Rebecca Brandewyne Papierowemałżeństwo PROLOG Waszyngton, dystrykt Kolumbii - Ależ Misiaczku! - zamruczał w słuchawce niski gardłowy głos. - Mając tak...
7 downloads
13 Views
815KB Size
Rebecca Brandewyne
Papierowemałżeństwo
PROLOG
Waszyngton, dystrykt Kolumbii - Ależ Misiaczku! - zamruczał w słuchawce niski gardłowy głos. - Mając tak rozległe znajomości, musisz znać jedną czy dwie osoby pracujące w urzędzie imigracyjnym. A ja chciałam cię prosić o drobną, naprawdę ma lusieńką przysługę, która ani dla ciebie, ani dla nich nie wiązałaby się z żadnym ryzykiem. W końcu kogo to ob chodzi, że jakiemuś Rosjaninowi odbierze się zieloną kar tę? Możesz po prostu powiedzieć znajomemu, że na pod stawie informacji otrzymanych od anonimowego roz mówcy doszedłeś do wniosku, że doktor Nicolai Valkov jest byłym współpracownikiem KGB albo że ma powią zania z działającą w Stanach rosyjską mafią. Wszystko jedno, co wymyślisz. Ważne, aby Valkova uznano za oso bę niepożądaną i żeby go stąd deportowano. Nikt w urzę dzie imigracyjnym nie będzie poddawał twoich słów w wątpliwość. Bądź co bądź jesteś jednym z najbardziej wpływowych senatorów. No, Misiaczku? Zrobisz to dla mnie? Pozbędziesz się Valkova? Oczywiście, nie muszę ci chyba mówić, że moja wdzięczność nie miałaby granic. Szybciutko przyleciałabym do Waszyngtonu, żeby ci oso biście podziękować. Urządzilibyśmy sobie małą, intymną
6
uroczystość. Dobrze, Misiaczku? Taką dwuosobową. Przyniosłabym szampana i ten czarny koronkowy kom plecik, który tak bardzo ci się podoba. Rozparłszy się wygodnie w wielkim skórzanym fotelu stojącym przy pięknym dębowym biurku z osiemnastego wieku, senator Donald Devane zamknął oczy i zatonął we wspomnieniach. Oddech miał szybki, urywany. Serce biło mu szybko. Na samą myśl o poprzedniej intymnej „uroczystości" i czarnym koronkowym kompleciku po czuł, jak żar obejmuje jego ciało. Podniecony, z trudem przeczyścił gardło, ale i tak jeszcze przez kilka długich sekund nie był w stanie wydobyć w siebie głosu. - Is... istotnie - powiedział wreszcie. - Mam paru przyjaciół w Urzędzie Imigracji i Naturalizacji, sądzę więc, że... mógłbym ci wyświadczyć tę drobną przysługę. Wystarczy, że właściwej osobie szepnę słówko. Nie po winno to stanowić żadnego problemu. Zanim się spostrzeżesz, Nick Valkov będzie w drodze do Rosji. - Och, Misiaczku! Wiedziałam, że mogę na ciebie li czyć! Jak tylko to załatwisz, natychmiast do mnie za dzwoń. Wsiądę w pierwszy samolot do Waszyngtonu. A na razie grzej moją połowę łóżka i myśl o mnie czule. Może się sobie przyśnimy? Do zobaczenia, mój mężny, prężny Misiaczku. W słuchawce rozległ się cichy, zmysłowy śmiech, a po chwili - sygnał ciągły. Senator Donald Devane odczekał parę minut. Dopiero kiedy oddech mu się wyrównał i serce przestało łomotać, skontaktował się z sekretarką i polecił jej, aby połączyła go z Urzędem Imigracji i Naturalizacji.
7 Kilka minut później komputer w urzędzie imigracyjnym zawierał nowe, choć fałszywe informacje. Na ich podstawie rozpoczęto proces mający na celu pozbawienie zielonej karty doktora Nicka Valkova, pełniącego funkcję dyrektora działu badań i rozwoju w Fortune Cosmetics. Valkov, sam o tym nie wiedząc, najprawdopodobniej był komuś solą w oku.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Minneapolis, Minnesota Eleganckie granatowe volvo wjechało w podziemny parking wielkiego nowoczesnego gmachu, w którym mieściła się siedziba Fortune Cosmetics. Siedząca za kie rownicą Caroline Fortune spojrzała nerwowo na złoty ze garek marki Piaget. Wypadek na zaśnieżonej autostradzie w godzinach porannego szczytu sprawił, że samochody poruszały się w żółwim tempie. Z tego też powodu mog ła nie zdążyć na zebranie, które jej babka, Kate Winfield Fortune, wyznaczyła na dziewiątą rano. Kate Winfield Fortune nie znosiła ponad wszystko jednej rzeczy: bumelanctwa i niesumienności, czyli lekceważącego sto sunku do pracy. Spóźnianie się zaś było tego najbardziej jaskrawym przejawem. Caroline odruchowo skuliła się na myśl o gniewie starszej pani. Lekko uniesionym brwiom i spojrzeniu peł nym potępienia towarzyszyłaby surowa reprymenda wy powiedziana ze stoickim spokojem. Zimny ton i wyniosła postawa szacownej damy zawsze odnosiły natychmiasto wy skutek: nie tylko zwykli pracownicy, ale również ci na kierowniczych stanowiskach płaszczyli się, przepra szali, błagali o przebaczenie, a niektórzy wręcz zaczynali
9 płakać. Caroline nieraz była świadkiem takich scen, cho ciaż sama na szczęście rzadko dawała swojej babce po wód do złości. Postanowiła, że dziś też uczyni wszystko, aby dotrzeć na czas. Nie chciała rozpoczynać nowego roku od nie przyjemnej scysji w pracy. Chwyciwszy leżącą obok na siedzeniu płócienną torbę od Louisa Vuittona oraz czarną skórzaną aktówkę, wy sunęła z samochodu nogi obute w piękne, drogie koza czki od Maud Frizon, po czym wysiadła i zatrzasnęła za sobą drzwi. Stukając głośno obcasami o betonową posa dzkę, minęła schody i pośpiesznie skierowała się do wind: zebranie odbywało się na ostatnim piętrze wieżow ca. Wcisnęła przycisk i mrucząc gniewnie pod nosem, czekała z niecierpliwością co najmniej ze dwie lub trzy minuty, zanim wreszcie rozległ się cichy dzwonek zna mionujący przyjazd windy. Wkrótce wędrowała długim korytarzem w stronę sali konferencyjnej, w której miało się odbyć zebranie. Otworzyła aktówkę, chcąc jeszc2;e raz rzucić okiem na notatki, które przygotowała do swojej prezentacji. Szła po miękkiej wykładzinie, z pochyloną głową, przegląda jąc zapiski, toteż nie zauważyła zbliżającego się z na przeciwka doktora Valkova. Podobnie jak ona, on również szedł z pochyloną głową i wzrokiem utkwionym w pa pierach. Stało się to, co musiało się stać: zderzyli się, aktówki wypadły im z rąk, dokumenty rozsypały się po korytarzu. Caroline straciła równowagę i niechybnie wylądowa łaby na podłodze, gdyby nie błyskawiczna reakcja Nicka,
10 który instynktownie pochwycił ją w ramiona. Łapiąc gwałtownie powietrze, Caroline, przerażona i oszołomio na, nagle poczuła, jak przywiera do czyjejś szerokiej klat ki piersiowej. Twarz mężczyzny dzieliły może dwa cen tymetry od jej twarzy. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył, śmiało mógłby uznać, że są parą kochanków, których usta za chwilę złączą się w pocałunku. Caroline rozpoznała Nicka. Może dlatego, że nigdy wcześniej nie stała w jego objęciach, nie widziała w nim mężczyzny, a jedynie pracownika Fortune Cosmetics. Te raz po raz pierwszy w życiu zwróciła na niego uwagę: że jest wysoki i przystojny; że ma na sobie elegancki czarny garnitur skrojony według najnowszej europejskiej mody, śnieżnobiałą koszulę, fularowy krawat oraz buty od Cole'a Haana; że jego ciemne włosy są gęste i lśniące, oczy głęboko osadzone, brwi niemal kruczoczarne; że biel jego ładnych, prostych zębów cudownie kontrastuje z opalenizną twarzy; że lekko ironiczny uśmiech błąka się po jego pełnych, zmysłowych wargach; że... - Panna Caroline Fortune! Co za miła niespodzianka. Od samego rana mam ochotę na jakieś pyszne ciasteczko, ale nie spodziewałem się, że wpadnie mi w ręce aż tak wspaniały przysmak - rzekł Nick Valkov niskim i jedwa bistym głosem, w którym słychać było leciutki obcy akcent. Ale nic dziwnego, skoro to rosyjski, a nie angielski, był językiem ojczystym przystojnego doktora. Caroline, speszona, lecz i zirytowana, oblała się ja skrawym rumieńcem. Doktor Nicolai Valkov należał do osób, które zwykle starała się omijać z daleka. Po rozpadzie Związku Radzieckiego Valkov wyemi-
11
grował do Stanów Zjednoczonych. Tu znalazł pracę w fir mie Kate Winfield Fortune, która powierzyła mu kiero wanie działem do spraw badań i rozwoju. Od początku wykazywał zdecydowanie konserwatywne, wręcz szo winistyczne poglądy. Zdaniem Caroline, nie tylko nie wierzył w równość płci, ale gdyby mógł, to najchętniej cofnąłby zegar do czasów, gdy kobiety nie miały prawa głosu. Uważała, że właśnie takie wypowiedzi jak ta, którą przed chwilą wygłosił, najlepiej odzwierciedlają jego sto sunek do płci pięknej. Facet był zarozumiałym, aroganc kim kabotynem. Nie cierpiała ludzi tego pokroju! Często zastanawiała się, co podkusiło jej babkę, by przyjąć do pracy Valkova, w dodatku na tak wysokie sta nowisko, i płacić mu tak ogromną pensję? Chociaż nie, nieprawda. Znała odpowiedź na to py tanie. Nicolai Valkov uchodził za najlepszego chemika na całej kuli ziemskiej. W głębi duszy więc Caroline wcale nie dziwiła się babce; zdawała sobie sprawę, że bez względu na jego poglądy, firma Fortune Cosmetics miała ogromne szczęście, pozyskując człowieka o tak ogromnych zdolnościach. No dobrze. Może facet jest geniuszem, ale to mu nie daje prawa, żeby ją obejmować i obrażać! - Zapewniam pana, doktorze, że nie jestem żadnym słodkim ciasteczkiem - oświadczyła chłodno, bezsku tecznie usiłując oswobodzić się z jego objęć. - Już słod sza byłaby łyżka dziegciu. Trzymał ją w żelaznym uścisku, tak blisko siebie, że czuła rytmiczne bicie jego serca - i wiedziała, że on musi czuć głośny łomot jej serca.
12
- Podejrzewam, że sama pani nie wie, ile w pani sło dyczy, panno Fortune... Nagle zaniemówiła z wrażenia; ku swojemu najwyż szemu oburzeniu poczuła, jak ręka Valkova przesuwa się po jej plecach, dociera do szyi i wreszcie zatrzymuje na włosach, które przed wyjściem z domu upięła w modny kok. - Jednego nie potrafię zrozumieć... - kontynuował cicho, przyglądając się jej uważnie i nic sobie nie robiąc ani z jej oburzonej miny, ani prób uwolnienia się z jego ramion. - Ma pani doskonale wyczucie stylu, dlaczego więc czesze się pani w ten sposób? Powinna pani nosie rozpuszczone włosy, luźno opadające wokół twarzy. By łoby znacznie lepiej. A tak... aż kusi, żeby wyciągnąć spinki i zobaczyć, dokąd sięgają te czarne pasma. Do ra mion? Niżej? - Z łobuzerskim uśmiechem na wargach uniósł pytająco brwi. Nawet nie starał się ukryć, że bawi go zmieszanie malujące się w jej oczach. - Nie powie mi pani, prawda? Szkoda. Bo moim zdaniem sięgają do łopatek, a lubię wiedzieć, czy mam rację. Hm, no i te okulary... - Wskazał brodą na duże kwadratowe szkła w szylkretowych oprawkach. - Bardziej służą do cho wania się za nimi niż do patrzenia. Idę o zakład, że w ogóle ich pani nie potrzebuje. Caroline poczuła, jak rumieniec na policzkach pogłę bia się, promieniując ciepłem na całe ciało. Psiakość! Szlag by trafił tego zarozumialca! Czy musi być tak do ciekliwy? I tak piekielnie spostrzegawczy? Bo oczywi ście jego przypuszczenia były w stu procentach trafne: włosy istotnie sięgały jej do połowy pleców, a szkła miała
13
tak słabe, że właściwie mogłaby ich nie nosić. I kok, i okulary służyły wyłącznie jednemu celowi: dzięki nim wyglądała poważniej. Całkiem świadomie starała się utrzymać wizerunek osoby zasadniczej oraz pryncypial nej i przed nikim, zwłaszcza przed mężczyznami, nie od krywać swojej prawdziwej natury, która była wrażliwa i romantyczna. - Doktorze Valkov - rzekła chłodno, próbując zapa nować nad emocjami. - Po pierwsze, nie interesuje mnie pańskie zdanie na mój temat. A po drugie, nie mam czasu stać tu i słuchać tych bzdur. Spieszę się na zebranie; są dzę, że pan również, więc oboje powinniśmy czym prę dzej skierować się w stronę sali konferencyjnej. Chyba że lubi pan być publicznie besztany przez moją babcię. Ja wolałabym tego uniknąć, dlatego proszę mnie puścić, abym mogła dotrzeć na miejsce o czasie. Do rozpoczęcia zebrania zostało niecałe pięć minut... - Ach tak, zebranie. - Nick pokręcił ze zdziwieniem głową. - W pani towarzystwie zupełnie o nim zapomnia łem! Opuścił ręce, po czym schyliwszy się, zaczął zbierać z podłogi papiery, które wypadły z obu aktówek. Gdy wreszcie posortowali dokumenty i weszli do sali konferencyjnej, Caroline ku swemu niezadowoleniu spo strzegła, że wszyscy pozostali są już na miejscu. Kate Fortune siedziała u szczytu ogromnego mahoniowego stołu. Po jej prawej ręce siedział ojciec Caroline, Jacob Fortune, najstarszy syn Kate, a zarazem wiceprezes fir my, po lewej zaś Sterling Foster, prawnik Kate i jej naj bliższy przyjaciel. Czwartą osobą w pokoju był kuzyn
14
Caroline, znany playboy Kyle Fortune, który zdążył już zdjąć marynarkę, rozwiązać krawat i rozpiąć pod szyja koszulę, i który miał taką minę, jakby doskwiera! mu po tężny kac. Kate Fortune, chociaż skończyła siedemdziesiąt lat nie była ani stara, ani niedołężna. Miała wyjątkowej uro dy twarz, ledwo poznaczoną zmarszczkami, co częściowo było zasługą genów, a częściowo najlepszych na świecie kremów oraz drogich zabiegów kosmetycznych. Zacze sane do tyłu gęste, kasztanowe włosy, z lekka tylko poprzetykane siwizną, podkreślały jej szlachetne rysy oraz gładką, brzoskwiniową cerę, którą zresztą Caroline po niej odziedziczyła. Mimo że była szczupłej budowy i niewielkiego wzro stu, to jednak dzięki swemu niezwykłemu temperamen towi dominowała nad otoczeniem. Energia, żywotność, a także bystre, przenikliwe spojrzenie lśniących niebie skich oczu bardziej pasowały do kobiety o połowę młod szej, świadczyły zaś o trzeźwym, wytrawnym umyśle, którego nie sposób uśpić lub stępić. Kate Fortune zawsze trzymała rękę na pulsie. Zarządzała majątkiem rodziny, w którego skład wcho dziła nie tylko założona przez nią firma kosmetyczna, ale również przedsiębiorstwo budowlane, udziały w to warzystwach naftowych oraz liczne rancza. Spośród wszystkich członków licznej i dość rozgałęzionej rodziny Caroline najbardziej kochała właśnie babkę. Marzyła o tym, żeby być taka jak ona. Ale w głębi duszy wiedziała, że nie dorasta jej do pięt; nie miała dobroci Kate, jej ciepła, poczucia humoru,
15
zapału, umiłowania życia i ciekawości świata. Jeżeli kie dykolwiek miała którąś z tych cech, człowiek, z którym była przed laty zaręczona, skutecznie ją ich pozbawił, a zwłaszcza ufności do ludzi, optymizmu, beztroski. Była taka młoda i tak bardzo zakochana w koledze z pracy, Paulu Andersenie. Przeżyła straszny cios, kiedy niespodziewanie wyszło na jaw, że to nie ją Paul kocha, lecz pieniądze jej rodziny, i nie jej pożąda, lecz luksusów oraz dużego konta. Zgorzkniała i boleśnie upokorzona, podjęła decyzję, że odtąd będzie wystrzegała się mężczyzn. Zamiast flir tować i romansować jak inne młode kobiety, postanowiła wziąć przykład z ukochanej babki i skupić się na karie rze. Dzięki inteligencji, pracowitości, poświęceniu oraz determinacji zdobywała doświadczenie, powoli awanso wała coraz wyżej, aż wreszcie została wiceprezesem do spraw marketingu. Wiedziała, że jest dobra w tym, co robi, i że zasłużyła na obecną pozycję w firmie. Kate nie uznawała nepotyzmu; nikogo nie faworyzowała, nawet najbliższych członków rodziny. Uważała, że do wszyst kiego należy dojść ciężką pracą. - Dzień dobry - powiedziała Caroline, pośpiesznie zdejmując drogie skórzane rękawiczki i elegancki płaszcz z wielbłądziej wełny. Serce wciąż jej mocno biło, ciało drżało. Próbowała zapanować nad nerwami, ale taksujące spojrzenie Nicka skutecznie jej to uniemożliwiało. Mam nadzieję, że nie czekacie zbyt długo. Z powodu padającego w nocy śniegu był rano wypadek na auto stradzie, samochody utknęły w korku i niestety, nie mo głam dotrzeć wcześniej.
16 - A potem nastąpił drugi wypadek. Panna Fortune i ja zderzyliśmy się na korytarzu - dodał z lekko ironicznym uśmiechem Nick. Ledwo dostrzegalnym ruchem pokręcił głową; domy śliła się, że ma zastrzeżenia nie tylko do jej uczesania i okularów, ale również do klasycznego kostiumu od Chanel i spokojnej beżowej bluzki z jedwabiu. Miała wrażenie, że Nick Valkov poddaje ją lustracji i wolno rozbiera w myślach. Chcąc ukryć rumieniec, któ ry znów zakwitł na jej policzkach, otworzyła aktówkę i zaczęła wykładać na stół dokumenty. Nagle naszła ją nieprzeparta ochota, by podejść do Nicka i trzepnąć go w twarz, wytargać za uszy, zmusić, by przestał patrzeć na nią tak drwiąco. Z najwyższym trudem powstrzymywała ten odruch. Boże, co się z nią dzieje? Zawsze w pracy była opa nowana i skupiona. Rzadko cokolwiek wyprowadzało ją z równowagi, zwłaszcza mężczyzna. Za swój stan psy chiczny winiła koszmarne korki na autostradzie - przez całą drogę je w duchu przeklinała. No dobrze, ale teraz nie jesteś na autostradzie, powiedziała sama do siebie. Jesteś w pracy, więc weź się w garść, bo inaczej ucierpi twoja prezentacja. Z przerażeniem spostrzegła, że Kyle zasnął, a przy najmniej takie sprawiał wrażenie. Poczuła, jak ogarnia ją złość. Nie wiedziała, co ją podkusiło parę miesięcy temu, by awansować Kyle'a na stanowisko swojego asy stenta. Owszem, bardzo go lubiła, ale niczym nie różnił się od innych mężczyzn, jakich znała - tak samo jak oni był próżny, leniwy, totalnie bezużyteczny.
17
- Na szczęście, mimo różnych niespodziewanych przeszkód, możemy punktualnie rozpocząć zebranie oznajmiła rześkim tonem Kate. - Skoro wszyscy jeste śmy już na miejscu, proponuję, abyśmy przystąpili do... Kyle? Kyle! Czy byłbyś łaskaw obudzić się i dotrzymać nam towarzystwa? Marszcząc z dezaprobatą czoło, wpatrywała się kry tycznym wzrokiem w swojego niesfornego wnuka, który po chwili podskoczył na krześle, dźgnięty łokciem w że bra przez Sterlinga Fostera. - Coś mi się zdaje, Kyle - ciągnęła babka, gdy Kyle przetarł już oczy - że nie jesteś stworzony do pracy w na szej firmie. Moim zdaniem, powinieneś pracować w ta kim miejscu, gdzie musiałbyś wstawać o świcie i do wie czora harować na świeżym powietrzu, tak by w nocy nie mieć siły na nic, a zwłaszcza na te szalone rozrywki, które ostatnimi czasy wywierają na ciebie niezbyt ko rzystny wpływ. - Na miłość boską, babciu! Oddychanie czystym po wietrzem i budzenie się z kurami? Chyba nie ma nic gorszego! Wstał ziewając, i wolnym krokiem podszedł do barku, gdzie nalał sobie filiżankę czarnej kawy. Obok ekspresu do kawy stał kryształowy dzban ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy oraz srebrna taca pełna owoców, rogalików i słodkich bułeczek. - Zresztą - dodał po chwili - pracowałem wczoraj do późna. Słysząc to, Kate prychnęła pogardliwie, uznała jednak, że nie warto ciągnąć tematu.
18
- Nick - zwróciła się do Valkova - zacznijmy od cie bie. Wyjaśnij, proszę, na jakim jesteś etapie. Jak się po suwa praca nad moim wspaniałym kremem młodości? - Dość dobrze, Kate. Nick wstał od stołu i podszedł do biurka, na którym znajdowała się aparatura elektroniczna, między innymi najnowszej generacji komputer z ogromnym płaskim mo nitorem. Wsunął do stacji dyskietkę. Po chwili na mo nitorze ukazał się skomplikowany diagram oraz równania chemiczne, które dla Caroline były czarną magią. Uży wając laserowego wskaźnika, Nick przystąpił do udzie lania szczegółowych wyjaśnień. - Na pewno pamiętacie z naszych poprzednich ze brań, jak wiele różnorodnych działań musieliśmy podjąć. Cieszę się, mogąc was dziś poinformować, że po latach badań powoli zbliżamy się do ustalenia końcowej recep tury. Na razie wygląda to tak jak na ekranie. Zaraz wam pokażę, co się dzieje ze skórą po zastosowaniu kremu... Kliknięcie myszą sprawiło, że obraz na ekranie ożył. Zebrani w sali konferencyjnej obejrzeli półgodzinny film tłumaczący prostym językiem, zrozumiałym dla laika, od działywanie nowego kremu na skórę człowieka. Pod ko niec prezentacji na ekranie pojawił się ten sam diagram co na początku. - Jak widzicie - kontynuował Nick - tu, w tym miej scu, łańcuch molekularny pozostaje otwarty. - Wskazał miejsce laserową pałeczką. - To brakujące ogniwo na zywam składnikiem iks. Wierzę, że jest to ostatni ele ment, jakiego nam potrzeba. Jeszcze nie wiemy, czym jest ów tajemniczy iks, ale w ciągu ostatnich kilku mie-
19
sięcy udało nam się znacznie zawęzić możliwości. Sądzę, że już wkrótce znajdziemy odpowiedź. Kiedy to się sta nie, receptura będzie gotowa. I można będzie przystąpić do produkcji. Czy są jakieś pytania? Głos zabrał Jacob Fortune, nazywany przez wszy stkich Jakiem. - A zatem twierdzisz, że nasz krem będzie miał po dobne właściwości co kremy zawierające na przykład retinol czy kwasy owocowe, ale będzie bez porównania od nich lepszy? Że zrewolucjonizuje cały przemysł kos metyczny? Że przedtem, chcąc skutecznie odmłodzić skó rę, należało udać się do gabinetu dermatologa lub chirurga plastycznego i poddać chemicznemu złuszczaniu skóry, a teraz taki sam głęboki peeling będzie można wykonać w domu, za nieduże pieniądze? Że będzie to zabieg pro sty i całkowicie bezpieczny? W dodatku że nasz nowy krem będzie miał działanie kumulacyjne, czyli korzyści będą rosły proporcjonalnie do czasu używania produktu? - Wszystko się zgadza - potwierdził Nick. Jego ciem ne oczy lśniły z podniecenia. - Staranna kompozycja i dobór substancji gwarantujących komfort i bezpieczeń stwo sprawi, że jeśli krem będzie używany prawidłowo i systematycznie, to w ciągu zaledwie kilku miesięcy na wet najbardziej zniszczonej skórze przywróci gładkość i jędrność, jaką odznaczała się w wieku dwudziestu paru lat. Oczywiście bez trądziku młodzieńczego, jeśli akurat ktoś w wieku dwudziestu paru lat cierpiał na tę przykrą dolegliwość. Salę wypełnił śmiech. Nick odczekał chwilę, a kiedy zapadła cisza, ciągnął:
20
- Kiedy już się osiągnie pożądany efekt, dalsze re gularne stosowanie kremu kilka razy na tydzień sprawi, że skóra pozostanie na tym młodzieńczym poziomie, gładka, nawilżona, elastyczna. Oznacza to, że większość osób, które raz kupią krem, będą go stale kupować. Po nieważ działanie kremu jest podobne do działania che micznego peelingu, jego skład będzie musiała zatwierdzić FDA, rządowa komisja do spraw żywności i leków. Ale nie powinno być z tym żadnych problemów. Jak wiecie, od samego początku blisko współpracujemy z FDA; na bieżąco informujemy komisję o naszych postępach i cały czas ściśle trzymamy się stawianych przez nią wymagań. Aha, jeszcze jedna ważna rzecz. Powinniśmy otrzymać kilka patentów. To z pewnością opóźni nieco naszych ry wali, jeżeli będą chcieli wypuścić na rynek podobny pro dukt. Myślę, że dzięki temu zdołamy odebrać im spory procent klienteli i utrwalić swoje miejsce w branży kos metycznej. Gdy Nick, zadowolony z siebie, pokazał w uśmiechu zęby, Caroline skrzywiła się. To niesprawiedliwe, pomy ślała, żeby mężczyzna był tak piekielnie przystojny. A je szcze bardziej niesprawiedliwe, żeby atrakcyjność fi zyczna szła w parze z denerwującą pewnością siebie oraz niezaprzeczalną inteligencją. Facet jest geniuszem, nie miała co do tego wątpliwości. Otworzył aktówkę, wyjął z niej kilka identycznych skoroszytów i rozdał je siedzącym przy stole osobom. - Przygotowałem dla was pisemne streszczenie mojej prezentacji - rzekł. - Doskonale. - Kate z aprobatą skinęła głową. - Wy-
21 konałeś kawał porządnej roboty, Nick. Jestem przekona na, że wkrótce odnajdziesz brakujący składnik. Myślę, że wszyscy tu obecni doceniają twoje poświęcenie, pra cowitość oraz niezwykły talent. Oby tak dalej, mój chłop cze. I proszę, informuj mnie na bieżąco o wszystkich po stępach. A teraz, jeśli chodzi o naszą pozycję na rynku... Caroline, czy przygotowałaś już kampanię reklamową, która poprzedzi wejście na rynek naszego cudownego kremu? - Tak, babciu. Wygładziwszy spódnicę, Caroline wolnym krokiem dając Nickowi czas na wyjęcie dyskietki ze stacji dysków - podeszła do biurka, na którym stał sprzęt komputerowy. Nick tymczasem schował dyskietkę do aktówki, po czym skierował się do barku. - Co ja widzę? Słodkie bułeczki! I inne przysmaki! - zawołał, posyłając Caroline szelmowskie spojrzenie. Ku swojej ogromnej irytacji poczuła, jak po raz trzeci w dniu dzisiejszym płomienny rumieniec rozpala jej po liczki. Zdenerwowana, drżącą ręką zaczęła wsuwać dys kietkę do stacji, lecz dyskietka spadła na podłogę. Kiedy schyliła się, by ją podnieść, niechcący strąciła z blatu aktówkę z dokumentami. Tak jak wcześniej w korytarzu, kiedy wpadła na Nicka, tak i teraz papiery rozsypały się po podłodze. Przeklinając pod nosem, popatrzyła na Nicka z wście kłością, jakby miała ochotę go udusić. Odpowiedział jej promiennym uśmiechem. - Pomogę pani, panno Fortune - rzekł, po czym kuc nąwszy koło niej, zaczął zbierać papiery.
22
W ustach trzymał bułeczkę, którą zdążył wziąć ze srebrnej tacy. Caroline korciło, by wepchnąć mu tę bułkę do gardła. Z trudem się pohamowała. Zdawała sobie spra wę, że babka, ojciec, kuzyn oraz Sterling obserwują ją i Nicka z zaciekawieniem, zastanawiając się, czy przy padkiem nic ich nie łączy. Wprawdzie w firmie nie istniały żadne pisane lub nie pisane reguły zabraniające pracownikom bratania się, jed nakże Caroline nie potrafiła zapomnieć swojego niefor tunnego związku z Paulem. Nie potrafiła też zapomnieć reakcji babki i ojca. Jej zaślepienie, a co za tym idzie - błędna ocena człowieka spowodowały, że zarówno oj ciec, jak i babka przez wiele miesięcy nie mieli zaufania do podejmowanych przez nią decyzji i wszystko po niej dokładnie sprawdzali. Było to niezwykle krępujące. O czym myślą, siedząc teraz przy stole i patrząc, jak ona z Nickiem zbierają z podłogi papiery? Paula szybko przejrzeli na wylot; niemal od samego początku wiedzieli, że poluje na bogatą żonę. Czy to samo wiedzą o Nicku? Czy uważają, że jest łasy na pieniądze lub z jakiegoś innego powodu nieodpowiedni dla ich córki i wnuczki? Czy znów poddają w wątpliwość jej zdolność oceny ludzi i motywów ich postępowania? Na myśl o tym, że mogłoby tak być, zalała ją bezsilna złość. Właśnie dlatego, by nie sprawić sobie bólu, a ro dzinie zawodu, unikała Nicka, jak również wszystkich innych mężczyzn pracujących w firmie. Ukryta pod blatem stołu, Caroline łypnęła groźnie na Valkova. W odpowiedzi wyciągnął do niej rękę, w której trzymał połowę bułki; drugą połowę zjadał, oblizując się
23 ze smakiem. O dziwo, nie mogła oderwać od niego oczu; wpatrywała się w jego kształtne, zmysłowe usta, w język zlizujący lukier z długich palców. Ni stąd, ni zowąd ocza mi wyobraźni ujrzała te usta i język pieszczące jej drżące z pożądania ciało. Opanuj się, głupia! - zganiła się w du chu, płonąc ze wstydu. Potrząsnęła głową, dziękując za poczęstunek, po czym ze wzmożoną energią zaczęła zbierać rozsypane kartki. I nagle naszło ją straszliwe podejrzenie, że jakimś cudem Nick zdołał dojrzeć obraz, który przed chwilą zrodził się w jej myślach. Zrobiło się jej słabo. Nie wiedziała, jak ma się zachować, dokąd uciec. Zerknęła na niego spod długich, czarnych rzęs. Już nie szczerzył zębów, co powinno było ją ucieszyć - i z pewnością by ucieszyło, gdyby nie to, że przyglądał się jej z namysłem i z zainteresowaniem, jakby po raz pierwszy w życiu tak naprawdę ją widział. - Proszę, oto pani dokumenty - powiedział cicho, wręczając jej plik papierów. Moment później poczuła, jak jego dłoń zaciska się na jej ramieniu i pomaga wstać. Zaskoczona niespodziewa nym kontaktem fizycznym, ledwo powstrzymała się, żeby nie otrząsnąć się i nie czmychnąć na drugi koniec sali. - Dziękuję, panie Valkov - odrzekła najchłodniej, jak potrafiła. Wsuwając dyskietkę do stacji, zauważyła z irytacją, że ręka jej drży. Zdenerwowana, odchrząknęła, po czym świadomie ignorując Nicka, zaczęła prezentację. - Jak wiecie, rozważaliśmy kilka różnych nazw dla nowego kremu. Po przeprowadzeniu szczegółowych ba-
25 i kupią nasz krem o magicznej odmładzającej formule, mogą mieć twarz jak marzenie. Doskonała nazwa. „Ma rzenie". Sterling, pamiętaj, żebyśmy jeszcze dziś ją za strzegli. A ty, moje dziecko, spisałaś się na medal. Film jest ładny, zmysłowy, zawiera element tajemniczości, a jednocześnie dokładnie przedstawia najważniejsze wła ściwości produktu. Przygotowany przez ciebie projekt reklamy prasowej też jest znakomity; zdjęcia ukazują kobiety piękne, a zarazem zwyczajne, takie, z którymi inne mogą się identyfikować. Jestem zachwycona, Caro line. I bardzo z ciebie dumna. Wspaniale, naprawdę wspaniale! Nawet bardziej niż pochwały babki ucieszyły Caroline ciepłe, krzepiące słowa ojca. Jake świadom był swej po zycji i w firmie, i w rodzinie. Wiele lat temu zrezygno wał ze swych marzeń oraz ambicji, żeby zająć się Fortune Cosmetics; odtąd robił wszystko, by firma odniosła osza łamiający sukces. Ponieważ poświęcał pracy mnóstwo czasu i energii, tego samego oczekiwał od innych. Pra cownikom stawiał niezwykle wysokie wymagania. Ca roline już dawno temu zrozumiała, że w sercu ojca zaj muje drugie miejsce. I że bardziej niż ją ojciec wolałby widzieć w firmie jej starszego brata, Adama. Adam jednak od dziecka toczył boje z ojcem i nigdy nie chciał mieć nic wspólnego z którymkolwiek z rodzin nych interesów. W wieku osiemnastu lat zbuntował się i opuściwszy dom, wstąpił do wojska. Ojciec przeżył go rzkie rozczarowanie. Chociaż od tamtej pory Caroline usilnie starała się wynagrodzić ojcu dezercję brata i zy skać jego aprobatę, dziś po raz pierwszy odniosła wra-
26 żenie, że jej się udało. Podejrzewała, że Jake najlepiej ze wszystkich w firmie zdaje sobie sprawę, jak wiele za leży od tajemniczej receptury. Sukces nowego kremu był by bowiem kulminacją marzeń Kate Winfield Fortune. Po kilkuminutowej dyskusji zebranie zakończono. Uczestnicy wstawali od stołu przekonani, że wszystko jest na dobrej drodze: „Marzenie" wkrótce ujrzy światło dzienne, zrewolucjonizuje przemysł kosmetyczny i za wojuje świat. - Zanim się rozejdziemy, pragnę wam przypomnieć, że żadna, choćby najdrobniejsza informacja na temat na szego nowego kremu nie może wydostać się poza ten budynek - oznajmiła Kate, wsuwając pod pachę pisemne kopie obu prezentacji. - Szpiegostwo przemysłowe ist nieje nie od dziś i musimy być świadomi jego zagrożeń. Nie chcę, żeby nasi rywale cokolwiek zwietrzyli. „Ma rzenie" ma wejść na rynek przebojem i zwalić konku rencję z nóg. Czuję, że tym razem się nam uda. Boże, chciałabym zobaczyć ich miny, kiedy klientki rzucą się na nasz produkt! - Zachichotała niczym niegrzeczne dziecko, które knuje coś w tajemnicy przed dorosłymi. Pół minuty później opuściła salę. Sterling natychmiast ruszył jej śladem, a za nim Jake. Bojąc się pozostać choć przez chwilę sama z doktorem Valkovem, Caroline zwró ciła się szybko do kuzyna: - Kyle, chodź do mojego gabinetu. Musimy poroz mawiać. Na myśl o tym, co musi biedakowi zakomunikować, ogarnął ją smutek. Na przestrzeni lat nauczyła się czytać między wierszami, ilekroć Kate coś mówiła. Z pozoru
27
niewinne obserwacje babki na temat wnuka - że powi nien wstawać z kurami i oddychać świeżym powietrzem - w rzeczywistości były zawoalowanym poleceniem dla niej, Caroline, by Kyle'a zwolnić. W głębi serca wiedziała, że babka ma racę: Kyle nie nadawał się do pracy w Fortune Cosmetics; po prostu nie należał do ludzi, którzy dobrze czują się w bezlitos nym świecie biznesu. Więcej czasu poświęcał rozrywkom niż pracy w firmie. W dodatku miał na swoim koncie mnóstwo romansów, dłuższych, krótszych, a nawet jednonocnych, z modelkami, które firma zatrudniała na wyłączność i z którymi podpisała wielomilionowe kon trakty. Niedawno jedna z nich, Danielle Duvalier, której twarz i nazwisko były na rynku niemal równie dobrze znane, co Allison Fortune, przeżyła załamanie nerwowe, kiedy Kyle ją rzucił. Caroline musiała wysłać dziewczynę na Bahamy, żeby odzyskała siły i równowagę emocjo nalną. Drzemka Kyle'a podczas dzisiejszego zebrania prze sądziła sprawę. Było jej żal kuzyna, wiedziała jednak, że nie ma wyjścia - po prostu musi go zwolnić. Wcho dząc do gabinetu, próbowała nastawić się psychicznie na czekające ją zadanie. Boże, jak strasznie nie lubiła wy rzucania ludzi z pracy! - Zamknij drzwi, Kyle, i usiądź, proszę - powiedzia ła, wieszając płaszcz w szafie. Zajmowała piękny narożny gabinet z wielkimi okna mi wychodzącymi na kompleks dwóch miast, często na zywanych bliźniaczymi, Minneapolis i St. Paul, oraz rze-
28
kę Missisipi, która w tym miejscu zlewała się z Minne sotą. Kyle powiesił marynarkę na oparciu krzesła, po czym usiadł w jednym z dwóch miękkich foteli stojących przed eleganckim wiśniowym biurkiem wykonanym w stylu mebli z epoki królowej Anny. Stając za biurkiem, Caroline wzięła głęboki oddech. - Kyle - zaczęła - wiesz, że ze wszystkich moich kuzynów ciebie lubię najbardziej... - Ale - przerwał jej, uśmiechając się drwiąco - nie spełniłem pokładanych we mnie oczekiwań. Zawiodłem cię wielokrotnie, choćby dziś, kiedy zasnąłem przy stole konferencyjnym, i nie pozostało ci nic innego, jak tylko wylać mnie z roboty. Och, nie smuć się, Caro. I nie miej takiej zdziwionej miny. Ja też potrafię rozszyfrować sens słów naszej kochanej babki. Wiem, o co jej chodziło, kie dy mnie dziś strofowała. Prawdę mówiąc, czułem, że prę dzej czy później ten dzień nadejdzie. I cieszę się, że w końcu mam to za sobą. Przynajmniej nie muszę składać podania o zwolnienie. Na moment umilkł. Przeczesawszy ręką spalone słoń cem włosy, popatrzył z powagą na Caroline. W jego nie bieskich oczach naprawdę dojrzała ulgę. - Dałaś mi szansę, Caro, ale nie sprawdziłem się w ro li twojego asystenta. Babcia ma rację, nie nadaję się do pracy w Fortune Cosmetics. Swoją drogą, nie wiem, czy się nadaję do jakiejkolwiek pracy. Jakoś nie umiem sobie znaleźć miejsca. Znudziło mi się życie nocne, cały ten blichtr, świat sławnych i bogatych, lecz nie mam pomy słu, czym go zastąpić. Nie mam na nic ochoty. Czasem
29 korci mnie, żeby rzucić wszystko w diabły i zaszyć się w jakiejś głuszy, z dala od cywilizacji. - Co cię powstrzymuje? - spytała, marszcząc z za troskaniem brwi. - Zrozum, Kyle. Tylko dlatego, że masz pieniądze, nie znaczy, że do końca życia musisz odgry wać rolę playboya. - Wiem. Ale nie zapomnij, że płynie we mnie krew Fortune'ów. Poczynając od babci, wszyscy jesteśmy tacy sami: zaślepieni, uparci, twardo stąpający po ziemi i dążący do celu, który raz jest wielki i szlachetny, innym razem śmieszny i żałosny. Weź Adama, który zwiał z domu, żeby zaciągnąć się do wojska. Albo siebie: ukrywasz się za oku larami, których nie potrzebujesz, i na siłę izolujesz od męż czyzn, wszystko z powodu tego łachmyty Andersena. Nie myśl, że cię krytykuję. Broń Boże! Po prostu mi cię żal, Caro. Siebie też. Bo w miłości oboje jakoś nie mieliśmy szczęścia - stwierdził ponuro. - W każdym razie ja powi nienem częściej siedzieć w domu, a ty częściej spotykać się z ludźmi. Zauważyłem dziś, że wpadłaś w oko naszemu doktorkowi. Czując, jak rumieniec znów barwi jej twarz na czer wono, Caroline wbiła w kuzyna gniewne spojrzenie. - Nie żartuj! Ten facet to taki sam playboy jak ty, Kyle. Może mieć każdą kobietę, którą zechce. Dlaczego miałby się interesować mną? - Oj, Caro, Caro. Gdybyś zdjęła te kretyńskie oku lary, rozpuściła włosy i raz na jakiś czas zerknęła do lustra, wiedziałabyś dlaczego. Dlatego, że jesteś równie piękna jak Allison. Sama mogłabyś reklamować „Ma rzenie".
30 - Miły jesteś, Kyle. Ale dobrze wiesz, że bzdury gadasz. - Jakie bzdury? Gdybyśmy nie byli spokrewnieni, sam bym miał na ciebie chętkę. - Błysnął zębami w tym wspaniałym uśmiechu, na którego widok kobietom za pierało dech, a często i odbierało rozum. - Królowa Lo du. Taka zimna, z pozoru niedostępna piękność kusi. Każdy normalny facet natychmiast chce sprawdzić, czy zdoła rozpalić w niej ogień. Wierz mi, Nick Valkov nie jest żadnym wyjątkiem. Lubi wyzwania. Kyle wstał z fotela, przerzucił marynarkę niedbale przez ramię, po czym wsunął rękę do kieszeni i pochy liwszy się nad biurkiem, cmoknął Caroline w policzek. - Odpręż się, Caro, i zaryzykuj. Może warto? A mną się nie przejmuj. Zwalniając mnie, właściwie wyświadczasz mi przysługę. No, to ja już zmykam. Do zobaczenia. Pogwizdując wesoło, wyszedł z gabinetu. Przez minutę czy dwie rozmyślała nad tym, co po wiedział, potem jednak potrząsnęła energicznie głową, żeby wyrwać się z zadumy. Kyle'owi najzwyczajniej w świecie odbiło. Nick Valkov podrywał ją dziś rano z nudów, dla urozmaicenia sobie życia, a nie dlatego, że mu się podobała. I nie dlatego, że miał wobec niej jakiekolwiek po ważne zamiary.
ROZDZIAŁ DRUGI
Było ciemno, kiedy skręcił w podjazd prowadzący do dużego, pięknego domu usytuowanego nad jednym z ma lowniczych jezior, daleko na przedmieściach Minneapolis. Wciskając przycisk na pilocie, otworzył drzwi do garażu i wjechał mercedesem do środka. Po chwili, za brawszy z samochodu teczkę, skierował się do domu. W teczce znajdowały się dokumenty, które chciał jeszcze przejrzeć, oraz listy, które wyjął ze stojącej przy ulicy skrzynki. Z sięgających od podłogi do sufitu okien salonu roz ciągał się panoramiczny widok na leżące niżej jezioro. Wszedłszy do pokoju, zdjął gruby wełniany płaszcz, skó rzane rękawiczki, marynarkę i krawat; wszystko rzucił niedbale na krzesło. Następnie odpiął pod szyją koszulę i z drogiej, kryształowej karafki nalał sobie kieliszek wódki. Stolicznaja zawsze należała do jego ulubionych trunków. Z kieliszkiem w ręku usiadł w wielkim, wy godnym fotelu i otworzył teczkę. Zaczął od poczty: sor tował przesyłki, odkładając na bok korespondencję, a re klamówki i inne śmieci ciskając na podłogę. Nagle zobaczył kopertę, która w miejscu nadawcy miała stempel: Urząd Imigracji i Naturalizacji. Rozerwa wszy ją, przeczytał krótki, precyzyjnie sformułowany list.
