęły powoli iść naprzód, starając się nie nadepnąć na żadną gałązkę. Przeszły tak blisko Turków, że czuły wyraźnie zapach gotowanej strawy.
Wreszcie niebezpieczny odcinek skończył się i znalazły się na drodze wijącej się wśród starego cmentarza, pełnego steli i pustych otworów, pozostałości po dawnych kamiennych sarkofagach. Gdy tylko tam dotarły, Safona skręciła zdecydowanie na lewo i weszła na stromą, kamienistą ścieżkę, pnącą się na szczyt wzgórza. Oczy Marianny były już na tyle przyzwyczajone do ciemności, że mogła bez trudu dostrzec każdy szczegół aż po białawe plamki kwiatków rosnących bezładnie na ścieżce. Mimo licznych meandrów dróżka wydawała się zmierzać prosto do nieprzyjaznego klasztoru. Marianna pociągnęła delikatnie za spódnicę swoją towarzyszkę, idącą tuż przed nią. -Chyba nie tam idziemy, prawda? - powiedziała wskazując na szczyt. -Ależ tak, właśnie tam. Jest to klasztor Świętego Eligiusza. -Sądząc po tym, jak was potraktowali wczoraj, wasze stosunki z ojcami nie należą chyba do najlepszych. Safona zatrzymała się na chwilę, żeby złapać oddech. Podejście było strome i męczące, nawet dla stałej bywalczyni. -Istnieją pozory - powiedziała - i rzeczywistość. Dlatego o jedenastej oczekuje nas ojciec Daniel. To, co widziałaś o zachodzie słońca, było jedynie rozmową według dawno ustalonych zasad. Mój śpiew był jak pytanie... na które nadeszła odpowiedź! -Pod postacią kamieni? - zapytała zbita z tropu Marianna. -Właśnie. Rzucono jedenaście kamieni. Oznaczały godzinę jedenastą. Najwyższy czas, żebyś dowiedziała się, ty, która jesteś z zupełnie innego świata, że na tej wyspie, jak i na wszystkich wyspach archipelagu, jak również na terenie całej
Grecji, zdecydowaliśmy się poświęcić życie, aby zrzucić znienawidzone od wieków jarzmo tureckie. Wszyscy walczymy o wolność: chłopi, bogaci, biedni, bandyci, mnisi... i szaleńcy! Chodź już i nie mów tyle, bo góra jest stroma i czeka nas jeszcze dobry kwadrans, zanim dotrzemy do klasztoru... Dwadzieścia minut później Marianna i jej towarzyszka znalazły się u stóp wysokich białych murów klasztoru. Księżna była całkowicie wyczerpana i zadyszana, ale błogosławiła noc. W dzień, przy pełnym słońcu, wspinaczka byłaby prawdziwą drogą krzyżową. W pobliżu bowiem nie rosło ani jedno drzewo czy też choćby kępka trawy. Pod czarnym bawełnianym ubraniem pot z niej spływał strumieniami. Przyjęła więc wdzięcznym sercem delikatny prąd powietrza, który przedostawał się spod bramy wejściowej z potężnym sklepieniem łukowym. Nad bramą wznosił się fronton, do którego przymocowane były dzwony. Skrzypiąc cicho, uchyliła się żelazna krata, opatrzona dwugłowym orłem góry Athos - godłem klasztoru Świętego Eligiusza. Przy bramie pojawił się jeden z owych czarnych i nieco otyłych cieni, ale ten nie miał w sobie nic niepokojącego. Był to bardzo gruby, brodaty i rozczochrany mnich, z pewnością nie należący do tych, którzy niepotrzebnie nadużywają cennej wody, o czym mógł świadczyć emanujący z niego zapach świętości. Wyszeptał coś do Safony, a potem, wyprzedzając obie kobiety, potoczył się na krótkich nóżkach przez długi taras otoczony białym murem, minął kamienną studnię i elegancką, bizantyjską czaszę. Następnie przepadł w labiryncie korytarzy, załomów prowadzących do pustych przedsionków, schodów, które w świetle tu i ówdzie pozawieszanych lamp oliwnych wyglądały jak ulepione ze śniegu. W końcu otworzył pomalowane drzwi klasztornej kapliczki. Wewnątrz, w świetle dużej prezbiterialnej lampy z brązu stało dwóch mężczyzn przed ogromnym ikonostasem z osiemnastego wieku. Wyko-
nany w konwencji sztuki prymitywnej, rzeźbiony i malowany jednocześnie, sprawiał wrażenie książki dla dzieci. O ile jednak kapliczka, ze srebrnymi ikonami i białymi ścianami ozdobionymi dwugłowym orłem Świętej Góry, miała w sobie coś naiwnego, o tyle postaci dwóch mężczyzn wydawały się dalekie od niewinności wieku dziecięcego. Ojciec Daniel ubrany był w długi czarny habit, a na jego szyi wisiał błyszczący krzyż. Miał wąską, wychudzoną twarz ascety, zakończoną siwą brodą. Z oczu biło spojrzenie fanatyka-wizjonera. Wchodząc do kapliczki Marianna doznała nieprzyjemnego wrażenia, że mnich prześwietla ją wzrokiem na wskroś i że jej ciało i dusza nie mają przed nim żadnych tajemnic. Drugi był prawie olbrzymem. Zbudowany jak niedźwiedź, o ciele atlety i twarzy, której rysy zdradzały wybujałą energię, graniczącą z dzikością. Miał władcze spojrzenie, długie włosy, opadające na kark spod okrągłego fezu, zakończonego jedwabnymi frędzlami, a do tego arogancko zakręcone wąsy. Pod kurtką z koziej skóry widać było szeroki czerwony pas, spod którego wystawała srebrna kolba pistoletu i trzon długiego sztyletu. Safona, nie pamiętając już z pewnością o swoich modlitwach do Afrodyty, ucałowała z pokorą pierścień świętego ojca. - Oto kobieta, o której mówiłam, święty ojcze - odezwała się, używając weneckiego dialektu. - Sądzę, że może nam pomóc. Wzrok mnicha przeszył Mariannę na wylot, ale jego dłoń nie wyciągnęła się ku niej. - Pod jednym wszakże warunkiem, że sama będzie tego chciała! - odpowiedział spokojnym głosem, który wśród klasztornej ciszy miał dziwnie przytłumione brzmienie. A czy ona chce tego?
Zanim Marianna zdążyła cokolwiek powiedzieć, olbrzym nie proszony wtrącił się do rozmowy. -Zapytaj jej raczej, czy chce żyć, czy umrzeć... czy też gnić tutaj, aż skóra jej przyschnie do kości. Albo nam pomoże, albo nigdy więcej nie ujrzy swojego kraju! -Uspokój się, Theodorosie - ucięła Safona. - Dlaczego traktujesz ją jak wroga? Jest Francuzką, a Francuzi nie są do nas wrogo nastawieni, raczej wprost przeciwnie! Pomyśl o Korais! Wiem również, że na Korfu uchodźcy znajdują azyl. Ona też jest azylantką. Jestem święcie przekonana, że morze ją nam podarowało dla naszego dobra. -To się dopiero okaże - burknął pod nosem olbrzym. Sama mówiłaś, że jest kuzynką matki sułtana! To powinno ostudzić nieco twoje zapały, księżniczko! Zaskoczona tym tytułem, skierowanym do jej towarzyszki, Marianna spojrzała ze zdziwieniem na wyznawczynię kultu Afrodyty i uśmiechnęła się. - Należę do jednego z najstarszych greckich rodów i nazywam się Melina Koriatis - powiedziała z prostotą i dumą zarazem. - Mówiłam już, że postanowiłam ci zaufać. Co do ciebie, Theodorosie, zabierasz nam jedynie cenny czas. Zupełnie jakbyś nie wiedział, że Nakhsidil jest Francuzką, którą porwali piraci i ofiarowali staremu Abdulowi Hamidowi jako niewolnicę!.. Ponieważ olbrzym w dalszym ciągu miał nieprzejednaną minę, Marianna pomyślała, że trzymała język za zębami już wystarczająco długo i że nadszedł czas, kiedy należało się włączyć. - Nie wiem - powiedziała - czego oczekujecie ode mnie, ale zamiast spierać się nieustannie, może rozsądniej byłoby wyjaśnić, na czym miałby polegać mój udział? Czy też z góry muszę zgodzić się na wszystko? No cóż, nie można zaprzeczyć, że zawdzięczam wam życie!.. Ale moglibyście
również pomyśleć, że może chciałabym z nim zrobić coś więcej, niż poświęcić je wam całkowicie! -Powiedziałem już, że wybór należy do ciebie! - krzyknął Theodoros. -Ona ma rację - przerwał ojciec Daniel - i prawdą jest również, że tracimy czas. Ponieważ zgodziłeś się, żeby tu przyszła, Theodorosie, musisz postarać się ją zrozumieć. A ty, młoda kobieto, posłuchaj teraz, jaka jest nasza prośba. Potem powiesz nam, co o tym sądzisz, ale zanim to uczynisz, zastanów się dobrze. Jesteśmy wszyscy w kościele, pod boskim spojrzeniem! Jeśli twój język ma okazać się fałszywy, lepiej odejdź stąd natychmiast! Nie wyglądasz na osobę, która chciałaby nam pomóc... -Nie lubię kłamstwa ani udawania - odpowiedziała Marianna. - I wiem, że skoro mnie potrzebujecie, to i ja potrzebuję was. Proszę mówić! Wówczas ojciec Daniel zamyślił się na moment. Opuścił głowę na piersi, zamknął na chwilę oczy, po czym zwrócił się w stronę srebrzystej ikony świętego Eligiusza, jakby szukał u niego natchnienia. Zaczął mówić dopiero po chwili. - W waszych zachodnich krajach nie macie zielonego pojęcia czy też zapomnieliście już całkowicie, czym była dawna Grecja. Od wieków bowiem nie mamy prawa do wolności i życia na nasz sposób... Swoim dziwnym, przytłumionym głosem, w którym wyczuwało się gorycz, gniew i ból, czcigodny mnich opowiedział w skrócie tragiczną historię swojego kraju. Mówił, jak ta ziemia, kolebka wspaniałej cywilizacji, była kolejno najeżdżana przez Wizygotów, Wandalów, Ostrogotów, Bułgarów, Słowian, Arabów, Normanów z Sycylii, a w końcu przez krzyżowców z Zachodu, przyprowadzonych przez dożę Henryka Dandola, który po zdobyciu Bizancjum podzielił kraj na wiele części i oddał je w lenna. Owymi lennami
zawładnęli Turcy i Grecja przestała istnieć na prawie dwieście lat. Zawładnął nią despotyzm osmańskich funkcjonariuszy, została sprowadzona do roli niewolnika, zależnego od batów tureckich paszów i katów, których nigdy nie brakowało. Jedynym pozostawionym skrawkiem wolności był prawosławny Kościół. Koran dał tym samym dowód wielkiej tolerancji. Dlatego też jedyną osobą reprezentującą zniewoloną Grecję wobec sułtana był patriarcha Konstantynopola, Gregorios. - Nigdy jednak nie straciliśmy nadziei - kontynuował ojciec - i cały czas nią żyjemy. Od blisko pięćdziesięciu lat upadła Grecja nie przestaje się buntować i organizować powstań. W 1766 roku miało miejsce powstanie Czarnogórców, w 1769 Maniotów, później Suliotów. W 1804 roku Ali de Tebelen, ten parszywy pies działający na własną rękę, utopił ich wszystkich we krwi, jak wcześniej ich poprzedników, ale krew męczeńska nigdy nie jest przelana na próżno. Bardziej jeszcze niż kiedykolwiek chcemy zrzucić tureckie jarzmo. Popatrz tylko na tę kobietę... - Jego szczupła dłoń, na której błyszczał pierścień, oparła się z czułością na ramieniu Greczynki. - Należy do jednej z najbogatszych rodzin Fanaru, greckiej dzielnicy Konstantynopola. Od stu lat jej krewni piastują wysokie stanowiska, ponieważ zdecydowali się płacić Turkom sute podatki. Wielu z nich doszło do urzędów hospodarów w Mołdawii, najmłodsi jednak wybrali wolność i uciekli do Rosji, naszej siostry w wierze. Tam walczą przeciw Turkom u boku Rosjan. Melina jest bogata i wpływowa. To kuzynka patriarchy i mogłaby prowadzić spokojne życie w jednym ze swoich pałaców położonych nad Bosforem lub u wybrzeży Morza Czarnego. Ona jednak woli być właśnie tutaj, przez wszystkich uważana za niespełna rozumu, w tym lichym, na pół zburzonym domu i na tej zapomnianej przez samego Boga wyspie, systematycznie nawiedzanej przez
wulkaniczne erupcje. Właśnie Santorin, pod którą nigdy nie wygasa bulgoczący wulkan, jest najsłabiej pilnowaną przez Turków wyspą. Nie interesuje ich wcale, a co więcej, ci z nich, którzy są tu wysłani, uważają to za akt największej niełaski. - W jakim celu robisz to wszystko? - zapytała Marianna, zwracając się do swojej towarzyszki. - Co chcesz osiągnąć przez to dziwne życie, które prowadzisz? Melina Koriatis wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, przez co od razu wydała się młodsza. -Jestem skrzynką kontaktową i tajnym agentem łączącym archipelag z Kretą, Rodos oraz niektórymi miastami w Azji Mniejszej. Tutaj przychodzą wszystkie wiadomości. Tutaj też mogą przybyć bez większych obaw ci wszyscy, którzy potrzebują pomocy. Czy przyjrzałaś się dokładnie dziewczętom, które mi towarzyszą? Nie, byłaś, rzecz jasna, za bardzo wyczerpana i przejęta swoim losem. Zatem przyjrzyj się im uważniej, a zauważysz, że z wyjątkiem czterech lub pięciu, które są tu ze mną z czystego przywiązania, cała reszta to chłopcy! -Chłopcy? - szepnęła Marianna, która przypomniała sobie teraz wyjątkową siłę niosących ją dziewcząt, a także twardą dłoń towarzyszki, która przyszła jej z pomocą podczas marszu. - I co z nimi robisz? -Kształcę ich na greckich żołnierzy! - powiedziała dumnie Melina. - Kilku z nich to synowie zamordowanych ojców. Przygarnęłam ich, żeby nie zostali zwerbowani siłą w szeregi janczarów. Inni, porwani przez piratów grasujących wokół archipelagu, a niestety pełno tu wiarołomców i zdrajców, takich jak Ali de Tebelen, zostali odkupieni przeze mnie lub za moim pośrednictwem na targach Smyrny lub Karpatosu. U mnie zapominają o upokorzeniu, ale nie o
odwecie. W jaskiniach wyspy przygotowuję ich do walki, jak
kiedyś wojowników w Sparcie lub olimpijskich atletów. Kiedy są gotowi, Jorgos lub jego brat Stawros zabierają ich tam, gdzie waleczni żołnierze są najbardziej potrzebni... po czym przywożą mi nowych. Nigdy ich nie brakuje. Turcy nie ustają w ścinaniu głów, a handlarze w zarabianiu złota! Pełna współczucia i odrazy wobec nikczemności handlu żywym towarem, Marianna otworzyła szeroko oczy. Odwaga tej kobiety zaimponowała jej. Czyż posterunek turecki nie był oddalony zaledwie o parę sążni od miejsca, które obrała sobie za schronienie? Po raz pierwszy poczuła do niej autentyczną sympatię i uśmiechnęła się ciepło, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. -Mogę cię tylko podziwiać - powiedziała szczerze i chcę ci pomóc, zrobię to naprawdę z przyjemnością ale nie wiem jeszcze jak... Tak jak powiedział przed chwilą ten człowiek, mój cesarz wysyła mnie do matki sułtana, żebym spróbowała ożywić nieco przywiędłe stosunki francuskotureckie... -Ów cesarz udziela również azylu naszym intelektualistom. Jeden z naszych największych pisarzy, Korais, który poświęcił wszystkie siły naszej walce, mieszka we Francji, w Montpellier, a poeta Rhigas został zamordowany przez Turków, ponieważ chciał przekonać Bonapartego, aby udzielił nam swojego poparcia!.. Wówczas wtrącił się mężczyzna o imieniu Theodoros. Miał najwyraźniej dosyć tego wykładu z historii i chciał przejść do konkretów. -Napoleon chce, żeby wojna między Turcją a Rosją nie wygasła - powiedział ostrym tonem - wyjaśnij nam dlaczego? My również sobie tego życzymy, i to aż do całkowitego rozbicia imperium, ale chcemy poznać motywy twojego cesarza... -Prawdę mówiąc, nie są mi znane - powiedziała Marian-
na po lekkim namyśle. (W głębi duszy sądziła, że nie ma najmniejszego prawa ujawniania planów ani sekretów Napoleona.) - Przypuszczam, że chce odwieść sułtana od zacieśniania związków z Anglią. Theodoros potwierdził skinieniem głowy. Spojrzał na Mariannę, jakby chciał ujrzeć samo dno jej duszy, i zadowolony zwrócił się do ojca Daniela. -Powiedz jej, ojcze. Sprawia wrażenie szczerej i jestem osobiście gotów zaryzykować. Gdyby z jakichś powodów usiłowała mnie zdradzić, to nie zdąży nawet się tym pochwalić! Już nasi postarają się o to! -Przestańcie mnie ciągle podejrzewać! Nie mam zamiaru nikogo zdradzać - zbuntowała się Marianna. - Powiedzcie mi wreszcie, o co chodzi, i skończmy z tym już! Ojciec Daniel wykonał uspokajający gest dłońmi. - Jutro wieczorem wypłyniesz łodzią Jorgosa. On ci będzie towarzyszył - powiedział wskazując olbrzyma. - Jest jednym z naszych przywódców. Potrafi dowodzić ludźmi i dlatego pięć lat temu Turcy wypędzili go z rodzinnego Peloponezu. Od tamtej pory musi się ukrywać. Nie może zbyt długo przebywać w jednym miejscu. Podróżuje bez wytchnienia po całym archipelagu, wiecznie ścigany, ale zawsze wolny, wzniecając ogień w uśpionych duszach i zagrzewając do buntu, niosąc słowa otuchy tym wszystkim, którym brakuje odwagi i wiary. Teraz jest potrzebny Krecie, ale jego obecność naprawdę będzie coś znaczyła u wybrzeży Bosforu, gdzie będzie mógł działać w pełni efektywnie. Poprzedniej nocy, kiedy Jorgos przypłynął z tobą, przyprowadził również mnicha z klasztoru Arkadios na Krecie. Krew płynie tam strumieniami, a krzyk uciemiężonych wznosi się aż do nieba. Janczarzy paszy łupią, grabią, palą, torturują i wbijają na pal pod najmniejszym pretekstem, przy najmniejszym nawet podejrzeniu. To się musi skończyć. Właśnie Theodoros twierdzi,
że wpadł na pomysł, jak przerwać tę gehennę. W tym celu jednak musi dotrzeć do Konstantynopola, co dla niego oznacza wejść do jaskini smoka. Z tobą nie tylko ma szansę tam dotrzeć, lecz również wyjść z tego żywy. Nikt nie ośmieli się przeszkadzać francuskiej wielkiej damie, podróżującej ze swoim sługą. Theodoros będzie twoim sługą. - On? Moim sługą? Z niedowierzaniem spojrzała na dziko wyglądającego olbrzyma, jego zawadiackie wąsy i dość malowniczy strój. Całość pod żadnym pozorem nie odpowiadała utartym wyobrażeniom na temat służącego czy marszałka dworu arystokratycznej dzielnicy Saint-Germain. - Zmienimy trochę jego wygląd - powiedziała rozbawiona Melina - i będzie wyglądał jak prawdziwy włoski służący, bo nie mówi ani słowa po francusku. Wszystko, o co cię prosimy, to żebyś dotarła z nim do Konstantynopola. Czy zatrzymasz się w ambasadzie francuskiej? Przypominając sobie, co generał Arrighi powiedział jej o nieustającym wołaniu o pomoc ze strony francuskiego ambasadora, księcia de Latour-Maubourg, Marianna nie wątpiła ani przez chwilę, że będzie szczerze i ciepło przyjęta. -Nie bardzo wiem - powiedziała - gdzie indziej mogłabym się zatrzymać... -Doskonale. Nikomu do głowy nie przyjdzie szukać tam Theodorosa. Zostanie jakiś czas w ambasadzie, a potem zniknie któregoś pięknego dnia i nigdy więcej o nim nie usłyszysz. Marianna zmarszczyła brwi. Jej własna misja należała do trudnych i delikatnych, i nie bardzo miała ochotę dodatkowo sobie ją utrudniać. Musiałaby przecież podróżować u boku przywódcy licznych powstań, z pewnością powszechnie znanego, gdyż nie ośmielał się przedostać do Konstantynopola bez osłony. Jego obecność oznacza prawie na pewno skazanie na niepowodzenie własnej misji, a jej samej na długie, cięż-
kie lata, spędzone na wilgotnej słomie tureckiego więzienia, jeśli będą chcieli darować jej życie. - Czy to niezbędne - spytała po chwili namysłu - żeby Theodoros popłynął tam osobiście? Nie mogłabym go zastąpić w taki lub inny sposób? Olbrzym uśmiechnął się dziko, odsłaniając białe, ostre zęby i oparł dłoń na srebrnej rękojeści sztyletu. Odezwał się z ironią w głosie: - Nie, nie możesz mnie zastąpić, bo jesteś tylko cudzoziemką i nikim więcej, przez co nie mam do ciebie wystarczającego zaufania! Możesz oczywiście odmówić. Przecież nikt nie wie, że jesteś tutaj... Wszystko było jasne. Jeśli odmówi, ten dzikus z miejsca poderżnie jej gardło, nie przejmując się, czy znajdują się w kościele, czy nie. Poza tym chciała jak najprędzej dokończyć swojej misji, wydostać się z tej mysiej nory i spróbować odnaleźć masztowiec, a na nim lekarza-bandytę, lecz przede wszystkim Jasona i przyjaciół. Jeśli po oddaniu przysługi Napoleonowi jedyną radością w jej życiu miałoby być ujrzenie pokonanego Johna Leightona, nie zamierzała pozbawić się tej przyjemności. W tym celu jednak musiała wydostać się z Santorin. - Dobrze - powiedziała w końcu - zgadzam się! Księżniczka Koriatis aż krzyknęła z radości, ale Theodoros nie wyglądał na zadowolonego. Chwycił przegub Marianny swoją potężną, kosmatą dłonią i pociągnął przed ikonę. -Jesteś chrześcijanką, tak? -Oczywiście, ale... -Ale twój Kościół różni się od naszego, wiem o tym! Niemniej jednak Bóg jest ten sam dla wszystkich swoich dzieci, niezależnie od sposobu, w jaki się modlą. Dlatego też przysięgniesz tutaj, przed tym świętym obrazem, że zrobisz lojalnie wszystko, aby umożliwić mi dotarcie do
Konstantynopola i zapewnisz mi tam bezpieczeństwo. Przysięgnij! -Przysięgam! - zadeklarowała mocnym głosem. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy! Ale... - cofając dłoń, zwróciła się do Meliny - musisz wiedzieć, że nie robię tego dla ciebie ani też dlatego, że się ciebie boję. Uczynię to dla niej, bo mi pomogła i byłoby mi wstyd zawieść jej zaufanie. -Ach, motywy nie są ważne! Będziesz jednak przeklęta na wieki, jeśli złamiesz tę przysięgę! A teraz, ojcze, sądzę, że możemy się już rozejść!.. -Nie. Mamy coś jeszcze do zrobienia! Chodźcie za mną!.. Idąc za czarną suknią mnicha, wyszli z kapliczki i ponownie znaleźli się wśród wąskich korytarzy i białych schodów, aż doszli do najwyższego tarasu klasztoru, który w świetle wschodzącego księżyca wyglądał jak pokryte świeżym śniegiem pole. Na górze wiał potężny wiatr i Marianna w swoim cienkim stroju drżała z zimna. To jednak, co ujrzała, było fascynujące. Z góry rozpościerał się widok na całą wyspę Santorin, która wyglądała jak podłużny rogalik, uformowany z zastygłej lawy i żużlu. Gdzieniegdzie bieliły się pasma miasteczek. Głęboką zatokę zamykał łańcuch dzikich wysepek, które były pozostałością po starym, zatopionym kraterze. Nad jedną z większych wysepek, Palea Kaimeni, Marianna zauważyła unoszący się delikatny obłoczek dymu. Wiatr przynosił zapach siarki. Wzgórze, na którym wzniesiony był klasztor, schodziło stromym urwiskiem do morza i tworzyło około sześćdziesięciometrowy klif. Nie można było dostrzec ani jednego drzewa w tym zimnym, księżycowym krajobrazie. Był to pejzaż martwej, całkowicie skalistej ziemi, na której człowiek utrzymywał się stale jakimś cudem, ryzykując cały czas życie. Te dymne obłoczki nie wróżyły nic dobrego
i Marianna przyglądała im się nie bez strachu. Prawie całe życie spędziła wśród soczystej zieleni angielskiej wsi, gdzie nigdy nie przyszło jej do głowy, że ziemia może być spalona aż do tego stopnia! - Wulkan oddycha - powiedziała Melina, kuląc się z zimna. - Wczorajszej nocy słyszałam jego pomruki! Oby tylko nie obudził się za wcześnie. Ojciec Daniel nie słuchał jej wcale. Poszedł na drugi koniec tarasu, gdzie znajdował się mały gołębnik. Przy pomocy Theodorosa wyjął jednego gołębia, przytroczył mu coś do nóżki i wypuścił. Ptak krążył jakiś czas nad tarasem, po czym poszybował w kierunku północno-zachodnim. - Dokąd on leci? - zapytała Marianna, śledząc wzrokiem mały biały meteoryt. Melina otoczyła ramieniem swoją nową przyjaciółkę i pociągnęła ją w stronę schodów. - Leci szukać statku godnego wysłanniczki cesarza Francuzów. Na skromnej łodzi Jorgosa dopłyniecie jedynie do Naksos! Tam będzie na was czekał nowy statek - powiedziała. - A teraz chodź już, czas wracać. Minęła północ i niedługo rozlegną się dzwony na pierwsze poranne nabożeństwo. Nikt nie powinien cię tu widzieć. Kobiety pożegnały się z ojcem Danielem i skierowały się do wyjścia, prowadzone przez korpulentnego mnicha. Theodoros natomiast skrył się w swojej klasztornej kryjówce, gdzie mieszkał od paru dni. Noc była tak jasna, że na oświetlonym tarasie widoczny był każdy najdrobniejszy szczegół. Gdy Marianna z Meliną mijały główną bramę klasztoru, rozległ się donośny śpiew dzwonów, wzywający mnichów na pierwszą poranną modlitwę. Gruby mnich wymamrotał pośpieszne błogosławieństwo i zamknął czym prędzej furtkę. Dwie przyjaciółki zdążyły już tymczasem wejść na ścieżkę prowadzącą do pałacu.
Droga powrotna okazała się dużo łatwiejsza do przebycia, w tym również przejście obok tureckiego posterunku. Nad dogasającym ogniem drzemało dwóch żołnierzy, wspartych o długie strzelby. Lekkie kroki kobiecych stóp były jak muśnięcie gałązki drzewa, którą poruszył wiatr. Parę minut później Melina zamknęła drzwi starej kapliczki i zapaliła lampę naftową. Przez chwilę stały naprzeciwko siebie w milczeniu, jakby wreszcie odkryły przed sobą swoje prawdziwe oblicza i poznawały jedna drugą. Potem grecka księżniczka podeszła powoli do swojej nowej przyjaciółki i pocałowała ją w czoło. -Dziękuję ci - powiedziała z prostotą. - Zdaję sobie sprawę, jak wielkim obciążeniem będzie dla ciebie Theodoros. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że nie pozwoliłabym cię zabić, gdybyś odmówiła... -Być może on i tak to uczyni, gdy będziemy daleko stąd - wyszeptała Marianna, która nie mogła wyzbyć się urazy do olbrzyma. -Z całą pewnością nie zrobi tego. Po pierwsze potrzebuje cię... a poza tym jest wyjątkowo honorowy. Może być gwałtowny, porywczy i brutalny, ale gdy staniesz się jego towarzyszką podróży, gotów będzie oddać życie w twojej obronie. Takie jest prawo kleftów z gór! -Kleftów? -Są to górale z Olimpu, Pindusu i Tajgetosu. Prawdą jest, że żyją głównie z grabieży, ale przypominają znacznie bardziej waszych korsarzy niż zwykłych bandytów. Theodoros, podobnie jak jego ojciec Konstantyn, był ich przywódcą. Nikt nie bije się z takim poświęceniem dla oswobodzenia Grecji, jak właśnie ci górale!.. Co do ciebie, jesteś teraz jedną z nas. Przysługa, którą nam wyświadczasz, daje ci pełne prawo
żądania pomocy i opieki od każdego z naszych ludzi! Idź już spać i bądź dobrej myśli!
Dobrej myśli? Mimo heroicznych wysiłków tej nocy Mariannie nie udało się zasnąć. To, co ją czekało, w żaden sposób nie przynosiło jej spokoju. Nigdy jeszcze nie znajdowała się w sytuacji bardziej zagmatwanej niż ta. Po raz pierwszy od czasu, gdy opuściła Paryż, zatęskniła za przytulnym spokojem domu na ulicy de Lille, za różami w ogródku, a nawet za irytującą, lecz stwarzającą poczucie bezpieczeństwa obecnością kuzynki Adelajdy. Adelajda zajmowała się sąsiedzkimi plotkami, modlitwami do świętego Tomasza i nie kończącymi się przekąskami, których olbrzymią ilość pochłaniała w ciągu dnia. A teraz z całą pewnością czekała na list od Marianny, zapraszający ją do Ameryki... list, który nigdy nie nadejdzie. Zapłacisz mi za to, Jasonie Beaufort! - zbuntowała się nagle Marianna, w której odżyły wspomnienia i gniew. Jeśli jesteś żywy, gdziekolwiek jesteś, znajdę cię i zapłacisz mi za wszystko, co przez ciebie wycierpiałam, i za ten twój głupi upór! Za całą tę niedorzeczną historię, przez którą muszę płynąć teraz z niebezpiecznym rebeliantem i którą wpisuję na twoje konto. Przypomniała sobie skargę zbuntowanej Antygony: „Jestem stworzona do miłości, a nie do nienawiści". Poczuła się znacznie lepiej, ponieważ odnalazła samą siebie: Mariannę rozszalałych namiętności, Mariannę bólu, awantur i szaleństw. Sprawiło jej też przyjemność wspomnienie domu i kuzynki, nawet jeśli było to wspomnienie bolesne. Przeżyła już tyle przygód, doświadczyła tylu gwałtownych zmian w życiu, że obecna sytuacja, obiektywnie patrząc, nie była wcale gorsza od wielu innych, w których się znalazła w przeszłości. Nawet fakt, że była w ciąży za przyczyną znienawidzonego mężczyzny, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Był to już problem mniejszego kalibru. Popatrzyła na to z filozoficznego punktu widzenia i powiedziała do siebie:
„Powinnam jeszcze tylko zostać zbójeckim hersztem, ale w towarzystwie Theodorosa nie jest to wcale takie niemożliwe!" Poza wszystkim innym, najważniejsza rzecz to dotrzeć do tego przeklętego Konstantynopola! Nie miała już oczywiście ani dokumentów, ani paszportu, ani listów polecających, dosłownie niczego, co mogłoby potwierdzić jej tożsamość. Była jednak całkowicie spokojna, że zostanie rozpoznana, przynajmniej przez ambasadora. Jej głos wewnętrzny, silniejszy od wszelkich racji i logicznych wywodów, szeptał jej, że powinna dotrzeć do stolicy imperium osmańskiego za wszelką cenę, nawet na rybackiej łodzi lub wpław! A Marianna należała do kobiet, które mają wielkie zaufanie do tego, co im podszeptuje intuicja...
