Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja 1. Piątek, 26 września 2003 2. 3 października 2003, godz. 11.50 (tydzień później) 3. Piątek, 26 września 2003 4. 3 października 2003, godz. 12.10 5. Piątek, 26 września 2003 6. 3 października 2003, godz. 13.30 7. Piątek, 26 września 2003 8. 3 października 2003, godz. 14.00 9. Piątek, 26 września 2003 10. Z notesu funkcjonariusza kryminalnego
wydziału Simona
Waterhouse’a (sporządzono października 2003, godz. 19.00) 11. Piątek, 26 września 2003 12. 3 października 2003, godz. 21.00 13. Sobota, 27 września 2003 14. 4 października 2003, godz. 15.15 15. Niedziela, 28 września 2003 16. 5 października 2003, godz. 11.10 17. Poniedziałek, 29 września 2003 18. 6 października 2003, godz. 9.05 19. Poniedziałek, 29 września 2003 20. 6 października 2003, godz. 9.45 21. Wtorek, 30 września 2003
dnia
3
22. 7 października 2003, godz. 14.00 23. Środa, 1 października 2003 24. 8 października 2003, godz. 14.40 25. Środa, 1 października 2003 26. Z notesu funkcjonariusza wydziału kryminalnego Simona Waterhouse’a (sporządzono dnia 5 października 2003, godz. 4.00)
27. Czwartek, 2 października 2003 28. 9 października 2003, godz. 12.00 29. Czwartek, 2 października 2003 30. 9 października 2003, godz. 18.30 31. Czwartek, 2 października 2003 32. 9 października 2003, godz. 20.00 33. Czwartek, 2 października 2003 34. 10 października 2003, godz. 9.00 35. Czwartek, 2 października 2003 36. 10 października 2003, godz. 10.00 37. Piątek, 3 października 2003 38. 10 października 2003, godz. 11.00 39. Piątek, 10 października 2003 40. 10 października 2003, godz. 11.10 41. Piątek, 10 października 2003 42. 13 października 2003, godz. 9.30 43. Wtorek, 14 października 2003 Podziękowania
Tytuł oryginału: LITTLE FACE
Opieka redakcyjna: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Redakcja: ANNA RUDNICKA Korekta: WERONIKA KOSIŃSKA, MAŁGORZATA WÓJCIK Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Photonica Komputerowe opracowanie okładki na podstawie oryginału: ROBERT KLEEMANN Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket
Copyright © 2006 by Sophie Hannah © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2015
Wydanie pierwsze
Książka opublikowana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii w 2006 roku nakładem wydawnictwa Hodder & Stoughton
ISBN 978-83-08-05776-6
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail:
[email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Mojej babci, Beryl, z wyrazami miłości
1 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
Jestem na zewnątrz. Wciąż blisko drzwi, ale już na zewnątrz. Całkiem sama. Kiedy obudziłam się rano, nie sądziłam, że dziś jest ten dzień. Coś w nim – czy może raczej we mnie – wydawało się nie do końca takie, jak powinno. Przekonał mnie dopiero telefon od Vivienne. „Uwierz mi, nigdy nie będziesz czuła się gotowa – powiedziała. – Musisz zdobyć się na ten krok”. Ma rację, muszę. Muszę to zrobić. Idę przez brukowane podwórko, a potem dalej, błotnistą, żwirową ścieżką. Zabrałam ze sobą jedynie torebkę. Czuję się lekko i dziwnie. Drzewa wyglądają jak utkane z wełny: czerwonej i brązowej, tu i ówdzie przetykanej zielenią. Niebo ma niebieskoszarą barwę. To nie jest ten sam zwyczajny świat, w którym kiedyś żyłam. Teraz wszystko wydaje się bardziej intensywne. Zupełnie jak gdyby całe to materialne tło, wcześniej tak oczywiste, nagle domagało się mojej uwagi. Samochód stoi na końcu ścieżki, zaparkowany przed bramą, która oddziela Wiązy od głównej drogi. Nie
powinnam prowadzić auta. „Bzdura. – Vivienne zbyła to lekarskie zalecenie głośnym cmoknięciem. – Daleko nie jedziesz. Gdybyś miała przestrzegać każdej z tych niedorzecznych zasad, bałabyś się kiwnąć palcem!” Rzeczywiście, czuję się na siłach. Po operacji doszłam już w miarę do siebie. Może to zasługa hypericum, które sama sobie zapisałam, a może umysł zwyciężył materię: muszę być silna, więc jestem. Przekręcam kluczyk w stacyjce i prawą stopą wciskam mocno pedał gazu. Samochód z charkotem budzi się do życia. Wyjeżdżam na drogę i obserwuję, jak wskazówka prędkościomierza przesuwa się miarowo. „Od zera do setki w zaledwie pół godziny”, żartował sobie tato, jeszcze kiedy volvo należało do niego i mamy. Zamierzam nim jeździć, dopóki się nie rozpadnie. Nic tak jak ono nie przypomina mi rodziców, o których często myślę z miłością. Traktuję je jak starego, wiernego członka rodziny. Opuszczam szybę, wdycham świeże powietrze smagające mnie po twarzy i myślę sobie, ilu jeżących włos na głowie opowieści o ulicznych korkach jeszcze trzeba, żeby ludzie przestali utożsamiać samochody z wolnością. Mknąc niemal pustą drogą wśród pól i gospodarstw, czuję się silniejsza, niż jestem w rzeczywistości. Przyjemne złudzenie. Nie pozwalam sobie na choćby przelotną myśl
o Florence i rosnącej odległości, jaka nas dzieli. Po mniej więcej sześciu kilometrach kończy się wiejski krajobraz i droga, którą jadę, staje się główną ulicą Spilling, najbliższego miasteczka. W jego centrum znajduje się rynek otoczony przysadzistymi elżbietańskimi budynkami o pastelowych fasadach. W części z nich mieszczą się sklepy. W pozostałych, jak sądzę, mieszkają starzy, bogaci snobi, nudziarze w okularach, którzy bez przerwy ględzą o tutejszej historycznej spuściźnie. Chyba nie jestem do końca uczciwa. Vivienne z pewnością nie mieszka w Spilling, chociaż tu ma najbliżej. Kiedy zapytałam, gdzie mieszka, odparła po prostu: „W Wiązach”, jak gdyby jej dom był słynnym miastem. Stojąc na światłach, przetrząsam torebkę w poszukiwaniu wskazówek, które dała mi Vivienne. W lewo na małym rondzie, potem pierwsza w prawo i wypatrywać znaku. Wreszcie go dostrzegam: „Waterfront” – wypisane białą kursywą na granatowym tle. Skręcam na podjazd, okrążam kopulasty budynek i zatrzymuję się na dużym parkingu na tyłach. W holu unosi się woń lilii. Stoją w kanciastych wazonach niemal wszędzie. Dywanowa wykładzina – granatowa w różowe kwiaty róży – jest droga. To jedna z tych, na których nigdy nie widać brudu. Wszędzie kręcą się ludzie ze sportowymi torbami, niektórzy spoceni, inni zaś świeżo po prysznicu.
W recepcji natykam się na młodą dziewczynę o jasnych, nastroszonych włosach. Aż pali się do pomocy. Nosi plakietkę z imieniem Kerilee. Cieszę się, że dla swojej córki wybrałam Florence. Prawdziwe imię z historią, a nie coś, na co przypadkiem wpadli menadżerowie jakiejś piętnastoletniej gwiazdki pop. Obawiałam się, że David i Vivienne zaprotestują, ale na szczęście im także się spodobało. – Nazywam się Alice Fancourt – mówię. – Jestem nową członkinią. Podaję jej kopertę ze szczegółowymi danymi. Zabawne, Kerilee nie ma bladego pojęcia, jak ważny jest dla mnie ten dzień. Zupełnie inaczej postrzegamy znaczenie naszego spotkania. – Och! Pani jest synową Vivienne. Niedawno urodziła pani dziecko! Przed paroma tygodniami, zgadza się? – Tak. – Członkostwo w Waterfront to prezent od Vivienne, czy też raczej nagroda za spłodzenie wnuczki. Ta przyjemność kosztuje chyba tysiąc funtów rocznie. Vivienne zalicza się do tych nielicznych osób, które są równie hojne, jak bogate. – Jak ma się Florence? – pyta Kerille. – Vivienne zakochała się w niej po uszy! To cudownie, że Felix będzie miał teraz młodszą siostrę, prawda? Dziwne uczucie słyszeć o Florence w takim kontekście. W mojej głowie zawsze jest pierwsza – zarówno dla mnie, jak i w ogóle. Ale dla Davida jest
drugim dzieckiem. W Waterfront wszyscy dobrze znają Felixa. Spędza tu tyle samo czasu co w szkole. Bierze udział w turniejach golfowych dla juniorów, lekcjach pływania i zorganizowanych zabawach tematycznych, podczas gdy Vivienne krąży między siłownią, basenem, salonem piękności i barem. Taki układ najwyraźniej obojgu pasuje. – Więc doszła już pani do siebie? – pyta Kerilee. – Vivienne opowiadała nam o porodzie. Sporo pani przeszła! Trochę mnie tym zaskoczyła. – Tak, poród był straszny. Ale Florence nic się nie stało i tylko to się liczy. – Nagle zaczynam przeraźliwie tęsknić za córką. Dlaczego marnuję czas, stercząc w recepcji fitness clubu, skoro mogłabym spędzać go ze swoją maleńką, śliczną dziewczynką? – Dzisiaj rozstałyśmy się po raz pierwszy – wyrzucam z siebie. – Po raz pierwszy, odkąd opuściłyśmy szpital, wyszłam z domu. Dziwne uczucie. W innych okolicznościach nie zwierzałabym się ze swoich emocji kompletnie obcej osobie. Ale Kerilee zna już historię narodzin Florence ze wszystkimi szczegółami, więc co mi szkodzi. – Czyli to pani wielki dzień. Vivienne wspominała, że może się pani czuć nieco niepewnie.