32 I zaniemówił. Wprost nie mógł uwierzyć w to, co było tam napisane. Przerażony, zaklął cicho pod nosem. - To niemożliwe! Musiała zajść jakaś pomyłka przekonywał sam siebie. Wybiegając myślą naprzód i widząc, jak wszystkie je go marzenia, plany, nadzieje na przyszłość spalają na pa newce, pękają niczym bańka mydlana, poczuł strach, a zarazem bezbrzeżną złość. Został uznany za osobę niepożądaną, którą rząd Sta nów Zjednoczonych zamierza deportować z powrotem do Rosji! Z listu wynika, że powinien zgłosić się do naj bliższego urzędu imigracyjnego wraz z paszportem i zie loną kartą. Dalej następowało ostrzeżenie: jeżeli zlekce waży powyższe zalecenie, odpowiednie władze natych miast podejmą przeciwko niemu stosowne środki prawne. Ogarnęła go czarna rozpacz. Chociaż w liście wprost o tym nie napisano, między wierszami można było wy czytać, że ktoś rozpoznał w nim dawnego agenta KGB. Oczywiście, była to totalna bzdura. Nigdy w życiu nie miał nic wspólnego z żadnym KGB. Był chemikiem, w dodatku wybitnym chemikiem, a nie szpiegiem! Jeżeli chce zostać w Stanach, a chciał, wiedział, że tylko żmud ny i kosztowny proces pozwoli mu się oczyścić z za rzutów. Nie kusił go powrót do kraju przodków. Od czasu rozpadu Związku Radzieckiego sytuacja polityczna w Rosji była ciągle niestabilna. Owszem, tęsknił za oj czyzną - między innymi dlatego osiadł w Minnesocie; duże opady śniegu, mroźne zimy, zamarznięte jeziora przypominały mu rodzinne strony - ale w najmniejszym
33 stopniu nie tęsknił za walką ideologiczną, jaka tam nie ustannie wrzała, a co za tym idzie, za częstymi zmianami w rządzie i kryzysem gospodarczym. Po chwili namysłu sięgnął po słuchawkę i wystukał prywatny numer Kate do biura, znany zaledwie garstce osób. Odczekał kilkanaście dzwonków. Ponieważ nikt nie odebrał telefonu, rozłączył się, a następnie wystukał jej numer domowy. Odetchnął z ulgą - tym razem dopisało mu szczęście. - Kate? Mówi Nick Valkov. Przepraszam, że ci prze szkadzam w domu, ale stało się coś ważnego, o czym powinnaś wiedzieć. Czy możemy teraz porozmawiać? Chyba że masz jakieś plany na wieczór... - Sterling i ja właśnie zamierzaliśmy usiąść do ko lacji, ale jeśli trzeba, gospodyni może nam ją później podać. Poczekaj chwilę, Nick. Poproszę Sterlinga, żeby uprzedził panią Brant. - Zakryła ręką mikrofon i zawo łała do Sterlinga. Parę sekund później jej głos znów za brzmiał w słuchawce. - No dobrze, Nick. Co się dzieje? Opowiedział jej o liście. - Nie muszę ci chyba mówić, Kate, że jestem tym wszystkim zaskoczony i ogromnie zaniepokojony. Nie mam pojęcia, kto mógł wpaść na pomysł, że pracowałem dla KGB. Nie przeczę, że wykonywałem różne badania na zlecenie rządu, ale nigdy nie były one objęte klauzulą tajności. Zawsze byłem zagorzałym przeciwnikiem broni chemicznej i nigdy nie zgodziłbym się uczestniczyć w żadnych tego typu badaniach. Nie wiem, może komuś się coś pomyliło. Może ktoś odkrył, że pracowałem w la boratoriach rządowych i uznał, że musiałem wykonywać
34 eksperymenty dla KGB. W każdym razie, ponieważ teraz pracuję w twojej firmie, i to nad produktem, który ma dla ciebie ogromne znaczenie, pomyślałem sobie, że po winienem cię niezwłocznie o wszystkim poinformować. Wzdychając głośno, sięgnął do leżącej obok na krześle marynarki i wyjął z kieszeni paczkę papierosów oraz za palniczkę. Zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił z ust chmurę dymu. - Mówiłeś, że chcesz rzucić palenie - rzekła Kate, słysząc, jak znów się zaciąga. - Bo chcę. Naprawdę, ale... Cholera jasna! Zdener wował mnie ten list. Nie wiem, co robić. Nie mam ochoty wracać do Rosji. Nie chciałbym też stracić pracy w For tune, ale obawiam się, że zajęty oczyszczaniem nazwiska, mogę nie mieć czasu na badania chemiczne! - O pracę się nie martw. Jesteśmy już tak blisko usta lenia ostatecznej receptury, że nie zamierzam cię nigdzie puścić. Musimy tylko znaleźć sposób pokonania tych bubków z urzędu imigracyjnego. To wszystko. Sterling! - zawołała, ponownie zakrywając ręką mikrofon. - Pod nieś drugą słuchawkę i doradź nam coś! Ludzie z Urzędu Imigracji i Naturalizacji uważają, że Nick jest byłym agentem KGB i chcą go deportować do Rosji. A ja nie chcę stracić mojego najlepszego chemika. Po pierwsze, jest dla nas zbyt cenny, a po drugie, zbyt dużo wie o „Marzeniu" - oznajmiła ze śmiechem, cofając rękę z mikrofonu. - Jeszcze go skaptuje jakiś obcy rząd, siłą wyciągnie z niego sekretny przepis na nasz rewelacyjny krem odmładzający i zmieni recepturę tak, aby powstał krem postarzający. Kobietom zamiast ubywać zmarsz-
35 czek będzie ich przybywało. Baby się zbuntują i w ten sposób dojdzie do wybuchu trzeciej wojny światowej! Chociaż wcale nie był w nastroju do żartów, Nick nie wytrzymał i parsknął śmiechem. - Masz rację, Kate - powiedział. - To wredny, pod stępny spisek! Dlatego nie mam żony ani nawet stałej partnerki. Zamierzam być jednym z tych szczęśliwców, którzy przetrwają wojnę, których ominie gniew pomar szczonych, rozjuszonych niewiast. - Właśnie tego ci trzeba, Nick - wtrącił się do roz mowy Sterling Foster. - Nie chodzi mi, broń Boże, o wściekłą, pomarszczoną niewiastę, ale o żonę. To by rozwiązało twoje problemy. - Żona?! - wykrzyknął Nick, nie kryjąc rozczarowa nia. - Rany boskie, Sterling, po co mi żona? - Po to, że nawet jeśli przed laty byłeś agentem KGB, żona Amerykanka uchroni cię przed deportacją. Mając ślub z obywatelką Stanów Zjednoczonych, przebywasz tu legalnie; nie potrzebujesz żadnej zielonej karty. Nikt cię nie może zmusić do wyjazdu. Takie jest prawo. - I co z tego? - spytał drwiąco Nick. - Mam podejść do jakiejś babki na ulicy i prosić ją o rękę? Nikt nie uwie rzy, że nazajutrz po otrzymaniu listu z urzędu imigracyjnego zakochałem się i ożeniłem. To na odległość pachnie lipą. - Zgadzam się - poparła go Kate, ale tryby jej by strego umysłu obracały się z zawrotną szybkością. - Dla tego musimy zachować maksimum dyskrecji i ostrożno ści. Najlepiej żeby to pozostało, że tak powiem, w ro dzinie.
36 - O czym myślisz, Kate? - W głosie Sterlinga sły chać było nutę podejrzliwości. Prawnik znał właścicielkę Fortune Cosmetics od tylu lat, że na ogół był w stanie odgadnąć, co jej chodzi po głowie. Teraz też, zadając pytanie, właściwie przeczuwał odpowiedź. - O tym, że mam wiele urodziwych wnuczek, z któ rych kilka jest pannami, a w dodatku dwie z nich pracują w Fortune Cosmetics. Oczywiście, Allie jest zbyt rozpo znawalna, więc jej kandydatura odpada. Ale Caroline... Caroline zawsze unikała rozgłosu. Jest natomiast jedną z ważniejszych osób w firmie, osobiście zajmuje się kampanią reklamową naszego magicznego kremu, nie ma męża i jeśli mnie wzrok dziś rano nie mylił, to w tobie, Nick, nie wzbudza żadnej odrazy. Nick nie wiedział, jak zareagować. Wydawało mu się, że śni. Potrząsnął głową, przetarł oczy, ale to nic nie dało - nie obudził się nagle w łóżku. Z błogosławieństwem Kate miałby poślubić Caroline Fortune? Pomysł był jak z księżyca! Rzecz jasna, dużo wcześniej zwrócił uwagę na Caro line. Kilka razy próbował nieśmiało do niej zagadać, ale podobnie jak dzisiaj; tak i w przeszłości zawsze go zimno zbywała. W pracy nazywano ją Królową Lodu; oczywiście jej chłód i niedostępność stanowiły dla mężczyzn wyzwanie. Ale od czasu swego niefortunnego romansu z Paulem wszystkich trzymała na dystans. Nikomu nie pozwalała się do siebie zbliżyć. - Nick. - Głos Kate wyrwał go z zadumy. - Dlacze-
37
go nic nie mówisz? Żeby mnie nie urazić, bo pomysł poślubienia Caroline wydaje ci się wstrętny? Odchrząknął, po czym ponownie zaciągnął się papie rosem. - Nie, Kate. Nie o to chodzi. Caroline jest piękną, inteligentną, niezwykle utalentowaną osobą i większość mężczyzn poczytywałaby sobie za honor, mogąc ją po ślubić. Ale... Wiemy, jak zakończył się jej związek z An dersenem. Od tamtej pory twoja wnuczka wystrzega się mężczyzn jak ognia. Dlatego nie wyobrażam sobie, aby wyraziła zgodę na jakiekolwiek małżeństwo. - No cóż, dopóki jej nie spytamy, możemy tylko zgadywać. Na razie jednak chciałabym wiedzieć, jak ty się zapatrujesz na pomysł ożenku. Parafrazując twoją wypowiedź, jesteś przystojnym, inteligentnym, niezwy kle utalentowanym człowiekiem i większość kobiet po czytywałaby sobie za honor, mogąc cię poślubić. Ale tobie podobno odpowiada kawalerskie życie obfitujące we flirty i romanse. Oczywiście, gdybyś ożenił się z moją wnuczką, flirty i romanse musiałyby ustać. Jej ton, przyjazny, lecz stanowczy, nie pozostawiał wątpliwości: chociaż byłoby to małżeństwo na niby, za warte z rozsądku, a nie z miłości, on miałby obowiązek traktować Caroline z szacunkiem należnym żonie. - To zrozumiałe samo przez się - oznajmił, oburzony, że jego chlebodawczyni uważa, iż musi mu o tym przy pominać. - Bardzo poważnie traktuję instytucję małżeń stwa. Gdybym się ożenił, starałbym się być jak najlep szym mężem. Tylko... tylko nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Kate. Caroline i ja prawie się nie znamy.
38
- To się poznacie. Przemyśl to sobie, Nick. Rozważ wszystkie za i przeciw, a rano powiesz mi, co zdecydo wałeś. Na wszelki wypadek Sterling od razu weźmie się do roboty i zbada prawną stronę tego przedsięwzięcia. Bo oczywiście nie ma sensu puszczać machiny w ruch, jeżeli faceci z urzędu imigracyjnego mogą uznać mał żeństwo za lipne, a ciebie i tak deportować. Porozumiem się też z Jakiem; powinien wiedzieć, co się dzieje. Czyli umawiamy się tak: odwołujesz, Nick, wszystkie zapla nowane na jutro sprawy. Natychmiast po przyjściu do pracy spotykamy się u mnie w gabinecie, ty, ja i Sterling. Może również Jake i Caroline. - Dobrze. A zatem do jutra, Kate. Nick rozłączył się, przekonany, że cały ten szalony pomysł nie ma najmniejszej szansy powodzenia. Zupełnie sobie tego nie wyobrażał. Caroline Fortune miałaby wyjść za niego za mąż tylko po to, aby nie odesłano go z po wrotem do Rosji? Pamiętał jej lodowate spojrzenie i wro gość, z jaką dziś rano reagowała na jego zaczepki. Co jak co, ale Caroline nigdy nie wyrazi zgody. Za żadne skarby świata.
ROZDZIAŁ TRZECI
Z niedowierzaniem przysłuchiwała się rozmowie, jaka toczyła się w luksusowym gabinecie Kate Fortune, mie szczącym się na ostatnim piętrze eleganckiego wieżowca. Babka najspokojniej w świecie opowiedziała jej o pro blemach doktora Valkova, po czym przedstawiła jedyne - jej zdaniem - rozsądne i praktyczne rozwiązanie. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Tylko Caroline uz nała pomysł za całkowicie niedorzeczny. Pomyślała ze smutkiem, że babcia, osoba dotych czas niezwykle sensowna, twardo stąpająca po ziemi, wreszcie zgłupiała na starość. Ona, Caroline Fortune, miałaby poślubić Nicka Valkova? Przecież to śmieszne. Była zaskoczona, że Kate w ogóle mogła jej coś ta kiego zaproponować. Ze wstydu miała ochotę schować się pod ziemię. Przerażeniem też napawała ją świado mość, że babka nie zamierza przyjąć do wiadomości odmowy; z tonu i wyrazu twarzy starszej pani jasno wynikało, że Caroline powinna ochoczo przystać na propozycję. Spod swoich długich czarnych rzęs rzuciła ukradkowe spojrzenie na Nicka. Zdumiała się, ale i odetchnęła z ul gą, widząc, że nie siedzi z takim samym drwiącym uśmiechem na ustach jak wczoraj. Prawdę mówiąc, dziś
40
sprawiał wrażenie równie zakłopotanego całą sytuacją co ona. Trochę zbiło ją to z tropu. Nie wiedziała, czy współ czuć mu z powodu niespodziewanych problemów, czy być oburzona, że najwyraźniej nie jest zachwycony po mysłem poślubienia jej. Chociaż sama nie chciała być jego żoną, to jednak czuła się dotknięta, że on nie chce być jej mężem, a przynajmniej że na myśl o ślubie z nią nie okazuje żadnego entuzjazmu - i to mimo podwyżki, jaką obiecał mu Jake Fortune, i mimo półmilionowej pre mii, którą miał dostać w dniu ślubu. Dzień ślubu? Raczej dzień dobicia targu, pomyślała gorzko. Bo jest to najzwyklejsza w świecie transakcja handlowa, korzystna dla obu stron, i dla Nicka, i dla fir my. Kate z Jakiem gotowi są zapłacić Nickowi, by po ślubił ich wnuczkę. Woleli, żeby nie tracił czasu na długi, skomplikowany proces, który mógłby się skończyć dla niego niepomyślnie. Gdyby tak się stało; wówczas Nick musiałby opuścić Stany Zjednoczone i nie odkryłby ta jemniczego składnika do kremu, z którym firma babki wiązała tak wielkie nadzieje. Boże, już lepiej byłoby, gdyby wyszła za mąż za Paula Andersena! Przynajmniej Paul coś do niej czuł, na swój sposób może nawet ją kochał, chociaż nie ulega wątpli wości, że bardziej kochał jej pieniądze. - Caroline, kochanie, nic nie mówisz... - zauważyła Kate, spoglądając na nią z zatroskaniem. Zdawała sobie sprawę z tego, w jak trudnym położe niu znajduje się wnuczka, nie zamierzała jej jednak ustą pić. Dziewczyna powinna poślubić Nicka - wszyscy by
41 na tym skorzystali. Starsza pani nie była ślepa; widziała, co się z Caroline działo, odkąd zerwała zaręczyny z An dersenem: z żarliwym, wręcz niezdrowym zapałem rzu ciła się w wir pracy, nie udzielała się towarzysko, unikała mężczyzn. Dwadzieścia dziewięć lat. Za rok stuknie jej trzydzie stka, pomyślała smętnie Kate. Niepokoiła się tym, że wnuczka wciąż ma nie ułożone życie osobiste. To samo odnosi się do Nicka. Psiakość, jest w kwiecie wieku; naj wyższy czas, żeby się ożenił, miał dzieci... Kate nie lubiła wtrącać się do prywatnych spraw in nych ludzi, lecz uważała, że czasem warto dopomóc lo sowi. Chciała, żeby wszyscy z jej otoczenia - rodzina, przyjaciele, współpracownicy - byli tak szczęśliwi jak ona, słowo „szczęście" zaś w znacznej mierze kojarzyło się jej z partnerem, z którym można dzielić wszystkie radości i smutki życia. - Caroline? - Popatrzyła wyczekująco na wnuczkę. - Przepraszam, babciu. - Caroline ocknęła się z za dumy. Marzyła o tym, by porozmawiać z matką, ale Eri ka Fortune miała wrócić do miasta dopiero w przyszłym tygodniu. - Niewiele mówię, bo prawdę rzekłszy, nie bar dzo wiem, co powiedzieć. Serdecznie współczuję Nicko wi z powodu jego kłopotów z urzędem imigracyjnym, ale jestem przekonana, że musi być jakieś inne rozwią zanie niż to, które proponujecie. - Obawiam się, kochanie, że nie ma - oznajmił z po wagą Jake Fortune. - Gdyby istniało jakiekolwiek inne wyjście z sytuacji, nigdy w życiu nie przystałbym na sza lony pomysł Kate i Sterlinga. Ale nie istnieje, a sama
42
chyba widzisz, co na obecnym etapie badań oznaczałaby dla firmy deportacja Nicka. Zainwestowaliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy w pracę nad wynalezieniem tego kre mu. Deportacja Nicka teraz, gdy badania są już na ukoń czeniu, byłaby dla nas strasznym ciosem. Zrozum, Caro, nikt ci nie każe brać ślubu na całe życie. Byłoby to pa pierowe małżeństwo. Małżeństwo na niby. Po roku czy dwóch, kiedy urząd imigracyjny odczepi się od Nicka, możecie się najnormalniej w świecie rozwieść. Czując, jak oblewa się pąsem, Caroline zaklęła w du chu. Rany boskie, czy dorosła kobieta musi rumienić się jak nastolatka?! Słowa ojca o papierowym małżeństwie sprawiły, że ni stąd, ni zowąd stanęły jej przed oczami niezwykle wyraziste obrazy przedstawiające dwa ciała splątane w miłosnym uścisku. Miała nadzieję, że nikt z obecnych nie potrafi czytać w jej myślach. Po chwili, widząc błysk zainteresowania w oczach Nicka, odgadła, że on jednak wie, co jej chodzi po głowie; nie tylko wie, ale sam snuje identyczne wizje. - Więc jak, panno Fortune? - spytał z ironicznym uśmiechem. - Chce pani, żeby odesłano mnie z powro tem do Rosji? Wystarczy jedno krótkie słowo. Tak czy nie? Wyjdzie pani za mnie czy mam pakować manatki? Im szybciej się pani zdecyduje, tym szybciej możemy wrócić do pracy. A zważywszy na to, że czasu na do kończenie badań mogę mieć niewiele, dobrze by było, abym nie tracił go na bezproduktywne pogaduszki. Serce waliło jej jak szalone, ręce miała mokre od potu. Czuła się przyparta do muru. Najwyraźniej wszyscy ocze kują, że zgodzi się poślubić Valkova.
43 - Sterling. - Popatrzyła na prawnika, po czym obli zała się, usiłując zwilżyć wyschnięte wargi. - Czy na prawdę nie ma innego wyjścia? Pokręcił przecząco głową. - Nie, przynajmniej ja żadnego nie widzę - odparł, spoglądając na nią ze zrozumieniem i współczuciem. - No cóż, pomysł małżeństwa uważam za niedorzeczny, ale stawka jest zbyt wysoka, abym mogła odmówić. - Wbi ła wzrok w babkę. - Zdaję sobie sprawę, ile dla ciebie, dla taty i dla firmy znaczy znalezienie brakującego składnika iks. Wiem, jak wielkie nadzieje wiążecie z „Marzeniem". Nie chciałabym, aby wasza ciężka praca poszła na marne. Zwłaszcza że, jak słusznie zauważył tata, nie byłoby to pra wdziwe małżeństwo. To znaczy, nie w normalnym sensie tego słowa. Chodzi mi o to, że... - urwała speszona. - Dziękuję, Caroline - rzekła Kate. - Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. - Uścisnęła serdecznie wnuczkę, zanim zwróciła się do swego syna oraz prawnika. - Ster ling, Jake, może przejdziemy w trójkę do sali konferen cyjnej i tam omówimy szczegóły? Podejrzewam, że Ca roline i Nick zechcą pobyć sami. Na pewno jest mnóstwo spraw, które muszą między sobą ustalić - dodała, obser wując z namysłem świeżo zaręczoną parę, po czym wsta ła od biurka i skierowała się do drzwi. - Zobaczymy się z wami później. Po chwili drzwi się zamknęły i Caroline z przeraże niem uświadomiła sobie, że faktycznie zostali sami. Przez moment nerwowo wygładzała spódnicę. Nie potrafiła spojrzeć Nickowi w oczy, ba, nie mogła uwierzyć, że przystała na tę farsę i zgodziła się go poślubić.
44 Obecny w gabinecie mężczyzna ma być jej mężem! Chyba upadła na głowę, dając się przekonać babce o ko nieczności ślubu! Wyobraziła sobie noc poślubną i znów zalała ją fala wątpliwości. No bo cóż tak naprawdę wie o Nicku Valkovie prócz tego, że jest wybitnym chemi kiem? Chociaż w Fortune Cosmetics bardzo dokładnie sprawdzano przeszłość każdego pracownika, a szczegól nie tych zajmujących kierownicze stanowiska, to przecież nie można było wykluczyć jakiejś pomyłki czy przeocze nia. A jeśli urząd imigracyjny ma rację i Nick rzeczy wiście pracował kiedyś dla KGB? Co wtedy? A jeśli po ślubie, kiedy już otrzyma obiecaną przez Jake'a półmi lionową premię, uzna, że nie interesuje go platoniczne małżeństwo i będzie się domagał, by żona spełniała swoje małżeńskie powinności? Siedziała przerażona, nie panując nad rozpaloną wy obraźnią, która podsuwała jej szalone obrazy, burzyła spokój, odbierała zdolność logicznego myślenia. - Mam świadomość, że nie jest to dla pani łatwe, cała ta sytuacja... - rzekł Nick, przerywając krępującą ciszę, która ciążyła im obojgu. - Chciałbym skorzystać z okazji i bardzo pani podziękować. Nawet pani nie wie, panno Fortune, ile to dla mnie znaczy. - Nie panno Fortune, tylko Caroline - upomniała go cicho. - Jeśli mamy być mężem i żoną, nie możemy mó wić do siebie per pan i pani. W przeciwnym razie urzęd nicy z miejsca zorientują się, że ślub wzięliśmy nie z mi łości, ale po to, żebyś uniknął deportacji. - Oczywiście, masz rację. Czyli od dziś jesteśmy dla
45 siebie Caroline i Nick. - Przez chwilę milczał, jakby usi łował zebrać myśli. - Słuchaj, ani ja nie marzyłem o mał żeństwie, ani ty. Wszystko stało się dość nieoczekiwanie. Zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest nienormalna i oboje czujemy się niezręcznie. Możemy jednak postarać się te mu zaradzić. - W jaki sposób? - Spędzając razem trochę czasu, żeby się lepiej po znać. Nie będziemy ze sobą sypiać, ale miło by było, gdybyśmy mogli się zaprzyjaźnić. Hm, najpierw musimy ustalić kilka rzeczy. Z oczywistych powodów zależy mi, aby ślub odbył się jak najprędzej. Chętnie jeszcze w tym tygodniu. Huczne wesele raczej odpada. Po pierwsze, nie mamy czasu na przygotowania, a po drugie, pojawiłyby się zdjęcia w prasie, a rozgłos nie jest nam potrzebny. Zostaje zatem szybka wizyta w urzędzie stanu cywilnego. Wiem, że nie o takim ślubie marzą dziewczyny, ale... ale chyba tak będzie najrozsądniej. No i trzeba również zdecydować, gdzie będziemy mieszkać: u ciebie czy u mnie. - Boże, nie wiem. Takie to wszystko nagłe i nieocze kiwane, że... Po prostu jeszcze się nad tym nie zastana wiałam - szepnęła. Wstała z krzesła i podeszła do ogromnych okien, z których rozciągał się widok na miasto. Przez chwilę tępym wzrokiem wpatrywała się w widoczne niżej domy i ulice; wciąż miała wrażenie, jakby uczestniczyła w ja kimś absurdalnym spektaklu, w jakiejś fikcji nie mającej nic wspólnego z rzeczywistym światem. - Oczywiście masz słuszność, że powinniśmy się sta-
46 rać zaprzyjaźnić. Jeśli chodzi o urząd stanu cywilnego, zgadzam się, natomiast data ślubu... Hm, może być weekend. Co prawda, nie sądziłam, że aż tak ci się spie szy, ale chyba faktycznie nie ma co zwlekać. Lepiej, żeby urząd imigracyjny więcej się ciebie nie czepiał. Co je szcze? Aha, kto do kogo powinien się wprowadzić... Mam mieszkanie w mieście, zresztą niedaleko stąd. Ma łe, ale całkiem wygodne. - Sądzę, że lepiej nam będzie u mnie. Dom jest duży, nie będziemy sobie siedzieć na głowie. W naszej sytuacji odległość do pracy to sprawa drugorzędna, ważniejsze jest poczucie przestrzeni psychicznej i fizycznej. To, że byś nie czuła się stłamszona. Żebyś mogła się odizolować, gdybyś chciała... - Wstał i też podszedł do okna. - Dom ma jeszcze jedną przewagę. Otóż urząd imigracyjny może wydelegować swojego przedstawiciela, aby przyjrzał się bliżej naszemu małżeństwu, sprawdził, czy nie jest lipne. Myślę, że taki człowiek zdziwiłby się, widząc, że gnieździmy się w dziupli, a dom trzymamy na sobotnio-niedzielne wypady za miasto. Prędzej uwierzy, że mie szkamy w domu za miastem, a twoje mieszkanko trzy mamy dla wygody, bo często zostajemy w pracy do póź na i wtedy, zamiast jechać na wieś, nocujemy parę ulic dalej. - W porządku. - Wreszcie zdobyła się na odwagę i odwróciwszy się, popatrzyła Nickowi w twarz. Chciałam pana... to znaczy ciebie... przeprosić. Odkąd dziś rano babcia wystąpiła z propozycją ślubu, właściwie myślę tylko o sobie, a przecież dla ciebie to też nie jest łatwa sytuacja. Mimo to cały czas próbujesz mnie po-
47
cieszyć, rozwiać moje obawy. Jestem ci za to wdzięczna. Postaram się za bardzo nie wchodzić ci w drogę i zbytnio nie dezorganizować ci życia. Mam nadzieję, że mogę li czyć na to samo z twojej strony. - Naturalnie. Uśmiechnął się, dziwny był to jednak uśmiech, jakby niepełny; obejmował usta, lecz nie docierał do oczu. Zro zumiała, że chociaż Nick gotów jest na małżeństwo, aby ustrzec się przed deportacją, to przede wszystkim martwi się o nią, swą przyszłą żonę; o to, jak ona zniesie jego obecność w swoim życiu. - Aby przekonać urząd imigracyjny, że pobraliśmy się z miłości, musimy wszystko dokładnie obmyślić: gdzie się poznaliśmy, kiedy zakochaliśmy się w sobie, dlaczego postanowiliśmy wziąć cichy ślub - podjął po chwili. - Z tym ostatnim będzie najgorzej. Na szczęście jesteś spokojną, rozsądną osobą, która nienawidzi rozgłosu. W razie czego możemy twierdzić, że chciałaś uniknąć zamieszania, tłumów gości i najazdu dziennika rzy, dlatego zdecydowaliśmy się na skromny ślub cy wilny. Całkiem nieoczekiwanie poczuła się dotknięta opisem swojego charakteru. Tłumaczyła sobie, że przecież nie ma znaczenia, co Nick o niej myśli. Nie kochała go. Zgo dziła się za niego wyjść wyłącznie na prośbę Kate. Mimo to zrobiło się jej przykro. Spokojna. Rozsądna. Nienawidząca rozgłosu. Innymi słowy, zimna i niedostępna. Czy naprawdę tak ją widzi? Czy wszyscy w firmie tak ją postrzegają? Miała ochotę się rozpłakać. Bo znała odpowiedź na to pytanie. Wie-
48 działa, że za jej plecami pracownicy firmy nazywają ją Królową Lodu. Królowa Lodu kojarzyła się jej z kobietą twardą, po nurą, zamkniętą w sobie, pozbawioną poczucia humoru. Z kobietą, której żaden mężczyzna nie chciałby pojąć za żonę. Przedtem jej to nie przeszkadzało; nie szukała mę ża. Teraz jednak, wbrew swojej woli, lecz z kilku waż nych powodów, miała zostać żoną Nicka Valkova. - Domyślam się, że... nie bardzo jestem w twoim ty pie, prawda? - Mylisz się, Caroline - odparł cicho. - Uważam, że jesteś wyjątkowo piękną kobietą. Może trochę zbyt po ważną i nadmiernie spiętą, ale z tym sobie poradzimy. W końcu jesteśmy dorosłymi ludźmi, a dom, jak już wspomniałem, do małych nie należy; pomieści nas oboje. Słuchaj, a może dziś po pracy pojechaliśmy do mnie? Mogłabyś się rozejrzeć, przekonać na własne oczy, jak to wszystko wygląda, zobaczyć, który pokój najbardziej ci odpowiada. A od jutra możemy zacząć zwozić twoje rzeczy... - A więc to nie sen? To się naprawdę dzieje? Napra wdę zostaniemy mężem i żoną? - Pokręciła ze zdumie niem głową, po czym uśmiechnęła się, usiłując nie dać po sobie poznać przerażenia. - Jakoś ciągle mi się wy daje, że śnię; że zaraz się obudzę i... - urwała. - Wiem. Też mam takie uczucie - przyznał, niedbale przeczesując ręką włosy. - Ale to nie sen, Caroline. To wszystko naprawdę się dzieje i naprawdę nas dotyczy. Po prostu musimy zaakceptować sytuację i spróbować tak żyć, aby drugiej osobie nie sprawiać kłopotu. Ja na
49
pewno dołożę wszelkich starań, żebyś nie żałowała swojej wielkoduszności. Zamyślił się, po chwili rozciągnął usta w uśmiechu, ale takim łobuzerskim, który sprawił, że serce zabiło jej mocniej. - No dobrze, chyba powinniśmy wracać do pracy. Mam tysiące rzeczy do zrobienia w laboratorium, zanim dostarczę twojej babce sekretny przepis na magiczny krem wiecznej młodości. - Idź. A kiedy skończysz pracę i będziesz gotów ru szać do domu, zadzwoń do mnie. Uprzedzę sekretarkę, żeby odwołała moje dzisiejsze spotkania. Zresztą i tak na niczym nie byłabym w stanie się skupić. Czyli o do wolnej porze jestem do twojej dyspozycji... - Hm, do mojej dyspozycji? Coraz bardziej podoba mi się stan narzeczeński - oznajmił, szczerząc zuchwale zęby. Nic sobie nie robił z jej groźnej miny i rumieńca, który powoli powlekał jej policzki. - Rany boskie, Caro, uśmiechnij się. W końcu niecodziennie się człowiek za ręcza. Poza tym pomyśl sobie, że mogłoby być znacznie gorzej! Że urząd imigracyjny mógłby się przyczepić... hm, na przykład do Ottona i to jemu by grożono de portacją. Otto Mueller, krępy, solidnie zbudowany mężczyzna, pomagał mu w laboratorium. Szybko, nim zorientowała się, co ją czeka, Nick Valkov pochylił się i pocałował ją lekko w usta. - Przepraszam, nie mogłem się oprzeć pokusie. Od wczoraj nie daje mi to spokoju i wreszcie musiałem sprawdzić, czy jesteś smaczniejsza od słodkiej bułeczki!
50 Chwycił teczkę i po chwili wybiegł na korytarz. Caroline stała bez ruchu, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknął. Z całej siły musiała się powstrzymywać, żeby nie zawołać za nim: I co? Jestem smaczniejsza czy nie? Odruchowo przysunęła rękę do ust. Wydawało jej się, że są gorące od pocałunku. Nie bądź śmieszna, zga niła się w duchu i potrząsnęła głową, jakby chciała ją przewietrzyć, oczyścić z niedorzeczności i bzdur. Boże, chyba zwariowała! Nick Valkov jest wstrętnym, wyrachowanym typem, a ona dała się nabrać. Sądziła, że przejmuje się jej losem, a to tylko była gra! Zasłona dymna! Oszukiwał ją, ukrywał przed nią swoją prawdzi wą naturę, bo chciał, żeby zgodziła się wyjść za niego za mąż. Nie może go poślubić! Z drugiej strony nie może nie poślubić. Była rozdarta. Nie może go nie poślubić, bo dała słowo babce i ojcu. Liczyli na nią, że uchroni Nicka przed deportacją, a to pozwoli mu dokończyć badania nad „Marzeniem". Nie może zawieść rodziny, odwrócić się od nich tak, jak to zrobił jej brat Adam. Nie ma wyjścia. Czy jej się to podoba, czy nie, musi zostać żoną Nicka Valkova. Westchnęła głośno. Nie o ta kim małżeństwie marzyła, nie tak je sobie wyobrażała. Odkąd była małą dziewczynką, zawsze chciała iść do ślu bu w długiej białej sukni ze zwiewnym welonem, mieć cudownego, kochającego męża i kilkoro wspaniałych dzieci. Rozglądając się po gabinecie, zatrzymała wzrok na stojącym w rogu niedużym piedestale, nad którym wzno siło się szczupłe alabastrowe ramię zakończone ręką. Wo-
51 kół nadgarstka połyskiwała srebrna dziecięca bransoletka ozdobiona maleńkimi koralikami i delikatnym serdusz kiem. Bransoletka była dość cenna, ponieważ najpra wdopodobniej należała kiedyś do jednej z wielkich kró lowych. Ale to nie dlatego Caroline nie mogła oderwać od niej oczu. Dla Caroline bransoletka miała szczególne zna czenie; stanowiła symbol życia, symbol ogniska domo wego, rodziny, a także tradycji, przekazywania pochodni z pokolenia na pokolenie. Była kobietą samotną. Miała dwadzieścia dziewięć lat i prawie codziennie słyszała, jak tyka jej zegar biolo giczny. Ile na małżeństwo z Nickiem zmarnuje czasu, który mogłaby poświęcić na szukanie prawdziwego mę ża? Bo tylko z człowiekiem, który by ją kochał i którego ona by kochała, mogłaby mieć dzieci. Ile czasu sama zmarnowała, izolując się od mężczyzn i bez reszty po święcając pracy? Zdała sobie sprawę, że głupio to wszy stko rozegrała. Ale było już za późno; przeszłości nie sposób cofnąć, nie sposób przeżyć na nowo, inaczej. Podobnie jak jej ojciec, dla dobra rodziny i rodzinnej firmy powinna zapomnieć o własnych marzeniach, inny mi słowy, powinna wstąpić w związek małżeński z czło wiekiem, którego prawie nie zna. W porządku, gotowa była na to poświęcenie. Podjąwszy decyzję, opuściła gabinet Kate i skierowa ła się do siebie.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy późnym popołudniem zabrzęczał telefon i na drugim końcu linii Caroline usłyszała głos Nicka, ku własnemu zdumieniu poczuła ulgę. Odkąd rozstali się przed południem, bała się momentu, kiedy Nick zadzwo ni, a zarazem niecierpliwie oczekiwała na jego telefon. Nie była w stanie skupić się na pracy, bo myślała tylko o swoim rychłym zamążpójściu. W sumie więc niewiele przez cały dzień zrobiła i wiedziała, że nie ma sensu dalej siedzieć przy biurku, udając, że pracuje, a w rzeczywi stości przekładając z kąta w kąt papiery. - Przyjdę po ciebie do gabinetu - oznajmił Nick. Powinniśmy być jak najczęściej widywani razem. Jeśli ludzie z urzędu imigracyjnego zaczną węszyć, zadawać pytania pracownikom firmy, usłyszą, że przynajmniej nie którzy podejrzewali nas o romans. Że z początku pewnie się ukrywaliśmy, bo chcieliśmy uniknąć plotek, ale po tem, im bliżej było do ślubu, tym jawniej okazywaliśmy sobie uczucia. Wiesz co? Postaraj się, żeby sekretarka była u ciebie w gabinecie, kiedy przyjdę. - Dobrze - zgodziła się, choć niechętnie. Wiedziała, że to, co Nick proponuje, jest logiczne, a jednak miała wewnętrzne opory. Już raz, kiedy spoty kała się z Paulem Andersenem, była obiektem plotek
53 i bardzo nie chciała dopuścić do sytuacji, by znów plot kowano na jej temat. - Do zobaczenia za kilka minut - dodała. Nie odkła dając słuchawki, połączyła się z sekretarką. - Mary, listy, które mi przyniosłaś, leżą podpisane. Bądź tak miła i wpadnij po nie. - Dobrze, już idę - odparła młoda dziewczyna o nie zwykle żywym i pogodnym usposobieniu. Po chwili stanęła w progu. Zamiast wręczyć jej pod pisane listy, Caroline udawała, że szuka czegoś na biurku. Grzebiąc wśród papierów, rozmawiała z sekretarką, żeby zatrzymać ją w gabinecie do przyjścia Nicka. Ucieszyła się, kiedy wreszcie usłyszała na korytarzu zbliżające się kroki. - Caro maleńka... Och, przepraszam, panno Fortune, myślałem, że jest pani sama - powiedział szybko, wy raźnie skruszony, kiedy zajrzawszy do gabinetu, zorien tował się, że w środku stoi również sekretarka. Świetnie odegrał rolę zmieszanego kochanka, który nieopatrznie zdradza, że coś go łączy z wnuczką szefo wej. Prawdę mówiąc, wypadł tak przekonująco, że Ca roline aż się wzdrygnęła. Przemknęło jej przez myśl, że może jednak w urzędzie imigracyjnym się nie pomylili i Nick faktycznie pracował w KGB. Ale natychmiast zdała sobie sprawę, że to totalna bzdura. Bo gdyby był agentem, nie przyjeżdżałby do Stanów po to, aby zatrudnić się jako chemik w firmie kosme tycznej. Starałby się raczej znaleźć pracę w ważnej spółce elektronicznej albo w lotnictwie. Obracałby się w krę gach rządowych, spotykał z politykami, próbował zdobyć
54
informacje, które później mógłby sprzedawać za duże pieniądze obcym rządom lub grupom terrorystycznym. Oczywiście, konkurencyjna firma kosmetyczna mo głaby być zainteresowana wiadomością, że Fortune Cosmetics wypuszcza na rynek szminkę i lakier do paznokci w identycznym szkarłatnym odcieniu, któremu nadano nazwę „Maraskino". Jednakże było mało prawdopodob ne, aby za tego typu wiadomości ktokolwiek chciał płacić duże pieniądze, a jeszcze mniej prawdopodobne, aby te go rodzaju praca pociągała tajnego agenta. Biorąc głęboki oddech, Caroline postanowiła przyłą czyć się do Nicka i odegrać scenkę, którą zaaranżował. Kątem oka zauważyła, jak Mary przygląda im się z za ciekawieniem. Dobrze, właśnie o to chodzi. - Nick... Doktorze Valkov - poprawiła się szybko zaraz będę gotowa. - Podała sekretarce listy. - Dziękuję, Mary, to już wszystko. Nawet nie musiała udawać zawstydzenia. Rumieniec na jej twarzy był jak najbardziej autentyczny. - Tak, panno Fortune. Sekretarka skierowała się do wyjścia, zanim jednak opuściła gabinet, posłała Nickowi zalotne, rozmarzone spojrzenie, zupełnie jakby Nick - pomyślała Caroline. zdegustowana i oburzona zachowaniem młodej kobiety - był bogatym przystojnym przemysłowcem albo popu larnym gwiazdorem filmowym. - Możesz się nie martwić - rzekła tonem ociekają cym sarkazmem - że twój plan się nie powiedzie. Założę się, że Mary nie zdoła utrzymać języka za zębami i jutro całe biuro będzie wiedziało, że Caroline Fortune ma ro-
55
mans z doktorem Valkovem. Czy naprawdę musiałeś wo łać od drzwi „Caro, maleńka"? - Pewnie, że musiałem. - Na jego ustach wykwitł ten łobuzerski uśmiech, który przyprawiał ją o gwałtowne bi cie serca. - Właśnie tak bym się do ciebie zwracał, gdy byśmy naprawdę mieli romans. Zarówno Kyle, jak i Allie używają skrótu „Caro". Zawsze mi się to podobało. Caro, Caro... Pasuje do ciebie, wiesz? Chociaż pasowałoby je szcze bardziej, gdybyś się odprężyła, rozpuściła włosy... - Wzruszył ramionami, nic sobie nie robiąc z gniewnego spojrzenia, jakim go obrzuciła. Po chwili kontynuował: - Zresztą im więcej dostarczymy powodów do plotek, tym lepiej. Na razie w całym biurze huczy, że wczoraj wywaliłaś z roboty Kyle'a. To prawda? - Tak. A znając życie, jutro w całym biurze będzie huczało, że zwolnienie Kyle'a ma jakiś związek, tylko nie wiem jaki, z naszym romansem. - Potrząsnęła z iry tacją głową; nienawidziła wyssanych z palca plotek. Niestety, Kate miała rację. Kyle zupełnie nie nadawał się do pracy w Fortune. Natomiast ty, jeżeli chcesz za chować swoją posadę i nie wylądować z powrotem w Rosji, powinieneś okazywać mi trochę więcej szacun ku. Nie życzę sobie żadnych krytycznych uwag na temat mojego wyglądu czy charakteru. Tylko dlatego, że nie ubieram się jak wystrzałowa punkówa i nie zachowuję jak słodka, uśmiechnięta od ucha do ucha idiotka, nie znaczy, że jestem zimną wyniosłą jędzą czy też Królową Lodu, jak mnie wszyscy za plecami nazywają! Była tak podminowana, że niemal krzyczała. Ona, któ ra prawie nigdy nie podnosiła głosu, która zawsze z każ-
56
dym rozmawiała spokojnie i w każdej sytuacji potrafiła pohamować gniew. Po chwili przeraziła się. Nie wiedzia ła, co się z nią dzieje; jak to możliwe, aby w ciągu za ledwie paru minut tak totalnie stracić nad sobą kontrolę? Wściekłość oraz zmieszanie Caroline potęgował fakt, iż Nick wydawał się całkiem nie przejmować jej wybu chem. Jego ciemne oczy lśniły wesoło, a usta rozciągnęły się... Tak, gotowa była przysiąc, że w uśmiechu zado wolenia. Podobnie jak wczoraj, musiała mocno się hamować, żeby nie zetrzeć mu tego uśmiechu z twarzy. - No tak - mruknął z satysfakcją. - Chyba pod tą lodową powłoką kryje się ognisty temperament. Okazuje się, że źle cię oceniłem, Caro. Sam nie wiem dlaczego, ale jakoś zawsze sądziłem, że trudno wyprowadzić cię z równowagi. Poszedłszy do szafy, otworzył drzwi i wyjął ze środka płaszcz. - Czy możemy już iść, moja ognista narzeczono? Rozzłoszczona, otworzyła usta, zamierzając zrewan żować się jakąś ciętą ripostą, po chwili jednak zmusiła się, by je z powrotem zamknąć. Czuła instynktownie, że żadne cięte riposty nie zrobią na Nicku wrażenia. Był mistrzem, jeśli chodzi o pojedynki na kąśliwe słowa i uszczypliwy dowcip, ona zaś pierwszoklasistką. Wie działa więc, że nie ma sensu stawać z nim szranki, bo i tak nie wygra. Przeszkadzała jej ta świadomość. Była przyzwyczajo na do wygrywania, do tego, że we wszystkim, co robi, osiąga lepsze wyniki od innych. Na myśl, że w Nicku
57 Valkovie spotkała godnego przeciwnika, kogoś równie upartego i ambitnego jak ona sama, przeszły ją ciarki. Odwróciwszy się tyłem, wsunęła ręce w rękawy pła szcza. Niespodziewanie poczuła, jak zaciskają się wo kół niej męskie ramiona. Mimo iż starała się uwolnić, obejmowały ją mocno. Bliski kontakt fizyczny i ciepło bijące z ciała Nicka sprawiły, że nie potrafiła opano wać głośnego bicia serca. Nim się spostrzegła, schylił się, przytknął nos do jej szyi i wciągnął głęboko po wietrze. - „Appassionato". - Rozpoznał zapach produkowa nych przez Fortune Cosmetics drogich perfum, których czasem używała. - Jaśmin, gardenia, lilia, róża, olejek wetiwerowy, piżmo i kilka innych wonnych substancji; zapach, który oczaruje każdą dziką bestię - szepnął nis kim głosem prosto do jej ucha. - Chciałeś powiedzieć: ukoi dziką bestię? - spytała. - Nie, oczaruje. - Opuścił ramiona, po czym delikat nie ujmując Caroline pod łokieć, ruszył w stronę drzwi. - Jest na tyle wcześnie, że jeśli się pospieszymy, uda nam się zdążyć przed wieczorną godziną szczytu. Minąwszy pokój Mary, która ukradkiem przyglądała im się zza biurka, wsiedli do jednej z trzech wind. Nick wcisnął dolny przycisk oznaczający podziemny parking. - Pojedziemy moim samochodem - oznajmił stanow czym tonem. - Ależ nie, to bez sensu - zaprotestowała. - Jedź pierwszy, a ja za tobą pojadę własnym autem. Nie bę dziesz musiał mnie potem odwozić. - To mi nie przeszkadza. Zresztą jazda tam i z po-
58
wrotem jednym samochodem pozwoli nam się lepiej po znać. Przytrzymał drzwi eleganckiego czarnego mercedesa, czekając, aż Caroline zajmie miejsce. Kiedy już siedziała, pochylił się i pomógł jej zapiąć pasy. - Nie chcę, żeby cokolwiek ci się stało - wyjaśnił z uśmiechem. - Bądź co bądź żony nie rosną na drze wach. A gdybym, nie daj Boże, miał poślubić kogoś ta kiego jak Agnes Grimsby, to chyba sam bym pobiegł do urzędu imigracyjnego i błagał ich o deportację. Agnes Grimsby, żeński odpowiednik Ottona Muellera, pracowała w firmowym bufecie. Wyobraziwszy sobie ich razem, dwie tak kompletnie różne i niedopasowane oso by, Caroline zrobiło się wesoło. - Moim zdaniem - rzekła, kiedy Nick okrążył samo chód i usiadł za kierownicą, ze wszystkich sił próbując zachować powagę - stanowilibyście uroczą parę. Jeżeli chcesz, mogę jej dyskretnie napomknąć, że wpadła ci w oko... - Ani się waż! Bo inaczej, choćbym miał za karę wy lądować w Rosji, postaram się, żeby miły, poczciwy Otto wszędzie za tobą łaził niczym wierny, zakochany psiak. Przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym ostrożnie wy jechał tyłem. Pracownicy wyższych szczebli mieli własne miejsca parkingowe. Parę minut później mercedes pruł jedną z autostrad, kierując się na zachód od miasta. Nick włączył radio; wnętrze auta wypełniły spokojne dźwięki muzyki klasycznej. - Więc jaki jest twój ulubiony kolor? - spytał ni stąd, ni zowąd.