Wyspa zatrzymanego czasu Łódź Jorgosa odbiła od brzegu i wpłynęła na czarną wodę, otoczoną zewsząd skałami. Przy wejściu do niewielkiej groty, która była dyskretną przystanią stała biała sylwetka Meliny Koriatis. Jej wyciągnięta na pożegnanie ręka znikała powoli wśród ciemności, a wkrótce zniknęła sama jaskinia. Westchnąwszy lekko, Marianna zwinęła się w kłębek pod czarnym płaszczem, którym obdarowała ją przyjaciółka. Wsunęła się pod grube płótno, przykrywające ładunek - jak sądziła: parę dzbanów wina - ponieważ zaczął padać drobny kapuśniaczek. Łódź, którą płynęli, była w istocie jednym z owych dziwnych greckich statków rybackich, nie najlepiej skonstruowanych. Poza pstrokatymi żaglami miała niewiele cech wspólnych z łodziami pływającymi po basenie śródziemnomorskim. Mały fok i ogromne kwadratowe latarnie, zawieszone na długim omasztowaniu. Głęboko zanurzony kadłub tłumaczył w pełni zasłonę z płótna przykrywającą pokład, zwłaszcza że morze owej nocy było wyjątkowo niespokojne. Gdzieś w pobliżu musiał wiać szkwał, bo noc była zimna i Marianna błogosławiła w duchu ciepłą bieliznę, która szczelnie chroniła ją pod mocno już sfatygowaną sukienką. Smutno jej było żegnać się z Meliną. Spodobała jej się ta
dzielna księżniczka, ze wszystkimi dziwactwami i odwagą. Widziała w niej częściowo swój własny obraz, ale również odbicie innych kobiet, umiejących czerpać z życia pełnymi garściami, takich jak kuzynka Adelajda czy Fortunata Hamelin. Ich pożegnanie odbyło się bardzo skromnie. - Możliwe, że zobaczymy się jeszcze! - powiedziała Melina, ściskając jej dłoń po męsku - lecz jeśli nasze drogi miałyby się już nigdy nie spotkać, to niech Bóg cię ma w swojej opiece! Nie powiedziała ani słowa więcej, ale pomogła im zejść po wąskich, kamiennych i ciemnych schodkach. Ukryte wejście znajdowało się pod jedną z podłogowych płytek kapliczki, w której mieszkała Marianna. Widząc Jorgosa podnoszącego ciężki kamień i wślizgującego się w ciemny otwór, z łatwością zdradzającą długą praktykę, zrozumiała, skąd wzięła się w tym pokoju ryba w pierwszym dniu jej pobytu. Wyjaśnienie zresztą przyszło znacznie wcześniej z ust samej Meliny. Kiedy Jorgos i jego brat przywozili przemycaną broń, proch, kule i tym podobne przedmioty, przykrywali ładunek świeżymi rybami i korzystali z tajnych schodów kapliczki. Łączyły się one później z wydrążonym w skale długim korytarzem o stosunkowo łagodnym nachyleniu. Jego wylot znajdował się w grocie do połowy wypełnionej wodą. Pod jej osłoną rybacka barka mogła spokojnie odpływać i przybijać do brzegu. Łódź, popychana południowym wiatrem, który wybrzuszał jej żagle i burzył morze, posuwała się szybko do przodu, płynąc wzdłuż wschodniego wybrzeża Santorin, zanim ostatecznie znalazła się na otwartych wodach. Odkąd opuścili grotę, nikt nie odezwał się ani słowem. Oddaleni jedni od drugich, jakby sobie nie ufali i śledzili się nawzajem, przygodni pasażerowie poddali się biernie ruchowi fal. Jedynie
Theodoros pomagał przy manewrach. Kiedy przybył jakiś czas temu w towarzystwie Jorgosa, Marianna ledwo go rozpoznała. Miał na sobie wyblakłe łachmany, bardzo podobne do tych, w które została przystrojona Marianna, z tą jednak różnicą, że przykrywała je narzucona pelerynka z szorstkiej wełny. Gęsta broda, zakrywająca całą jego twarz, dopełniała wyglądu zwariowanego proroka. Jego powierzchowność, jak na eleganckiego służącego z dobrego francuskiego domu, wydawała się poniekąd zastanawiająca. Był natomiast w pełni przekonywający w roli świeżo wyłowionego rozbitka. Historia wymyślona przez Melinę, aby ponownie wprowadzić Mariannę w krąg normalnego życia, była bardzo prosta. Jorgos, płynąc do Naksos z ładunkiem wina, miał znaleźć księżnę Sant'Anna i jej służącego, dryfujących na deskach, gdzieś pomiędzy wyspami Santorin i Ios. Jak się bowiem miało okazać, statek, którym płynęli, został zatopiony przez piratów. (Ponoć było ich zatrzęsienie i bardzo lubili zatapiać statki.) Gdy dopłyną do Naksos, gdzie mieszka stosunkowo wielu Włochów z Wenecji i gdzie Turcy przymykają oko na obecność katolickich wspólnot, rybak zaprowadzi rozbitków do swojego kuzyna Atanazego, pełniącego bliżej nie sprecyzowaną funkcję administratora, ogrodnika, człowieka do wszystkiego - u księcia Sommaripa. Ten oczywiście nie będzie miał innego wyjścia, jak przyjąć damę, znajdującą się w tarapatach, na czas oczekiwania statku, który zawinie do Naksos. Stamtąd popłynie do Konstantynopola. O ile tylko gołąb z Ayios Ilias wypełnił należycie swoje zadanie, statek powinien przypłynąć w miarę szybko. Ta historia ze statkiem mocno zaniepokoiła Mariannę. Uważała, że każdy statek jest równie dobry, łącznie ze statkiem tureckim, gdyż pragnęła jedynie dotrzeć do Konstantynopola. Stamtąd bowiem mogła rozpocząć regularne poszukiwania „Morskiej Czarodziejki". Nie rozumiała, dlacze-
go za wszelką cenę musi płynąć na greckim statku... Chyba że jej nowi i tajemniczy przyjaciele ukrywają coś przed nią. Co to jednak mogło być? - Na wyspie Hydra - powiedziała Melina - mamy flotę handlową, którą nawet Turcy obawiają się zaatakować. Jej marynarze są całkowicie sprawdzeni, a na dodatek nie wiedzą, co to strach. Pływają po wodach całego archipelagu i zawijają bez przeszkód do portów wybrzeża Fanaru. Przewożą ziarno, oliwę, wino... i duże ilości naszej wspólnej nadziei! Właśnie tam, na Hydrę, pofrunął nasz gołąb. Ładna historia - pomyślała Marianna - to są z całą pewnością korsarze przebrani za handlarzy! Przyszła jej do głowy myśl, że jej nazwisko osłoni nie tylko jednego buntownika, za którego głowę wyznaczono cenną nagrodę, ale całą załogę! Inna rzecz, że teraz już wszędzie widziała buntowników. Rzeczywiście, oprócz niej i Theodorosa na łodzi płynął jeszcze jeden pasażer, którego z trudem udało się jej rozpoznać. Była to ta sama wysoka, silna dziewczyna, która podtrzymała ją podczas drogi powrotnej ze skalistego miejsca, gdzie Safona pozdrawiała słońce. Oswobodzona z antycznych sukni młoda wychowanica zakonspirowanej księżniczki okazała się szczupłym, pełnym wigoru młodzieńcem o dumnym profilu, który pomagając Mariannie wejść na łódź uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. Wiedziała już teraz, że to młody Kreteńczyk, o imieniu Demetrios. Rok wcześniej jego ojciec został ścięty za to, że odmówił zapłacenia podatku. Demetrios śpieszył więc teraz objąć przeznaczone dla niego stanowisko w jednym z owych tajemniczych miejsc, w których dojrzewał powszechny bunt. W jego rychłe nadejście wierzyli wszyscy Grecy! Podróż minęła bez większych niespodzianek. Nad ranem kołysanie ucichło i uspokoił się wiatr. Był jednak wystarczająco silny, żeby koło południa udało im się wpłynąć do zatoki
Naksos. Ujrzeli przed sobą wybrzeże porośnięte wysokimi trawami i zielonawymi liliami. W tle drzemało małe miasteczko, oślepiające bielą swoich domków, przyczepione do wzgórza, na którego szczycie wznosiła się wielka wenecka forteca. Nad całością dumnie łopotała zielona flaga z trzema sułtańskimi półksiężycami. Na niewielkim pagórku blisko portu stała maleńka, zapomniana przez Boga i ludzi świątynia, której białe kolumny rozsypywały się powoli, jakby straciły nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze będą komuś potrzebne... Po raz pierwszy od chwili wypłynięcia Marianna zwróciła się do Theodorosa: -Będziemy już przycumowywać? Myślałam, że zaczekamy, aż zapadnie noc! -Po co? Właśnie teraz wszyscy smacznie chrapią znacznie mocniej niż w nocy! Jest taki potworny upał, że nikomu do głowy nie przyszłoby wystawić na zewnątrz nawet kawałka nosa. Turcy też śpią o tej porze. Istotnie, upał był nie do zniesienia. Biel ścian potęgowała go do tego stopnia, że wszystkie inne kolory rozpływały się z gorąca i płowiały aż do zupełnego odbarwienia. Powietrze drgało, jakby poruszane skrzydełkami niewidzialnych pszczół, i na rozpalonym nabrzeżu nie dawało się dostrzec ani śladu ludzkiego życia. Okiennice wszystkich domów były szczelnie pozamykane, a nieliczni mężczyźni siedzieli na ziemi, oparci o rozgrzane ściany. Drzemali, lekko pochrapując, z naciągniętymi na oczy czapkami lub turbanami, schowani pod daszkiem z trzciny lub w sieni z otwartymi drzwiami. Wszystko zdawało się przemawiać za tym, że to wyspa legendarnej śpiącej królewny i że każda żywa istota w tym porcie, na który rzuciła czar jakaś nieznana wróżka, trwa w zamiarze wiecznego leniuchowania. Łódź przybiła do brzegu i wtopiła się w wielobarwną masę
kadłubów i masztów. Długie, wąskie łódki tureckie kołysały się obok greckich sakolewów. Port wydzielał silny odór rozkładających się w słońcu odpadków. Zbliżając się do białego miasteczka, tak ładnie wyglądającego z oddali, Marianna zauważyła powszechnie panujący brud i zaniedbanie. Piękne białe mury były w większości popękane, a wspaniałe posiadłości otaczające cytadelę popadły już w kompletną ruinę, na równi ze starą fortecą i rozsypującą się w pył świątynią. - Aż trudno uwierzyć, że to najbogatsza wyspa na całych Cykladach, prawda? - powiedział od niechcenia Theodoros. - Jest tu prawdziwe zatrzęsienie pomarańczy i oliwek, ale nikt ich nie zbiera i wszyscy zgodnie pozwalają im gnić! Nie będziemy pracować dla Turków... Wyjście na brzeg i rozładunek odbyły się bardzo dyskretnie, bez zwrócenia niczyjej uwagi. Jedynie obudzony z popołudniowej sjesty kot zamiauczał niezadowolony i prychając pobiegł szukać spokojniejszego miejsca. Marianna i Theodoros spływali potem, oboje ubrani w czarne wełniane rzeczy, i umierali z gorąca. Ich męka nie trwała jednak długo. Dom Atanazego, kuzyna Jorgosa, znajdował się na szczęście w bliskiej odległości od portu. Był biały, nie najgorzej utrzymany, z przedsionkiem otwierającym się na zakurzoną winnicę. Najwyraźniej jednak kuzyna nie było w domu. Goście natknęli się jedynie na starą kobietę, pozawijaną szczelnie w czarne tkaniny, o twarzy pociętej licznymi bruzdami. Wystawiła czubek nosa zza półotwartych, skrzypiących drzwi i natychmiast chciała je zatrzasnąć. Wówczas Jorgos postanowił podjąć się roli mediatora i zaczął mówić coś przekonywająco, trochę zasapanym głosem. Stara kobieta jednak kręciła głową i nie zamierzała ustąpić. Nie chciała o niczym wiedzieć. Do akcji wkroczył wówczas Theodoros, odsunąw-
szy na bok Jorgosa. Pod silnym pchnięciem jego ręki drzwi z miejsca ustąpiły, a stara uciekła w głąb korytarza, piszcząc jak zarzynane prosię. - Nie wiem, czy nas tu oczekiwano - wyszeptała Marianna - ale z całą pewnością nie jesteśmy mile widzianymi gośćmi! - Ale nimi będziemy! - zapewnił ją olbrzym. Wchodząc do środka Theodoros powiedział parę słów ostrym i nie znoszącym sprzeciwu tonem. Ich skutek był natychmiastowy. Stara kobieta wróciła, tym razem z szalenie uroczystą miną i ku zupełnemu zaskoczeniu Marianny padła przed Theodorosem na kolana, po czym z zapamiętaniem obsypała pocałunkami jego szeroką dłoń. Następnie wdała się w niesłychanie zawiłe wyjaśnienia i otworzyła drzwi prowadzące do niskiej, chłodnej izby, w której pachniało zsiadłym mlekiem i anyżkiem. Postawiła butelkę, kubki i pachnący piwnicznym chłodem dzban z wodą na stole z solidnego drewna. Zaraz potem zniknęła. - To matka Atanazego - powiedział Theodoros. - Poszła poszukać syna. Wprawnym gestem nalał wody do jednego z kubków i podał go Mariannie. Sam, przechylając głowę do tyłu, wlał sobie wodę z dzbanka prosto do gardła. Jorgos tymczasem wymknął się ostrożnie i pobiegł na swój statek. Pora sjesty nie musiała odstraszyć złodziei, a on pilnował swoich dzbanów z winem niczym oka w głowie. Młody Demetrios poszedł razem z nim. Marianna i jej rzekomy sługa zostali na jakiś czas sami. Theodoros stał wsparty na łokciu o framugę małego okienka z prętami w kształcie krzyża. Marianna natomiast, siedząc na niewielkiej kamiennej ławeczce, przykrytej cienką, płócienną poduszką, wypchaną suchymi ziołami, starała się zwalczyć ogarniającą ją senność. Tej nocy nie zdołała zmrużyć oka ani na
chwilę, a morskie kołysanie dało jej się trochę we znaki. Na dodatek nie była w najlepszym nastroju. Być może dlatego, że czuła się zmęczona i samotna. Wyobrażała sobie, że tak jak kiedyś Ulisses powracający z wojny trojańskiej będzie wędrować od jednej wyspy do drugiej, wśród dziwnych, obcych jej ludzi, a także całkowicie nietypowych sytuacji. Ów wyśniony Wschód, który w jej wyobraźni mienił się wszystkimi barwami tęczy, wydawał jej się teraz wysuszony i niegościnny. Z żalem pomyślała o swoim ogrodzie i różach, które musiały teraz przepięknie kwitnąć! Tęskniła do ich upajającego zapachu, zmieszanego z wonią wiciokrzewu!.. Powrót starej kobiety przerwał potok smętnych myśli w momencie, w którym uświadomiła sobie, że nie ma nawet prawa zażądać eskorty do Aten, żeby popłynąć stamtąd do Francji. Nie licząc nieprzyjemności, które spotkałyby ją ze strony Napoleona, jeśli zaniechałaby wypełnienia misji, cały czas miała przecież na karku tego wielkiego jak gdańska szafa potępieńca, który pilnował jej bardziej niż matka własne dziecko! Towarzyszący starowince człowiek rozweselił nieco zasępioną Mariannę. Atanazy był małym, gładkim i okrągłym człowieczkiem, o pucołowatej twarzy cherubinka, otoczonej aureolą siwych loków. Tuszą przypominał typowego kościelnego z normandzkiej katedry. Przyjął tego obdartusa, Theodorosa, jak zaginionego przed dwudziestu laty brata, a Mariannę, przypominającą brudną i rozczochraną Cygankę, potraktował jak królową Saby we własnej osobie. - Mój pan - powiedział skłaniając się tak nisko, jak tylko pozwalał mu na to wystający brzuch - oczekuje Jej Najjaśniejszej Wysokości w swoim pałacu. Prosi jedynie o wybaczenie, że z powodu wieku i posuniętego reumatyzmu nie mógł osobiście przywitać księżnej.
Najjaśniejsza księżna podziękowała wysłannikowi księcia Sommaripa i pomyślała jednocześnie, że ten dzielny człowiek musiał sobie wyrobić nieco dziwną opinię na temat szlachetnie urodzonych francuskich i włoskich dam. Jej zaniedbany wygląd na pewno zrobi nie najlepsze wrażenie w pałacu! Lecz jednocześnie myśl o spędzeniu choć paru chwil w luksusie i komforcie wielkiego arystokratycznego domu sprawiła jej ogromną przyjemność. Ze szczerą ochotą więc udała się wraz z Atanazym na poszukiwanie utraconego raju. Przedzierając się przez labirynt krętych uliczek i stromych ścieżek, wyłożonych dużymi owalnymi otoczakami, mijając stare, wydzielające zapach stęchlizny średniowieczne zaułki, zadaszone schody i przejścia, w których panował przyjemny chłód, dotarli wreszcie na szczyt wzgórza. Tam właśnie zbudowano ongiś wenecką dzielnicę, ściśniętą wokół cytadeli i otoczoną starymi murami obronnymi. Rzymskokatolickie krzyże zatknięte były na dwóch sąsiadujących ze sobą klasztorach - Braci Łaski Pańskiej i Sióstr Urszulanek, a także na surowej, całkowicie odmiennej w stylu katedrze. Tu i ówdzie można było jeszcze zobaczyć imponujące fasady z nie do końca wypłowiałymi śladami minionej świetności książąt z Naksos i ich weneckiego dworu. Domy z zardzewiałymi herbami, niegdyś szlacheckie siedziby, wspierały się na wałach obronnych, jakby prosiły je o dodanie sił. Przechodząc przez rozsypujący się próg pałacu Sommaripa, opatrzony łacińskim napisem, Marianna zrozumiała, że dzielny Atanazy nie do końca miał wyrobione zdanie na temat, jak powinien wyglądać prawdziwy pałac. To, co zobaczyła, było jedynie cieniem, pustą muszlą, którą zamieszkiwało echo, potęgujące najmniejszy szelest, jakby łudząc się, że w ten sposób obudzi resztki tlącego się życia. Było jasne, że nie znajdzie się tu cieplarnianych warunków wielkopańskiego dworu, i Marianna westchnęła z żalem.
W progu wielkiej, pustej sali, w której jedynymi meblami były kamienne ławy, wielki cedrowy stół i czerwona pelargonia, kwitnąca we wdzięcznym oknie z kolumienkami, pojawił się starzec. Niezwykle pasował do tego pozbawionego czasu miejsca. Długa wyblakła postać o beznamiętnym spojrzeniu, którego szare, zbyt obszerne ubranie wydawało się uszyte z pajęczyn, obficie zwisających z sufitu. Był tak blady, jakby przeżył wiele lat w grocie bez powietrza i światła. Z pewnością nigdy nie oglądał słońca ani nie poczuł wiatru wyspy. Już od dłuższego czasu musiał przebywać wyłącznie w cieniu swoich starych kamieni, odwrócony plecami do rzeczywistości. Zupełnie nie poruszony widokiem Marianny, pozdrowił ją z szacunkiem godnym hiszpańskiego szlachcica wobec infantki, zapewnił ją o wielkim zaszczycie, jaki go spotkał z powodu jej przybycia pod jego dach, a następnie ofiarował ramię, suche jak gałązka drzewa oliwkowego, i poprowadził ją do pokoju. Pomimo popołudniowej sjesty przejście obszarpanych cudzoziemców uliczkami Naksos nie uszło uwagi patrolujących okolicę Turków. Właśnie w chwili gdy książę zamierzał wejść z Marianną na kamienne schody, około dziesięciu żołnierzy, w butach z czerwonego safianu i turbanach w niebiesko-czerwone pasy, wtargnęło do przedsionka pałacu. Ich dowódca nosił na głowie rodzaj mitry z białego filcu o zielonym spodzie. Miał stopień kapitana artylerii, a na wyspie dodatkowo kontrolował karczmy. Nowo przybyli wzbudzili jego zainteresowanie... Poruszał od niechcenia packą na muchy, czym manifestował swój zły humor, wynikający z konieczności opuszczenia przyjemnie zacienionej fortecy w najbardziej skwarnej godzinie. Ton, jakim zwrócił się do księcia Sommaripa, mówił sam za siebie. Tak mógł przemawiać wyłącznie pan do niesubordynowanego sługi. Niewy-
kluczone, że stary człowiek zareagował ze względu na obecność kobiety, a na dodatek cudzoziemki. Na nieprzyjemne słowa dowódcy odpowiedział w nadspodziewanie gwałtowny sposób i chociaż Marianna nie rozumiała ani słowa po turecku, zdołała uchwycić sens wypowiedzi, słysząc wielokrotnie wypowiadane swoje imię w połączeniu z „Nakhishidil". Książę zdawał się informować z dumą tureckiego oficera o szczególnej randze kobiety z rozbitego statku i doradzał mu, żeby czym prędzej zostawił ją w spokoju. Oficer zresztą nie nalegał. Jego gniew przemienił się w uśmiech i pozdrowiwszy kuzynkę matki sułtana w sposób tak miły, jak tylko potrafił, zniknął wraz z całą drużyną. Wbity w ziemię w odległości paru kroków od swojej pani, powszechnie znany rebeliant Theodoros, sztywny jak kołek, nie puścił pary z ust, podczas gdy książę udzielał ryzykownych wyjaśnień. Sądząc po głośnym westchnieniu, które wyrwało się z jego piersi, gdy w końcu weszli na schody, Marianna zrozumiała, że Theodoros przeżył moment emocji, i uśmiechnęła się do siebie. A więc nawet ten niezwyciężony bohater o posturze wielkoluda był człowiekiem jak wszyscy inni i miał swoje chwile słabości. Pokój, do którego Marianna została uroczyście odprowadzona, z pewnością nie był używany od czasów panowania ostatnich książąt z Naksos. Ogromne łoże, zdolne pomieścić całą rodzinę pod baldachimem z wyblakłego brokatu, królowało na środku pokoju. Ściany ozdobione były przypalonymi i podartymi chorągwiami, a w rogach smętnie stały cztery stołki. Za to z wielkiego okna otwierał się cudowny widok na morze. - Nie spodziewaliśmy się takiego zaszczytu - tłumaczył się książę. - Ale pani służący przyniesie zaraz parę niezbędnych rzeczy i poprosimy przeoryszę o suknię dla pani... bo sami nie mamy niczego, co pasowałoby rozmiarem...
Liczba mnoga, której używał książę, brzmiała nieco dziwacznie, ale sam książę był postacią niecodzienną, więc Marianna postanowiła nie przywiązywać do tego wagi... - Chętnie przyjmę suknię, książę, ale co do reszty, proszę się nie trudzić. Sądzę, że znalezienie statku nie będzie czasochłonne... Puste spojrzenie starca ożywiło się nagle. - Wielkie statki rzadko do nas zawijają. Żyjemy tu jak na zapomnianej ziemi, ziemi wzgardzonej przez możnych tego świata. Na szczęście potrafi nas wyżywić, ale proszę się przygotować na to, że pani pobyt potrwa dłużej, niż pani początkowo sądziła... Proszę za mną, przyjacielu. Ostatnie słowa skierowane były oczywiście do Theodorosa, który stał już przy oknie i pożerał morze wygłodniałym wzrokiem. Przerwał kontemplację z wielką niechęcią i poszedł za księciem jak przykładny służący. Wrócił niedługo, niosąc z Atanazym ciężki stół, który ustawili przy oknie. Doszło do tego trochę przyborów toaletowych i postrzępionej bielizny. Krzątając się po pokoju, Atanazy nie przestawał opowiadać różności, szczęśliwy, że ma wokół siebie nowe twarze. Im bardziej jednak stawał się wylewny, tym bardziej posępniał Theodoros. -Jak pragnę zdrowia! - krzyknął widząc, że Atanazy zabiera się do słania łóżek. - Przecież my tu będziemy tylko przez parę godzin! A ty organizujesz nam pobyt na całe miesiące! Nasz brat Tombazis z Hydry z pewnością otrzymał już wiadomość przyniesioną przez gołębia i statek może pojawić się w każdej chwili! -Nawet jeśli wasz statek przypłynąłby za sekundę odpowiedział spokojnie Atanazy - nie możecie przestać odgrywać swoich ról. Jesteście wyczerpanymi rozbitkami, u kresu wytrzymałości... Potrzebujecie co najmniej jednej
nocy odpoczynku! Turcy nie zrozumieliby, dlaczego śpieszycie się tak bardzo i chcecie odpłynąć pierwszym lepszym statkiem, bez chwili oddechu! Dowódca Mahmud może być głupi... ale nie do tego stopnia! A poza tym książę jest uszczęśliwiony! Przyjazd księżnej przywraca mu młodość. Trzeba ci wiedzieć, że dawno temu, kiedy podróżował po Europie, odwiedził dwór weneckiego doży, a nawet samego króla Francji! Theodoros wzruszył ramionami z niesmakiem. -Musiał więc być bardzo bogaty, czego nie sposób powiedzieć o nim teraz! -Mylisz się - powiedział Atanazy z uśmiechem. - Mój pan wie od bardzo dawna, że nie jest rzeczą rozsądną wzbudzać zazdrość w sercu nieprzyjaciela. To jedna z niewielu zasad, o której wciąż jeszcze pamięta! Muszę już iść do urszulanek po suknię - uśmiechnął się do Marianny. - Lepiej zrobisz, jak pójdziesz ze mną. Żaden przyzwoity służący nie zakłóca odpoczynku swojej pani. Najwyraźniej jednak cierpliwość olbrzyma wyczerpała się doszczętnie. Zerwał z łóżka narzutę z wyblakłego jedwabiu i cisnął ze złością w drugi koniec pokoju. -Nie przywykłem do tego rodzaju życia! - krzyknął. Jestem kleftem, a nie służącym!.. -Jeśli będzie pan krzyczał głośniej - zauważyła chłodno Marianna - z pewnością już za chwilę dla nikogo nie będzie to żadną tajemnicą. Nie tylko zaakceptował pan tę rolę, ale sam ją pan wybrał! Osobiście nie mam najmniejszej ochoty kontynuować z panem tej podróży! Jest pan uciążliwy!.. Theodoros spojrzał na nią spod krzaczastych brwi wzrokiem pełnym nienawiści. Miała przez chwilę wrażenie, że pokaże jej zęby z wściekłości, ale on warknął tylko: -Muszę wypełnić obowiązek wobec mojego kraju! -A zatem proszę go wypełniać w ciszy! Nie zauważył
pan maksymy wyrytej nad wejściem do pałacu? Głosi ona: „Sustine vel abstine!" -Nie znam łaciny. -Znaczy to w przybliżeniu: „Przetrzymaj lub wycofaj się!" Od dłuższego czasu stosuję się do tej zasady i panu również gorąco ją polecam. A pan wciąż zrzędzi! Losu się nie wybiera, los się przyjmuje! I tak ma pan szczęście, że otrzymał pan cel godny najwyższego poświęcenia. Twarz Theodorosa była czerwona ze wzburzenia, a oczy ciskały gromy. - Wiem o tym od dawna i żadna kobieta nie będzie mi mówiła, co mam robić! - krzyknął. Następnie przebiegł przez pokój jak burza i z hukiem trzasnął drzwiami. Atanazy obserwował całą scenę z nie skrywanym oburzeniem, nie pojmując, jak można zachowywać się tak opryskliwie wobec damy. Pokiwał tylko głową i poszedł w kierunku drzwi. Zanim jednak wyszedł, uśmiechnął się porozumiewawczo do Marianny i powiedział: - Wasza Książęca Mość zapewne zgodzi się ze mną, że służący z prawdziwego zdarzenia należy w dzisiejszych czasach do rzadkości... Wbrew obawom Marianny, która spodziewała się ujrzeć klasztorną suknię z grubej wełny, Atanazy przyniósł jej ładną grecką sukienkę z surowego płótna, haftowaną ręcznie kolorową, jedwabną nicią. Wraz z nią matka przełożona przysłała szal do nakrycia głowy i kilka par sandałów różnych rozmiarów. Rzecz jasna, w niczym nie przypominało to eleganckich kreacji od Leroya, które wypełniały po brzegi jej kufry i płynęły teraz, ukryte na samym dnie amerykańskiego statku. Z pewnością zostaną sprzedane wraz z rodową biżuterią Sant'Anna, a zysk zagarnie John Leighton. Niemniej jednak umyta, uczesana i ubrana Marianna poczuła się znowu podobna do ludzi, co znacznie poprawiło jej nastrój. Ponadto
czuła się już prawie dobrze, a nudności, które zatruwały jej życie na „Morskiej Czarodziejce", zniknęły bez śladu. Gdyby nie dzień i noc ściskające jej żołądek uczucie głodu, zapomniałaby, że oczekuje dziecka i że upływający czas działa na jej niekorzyść. Jeśli nie uda jej się szybko pozbyć ciąży, wkrótce będzie zmuszona ryzykować życie. Zachodzące słońce oświetlało pokój. W dole port przebudził się już z popołudniowego snu. Część statków wyruszała na nocny połów, a część powracała. Były to jednak wyłącznie kutry rybackie, żaden z nich nie wyglądał na „wielki statek", godny „przewiezienia ambasadora" i Marianna, siedząc podparta przy oknie, poczuła udzielającą się jej niecierpliwość Theodorosa. Nie widziała go od czasu gwałtownego wyjścia z pokoju. Musiał być na nabrzeżu, pośród mieszkańców wyspy, na której została porzucona Ariadna, i obserwował horyzont, wypatrując marsli, kwadratowych latarń statku o wysokiej burcie... Czy przypłynie kiedykolwiek ów statek, po który pofrunął biały gołąb, i czy uda się jej dopłynąć do tego legendarnego miasta, w którym czekała na nią biała matka sułtana, z którą podświadomie związała już wszystkie swoje nadzieje? Od chwili kiedy dzięki Melinie odzyskała przytomność i chęć do życia, zdążyła sobie powtórzyć chyba ze sto razy, co zrobi, gdy dopłynie na miejsce. Po pierwsze pobiegnie do ambasady, zobaczyć się z księciem Latour-Maubourg i uzyskać dzięki niemu audiencję u sułtana. Następnie złoży skargę u uczciwej i wpływowej osoby, władnej zarządzić za pirackim masztowcem pościg, który objąłby całe wybrzeże śródziemnomorskie. Wiedziała, że Turcy są wspaniałymi marynarzami, mają szybkie i zwinne statki. Działając szybko, będzie można zaskoczyć Leightona w którymś ze śródziemnomorskich portów Afryki. Otoczony przez dziką hała-
strę pożałuje dnia swoich narodzin... a jego pasażerowie zostaną uratowani, jeśli nie jest już za późno na pomoc. Na wspomnienie Arkadiusza, Agaty i Gracchusa łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła myśleć o nich bez głębokiego smutku. Nigdy nie sądziła, kiedy miała ich na co dzień przy sobie, że są jej tak drodzy i bliscy. O Jasonie starała się ze wszystkich sił nie myśleć... co nie było takie łatwe! Myśl o nim pogrążała ją w rozpaczy, rozdzierała jej serce i wywoływała dręczące wyrzuty sumienia. Wybaczyła mu już jego okrucieństwo i ból, który jej zadał. Świadomie czy podświadomie, wyznawała sama przed sobą, że wina leżała po jej stronie. Jeśli miałaby do niego więcej zaufania, nie bałaby się tak przeraźliwie, że utraci jego miłość, gdy pozna całą prawdę o jej porwaniu we Florencji. Gdyby miała choć odrobinę więcej odwagi! Ale samo „gdyby" nie mogło już niczego zmienić... Dotykała wąskimi palcami ciepłego kamienia, jakby chciała w tym geście znaleźć ukojenie. Iluż przeróżnych zdarzeń musiał być świadkiem ten stary pałac, którego surowa fasada jakby doradzała zaakceptowanie cierpienia! Ileż razy promienie słoneczne, odbijające się od morskich fal, wpadały do pokoju przez okno? Ale czyje twarze oświetlały, czyje radości lub łzy? Samotność Marianny wypełniły nagle bezimienne cienie, lekkie kształty unoszące się w złotawym pyle zachodzącego słońca. Przytłumione głosy wszystkich kobiet, które żyły, kochały, cierpiały pośród tych dostojnych murów, szeptały jej, że życie nie kończy się na tym starym pałacu u brzegu wyspy, który obudził się teraz na moment, żeby zapaść natychmiast w głęboki sen... Czekało na nią jeszcze tyle dni, wypełnionych miłością. „Miłość? Kto pierwszy nazwał tym słowem miłość? Powinien raczej obdarzyć ją imieniem agonii..." Kiedyś, słysząc te dwa wersy, Marianna uśmiechnęła się.