– Naprawdę? – No tak, Vivienne myśli o wszystkim. – Powiedziała, że na początek mamy zaprowadzić panią do baru na dużego drinka. Śmieję się. – Niestety, muszę potem wrócić samochodem do domu. Chociaż Vivienne uważa... – ...że im bardziej pani jest wstawiona, tym ostrożniej pani prowadzi – dokończyła za mnie Kerilee i zachichotałyśmy zgodnie. – Wpiszemy panią do systemu, dobrze? – Odwraca się do monitora, który stoi przed nią, dłonie kładzie na klawiaturze. – Alice Fancourt. Adres? Wiązy, tak? Jest pod wrażeniem. Większość miejscowych zna z nazwy dom Vivienne, nawet jeśli nie wiedzą, do kogo należy. Wiązy były ostatnim domem Blantyre’ów, znanej w Spilling rodziny spokrewnionej z królewskim rodem. W latach czterdziestych dwudziestego wieku, po śmierci ostatniego Blantyre’a, posiadłość kupił ojciec Vivienne. – Tak – potwierdzam. – Obecnie Wiązy. W myślach widzę swoje mieszkanie na Streatham Hill, które zajmowałam przed ślubem. Uwielbiałam je, chociaż obiektywnie może się wydawać ciemne i ciasne. Było moją przytulną norką, azylem, gdzie nikt nie miał do mnie dostępu, zwłaszcza co groźniejsi i bardziej natrętni spośród moich pacjentów. Po śmierci rodziców tylko tam mogłam czuć się swobodnie i przeżywać
samotność i żal bez narażania się na ocenę innych. Mieszkanie akceptowało tę pokiereszowaną wersję mnie, którą zewnętrzny świat zdawał się odtrącać. Wiązy są za duże na jakąkolwiek przytulność. Łóżko, które dzielimy z Davidem, wygląda jak mebel stojący we francuskim pałacu, odgrodzony od zwiedzających czerwonym sznurem. Jest olbrzymie. Zmieściłyby się w nim cztery osoby, a może nawet i pięć, tylko bez wyjątku szczupłych. Vivienne nazywa ten rozmiar boskim. „Podwójne łóżka są dla myszoskoczków”, mawia. Florence zajmuje przestronny pokój dziecięcy ze starymi meblami, wykuszem z ławeczką i ręcznie rzeźbionym bujanym konikiem, który swego czasu należał do Vivienne, kiedy ta była małą dziewczynką. Felix ma do dyspozycji dwa pokoje: sypialnię i długą, wąską bawialnię na strychu, gdzie mieszkają jego zabawki, książki i pluszowe misie. Widoki z ostatniego piętra domu zapierają dech w piersi. W bezchmurny dzień z jednej strony można sięgnąć wzrokiem aż do Culver Ridge, z drugiej zaś do wieży kościelnej w Silsford. Ogród jest tak wielki, że podzielono go na kilka odrębnych części, dzikich albo ujarzmionych. Każda z nich nadaje się idealnie na spacery z wózkiem w ciepły dzień. David nie widzi powodu, żeby się stąd wyprowadzać. Kiedy o tym wspominam, odparowuje, jak mało
bylibyśmy w stanie wydać na wynajem. „Naprawdę wolisz zrezygnować z tego, co mamy w Wiązach, dla dwóch sypialni w szeregowcu bez ogrodu? – pyta. – Poza tym teraz pracujesz w Spilling. Tak jest nam wygodniej. Chyba nie marzą ci się dłuższe dojazdy, prawda?” Nikomu o tym nie mówiłam, ale na samą myśl o powrocie do pracy przygnębienie otula mnie niczym mgła. Patrzę teraz na świat zupełnie inaczej i nie potrafię tego ukryć. – Poproszę Rossa, naszego doradcę do spraw członkostwa, żeby panią oprowadził po obiekcie – głos Kerilee sprowadza mnie z powrotem do teraźniejszości. – Potem może pani skorzystać z basenu albo siłowni... Aż mnie ściska w środku. Wyobrażam sobie, jak szwy puszczają, a wciąż świeża rana otwiera się na nowo. – Na to jest jeszcze trochę za wcześnie – odpowiadam z jedną ręką na brzuchu. – Dopiero przed tygodniem wyszłam ze szpitala. Ale z chęcią się rozejrzę, a potem może skuszę na tego drinka. Ross jest niskim Afrykanerem o włosach pofarbowanych na blond, muskularnych nogach i pomarańczowej opaleniźnie. Pokazuje mi dużą siłownię z wyfroterowaną drewnianą podłogą, zastawioną każdym rodzajem sprzętu, jaki można sobie wyobrazić. Na lśniących, srebrnych urządzeniach
biegają, maszerują, pedałują, a nawet wiosłują ludzie w obcisłej sportowej odzieży. Wielu z nich ma w uszach zatyczki i wpatruje się w rząd telewizorów podwieszonych pod sufitem, śledząc dzienne wydanie talk-show, podczas gdy ich kończyny tłuką o metal i gumę. Zaczyna do mnie docierać, dlaczego Vivienne tak świetnie wygląda jak na swoje lata. Ross prowadzi mnie na dwudziestopięciometrowy basen, gdzie moją uwagę przykuwa podwodne oświetlenie. Przejrzysta woda mieni się turkusem jak wielki akwamaryn, z każdym poruszeniem odbijając światło. Na obu końcach obramowanego kamiennymi płytkami basenu widnieją stopnie w stylu rzymskim. Obok znajduje się okrągłe jacuzzi okolone filarami z różowego marmuru. Spieniona woda sięga aż po brzegi i przelewa się przez krawędź. Po przeciwległej stronie pomieszczenia mieszczą się słodko pachnąca sośniną sauna oraz łaźnia, której szklane drzwi są całkiem zaparowane. Nagle słyszę dziwne bębnienie. Zaskoczona stwierdzam, że to krople deszczu uderzają o kopulasty sufit ze szkła. Ross czeka na zewnątrz, a ja oglądam damską przebieralnię. Podobnie jak wszystko inne w Waterfront wykracza daleko poza czystą funkcjonalność. Na podłodze gruba, śliwkowa wykładzina, a w łazience i pod prysznicami płytki z czarnego łupka. Na każdej powierzchni zdaje się spoczywać jakiś kuszący stosik:
puszystych białych ręczników kąpielowych, szlafroków do kompletu z wyszytym logo Waterfront, kremów do rąk, szamponów i odżywek, balsamów do ciała, nawet pilników do paznokci. Trzy kobiety wycierają się i ubierają. Jedna pociera brzuch ręcznikiem. Od tego widoku robi mi się słabo. Druga właśnie zapina bluzkę. Podnosi głowę i uśmiecha się do mnie. Sprawia wrażenie silnej i zdrowej. Skórę na obnażonych nogach ma zaróżowioną od gorąca. Ubrana od stóp do głów czuję się krucha, niezdarna i skrępowana. Skupiam się na ponumerowanych drewnianych szafkach. Część z nich ma uchylone drzwiczki, z zamków sterczą klucze; pozostałe, bez kluczy, są zamknięte. Okrążam pomieszczenie, aż w końcu docieram do szafki Vivienne, numer 131. Trzynastego stycznia urodził się Felix, dlatego właśnie wybrała ten numer. Poza tym znajduje się w dogodnym miejscu, blisko pryszniców i drzwi z napisem „Pływalnia”. Vivienne jako jedyny członek Waterfront ma szafkę, z której nie wolno korzystać nikomu innemu. Klucz do niej przechowują w recepcji. „Dzięki temu nie muszę za każdym razem dźwigać całego swojego dobytku niczym jakiś uchodźca”, mawia Vivienne. Kiedy wychodzę z przebieralni, Ross czeka na mnie w korytarzu, obok kosza na ręczniki. – Zadowolona? – pyta.
– Bardzo. – Wszystko wygląda dokładnie tak, jak opisywała Vivienne. – Jakieś pytania? Wie już pani, jak działają szafki? Żeby je zamknąć, trzeba wsunąć do otworu monetę jednofuntową. Oczywiście potem ją pani odzyska. Kiwam głową, czekając, aż Ross powie, że ja również dostanę szafkę na wyłączność, ale nic z tego. Czuję lekki zawód. Oprowadza mnie po Chalfont’s, eleganckiej klubowej restauracji, i niby to amerykańskiej kafeterii Chompers, radosnej i pełnej zgiełku, której Vivienne nie znosi. Potem idziemy do baru dla członków, gdzie Ross zostawia mnie z Tarą, barmanką. Decyduję się na drinka w nadziei, że pozwoli mi się choć trochę rozluźnić. Sięgam po kartę, ale Tara mówi, że już coś dla mnie przygotowała. Wysokokaloryczne połączenie śmietanki z likierem Kahlúa. Jak się okazuje, Vivienne zawczasu złożyła zamówienie. Nie wolno mi też zapłacić za drinka, co wcale mnie nie dziwi. – Szczęściara z pani – stwierdza Tara. Zapewne chodzi jej o to, że jestem synową Vivienne. Ciekawe, czy słyszała o Laurze, która miała znacznie mniej szczęścia. Szybko wypijam drinka, siląc się przy tym na spokój i beztroskę. W rzeczywistości jestem chyba najmniej zrelaksowaną osobą w całym budynku, tak bardzo chcę pojechać do domu, z powrotem do Wiązów i Florence.
Uświadamiam sobie, że w głębi ducha nie mogłam się tego doczekać już sekundę po tym, jak przekroczyłam próg. Skoro zobaczyłam wszystko, co Waterfront ma do zaoferowania, mogę wracać. Zrobiłam to, co do mnie należało. Deszcz ustał. W drodze powrotnej przekraczam ograniczenie prędkości, a w moich żyłach szumi alkohol. Przepełniają mnie odwaga i bunt, lecz tylko przez krótką chwilę. Potem dopadają mnie zawroty głowy i zaczynam się martwić. Będę przejeżdżać koło Cheryl, swojej położnej, która zapewne wyda z siebie okrzyk zdumienia, widząc, jak pędzę rozklekotanym volvo zaledwie dwa tygodnie po narodzinach córeczki. Mogłabym przecież kogoś zabić. Wciąż biorę tabletki, które mi dali przy wypisie ze szpitala, i dopiero co wypiłam mocnego drinka... Co ja wyprawiam, próbuję się otruć? Wiem, że powinnam zwolnić, ale nie robię tego. Nie mogę. Pragnienie powrotu do Florence doskwiera mi niczym głód. Widząc żółte światło, przyspieszam, zamiast jak zawsze zwolnić. Mam wrażenie, jakbym porzuciła jedną z kończyn albo któryś z narządów wewnętrznych. Gdy zatrzymuję się na podjeździe, niemal drżę, tak bardzo nie mogę się już doczekać. Puszczam się biegiem w stronę domu, ignorując napięcie i ból w podbrzuszu. Frontowe drzwi są uchylone.
– David?! – Bez odpowiedzi. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zabrał Florence na spacer w wózku. Nie, to niemożliwe. David zawsze zamyka za sobą drzwi. Idę korytarzem do salonu. – David?! – wołam ponownie, tym razem głośniej. Nad moją głową rozlegają się skrzypienie drewnianej podłogi i stłumiony pomruk. Pędzę na górę do naszej sypialni. David obudził się z drzemki, siedzi na łóżku i ziewa. – Śpię, kiedy dziecko śpi, zgodnie z zaleceniami Miriam Stoppard – rzuca żartem. David jest bardzo szczęśliwy, odkąd Florence przyszła na świat, zupełnie jakby stał się innym człowiekiem. Od lat żałowałam, że nie chce ze mną więcej rozmawiać o swoich uczuciach. Teraz nie ma w ogóle takiej potrzeby, bo radość aż od niego bije, przejawia się w jego ożywieniu, w roziskrzonym wzroku, w głosie. Wziął na siebie nocne karmienia. Wyczytał gdzieś, że karmienie butelką pozwala tatusiom wytworzyć więź z dzieckiem. Dla niego to zupełnie nowe. Kiedy Felix przyszedł na świat, David i Laura byli już w separacji. Florence dała mu drugą szansę. Nigdy tego nie powiedział, ale wiem, że stanie na głowie, by tym razem wszystko ułożyło się jak najlepiej. Nawet wziął miesiąc urlopu. Musi sam sobie udowodnić, że bycie złym ojcem wcale nie jest dziedziczne.
– Jak było w Waterfront? – pyta. – W porządku. Zaraz ci opowiem. – Zostawiam go w sypialni i ruszam na paluszkach przez szeroki podest do pokoju Florence. – Alice, uważaj, żeby jej nie obudzić – szepcze za mną. – Tylko rzucę okiem. Będę cicho, obiecuję. Słyszę przez drzwi, jak oddycha. Uwielbiam ten dźwięk: wysoki, szybki, sapiący – głośniejszy, niż można by się spodziewać u takiego malucha. Otwieram drzwi i widzę jej zabawne francuskie łóżeczko, do którego jeszcze się nie przyzwyczaiłam. Ma kółka i baldachim. David i Vivienne wypatrzyli je na wystawie w Silsford i zrobili mi niespodziankę. Baldachim jest zaciągnięty. Zaglądam do łóżeczka i z początku widzę tylko tłumoczek w kształcie dziecka. Po kilku sekundach... O Boże. Czas zwalnia nie do wytrzymania. Serce mi wali, żołądek podchodzi do gardła. Znowu czuję w ustach śmietankowego drinka z posmakiem żółci. Patrzę i patrzę. Mam wrażenie, jakbym leciała do przodu. Unoszę się, oderwana od rzeczywistości, i nie ma niczego, czego mogłabym się złapać. Ale to nie jest senny koszmar. To rzeczywistość stała się koszmarem. Obiecałam Davidowi, że będę cicho. Mam szeroko otwarte usta i krzyczę na całe gardło.