59
- Fioletowy. Bo co? - Bo o takie rzeczy mogą nas pytać przedstawiciele urzędu, jeżeli zechcą sprawdzić wiarygodność naszych zeznań. Mężowie i żony na ogół znają swoje przyzwy czajenia, upodobania... W każdym razie, gdyby ktoś się interesował, to ja najbardziej lubię kolor niebieski. Palę papierosy marki Player's. Piję narodowy trunek Rosjan. Wódkę - wyjaśnił, widząc pytające spojrzenie Caroline. - U mnie w domu zawsze stoi Stolicznaja. Lubię balet, śnieżne zimy, spacery brzegiem jeziora, zwłaszcza w świetle księżyca, oraz, jak się zapewne zdążyłaś do myślić, muzykę klasyczną. Jeśli chodzi o chemię i pracę w laboratorium, fascynowało mnie to od dziecka. Już w szkole przejawiałem niezwykłe zdolności chemiczne. Mam trzydzieści cztery lata i metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Ważę osiemdziesiąt pięć kilo, z czego większość to mięśnie. Ćwiczę systematycznie; co najmniej pięć razy w tygodniu chodzę do siłowni. Myślisz, że zapamiętasz to wszystko? - Postaram się. Chociaż prawdę mówiąc, czuję się tak, jakbyś mi przekazywał czyjeś akta osobowe i przygoto wywał mnie do odbycia tajnej szpiegowskiej misji. Czy na pewno nie jesteś byłym agentem KGB? Oczywiście żartowała, ale nie zdziwiłaby się, gdyby w tym momencie przyznał się do szpiegowskiej prze szłości. - Na pewno - odparł. - Przysięgam. Nie miej tak za skoczonej miny, Caro. Kiedy się dorasta za Żelazną Kur tyną, człowiek poważnie traktuje tego rodzaju oskarżenia. W ciągu ostatnich lat mnóstwo się w Rosji zmieniło, ale
60 wciąż jest wiele do zrobienia. Moja praca tam miała cha rakter czysto cywilny. Więc nie obawiaj się; nie wychodzisz za mąż za szpiega i sama też nie staniesz się Jamesem Bon dem w spódnicy. - W głosie Nicka pobrzmiewała lekka nuta ironii, ale również żalu czy pretensji. - Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Po prostu sa ma nie wiem. To znaczy, musi być jakiś powód... coś musiało się wydarzyć, żeby urząd imigracyjny nagle do szedł do wniosku, że trzeba cię wydalić ze Stanów. - Wiem. Sam się nad tym zastanawiałem. Od wczoraj, kiedy otworzyłem tę przeklętą kopertę, właściwie o ni czym innym nie myślę. A ponieważ nie mam na sumieniu żadnej szpiegowskiej działalności, podejrzewam, że za decyzją urzędu imigracyjnego muszą się kryć jakieś nie czyste sprawy. - Nie rozumiem. - Może, mimo wszystkich naszych środków ostroż ności, jakoś przeciekła na zewnątrz informacja o rewe lacyjnym kremie odmładzającym, który wkrótce Fortune Cosmetics ma wypuścić na rynek? Oczywiście badania nad kremem objęte są w firmie ścisłą tajemnicą, ale prze cież mnóstwo osób wie, nad czym obecnie pracujemy. Choćby sekretarki, asystentki. Pomyślałem sobie, że mo że któryś z naszych konkurentów coś słyszał, może otrzy mał jakieś informacje i się przestraszył. Może uznał, że usuwając jedno ważne ogniwo, czyli mnie, zahamuje pro ces, a przynajmniej go spowolni. Że będzie musiało mi nąć kilka lat, zanim firma znów dojdzie do tego punktu, w którym jest teraz... - O Boże! - zawołała zaniepokojona. - To mi nie
61 przyszło do głowy! Prawdę mówiąc, zawsze wydawało mi się, że babcia przesadza z tym szpiegostwem prze mysłowym, że jej obawy są śmieszne, ale teraz... Sama nie wiem. Cholera, może masz rację? Czy... czy jest jakiś sposób, żeby się o tym przekonać? Przekonać i zabez pieczyć na przyszłość? Bo jeśli jest tak, jak podejrzewasz, i jeśli nasze małżeństwo uchroni cię przed deportacją, konkurencja może znaleźć sobie kolejne, jak to nazwałeś, ważne ogniwo, i dalej nam bruździć: - Wtedy przynajmniej będziemy wiedzieli, kto za tym stoi - oznajmił z ponurą miną. - Ale na razie nie mar twmy się przeciekami ani konkurencją. Może chodzi o coś całkiem innego? Owszem, urząd imigracyjny się do mnie przyczepił, ale to jeszcze za mało, żeby podej rzewać kolegów z branży. Wspomniałem o przeciekach tylko po to, abyśmy pamiętali, że taka możliwość w ogó le istnieje. Skręcił w żwirową drogę prowadzącą między szpale rem drzew w stronę jeziora i po chwili zatrzymał samo chód dwadzieścia metrów przed ogromnym, pięknym do mem zbudowanym w stylu rustykalnym. Caroline z wra żenia zaparło dech. Dom, lekko przysypany iskrzącym się w mroku śniegiem, idealnie wtapiał się w otaczający go zimowy krajobraz. W blasku księżyca wyglądał wręcz jak zaczarowany leśny pałac. - Jesteśmy na miejscu. Oto twój nowy dom, Caro. Jak ci się podoba? - spytał Nick. Specjalnie zatrzymał samochód w pewnej odległości od drzwi, żeby Caroline najpierw z zewnątrz mogła się przyjrzeć jego królestwu. Nie wiedział dlaczego, ale bar-
62 dzo zależało mu na tym, aby dom, który mieli dzielić przypadł jej do gustu. - Ogromnie. Jest wspaniały... Taki cudowny dom marzeń - odparła wolno. - Przyznam ci się jednak, że spodziewałam się czegoś całkiem innego. Sądziłam, że dom doktora Valkova będzie... hm, taki jak jego samochód, czyli nowoczesny, elegancki, ze szkła, lśniącego granitu. Wiesz, o co mi chodzi? - Owszem. - Uśmiechnął się. - Ale myli ci się mój publiczny wizerunek z prywatnym. W życiu osobistym jestem innym człowiekiem niż ten, którego widujesz w pracy. - Naprawdę? - Słowo honoru. Zresztą, sama się niedługo przeko nasz. Wcisnąwszy nogą pedał gazu, ruszył wolno wokół do mu i po chwili wjechał do garażu. Dwie minuty później otworzył drzwi i zaprosił Caroline do holu. Kolejno za palał wszystkie światła. Wnętrze zdziwiło ją nie mniej niż zewnętrzna fasada. Przestronny salon o solidnych, drewnianych krokwiach podtrzymujących dach, ściana złożona z samych okien ze wspaniałym widokiem na majaczące niżej jezioro. Na podłodze puszysty śnieżnobiały dywan sięgający niemal samego kominka. Ogromny kominek zbudowany z grubo ciosanych kamieni, z odsłoniętym paleniskiem; obok miejsce na opał. Po obu stronach salonu schody prowa dzące na balkon biegnący w górze wzdłuż trzech ścian. Wielkie, nowoczesne fotele i kanapy sąsiadujące z an tycznymi komodami i stolikami; na stołach lampy od Tif-
63
fany'ego i przepiękne wazony, niewątpliwie od Lalique'a W wazonach świeże bukiety kwiatów, które w środku zimy nie mogły pochodzić z żadnego przydo mowego ogródka, lecz z kwiaciarni. Salon sprawiał wrażenie miejsca niezwykle wyrafino wanego, a jednocześnie takiego, w którym chętnie się przebywa. Caroline ze zdumieniem uświadomiła sobie, że dom Nicka pod pewnymi względami przypomina jej własne mieszkanie. Snując wizje, jak powinien wyglądać idealny dom, myślała właśnie o czymś takim. Trudno było jej uwierzyć, że dwie obce, prawie nie znające się osoby mają niemal identyczny gust i że od nalazłszy się, nie pobierają się naprawdę, nie będą się kochać, nie będą razem budować życia, wychowywać dzieci, starzeć się, słowem, że zawierają małżeństwo wy łącznie na niby, na papierze, aby uchronić Nicka przed deportacją. Na miłość boską, Caroline, weź się w garść! - zganiła się w duchu, kiedy zorientowała się, jakimi torami błądzą jej myśli. To jest układ czysto handlowy, żeby Nick do kończył badania, a firma otrzymała produkt, w który tak wiele już zainwestowała. Nie rób sobie żadnych nadziei, opamiętaj się! Jeszcze wczoraj rano nie czułaś do Nicka Valkova nawet cienia sympatii! - Zdejmij płaszcz - zaproponował. - Pokażę ci resztę pokoi. Wziął od niej wierzchnie okrycie, położył na fotelu, po czym zaczął oprowadzać ją po swoim królestwie. Obejrzała dużą, przytulnie urządzoną kuchnię pełną donic z ziołami, wiklinowych koszyków i miedzianych
64 rondli, gabinet, w którym Nick przypuszczalnie spędzał mnóstwo czasu, kiedy pracował w domu, bibliotekę, któ rą od podłogi po sufit wypełniały książki, oraz cztery pokoje na piętrze, między innymi sypialnię Nicka. Był to typowo męski pokój, w stonowanych barwach, pozbawiony tak lubianych przez kobiety bibelotów. Naj więcej miejsca zajmowało w nim ogromne łoże z bal dachimem, obok stała antyczna szafa i sporych rozmia rów komoda; naprzeciw łóżka znajdował się duży komi nek, a półkę nad kominkiem zdobiło kilka przywiezio nych z Rosji dzieł sztuki. Oczami wyobraźni ponownie ujrzawszy siebie i Ni cka, tym razem leżących w namiętnym uścisku na pu chowej kołdrze, Caroline czym prędzej odwróciła wzrok od łóżka. Jakby czytając w jej myślach, Nick rzekł powoli: - Wprawdzie to moja sypialnia, ale jeżeli masz ochotę tu spać, nie będę protestował. - Nie zapominaj, że bierzemy fikcyjny ślub. Na po kaz, a nie na serio - przypomniała mu, znów czując wy pieki na policzkach. Dzięki Bogu za przyćmione światło, pomyślała, mając nadzieję, że w półmroku nie widać jej czerwonej twarzy. - Wiem, pamiętam - oznajmił spokojnie. Wydawało jej się, że w jego oczach dostrzega żal. Zdziwiło ją to, tym bardziej że rano wcale nie był entu zjastycznie nastawiony do pomysłu ożenku. - Ale trudno winić faceta, że próbuje zwabić do łóżka piękną kobietę, prawda? No więc który z pozostałych trzech pokoi wybierasz dla siebie?
65
- Ten na końcu korytarza - odparła, opuszczając ner wowo spojrzenie. Przyglądał się jej z rozbawieniem, ledwo powstrzy mując się od śmiechu. - No tak, oczywiście. - Pokiwał ze zrozumieniem głową. - Przygotuję go na jutro. Czy życzysz sobie, że bym zamontował solidny rygiel w drzwiach? Popatrzyła mu w oczy, tak by wiedział, że nie żartuje. - Liczę na to, że jesteś dżentelmenem i rygiel nie bę dzie potrzebny. - Niestety, jestem dżentelmenem. I bardzo tego ża łuję. Nie mam zwyczaju łamać słowa. Więc nie obawiaj się, nie rzucę się na ciebie jak wygłodniałe zwierzę, kiedy będziesz smacznie spała. No, chyba że sama mnie o to poprosisz - dodał, szczerząc bezczelnie zęby. Policzki Caroline znów przybrały kolor maków; była zła na siebie o te rumieńce, nad którymi nie miała żadnej kontroli. - Nie jesteś przyzwyczajona, żeby mężczyzna się z tobą drażnił, prawda? - zapytał. - Intrygujesz mnie, Caro. Zaczynam rozumieć, że cały czas miałem o tobie fałszywe wyobrażenie. Ale może nic dziwnego, skoro prawie wcale nie rozmawialiśmy. To co? Proponuję, że byśmy teraz zeszli na dół, zjedli lekką kolację, wypili po filiżance kawy albo kieliszku wina, a potem odwiozę cię do biura, gdzie został twój samochód. - Och nie, za kolację dziękuję - rzekła szybko. - To zbyt duży kłopot. Przerażała ją jego spostrzegawczość, trafność sądów. Wiedziała, że musi się stale mieć na baczności, w prze-
66 ciwnym razie Nick zburzy mur, jaki wzniosła wokół sie bie, żeby chronić się przed wrogim, nieuczciwym świa tem, a raczej chronić swoje serce przed zakusami nie uczciwych mężczyzn. - Naprawdę. Robi się późno. Ciebie jeszcze będzie czekała droga powrotna, a mnie na kolację wystarczy przekąska w barze koło domu. - Jakiś niezdrowy, smażony na tłuszczu hamburger, tak? Nic z tego. Wybacz mi moją szczerość, Caro, ale uważam, że tak piękne ciało jak twoje zasługuje na coś lepszego. - Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, po czym potarł ręką czoło. - Psiakość, coś mi się zdaje, że bardzo szybko zacznę żałować naszego platonicznego małżeństwa. Wolno patrzeć, nie wolno dotykać. Trudno żyć z czymś takim. Ale cóż, będę musiał się przyzwy czaić. A teraz zapraszam na dół. Mój boeuf Straganow jest palce lizać; będzie ci się śnił po nocach. Wkrótce przekonała się, że nie są to czcze przechwałki. Przygotowanie czegoś, co miało być „lekką kolacją", zajmowało mnóstwo czasu, głównie dlatego, że Nick wszystko robił wolno, dokładnie, jakby chciał, by ten wieczór trwał jak najdłużej. Ku zdumieniu Caroline za chowywał się tak, jakby wybrali się na prawdziwą randkę; był uroczy, czarujący, starał się zdobyć jej sympatię. Oczywiście im bardziej był miły i czarujący, tym mocniej biło jej serce, a ją samą ogarniał coraz bardziej niepojęty strach. Powtarzała sobie w duchu, że jest to ten sam męż czyzna, którego całymi latami uważała za nieznośnego
67 nadmiernie pewnego siebie aroganta; ten sam mężczyzna, który wyznawał staromodne, zapewne popularne w jego ojczyźnie, lecz nie w Stanach poglądy, że kobieta po winna siedzieć w domu, dbać o męża i rodzić dzieci. Nic to nie pomagało. Jego błyskotliwość, częste zmiany nastroju, beztro skie, niekiedy pikantne żarty i aluzje, niewątpliwa inte ligencja - wszystko to powodowało, że czuła się tak, jak by wsysał ją groźny wir, od którego nie sposób się uwol nić. Mimo że pochodziła ze znanej, bogatej rodziny, mi mo że obracała się w wyższych kręgach, w sprawach męsko-damskich była nowicjuszką i laikiem. Z pewną trwo gą uzmysłowiła sobie, że mając tak nieduże doświadcze nie, nie wie, jak postępować w obecności ludzi pokroju Nicka. Zastanawiała się, co nim kieruje i na co tak naprawdę liczy. Czy jego uprzejmość, miły sposób bycia, uśmiechy oraz próby flirtu oznaczają, że chce ją uwieść? W firmie cieszył się opinią playboya. Czyżby po namyśle doszedł do wniosku, że jednak dłuższy okres życia w celibacie nie za bardzo go kusi? Wreszcie, nie mogąc powściągnąć ciekawości, spytała go wprost, dlaczego usiłuje zjednać sobie jej sympatię. - Dlaczego? Już wcześniej ci mówiłem. - Dwiema długimi łyżkami zamieszał sałatę, którą przygotowywał, po czym polał ją sosem winegret. - W zależności od tego, co postanowi urząd imigracyjny, nasze małżeństwo może potrwać rok, dwa lub dłużej. Nie wiem jak ty, ale ja nie chciałbym tyle czasu mieszkać pod jednym dachem z żo ną, której nie lubię albo z którą ustawicznie toczę wojnę.
68
Znasz stare przysłowie, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej? No więc chciałbym, żeby w moim panowała atmosfera przyjaźni i spokoju, a nie wrogości. Dlatego próbuję ci się przypodobać, zyskać twoją sympatię. Wy daje mi się, że to jedyne sensowne rozwiązanie. Do tej pory sądziłem, że wiem, jak postępować z kobietami, ty mi jednak uzmysłowiłaś, że się myliłem. - Nie. Ja... Nie o to mi... Po prostu nie wiedziałam, co próbujesz osiągnąć, to wszystko. - Nie rozumiem. - Bo nigdy taki nie byłeś. Taki... Boże, nie umiem tego wytłumaczyć. Zawsze sprawiałeś wrażenie, jakbyś był człowiekiem bardzo... bardzo... - Dumnym, egocentrycznym, niecierpliwym, wyma gającym, kimś, kto nie pozwala kobiecie mieć decydu jącego głosu? - Roześmiał się, widząc jej zdziwioną mi nę. - Znam swoje wady, Caro. Największą jest brak to lerancji dla głupców. - Przeniósł gotowe danie na stół, który ona wcześniej nakryła do kolacji. - Ale ty do głup ców nie należysz. Jesteś jedną z najmądrzejszych kobiet, jakie miałem przyjemność poznać. Bez względu na to, co sama o sobie myślisz, podziwiam cię i szanuję. - Ale wolałbyś, żebym była głupia? - Absolutnie nie. Lubię inteligentne kobiety. Kobiety odznaczające się inteligencją zazwyczaj są silne, uparte, ambitne i niezależne. Na ogół też nie cierpią słabych, bezwolnych mężczyzn. Przyznaj się, Caro... - Wyciągnął krzesło i czekał, aż usiądzie. - Kogo wolałabyś poślubić: mnie czy takiego biednego fajtłapę jak Ernie Thompkins, który pracuje przy sortowaniu poczty?
69
- Ernie jest bardzo miłym młodzieńcem - rzekła Caroline, zgrabnie unikając udzielenia mu odpowiedzi. - No tak, bardzo miłym młodzieńcem bez grama am bicji, który zawsze ląduje na podrzędnym stanowisku, gdzie wszyscy mu rozkazują i wszyscy nim poniewierają. Błysk w jego oczach świadczył o tym, że on, Nick Valkov, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. Upór, determinacja, inteligencja i poczucie godności każą mu się piąć na szczyty, osiągać w życiu jak najwięcej. - Nie myśl, że nie zauważyłem, jak sprytnie wymi gałaś się od odpowiedzi - dodał po chwili. - Ostrzegam cię, Caro. Oszukiwać można mnie tylko wtedy, kiedy śpię. A więc będziesz musiała wstawać skoro świt. - Boże, a dlaczego miałabym cię oszukiwać? Brzy dzę się kłamstwem. Wierzę, że w każdym związku po winna obowiązywać uczciwość i szczerość. Pewnie wiesz, skąd się to u mnie wzięło... - Tak, dotarły do mnie plotki o tobie i Paulu. Nałożył jej na talerz porcję sałatki, trochę Straganowa oraz kawałek chrupiącej bagietki, którą podgrzał w pie cyku. Następnie otworzył butelkę beaujolais, którą przy niósł ze swej niedużej piwniczki, i nalał im obojgu po pół kieliszka. - Wyobrażam sobie, jak się musiałaś czuć, kiedy zro zumiałaś, że facetowi zależy głównie na twoich pienią dzach. Zraniona, upokorzona... - Ty też się wzbogacisz na małżeństwie ze mną. Czy nie dlatego chcesz mnie poślubić? Zerknął na nią ostro spod brwi. - Nasza sytuacja jest zupełnie inna. Nikt nikomu nie
70 mydli oczu. Zawarliśmy umowę, która, mam nadzieję, będzie obustronnie korzystna. Nigdy cię nie oszukiwa łem, nie udawałem zakochanego, żeby zaciągnąć cię do ołtarza. Andersen zachował się podle. No, a teraz prze stań podziwiać zawartość talerza, tylko jedz. Na szczęście nie jesteś swoją siostrą modelką. Nie musisz wyglądać jak jakiś wymizerowany uchodźca, który uciekł na tratwie z wyspy Robinsona. - Jak możesz tak mówić? Allie jest śliczna! - Ty też, Caro - oznajmił lekkim tonem, chociaż spojrzenie miał poważne. - Jesteś bardzo piękna, ale za czynam podejrzewać, że nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Zerwanie z Andersenem spowodowało, że stra ciłaś poczucie wartości. Milczała, bo nie miała pojęcia, jak zareagować. Nie była przyzwyczajona do tego, by przystojny mężczyzna prawił jej komplementy. Na ogół mężczyzn onieśmielała, a jeśli już którykolwiek przejawiał nią jakieś zaintereso wanie, była pewna, że przemawia przez niego chęć za grabienia jej pieniędzy. Nick zaś nie sprawiał wrażenia onieśmielonego i cho ciaż Jake obiecał, że w dniu ślubu wpłaci mu na konto pół miliona dolarów premii, to na nic więcej nie liczył; wiedział, że nie będzie miał dostępu do jej pieniędzy. Jego komplementy można więc uznać za bezinteresowne. Starając się ukryć zmieszanie, skosztowała odrobinę Stroganowa; danie okazało się przepyszne. - Jakie to wspaniałe! - zawołała. - Gdzie się nauczy łeś gotować? - Wiesz, kiedy się jest kawalerem, który uwielbia do-
71
brą kuchnię, to albo można chadzać po restauracjach, albo nauczyć się samemu pichcić. Ja wybrałem drugie wyjście. - Nie byłeś żonaty? - spytała zaciekawiona. - Nie. To będzie moje pierwsze małżeństwo. - Moje też. Pewnie dlatego, pomijając już same oko liczności, groźbę deportacji i tak dalej, wszystko wydaje mi się dziwne i nieprawdziwe. - Wiem, musi minąć trochę czasu, zanim przywyk niesz do pomysłu, no i do mnie. Obyś tylko potem nie zamieniła się w zrzędliwą heterę, która zna dziesiątki za stosowań wałka do ciasta. - Roześmiał się. - Wyobrażam sobie, że któregoś wieczoru wracam późno, bo po pracy wstąpiłem z kumplami do baru, a żona za karę wali mnie czymś takim w głowę. - Nie wali - zaprotestowała stanowczo. - Mówiłam ci, Nick, że nie zamierzam się wtrącać do twojego życia. - Czas pokaże - stwierdził enigmatycznie. Po kolacji uparła się, że chce pomóc przy myciu na czyń i uprzątnięciu bałaganu w kuchni. Kiedy zostało już tylko kilka sztuk do wytarcia, Nick przeszedł do salonu, aby rozpalić ogień w kominku. Caroline pochowała do szafek talerze i kiedy dołączyła do Nicka w salonie, pło mienie strzelały już wesoło, a z głośników płynęła mu zyka. Rozpoznała fragmenty „Śpiącej królewny" Czaj kowskiego. Nick siedział na podłodze, twarzą do ognia, plecami oparty o kanapę; przed sobą miał niski kwadratowy sto lik, na którym stały dwa kieliszki wina. W pokoju pa nował nastrojowy półmrok; jedyne światło pochodziło z kominka i dwóch niedużych lamp od Tiffany'ego.
72 Tak na filmach zaczyna się scena uwiedzenia, pomy ślała Caroline, przełykając ślinę. Nick Valkov zaś idealnie nadawał się do roli amanta... Wcześniej, zanim jeszcze przystąpił do gotowania, zdjął marynarkę i krawat, rozpiął koszulę pod szyją, pod winął rękawy. Obserwując go, kiedy siedział wygodnie na podłodze, z nogami wyciągniętymi przed siebie, mu siała przyznać w duchu, że bez względu na to, co sądzi o jego charakterze, fizycznie Nick Valkov jest piekielnie atrakcyjny. Głowę miał odrzuconą do tyłu, opartą o siedzenie ka napy, oczy zamknięte; trzymając w ręku zapalonego pa pierosa, z przyjemnością wsłuchiwał się w dźwięki wy pełniające salon. Przez chwilę Caroline przyglądała mu się w milczeniu; teraz już wiedziała, jak najchętniej spę dzał długie zimowe wieczory, kiedy przebywał w domu sam. - Nick, robi się późno. Powinnam już wracać. - Chciałabyś, prawda, Caro? - spytał cicho, niskim głosem przypominającym mruczenie zadowolonej z sie bie, najedzonej pantery. Nawet nie otworzył oczu. - Ale obawiam się, że będziesz musiała spędzić noc tutaj, ze mną. Tego się zupełnie nie spodziewała. Przerażona, otwo rzyła szeroko oczy. Czuła, jak wpada w panikę: serce jej łomotało, pot lał się po plecach. Dom Nicka stoi na odludziu, nikt nie mieszka w pobliżu. Zdała sobie spra wę, że nie ma dokąd uciec, by szukać ratunku, że nikt nie usłyszy jej krzyków o pomoc. Przyjechali jego sa mochodem, nie miała więc własnego środka transportu.
73
przyszło jej do głowy, że pewnie wszystko zaplanował od początku do końca, a ona naiwna mu wierzyła! Nie, próbowała się pocieszyć; chyba Nick żartuje. Chyba nie mówi serio, że jej nie odwiezie. Chyba nie zamierza trzymać jej tu siłą. Musi wiedzieć, że gwałt jest w Stanach Zjednoczonych przestępstwem, za które idzie się za kratki. Z drugiej strony, Nick jest Rosjaninem; pochodzi z kraju, w którym inaczej traktuje się kobiety, z kraju, w którym kobiety mają mniej praw, mniej swo bód i mniejszą ochronę. Chociaż w Stanach z tą ochroną też różnie bywa... Liczba gwałtów rosła w zatrważającym tempie, w do datku nikt nie znał prawdziwych rozmiarów przestępstwa, bo wiele kobiet, na skutek wstydu i strachu, woli nie zgłaszać się na policję. Może na to Nick liczy? Że nie będzie ukarany, jeżeli zmusi ją do uległości. Nie wiedziała, co powiedzieć ani jak się zachować. Patrząc na wyciągniętego na podłodze mężczyznę o do skonale zbudowanym ciele, zdawała sobie sprawę, że nie ma szansy się przed nim obronić. Nawet jeżeli pobiegnie na górę i zamknie się w jednym z pokoi, co go powstrzy ma przed rozwaleniem drzwi? - Nick, nie możesz mnie tu trzymać wbrew mojej woli. - Cudem zdołała wydusić z siebie te słowa. - Nie możesz mi się narzucać, siłą zmuszać mnie do... no wiesz. Dłonie miała zaciśnięte w pięści, jakby szykowała się do stoczenia bitwy. Nick podniósł głowę i obejrzał się przez ramię. Wi dząc trupiobladą twarz Caroline i jej wytrzeszczone oczy,
74 z których wyzierał strach, warknął coś pod nosem; po dejrzewała, że było to przekleństwo, ale nie miała pew ności, bo zdanie wypowiedziane zostało po rosyjsku. Na gle, bez żadnego ostrzeżenia, poderwał się na nogi i z za ciętą miną ruszył w jej stronę. Ogarnięta śmiertelną paniką, wrzasnęła na całe gardło i rzuciła się do ucieczki. Złapał ją, zanim zdążyła wybiec z salonu. Z dziką furią zaczęła się bronić; waliła Nicka na oślep pięściami, darła się, szlochała, on zaś obejmował ją mocno, najwyraźniej nie zamierzając jej puścić, i wolał coś w swoim ojczystym języku. Wreszcie, po kilku minutach, kiedy Caroline wciąż się wyrywała, jakby nic do niej nie docierało, Nick uz mysłowił sobie, że mówi w nie znanym jej języku. Na tychmiast przeszedł na angielski. - Caroline, przestań! Proszę cię, przestań! Na mi łość boską, uspokój się! - krzyknął, tracąc cierpliwość, i potrząsnął nią, kiedy znów zaczęła okładać go pię ściami. - Cholera jasna, przecież nie chcę zrobić ci krzywdy! Za kogo ty mnie masz, co?! Powiedziałem, że musisz zostać tu na noc, bo musisz! Nawet gdybyś przyłożyła mi broń do skroni, to i tak nie zdołałbym cię odwieźć do miasta. Nie widzisz, co się dzieje? Spójrz za okno! Posłusznie skierowała wzrok na ogromne okna, za któ rymi przed paroma godzinami rozciągał się wspaniały wi dok, i aż zaniemówiła z wrażenia. Na dworze sypał gęsty śnieg, w dodatku padał od dłuższego czasu, bo wszystko pokrywała gruba warstwa bieli. Przypuszczalnie wąska droga prowadząca pod dom była całkiem nieprzejezdna.
75 - Nie dam rady jej dziś odśnieżyć - stwierdził Nick. - Jutro z samego rana wyciągnę z garażu pług śnieżny, po ciemku to się mija z celem. - Och, Nick, przepraszam - szepnęła; ze wstydu mia ła ochotę zapaść się pod ziemię. - Czuję się jak idiotka. Nawet nie wiesz, jak mi głupio. Po prostu myślałam, my ślałam, że... - Do diabła, wiem, co myślałaś! Dlatego się na ciebie zezłościłem. Czy naprawdę masz o mnie tak złe zdanie, Caroline? Czym sobie na nie zasłużyłem? Czy wyglądam na faceta, który cichcem sprowadza do domu niewinne ofiary i potem je gwałci? - Nie; oczywiście, że nie. Ja tylko... Wystraszyłam się. Jesteś taki wysoki, silny, wysportowany... no i po chodzisz z Europy, a tam mężczyźni mają konserwatyw ne poglądy i inaczej traktują kobiety. Więc kiedy powie działeś, że muszę spędzić tu z tobą noc, ja... pochopnie wyciągnęłam z tego niewłaściwe wnioski. Przepraszam, Nick... Speszona, przygryzła dolną wargę. Nie była w stanie spojrzeć mu w twarz. Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Wzięła kilka głębokich oddechów i po chwili kon tynuowała: - Nie wiesz... zresztą, skąd możesz wiedzieć... ni komu dotąd o tym nie mówiłam, ale tego wieczoru, kiedy zarzuciłam Paulowi, że jest fałszywy, że chce mnie po ślubić wyłącznie dla pieniędzy, on... wpadł w furię i... zaatakował mnie. Dość sporo wypił, więc nie myślał lo gicznie. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiem, o czym my ślał. Że musi mnie zdobyć? Nie, bo sypialiśmy wcześniej
76
ze sobą. Że zmienię zdanie i jednak go poślubię? Wątpię W każdym razie, gdyby nie był tak pijany, chyba nie dałabym rady obronić się przed nim. Tak czy inaczej, chociaż udało mi się wyrzucić go za drzwi, czułam się potwornie upokorzona całym zajściem. Długo nie mo głam ochłonąć. Zachodziłam w głowę, jak mogłam być taka głupia, ślepa i łatwowierna? Po tej przygodzie prze stałam ufać mężczyznom, żadnemu nie pozwalałam się do siebie zbliżyć. Bałam się. - Ciii, już dobrze, Caro. Naprawdę. Ja wszystko ro zumiem. Ciii, maleńka - powtarzał uspokajająco Nick. Wreszcie łzy trysnęły jej z oczu i potoczyły się po policzkach. Nick wziął ją delikatnie w objęcia i przytulił do siebie. Wcześniej, kiedy się tak rozpaczliwie wyry wała, zburzyła swoją elegancką fryzurę. Teraz Nick wy ciągnął z koka resztę spinek i klamerek, po czym prze czesał włosy palcami, tak by opadły luźno na ramiona i plecy. Jakoś w trakcie tych zabiegów zdołał również zdjąć jej z nosa okulary i położyć obok na stoliku. Szukając pociechy i ukojenia, nie zaprotestowała; po grążona w bolesnych wspomnieniach, zapewne nawet nie zauważyła, co Nick robi. Ale po pewnym czasie zaczęła być świadoma różnych rzeczy: męskiego ciała, ciepła, ja kie od niego promieniowało, mocnego, rytmicznego bicia serca, rąk, które gładziły ją po rozpuszczonych włosach, po plecach. Chociaż wiedziała, że Nick niczego od niej nie chce, że pragnie ją jedynie pocieszyć, wiedziała też, że jej bliskość, zapach i dotyk wyraźnie go podniecają. Zmieszana, odruchowo podniosła wzrok i napotkała niemal czarne oczy swojego narzeczonego. Kiedy tak sta-
77
li, patrząc na siebie, pociemniały jeszcze bardziej; wy glądały jak dwa piękne, lśniące kawałki obsydianu. Nagle Nick mruknął coś pod nosem i zanim się zorientowała, co knuje, schylił głowę i przywarł ustami do jej ust. Z początku pocałunek był lekki, delikatny, lecz kiedy nie oburzyła się, nie próbowała się oswobodzić, usta Ni cka zaczęły nabierać odwagi; stawały się coraz śmielsze, coraz bardziej żarłoczne i natarczywe. Drażnił się z nią, pieścił, bawił. Czując, jak zalewa ją fala pożądania, jak jej trzewia rozpala ogień, Caroline nieśmiało uniosła ręce i oplotła nimi szyję Nicka. On zaś objął ją jeszcze moc niej. Gdzieś z tylu głowy kołatała się jej niedorzeczna myśl, że Nick słusznie zrobił, wybierając zawód chemika, bo coś między nimi wyraźnie iskrzyło. Może ich uratuje, może nie dopuści do wybuchu? Wystraszyła się; zrozumiała, że nie protestując, po zwalając się całować i pieścić, wysyła Nickowi niewła ściwy sygnał, a mianowicie, że jest gotowa mu się oddać, kiedy tylko jej zapragnie, dziś, jutro, przez cały okres trwania małżeństwa. Drżąc z podniecenia, jakie w niej rozbudził, ode pchnęła go od siebie. Nogi miała jak z waty; bojąc się, że jej nie utrzymają, wsparła się ręką o stolik. Drugą ręką odruchowo zasłoniła usta, wilgotne i rozgrzane. - Nick, jest naprawdę bardzo późno, więc jeśli ci nie przeszkadza, chętnie poszłabym już do łóżka - powie działa lekko zdyszana, po czym uprzytomniwszy sobie, jak jej słowa mogą być odebrane, zaczerwieniła się po czubki uszu.
78 - Hm, to doskonały pomysł - odrzekł cicho i, patrząc na Caroline spod półprzymkniętych powiek, leniwie roz ciągnął usta w uśmiechu. - Nie to miałam na myśli! - oburzyła się. - I dobrze o tym wiesz! - Czyżby, maleńka? Jesteś tego absolutnie pewna? Jego oczy lśniły, a szeroki uśmiech rozweselał twarz. Skinąwszy głową, Caroline schyliła się, żeby podnieść z podłogi rozrzucone spinki. Wstając, zabrała ze stolika okulary w rogowej oprawce. - No trudno. - Nick westchnął teatralnie. - Potrafię z godnością zaakceptować porażkę. Przynajmniej mogę się pocieszyć, że dane mi było zobaczyć cię z roz puszczonymi włosami i bez okularów. I nie myśl sobie, że tego nie doceniam. To bardzo piękna nagroda pocie szenia. Odprowadził ją na górę do sypialni na końcu korytarza i pożyczył jedną ze swoich koszul, by miała w czym spać. Wiedząc, że jutro będzie musiała włożyć ten sam kostium z białej wełny, który dziś miała na sobie, po wiesiła go starannie na wieszaku w szafie. Następnie w przylegającej do sypialni łazience napuściła wody do wanny, wykąpała się, potem uprała w umywalce bieliznę i powiesiła ją, by do rana wyschła. Koszula Nicka była za długa, sięgała jej niemal za kolana; rękawy musiała oczywiście kilka razy podwinąć. Odrzuciwszy kołdrę, zamierzała wsunąć się do łóżka, kiedy nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi. Uchyliła je na szerokość trzech palców, świadoma faktu, że pod
79
koszulą jest naga. Nick powiódł po niej zachwyconym spojrzeniem, zatrzymując dłużej wzrok na nogach, potem na dekolcie i szyi, wreszcie na twarzy. - Chciałem... bo też już kładę się spać... chciałem sprawdzić, czy niczego ci nie trzeba - wyjaśnił. - Nie, niczego. Dziękuję. Speszona, podniosła rękę do szyi i ściągnęła razem obie połówki koszuli. Zastanawiała się nerwowo, czy pa trząc pod światło, Nick widzi przez cienki biały batyst zarysy jej ciała. - W porządku. Ale gdybyś nagle zmieniła zdanie, to wiesz, gdzie mnie szukać. Dlaczego, przemknęło Caroline przez myśl, każda z pozoru niewinna wypowiedź ma podwójne znacze nie? - Dobranoc, Caro. Śpij smacznie. - Dobranoc, Nick. Zamknęła drzwi; zdawała sobie sprawę, że Nick stoi na korytarzu i czeka, by się przekonać, czy ona przekręci w zamku klucz. Jeżeli to zrobi, będzie wiedział, że mu nie ufa. Z kolei jeżeli zostawi drzwi otwarte, może od czytać to jako zaproszenie. Była rozdarta; nie wiedziała, jak postąpić. Po chwili Nick roześmiał się cicho; musiał domyślić się, że toczy z sobą walkę. - Nie przejmuj się mną, Caro. Możesz śmiało prze kręcić klucz - powiedział, po czym ruszył do siebie na drugi koniec korytarza. Caroline odetchnęła z ulgą. Położyła się do łóżka, ale mimo że była psychicznie wyczerpana po dniu pełnym
80 wrażeń, nie mogła zasnąć. Przez wiele godzin przewra cała się z boku na bok; zasnęła dopiero nad ranem. Pamiętała dotyk warg Nicka, jego gorący pocałunek oraz swoje podniecenie. Pomyślała sobie, że jeżeli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, jutro z samego rana przeprosi Nicka i odwoła ślub, zanim będzie za późno.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Rano przekonała się, że jest już za późno na zmianę decyzji. Szansę, by odwołać ślub, zaprzepaściła wiele go dzin temu - o ile ją w ogóle miała. Bo może szansy jej po prostu nie dano. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przeko naniu, że nie pozostawiono jej wyjścia. Zawsze w życiu kierowała się przywiązaniem do rodziny i lojalnością wo bec najbliższych. Dlaczego tym razem miałoby być ina czej? Jeszcze przez moment się wahała: czy naprawdę musi ulegać ojcu i babce? Rano wstała z łóżka, umyła się i ubrała, po czym ze szła na dół z twardym postanowieniem, że jednak poin formuje Nicka, iż niestety nie może go poślubić, że ro dzina wymaga od niej zbyt wielkiego poświęcenia - ale kiedy tylko na niego spojrzała, słowa zamarły jej na ustach. Miał na sobie piękną, białą koszulę od Turnbulla & Asnera oraz elegancki czarny garnitur od Armaniego; ma rynarka i jedwabny krawat wisiały na oparciu krzesła, obok na stole leżała para złotych spinek od Cartiera. Ko szula pod szyją była rozpięta, rękawy podwinięte. Caroline zobaczyła silne, lekko owłosione przedramiona oraz złoty zegarek marki Rolex na lewym nadgarstku. Zacze-
82 sane do tyłu ciemne, gęste włosy lśniły tak, jakby były świeżo umyte i wciąż wilgotne. Odniosła wrażenie, że serce niemal wyskakuje jej z piersi. Pomyślała sobie, że nikt nie ma prawa wyglądać tak atrakcyjnie, w dodatku z samego rana. Patrząc przez duże okna w salonie, zauważyła, że podjazd jest odśnieżony, a zatem Nick musiał wstać co najmniej dwie godziny przed nią. Nie tylko odśnieżył drogę dojazdową, ale również przygotował śniadanie. Na stole w kuchni czekały omlety, plastry bekonu, owoce, rogaliki, świeżo zaparzona, gorąca kawa. - Dzień dobry, Caro - powiedział z przyjaznym uśmiechem, po czym, ku jej zaskoczeniu, pochylił się i pocałował ją lekko w usta, zupełnie jakby byli mężem i żoną, którzy zawsze na powitanie wymieniają drobne czułości. - Jak ci się spało? - Dobrze - skłamała. Nie chciała się przyznać, że pół nocy nie mogła za snąć; że ciskała się z boku na bok, myśląc o nim. Po stanowiła wziąć się w garść i skończyć z tą farsą; oz najmić wprost, że zmieniła decyzję i niestety nie będzie ślubu. Kiedy jednak wbiła w Nicka oczy, słowa znów uwięzły jej w gardle. - Usiądź, maleńka. - Przerzuciwszy niedbale ściereczkę przez ramię, wysunął krzesło. - Jesteś głodna? - A wiesz, że nawet jestem. - Samą ją to zdziwiło, bo na ogół nie jadała śniadań. - Boże, Nick, nie musiałeś szykować takiej uczty. Zazwyczaj moje śniadanie składa się z filiżanki mocnej kawy, czasem z grzanki. Za bardzo się rano spieszę.
83 - Tak myślałem - rzekł. - Ale jedzenie jest jak dobre wino lub piękna kobieta. Trzeba się nim rozkoszować, doceniać jego smaki i uroki. W naszym domu wprowa dzimy zwyczaj wstawania kilka minut wcześniej, żeby normalnie usiąść do stołu i nie jadać w biegu. Dobrze? Była tak zdumiona tym, co usłyszała, że zupełnie nie wiedziała, jak zareagować. Z jednej strony, Nick przeja wiał dyktatorskie zapędy; ponieważ był mężczyzną, a co za tym idzie głową rodziny, uważał, że może wydawać rozkazy i oczekiwać, że inni potulnie się do nich dosto sują. Sama myśl o takim zachowaniu przepełniała Caroline oburzeniem. Z drugiej strony, nie omieszkała zwrócić uwagi na to, że użył liczby mnogiej: w naszym domu wprowadzi my zwyczaj... I chociaż tłumaczyła sobie w duchu, że to nic nie znaczy, ot, zwykłe sformułowanie, poczuła, jak przenika ją dreszcz emocji, jakaś szalona nadzieja, że może jednak coś z tej farsy wyniknie. Zastanawiała się, o co Nickowi chodzi, skoro ich mał żeństwo miało być zwykłym kontraktem. Chyba że Nick nastawia się na to, że będą żyli jak prawdziwy mąż z pra wdziwą żoną. Bała się go o to spytać. Patrzył na nią wyczekująco. Miała mętlik w głowie: z jednej strony, nie lubiła ulegać, gdy ktoś jej coś naka zywał, z drugiej - marzyła o normalnej rodzinie, o mi łości. - Dobrze, Nick - odparła w końcu, nie chcąc od sa mego rana wdawać się w burzliwą dyskusję. Po chwili przemknęło jej przez myśl, że żadna sza nująca się feministka nie postąpiłaby tak jak ona, potulnie
84 wyrażając zgodę na coś, do czego nie była w pełni prze konana. Poczuła jeszcze większą awersję do siebie, kiedy Nick, słysząc jej odpowiedź, uśmiechnął się z satysfakcją i aprobatą, jakby była psiakiem, któremu wreszcie udało się wykonać polecenie pana. Niemal spodziewała się, że wyciągnie rękę i pogłaszcze ją po włosach. Obiecała so bie w duchu, że jeśli tak uczyni, to talerz z omletem wy ląduje na jego głowie. Na szczęście nic takiego nie zrobił - miała dziwne wrażenie, jakby czytał w jej myślach i wiedział, co mu grozi - po prostu sięgnął po widelec i zaczął jeść. - Powiedz, Nick, czy po ślubie dalej masz zamiar być jedynym kucharzem w rodzinie? - spytała z zacie kawieniem, także przystępując do jedzenia. - Bynajmniej - odparł. - Skoro oboje pracujemy, po winniśmy po równo dzielić się obowiązkami. Oczywiście nie będę wymagał od ciebie, żebyś latem kosiła trawę, a zimą odśnieżała podjazd przed domem. - To bardzo szlachetnie z twojej strony! - oznajmiła ironicznie. - Też tak uważam. - Uśmiechnął się szeroko, nie przejmując się grymasem na jej twarzy. - Wiesz, ile ko biet uprawia ziemię w Rosji? - Przypuszczam, że mnóstwo. Pewnie biedaczki nie mają wyjścia, skoro ich mężowie całymi dniami leżą gdzieś w kącie, odsypiając skutki kolejnych libacji alko holowych. Ryknął śmiechem. - To prawda. Ale ty, moja maleńka, nie musisz się
85
tego obawiać. Jest wiele rzeczy, za którymi przepadam i którym mógłbym się oddawać bez końca, ale picie wód ki do nich nie należy. - Popatrzył na nią wymownie, tak by nie miała wątpliwości, o jakich rzeczach mówi. Jak na zawołanie oblała się purpurą; tętno miała przy śpieszone, ręce mokre od potu. - Z czym wolisz rogaliki? Z masłem czy marmoladą? - Z masłem - odparła, zła na siebie. Psiakość, powinna była wiedzieć, że z nim nie wygra. Nie sposób go było zaskoczyć; wszystko umiał z góry przewidzieć i na wszystko miał gotową odpowiedź. Rzadko spotykała tak przystojnych i inteligentnych męż czyzn, którzy w dodatku potrafili zawrócić jej w głowie. Dotąd tylko jednemu się to udało - Paulowi, ale w nim była zakochana, a miłość, jak wiadomo, jest ślepa. Musi uważać; nie może powtórzyć tego samego błędu z Nic kiem. Tak, powinna stale mieć się na baczności, nie ule gać emocjom, tylko kierować się zdrowym rozsądkiem. - Dlaczego tak mnie nazywasz? To znaczy: moja ma leńka? - Bo zostaniesz nią. Już dziś rano. - Nie rozumiem... - Pomyślałem sobie, że zanim pójdziemy do pracy, wstąpimy do urzędu stanu cywilnego i poprosimy sędzie go pokoju, żeby udzielił nam ślubu. Posmarował bułkę masłem, udając, że nie widzi, jakie wrażenie wywarły na Caroline jego słowa. - Co?! - zawołała przerażona. - Caro... - Odłożył nóż, wytarł ręce o papierową ser wetkę, po czym cierpliwie, jakby rozmawiał z dzieckiem,
86
ciągnął: - Twoja sekretarka widziała wczoraj, jak wy chodzimy razem z pracy. Spędziłaś ze mną cały wieczór. Chyba się przekonałaś, że nie gryzę. Uważam, że nie ma sensu dłużej czekać... i narażać cię na plotki. Jeżeli dziś po przyjściu do pracy ogłosimy, że się pobraliśmy, ut niemy plotki w zarodku. Wszyscy będą nam gratulować i co najwyżej dziwić się, że tak umiejętnie kryliśmy się z romansem. W głębi duszy wiedziała, że Nick ma rację; jego logice nie można było nic zarzucić. Mimo to ogarnęła ją taka sama panika jak wczorajszego wieczoru. - Boże, Nick, sama nie wiem - zaczęła protestować. - Takie to wszystko nagłe. Ja... nie wiem, czy dałabym radę, czy jestem gotowa... - Kilka dni cię nie zbawi, maleńka. Nie będziesz bar dziej „gotowa" niż dziś; dalej będą cię nękały obawy i wątpliwości. To zrozumiałe. Przeżyłaś gorzkie rozcza rowanie, kiedy poznałaś prawdę o Andersenie. Przestałaś ufać mężczyznom. Sama to powiedziałaś. Posłuchaj, Caro, to nie mnie się boisz, lecz mężczyzn w ogóle. Myślę, że nasze małżeństwo dobrze ci zrobi. Mieszkając ze mną pod jednym dachem, przekonasz się, że nie wszyscy je steśmy tacy jak Paul i nie wszystkie związki muszą spra wiać ból. - Sądziłam, że masz doktorat z chemii, a nie z psy chologii - oznajmiła chłodno, choć oczywiście zdawała sobie sprawę, że trafnie zdiagnozował dolegliwości i chy ba prawidłową przepisał kurację. - Owszem, maleńka, z chemii. To mój wyuczony za wód. Ale kto powiedział, że doktor chemii nie może być
87 znawcą ludzkiej natury, co? Więc zdecyduj się i więcej do tematu nie wracajmy. Czy chcesz wyjść za mnie za mąż, czy nie? Oto wreszcie pojawiła się szansa, na którą czekała. Serce zabiło jej mocniej. Wystarczyło powiedzieć: nie, nie chcę. I nagle usłyszała własny głos: - Tak, chcę. - Świetnie. W takim razie jedz, a potem ruszajmy. Skończywszy śniadanie, wyrzucili do śmieci niedojedzone resztki, a talerze wstawili do zmywarki. Kiedy w kuchni znów zapanował idealny porządek, Nick od winął rękawy, wsunął w nie spinki, następnie zawiązał pod szyją krawat i włożył marynarkę, a na to gruby czarny płaszcz. Gotowy do wyjścia, podał Caroline jej płaszcz z wielbłądziej wełny, podniósł z podłogi dwie teczki - swoją i narzeczonej - po czym pogasił w domu światła. Zrobiło się ciemno; wnętrze oświetlały jedynie blade zimowe promienie słońca z trudem przedzierające się przez warstwy chmur. W tym półmroku ujął Caroline pod brodę i delikatnie obrócił twarzą do siebie. - Biedne maleństwo. - Uśmiechnął się ciepło. - Wy glądasz jak owieczka prowadzona na rzeź. Czy naprawdę jestem takim strasznym potworem? - Nie - przyznała cicho, zaskoczona i wzruszona tro ską oraz zrozumieniem, które widziała w jego oczach. - Nick, zanim wyjdziemy, chciałabym ci coś powiedzieć. Chociaż nie jestem twoją wymarzoną kandydatką na żo-
88
nę, to dopóki, dopóty będzie trwało nasze małżeństwo, postaram się cię nie zawieść. Postaram się być dobrą żoną. - A ja, Caroline, postaram się być dobrym mężem. Doceniam twoje ogromne poświęcenie i jestem za nie wdzięczny. Obiecuję ci, że uczynię wszystko, abyś nigdy nie pożałowała swojej decyzji. Ponieważ Minnesota leży na północy Stanów, gdzie niemal co roku zdarzają się długie, mroźne zimy, służby miejskie są tam doskonale przygotowane do walki z naj większymi nawet opadami śniegu i zawsze sprawnie so bie ze wszystkim radzą. Tej nocy pługi śnieżne wyjechały na ulice, kiedy tylko zaczęło sypać; do rana autostrada prowadząca do miasta była czarna. Jazda do centrum zaj mowała tyle czasu co zwykle. Wkrótce Nick zaparkował samochód przed budynkiem sądu. Zgasiwszy silnik, po patrzył na siedzącą obok Caroline. - Gotowa? - spytał, uśmiechem próbując dodać jej odwagi. Wzięła głęboki oddech. - Tak. - Chyba nie całkiem. Zanim się zorientowała, co zamierza, pochylił się, wsunął ręce w jej włosy, które po wstaniu jak zwykle uczesała w kok, i zaczął wyciągać przytrzymujące je kla merki. - Nick, co robisz?! - zawołała oburzona, nadaremnie usiłując pohamować jego fryzjerskie zapędy. - Nie podoba mi się twoje uczesanie, więc poprawiam ci fryzurę - oznajmił spokojnie, ignorując jej protesty.