To było dawno temu, kiedy miała siedemnaście lat i w uniesieniu tamtych dni wydawało się jej, że kocha Francisa Cranmere'a. Od kogo je usłyszała? Jej pamięć, zwykle tak wierna, odmawiała teraz posłuszeństwa. Z pewnością jednak owa osoba wiedziała... - Czy księżna zechciałaby zejść na dół, aby zaszczycić swoją obecnością księcia, który czeka z kolacją? Łagodny głos Atanazego wydał się naraz niczym wezwanie na Sąd Ostateczny. Sprowadzona na ziemię Marianna uśmiechnęła się niepewnie. - Idę... zaraz przyjdę... Gdy wyszła z pokoju, Atanazy zamknął okno i spuścił drewniane żaluzje, co definitywnie zakończyło jej deprymujące rojenia. Zanim zdążyła jednak dojść do schodów i oprzeć dłoń na białym marmurze, dobiegł do niej zadyszany służący. -Chciałbym prosić Jej Książęcą Mość, żeby nie zaskoczyło jej nic, co zobaczy lub usłyszy podczas kolacji powiedział. - Książę jest już bardzo stary i od dawna nikt tu nie gościł. Jest wzruszony zaszczytem, jaki go spotyka dzisiejszego wieczoru... ale od zbyt dawna żyje wyłącznie wspomnieniami. W pewien sposób stały się jego częścią, towarzyszą mu w każdej minucie jego życia. Musiała pani zauważyć, że zawsze używa liczby mnogiej. Nie wiem, czy wyraziłem się dostatecznie jasno... -Niech pan będzie spokojny, Atanazy - powiedziała łagodnie Marianna. - Od dawna już nic nie jest w stanie mnie zdziwić! -Przecież księżna jest taka młoda!.. -Młoda? Tak... może! Ale nie tak młoda, jak na to wyglądam... Może być pan pewien, że nie sprawię przykrości księciu i... nie spłoszę żadnego z bliskich mu cieni! A jednak ta kolacja pozostawiła w niej przedziwne uczucie
nierealności. Nie tyle z powodu starodawnego stroju z zielonego atłasu, który przywdział książę i który z pewnością służył mu niegdyś w jego europejskich podróżach. Niezwykłość owej kolacji wynikała z faktu, że książę prawie nie odzywał się do niej podczas wspólnej biesiady. Przywitał ją bardzo uroczyście, stojąc u progu sali, w której zardzewiała zbroja pełniła wartę przed odpadającymi freskami. Trzymając jej dłoń, poprowadził ją wzdłuż nieskończenie długiego stołu, zastawionego starymi srebrami, aż do przygotowanego dla niej krzesła, ustawionego z prawej strony książęcego miejsca. Po przeciwnej stronie stołu leżało nakrycie bliźniaczo podobne do książęcego, tyle tylko, że niebieski talerz ze starego fajansu z Rodos przykryty był delikatnie rozłożonym wachlarzem z masy perłowej i z malowanego jedwabiu, a obok w kryształowym flakoniku stała śliczna róża. Przez cały czas posiłku stary książę zwracał się znacznie częściej do niewidzialnej pani domu niż do swojej młodej sąsiadki. Z rzadka odwracał się w stronę Marianny, starając się prowadzić rozmowę tak, jakby cień księżnej małżonki był godny całej należnej mu uwagi. Było w księciu tyle czułej i dawno już przebrzmiałej galanterii, że do oczu Marianny napłynęły łzy wzruszenia. Poruszona do głębi, obserwowała tę scenę wiernej miłości małżeńskiej, silniejszej niż śmierć. Miała na imię Fiorenza. Książę tak bardzo chciał wskrzesić jej obraz, że jego pragnienie przywoływało iluzję. Mariannie wydało się, że wachlarz lekko się poruszył... Od czasu do czasu rzucała ukradkowe spojrzenia przez poręcz krzesła, starając się odszukać wzrokiem Atanazego, który stał w pobliżu, w swym czarnym stroju, ozdobionym białymi rękawiczkami. Mimo różnorodności i smakowitości przyniesionych potraw, mimo ciągłego apetytu, porównywalnego z łakomstwem Adelajdy, Marianna nie była w stanie niczego przełknąć. Jadła półgębkiem, starając się uczestni-
czyć, na tyle, na ile mogła, w spotkaniu z duchami, i modliła się, żeby nie trwało to zbyt długo. Kiedy książę podniósł się w końcu i z ukłonem wyciągnął do niej rękę, z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Pozwoliła odprowadzić się do drzwi, usiłując zapanować nad przemożną chęcią ucieczki. Zmusiła się nawet do ukłonu przed pustym krzesłem. W ślad za nimi podążał Atanazy, niosąc pochodnię. Na progu swego pokoju Marianna poprosiła księcia, żeby nie zakłócał sobie wieczoru i nie szedł z nią dalej. Jej serce ścisnęło się, gdy ujrzała, jak wracał do jadalni, pełen radosnego pośpiechu. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, spojrzała na Atanazego błędnym wzrokiem. -Całe szczęście, że mnie pan uprzedził, Atanazy! To okropne! Biedny człowiek... -Jest z tym szczęśliwy. Wasza Książęca Mość nie powinna mu współczuć. Pani wizyta stanie się tematem wielu rozmów z księżną Fiorenzą. Ciągle z nią rozmawia. Widzi ją, jak się przechadza lub siada naprzeciwko niego. Czasami w zimowe wieczory gra dla niej na klawesynie, który sprowadził dawno temu, za astronomiczną sumę pieniędzy, z Ratyzbony, bo uwielbiała muzykę... -A... kiedy księżna umarła? -Ależ ona nie umarła! Dokładniej mówiąc, nie wiemy, co się z nią teraz dzieje. Wyjechała stąd jakieś dwadzieścia lat temu, z osmańskim namiestnikiem wyspy, który ją uwiódł. Jeśli w ogóle jeszcze żyje, to z pewnością jest zamknięta w którymś z licznych haremów... -Uciekła z Turkiem? - powiedziała zdumiona Marianna. - Musiała oszaleć! Książę sprawia wrażenie bardzo dobrego człowieka, łagodnego... nie mówiąc już o tym, że dwadzieścia lat temu był z pewnością znacznie przystojniejszy... Atanazy wzruszył ramionami, wyrażając w ten sposób swój pogląd na temat kobiecej logiki.
-Ona nie oszalała! - powiedział. - Była jedynie piękną, lekkomyślną kobietą i umierała z nudów! -Z całą pewnością życie w haremie dostarczyło jej mnóstwo emocji! - zauważyła Marianna z sarkazmem. -Turcy nie są głupcami! Istnieją kobiety stworzone do tego rodzaju życia. Inne nie lubią, kiedy wznosi się je na piedestał. Czują się osamotnione i boją się. Nasza księżna należała obu kategorii jednocześnie. Uwielbiała przepych, lenistwo, słodycze i uważała swojego męża za nieszczęśliwca, bo za bardzo ją kochał! W dniu jej wyjazdu w księciu coś pękło. Nigdy nie pogodził się z myślą, że już jej nie zobaczy, i zachowywał się tak, jakby nic się zmieniło. Sądzę, że pragnienie ujrzenia jej było tak wielkie, że teraz widzi ją naprawdę i jest szczęśliwy, bo czas nie zdołał zmienić obiektu jego miłości... Ale nie chcę już dłużej zanudzać Waszej Książęcej Mości, najwyższy czas odpocząć. -Wcale mnie pan nie nudzi ani nie jestem zmęczona. Jedynie trochę wzruszona... Proszę mi powiedzieć, gdzie jest Theodoros? Nie widziałam go od dłuższego czasu. -U mnie. Port jest dla niego tak wielką atrakcją, że postanowiłem go tam wysłać. Zajmie się nim moja matka. Jeśli jednak jego usługi... -Nie, dziękuję - przerwała Marianna z uśmiechem..Usługi Theodorosa nie są mi w żaden sposób potrzebne. Chodźmy na górę. Otwierając drzwi do swojego pokoju Marianna zauważyła, że obok łóżka stoi niewielka taca, wypełniona owocami, chlebem i serem. - Przyszło mi do głowy - powiedział Atanazy - że skoro przy stole nie miała pani apetytu, to oznacza, że w nocy będzie pani bardzo głodna. Marianna podeszła do niego i uścisnęła jego pulchną dłoń. - Atanazy - powiedziała - gdyby nie to, że jest pan
jedynym realnym skarbem księcia, poprosiłabym pana, aby mi pan towarzyszył. Sługa taki jak pan jest prawdziwym darem niebios! - Ja po prostu kocham księcia... Wasza Książęca Mość jest zdolna wzbudzić oddanie jeszcze większe niż moje. Życzę księżnej dobrej nocy... I proszę niczego nie żałować!.. Noc zapewne byłaby tak spokojna i dobra, jak tego życzył Atanazy, gdyby Marianna mogła przespać ją do końca. Gdy była pogrążona w głębokim śnie, czyjaś ręka potrząsnęła nią gwałtownie. - Szybko, proszę wstawać! - wyszeptał pośpiesznie Theodoros. - Statek już czeka! Otworzyła z trudem jedno oko i spojrzała na zniecierpliwioną twarz olbrzyma, którego oświetlał płomień świecy. -Co takiego? - zapytała zaspanym głosem. -Powiedziałem, że przypłynął już statek, że na nas czeka i że musi pani natychmiast wstać. Szybko, jazda! Aby ostatecznie rozbudzić ją i zmusić do pośpiechu, ściągnął z niej koce i rzucił na ziemię, odsłaniając widok, na który nie był przygotowany. Marianna leżała nagusieńka, okryta jedynie swoimi długimi, czarnymi włosami, które pięknie ozłacał płomień świecy. Theodoros stanął jak wryty, podczas gdy Marianna, teraz już zupełnie obudzona, rzuciła się na prześcieradła wykrzykując z wściekłością: - Cóż to za zwyczaje?! Zwariował pan?.. Theodoros z trudem przełknął ślinę i pogładził brodę drżącą ręką. Patrzył cały czas wielkimi oczami na łóżko, w tej chwili puste, na którym przed chwilą leżała młoda kobieta. -Proszę mi wybaczyć!.. - wybełkotał z trudem. - Nie wiedziałem. Nie pomyślałem, że... -Zostawmy w spokoju pana przypuszczenia! Jeśli dobrze zrozumiałam, to przyszedł mnie pan obudzić! O co chodzi? Czy już wyruszamy?
-Tak... zaraz. Statek czeka już na nas! Powiedział mi o tym Atanazy. -Coś takiego! Przecież to zupełnie nie ma sensu! Ciemno choć oko wykol! Która godzina? -Chyba już północ... albo trochę później! Stojąc cały czas przykuty do jednego miejsca, mówił jak w malignie. Schowana za zasłonami łóżka Marianna obserwowała go z niepokojem. Nagle przestał się śpieszyć. Jeszcze trochę i zapomni, po co w ogóle przyszedł. Na jego surowej twarzy pojawiła się słodycz, jakiej nigdy przedtem nie widziała. Theodoros poddawał się oczarowaniu i trzeba było za wszelką cenę wyrwać go z tego stanu. Nie wychodząc z ukrycia Marianna wyciągnęła rękę w stronę małego dzwoneczka z brązu, który zostawił jej Atanazy, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała. Zawahała się jednak przez chwilę. - Niech pan idzie spać - poradziła. - To niezwykłe, że statek już przypłynął. Nie możemy jednak odjechać w ten sposób, nic nikomu nie mówiąc... Theodoros nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ w drzwiach pojawił się Atanazy. Jego oczom ukazała się taka oto scena: księżna schowana była za zasłoną, spoza której wystawała tylko głowa i gołe ręce. Theodoros patrzył błędnym wzrokiem na jej łóżko, jakby za chwilę miał na nie upaść. -No więc? - wyszeptał służący tonem wymówki. - Co się dzieje? Nie ma czasu do stracenia! -A więc to prawda? - zapytała Marianna, nie ruszając się z miejsca. - Odpływamy? Sądziłam, że ze względu na Turków mamy zostać tu jeszcze parę dni! -Istotnie. Jednakże musicie się pośpieszyć, jeśli chcecie uniknąć kłopotów. To, co zagraża nam ze strony Turków, nie ma większego znaczenia! Kapitan statku przysłanego z Hydry powiedział, że w stronę Naksos płyną trzy pirackie statki
braci Kuloughis. Jeśli zastaną was na wyspie, możecie nigdy już nie ujrzeć Konstantynopola, za to znaleźć się w Tunisie na jakimś targu niewolników... - Niewol... już idę! Proszę tylko wyprowadzić Theodorosa, żebym mogła się ubrać. Zamienił się chyba w słup soli! Istniały słowa zdolne wyprowadzić ją z równowagi i jednym z nich było niewolnictwo. Podczas gdy Atanazy zajęty był Theodorosem, Marianna ubrała się szybko i dołączyła do mężczyzn czekających na nią w ciemnym korytarzu. Kiedy pojawiła się ze świecą w dłoni, Theodoros zdążył już przyjść do siebie. Spojrzał na nią wzrokiem pełnym urazy, dając jej do zrozumienia, że nieprędko wybaczy jej chwilę słabości, której była przyczyną. Atanazy jednak uśmiechnął się krzepiąco i podał rękę, żeby ułatwić jej zejście ze schodów. - Wstyd mi wyjeżdżać w ten sposób, ukradkiem - powiedziała Marianna. - Zupełnie, jakbym była złodziejką! Co na to powie książę Sommaripa? Atanazy spojrzał uważnie na Mariannę i powiedział: - Ależ absolutnie nic nie powie! Cóż innego mógłby powiedzieć oprócz: „Bardzo się cieszę..." lub: „To wspaniały pomysł..." Powiem mu, że wyjechała pani na spacer z księżną Fiorenzą. Nie będzie to nic trudnego... Prowadzeni przez Atanazego, który wydawał się widzieć w ciemności, Marianna i Theodoros zeszli labiryntem uliczek do portu. Gdy jednak dotarli do nabrzeża, skierowali się w stronę wysepki, na której wznosiły się ruiny małej świątyni. Wielki trójmasztowiec, którego dziób zwężał się jak koniec miecza, stał zakotwiczony przy niewielkiej mierzei. Jego imponujące omasztowanie łączyło w niezwykły sposób żagle w kształcie trapezu z trójkątnymi masztami. Nie było ani jednego światła na pokładzie i kołyszący się lekko statek w cichym porcie wyglądał jak zjawa.
- Szalupa czeka przy kapliczce rycerzy z Rodos! - wyszeptał Atanazy. - Jest tuż obok... W miarę jednak jak zbliżali się do statku, Theodoros coraz bardziej pochmurniał. -To nie jest statek Miaulisa ani Tombazisa - wymamrotał pod nosem. - Do kogo on należy? -Należy do Tsamadosa! - powiedział zirytowany Atanazy. - To jego ostatnia zdobycz, wspaniały okaz, jak się wydaje! Tak czy owak, jakie to ma znaczenie, przecież to statek, który przysłano ci z Hydry! Oczywiście, jeśli nie chcesz płynąć... Ciężka dłoń olbrzyma oparła się na ramieniu służącego. - Masz rację, bracie, wybacz mi, proszę. Sądzę, że nigdy jeszcze nie byłem tak zdenerwowany jak w tej chwili. Proszę - dodał przez zęby - oto skutki podróżowania z kobietami! Szalupa rzeczywiście czekała przy kamiennych schodkach, skąd wyłoniły się dwie ciemne postacie marynarzy, których zadaniem było przewiezienie pasażerów na pokład statku. Marianna ścisnęła odruchowo dłoń Atanazego. Niepokoiła się bez wyraźnych powodów. Może dlatego, że noc była taka ciemna i czekał na nią nieznany statek. Miała wrażenie, że opuszcza ostatniego przyjaciela i wyrusza w nieznane. Była półżywa ze strachu. Atanazy czując jej niepokój wyszeptał: - Wasza Książęca Mość nie boi się, mam nadzieję? Mieszkańcy Hydry to dobrzy, dzielni ludzie. Nie musi się pani niczego obawiać w ich towarzystwie! Proszę mi pozwolić, bym podziękował za wizytę i życzył udanej podróży! Tych parę słów wystarczyło, żeby się rozpogodziła. - Dziękuję panu, Atanazy! Dziękuję za wszystko... Pożegnanie trwało krótko. Przy pomocy marynarzy Ma-
rianna zeszła prawie po omacku z chropowatych, oślizgłych schodów, modląc się cały czas, żeby nie spaść na głowę. Dotarła jednak bez trudu do kołyszącej się łodzi, na którą jednym susem przedostał się Theodoros. Łódź odbiła od brzegu, popchnięta bosakiem, i jednocześnie dwaj marynarze zaczęli wiosłować. Otyła sylwetka Atanazego stawała się coraz mniejsza, a domy na nabrzeżu przestały być widoczne. Podczas przeprawy nie padło ani jedno słowo. Theodoros stał na przodzie szalupy, płonąc z niecierpliwości dotarcia na statek. Ledwo dotknęli sznurowej drabinki, zwisającej z burty, a już wdrapał się na górę z nieprawdopodobną jak na takiego kolosa zwinnością i zniknął za barierką. Marianna wspięła się nieco wolniej, lecz dostatecznie zwinnie i sprawnie, żeby nie korzystać z pomocy marynarzy. Gdy jednak dotarła na pokład, z miejsca pochwyciły ją silne ręce i przeniosły na mostek. Natychmiast poczuła, że coś jest nie w porządku... Theodoros stał przed ciemną i nieruchomą grupą, która miała w odczuciu Marianny złowieszczy wygląd. Przypominała aż nadto owe cienie, które obserwowały ją z pokładu „Morskiej Czarodziejki", gdy Leighton opuszczał ją na linie do łodzi, wydając na pewną śmierć! Theodoros mówił coś do nich w języku nowogreckim, którego nie rozumiała. Lecz jego przyzwyczajony do wydawania rozkazów głos załamywał się dziwnie, co jego towarzyszka odczytała jako przejaw źle ukrytej trwogi. Przerażające było to, że mówił sam i że nikt mu nie odpowiadał. Dwaj marynarze z łodzi zdążyli już wejść na górę i stali tak blisko Marianny, że czuła na plecach ich oddechy. Nagle ktoś odsłonił zakrytą latarnię i oświetlił nią twarz, która wyłoniła się z ciemności na tle wielkiego masztu. Była to twarz mężczyzny o żółtej skórze, ostrych rysach, czarnych wąsach i twardym spojrzeniu, patrzącym spod szerokiego, pooranego bruzdami czoła. Owa twarz
śmiała się, ale śmiała się w zupełnej ciszy, z okrucieństwem, od którego ciarki przeszły Mariannie po plecach. Ten demoniczny widok podziałał na Theodorosa tak, jakby zobaczył głowę Meduzy. Wrzasnął z wściekłości, a potem odwracając do Marianny swoją bladą jak kreda twarz, wyszeptał: - Zostaliśmy zdradzeni! To jest właśnie piracki statek Nicolasa Kuloughisa!.. - Nie zdążył powiedzieć niczego więcej. Rzuciła się na nich zgraja piratów i pociągnęła w głąb statku. Zanim Marianna zniknęła w czarnym włazie, zdążyła zobaczyć błyszczącą nad nią wysoko wielką gwiazdę, którą przesłonił podnoszony powoli żagiel, jakby czyjaś dłoń zasłaniała oczy, z których płynęły łzy...
Między Scyllą a Charybdą Podpokładzie było ciemne, duszne, śmierdzące starym brudem i zjełczałym olejem. Marianna została bezceremonialnie rzucona w kąt z ostatniego stopnia drabinki, gdy tymczasem Theodorosa zaciągnięto w jakąś inną część statku. Upadła na coś szorstkiego, co zapewne było starym workiem, w który natychmiast zaszyła się, ogłuszona dochodzącymi zewsząd wrzaskami. Przytłaczająca cisza sprzed chwili jakby rozprysła się na kawałki. Krzyki piratów, jak również podnoszona przez nich wrzawa, która zagłuszała wściekłe wrzaski więźnia, wynikała w dużej mierze z ogromnego zdumienia. Tak jakby piraci nie spodziewali się równie wspaniałego łupu. Nie było najmniejszej wątpliwości, że najwyższą wartość przedstawiał dla nich Theodoros, a Marianna była jedynie dodatkiem. Stało się to dla niej oczywiste, gdy potraktowano ją jak zawalidrogę... z której jedyna korzyść może być taka, że się ją sprzeda po korzystnej cenie na tuniskim targu, czego tak obawiał się Atanazy... Wspominając zarządcę księcia Sommaripa ani przez moment nie pomyślała, że to on mógłby dopuścić się zdrady. Było jednak faktem niezaprzeczalnym, że właśnie on pierwszy zobaczył ów statek z kwadratowym żaglem, on rzekomo
nawiązał kontakt z załogą (czy to nie on powiedział, że właścicielem statku jest niejaki Tsamados?), on również pośpieszał dwójkę uciekinierów i ponaglał ich do odpłynięcia, nie zważając na kłopotliwe pytania, które dowódca tureckiego garnizonu mógłby zadać jego panu... Marianna nie mogła uwierzyć, aby tyle podłości kryło się w duszy człowieka, który po dwudziestu latach służby potrafił mieć łzy w oczach na widok swojego pana, prowadzącego salonową rozmowę z cieniem. Niewykluczone, że ludzie z Hydry nie byli aż tak godni zaufania, jak sądzono... albo wszystko to było jakąś fatalną pomyłką! Widząc przypływający statek Atanazy naprawdę mógł pomyśleć, że to ten właściwy (przecież nawet sam książę powiedział Mariannie, że duże statki bardzo rzadko zawijają do Naksos). Nawiązał z piratami rozmowę, nie mając zielonego pojęcia, kim naprawdę są, a oni, wietrząc niezły interes, szybko podjęli grę, uważając, żeby się nie zdradzić... Niestety, była to tylko jedna z wielu hipotez, krążących nieustannie po głowie Marianny. Starała się wyrzucić je z myśli za wszelką cenę, gdyż nie był to najlepszy moment na roztrząsanie tego typu wątpliwości! Wobec nagłego i przerażającego zagrożenia, jakie pojawiło się przed nią, zmusiła się do skoncentrowania wszystkich wysiłków na jednym: jak wyjść z tego cało? W jej ciemnej kryjówce pojawił się promyk światła, biegnący aż do schodów. Nadchodzili mężczyźni, którzy przed chwilą uwięzili Theodorosa. Przekrzykiwali się jeden przez drugiego, oceniając zyski, jakie przyniesie im więzień. Marianna nie znała nawet jego nazwiska, domyślała się jedynie, że musi to być ktoś znacznie ważniejszy, niż początkowo przypuszczała. Dowódca szedł w środku, oświetlony lampą niesioną przez jednego z marynarzy.
Zdecydowana kuć żelazo póki gorące podniosła się i stanęła przed drabiną. Zagrodziła im przejście, modląc się w duchu, aby różnica językowa nie okazała się barierą nie do pokonania. Uznała, że najwyższy czas, nawet jeśli miałoby to zdać się na nic, żeby posłużyć się imieniem cesarza Francuzów, cieszącym się pewnym szacunkiem nawet w tym dzikim otoczeniu. Szansa była nikła, ale zawsze warto spróbować. Tak więc, aby zaprezentować się należycie, odezwała się po francusku do herszta piratów: - Nie sądzi pan, że winien mi pan jest pewne wyjaśnienia? Jej czysty głos zabrzmiał jak pobudka. Mężczyźni natychmiast umilkli. Ich spojrzenia skupiły się na szczupłej sylwetce w jasnej sukience, stojącej przed nimi z godnością, która zwróciła ich uwagę, mimo że prawdopodobnie nie zrozumieli sensu wypowiedzianych przez nią słów. Źrenice Nicolasa Kuloughisa zwęziły się i aż cicho gwizdnął, co mogło oznaczać równie dobrze podziw, jak i pogardę. Ku wielkiemu zdumieniu Marianny odpowiedział w języku Woltera, choć z silnym obcym akcentem. -Ach, tak! Jesteś francuską damą? Sądziłem, że to wierutne kłamstwo! -Co pana zdaniem jest kłamstwem? -Właśnie ta cała historia z francuską damą. Kiedy przechwyciliśmy gołębia pocztowego, myślałem, że to jakiś pretekst, pod którym kryje się coś znacznie bardziej interesującego. W przeciwnym razie po co zadawać sobie tyle trudu dla czegoś tak niewiele znaczącego jak kobieta, nawet jeśli jest Francuzką? I nie pomyliliśmy się, bo udało nam się wziąć do niewoli jednego z najbardziej osławionych buntowników, człowieka nieuchwytnego, za którego wielki władca oddałby cały swój skarb, Theodorosa Lagosa we własnej osobie! To najlepszy interes w moim życiu, drogo sobie policzę za jego głowę!
- Jestem, być może, tylko kobietą - odpowiedziała Marianna, której to nazwisko niewiele mówiło - ale moja głowa również jest wiele warta. Jestem księżną SanfAnna, osobistą przyjaciółką cesarza Napoleona I, który wysłał mnie z misją dyplomatyczną do mojej kuzynki Nakhshidil, matki sułtana, panującego w cesarstwie osmańskim! Ten korowód wielkich nazwisk wywarł chwilowo pewne wrażenie na piracie, ale kiedy Marianna już sądziła, że wygrała partię, wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem, który natychmiast podchwycili służalczo otaczający go mężczyźni. Miało to ten skutek, że zostali czym prędzej odesłani do swoich zajęć, poganiani krzykliwymi rozkazami dowódcy. Po czym Kuloughis ponownie zaczął się śmiać. -Czy powiedziałam coś zabawnego? - odezwała się oschle Marianna. - Sądzę, że cesarz nie doceniłby pańskiego poczucia humoru. Nie jestem również przyzwyczajona do tego, żeby żartowano ze mnie! -Ależ... ja się z ciebie nie śmieję! Przeciwnie, podziwiam cię. Dano ci do odegrania rolę, którą grasz po mistrzowsku. O mały włos dałbym się nabrać! -A więc, pana zdaniem, nie jestem osobą, za którą się podaję? -Jasne że nie! Jeśli byłabyś wysłanniczką wielkiego Napoleona, a na dodatek jego przyjaciółką, nie błąkałabyś się po morzu w stroju greckiej wieśniaczki i w towarzystwie notorycznego buntownika, szukając dogodnego statku, aby dopłynąć do Konstantynopola! Płynęłabyś na pięknej fregacie, z łopoczącą francuską flagą i... -Mój statek zatonął - odparła Marianna wzruszając ramionami. - Mam wrażenie, że to się często zdarza w tych szerokościach geograficznych! -Tak, to prawda, zwłaszcza gdy wieje meltem, niebezpieczny letni wiatr. Wówczas jednak wszyscy idą na dno...
albo zostaje zaledwie paru cudem ocalałych. Twoja opowieść jest mało prawdopodobna... -Tak jednak było. Może pan wierzyć lub nie... -No właśnie... nie wierzę!.. Po czym bez uprzedzenia wygłosił pod adresem Marianny krótką, lecz porywczą tyradę w języku greckim, z której oczywiście nie zrozumiała ani słówka i której wysłuchała bez mrugnięcia okiem, pozwalając sobie nawet na luksus pogardliwego uśmieszku. - Proszę się nie trudzić - powiedziała. - Nie dotarło do mnie nic z tego, co pan przed chwilą powiedział. Zapadła cisza. Twarz Nicolasa Kuloughisa wykrzywił nieprzyjemny grymas. Przyjrzał się uważnie tej nieugiętej kobiecie, która ośmieliła się stawić mu czoło. Najwyraźniej był zbity z tropu. Jaka kobieta potrafi wysłuchać bez drgnienia, a nawet z uśmiechem, najbardziej ordynarnych przekleństw, zmieszanych z opisem wymyślnych tortur, które zapowiada się jej, żeby zaczęła mówić? Chyba że w istocie ona nie zrozumiała nic z tego, co do niej mówiono... Kuloughis nie należał jednak do ludzi, którzy zastanawiają się długo. Wzruszył ramionami ze złością i pozbył się wątpliwości jak niepotrzebnego ciężaru. - Może to prawda, że jesteś cudzoziemką... albo masz wyjątkowo silne nerwy! Tak czy owak, niczego to nie zmienia w sprawie, która mnie interesuje. Twój przyjaciel Theodoros zostanie przekazany kandyjskiemu paszy, który wypłaci mi za niego sutą nagrodę. Ty natomiast wydajesz się dostatecznie ładna, żeby zatrzymać cię aż do powrotu do Tunisu, gdzie pokażemy cię bejowi. Jeśli spodobasz mu się, może okazać się szczodry. Chodź ze mną, zaprowadzę cię tam, gdzie będzie ci wygodniej. Uszkodzony towar nie sprzedaje się dobrze! Wziął ją za rękę i pociągnął na strome schody, mimo
wyraźnego oporu z jej strony. Nawet za cenę poprawy warunków podróży, nie chciała odchodzić od swojego towarzysza, który nagle wydał się jej bliski. Theodoros był dzielnym człowiekiem, ofiarą tej samej mimowolnej zdrady małego fruwającego gońca, i przez to czuła się z nim solidarna. Niestety, sękate dłonie Kuloughisa, mocno zaciśnięte wokół jej szczupłej ręki, sprawiały jej tyle bólu, jakby były z żelaza. Tak jak się tego obawiała, dowódca piratów pociągnął ją w stronę rufy. Domyślając się, że zabiera ją w swoje prywatne rewiry, przygotowała się na zaciekłą obronę. Kto mógł wiedzieć, czy nie postanowi wypróbować jej osobiście, zanim wystawi ją na sprzedaż? Takie rzeczy musiały być na porządku dziennym. Istotnie, drzwi, które otworzył przed nią, a następnie pieczołowicie zamknął, prowadziły do jego prywatnego salonu. Pomieszczenie to w żaden sposób nie odpowiadało wyobrażeniom na temat wyglądu pirackiej kabiny, o której można by sądzić, że będzie w niej panował bałagan i orientalny przepych. Pokój ów był surowy. Ciemne, mahoniowe meble i przedmioty z miedzi tworzyły nastrój skromnej elegancji, której nie powstydziłby się angielski admirał. Panował w nim idealny porządek i czystość, nie był jednak nie zamieszkany. Kiedy Marianna znalazła się w środku, popchnięta przez Kuloughisa, zauważyła młodego chłopca, półleżącego na łóżku wśród czerwonych aksamitnych poduszek, które były jedynym kolorowym akcentem w tym pokoju. Chłopiec przykuwał uwagę swoim wyglądem. W pewien trudny do określenia sposób przypominał ekstrawaganckie dzieło sztuki. Był ubrany w wyszukany sposób. Miał na sobie szerokie bufiaste spodnie z jasnobłękitnego jedwabiu oraz jedwabną szamerowaną kurtkę, bezlitośnie ściśniętą w dziewczęcej ta-
lii. Na głowie miał fez z długim, złotym frędzlem, spod którego wymykały się grube, gęste loki. Młody efeb rozglądał się po pokoju rzewnym wzrokiem łani. Jego oczy były mocno podkreślone cieniem i ołówkiem, a nadąsane karminowe usta w głównej mierze zawdzięczały swój intensywny kolor czerwonej szmince. Niewątpliwie piękne, lecz urodą zdecydowanie kobiecą, to stworzenie-hybryda zajmowało się drobiazgowym czyszczeniem wyjątkowo obscenicznej statuetki fauna. Chłopiec polerował ją, z iście macierzyńską troskliwością, swoimi długimi, gibkimi palcami. To z pewnością on był tajemniczym gospodarzem tego wyśmienicie utrzymanego miejsca. Głośne wtargnięcie Kuloughisa wraz z Marianną nie poruszyło go ani trochę. Zmarszczył jedynie wyskubane brwi i spojrzał na młodą kobietę wzrokiem, w którym oburzenie walczyło ze wstrętem. Z pewnością miałby równie poirytowany wygląd, gdyby nagle Kuloughis wrzucił w sam środek jego wyrafinowanego świata kubeł pełen śmieci. Było to nowe i nieoczekiwane doświadczenie dla jednej z najładniejszych kobiet Europy! Ogromny pokój był oświetlony bukietami perfumowanych świec. Kuloughis zaciągnął Mariannę przed jedną z nich i zwinnym ruchem ręki ściągnął z niej wyszywany szal, który zasłaniał głowę i oczy. Spod niego ukazała się czarna, błyszcząca masa upiętych włosów, a wściekłość zapaliła ogniki w zielonych oczach. Kiedy dotknął jej ręką, odsunęła się odruchowo. -Co pan robi? -Nie widzisz? Oceniam towar, który zamierzam zaproponować znawcy. Niewątpliwie, masz piękną twarz i wspaniałe oczy, ale nigdy nie wiadomo, co kobiety z mojego kraju chowają pod zasłonami! Otwórz usta! -Mam otworzyć...