2 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 11.50 (TYDZIEŃ PÓŹNIEJ)
Kiedy Simon stawił się w południe na swoją zmianę, Charlie czekała na schodach przed komisariatem. Po raz pierwszy w tym roku miała na sobie długi płaszcz z czarnej wełny, z kołnierzem i mankietami ze sztucznego futra. Cienkie rajstopy skrywały jej sterczące kostki, wystawiane na widok przez całe lato. W miarę jak zmieniały się pory roku, Charlie raz nosiła przezroczyste, a raz kryjące rajstopy. Dzisiaj przyszła kolej na kryjące, choć jeszcze poprzedniego dnia wybór padł na przezroczyste. Wyraźny znak, że nadciąga zima. Bądź co bądź zaczął się październik. Charlie była tak chuda, że zaczynała odczuwać zimno, kiedy większość ludzi wciąż chodziła w sandałach. Tego dnia wydawała się blada. Zza okularów w złotych oprawkach spoglądały niespokojne oczy. W prawej ręce trzymała na wpół wypalonego papierosa. Była uzależniona od trzymania papierosów, które pomału wypalały się same. Simon rzadko widywał, żeby się zaciągała, lecz teraz gdy podszedł bliżej, dostrzegł na filtrze ślad czerwonej szminki. Na samym papierosie było więcej koloru niż
na ustach Charlie. Mała chmura, którą wypuściła z siebie przy wydechu, mogła równie dobrze składać się z dymu, jak z powietrza. Ze zniecierpliwieniem skinęła drugą dłonią na Simona. A zatem rzeczywiście czekała na niego. Musiało chodzić o coś poważnego, skoro wystawała na tych przeklętych schodach. Węsząc nadciągające kłopoty, Simon zaklął cicho, zły, że dał się tak zaskoczyć. Powinien był wiedzieć, że coś wisi w powietrzu. Niestety, nie mógł powiedzieć, że prędzej czy później spodziewał się zobaczyć złowieszczą twarz kogoś, kto przynosi mu złe wieści. Tym razem padło na Charlie. Simon chętniej stawiłby czoło temu, co postanowił zgotować mu los, z pełnym przekonaniem o własnej niewinności. Jak na ironię lepiej zniósłby karę, na którą niczym sobie nie zasłużył. Męczeństwo było pociągające. Z trudem przełknął ślinę. Tym razem zanosiło się na coś poważniejszego niż nagana. Jak ostatni dureń zapomniał – choćby tylko na krótką chwilę, choćby było to całkowicie zrozumiałe – że takim jak on nic nie uchodzi płazem. Parszywe kanalie z wydziału dyscyplinarnego pewnie już opróżniły jego szafkę. Żołądek podszedł mu do gardła. Szukając słów na swoją obronę, jednocześnie usiłował stłumić w sobie pragnienie ucieczki. Oczami duszy nie widział
tchórzliwej rejterady, tylko niespieszne oddalanie się z poczuciem godności i rozczarowania. Wyobrażał sobie, jak stopniowo znika na horyzoncie – wpierw smuga, potem punkt, aż wreszcie nic. Kusił go ten wielkopański gest, takie odejście w milczeniu. Charlie zostałaby na tych schodach, zachodząc w głowę, czym dokładnie i kiedy tak bardzo zawiodła Simona, a potem, znalazłszy już odpowiedź, żałowałaby, że go wcześniej nie wysłuchała. Wolne żarty. Wszystkie poprzednie miejsca pracy opuszczał pośród szaleńczego chaosu, przy akompaniamencie wykrzykiwanych pogróżek, łomotu pięści i stóp o drzwi i blaty biurek. Zastanawiał się, ile razy człowiek ma prawo zaczynać od nowa, ile razy musi powtarzać, że to nie jego wina, zanim sam naprawdę w to uwierzy. – No? O co chodzi? – zapytał, darując sobie wstępne uprzejmości. Czuł się pusty, jakby ktoś wydrążył go łyżeczką. – Częstuj się. – Podsunęła mu otwartą paczkę marlboro light. – Mów. – Powiem, jeśli nie będziesz się wkurzał. – Mów, co się stało, do ciężkiej cholery! – Simon wiedział, że nie ukryje paniki przed Charlie, a to rozwścieczało go jeszcze bardziej.
– Zechciałby pan zmienić ton, funkcjonariuszu? W jednej chwili była dla Simona przyjaciółką i powiernicą, w drugiej nie omieszkała mu przypomnieć, że jest również jego przełożoną. W okamgnieniu i kiedy jej to pasowało, przechodziła z serdeczności w oziębłość i odwrotnie. Simon miał wrażenie, że jest żyjątkiem wijącym się na szkiełku pod mikroskopem. Obiektem, na którym Charlie przeprowadza długofalowy eksperyment, wypróbowując jeden za drugim zupełnie różne sposoby podejścia: troskliwy, zalotny, chłodny. Wynik eksperymentu: obiekt stale zdezorientowany i nieswój. Byłoby łatwiej, gdyby pracował z facetem. Od dwóch lat w głębi duszy myślał o tym, czyby nie złożyć podania o przeniesienie do zespołu innego sierżanta. Ale nigdy nie wcielił tego planu w życie, gdyż bardziej niż samej zmiany potrzebował świadomości, że w każdej chwili może to zrobić. Charlie była kompetentnym przełożonym. Dbała o jego interesy. Simon dobrze wiedział dlaczego i starał się nie zadręczać poczuciem winy z tego powodu; w końcu to jej sprawa, nic mu do tego. Czy był przesądny, skoro wierzył, że gdy tylko Charlie przestanie go osłaniać, z miejsca będzie potrzebował jej pomocy? – Przepraszam – odparł. – Przepraszam. No, po prostu mów. – David Fancourt siedzi w dwójce z Proustem.
– Co? Dlaczego? – Wyobraźnia Simona zmagała się z wizją komisarza Giles’a Prousta twarzą w twarz z cywilem. Z żywym człowiekiem, a nie ze schludnie zapisanym nazwiskiem w raporcie któregoś z sierżantów. Doświadczenie podpowiadało Simonowi, że odstępstwa od reguły oznaczają kłopoty. W tym przypadku wielkie kłopoty. Każde zakończenie nerwowe w jego ciele czekało w pełnej gotowości. – Ciebie nie było, mnie też nie. Z całego działu kryminalnego na miejscu został tylko Proust, dlatego to on zajął się Fancourtem. – Po co przyszedł? Charlie wzięła głęboki wdech. – Szkoda, że nie palisz. Simon wziął papierosa, żeby zamknąć jej usta. – Po prostu powiedz. Mam kłopoty? – No proszę... – Zmrużyła powieki. – Co za interesujące pytanie. Skąd w ogóle ten pomysł? – Charlie, przestań ze mną pogrywać. Czego Fancourt szuka na komisariacie? – Przyszedł zgłosić zaginięcie żony i córki. – Co? – Te słowa ogłuszyły Simona jak cios cegłą prosto w twarz. Dopiero po chwili dotarło do niego, co powiedziała Charlie. Alice i jej córka zaginęły. Nie. To niemożliwe. – Nic więcej nie wiem. Musimy zaczekać, aż Proust
przekaże nam resztę. Fancourt siedzi tam już prawie godzinę. Oficerem dyżurnym jest dzisiaj Jack Zlosnik. Fancourt powiedział mu, że jego żona i córka zniknęły zeszłej nocy. Nie zostawiły żadnej wiadomości, nie odzywały się od tamtej pory. Obdzwonił każdego, kto tylko przyszedł mu do głowy. Nic. Simon przestał wyraźnie widzieć, wszystko rozmazało mu się przed oczami. Próbował przecisnąć się obok Charlie, ale złapała go za ramię. – Czekaj no, dokąd idziesz? – Znajdę Fancourta i zapytam go, co tu się wyprawia. – Gotował się ze złości. Co ten sukinsyn zrobił Alice? Musiał się dowiedzieć, i to zaraz. Zażąda wyjaśnień. – I zamierzasz tak po prostu wparować do pokoju przesłuchań? – Jeśli będę musiał! Charlie zacisnęła palce mocniej na jego ramieniu. – Pewnego dnia wylecisz z roboty przez ten swój temperament. Mam dość pilnowania cię na każdym kroku, żebyś przypadkiem czegoś nie spierdolił. Gdybym wyleciał, przejęłaby się tym bardziej niż ja, pomyślał Simon. Dlatego była jednym z jego buforów. Kiedy Charlie czegoś chciała, dostawała to. Zazwyczaj. Trzej policjanci, nie patrząc na nich, weszli do komisariatu. Zamarudzili przy podwójnych drzwiach
dłużej, niżby chcieli. Simon uwolnił rękę, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Nie podobała mu się scena, którą urządził. Charlie miała rację. Najwyższy czas z tego wyrosnąć. Wzięła papierosa z jego dłoni, wetknęła mu do ust i zapaliła. Dawkowała papierosy w celach leczniczych, tak jak inni ludzie częstowali filiżanką herbaty. Nawet tym, którzy nie palili, na przykład Simonowi. Ale ten papieros był mu potrzebny. Zaciągnął się i poczuł ulgę. Nie wypuszczał dymu z płuc tak długo, jak tylko zdołał. – Posłuchaj, Charlie... – Posłucham, ale nie tutaj. Dopal, a potem skoczymy gdzieś na drinka. I weź się w garść, na litość boską. Simon zacisnął zęby, starając się oddychać miarowo. Jeśli zdoła do kogokolwiek dotrzeć, to właśnie do Charlie. Przynajmniej najpierw go wysłucha, zanim stwierdzi, że gada od rzeczy. Zaciągnął się jeszcze parę razy, a potem zdeptał niedopałek i wszedł za sierżant do środka. Komisariat policji w Spilling mieścił się w budynku dawnej pływalni publicznej. Niczym duch poprzedniego życia wciąż unosił się w nim zapach chloru. Ośmioletni Simon uczył się tutaj pływać pod okiem szaleńca w czerwonym dresie i z długą żerdzią w dłoni. Simon wciąż pamiętał, jak się poczuł, kiedy zdał sobie sprawę, że pozostałe dzieciaki z jego klasy już potrafią pływać. Teraz miał trzydzieści osiem lat, a tamto uczucie
wracało do niego za każdym razem, gdy rozpoczynał swoją zmianę. Ciężar niepokoju ciągnął go na dno. Topił. Simon raz jeszcze zapragnął puścić się biegiem, chociaż nie był pewien, czy nogi poniosłyby go dalej w głąb budynku, czy może na zewnątrz. Nie miał żadnego planu, chciał się tylko otrząsnąć, zrzucić z siebie strach. Stał nieruchomo za plecami Charlie, która rozmawiała o błahostkach z Jackiem Zlosnikiem, grubym, siwym kudłaczem w dyżurce. Nachylał się nad tym samym biurkiem, co przed laty gderliwy Morris, kiedy rozdawał zielone bilety z napisem „Wstęp dla jednej osoby”. Simon nie miał powodu, żeby z góry przyjmować najgorszy scenariusz – stwierdzać, choćby tylko w głębi ducha, na czym konkretnie mógłby on polegać. Alice z pewnością nie stało się nic poważnego, a on wciąż miał czas, żeby temu zapobiec. Gdyby już było za późno, jakoś by to wyczuł, a świadomość, że teraźniejszość kropla po kropli sączy się w przeszłość, nie dręczyłaby go tak bezlitośnie. Tyle że nie sposób nazwać to dowodem naukowym. Simon wyobrażał sobie, jak zareagowałaby Charlie. W końcu porzucili Zlosnika i Simon zmusił swoje stopy, by podążyły krok w krok za Charlie do kantyny, dużego pomieszczenia z pogłosem, pełnego oślepiającego blasku świetlówek, harmideru głosów –
głównie męskich – i mieszanki nieprzyjemnych zapachów. W tym stanie ducha Simonowi wszystko wydawało się groteskowe. Najchętniej zasłoniłby sobie oczy, byle nie widzieć tandetnego, udającego drewno laminatu na podłodze i ścian w kolorze moczu. W okienku do wydawania posiłków stały trzy szpakowate kobiety w średnim wieku, ubrane w białe fartuchy, i nakładały zmęczonym, głodnym policjantom szarobrązowe pomyje. Jedna z nich z beznamiętnym wyrazem twarzy podsunęła Charlie dwa kubki z herbatą. Simon trzymał się z tyłu. Za bardzo drżały mu ręce, żeby mógł cokolwiek nieść. Trzeba było wybrać stolik, wysunąć krzesła, przysunąć z powrotem. Ta seria prozaicznych czynności przyprawiała go o zniecierpliwienie graniczące z furią. – Wyglądasz na wstrząśniętego. Simon pokręcił głową, podejrzewał jednak, że Charlie ma rację. Wciąż widział twarz Alice. Zupełnie jakby tuż przed nim rozwarła się otchłań, a on z całych sił próbował jej uniknąć. – Mam złe przeczucia, Charlie. Naprawdę złe. Fancourt maczał w tym palce. Cokolwiek mówi właśnie Proustowi, łże jak pies. – Trudno cię chyba nazwać obiektywnym sędzią, co? Masz słabość do Alice Fancourt. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Widziałam, jak straciłeś głowę, kiedy przyszła tu w zeszłym tygodniu. Wystarczyło, że
znalazłeś się w tym samym pomieszczeniu co ona. Poza tym zawsze robisz taką zagadkową minę, gdy o niej mówisz. Simon wpatrywał się w swój kubek z herbatą. Obiektywnym? Nie. Nigdy. Nie ufał Davidowi Fancourtowi, podobnie jak od ostatnich paru tygodni nie ufał dwóm innym facetom. Obydwaj okazali się winni. Gdy Simon dowiódł tego niezbicie, pozostali funkcjonariusze wychwalali go pod niebiosa, stawiali mu drinki i twierdzili, że od początku wierzyli w jego instynkt. Charlie również. Nie zgłaszała żadnych zastrzeżeń do jego braku obiektywizmu. A przecież w obydwu tamtych sprawach cały zespół wyśmiał go i nazwał świrem, kiedy po raz pierwszy wyraził swoje podejrzenia. Większość ludzi poprawia przeszłość według uznania, nawet jeśli ich zadaniem jest trzymać się faktów i dochodzić prawdy. Simon nie miał pojęcia, jak oni to robią; żałował, że sam nie posiada tej umiejętności. Pamiętał każdy szczegół, wygodny czy niewygodny, wiedział dokładnie, kto, co i kiedy powiedział. Jego umysłowi nigdy nie umknął żaden drobiazg, co nie ułatwiało mu życia, za to przydawało się w pracy. Od czasu do czasu wybuchał jednak gniewem, ponieważ współpracownicy notorycznie go nie doceniali, mimo że raz za razem dowodził swojej wartości. Skoro Charlie tego nie dostrzegła, to co z niej był za śledczy?