89
Po chwili kok znikł, a włosy, gęste i lśniące, opadły jej na ramiona. Usiłowała chociaż odzyskać spinki, ale nie dała rady. Nick wcisnął przycisk automatycznie otwierający okno od strony kierowcy i cisnął je na par king, po czym, niewiele się namyślając, zdjął Caroline z nosa okulary i podniósłszy je do oczu, pokiwał głową. - Aha! Tak jak przypuszczałem. Nie potrzebujesz szkieł. Zresztą coś mi się zdaje, że te mają zero dioptrii. Ku jej oburzeniu, okulary też cisnął przez okno. Chciała wysiąść i podnieść je, ale zanim zdołała otwo rzyć drzwi, zza zakrętu wyłonił się samochód. Kierowca nie widział leżących na asfalcie szkieł i zmiażdżył je przednim prawym kołem. - Psiakrew! Jak mogłeś?! - Popatrzyła na Nicka z niedowierzaniem. - Dlaczego to zrobiłeś? - Dlatego, że masz cudowne włosy, gęste, jedwabiste, przypominające w dotyku futro z soboli, oraz piękne du że oczy, które lśnią niczym diamenty w blasku księżyca. Chcę je widzieć, Caro. I włosy, i oczy. Jako twój mąż, którym będę już za chwilę, chyba mam do tego prawo. A ponieważ nie bardzo wierzyłem, że zmienisz dla mnie swój wygląd, postanowiłem ci w tym dopomóc. Teraz wyglądasz po prostu bosko: ślicznie, kobieco, zmysłowo, a zarazem niewinnie. Tak jak powinna wyglądać moja wybranka. To co, idziemy? Chociaż kusiło ją, żeby powiedzieć mu, co o tym wszystkim myśli, to jednak uznała, że nie ma sensu się kłócić. W każdym razie nie teraz. Wbrew temu, co twier dził, uważała, że postąpił nieładnie, że nie miał prawa w ten sposób ingerować w jej wygląd. Z drugiej strony,
90 jego komplementy sprawiły jej niekłamaną radość. Tak więc częściowo była zła z powodu tego, co zrobił, a czę ściowo podbudowana zachwytem, jaki widziała w jego oczach. Skinęła głową. - Tak. Miejmy to już za sobą. Zazwyczaj istniał pewien okres oczekiwania - nie można było po prostu wejść z ulicy i liczyć na otrzy manie ślubu - okazało się jednak, że sędzia pokoju jest przyjacielem Fortune'ów i chętnie wydał młodej parze wymagane zezwolenie. Sama ceremonia zaślubin trwała niecały kwadrans. Kiedy ogłoszono ich mężem i żoną, Nick pochwycił Caroline w ramiona i długo ją całował. Kiedy wreszcie ją puścił, ledwo stała. Nogi miała jak z waty, w głowie się jej kręciło. To było niesamowite - wystarczyło, żeby przyłożył wargi do jej ust, a ona cała płonęła. Paul nigdy nie rozpalał w niej takiego ognia- Pani Valkov... - głos Nicka wyrwał ją z zadumy - ruszajmy. Praca na nas czeka. Pani Valkov - usłyszała tylko te dwa słowa. Odru chowo spojrzała na lewą rękę. Wczoraj, podczas przerwy na lunch, Nick wstąpił do jubilera i kupił dwie wyjąt kowo piękne obrączki. Nie spodziewała się tak miłego gestu. Sądziła, że jeśli w ogóle będą mieli obrączki, to bardzo skromne. Na palcu serdecznym jej lewej ręki po łyskiwały jednak brylanciki; migotały tak, jakby chciały jej powiedzieć, że to jawa, a nie sen - że panna Caroline Fortune jest obecnie panią Caroline Valkov, żoną doktora Nicka Valkova. - Caro?
91
- Tak, Nick, już idę. Rany boskie, pomyślała, chyba całkiem mi odbiło. Dlaczego się zgodziłam? Dlaczego uległam prośbom ro dziny? Dlaczego poślubiłam obcego faceta? I jeszcze mówię: tak, Nick, dobrze, Nick, jak słaba bezwolna baba bez własnego zdania. Po prostu jestem w szoku. Tak, chyba o to chodzi. Lecz to nie ona była w szoku; prawdziwy szok prze żyli Kate, Jake oraz Sterling, kiedy Nick z Caroline do tarli do Fortune Cosmetics i przepraszając za spóźnienie, zdradzili, z czego ono wynikło. - Co?! - wykrzyknęła Kate, słysząc o małżeństwie wnuczki. Przez chwilę stała z otwartymi ustami, patrząc na mło dych małżonków, po czym opadła na krzesło z taką siłą, że złota bransoleta, której nigdy nie zdejmowała z ręki, zabrzęczała głośno niczym dzwonki na wietrze. Branso letę, składającą się z grubego łańcucha i mnóstwa zawie szonych na nim ozdóbek, dostała dawno temu od swego zmarłego męża, Bena, który po narodzinach każdego dziecka, a potem wnuczek i wnuków, dodawał żonie do łańcucha kolejne złote serduszko, różyczkę czy podkowę. Ben już nie żył, więc ozdóbek nie przybywało, ale po nieważ rodzina liczyła wiele osób, bransoleta była ciężka, a co za tym idzie, także i cenna. - Nie rozumiem. Jak to: pobraliście się? Na miłość boską, Caroline, co ci strzeliło do głowy? Nosisz przecież nazwisko Fortune! Jesteś moją najstarszą wnuczką! Niebieskie oczy Kate miotały pioruny, policzki płonęły. - Myślałam, że ci urządzimy wielkie, wspaniałe wesele,
92
a ty co? Zadowalasz się dziesięciominutową przysięgą w obecności sędziego pokoju! Zupełnie jakby twój ślub był jakąś marginalną sprawą! - A nie jest? - spytał ostro Nick, bynajmniej nie zra żony furią Kate. - Poza tym, jak sama raczyłaś zauważyć, jest to ślub Caroline, a raczej mój i Caroline. To my gra my pierwsze skrzypce. I wybraliśmy rozwiązanie, które w tej sytuacji wydało nam się najlepsze. - Najlepsze dla ciebie! - warknął Jake Fortune, bio rąc stronę matki. Wbił w córkę i zięcia gniewne spoj rzenie. - Wiedziałeś, że dopiero za kilka dni Sterling przygotuje intercyzę małżeńską, żeby zabezpieczyć oso bisty majątek Caroline! Słysząc tę obraźliwą insynuację, Nick zaklął po ro syjsku; brzmiało to bardzo podobnie do przekleństw, któ re rzucał wczoraj wieczorem, kiedy próbował ją uspokoić, więc Caroline wiedziała, że mąż zieje wściekłością. - Nie chcę ani centa z pieniędzy Caro! - oznajmił ze wzburzeniem, przechodząc z powrotem na angielski. - Odkąd tu przyjechałem, poczyniłem mnóstwo niezwy kle korzystnych inwestycji; nie tylko nie cierpię biedy, ale jestem dość bogatym człowiekiem. Nie po to się dziś pobraliśmy z Caroline, abym uniknął podpisania waszej cholernej intercyzy. Podpiszę wszystko, co każesz, Jake. Jak tylko papiery będą gotowe, bądź łaskaw przesłać je do laboratorium! - Liczę, Nick, że dotrzymasz słowa! - Jake nadal był wściekły. - Ze się nagle nie rozmyślisz! - Tato, proszę cię... przestań. - Caroline była poru szona kłótnią i wyraźnie miała ojcu za złe jego podej-
93 rzliwość, chociaż zdawała sobie sprawę, że ten jedynie próbuje zabezpieczyć jej interesy. - Wiem, że jesteś nie zadowolony, ale Nick naprawdę nie wziąłby moich pie niędzy. Jemu nie chodzi o mój majątek. Jake parsknął pogardliwie. - Przypomnę ci, skarbie, że dokładnie to samo mó wiłaś o Paulu Andersenie. Że jest miłym, porządnym fa cetem, którego nie interesuje twój majątek. I widzisz, jak się skończył tamten związek? - Nie zapędzaj się, Jake! - warknął Nick, mrużąc oczy. -I nie porównuj mnie do tego podstępnego drania! Paul Andersen to wredny, żałosny typ! Pamiętaj też, że w przeciwieństwie do niego, nie zabiegałem o względy Caroline. To ty, Kate i Sterling wpadliście na pomysł, żebym poślubił Caro. Oboje mieliśmy zastrzeżenia, ale zgodziliśmy się. Natomiast to, że pomysł małżeństwa wy szedł od was, nie znaczy, że macie w naszym małżeń stwie cokolwiek do gadania. Caro i ja jesteśmy dorosłymi ludźmi i poradzimy sobie dalej sami, bez waszej pomocy. - Może masz rację, Nick - poparła go nieoczekiwa nie seniorka rodu. Siedziała przy biurku zamyślona, z zaciekawieniem i fa scynacją spoglądając na świeżo upieczonych małżonków. Nie uszedł jej uwagi fakt, że chociaż nie byli w sobie zakochani, a pobrali się zaledwie godzinę temu, zacho wywali się w stosunku do siebie niezwykle lojalnie, jakby już istniała między nimi prawdziwa więź. Może zbyt po chopnie, ale jednak wspólnie podjęli decyzję o dzisiejszej wizycie w urzędzie stanu cywilnego i oboje solidarnie stawali w obronie partnera.
94
Ponadto na palcu Caroline połyskiwała przepiękna ob rączka wysadzana malutkimi brylancikami, której mogła by jej pozazdrościć niemała rzesza mężatek, a której Nick naprawdę nie musiał kupować. Nie uszło również uwagi starszej pani, że po raz pierwszy od pięciu lat jej wnuczka pojawiła się w pracy z rozpuszczonymi włosami i bez tych idiotycznych okularów w grubych oprawkach. Patrząc z sympatią na wnuczkę, Kate pomyślała, że dzisiejszego ranka Caroline wreszcie przypomina atrak cyjną młodą kobietę, którą w istocie była. Zrozumiała też, że ta cudowna przemiana jest wyłączną zasługą Nicka Valkova. Kate pokiwała z zadowoleniem głową. Teraz, gdy już minęła jej złość na młodych za to, że przejęli sprawy w swoje ręce, mogła pogratulować sobie, że taki świetny wymyśliła plan. - Masz rację, Nick - powtórzyła po chwili. - Jesteście dorośli i ani ja, ani Jake, ani Sterling nie powinniśmy się wtrącać do waszego życia. Skłamałabym jednak, mówiąc, że nie odczuwam pewnego żalu i niedosytu. Caroline na leży się huczne przyjęcie weselne. Może więc umówimy się tak, że na razie nie będziecie rozgłaszać informacji o ślu bie, a za jakiś czas, za pięć, sześć miesięcy, zorganizuję wam prawdziwe wesele, które zapamiętacie do końca życia. Bądź co bądź, ślub i wesele to najcudowniejsze chwile w życiu człowieka. Wspanialsze są tylko narodziny dziecka. No, co wy na to? Caroline? Nick? Nick porozumiał się wzrokiem ze swą młodą żoną, po czym przeniósł spojrzenie na jej babkę. - Oczywiście, Kate - powiedział. - Zgadzamy się. I dziękujemy za wyrozumiałość.
95 - Świetnie. A teraz proponuję, żebyście wyjechali na kilka dni i zrobili sobie namiastkę miesiąca miodowego. Poproszę sekretarkę, żeby zarezerwowała wam miejsca. Znam piękny, położony w lesie, bardzo spokojny ośro dek, wprost wymarzony dla nowożeńców. Leży tuż za granicą kanadyjską. Możecie tam lecieć firmowym sa molotem. Podróż zajmie wam dosłownie chwilę... - Och, dziękujemy, babciu! - zawołała uradowana Caroline. Mimo że pomysł wyjazdu z Nickiem w podróż po ślubną trochę ją niepokoił, to jednak ucieszyła się z mo żliwości zniknięcia na parę dni z firmy. Wiedziała bo wiem, że nawet bez rozgłaszania informacji o ślubie wia domość lotem błyskawicy rozejdzie się wśród pracowni ków, tak więc miło będzie uciec od plotek. - Jeśli to już wszystko, Nick i ja pójdziemy wydać odpowiednie zalecenia, żeby w czasie naszej nieobecno ści praca przebiegała bez zakłóceń. - Dobrze, kochanie, idźcie. - Kate pokiwała z uzna niem głową. - Zobaczymy się później. Kiedy młodzi zniknęli za drzwiami, Jake z zafraso waną miną przyjrzał się swojej rodzicielce. - Zupełnie cię nie rozumiem, mamo - rzekł. - Parę minut temu wściekałaś się, a teraz uśmiechasz od ucha do ucha. Dałaś Caro i Nickowi swoje błogosławieństwo. Sądzisz, że to było mądre? Niby przeprowadziliśmy mały wywiad, zanim przyjęliśmy Nicka do pracy w firmie, ale co tak naprawdę o nim wiemy? A może ci faceci z imigracyjnego mają lepszy dostęp do informacji? Może nie mylą się, twierdząc, że jest byłym agentem KGB? A co
96 będzie, jeżeli nie dotrzyma słowa i odmówi podpisania intercyzy? I jeżeli... - Nie jest agentem - przerwała synowi Kate. - A sło wa dotrzyma. - Skąd masz tę pewność? - spytał Sterling, po raz pierwszy zabierając głos w dyskusji. - Nie wiem, ale mam. Może to sprawa intuicji. Za uważyliście, że Caroline wyglądała dziś inaczej? - Faktycznie - przyznał z wahaniem Jake. - Sam bym na to nie wpadł, ale chyba rzeczywiście masz rację. Może... może użyła tych nowych wiosennych kosmety ków, które wypuszczamy na rynek? Albo... Sam nie wiem. Ale istotnie wyglądała dziś wyjątkowo atrakcyjnie. - To prawda - poparł go Sterling. - Wyjątkowo atrak cyjnie. Kate skrzywiła się. - Mężczyźni! Boże, ależ wy jesteście ślepi! Pewnie patrząc na niedźwiedzia grizzly, myślelibyście, że to jakaś kupa futra, dopóki ta kupa futra nie rozszarpałaby was na kawałki. Otwórzcie oczy, rany boskie! Caroline wy glądała inaczej, bo miała rozpuszczone włosy i nie ukry wała się za tymi wielkimi okularami, które ciągle nosi, a których wcale nie potrzebuje. I chociaż była trochę stremowana, co jest zrozumiałe, bo każda panna młoda się denerwuje, to jednak promieniała szczęściem. Jak za kochana kobieta. Oczywiście, ona sama nie zdaje sobie jeszcze sprawy z własnych uczuć, więc przypadkiem wy dwaj się nie wygadajcie. Ani przed nią, ani przed Ni ckiem. Bo jeśli się nie mylę, a jak wiecie, rzadko mi się to zdarza, nasz przystojny chemik jest równie zadurzony
97 jak Caro, choć może bardziej niż ona świadom tego, co się dzieje. No, moi drodzy, wkrótce się przekonamy, czy to małżeństwo nie okaże się najlepszym interesem, jaki w życiu ubiłam. Interesem, który - mogę się o to założyć - z czasem zaowocuje co najmniej dwójką uroczych dzieciaczków! - Roześmiała się wesoło, zachwycona my ślą o prawnukach. - A teraz wynocha! Mam pełno pracy! Muszę zarezerwować apartament dla nowożeńców i za cząć czynić przygotowania do największego wesela w mieście! Jake ze Sterlingiem posłusznie opuścili gabinet Kate, jeden i drugi kręcąc głową. Wyszli w milczeniu, nie od zywając się do siebie, jakby lękali się wypowiedzieć na głos obawy, które ich obu zaczęły dręczyć: że może Kate na starość traci rozum. Patrząc, jak zamykają za sobą drzwi, Kate, która po trafiła bezbłędnie odczytywać myśli zarówno swojego sy na, jak i prawnika, prychnęła pogardliwie pod nosem. Mężczyźni! Ha, co oni wiedzą?! Ślepcy pozbawieni intuicji! Gdyby to od niej zależało, kobiety nie tylko zaj mowałyby najwyższe stanowiska w firmach, nie tylko kierowałyby przedsiębiorstwami, ale rządziłyby światem!
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tak jak obiecała, Kate oddała firmowy samolot do dyspozycji Caroline i Nicka. Nowożeńcy udali się na lot nisko luksusową limuzyną, którą również zamówiła dla nich starsza pani. Drugą limuzyną, która czekała na nich, kiedy wysiedli z samolotu po stronie kanadyjskiej, dotarli na miejsce - do Klonowego Gaju. Kate jako organizatorka wycieczki spisała się znako micie. Ośrodek, malowniczo położony nad brzegiem zamarzniętego jeziora, otoczony był lasem, w którym oczywiście przeważały klony. Składał się z głównego bu dynku, w którym mieściła się restauracja, oraz wielu po jedynczych domków rozrzuconych po kilkuhektarowym terenie. Kiedy jechali limuzyną po wąskiej wyboistej, miejscami oblodzonej drodze ciągnącej się wśród wyso kich zasp śnieżnych, Caroline pomyślała, że chyba jej i Nickowi przydzielono najdalszy, najbardziej odizolowa ny domek ze wszystkich. - Podejrzewam, że babcia musiała tu bywać latem - rzekła, patrząc na świat przez lekko przyciemnione ok na. Padające z nieba wielkie płatki śniegu osiadały leni wie na szybach, po czym szybko topniały. - Wyobrażam sobie, że w lipcu jest tu przepięknie. Pewnie babcia są dziła, że w styczniu jest tak samo.
99 - Moim zdaniem zimą też jest przepięknie - powie dział rozmarzonym głosem Nick. - Trochę przypomina mi to zimowy krajobraz w Rosji. - Tęsknisz za ojczyzną, prawda? - Tak. Ale nie na tyle, żeby wrócić tam na stałe. Teraz, dzięki tobie, to mi na szczęście nie grozi. - Przez chwilę milczał. - Ożeniłem się z tobą z bardzo egoistycznych pobudek, Caro. Ale wiedz, że do końca życia będę ci wdzięczny za to, co zrobiłaś. Zarumieniła się, czując na sobie spojrzenie jego cie mnych oczu. - Bez przesady, Nick. Bądź co bądź mną też kiero wały bardzo egoistyczne pobudki. Gdybyś został depo rtowany, babcia nigdy by się nie doczekała tego magicz nego kremu odmładzającego. Podskakując na oblodzonych wybojach, limuzyna prze jechała jeszcze kilka metrów i wreszcie zatrzymała się przed zarezerwowanym dla nowożeńców domkiem. Kierowca po śpiesznie otworzył pasażerom drzwi, a boy hotelowy, który towarzyszył im od głównego budynku, szybko wbiegł po schodach do domku. Nick podał Caroline rękę i pomógł jej wysiąść z samochodu, po czym pochwycił ją w ramiona i zaczął nieść przez zaśnieżony ogród. - Nick! Puść mnie! Postaw na ziemi! Nick! - pisz czała, z zawstydzeniem zerkając na szeroko uśmiechnięte twarze kierowcy i boya, którzy przyglądali się jej bez skutecznym zmaganiom. - Cicho, Caro! - rozkazał Nick. - I na miłość boską, przestań okładać mnie pięściami! Jako twój nowo poślu biony mąż wykonuję to, co do mnie należy.
100 W przedpokoju wreszcie ją postawił, po czym, szcze rząc zęby jeszcze szerzej niż kierowca i boy, delikatnie strzepnął śnieg z jej włosów. - Z tego, co mi wiadomo, w Ameryce pan młody po winien przenieść żonę przez próg mieszkania. Chyba że mi się coś pokićkało i to wcale nie jest zwyczaj amery kański? - Nie, nic ci się nie pokićkało, po prostu... po prostu mnie to wyleciało z głowy - przyznała Caroline. Prawdę mówiąc, nie tyle wyleciało, co w ogóle nie przyszło jej do głowy, że Nick może chcieć kultywować jakiekolwiek ślubne obyczaje w sytuacji, gdy ich mał żeństwo stanowi pewnego rodzaju kontrakt. Ale, jak po woli zaczynała się przekonywać, Nick był człowiekiem nieprzewidywalnym, pełnym niespodzianek, który ciągle czymś zaskakiwał. Podczas gdy kierowca limuzyny wnosił do domu ba gaże oraz wiktuały, jakie kupili w drodze do Klonowego Gaju, boy rozsunął zasłony w oknach i włączył piecyk, żeby trochę się wewnątrz ogrzało. Zdjąwszy gruby, wełniany płaszcz, Caroline ruszyła na zwiedzanie domku. Styl rustykalny bardziej widoczny był od zewnątrz niż w środku. Tu panował raczej styl eklektyczny, głównie przywodzący na myśl wieś angielską i prowincję fran cuską. Eleganckie meble natychmiast skojarzyły się jej z meblami w podmiejskiej rezydencji Nicka. Na wprost kamiennego kominka, który sięgał prawie do samego su fitu, stały dwie wygodne dwuosobowe kanapy. Reszta mebli to były antyki: piękne stare szafy, kredensy, stoły.
101 Lśniącą drewnianą podłogę przykrywały grube, bogato zdobione dywany. Z lewej strony salonu znajdowała się nieduża kuchnia, drzwi z prawej prowadziły natomiast do sypialni i łazienki. Kierowca i boy, zadowoleni z napiwków, jakie im Nick wręczył, wyszli z domku, zostawiając nowożeńców samych. - Nick! - zawołała Caroline. Stała w sypialni, podziwiając drugi kominek, niemal równie wielki jak ten w salonie, ogromną sosnową szafę, przepiękną sosnową komodę oraz szerokie łoże z balda chimem przykryte śliczną, ręcznie wykonaną narzutą. - Nick! Musiała zajść jakaś pomyłka. Chyba przy dzielili nam niewłaściwy domek. - Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał zdziwiony, przyłączając się do Caroline w sypialni. - No bo spójrz. Jest... tylko jedno łóżko. Szerokie, ale tylko jedno. Komuś musiało się coś pomieszać. Na pewno nie babci. Ona akurat zna okoliczności naszego małżeństwa. Założę się, że zarezerwowała dla nas domek z dwiema sypialniami, a przynajmniej z dwoma łóżka mi. Słuchaj, zadzwoń do recepcji i powiedz im. - Co? Że chociaż mamy za sobą zaledwie parogo dzinny staż małżeński, to nie chcemy spać w jednym po koju, a tym bardziej w jednym łóżku? Zrozum, Caro, umieszczono nas, przypuszczalnie zgodnie z poleceniem Kate, w domku dla nowożeńców... Wyjrzyj, maleńka, przez okno. Na zewnątrz zapadł już zmrok, sypał coraz gęstszy śnieg.
102
- Naprawdę chcesz wychodzić w taką śnieżycę? Przenosić zakupy i bagaże do innego domu? - spytał Nick. - A jeśli ci faceci z imigracyjnego jednak zaczną węszyć? Jeśli postanowią sprawdzić, czy na pewno spę dziliśmy tu miesiąc miodowy? Zastanów się, Caro. Jak to będzie wyglądało, kiedy recepcjonista powie im, że w noc poślubną państwo Valkovowie zdecydowali się przeprowadzić z domku dla nowożeńców do domku z dwiema sypialniami? - Psiakość, masz rację - przyznała, zdając sobie spra wę, że w urzędzie natychmiast nabrano by podejrzeń. - Słuchaj, jakoś sobie poradzimy. Coś wymyślę. Mogę na przykład spać w salonie na kanapie. - Nie... będzie ci strasznie niewygodnie - zapro testowała, mając nadzieję, że Nick nie odczyta jej słów jako zachęty do spędzenia nocy w jednym wspólnym łóżku. Na wszelki wypadek, żeby jej intencje były cał kiem jasne, dodała: - Jestem od ciebie sporo mniej sza. Jeśli któreś z nas ma spać na kanapie, to prędzej ja niż ty. - O, nie! - sprzeciwił się. - Doceniam twoją wspa niałomyślność, ale honor nie pozwala mi przystać na taką propozycję. Łóżko zostawiam tobie i koniec dyskusji. Mną się naprawdę nie przejmuj. A teraz rozpakujemy wa lizki i kiedy się już trochę ogarniemy, to zrobimy sobie coś do jedzenia. Hm? - Dobrze. Udawszy się za Nickiem do salonu, zobaczyła, że przed wyjściem boy włączył kilka małych lampek i roz palił ogień w kominku. Strzelające wesoło płomienie na-
103
dawały wnętrzu przytulny, niezwykle romantyczny cha rakter. Tak, drewniany domek w Klonowym Gaju w środku mroźnej, śnieżnej zimy - to wprost wymarzone miejsce dla pary zakochanych w sobie młodych ludzi. Caroline znów stanęła przed oczami sypialnia z mał żeńskim łożem. Boże kochany, o czym babcia myślała, rezerwując do mek dla nowożeńców? Zawsze dotąd była kompetentna; nie miała zwyczaju się mylić. Wiedziała, że małżeństwo wnuczki z Nickiem zostało zawarte po to, aby chronić Nicka przed deportacją, a nie z miłości. W tej sytuacji świadomie na pewno by nie rezerwowała domku z jed nym łóżkiem. Czyli albo w recepcji popełniono błąd, al bo babci na starość wszystko zaczyna się w głowie plątać. W tę drugą możliwość Caroline nie wierzyła. A raczej nie chciała uwierzyć. Przerażała, a jednocześnie zasmu cała ją myśl, że Kate, inteligentna, pełna energii, władcza, kochana Kate, kiedyś umrze. Nie, Kate jeszcze nie cierpi na starczą demencję. To pracownik recepcji musiał coś źle zrozumieć. - Rozpakuj się pierwszy, Nick - zaproponowała a ja powyjmuję z toreb zakupy. Weszła do kuchni i zapaliła górne światło. Przez chwi lę jarzeniówki mrugały, potem jednak zalały kuchnię jas nym blaskiem. Przynajmniej w tej części domu, pomy ślała z ulgą Caroline, nie panuje romantyczny nastrój. Ze stojących na szafkach dużych papierowych toreb zaczęła wyciągać sprawunki. W drodze z lotniska Nick poprosił kierowcę, aby zatrzymał się na moment przy jed-
104
nym z lokalnych targów. Caroline załadowała wózek taką ilością jedzenia, aby wszystkiego starczyło im do końca tygodnia. Kate uprzedziła ich, że restauracja na terenie ośrodka bywa dość wcześnie zamykana, a kuchnia jest czynna tylko w określonych godzinach, dlatego dobrze by było, gdyby po drodze zaopatrzyli się w jakieś podstawowe ar tykuły spożywcze, zwłaszcza gdyby od czasu do czasu chcieli sami coś upichcić. - Każdy domek ma własną, doskonale wyposażoną kuchnię - wyjaśniła. - Więc na pewno nie zabraknie wam garnków, talerzy, sztućców i tym podobnych rzeczy. Teraz, otwierając szafki, Caroline przekonała się, że Kate ani trochę nie przesadziła. - Nick? Masz ochotę na befsztyk? - spytała, wyjmu jąc z torby starannie zapakowane porcje mięsa. - Mo głabym rzucić po kotlecie na patelnię... - A może zrobimy je na grillu? Wspólnie? - zapro ponował, wchodząc do kuchni. - W końcu to nasza noc poślubna. Nie wypada, żeby jedno z nas siedziało bez czynnie, a drugie gotowało. - Moglibyśmy zadzwonić do recepcji i zamówić coś do pokoju... - Chyba żartujesz! Kazać jakiemuś biedakowi tasz czyć ciężką tacę po ciemku i w taką pogodę? Nie, ma leńka, to zbyt okrutne. Ja przynajmniej nie miałbym su mienia. - Nick skinął z powagą głową. - Wyobrażasz to sobie? Idzie biedak z tacą, wywija orła na śliskiej ścieżce, spada po zaśnieżonym stoku do wąwozu, a tam pożera go stado wilków albo niedźwiedź, którego zwabił zapach
105
naszego weselnego posiłku. Biedaka, lub raczej jego ko ści, znajdują dopiero na wiosnę przypadkowi turyści. Po za wszystkim innym nie zapominaj, że jesteśmy nowo żeńcami, a nowożeńcy lubią być sami; nie chcą, żeby ktokolwiek im przeszkadzał. Mamy tu wszystko, czego nam trzeba. Sami coś upichcimy. Zawsze to jakieś zajęcie. Widząc przeszywające spojrzenie Nicka i bezczelny uśmiech igrający na jego ustach, Caroline uzmysłowiła sobie, że pichcenie to ostatnia rzecz, na jaką jej młody małżonek ma ochotę w wieczór poprzedzający noc po ślubną. Speszona, zarumieniła się po czubki uszu. Wprawdzie ona też, myśląc o ślubie i nocy poślubnej, inaczej sobie to wszystko wyobrażała. No ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby wyjść za mąż nie z miłości, tylko na prośbę, ba, polecenie babki i ojca. Małżeństwo z rozsądku, małżeństwo dla obustron nych korzyści? To nie dla niej! A jednak tak się stało. Wciąż miała wrażenie, że śni, że siedzi na jakiejś roz bujanej karuzeli, która obraca się, obraca, obraca. A ona, Caroline, musi trzymać się mocno, aby z niej nie spaść. Ale co będzie później, gdy karuzela wreszcie się za trzyma? Nie wiedziała. Żeby nie myśleć o tym, że przebywa w leśnym dom ku, z dala od cywilizacji, z niezwykle atrakcyjnym, zmy słowym mężczyzną, który - o dziwo - od rana jest jej mężem, skupiła się na chowaniu do szafek zakupionych na targu produktów. Odetchnęła z ulgą, kiedy Nick zo stawił ją samą i przeszedł do sypialni, by rozpakować
106 swoje rzeczy. Jego bliskość działała na nią niemal obez władniająco. Caroline potarła ręką czoło. Nie miała pojęcia, jak zdoła wytrzymać przez tydzień w domku na odludziu z tak inteligentnym i przystojnym mężczyzną. Nick Valkov, ona, domek z jednym łóżkiem. We dwo je przez tydzień. Nie musiała być chemikiem, aby wie dzieć, że to mieszanka wybuchowa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Wyjęła z torby świeży szpinak oraz kilka gatunków sałaty - endywię, czerwoną i zieloną batawię, cykorię, radicchio; z każdej oberwała kilka liści, które wrzuciła do zlewu, a zlew napełniła zimną wodą. Do befsztyków pasuje sałatka z sosem winegret. Oprócz tego mogliby zjeść zapiekane w folii kartofle i jakieś warzywo, na przykład gotowane na parze brokuły, kalafior i marchew kę. Tak, to by było dobre. Nagle przyłapała się na tym, że nie zna upodobań kulinarnych Nicka, nie wie, czy lubi tak przyrządzane warzywa i kartofle. - Lubię - oznajmił chwilę później, kiedy go o to za pytała. - Teraz ty się zajmij rozpakowywaniem, a ja ko lacją. Mam dodać do sałaty pomidory i plasterki czer wonej cebuli? - Czytasz w moich myślach! - zawołała przez ramię, kierując się do sypialni. Otworzyła dwie walizki od Louisa Vuittona i zaczęła układać w szafie ubrania. Zobaczyła, że Nick zostawił jej mnóstwo wolnego miejsca. Pomyślała sobie, że to do brze o nim świadczy; pokazuje, że jest człowiekiem tro skliwym, dbającym nie tylko o własną wygodę, potra fiącym się dzielić. Część ubrań Nicka wisiała, część leżała starannie złożona. To też przemawia na jego korzyść.
108
Dzięki Bogu, że nie jest niechlujem. Nie znosiła bała ganiarzy i abnegatów. Trochę poniewczasie uświadomiła sobie, że tak nie wiele w sumie wie o mężczyźnie, którego poślubiła. Trzy dni. Tak naprawdę zna go tylko od trzech dni. Przedtem, mijali się na korytarzu, mówiąc sobie dzień dobry, to wszystko. Wciąż nie mogła uwierzyć, że dziś rano wyszła za niego za mąż. Tak od rana ona, Caroline Fortune, nazywała się Caroline Valkov. Rozmyślając o tym, jak dziwnie układa się życie, wyjmowała z walizek ubrania i wieszała je w szafie. Nick okazał się zupełnie innym człowiekiem, niż są dziła - dobrym, porządnym, uczciwym. Zrozumiała, że miała szczęście - w końcu mógł się okazać zarozumia łym i nieprzyjemnym typem. Ale oczywiście babcia nie pozwoliłaby jej poślubić jakiegoś wrednego, bezdusznego drania. Nagle przyszło Caroline do głowy, że Kate musi niezwykle wysoko cenić Nicka Valkova - nie tylko jako chemika, ale również jako mężczyznę. Bo przecież nigdy w życiu - nawet za cenę zdobycia receptury na magiczny krem młodości - nie zgodziłaby się, aby jej ukochana wnuczka wstąpiła w związek małżeński z byle kim i nie wysłałaby jej na tydzień, tylko z mężem, w miejsce tak izolowane od świata jak Klonowy Gaj. Poczuła się lepiej; świadomość tego, iż babka nie na rażałaby bliskiej sercu osoby na niebezpieczeństwo, spra wiła, że znikło napięcie, które towarzyszyło jej od chwili, gdy zobaczyła, że w domku jest tylko jedno łóżko. Wróciwszy do kuchni, ujrzała Nicka rozrywającego palcami liście sałaty, kawałki mięsa smażyły się na ele-
109
ktrycznym grillu. Po chwili namysłu wstawiła ziemniaki do piekarnika i zaczęła kroić warzywa. Tak dobrze im się razem pracowało w kuchni, że - pomyślała - gdyby ktoś ich obserwował, pewnie doszedłby do wniosku, że są małżeństwem z wieloletnim, a nie jednodniowym sta żem. - Wolisz, żeby kolacja miała bardziej uroczysty cha rakter i żebyśmy usiedli przy stole w kąciku jadalnym? - spytał Nick, przerzucając mięso na drugą stronę. - Czy wolisz siedzieć przed kominkiem z talerzem na kola nach? - Przed kominkiem! - ucieszyła się. - Robiłyśmy tak z koleżankami. Rozkładałyśmy się na podłodze, w ko szulach nocnych i piżamach... Ugryzła się w język. Co ona wygaduje? Jeszcze Nick coś opacznie zrozumie. I nagle, widząc jego ironiczny uśmiech, oblała się rumieńcem. - Jeśli chcesz, maleńka, możemy przebrać się w pi żamy. - Nie chcę! Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi! Żeby nie patrzeć w jego rozbawione oczy, odwróciła szybko głowę i podnosząc pokrywkę, zajrzała do gotu jących się na parze warzyw. - Właśnie, że nie wiem. Może podświadomie próbu jesz wyrazić jakieś ukryte pragnienie... - Nie próbuję, naprawdę. - Opuściła pokrywkę. Stała zarumieniona, bojąc się, że za chwilę serce wyskoczy jej z piersi. - Po prostu siedzenie na podłodze z talerzem na kolanach skojarzyło mi się ze szkolnymi czasami. Umawiałyśmy się u którejś w domu, brałyśmy z sobą pi-
110 żamy, śpiwory, potem siadałyśmy przed kominkiem i je dząc prażoną kukurydzę, pizzę, chrupki, opowiadałyśmy sobie różne straszne historie. Na przykład o tajemniczej dziewczynie, która pojawia się na studniówce, a potem okazuje się, że właśnie ta dziewczyna zginęła kilka lat temu w wypadku samochodowym, kiedy jechała na stud niówkę. Albo o parze kochanków, którzy całują się w zaparkowanym w lesie samochodzie, i o zbiegłym więźniu z żelaznym hakiem zamiast ręki, który powoli skrada się do ich samochodu... Spojrzawszy na Nicka, zamilkła. Jeszcze przez chwilę ramiona mu się trzęsły, a potem on sam wybuchnął grom kim, tubalnym śmiechem. - To na tym polegają te słynne przyjęcia piżamowe, na które amerykańskie nastolatki tak chętnie się umawia ją? Na siedzeniu przed kominkiem i wymyślaniu nie stworzonych historii? - No nie. - Była wyraźnie speszona. - Nie tylko... - A co jeszcze robicie? - Na przykład dziewczynie, która pierwsza zaśnie, wsadza się rękę do miski pełnej lodowatej wody. Tej, która druga zaśnie, moczy się majtki pod kranem i mokre chowa do zamrażarki. Boże! Wszystko to brzmi strasznie głupio i dziecinnie. W głowie mi się nie mieści, że kiedyś wyprawiałam takie durnoty. - Mnie też się nie mieści - przyznał, z trudem za chowując powagę. - Wiesz, może to lepiej, że będę się męczył w nocy na twardej, wąskiej kanapie. Nie chciał bym rano obudzić się i zobaczyć, że bokserki mam sztywne, jakbym kij połknął. Ojej, Caro, czy powiedzia-
111
łem coś nie tak? Znów jesteś cała w pąsach. Nie miałem nic złego na myśli, maleńka. Po prostu pomyślałem sobie, że gdybym nie daj Boże zasnął, schowałabyś mi gatki do zamrażarki... Wesołe iskierki w jego oczach oraz szelmowski uśmiech na twarzy świadczyły, że jednak zupełnie co in nego przyszło mu do głowy. Ona zaś doskonale o tym wiedziała. Przed oczami stanął jej obraz Nicka ubranego w same bokserki - i wyraźnie podnieconego. Bezwiednie zaczęła się zastanawiać, jakie nosi bokser ki. Czy jednokolorowe? Czy z jedwabiu? Czy... Rany boskie, Caro, co się z tobą dzieje? - zganiła się w myślach, zaskoczona własnym zachowaniem, ale i przejęta. Na ogół nie miewała takich myśli - o seksie i nagich ciałach - a także nie prowadziła frywolnych roz mów, zwłaszcza z mężczyznami. Nick był nie tylko męż czyzną, ale również jej mężem. Wystraszyła się: oby nie potraktował jej niewinnej opowieści o mrożonych maj tkach jako zaproszenia do łóżka! Szlag by to trafił! Czy musiała ratować przed depor tacją kogoś tak przystojnego? Czy nie mógłby to być garbaty karzeł z odstającymi uszami? Chemik zawsze wszystkim kojarzy się dwojako: z nudnym, zapracowanym naukowcem w białym fartu chu albo z szalonym, roztrzepanym ekscentrykiem o na stroszonych brwiach i włosach. Chemicy krzątają się po ciasnych laboratoriach pełnych probówek, zlewek, bul goczących substancji i stęchłych książek. Nie noszą gar niturów od Armaniego, nie palą papierosów marki Pla yer's, a ich ulubioną wódką nie jest Stolicznaja. Nie przy-
112 rządzają na grillu befsztyków, nie czynią nieprzyzwoitych aluzji, a jeśli cokolwiek rozpalają, to palnik bunsenowski, a nie serca dojrzałych, zrównoważonych kobiet! Po chwili doszła do wniosku, że wszystkiemu winien jest boy hotelowy - ten głupi, szczerzący zęby pacan na stawił termostat zbyt wysoko. Powietrze było nagrzane, od piekarnika, w którym robiły się ziemniaki, też bił żar, no i oczywiście ciepło promieniowało z kominka. Na zewnątrz mroźna zimna, wewnątrz sauna. Caroline po myślała sobie, że znacznie lepiej by się poczuła, gdyby zdjęła sweter, który podczas rozpakowywania walizek, zarzuciła na bluzkę. Nie chciała jednak niczego zdejmo wać. Bała się, że Nick znów to źle odczyta i zacznie żartować, tak jak z piżamą. - Może jednak zjedzmy normalnie, przy stole - po wiedziała trochę niezdecydowanym głosem. - Przy kominku stoi telewizor - zauważył Nick. Siedząc na podłodze, moglibyśmy obejrzeć jakieś wia domości. Zobaczyć, co się w dniu dzisiejszym wydarzyło na świecie. - No dobrze - zgodziła się. Sprawę przesądził telewizor. Nie dlatego, że nie mogła żyć bez informacji o tym, co się dzieje, ale dlatego, że oglądając telewizję, nie musiała się zastanawiać, które tematy można bezpiecznie w rozmowie poruszać, a które lepiej omijać z daleka. Wyciągnęła z piekarnika ziemniaki, następnie prze rzuciła do miseczki ugotowane warzywa, Nick z kolei zdjął z grilla mięso i położył każdemu na talerzu po bef sztyku. Parę minut później siedzieli na podłodze przy ma-
113
tym, niskim stoliku, na którym mieściły się kieliszki, ale talerze już nie. Telewizor był włączony na stację CNN, jednakże głos spikera nie przeszkadzał Nickowi w pro wadzeniu konwersacji. - Szampan dla nowożeńców. - Napełnił do połowy kryształowe kieliszki, po czym ujął swój za nóżkę. Znam mnóstwo rosyjskich toastów weselnych, ale oba wiam się, że żadnego nie zdołałbym ładnie przetłumaczyć na angielski. Więc powiem po prostu: za nas, Caro. - Za nas - szepnęła, podnosząc kieliszek do ust. Popijali złocisty płyn. Caroline wiedziała, że powinna przyhamować. Zazwyczaj ograniczała się do dwóch kie liszków wina; źle tolerowała alkohol, a już zwłaszcza szampan szybko uderzał jej do głowy. Bąbelki łaskotały ją w nos, każdy łyk rozgrzewał, sprawiał, że świat coraz bardziej wirował jej przed oczami. Nawet sama przed sobą nie chciała się przyznać, że to bliskość Nicka ma na nią tak dziwny, oszałamiający wpływ, a nie te trzy małe łyczki szampana, które dotąd wypiła. Przysunęła talerz. Tak, nie powinna pić na pusty żo łądek; musi coś zjeść, zanim się upije i zacznie wypra wiać głupstwa, których rano będzie się wstydziła. - I co, smakuje ci mięso? - spytał Nick. - Mówiłaś, że lubisz średnio wysmażone. - Jest doskonałe... tylko że nie spodziewałam się tak dużej porcji. - Popatrzyła ze smętną miną na wielkie, grube kawałki pysznej polędwicy. - Jeden taki befsztyk śmiało starczyłby dla dwóch osób. - Mów za siebie, maleńka. Mnie by połówka na pew no nie wystarczyła. Zresztą wiesz, co powiadają: czło-
114 wiek nie samym chlebem żyje. Ja, na przykład, mięsem też. I zamierzam je całe skonsumować. Ze smakiem przystąpił do jedzenia. Nigdy dotąd nie myślała o jedzeniu w kategoriach erotycznych. Była to dla niej czynność polegająca na za spokajaniu głodu. Natomiast w sposobie, w jaki Nick brał do ust jedzenie, gryzł je i przełykał, dostrzegła coś szalenie zmysłowego. Zęby miał równe, proste i niesa mowicie białe, zwłaszcza przez kontrast z opaloną skórą. Kiedy wgryzały się w miękki, soczysty befsztyk, oczami wyobraźni widziała, jak wpijają się w jej ramię, potem wędrują dalej... Ratunku! Po raz kolejny przyłapała się na tym, że od pływa z rzeczywistego świata, przenosi się w krainę ma rzeń i fantazji. Ona, zimna, kompetentna, opanowana Caroline Fortune snuje wizje, które świetnie by pasowały do filmów erotycznych dozwolonych od lat osiemnastu. Szampan zdecydowanie jej zaszkodził. Odstawiła kieliszek na stół. Basta! Zawstydzona, pochyliła głowę nad talerzem, mając nadzieję, że może tym razem Nick nie zdoła odczytać jej myśli. Wiedziała, czemu należy je przypisać - otóż dziś była jej noc poślubna, a ona nigdy nie sądziła, że spędzi tę noc sama w łóżku, ze świadomością, że za ścia ną śpi człowiek, którego poślubiła. Za ścianą. Tak blisko, a zarazem tak daleko.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Deser teraz czy później? - zapytał, kiedy skończyli jeść kolację. Wcześniej, robiąc po drodze zakupy, w dziale piekar niczym dużego sklepu spożywczego wypatrzył mały, pro sty tort ślubny udekorowany z wierzchu figurkami ko biety i mężczyzny w ślubnych strojach. Oczywiście uparł się, że musi go kupić. - Później - jęknęła Caroline, powolnym ruchem ma sując brzuch. - W tej chwili absolutnie nic nie zmieszczę. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak strasznie się na jadłam. - Może więc zaparzę kawę... - Och, to by było cudownie. Pomogła mu zanieść talerze do kuchni i włożyć brud ne naczynia do zmywarki. Nick nalał wody do ekspresu; kiedy kawa była gotowa, ostrożnie napełnił dwie filiżan ki; przeszli z nimi z powrotem do salonu i ponownie usiedli przed kominkiem. Po chwili Nick wstał, dorzucił kilka polan do ognia i poprawił je stojącym obok żela znym pogrzebaczem. - No dobrze. - Popatrzył z uśmiechem na swoją no wo poślubioną żonę. - Cóż będziemy dalej porabiać w tak mile rozpoczęty wieczór? Opowiadać sobie mro-
116 żące krew w żyłach historie? Co prawda nie znam żad nych opowieści o martwych młodych dziewczynach, któ re nagle ożywają, ani o zbiegłych z więzienia bandytach mających metalowe haki zamiast rąk, ale gdybym po grzebał w pamięci, pewnie przypomniałbym sobie kilka rosyjskich bajek o czarownicach i wiedźmach. - Lepiej nie. Zdradzę ci, że równie łatwo można mnie przestraszyć dziś, co w moich młodzieńczych latach. Leżałabym później w łóżku przerażona, wyobrażając so bie, że w pokoju obok mój mąż przemienia się w wil kołaka. - Hm, ciekawe! Uważasz, że mam w sobie coś z dra pieżnika, tak? - Szczerząc groźnie zęby, podniósł pyta jąco brwi. - No... może trochę - przyznała. - Nie bój się, maleńka. Chociaż miałbym wielką ochotę rzucić się na ciebie i delektować każdym kęsem, umiem nad sobą zapanować. Nic ci z mojej strony nie grozi. Ku jej ogromnemu zdumieniu słowa Nicka sprawiły, że poczuła żal i rozgoryczenie, zupełnie jakby w głębi duszy liczyła, że się na nią rzuci. A przecież to bzdura! Wcale tego nie chciała. - Może byśmy zagrali w karty? - zaproponowała, starając się odwrócić od siebie uwagę. - Na przykład w rozbieranego pokera? - Uśmiechnął się łobuzersko. - Nie, nie w rozbieranego pokera! - Przygryzła war gi i ponownie się zaczerwieniła. - Na miłość boską, Nick! Czy zdajesz sobie sprawę, że każdy temat, który
117
poruszamy, ma pewien... jak by to powiedzieć? No, wiesz, o co mi chodzi. - Podtekst erotyczny? - spytał z niewinną miną, jak by chciał jej pomóc w znalezieniu trafnego określenia. - No właśnie. - Dziwisz się? Caro, jesteś moją żoną. Pobraliśmy się rano, dziś jest nasza noc poślubna. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie korci mnie, aby zanieść cię do sypialni i kochać się z tobą przez wiele godzin. Do licha, jestem facetem z krwi i kości, a ty jesteś piękną, seksowną ko bietą. Pociągasz mnie... Ja ciebie chyba też, prawda, ma leńka? - Nick, ależ co ty wygadujesz?! - oburzyła się. Ja... prawie w ogóle cię nie znam! Opuściła głowę i utkwiła wzrok w filiżance z ka wą. Nie była w stanie spojrzeć Nickowi w twarz, bała się bowiem tego, co może wyczytać z jej oczu: że tak, pragnie go tak samo jak on jej. Nie chciała zrobić z siebie idiotki, ulec wdziękom mężczyzny, którego po ślubiła nie z miłości, ale dlatego, żeby chronić go przed deportacją. - Prawie cię nie znam - powtórzyła cicho. - Jak ci powie każdy dobry chemik, a do takich się zaliczam, wiele rzeczy można w nauce zbadać i wytłu maczyć, natomiast nikt jeszcze nie odkrył, skąd się bierze ta dziwna chemia pomiędzy mężczyzną i kobietą. Cza sem się pojawia, zaskakując wszystkich wkoło. A cza sem, kiedy wszystkim się wydaje, że dana para jest dla siebie stworzona, ani on, ani ona nie czują nic do siebie. I nie ma znaczenia, czy ludzie znają się pięć lat czy pięć
118 minut. Bo jest to reakcja czysto fizyczna, za którą winić można jedynie nasze feromony. - Więc uważasz, że głowa, czyli rozum, i serce, czyli emocje, nie mają żadnego wpływu na wybór partnera? - spytała z zaciekawieniem. Słowa Nicka trochę ją zasmuciły. Mówił o seksie, nie o miłości, ona zaś nie wyobrażała sobie jednego bez dru giego. - Najmniejszego - odparł. - Pociąg to sprawa wy łącznie fizyczna. Nie psychiczna czy intelektualna. - No cóż, pewnie powinnam czuć się zadowolona, że wywołuję w tobie taką reakcję. Ale wiesz, Nick, ja tak nie działam. Zanim będę w stanie związać się z męż czyzną, muszę go najpierw poznać, wiedzieć, że mamy jakieś wspólne zainteresowania, że darzymy się uczuciem, że zależy nam na sobie... Inaczej to wszystko nie ma sensu. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Wiem, Caro. Jesteś romantyczką. - Co w tym złego? - Oczywiście nic. Tyle że niepotrzebnie komplikujesz sobie życie. - Komplikuję? Dlaczego? Bo chcę zaangażowania, miłości, porozumienia duchowego? - Tak, częściowo dlatego - przyznał, z namysłem mieszając łyżeczką kawę. - A tobie na tym w ogóle nie zależy. - Tego nie powiedziałem. - Nie wprost, ale przecież tak jest, prawda? - Nie, Caro, mylisz się. Co innego seks, co innego przelotny romans, a co innego stały, poważny związek.