- Powiedziałem, otwórz usta! Chcę zobaczyć twoje zęby. I zanim Marianna zdążyła zaprotestować, chwycił jej głowę obiema rękami i wprawnym, zdradzającym długą praktykę gestem otworzył jej szczęki. Pomimo oburzenia, że potraktowano ją jak pierwszego lepszego konia, musiała poddać się poniżającemu procederowi, który zresztą ogromnie usatysfakcjonował pirata. Gdy jednak Kuloughis chciał rozpiąć jej suknię, odskoczyła do tyłu i schowała się za stół, zajmujący centralne miejsce w pokoju. - O nie! Tylko nie to!.. Pirat wyglądał na zaskoczonego. Wzruszył jedynie ze złością ramionami i zawołał: - Stefanos! Z pewnością było to imię owego czarującego chłopca, spoczywającego na łóżku. Niewątpliwie Kuloughis wzywał go na pomoc. Młodzieńcowi jednak nie spodobało się to, zaczął przeraźliwie krzyczeć, zaszył się jeszcze głębiej w poduszkach, jakby obawiał się, że jego pan każe mu z nich wyjść. Cienkim, piskliwym głosem, który zabrzmiał w uszach Marianny jak kocia muzyka, wyrzucił z siebie potok słów. Ich ogólny sens był jasny. Delikatna istota nie chciała pobrudzić sobie ślicznych rączek kontaktem z tak odpychającym stworzeniem, jakim jest kobieta! Marianna, która poczuła do niego równie silną niechęć, sądziła, że za taki brak subordynacji pupilek zostanie ukarany solidnym laniem, ale Kuloughis zadowolił się wzruszeniem ramion z pobłażliwym uśmiechem, który źle harmonizował z jego dziką twarzą, i... rzucił się na Mariannę. Zafascynowana sceną, która rozgrywała się na jej oczach, pozwoliła się zaskoczyć. Zamiast próbować ponownie rozpiąć jej suknię, pirat obmacał pośpiesznie ciało młodej kobiety, zwracając szczególną uwagę na piersi, których jędrność
wywołała pomruk zadowolenia. Takie traktowanie sprawiło, że Marianna, sina z wściekłości, wymierzyła handlarzowi niewolników dwa zamaszyste policzki. Przez krótką chwilę napawała się odniesionym zwycięstwem. Kuloughis, zamieniony w słup soli, pocierał odruchowo policzek, gdy tymczasem jego czarujący przyjaciel, zesztywniały z oburzenia, wyglądał, jakby miał za chwilę zemdleć. Trwało to jednak tylko chwilę. Parę sekund później zrozumiała, że drogo zapłaci za swój czyn. W mgnieniu oka złość zalała żółtą twarz handlarza i stał się zielony. Ogarnęła go wściekłość z powodu poniżenia, jakie musiał znieść na oczach swojego pięknego przyjaciela. Podrażniony krzykami chłopca, który zanosił się gardłowym wrzaskiem jak oszalały muezin, chwycił młodą kobietę i wyciągnął ją z kabiny. - Zapłacisz mi za to, suko! - wycedził przez zęby. Pokażę ci, kto tu rządzi! Każe mnie wychłostać - pomyślała przerażona Marianna widząc, że ciągnie ją w kierunku jednej z olbrzymich armat, broniących statku - albo jeszcze gorzej! W jednej chwili została przywiązana do działa, które dwaj mężczyźni przykryli grubym płótnem nasączonym smołą. Nie zrobili tego jednak po to, żeby oszczędzić Mariannie nieprzyjemnego kontaktu z metalem. - Podnosi się meltem - powiedział Kuloughis. - Nadciąga burza, a ty zostaniesz tutaj, na pokładzie, aż do samego końca. To cię może trochę uspokoi, a kiedy zostaniesz uwolniona, odechce ci się znieważania Nicolasa Kuloughisa. Klękniesz przed nim i będziesz lizać jego buty, żeby oszczędził ci dalszych tortur... jeśli oczywiście nie zabiją cię uderzenia fal. Istotnie, morze wzdymało się niepokojąco, a statek zaczął się kołysać. Marianna poczuła w żołądku pierwsze symptomy zbliżającej się choroby morskiej, ale starała się zapanować nad nimi za wszelką cenę, gdyż za żadne skarby świata
nie chciała pokazać temu nędznikowi, że źle się czuje. Uznałby to za przejaw strachu. Wprost przeciwnie, dumnie stawiła mu czoło i powiedziała: -Jest pan po prostu idiotą, panie Kuloughis, i nie umie pan nawet zadbać o własne interesy! -Najważniejszą dla mnie sprawą jest pomścić zniewagę, jaka mnie spotkała na oczach jednego z moich ludzi! -To ma być pański człowiek? Wolne żarty! Przecież nie o niego tu chodzi. Straci pan ogromne pieniądze. Było to słowo, które wywoływało natychmiastowe zainteresowanie Kuloughisa, bez względu na okoliczności, w jakich zostało wypowiedziane. Momentalnie zapomniał, że jeszcze przed sekundą miał ochotę udusić tę kobietę i że rozmowa z przywiązanym do armaty więźniem ma w sobie coś śmiesznego. Zapytał, niemalże odruchowo: -Co chcesz przez to powiedzieć? -To proste. Powiedział pan przed chwilą, że odda pan Theodorosa w ręce kandyjskiego paszy, a mnie sprzeda pan na targu w Tunisie. Czy dobrze zrozumiałam? -Doskonale. -Dlatego też uważam, że straci pan duże pieniądze. Naprawdę wierzy pan w to, że kandyjski pasza wypłaci panu całą nagrodę, jaką wyznaczył oficjalnie za pojmanie Theodorosa? Będzie się targował, zapłaci zaliczkę, powie, że musi mieć czas na zebranie całej kwoty... Tymczasem sułtan zapłaciłby lepiej i bez żadnej zwłoki, a co najważniejsze, sypnąłby prawdziwym, żywym złotem! To samo tyczy się mojej osoby. Mimo że nie chce pan uznać mojej prawdziwej wartości ani tożsamości, powinien pan jednak przyznać, że zasłużyłam na coś lepszego niż brudny harem tumskiego możnowładcy. Nie znajdzie się ani jedna, która mogłaby dorównać mi urodą w całym haremie wielkiego sułtana - powiedziała zuchwale...
Plan, który obmyśliła, był jasny jak słońce. Jeśli udałoby się jej nakłonić pirata do zmiany kursu i popłynięcia w stronę Bosforu, a nie do Afryki, która ją przerażała i gdzie przepadłaby bez wieści, byłaby to już forma zwycięstwa. Najważniejsze, zgodnie z tym, co sobie pomyślała jeszcze na łodzi Jorgosa, żeby dotrzeć do Konstantynopola, nieważne, w jakich okolicznościach i warunkach... Z niepokojem obserwowała efekt swoich słów na chytrej twarzy pirata. Wiedziała, że poruszyła najczulszą strunę, i o mały włos nie krzyknęła z radości, kiedy ten odezwał się w końcu: - Może masz rację. - Zaraz jednak refleksyjny ton ustąpił zaślepionej wściekłości i urazie. - Jednakże - krzyknął - nie oznacza to, że złagodzę twoją karę, ponieważ w pełni na nią zasłużyłaś. Jak burza minie, zapoznam cię z moją decyzją... Być może! Co powiedziawszy, odszedł w kierunku dzioba, zostawiając Mariannę na wyludnionym pokładzie. Czy zdecyduje się zmienić kurs statku? Dręczyło ją niejasne przeczucie, że coś jest nie w porządku. Pamiętała doskonale zachowanie marynarzy Jasona, kiedy „Morska Czarodziejka" opuszczając Wenecję natknęła się na rozszalałą burzę. Nie tak zachowywali się teraz marynarze Kuloughisa. Załoga masztowca opuściła prawie wszystkie żagle, zostawiając wyłącznie foki i żagle sztagowe. Ludzie Kuloughisa, skupieni na dziobie, prowadzili jakąś bardzo ożywioną dyskusję, w której górowały wrzaski kapitana. Niektórzy z nich, bez wątpienia najbardziej odważni, zwijali ospale niskie żagle, rzucając raz po raz niespokojne spojrzenia w stronę wysokich żagli, obserwując bacznie ich zachowanie. Nikt nie zamierzał wspiąć się na wanty, które stały się niebezpieczne z powodu mocnego kołysania. Większość z nich, przesuwając wielkie, bursztynowe pa-
ciorki różańców, biegła, żeby uklęknąć wspólnie na dziobie statku i odmawiać litanię tak długo, dopóki nie skończy się sztorm. Nikt również, co było dziwne, nie zamierzał schronić się wewnątrz statku. Marianna czuła się coraz gorzej. Statek tańczył teraz jak korek we wzburzonej wodzie, a liny, którymi była przywiązana, wpijały jej się w ciało. Wysoka fala zakryła ją całą, ogłuszyła, a następnie odpłynęła okrętowym ściekiem. Gdy przeszedł koło niej Kuloughis, usiłujący dotrzeć na rufę, rzucany z jednego końca statku na drugi, młoda kobieta nie mogła powstrzymać się od uwagi: -Ma pan dziwnych marynarzy! Jeżeli w ten sposób zamierzają walczyć z burzą... -Oddają się w opiekę Bogu i wszystkim świętym - odpowiedział pirat ze złością. - Burza przychodzi od Boga i to on decyduje, czym się zakończy. Wiedzą o tym wszyscy Grecy! Ostatnią rzeczą, jakiej mogłaby się spodziewać, było usłyszeć tego właśnie człowieka, pirata i zdrajcę, wzywającego imienia bożego. Marianna jednak miała już wyrobione zdanie na temat Greków. Byli to dziwni ludzie, jednocześnie dzielni i przesądni, bezlitośni i wspaniałomyślni, w sumie całkowicie nielogiczni. Wzruszając ramionami powiedziała: -Niewątpliwie właśnie dlatego Turcy świetnie sobie z wami radzą. Oni stosują zupełnie odmienne metody... Pan jednak powinien o tym wiedzieć. Przecież służy im pan i pracuje dla nich. -Owszem! Dlatego też osobiście będę stał przy sterze, nawet jeśli ma się to na nic nie zdać! Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż spadł na nią kolejny słup słonej wody, zalewając cały mostek. Usiłowała złapać oddech, kaszląc i plując, aby uwolnić płuca od wody. Kiedy przyszła do siebie, ujrzała Kuloughisa trzymającego
kurczowo ster w dłoniach, patrzącego ponurym wzrokiem na wzburzone morze. Sternik, schowany gdzieś w kącie, zajęty był odmawianiem różańca. Powoli zaczął wstawać dzień. Szary, unoszący się nad złowieszczym morzem, które jak gdyby weszło na drogę pokuty, zamieniając błękitne atłasy na szare łachmany. Fale były teraz wysokie jak góry, a w powietrzu unosiło się mnóstwo piany morskiej. Statek, mimo obecności samego Kuloughisa przy sterze, zmierzał w kierunku sobie tylko znanym, a może również i diabłu, pomimo niezrozumiałego uporu piratów, z jakim postanowili oddać się w boskie ręce. Dowódca przyjmował całkiem naturalnie modlitwy swoich ludzi. Niewykluczone również, że ostateczne roztrzygnięcie kwestii dotyczącej dalszej drogi pozostawił burzy i ona zadecyduje, czy kontynuować kurs na Kretę, czy też popłynąć w stronę Konstantynopola. Wiatr porwał jeden z foków, ponieważ zniszczyło się olinowanie. Pofrunął gdzieś daleko, w sam środek zasnutego nieba, jak pijany ptak. Nikt nawet nie pomyślał o zastąpieniu go nowym żaglem, za to zdecydowanie przybrały na sile litanie do nieba, które trwały dopóty, dopóki nie zalała ich woda lub nie zagłuszył ryk burzy. W górze łomotały i niemiłosiernie tłukły się maszty. Wkrótce Marianna przestała zauważać cokolwiek. Przemoczona do szpiku kości, oślepiona zalewającą jej oczy wodą, ogłuszona hukiem wzburzonego morza, obolała od mokrych lin, bezlitośnie wrzynających się w jej ciało, przekonała się, że kara jest jeszcze cięższa, niż sobie wyobrażała, i marzyła tylko o tym, żeby zemdleć. Jednak ten, kto akurat chce zemdleć, nie mdleje, a to brutalne traktowanie miało tę dobrą stronę, że wyleczyło ją całkowicie z choroby morskiej. Natomiast ryzyko zatonięcia było coraz większe i zaczęły
nachodzić ją myśli, że z pewnością zginie przywiązana do tej armaty, zatopiona jak szczur w norze... Zapewne podobna myśl przyszła do głowy Nicolasowi, który przestraszył się, że przedłużenie tortury może oznaczać utratę sporego zysku. Korzystając bowiem z chwilowego spokoju, umocował ster i zszedł ze schodów na rufę, aby' odciąć liny przytrzymujące Mariannę. Jego interwencja przyszła w samą porę. Marianna była u kresu wytrzymałości i musiał chwycić ją w ramiona, żeby nie zsunęła się z mostka, który podniósł się na skutek gwałtownego przechyłu statku. Częściowo niosąc ją, a częściowo ciągnąc, doprowadził ją do luku, otworzył go i zniósł swoją ofiarę pod pokład, gdzie zostawił ją wraz ze sporą ilością wody, która wtargnęła wraz z nimi. To, czego porywy wiatru nie zdołały spowodować, wywołało duszne powietrze podpokładzia i zatęchły odór, od których Marianna dostała spazmów i wyrzuciła z siebie całą zawartość żołądka. Było to brutalne i bolesne, ale wkrótce poczuła się lepiej i odnalazła w ciemnościach płócienne worki, na których już poprzednio leżała. Jednak woda, która wdarła się do pomieszczenia, jak również jej przemoczona sukienka sprawiły, że worki zamokły na równi z najwyższym pokładem. Pomyślała, że jedyne, co może zrobić, to po prostu przeczekać. Przynajmniej nie było jej zimno, ponieważ na dole panował upał jak w łaźni. Stopniowo zaczęła odzyskiwać jasność umysłu, wspomagana w tym względzie przez migrenę, która ściskała jej skronie. W tym zamkniętym pomieszczeniu uderzenia wody rezonowały jak bęben i potrzebowała dobrej chwili, by zorientować się, że ów hałas nie jest spowodowany burzą. Z samego dna podpokładzia ktoś dobijał się, uderzając z całych sił w drewnianą ściankę. Przyszło jej do głowy, że może to być Theodoros, i z tru-
dem podczołgała się na kolanach do miejsca, z którego dochodziły te odgłosy. Znajdowały się tam ogromne drzwi ze słabo oheblowanych desek, zamknięte ciężkim zamkiem. Zaniepokojona przyłożyła ucho do jednego ze skrzydeł, starając się nie stracić równowagi. Po krótkiej chwili chrobot powtórzył się i poczuła, jak drzwi lekko zadrżały. - Theodoros! - zawołała. - Jest pan tam? Z oddali usłyszała pełen wściekłości głos, gdy tymczasem rozkołysany statek rzucił ją na przeciwległą ścianę. -Oczywiście, że tu jestem! Te bydlaki przywiązały mnie tak dokładnie, że nie mogę utrzymać się na nogach, i przy każdym podskoku tej przeklętej łajby walę głową o ścianę! Oby tylko burza się uspokoiła, ledwo żyję! -Gdybym tylko mogła otworzyć te drzwi... ale nie mam niczego, dosłownie niczego, w zasięgu ręki. -Jak to? Nie jest pani przywiązana? -Nie... W paru słowach Marianna opowiedziała swojemu towarzyszowi, co zaszło pomiędzy nią i dowódcą piratów. Usłyszała wybuch śmiechu, ale natychmiast przeszedł on w okrzyk bólu, któremu towarzyszyło kolejne uderzenie o ścianę. Nie było już jednak tak silne. -Wygląda na to, że trochę się uspokaja - powiedział Theodoros po chwili. - Powinna pani rozejrzeć się dokładnie dookoła. Może znajdzie się coś, co pozwoliłoby mi się uwolnić. Pod drzwiami jest szpara, przez którą można by podać kawałek żelaza, płytki... czy czegoś takiego. -Mój biedny przyjacielu, nie chciałabym pana rozczarować, ale mimo wszystko poszukam. Cały czas na kolanach, miała rozpocząć przeszukiwanie ciemnego pomieszczenia, gdy ponownie usłyszała głos Theodorosa. - Księżno!
-Słucham, Theodorosie! - powiedziała zaskoczona, gdyż
po raz pierwszy zwrócił się do niej w ten sposób. Do tej pory w ogóle nie uważał za stosowne używać jej tytułu. Po raz pierwszy również nie zwrócił się do niej per ty. -Chciałbym powiedzieć... że wstydzę się za moje dotychczasowe zachowanie wobec pani. Jest pani dzielną kobietą... i dobrym towarzyszem! Jeśli wyjdziemy z tego cało... pragnąłbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi! Zgodzi się pani? Mimo ciężkiego położenia, w jakim się znaleźli, uśmiechnęła się i poczuła, jak nadchodząca fala ciepła przyśpieszyła rytm jej serca i dodała odwagi. Ta prawdziwa męska przyjaźń była dokładnie tym, czego w tym momencie potrzebowała! Od tej chwili miała pewność, że nie będzie sama, i niespodziewanie łzy napłynęły jej do oczu. -Tak, Theodorosie, z prawdziwą przyjemnością! - powiedziała lekko drżącym głosem. - Myślę, że nic nie sprawiłoby mi większej radości! -A zatem odwagi! Mówi to pani tak, jakby za chwilę miała pani wybuchnąć płaczem!.. Uda nam się... Przegląd podpokładzia, utrudniony, lecz skrupulatny, nie przyniósł żadnych rezultatów. Zmartwiona Marianna zakomunikowała Theodorosowi, że nie udało się. - Trudno! - westchnął. - Musimy więc poczekać. Może nadarzy się jakaś okazja. Gdy ucichnie burza, sądzę, że te psy przyniosą nam coś do zjedzenia. Wówczas zastanowimy się, co dalej. Na razie proszę starać się odzyskać siły. Niech pani zaszyje się w jakimś kącie i spróbuje zasnąć... Marianna starała się, jak mogła, ale nie było to łatwe. Udało jej się jednak odpocząć, a tymczasem sztorm uspokoił się trochę. Kiedy nadszedł wieczór, wiatr ustał i morze ucichło. Podłoga, na której leżała Marianna, znowu stała się płaska i młoda kobieta zaznała z dawna upragnionej chwili spokoju. Po drugiej stronie drzwi panowała kompletna cisza,
więc Marianna pomyślała, że Theodoros zasnął. Na podpokładziu zapanowały kompletne ciemności i nawet najmniejsze światło nie wpadało przez szpary w luku wentylacyjnym. Powietrze natomiast stało się wilgotniejsze i chłodniejsze. Uwięziona zastanawiała się, czy przypadkiem nie zostawią ich tutaj aż do czasu dopłynięcia do Kandii... lub gdzie indziej, nie wiedziała przecież, dokąd zmierzają... W trakcie tych rozmyślań ktoś gwałtownie otworzył właz luku. W świetle lampy zobaczyła dwie nogi w płóciennych spodniach i marynarskich butach, które pojawiły się wśród mgły. Po burzy podniosła się gęsta mgła, której długie zwoje wślizgiwały się na schody jak macki wielkiej ośmiornicy. Marianna, leżąc tuż obok schodów, nawet się nie poruszyła. Przybrała pozę kobiety znajdującej się w najwyższym stadium wyczerpania, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń w nowo przybyłym i móc zaobserwować, co zamierza zrobić... a przede wszystkim, czy pójdzie odwiedzić Theodorosa. Istotnie, mężczyzna przyniósł dwa gliniane dzbanki i dwie czarne kule, które pewnie były chlebem. Było to jedzenie dla więźniów, których Kuloughis nie zamierzał rozpieszczać wspaniałościami okrętowej kuchni. Jednak spod wpółprzymkniętych oczu Marianna zauważyła drugą parę nóg schodzącą ze schodów, ubraną w znane jej szerokie jedwabne spodnie. Co robił na podpokładziu piękny Stefanos? Nie dane jej było zastanawiać się zbyt długo. Podczas gdy kroki marynarza oddalały się w stronę drzwi, za którymi siedział Theodoros, Stefanos zbliżył się po cichu do Marianny... i kopnął ją w bok, brutalnie i podstępnie. Z krzykiem otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego koło niej, z zamiarem zrobienia jeszcze raz tego samego. Gładząc ostrze zakrzywionego noża, uśmiechał się głupio i okrutnie zarazem,
czym zmroził krew Marianny. Jego zwężone źrenice stały się maleńkie jak główki od szpilek. Bez żadnych wątpliwości przyszedł tu, żeby potraktować tę nędzną i niebezpieczną istotę zgodnie z uczuciami, jakie w nim wzbudzała. Marianna nie zastanawiała się ani przez moment. Skuliła się, jakby chciała osłonić się przed kolejnym uderzeniem, ale wiedziona niezawodnym instynktem i silną nienawiścią, przygotowała się do ataku, który był nie do odparcia. Skoczyła efebowi do gardła jak pantera. Zaskoczony nagłym atakiem, chciał się cofnąć i wpadł na schody. Natychmiast znalazła się przy nim. Chwyciła jego głowę i uderzyła nią o stopień z taką siłą i precyzją, że delikatna istota zemdlała, a sztylet wysunął się z dłoni. Czym prędzej go podniosła i przycisnęła do siebie, przepełniona uczuciem triumfu i mocy. To na jego widok, a nie z powodu kopniaków, obudził się w niej instynkt walki. Odwróciwszy się w drugą stronę spostrzegła marynarza, który po otwarciu nieznośnie skrzypiących drzwi zamierzał wejść do schowka, w którym znajdował się Theodoros. Wszystko stało się tak szybko, że nawet niczego nie usłyszał. Odgłos cicho upadającego ciała nie wzbudził jego podejrzeń. Marianna w mgnieniu oka zrozumiała, że nie może pozwolić, aby ciężkie drzwi się zamknęły. Ściskając w dłoni sztylet, podbiegła do oświetlonego lampą otworu. Mężczyzna, który był wysoki i silny, właśnie pochylił się, żeby przekroczyć próg celi. Wówczas z prędkością błyskawicy skoczyła mu na plecy i zaatakowała... Marynarz zawył ochryple i runął całym ciałem tuż obok stojącej lampy, pociągając za sobą Mariannę. Zaskoczona tym, co się stało, podniosła się i z osłupieniem obejrzała sztylet, cały skąpany we krwi. Zabiła człowieka nie zastanawiając się bardziej niż wtedy, gdy śmiertelnie ugodziła świecznikiem Ivy Saint-Albans, po tym jak w pojedynku
raniła Francisa Cranmere'a. Wówczas zresztą była święcie przekonana, że go zabiła. To już trzeci raz!.. - wyszeptała. - Trzeci!.. Radosny i pełen uznania głos Theodorosa wyrwał ją z tego przygnębienia. - Doskonale, księżno! Jest pani prawdziwą amazonką! A teraz proszę mnie jak najszybciej uwolnić! Czas nagli i zaraz ktoś tu może przyjść. Machinalnie podniosła z ziemi lampę i w jej żółtawym świetle zobaczyła leżącego olbrzyma, zasznurowanego jak kiełbasa. Z jego naznaczonej ciężkimi doświadczeniami twarzy, pokrytej odrastającą brodą, wyglądała para śmiejących się oczu. Uklękła przy nim i zaczęła przecinać krępujące go liny... Były grube i mocne. Robiła to z takim zapamiętaniem, że pierwsza z nich ustąpiła prawie natychmiast. Ciąg dalszy był już więc bardzo prosty i w parę sekund oswobodziła Theodorosa z więzów. -Boże, jakie to cudowne uczucie! - westchnął, przeciągając swoje długie zdrętwiałe ciało. - Zobaczymy teraz, czy możemy się stąd wydostać... Umie pani pływać? -Tak, umiem... -Jasne, przecież jest pani osobą nadzwyczajną. Proszę iść za mną! Wetknąwszy za pas zakrwawiony sztylet, Theodoros chwycił Mariannę za rękę i wyprowadził z kryjówki, którą dokładnie zamknął na klucz, zostawiając w niej oczywiście zwłoki marynarza. Odwracając się jednak zauważył ciało Stefanosa, które odcinało się jasną plamą na schodach. Spojrzał z osłupieniem na swoją towarzyszkę. -Tego też pani zabiła? -Nie... nie przypuszczam! Ogłuszyłam go tylko... Jemu właśnie zabrałam sztylet... Kopał mnie... i chyba chciał mnie zabić!
-No, coś podobnego, można by powiedzieć, że się pani
tłumaczy, gdy tymczasem zasługuje pani wyłącznie na gratulacje! Sądzę również, że niesłusznie pani postąpiła, zostawiając go przy życiu... Ale to nic straconego. -Nie, Theodorosie! Proszę go nie zabijać! To jest... wydaje mi się, że kapitanowi bardzo na nim zależy! Jeśli nie uda nam się uciec, Kuloughis zabije nas w okrutny sposób... Grek zaśmiał się cicho. -Ach! To jest piękny Stefanos? -Zna go pan? Theodoros wzruszył pogardliwie ramionami. - Skłonności Kuloughisa zna cały archipelag. Ale ma pani rację, że jest wyjątkowo przywiązany do tego małego śmiecia! Dobrze więc, zrobimy inaczej... Już się schylał, żeby podnieść nieruchome ciało, kiedy statkiem wstrząsnęło silne uderzenie. Wszystkie wręgi statku zatrzęsły się niemiłosiernie i z potwornym skrzypieniem runęła jedna ze ścian. - Toniemy! - krzyknął Theodoros. - Musieliśmy wpaść na jakąś podwodną skałę. Skorzystajmy z tego! Nad ich głowami słychać było wrzaski i wycie wśród ogólnego poruszenia. Statek zatrzeszczał po raz drugi. Wtargnęła woda... Nagłym i zdecydowanym ruchem Theodoros zarzucił sobie ciało Stefanosa na ramię jak worek z mąką. Głowa chłopca opadała mu na pierś, a szyja znajdowała się na wysokości zagiętego sztyletu. Zamierzał w ten sposób utorować sobie drogę wśród piratów, grożąc, że zabije umiłowanego przez kapitana Stefanosa. Marianna podczołgała się po schodach i wyjrzała na zewnątrz. Nad mostkiem unosiła się mgła, w której biegali marynarze, krzycząc i wymachując rękami, i nikomu nawet do głowy nie przyszło zająć się uwięzionymi.
Panował ogłuszający wrzask. Ręką, w której trzymał sztylet, Theodoros przeżegnał się trzy razy, jak przystało na prawdziwego wyznawcę Kościoła prawosławnego. - Varenta la madona! - krzyknął z ulgą. - To nie skała... To okręt wojenny! Rzeczywiście, przy prawej burcie statku wznosiła się ogromna ściana, najeżona licznymi działami i oświetlona kilkoma pokrytymi sadzą lampami greckiego masztowca. Wydając radosny okrzyk, Theodoros rzucił na ziemię ciało Stefanosa. - Jesteśmy uratowani! - powiedział cicho do swojej towarzyszki. - Wskoczymy na pokład... Już zamierzał przygotować się do skoku, gdy powstrzymała go zdenerwowana Marianna. -Czy pan oszalał, Theodorosie? Przecież nawet pan nie wie, do kogo należy ten statek! A jeśli do jakiegoś Turka? -Turka? Z trzema rzędami strzelnic? Niemożliwe, to na pewno jest statek zachodni, księżno! Tylko ludzie z waszych stron budują takie pływające fortece! Założę się, że to statek liniowy lub wielka fregata! W tej mgle nie można zobaczyć nawet jego rei. Ale wyczuwa się je. Istotnie, omasztowania obydwu statków splątały się ze sobą mimo znacznej różnicy wielkości obydwu jednostek i z zasłoniętego nieba sypały się duże drewniane drzazgi. - Chodźmy już stąd! Tutaj czeka nas niechybna śmierć! W atmosferze przypominającej koniec świata Theodoros pociągnął Mariannę na rufę. Piraci skupili się bowiem w miejscu, gdzie masztowiec został zaatakowany, czyli na dziobie. Grek jednak był zmuszony zabić po drodze dwóch lub trzech marynarzy, którzy wyłonili się niespodziewanie z mgły i chcieli zastąpić mu drogę. Jego potężne pięści rozdawały wokół razy jak ogromne maczugi. Oświetlenie z tej strony statku było znacznie lepsze. Widać
było wyraźnie latarnie zaatakowanego statku i okna rufy, roztaczające blask w mlecznej nocy. - Oto, czego nam potrzeba! - powiedział Grek, który czegoś szukał. - Proszę wejść mi na plecy i mocno opleść nogi wokół mojego tułowia, a rękami trzymać mnie za szyję. Nie przypuszczam, żeby umiała pani wejść po linie jak po schodach. Pochylił się, żeby pomóc usadowić się młodej kobiecie. Tuż przed nimi, w zasięgu ręki, wisiała konopna lina. Jej koniec wydawał się ginąć wysoko, w niebie. -Kiedyś potrafiłam to robić - powiedziała Marianna ale teraz... -No właśnie. Nie mamy czasu na eksperymenty. Proszę wskakiwać i trzymać się mnie mocno! Zrobiła posłusznie, o co prosił, gdy tymczasem on chwycił linę. Bez żadnego wysiłku, jakby ciężar nic nie ważył, wspiął się po linie z niewiarygodną łatwością. Na statku Kuloughisa panika sięgnęła zenitu. Statek został poważnie uszkodzony i w widoczny sposób coraz bardziej się zanurzał. Na tle wrzasków marynarzy, którzy zajęci byli opuszczaniem łodzi ratunkowych, słychać było dzikie krzyki Kuloughisa, wołającego z niepokojem. -Stefanos! Stefanos! -Musi po prostu spojrzeć na dół - zdenerwował się Theodoros - i zaraz znajdzie swojego Stefanosa! Na wielkim statku również panowało zamieszanie, ale nie robiono tyle hałasu. Na pokładzie słychać było biegających bosonogich marynarzy, jednak z wyjątkiem jednego głosu, który w języku greckim, zabarwionym dziwnym akcentem, pertraktował z załogą masztowca, nie słychać było żadnych krzyków. Niespodziewanie z rufy doszedł rozkaz wypowiedziany przez tubę. W żaden sposób nie dotyczył on Marianny. Jed-
nak wywołał w niej tak ogromny szok, że o mały włos nie puściła swojego towarzysza. - Theodorosie! - powiedziała oszołomiona. - To jest angielski statek!.. On również zareagował gwałtownie. Nie była to dobra wiadomość. Zażyłe stosunki Anglii z imperium osmańskim w naturalny sposób przesądzały o złym nastawieniu Anglików do zbuntowanych Greków. Jeśli zostanie zdekonspirowany, Anglicy wydadzą go sułtanowi równie skwapliwie, jak zrobiłby to Kuloughis. Z tą może różnicą, że nie domagaliby się w zamian złamanego dinara, i sułtan mógłby dzięki temu zaoszczędzić sporą sumę pieniędzy. Właz, przez który chcieli przedostać się na angielski statek, był już bardzo blisko. Theodoros zatrzymał się na moment. -Jest pani Francuzką - powiedział cicho. - Jeśli oni dowiedzą się, kim pani jest, co się wówczas z panią stanie? -Zatrzymają mnie i zaaresztują... Już parę tygodni temu angielska eskadra zaatakowała statek, na którym płynęłam, wyłącznie po to, żeby mnie porwać! -A więc nie mogą niczego się dowiedzieć. Na pewno będzie tam ktoś mówiący po grecku. Powiem im, że zostaliśmy porwani przez Kuloughisa, że prosimy o azyl, że jest pani moją siostrą... i że jest pani głuchoniema! Niestety, nie mamy innego wyjścia. Kiedy ucieka się z piekła, księżno, nie ma znaczenia, że jedzie się na grzbiecie rozpędzonego konia!.. Co powiedziawszy, powrócił do wspinaczki. Parę chwil później znaleźli się na pokładzie angielskiego statku i wpadli prosto pod nogi oficera, który spacerował w towarzystwie mężczyzny ubranego w nienaganny garnitur z białego płótna. Przechadzali się z takim spokojem, jakby okręt był w trakcie cichej i przyjemnej podróży morskiej. Wtargnięcie dwojga obcych ludzi, brudnych i obszarpa-
nych, nie zdziwiło ich, lecz raczej zostało odczytane jako swoistego rodzaju nietakt. - Who are you - zapytał surowym głosem oficer. - What are you doing here?* Theodoros wdał się w długie i barwne wyjaśnienia, podczas gdy Marianna, nie pamiętając o grożącym im niebezpieczeństwie, rozglądała się dookoła ze zdziwieniem. Nieoczekiwanie doznała dziwnego uczucia. Miała wrażenie, jakby pojawiła się przed nią Anglia z jej lat dziecięcych, i z prawdziwą radością wdychała atmosferę tamtych dni. Zapewne miało to związek z dwoma dżentelmenami, ubranymi jak spod igły, spacerującymi po nienagannie wyszorowanym pokładzie, i tym błyszczącym czystością okrętem. Wszystko to było bardzo bliskie jej sercu. Nawet twarz oficera, ozdobiona siwawymi bokobrodami, częściowo zakrytymi czarnym dwurożnym kapeluszem, wydała jej się dziwnie znana. Sądząc z dystynkcji, musiał mieć stopień kapitana. Mężczyzna w białym garniturze prowadził zażartą dyskusję z Theodorosem, a kapitan nie odzywał się ani słowem. Zapewne przyglądał się z uwagą Mariannie, stojącej w świetle latarni, ponieważ czuła na sobie jego skupione spojrzenie, tak samo wyraźnie, jakby położył jej dłoń na ramieniu. Rozmówca Greka zwrócił się nagle do oficera. - Statek, który na nas wpadł, należy do jednego z braci Kuloughisów, znanych z rozboju piratów. Ten człowiek twierdzi, że wraz z siostrą zostali porwani na Amorgos i że zamierzano zawieźć ich do Tunisu, a tam sprzedać na targu niewolników. Wymknęli się, korzystając ze zderzenia dwóch statków, i proszą o azyl. Nie możemy im odmówić, prawda?.. Kapitan milczał jak zaklęty. Nic nie mówiąc, wziął Mariannę za rękę i zaprowadził w stronę rufy, gdzie duża latar* Kim jesteście? Skąd wzięliście się tutaj?
nia oświetlała koło sterowe. Przez chwilę przyglądał się jej twarzy w świetle lampy. Wierna swojej roli Marianna milczała. Kapitan odezwał się niespodziewanie. - Nie jest pani Greczynką i nie jest pani głuchoniema, prawda, moje drogie dziecko? Równocześnie ściągnął z głowy kapelusz i odsłonił twarz pełną i świeżą, w której błyszczała para wesołych, błękitnych jak niebo oczu. Owa twarz tak bardzo przypomniała jej przeszłość, że nie mogła powstrzymać się przed nadaniem jej imienia. -James King! - krzyknęła. - Komandor James King! To niewiarygodne! -Nie do tego stopnia jednak, jak spotkanie pani tutaj, uwięzionej na pirackim statku, w towarzystwie greckiego olbrzyma! Ale nie znaczy to, że jestem przez to mniej szczęśliwy, moja kochana Marianno! Witaj na pokładzie fregaty „Jason", płynącej do Konstantynopola! I chwytając ją w ramiona komandor King serdecznie ucałował Mariannę w obydwa policzki.