– Chyba nie muszę ci przypominać, jakich kłopotów byś sobie narobił, gdyby ktoś zobaczył cię z Alice Fancourt poza służbą. Zwłaszcza po tym, jak kazałam ci zerwać z nią kontakty – powiedziała Charlie. Znowu ten sam mentorski, pouczający ton. Nie znosił go. Czy ona naprawdę nie widziała, w jakim stanie jest Simon? Czy miała pojęcie, jakie to uczucie, kiedy człowiek tak bardzo pogrąży się we własnych zmartwieniach, że cudza dezaprobata spływa po nim niczym krople deszczu po nawoskowanej karoserii? – Jej sprawa została zamknięta – ciągnęła Charlie, przyglądając mu się uważnie. – Jeśli Alice rzeczywiście zaginęła, mogłoby ci grozić zawieszenie albo nawet areszt. Staniesz się podejrzanym, przeklęty idioto. Nawet ja cię wtedy nie wybronię, dlatego lepiej się módl, żeby Alice się odnalazła. – Zaśmiała się z goryczą, po czym dodała pod nosem: – Jakbyś już tego nie robił. Simon miał trudności z przełknięciem herbaty. Blask świetlówek przyprawiał go o ból głowy. Od sąsiedniego stolika dolatywał zapach duszonego mięsa, od którego zbierało mu się na wymioty. – O co dokładnie podejrzewasz Davida Fancourta? – Nie wiem. – Musiał się bardzo starać, żeby zapanować nad głosem, usiedzieć na miejscu i przetrwać rytuał cywilizowanej konwersacji. Prawe kolano drgnęło mu na znak, że całe ciało najchętniej zerwałoby się do ucieczki. – Ale to trochę za dużo, żebyśmy mogli
mówić o zbiegu okoliczności. Zwłaszcza po tym, co spotkało jego pierwszą żonę. Simon nie chciał teraz wypominać Charlie, ile razy miał słuszne podejrzenia. Skoro wolała skupiać się na jego słabościach, to proszę bardzo. Nie zamierzał się ich wypierać. Owszem, kiedy szło o Alice Fancourt, nie potrafił trzeźwo myśleć. Owszem, zdarzało mu się działać pochopnie i wszystko spieprzyć – zwykle gdy tępota kolegów po fachu doprowadzała go do takiego szału, że tracił umiar. – Przestań myśleć o m n i e – zwrócił się ostro do Charlie, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo – i przyjrzyj się Davidowi Fancourtowi. Czy raczej jego przeszłości. Może wtedy zobaczysz, co masz pod samym nosem. Charlie odwróciła wzrok. Bawiła się kosmykami włosów. Gdy odezwała się lekkim, nonszalanckim tonem, Simon wiedział już, że ją przekonał. – Pewien słynny gość, nie pamiętam kto, powiedział kiedyś: „Strata jednej żony to nieszczęście. Strata dwóch zakrawa już na niedbalstwo”. Czy coś w tym rodzaju. – Albo na umyślną winę – odparł Simon. – Śmierć Laury Cryer... – To zamknięta sprawa. – Twarz Charlie stężała. – Nie waż się jej rozgrzebywać. No co? – dodała zaraz, bo nie znosiła dwuznaczności. – Wyduś to z siebie!
– Całkiem sporo nieszczęść jak na jednego niewinnego człowieka – rzekł Simon. – Nie wierzę, że muszę ci to mówić. A jeśli Fancourt zamordował swoją pierwszą żonę i uszło mu to płazem? – Zacisnął pięści. – A jeśli zamierza spróbować szczęścia po raz drugi? Powstrzymamy go, póki jeszcze znajduje się w tym budynku, czy pozwolimy draniowi wyjść stąd tak swobodnie, jak tu wszedł?
3 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
– Co się stało? Co się z tobą dzieje? – David jest w dziecięcym pokoju, dyszy. Ja wciąż krzyczę. Z moich ust wydobywa się donośny ryk, alarmowa syrena. Nie wiem, czy zdołałabym umilknąć, nawet gdybym chciała. Z łóżeczka dobiega przenikliwy, piskliwy płacz. David uderza mnie dłonią w twarz. – Alice, co w ciebie wstąpiło? O co chodzi? – Gdzie Florence? Gdzie ona jest? – domagam się odpowiedzi. Zwyczajny dzień naraz przerodził się w coś potwornego. – Czyś ty oszalała? Leży w swoim łóżeczku. Obudziłaś ją. Ciii. Ciii, kochanie, już dobrze. Mama nie chciała cię wystraszyć. Chodź, tata cię przytuli. Już dobrze. – To nie jest Florence. Pierwszy raz widzę to dziecko na oczy. Gdzie jest Florence? – Co do... Co ty znowu wygadujesz? – David nigdy nie przeklina. Vivienne nie pochwala ordynarnego
słownictwa. – Oczywiście, że to jest Florence. Patrz, ma na sobie pajacyk z misiami. Sama ją tak ubrałaś, pamiętasz? Ten pajacyk to pierwsze, co kupiłam dla Florence. Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Z jasnożółtej bawełny i napisem „Misie Tulisie” wyszytym nad brązowym niedźwiedziątkiem w objęciach niedźwiedzicy. Wypatrzyłam go w Remmick’s, jedynym domu handlowym w całym Spilling. Spodobał mi się tak bardzo, że musiałam go kupić, chociaż Vivienne zdążyła już zapełnić pokój dziecięcy taką liczbą ubranek ze swoich ulubionych ekskluzywnych butików, że Florence będzie miała w czym chodzić aż do trzecich urodzin. – Oczywiście, że rozpoznaję ten pajacyk, należy do Florence. David, czyje to dziecko? Gdzie jest Florence? Mów! Mamy jakichś gości? To jakiś dowcip? Bo jeśli tak, to niezbyt śmieszny. Nie potrafię niczego wyczytać z ciemnych oczu Davida. Dzieli się ze mną swoimi myślami tylko wtedy, kiedy jest szczęśliwy. Przygnębienie czy jakiekolwiek zmartwienia sprawiają, że zamyka się w sobie. Po jego pustym spojrzeniu poznaję, że już ode mnie ucieka. – Alice, to jest Florence. – Nie! I ty dobrze o tym wiesz! Gdzie ona jest? – Stroisz sobie durne żarty czy już ci całkiem odbiło? Zaczynam szlochać.
– Błagam, Davidzie, błagam, gdzie ona jest? Co z nią zrobiłeś? – Posłuchaj, nie wiem, co w ciebie wstąpiło, ale może lepiej weź się w garść – zwraca się do mnie chłodnym tonem. – Florence i ja będziemy czekać na dole, aż przyjdziesz nas przeprosić. Nagle zostaję całkiem sama w dziecięcym pokoju. Opadam na kolana, a potem zwijam się w kłębek na podłodze. Mam wrażenie, że płaczę i płaczę przez całe wieki, choć w rzeczywistości mija zaledwie kilka sekund. Nie mogę się rozsypać. Muszę iść za nimi. Czas płynie, mijają bezcenne minuty, których nie wolno mi zmarnować. Muszę coś zrobić, żeby David mnie wysłuchał, mimo że jakaś część mnie naprawdę chciałaby, abym to ja wysłuchała jego, a potem przeprosiła i udawała, że nic się nie stało. Chociaż się stało. Ocieram łzy, po czym idę na dół. Kiedy wchodzę do kuchni, w której siedzą, David nie podnosi wzroku. – To nie moja córka – wyrzucam z siebie, raz jeszcze wybuchając płaczem. Jest we mnie mnóstwo nieszczęścia i strachu, które znajdują ujście tutaj, w kuchni Vivienne. David wygląda, jakby się zastanawiał, czy mnie nie zignorować, lecz zaraz zmienia zdanie. Odwraca się w moją stronę. – Alice, sądzę, że powinnaś się uspokoić, abyśmy
mogli racjonalnie porozmawiać. – Może i jestem zdenerwowana, ale to jeszcze nie znaczy, że nie myślę racjonalnie. Myślę równie racjonalnie jak ty! – Dobrze – mówi cierpliwie David. – W takim razie na pewno zdołamy to sobie wyjaśnić. Skoro z całą powagą twierdzisz, że to nie jest nasza córka, spróbuj mnie przekonać. – Co masz na myśli? – Czuję mętlik w głowie. – Cóż, czym to dziecko się od niej różni? Florence jest jeszcze łysa. Ma prosaki na nosie i niebieskie oczy. Z tym się zapewne zgodzisz? – Spójrz na nią! – wrzeszczę. – Ma zupełnie inną twarz! To nie jest Florence! David patrzy, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Sądzi, że zwariowałam. Nie rozpoznaje we mnie swojej żony. Wyobrażam sobie, jak oddziela się ode mnie murem. Z natury unika konfrontacji, emocjonalnie zaś jest równie dojrzały jak nastolatek. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie wynika to z tego, że matka zawsze przesadnie się o niego troszczyła. Nigdy nie musiał samodzielnie szukać rozwiązania skomplikowanych problemów dorosłych. Prędzej wykreśli człowieka ze swojego życia, całkiem o nim zapomni, niż stawi czoło komuś niedostatecznie doskonałemu. Osoby problematyczne, takie jak jego ojciec czy Laura, nigdy nie zasługują na jego uwagę.
Kiedy przyjdzie moja kolej? – Davidzie, przecież ty musisz to widzieć. To nie jest dziecko, które przed paroma godzinami całowałam na pożegnanie. To nie ją przywieźliśmy do domu ze szpitala. To nie ona wierciła się i płakała, kiedy zakładałam jej ten pajacyk. Zdejmij go! – krzyczę naraz, czym jestem równie zaskoczona jak David. – Należy do Florence! Nie chcę, żeby miała go na sobie. Zdejmij go z niej! Wycofuję się w stronę korytarza. – Zachowujesz się, jakbyś się jej bała. – Nigdy nie widziałam podobnej odrazy na twarzy Davida. – Alice, co się z tobą dzieje? Tu jest tylko jedno dziecko. Florence. To ona. – Spójrz na nią! – Zmieniłam się w dzikie, nieokiełznane stworzenie, w jakiegoś potwora. – Spójrz tylko na jej twarz. Nie widzisz, że jest inna? Owszem, ma niebieskie oczy i prosaki, tak jak setki innych noworodków. Dzwonię do Vivienne. Wybiegam z kuchni. Rozglądam się nerwowo po korytarzu. Widzę jak przez mgłę, przypływ adrenaliny sprawia, że nie mogę złapać tchu. Z tego zdenerwowania wylatuje mi z głowy, co tutaj robię, czego w ogóle szukam. Wreszcie przypominam sobie. Telefon. David wychodzi za mną z kuchni. Jest sam. – Co zrobiłeś z tym dzieckiem? – pytam. Jego widok
napawał mnie niepokojem, który teraz gdy straciłam je z oczu, przybiera na sile. David wyrywa mi słuchawkę i ciska z powrotem na bazę. – Ani się waż rujnować mamie i Felixowi wakacje tymi bzdurami! Mama pomyśli, że całkiem ci odbiło. Alice, musisz się opanować. Sama posłuchaj, co ty wygadujesz. Vivienne zrobiła Felixowi niespodziankę i z okazji narodzin siostry zabrała go na Florydę. Wolałabym, żeby został, Vivienne uparła się jednak, że dzięki temu nie będzie niezadowolony z pojawienia się Florence. Najwyraźniej to skuteczny sposób na uniknięcie zazdrości. Vivienne jest jedynaczką. Koncepcja rodzeństwa nigdy nie budziła jej entuzjazmu. Gdy tylko dorosła na tyle, żeby ją zrozumieć, poprosiła swoich rodziców, by nie sprowadzali na ten świat więcej dzieci. Co w tym wszystkim najbardziej zaskakujące, podporządkowali się jej woli. Ojciec Davida marzył o dużej rodzinie. Miał pięcioro rodzeństwa. „Powiedziałam mu, że to nie wchodzi w rachubę – mówiła Vivienne. – Dziecko powinno dorastać w poczuciu, że jest wyjątkowe. A jak można się czuć wyjątkowym, będąc jednym z sześciorga?” Zanim wspomniała mi o tym, zaczekała, aż jej syn wyjdzie z domu. W obecności Davida nigdy nie wspomina się o jego ojcu.