119
Nie poślubiłbym byle kogo. Musiałaby to być wyjątkowa kobieta, którą kochałbym ponad życie. Myślę, że to samo dotyczy większości mężczyzn. Tyle że na co dzień, w przeciwieństwie do kobiet, nie analizujemy swoich uczuć. Wolimy... pograć w karty. To co, gramy? - spy tał, zręcznie zmieniając temat. - Ale w remika albo coś takiego? Nie w pokera? Poczuła ulgę, a jednocześnie lekki zawód, że znów wkroczyli na bezpieczny, neutralny grunt. - Jak sobie życzysz. Ale żeby gra była ciut bardziej podniecająca, umówmy się, że ten, kto przegrywa, robi rano śniadanie. - Zgoda. Caroline ruszyła na poszukiwanie kart. W jednej z ogromnych starych szaf znalazła nie tylko karty, ale również szachownicę i pionki do gry w warcaby. Grali więc w jedno i drugie; mimo że uważała się za niezłego gracza, przegrała zarówno w warcaby, jak i w remika. - Jakoś mnie dziś szczęście opuściło - oznajmiła smutno, odnosząc do szafy karty, pionki i szachownicę. - Wiesz, co powiadają. Kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości. Może w drugą stronę to też się sprawdza: kto nie ma w kartach, ten ma w miłości. - Może - przyznała lekkim tonem. - Ale coś mi się zdaje, że przez dłuższy czas nikt nie będzie zabiegał o moje względy. Kiedy potencjalni adoratorzy dowiedzą się, że jestem mężatką, natychmiast stracą zaintereso wanie. Słysząc to, Nick, który właśnie zamierzał odnieść do kuchni filiżanki po kawie, na moment zamarł w bezru-
120 chu. Po chwili odstawił filiżanki na stolik i wolnym kro kiem zbliżył się do szafy. - Przepraszam cię, Caro - powiedział cicho, biorąc ją w ramiona. - Nie wiem, jak mogłem postąpić tak bez myślnie, tak egoistycznie. Po prostu dostałem ten list z urzędu, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Tylko dlatego, że sam się z nikim nie spotykałem, nie zastanawiałem się nad... Boże, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby cię spytać, czy się z kimś nie widujesz. Ale ze mnie osioł! Dlaczego nie... - Wszystko w porządku, Nick. Akurat... nie byłam z nikim związana. - No to kamień spadł mi z serca. Przynajmniej nie rozwaliłem ci żadnego związku, a już się bałem, że... Słuchaj, jeżeli w czasie trwania naszego małżeństwa poznasz kogoś i... no wiesz, będziesz chciała się z tym człowiekiem spotykać... to nie będę upierał się, że masz mi dochować wierności. Przymknę oko na pewne sprawy... To, co mówił, brzmiało rozsądnie, logicznie, ale na gle z niesamowitą siłą uzmysłowił sobie prawdę. Nie, do diabła! Nie zamierza przymykać oka na zdradę. Caroline jest jego żoną i on, jako jej mąż, nie pozwoli, aby romansowała z kimkolwiek innym! Zaskoczyło go nie tylko własne oburzenie, ale przede wszystkim siła uczuć, niespodziewana zazdrość, jaka się w nim obu dziła. - Och, Nick, nie wiem, co powiedzieć. Ale... nie mo głabym, będąc z tobą, spotykać się na boku z kimś in nym. Źle bym się z tym czuła. Zresztą... Wiem, że nasze
121
małżeństwo jest na niby, po to, żebyś miał papierek, ale mimo wszystko... Ludzie zaczną gadać, wkrótce firma będzie trzęsła się od plotek, babcia wpadnie w szał. Boże, wyobrażam sobie jej wściekłość! A moją, Caro, a moją? - spytał w myślach Nick, lecz głośno tego nie powiedział. - Tak, ja też - rzekł po chwili. - Kate na pewno do stałaby ataku furii. Sama podkreślała znaczenie wierno ści. Chodziło jej oczywiście o mnie, nie o ciebie, ale jas no dała mi do zrozumienia, że koniec z flirtami i roman sami. Mam być wiernym mężem i już. Przyznam ci się, że trochę mnie to ubodło, bo nawet do głowy mi nie przyszło, że mógłbym cię zdradzać. Nie zamierzałem i nie zamierzam. A teraz... może zjemy po kawałku weselne go tortu, co? - Chętnie. A potem rzucimy monetę, kto pierwszy korzysta z łazienki. - Przyłożyła rękę do ust, zasłaniając ziewnięcie. - Przepraszam, ledwo się trzymam na no gach. Może nie zauważyłeś, ale zrobiło się dość późno, a mój zegar biologiczny jest tak zaprogramowany, że po jedenastej oczy same mi się zamykają, zwłaszcza jeśli do kolacji wypiłam trochę szampana. Nick roześmiał się wesoło. - Mnie też o jedenastej oczy się kleją. Tak to jest, kiedy człowiek musi się rano zrywać, żeby w porę do jechać do pracy. Zjedli po niedużym kawałku tortu, po czym Nick wy ciągnął z kieszeni monetę. Wygrała Caroline. Zostawia jąc męża w kuchni, żeby umył talerzyki, pobiegła do ła zienki: wetknąwszy korek do wanny, odkręciła kran
122
z ciepłą wodą, a do wody wlała perfumowany olejek ką pielowy wyprodukowany przez Fortune Cosmetics. Na stępnie, upewniwszy się, że ma wszystko, co potrzeba - ręczniki, koszulę nocną oraz szlafrok - zamknęła drzwi na klucz i rozebrała się. Zawsze dotąd była sama w do mu, kiedy brała kąpiel i wykonywała różne intymne czynności, czuła się więc trochę skrępowana obecnością obcego mężczyzny w drugim pokoju. Ale potem przy pomniała sobie, że - czy jej się to podoba, czy nie - ten obcy mężczyzna jest jej mężem i odtąd będą mieszkali pod jednym dachem, może nie do końca życia, ale na pewno tak długo, dopóki władze nie odczepią się od Ni cka. Dopiero wtedy będą mogli wziąć rozwód. Wyciągnęła się w wannie. Uwielbiała leżeć w ciepłej, pachnącej wodzie, rozkoszować się lenistwem, ale wie działa, że dzisiejszego wieczoru, zwłaszcza po tych dwóch kieliszkach szampana, nie może sobie na to po zwolić. Jeszcze by zasnęła i zaczęła się topić. Wtedy Nick musiałby wyłamać drzwi. Wyobraziła sobie, jak podnosi jej ociekające wodą ciało, potem jak niesie ją do sypialni, kładzie na łóżku, schyla się i zaczyna sztuczne oddycha nie... Nagle Caroline ocknęła się; otworzywszy szeroko oczy, uświadomiła sobie, że jednak się zdrzemnęła. Naj wyższym wysiłkiem woli zmusiła się, żeby usiąść prosto. Zaczęła płukać twarz wodą, raz po raz, dopóki nie nabrała pewności, że już więcej nie zaśnie. - Caro, Caro! - Nick zastukał głośno do drzwi ła zienki, po czym nacisnął klamkę. Był wyraźnie zdener wowany. - Caro, co się dzieje? Dobrze się czujesz?
123
- Tak. Tak! - zawołała przejęta i czym prędzej przy sunęła myjkę do piersi. Bała się, że lada chwila jej senne marzenia przybiorą realny kształt, że Nick wypchnie drzwi, wpadnie do ła zienki. - To dlaczego tak długo nie wychodzisz? Wystraszy łem się, że zemdlałaś albo co. - Przepraszam. Chyba... po prostu zamyśliłam się i... straciłam poczucie czasu. Nie zamierzała się przyznać, że zasnęła. Jeszcze by uz nał, że nadal śpi i mówi przez sen. A zawiasy w drzwiach wcale nie były takie mocne. Przerażona wizją Nicka wpadającego do łazienki, poderwała się na nogi, szybko wytarła, po czym włożyła koszulę, szlafrok, i tak ubrana umyła pośpiesznie zęby. Wahała się, czy zmyć makijaż/Wiedziała, że nie powinno zostawiać się go na noc, że to niezdrowo, że skóra musi oddychać. Słyszała to tysiące razy, zarówno od matki, jak i od Kate. Ale nie chciała pokazywać się Nickowi nie umalowana, przynajmniej jeszcze nie teraz. - Chryste, Caro, a jaką ci to robi różnicę? - spytała swoje odbicie w lustrze. - Powtarzaj sobie, że wyszłaś za mąż na prośbę babki, a nie dlatego, że jakiś facet za wrócił ci w głowie! Otworzyła drzwi - i natknęła się na Nicka. Nie spo dziewała się, że wciąż tam będzie stał. Podskoczyła prze rażona, zasłaniając ręką usta, jakby usiłowała stłumić podchodzący do gardła krzyk. - O Boże! - Roześmiała się nerwowo. - Ale mnie wystraszyłeś!
124
- Przepraszam, nie chciałem. Na pewno nic ci nie jest? - Przyglądał się jej z zatroskaniem. - Na pewno - odparła. - A co miałoby mi być? - Nie wiem, Caro. Po prostu, kiedy jedliśmy tort, po wiedziałaś, że jesteś bardzo śpiąca, a potem znikłaś w tej cholernej łazience i niemal przez godzinę nie dawałaś znaku życia. - Przez godzinę? Ojej, nie zdawałam sobie z te go sprawy! Czyli wbrew temu, co sądziła, nie była to żadna pię ciominutowa drzemka. Całe szczęście, pomyślała, że na prawdę się nie utopiła. - Tak mi głupio - ciągnęła. - Byłam strasznie zmę czona, a ciepła woda działa tak kojąco... - Wiem. Teraz moja kolej. Wezmę szybki prysznic, a ty wskakuj do łóżka i postaraj się zasnąć. Miał ochotę dodać, że jeśli natychmiast nie zniknie mu z oczu, to będzie musiał wziąć bardzo zimny prysz nic. Przypuszczalnie dojrzała coś w jego spojrzeniu, jakiś błysk pożądania, bo nagle, skinąwszy posłusznie głową, przełknęła ślinę, zgarnęła poły szlafroka i ostrożnie, aby się tylko o Nicka nie otrzeć, bez słowa udała się do sy pialni. Nick mruknął coś po rosyjsku, po czym wszedł do łazienki; w ostatniej chwili przytrzymał drzwi, żeby nie zatrzasnęły się z hukiem. Szlag by to trafił! Życie w ce libacie, z tak atrakcyjną kobietą u boku, będzie znacznie trudniejsze, niż podejrzewał. Dlaczego, u licha, przystał na szalony pomysł Kate, aby poślubić jej wnuczkę! Trze ba było się zgodzić na deportację!
125
Odkręcił wodę. Z prysznica poleciał lodowaty stru mień. Nick wstrzymał oddech; miał wrażenie, jakby ktoś wbijał mu w skórę tysiące ostrych igieł. Nie, to nie do wytrzymania. Przyszło mu do głowy, że ten, kto wymyślił zimny prysznic jako lek na dolegliwość, której pragnął się pozbyć, musiał być sadystą. Dygocząc z zimna, puścił ciepłą wodę. I nagle jęknął pod nosem: przypomniał mu się widok Caroline w miękkiej, zwiewnej koszuli nocnej. Światło palące się w łazience i sypialni sprawiało, że mi mo szlafroka, który miała na sobie, widać było zarysy jej ciała. Zwrócił uwagę na jej wspaniałe piersi - zbyt pełne, aby mogła być modelką - na cudowną linię talii oraz bioder, na smukłe nogi. Kusiło go, żeby porwać ją w ramiona, przenieść do sypialni, rzucić na łóżko, rozebrać i kochać się z nią do białego rana. Z trudem się powstrzymał. Różne myśli chodziły mu po głowie: że jest od niej wyższy, znacznie silniejszy, że mają dokument stwierdzający, iż są małżeństwem. Podejrzewał zresztą, że gdyby nie dotrzy mał słowa i jednak zaciągnął Caroline do łóżka, ona ni komu by się do tego nie przyznała. Tak, potwornie go to korciło. Ale nie był Paulem Andersenem; nigdy nie skrzyw dziłby Caroline, nie zadał jej bólu, nie sprawił cierpienia. Nawet gdyby obudził w niej żądzę, wiedział, że rano czu łaby się zawstydzona i upokorzona. Może nawet do tego stopnia, że postanowiłaby wystąpić o rozwód. A wtedy jej babka stanowczo domagałaby się wyjaśnień. Nie należał do ludzi bojaźliwych; niełatwo go było przestraszyć. Wolałby jednak nie mieć do czynienia
126 z szalejącą z wściekłości Kate Winfield Fortune. Jej na pady furii były słynne w całym mieście. Cóż, skoro się powiedziało „a", trzeba powiedzieć „b". Wszystko ma swoją cenę. Uniknął deportacji, ale za to - mając piękną żonę - musi żyć w celibacie. Jęknął nie zadowolony. Zakręciwszy wodę, wyszedł z kabiny prysznicowej, wytarł się do sucha, wciągnął spodnie od piżamy oraz szlafrok, który zabrał ze względu na Caroline. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył, że na stoliku nocnym pali się światło. Był wzruszony - kładąc się, włączyła lampkę, żeby nie szedł po omacku. - Caro, śpisz? - spytał cicho, zbliżając się na palcach do wielkiego łoża z baldachimem. - Uhm - zamruczała sennie. - Prawie. Przeciągnęła się leniwie i ziewnęła. Jak kotka, pomy ślał, starając się nie reagować na falę pożądania, która raz po raz omywała jego ciało. Wiedział, że tak naprawdę to Caroline śpi. Mógłby wśliznąć się do łóżka i skonsu mować małżeństwo, zanim by się zorientowała, o co chodzi. Nie, nie mógłby, psiakrew! - Dobranoc, maleńka - szepnął. - Spij dobrze. Pochyliwszy się, pocałował ją lekko w usta, po czym zgasił lampkę i, walcząc sam z sobą, opuścił sypialnię. Kiedy wszedł do salonu, z miejsca rzuciła mu się w oczy kanapa, na której leżały poduszka i koc. Znów ogarnęło go wzruszenie: Caroline starała się przygotować mu jak najwygodniejsze posłanie. Dwuosobowa kanapa kiepsko się jednak nadawała na łóżko dla mężczyzny tak
127
wysokiego jak on. No trudno. Wyciągnął się, przeklinając w duchu idiotę, który pomylił rezerwację i przydzielił im domek dla nowożeńców zamiast normalnego domku z dwiema sypialniami. Zasypiając, pomyślał sobie, że jeśli kiedykolwiek po zna tożsamość człowieka odpowiedzialnego za tę pomył kę, to porachuje mu kości!
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W dużym, luksusowo urządzonym gabinecie na ostat nim piętrze budynku Fortune Cosmetics, Kate Fortune stała przy oknie i patrząc w dół na miasto, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wiele by dała, by móc zobaczyć minę Caroline i Nicka, kiedy po przyjeździe do Klonowego Gaju przekonali się, że przydzielono im domek dla nowożeńców. Oczywiście nie mogła prosić swojej sekretarki, Louise Rhymer, o dokonanie takiej rezerwacji; sama zresztą też nie mogła jej dokonać. Byłoby to zbyt ryzykowne. Cho ciaż od lat znała zarówno Louise, jak i Willa Bentleya, właściciela Gaju, i miała do nich bezgraniczne zaufanie, to jednak bała się, że któreś z nich mogłoby niechcący się z czymś zdradzić, a wtedy młodzi małżonkowie po znaliby prawdę - że za wszystkim stoi ona, Kate. Na szczęście znalazła inne wyjście. O dokonanie re zerwacji zwróciła się do swojej gospodyni, pani Brant. W ten sposób, gdyby cokolwiek w przyszłości wyszło na jaw, zawsze mogła twierdzić, że widocznie pani Brant musiała coś przekręcić. Spoglądając przez okno na ponure szare niebo, zasta nawiała się, czy po drugiej stronie granicy, w Kanadzie, a dokładniej w okolicach Klonowego Gaju, pada śnieg.
129
Miała nadzieję, że tak. Że szaleje straszna zawierucha śnieżna i że Nick z Caroline, uwięzieni w małym domku pośród lasu, robią to, co w ich sytuacji robiłby każdy przystojny mężczyzna z piękną kobietą, która w dodatku jest jego świeżo poślubioną żoną. Nie, małżeństwo Caroline i Nicka nie będzie unieważ nione, ani tym bardziej nie zakończy się rozwodem. Ona, Kate Fortune, nigdy na to nie pozwoli! Plotki o tym, że Caroline i Nick wyjechali z miasta, aby wziąć cichy ślub, krążyły już po firmie. I chociaż Kate niczego nie potwierdzała, to również niczemu nie zaprzeczała; po prostu gdy ją ktoś grzecznie pytał, uśmie chała się tajemniczo, dając pytającemu do zrozumienia - i licząc na to, że wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą - że nawet gdyby to była prawda, ona, Kate Winfield Fortune, nie miałaby nic przeciwko temu. Poinstruowała również Jake'a i Sterlinga, by obrali podobną taktykę. Wczesnym rankiem, mijając na długim korytarzu Pau la Andersena, Kate skinęła mu na powitanie głową i uśmiechnęła się promiennie; z wyrazu jego twarzy zo rientowała się, że dawny narzeczony Caroline słyszał już plotki o jej ślubie i marzy o tym, by dowiedzieć się, że to nieprawda. Twoje niedoczekanie, wredny gnojku, pomyślała z sa tysfakcją Kate, oddalając się korytarzem. Ciesz się, że w ogóle tu jeszcze pracujesz po tym, jak złamałeś mojej wnuczce serce! Zerknąwszy ukradkiem za siebie, ze złośliwym zado woleniem spostrzegła, że Paul wetknął palec za kołnie rzyk koszuli i próbuje ją rozluźnić pod szyją, zupełnie
130 jakby się dusił. W ciągu lat zarządzania firmą Kate opa nowała do perfekcji mimikę twarzy; wystarczyło, że po patrzyła bez słowa, z lekko uniesionymi brwiami, na człowieka, który z jakiegoś powodu się jej naraził, aby ten natychmiast zaczął się nerwowo zastanawiać, czy otrzyma wymówienie z pracy. Raz na jakiś czas ktoś faktycznie je otrzymywał; po prostu Kate nie tolerowała w firmie ludzi leniwych i niekompetentnych, tych zaś, którzy dobrze wykonywali swe obowiązki, zawsze szczo drze wynagradzała. Należy być twardym, lecz sprawiedliwym, tak brzmia ło motto jej świętej pamięci męża. Po śmierci Bena Kate również postanowiła żyć według tej zasady. Odwróciwszy się od okna, zdecydowanym krokiem wyszła z gabinetu. Nie musiała schodzić do laboratorium, wystarczyło zadzwonić. Wiedziała jednak, że przez tele fon nie zdoła wyciągnąć od Ottona Muellera żadnych in formacji. Rozmowa w cztery oczy to jednak co innego; wprawdzie Mueller podlegał Nickowi, ale pod nieobec ność Nicka jego bezpośrednim szefem była ona, Kate. A ją zżerała ciekawość. Chociaż minęło zaledwie kilka dni od ostatniej prezentacji Nicka, musiała się dowie dzieć, jak postępują prace nad „Marzeniem". Czy coś wię cej wiadomo już o tajemniczym składniku iks, którego brakuje do ustalenia ostatecznej receptury kremu? - Dzień dobry, Otto - powiedziała, wchodząc do la boratorium. Chemik, mężczyzna pokaźnej budowy, jęknął w du chu, widząc przyjaźnie uśmiechniętą twarz szefowej. Podobnie jak wszyscy w Fortune Cosmetics, dobrze
131
wiedział, że gdy Kate przemawia tonem ćwierkającego wesoło ptaszka, należy mieć się na baczności. W odpowiedzi burknął coś pod nosem i ponownie skupił się na pracy. - Powiedz mi, Otto, czy w ciągu ostatnich paru dni zdołaliście z Nickiem jeszcze bardziej zawęzić pole po szukiwań tajemniczego składnika? - spytała Kate, nie zrażona zachowaniem Muellera. Chemik skinął głową. - Tak - odparł Najwyraźniej nie zamierzał powiedzieć nic więcej. - Na miłość boską, Otto! - zezłościła się Kate. Twoja lojalność i dyskrecja są doprawdy godne pochwa ły. Ale ile razy mam ci przypominać, że to ja ci wypła cam pensję, a nie Nick Valkov? A teraz słucham. Bądź łaskaw zdradzić mi najnowsze informacje na temat skład nika iks! Nastała cisza. - Amazonia - oznajmił wreszcie chemik. - Amazonia? A cóż to, u diabła, znaczy? Jeśli można cię prosić, Otto, wyrażaj się jaśniej. Słowo daję, zawsze trzeba cię ciągnąć za język! Chodzi ci o Amazonkę, rzekę w Ameryce Południowej? O Nizinę Amazonki porośniętą lasami tropikalnymi? - O jedno i drugie - przyznał niechętnie. Westchnął głęboko, wiedząc, że choćby bardzo się sta rał, nie wykręci się od tej rozmowy. Wiedział też, że później Nick będzie miał do niego pretensje, Nick bo wiem nie lubił, aby ktokolwiek - nawet szefowa - mie szał się do jego spraw. Tyle że po powrocie do pracy
132 Nick nie zrobi awantury Kate Fortune. Nie, to Otto Mueller zostanie zrugany. - Wydaje mi się, że gdzieś w tamtych stronach, w la sach równikowych na terenie Amazonii, znajdziemy bra kujący składnik. Ale na razie nie mam jeszcze stupro centowej pewności. Muszę przeprowadzić dalsze badania. - Ile badań? Dużo? - Nie wiem. Kilka, kilkanaście. Nick i ja wielokrotnie pani tłumaczyliśmy, że niczego nie można na siłę przy śpieszyć. Z pośpiechu rodzą się błędy, a chyba pani nie chce, żebyśmy takowy popełnili, prawda? I zamiast „Ma rzenia" stworzyli „Koszmar"? - Nie! Oczywiście, że nie. - W takim razie musi się pani uzbroić w cierpliwość - oznajmił chemik z niewzruszoną miną. - W porządku, Otto. Ale o jakim okresie czasu mó wimy? Czy to kwestia dni, tygodni, miesięcy? - Tygodni, jeśli dopisze nam szczęście. I jeśli mnie pani zostawi w spokoju, abym mógł wrócić do pracy! Mierząc ją gniewnym wzrokiem, wskazał ręką na zlewki i probówki, na mikroskop i leżące obok preparaty oraz stosy notatek. Kate zmarszczyła czoło i przez moment stała bez sło wa, przytupując nogą. Zastanawiała się, czy dalej ma glować Ottona, ale widząc jego mocno zaciśnięte usta i niechęć w oczach, zrozumiała, że chemik nic więcej jej nie powie. Uparty stary osioł! Pomyślała sobie, że gdyby nie był tak piekielnie zdolny, z przyjemnością by go zwolniła. Nie przyszło jej do głowy, że na kierowniczych sta-
133
nowiskach wszystkich działów firmy pracują ludzie, któ rzy pod wieloma względami są do niej podobni. Że stąd biorą się drobne nieporozumienia oraz zatargi. W sumie jednak lubiła te słowne utarczki. Może właśnie dzięki nim wciąż miała tak bystry umysł i cięty język. Parę razy kusiło ją, żeby wyciąć Ottonowi jakiś numer, zażartować z niego, wprawić go w zakłopotanie - za wsze był taki strasznie poważny i rzeczowy. Za każdym razem powstrzymywała się, wychodząc z założenia, że takie zachowanie nie przystoi kobiecie w jej wieku i na jej stanowisku. Nick natomiast nie miał tego typu zahamowań. Ilekroć słyszała o najnowszym żarcie, na jaki sobie pozwolił wobec kolegi chemika, zanosiła się śmie chem. Ostatnim razem Nick wlał jakąś niegroźną dla zdrowia substancję do dzbanka z kawą, który zawsze stoi na sto liku w rogu laboratorium. Przez pół dnia biedny Otto chodził z zabarwionymi na fioletowo ustami i językiem. Agnes Grimsby, która prowadzi firmowy bufet i podkochuje się w Ottonie, niemal zemdlała, kiedy zszedł na lunch. Jeszcze bardziej się wystraszyła, kiedy Nick rzucił od niechcenia, że to pewnie kuchnia Agnes zaszkodziła Ottonowi. - No dobrze, Otto - rzekła Kate. - Nie będę ci dłużej przeszkadzać. Wracaj do pracy, ale koniecznie informuj mnie o wszystkich postępach. Kate należała do osób, które nie tracą czasu. Ledwo wyszła z laboratorium, już zaczęła obmyślać swój kolej ny krok. Otóż krem młodości, który nie tylko ujędrniałby skórę, ale wręcz likwidował zmarszczki, od początku do
134
końca był jej pomysłem. Od lat marzyła o wypuszczeniu na rynek takiego kosmetyku; teraz, gdy prace nad recep turą powoli dobiegały końca, pomyślała sobie, że to ona powinna dostarczyć brakujący składnik. Podjęła decyzję: kiedy tylko uzyska informację, o jaki konkretnie składnik chodzi, poleci do Brazylii. Weźmie firmowy samolot i sama usiądzie za sterem. Nikomu nie mogła jednak zdradzić swojego planu, na wet Sterlingowi. Wiedziała, że rodzina i przyjaciele ostro by zaprotestowali, staraliby się ją odwieść od pomysłu wyjazdu. Tłumaczyliby, że podróż będzie długa i męczą ca, a ona jest w zbyt podeszłym wieku, aby lecieć tyle tysięcy kilometrów, i jeszcze prowadzić samolot. Jeśli chodzi o metrykę, to faktycznie była w pode szłym wieku, ale dzięki rozsądnej diecie i ostremu reżi mowi gimnastycznemu, jaki sobie przed laty narzuciła, odznaczała się znacznie lepszą kondycją fizyczną niż wie le kobiet o połowę od niej młodszych. Tak, wybierze się do amazońskiej dżungli. Kate Fortune w niczym nie ustępuje odwagą i mę stwem słynnej lotniczce Amelii Earhart!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nickowi i Caroline tydzień w Klonowym Gaju upły nął stanowczo zbyt szybko, mimo że życie w domku po śród lasu toczyło się powolnym, leniwym rytmem. Na zewnątrz nadal panował przeraźliwy ziąb, niebo było oło wiane, zamglone, dni szare i ponure. Kilka razy, gdy bu dzili się rano i patrzyli za okno, widzieli, że w nocy znów padał śnieg; biała pierzyna otulała wszystko: ścieżki, drzewa, dachy. Z gałęzi zwisały długie sople lodu, ziemię zaś pokrywała twarda warstwa szronu. Nieprzyjazne warunki atmosferyczne nie powstrzymy wały jednak młodych małżonków przed wychodzeniem z domu. Ze dwa razy urządzili sobie przejażdżkę saniami; siedzieli wygodnie na poduszkach, słuchając dzwonecz ków, które brzęczały wesoło przy końskiej uprzęży. Łazili też na długie spacery, a któregoś dnia ulepili przed dom kiem dwie śnieżne postaci - jedna przedstawiała pannę młodą, druga pana młodego. Czasem zza wysokich zasp śniegu toczyli bitwy na śnieżki; rzucali w siebie kulkami, aż wreszcie zmęczeni i zasapani, padali na ziemię, rycząc ze śmiechu. Potem pędzili do środka i kolejno wchodzili do ła zienki; ściągali mokre rzeczy, wkładali ciepłe, suche ubra nia, po czym z kubkiem gorącego kakao siadali przed
136 kominkiem, w którym buchały jaskrawe płomienie. Grali w karty oraz gry planszowe, których w antycznej szafie było całkiem sporo, słuchali muzyki, raz czy dwa razy w ciągu dnia włączali CNN, żeby sprawdzić, co się dzieje na świecie, i gadali. Gadali bez końca. Caroline nigdy dotąd nie mieszkała z mężczyzną. Pra wdę mówiąc, odkąd wyprowadziła się z domu podczas studiów, kiedy to postanowiła zakosztować dorosłego ży cia, nigdy z nikim nie mieszkała. Aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo była samotna i jak bardzo brakowało jej obecności drugiego człowieka. Dopiero teraz, w trakcie swej podróży poślubnej, prze konała się, jaka to frajda mieć przy sobie kogoś, kto po maga w domu, z kim można porozmawiać, wspólnie się cieszyć z własnych dokonań... - Caro, maleńka! - wołał Nick mniej więcej dwa razy dziennie. - Szybko! Idzie twoja reklama! Wbiegała do salonu i tam, z ekranu telewizora, pa trzyła na nią uśmiechnięta twarz Allie, natomiast zmy słowy głos zza kadru zachwalał wspaniały świetlisty pod kład firmy Fortune Cosmetics, tusz do rzęs, szminkę lub lakier do paznokci. Mimo że oglądała te reklamy dzie siątki razy, mimo że niektóre sama wymyśliła, nigdy nie miała ich dość; przeciwnie, zawsze cieszyła się, kiedy je widziała, zupełnie jakby stanowiły namacalny dowód sukcesu, który osiągnęła w życiu. - Laska Cynamonu. Pamiętam, jak staraliśmy się stworzyć w laboratorium akurat taki odcień - powiedział Nick. Postać na ekranie ściągnęła usta, żeby przesłać żar-
137
tobliwego całusa przystojnemu mężczyźnie, który stał obok, przyglądając się jej z zachwytem w oczach. - To jeden z naszych najbardziej popularnych kolo rów szminki i lakieru do paznokci - oznajmiła. Przepełniała ją radość, że Nick jest dumny z jej osiąg nięć zawodowych i że kiedy widzi w telewizji reklamę, myśli nie o Allie, nie o Kate, lecz o niej - Caroline. - Serio? - Uniósł pytająco brwi. - Wiesz, mam po mysł na nowy kolor. Jak tylko wrócimy do miasta, od razu przystąpię do pracy. Będzie... zresztą sama zoba czysz. W każdym razie na pewno zyska jeszcze większą popularność. Już nawet mam dla niego nazwę. - Czyżby? - Wolnym krokiem ruszyła w stronę ko minka. - A od kiedy to chemicy w Fortune Cosmetics wymyślają nazwy dla nowych barw czy produktów? Ale... No dobrze, więc jak nazwiesz swój nowy kolor? - Pocałunek Caroline. Słodki, a jednocześnie zmysło wy i pikantny. Wyciągnął rękę, zacisnął ją na kostce żony, po czym szarpnął lekko, tak by Caroline upadła mu na kolana. Chwilę później, kiedy ze śmiechem stoczyła się na dy wan, przygniótł ją swoim ciałem. - I nie pozwolę - kontynuował z błyskiem w oku aby ktokolwiek w dziale marketingu odrzucił mi nazwę. - Oho! Tylko dlatego, że jesteś mężem kierowniczki działu, niech ci się nie wydaje, że możesz liczyć na jakieś przywileje, bo się rozczarujesz! Serce waliło jej jak młotem. Czuła na sobie twarde, umięśnione ciało Nicka. Jego czarne oczy płonęły ciep łym blaskiem, podobnie jak języki ognia w kominku. Ich
138
usta zaś dzieliła odległość czterech, może pięciu centy metrów. - Rozczaruję się, powiadasz? Cóż, poczekamy i zo baczymy, prawda? - szepnął ochryple. Przysunął twarz jeszcze bliżej. Westchnęła. Jej usta posłusznie otworzyły się, ramiona - same z siebie - powędrowały wyżej i oplotły wokół szyi Nicka. Wsunęła palce w jego gęste włosy. Bez względu na to, jak bardzo starała się uodpornić na wdzięki Nicka, bez względu na to, ile razy sobie powtarzała, że nic do niego nie czuje, wystarczyło, aby ją dotknął, a ona miękła niczym wosk na słońcu. Teraz też ogarnęła ją dziwna niemoc. Pocałunki Nicka, z początku właściwie muśnięcia, stawały się coraz gorętsze, coraz bardziej namiętne. A po tem. .. potem przygryzł jej wargę, a ona poczuła, jak całe jej ciało od stóp do głów przenika dreszcz. Wiedziała, że powinna kazać mu przestać, nie pozwolić, aby ją tak całował. Wynikną z tego same kłopoty, pomyślała smut no; za bardzo się różnimy. Główna różnica polega na tym, że według Nicka to, czy się komuś podobamy, czy nie, jest sprawą wyłącznie fizyczną, zależną od chemii, od feromonów, nie mającą nic wspólnego z sercem lub umysłem. Ona zaś się z tym zupełnie nie zgadzała. Była głęboko przekonana, że Nick wywoływał w niej reakcję nie tylko fizyczną. Odkąd przyjechali do Klonowego Gaju, darzyła go autentycz nym uczuciem. Ciągle... no, może nie ciągle, ale często zapominała o tym, że ich małżeństwo stanowi pewnego rodzaju kon-
139 trakt; Nickowi zależało na uniknięciu deportacji, a jej babce i ojcu na wynalezieniu rewelacyjnego kremu od mładzającego. Aby Nick mógł dokończyć badania i opra cować recepturę, ofiarowali mu żonę, podwyżkę oraz wy soką premię. Można powiedzieć, że zapłacili Nickowi, by ją poślubił. Pamiętaj o tym, powtarzała sobie do znudzenia. Teraz, leżąc w objęciach Nicka, też to sobie powtarzała, ale nic z tego nie wynikało. Nie potrafiła zakręcić uczuć jak wody w kranie. Z drugiej strony, nie chciała znów cier pieć. Nie chciała, aby jakiś mężczyzna znów złamał jej serce. - Nick, Nick... - szepnęła, czując, jak jego rozgrzane wargi przesuwają się po jej policzku, uchu, skroni. - Nie rób tego. Błagam. Nie powinniśmy. - Dlaczego, maleńka? - Jego gorący oddech prze jął ją dreszczem. - Jesteś moją żoną, a ja twoim mę żem. - Wiem, ale... ale tylko na papierze, Nick - przypo mniała mu. - Nie potrafię zapomnieć, że pobraliśmy się dla obopólnych korzyści, a nie z miłości. Kiedy skończą się twoje kłopoty z urzędem, skończy się również nasze małżeństwo. Dobrze o tym wiesz. - No tak, pewnie masz rację - przyznał, wzdychając ciężko, po czym zsunął się na bok i pomógł jej usiąść. Jęknął w duchu, patrząc na jej potargane włosy, za różowione policzki i długą szyję. Tak trudno było trzy mać ręce przy sobie! Z każdym dniem coraz trudniej. Im więcej czasu spędzał z Caroline, tym bardziej jej pra gnął.
140 - Przepraszam, maleńka. Na swoje usprawiedliwienie powiem ci jedno: tylko umarły mógłby cię nie pragnąć ale ja jeszcze żyję. Żyję, jestem w kwiecie wieku i nie przywykłem do abstynencji seksualnej, dodał w myślach, ale oczywiście zachował je dla siebie. Caroline wybuchnęła nerwowym śmiechem. - Pochlebiasz mi, Nick, ale znasz reguły gry. - Na moment zamilkła. - Słuchaj, jest już późno. Zrobię sobie kąpiel, a potem położę się spać. - No dobrze. Ja jeszcze chwilę posiedzę. Poczytam, posłucham muzyki. Niestety, ta kanapa nie należy do naj wygodniejszych na świecie. Natychmiast spoważniała. - Ojej, przecież tyle razy proponowałam, żebyśmy zamienili się miejscami! To naprawdę bez sensu, żebyś męczył się na kanapie, która jest dla ciebie za krótka. Ja jestem mniejsza; mnie na niej będzie dobrze... - Nie. - Potrząsnął zdecydowanie głową. - Moje, jak je nazywasz, konserwatywne poglądy na temat kobiet nie są aż tak konserwatywne, żebym zmuszał żonę do spania w salonie, a sam zajmował łóżko w sypialni. Zresztą, jedna noc więcej mnie nie zbawi. Faktycznie, jeszcze jedna noc - jutro wracają do Minneapolis. Nie wiedzieć czemu, na myśl o powrocie zro biło jej się smutno. Poprzednio zawsze nie mogła się do czekać, kiedy znów zasiądzie za biurkiem. Tym razem, chyba po raz pierwszy w życiu, wcale nie rwała się do pracy. Żałowała, że miesiąc miodowy kończy się po tygo dniu, że nie mogą pozwolić sobie z Nickiem na to, żeby
141
zostać w Klonowym Gaju o dwa lub trzy tygodnie dłużej. Ale niestety, to nie wchodziło w grę. Kate nigdy by na to nie przystała, chociaż sam pomysł wyjazdu wyszedł od niej. Znalezienie tajemniczego składnika iks i opracowanie ostatecznej receptury „Ma rzenia" było zbyt ważne, aby Nick jeszcze przez miesiąc nie pojawił się w laboratorium. Wzdychając równie głęboko, jak to przed chwilą zro bił jej mąż, Caroline wstała i ruszyła do łazienki. Kilka minut później wsunęła się cichutko do łóżka. Miała ocho tę się rozpłakać. Dawno nie była tak szczęśliwa jak w cią gu tych ostatnich paru dni. Przykrywając się kołdrą, po myślała sobie, że nie powinna była odpychać Nicka. Po winni się byli kochać, cieszyć swoim dotykiem, blisko ścią, pocałunkami. Uważając, że słusznie postąpiła, kiedy sprzeciwiła się karesom Nicka, oszukiwała samą siebie. Serce mówiło jej, że zachowała się bardzo głupio. Już prawie zasypiała, kiedy nagle uświadomiła sobie ze strachem, że chyba zakochała się we własnym mężu. W mężu zakontraktowanym przez Kate.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Obudziła się nagle w środku nocy, szczękając zębami. Mimo grubej kołdry naciągniętej po czubek nosa, dygo tała z zimna. Miała wrażenie, jakby temperatura w sy pialni spadła dużo poniżej zera. Zapaliwszy lampkę noc ną, zobaczyła, że wypuszcza z ust kłęby pary, zupełnie jak podczas spaceru w mroźny zimowy poranek. - Ni... Ni... Nick! - zawołała, dygocząc na całym ciele. Żeby się choć trochę ogrzać, zaczęła energicznie po cierać dłońmi o ramiona. - Jestem, maleńka. Zaraz będzie dobrze. Wszedł do sypialni, niosąc przed sobą stos drewna. Rzuciwszy wszystko na podłogę przed kominkiem, ukląkł i zaczął układać kłody w palenisku. - Co się stało? Dlaczego jest tak zimno? - W całym domku wyłączyło się ogrzewanie. Dzwo niłem do recepcji, ale personel techniczny dyżuruje tylko do dwunastej. W nocy nie ma nikogo, kto mógłby na prawić kocioł. Musimy sobie radzić sami, ale na szczęście istnieją stare, wypróbowane sposoby. Caro, co robisz? Nie wygłupiaj się! Natychmiast wracaj pod kołdrę! Chcesz zamarznąć na śmierć? Nie potrzebuję pomocy, sam sobie poradzę.
143 Posłusznie, z wdzięcznością, wykonała polecenie Nicka i wróciła z powrotem do łóżka, którego wcale nie miała ochoty opuszczać. Przemknęło jej przez myśl, że mąż o konserwatywnych poglądach na temat ko biet ma jednak pewne zalety. Choćby takie, że troszczy się o bezpieczeństwo i wygodę żony. Równouprawnie nie jest piękne, ale nie wtedy, gdy można leżeć pod kołdrą, zamiast stać na podłodze, dzwoniąc zębami z zimna. Nick ułożył w palenisku kłody, pod nimi mniejsze szczapki i gałęzie, po czym rozpalił ogień. Kiedy pło mienie buchały wesoło, wstał i bez słowa wyszedł do kuchni. Po trzech minutach wrócił z kubkiem gorącej jak sądziła - czekolady. - Nie, to nie czekolada - rzekł, wyprowadzając ją z błędu. - To herbata z dodatkiem brandy. Rozgrzewa. Zapobiega przeziębieniom. Wierz mi, to najlepsze lekar stwo, kiedy człowiek trzęsie się z zimna. No, pij. Nie chcę, żebyś mi się rozchorowała. Wzięła kubek i wypiła kilka łyków, czując, jak ciepło rozchodzi się po całym jej ciele, Nick zaś przesunął po grzebaczem palące się w kominku kłody i dorzucił jesz cze jedną. Powoli powietrze w sypialni zaczęło się na grzewać. Nagle Nick ściągnął szlafrok i rzucił go na podłogę. Zanim zorientowała się, co mu chodzi po głowie, wsko czył do niej do łóżka. - Boże, Nick! Co robisz? - Nie denerwuj się. Chcę ogrzać ciebie, a przy okazji siebie. Wypiłaś herbatę? - Zabrał jej z rąk pusty kubek
144 i odstawił na bok. - Grzeczna dziewczynka. A teraz przytul się do mnie. Zgarnął ją w ramiona, przykrył kołdrą, po czym zgasił lampkę na stoliku. Tylko płomienie buzujące w kominku oświetlały pokój - oświetlały, a jednocześnie rzucały na ściany różne fantazyjne cienie. Mimo zdenerwowania i napięcia, jakie czuła, lężąc z Nickiem w jednym łóżku pod jedną kołdrą, Caroline musiała przyznać, że przynajmniej jest jej ciepło. W prze ciwieństwie do jej ciała, ciało Nicka promieniowało ni czym gorący piec. Po paru minutach ogarnął ją błogi spokój. - Lepiej? - Bez porównania. - To dobrze. Cieszę się. Później winiła za wszystko herbatę z dodatkiem bran dy, chociaż w głębi serca wiedziała, że sama jest winna: nikt jej przecież do niczego nie zmuszał. Mogła otworzyć usta i zaprotestować, kiedy Nick zaczął ją delikatnie pie ścić, lecz tego nie zrobiła. Im cieplejsze stawało się jej ciało, tym bardziej była świadoma obecności Nicka. Czu ła pod policzkiem dotyk jego skóry, tuż przy uchu sły szała rytmiczne bicie jego serca; ramiona miał silne, umięśnione, oczy szeroko otwarte. Leżał bez ruchu, od dychając głęboko, z trudem tłumiąc podniecenie. Tłumaczyła sobie, że bez względu na to, co dopro wadziło do ich małżeństwa, to jednak Nick jest jej mę żem, a ona go pragnie. Może jest to wyłącznie kwestia feromonów i chemii, o której wcześniej rozmawiali, ale co z tego? Wiedziała, że jeszcze chwilę może wytrzymać,
145
lecz jak długo? Dzień? Tydzień? Miesiąc? Prędzej czy później ulegnie pokusie, nie poskromi żądzy, która z każ dym dniem coraz bardziej ją trawiła. Ostatni tydzień prze konał ją, jak trudno jej będzie mieszkać z Nickiem pod jednym dachem - i opierać się jego urokowi. Czy warto więc odmawiać sobie przyjemności? Czy nie lepiej od razu się poddać? Zresztą może ten jeden raz wystarczy? Może wcale nie będzie tak dobrze, aby marzyła o powtórce? Że będzie cudownie, że straci dla Nicka głowę, że będzie pragnęła go jeszcze bardziej - tego ani przez chwilę nie brała pod uwagę. Tak, to na pewno wina herbaty z brandy, powtarzała z uporem maniaka. Nie powinna była rozgrzewać się al koholem. Ale w głębi duszy wiedziała, że wygaduje bzdury. I wiedząc o tym, poddała się, czekając na poca łunek. Nie musiała długo czekać. Nick obrócił się do niej twarzą, po czym wsunął nogę pomiędzy jej uda. Leżała na wznak, jedwabna koszula nocna podjeżdżała jej coraz wyżej, ciało Nicka ocierało się o jej piersi, brzuch. Jego palce przesuwały się to tu, to tam, zatrzymywały na mo ment, łaskotały, pieściły, pobudzały, a potem znów prze suwały się dalej, w nowe miejsce, dostarczały nowych wrażeń. Caroline jęknęła cicho. Jej westchnienia i pomruki co raz bardziej podniecały Nicka. Gdy zsunął jej z ramion koszulę i pocałował w szyję, jego oddech był parzący. - Caro, maleńka - szepnął. - Dlaczego nic nie mó wisz? Czy chcesz, żebym przestał? Jeśli tak, lepiej od
146
razu to powiedz. Bo ostrzegam cię, jeszcze chwila i bę dzie za późno. Zapomnę, że jestem dżentelmenem, a ty moją żoną tylko na niby. To co? Mam przestać? - Nie! Nie! Czy to naprawdę był jej głos, taki dziwny, zdyszany? Caroline z trudem go rozpoznała. Boże, co mi odbiło, że nie kazałam mu przestać? - zastanawiała się nerwowo. Chyba oszalałam! Albo jestem pijana. Nie potrafiła jednak zmienić zdania, coś ją powstrzy mywało, jakaś osobliwa niemoc, ciekawość, żądza. Nick wciągnął gwałtownie powietrze, po czym szybko, jakby nie dowierzał własnemu szczęściu i bał się, że zaraz coś może je zburzyć, zdjął Caroline koszulę nocną oraz maj tki, w których kładła się spać. Następnie pozbył się bo kserek. Caroline zdążyła jedynie zauważyć, że są z je dwabiu, a potem, speszona, szybko odwróciła wzrok. - Maleńka - szepnął Nick, błądząc po niej rękami i wargami; pieścił ją, całował, rozpalał. - Nawet nie wiesz, jak strasznie cię pragnąłem. Cały tydzień cierpia łem katusze, nie mogąc się do ciebie przytulić. Nie umia łem sobie wyobrazić, jak to będzie dalej, mieszkając ra zem, grając przed wszystkimi rolę męża i żony, a zara zem trzymając się od ciebie z daleka. Caro, maleńka, czy jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz? - Tak, Nick - odparła cicho, drżąc z podniecenia. - Nie będziesz rano żałowała? - Może będę, ale nie szkodzi. Kochaj się ze mną, Nick. Proszę cię. - Dobrze, skarbie. Chętnie, choćby i przez całą noc. Jesteś taka piękna, taka gładka, mięciutka...