Porywczy archeolog Było rzeczą niesłychaną znaleźć się ni stąd, ni zowąd na środku morza w towarzystwie starego przyjaciela rodziny, który najpierw mimo woli stał się przeciwnikiem, a potem, również zupełnie przypadkowo, ratownikiem i wybawicielem. Odkąd Marianna sięgała pamięcią, zawsze towarzyszył jej wspomnieniom sir James King. W rzadko zdarzających się przerwach pomiędzy długimi miesiącami jego nieobecności, i on, i jego rodzina, mieszkająca bardzo niedaleko Selton Hall, należeli do nielicznych wybrańców mających przywilej przekraczania progu ciotki Ellis. Może dlatego, że byli taktowni i godni szacunku. Energiczna stara panna, trzymająca twardą ręką całe gospodarstwo, rozsiewająca dookoła lekki zapach stajni, obserwowała z nieustającym zdziwieniem małżonkę sir Jamesa, przystrojoną w mieniące się tafty i wykwintne kapelusze, wyglądającą jakby dopiero co zeszła z któregoś z obrazów Gainsborougha. Nawet najcięższe doświadczenia życiowe nie były w stanie nią zachwiać, przetaczały się, nie naruszając subtelnego wdzięku i nienagannej uprzejmości, które nieodłącznie jej towarzyszyły. Marianna otaczała ją szczególnym rodzajem podziwu, ja-
kim dzieci instynktownie obdarzają zjawiska doskonałe. Widziała ją, gdy chorowała na ospę, na którą zresztą zapadła później dwójka jej dzieci, a także gdy cierpliwie wyczekiwała powrotu męża, o którym słuchy chodziły, że dawno już zaginął gdzieś na morzu. Nic nie było w stanie zmącić powierzchownej pogody jej słodkiej twarzy. Jedynie błękitne oczy straciły delikatny, pastelowy odcień, a uśmiech, zabarwiony jakimś nieokreślonym smutkiem, świadczył o cierpieniu i niepokoju. Była odważną kobietą i nosiła głowę wysoko. Patrząc na nią Marianna myślała często, że tak musiała wyglądać jej matka, której miniaturę skrzętnie przechowywała, i dlatego z radością witała każdą wizytę lady Mary. Niestety, nie było jej w Anglii w momencie ślubu Marianny. Ciężka choroba siostry wezwała ją aż na Jamajkę, gdzie musiała wziąć w swoje ręce zarządzanie ogromną plantacją. Jej mąż znajdował się wówczas na Malcie, a starszy syn wypłynął na morze. Marianna więc nie mogła cieszyć się obecnością swoich nielicznych szczerych przyjaciół podczas owej pamiętnej uroczystości, którą tak szybko uznała za największą pomyłkę życiową. Gdyby wówczas byli przy niej, wydarzenia z całą pewnością potoczyłyby się zupełnie inaczej i Marianna, po przeżyciach dramatycznej nocy poślubnej, nie musiałaby szukać schronienia na drugim końcu świata, gdyż państwo King udzieliliby go jej bez chwili wahania. Czasami, gdy przeżywała trudne chwile w swoim życiu, aż do momentu kiedy w końcu udało jej się odnaleźć przystań i schronienie w rodzinnym domu, przy ulicy de Lille w Paryżu, myślała o swoich angielskich przyjaciołach, których z całą pewnością już nigdy więcej nie zobaczy, ponieważ między Wielką Brytanią a nią pojawiła się nieprzenikalna kurtyna. Myślała o tym z pewną dozą smutku, który w miarę upływu
czasu i przybywających życiowych doświadczeń, odsuwał się w przeszłość wraz ze wspomnieniami, aż któregoś dnia zniknął zupełnie. I oto niespodziewanie minione dni odżyły i pojawiły się przed nią w postaci oficera marynarki wojennej, którego słowa natychmiast odbudowały zerwany pomost. Owo spotkanie po latach nie należało do najłatwiejszych. Sir James musiał, rzecz jasna, już wiedzieć o jej małżeństwie z Francisem Cranmere'em, ale czy znał dalszy ciąg historii? Nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby przedstawić mu swoją aktualną sytuację, jak powiedzieć człowiekowi, który słynął z prostolinijności, bezkompromisowego poczucia honoru, a także miłości do ojczystego kraju, że jest księżną Sant'Anna. Jak mogła, nie stawiając go w trudnej sytuacji, wyznać mu, że niedaleko Kortu usiłowała ją porwać angielska eskadra? Komandor King z pewnością nie zastanawiałby się długo. Mała dziewczynka z Selton Hall zniknęłaby raz na zawsze z jego pamięci, nawet za cenę ogromnego i bolesnego wysiłku. Jaśnie oświecona wysłanniczka Napoleona zostanie umieszczona w szczelnie zamkniętej kabinie, z której nie będzie mogła się wydostać, dopóki na horyzoncie nie pojawi się solidne angielskie więzienie... Dlatego też odetchnęła z ulgą, gdy sir James, po pierwszych chwilach emocji, zapytał: - Co się z panią działo przez cały ten czas? Dowiedziałem się po moim powrocie z Malty, jaką katastrofą okazało się to małżeństwo, które moja żona z całą pewnością odradziłaby pani ciotce. Powiedziano mi, że uciekła pani, uprzednio poważnie zraniwszy Francisa Cranmere'a i po zabiciu jego kuzynki... Nigdy jednak nie uważałem pani za kryminalistkę, ponieważ moim zdaniem, a także zdaniem innych, zdrowo myślących osób, ci ludzie nie zasługiwali na nic lepszego. Mieli fatalną opinię wśród znajomych i trzeba było być rów-
nie zaślepionym, jak pani biedna ciotka Ellis, żeby oddać pani rękę podobnemu nicponiowi!.. Marianna uśmiechnęła się, rozbawiona. Zapomniała już o gadatliwości sir Jamesa. Była to cecha raczej rzadko spotykana u Anglików. Z pewnością rekompensował sobie w ten sposób wielogodzinne milczenie narzucane przez pracę na morzu. Widocznie jednak potrafił również słuchać, gdyż wydawał się wprowadzony w szczegóły jej żałosnego małżeństwa. -Od kogo dowiedział się pan tego wszystkiego? Od lady Mary? -Ależ skąd! Moja żona wróciła niecałe sześć miesięcy temu z Kingston, chora zresztą! Zaraziła się febrą i musi teraz dbać o siebie. Nie opuszcza już naszej wiejskiej rezydencji. Nie, osoba, która opowiedziała mi szczegóły pani nieszczęśliwej historii, to siostrzenica świętej pamięci lorda Chathama, lady Hester Stanhope. Na początku zeszłego roku wsiadła na ten statek, żeby dopłynąć nim do Gibraltaru. Śmierć ministra, jej wuja, załamała ją kompletnie i napełniła goryczą. Postanowiła, że będzie podróżować. Chciała zwiedzić wybrzeże śródziemnomorskie i popłynąć na Wschód, który wyraźnie ją fascynował. Nie mam pojęcia, gdzie się aktualnie znajduje, ale gdy odpływała, historia pani małżeństwa liczyła zaledwie trzy lub cztery miesiące i była przedmiotem wielu rozmów. Jedni ubolewali nad Francisem Cranmere'em, którego rany goiły się bardzo powoli, drudzy przyznawali pani rację. Spędziłem stanowczo za mało czasu w Portsmouth, żeby móc wysłuchać wszystkich plotek. Na szczęście jednak lady Hester powiedziała mi o wszystkim. Czy powinienem dodać, że była całym sercem po pani stronie? Przysięgała, że Cranmere dostał to, na co zasłużył, i że trzeba było postradać zmysły, żeby oddać panią takiemu łotrowi. Sądzę jednak, że
pani biedna ciotka kierowała się wyłącznie uczuciami... i wspomnieniami! -Nie sprzeciwiałam się - wyznała Marianna. - Kochałam Francisa Cranmere'a albo też wydawało mi się, że go kocham. -To zrozumiałe. Podobno jest szalenie przystojny. Nie wie pani, co się z nim stało? Chodzą słuchy, że został zatrzymany jako szpieg francuski i że został uwięziony, ale nie wiem dokładnie gdzie... Marianna poczuła, że blednie. Znowu stanęła jej przed oczami czerwona machina, wzniesiona w wilgotnym podziemiu Vincennes, a także spętany człowiek, który czekał na śmierć... Chłód owej przeraźliwej zimowej nocy przeszył ją na nowo. - Nie wiem... co się z nim stało - wybełkotała nieswoim głosem. - Przepraszam pana, sir Jamesie, ale chciałabym odpocząć! Przeżyliśmy z moim towarzyszem naprawdę ciężkie chwile... -Ależ oczywiście! Proszę mi wybaczyć, moja droga! Tak się ucieszyłem, że mogłem panią zobaczyć i że mam tu panią obok siebie, w samym środku tej kipieli. Proszę odpocząć. Porozmawiamy później, mamy przecież mnóstwo czasu... A teraz do rzeczy, kim jest ten Grek? -Moim służącym! - odpowiedziała bez wahania. - Jest wierny i oddany jak pies. Mógłby pan umieścić go blisko mnie? W przeciwnym razie będzie się czuł zagubiony... W gruncie rzeczy niepokoiła się, jakie będą reakcje Theodorosa wobec tej niespodziewanej i radykalnej zmiany jego planów i chciała jak najprędzej z nim porozmawiać. Istotnie, jego zmarszczone brwi nie wróżyły nic dobrego. Z nieufną miną asystował przy rozmowie, z której z oczywistych względów nie rozumiał ani słowa. Zdołał jedynie zauważyć, że francuska wielka dama prowadziła bardzo przyjacielską
konwersację z oficerem nieprzyjacielskiego kraju. Przewidując kłopoty, postanowiła wyjaśnić sprawę, najszybciej, jak się da. Istotnie, ledwo przydzielono im pomieszczenia na rufie statku (była to kabina i coś w rodzaju komórki z podwieszonym hamakiem), gdy Theodoros podszedł do Marianny i zaczął mówić, starając się zapanować nad gniewem, ale nie mogąc ukryć wzburzenia. -Okłamałaś mnie! - powiedział z wściekłością. - Twój język jest jednakowo fałszywy, jak większości kobiet! Ci Anglicy są twoimi przyjaciółmi i... -Nie okłamałam cię - ucięła krótko Marianna, która nie zamierzała wysłuchiwać jego skarg pod swoim adresem. Ten angielski oficer jest moim starym przyjacielem, ale natychmiast przemieni się w zażartego wroga, kiedy tylko dowie się, kim jestem! -Coś podobnego! Jest twoim przyjacielem, jak sama przed chwilą powiedziałaś, ale nie wie, kim jesteś? Żartujesz sobie ze mnie? Zastawiłaś na mnie pułapkę! -Doskonale pan wie, że to nieprawda - powiedziała młoda kobieta zmęczonym głosem. - Jak mogłabym zrobić coś podobnego? Nie umawiałam się z braćmi Kuloughis, żeby nas porwali, ani nie ściągnęłam tu tej fregaty... Skoro mówię, że nie skłamałam, to dlatego, że to prawda! Jestem Francuzką, ale urodziłam się w czasach Wielkiej Rewolucji. Moi rodzice zginęli na szafocie, a ja wychowałam się w Anglii. Tam właśnie poznałam komandora Kinga i jego rodzinę. Później wpadłam w ogromne tarapaty i musiałam uciekać do Francji, żeby odnaleźć pozostałych przy życiu członków mojej rodziny. Wówczas to poznałam cesarza, z którym... zaprzyjaźniłam się. Jakiś czas potem poślubiłam księcia Sant'Anna. Komandor jednak nie widział mnie od bardzo dawna i nie wie tego wszystkiego. To zupełnie proste, jak pan widzi.
-A twój mąż? Gdzie jest teraz? -Książę? Nie żyje. Jestem wdową, to znaczy, że jestem wolna, i dlatego właśnie cesarz postanowił skorzystać z moich usług. W miarę jej opowiadania wściekłość znikała powoli ze ściągniętej twarzy olbrzyma, jednak nieufność nie opuszczała go. -Co powiedziałaś na mój temat temu Anglikowi? - zapytał. -Powiedziałam dokładnie to samo, co ustaliliśmy na Santorin, to znaczy, że jest pan moim służącym. Dodałam, że jestem zmęczona i chciałabym odłożyć na później bardziej szczegółowe wyjaśnienia. Dzięki temu będziemy mieć trochę czasu do zastanowienia się, gdyż to nieoczekiwane spotkanie całkowicie mnie zaskoczyło. Zresztą - dorzuciła przypominając sobie pierwsze słowa, które skierował do niej sir James - ten okręt płynie do Konstantynopola. Czy to nie najważniejsze? Niedługo dopłyniemy na miejsce. W tym świetle sposób przeprawy przestaje być ważny! Więcej! Czy nie jesteśmy bezpieczniejsi na angielskiej fregacie niż na którymkolwiek z greckich statków? Theodoros zamyślił się, trwało to jednak tak długo, że wyczerpana Marianna usiadła na przeznaczonym dla niej łóżku i tam oczekiwała ostatecznego wyniku jego rozmyślań. Olbrzym, ze skrzyżowanymi rękami, opuszczoną głową i nieruchomym spojrzeniem, ważył każde wypowiedziane przez nią słowo. W końcu podniósł głowę i spojrzał na młodą kobietę ciężkim, pełnym ukrytej groźby wzrokiem. -Przysięgałaś przed najświętszymi ikonami - przypomniał jej. - Jeśli mnie zdradzisz, nie tylko będziesz przeklęta na wieki, ale osobiście skręcę ci kark, moimi własnymi rękami! -A więc znowu jesteśmy w punkcie wyjścia? - powie-
działa ze smutkiem. - Zdążył już pan zapomnieć, że aby pana uwolnić, zabiłam człowieka? Czyżby zostało tylko tyle z przyjaźni, którą deklarował mi pan tak niedawno? Gdybyśmy się zderzyli ze statkiem greckim czy też tureckim, w dalszym ciągu bylibyśmy przyjaciółmi. Ponieważ jednak statek jest angielski, nie pozostaje absolutnie nic z naszej przyjaźni?.. A przecież tak bardzo potrzebuję pańskiej pomocy, Theodorosie! Jest pan moim jedynym oparciem w świecie pełnym niebezpieczeństw! Może mnie pan zgubić. Wystarczy, że powie pan prawdę o mnie temu człowiekowi w białym garniturze, który świetnie włada pańskim językiem. Być może, gdy zobaczy mnie pan rzuconą na sam dół ładowni, przestanie pan mieć wątpliwości... Wówczas jednak ani pańska misja, ani moja nie będą miały żadnych szans powodzenia. Mówiła powoli, z pewną dozą rezygnacji, która stopniowo przenikała do wzburzonego umysłu Greka. Patrzył na nią, delikatną i żałosną jednocześnie, w brudnej, podartej i mokrej sukience, która przyklejała się do jej ciała. Nawet w najgorszych chwilach walki z burzą nie mógł zapomnieć jej jasnego obrazu. Ona również patrzyła na niego swoimi wielkimi zielonymi oczami, które zmęczenie i niepokój obrysowały wzruszającymi błękitnymi podkówkami. Nigdy jeszcze w swoim życiu nie spotkał równie pięknej kobiety, wobec której odczuwałby potrójne i sprzeczne pragnienia. W tej samej chwili bowiem chciałby ją ochraniać i jednocześnie zgwałcić, żeby ugasić wreszcie pragnienie, które w nim wznieciła, a przy tym wszystkim pragnął ją zabić, aby raz na zawsze przestała go prześladować... Wybrał w końcu czwarte rozwiązanie - ucieczkę. Nie siląc się nawet na odpowiedź wyszedł, trzaskając drzwiami, z niewielkiego pomieszczenia, które raptem nabrało nowych wymiarów.
Nagłe wyjście Theodorosa wprawiło Mariannę w osłupienie. Co miała oznaczać ta cisza? Czyżby Theodoros chciał ją wziąć za słowo? Czy naprawdę poszedł szukać mężczyzny w białym mundurze, żeby opowiedzieć mu całą prawdę o swojej fałszywej pani?.. Musiała się upewnić... Mimo ogromnego zmęczenia zmusiła się, żeby wstać. Łóżko było spartańskie, ale białe prześcieradła wydały jej się bardziej miękkie niż puch po twardych deskach podpokładzia. Jednak oparła się pokusie i podeszła do drzwi, które otworzyła... i prawie natychmiast zamknęła uspokojona. Theodoros nie odszedł daleko. Jako dobry sługa, typu „wierny jak pies", położył się u progu jej drzwi i powalony zmęczeniem natychmiast zasnął. Marianna z ulgą wróciła na łóżko i położyła się tak jak stała, nie myśląc ani o zaścieleniu go, ani o zdmuchnięciu lampy. Zasłużyła przecież na trochę odpoczynku, bez żadnych zmartwień i trosk. Na zewnątrz zgiełk powoli przycichał. Marynarzom z fregaty udało się za pomocą bosaków odepchnąć tonący statek, gdy tymczasem ludzie Kuloughisa stłoczyli się na trzech szalupach ratowniczych, zamierzając przedostać się w ten sposób na przyjacielskie terytoria wodne. Przetłumaczony rozkaz komandora Kinga nakazywał im jak najszybsze oddalenie się, jeśli nie chcą znaleźć się na dnie. Żaden z piratów nie myślał już jednak ani o Theodorosie, ani o próbie przedostania się na pływającą fortecę. Wszystkie te odgłosy docierały do Marianny jakby z bardzo daleka, a ona sama zapadała szczęśliwie w coraz głębszy sen... Kiedy fregata o nazwie „Jason" wyruszyła ponownie w stronę Konstantynopola, Marianna płynęła już od dawna na bajkowym okręcie, białym i szybkim jak mewa. Unosił ją ku nieznanemu przeznaczeniu, pełnemu słodyczy i radości,
które miało jednak twarz jej kochanka, o tragicznym wyrazie, takim jak w dniu, kiedy widziała go po raz ostatni. W miarę jak przybliżał się jej biały statek, twarz oddalała się i rozmywała pośród fal. Potem pojawiała się znowu i ponownie znikała, gdy Marianna wyciągała do niej stęsknione ręce... Jak długo trwał ten sen, będący wiernym odbiciem stanu jej podświadomości, w którym już od wielu dni nadzieja przeplatała się z rozpaczą i żalem, a miłość z poczuciem urazy? Gdy jednak młoda dama otworzyła oczy i ujrzała rzeczywisty świat, uwolniony od sennych mgieł, piratów, wypełniony słonecznym światłem, poczuła się głęboko rozżalona. Marianna potrafiła w obliczu niebezpieczeństwa myśleć wyłącznie o zachowaniu wolności i życia. Teraz, gdy znalazła się w końcu w sytuacji znacznie korzystniejszej, naszły ją smutki i gorzkie wyrzuty sumienia. Kabina, w której się obudziła, aż nadto przypominała jej inną, gdzie niedawno jeszcze przeszła istną gehennę, lecz do której chętnie wróciłaby, nawet za cenę nowych tortur. Budząc się w tej zamkniętej przestrzeni w pełni uświadomiła sobie, że jest zupełnie sama ze swoimi okaleczonymi marzeniami w bezlitosnym świecie mężczyzn. Chciała niczym zraniona mewa dotrzeć wreszcie do portu, aby ukryć się tam w jakimś zacisznym miejscu, opatrzyć rany i złapać oddech. Pomyśleć tylko, że w każdym zakątku tej zwariowanej planety, która bawiła się nią jak fale rzuconą w morze butelką, żyły sobie kobiety oddane wyłącznie swoim domom, dzieciom i mężczyznom, którzy ofiarowali im to wszystko! Budziły się rano, a wieczorem szły spać, ogrzane uspokajającym ciepłem swych towarzyszy życiowej drogi. Ich dzieci przychodziły na świat w radości i spokoju! I co najważniejsze, były to upragnione i oczekiwane dzieci, a nie dopust
boży. Po prostu były kobietami, a nie pionkami w grze w szachy czy też stawką w zakładzie! Ich losy były zwyczajne w odróżnieniu od jej dziwnego życia, którym zawładnął chyba jakiś szalony demiurg i ze złośliwą przyjemnością psuł je i oszpecał, jak tylko potrafił! Teraz, kiedy wreszcie płynęła do Konstantynopola, o którym marzyła od dawna, czuła, że wcale nie ma już na to ochoty! Nie chciała już zapuszczać się w obcy świat, pełen obcych twarzy i obcych głosów. Nie chciała być sama, przeraźliwie i dojmująco sama! A na domiar złego okręt, który wiózł ją na miejsce przeznaczenia, jakimś złośliwym zrządzeniem losu nosił imię ukochanego, na zawsze utraconego mężczyzny! To moja wina - myślała pełna goryczy - mam dokładnie to, na co zasłużyłam! Chciałam zmienić przeznaczenie, chciałam zmusić Jasona do kompromisu i nie zaufałam dostatecznie jego miłości! Gdybym mogła to odrobić, natychmiast wyznałabym mu wszystko i to bez najmniejszego wahania, a potem, jeśli chciałby mnie jeszcze, popłynęłabym z nim wszędzie, dokąd tylko powiedziałby, im dalej, tym lepiej!.. Niestety, było już stanowczo za późno. Ogarnęło ją tak silne poczucie beznadziejności, że wybuchnęła głośnym płaczem, zakryła dłońmi oczy i wtuliła głowę w kolana. W takim stanie zastał ją Theodoros, kiedy zwabiony jej szlochem zajrzał do pokoju, wsuwając głowę w uchylone drzwi. Była tak pogrążona w swoim nieszczęściu, że nie usłyszała, jak wchodził. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, zakłopotany jak każdy mężczyzna w obliczu kobiecego smutku, którego nie rozumie. Sądząc jednak, że ów atak płaczu był wywołany ogólnym załamaniem nerwowym, widząc, że młoda kobieta drży jak osika, wydaje z siebie nie-
artykułowane dźwięki i wygląda, jakby miała za chwilę się udławić, podniósł jej głowę i spokojnie, metodycznie spoliczkował ją. Szlochy natychmiast ustały. Marianna przestała oddychać i Theodoros pomyślał przez chwilę, że być może uderzył za mocno. Patrzyła na niego rozszerzonymi, ale nie widzącymi oczami. Wyglądała, jakby zamieniła się w posąg, i właśnie zamierzał nią potrząsnąć, żeby wyrwać ją z tego niepokojącego odrętwienia, kiedy nagle odezwała się całkowicie spokojnym głosem: -Dziękuję! Już mi lepiej!.. -Przestraszyła mnie pani - powiedział z ulgą w głosie. - Nie wiedziałem, co się stało. A przecież tak smacznie pani spała. Wiem, bo parokrotnie zaglądałem do pani! -Nie wiem, co mnie napadło. Śniło mi się coś dziwnego, a potem, kiedy się obudziłam, pomyślałam o rzeczach... rzeczach, które straciłam! -Śniła pani o statku. Słyszałem, jak pani... wymawiała jego imię! -Nie, nie o statku... o mężczyźnie, który nosi to samo imię! -O mężczyźnie... którego pani kocha? -Tak... i którego nigdy więcej nie zobaczę!.. -Dlaczego? Umarł? -Możliwe... Nic nie wiem na ten temat! -A więc - powiedział, przechodząc odruchowo na ty dlaczego mówisz, że go już więcej nie zobaczysz? Przyszłość jest w rękach Boga i dopóki nie widziałaś zwłok swojego kochanka lub jego grobu, nie możesz powiedzieć, że umarł! Bardzo po kobiecemu tracisz siły na łzy i lamenty, podczas gdy cały czas jesteśmy w niebezpieczeństwie. Co powiesz kapitanowi statku? Pomyślałaś o tym? -Tak. Powiem, że płynęłam do Konstantynopola odwie-
dzić daleką krewną. Wie, że nie mam już bliskiej rodziny, uwierzy mi... -A więc pośpiesz się i przygotuj czym prędzej swoją historyjkę, bo przyjdzie cię odwiedzić najdalej za godzinę. Powiedział mi to mężczyzna w białym garniturze. Dał mi również dla ciebie te tkaniny, żebyś spróbowała się w nie ubrać. Nie mają na pokładzie żadnej sukni damskiej. Pójdę teraz poszukać czegoś do zjedzenia... -Nie chcę, żeby sprawiał pan sobie tyle kłopotu z mojego powodu! Mężczyzna taki jak pan! Przelotny uśmiech rozjaśnił na chwilę jego srogą twarz. - Jestem twoim oddanym sługą, księżno. Muszę przekonywająco grać swoją rolę. Poza tym ludzie na statku uważają to za całkowicie naturalne! A co najważniejsze, na pewno jesteś bardzo głodna... Theodoros nie mylił się. Na samą myśl o jedzeniu poczuła, że umiera z głodu. Szybko zjadła to, co jej przyniesiono, a następnie umyła się i upięła na sposób antyczny kawałek jedwabiu, który sir James kupił z pewnością dla swojej żony w charakterze upominku... Od razu poczuła się lepiej! Udało jej się przyjąć swojego gościa ze spokojem i pogodą ducha. Kiedy zasiadł w jednym z dwóch foteli znajdujących się w kabinie, podziękowała mu z całego serca za gościnność i wyjątkową troskliwość. -Teraz, gdy już pani trochę odpoczęła - odezwał się nie zechciałaby mi pani chociaż powiedzieć, dokąd mam panią zawieźć? Tak jak poinformowałem już panią, obraliśmy kurs na Konstantynopol, ale... -Konstantynopol bardzo mi odpowiada, sir Jamesie. Tam właśnie płynęłam, kiedy... zatonęliśmy. Wyruszyłam... już dosyć dawno temu, żeby odwiedzić daleką krewną ojca. Wie pan, że mój ojciec był Francuzem, więc kiedy uciekłam z Anglii, udałam się do Francji z zamiarem odnalezienia
resztek jego rodziny. Nie znalazłam nikogo... lub psawie nikogo! Jedynie starszą kuzynkę, na którą krzywym okiem patrzyła cesarska policja. Kuzynka właśnie powiedziała mi, że w Konstantynopolu mieszka jedna z naszych dalekich krewnych i że moja wizyta sprawiłaby jej ogromną radość, no a poza tym, podróże kształcą... Wypłynęłam więc, jednak statek zatonął, a ja byłam zmuszona mieszkać przez parę miesięcy na wyspie Naksos. Tam też poznałam Theodorosa, mojego obecnego sługę. Ugościł mnie, uratował przed utonięciem i zaopiekował się mną jak matka. Niestety, pojawili się piraci... Sir James uśmiechnął się szczerze, aż jego bokobrody podniosły się do samych uszu. - To prawda, że jest pani wyjątkowo oddany. Całe szczęście, że miała go pani u swego boku. Zawiozę więc panią do Konstantynopola. Jeśli wiatry będą sprzyjające, dopłyniemy tam za pięć lub sześć dni. Zrobimy jednak niewielki przystanek na Lesbos, gdyż chciałbym znaleźć dla pani jakieś ubranie. Nie sądzę, żeby mogła pani wysiąść na ląd w tym stroju! Jest niewątpliwie bardzo ładny, ale nikt się tak teraz nie ubiera. Nie możemy wszak zapominać, że płyniemy do Turcji! Mówił teraz bardzo wylewnie, rozczulony zwierzeniami Marianny, szczęśliwy z powodu tego spotkania z przeszłością i perspektywy krótkiej podróży, którą mieli razem odbyć. Wspomnienia minionych chwil dawały im obojgu złudzenie powrotu na zielone łąki Devonshire. Marianna wolała poprzestać na słuchaniu. Z przerażeniem stwierdziła, że potrafi kłamać z ogromną łatwością... a na dodatek bez mrugnięcia okiem! Mieszała prawdę z fikcją bez najmniejszych oporów, co ją zdumiewało i niepokoiło zarazem. Słowa pojawiały się jak na zawołanie. Zauważyła nawet, że odgrywanie podobnych komedii sprawia jej przy-
jemność, mimo że jedyną publicznością była ona sama. Musiała być całkowicie naturalna, a porażki nie oznaczałyby gwizdów rozczarowanych widzów, lecz więzienie lub śmierć. Świadomość ryzyka dodawała wszystkiemu pikanterii i smaku. Mogła teraz zrozumieć, skąd Theodoros brał swoją niewyczerpaną siłę. To prawda, że walczył o wolność swojego kraju, ale jednocześnie uwielbiał niebezpieczeństwo i szukał go, żeby zmierzyć się z nim, a następnie pokonać. Czyż nie zaangażował się z własnej i nieprzymuszonej woli w bardzo trudne sprawy, całkowicie bezinteresownie i dla czystej przyjemności... Marianna natomiast odkryła nagle, że w niej samej było wiele goryczy, poczucia obowiązku i przymusu. Takie odczucia były jej całkowicie obce jeszcze godzinę temu. Pojawiły się jednak, może dlatego, że ta misja kosztowała ją zbyt drogo, choć wiedziała, że musi wypełnić ją do zwycięskiego końca. Z długiego monologu sir Jamesa wydedukowała, że mężczyzna w białym garniturze nazywa się Charles Cockerell i jest młodym londyńskim architektem, którego pasjonuje archeologia. Zaokrętował się na „Jasona" w Atenach, wraz ze swoim wspólnikiem, architektem z Liverpoolu o nazwisku John Foster. Płynęli do Konstantynopola, aby uzyskać zgodę rządu tureckiego na prowadzenie wykopalisk archeologicznych. Chodziło o świątynię, którą odkryto, a pasza ateński odmawiał udzielenia zgody, z bliżej nie znanych powodów. Obydwaj podróżowali pod auspicjami angielskiego klubu Dilettanti i płynęli z Eginy, gdzie próbowali już swoich sił. - Osobiście wolałbym, żeby znaleźli się na innym statku niż mój - wyznał sir James. - Są nad wyraz trudni we współżyciu i mam poważne obawy, że ich zarozumiałość utrudni nam kontakty z rządem tureckim. Cóż jednak mogę
na to poradzić, sukces lorda Elgina, który niedawno przywiózł do Londynu wspaniałą kolekcję kamiennych rzeźb, pochodzących z wielkiej świątyni ateńskiej, zupełnie przewrócił im w głowach! Postanowili mu dorównać albo nawet prześcignąć! Z tego też powodu zadręczają naszego ambasadora w Konstantynopolu tonami listów i skarg, w których oskarżają Turków o złą wolę, a Greków o apatię. Odnoszę wrażenie, że gdybym odmówił przyjęcia ich na statek, zdecydowaliby się na abordaż!.. Przypadkowi pasażerowie fregaty nie wzbudzali jednak wielkiego zainteresowania Marianny. Nie miała ochoty wchodzić z nimi w bliższe kontakty, co zresztą zadeklarowała komandorowi bez ogródek. -Myślę, że najlepiej zrobię, jeśli w ogóle nie będę opuszczała kabiny - powiedziała. - Po pierwsze nie wiedziałby pan nawet, jakiego nazwiska użyć przy mojej prezentacji. Nie jestem już panną d'Asselnat, nie chcę jednak używać nazwiska Francisa Cranmere'a... -Dlaczego nie lady Selton? Jest pani ostatnia z rodu i przysługuje pani prawo do noszenia nazwiska pani przodków. Ale przecież musiała pani mieć jakiś paszport opuszczając Francję?.. Marianna ugryzła się w język. To rzeczowe pytanie udowodniło, że bardzo szybko jej kłamstwa wróciły do niej jak bumerang. - Wszystko straciłam podczas zatonięcia statku - powiedziała w końcu z trudem - paszport również... Oczywiście był wydany na moje panieńskie nazwisko. Ale francuskie nazwisko na angielskim statku... Sir James podniósł się i ojcowskim gestem poklepał ją po ramieniu. - Jasne, jasne... Jednak nasze kłopoty z Napoleonem nie mają nic wspólnego ze starymi dobrymi przyjaciółmi! A za-
tern będzie pani Marianną Selton... i obawiam się, że nie ominie pani konieczność pokazania się. Ci ludzie nie tylko są potwornie wścibscy, ale również cechuje ich niewiarygodna wręcz fantazja. Pani romantyczne przybycie zrobiło na nich ogromne wrażenie i byliby zdolni wymyślić Bóg wie jaką awanturniczą historię, która mogłaby mi przysporzyć poważnych kłopotów z admiralicją. W trosce więc o nasze wspólne interesy byłoby lepiej, gdyby przedstawiała się pani jako rodowita Angielka! -Angielka, która błąka się po greckich wyspach, z greckim służącym takim jak Theodoros? Sądzi pan, że wyda im się to wiarygodne? -Oczywiście - uspokoił ją z uśmiechem sir James. - Nie uważamy ekscentryczności za coś nagannego, a raczej uznajemy za swoistą elegancję. Ci dwaj jegomoście to typowi mieszczanie. Pani jest arystokratką, co stanowi ogromną różnicę! Będą na każde pani zawołanie, zresztą już stracili dla pani głowy... -Dobrze, zatem zaspokoję ciekawość pańskich architektów, sir Jamesie - zgodziła się Marianna, uśmiechając się z wyrozumiałością. - Jestem to panu winna i byłabym głęboko niepocieszona, gdyby moja obecność na statku stała się przyczyną jakichkolwiek nieprzyjemności.