Nie jestem przyzwyczajona do zmuszania męża, by stawił czoło niewygodnej prawdzie. Dotąd zawsze starałam się go chronić. – Frontowe drzwi były otwarte. – Słucham? – Kiedy wróciłam, frontowe drzwi były otwarte. Ty spałeś. Ktoś wszedł do środka, zabrał Florence i... i zamiast niej zostawił to dziecko! Davidzie, musimy zadzwonić na policję. Och, Boże, Florence! Gdzie ona jest? A jeśli coś jej się stało? Jeśli spotkało ją coś strasznego? – Wyję, rwąc włosy z głowy. David ma łzy w oczach. Odzywa się cicho: – Alice, przerażasz mnie. Proszę, przestań. Naprawdę mnie przerażasz. Uspokój się, proszę. Chcę, żebyś poszła teraz do kuchni, przyjrzała się dobrze dziecku w bujaczku i zrozumiała, że to Florence. Bo to j e s t Florence. Dobrze? Dostrzegam iskierki nadziei w jego oczach. Łagodnieje, daje mi ostatnią szansę. Wiem, ile to znaczy, że przyznał się przede mną do strachu. Musi mnie naprawdę kochać. A ja muszę odebrać mu nadzieję. – Ale to nie jest Florence! – upieram się. – Posłuchaj jej płaczu! Posłuchaj! – Biedne, biedne maleństwo, przestraszone, nawołuje swoją matkę. – To nie jest płacz Florence. Daj mi telefon. – Nie! Alice, błagam, przecież to jakieś szaleństwo.
Zadzwonię do doktor Dhossajee. Potrzebujesz czegoś na uspokojenie albo... albo innej pomocy. Lepiej będzie, jeśli zadzwonię do lekarza. – Davidzie, w tej chwili daj mi ten telefon albo przysięgam, wezmę z kuchni nóż i cię nim dźgnę. Mruga. Nie wierzę, że to powiedziałam. Dlaczego nie zagroziłam, że go uduszę? Nie powiedziałam tego, żeby rozmyślnie sprawić mu ból, ale David pewnie sądzi inaczej. – Ktoś zabrał naszą córkę! Musimy coś zrobić, i to natychmiast! Pozwala mi wziąć telefon. – Do kogo dzwonisz? – Na policję. I do Vivienne. Nawet jeśli ty mi nie wierzysz, ona na pewno to zrobi. – Dzwoń na policję, skoro się upierasz, ale nie do mamy. Błagam. – Dobrze wiesz, że stanie po mojej stronie, prawda? – Alice, jeśli to nie jest Florence, to kto? Dzieci nie spadają z nieba. Zdrzemnąłem się na dziesięć minut... – Tyle wystarczyło. – Możemy przeprowadzić badania, badania genetyczne, które udowodnią, że to jest Florence. Zanim mama wróci, wszystko sobie wyjaśnimy. Słuchaj, to moja matka, nie twoja. To ja zdecyduję, czy do niej zadzwonimy, czy nie. I mówię, że nie – plecie
w przypływie desperacji. Nie potrafi znieść myśli, że ktoś miałby go zobaczyć w trudnej sytuacji. Najwyraźniej jego zdaniem jakiekolwiek nieszczęście to wstydliwa kwestia, lecz przy tym absolutnie intymna. Gdyby Vivienne ujrzała syna w podobnych tarapatach, jego największy koszmar stałby się rzeczywistością. – Cóż, ja nie mam matki, prawda? – Głos mi się łamie. – Mam tylko teściową i zamierzam do niej zadzwonić. Proszę z policją – mówię do słuchawki. – Żałuję, że się tu przeprowadziliśmy, czemu ja się na to zgodziłam. Ten dom jest przeklęty! – warczę. – Nigdy by do tego nie doszło, gdybyśmy mieszkali gdzie indziej. – Bzdury! – David wygląda, jakbym go spoliczkowała. Obraziłam jego ukochany rodzinny dom. – Chyba nie oczekujesz, że porzucę syna. – Oczywiście, że nie! Zabierzemy Felixa ze sobą. – Po raz pierwszy rozmawiamy tak otwarcie o tym, gdzie powinniśmy mieszkać. – Jasne, cudownie, tak po prostu zabierzemy go mojej mamie, która od śmierci Laury była dla niego jak matka! Nie wierzę, że w ogóle coś takiego proponujesz! – Policja, tak. Chciałam zgłosić... Przecież już czekałam! – To wszystko minie. Minie – mamrocze pod nosem David. Siada na schodach i chowa twarz w dłoniach. Próbuje nad sobą zapanować, ale rozpacz i wstrząs biorą
górę. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak płacze. Pewnie zastanawia się teraz, czy to możliwe, że się jednak pomylił, chociaż jest święcie przekonany, iż ma rację. Na moich oczach David okazuje emocje i naraz dociera do mnie, że nigdy mi tego nie wybaczy. – Idź uspokoić dziecko. Posłuchaj mnie, Davidzie. Proszę. To dziecko się boi. – Bezradny, zdumiony płacz przeszywa moje serce. Tylko tyle mogę zrobić, żeby nie upaść. Biedna, biedna Florence. Nie potrafię znieść myśli, przez co teraz przechodzi. Chcę tylko przytulić ją jak najmocniej, poczuć jej miękki policzek. David wydaje z siebie jęk. – Co ty wygadujesz? Posłuchaj siebie: „to dziecko”. Przecież to nasza córka, nasza Florence. Jak możesz? Odłóż ten telefon! Sama idź i ją pociesz. Jest wściekły na mnie, ale też na siebie, za to, że całym sercem uwierzył w swoją drugą szansę, w nowe życie ze mną i Florence. Pewnie mu teraz wstyd, czuje się wyszydzony za tę euforię, która go nie opuszczała przez ostatnie dwa tygodnie. Rozumiem jego cierpienie lepiej, niż on kiedykolwiek zrozumie moje, i na samą tę myśl ogarnia mnie smutek. – Pomocy, pomocy, chcę zgłosić... co proszę? – Kobieta po drugiej stronie słuchawki każe mi się uspokoić. Tak bardzo płaczę, że nie rozumie, co do niej mówię. – Chcę zgłosić porwanie. – Muszę to dwukrotnie
powtórzyć. Nieszczęście trzech osób odbija się echem wśród ścian. – Mojej córeczki Florence. Tak. Nazywam się Alice Fancourt.
4 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 12.10
– Mógłbyś powtórzyć? – poprosiła Charlie. – Sugerujesz, że David Fancourt zamordował Laurę Cryer? – Logika dla opornych! Teraz kiedy Alice Fancourt i jej dzieciak zaginęli, każdy, kto ma mózg, powie ci to samo. Zresztą z tym facetem jest coś nie tak. Zauważyłem to od razu, gdy tylko go poznałem. – Simon usiłował ubrać swoją nieufność w słowa. – W jego oczach nie ma nic ludzkiego. Patrzyłem na niego i widziałem tylko pustkę. Pamiętasz tamtą piosenkę Billy’ego Idola Eyes Without a Face? – Może uznasz, że jestem tępa – zaczęła Charlie, wiedząc doskonale, że Simon nigdy nie pozwoliłby sobie na coś równie głupiego – ale dałabym sobie rękę uciąć, że osobiście stałam na czele zespołu, który pracował nad tamtą sprawą. Zaryzykowałabym również drugą, że ktoś poszedł za to siedzieć. – Tak, wiem – odparł nerwowo Simon. W tamtym czasie wciąż nosił mundur. Charlie znała
się na swoim fachu, mimo to nie potrafił uciszyć głosu w swojej głowie, który w ciemności wykrzykiwał imię Alice. A w tle wciąż rozbrzmiewało to samo pytanie: czy uciekłaby, o niczym mu nie mówiąc? Czy wiedziałaby, że jej zniknięcie dotknie go z powodów zarówno zawodowych, jak i osobistych? Tak naprawdę nigdy nie zdradził się żadnym słowem. Ani słowem, ani też uczynkiem. Rodzice Simona byli jedynymi osobami pod słońcem, których zachowanie potrafił przewidzieć z absolutną precyzją: herbata o osiemnastej, wizyta w kościele w niedzielny poranek, do łóżka zaraz po wiadomościach o dwudziestej drugiej. Dorastał w bardzo stabilnym środowisku. Większość ludzi utożsamiała stabilność ze szczęściem. Za jego plecami jakiś pryszczaty policjant grał na automacie. Raz po raz pokrzykiwał z zadowoleniem i obijał się o oparcie krzesła, na którym siedział Simon. Jednoręki bandyta stanowił jedyną rozrywkę w policyjnej kantynie. Simon nie znosił go, uważał za wytwór prymitywnego społeczeństwa. Był przeciwnikiem wszystkiego, co jego zdaniem zaliczało się do kategorii hałaśliwych zabawek. Gdyby miał dzieci – mało prawdopodobne, ale jednak możliwe – zakazałby jakichkolwiek gier komputerowych w domu. Malec musiałyby czytać klasyków, tak jak on w dzieciństwie. Nasunęły mu się na myśl słowa innej
piosenki z lat osiemdziesiątych, zespołu The Smiths: „Wiesz, życie to nie tylko książki, choć niewiele więcej”. Morrissey miał rację. Sport był jałowy, a życie towarzyskie zbyt stresujące. Simon uwielbiał książki. Nadawały rozmaitym sprawom kształt, uczyły dostrzegania schematów. Na przykład takich jak zaginięcie drugiej żony po tym, jak pierwsza została zamordowana. Jeśli zaś autor zadał sobie ten trud i bez pośpiechu dobrał odpowiednie słowa, po czym ułożył je w należytej kolejności, między uważnym pisarzem a uważnym czytelnikiem mogło dojść do autentycznej komunikacji. Inaczej niż wtedy, kiedy dwoje ludzi otwierało usta i zwyczajnie wypluwało z siebie połowicznie ukształtowane, niespójne przemyślenia. „Mów za siebie”, powiedziałaby Charlie. – Zakładam, że to urocza Alice podsunęła ci te podejrzenia na temat Fancourta. Co was łączy, Simonie? I tak będziesz musiał mi powiedzieć, gdy tylko rozpoczniemy śledztwo w sprawie zaginięcia, więc czemu nie zrobisz tego od razu? Simon pokręcił przecząco głową. Powie jej, kiedy będzie musiał, ani chwili wcześniej. Śledztwa na razie nie rozpoczęto. Nie chciał zranić Charlie, ani tym bardziej przyznać, jak bardzo spieprzył sprawę. „Chyba nie muszę ci przypominać, jakich kłopotów byś sobie narobił, gdyby ktoś zobaczył cię z Alice Fancourt poza służbą. Staniesz się podejrzanym, przeklęty idioto”.
Skąd miał wiedzieć, że Alice i jej córeczka zaginą? – Opowiedz mi o Laurze Cryer – poprosił. Słuchanie dałoby mu chwilę wytchnienia; mówienie stanowiłoby męczarnię. – Tak przy herbacie? Czeka nas kupa roboty. A ty wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie. – Roboty? – Wpatrywał się w nią z oburzeniem. – Masz na myśli te papiery, które bezmyślnie wyprodukowałem, szukając dowodów potrzebnych nam do skazania winnych w dwóch ważnych sprawach? Czuł zaciętość w swoim świdrującym spojrzeniu. W końcu Charlie odwróciła wzrok. Czasami ustępowała, zwykle wtedy, kiedy Simon najmniej się tego spodziewał. – Powiem krótko – rzuciła szorstko. – Laurę Cryer zamordował Darryl Beer, jedna z wielu plag gnębiących naszą sielską okolicę. Przyznał się do winy, teraz siedzi. Koniec. – Rzeczywiście było krótko – zgodził się Simon. – Znam Beera. Aresztowałem go parę razy. Kolejna szumowina z Winstanley, bez której ulice wyglądały lepiej. Kiedy człowiek poznał kilku takich typów jak Beer, zaczynał myśleć stereotypami. Tymi samymi, które w ustach innych policjantów doprowadzały go do szału, a których sam przysięgał unikać.