147
Zacisnął rękę na wzgórku łonowym, po czym przywarł ustami do ust żony, zanim ta zdążyła jęknąć z rozkoszy. Wiła się, skręcała, nie mogąc złapać tchu. Nie była w sta nie logicznie myśleć - w ogóle nie była w stanie myśleć, potrafiła jedynie czuć. Z całej siły przywierała do Nicka; gestami, ruchem starała się przekazać mu swe pragnienia, a pragnęła, żeby w nią wszedł. Pozostawał głuchy na jej prośby; dręczył ją, pieścił, torturował. Zalała ją wezbrana fala pożądania. I zalewała raz po raz, burząc wszelkie napotykane po drodze tamy. Dopiero wtedy Nick się z nią połączył. Przez moment tkwił nie ruchomo; tylko ich serca biły jak szalone. W pokoju pa nowała głęboka cisza, przerywana jedynie trzaskiem tań czących w kominku płomieni. Uśmiechając się łagodnie, pocałował Caroline w usta, po czym leniwie zlizał strużkę potu, która ukazała się między jej piersiami. Następnie, zacisnąwszy ręce na jej biodrach, zaczął się szybko poruszać, aż w końcu opadł na nią bezsilnie. Oddech miał urywany, jakby z trudem go łapał. - Czy tu niedawno nie było zimno jak w psiarni? zapytał po minucie. - Owszem. Ale potem zjawiłeś się ty i podgrzałeś at mosferę - odparła Caroline. Serce wciąż jej łomotało. - Wierz mi, gdybym wiedział, czym się zakończy awaria grzejnika, sam bym go zepsuł już pierwszego dnia. Uśmiechnął się radośnie, odsunął od niej, położył się na wznak i wzdychając błogo, zgarnął ją w ramiona. - Już nie dasz rady unieważnić naszego małżeństwa.
148
Chcesz czy nie, będziesz się ze mną męczyć do końca życia. Nie była pewna, czy mówi serio, czy tylko żartuje, a wolała nie pytać, bojąc się, że zbędzie ją śmiechem. - Aż tak bardzo się tym nie martwię - rzekła cicho. - Przynajmniej wiem, że nie będę marzła podczas długich mroźnych zim, jakie miewamy w Minnesocie. - O tak, na grzanie zawsze możesz liczyć. I zimą, i latem - oznajmił wesoło, tuląc ją do siebie mocniej. Po pewnym czasie, kiedy płomienie przygasły i w sy pialni ponownie zrobiło się chłodno, Nick wstał z łóżka i dorzucił kilka klocków do paleniska. Odczekał moment, a gdy płomienie znów zaczęły harcować, wrócił do łóżka i rozpalił na nowo ogień w Caroline.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kiedy rano otworzyła oczy, w pierwszej chwili po myślała, że wcale nie kochała się z Nickiem w nocy - po prostu to był cudowny sen. Wydało się jej tak dlatego, że leżała w łóżku sama, a w kominku nie płonął naj mniejszy płomień. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że jest naga, w kominku zaś ujrzała stos popiołu. Do myśliła się więc, że małżeństwo jej i Nicka, które miało istnieć wyłącznie na papierze, zostało jednak skonsumo wane. Nick musiał wstać bardzo wcześnie. Po tej stronie łóż ka, na której spał, nie było nawet najmniejszego wgnie cenia w poduszce. O dziwo, drzwi pomiędzy sypialnią a salonem były zamknięte. Zaskoczyło ją to, bo zawsze na noc zostawiała je otwarte, na wypadek gdyby Nick zechciał skorzystać z łazienki. Przez moment różne szalone myśli kłębiły się jej w głowie. Na przykład taka, że Nick przespał się z nią, aby nie mogła unieważnić małżeństwa, po czym zosta wiwszy ją na tym zimowym kanadyjskim pustkowiu, wy jechał do Minnesoty, aby w samotności napawać się sukcesem, cieszyć się z dużej premii, którą Jake obiecał wpłacić mu na konto oraz z innych korzyści finanso wych, na jakie liczył w przypadku rozwodu. Zastanawia-
150
ła się, czy zanim wylecieli z Minneapolis, podpisał w końcu przygotowaną przez Sterlinga intercyzę, czy jednak nie. Nagle przeszył ją dreszcz; zrobiło się jej zimno, słabo, niedobrze. A jeżeli miała rację, nie dowierzając Nickowi? A jeżeli jest jeszcze większym draniem i cwaniakiem od Paula Andersena? Czyżby znów dała się wykorzystać? Nie chciała wierzyć ani w złą wolę Nicka, ani we własną naiwność. Z drugiej strony, dlaczego po wczorajszej namiętnej nocy dziś rano leży w łóżku sama? Dlaczego wychodząc z sypialni, Nick zamknął za sobą drzwi? Na pewno po to, aby móc wymknąć się niepostrzeżenie z domku i uciec od niej jak najdalej! Boże, dlaczego wypiła wczoraj herbatę z brandy? Dla czego pozwoliła Nickowi wejść do łóżka, wziąć się w ra miona, tulić, całować... Babcia będzie wściekła, jeżeli kiedykolwiek się o tym dowie. Wściekła i zawiedziona postępowaniem ukochanej wnuczki. Ojciec też nie będzie krył niezadowolenia. Drżąc ze zdenerwowania, zrzuciła z siebie kołdrę i przeszła do łazienki. Na widok stojących na szafce przy borów toaletowych Nicka poczuła ogromną ulgę. Gdyby postanowił dać dyla, chyba zabrałby swoje rzeczy? Spoj rzała do lustra i nagle nogi się pod nią ugięły. Miejsce ulgi zajął szok. Z lustra bowiem patrzyła na nią kobieta rozpustna - kobieta, która kochała się pół nocy, długo i namiętnie. Splątane, potargane włosy. Pod oczami - ciemne wory z niewyspania. Usta - wciąż lekko spuchnięte od poca-
151 łunków. Liczne drobne zaczerwienienia na szyi, piersiach, biodrach i udach... Zaczerwieniła się, przypomniawszy sobie, jak Nick gładził i całował każdy skrawek jej ciała, doprowadzając ją do szaleństwa. Dotychczas uważała się za osobę nieśmiałą i dość wstrzemięźliwą w okazywaniu uczuć, zwłaszcza w łóż ku; bała się, że może być nie dość atrakcyjną partnerką, która nie potrafi dać mężczyźnie tego, na co on liczy. Może Nick nie uciekł do Minneapolis, pomyślała smęt nie, patrząc na jego kosmetyki, ale uciekł z łóżka - wi docznie nie korciło go, aby rano powtórzyć to, co wy prawiali w nocy. Może spodziewał się czegoś więcej, a ona zawiodła jego oczekiwania? Ni stąd, ni zowąd stanęła jej przed oczami scena, kiedy ostatni raz widziała się z Paulem. Był pijany. Kiedy wyrzuciła go za drzwi, zaczął ją znie ważać, miotać obelgi; najbardziej zabolało ją oskarże nie, że jest kiepską kochanką, bo w łóżku leży jak kło da. Może Nick też tak uważa? W przeciwnym razie dlaczego by opuścił sypialnię, zamykając za sobą drzwi? Wsunąwszy rękę za szklane drzwiczki, najpierw od kręciła kurki i dopiero gdy upewniła się, że leci woda o właściwej temperaturze, weszła do kabiny prysznico wej. Bała się, że za moment wybuchnie płaczem. Była tak pogrążona w smutnych rozważaniach, a w uszach dźwięczał jej szum wody, że nie słyszała kroków Nicka. Podskoczyła przerażona, kiedy otworzył drzwi i stanął obok niej pod lejącym się strumieniem wody. - Nick! Gdzie... Co robisz?
152 Nie wierzyła własnym oczom. Zdumiona jego obec nością, nagle poczuła się zawstydzona i odruchowo przy słoniła rękami piersi. - Jak to co? Biorę prysznic z moją żoną. Boże, my ślałem, że ci dwaj fachowcy od grzejników nigdy nie skończą. Już nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie się wyniosą. Nie wiem, który z nich był gorszy: stary, któremu gęba się nie zamykała, czy młody, który wciąż zaglądał do sypialni. Cholerny podglądacz! Miałem ocho tę go udusić! I gdybyś nie była przykryta po czubek bro dy, pewnie bym drania faktycznie udusił. - To znaczy... To dlatego zerwałeś się z łóżka, zo stawiłeś mnie samą i zamknąłeś drzwi? - Oczywiście. A co myślałaś? Jaki mógłby być inny powód? - Popatrzył na nią z zaciekawieniem, odgarnia jąc jej z twarzy mokry kosmyk. - Nie wiem. Przyszło mi do głowy, że... no, że może cię jakoś zawiodłam - przyznała cicho. - Że okazałam się kiepską kochanką. Zimną, bez inicjatywy. Burknął coś niewyraźnie pod nosem, ale domyśliła się, że rosyjskie słowo, którego użył, oznacza oburzenie. Po chwili ujął ją delikatnie pod brodę i zmusił, żeby popa trzyła mu prosto w oczy. - Czy właśnie coś takiego zarzucił ci ten kretyn An dersen? Tak czy nie? Skinęła bezradnie głową. - Co za drań! Nawet nie wiesz, jak chętnie przemó wiłbym mu do rozumu! A teraz posłuchaj mnie, maleńka. Nie ma zimnych kobiet, są tylko głupi, niewrażliwi i nie kompetentni faceci. Ja na szczęście się do nich nie za-
153
liczam, bo ta noc była dla mnie wspaniała... Sądzę, że dla ciebie również. Nie mylę się, prawda? - Och, nie. Było cudownie - szepnęła. - Tak cudownie, że powinniśmy zaraz wszystko po wtórzyć. Co ty na to? Przypierając ją do mokrej ściany, powoli przycisnął usta do jej warg. Figlarne iskierki w jego oczach zgasły, ustępując miejsca pożądaniu. Pożądaniu, którego nie spo sób było ukryć, gdy stali przytuleni, omywani ciepłym strumieniem wody. Wylecieli z Klonowego Gaju w niedzielę rano i resztę dnia spędzili na przeprowadzce, czyli pakowaniu i prze wożeniu większości ubrań, kosmetyków oraz ulubionych rzeczy Caroline z jej mieszkania w centrum Minneapolis do domku Nicka nad jeziorem. Tego też dnia doszło do pierwszej kłótni między nimi, kiedy to Caroline uparła się, że chce mieć własną, oddzielną sypialnię. - Do licha, Caro! W oczach Nicka dostrzegła zdziwienie, może nawet pretensję. No tak, pomyślała, niechęć żony do spania z mężem w jednym łóżku, w dodatku nie po latach mał żeństwa, ale tuż po powrocie z podróży poślubnej, dla każdego mężczyzny stanowiłaby bolesny cios. - Sądziłem, że celibat już nas nie obowiązuje... - Dlaczego? Bo po wypiciu przyrządzonej przez cie bie herbatki z brandy dostałam pomieszania zmysłów? Słuchaj, Nick, nie twierdzę, że to, co się między nami wydarzyło, było niemiłe. Przeciwnie, to była najwspa nialsza noc w moim życiu, ale... Wszystko dzieje się zbyt
154 szybko, przeraża mnie tak zawrotne tempo. Nie mam kie dy zastanowić się nad sobą, nad własnym uczuciami. Po trzebuję czasu, żeby wszystko sobie przemyśleć, poukła dać w głowie. Pobraliśmy się w bardzo konkretnym celu. Nasza tak zwana podróż poślubna w dość nieoczekiwany sposób wszystko zmieniła. Wcześniej nie planowałam... nie nastawiałam się na... no wiesz. Po prostu nie należę do osób, które zadawala przelotny romans. Jeżeli sypiam z mężczyzną, to dlatego, że go kocham. A my... w każ dym razie uważam, że postąpiliśmy bardzo nierozważnie i nieodpowiedzialnie. - Nierozważnie? Nieodpowiedzialnie? Dlaczego? Uniósł pytająco brwi. - O co ci chodzi, Caro? - O to, że nie... Że... - urwała. Jakoś niezręcznie było jej o tym mówić. Nie była przyzwyczajona do poruszania tak intymnych spraw z mężczyznami. Ale Nick powinien wiedzieć. Wzięła głę boki oddech i po chwili kontynuowała: - Zapewne uznałeś, że... biorę pigułki antykoncep cyjne albo stosuję jakiś inny rodzaj zabezpieczenia. A to nieprawda. Nic nie łykam, niczego nie używam, a wczo raj... nawet nie mieliśmy prezerwatywy. - Chcesz powiedzieć, że równie dobrze mogłaś zajść w ciążę, tak? - Tak. - Skinęła głowę i wystraszona, przygryzła wargi. - Słuchaj, Nick. Koniec twoich problemów z wła dzami będzie również oznaczał koniec naszego małżeń stwa. Oboje dobrze o tym wiemy. Dziecko tylko by nam niepotrzebnie skomplikowało życie. Nie byłoby owocem miłości, lecz niewinną ofiarą dziwnego zbiegu okolicz-
155 ności. Nie możemy ryzykować. Byłoby to nieuczciwe za równo wobec nas samych, jak i wobec dziecka. - Oczywiście. Masz rację - przyznał po dłuższym na myśle. - Przepraszam, maleńka. Nie pomyślałem o tym. - Zrozum, Nick, ja cię o nic nie winię. Jestem do rosła, wiedziałam, na co się decyduję i też mogłam za wczasu pomyśleć o możliwości zajścia w ciążę. To tak samo moja wina. Pytałeś mnie, czy jestem pewna, miałam szansę się wycofać, ale z niej nie skorzystałam. Teraz jednak... Sądzę, że popełniliśmy błąd. I wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli... jeśli zapomnimy o tym, co wydarzyło się w Klonowym Gaju. - Jeżeli naprawdę tego chcesz... - Tak, chcę - skłamała. Odwróciła twarz, żeby nie widział łez, które napłynęły jej do oczu. Bo w głębi serca pragnęła czegoś całkiem innego: prawdziwej miłości, prawdziwego małżeństwa, dzieci, wspólnych wyjazdów. Marzyła o tym, aby Nick wziął ją w ramiona i oznajmił, że on też tego pragnie. Ale tak się nie stało. Zamiast ją przytulić, rzekł: - W porządku, Caro. Rozumiem. I skoro ci na tym zależy, oczywiście dostosuję się do twoich życzeń. Chwycił walizki i wniósł je na górę, po czym skręcił w prawo; domyśliła się, że kieruje się do tej samej sy pialni, w której spędziła już jedną noc, położonej na dru gim końcu korytarza od jego własnej. Ogarnął ją straszliwy smutek. Zamrugała oczami, pró bując powstrzymać łzy. Miała ochotę pobiec za Nickiem na górę, wołając, żeby zawrócił, bo zmieniła zdanie i jed-
156 nak chce dzielić z nim łoże. Z trudem zwalczyła tę po kusę. Seks z Nickiem był fantastycznym przeżyciem. W tej sprawie absolutnie nie kłamała. Ale to był tylko seks, fizyczna rozkosz, nic poza tym. Owszem, Nick czuł wobec niej pożądanie, owszem, był jej wdzięczny, że uchroniła go przed deportacją, ale to wszystko. Nie ko chał jej. A ona... musi zapanować nad uczuciem do nie go, stłamsić je w zarodku. Wiedziała bowiem, że miłość bez wzajemności prowadzi do cierpienia i łez. Nie chciała znów mieć złamanego serca. Z drugiej strony, nie chciała też spać sama, tuląc do piersi poduszkę, zamiast tulić się do męża. Przygnębiona, westchnęła ciężko i powłócząc noga mi, ruszyła na górę, żeby rozpakować walizki i poukła dać w szafach ubrania. W sypialni na drugim końcu korytarza Nick, zasępio ny, położył się na łóżku. Leżał z rękami splecionymi pod głową, tępym wzrokiem wpatrując się w sufit. Cały dzień myślał tylko o jednym: żeby znów kochać się z Caroline. Do jasnej cholery, jest jej mężem! Ma prawo z nią sypiać! Chociaż całkiem logicznie uzasadniła powód swojej od mowy, zastanawiał się, czy mówiła prawdę. O ile się orientował, w dzisiejszych czasach niemal wszystkie młode, niezamężne kobiety stosowały taką lub inną formę antykoncepcji. Jeżeli Caroline faktycznie ni czego nie stosowała, dlaczego go nie uprzedziła? Nasu nęła mu się tylko jedna odpowiedź: kłamała; nie chciała ranić jego uczuć i dlatego powiedziała, że boi się ciąży; a wtedy, w Klonowym Gaju, chciała miłym akcentem za kończyć podróż poślubną.
157
Albo może tam, z dala od cywilizacji, myślała co in nego, a po powrocie do Minneapolis zaczęła mieć wąt pliwości? Może uznała, że on nie jest dla niej odpowied nią partią? Trudno ją za to winić. W końcu nie był człowiekiem, w którym się zakochała; był człowiekiem, któremu została podsunięta przez rodzinę, aby chronić go przed deportacją. Człowiekiem, któremu Jake Fortune zapłacił, by poślubił jego córkę i kontynuował badania nad magicznym kremem. Psiakość! Gotów był się założyć, że gdyby nie „Ma rzenie", Caroline nigdy nie zgodziłaby się wyjść za niego za mąż. Dziesięć dni temu wzruszyłby ramionami. Oczy wiście wolałby nie wracać do Rosji, ale mógł wystąpić na drogę sądową... A teraz? Któż by przypuszczał, że on, Nick Valkov, zakocha się w swojej żonie? Na śmierć i życie... Miała wszystko, co powinna mieć kobieta: była pięk na, elegancka, odznaczała się inteligencją, odnosiła suk cesy, ale w przeciwieństwie do wielu pań na wysokich stanowiskach, nie rozpychała się łokciami ani nie szła do celu po trupach. Cechowała ją słodycz, nieśmiałość, wrażliwość, a to sprawiało, że była pełna wdzięku i nie zwykle kobieca. Im dłużej przebywał w jej towarzystwie, tym lepiej zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że w głębi duszy Caroline jest małą, zagubioną dziewczyn ką, którą niesłychanie łatwo zranić. Na moment dopuściła go do siebie. Otworzyła się przed nim, pozwoliła mu się zbliżyć. Ale teraz niczym ślimak znów schowała się do muszli; uciekła, żeby nikt nie mógł jej dotknąć czy skrzywdzić.
158
Nick nie zamierzał się jednak poddać; chciał ją od zyskać. Miał nadzieję, że cierpliwością i spokojem uda mu się pokonać jej strach oraz nieufność. Nie wyobrażał sobie, aby mógł ją stracić, aby mógł iść dalej przez życie sam. Bez względu na to, co ona o tym wszystkim myśli, rozwód absolutnie nie wchodzi w grę. Gdyby zaszła taka konieczność, gotów był sam skła dać na siebie donosy i całymi latami zmagać się z urzę dem imigracyjnym!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Właśnie od tego rozpoczął swój dzień, kiedy w po niedziałek rano zjawił się w pracy: od zmagań z wła dzami. Dwóch przedstawicieli urzędu imigracyjnego cze kało na niego w gabinecie na terenie laboratorium. Sie dzieli w wygodnych fotelach stojących naprzeciw biurka, ale na widok Nicka poderwali się na nogi i szybko wyjęli z kieszeni legitymacje służbowe. - Doktor Valkov? Dzień dobry, jestem Lyndon Ho ward z Urzędu Imigracji i Naturalizacji - przedstawił się wyższy z dwójki. - A to jest mój partner, Brody Shef field. Chcielibyśmy z panem porozmawiać, jeśli może nam pan poświęcić chwilę... - Oczywiście, panowie - odparł Nick, ściskając wy ciągnięte w swoją stronę dłonie. - Proszę, usiądźcie. Zajęli te same fotele, na których siedzieli wcześniej. Howard, który najwyraźniej był starszy rangą od swego towarzysza, odchrząknął. Potem z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął okulary dwuogniskowe oraz koper tę, z której wydobył arkusz papieru. Włożywszy okulary na nos, popatrzył na list. - Doktorze Valkov, przypuszczam, że kilka dni temu otrzymał pan kopię tego listu. W liście został pan po proszony o zgłoszenie się do lokalnego urzędu imigra-
160 cyjnego, o oddanie zielonej karty i poddaniu się depor tacji ze Stanów Zjednoczonych. - Owszem - przyznał Nick. - Czy wolno mi zatem spytać, dlaczego pan nie wy konał polecenia? - Ponieważ w tym czasie, kiedy przyszedł list, ja aku rat brałem ślub - wyjaśnił uprzejmym tonem, cały czas mając się na baczności. - Według informacji, jakie otrzy małem od prawnika, ślub z obywatelką amerykańską sprawia, że bez względu na to, jak bardzo chcieliby pa nowie pozbyć się mnie ze Stanów, teraz nie jest to już możliwe. - Nie do końca jest to prawdą, o czym z pewnością prawnik również pana poinformował. Otóż jeżeli urząd imigracyjny uzna, że małżeństwo zostało zawarte tylko w jednym celu, a mianowicie żeby ratować pana przed deportacją, możemy je unieważnić. - Doskonale to rozumiem. Powinien pan jednak wie dzieć, że żona i ja spotykaliśmy się od dłuższego czasu. Planowaliśmy się pobrać późną wiosną albo wczesnym latem. List od państwa popsuł nam szyki. Oczywiście najbardziej zawiedziona była żona; nastawiała się na hu czne wesele, na które zamierzaliśmy zaprosić całą rodzinę oraz wszystkich przyjaciół. Ale list zmusił nas do szyb kiego działania. Zamiast urządzać huczne wesele, pod reptaliśmy do gmachu sądu i wzięliśmy cichy ślub cy wilny. - Czyżby? - W głosie Howarda pobrzmiewała nuta sceptycyzmu. - Bardzo ładną zaserwował nam pan hi storyjkę, doktorze Valkov. Sądzę, że nie będzie pan miał
161 nic przeciwko temu, abyśmy sprawdzili, czy pokrywa się z prawdą? - Oczywiście, że nie. Jeżeli panowie chcą, mogę na tychmiast poprosić żonę, aby do nas przyszła - zapro ponował Nick. - Gdyby pan był łaskaw... Sięgnąwszy po słuchawkę, Nick wystukał wewnętrzny numer do Caroline. - Dzień dobry, kotku. To ja. Czy bardzo jesteś teraz zajęta? Bo są u mnie dwaj panowie z urzędu imigracyjnego, którzy pragną zamienić z tobą parę słów. Byłbym ci ogromnie wdzięczny, gdybyś wpadła tu na moment... Tak? Dobrze. Czekamy. Odłożył słuchawkę na miejsce i powiódł wzrokiem po swoich gościach. - Żona już idzie. - Doskonale. A tymczasem może mógłby pan odpo wiedzieć nam na kilka pytań? - Proszę bardzo. - Brody... - Howard zwrócił się do swojego partnera. - Rób notatki. A więc, doktorze Valkov, gdzie pan poznał swoją przyszłą żonę? - W pracy. W Fortune Cosmetics. Żona jest szefem do spraw marketingu. My... któregoś dnia, spiesząc się na zebranie, zderzyliśmy się na korytarzu. Od tego się wszystko zaczęło. Żona, to znaczy wtedy jeszcze nie była moją żoną, od dawna bardzo mi się podobała. Miałem nadzieję, że może ja też nie jestem jej obojętny. W każ dym razie zdobyłem się na odwagę i zaprosiłem ją na kolację...
162 - Przyjęła zaproszenie? - Tak. Pojechaliśmy do mojego domu nad jeziorem. Przygotowałem skromny posiłek: sałatkę, świeżą bagietkę oraz pysznego Straganowa. Później wypiliśmy po kieli szku wina i słuchaliśmy muzyki. Jeśli dobrze pamiętarn, Czajkowskiego. - Kiedy ta kolacja miała miejsce? - spytał Howard. - Nie jestem pewien - skłamał Nick. - Kilka mie sięcy temu. - I od tamtej pory regularnie się państwo widują? - Tak. - A kiedy się państwo zaręczyli? - Niedługo przed otrzymaniem tego listu. Caro, ma leńka, już jesteś? - Nick obszedł biurko, wziął żonę w ramiona i pocałował lekko w usta. - Przedstawiam ci panów Howarda i Sheffielda z Urzędu Imigracji i Naturalizacji. Panowie, moja żona Caroline Fortune Valkov. - Powiedział pan: Fortune? - zdumiał się Sheffield. Wytrzeszczając oczy, popatrzył z niepokojem na swe go przełożonego; przypuszczalnie zastanawiał się, czy jednak nie zaszła jakaś pomyłka. - Tak, zgadza się - potwierdziła chłodno Caroline, uściskiem dłoni witając się z przedstawicielami urzędu, którego bardzo ostatnio nie lubiła. - Jestem najstarszą wnuczką Kate Fortune i, jak Nick zapewne panom wspo mniał, wiceprezesem do spraw marketingu w Fortune Cosmetics. Zazwyczaj nie były to informacje, których udzielała każdemu, i to tuż po powitaniu. Ale w tej sytuacji wolała
163 zachować się przezornie, powołać się na koligacje ro dzinne i wywrzeć na urzędnikach jak najkorzystniejsze wrażenie. Wiedziała, że poślubiając Nicka, aby chronić go przed deportacją ze Stanów, złamała prawo. Mogła jej za to grozić kara, począwszy od kary grzywny, a skoń czywszy na... - Przykro mi, jeśli przeszkodziliśmy pani w pracy, pani Valkov. Musimy jednak zadać pani kilka pytań. Mam nadzieję, że pani to rozumie. - Howard wskazał jeden z wolnych foteli. - Proszę, może pani usiądzie. - Tak, oczywiście. Caroline podeszła do biurka i zajęła miejsce jak naj bliżej męża. Serce biło jej mocno, chociaż wielokrotnie ćwiczyli z Nickiem tę scenę. Żałowała, że nie ma włosów upiętych w kok ani oku larów na nosie, za którymi mogłaby się skryć; że zamiast włożyć dziś do pracy elegancki klasyczny kostium od Chanel, posłuchała Nicka i włożyła modny, nieco ekstra wagancki strój od Versacego, na którego kupno namówiła ją Allie, kiedy parę miesięcy temu wybrały się razem po zakupy. Oczywiście, nie zdawała sobie sprawy, że wygląda równie atrakcyjnie jak Cindy Crawford, a może nawet bardziej intrygująco od słynnej modelki, i to w dniu, gdy ta jest wypoczęta i przygotowana do sesji zdjęciowej przez najlepszych stylistów. Nie wiedziała również, o czym myślą dwaj przedstawiciele władz, gdy tak na nią patrzą - a myśleli oni, że doktor Valkov musiałby być kretynem, aby nie poślubić kobiety tak pięknej i bo gatej.
164 Howard rozpoczął wywiad, zadając Caroline wiele tych samych pytań, jakie przed chwilą zadał jej mężowi. Po serdecznym, pełnym zachęty uśmiechu Nicka Caroline zorientowała się, że doskonale sobie radzi z odpowie dziami; że troszkę klucząc i troszkę mijając się z prawdą, nie popełniła na razie żadnych większych błędów. - Pani Valkov, z góry przepraszam za moje następne pytanie - rzekł Howard. - Wiem, że to są sprawy bardzo intymne, ale niestety muszę o nie spytać. Często się bo wiem zdarza, że pary biorące ślub po to, aby jedno z nich mogło uniknąć deportacji, nie sypiają ze sobą, żyją, że tak powiem, w celibacie, aby później bez kłopotów moż na było ich małżeństwo unieważnić. A zatem proszę mi powiedzieć, czy państwa małżeństwo zostało skonsumo wane? Caroline poczuła gorące wypieki na policzkach. Nie potrafiąc wydobyć z siebie głosu, skinęła głową. Zawsty dzona i przerażona, zastanawiała się, czy ta wiadomość przypadkiem nie trafi do jej babki i ojca, a jeśli trafi, to co wtedy? - Dopiero wróciliśmy z podróży poślubnej - dodał rzeczowo Nick. - Dziś jest nasz pierwszy dzień w pracy. Spędziliśmy tydzień w Klonowym Gaju, uroczym ośrod ku tuż za granicą kanadyjską. Jeśli chcą panowie spraw dzić, służę adresem i numerem telefonu do ośrodka. Na pewno nas zapamiętali. Mieszkaliśmy w domku dla no wożeńców, a ostatniej nocy wysiadło ogrzewanie i mu sieliśmy wzywać kogoś do naprawy grzejnika, bo inaczej zamarzlibyśmy na śmierć. - Byłbym wdzięczny za adres i telefon - oznajmił
165
Howard, unosząc się z fotela. - Myślę, że to już wszyst ko. Prawdę mówiąc, nie sądzę, aby urząd miał jakiekol wiek powody, żeby dalej państwa niepokoić. Gdybyśmy jednak potrzebowali dodatkowych informacji, pozwolę sobie złożyć państwu jeszcze jedną wizytę. - Bardzo proszę. Zawsze nas pan tu znajdzie. - Nick również wstał z fotela i podał urzędnikowi kartkę, na której zanotował adres Klonowego Gaju i numer telefo nu. - Aha, jeszcze jedno. Nie wiem, skąd wam przyszedł do głowy pomysł, że pracowałem w KGB. Jestem che mikiem, tylko i wyłącznie chemikiem. Nigdy nie zajmo wałem się żadnym szpiegostwem. Na miłość boską, czy gdybym był agentem i zbierał informacje dla Rosji, mar nowałbym czas, pracując w firmie produkującej kosme tyki? Myśli pan, że chowam do tubek ze szminką jakieś urządzenia nadawcze? A miniaturowe kamery do puderniczek? Że mam w bucie ukryty telefon i rozmawiając z szefostwem w Moskwie, melduję się jako „Orzeł Dwa" albo „Lis Trzy"? Bo jeśli tak, to obejrzał pan zbyt wiele głupawych seriali o szpiegach. Sheffield parsknął śmiechem, ale widząc gniewne spojrzenie swego zwierzchnika, szybko spochmurniał. - Może to, co robimy, wydaje się panu zabawne, do ktorze Valkov - rzekł Howard. - Jednakże my, Amery kanie, poważnie traktujemy sprawy związane z naszym bezpieczeństwem. Życzę państwu miłego dnia. Kiedy mężczyźni opuścili gabinet, Caroline podeszła do Nicka i z zatroskaniem kładąc rękę na jego ramieniu, spytała: - Myślisz, że to już koniec? Że nam uwierzyli? Że
166
Howard mówił prawdę, iż urząd nie powinien mieć dal szych powodów, aby nas nękać czy nachodzić? - Nie wiem. Ale wiem jedno: trudno im będzie udo wodnić, że kłamiemy. Sami mają tego świadomość. Cał kiem niechcący dałaś im do zrozumienia, że występując przeciwko nam, wystąpią przeciwko imperium Fortu ne'ów. To dość przerażająca myśl, zwłaszcza dla kogoś, kto zna panujące w Minneapolis stosunki. Dziękuję, ma leńka. Schyliwszy głowę, pocałował żonę w usta. Kiedy nie zaprotestowała ani nie cofnęła się urażona, mocniej ja przytulił. Świat zawirował jej przed oczami. Na ustach męża czuła smak czarnej kawy, którą zawsze pijał na śniadanie, oraz smak papierosów marki Player's, które tak namiętnie palił. Jego skóra i włosy pachniały mydłem, wodą kolońską i dymem. Z całej siły przytulił ją do siebie, a wtedy poczuła, jak bardzo jest podniecony. Pomyślała sobie, że pewnie za chwilę zamknie drzwi na klucz, żeby nikt ich nie zaskoczył, a potem położy ją na kanapie lub podłodze i... Pragnęła tego. O niczym bar dziej nie marzyła. Ale wiedziała, że nie powinna ulegać pokusom. - Nick, Nick... Nie... - szepnęła, odsuwając się. Po łożyła ręce na jego szerokiej klatce piersiowej, by utrzy mać chociażby ten półmetrowy dystans. - Muszę wracać do pracy. Ty zresztą też. Wizyta tych panów już i tak pokrzyżowała mi plany. Mary musiała odwołać jedno spotkanie, na które byłam umówiona, a drugie przesunąć na później. Poza tym wydaje mi się, że... że w firmie aż huczy od plotek.
167
- To prawda - przyznał Nick. Uśmiechając się smutno, opuścił ręce i cofnął się o krok. Oczami jednak wciąż pożerał żonę. Miała rację. Podczas ich tygodniowej nieobecności plotki lotem błyskawicy rozeszły się po wszystkich pię trach firmy. Uświadomili to sobie dziś rano, gdy tylko weszli na teren gmachu. Wszędzie - na parkingu, w win dzie, na korytarzach - ludzie przyglądali im się z zacie kawieniem. Kilka osób powitało ich słowami: „Hej, po dobno się pobraliście?", wyraźnie oczekując jakiegoś po twierdzenia lub zaprzeczenia. Nie odpowiadali na żadne pytania lub przyjazne za czepki. Nick uśmiechał się tajemniczo, a Caroline, ru mieniąc się po uszy, spuszczała skromnie oczy: przerażała ją myśl, że znów może stać się obiektem plotek. Była już jedną nogą na korytarzu, kiedy nagle się od wróciła. - Ojej, zapomniałabym ci powiedzieć! Babcia prosiła, żebyśmy zjedli z nią lunch. O dwunastej w jej gabinecie. Chyba powinniśmy jej wspomnieć o wizycie tych panów? - Chyba tak - odparł. - Chociaż sprawiali wrażenie usatysfakcjonowanych naszymi wyjaśnieniami, to nigdy nic nie wiadomo. Mogą jeszcze wrócić. - Oby nie! - jęknęła. - Jedna taka rozmowa w zu pełności mi wystarczy! Do zobaczenia u babci! Oddalając się korytarzem, miała dziwne przeczucie, że Nick odprowadza ją wzrokiem, podziwiając jej syl wetkę, płynne ruchy, kołyszące biodra... Nie, powtarzała sobie w duchu, nie możesz się od wrócić. Nie możesz i już!