Noc na Złotym Rogu Piętnaście minut później angielska fregata zawinęła do portu Gavrion na wyspie Andros. Z szalupy wysiadł Charles Cockerell, wyznaczony do tej delikatnej misji dzięki swojej znajomości greckiego, a także dlatego, że niemalże błagał komandora, aby zechciał mu ją powierzyć. Niewykluczone, że miał trudny charakter, ale z całą pewnością był również człowiekiem zaradnym, ponieważ wrócił godzinę później z całą kolekcją damskich strojów, które może były trochę prowincjonalne, lecz jednocześnie bardzo twarzowe i barwne. Marianna przyzwyczaiła się już do mody panującej na wyspach greckich i była szczerze zachwycona swoją nową garderobą. Co więcej, elegancki architekt dorzucił parę ozdób ze srebra i koralu, będących chlubą miejscowego rzemiosła, a także dobrze świadczących o guście pana Cockerella. Marianna ubrana była zatem w obszerną białą suknię z potrójnymi bufiastymi rękawami, na którą narzucony był płaszcz bez rękawów i kołnierza, haftowany czerwoną wełnianą nitką. Na nogach miała czerwone pończochy i buty ze srebrnymi sprzączkami, a na głowie duży beret z czerwonego aksamitu. Tego samego wieczoru zajęła honorowe miejsce przy kolacji wydanej przez sir Jamesa. Surowe mundury
oficerów i fraki dwóch archeologów kontrastowały zabawnie z jej nieco barokowym strojem. Obecność księżnej wywołała lekki dysonans przy tym typowo angielskim stole. Sir James, mocno związany z brytyjską tradycją, czuwał, aby w jego mesie wszystko było całkowicie angielskie, poczynając od kurtuazji, porcelany z Wedgwood i ciężkich mebli z epoki królowej Anny, aż po ciepłe piwo, whisky... i, niestety, bardzo wyspiarską kuchnię. Mimo że Marianna musiała przyzwyczaić się do spartańskiego jedzenia podczas swojej niezwykłej odysei, zauważyła, że pobyt we Francji zmienił jej gusty kulinarne i nie lubiła już dań, którymi zajadała się, gdy była małym dzieckiem. Jak mogła jej smakować gotowana baranina polana sosem miętowym po cudownej kuchni Talleyranda? Wzniesiono toast za króla, za admirała, za naukę, za „lady Selton", która w paru ciepłych zdaniach podziękowała swojemu wybawcy oraz wszystkim, którzy zaopiekowali się nią tak troskliwie. Obydwaj archeolodzy wpatrzeni byli w nią jak w obraz, zauroczeni jej wdziękiem i naturalną elegancją. Jednego i drugiego, zresztą jak większość mężczyzn siedzących przy stole, poraził urok Marianny. Reagowali jednak w krańcowo różny sposób. Charles Cockerell, sangwiniczny, trochę zbyt dobrze odżywiony Anglik, patrzący na życie jak na ogromny bożonarodzeniowy pudding, pożerał młodą kobietę wzrokiem i zasypywał ją komplementami trochę w stylu wersalskim, a trochę jak z czasów Peryklesa. Jego przyjaciel Foster, szczupły i nieśmiały, którego długie rude włosy upodabniały do irlandzkiego setera, skierował do Marianny kilka krótkich zdań i obrzucił ją paroma spojrzeniami. Zwracał się wyłącznie do niej, jakby pozostałe osoby przy stole nagle przestały istnieć. Rozmowa początl owo dotyczyła licznych buntów, które
mnożyły się potajemnie na wyspach archipelagu. Szybko jednak porzucono ten temat i zajęto się wyczynami obu archeologów na Eginie i Figali. Następnie dwaj koledzy rozpoczęli jawną bezwstydną rywalizację, przy czym każdy z nich usiłował przypisać sobie całą chwałę, na niekorzyść tego drugiego. W końcu skrytykowali jednogłośnie lorda Elgina, któremu po prostu „szczęście samo wpadło w ręce", a wraz z nim wspaniałe metopy z Partenonu. - Jeśli tak dalej pójdzie - westchnął sir James, gdy po zakończonym posiłku odprowadzał pasażerkę do jej kabiny - niewykluczone, że podróż morska... jak i przyjaźń tych dwóch dżentelmenów zakończy się wielką kłótnią... Co prawda, zawsze będę mógł oddać ich pod opiekę mojego bosmana, dla którego zasady markiza Queensbury nie mają żadnych tajemnic! Ale, na miłość boską, drogie dziecko, proszę już więcej nie posyłać uśmiechów ani jednemu, ani drugiemu!.. W przeciwnym razie za nic nie odpowiadam! Nie ma nic bardziej przerażającego jak uczony, który chce zabłysnąć za wszelką cenę! Marianna oczywiście przyrzekła ze śmiechem. Musiała jednak później przyznać, że było jej trudniej dotrzymać tej niefrasobliwej obietnicy, niż to sobie wyobrażała. Bowiem w ciągu dni, które nadeszły, współzawodnictwo obu panów wyraźnie się nasiliło. Za każdym razem kiedy Marianna wychodziła na pokład, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, natychmiast pojawiał się jeden bądź drugi, albo też obaj naraz, aby dotrzymać jej towarzystwa. Można by sądzić, że trzymali wartę pod drzwiami... Wkrótce ich obecność stała się męcząca, ponieważ rozmowa z jednym stanowiła zwierciadlane odbicie konwersacji z drugim. Głównym i jedynym tematem były wielkie odkrycia, które miały stać się ich udziałem. Był jednak podróżny, którego dwaj architekci-archeolodzy
drażnili jeszcze bardziej. Theodoros uważał, że są żałośnie śmieszni od stóp do głów. Paradowali w dopasowanych ubraniach z białego płótna, z szerokimi, powiewnymi fularami, w słomkowych kapeluszach i z nieodstępnymi zielonymi parasolami, które uparcie osłaniały ich bladą, angielską cerę, a także ogromną kolekcję piegów pana Fostera. -Kiedy dotrzemy do Konstantynopola, nie będziesz mogła się od nich uwolnić - oznajmił któregoś wieczoru Mariannie. - Chodzą za tobą jak cień i na lądzie z całą pewnością będzie to samo. Co zamierzasz z nimi zrobić? Czy zaprowadzisz ich jako swoją świtę do ambasadora Francji? -To nie będzie konieczne. Zajmują się moją osobą, ponieważ nie mają nic lepszego do roboty na tym statku, a także dlatego, że mówi się o mnie „milady". Kiedy jednak zawiniemy do portu, znajdzie się cała masa spraw znacznie ciekawszych niż ja. Pragną jedynie uzyskać owo upoważnienie i natychmiast z powrotem popłyną do Grecji. -Jakie upoważnienie? -Och, sama już nie wiem! Odkryli ruiny świątyni i chcą przeszukać podziemia, żeby odnaleźć stare, od dawna zakopane tam rzeźby. Chcą mieć również zezwolenie na szkicowanie, prowadzenie badań nad antyczną architekturą... cóż więcej mogę powiedzieć? Twarz Greka stężała. - Do Grecji już przecież przyjechał jakiś Anglik. Był poprzednim ambasadorem Anglii w Konstantynopolu i miał zezwolenie na wszystko. On jednak nie był zainteresowany wyłącznie prowadzeniem badań czy też rekonstrukcją starożytnej świątyni. Chciał po prostu wywieźć część starożytnych rzeźb do swojego kraju, to znaczy ukraść posągi greckich bogów. I rzeczywiście, zrobił to. Z Pireusu odpłynęły statki wypełnione po brzegi łupami ze świątyni Ateny. Jednak
pierwszy z nich nigdy nie dopłynął do miejsca przeznacze-
nia. Spadło na niego przekleństwo i zatonął! Czuję, że ci ludzie chcą zrobić dokładnie to samo... Jestem o tym święcie przekonany! -Nic na to nie poradzimy, Theodorosie - powiedziała łagodnie Marianna, kładąc dłoń na jego ramieniu, twardym jak kamień. - Zarówno pańska misja, jak i moja są znacznie ważniejsze od jakichś tam kamieni. Nie możemy wystawiać ich na niebezpieczeństwo, zwłaszcza że niczego nie możemy być pewni. A poza tym... niewykluczone, że ich statek również pójdzie na dno! -Masz rację, ale muszę nienawidzić sępów, które chcą odebrać mojemu biednemu narodowi tę niewielką resztkę dawnej chwały, jaka mu jeszcze została!.. Gorycz tego człowieka, którego uważała teraz za swojego przyjaciela, uderzyła Mariannę, uznała jednak sprawę za zamkniętą, kiedy nagle wydarzenia brutalnie uświadomiły jej, że się pomyliła. „Jason" znalazł się w cieśninie Dardanele i płynął pomiędzy dwoma opustoszałymi połaciami czarnej ziemi i płowych piasków, łysych szczytów, pokrytych białymi ruinami i małymi meczetami, nad którymi nieustannie krążyły morskie ptaki. Upał panujący w tym intensywnie błękitnym korytarzu przypominającym leniwą rzekę był nie do wytrzymania, jakby odbijany z jednego brzegu na drugi przez skalistą ziemię pozbawioną drzew. Najmniejszy ruch w tym rozżarzonym do białości świecie wymagał ogromnego wysiłku i zraszał potem całe ciało. Dlatego też Marianna, wyciągnięta na łóżku, jedynie w koszuli, która przyklejała jej się do ciała, usiłowała oddychać, co było trudne mimo otwartego okna. Starała się w ogóle nie poruszać, o ile było to możliwe. Jedynie dłoń, w której trzymała leciutki wachlarz, upleciony z włókien aloesu, poruszała się łagodnie, żeby odświeżyć
choć trochę powietrze, tak gorące, jakby wydostawało się z pieca. Nawet myśli krążyły ospale i w stanie ogólnego otępienia powtarzała sobie w kółko jedno tylko zdanie - nazajutrz będzie wreszcie w Konstantynopolu! Nie chciała myśleć o niczym więcej. Te ostatnie godziny przeznaczone były na odpoczynek, a statek płynął w cudownej ciszy... Wkrótce jednak w tej wspaniałej ciszy dobiegł od rufy czyjś wściekły głos. Marianna bez trudu rozpoznała Theodorosa. Ponieważ wykrzykiwał coś po grecku, nie mogła zrozumieć sensu jego słów, ale ton nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości. Kiedy usłyszała również dziwnie przyduszony głos Charlesa Cockerella, poczuła nagle, jak prąd zimnego powietrza przeszedł jej po plecach. Wstała czym prędzej z łóżka, narzuciła pośpiesznie sukienkę i nawet nie wkładając sandałów, wybiegła z kabiny. Dotarła na rufę w samą porę, żeby zobaczyć dwóch marynarzy, którzy dopadli Theodorosa i usiłowali wyrwać z jego rąk architekta. Grek trzymał swojego nieprzyjaciela za gardło, ten zaś klęczał przed nim i rzęził. Przerażona młoda kobieta chciała podbiec do Greka, ale nie zdążyła. Biegli już bowiem na odsiecz pozostali marynarze, z oficerem na czele. Przygnieciony ich liczebnością olbrzym zmuszony był puścić swoją ofiarę. Architekt, straciwszy równowagę, opadł na poręcz burty i czynił gwałtowne wysiłki, żeby rozluźnić mocno zaciśnięty fular, który uniemożliwiał mu oddychanie. Mimo natychmiastowej pomocy Marianny musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim odzyskał mowę. Przez ten czas marynarzom udało się opanować Theodorosa i sir James, który dopiero co opuścił swoją mesę, pojawił się na miejscu wypadku. - Mój Boże, Theodorosie, co pan zrobił najlepszego? -
krzyknęła Marianna, poklepując policzki Cockerella, żeby go prędzej ocucić. -Sprawiedliwość!.. Chciałem tylko wymierzyć sprawiedliwość! Ten człowiek jest bandytą... złodziejem!.. - krzyknął Grek, zupełnie wyprowadzony z równowagi. -Niech mi pan tylko nie mówi, że chciał go pan zamordować! -Ależ tak! Jasne, że tak!.. Nie zasługuje na nic więcej! W przyszłości będzie musiał się strzec, ponieważ moja zemsta będzie go ścigać! -Jeśli zdoła! - uciął lodowatym tonem sir James, który pojawił się, niczym uosobienie prawdziwego ładu i porządku, pomiędzy przerażoną młodą kobietą a żywo gestykulującą grupą, z trudem utrzymującą w ryzach rozszalałego Greka. - Zakuć w kajdany tego człowieka! Będzie musiał odpowiedzieć przed władzami statku za usiłowanie zamordowania Anglika! Przerażenie Marianny sięgnęło zenitu. Gdyby sir James zastosował wobec Theodorosa bezlitosne prawo angielskiej floty, kariera rebelianta mogłaby się zakończyć na rei lub pod batem bosmana. Postanowiła przyjść mu z pomocą. -Na litość, sir Jamesie, proszę mu chociaż pozwolić się wytłumaczyć. Znam tego człowieka. Jest dobry, lojalny i sprawiedliwy! Nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego bez przyczyny! Proszę pamiętać, że nie jest Anglikiem, ale Grekiem, i że jest moim służącym. Tylko ja mogę odpowiadać za niego i za jego zachowanie. Czy muszę dodawać, że biorę na siebie odpowiedzialność za jego postępowanie? -Lady Marianna ma rację - powiedział nieśmiało młody lekarz okrętowy, który właśnie przybiegł i zajęty udzielaniem pierwszej pomocy Cockerellowi spoglądał ukradkiem na tę wyjątkowo piękną kobietę. - Musi pan chociaż wysłuchać tego człowieka. Proszę mieć na względzie, że jest on przede
wszystkim wiernym sługą tej szlachetnie urodzonej damy i posuwa swój obowiązek aż do fanatyzmu... Najwidoczniej nowy rycerz Marianny podejrzewał, że Cockerell usiłował wedrzeć się siłą do kabiny młodej kobiety, za co zgodnie z jego osobistą hierarchią wartości zasługiwał na stryczek. Uwaga ta wywołała ledwo dostrzegalny uśmiech na twarzy komandora, tym gwałtowniej jednak ofuknął podwładnego. - Może zająłby się pan tym, co do pana należy, Kingsley? Jeśli będę potrzebował pańskiej rady, z całą pewnością się do pana zwrócę! Proszę wypełniać swoje obowiązki i zejść mi z oczu! Jednakże... chętnie wysłucham tego, co ten szaleniec ma do powiedzenia na swoją obronę. Wystarczyło parę zdań. Cockerell podczas jednej ze swoich rozmów z Theodorosem, na których zależało mu ze względu na ćwiczenie języka greckiego, poruszył swój ulubiony temat odkryć archeologicznych. Olbrzym natomiast zorientował się, że owo zezwolenie, o które ów Anglik tak zabiegał, dotyczyło właśnie ruin świątyni, którą Theodoros traktował częściowo jak swoją osobistą własność, ponieważ urodził się w pobliżu jej szlachetnych kolumn. Znajdowały się w samym środku masywu Arkadii i zarastały je krzaki i chwasty, ale nie były przez to mniej drogie dzikiemu sercu olbrzyma. - Mój ojciec powiedział mi, że jakieś pięćdziesiąt lat temu pojawił się w Bassae pewien przeklęty Francuz, obejrzał świątynię, wyraził swój podziw, wykonał mnóstwo rysunków, ale na tym wszystko się skończyło, ponieważ był stary i zmęczony! Odjechał umrzeć w swoje strony i słuch po nim zaginął. Ten jednak jest młody i ma ostre zęby! Jeśli pozwolimy mu działać, pożre starą świątynię Apollina, tak jak inny Anglik uczynił to już ze świątynią Ateny! A ja postanowiłem mu w tym przeszkodzić!..
Nigdy jeszcze sir James King nie słyszał o podobnej przyczynie napaści, nigdy również nie znalazł się w równie kłopotliwej sytuacji. W głębi duszy przeklinał architekta za jego długi język i niszczycielskie zapędy. Na domiar złego Marianna zaciekle broniła swojego sługi i nie przebaczyłaby komandorowi, gdyby ten chciał go poświęcić ze względu na jakiegoś natrętnego cywila. Z drugiej jednak strony napaść wydarzyła się w miejscu publicznym, a na dodatek na statku Jego Królewskiej Mości. Pomyślał, że najlepszym rozwiązaniem byłoby ogłoszenie, że zgodnie z tym, co powiedział wcześniej, Theodoros zostanie zakuty w kajdany, ale ostateczny wyrok nie będzie ogłoszony przed dopłynięciem do Konstantynopola. Tam sprawa zostanie rozpatrzona. Weźmie się pod uwagę okoliczność łagodzącą, że wyjątkowy upał mógł mieć wpływ na porywczość winnego. Jednocześnie komandor pokładał pełne zaufanie w lady Selton, która najlepiej będzie wiedziała, jak ukarać podobne naruszenie reguł panujących na statku. Oznaczało to, że po trzydziestu sześciu godzinach kary Theodoros będzie uwolniony i, być może, potem powieszony w innym miejscu, z całą pewnością jednak architekt będzie chroniony przed jego zakusami. Marianna odetchnęła z ulgą. Niestety, ów złagodzony wymiar kary nie zadowolił Cockerella. Najadł się tak wielkiego strachu, że musiał dać wyraz wściekłości. Jego świeżo odzyskany głos wznosił się krzykliwie, wspierany przez głos kolegi, w którym za sprawą jakiegoś cudu obudziło się poczucie solidarności i obydwaj domagali się natychmiastowego i bezlitosnego ukarania winnego. - Jestem Brytyjczykiem! - krzyczał. - A pan, komandorze King, jako oficer podlegający rozkazom Jego Królewskiej Mości, winien mi jest obronę. Domagam się, aby ten człowiek został natychmiast powieszony za to, że śmiał targnąć się na moje życie!
-Zdaje się jednak, że jeszcze pan nie umarł, mój drogi Cockerell - bronił się sir James, ugodowym tonem - nie ma więc powodu, aby poświęcać ludzkie życie tylko z powodu pańskiej urazy! Napastnik znajduje się już na samym dnie ładowni i pozostanie tam aż do chwili, kiedy zarzucimy kotwicę... -To jest niewystarczające! Chcę i rozkazuję... Tego już było za wiele. Cierpliwość starego marynarza wyczerpała się. -Tu, na tym statku - uciął brutalnie - tylko i wyłącznie ja mam prawo wydawania rozkazów! Przecież słyszał już pan, że lady Selton bierze na siebie całą odpowiedzialność za postępek służącego. Mam wrażenie, że zapomniał już pan o swoich pełnych galanterii deklaracjach. Czy naprawdę chce ją pan zawieść i zasmucić? -Jestem pełen szczerego oddania, podziwu i szacunku dla lady Marianny, ale szanuję jednocześnie własne życie. Jeżeli dla pana nie stanowi ono żadnej wartości, sir Jamesie, będę zmuszony sam się bronić. A więc daję panu wybór. Albo ten człowiek zostanie należycie ukarany, albo zarzuci pan kotwicę w pierwszym napotkanym porcie anatolijskim i wysadzi mnie pan tam. Dotrę konno do Konstantynopola! Jesteśmy już całkiem blisko... -To czyste szaleństwo, panie Cockerell - przerwała Marianna. - Jestem gotowa przeprosić pana z całego serca za zachowanie mojego sługi. Proszę mi wierzyć, że szczerze żałuję tego przykrego zajścia i przyrzekam ukarać winowajcę, gdy tylko dobijemy do brzegu! -Łatwo pani mówić, milady, z całym dla pani uszanowaniem. Nie patrzę na rzeczy tak jak pani, przez pryzmat
miłej wyrozumiałości. Proszę zatem pozwolić mi robić to, co uważam za słuszne. Albo on zostanie ukarany, albo ja wysiadam. -Niech pan idzie do diabła! - krzyknął zdesperowany sir
James. - Wysadzimy pana, skoro pan tak nalega! Panie Spencer! - dodał zwracając się do drugiego oficera - dobijemy do brzegu w Erakli. Proszę dopilnować, żeby zniesiono bagaże panów, sądzę bowiem, że pan Foster będzie panu towarzyszył? -Oczywiście - orzekł dumnie Foster. - My, z Liverpoolu, nie opuszczamy przyjaciół ani w nieszczęściu, ani w trudnej sytuacji! Jestem z panem, Cockerell! -Nigdy o tym nie wątpiłem, Foster! Chodźmy się przygotować! Odejdziemy stąd bez żalu!.. I uścisnąwszy sobie prawice ze smutną godnością obaj towarzysze, zapominając chwilowo o rywalizacji, udali się do kabin, żeby przygotować bagaże. Komandor King, u którego ta wzruszająca manifestacja wywołała pogardliwe wzruszenie ramion, obrzucił ich na wpół wściekłym, na wpół sarkastycznym spojrzeniem. -Popatrzcie tylko na nich! - burknął pod adresem osłupiałej Marianny. - Można by powiedzieć, że to sam Pylades pocieszający Orestesa, którego spotkała odmowa ze strony Hermiony. Ci dwaj idioci nie mogą przeboleć, że uwielbiana lady Selton nie opowiedziała się po ich stronie i nadstawiła karku za swojego służącego! Do mnie mogą mieć pretensję, ale pani nigdy tego nie przebaczą! -Tak pan uważa? -Oczywiście. Zadali sobie tyle trudu, żeby się pani przypodobać, a pani jest niewzruszona jak skała! Nie doceniła pani ich wysiłków. Właśnie tacy ludzie napędzają rewolucje. Nienawidzą wszystkiego, czego nie mogą zdobyć lub czemu nie potrafią dorównać. -Ale po co mają opuszczać statek? Theodoros jest zakuty w kajdany. Pan Cockerell nie ma się już czego obawiać... -Ależ po to, żeby dotrzeć do Konstantynopola przed nami i wymóc na ambasadorze nakaz aresztowania!
Serce Marianny zamarło na chwilę. Ledwo udało się Theodorosowi uniknąć surowej kary sir Jamesa, kiedy pojawiło się nowe, jeszcze większe zagrożenie. Jeśli aresztują Greka zaraz po zawinięciu do portu, nic już go nie uratuje. Doskonale pamiętała, co jej powiedział kiedyś Kuloughis. Głowa przywódcy rebeliantów miała zbyt wysoką cenę, aby dyplomata, któremu zależy na dobrych stosunkach z szefem państwa, nie ofiarował mu jej z przyjemnością. Gdy Theodorosa raz dopadnie wymiar sprawiedliwości, wówczas jego wątłe incognito zostanie z całą pewnością rozszyfrowane. A ona przecież przysięgała przed ikoną w klasztorze Świętego Eligiusza, że zrobi wszystko, aby jej towarzysz dotarł bez przeszkód do stolicy osmańskiej... Spojrzała na swojego starego przyjaciela smętnym wzrokiem. -A więc - wyszeptała smutno - pana wielkoduszność w stosunku do tego człowieka okazała się bezużyteczna. Jego impulsywne zachowanie, zrozumiałe zresztą u kogoś, kto kocha rodzinną ziemię, będzie go kosztowało głowę! Jednakże... jestem panu wdzięczna z całego serca, sir Jamesie. Uczynił pan wszystko, co było w pana mocy... i z pewnością sprawiłam panu wiele kłopotów... -No coś podobnego! Bez pani ta podróż byłaby śmiertelnie nudna! Uświetniła ją pani swoją obecnością! I nie jestem odosobniony w tej opinii! Co się natomiast tyczy pani kłopotliwego anioła stróża... najlepiej zrobi uciekając, gdy tylko dotrzemy do Bosforu. Będzie miał na to wystarczająco dużo czasu, ponieważ nie przypuszczam, żeby sir Stratford Canning, nasz ambasador, oczekiwał nas w porcie wraz z grupą żołnierzy! Sama sprawa ma niewielki wymiar, a oskarżyciele są mało znaczący!
Proszę więc, żeby przestała się pani martwić i zechciała towarzyszyć mi przy herbacie. Jest diabelnie gorąco, a nie znam nic lepszego w takiej sytuacji niż szklanka gorąeej herbaty!..