– Każdy z nas miał okazję, żeby to zrobić. Tak czy siak chciałeś słuchać, to słuchaj. Grudzień 2000 roku. Nie pamiętam dokładnej daty, ale piątek wieczorem. Laura Cryer wyszła późno z pracy – była naukowcem, pracowała dla BioDiverse w parku naukowym Rawndesley. Prosto z laboratorium pojechała do domu swojej teściowej Vivienne Fancourt, gdzie przebywał jej syn Felix. Zaparkowała tuż za bramą, na utwardzonym miejscu postojowym, kojarzysz to miejsce? Simon skinął głową. Postanowił, że będzie siedział spokojnie, dopóki Charlie nie przestanie mówić. Sądził, że mu się uda. – Dziesięć minut później wróciła do samochodu. Wtedy napadł ją Beer. Zadał jej cios, jeden czysty cios zwykłym kuchennym nożem, i zostawił, żeby się wykrwawiła na śmierć. Uciekł z torebką Gucciego, bez paska, który znaleźliśmy przy ciele. Odcięty tym samym nożem. Vivienne Fancourt znalazła synową następnego dnia rano. Mieliśmy sporo szczęścia z materiałem genetycznym. Beer zostawił na miejscu zbrodni tyle włosów, że dałoby się z nich zrobić perukę. Zbadaliśmy profil DNA i znaleźliśmy podejrzanego. Ręce do góry, panie Beer. Charlie uśmiechnęła się na samo wspomnienie satysfakcji, jaką wtedy poczuła. – Z wielką radością wsadziliśmy w końcu to naćpane ścierwo do paki. – Zauważyła, że Simon marszczy
brwi. – Och, proszę cię! W ciągu dwóch tygodni poprzedzających śmierć Cryer Vivienne Fancourt dwukrotnie dzwoniła na policję i zgłaszała, że jakiś młody facet kręci się po jej posiadłości. Podała nam rysopis. Wypisz wymaluj Darryl Beer – farbowane włosy związane w kucyk, tatuaże. Podczas przesłuchania szedł w zaparte. Mówił, że mamy tylko jego słowo przeciwko jej słowu. Bezczelny cwaniak. – Czego tam szukał? – zapytał Simon. – Przecież Wiązy leżą na całkowitym odludziu. W pobliżu nie ma żadnego pubu ani chociażby całodobowego parkingu. – A skąd mam to wiedzieć? – Charlie wzruszyła ramionami. – Nie twierdzę, że masz. Twierdzę, że powinno cię zastanawiać, dlaczego nie znasz odpowiedzi na to pytanie. Brak ciekawości, jakim wykazywali się pozostali śledczy, regularnie wprawiał Simona w zdumienie. Charlie i reszta aż nazbyt często zbywali wiele otwartych kwestii stwierdzeniem: „Chyba nigdy się tego nie dowiemy”. Ale nie Simon. On musiał wiedzieć, zawsze, wszystko. Niewiedza sprawiała, że czuł się bezradny, co z kolei prowadziło do wybuchów gniewu. – Czy Vivienne Fancourt widziała Darryla Beera w wieczór morderstwa? – zapytał Charlie. Pokręciła głową.
– Wcześniej widziała go dwukrotnie – ciągnął Simon – ale gdzie dokładnie...? – Za domem, nad rzeką. – Charlie spodziewała się tego pytania. – Nie w pobliżu miejsca zbrodni. Większość materiału dowodowego znaleźliśmy na ciele, na ubraniu Laury Cryer. Beer w żaden sposób nie mógł go tam zostawić poprzednim razem. Tak, nie ty jeden na to wpadłeś, nam również przyszło to do głowy. – W jej głosie pobrzmiewała gorycz. – Przestań więc myśleć o sobie jak o samotnym geniuszu pośród bandy durniów. – Co to niby miało znaczyć? – Simon nie znosił, gdy inni mówili mu, co ma myśleć. – Sądziłam, że wyraziłam się jasno. – Westchnęła. – Simonie, wszyscy doskonale wiemy, że jesteś w tym dobry. Chociaż czasami odnoszę wrażenie, że wolałbyś, aby było odwrotnie. Ty zawsze musisz się z kimś sprzeczać, prawda? – Dlaczego tam było tyle włosów? Cryer mu je wyrwała? Broniła się? Do diabła z tym psychologicznym bełkotem. Simona obchodzili tylko Laura Cryer i Darryl Beer. Teraz już naprawdę. Nie zadawał tych pytań wyłącznie po to, żeby nie wybuchnąć. Prawe kolano wciąż mu drżało. – Albo to, albo skurczybyk łysieje na potęgę. Próbował wyrwać Cryer torebkę. Stawiała opór, pewnie bardziej, niż się spodziewał. W przeciwnym razie nie
sięgnąłby po nóż, prawda? – Wspominałaś o tatuażach. – „Love” i „Hate” na knykciach. – Udała, że ziewa. – Mało oryginalne. – Czyli aresztowaliście Beera... – podsunął Simon, zupełnie jakby przyspieszając tempo tej opowieści, mógł szybciej znaleźć Alice. – Zrobili to Sellers i Gibbs. Zgarnęli go, gdy tylko usłyszeli o intruzie w posiadłości Vivienne Fancourt. Laboratorium uwinęło się z badaniami. Powiedzmy, że ich wyniki nie były dla nas całkowitym zaskoczeniem. – Wiedzieliście, dokąd mają was doprowadzić dowody, i oto się stało... – Simonie, naprawdę nie jestem dziś w nastroju do samotnej walki z systemem. To nie grecka tragedia, tylko pieprzony komisariat w Spilling, okej? Przymknij się i słuchaj! – Charlie urwała, żeby się uspokoić. – Beer oczywiście twierdził, że jest niewinny. Wymyślił alibi, które w ogóle nie trzymało się kupy. Że niby razem z kumplem oglądał telewizję w swoim mieszkaniu. Jak się okazało, kumpel był jeszcze mniej wiarygodny niż on. Beer nie miał swojego adwokata, więc dostał obrońcę z urzędu. Maglowaliśmy go przez pewien czas, licząc, że coś sypnie. Nie wiedział, że mamy asa w rękawie. – I nawet mu o tym nie wspomnieliście – domyślił się
Simon. – Informacje ujawnialiśmy stopniowo, zgodnie prawem – odparła z zadowoleniem. – Chcieliśmy namieszać mu w głowie, ale niczego nie uzyskaliśmy. Kiedy mieliśmy już pewność, że nic z niego nie wyciągniemy, sięgnęliśmy po DNA. Jego obrońca dostał szału. – Co powiedział Beer? – Wciąż szedł w zaparte. Niewiele mu to jednak dało, w końcu mieliśmy już potrzebny dowód. Obrońca chyba przemówił mu do rozsądku. Po paru tygodniach pobytu w Earlmount na koszt Jej Królewskiej Mości Beer nagle zmienił śpiewkę. Przyznał się. Nie do morderstwa, tylko do napadu z bronią w ręku. Zyskał status świadka koronnego, wydał paru prominentnych lokalnych bandziorów, zobowiązał się do pójścia na odwyk i terapię. W rezultacie dostał łagodniejszy wyrok – kompromitacja na całej linii. Zanim się obejrzymy, gnój będzie już na wolności. – Gdzie teraz siedzi? Nie w Earlmount? Charlie zacisnęła usta i rzuciła Simonowi gniewne spojrzenie. Po chwili wyjawiła z niechęcią: – W Brimley. Więzienie o zaostrzonym rygorze jakieś piętnaście kilometrów od Culver Ridge, w stronę wyjątkowo brzydkiego Combingham. Paskudny, zaniedbany gmach
z szarego betonu sterczał samotnie wśród ponurych pól. Ilekroć Simon przejeżdżał przez te okolice, miał wrażenie, że ktoś przystrzygł je najpierw jakimś prymitywnym narzędziem, a potem zalał trującymi chemikaliami. – Czy Beer znał szczegóły śmierci Cryer? – zapytał Simon. – Opisał je, kiedy się przyznawał? – Dość mgliście. Twierdził, że był wtedy naćpany i niewiele pamięta. Dlatego zmieniono mu zarzuty na napad z bronią w ręku. – Nie wspominał, że motywem był rabunek? – Jeśli nie rabunek, to co? – Charlie zmarszczyła czoło. Pytanie, pomyślał Simon. Bardzo ważne pytanie. A jednak w ustach Charlie brzmiało jak odpowiedź. – Beer nie znał Cryer. Nie obracali się w tych samych kręgach. Od paru tygodni kręcił się w pobliżu Wiązów, wypatrując okazji, żeby się włamać. Bądźmy szczerzy, trudno o lepszy cel – to największy dom w okolicy. Pewnie znowu tam węszył, kiedy zobaczył idącą w jego stronę Cryer z torebką Gucciego na ramieniu. Uciekł z tą torebką, był ćpunem. Tak, moim zdaniem można spokojnie przyjąć, że w tym przypadku motywem był rabunek. Gdy z ust Charlie padały pewne słowa, wyraz jej twarzy czasem przypominał Simonowi o dzielących ich
różnicach klasowych. Niektórzy potrafili wymówić słowo „ćpun” w taki sposób, jakby nigdy w życiu nie widzieli kogoś podobnego na oczy. Jakby wadliwe, słabe jednostki przynależały do zupełnie innego wszechświata. Tak właśnie mówiła Charlie. A przecież spotkała setki ćpunów na swojej drodze. – Dał wam narzędzie zbrodni? Albo torebkę? – Nie pamiętał, co z nimi zrobił. Nigdy ich nie znaleźliśmy. Tak się czasem zdarza – dodała na swoją obronę. – To wcale nie znaczy, że wał jest niewinny. Wszystkich przestępców płci męskiej nazywano wałami, kobiety zaś cipami. Żargon był dla policjantów jak drugi mundur. Dzięki niemu czuli się bezpiecznie. – Wspominałaś o nożu kuchennym? – Coś tu się nie zgadzało. – Czy typ taki jak Beer nie posłużyłby się raczej spluwą? – Raczej tak, ale tego nie zrobił – odparła spokojnie Charlie. – Miał nóż kuchenny. Skup się na faktach, Simonie. Materiał genetyczny. Rana kłuta w klatce piersiowej Laury Cryer. – Jeśli była czegoś pewna, broniła tego z podobną wytrwałością, z jaką Simon roztrząsał wątpliwości, które go dręczyły. To połączenie nie zawsze było im na rękę. – Przesłuchaliście rodzinę? Fancourtów? – Dobry Boże, czemu na to nie wpadliśmy! Oczywiście, że tak, do cholery. W chwili śmierci Laury
Cryer ona i David Fancourt od paru lat żyli w separacji. Właśnie się rozwodzili, David Fancourt był już zaręczony z drugą żoną. Nie miał żadnych powodów, by chcieć śmierci Cryer. – Alimenty? Opieka nad dzieckiem? – Może to zwykły zbieg okoliczności, zauważył jednak, że Charlie unika imienia Alice. – Fancourt raczej nie narzeka na brak gotówki. Widziałeś jego dom. Poza tym dlaczego zakładasz, że chciałby pełnej opieki nad dzieckiem? Widywał się z synem, a przecież miał już na głowie nowy związek. Dzieciak siedzący mu na karku przez całą dobę z pewnością ostudziłby porywy namiętności. Sprawiała wrażenie, jakby odpowiadała na te pytania po raz pierwszy, a to zaniepokoiło Simona. – Rodzina mogła się zmówić. Zawsze tak robią, zwłaszcza gdy w zasięgu wzroku pojawia się idealny kandydat na podejrzanego, taki jak Beer. O wiele łatwiej założyć, że sprawcą jest osoba postronna. – Osoba postronna! – Charlie prychnęła. – Ooo, w twoich ustach brzmi to, jakby Beer był biedną, samotną duszyczką. A to zwykły zasrany ćpun. Na litość boską, Simon, odpuść już sobie. Oboje dobrze wiemy, że w tego rodzaju sprawach zawsze wypływają narkotyki. Są trzy rodzaje morderstw: kłótnie rodzinne, które wymknęły się spod kontroli, napaści na tle seksualnym i terytorialne wojenki uzbrojonych po zęby
dilerów. Ale w gruncie rzeczy prędzej czy później narkotyki zawsze gdzieś wypłyną. – Zazwyczaj to prawda, choć nie zawsze. Ciało i umysł Simona wydawały się otępiałe jak po narkozie. Co takiego wiedział teraz, co wcześniej mu umknęło? Między faktami a prawdą była różnica. Bardzo wyraźna różnica. Zbyt łatwo przyszło mu ukryć się za słowami. Teraz nie był w stanie się poruszyć. Rozmowa z Charlie uwięziła go w potrzasku myśli i teorii. Dyskutował o kobiecie, której nigdy nie widział, ani żywej, ani martwej. Być może nigdy nie zdoła wstać z tego krzesła. – Dobrze, w takim razie zamieniam się w słuch. Dlaczego David Fancourt miałby pragnąć śmierci Laury Cryer? No, dlaczego? – dopytywała Charlie. – Byli w separacji. Czy ktoś zapytał o powód? Może to miało związek ze sprawą. Może żywili do siebie jakąś urazę. – „Zrób coś, ty tchórzu”, powiedział głos w jego głowie. Charlie przygryzła wargi. – Może. A może nie. Wiele par decyduje się na rozstanie, bo przestali się kochać, chociaż wciąż się lubią. Przynajmniej tak słyszałam. Spójrzmy prawdzie w oczy, oboje nie wiemy nic o małżeństwie. Nasze wyobrażenia pewnie nijak się mają do rzeczywistości. – W kącikach jej ust igrał porozumiewawczy uśmieszek.