168 Stał oparty o framugę drzwi, z rękami wsuniętymi do kieszeni spodni, i patrzył na odchodzącą kobietę. Gdyby w tym momencie ktoś na niego rzucił okiem, natychmiast by się zorientował, o czym myśli. Kiedy w końcu Caroline obejrzała się przez ramię, posłał jej szelmowski uśmiech, a potem zawołał coś po rosyjsku. Nie znała sen su tych słów, ale podejrzewała, że znaczą coś bardzo, bardzo nieprzyzwoitego. Miała głęboką nadzieję, że nikt w laboratorium nie mówi po rosyjsku.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Ich życie wkrótce zaczęło się toczyć spokojnym, usta bilizowanym rytmem. Wstawali wczesnym rankiem, na zmianę szykowali śniadanie, które wspólnie jedli, rozmawiając, przegląda jąc prasę, słuchając CNN. Potem wsiadali do samochodu i razem jechali do biura. Już na samym początku Nick stwierdził, że nie ma potrzeby odbywać tej samej drogi dwoma autami. - O tej porze roku drogi bywają śliskie - rzekł z po ważną miną, głaszcząc żonę po włosach. - Lepiej, żebyś po nich sama nie jeździła, zwłaszcza po ciemku. W te dni, kiedy musieli, lub gdy jedno z nich musiało zostać w pracy dłużej, nocowali w dawnym mieszkaniu Caroline w centrum miasta; na wszelki wypadek oboje trzymali tam po kilka kompletów ubrań. W pozostałe dni wracali na noc do domu nad jeziorem, który Caroline szybko pokochała i w którym - dzięki drobnym zmia nom, jakie wprowadziła - panowała coraz bardziej przy tulna, rodzinna atmosfera. Po przyjeździe przebierali się w jakieś luźniejsze stro je i razem szykowali kolację, a potem siadali w salonie przy kominku i grali w karty, w gry planszowe, słuchali muzyki albo czytali coś na głos. Ku zdumieniu i radości
170 Caroline okazało się, że Nick - podobnie jak ona uwielbia klasyków oraz poezję. - Nie pojmuję, dlaczego cię to tak dziwi - powiedział kiedyś, widząc jej reakcję. - Bo w dzisiejszych czasach naprawdę mało ludzi czyta klasyków, a poezji chyba już nikt. - W takim razie biedni nie wiedzą, co tracą. W teks tach ukochanych przez nas, a przez innych lekceważo nych, pojawiają się najpiękniejsze myśli i sformułowania, wyrażone językiem posiadającym własną melodię, włas ny rytm, własną duszę. No, na co dziś masz ochotę? Na Wordswortha czy Tennysona? - Och, na Tennysona! Najchętniej na któryś z roman sów rycerskich w „Idyllach króla". Nick otworzył książkę i zaczął czytać, Caroline zaś, rozkoszując się winem i ciepłem buchającym z kominka, przeniosła się myślami w odległy świat króla Artura i ry cerzy Okrągłego Stołu. W biurze kontynuowali pracę nad „Marzeniem": Ca roline starała się dopiąć na ostatni guzik wszystkie ele menty kampanii reklamowej, Nick natomiast prowadził intensywne badania, poszukując brakującego składnika. Czasem zdarzało się, że byli wieczorem jedynymi oso bami w budynku. Wówczas, około szóstej lub siódmej, Nick zjawiał się w pokoju żony z pojemniczkami peł nymi chińskiego lub włoskiego jedzenia. Wspólnie zja dali kolację, po czym każde wracało do swoich obowiąz ków. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, a za razem tak przerażona. Bo mimo że usiłowała trzymać
171
Nicka na dystans, nie angażować się uczuciowo, trakto wać go jak kolegę z pracy, któremu wyświadcza przy sługę, zupełnie się jej to nie udawało. Ciągle zadawała sobie pytanie: Caro, jak mogłaś do tego dopuścić? Wie działa, że nie o to chodziło jej babce i ojcu, kiedy wy stąpili z propozycją ślubu. Gdyby poznali prawdę, na pewno przeżyliby szok. Ale gotowa byłaby stawić im czo ło, narazić się na ich gniew oraz dezaprobatę, gdyby wie rzyła, że kiedyś Nick zdoła ją pokochać, tak jak ona ko chała jego. Podejrzewała jednak, że takiej szansy nie ma. Owszem, Nick zachowywał się jak kochający, troskliwy mąż, ale obiecał to Kate i po prostu dotrzymywał słowa, nie chciał bowiem stracić pracy ani prawa do pobytu w Stanach. Był miły i uczynny z obawy przed deporta cją. Jeśli czasem się zapominał, jeśli całował Caroline namiętnie, jakby łączyło ich prawdziwe uczucie, a nie małżeński kontrakt, jeśli czasem próbował zaciągnąć ją do łóżka, wynikało to nie miłości do niej, lecz z pożą dania, z chemii, w której to dziedzinie był przecież mi strzem. Powzięła stanowczą decyzję, że musi wybić sobie mi łość z głowy, przestać się łudzić, że cokolwiek się zmieni. Cały czas myślała o Nicku; źle funkcjonowała, nie była w stanie skupić się na pracy. Dwa razy spóźniła się na zebranie, a raz całkiem o zebraniu zapomniała. Miała szczęście, że Kate, zajęta innymi sprawami, nie zwróciła dotąd uwagi na jej niesumienność i roztargnienie. Wsunąwszy skoroszyt pod pachę, wyrzuciła puszkę po dietetycznej coli do stojącego nieopodal pojemnika
172
na surowce wtórne, po czym energicznym krokiem skie rowała się do swojego gabinetu. Cały ranek spędziła na oglądaniu przygotowanych przez grafików projektów do reklamy prasowej „Marzenia". Przegapiła porę lunchu, a w brzuchu coraz bardziej burczało jej z głodu. No cóż, będzie musiała zadowolić się kanapką albo batonem z au tomatu. Z niechęcią myślała o stercie papierów, jaka cze kała na jej biurku. Nagle usłyszała za sobą głos: - Caroline! Caroline, poczekaj! O Boże! - jęknęła w duchu. Zerknąwszy przez ramię, zobaczyła podążającego za nią Paula Andersena. Rozej rzała się dookoła, mając nadzieję, że może jeszcze kogoś dostrzeże, lecz korytarz był pusty. Przyśpieszyła kroku. - Caroline! - Dobiegłszy do niej, Paul chwycił ją za łokieć i zmusił, by stanęła. - Przecież słyszałaś, jak cię wołam. Dlaczego nie zaczekałaś? - Nie przyszło ci do głowy, że może nie chcę z tobą rozmawiać? Uważam, że nie mamy sobie więcej nic do powiedzenia, ani teraz, ani w ogóle. Bądź łaskaw mnie puścić! - No, nie wygłupiaj się. Chyba możesz mi poświęcić chwilę? Przynajmniej tyle jesteś mi winna. - Mylisz się, Paul. Nic ci nie jestem winna. A teraz puść mnie. Szarpnęła ręką i oswobodziwszy się, ruszyła przed siebie. Sądząc po jego oddechu, podejrzewała, że do lun chu zamówił sobie ze dwa lub trzy kieliszki martini. Jakoś nie potrafił zrozumieć, że w obecnych czasach nie pije
173
się w godzinach pracy alkoholu, nawet do posiłku; pije się wyłącznie sok lub wodę mineralną. Mając w pamięci jego zachowanie, kiedy pijany usi łował się do niej dobrać i musiała wyrzucić go z mie szkania, wolała nie czekać na to, co tym razem będzie chciał jej zademonstrować. - Zostaw mnie w spokoju, Paul - powiedziała, wi dząc, że idzie za nią. - Bo zawołam strażnika. - Chciałem cię tylko spytać, czy to prawda, że wy szłaś za Nicka Valkova. - To nie twoja sprawa, Paul. - A czyja, jak nie moja? Do jasnej cholery! Byliśmy zaręczeni, Caroline! Sądziłem... miałem nadzieję, że kie dyś do siebie wrócimy. Wiem, że twoja rodzina zniechę ciła cię do mnie, nagadała ci różnych bzdur, że niby ko cham wyłącznie pieniądze, ale to nieprawda. - Nie? - Nie. - Jakoś ci nie wierzę, Paul. A teraz odejdź i zostaw mnie w spokoju! - Nosicie obrączki, i ty, i on. Więc dlaczego nie chcesz się przyznać do ślubu, co, Caroline? A wiesz, co ludzie mówią? Że twoja rodzina zapłaciła Nickowi, żeby się z tobą ożenił. Że kupiła ci męża, bo groziło ci sta ropanieństwo. Interesuje mnie jedno: dlaczego akurat on? Dlaczego on, a nie ja? Czym się różnimy? Ja przynaj mniej cię kochałem. Na swój sposób, ale cię kochałem. - Jesteś obrzydliwy - oznajmiła lodowatym tonem. Czuła się upokorzona jego słowami. To niemożliwe, próbowała się pocieszyć. Ten drań kłamie. A jeśli nie,
174 to pewnie sam puścił plotkę o „kupionym" mężu! To do niego całkiem podobne! Miał na tyle podły i złośliwy charakter, że nie zawahałby się, aby w ramach zemsty obsmarować byłą narzeczoną. Caroline westchnęła cięż ko. Skąd by wszyscy w firmie wiedzieli, że Jake Fortune wpłacił Nickowi premię w dniu ślubu? Ojciec tego nie ogłaszał, Nick też nie. Najgorsze było to, że nie wiedziała, jak tej plotce prze ciwdziałać. Zbliżała się do drzwi swojego gabinetu. Paul wciąż za nią kroczył, cały czas mamrocząc coś pod nosem. Po nownie złapał ją za łokieć. Tym razem nie zdołała się oswobodzić. - Paul, to boli - powiedziała cicho. Kątem oka widziała swoją sekretarkę, która siedziała w sąsiednim pokoju przy biurku i rozmawiała przez te lefon. Nie chciała urządzać Paulowi sceny, w dodatku na oczach Mary, i narażać się na kolejne plotki. - Idź stąd, dobrze ci radzę. Mary dzwoni po strażnika - skłamała. Oczywiście nie miała najmniejszego pojęcia, z kim Mary rozmawia. Dowiedziała się o tym dziesięć sekund później, kiedy rozsunęły się drzwi windy i ze środka wy skoczył Nick, ledwo tłumiąc wściekłość. - Zabierz łapy od mojej żony, Andersen, bo gorzko pożałujesz! - ryknął, zmierzając w stronę Paula. - Nick! - Odetchnęła z ulgą na widok męża. - On trochę wypił - rzekła, jakby próbując wytłumaczyć za chowanie Paula. Bała się, że może dojść do rękoczynów, ale jej były
175
narzeczony okazał się zbyt wielkim tchórzem. Kiedy uj rzał kroczącego korytarzem Nicka, odwrócił się i ruszył pośpiesznie w przeciwnym kierunku. Caroline chwyciła męża za rękę. - Zostaw go, Nick. Wystarczy, że go przepędziłeś. - Nic ci nie jest, maleńka? - Nie. Po prostu uparł się, że musi ze mną poroz mawiać. - Bydlak, cholera! - Nick zacisnął gniewnie usta. Gdyby twoja sekretarka nie zadzwoniła do laboratorium i nie powiedziała mi, co się tu dzieje, mógł ci wyrządzić krzywdę. Idę na górę do Kate i poproszę ją, żeby na tychmiast go zwolniła. Od dawna uważam, że ten drań nie zasługuje na to, żeby pracować dla Fortune Cosmetics. A jego dzisiejsze zachowanie przeważyło szalę. Je stem pewien, że Kate przyzna mi rację! Caroline nie zdołała wyperswadować mu tego po mysłu. - Nie kłóć się ze mną, maleńka. Nie zamierzam dłu żej tolerować obecności tego drania. Już raz próbował cię zgwałcić. Nadal coś do ciebie czuje, a poza tym za bardzo lubi alkohol. Zrozum, często zostajesz w pra cy po godzinach, jesteś sama na całym piętrze. Co bę dzie, jeśli któregoś dnia on wpadnie na pomysł, żeby cię odwiedzić, a potem nagle się na ciebie rzuci? Kto usłyszy twoje krzyki? Nie, on musi odejść! Nawet nie próbuj go bronić! Wysłuchawszy Nicka, Kate Fortune bez wahania przy znała mu słuszność. - Dziecko moje - zwróciła się do wnuczki - dlacze-
176
go nie opowiedziałaś mi wszystkiego o Paulu? Gdybym znała prawdę, już dawno bym go wylała. Starsza pani podniosła słuchawkę i połączyła się z działem, w którym pracował Paul. Nie wdając się w szczegóły, poinstruowała szefa działu, aby natychmiast go zwolnił. Odłożywszy słuchawkę, skierowała wzrok na Nicka. - Dziękuję ci, mój drogi. Dobrze zrobiłeś, informując mnie o Paulu. Jestem ci naprawdę wdzięczna. Aż mnie ciarki przechodzą na myśl, że mógł wyrządzić Caroline krzywdę. - Nie dziękuj, Kate. W końcu Caro to moja żona. Mam obowiązek dbać o jej bezpieczeństwo. Ma obowiązek, pomyślała smętnie Caroline. No jasne. To jedyny powód, dlaczego przybył jej na ratunek i do magał się zwolnienia Paula. Bo mąż ma obowiązek dbać o żonę. - A tak w ogóle to co u was słychać? - spytała Kate. - Jak sobie radzicie? - Świetnie. Naprawdę świetnie - odparł Nick. - Caro wprowadziła się do mojego domu nad jeziorem i w ciągu paru tygodni zdołała stworzyć nam przytulne gniazdko. Poza tym razem wyjeżdżamy do pracy i razem wracamy, więc nie musi podróżować sama po ciemnych wiejskich drogach. A panowie z imigracyjnego więcej się nie po jawili. - Doskonale. - Chociaż Kate uśmiechnęła się, spoj rzenie miała zamyślone. Nie uszło jej uwagi, że wnuczka prawie się nie odzywała. - A jak się posuwa praca nad moim magicznym kremem? Przepraszam, że ciągle o nie-
177
go dopytuję, ale tak bardzo jestem podniecona „Marze niem", że nie umiem się powstrzymać. - Zauważyłem. - Nick uśmiechnął się szeroko. Wprawdzie jeszcze nie skończyliśmy badań, ale dziś wy gląda to następująco: przypuszczalnie składnikiem iks jest roślina, która występuje tylko w dżungli amazońskiej. Jej łacińska nazwa brzmi floris virginis. Kwiat dziewiczy. Ale Indianie zamieszkujący Amerykę Południową nazy wają go kwiatem młodości, bo podobno posiada właści wości odmładzające. Tyle że na razie nie mamy stupro centowej pewności, czy ten kwiat faktycznie istnieje. Krą żą o nim opowieści, ale może są to jedynie bajki, legendy, mity nie mające żadnego potwierdzenia w rzeczywisto ści. Trzeba przeprowadzić dokładniejsze badania. Nie ma sensu ruszać na poszukiwanie czegoś, co być może jest tylko omamem, ułudą. W tej chwili badamy właściwości innych roślin o zbliżonym działaniu. Musimy się upew nić, czy niczego nie przeoczyliśmy. Wydaje mi się, że nie, toteż nie zdziw się, Kate, jeśli niedługo poproszę cię o fundusze na wysłanie małej grupy badaczy do dżungli amazońskiej. - Dobrze, nie zdziwię się - oznajmiła Kate. Nie wiedziała, jakim cudem zdołała pohamować pod niecenie i radość, które ją przepełniały. Fundusze na wy słanie grupy do dżungli? Nie ma takiej potrzeby, Nick, pomyślała w duchu. Teraz, gdy już wiem, czego szuka my, sama polecę do Ameryki Południowej i sama znajdę ten cudowny kwiat! Parę minut później, całkiem nieświadomi planów star szej pani, młodzi małżonkowie opuścili jej gabinet i ru-
178
szyli w kierunku wind. Zanim jednak do nich dotarli, Nick chwycił żonę za rękę i wciągnął ją do małej salki konferencyjnej. Wewnątrz było pusto i ciemno; światło, gdy je włączył, nie zdołało rozproszyć mroku. Widocznie ktoś niedawno oglądał w salce slajdy lub film i specjalnie ustawił regulator światła na minimum. Ku zdziwieniu Caroline Nick zostawił go w tej pozycji, natomiast zamknął drzwi na klucz. - Nick, co robisz? Dlaczego mnie tu przyprowadzi łeś? Czy coś się stało? - Właśnie zamierzałem spytać cię o to samo. - Nie rozumiem... - W gabinecie Kate prawie się w ogóle nie odzy wałaś. Ona to widziała. I zaczęła się zastanawiać, czy jesteś ze mną nieszczęśliwa. Przyznaj się, Caro. Czy ja cię unieszczęśliwiam? Czy powiedziałem albo zro biłem coś, co ci sprawiło przykrość? Czy jesteś na mnie zła, że doprowadziłem do wyrzucenia z pracy Ander sena? Czy... odpukać! Czy nadal jesteś w nim zako chana? - Nie, to nic takiego. Nie o to chodzi - odparta. - W takim razie o co? Co cię dręczy? - Nic. Dlaczego cokolwiek miałoby mnie dręczyć? - Nie wiem, maleńka. Próbuję się tego dowiedzieć. Ale mam niejasne przeczucie, że mnie okłamujesz i bar dzo mi się to nie podoba. Skoro nie chodzi o Andersena, to o co? O jakiegoś innego mężczyznę? - Ależ skąd! - zawołała oburzona. Nie była jednak w stanie spojrzeć mężowi w twarz; bała się, że zobaczy, iż znów go okłamuje. Bo faktycznie
179
zakochała się - ale tym mężczyzną, o którym bez prze rwy myślała, był on sam! - Caroline! Caroline, spójrz na mnie, do cholery! Milczała. I uparcie patrzyła w bok. Ujmując ją ręką za brodę, zmusił, by podniosła wzrok. - Umawialiśmy się, przynajmniej tak mi się zdawało, że w czasie trwania naszego małżeństwa nie będziemy widywać się z innymi ludźmi. - Owszem, umawialiśmy się. I z nikim się nie widu ję. Przysięgam. - To w porządku. Bo wbrew, temu, co mówiłem na początku, nie zamierzam tolerować żadnych facetów w twoim życiu. Jesteś moją żoną i... Nawet nie wyob rażasz sobie, co czułem, widząc, że ten drań Andersen cię dotyka. Na samo wspomnienie sceny na korytarzu w Nicku wezbrała wściekłość. Zacisnął mocno zęby. Niemal wbrew sobie Caroline poczuła dreszcz emocji. Nick zachowywał się tak, jakby był zazdrosny! Czy to możliwe? Jeżeli myśl o innym mężczyźnie wywołuje w nim zazdrość, oznacza to, że coś do niej czuje. Może jeszcze nie miłość, ale... ale przynajmniej nie jest mu obojętna. Starała się nad sobą zapanować, lecz nie po trafiła. Jej serce przepełniała radość. Czyżby Nick powoli się w niej zakochiwał? - Paul chciał wiedzieć, czy naprawdę wyszłam za cie bie za mąż - wyjaśniła cicho. - Chyba wciąż się łudził, że zdoła mnie odzyskać. Kiedy nie udzieliłam mu od powiedzi, wspomniał coś o naszych obrączkach i że... że wszyscy w firmie mówią o tym, jak to moja rodzina
180
kupiła mi męża. Zapłacili ci, żebyś mnie poślubił, bo bali się, że inaczej zostanę starą panną. - Och, Caro, przecież wiesz, że to nieprawda! Otoczywszy żonę ramieniem, pocałował lekko w czu bek nosa, po czym przez chwilę stał bez ruchu, głaszcząc ją po włosach. - Niby wiem - przyznała - ale mimo wszystko po czułam się strasznie upokorzona. Jak on mógł, Nick? Jak mógł rozsiewać o mnie takie plotki? Na pewno są tacy, którzy w nie uwierzą. - Łzy piekły ją w oczy. - Cii, maleńka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie po traktuje poważnie słów Paula. Ludzie prędzej uznają, że przemawia przez niego zawiść. Psychologowie nazywają to syndromem porzuconego kochanka. Nikt nie zna pra wdy o naszym małżeństwie. I co jak co, ale nie życzę sobie, aby ktokolwiek mówił, że zostałem kupiony. - Ale to prawda - szepnęła Caroline. - Ojciec ci za płacił. - Tak mnie widzisz? Jako prezent od tatusia? Czy dlatego odseparowałaś się ode mnie, kiedy wróciliśmy z Kanady? Dlatego postanowiłaś więcej ze mną nie spać? - Och nie, Nick! Źle mnie zrozumiałeś! Chciałam po wiedzieć, że... Owszem, to prawda, że ojciec ci zapłacił, żebyś mnie poślubił, bo... Bo inaczej nawet byś na mnie nie spojrzał. Powoli coś zaczęło do Nicka docierać. - O to ci chodzi? Naprawdę w to wierzysz? Jeśli tak, masz to sobie natychmiast wybić z głowy! Do licha, Ca ro! Od nie wiadomo ilu lat wodzę za tobą wzrokiem! Wielokrotnie chciałem umówić się z tobą na randkę, za-
181
prosić cię do kina, na kolację, ale nigdy nie dałaś mi okazji. Nikomu nie pozwalałaś się do siebie zbliżyć. Gdy by nie groźba deportacji... Na szczęście byłem potrzebny, żeby skończyć badania nad kremem. Kate wymyśliła, że powinniśmy się pobrać, wtedy nikt mnie nie odeśle do Rosji. Chryste, Caro, gdybyś spojrzała na mnie łaska wszym okiem, od dawna byśmy z sobą chodzili. Maleń ka, czy ty nie wiesz, co do ciebie czuję? Nie czekał na odpowiedź. Jego pocałunki były gorące, namiętne. Serce Caroline waliło, jakby miało zamiar wy skoczyć jej z piersi. Z trudem łapała oddech, w skro niach czuła pulsowanie. Obejmowała Nicka za szyję, kie dy nagle odepchnął nogą krzesło i położył ją na stole. Przeszył ją dreszcz, a moment później zalała fala pożą dania. Zaciskając palce na ciemnych, gęstych włosach męża, wiła się i jęczała. Jej reakcja jeszcze bardziej go rozpaliła. Niewiele się namyślając, podsunął wyżej sweter Caroline, przy okazji również stanik. Przez chwilę patrzył na nią z podziwem, po czym pochylił głowę i przywarł ustami do jej piersi. Zawsze nosiła pończochy; rajstop nie cierpiała, uwa żała je za drugą po gorsecie najbardziej niewygodną część damskiej garderoby. Nick nie miał o tym pojęcia. Kiedy wsunął rękę pod spódnicę i trafił na gołe udo, omal nie oszalał ze szczęścia. Ale ogarnęła go też dziwna zazdrość. Z jednej strony, cieszył się, że odtąd, kiedy zobaczy Caro na korytarzu, skromnie ubraną, tylko on jeden będzie wiedział, co kryje się pod sięgającą do kolan spódnicą: zmysłowe pończo szki i frymuśne, koronkowe majteczki. Z drugiej strony,
182
nie podobało mu się, że jakiś mężczyzna może ujrzeć kawałek jej uda, kiedy będzie siadała przy stole konfe rencyjnym czy w sali restauracyjnej. Niemal miał ochotę nakazać żonie, aby nosiła do pracy wyłącznie rzeczy do pół łydki. Powiedział jej to, ale ku jego zaskoczeniu i irytacji wybuchnęła śmiechem. - Skąd ta nagła zmiana, Nick? - spytała, specjalnie się z nim drażniąc. - Niedawno mówiłeś, że powinnam kupować ubrania u bardziej nowoczesnych projektantów, takich jak Versace, Herve Leger czy Badgley Mischka. Zresztą, czy to moja wina, że w dzisiejszych czasach modne jest mini? - No nie. Ale do jasnej ciasnej, Caro! Nie chcę, żeby inni faceci wiedzieli, że moja żona ma pod spódnicą ka wałek gołego uda! - Ja im tego nie zamierzam mówić. Popatrzyła na męża spod oka i serce znów zaczęło jej mocniej bić. Tak, Nick jest wyraźnie zazdrosny! Szyb ko odwróciła wzrok, aby nie zdradzić swoich myśli. - Nie wiedziałam, że mas;, coś przeciwko pończo chom. Jeżeli chcesz, jutro kupię rajstopy. - Nie chcę! - warknął, po czym zaczął ją całować. W usta, w policzki, w skronie. - Nie chcę, bo wtedy nie mógłbym cię tu dotykać - szepnął wsuwając dłoń mię dzy jej uda. - Maleńka, jesteś cała mokra. Coś mi się zdaje, że mnie pragniesz- Chyba się nie mylę, co? Nie odpowiedziała. Kiedy zobaczył, jak spuszcza skromnie oczy i oblewa się rumieńcem, zaśmiał się cicho. A potem podjął na nowo pieszczoty, doprowadzając Ca-
183
roline do krawędzi orgazmu, lecz nie pozwalając jej go osiągnąć. Rozpaczliwie usiłowała rozpiąć Nickowi ko szulę, pociągnąć w dół suwak u spodni. Nie zdołała. Za cisnął wolną rękę na jej nadgarstkach i przygwoździł je do stołu nad jej głową. - Nick... - wysapała. - Proszę... - O co prosisz, maleńka? - Kochaj mnie. - Kocham cię. - Wiesz, o co mi chodzi... - Wiem? - spytał ze śmiechem, całując ją lekko po brodzie, szyi, dekolcie, palcami zaś cały czas wodząc po jej skórze. - Chcesz, żebym... Tak, Caro? - szepnął. - Tak! - Dobrze, maleńka. I spełnił jej życzenie. Jęknęła głośno, a potem jeszcze długo jęczała, nie potrafiąc powstrzymać spiętrzonej fali rozkoszy. Jej podniecenie udzieliło się jemu. Po chwili on też opadł bez sił, wstrząsany nie kończącym się dreszczem. Po minucie czy dwóch, pocałowawszy ją, wstał, zapiął spodnie i z uśmiechem na twarzy przyjrzał się wyciąg niętej na stole postaci żony. Włosy miała potargane, usta nabrzmiałe, sweter i stanik podsunięte pod brodę, spód nicę pogniecioną, uda nagie. Boże, ależ ona jest piękna, przemknęło mu przez myśl. - Pani Valkov, mam szczerą nadzieję, że podczas in nych konferencji zachowuje się pani nieco bardziej powściągliwie - rzekł, przeciągając leniwie słowa. - Podczas innych konferencji? O Boże! - Z przera-
184 żeniem spojrzała na zegarek i obciągając stanik oraz swe ter, poderwała się ze stołu. - Za kwadrans mam konfe rencję! Nie wierzę, że my... Rany boskie! - Drżącymi palcami przeczesała zmierzwione włosy. - Rozmawiali śmy o tym, Nick! Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy się kochać! - Jakoś nie słyszałem, żebyś protestowała, Caro. Prze ciwnie, błagałaś mnie, żebym... - Nie powinnam była. I na pewno bym nie błagała, gdybyś ty... gdybyś nie... - Urwała i przygryzła wargi. - Żaden mężczyzna nie powinien mieć takiej władzy nad kobietą! To aż nieprzyzwoite! - Nieprzyzwoite? Dlaczego? Obojgu nam się podoba ło. Jutro to powtórzymy. Może na innym stole. - Nie powtórzymy - oznajmiła stanowczo. Żałowała, że na ścianie nie ma lustra, aby mogła sprawdzić, jak wygląda. No trudno; przed konferencją będzie musiała zajrzeć do swego gabinetu, uczesać się, umalować. Nie chciała, aby na jej widok wszyscy po myśleli sobie: oto kobieta, która przed chwilą kochała się bez opamiętania na stole konferencyjnym. Na stole konferencyjnym! Podejrzewała, że odtąd każ dy stół konferencyjny będzie budził w niej wspomnienie dzisiejszego dnia. - Nie powtórzymy - stwierdziła po raz drugi. - Mylisz się, maleńka - szepnął. - Sama widziałaś, że potrafię być bardzo przekonujący. Nie miała pojęcia, jak zareagować, bo przecież mówił prawdę: nie zdołała mu się oprzeć, a nawet błagała, by nie przestawał. Wstydź się, Caro, zganiła się w duchu;
185
jak można mieć tak słaby charakter? Wstydziła się rów nież tego, że kiedy Nick wspomniał o powtórce, serce nagle zaczęło jej walić jak oszalałe. Żeby uciec od włas nych emocji, wyrwać się spod uroku Nicka, przekręciła klucz w zamku, otworzyła drzwi i wyszła pośpiesznie na korytarz. Nick za nią. Ku przerażeniu Caroline niemal zderzyli się z Kate. Wiedząc, że dla każdego musi być oczywiste, co robiła z Nickiem w zamkniętym na klucz pokoju, otworzyła usta, żeby jakoś się wytłumaczyć przed babką. Zanim jed nak zdążyła cokolwiek powiedzieć, Kate podniosła rękę, nakazując wnuczce milczenie. - Nic nie mów, kochanie. W ten sposób mogę uda wać, że was nie widziałam - oznajmiła z powagą, ale kąciki ust jej drgały, a w oczach migotały wesołe iskierki. - Tylko oby mi się to więcej nie powtórzyło. Nawet u no wożeńców nie zamierzam tolerować takiego zachowania w godzinach pracy. Aha, Nick, możesz się do mnie zwra cać „babciu". Bez dalszych zbędnych słów starsza pani oddaliła się pośpiesznie. Patrząc na nią z otwartymi ustami, Caroline pokręciła z niedowierzaniem głową. - O rany, wcale nie była zła - szepnęła. - Ani zgor szona. - A czym się miała gorszyć? - zdziwił się Nick. Jesteśmy przecież małżeństwem.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Waszyngton, dystrykt Kolumbii - Misiaczku... - Parę tygodni temu głos na drugim końcu linii mruczał zmysłowo, teraz jednak warczał groźnie. - Jestem niezadowolona, Misiaczku. Bardzo niezadowolona. Powiedziałeś, że masz znajomości w urzędzie imigracyjnym, że pozbędziesz się dla mnie doktora Valkova, że doprowadzisz do jego deportacji. Ale nie zrobiłeś tego, Misiaczku. On wciąż tu jest. To mnie tak bardzo rozgniewało i tak ogromnie zasmuci ło, że obawiam się, że nie będziemy się mogli więcej spotykać. Widzisz, ja bardzo nie lubię ludzi, którzy coś obiecują, a potem nie dotrzymują słowa. Niestety, nie można im ufać. Tym razem senator Donald Devane nie siedział wy godnie w miękkim skórzanym fotelu. Tym razem stał po chylony nad osiemnastowiecznym dębowym biurkiem ni czym niesforny uczniak czekający na ojcowskie lanie. Przetarł ręką czoło. Był mokry od potu - nie dlatego, że głos w słuchawce wzbudzał w nim pożądanie, ale dla tego, że wzbudzał śmiertelny strach. Tak, pocił się ze strachu. Myślał: a jeżeli już nigdy
187
w życiu nie zobaczy kobiety, która potrafiła tak zmysło wo mruczeć do słuchawki? Jeżeli już więcej nie ujrzy czarnej koronkowej bielizny? Albo gorzej, jeżeli przed stawiciele prasy lub telewizji otrzymają anonimowy te lefon informujący o trwającym od dłuższego czasu ro mansie znanego senatora? Rany boskie, ma żonę i dzieci, a społeczeństwo amerykańskie nie patrzy łaskawym okiem na niewierność polityków. On zaś zamierzał po nownie ubiegać się o fotel senatora Stanów Zjednoczo nych. Boże, jęknął zrozpaczony. Jak to się stało, że oszalał na punkcie tej pociągającej istoty o niskim, kuszącym głosie? Chyba postradał zmysły! Albo był całkiem pijany! I co teraz? Jak ma postąpić, co robić? Bo przecież musiał się ratować, siebie i swoją karierę! - Mnie... mnie możesz uf...ufać - wyjąkał. Był wściekły, że nie potrafi zapanować nad emocjami - piskliwy, łamiący się głos zawsze zdradzał strach. Se nator wyobraził sobie złośliwy uśmiech, który powoli wy pełza na twarz jego rozmówczyni. - Na pewno pozbędę się Nicka Valkova - kontynuo wał. - Dotrzymam obietnicy. Na razie sprawy się trochę skomplikowały, ale te komplikacje są do pokonania. Po prostu nikt się nie spodziewał, że weźmie ślub, żeby ra tować się przed deportacją. - Powinieneś był to przewidzieć, kretynie jeden! ryknął z wściekłością głos prosto do ucha senatora. Senatora przeszył dreszcz. Na myśl o zdjęciach za mkniętych w sejfie w domu należącym do właścicielki głosu zrobiło mu się słabo. Wyobraził sobie, jak któregoś
188 dnia otwiera gazetę lub włącza telewizor i nagle widzi swoją rozanieloną twarz i nagie ciało. - Nick Valkov - ciągnął głos na drugim końcu linii - jest genialnym chemikiem, jednym z najlepszych na ukowców na świecie! Myślałeś, że grzecznie i z pokorą przyjmie wiadomość, że władze podejrzewają go o szpie gostwo na rzecz KGB, a potem spokojnie da się depor tować? - No, nie - przyznał. Wyjął z kieszeni chustkę do nosa i przetarł spocone czoło. Miał nadzieję, że sekretarka nie podsłuchuje za drzwiami. - Ale... kto by się spodziewał, że ożeni się z kimś takim jak Caroline Fortune? Mój Boże! To tak jakby wże nił się w rodzinę Kennedych albo Rockefellerów! W Ko chów albo Bassów! W Huntów albo... - Dwa nazwiska wystarczą, Misiaczku. Nie jestem tę pa - warknął rozgniewany głos. - Ale... co mam zrobić? Jak temu zaradzić? Majątek Fortune'ów jest wprost niewyobrażalny. Kate Fortune znajduje się na liście dziesięciu najbogatszych kobiet w Stanach. Caroline to jej najstarsza wnuczka. Swoją drogą mówiłaś mi, że nikt się nie przejmie tym, czy Valkov zostanie odesłany z powrotem do Rosji. - W głosie Devane'a słychać było nutę pretensji. - Bo taka jest prawda. Nikt poza tą starą, wysuszoną prukwą, którą poślubił. Podobno Fortune'owie zapłacili mu, żeby się z nią ożenił, bo żaden facet przy zdrowych zmysłach nie chciał ich ukochanej Caroline. W każdym razie nie jest to małżeństwo z miłości. Zawarto kontrakt,
189
aby chronić Valkova przed deportacją. A ty, Misiaczku, lepiej uważaj na swój ton, bo wiesz, co może się stać, prawda? Wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś zalezie mi za skórę? Prawda? - Ta... tak - wydukał zdenerwowany, myśląc o tych wszystkich mężczyznach na wysokich stanowiskach, któ rzy, naraziwszy się właścicielce głosu, raz przemawia jącego czułym szeptem, kiedy indziej z drwiną lub na ganą, potracili swe pozycje oraz przywileje. - Ale błagam cię, pamiętaj, że zrobiłem to, o co prosiłaś. Urząd imigracyjny wysłał list z zawiadomieniem o deportacji. Po tem dwaj przedstawiciele urzędu wybrali się na rozmowę z Nickiem Valkovem i Caroline Fortune. Niestety, doszli do wniosku, że jest to małżeństwo prawdziwe, a nie pa pierowe. - Nie wierzę! Ręczę ci, że to lipa! Że Valkov ożenił się z Caroline, żeby uniknąć deportacji. Proponuję, abyś ponownie użył swoich wpływów i doprowadził do tego, aby bezzwłocznie przeprowadzono kolejny wywiad z małżonkami. Jeśli nie zdołasz, będziesz tego bardzo ża łował. Bardzo, bardzo, Misiaczku. Czy wyrażam się do statecznie jasno? - Tak. Tak, oczywiście. Zrobię wszystko, co w mojej mocy... - Senator Devane miał wrażenie, jakby się dusił; czym prędzej rozluźnił krawat i odpiął guzik pod szyją. - Ale musisz mi dać trochę czasu. Ponieważ chodzi o ro dzinę Fortune'ów, deportacji Valkova nie da się załatwić z dnia na dzień. - Rozumiem, Misiaczku. Ale chciałabym, żebyś i ty coś zrozumiał. Mam parę innych osób, do których mogę
190 zwrócić się z tą prośbą. Nie jesteś niezastąpiony. Nikt nie jest niezastąpiony. Więc dobrze ci radzę; jutro z sa mego rana zadzwoń do urzędu imigracyjnego. W prze ciwnym razie, Misiaczku, będę zmuszona sama zadzwo nić... do paru redakcji prasowych - dodał słodko głos na drugim końcu linii, po czym gruchnął jadowitym śmie chem. Po chwili w uchu senatora rozległ się ciągły sygnał. Odłożywszy słuchawkę na widełki, senator wyciągnął szufladę biurka i zaczął nerwowo szukać w niej przepi sanych mu przez lekarza tabletek. Odetchnął z ulgą na widok białego pojemniczka. Zerwał pokrywkę i szybko połknął lek. Serce waliło mu tak mocno, że bał się, iż za moment będzie miał zawał. Przeklinał dzień, w którym spotkał właścicielkę ponętnego szeptu, który tak nieoczekiwanie potrafił przemienić się w jadowity syk lub złośliwy iro niczny śmiech. W porządku, jutro rano zadzwoni do znajomego w urzędzie, ale dzisiaj... Dzisiaj zamierza upić się do nieprzytomności, tak by na chwilę zapomnieć o koszmar nych tarapatach, w które wpakował się przez własną głu potę. Pochylając się nisko, otworzył małe drzwiczki pod blatem biurka, za którymi mieścił się ukryty barek. Drżą cą, spoconą ręką sięgnął do środka po szklankę oraz bu telkę whisky. Nalał whisky do szklanki i wypił jednym haustem. Wiedział ponad wszelką wątpliwość, że jeżeli nie uda mu się pozbyć doktora Valkova, będzie skończony. Wła-
191
ścicielka ponętnego głosu i ponętnej koronkowej bielizny na pewno spełni groźbę; powiadomi prasę o swoim ro mansie z senatorem Devane'em, a co za tym idzie, zni szczy mu karierę oraz życie osobiste. Żona wystąpi o roz wód. Dzieci na zawsze się od niego odwrócą... Nie, nie pozwoli na to. Nick Valkov musi zniknąć. Nie ma innej rady.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Minneapolis, Minnesota Trwało to wiele miesięcy, wymagało wiele wysiłku, ale w każdym łańcuchu tkwią słabe ogniwa. Takim sła bym ogniwem byli: uczciwi pracownicy, którzy mieli kło poty osobiste i rozpaczliwie potrzebowali gotówki, aby się z nich wykaraskać; niezadowoleni lub zawiedzeni pracownicy, którzy w skrytości ducha żywili urazę do swoich chlebodawców; oraz przepełnieni goryczą lub nie nawiścią byli pracownicy, którzy zostali zwolnieni i naj bardziej w świecie pragnęli się zemścić na niedawnych szefach. Kilka takich ogniw pękło, od kilku osób kupiono informacje, niektórym zapłacono za milczenie. Jednakże mężczyzna, który zakradł się w nocy do gmachu Fortune Cosmetics, nie miał o tym pojęcia. Nie interesowały go motywy i metody postępowania człowieka, który go wy najął. Interesowała go wyłącznie pokaźna suma pienię dzy, którą obiecano mu zapłacić. W wynajętej w tym celu skrytce pocztowej zostawio no mu dokładny plan budynku, informację, o której straż nicy robią obchód i o której zjawiają się ekipy sprząta jące, a także kartę identyfikacyjną umożliwiającą wstęp
PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO
193
do miejsc zamkniętych dla reszty pracowników, na przy kład do laboratorium chemicznego. Laboratorium stanowiło główny cel jego wizyty, lecz najpierw mężczyzna zszedł do piwnicy. Zsunąwszy z ra mienia ciężką torbę z narzędziami, zakręcił zawór kon trolujący dopływ wody. Miał niewiele czasu. W każdej chwili ktoś mógł od kryć, że w całym budynku z kranów nic nie leci. Osoba ta mogłaby oczywiście uznać, że nastąpiła awaria w miej skich wodociągach, ale równie dobrze mogłaby zadzwo nić do działu technicznego z prośbą, aby hydraulicy sprawdzili zawory w piwnicy. Zarzuciwszy torbę z powrotem na ramię, mężczyzna ruszył pośpiesznie w stronę wind towarowych. Wcisnął przycisk i spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Pra cownicy firmy wiele godzin temu powinni byli wyjść do domu. Ekipy sprzątające też już kończyły pracę. Ale to nie znaczy, że w gmachu nikogo nie ma. Ktoś mógł zo stać dłużej, kończyć jakąś pilną robotę. Dlatego, żeby niepotrzebnie nie ryzykować, mężczyzna włożył strój do zorcy, a do kieszeni wsunął kominiarkę, gdyby nagle mu siał ukryć swoją twarz. Nie sądził, aby zaszła taka ko nieczność, zwłaszcza że miał kartę identyfikacyjną po zwalającą na swobodne poruszanie się po wszystkich pię trach, ale przezorność nigdy nie zaszkodzi. Niepotrzebna brawura i nadmierna pewność siebie przez to najczęściej się wpada. I trafia za kratki. Rozległ się cichy dźwięk znamionujący przyjazd win dy; po chwili solidne drzwi się rozsunęły. Mężczyzna odetchnął z ulgą: w środku nie było nikogo. Ale serce
194 wciąż waliło mu młotem. Na iluż to filmach widział, jak drzwi się otwierają, a w kabinie stoi jakiś Bogu ducha winien gość. Mężczyzna wsiadł do windy i wcisnął przycisk z nu merem piętra, na którym znajdowało się laboratorium. Mimo późnej godziny Nick nie odczuwał zmęczenia; przeciwnie, rozpierała go radość. Dziś, po miesiącach żmudnych badań, nastąpił długo oczekiwany przełom. Wreszcie mógł z całą pewnością stwierdzić, że brakują cym składnikiem potrzebnym do opracowania ostatecznej receptury kremu młodości jest - tak jak podejrzewał tajemniczy kwiat dziewiczy występujący jedynie w połu dniowoamerykańskich lasach tropikalnych. Gdyby się okazało, że ów kwiat istnieje wyłącznie w legendach i mitach, od biedy można by użyć paru innych roślin. Ale instynkt podpowiadał Nickowi, że żadna roślina nie ma równie wspaniałych właściwości. Ziewając szeroko, zaczął jeszcze raz sprawdzać liczby, które wprowadził w komputer. Usatysfakcjonowany, prze grał plik na dyskietkę, po czym wyjął dyskietkę ze stacji i wetknął do kieszeni fartucha. Następnie przystąpił do po rządków; odstawił na miejsce wszystkie naczynia, sprzęty, odczynniki i preparaty, jakich używał dzisiejszego wieczoru do przeprowadzenia badań, po czym przetarł starannie blaty. W mieszczącym się obok laboratorium gabinecie otworzył sejf w ścianie i włożył do środka dyskietkę. Za mknąwszy ciężkie, solidne drzwi, kilka razy przekręcił tarczę, a dopiero potem obrócił klucz w zamku. Następ nie zgasił światło w gabinecie i schowawszy klucz do
195
kieszeni na biodrach, ruszył przez laboratorium na ko rytarz. Kiedy doszedł do wind, wcisnął przycisk ze strzałką skierowaną w górę. Biedna Caroline, pomyślał. Pewnie zmęczona czeka niem, aż mąż skończy badania, zasnęła na kanapie. Cho ciaż nadal próbowała utrzymywać wobec niego dystans, czasem udawało mu się pocałunkami zbudzić ją ze snu, a wtedy, półprzytomna, lecz podniecona, zapominała o swoich postanowieniach i pozwalała się kochać. W ciągu ostatnich tygodni Nick doszedł do wprawy; po trafił idealnie wyczuć, kiedy żona najchętniej podda się jego miłosnym zapędom. W głębi duszy miał świado mość, że może nie zachowuje się zbyt rycersko, ale... Ale tak bardzo ją kochał, tak bardzo pożądał, tak bardzo chciał zdobyć jej serce! Była jego żoną. Nie wyobrażał sobie życia bez niej. Dotarłszy do jej gabinetu, wyjął z kieszeni klucz i ci chutko otworzył drzwi. Od czasu incydentu z Paulem na legał, by po szóstej, kiedy zostawała sama na piętrze, za mykała się od wewnątrz. Tak jak się tego spodziewał, leżała zwinięta na kanapie. Pół kobieta, pół dziecko, pomyślał, spoglądając na nią czule. Wyglądała niesamowicie młodo, gdy tak spała, przykryta grubym, ciepłym kocem. Zbliżywszy się do kanapy, kucnął i pocałował żonę w usta. Przeciągnęła się leniwie i otworzyła oczy. Kiedy uśmiechnęła się sennie, poczuł znajome pulsowanie w trzewiach; wiedział, że dzisiejszej nocy znów mu do pisze szczęście.
196 Włamywacz wysiadł z windy towarowej i ruszył po grążonym w półmroku korytarzem, kierując się w stronę laboratorium. Nie zdziwił się, widząc, że drzwi są za mknięte. Ale to nie stanowi żadnego problemu. Po to miał wystawioną przez Fortune Cosmetics kartę identyfi kacyjną. Rozglądając się uważnie wkoło, wyjął kartę z kieszeni, po czym przeciągnął ją przez rowek w me chanizmie zamykającym drzwi. Czerwone światełko nad rowkiem zgasło, zapaliło się zielone: blokada została zwolniona. Pchnął drzwi, wstrzymując oddech; bał się, czy za moment nie rozlegnie się wycie alarmu. Ale nie - zalegała niczym nie zmącona cisza. Wszedł do środka, zmierzając prosto do gabinetu do ktora Valkova. Oświetlając pokój latarką, zobaczył, że sejf znajduje się dokładnie w tym miejscu, gdzie powinien być. Mężczyzna uśmiechnął się z satysfakcją. Cieszył się, kiedy informacje, jakie otrzymywał przed przystąpieniem do pracy, okazywały się rzeczowe i wiarygodne. Obejrzał dokładnie sejf. Solidny, trochę się trzeba będzie przy nim napracować, ale - podobnie jak wszystkie inne - do sfor sowania. Postawił torbę z narzędziami na podłodze, po czym wyjął wiertarkę oraz urządzenie w kształcie stożka, które przyczepił do tarczy. Po trzech minutach usunął tarczę. Następnie wyjął z torby solidny świder, wsunął go do wiertarki i zaczął wiercić. Uzbroił się w cierpliwość, wiedział bowiem, że zanim się ze wszystkim upora, minie co najmniej pół godziny. Westchnęła bezradnie. Pomyślała, że musi mieć pie kielnie słaby charakter, skoro bez przerwy ulega czarowi
PAPIEROWE MAŁŻEŃSTWO
197
Nicka. Tyle razy obiecywała sobie, że to już ostatni raz, że następnym razem się zbuntuje. Ale kiedy do tego do chodziło, zawsze ochoczo poddawała się pieszczotom. Czasem się jej wydawało, że Nick potrafi czytać w jej myślach, nawet wtedy, gdy ona śpi, i dokładnie wie, kie dy na co może sobie pozwolić. Choćby teraz - gładził jej nagie ciało, a ona prężyła się i drżała z podniecenia; znów go pragnęła, wciąż było jej mało. Chciała, żeby wszedł w nią po raz drugi, żeby kochał ją mocno, na miętnie... - Nick... - szepnęła. - Hm? - Delikatnie musnął wargami jej szyję. - Mówiłam ci, że tak... nie można. Musimy prze stać... - Dobrze, przestanę. Wystarczy jedno twoje słowo. - Zacisnąwszy wargi na brodawce, drażnił ją czubkiem języka. - Powiedz: Przestań, Nick, wtedy natychmiast się podniosę. Odnalazł tajemnicze miejsce pod jej wzgórkiem ło nowym; potarł je, a ona jęcząc cicho, naprężyła się. Wie działa, że Nick mówi prawdę, że wystarczy jedno jej sło wo, aby zostawił ją w spokoju. Problem tkwił w tym, że jakoś nie potrafiła się na nie zdobyć. Za każdym razem, gdy otwierała usta, zamykał je pocałunkiem. Po pewnym czasie nawet już nie pamiętała, o co chciała go prosić. Kiedy sobie przypominała, sytuacja powtarzała się. Znów przywierał wargami do jej ust, a ona znów odpowiadała ochoczo na jego pocałunki. Dobrze znał jej ciało, jego reakcje. Wiedział, kiedy nie może dłużej wytrzymać, kiedy za wszelką cenę
198 pragnie spełnienia. Zacisnęła mocno nogi wokół jego pa sa. Oboje poddali się rytmowi miłosnemu, czując, jak zbliża się fala ukojenia. Później ubrali się pośpiesznie. Nie czekając, aż Nick zamknie gabinet na klucz, Caroline ruszyła na koniec ko rytarza, by przywołać windę. Po chwili drzwi się rozsu nęły. W kabinie zamiast wcisnąć przycisk z literą P oz naczającą parking, z przyzwyczajenia wcisnęła piętro, na którym znajdowało się laboratorium Nicka. - O psiakość! - zaklęła pod nosem. - Znów staniemy w drodze na dół. Jestem bardziej zmęczona, niż sądziłam. - Nie szkodzi, maleńka. Dwie minuty dłużej nas nie zbawią. - Ustawił się za żoną, tak by mogła oprzeć głowę o jego klatkę piersiową, i wcisnął dolny przycisk. - Mo żesz zacząć spać, kiedy tylko wsiądziemy do samochodu. Zresztą nocujemy dziś w mieście. Winda ruszyła na dół. Kilkanaście sekund później za trzymała się na piętrze, na którym Nick zawsze wysiadał. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Na wprost znajdowało się laboratorium. Ni stąd, ni zowąd Nick wyciągnął rękę, tak by drzwi nie mogły się z powrotem zasunąć. - Co się stało? - Caroline podniosła głowę i popa trzyła zdziwiona na męża. - Zapomniałeś coś zabrać? - Nie. Ktoś jest w laboratorium. - Twarz Nicka była skupiona, głos poważny. - Posłuchaj, Caro... - Czym prędzej wcisnął przycisk z napisem STOP. - Z telefonu w windzie zadzwoń na dół do strażnika. Potem schodami wejdź z powrotem na górę i zamknij się w swoim gabi necie. Dopóki się nie zjawię, nikogo nie wpuszczaj. Ni komu nie otwieraj drzwi. Rozumiesz?
199
- Tak. Ale co chcesz zrobić, Nick? Gdzie idziesz? - Chcę dorwać intruza. Wyskoczył z windy, zanim zdążyła zaprotestować. Patrzyła, jak biegnąc, wyciąga z kieszeni fartucha kar tę identyfikacyjną, a potem przeciąga ją przez rowek. Po chwili drzwi laboratorium się otworzyły. Włamywacz skończył wiercić. Kierując w wydrążony otwór wąski, jaskrawy promień latarki, zaczął powoli ob racać pokrętłem. W skupieniu obserwował przesuwające się tryby. Kiedy ustawiły się w jednej pozycji i więcej nie chciały drgnąć, wyjął z kieszeni zestaw wytrychów, dobrał odpowiedni, wsunął go w dziurkę od klucza. Po ruszał nim nieznacznie to w jedną stronę, to w drugą. Po chwili odsunął wewnętrzny rygiel. - Jesteśmy w domu! - szepnął do siebie, szczerząc zęby od ucha do ucha. Otworzywszy drzwi sejfu, wyciągnął ze środka dys kietkę, którą schował do kieszeni na piersi. Następnie spakowawszy do torby narzędzia i wytrychy, zarzucił tor bę na ramię i pośpiesznie opuścił gabinet. Stojąc w la boratorium, przez moment rozglądał się wkoło; zastana wiał się, które z substancji chemicznych należą do ła twopalnych. Na chybił trafił zaczął ściągać pojemniki z półek i wylewać ich zawartość na podłogę. Właśnie zamierzał potrzeć zapałkę i podpalić to wszystko, gdy nagle coś go tknęło. Obejrzał się za siebie; zobaczył, jak drzwi windy na końcu korytarza rozsuwają się powoli. W windzie stały dwie osoby: mężczyzna i kobieta.
200 Zaskoczony ich widokiem, włamywacz nie zdążył się nawet schylić. Mężczyzna w windzie dostrzegł go. Nick był całkiem nieprzygotowany na co, co się stało, kiedy pchnął oszklone drzwi laboratorium. Przed jego oczami wyrosła ściana ognia. Oślepiony blaskiem, od skoczył w tył; czuł się tak, jakby go przypalano żywcem. Ale nie myślał o strzelających w górę płomieniach; my ślał wyłącznie o bezpieczeństwie Caroline i o tym, aby receptura, na podstawie której miał powstać cudowny krem, nie wpadła w niepowołane ręce. Jak przez mgłę usłyszał krzyk żony; uzmysłowił sobie, że nie posłuchała jego poleceń i nie poszła do siebie na górę. Nagle obok niego przemknął cień. Mężczyzna miał twarz zasłoniętą kominiarką, która jednocześnie służyła jako ochrona przed ogniem i dymem. Nick rzucił się za nim; bał się, że drań może złapać Caroline i pojąć ją jako zakładniczkę. Wnuczka właścicielki Fortune Cosmetics była warta majątek. Bandyta mógłby zażądać ogromnego okupu, a potem i tak ją zabić. Dopadł włamywacza w korytarzu, tuż za drzwiami la boratorium. Mocując się, obaj zwalili się na podłogę. In truz błyskawicznie poderwał się na nogi, próbował uciec, ale Nick chwycił go za kostkę i przyciągnął z powrotem. A potem z całej siły zdzielił w zęby. Caroline stała przy windzie, przerażona bójką i ogłu szona rykiem syren, które włączały się automatycznie, gdy w budynku wybuchał pożar. Raptem zdała sobie sprawę, że nie działa zamontowana w suficie instalacja przeciwpożarowa: przecież ze spryskiwaczy nad głową
201
powinna lać się woda, i to tak długo, dopóki ogień nie wygaśnie. Czym prędzej rzuciła się w stronę wnęki, w której wisiała gaśnica. Urządzenie było tak wielkie i ciężkie, że z trudem je udźwignęła; przez całą drogę do laboratorium wlokła je po podłodze. Starając się nie zwracać uwagi na walkę, jaka toczyła się zaledwie kilka kroków od niej, uważnie przeczytała zamieszczoną na gaśnicy instrukcję obsługi, po czym zer wała zatyczkę i wcisnęła uchwyt. Piana, która trysnęła z otworu, zaczęła gasić płomienie. W powietrzu unosiły się kłęby gryzącego dymu. Kaszląc, charcząc i prawie nic nie widząc, Caroline dzielnie zmagała się z ogniem. Wkrótce z bólem serca uzmysłowiła sobie, że chociaż płomienie nie wydostają się na korytarz, to jednak ona sama ich nie ugasi. Żywioł był silniejszy od kobiety z gaśnicą. Bała się, że ogień zniszczy laboratorium, może nawet obejmie cały budynek. - Nick! - zawołała wystraszona. - Nick! Usłyszał krzyk żony. Obejrzawszy się za siebie, zo rientował się, o co Caroline chodzi: że laboratorium może pójść z ogniem. Chwilę jego nieuwagi natychmiast wykorzystał prze ciwnik. Wymachując gwałtownie nogami, kopnął Nicka tak, że ten przekręcił się na bok, sam zaś błyskawicznie poderwał się z podłogi i rzucił pędem, zanim Nick zdołał go pochwycić. Kiedy tak gnał przed siebie, z kieszeni wypadła mu ukradziona z sejfu dyskietka. Mężczyzna zaklął siarczyście pod nosem. Nie miał czasu się po nią cofać. Nick deptał mu niemal po piętach. Nie prze stając przeklinać, włamywacz pchnął drzwi na klatkę
202 schodową. Gnał na łeb, na szyję, przeskakując po kilka stopni naraz. Nick zrezygnował z pogoni. Podniósłszy z podłogi dyskietkę, włożył ją do kieszeni fartucha, po czym pod biegł do wnęki w ścianie na drugim końcu korytarza, chwycił drugą gaśnicę i wrócił pędem do laboratorium. Tymczasem na miejsce pożaru dotarli strażnicy, któ rych Caroline wezwała przez telefon w windzie, oraz kil ka osób z obsługi sprzątającej. - Niech jeden z was zjedzie do piwnicy! - krzyknął Nick, kierując pianę w stronę płomieni. - Facet odciął dopływ wody, dlatego spryskiwacze w suficie nie dzia łają. Reszta niech obstawi wyjścia z budynku. Trzeba też zawiadomić policję. I zadzwonić do pani Fortune. Wła mywacz zbiegł schodami na dół. Jeden ze strażników wskoczył do windy i zjechał do piwnicy, dwóch rzuciło się w kierunku klatki schodowej, czwarty wyciągnął zza pasa komórkę i zadzwonił pod numer alarmowy. Powiedziano mu, że straż pożarna jest już w drodze; jakiś przechodzień zauważył płomienie i zgłosił to parę minut temu. Niedługo później ze spryskiwaczy na suficie trysnęła woda, która zdołała ugasić płomienie, zanim przedostały się na inne piętra. Dysząc ciężko z wysiłku, Caroline zakręciła gaśnicę. - Kochanie, nic ci nie jest? - spytał Nick. Odstawił gaśnicę na bok, po czym marszcząc z zatroskaniem brwi, podszedł do żony i przytulił ją mocno do siebie. - Nie poparzyłaś się? Nie... - Wszystko w porządku, Nick - uspokoiła go. - Pa dam ze zmęczenia, ale poza tym nic mi nie dolega.
203
- Dzięki Bogu! - Westchnął głośno. - Ale do jasnej cholery, dlaczego mnie nie posłuchałaś? Dlaczego nie poszłaś na górę, tak jak ci kazałem? Mógł cię porwać, mógł wziąć za zakładniczkę, mógł zranić albo... Caro, maleń ka, gdyby cię zabił, nigdy bym sobie tego nie wybaczył! Nigdy! Nie przejmując się tym, kto na nich patrzy, zaczął ob sypywać ją pocałunkami. Wciąż ją całował, kiedy w ko rytarzu przed spalonym laboratorium zjawili się policjan ci, a tuż za nimi Kate Fortune oraz Sterling Foster. - Nick, co tu się stało? - spytała zdenerwowanym to nem Kate, spoglądając to na zalane pianą, zniszczone la boratorium chemiczne, to na strażaków i policjantów spi sujących zeznania osób, które były w budynku podczas pożaru. - Ktoś się włamał do laboratorium, a właściwie do mojego gabinetu. Chciał ukraść z sejfu dyskietkę zawie rającą recepturę nowego kremu. Nawet udało mu się do stać do sejfu... Nie, nie martw się, Kate. Receptury nie zdobył. Ale niewiele brakowało. Gdybyśmy z Caroline wyszli godzinę wcześniej, drań miałby to, po co przy szedł. Ale i tak narobił mnóstwo szkód. Podpalił labo ratorium, potem usiłował zwiać. Złapałem go. Oczywi ście wyrywał się, zaczęliśmy się bić... Uznałem jednak, że zamiast bić się z bandziorem, muszę pomóc Caroline zgasić ogień, bo inaczej rozprzestrzeni się na cały budy nek. Przykro mi, Kate, że nie zatrzymałem bandyty... - Och, przestań, Nick! - rzekła właścicielka firmy. - Spisałeś się doskonale. Naprawdę. Gdyby ogień ogarnął resztę budynku, ktoś mógłby zginąć albo odnieść poważ-
204 ne obrażenia. Zresztą uratowałaś recepturę, a laborato rium zawsze można odbudować. Kiedy zawiadomiono mnie o pożarze, od razu zamówiłam ekipę sprzątającą; do rana powinna się ze wszystkim uporać. To nam po zwoli lepiej oszacować straty. Ale będziemy szacować je jutro, więc na razie ty z Caroline jedźcie do domu. Biedaczka ledwo trzyma się na nogach. Uścisnęła wnuczkę. Caroline z trudem stłumiła ziew nięcie. - Przepraszam, babciu. - Nie żartuj, kochanie. Jest środek nocy. Masz prawo być zmęczona. Zwłaszcza po tej koszmarnej przygodzie. Nick, zabierz ją stąd natychmiast. - Dobrze. Chodź, maleńka - szepnął do żony. - Za wieziemy cię do domu, położymy do łóżeczka. - Spojrzał na Kate. - Dobranoc, babciu. Kate uśmiechnęła się serdecznie. - Dobranoc, moje dzieci. Do jutra. - Babciu? - zdziwił się Sterling. - A od kiedy to Nick Valkov mówi do ciebie babciu? - Odkąd go o to poprosiłam. A poprosiłam, kiedy przekonałam się, że znalazłam idealnego męża dla mojej wnuczki. - Idealnego? - Wiesz, co zrobił z premią, którą Jake zgodnie z obietnicą wpłacił na jego konto? Sterling pokręcił głową. - Nie. Co? - Utworzył z niej fundusz dla dzieci swoich i Caro line.
205
Prawnik wytrzeszczył oczy. - Żartujesz! - Nie, mój drogi. I mam nadzieję, że odtąd będziesz dowierzał kobiecej intuicji! - Roześmiała się wesoło. Mówiłam ci, że z tego związku doczekam się dwojga wnucząt? Co najmniej dwojga! A teraz bądź tak miły i znajdź mi głównodowodzącego policjanta. Osoba, która zleciła kradzież dyskietki i podpalenie laboratorium, mu si być ukarana. Podejrzewam, że konkurencja dowiedzia ła się, że jesteśmy o krok od wynalezienia rewelacyjnego kremu i postanowiła wykraść naszą tajemnicę. Nie za mierzam tolerować tak nieuczciwych metod, Sterling. Ni komu nie uda się przechytrzyć Kate Fortune! Nikomu!