Mimo pocieszających słów sir Jamesa Marianna nie mogła się uspokoić. Niechęć i uraza tych mężczyzn były niebezpieczne, mimo że niewiele znaczyli dla władz angielskich. Marianna natychmiast wyczytała w obrażonych spojrzeniach swoich byłych adoratorów, że jedynie straci czas usiłując zmienić ich podłe postanowienie. Byli uparci jak ludzie, których cechuje ciasnota myślenia, i potraktowaliby zachowanie młodej kobiety jako przejaw niezrozumiałej i pożałowania godnej słabości wobec mężczyzny, którego z całą pewnością uważali za wyrzutka społeczeństwa. Najlepsze, co mogła zrobić w tej sytuacji, to zdać się ocenę sir Jamesa i na jego przyjaźń. Czyż nie dał jej do zrozumienia, że pozwoli więźniowi na ucieczkę? Nabrała co do tego pewności, kiedy dostała upoważnienie do przekazania Theodorosowi wiadomości na temat jego ucieczki, gdy tylko dotrą do portu. -Zdejmiemy mu kajdany zaraz po wypłynięciu z tego portu - powiedział - to znaczy o zachodzie słońca, kiedy okręt znajdzie się na wysokości Heraklei na morzu Marmara. Nie będzie więc miał żadnych trudności z wymknięciem się spod naszej kontroli. Nie jest jednak wykluczone, że wymyślamy przeróżne historie i że przypisujemy pani adoratorom czarniejsze intencje, niż mają je w rzeczywistości! -W każdym razie lepiej na wszelki wypadek zachować ostrożność - powiedziała Marianna. -I dziękuję panu jeszcze raz z całego serca! Dzięki temu znacznie spokojniej przyglądała się zejściu na ląd obu Anglików. Towarzyszyła im niewiarygodna liczba pakunków, które podawano sobie z rąk do rąk, a także krzyki przewoźników i bagażowych, którzy przenosili je z pokładu fregaty do szalupy, a z szalupy na brzeg. Nabrzeże wypełnione było hałaśliwym tłumem, cieszącym się nadchodzącym wieczornym chłodem. Cockerell i Foster opuścili statek bez pożegnania i długo
jeszcze widać było ich zielone parasole w morzu turbanów i filcowych beretów. W końcu zniknęły zupełnie w zbitej masie kolorowych domów i meczetów, uniesione na osiołkach, prowadzonych przez krzykliwe dzieci i przewodników uzbrojonych w baty. - Co za niewdzięczność! - westchnęła ciężko młoda kobieta. - Nawet nie powiedzieli panu do widzenia! Pańska gościnność zasługiwała na coś znacznie lepszego! Sir James zaśmiał się tylko w odpowiedzi i wydał rozkaz podniesienia kotwicy. A wówczas fregata, jakby pozbyła się nagle jakiegoś nieprzyjemnego ciężaru, obrała ponownie kurs na zachód i popłynęła po ametystowym morzu, nakrapianym złotymi wysepkami, wokół których pląsały srebrne delfiny. Rozpoczął się ostatni etap. Kończyła się długa, wyczerpująca podróż, której wiele razy omal nie przypłaciła życiem. Konstantynopol był w odległości około trzydziestu mil morskich, w co Marianna po prostu nie mogła uwierzyć. W miarę upływu dni, a także pod wpływem ciężkich przeżyć, jakich przyszło jej doświadczyć, miasto, o którym tyle słyszała, przekształciło się powoli w jakiś rodzaj fatamorgany, snu o legendarnym mieście, wiecznie oddalającym się w czasie i przestrzeni. I oto port był niemalże w zasięgu ręki... Zwiastowały go liczne żagle, wyłaniające się z posiniałego morza, a także głębokie niebo, którego wieczorny aksamit rozjaśniały mleczne smugi. Późnym wieczorem, gdy okręt z lekkim szumem płynął łagodnie z poluzowanym ożaglowaniem z powodu słabnącego wiatru, Marianna stała na pokładzie i obserwowała gwiazdy sławnej orientalnej nocy. Jej słodycz przywodziła na myśl marzenia z czasów, kiedy przyszłość miała na imię Jason Beaufort. Gdzie on był teraz? Po jakich morzach miotała nim duma czy nieszczęście? Dokąd gnały go wydęte żagle „Morskiej Czarodziejki"? Czyim rozkazom był posłuszny? Czy
żył jeszcze na świecie ów władczy i dumny mężczyzna, który tak niedawno deklarował, że ma w życiu tylko dwie miłości: kobietę, którą zdobył, żeby ją natychmiast utracić, i statek... Podczas tej ostatniej nocy tułaczki atak wyrzutów sumienia stał się wyjątkowo silny. Aby dotrzeć do miasta, którego bliskość czuła już niemal fizycznie, aby skłonić je do zachowania blisko trzystuletniego aliansu, Marianna straciła po drodze wszystko, co było dla niej najważniejsze: miłość, przyjaźń, szacunek dla samej siebie, majątek, łącznie ze swoją garderobą, nie mówiąc już o nieznanym małżonku, którego zamordował nikczemny szaleniec. Czy będzie jej dane zebrać kiedyś plony tego przedsięwzięcia? Czy będzie mogła chociaż wrócić do Francji, spełniwszy swoją misję? Czy też spotka ją niepowodzenie, które zwielokrotni osobisty dramat, jaki stanowiło to uparte życie, schowane w głębi jej ciała, trzymające się jej tak mocno, że nawet najcięższe warunki egzystencji nie były w stanie go zniszczyć? Młoda kobieta długo przyglądała się ogromnym gwiazdom, szukając w nich jakiegoś znaku otuchy i nadziei. Jedna z nich wyglądała, jakby oderwała się od błękitnego firmamentu, pomknęła w stronę horyzontu jak maleńki meteor i ponownie tam zniknęła. Marianna przeżegnała się szybko i z zamkniętymi oczami zwróciła się w stronę punktu, w którym zniknęła gwiazda, po czym wyszeptała po cichutku życzenie. - Pozwól mi zobaczyć go jeszcze, Boże! Zobaczyć, wszystko jedno za jaką cenę! Jeśli żyje jeszcze, spraw, żebym go mogła zobaczyć, wszystko jedno, za jaką cenę... W głębi duszy nie wątpiła, że Jason żyje. Mimo jego okrucieństwa, mimo szaleńczej zazdrości i nieludzkiego zachowania, które podsunęło jej myśl, że Leighton, być może, podał mu jakiś narkotyk, wyzwalający szaleństwo i morder-
cze instynkty, wiedziała równocześnie, że jest niemalże częścią jej duszy. Wyrwanie go z niej równałoby się rozerwaniu serca na kawałki. Nawet na końcu świata nie mogła zapomnieć tych tajemniczych dreszczy, które płynęły z samego środka jej wnętrza... Cesarskie miasto pojawiło się w świetle wschodzącego słońca. Początkowo widać je było tylko w oddali, na horyzoncie opalizującego morza. Jego posrebrzony od mgły profil zaokrąglony był matowymi kopułami i naszpikowany jasnymi wieżyczkami minaretów. Morze, ku któremu łagodnie chyliła się wybujała roślinność zielonych wzgórz Azji, nakrapianych tu i ówdzie białymi plamami miasteczek, usiane było statkami, jakby wprost przeniesionymi z orientalnych baśni. Były tam brązowe galery, poruszane siłą ramion solidnie zbudowanych wioślarzy w pstrokatych strojach, niewielkie złocone łódeczki, pomalowane jak odaliski, czerwone i czarne trójmasztowce, archaiczne galery, poruszające się po powierzchni morza jak gigantyczne owady o długich, zsynchronizowanych odnóżach, a także masztowce o ostrych żaglach, nieprzyjaźnie wymierzonych w niebo... Cała ta kolorowa grupa zmierzała w kierunku owego mirażu, błyszczącego w słońcu. W miarę jak zbliżali się do brzegu, miasto rozprzestrzeniało się coraz bardziej, ciągnąc się wzdłuż wielkich murów w kolorze ochry, które biegły od pałacu Siedmiu Wież, poprzez Siedem Wzgórz aż do Siedmiu Meczetów, podobnych do arkad ogromnego mostu. Następnie pojawiły się czarne cyprysy wzgórza Seraj, zadziwiające rumowisko czerwonych dachów, lśniących kopuł, ogrodów i antycznych szczątków, które wydawały się powstrzymywać przed upadkiem w morze błękitne kopuły, rozciągnięte pomiędzy sześcioma minaretami meczetu Ahmeda, i mocne podpory Świętej Zofii.
Kiedy minęli wyspę Książąt, pojawiła się długa linia poprzecinana groblami, a wraz z nią ogromna, opalizująca perła. Nachylając lekko w porannym wietrze swoje wielkie białe żagle, jakby chciała się ukłonić, fregata minęła wzgórze Seraju i popłynęła w stronę Złotego Rogu. Na tym niecodziennym skrzyżowaniu morskich dróg, gdzie spotykała się wrzawa starej Europy z ciszą Azji, majestat potrójnego miasta stał się przytłaczający. Przekraczało się jego bramy, jakby wchodziło się do jaskini Ali Baby, nie wiedząc, gdzie patrzeć, co podziwiać, mając oczy zmęczone od blasku i świateł. Natychmiast jednak gorączkowe życie, które skupiało się w tym cywilizacyjnym tyglu, otaczało zewsząd nowego przybysza i porywało ze sobą. Uczepiona barierki na rufie statku, stojąc koło sir Jamesa, który rozglądał się wokół zblazowanym, wszystkowiedzącym wzrokiem, Marianna pożerała spojrzeniem ogromny, kłębiący się port, który otwierał się przed nią i jak biała przegroda oddzielał dwa odrębne światy. Po lewej stronie, na nabrzeżach Stambułu, splątane były ze sobą osmańskie okręty, malownicze i pstrokate; na wprost, przy stopniach Galaty, stały zachodnie statki: czarne statki genueńskie, angielskie, holenderskie, których kolorowe flagi na ogołoconych masztach przypominały owoce, zapomniane przez niedbałego ogrodnika. Na brzegu było gwarno i tłoczno. Znajdował się tam cały świat bezpośrednio lub pośrednio związany z morzem: marynarze, komisjonerzy, urzędnicy, skrybowie, agenci handlowi lub pracownicy ambasad, bagażowi, dokerzy, kupcy i szynkarze, wśród których widać było sylwetki żołnierzy, a także janczarów w wysokich filcowych czapkach. Ich zadaniem było kontrolowanie nabrzeża i statków. Holowana przez dwie łodzie, poruszane siłą mięśni ener-
gicznych wioślarzy, fregata dopływała majestatycznie do swojego kotwicowiska. W tym samym czasie odbiła od brzegu, płynąc im na spotkanie, szalupa z angielskimi marynarzami w skórzanych czapkach. Na jej rufie stał wyprostowany wysoki mężczyzna, bardzo szczupły, jasny, niesłychanie elegancki, i trzymał skrzyżowane ręce pod luźno narzuconym, jasnym płaszczem. Sir James osłupiał na jego widok. - Przecież... ten człowiek to ambasador!.. Wyrwana nagle ze swoich rozmyślań, Marianna aż podskoczyła. -Co pan powiedział? -Że naszych dwóch narwańców ma dłuższe języki, niż sobie wyobrażałem, moje drogie dziecko. Oto bowiem sam lord Stratford Canning we własnej osobie płynie nam na spotkanie! -To znaczy... że przybywa osobiście, aby zaaresztować tego biedaka Greka, który nieopatrznie pozwolił sobie trochę za mocno potrząsnąć tym nieszczęsnym architektem? -To nie do wiary... a jednak wszystko na to wskazuje! Panie Spencer - powiedział zwracając się do drugiego oficera - proszę sprawdzić, czy więzień jest jeszcze na statku. Jeśli tak, proszę go wrzucić do wody, ale koniecznie rozkuć! Natomiast jeśli już go nie ma, to za niego nie odpowiadam. Mam nadzieję, że kajdany zostały należycie uszkodzone? -Może być pan spokojny, milordzie - uśmiechnął się młody człowiek. - Dopilnowałem tego osobiście... -A zatem - podsumował komandor, ocierając dyskretnie wilgotne czoło - nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć godnie jego ekscelencję. Proszę nie odchodzić, moje dziecko - dorzucił, zatrzymując Mariannę, która właśnie chciała się wycofać - lepiej, żeby została pani ze mną.
Niewykluczone, że będę pani potrzebował... a poza tym on już zdążył panią zauważyć! Istotnie, wyprostowany ambasador wyraźnie spoglądał w stronę grupki osób stojących na rufie i z całą pewnością zauważył Mariannę, ubraną w żywe kolory, przez co było ją widać bardziej niż kogokolwiek innego. Zrezygnowana przyjrzała się płynącemu w ich stronę dyplomacie i zdziwiła się, że wygląda tak młodo. Jego smukła, wysoka sylwetka i sztywna postura nie dodawały lat niezaprzeczalnie młodzieńczej twarzy. Ile lat mógł mieć lord Canning? Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć? W każdym razie niewiele więcej! A jakiż był przystojny!.. Rysy jego twarzy mogłyby posłużyć za wzór dla greckiego posągu. Jedynie dość wąskie, poważne usta, a także wydłużony podbródek zdradzały typowo zachodnie cechy. Pod protokolarnym chłodem głęboko osadzonych oczu kryło się rozmarzone spojrzenie poety. Gdy szalupa dotarła do okrętowej burty, wspiął się po drabince z łatwością człowieka przyzwyczajonego do najprzeróżniejszych ćwiczeń gimnastycznych. Kiedy w końcu stanął na pokładzie, Marianna przekonała się, że jest jeszcze przystojniejszy niż z daleka. Z całej jego postaci, sposobu bycia, niskiego głosu emanował swoisty wdzięk i urok. Gdy jednak jej spojrzenie po raz pierwszy skrzyżowało się ze wzrokiem dyplomaty, doznała wrażenia, jakby znalazła się w niebezpieczeństwie. Ten człowiek był jasny, czysty i twardy jak stal. Jego doskonałe maniery miały w sobie coś sztywnego. Ledwo zdążył wymienić z komandorem zwyczajowe uprzejmości, kiedy odwrócił się w stronę młodej damy i nie czekając, aż sir James dokona prezentacji, skłonił się z nienaganną grzecznością, a następnie odezwał: - Jestem szczerze zachwycony, madame, że mogę powitać Jej Jaśnie Oświeconą Wysokość. Przybyła pani z takim
opóźnieniem, że już straciliśmy nadzieję na jej przyjazd. Chciałbym powiedzieć, że jestem osobiście szczęśliwy i... uspokojony. Nie było w tych słowach nawet śladu ironii, a Marianna, słysząc je bez większego zaskoczenia, zrozumiała, że była na nie przygotowana od chwili, kiedy ujrzała ambasadora. Ani przez moment nie przeszło jej przez myśl, że tak wysoko postawiony funkcjonariusz chciałby zawracać sobie głowę jakimś greckim służącym... Tymczasem sir James sądząc, że zaszła jakaś pomyłka, wybuchnął śmiechem. -Jaśnie Oświeconą Wysokość? - krzyknął. - Ależ, mój drogi Canning, obawiam się, że pan się myli... Madame... -...jest księżną Sant'Anna, specjalną tajną wysłanniczką Napoleona! - obwieścił z całym spokojem Canning. - Zdziwiłbym się, gdyby usiłowała temu zaprzeczyć. Tak szlachetnie urodzona dama nie może przecież kłamać! Osaczona przenikliwym spojrzeniem ambasadora, Marianna poczuła, jak płoną jej policzki, ale nie odwróciła wzroku. Przeciwnie, z całym spokojem utkwiła spojrzenie w oczach nieprzyjaciela. -To prawda - przyznała - jestem tą, której pan szuka, milordzie! Czy mogłabym przynajmniej się dowiedzieć, w jaki sposób mnie pan odnalazł? -Och, mój Boże, to zupełnie proste... Zostałem obudzony o świcie przez dwie dziwne postacie, które domagały się sprawiedliwości za akt agresji, którego dopuścił się wobec jednego z nich służący młodej damy, równie szlachetnej, jak niezwykłej, która wyłoniła się niespodziewanie z wód Morza Egejskiego pewnej mglistej nocy. Sprawa tych dżentelmenów mało mnie obchodziła... natomiast entuzjastyczny opis damy szalenie mnie zainteresował. Odpowiadał w każdym calu rysopisowi, który mi przysłano jakiś czas temu. A kiedy
panią ujrzałem, madame, moje ostatnie wątpliwości rozwiały się całkowicie. Uprzedzono mnie, że spotkam jedną z najpiękniejszych kobiet Europy! Nie były to czcze komplementy, jedynie spokojne stwierdzenie, które wywołało smutny uśmiech na twarzy Marianny. -No cóż! - powiedziała wzdychając ciężko - od tej chwili może być pan pewny, lordzie Canning! Proszę mi wybaczyć, sir Jamesie - dodała zwracając się do swojego starego przyjaciela, który przysłuchiwał się tej wymianie uwag z prawdziwym osłupieniem powoli przemieniającym się w smutek - że nie mogłam panu wyznać prawdy. Musiałam przemierzyć cały świat, żeby dotrzeć tutaj, i jeśli nadużyłam pańskiej gościnności, proszę wierzyć, że zrobiłam to w imię obowiązku znacznie ważniejszego niż moja osoba. -Pani? Wysłanniczką Napoleona?.. Co powiedziałaby na to pani biedna ciotka? -Doprawdy, trudno mi powiedzieć, ale wierzę, że nie potępiłaby mnie. Widzi pan, ciotka Ellis od dawna wiedziała, że moja francuska krew da o sobie znać. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, żeby tego uniknąć, ale była na to przygotowana! A teraz, ekscelencjo - zwróciła się ponownie do lorda Canninga - czy powie mi pan, co zamierza zrobić? Nie przypuszczam, żeby miał pan prawo aresztować mnie. Znajdujemy się w stolicy imperium osmańskiego, w której Francja, tak jak i Anglia, ma swoją ambasadę. Nic więcej, ale i nic mniej! Mógł pan zatrzymać mnie podczas podróży, tak jak usiłowała to uczynić angielska admiralicja na wodach Kortu. Obawiam się, że teraz to już niemożliwe... -Bo też nie zamierzam tego uczynić. Istotnie, znajdujemy się na wodach tureckich... Jednak pokład, na którym stoimy, jest częścią terytorium angielskiego. Wystarczy, że nie wypuszczę pani stąd! -Jak mam to rozumieć?..
-Że nie zejdzie pani na ląd. Jest pani więźniem Zjedno-
czonego Królestwa. Nie dozna pani żadnej krzywdy, rzecz jasna. Po prostu komandor King zechce zamknąć panią w kabinie i postawić strażników u drzwi na czas kilkugodzinnego postoju w porcie. Jutro rano postawi żagle i pod ścisłą kontrolą popłynie z panią do Anglii... gdzie będzie pani jednym z najcenniejszych... i najbardziej czarujących zakładników! Zrozumiał pan, sir Jamesie? -Zrozumiałem, ekscelencjo! Pańskie rozkazy zostaną wykonane! Marianna przymknęła oczy pod wpływem nagłego zawrotu głowy. Wszystko było skończone! Poniosła żałosną klęskę w chwili, kiedy tak niewiele jej brakowało do osiągnięcia celu. Wpadła na najbardziej idiotyczną przeszkodę z możliwych - zatarg z dwoma żądnymi zemsty mieszczanami! Duma obudziła w niej chęć do walki i zawstydziła się z powodu własnej słabości. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała wzrokiem ciskającym gromy, z trudem powstrzymując się od łez, na doskonale piękną twarz ambasadora. -Czy pan przypadkiem nie nadużywa swoich praw, milordzie? -Nigdy nie odważyłbym się, księżno! Byłoby to wbrew zasadom uczciwej gry... Przecież jesteśmy w stanie wojny! Życzę pani miłego powrotu do kraju, który być może jest pani nadal bliski, w pewnym sensie! -W pewnym sensie, milordzie i to bardzo ograniczonym! Żegnam pana! A teraz, sir Jamesie, proszę czynić swoją powinność, może mnie pan aresztować! Odwróciła się od ambasadora i spojrzawszy przelotnie na zaciętą twarz komandora straciła ostatnią nadzieję. Tak jak słusznie domyślała się od pierwszej chwili wejścia na pokład „Jasona", James King nie przedłożyłby nigdy uczuć nad obowiązek. Być może zresztą podda się zrozumiałemu uczu-
ciu niechęci, po tym jak został oszukany i wpadł w sidła dawnej, sprawdzonej przyjaźni!.. Marianna westchnęła ciężko, odwróciła głowę i spojrzała ostami raz na niedostępne dla niej miasto. Wówczas spostrzegła „Morską Czarodziejkę"... Sądząc, że to tylko złudzenie, zrodzone z rozpaczliwej chęci ujrzenia tego statku, zawahała się i przetarła niepewnie oczy, bojąc się podświadomie zniszczyć tak cudowny obraz. Ale to nie był sen, to był naprawdę masztowiec Jasona. Kołysał się łagodnie, zakotwiczony w bliskiej odległości od nabrzeża, naprężając liny jak pies wyrywający się ze smyczy. Z nagłą niepohamowaną radością, która ogarnęła ją całą i pod wpływem której serce mało nie wyskoczyło jej z piersi, a ręce zaczęły drżeć, Marianna rozpoznała swoją własną postać wyrzeźbioną na dziobie statku. Nie mogła mieć żadnych wątpliwości, Jason był w porcie, w mieście, do którego tak wzbraniał się płynąć, a które dla niej stało się ziemią obiecaną. W jaki sposób tu dotarł? - Pozwoli pani, księżno? Lodowaty głos sir Jamesa przywołał ją do porządku. Nie mogła pobiec na oślep na spotkanie ukochanego mężczyzny. Aby nie miała niepotrzebnych złudzeń, pojawili się dwaj marynarze, którzy przyszli ją aresztować. Od tej chwili była już tylko więźniem politycznym... i niczym więcej! Zbita z tropu, spojrzała na nieugiętego starego oficera zmieszanym wzrokiem. -Dokąd mnie pan prowadzi? -Ależ... do pani kabiny! Jaśnie Oświecona Wysokość będzie tam należycie strzeżona, tak jak sobie życzył lord Canning. Nie sądziła pani chyba, że zakujemy ją w kajdany? Damy zasługują na względy... nawet jeśli są w służbie Bonapartego! Odwróciła głowę, żeby nie zauważył, jak zbladła. Straciła
na zawsze wyrozumiałego przyjaciela z dawnych lat. Zamienił się nagle w obcego angielskiego oficera, który wykona każdy rozkaz, nawet jeśli musiałby się przeistoczyć w dozorcę więziennego. Marianna nie do końca była przekonana, czy pod wpływem goryczy i rozczarowania nie będzie żałował, że nie może potraktować jej surowiej. - Nie, sir Jamesie - powiedziała po dłuższej chwili milczenia - nie przyszło mi to do głowy. Wolałabym jednak, żeby nie żywił pan do mnie urazy! Spojrzała ostatni raz na cichy masztowiec, który wydawał się kompletnie opuszczony. Następnie pozwoliła zaprowadzić się do kabiny. Szczęk przekręcanego w drzwiach klucza podziałał na jej nerwy jak pisk noża rysującego szkło. Usłyszała również charakterystyczny odgłos odstawianych na bok strzelb. Od tego momentu marynarze będą dokładnie pilnowali jej drzwi, przynajmniej w czasie samej podróży morskiej. Anglia nie wypuści łatwo przyjaciółki Napoleona!.. Podeszła powoli do okna, otworzyła je, a następnie wychyliła się na zewnątrz i zobaczyła to, o czym od dawna już wiedziała. Jej kabina umieszczona była tuż obok mesy kapitańskiej, a jednocześnie znajdowała się dosyć wysoko nad lustrem wody. Być może w ogólnym zamieszaniu i chaosie zdecydowałaby się mimo wszystko na ryzykowny skok, żeby uniknąć za wszelką cenę uwięzienia i pozbyć się strażników. Niestety, to desperackie rozwiązanie okazało się również niemożliwe. Wokół okrętu uformowała się grupa niewielkich stateczków i łodzi oraz statków wojennych, które nieustannie kursowały między jednym a drugim brzegiem ogromnego portu, pomagając przy przeładunku towarów i tłocząc się przy większych statkach jak kurczęta przy kwoce. Skok w takich warunkach oznaczałby złamanie karku. Cofnęła się do kabiny, kompletnie zdesperowana, i opadła
bezsilnie na łóżko, stwierdzając ze zdumieniem, że zostały z niego zdjęte prześcieradła. Najwidoczniej sir James postanowił dopilnować każdego szczegółu i nie zostawić Mariannie najmniejszej szansy!.. Z goryczą pomyślała o Theodorosie, który musiał już być daleko. W samą porę umiał skorzystać z wyrozumiałości komandora wobec Marianny, wyrozumiałości, którą zawdzięczała wspólnym wspomnieniom. Nikt ani nic nie przeszkodzi mu teraz w kontynuowaniu misji. Grek dotarł do celu swojej podróży. Pozostała jej jedynie osobista, lecz słaba satysfakcja, że dotrzymała przysięgi z Santorin. Przynajmniej ta sprawa nie ciążyła już nad nią... niestety jednak nie udało jej się osiągnąć niczego więcej! Upalne godziny dnia mijały jedna za drugą, każda następna wydawała się gorętsza od poprzedniej i jednocześnie coraz krótsza. Tak niewiele czasu zostało jej jeszcze w Konstantynopolu! Bliskość „Morskiej Czarodziejki" sprawiała, że uwięzienie było jeszcze bardziej przygnębiające. Wkrótce, gdy zacznie się nowy dzień, angielska fregata podniesie żagle i popłynie wraz z księżną Sant'Anna ku spowitej angielską mgłą niejasnej i ponurej przyszłości, wyzbytej nawet czaru tak pociągającego ją ryzyka. Zostanie zamknięta w jakichś ciemnych lochach i ślad po niej przepadnie! Być może świat o niej zapomni, jeśli Napoleon nie martwi się już o nią... O zachodzie słońca przenikliwy głos muezinów wezwał wszystkich wiernych do modlitwy. Zaraz potem zapadła noc. Hałaśliwe życie portu powoli ucichło, a jednocześnie zapaliły się okrętowe latarnie. Wraz z nadejściem nocy zaczął wiać zimny północny wiatr, od którego Marianna dostała dreszczy. Nie zdecydowała się jednak na zamknięcie okna, ponieważ wychylając się ciągle jeszcze mogła zobaczyć bukszpryt statku Jasona.
Do kabiny wszedł marynarz z zapaloną świecą. Zaraz za nim pojawił się następny, niosąc tacę. Obydwaj nie odezwali się ani słowem. Z pewnością musieli otrzymać dokładne instrukcje w tej sprawie. Ich twarze były do tego stopnia pozbawione wyrazu, że stały się do siebie w przedziwny sposób podobne. Wyszli tak szybko, że Marianna nie zdążyła nawet się odezwać ani wykonać żadnego gestu. Spojrzała obojętnym wzrokiem na tacę. Tak niewiele ją obchodziło, czy będzie miała światło i czy dostanie coś do zjedzenia! Komfort nie jest w stanie złagodzić poczucia ograniczenia, jakie narzuca więzienie. Ponieważ jednak paliło ją pragnienie, nalała filiżankę herbaty, wypiła ją i właśnie nalewała drugą, gdy niespodziewanie coś wpadło do kabiny. Marianna odwróciła się gwałtownie. Po dywanie toczył się niewielki przedmiot... Schyliła się i zobaczyła, że to chropowaty kamień, obwiązany wąskim sznurkiem. Koniec sznurka znajdował się za oknem. Z bijącym sercem pociągnęła lekko, potem nieco mocniej. Sznurek wydłużał się i wydłużał, aż w końcu pojawił się niewielki supełek, a dalej solidna lina. Zrozumiała nagle, co oznacza to wszystko, i ogarnięta dziką radością ucałowała konopną linę, jakby ucałowała samego anioła zbawienia. Czyżby miała jeszcze przyjaciela? Zdmuchnęła świecę, podeszła do okna i wychyliła się. Na samym dole, w gęstych ciemnościach, wydało jej się, że dostrzega czyjąś sylwetkę w szalupie. Nie zastanawiała się jednak długo. Czasu nie miała zbyt wiele i pilno jej było uciec! Wróciła do drzwi i przytknęła do nich ucho. Na statku panowała całkowita cisza. Słychać było jedynie ciche poskrzypywanie drewnianej konstrukcji, kiedy kołysał się lekko na wodzie. Wartownicy prawdopodobnie już spali, ponieważ ich również nie było słychać!
Starając się zachowywać najciszej, jak tylko mogła, Marianna przywiązała mocno linę do nogi łóżka, a następnie weszła na okno, co się okazało dosyć trudne z powodu jego niewielkich rozmiarów. Momentalnie poczuła, że lina, trzymana czyjąś niewidzialną ręką, naprężyła się. Powoli, krok po kroku, zaczęła schodzić, starając się nie patrzeć w czarną, głęboką dziurę, którą miała u swoich stóp i szukając punktów podparcia na ścianie statku. Na szczęście nie było otwarte żadne z okien na niższych poziomach. Oficerowie z pewnością zeszli na ląd, żeby skorzystać z tego jedynego wieczoru wolności. Schodzenie wydało jej się męczące i nieznośnie długie. Otarte ręce paliły ją żywym ogniem, wkrótce jednak poczuła, że otaczają ją czyjeś ramiona i mocno podtrzymują. - Puść linę! - usłyszała szept Theodorosa. - Jesteś już na dole. Posłuchała i znalazła się w małej łódce, w której czekał na nią Theodoros. Odszukała po ciemku rękę Greka, którego wysoka postać stała obok niej. Nie potrafiła wyrazić wdzięczności za to cudowne uwolnienie z pływającego więzienia. Brakowało jej tchu i słów. -Sądziłam, że jest już pan daleko... - szepnęła - a pan jest tutaj! Pośpieszył mi pan na ratunek! Och, jakże panu dziękuję!., dziękuję! Ale jak pan się domyślił?.. Skąd pan wiedział? -Wcale się nie domyśliłem, lecz zobaczyłem. Kiedy przypłynął ten wysoki, jasny Anglik, właśnie opuściłem statek i schowałem się na łódce, przycumowanej tu niedaleko, przy stercie drewna, z zamiarem rozejrzenia się, dokąd iść. Dzięki temu widziałem, co się działo na statku. Kiedy ujrzałem, jak marynarze prowadzą cię na muszce jak kryminalistkę, domyśliłem się, że coś jest nie w porządku. Czyżby odkryli, kim jesteś?
-Tak. Cockerell i Foster poszli ze skargą i podali mój rysopis. -Powinienem był go zabić! - krzyknął Theodoros. - Ale nie możemy tu dłużej zostać. Musimy odpłynąć jak najszybciej. Chwycił wiosła i skierował łódź na otwarte wody. - Ominiemy Galatę i przycumujemy przy meczecie Kilidż Ali. Jest to zaciszne miejsce, a co najważniejsze, niedaleko stamtąd znajduje się ambasada francuska... Już zamierzał odepchnąć mocno łódź, kiedy Marianna zatrzymała go, kładąc dłoń na jego ramieniu. Niedaleko, tuż obok nich, kołysała się na ciemnej wodzie sylwetka masztowca. Paliła się tylko jedna latarnia, a na przednim pokładzie tliło się niewielkie jasne światełko i nic poza tym. -Tam właśnie chciałabym dotrzeć! - powiedziała Marianna. -Tam? Na ten statek? Chyba oszalałaś! Co chcesz zrobić? -Statek należy do mojego przyjaciela... bardzo drogiego mojemu sercu, o którym sądziłam, że już nie żyje. O mały włos nie przypłaciłam życiem buntu, który wybuchł na statku... Muszę jednak tam iść! -A skąd wiesz, czy w dalszym ciągu nie jest w rękach buntowników? Naprawdę chcesz przedostać się do miasta, czy szukasz kolejnych guzów? Nie obrzydło ci jeszcze niebezpieczeństwo? -Jeśli rzeczywiście znajdowałby się w rękach rebeliantów, nie byłoby go tutaj! Człowiek, który nim zawładnął, nie chciał płynąć do Konstantynopola! Bardzo cię proszę, Theodorosie, dowieź mnie na ten statek! To dla mnie szalenie ważne! Można powiedzieć, że ta sprawa jest dla mnie najważniejsza. Sądziłam, że już go więcej nie zobaczę! Napięta jak struna, starała się ze wszystkich sił go przekonać i cichutko, jakby wstydziła się prosić go o coś więcej po tym, co dla niej zrobił, dodała:
- Jeśli nie zechcesz, to popłynę sama... wpław! To niedaleko! Zapadła cisza. Grek przytrzymał wiosła i- zastanawiał się przez moment ze spuszczoną głową, a tymczasem łódź płynęła powoli. Po chwili zapytał: -To on jest tym człowiekiem o imieniu Jason? -Tak... to on! -W porządku, umowa stoi! W takim razie popłynę z tobą i oby Bóg miał nas w swej opiece! Nacisnął na wiosła i łódź wpłynęła miękko na fale. Wkrótce ogarnął ich cień rzucany przez „Morską Czarodziejkę" i ukazały się przed nimi jej strome burty. Nawet z tak bliskiej odległości nie było słychać żadnego dźwięku. Theodoros podniósł wiosła i zmarszczył brwi. -Zupełnie jakby nie było tam nikogo! -To niemożliwe! Jason nigdy nocą nie schodził na ląd, kiedy stacjonował w jakimś porcie. Na dodatek statek nie jest nawet zakotwiczony przy nabrzeżu... Zresztą dobrze posłuchaj! Wydaje mi się, że słyszę jakieś głosy! Istotnie, ze statku dochodziło słabe brzęczenie. Zniecierpliwiona Marianna wstała i zaczęła badać dłońmi po omacku burtę okrętu, starając się znaleźć coś, po czym mogłaby się wspiąć. - Nie kręć się! - zdenerwował się Grek, którego kocie oczy wydawały się dostrzegać wszystko z taką dokładnością jak w biały dzień - w otworze do spuszczania trapu jest drabinka sznurowa... Ale uważaj, bo nas przewrócisz! Kiedy Marianna usiłowała chwycić drabinkę, powstrzymał ją gwałtownie. - Zostaw! Nie podoba mi się to wszystko. Coś tu nie gra, a nie po to wyciągnąłem cię z rąk Anglików, żebyś miała teraz wpaść w jeszcze gorszą zasadzkę. Ja wejdę. Ty tu poczekasz...