Simon w popłochu rozglądał się za nowym tematem do rozmowy. Charlie sądziła, że status osoby samotnej to coś, co ich łączy. Tymczasem Simon wolał myśleć o sobie jak o singlu. Słowo „samotny” brzmiało jak usprawiedliwienie. A kiedy człowiek czuje się zepchnięty w narożnik, naprawdę nie chce dać tego po sobie poznać. Charlie spała z wieloma mężczyznami, o czym mówiła otwarcie w najgorszych momentach. Na przykład teraz, kiedy Simon nie miał głowy do jej komicznej nonszalancji. Nawet jeśli Charlie nie wspomniała jeszcze o seksie, na pewno wkrótce to zrobi. Dokładała wszelkich starań, by jej życie intymne stało się źródłem rozrywki dla całego zespołu. Perspektywa nowego odcinka jej przygód wystarczyła Colinowi Sellersowi i Chrisowi Gibbsowi, by każdego dnia stawiali się punktualnie. Czy naprawdę codziennie był nowy odcinek? Czasami tak się wydawało. I zdaniem Simona nie było w nim wiele miejsca na wątek miłosny. Nie podobało mu się, jak mężczyźni traktowali Charlie. Nie rozumiał, dlaczego im pozwala, by ją wykorzystywali, a potem porzucali. Zasługiwała na coś więcej. Raz ostrożnie o tym napomknął, a wtedy Charlie naskoczyła na niego, twierdząc uparcie, że to ona ich wykorzystuje i porzuca. To ona kontroluje sytuację. Simon pokręcił głową. Charlie zbyt łatwo odwracała jego uwagę. Alice zaginęła. Wciąż jej nie odnaleziono.
Nie zjawił się nikt, kto powiedziałby, że to pomyłka. – Marnujesz czas, Simonie, i swój, i mój. W noc śmierci Laury Cryer Davida Fancourta nie było w Spilling. – Nie? W takim razie gdzie był? – W Londynie, z narzeczoną. – Masz na myśli... – Simon poczuł, jak gorąco rozlewa się pod jego skórą. Charlie od początku trzymała tego asa w rękawie. Stopniowo ujawniała informacje. – Tak. Alice była jego alibi, choć tak naprawdę go nie potrzebował, ponieważ... nie wiem, czy o tym wspominałam? Zebraliśmy niepodważalne dowody przeciwko Darrylowi Beerowi. – Charlie oparła łokcie o blat i położyła podbródek na dłoniach. – Jeśli zatem Alice Fancourt powiedziała ci, że jej mąż zamordował Laurę Cryer, to cię okłamała. Albo kłamała wtedy. W każdym razie jej wiarygodność budzi sporo wątpliwości. Jak sam zapewne pamiętasz, od początku mówiłam, że jest niespełna rozumu. – Twarz Charlie spochmurniała. – Szurnięta suka, chyba tak to ujęłam. Simon wiedział, że jeśli teraz otworzy usta, powie coś, co później będzie trudno odkręcić. Chwycił kurtkę i szybko wyszedł; chciał być jak najdalej od Charlie.
5 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
Najgorsze ciosy spadają na nas tylko raz. Powtarzam swoim pacjentom, żeby uporali się z tragediami, jakie ich dotknęły, i ruszyli dalej w podróż, która nazywa się życiem. Cokolwiek cię spotkało, kiedy jest już po wszystkim, możesz odnaleźć pocieszenie w myśli, że to nigdy więcej się nie powtórzy. Przekonałam się o tym na własnej skórze, gdy osiem lat temu moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. W trakcie ich pogrzebu czułam, jak szwy, które dotąd łączyły moją duszę w całość, pomału i boleśnie puszczają. Zostałam dwudziestoośmioletnią sierotą. Bez rodzeństwa, które dałoby mi oparcie. Miałam przyjaciół, tyle że ich przyjaźń wydawała się uczuciem zbyt słabym, niedostatecznym, jak lekka kurtka zimą. Potrzebowałam, łaknęłam rodziny. Nosiłam w sobie pamięć o zmarłych, ukochanych rodzicach niczym dziurę w sercu. Wstrząs, jaki wtedy przeżyłam, zaskoczył moich przyjaciół i znajomych. Ludzie najwyraźniej sądzili, że
po dwudziestu ośmiu latach miłości i poczucia bezpieczeństwa będę dobrze przygotowana do uporania się z tak nagłą stratą. Szybko zrozumiałam, czego się po mnie spodziewali. Ich zdaniem bezpieczne, szczęśliwe dzieciństwo miało mnie w jakiś sposób izolować przed skrajnym cierpieniem. Wszyscy tylko czekali, aż się pozbieram i zacznę skupiać jedynie na dobrych przeżyciach, na miłych wspomnieniach. Te lekceważące założenia z ich strony stanowiły obrazę dla mojej rozpaczy i ze stanu żałoby pchnęły mnie prosto w objęcia ciężkiej depresji. Odnosiłam wrażenie, że przyjaciele najchętniej skwitowaliby to słowami: „Cóż, dobrze wykorzystali swój czas na tym świecie, prawda?”. Tyle że moi rodzice zginęli, mając niewiele ponad pięćdziesiąt lat. Po wyjeździe z Londynu zerwałam kontakt ze wszystkimi. Chociaż wtedy naprawdę potrzebowałam przyjaciół, to w ich towarzystwie czułam się bardziej samotna niż w jakimkolwiek odosobnieniu. Oczywiście, nie było w tym ich winy. Robili, co mogli, żeby podnieść mnie na duchu. Skąd mieli wiedzieć, że ta wymuszona, irytująca jak nigdy pogoda ducha dusi mnie niczym trujący gaz? Przetrwałam ten czas w jedyny możliwy sposób – pozwoliłam sobie odczuwać najczarniejsze emocje tak długo, jak było trzeba. W najtrudniejszych chwilach znajdowałam jedno pocieszenie. Powtarzałam sobie
z całym przekonaniem, że przynajmniej to się nigdy więcej nie powtórzy. Nie stracę rodziców po raz drugi. Bez względu na to, co przyniesie przyszłość, na pewno nie będzie to ciężarówka, która wpadnie w poślizg na lodzie i zjedzie na przeciwległy pas A1 w okolicach Newark, uderzając czołowo w nowe audi moich rodziców, kupione tuż po tym, jak oddali mi swoje wysłużone volvo. Bo to już się stało. Było po wszystkim. Lecz ten koszmar, ten, który właśnie przechodzę, jeszcze nie dobiegł końca. Dopiero się zaczyna. Teraz widzę, że tragedie nie zawsze spadają niczym grom z jasnego nieba. Czasami nadciągają niczym zła pogoda, podkradają się i zostają na dłużej, z każdym mijającym dniem przybierając na sile. Nie widzę wyjścia z tej rozpaczliwej sytuacji, bo wciąż nie wiem, jak bardzo może się jeszcze pogorszyć. Zamknęłam się w sypialni. David próbował przemówić mi do rozsądku, przekonać zza drzwi, że znajdujące się w naszym domu dziecko wygląda dokładnie tak samo jak Florence, dlatego to musi być Florence. Teraz się poddał. Nie dopuszczałam jego słów do siebie. Odcięłam się od nich za pomocą zatyczek do uszu, które trzymam w górnej szufladzie nocnej szafki. Bez nich nie zmrużyłabym oka przez Davida i jego chrapanie. On zawsze reaguje oburzeniem, kiedy o tym wspominam. Twierdzi, że będąc w ciąży, też chrapałam,
a mimo to nie robił z tego afery. Tyle że David potrafiłby zasnąć nawet na koncercie rockowym. Jego nic nie obudzi. To jeden z wielu drobiazgów na temat mojego męża, o których wiem. Co poza tym? Doskonale radzi sobie z wszelkimi urządzeniami, elektronicznymi czy mechanicznymi. Jego ulubione danie to pieczeń wołowa z przybraniem. Na urodziny i rocznicę przynosi mi kwiaty, a dla uczczenia tych czy innych szczególnych okazji zabiera mnie na długie weekendy do pięciogwiazdkowych hoteli. Kobiety nazywa paniami. Nigdy wcześniej nie sprzeciwiłam się Davidowi. Zawsze uważałam go za osobę o zbyt delikatnej konstrukcji. Kiedy się poznaliśmy, był świeżo po rozstaniu z Laurą i musiał sobie radzić nie tylko z końcem swoich marzeń o szczęśliwym życiu rodzinnym, ale też z bolesną rozłąką z Felixem. Bez trudu potrafiłam sobie wyobrazić, jak bardzo musiał cierpieć z tego powodu, chociaż nie chciał o tym rozmawiać. Obchodziłam się z nim jak z jajkiem, żeby nie dokładać mu dodatkowych zmartwień. Trzy lata temu, po nagłej i brutalnej śmierci Laury, David całkiem przestał mi się zwierzać. Stał się milczący i wycofany, a ja zdałam sobie sprawę, że odnoszę się do niego z jeszcze większym taktem i spokojem. Felix zamieszkał w Wiązach, co z pewnością uszczęśliwiło Davida, lecz z drugiej strony
wpędziło go w poczucie winy i dezorientację, bo wydarzenie, wskutek którego odzyskał syna, było dla niego niesamowicie bolesne. Podczas zajęć z psychologii, na które chodziłam w ramach kursu homeopatii, dowiedziałam się, że często o wiele trudniej przychodzi nam uporać się ze śmiercią kogoś bliskiego, jeśli nasze uczucia względem tej osoby są niewyjaśnione czy pogmatwane. Sądziłam, że respektując jego prywatność i darząc go tak wielkim uczuciem, zdołam w końcu przekonać Davida, że może się przede mną otworzyć. Myliłam się. Gdy już przywykł do obecności Felixa w Wiązach i pogodził się z odejściem Laury, z zewnątrz stał się na powrót tym samym uroczym sobą, tyle że emocjonalny dystans między nami nie zniknął. Starałam się go zmniejszyć, ale mąż stawiał taki opór, że zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zamyka się w sobie celowo. Nie chciałam go do niczego zmuszać ani popędzać. Powtarzałam sobie, że pewnie wciąż dusi w sobie dotkliwe cierpienie, któremu nie potrafi stawić czoła, że jeszcze przez jakiś czas woli ślizgać się po powierzchni, bo dzięki temu w końcu uwierzy w widoczną na pierwszy rzut oka normalność. Od tamtej pory minęły trzy lata i wciąż nie rozmawialiśmy o śmierci Laury, a ja nigdy nie pozbyłam się wrażenia, że muszę starannie dobierać słowa, by nie zaburzyć wewnętrznego spokoju Davida.