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Nick z Caroline pojechali do jej dawnego mieszkania w centrum miasta. Mimo późnej godziny wzięli wspólnie prysznic; oboje byli okopceni dymem, pokryci wyschniętą pianą z gaśnic przeciwpożarowych. Po wyjściu z łazienki położyli się razem do łóżka. Nick objął żonę i przytulił mocno do siebie, jakby wyczuwając, że potrzebuje teraz kontaktu z drugim czło wiekiem. - Martwię się, Nick - powiedziała cicho, czubkiem palca rysując na jego piersi malutkie kółeczka. - Kiedy przedtem wspomniałeś, że może ktoś powiadomił urząd imigracyjny o twojej rzekomej współpracy z KGB po to, żebyś został wydalony ze Stanów i nie mógł dokończyć badań, wydało mi się to zbyt fantastyczne. Ale po tym, co się dziś wydarzyło, zaczynam podejrzewać, że miałeś rację. Bo po co ktoś miałby się włamywać do laborato rium i wykradać z sejfu dyskietkę? Moim zdaniem, cho dziło wyłącznie o zdobycie receptury. - Chyba tak. Najwyraźniej trzymana w tajemnicy wiadomość o kremie wydostała się na zewnątrz i jakaś konkurencyjna firma postanowiła nie dopuścić do jego produkcji. Myślę, że musimy przeprowadzić własne
207 śledztwo i dowiedzieć się, kto spośród naszych pracow ników szpieguje dla konkurencji. - Boże, to straszne, Nick. Aż mi się wierzyć nie chce, że mamy w swoim gronie jakiegoś podłego zdrajcę. Ale tak jest, na pewno. I teraz ciągle się będziemy zastana wiać, jaki następny obierze sobie cel. A jeżeli... Ojej, Nick! A jeżeli porwie babcię albo... - Cii, maleńka - rzekł kojącym tonem Nick, głasz cząc ją po włosach. - Nie wyciągajmy zbyt pochopnie wniosków. Zresztą po dzisiejszej przygodzie myślę, że wszyscy powinniśmy zachować znacznie większą ostroż ność niż dotychczas. A ty, Caro, w szczególności. Mie liśmy szczęście, że uciekając, bandyta nie pociągnął cię za sobą. Byłaś bardzo odważna, że zostałaś, że próbo wałaś walczyć z ogniem, że chciałaś mi pomóc. Ale facet mógł cię skrzywdzić, a nawet zabić. To się nie może wię cej powtórzyć. Waham się, czy nie wynająć kogoś, kto by cię pilnował... - Chodzi ci o ochroniarza? - Tak. - Boże, Nick! Myślisz, że ten, kto za tym wszystkim stoi, posunąłby się tak daleko? Myślisz, że mógłby mnie porwać? Mnie albo kogoś z rodziny? W oczach Caroline malował się strach. - Nie wiem, maleńka. Ale nie chcę ryzykować. Jesteś moją żoną. Czuję się za ciebie odpowiedzialny. Sama powiedz: jaki byłby ze mnie mąż, jaki mężczyzna... gdy bym pozwolił, żeby przytrafiło ci się coś złego? Miał ochotę dodać, że na myśl o tym, iż mógłby ją stracić, ból rozdzierał mu serce; że był przerażony, sły-
208
sząc dzisiaj jej krzyk; że bał się, widząc, jak dzielnie walczy z ogniem; że modlił się, aby bandyta nic jej nie zrobił. Że gdyby zaszła taka konieczność, bez wahania oddałby dyskietkę, aby tylko jego żonie nie stała się krzywda. Ale nie mógł tego powiedzieć, bo wtedy dowiedzia łaby się, że kocha ją nad życie - a nie chciał jej straszyć. Owszem, czasem gdy była w romantycznym nastroju, da wała się namówić na spanie w jednym łóżku, lecz poza tym nic do niego nie czuła. Traktowała go jak kumpla. Przynajmniej tak mu się wydawało. Oczywiście mylił się, lecz Caroline nie mogła wy prowadzić go z błędu, bo nie wiedziała, o czym Nick myśli. Leżąc w jego objęciach, usłyszała jedno słowo: „odpowiedzialny". Nick czuł się za nią odpowiedzialny. Chociaż kochali się kilka razy, było to wynikiem pożą dania, a nie miłości. Niestety, nie udało się jej zawojować serca Nicka. Ogarnęło ją przygnębienie. Mimo iż z wyglądu się zmieniła - nie upinała już włosów w kok, nie nosiła okularów, ubierała się nieco swobodniej - wewnątrz pozostała tą samą osobą co dawniej. Nieśmiałą, zakompleksioną i - na skutek nie przyjemnego doświadczenia z Paulem Andersenem dość nieufną wobec mężczyzn. Co jak co, ale na pewno nie była ani seksbombą, ani femme fatale. Może Nick - bez względu na to, co mówił - wcale nie jest z nią szczęśliwy. Może wcale go nie zadowala fizycznie? Może pragnie jej tylko dlatego, że nie może mieć innej; że póki trwa ich fikcyjne małżeństwo, chce być jej wierny.
209
Caroline zrobiło się wstyd. Nie ma za grosz godności! Gotowa jest zgodzić się na wszystko, przyjąć Nicka na każdych warunkach, byleby tylko z nią został. Tak bardzo go kochała, że nic więcej się nie liczyło. Najgorsze jednak było to, że nie zabezpieczali się przed ciążą. Po pierwszym razie, podczas pobytu w Klo nowym Gaju, uprzedziła Nicka, że nie bierze pastylek antykoncepcyjnych. Więcej do tematu nie wracali. Przy puszczalnie Nick uznał, że zaczęła coś stosować - jakieś środki doustne albo mechaniczne. Od czasu do czasu drę czyły ją wyrzuty sumienia, że oszukuje męża, ale... po prostu chciała mieć z nim dziecko. Znała Nicka na tyle dobrze, że wiedziała, iż po rozwodzie nie przestanie ko chać dziecka i się nim interesować; wciąż będzie świet nym ojcem. A jej należała się jakaś nagroda, jakaś cząstka Nicka, którą będzie mogła kochać i która z nią zostanie, kiedy on odejdzie. Nagle coś ją tknęło. - Nick, jak sądzisz, czy Paul mógł mieć coś wspól nego z dzisiejszym włamaniem? - spytała cicho. - Był wściekły z powodu naszego małżeństwa. To, że wyrzu cono go z pracy, jeszcze bardziej musiało go rozsierdzić. Zapewne domyślił się, że pomysł wyszedł od ciebie. Przypuszczalnie obwinia cię za swoje niepowodzenia, uważa za swojego wroga. Może dlatego zaatakował la boratorium i sejf z recepturą, nad którą tak długo pra cowałeś? - Też się nad tym zastanawiałem. Dlatego z samego rana chcę zatrudnić prywatnego detektywa, żeby spraw dził poczynania Paula. Dlaczego jeszcze nie śpisz, ma-
210 leńka? - Leniwym ruchem potarł jej ramię. - Byłaś taka zmęczona. - I jestem, ale tyle myśli kotłuje mi się w głowie, że po prostu nie mogę zasnąć. - Moje biedne maleństwo. Może zrobić ci coś do pi cia? - zaproponował. - Kubek gorącej czekolady? - Hm. Chętnie. - Zaraz wracam. Zapaliwszy lampkę na stoliku nocnym, wstał z łóżka i ruszył do kuchni, nieświadom tego, że żona cały czas mu się przygląda. Miał na sobie jedwabne bokserki w ko lorze wiśniowym - i nic poza tym. Odprowadzając go wzrokiem, Caroline podziwiała je go wysoką, umięśnioną sylwetkę oraz gładką, opaloną na brąz skórę, wspaniale harmonizującą z gładkim wiś niowym materiałem. Minutę później wrócił do sypialni, trzymając w ręku parujący kubek. - Ojej, z pianką - powiedziała wzruszona, patrząc na białą spienioną powierzchnię. - Ostatni raz piłam cze koladę z bitą śmietaną, kiedy miałam... bo ja wiem, chy ba pięć lat. - Czekolada bez bitej śmietany to nie czekolada stwierdził z powagą. - Całkowicie się z tobą zgadzam. Muszę sobie znaleźć takiego męża jak ty, Nick - oznajmiła lekkim tonem, upijając łyk gorącego, słodkiego napoju. - Nie musisz, maleńka. Już go masz - odparł równie lekkim tonem, ale oczy płonęły mu dziwnym, intensyw nym blaskiem.
211
W Caroline zapaliła się iskierka nadziei. Opadły ją dziesiątki nowych myśli. Czy to możliwe? - zastanawiała się nerwowo. Czy zostanie z nią na za wsze? Nie odejdzie, kiedy urząd imigracyjny wreszcie da mu spokój? Za bardzo bała się odtrącenia, aby go o to spytać. Za bardzo bała się wyśmiania, aby powie dzieć mu, że go kocha.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Włamanie do budynku, próba zdobycia receptury no wego kremu oraz podpalenie laboratorium - wszystko to przekonało Kate, że nie można dłużej zwlekać; trzeba działać jak najszybciej. Uważała jednak, że wysłanie eki py naukowców z Fortune Cosmetics do amazońskiej dżungli tylko niepotrzebnie zwróciłoby uwagę ludzi na „Marzenie" - uwagę zarówno tych, którzy usiłowali do prowadzić do deportacji Nicka i do kradzieży dyskietki, jak również przedstawicieli firm kosmetycznych, z któ rymi rywalizowała na rynku. Nie, musi jechać sama. I to dziś. Z dalszej zwłoki nic sensownego nie wyniknie. W trakcie jej nieobecności wszystkim będzie musiał zająć się Jake: zarządzaniem firmą, pilnowaniem interesów, odbudową laboratorium, natychmiastowym wprowadzeniem dodatkowych środ ków ostrożności. Nagrała dla syna długi list z dokład nymi informacjami na temat tego, co powinien robić i na co zwracać baczną uwagę. Kopię sporządziła dla Sterlinga. Wierzyła, że we dwóch doskonale sobie z tym wszystkim poradzą. Opracowała plan. Kiedy jej gospodyni, pani Brant, wyraziła zaniepokojenie, Kate wzruszeniem ramion zbyła jej obawy.
213
- Rzecz jasna, wolałabym, żeby nie było włamania i pożaru, ale skoro to wszystko miało miejsce, niech po służy mi teraz za przykrywkę. Zadzwonisz rano do biura i poinformujesz moją sekretarkę, że nie przyjdę do pracy. Ani dziś, ani jutro czy pojutrze. Możesz napomknąć, że jestem osobą w podeszłym wieku - mówiąc to, Kate skrzywiła się z niesmakiem - i że wczorajsze wydarzenia mocno mną wstrząsnęły. Dodaj, że spędziłam bezsenną noc, że muszę odpocząć, dojść do siebie... - Dobrze, proszę pani, ale... Może przez kilka dni nikt nie będzie wątpił w prawdziwość moich słów, ale co potem? Chyba pani nie sądzi, że w ciągu jednego tygodnia zdoła polecieć do Ameryki Południowej, prze mierzyć dżunglę, znaleźć roślinę, która zapewne istnieje tylko w mitach, i wrócić bezpiecznie do domu? - Oczywiście, że nie! Nie jestem tak naiwna. Potrze buję jedynie kilku dni wyprzedzenia. Kiedy już dotrę na miejsce i zorganizuję wyprawę do dżungli, wówczas wy ślę do biura telegram. Wtedy jednak będzie za późno, żeby Jake lub Sterling mogli mi w czymkolwiek prze szkodzić. Zanim kogoś po mnie przyślą, ja już będę w ser cu dżungli amazońskiej. - Bardzo mi się to nie podoba - oznajmiła srogim głosem gospodyni i pokręciła głową. - Nie wiadomo, kto za tym stoi. Konkurencja? A może to sprawka tego dra nia, Paula Andersena? Może postanowił się zemścić? Mo żliwe też, że jakiś psychopata coś sobie ubzdurał. Diabli wiedzą, kto lub co będzie jego kolejnym celem! Może właśnie pani? Nie lepiej to zostać w domu i zatrudnić ochroniarza? Jest pani bogata i sławna. Wprost wyma-
214
rzona kandydatka do porwania. Porywacz mógłby żądać wysokiego okupu albo ujawnienia pilnie strzeżonej receptury. W dżungli nie będzie pani miała żadnej ochrony... - Tak, moja droga, ale nikt mnie tam nie będzie szu kał. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. A teraz ru szajmy na lotnisko. Dzwoniłaś uprzedzić, że przyjeż dżam? I żeby samolot czekał zatankowany oraz gotowy do lotu? - Dzwoniłam - odrzekła gospodyni, ale po jej minie widać było, że uczyniła to niechętnie. - Doskonale. A zatem w drogę. Determinacja malująca się na twarzy Kate uzmysło wiła pani Brant, że żadne prośby czy groźby nie po wstrzymają jej pracodawczyni przed samotnym lotem do Ameryki Południowej. Gospodyni westchnęła ciężko. Po konując wewnętrzny opór, zadzwoniła na dół po lokaja i poleciła mu, aby zniósł bagaże do samochodu. Kilka minut później Kate była w drodze na lotnisko. - Mówię wam, coś mi w tym wszystkim nie pasuje. - Dla emfazy Jake Fortune walnął pięścią w mahoniowy blat stołu w sali konferencyjnej, do której zaprosił Caroline, Nicka oraz Sterlinga Fostera. - Matka nigdy nie choruje. Owszem, mogła się zdenerwować włamaniem i pożarem, ale przecież nie położyłaby się do łóżka jak wystraszona, bezradna staruszka. To nie w jej stylu! Prę dzej krążyłaby w przebraniu po mieście, usiłując złapać winowajcę. - Tato, chociaż trudno nam w to uwierzyć, to jednak
215
babcia skończyła już siedemdziesiąt łat - przypomniała mu cicho Caroline. Ale sama też się martwiła. Odkąd sięgała pamięcią, Kate zawsze zjawiała się w swoim gabinecie na ostatnim piętrze budynku najpóźniej o ósmej rano. - Zgadzam się z Jakiem - oznajmił prawnik, marsz cząc z zatroskaniem czoło. - Nawet gdyby Kate była ciężko chora, to odebrałaby telefon, wiedząc, że któreś z nas dzwoni. I nie kazałaby mówić gospodyni, że ni kogo do niej nie można dopuszczać. Rany boskie, od śmierci Bena jadaliśmy razem kolację co najmniej trzy razy w tygodniu. Jestem nie tylko prawnikiem Kate, ale i jej najlepszym przyjacielem! Sterling nie posiadał się z wściekłości, że kiedy wczo raj wieczorem wybrał się z wizytą do Kate, pani Brant stanowczym tonem oznajmiła, że nie może go wpuścić. Nawet nie raczyła otworzyć mu drzwi. - Obawiam się, Caro, że Jake i Sterling mają rację - powiedział Nick. Poklepał ją po dłoni, wiedząc, jak bardzo przejmuje się zdrowiem i samopoczuciem starszej pani. - Tak zwane załamanie nerwowe absolutnie do Kate nie pasuje. Wydaje mi się, że powinniśmy tam na tychmiast pojechać i zażądać wyjaśnień. Zagrozić, że nie ruszymy się z miejsca, dopóki nie uzyskamy odpowiedzi. - Doskonały pomysł. - Jake pokiwał energicznie gło wą. - Mogę się założyć, że matka coś knuje. Oby tylko nie postanowiła wyręczyć policji. - Jęknął cicho. - Bo to akurat świetnie do niej pasuje. Wyobrażam sobie, jak przebrana za żebraczkę krąży po Minneapolis, pchając jakiś wózek ze szmatami, i wdaje się w pogawędki z każ-
216 dym, kto choć trochę wygląda jak donosiciel czy konfi dent policji. Prawda okazała się znacznie gorsza. Przekonali się o tym godzinę później, kiedy całą czwórką przyjechali pod dom Kate i po długich targach zmusili panią Brant, aby wpuściła ich do środka. - Do Ameryki Południowej?! - zawołał przerażony Sterling, słysząc, dokąd się Kate wybrała. Opadł na fotel, zupełnie jakby nogi się pod nim ugięły. - Ależ co pani wygaduje, pani Brant? Mama i dżun gla amazońska? - Jake nie krył oburzenia ani strachu. - Na miłość boską, po co by kazała Bucky'emu lecieć tam firmowym samolotem? Bucky był jednym z głównych pilotów zatrudnionych przez Fortune Cosmetics. - To nie Bucky siedział za sterami, panie Jake. Pani Kate sama poprowadziła maszynę - przyznała niechętnie gospodyni, wiedząc, jaką reakcję wywoła ta informacja. - Proszę mi wierzyć, od początku byłam przeciwna tej podróży. Robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby wy bić pani Kate pomysł z głowy. Ale państwo najlepiej ją znają i wiedzą, jaka potrafi być uparta. Jak sobie coś po stanowi, to nie ma na nią siły. Bardzo zdenerwowała się włamaniem i uznała, że nie ma sensu dłużej czekać na wyniki kolejnych badań. Bała się, że wysłanie ekipy do dżungli amazońskiej spowoduje niepotrzebny rozgłos i że ludzie z branży kosmetycznej przedwcześnie dowie dzą się o „Marzeniu". - Dlatego postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce stwierdził ponuro Nick. - Odkąd ją znam, Kate co pe-
217
wien czas wyskakuje z jakimś szalonym pomysłem, ale ten bije wszelkie rekordy! Chryste, tłumaczyłem jej jak komu dobremu, że nie mamy żadnej pewności, czy kwiat dziewiczy istnieje naprawdę, czy tylko w legendach. Być może będzie poszukiwała mitycznej rośliny, której nikt nigdy nie widział na oczy. A poza wszystkim innym mo że grozić jej niebezpieczeństwo. - Dlaczego tak sądzisz, Nick? - spytała Caroline, bla da z przejęcia. Dziś rano nie czuła się najlepiej; dostała niespodzie wanie torsji, zresztą wciąż miała mdłości. Podejrzewała, że jest to spóźniona reakcja na to, co wydarzyło się przed kilkoma dniami. - Pamiętaj, maleńka, że bandycie udało się zwiać. Nic o nim nie wiemy. Nie wiemy, kto mu zlecił włamanie do Fortune Cosmetics, komu zależało na mojej deportacji ani jaki jest ostateczny cel naszego wroga. Myślimy, że chodzi o wykradzenie receptury kremu, ale możemy się przecież mylić. Może chodzi akurat o Kate. No i trzeba pamiętać, że nie wszystkie plemiona południowoamery kańskie są przyjaźnie nastawione do obcych. Niektóre do walki z wrogiem używają dmuchawek i łuków, tyle że strzały pokryte są trującym jadem czy kurarą. Dzie siątki ludzi wyruszały do dżungli amazońskiej, a potem słuch po nich ginął. Nasza wyprawa, gdyby miała dojść do skutku, musiałaby być niezwykle starannie przygoto wana. Decyzji o takim wyjeździe nie można podejmować impulsywnie, z dnia na dzień, i liczyć, że wszystko się jakoś ułoży. - Ktoś z nas musi tam polecieć. Do Brazylii. Nor-
218 malnym rejsowym samolotem. - Jake Fortune nawet nie próbował ukryć zdenerwowania. - Najlepiej, żebyś to był ty, Sterling. Chętnie sam bym się wybrał, ale mama nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym zostawił firmę, zanim wszystkie środki bezpieczeństwa zostały zamontowane. - Masz rację, Jake. - Sterling poprosił panią Brant, aby zadzwoniła na lotnisko i zarezerwowała bilet na naj bliższy samolot do Rio de Janeiro, po czym, ponownie kierując wzrok na zatroskane twarze, kontynuował: Oczywiście, nie wiem, czy mój wyjazd cokolwiek da, czy uda mi się trafić na jakikolwiek trop. Kate może być dosłownie wszędzie... - To prawda - przyznał z namysłem Nick. - Pani Brant, dzwoniąc na lotnisko, proszę spytać, czy Kate zo stawiła jakieś dane o planowanym locie. Jeśli tak, przy najmniej będziemy wiedzieli, gdzie zamierza wylądować. - Och tak, to ważne! - powiedziała Caroline, odru chowo wyciągając rękę w stronę męża i szukając u niego pocieszenia. W ciągu ostatnich kilku dni jej miłość do Nicka je szcze bardziej wzrosła. Stał się równoprawnym człon kiem rodziny; nawet Jake go w pełni zaakceptował. Pod czas włamania i pożaru zachował zimną krew; nie tracąc głowy, wydawał polecenia, dopóki nie przyjechała straż i policja. Teraz zaś widać było, że szczerze martwi się o Kate, a jego analiza sytuacji oraz sugestie, jakie czynił, były rzeczowe i inteligentne. Caroline widziała, że za równo Jake, jak i Sterling odnoszą się do Nicka z sza cunkiem i podziwem - tego akurat Paulowi Andersenowi nigdy nie udało się dokonać.
219 - No dobrze, nic tu po nas. Wracajmy do biura. Jake potarł skronie, jakby nabawił się koszmarnego bólu głowy. - Chyba nie muszę pani mówić, pani Brant, co sądzę o pani zachowaniu. Wiem, że jest pani niezwykle lojalna wobec mojej matki, ale w tym wypadku powinna była pani zapomnieć o lojalności i natychmiast powia domić mnie, co się dzieje. - Tak, panie Jake. Chyba faktycznie powinnam była - przyznała ze skruchą gospodyni. - Jeżeli cokolwiek stanie się pani Kate, nigdy sobie tego nie wybaczę. Ogromne połacie dżungli mieniącej się setkami od cieni zieleni przecinała potężna, błotnista rzeka - Ama zonka. Co za wspaniały, zapierający dech w piersi widok, pomyślała Kate, patrząc przez okna firmowego samolotu. Podróż nie była męcząca; zresztą Kate starała się zbyt nio nie forsować. Podzieliła trasę na kilka mniejszych odcinków, tak by po drodze móc chwilę odpocząć, roz prostować kości. Tłumaczyła sobie, że tak jest rozsądniej; w głębi duszy wciąż nie chciała przyznać racji swojej gospodyni, która próbowała ją powstrzymać. Tak czy owak, była już prawie na miejscu i tylko to się liczyło. Za godzinę czy dwie wyląduje na lotnisku w Rio de Janeiro i natychmiast przystąpi do organizo wania ekspedycji w głąb dżungli. Kiedy wszystko będzie zapięte na ostatni guzik, wyśle telegram do Jake'a i Sterlinga. Była tak podniecona swą misją - tym, że gdy znajdzie brakujący składnik, krem odmładzający „Marzenie" wre szcie stanie się rzeczywistością - że zamiast lecieć
220 w stronę miasta, postanowiła zboczyć z trasy i zrobić kółko nad słynnym lasem tropikalnym. Nie przyszło jej do głowy, by rano, przed wyruszeniem w drogę, dokładnie sprawdzić wnętrze samolotu. Nie wiedziała więc, że w nocy na pokład wśliznął się porywacz i skrył się w tylnej części maszyny. Nie za uważyła też, jak wyszedł z ukrycia i ruszył w stronę ka biny pilota. Zanim zorientowała się, co się dzieje, mężczyzna bezceremonialnie przytknął jej do skroni lufę pistoletu. - Słuchaj uważnie, ty stara raszplo - powiedział szor stkim, zimnym głosem, który przejął ją dreszczem. - Bo to, czy będziesz żyła, zależy od tego, czy wykonasz moje polecenia. Rozumiemy się? Przełykając z trudem ślinę, Kate w milczeniu skinęła głową. Starała się nie okazywać strachu. Podejrzewała, że musi to być ten sam człowiek, który włamał się do gmachu Fortune Cosmetics, podpalił laboratorium i pró bował ukraść recepturę. Jakim cudem dostał się na pokład samolotu? Tego nie wiedziała, wiedziała natomiast jedno: że nie pójdzie mu z nią łatwo. Może jest staruszką, ale jeszcze nie leży w grobie! Pomyślała sobie, iż wiek może działać na jej korzyść, albowiem bandyta będzie prze konany, że ma do czynienia ze słabą, kruchą, bezradną istotą. Ha! Czeka go niespodzianka! - W porządku. A teraz rozejrzyj się dokładnie i po szukaj miejsca, gdzie mogłabyś bezpiecznie wylądować - poinstruował. - Bezpiecznie wylądować? A gdzie ja tu znajdę od-
221
powiedni pas? - spytała ostro Kate. - Sam widzisz, że prawie wcale nie ma wolnej przestrzeni, a już na pewno nie tyle, żeby można było sprowadzić na dół mały, bo mały, ale jednak odrzutowiec. Nie lecimy awionetką, jak się zapewne domyślasz. Porywacz dźgnął ją ostrzegawczo lufą. - Nigdy nie lubiłem rudych, więc nie wymądrzaj się, babciu, bo ci łeb odstrzelę! - ryknął. - A teraz ląduj, do jasnej cholery! - Dobrze - oznajmiła chłodno Kate. - Na prawo wi dać spalony las. Myślę, że tubylcy ścinali i palili drzewa, żeby puścić tędy drogę. Spróbuję. Ale lojalnie uprze dzam: możemy się rozbić. Ta maszyna różni się od gra tów, którymi szmugluje się tu narkotyki, a ja nie jestem jednym z tych śmiałków, którzy potrafią lądować w każ dych warunkach. - Ląduj, raszplo! - rozkazał gniewnie. Kate skupiła się na przyrządach; samolot zaczął scho dzić w dół. Cały czas intensywnie analizowała sytuację, w jakiej się znalazła. Nie ulegało wątpliwości, że pory wacz nie potrafi prowadzić samolotu. Gdyby potrafił, nie byłaby mu do niczego potrzebna. Czy będzie jej potrze bował, kiedy wylądują? Co dalej zamierzał? Wyobraziła sobie różne okropne scenariusze. W naj gorszym ze wszystkich ujrzała siebie, otępiałą od narko tyków, bezradną, oczekującą śmierci jak wybawienia. Uznała, że woli zginąć, niż dać się otępić i zniewolić. Kiedy koła samolotu niemal stykały się z ziemią, Kate obróciła się gwałtownie, wytrąciła porywaczowi z ręki broń i poderwała się z fotela, usiłując minąć bandytę.
222 Koła uderzyły w nierówny grunt, a właściwie wąski, leś ny trakt. Samolot zachybotał, skrzydła zaczęły się gwał townie kołysać, silnik warczeć złowrogo. Kate wiedziała, że nie zatrzyma maszyny, że teraz wszystko jest już poza jej kontrolą. Pistolet upadł na podłogę i podczas kolejnego wstrzą su przesunął się na koniec pokładu. Kate i porywaczem również zarzuciło i też znaleźli się z tyłu pokładu. Ale mężczyzna był młodszy i silniejszy. Przytrzymawszy się oparcia fotela, chwycił pistolet i podciągnął się na nogi. Po chwili wycelował. Kate wiedziała, że to koniec, że lada moment ją za strzeli. Była to ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy, zanim - pod wpływem serii kolejnych wstrząsów - huk nęła ciałem w drzwi. Siła uderzenia była tak potężna, że drzwi się otworzyły, a ona wyleciała na zewnątrz. Przez moment toczyła się po ziemi, czując koszmarne rwanie w biodrze; myślała, że zwariuje z bólu. A potem nagle oślepił ją potężny blask: jedno skrzydło samolotu za haczyło o ścianę drzew i odpadło od kadłuba. Maszyna uderzyła nosem w ziemię, po czym nastąpił ogłuszający wybuch: Kate zobaczyła ścianę ognia oraz lecące na wszy stkie strony metalowe części. Wtem coś ją rąbnęło w głowę. Nie wiedziała co, bo pogrążyła się w mrocznej otchłani. Tubylcy, którzy widzieli katastrofę i znaleźli ciało nie przytomnej kobiety, byli przyjaźnie nastawieni do obcych oraz mieli w swoim gronie kilku doskonałych znachorów. Ułożywszy kobietę na prowizorycznych noszach, zabrali ją do swojej wioski leżącej w sercu amazońskiej dżungli.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Byli u siebie w domu nad jeziorem. - Caroline, kochanie, co ci jest? - spytał z zatroska niem Nick, słysząc, jak żona najpierw wydaje z siebie okrzyk pełen żalu i niedowierzania, a potem wybucha płaczem. Wbiegł do kuchni. Caroline drżącą ręką odłożyła słu chawkę na widełki. Łzy płynęły jej strumieniem po twa rzy. Prawie nic nie widząc, przysunęła się do męża, w je go objęciach szukając pocieszenia. - Boże, Nick! - Ledwo mogła mówić, tak bardzo łka ła. - Babcia... babcia nie żyje! - Nie wierzę! To niemożliwe! Jesteś pewna, Caro? - Tak. Rozmawiałam z tatą. Przed chwilą Sterling dzwonił z Ameryki Południowej. Znaleziono samolot. Babcia musiała mieć jakieś kłopoty z silnikiem, bo pró bowała wylądować w dżungli. Nick, ona... Samolot się rozbił i stanął w płomieniach! Pośród szczątków znale ziono ciało, właściwie zwęglone resztki. Sterling twierdzi, że nie sposób dokonać identyfikacji zwłok. Boże, Nick! - Cicho, maleńka. Cicho, najdroższa. Wiem, jak bar dzo kochałaś Kate. Tak strasznie mi przykro... Chodź, zaprowadzę cię na górę, położę do łóżka, a potem przy rządzę ci jakiegoś drinka.
224 Otumaniona, ruszyła w stronę schodów. Ponieważ łzy lały się jej ciurkiem i nie widziała, dokąd idzie, potknęła się i omal nie upadła. Niewiele się zastanawiając, Nick wziął ją na ręce i wniósł po schodach do swojej sypialni. Tam położył ją na łóżku, zaciągnął zasłony, żeby słońca które coraz mocniej przygrzewało, nie raziło jej w oczy, następnie wszedł do łazienki, zmoczył w zimnej wodzie ręcznik i położył go Caroline na czole. Potem z barku na kółkach, stojącego w rogu pokoju, wziął butelkę bran dy, napełnił kieliszek i podał go żonie, nalegając, by wy piła wszystko do dna. Następnie położył się obok niej na łóżku, objął ją i gładził delikatnie po włosach, aż wre szcie zasnęła. Marszcząc z namysłem brwi, obserwował pogrążoną we śnie żonę. Od czasu włamania do laboratorium nie najlepiej się czuła. Chociaż sama nic mu o tym nie mó wiła, podejrzewał, że musi być w ciąży. Że zawiodła ją metoda antykoncepcji, którą dla siebie wybrała, a o ciąży nie wspominała z dwóch powodów: albo nie chciała mieć jego dziecka, albo postanowiła, że wkrótce go opuści. On jednak nie zamierzał na to pozwolić. Jeśli prośby nie poskutkują, gotów był związać żonę i przez dziewięć miesięcy nie spuszczać jej z oczu. Potem zaczął rozmyślać o Kate Fortune. Nie wierzył, że starsza pani nie żyje, że jakimś cudem nie udało się jej przechytrzyć śmierci. Może dlatego, że zawsze była tak pełna życia, wydawała się niezniszczalna, wieczna. Przypuszczalnie jednak nie było powodu sądzić, aby zna lezione w pobliżu spalone ciało należało do kogoś inne go, skoro w samolocie nikogo poza nią nie było. Zastą-
225
nawiał się, co doprowadziło do katastrofy: błąd pilota czy niespodziewana awaria, a jeśli awaria, to czy przy padkiem nie powstała na skutek sabotażu. Podejrzewał, że te same pytania zadaje sobie Sterling i na pewno nie powróci do domu, dopóki wszystkiego dokładnie nie sprawdzi. Zadumał się. Nie, nie mógł w żaden sposób pomóc Sterlingowi. Jedyne, co mógł zrobić, to dbać o bezpie czeństwo Caroline. Wiedział, że zabije każdego, kto tylko spróbuje skrzywdzić ją lub dziecko. Caroline miała wrażenie, że od początku nowego roku wszystko się sprzysięgło przeciwko jej rodzinie, poczy nając od groźby deportacji Nicka, co by się oczywiście wiązało z koniecznością przerwania badań nad „Marze niem", a kończąc na tragicznej śmierci Kate. Jakby tego było mało, przyszedł list nakazujący jej i Nickowi zgło szenie się do miejscowego urzędu imigracyjnego, ażeby odpowiednio przeszkoleni urzędnicy mogli przeprowa dzić z nimi jeszcze jeden wywiad i ustalić, czy ich mał żeństwo na pewno nie jest fikcyjne. - Co zrobimy, Nick? - spytała, kiedy przeczytał jej treść listu. - Nic, maleńka - odparł spokojnie. - W wyznaczonym terminie udamy się na rozmowę. Gdybym chciał się ukry wać przed urzędem imigracyjnym, nigdy nie dostałbym amerykańskiego obywatelstwa. Ale nie martw się. Nie udo wodnią nam, że ich oszukujemy. Jest tylko jeden mały prob lem. Skoro wciąż nam się przypatrują, to znaczy, że w naj bliższym czasie rozwód absolutnie nie wchodzi w grę.
226 Nie tylko w najbliższym, ale w ogóle! - dodał w my ślach, ale nie powiedział tego na głos. - No tak... - Caroline przygryzła wargę; zrobiło się jej smutno na myśl, że Nick nie może doczekać się końca małżeństwa. - Wiem, jakie to dla ciebie irytujące... i jak bardzo chcesz odzyskać wolność. - Zapewne ty również - odparł nieco urażonym to nem. Był zły, że tak niewiele dla niej znaczy. Mimo że dzie liła jego łoże i spodziewała się jego dziecka, cały czas buntowała się przeciwko ich związkowi. - Oboje wiedzieliśmy, w co się pakujemy. Wiedzie liśmy, że nasze małżeństwo potrwa parę miesięcy, może rok czy dwa, ale nie dłużej - stwierdziła sucho, po czym odwróciła się, żeby nie dojrzał łez w jej oczach. - To prawda - przyznał. Nagle zorientował się, że mówi do ściany. Caroline wybiegła z kuchni. Słyszał na schodach tupot jej nóg. Zdecydowanym krokiem ruszył za nią na górę. Wszedł do sypialni, okazało się jednak, że Caroline zamknęła się w łazience i odkręciła wodę. Żeby nie słyszeć mojego pukania, pomyślał. Nie przyszło mu do głowy, że szum wody miał zagłuszyć szloch. Był zrozpaczony; pragnął uratować małżeństwo i re sztę życia spędzić z ukochaną kobietą. Rozejrzał się po pokoju, który wybrała na swoją sypialnię. W tym tkwi cały szkopuł, uznał z wściekłością. Nie zastanawiając się, otworzył szafę i zaczął wyciągać ze środka ubrania. Kiedy parę minut później Caroline wyłoniła się z ła zienki, zastała w pokoju nieludzki bałagan: puste szafy,
227
powyciągane szuflady komody, ubranie rozrzucone na łóżku, po podłodze... - Na miłość boską, Nick, co robisz? - zdumiała się. - Nie możesz tu zostać - oznajmił, zgarniając kolejny stos ubrań. - A jeśli panowie z imigracyjnego postano wią złożyć nam niespodziewaną wizytę? Jeżeli zobaczą, że mamy oddzielne sypialnie, na pewno nie uwierzą w żadne nasze zapewnienia. Chcesz tego? - No nie. Oczywiście, że nie. Serce mocniej jej zabiło. Czy to znaczy, że odtąd każ dej nocy mają spać w jednym łożu? Czy tylko to, że ubranie ma wisieć we wspólnej szafie? Odpowiedź poznała wieczorem, kiedy weszli na górę, by udać się na spoczynek. Skręciwszy w stronę swojego dawnego pokoju, nagle poczuła, jak Nick chwyta ją za rękę i ciągnie do siebie. - Dokąd to, moja miła? - spytał. - Do... do łóżka - wyjąkała nerwowo, wystraszona, ale i podniecona wyrazem zdecydowania malującym się na przystojnej, opalonej twarzy męża. - Zgadza się, do łóżka. Ale nie do tamtego, maleńka. Odtąd mamy wspólne - oznajmił łagodnie, ale w jego tonie wyczuwało się siłę i nieugiętość. Nie zamierzał to lerować najmniejszego sprzeciwu. Raptem, jakby obawiając się, że Caroline zacznie się z nim kłócić i protestować, wziął ją na ręce i ruszył do pokoju, który od dzisiejszego wieczoru miał być ich sy pialnią małżeńską. Z bijącym sercem objęła go za szyję. Czuła się jak branka porwana przez bezwzględnego kozaka, który za
228 moment zerwie z niej szaty i da upust swej żądzy. Za mknęła oczy, przerażona, a zarazem podniecona. Sre brzyste promienie księżyca wpadające przez nie zasło nięte okno rozpraszały panujący w pokoju mrok. Nick rzucił ją na łóżko, po czym zamknął drzwi. Na klucz. - Rozbierz się, Caro - rozkazał cicho, rozpinając gu ziki koszuli. Drżącymi rękami, bez słowa, wykonała polecenie, po czym podniosła kołdrę i wsunęła się do łóżka. Serce ło motało jej tak mocno, jakby miało wyskoczyć z piersi. Chwyciła brzeg kołdry i zamierzała zakryć się, ale Nick ją uprzedził; wyciągnął się obok, nagi jak go Pan Bóg stworzył. - Nie przykrywaj się, maleńka. Chcę na ciebie pa trzeć, kiedy się kochamy - szepnął, zbliżając wargi do jej ust. Nie tylko pragnęła go i potrzebowała, ale i kochała z całego serca. Ponieważ nie umiała wyrazić tego sło wami, postanowiła, że w jakiś inny sposób musi prze konać go o swojej miłości. Zrobić coś, aby odgadł prawdę. Nie wiedziała, że takie same myśli krążą po głowie jej męża. Całował i pieścił ją z taką pasją, jakby doty kiem usiłował powiedzieć to, czego nie potrafił słowami. - Masz taką delikatną skórę, taką gładką, miękką. Uwielbiam ją - szeptał. - Jesteś moja, Caro. Tylko moja. Wiesz o tym, prawda, maleńka? - Tak, Nick, wiem... - odparła uradowana. Całował jej szyję, piersi, biodra. Ona nie pozostawała
229
mu dłużna. Jego spocone ciało pachniało piżmem i dy mem papierosowym. - Nick, błagam... -jęczała, prężąc się. - Nie błagaj, maleńka - szepnął jej do ucha - tylko bierz, co chcesz. Tak też zrobiła. Zaskoczona własną odwagą, ale nie mogąc dłużej nad sobą zapanować, odwróciła Nicka na wznak i usiadła na nim. W jego oczach dojrzała triumf. Zaczął poruszać biodrami, najpierw wolno, potem coraz szybciej, jakby znał jej rytm i wiedział, co sprawi jej największą przyjemność. Wkrótce zalała ich cudowna fa la rozkoszy. Przez kilka minut leżeli przytuleni, ciesząc się swoją bliskością, ciepłem, dotykiem. Wreszcie, jedną ręką gładząc Caroline po włosach, drugą sięgnął po leżącą na stoliku nocnym paczkę papierosów. Zaciągnął się głęboko, po czym wypuścił w powietrze chmurę dymu. - Żałujesz, że zarządziłem przeprowadzkę? - spytał, ciekaw, o czym Caroline myśli. - Nie, kochanie - odparła tak cicho, że ledwo ją usły szał. Wstąpiła w niego nadzieja. - Czy... czy naprawdę chcesz, żebym każdej nocy spała tu z tobą? - Naprawdę. Myślał, że zacznie protestować, lecz nic takiego nie zrobiła. Ani teraz, ani pięć minut później, kiedy zgasił papierosa i ponownie obrócił się w jej stronę.
230 Co za ironia losu, pomyślała. Termin spotkania w urzędzie imigracyjnym wyznaczono im na pierwszego kwietnia. Na prima aprilis, kiedy bezkarnie można kła mać, ale oczywiście nie podczas rozmowy z urzędnikiem państwowym. Była zła na siebie, że nie umiała zapanować nad uczu ciem i nad żądzą. Kochała Nicka i jeśli nawet wcześniej, podczas podróży ślubnej, nie zaszła w ciążę, stało się to później, w trakcie którejś z kolejnych nocy, o czym po informował ją dziś rano test ciążowy. Nie żałowała tego; przeciwnie, z całego serca pragnęła mieć dziecko. Żało wała jedynie, że mimo wspólnej sypialni, mimo pieszczot i pocałunków, którymi tak hojnie ją obdzielał, Nick je szcze ani razu nie wyznał jej miłości. Zamyślona, skupiona na własnych przeżyciach i roz terkach, zdawała się nie widzieć pełnych podziwu spoj rzeń, jakimi obrzucali ją pracownicy urzędu imigracyjnego, kiedy wraz z Nickiem szła na spotkanie. Nie umk nęły one jednak uwadze Nicka; mierzył ostrzegawczym wzrokiem każdego faceta, który popatrzył w jej stronę, jakby chciał powiedzieć: Ta piękna kobieta należy do mnie! Widocznie uznano, że pan Howard i jego pomocnik, pan Sheffield, nie najlepiej się spisali, a ponadto że oka zali się zbyt łatwowierni, bo tym razem do sprawy do ktora Valkova przydzielono kogoś bardziej doświadczo nego i na znacznie wyższym stanowisku. Pani Penworthy była postawną, groźnie wyglądającą ko bietą o stalowoszarych włosach, szarych oczach i dwuogniskowych okularach na nosie. Sprawiała wrażenie osoby
231
dokładnej, drobiazgowej, której nie sposób zwieść czy oszukać. Kiedy Caroline z Nickiem weszli do jej gabinetu, po wiodła po nich wzrokiem, po czym wyniosłym tonem, który równie dobrze pasowałby do Kate Fortune, poleciła im, aby łaskawie usiedli. Tak też uczynili - Nick z butną miną, Caroline z miną zakłopotaną. Pani Penworthy otworzyła leżącą na biurku grubą te kturową teczkę i zerknęła na pierwszą stronę. - Nie chcę tracić czasu, zadając te same pytania, jakie wcześniej zadawali wam panowie Howard i Sheffield oznajmiła chłodno. - Obaj stwierdzili, że nie mają za strzeżeń do autentyczności waszego małżeństwa. Jednak że zaprosiliśmy państwa na rozmowę, ponieważ od czasu wizyty naszych pracowników w Fortune Cosmetics do tarły do nas nowe informacje, że pobrali się państwo wy łącznie w jednym celu: żeby zapobiec deportacji doktora Valkova do Rosji. Podobno pana obecność w Stanach ma dla firmy tak kolosalne znaczenie, że zapłacono panu za zawarcie związku małżeńskiego z wnuczką właścicielki. Czy to prawda, doktorze Valkov? - Nieprawda - skłamał Nick bez zająknienia. - W takim razie może pan uprzejmie wyjaśni, dla czego w dniu ślubu pański teść, pan Jacob Fortune, prze kazał na pańskie konto sumę pół miliona dolarów, co odkryliśmy niedawno. - Skoro odkryliście, że otrzymałem pół miliona, powin niście byli również odkryć, że całą tę sumę wpłaciłem na fundusz powierniczy dla dzieci, jakie żona i ja planujemy mieć w przyszłości - rzekł beznamiętnym tonem Nick.
232 Słysząc to, Caroline otworzyła szeroko oczy. A więc Nick nie zatrzymał pieniędzy dla siebie? Nie wziął nic za to, że się z nią ożenił? Nagle w pełni uświadomiła sobie sens jego słów. Utworzył fundusz powierniczy dla ich dzieci! Dla dzieci zrodzonych z tego związku! A za tem. .. Pani Penworthy przyglądała się jej uważnie, niemal przeszywając ją na wylot. - Sprawia pani wrażenie zaskoczonej, pani Valkov stwierdziła sucho. - Bo... bo trochę faktycznie jestem - przyznała Ca roline. - Nie zdawałam sobie sprawy z hojności mojego ojca. Widzi pani, mój mąż zajmuje się naszymi finansami i... - Proszę pani - wtrącił Nick, pochylając się do przo du. - Nie bawmy się w kotka i myszkę. Te wszystkie raporty i informacje, które państwo otrzymali, zostały przesłane przez jakąś konkurencyjną firmę kosmetyczną dążącą do zniszczenia Fortune Cosmetics. Zapewne sły szała pani, że babka mojej żony, pani Kate Fortune, zgi nęła w katastrofie lotniczej na terenie Ameryki Południo wej? Otóż sądzę, że nie był to wypadek, lecz sabotaż. Przypuszczam, że już niedługo śledztwo potwierdzi moje podejrzenia. A Caroline i ja jesteśmy oficjalnie poślubie ni i niech mi wolno będzie dodać, że bardzo ze sobą szczęśliwi. - Naprawdę, pani Penworthy! - zawołała Caroline, widząc niewzruszoną minę urzędniczki. - Ja... ja bardzo kocham mojego męża! Słowo honoru! I jestem w ciąży! Będziemy mieli dziecko!
233
Nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Działała pod wpływem strachu i przerażenia. Dopiero po chwili, uświadomiwszy sobie, co zrobiła, oblała się rumieńcem. Przygryzła wargi, bojąc się spojrzeć na Nicka. Ku jej zdziwieniu i radości, ujął ją za rękę. - A ja kocham moją żonę. I tak bardzo cieszę się z po wodu dziecka, które za kilka miesięcy przyjdzie na świat, że chyba wszystkim facetom w mieście podaruję po cy garze! Jeśli urodzi się dziewczynka, nazwiemy ją Katherine Fortune Valkov... - A jeśli chłopiec? - spytała pani Penworthy, spoglą dając na Caroline. - Wtedy Aleksander. Sasza. Na cześć ojca Nicka. Po raz pierwszy, odkąd zasiedli naprzeciw jej biurka, wyraz twarzy pani Penworthy złagodniał. - No cóż, chyba nie muszę zadawać państwu więcej pytań. Tylko ślepiec mógłby twierdzić, że się nie kocha cie. W imieniu Urzędu Imigracji i Naturalizacji bardzo państwa przepraszam za to, że was nękaliśmy. Przeko naliście mnie, że tworzycie prawdziwe, kochające się małżeństwo, a także, że za wszystkimi waszymi kłopo tami stoi nieuczciwa konkurencja. Nie będziemy państwa więcej niepokoić. Po wyjściu z budynku Nick pomógł Caroline wsiąść do samochodu, po czym obszedł auto i zająwszy miejsce za kierownicą, wsunął kluczyk do stacyjki. Zamiast go jednak przekręcić, odwrócił się twarzą do żony. W jego ciemnych oczach płonął promyk nadziei. - Caro, czy tam w środku powiedziałaś prawdę? Ko chasz mnie?
234 - Tak, Nick - odparła cicho. - Kocham cię. I prawdą jest też, że będziemy mieli dziecko. - Wiem, maleńka. Jeszcze dziś rano nie byłem pe wien, ale nawet gdybym nie pracował w laboratorium chemicznym, umiałbym odczytać wyniki testu ciążowe go. Wrzuciłaś test do kosza na śmieci, a ja z ciekawości sobie zerknąłem. Cieszę się, Caro. - Delikatnie pogładził ją po brzuchu. - I mam nadzieję, że to będzie pierwsze z wielu naszych dzieci. Bo nie pozwolę ci się ze mną rozwieść. Za bardzo cię kocham, maleńka. - Och, Nick... Pocałował ją gorąco, a potem przez chwilę siedzieli milcząc w samochodzie, przytuleni i szczęśliwi. - To co, pani Valkov? - spytał z uśmiechem, prze rywając w końcu milczenie. - Czy mogę zatrzymać po sadę pani męża? Na dobre i na złe, w zdrowiu i w cho robie...? Popatrzyła na niego z miłością w oczach. - Tak, panie doktorze. Dopóki śmierć nas nie roz łączy!
koniec
jan+cor