- Nie! To niemożliwe - zbuntowała się młoda dama, która nie mogła już pohamować swojej niecierpliwości. - Od tygodni żyję jedynie nadzieją, że przyjdzie kiedyś dzień, kiedy będę mogła znowu wejść na pokład tego statku, a ty każesz mi zostać tutaj, w tej łodzi, i czekać? Wszystko, na co czekałam przez tyle dni, znajduje się właśnie tutaj... dwa kroki ode mnie! Sam widzisz, że nie mogę już dłużej wytrzymać! Rozumiejąc, że nikt ani nic nie było w stanie jej powstrzymać, Theodoros skapitulował niechętnie. - Dobrze, idź więc! Postaraj się jednak nie hałasować w miarę możliwości. Może się mylę, ale mam wrażenie, że mówią tam po turecku! Powoli i po cichutku weszli po drabinie, jedno po drugim, i prześlizgnęli się na pusty pokład. Serce Marianny biło tak mocno, że o mały włos nie wyskoczyło jej z piersi. Wszystko było takie samo, a jednocześnie zupełnie inne. Pokład stracił swój dawny połysk. Wszędzie porozrzucane były jakieś dziwne przedmioty, liny wisiały bezładnie, poruszane wieczornym wiatrem. A poza tym ta cisza... Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tego pozornego opuszczenia statku. Ktoś musiał przecież tu być... jakiś marynarz... Craig O'Flaherty albo jej stary przyjaciel Arkadiusz, którego nieobecność była prawie tak samo bolesna jak nieobecność Jasona! Niestety, nie było nikogo! Nic, poza tym niewielkim światełkiem na dziobie, w stronę którego Theodoros zaczął skradać się ostrożnie. Nagle stanął jak wryty i schował się pod wielki maszt. Z luku wyszli dwaj mężczyźni, niosący długie strzelby. Widząc ich czerwono-błękitne mundury, wysokie czapki z białego filcu, błyszczącą broń i wściekłe miny, Marianna i jej towarzysz poznali ich natychmiast. Byli to janczarzy! - Pilnują statku! - szepnął Theodoros. - To oznacza, że nie ma załogi.
- To całkiem prawdopodobne, ale nie oznacza, że nieobecny jest również kapitan. Proszę, pozwól mi sprawdzić... Nie mogąc znieść ani chwili dłużej tej męczącej niepewności, ogarnięta niewytłumaczalnym lękiem, a także, podobnie jak Theodoros, podskórnie przeświadczona, że dzieje się coś nienormalnego, przemknęła jak cień wzdłuż całego pokładu, którego na wpół wyrwane drzwi trzaskały na wietrze. Dotarła na rufę, wdrapała się tam, starając się ominąć snop światła rzucany przez jedyną zapaloną latarnię. Coś popchnęło ją w stronę drzwi prowadzących do kapitańskiej mesy. Natychmiast jednak stanęła, usiłując zrozumieć, dlaczego zabarykadowano drzwi i zabito je deskami, na których umieszczono dodatkowo wielkie czerwone pieczęcie woskowe, przypominające plamy krwi... Rozejrzała się wówczas dookoła, przyglądając się szczegółom, które początkowo uszły ich uwagi, lecz teraz mogła zobaczyć je lepiej w świetle latarni. Wszędzie widać było wyraźne ślady stoczonej walki. Wokół leżały szczapy drewna wyrwane z wrębów, powyginane kawałki metalu, dziury po kulach... i ciemne smugi, które powiększały się złowieszczo wokół koła sterowego! Wówczas straciła resztki nadziei... Nie miała już na co czekać ani czego szukać! Piękny statek Jasona zamienił się w statek-widmo, zniekształcony cień tego, czym był dawniej. Ktoś oczywiście musiał odebrać go buntownikom, ale tym kimś nie był Jason, nie mógł nim być, w przeciwnym razie skąd wzięłyby się te ślady, skąd te pieczęcie? Może to sprawka jakiegoś barbarzyńskiego pirata... a może jakiś osmański władca natknął się na środku morza na w połowie opuszczoną „Czarodziejkę", znajdującą się w niekompetentnych rękach bandytów Leightona, w związku z czym łup nie był trudny do zdobycia... Przygnębiona Marianna z łatwością odnajdywała ponure
ślady dramatu, który musiał rozegrać się na statku. Wszystko świadczyło o przegranej bitwie, nieszczęściu i śmierci, wszystko, łącznie z obojętnymi żołnierzami, którzy pilnowali tego pływającego widma, gdyż mimo wszystko statek musiał być własnością jakiejś miejscowej osobistości. A tych, których kochała i musiała tu zostawić, z całą pewnością nigdy już więcej nie zobaczy. Teraz nie wątpiła już, że wszyscy umarli... Wyczerpana tym ostatnim ciosem, zapominając o całym świecie, Marianna osunęła się na ziemię i z głową opartą o zamknięte drzwi, których Jason nigdy już nie otworzy, zaczęła cichutko płakać. W takim stanie odnalazł ją Theodoros, skuloną, przycupniętą przy drzwiach, jakby chciała się w nie wtopić całą swoją duszą. Starał się ją podnieść, ale mimo jego ogromnej siły nie udawało mu się. Jej ciało stało się nieludzko ciężkie pod wpływem przygniatającego ją cierpienia i rozpaczy. Leżała tam, całkowicie porażona bólem, który przytłaczał ją jak skała, i poczuł, że nie uda mu się już nic zdziałać, ponieważ ona nie chce się już podnieść. Cały świat przestał nagle dla niej istnieć. Theodoros uklęknął przed nią i wziął jej małą, zimną rękę w swoją dłoń. Marianna jednak odepchnęła go natychmiast. -Zostaw mnie... - szepnęła. - Idź sobie! -Nie. Nie zostawię cię! Jesteś moją siostrą, ponieważ cierpisz. Chodź ze mną. Nie słuchała go. Zrozumiał, że wymyka mu się i poddaje gorzkiemu potokowi łez, który nie miał nic wspólnego z rozumowaniem i logiką. Ostrożnie podniósł głowę i rozejrzał się wokół. Na przodzie statku janczarzy niczego nie usłyszeli ani nie zobaczyli. Siedzieli teraz na zwojach lin, trzymając strzelby
między nogami, i palili spokojnie długie fajki, przyglądając się nocy. Wiatr, wiejący z nad Morza Czarnego, mieszał korzenny zapach tytoniu z wonią alg. Najwyraźniej strażnicy nie mogli sobie nawet wyobrazić, że znajdują się tam oprócz nich jeszcze inni ludzie... Uspokojony Theodoros pochylił się ponownie nad Marianną. - Błagam cię, zrób chociaż niewielki wysiłek! Nie możesz tutaj tak siedzieć...To szaleństwo! Trzeba żyć, walczyć! Starał się przekonać ją słowami, w których zawarł to, co cenił i kochał. Marianna nie odezwała się, pokręciła tylko głową. Theodoros poczuł nagle, jak na jego dłoń spadają kropelki łez. Wzbudziły w nim nie znane mu do tej pory uczucie głębokiej litości. Znał tę kobietę jako dzielną, pełną życia istotę, a teraz odrzucała każde słowo otuchy i zachęty. Jedyne, czego chciała, to zaczekać tu, pod zamkniętymi drzwiami, aż przyjdzie po nią śmierć. A przecież była taka młoda... i taka piękna! Poczuł, jak narasta w nim wściekłość przeciwko tym wszystkim, którzy chcieli wykorzystać jej młodość, urodę, niedostatecznie chronioną przez górnolotne tytuły, niewiele znaczące wobec obowiązków i odpowiedzialności, jakimi została obarczona! Przypominając sobie przysięgę, którą musiała złożyć przed świętymi ikonami, poczuł palące uczucie wstydu. Szalone umiłowanie wolności nie usprawiedliwiało go w pełni. A teraz widząc ją u kresu sił, wyglądającą jak biedne, wymęczone dziecko, które starało się mu pomóc na miarę swoich możliwości, a nawet zdecydowało się zabić człowieka, aby go uwolnić, nie potrafiłby jej opuścić. Nie poruszała się, lecz gdy kolejny raz spróbował ją podnieść, poczuł tę samą odmowę i opór. Ze wszystkich sił uczepiła się kurczowo tych paru desek, które były dla niej
całą jej przeszłością i nadzieją jednocześnie. Zrozumiał, że jeśli będzie nalegał, niewykluczone, że zacznie krzyczeć. Z drugiej jednak strony nie mogli tu dłużej zostać, ponieważ mogło się to okazać zbyt niebezpieczne! - Przywrócę cię do życia wbrew tobie - wycedził przez zęby - i przepraszam cię z góry za to, co teraz zrobię! Podniósł swoją szeroką dłoń. Znał doskonale najprzeróżniejsze formy walki i wiedział, jak uderzyć w tył głowy, żeby przeciwnik stracił przytomność. Kontrolując uważnie siłę uderzenia, wymierzył jej cios. Opór natychmiast ustał i ciało Marianny stało się bezwładne. Zarzuciwszy ją sobie na ramię, pochylony Theodoros przedostał się do otworu trapowego i zszedł po linie do łodzi. Był tak szczęśliwy, że zabrał ją ze statku, że wysiłek wydał mu się niewielki, a ciężar lekki. Chwilę później zasiadł ponownie do wioseł i skierował łódkę w stronę wyjścia portu. Zamierzał przycumować w z góry obranym przez siebie miejscu i zanieść swoją towarzyszkę do ambasady francuskiej, której budynek dobrze już znał. Dopiero uczyniwszy to, będzie mógł spokojnie wrócić do walki i problemów swojej ojczyzny. Najpierw jednak musiał zwrócić to biedne dziecko jej ojczyźnie, jej środowisku. Była jednym z owych delikatnych kwiatów, które giną na obcej ziemi, i tylko własny kraj mógł przywrócić krążenie życiodajnych soków. Łódka minęła przylądek Galata, na którym wznosiły się wysokie mury zamku. Minarety meczetu Kilidż Ali odcinały się jasną bielą na tle granatowego, usianego gwiazdami nieba, a łódź tymczasem zaczęła tańczyć, poruszana większymi falami, płynącymi od strony Bosforu. Ni stąd, ni zowąd Theodoros uśmiechnął się do siebie. Mimo chłodnego wiatru noc była piękna, czysta i spokojna. Nie wyglądała złowieszczo ani wrogo. Jego instynkt czło-
wieka gór, przyzwyczajonego od dzieciństwa obserwować niebo i liczyć gwiazdy, podpowiadał mu, że dla spoczywającej obok niego kobiety, leżącej w błogiej nieświadomości na dnie łodzi, zaświeci jeszcze słońce i powrócą szczęśliwe dni, a intuicja Theodorosa jeszcze nigdy go nie zawiodła... Nawet najdłuższa droga ma gdzieś swój kres, a po najciemniejszej nocy nastaje świt... Wysłanniczka Napoleona dotarła właśnie do kresu swej podróży i był najwyższy czas, żeby stanęła na ziemi wielkiego sułtana i jego jasnowłosej matki. Zdecydowanym gestem Theodoros wpłynął do niewielkiej zatoczki i wciągnął łódź na piasek... Książę Latour-Maubourg, ambasador Francji, przyglądał się z osłupieniem olbrzymowi, wyglądającemu jak strach na wróble, który wtargnął do jego ambasady i wyciągnął go z łóżka, hałasując przy tym nieludzko, waląc w drzwi i poganiając dozorcę. Następnie spojrzał niepewnym, niedowidzącym wzrokiem na zemdloną młodą kobietę, którą nieznany intruz ułożył w fotelu z iście macierzyńską czułością. -Twierdzi pan, że ta młoda dama jest księżną Sant'Anna? -To ona we własnej osobie, ekscelencjo! Udało jej się zbiec z angielskiej fregaty „Jason", która przygarnęła nas, rozbitych na pełnym morzu, lecz później chciała ją zatrzymać jako zakładniczkę. O świcie fregata miała podnieść kotwicę, żeby odpłynąć do Anglii. -Wyjątkowo dziwna historia! Kim był człowiek, który zamierzał uwięzić księżną? -Pański angielski kolega, który wszedł na pokład fregaty dzisiaj rano i rozpoznał ją! Ambasador uśmiechnął się nieznacznie. - Lord Canning jest człowiekiem czynu! A pan, mój przyjacielu, kim pan jest?
-Jedynie oddanym sługą Jej Wysokości, ekscelencjo. Na-
zywają mnie Theodoros. -Do diabła! Podróżowała więc ze swoją świtą, i to nie byle jaką, skoro mówi pan po turecku! Mam jednak wrażenie, że to omdlenie trwa już zbyt długo! Chyba tylko zemdlała, prawda? Nic poważnego jej nie dolega? Czy to wypadek? -Po prostu doznała silnego szoku, ekscelencjo - odparł niewzruszony Theodoros - i byłem zmuszony... obezwładnić ją dla jej własnego dobra. Natychmiast szare spojrzenie ambasadora zaszło mgłą, nie sprawiał jednak wrażenia zaskoczonego. Życie dyplomaty w królestwie osmańskim nauczyło go nie dziwić się niczemu. Ponadto psychika kobieca wydawała mu się bardziej skomplikowana niż najbardziej zawiłe i trudne sytuacje. - Tak, rozumiem! - powiedział jedynie. - Na tej konsoli znajduje się woda i koniak. Proszę spróbować ocucić księżną. Poszukam soli trzeźwiących. Po paru chwilach Latour-Maubourg wrócił w towarzystwie człowieka, który, gdy tylko przekroczył próg salonu, krzyknął z radości. -Boże drogi! Odnalazł ją pan? -Więc to naprawdę ona? Canning nie pomylił się? -Z całą pewnością nie, drogi książę! Boże miłosierny, jak bardzo żałuję, że nie umiem już się modlić! I Arkadiusz de Jolival, ze łzami szczęścia w oczach, podszedł czym prędzej do Marianny, która cały czas leżała zemdlona, gdy tymczasem ambasador przytknął jej do nosa sole trzeźwiące. Przeniknął ją nagły dreszcz, po czym jęknęła, starając się podświadomie odsunąć od siebie źródło nieprzyjemnego zapachu. Otworzyła oczy. Jej spojrzenie było początkowo trochę mgliste, zaraz jed-
nak zatrzymało się na znajomej twarzy Jolivala, który zamienił się w fontannę łez ze szczęścia i ulgi. - To pan, mój przyjacielu?.. Ale jak to możliwe?.. Gdzie jesteśmy? Odpowiedział Theodoros. Mówił z godnością, lecz równocześnie patrzył na nią wzrokiem pełnym uniżenia, jak przystało na sługę z przyzwoitego domu. -W ambasadzie francuskiej, Wasza Książęca Wysokość, gdzie miałem zaszczyt ją przynieść po wypadku... -Miałam wypadek? Myśli Marianny błąkały się jeszcze w poszukiwaniu utraconych wspomnień. Ten elegancki i przytulny salon dawał poczucie bezpieczeństwa, tak jak zalana łzami twarz jej starego przyjaciela, która była największą pociechą. Nie mogła sobie jedynie przypomnieć, co to był za wypadek... I nagle doznała olśnienia. W jednej sekundzie stanął jej przed oczami zdewastowany statek, drzwi opieczętowane czerwonym woskiem, ślady krwi, dzikie twarze janczarów i słabe światło latarni. Pod wpływem tego obrazu padła w ramiona Jolivala i uczepiła się jego marynarki. - Jason?.. Gdzie on jest? Co się z nim stało? Widziałam krew na mostku... Jolival, niech pan mi powie, na litość boską, czy on... Delikatnie wziął jej zimne i skostniałe ręce w swoje dłonie, przytulił do siebie, żeby je ogrzać, ale odwrócił nieznacznie głowę. Nie potrafił znieść tego błagalnego spojrzenia. -Szczerze mówiąc, niczego nie jestem w stanie o nim powiedzieć! - powiedział zachrypniętym głosem... -Nic pan... nie wie? -Niestety, nie. Ale nie mniej szczerze jestem całkowicie przekonany, że on żyje! Leighton nie mógł sobie pozwolić na zamordowanie go. -Nic nie rozumiem... dlaczego?
Liczne pytania cisnęły się Mariannie na usta, było ich jednak tak wiele i były tak różne, że nie potrafiła nawet ich wyartykułować. Ambasador przyszedł jej więc z pomocą. - Księżno - powiedział tonem pełnym kurtuazji - jest pani w stanie, w którym trudno będzie pani zrozumieć cokolwiek! Przeżyła pani ciężkie chwile, jest pani wyczerpana, umęczona, z całą pewnością wygłodzona... Proszę mi pozwolić chociaż odprowadzić się do pokoju, gdzie zaraz każę przynieść kolację. Może potem... W tym momencie Marianna wstała energicznie, odpychając od siebie Jolivala i fotel. Jeszcze parę chwil wcześniej, gdy siedziała na pustym mostku, sądziła, że nie zostało już nic na tym świecie z rzeczy, które kochała i które były jej bliskie. Czuła, jak życie powoli uciekało z jej ciała, jak wino z dziurawej beczki. Wiedziała teraz, że myliła się. Tuż koło niej stał Arkadiusz, żywy, a na dodatek twierdził, że Jason żyje również... W jednej chwili odzyskała całą swoją witalność i wolę walki. Był to rodzaj zmartwychwstania! Po prostu cud! - Panie ambasadorze - powiedziała znacznie już spokojniejszym głosem - jestem szczerze zobowiązana za pańskie przyjęcie, jak i za pańską gościnność, z której z całą pewnością skorzystam. Zanim jednak udam się na spoczynek, błagam pana o zezwolenie na wysłuchanie tego, co ma mi do powiedzenia mój stary przyjaciel. Widzi pan, jest to dla mnie... sprawa życia i śmierci, a co więcej, doskonale wiem, że nie będę mogła zasnąć, dopóki nie powie mi pan, co się wydarzyło. Latour-Maubourg skłonił się. - Mój dom i ja sam jesteśmy do pani usług, księżno. Pozwolę sobie jedynie wydać polecenie, aby niezwłocznie przyniesiono nam kolację, której z pewnością pilnie pani
potrzebuje... jak zresztą i my! Co się tyczy pani wybawiciela... Jego bystre spojrzenie przeniosło się z zastygłej i niewzruszonej twarzy Theodorosa na zaniepokojoną twarz Marianny, która wstydząc się, że myślała wyłącznie o sobie, poprosiła go, aby zaopiekował się jej „służącym" i aby potraktował go „stosownie". Ambasador uśmiechnął się delikatnie. -Sądziłem, że zasłużyłem na pani zaufanie, księżno... a ten człowiek jest nie bardziej pani służącym niż ja sam! Ambasada francuska jest miejscem azylu... Panie Lagos! Witamy pana serdecznie i zapraszamy do wspólnego stołu! -Pan go zna? - zapytała oszołomiona Marianna. -Ależ oczywiście! Cesarz, który podziwia odwagę Greków, zawsze zachęcał mnie do drobiazgowego śledzenia wszystkiego, co ich dotyczy. Niewielu ludzi cieszy się taką popularnością w domach Fanaru, jak właśnie ów kleft, powstaniec z gór Peloponezu. Również niewielu mężczyzn odpowiada jego rysopisowi, biorąc pod uwagę jego wymiary... Serdecznie pana witamy, przyjacielu! Bez słowa Theodoros skłonił się uprzejmie. Po czym, pozostawiając swoich gości w stanie lekkiego oszołomienia, książę Latour-Maubourg opuścił salon z godnością, której w niczym nie umniejszała długa koszula nocna i czepek z zielonego jedwabiu. Marianna natychmiast zwróciła się do Jolivala. -A teraz, Arkadiuszu - błagała - proszę mi opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło od momentu... naszego rozstania! -Chciała pani powiedzieć: od chwili, kiedy ten bandyta wrzucił panią do morza, a nas obezwładnił i przejął dowodzenie na statku? Szczerze mówiąc, Marianno, nie wierzę własnym oczom. Stoi pani koło mnie, cała i zdrowa, gdy tymczasem my już od wielu dni sądziliśmy, że pani nie żyje.
Nie rozumie pani, że płonę z ciekawości, żeby się dowiedzieć... - A pan z kolei chyba chce, żebym umarła, Jolival! I to umarła z niepokoju, bo znam pana aż nazbyt dobrze. Gdyby nie trzymał pan w zanadrzu długiej listy nieszczęść, już opowiadałby mi pan wszystko, i to ze szczegółami! To, co się wydarzyło, było więc aż tak... potworne? Wzruszył ramionami i trzymając ręce na baskince swojego żakietu, zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz salonu. - Trudno mi powiedzieć! Wszystko to jest takie dziwne! Nic z tego, co działo się od czasu naszego rozstania, nie było podporządkowane zasadom zdrowego rozsądku. Niech pani sama oceni... Marianna siedziała skulona w zagłębieniu dużego wygodnego fotela i słuchała pilnie, a w miarę jak z ust Arkadiusza płynęły słowa, jej uwaga rosła z każdą minutą, odgradzając ją szczelnie od otaczającego świata. Rzeczywiście, opowieść Jolivala brzmiała zupełnie nieprawdopodobnie... Następnego wieczoru po bestialskim porzuceniu Marianny na środku morza, gdy zapadł już zmierzch, a „Morska Czarodziejka" zmieniła kurs, zwracając się w stronę Afryki, i płynęła w jednakowej odległości między Kretą i Peloponezem, została napadnięta przez piratów Valego paszy, niebezpiecznego syna Alego de Tebelena. Dzika zgraja paszy z Epiru zdobyła statek bez żadnych kłopotów, zwłaszcza że znajdował się w niedoświadczonych rękach megalomańskiego lekarza i garstki buntowników. Przynajmniej tak sądzili zakuci w kajdany więźniowie, siedzący na dnie ładowni, którym ta walka wydała się wyjątkowo krótka. Co do jednego mieli absolutną pewność. Od poprzedniego dnia Jason Beaufort przestał być kapitanem statku.
-Na jakiej podstawie sądzi więc pan, że Jason jeszcze żyje? - krzyknęła Marianna. - Z całą pewnością Leighton go zamordował, żeby przejąć dowodzenie „Czarodziejką"! -Zabił? Skąd! Natomiast niewątpliwie upił go i naszpikował narkotykami! Sądzę też, że nie trzeba szukać dalej wytłumaczenia zachowania Jasona, które nam wszystkim, znającym go od dawna, wydało się całkowicie obłąkane. Wściekłość i zazdrość nie tłumaczą dostatecznie wszystkiego i jestem przekonany, że od postoju na Kortu nasz kapitan znalazł się pod silnym wpływem Leightona, który przechytrzył nas wszystkich!.. O'Flaherty wyznał mi w końcu, że lekarz, który przez wiele lat praktykował na Wybrzeżu Niewolniczym, nauczył się tam niektórych sekretów czarowników z Beninu i Urdah. Po tym jak oskarżył panią, zaczął poić Beauforta, ale podawał mu nie tylko rum i whisky! -Jeśli to prawda, że nie umarł, co Leighton mógł z nim zrobić? -Uciekł z nim na niewielkiej szalupie, podczas krótkiej walki z piratami. Noc była wyjątkowo ciemna, a zamieszanie sięgało szczytu. Chłopiec okrętowy, schowany za działem, widział, jak wsiadali do łodzi. Rozpoznał kapitana, który według jego zeznań zachowywał się jak automat, tak że Leighton musiał zająć się wiosłami. Dodam, że zabrał pani biżuterię w charakterze łupu, gdyż mimo usilnych poszukiwań nie udało nam się jej znaleźć. -Jason, który opuszcza własny statek w niebezpieczeństwie! Ucieka przed bitwą! - jęknęła Marianna z niedowierzaniem. - Odpływa spokojnie, podczas gdy ginąjego ludzie! Nie, Arkadiuszu, to niemożliwe! -Istotnie, ale wspominałem już chyba, że nie był w pełni sobą. Moje drogie dziecko, jeśli będzie się pani zastanawiać nad wszystkim, co jest nieprawdopodobne w naszej odysei, to jedynie przysporzy sobie pani dodatkowych cierpień. Prze-
cież my wszyscy, uwięzieni na dnie ładowni, byliśmy święcie przekonani, że czeka nas niechybna śmierć z rąk dzikiej hordy paszy... lub co najmniej niewola. A w rzeczywistości... nie spotkało nas ani jedno, ani drugie. Przeciwnie, Achmet Reis, kapitan statku pirackiego, potraktował nas z wyjątkową uprzejmością. - Czy w gruncie rzeczy nie jest to w pełni uzasadnione? Pan i Gracchus jesteście Francuzami, a pasza z Janiny nie ośmiela się wchodzić w zatarg z cesarzem. Jego syn prowadzi zapewne bardzo zbliżoną politykę... Arkadiusz uśmiechnął się szyderczo. - Gdyby jedyną tarczą obronną miała być francuska narodowość, to z całą pewnością nie byłoby mnie tutaj, żeby opowiadać pani tę historię. Z pewnością nasze głowy pospadałyby z karków, ponieważ widzieliśmy, jak do ładowni wpadła grupa wściekłych zawadiaków i agresywnie wymachiwała bułatami. Na szczęście jednak - i w tym miejscu właśnie historia staje się niezwykła! - wystarczyło parę słów Kaleba, wypowiedzianych w języku tych szaleńców, żeby natychmiast się uspokoili. Pozdrowili go nawet z pełnym szacunkiem. Zdumiona Marianna spojrzała na niego, jakby majaczył w gorączce. -Kaleb? -Nie zapomniała pani, mam nadzieję, tego ciemnoskórego mężczyzny o boskich kształtach, którego tak dzielnie pani obroniła, kiedy Leighton postanowił posiekać go na kawałki za pomocą rózgi? A więc chcę pani powiedzieć, że to właśnie on nas uratował! - podsumował spokojnie Jolival, ujmując kieliszek szampana, który przyniósł mu służący, w przedziwnej białej flaneli, włożonej pod strój francuski. Ambasador, który wrócił już jakiś czas temu i zasiadł w fotelu, nie tracił ani słóweczka z opowieści Jolivala. Starał
się jednocześnie, aby nie umknął mu częściowo zaimprowizowany, lecz bardzo smakowity zimny posiłek, który jego służba, wyciągnięta pośpiesznie z łóżek, podała z nieco śmiesznym namaszczeniem. Marianna jednym haustem wychyliła zawartość swojego kieliszka, aby lepiej przyswoić sobie to, co do niej mówił Jolival. -Uratował was? Niewolnik, który uciekł od Turków? Ależ, Arkadiuszu, to wszystko nie ma najmniejszego sensu! -Na pierwszy rzut oka tak się może wydawać! Mówiąc między nami, ten dziwny zbieg dał mi sporo do myślenia. Według Beauforta, który prawdę mówiąc, wydał mi się wyjątkowo naiwny, Kaleb miał rzekomo uciekać z niewoli na wybrzeża Chioggi, czyli znalazł się na terytorium należącym do imperium osmańskiego. I aby skuteczniej uciec z owej niewoli, zamustrował na statek pod banderą narodu, który notorycznie trudni się handlem niewolnikami, po czym bez mrugnięcia okiem pozwolił zawieźć się do... Konstantynopola! Na dodatek wyszło na jaw, że potrafi doskonale dogadywać się z Turkami czy też ich siepaczami! Zupełnie jak w jakimś śnie!.. -Ma pan rację, to bardzo dziwne! I do jakiego wniosku pan doszedł, przyjacielu? -Że w pewnym sensie ten człowiek współpracuje z imperium osmańskim. Proszę nie zapominać, że Murzyni czy też ludy z nimi spokrewnione często zajmują ważne stanowiska w hierarchii władzy tureckiej. Chociażby w haremie! Marianna wzruszyła ramionami. Przywołała z pamięci obraz atletycznej sylwetki Etiopczyka, jego niski i głęboki głos. -Ten mężczyzna miałby być eunuchem? To niemożliwe! -Wcale nie powiedziałem, że jest eunuchem. To tylko jedna z hipotez. W każdym razie wyciągnął nas ze szponów Valego paszy. Z trudem dotarliśmy do wybrzeży Peloponezu,
gdzie pozwolono nam przenieść się do naszych kabin, a następnie statek piracki eskortował nas aż do Bosforu. Potem Achmet Reis wprowadził na statek załogę z prawdziwego zdarzenia. -A co się stało z naszą załogą? -Buntownicy nie żyją, a los, jaki im zgotował pasza, był tak okrutny, że pewnie żałowali, że nie zostali powieszeni! Reszta prawdopodobnie została sprzedana na targu niewolników. Jedynie O'Flaherty skorzystał z tego samego co my prawa łaski. -A... Kaleb? Jolival bezradnie rozłożył ręce. - Od momentu kiedy dotarliśmy do Monemvasia, na Peloponezie, Kaleb ulotnił się jak kamfora i nikt nie wie, co się z nim stało. Żegnając się, pozdrowił nas bardzo grzecznie i serdecznie, po czym zniknął jak dżin. Dodam tylko, że nie chciał odpowiedzieć na żadne z naszych pytań... - Coraz dziwniejsze! Przez chwilę wspomnienia Marianny krążyły wokół etiopskiego niewolnika. Czy na pewno urodził się w kraju Lwa Judy? Czy rzeczywiście był niewolnikiem?.. Tak bardzo go nie przypominał wyglądem! Nie, Arkadiusz z całą pewnością miał rację. Musiał być emisariuszem sułtana, jakimś tajnym agentem lub Bóg wie kim jeszcze! Ale był sympatyczny i cieszyła się, nawet jeśli okazał się od nich sprytniejszy, że jest na wolności i że nie grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Leightona. Wkrótce zresztą przestała myśleć o tym doskonale zbudowanym ciemnoskórym mężczyźnie o jasnych oczach i powróciła do swojej najdroższej obsesji, Jasona. Jej uczucia były dziwne i skomplikowane. Świadomość, że Jason upadł tak nisko, niepokoiła ją, ale, paradoksalnie,
stała się też źródłem radości. Dzięki temu, że wiedziała, do jakiego stopnia diaboliczny lekarz zawładnął jego umysłem, łatwiej było przebaczyć mu napady wściekłości, krzywdę i zło, które jej wyrządził. Od tej chwili była pewna, że nie mógł za nie odpowiadać. Przekreślała przeszłość i zwracała się ku przyszłości. Musi odnaleźć Jasona, odebrać go Leightonowi i ponownie zdobyć... Ale gdzie go szukać? Jak? Kogo zapytać o dwóch mężczyzn, którzy zniknęli w środku nocy na niewielkiej szalupie, gdzieś między Kretą i Peloponezem? Głos pana Latour-Maubourg, ciężki od źle ukrywanej senności, przyniósł jej nieoczekiwaną odpowiedź. - Poza biżuterią znajdzie tu księżna wszystko, co do niej należy, od ubrań aż po cesarskie i generalskie listy uwierzytelniające. Czy mogę już jutro rozpocząć pertraktacje w sprawie audiencji u matki sułtana Nakhshidil? Proszę mi wybaczyć, że tak panią ponaglam, gdyż z pewnością potrzebuje pani wypoczynku. Czas jednak pili, a z pewnością minie ładne parę dni, zanim uda nam się uzyskać widzenie... Rozpoczynało się normalne życie, a wraz z nim powracała ta przedziwna misja, którą obarczył ją Napoleon. Marianna patrzyła przez dłuższą chwilę na swój kieliszek, jakby w przezroczystym złotawym szkle chciała odnaleźć sekret przyszłości. Potem uniosła głowę i spojrzała na dyplomatę wzrokiem pełnym nadziei. -Bardzo proszę, panie ambasadorze! Im prędzej, tym lepiej! Pański pośpiech nigdy nie dorówna mojemu. Sądzi pan jednak, że... zostanę przyjęta? -Myślę, że tak - uśmiechnął się pan Latour-Maubourg. Matka sułtana, według nieoficjalnych danych, słyszała już o pewnej francuskiej podróżniczce, jej kuzynce zresztą, która narażając się na wielkie niebezpieczeństwa, żeby do niej dotrzeć, zniknęła nagle w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wyraziła chęć ujrzenia jej, jeśli odnalazłaby się. Nawet przez samą ciekawość, jeśli nie z innego względu, uzyska pani audiencję! Reszta jest w pani rękach. Oczy Marianny znowu spoczęły na szkle kieliszka. Teraz wydawało się jej, że maleńkie banieczki musującego szampana układają się w niewyraźny owal twarzy, otoczony błyszczącymi jak jasne wino włosami. Była to jeszcze nie znana twarz kobiety, którą dawno temu, na wyspach, nazywano słodkim imieniem Aimee, a która teraz królowała niewidzialna, lecz wszechmocna w państwie osmańskim Bajazyta i Sulejmana, Nakhshidil! Francuska matka sułtana, jasna władczyni, tylko ona mogła zwrócić jej ukochanego mężczyznę... Uśmiechając się do tej myśli, pełna nadziei i ufności Marianna przymknęła oczy...