Chociaż błagał, nie chciałam otworzyć mu drzwi. Częściowo dlatego, że nie potrafię zmierzyć się z krzywdą, jaka go teraz spotyka. Boję się, że ten koszmar, który stał się dzisiaj naszym udziałem, zniszczy go bez reszty. Vivienne wraca do domu. Tak jak sądziłam, przerywa wakacje z Felixem. Czy mogłaby postąpić inaczej? Nie wiem, co powie chłopcu, co mu powie którekolwiek z nas. Zapewne nic, sądząc po tym, jak radzili sobie w przeszłości. Ani Vivienne, ani David nie rozmawiają z Felixem na temat Laury, a przynajmniej nie robią tego w mojej obecności. Nigdy nie wspominają jej imienia. Chciałabym spędzać z Felixem więcej czasu sam na sam. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, pewnie zbliżylibyśmy się do siebie. Byłabym dla niego prawie jak matka. Chcę być dobrą macochą, ale w życiu chłopca nie ma już dla mnie miejsca. To Vivienne zastępuje mu matkę. Nawet zwraca się do babci „mamo”, bo przyzwyczaił się, że tak właśnie mówi do niej David. Nie potrafię powiedzieć, czy Felix w ogóle zdaje sobie sprawę, że zaliczam się do dorosłych. Traktuje mnie tak, jakbym była jeszcze jednym dzieckiem, które przez przypadek mieszka w tym samym domu co on. David to sumienny ojciec. Wspólnie z Vivienne dokładają wszelkich starań, żeby w każdy weekend spędzał z Felixem choć jeden cały dzień. Uważa syna za sprawdzian, który musi zdać. Pewnie zareagowałby
gwałtownie, gdybym zasugerowała, że Felix przypomina mu Laurę, chociaż odziedziczył po niej lśniące czarne włosy i jasnoniebieskie oczy. David jest w tym dobry – zaprzeczy, że zasnął, nie zamknąwszy frontowych drzwi. Będzie szedł w zaparte, że jest przykładnym ojcem. Nie pozwoliłby nikomu porwać jego ukochanej córeczki, owocu drugiego, szczęśliwego małżeństwa. Niecierpliwie wypatruję Vivienne i policji. Siedzę po turecku na łóżku, oparta wciąż obolałymi po ciąży plecami o metalową ramę, czekając w milczeniu na te dwie tak różne władze. Próbuję wyobrazić sobie następną godzinę, następny dzień albo tydzień, ale w głowie mam tylko pustkę. W ogóle nie widzę swojej przyszłości. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu z chwilą, kiedy weszłam do pokoju Florence i zaczęłam krzyczeć. Żałuję, że nie przytulałam jej więcej, nie wdychałam częściej tego słodkiego, świeżego zapachu, kiedy jeszcze mogłam. Cierpię katusze, nie mogąc wziąć jej na ręce, lecz jeszcze gorszy, o wiele gorszy jest strach. Nie wiem, czy mam jakikolwiek wpływ na przerażająco niepewną przyszłość, jaka się przede mną rozpościera. David powie wszystkim, że zwariowałam. Komu uwierzą policjanci? Słyszałam, że to w zasadzie sami męscy szowiniści. A jeśli uznają, że nie nadaję się na matkę, i wezwą pomoc społeczną? Możliwe, że nie
spędzę już ani chwili w tym pokoju z dużymi, otwieranymi pionowo oknami, kominkiem i widokiem na wzgórza Silsford w oddali. Już nigdy nie zasnę u boku Davida, ani tu, ani nigdzie indziej. Kiedy się poznaliśmy, myśl o naszym wspólnym życiu przepełniała mnie nadzieją. Teraz czuję dojmujący smutek. Nie odezwę się więcej do męża, dopóki nie zjawią się świadkowie. Dziwne, przecież jeszcze wczoraj wieczorem siedzieliśmy razem na kanapie Vivienne, pijąc wino i oglądając zabawną komedię romantyczną. Śmialiśmy się i ziewaliśmy, a David obejmował mnie ramieniem. Szybkość, z jaką sprawy przybrały zupełnie inny obrót, przyprawiła mnie o zawroty głowy. Z dołu dobiega jego głos: – Chodź, Buźko. To coś nowego. Zapamiętuję sobie, żeby wspomnieć o tym policji. Odkąd Florence przyszła na świat, David nazywał ją Panną Mrugalską albo w skrócie Panną Mrug. „Mrugają paluszki tu, mrugają paluszki tam, mrugają uszka dwa i nosek też mruga”, śpiewał jej przynajmniej raz każdego dnia. Dzisiaj rano także. Wiem, że David kocha Florence równie mocno jak ja. Chęć pocieszenia go jest we mnie zakorzeniona tak głęboko, że powstrzymanie się przyjdzie mi z wielkim trudem. Nie widzę jednak innego wyjścia, jeżeli David nie przestanie się upierać, że tamto dziecko na dole to
nasza córka. Będę zmuszona nauczyć się odcinać od jego cierpienia. Niebezpieczeństwo i strach powodują, że człowiek właśnie tak się zachowuje i w rezultacie zaczyna niszczyć swoje małżeństwo. – Co powiesz na figielki na przewijaku? – mówi teraz. Jego głos dobiega z małego salonu bezpośrednio pod naszą sypialnią. David wydaje się opanowany i kompetentny, pewnie ze względu na mnie. Wszedł w rolę tego rozsądnego. Nagły przypływ adrenaliny wstrząsa moim ciałem. Aparat fotograficzny. Jak mogłam o nim zapomnieć? Zrywam się z łóżka i biegnę do garderoby. W środku, na stercie butów, leży moja torba ze szpitala, wciąż nierozpakowana. Przetrząsam ją gorączkowo i znajduję aparat – małe, czarne pudełko o zaokrąglonych krawędziach, w którym znajdują się pierwsze zdjęcia Florence. Otwieram klapkę z tyłu, przesuwam kciukiem po gładkiej czarnej rolce kliszy. – Dzięki Bogu – mamroczę pod nosem. – Teraz na pewno mi uwierzą.
6 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 13.30
W sali wydziału kryminalnego nie było ani śladu Charlie. Niech to szlag. Bez niej Simon nie zdoła wyciągnąć z Prousta, co dokładnie zeznał David Fancourt. Colin Sellers i Chris Gibbs, dwaj śledczy z zespołu Charlie, przetrząsali stertę dokumentów z trochę nadmiernym jak na gust Simona pośpiechem. A to mogło oznaczać tylko jedno. Simon odwrócił się i dostrzegł komisarza Prousta w jego biurze. Przypominało ono raczej szklany boks w rogu pomieszczenia, coś w rodzaju gabloty wystawowej w galerii sztuki, w której można podziwiać przekrój poprzeczny jakiegoś truchła. Tyle że jego dolna połowa była wykonana z taniej płyty gipsowej, na dodatek obitej tą samą szarą, prążkowaną wykładziną co podłoga. Widoczny przez szybę od pasa w górę komisarz krążył wokół swojego biurka. W jednej dłoni trzymał telefon, w drugiej zaś kubek z napisem „Najlepszy dziadek na świecie”. To by znaczyło, że David Fancourt już wyszedł. Jeśli
Proust nie przekazał go Charlie... Może właśnie tam teraz była – w pokoju przesłuchań razem z tym sukinsynem. Simon usiadł obok Gibbsa i Sellersa, przebierając palcami po blacie biurka. Sala wydziału kryminalnego przytłaczała go obłażącą zieloną farbą, smrodem stęchłego potu i nieustannym szumem komputerów. Można się było udusić. Do jednej ze ścian przypięto zdjęcia ofiar. Niektóre twarze i ciała znaczyła krew. Simon nie potrafił znieść myśli, że Alice miałaby wyglądać podobnie. Jego wyobraźnia z pewnością na to nie pozwoli. Coś nie dawało mu spokoju, coś związanego z tym, co mówiła Charlie na temat sprawy Laury Cryer. Brakowało mu opanowania, żeby odpuścić i pozwolić, aby ta myśl sama później wypłynęła na powierzchnię. Zamiast tego siedział przygarbiony na krześle i zadręczał swój umysł, szperając w najgłębszych zakamarkach pamięci. Bez efektu. Zanim zdał sobie sprawę, że podjął decyzję, znów był na nogach. Nie potrafił siedzieć bezczynnie, nie mając pojęcia, czy Alice nic nie grozi. Gdzie, do jasnej cholery, podziewała się Charlie? Ten jeden raz nie powstrzymywała go, dlatego pomaszerował prosto do biura Prousta i zapukał energicznie do drzwi, dając do zrozumienia, że sprawa jest pilna. Zazwyczaj wszyscy, nawet sierżanci z Charlie włącznie, czekali, aż to komisarz wezwie ich do siebie. Simon usłyszał, jak
Gibbs i Sellers zastanawiają się szeptem, o co może chodzić. Proust nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. – Funkcjonariusz Waterhouse – rzekł, wstając od biurka. – Dokładnie ten człowiek, którego potrzebuję – mówił jak zawsze surowym tonem, choć to akurat o niczym nie świadczyło. Jak twierdziła jego żona Lizzie, którą Simon spotkał na paru przyjęciach, brzmienie głosu Prousta w domu, w sądzie czy na konferencjach prasowych niczym się nie różniło. – Sir, wiem, że przesłuchiwano Davida Fancourta – Simon od razu przeszedł do rzeczy. – Wiem też, że jego żona i córka zaginęły. Teraz jest z nim Charlie? Proust westchnął, gromiąc Simona wzrokiem. Był niskim, chudym, łysym mężczyzną po pięćdziesiątce. W pomieszczeniu pełnym ludzi potrafił zepsuć miłą atmosferę swoimi humorami, które zdawały się przenikać przez jego skórę, dlatego wszyscy wokół stawali na głowie, byle tylko był w dobrym nastroju. Bałwan – Proust dobrze wiedział o swoim przezwisku i bardzo je lubił. – Posłuchaj mnie bardzo uważnie, Waterhouse. Zadam ci pytanie, a ty powiesz mi prawdę, nawet jeśli oznaczałoby to dla ciebie spore kłopoty. Jeśli mnie okłamiesz... – Urwał, by wbić w Simona złowieszcze spojrzenie. – Jeśli mnie okłamiesz, Waterhouse, równie dobrze możesz uznać, że twoja policyjna kariera
dobiegła końca. Będziesz przeklinał ten dzień. Czy dobrze się rozumiemy? – Tak, sir. – Nie trzeba chyba dodawać, że żadna z tych opcji nie wydawała się Simonowi szczególnie pociągająca. – I nie myśl sobie, że się o niczym nie dowiem. Bo dowiem. – Sir. – Frustracja aż buzowała Simonowi w żyłach, mimo to starał się zachować spokój. W rozmowach z Proustem nie dało się chodzić na skróty. Człowiek musiał najpierw pokonać przeszkody, które wzniósł przed nim komisarz. Każdą rozmowę rozpoczynał od wyłożenia, w jaki sposób ma ona przebiegać. – Gdzie są Alice i Florence Fancourt? – Sir? – zaskoczony Simon spojrzał na komisarza. – Czy to jedyne znane ci słowo, Waterhouse? Jeśli tak, z przyjemnością pożyczę ci słownik. Zapytam raz jeszcze: gdzie są Alice i Florence Fancourt? – Nie mam pojęcia. Wiem, że zaginęły, sir, i że właśnie z tego powodu Fancourt przyszedł dzisiaj na komisariat, ale nie wiem, gdzie one są. Skąd miałbym wiedzieć? – Hm. – Proust obrócił się na pięcie, pocierając nos. Pogrążony w myślach dopieszczał kolejną kwestię. – A zatem każdy, kto sugeruje, że ty i pani Fancourt
zbliżyliście się do siebie bardziej, niż powinniście, jest w błędzie, czy tak? – Tak, sir – odparł Simon, udając oburzenie. Z powodzeniem, jak sądził. Przemyślane pauzy Prousta windowały poprzeczkę tak wysoko, że w efekcie wszyscy próbowali mu dorównać. – Kto tak sugeruje? Fancourt? A może to Charlie zdradziła. Simon wiedział tylko jedno: tej pracy nie mógł stracić. Od siedmiu lat, najpierw gdy służył jako szeregowy mundurowy, potem zaś w wydziale kryminalnym, zawsze był lepszy w te klocki niż większość jego kolegów po fachu. Sam po części chciał wylecieć ze wszystkich poprzednich posad, odejść w glorii i chwale niezrozumianego geniusza, gdy tylko na horyzoncie zamajaczyły pierwsze kłopoty. Klinika dentystyczna, biuro informacji turystycznej, oszczędnościowa kasa mieszkaniowa – żadna z nich go nie interesowała. Roiło się tam od cymbałów, którzy ględzili coś o „prawdziwym życiu”, ilekroć zobaczyli Simona z książką w dłoni. Jak gdyby książki nie były tak samo prawdziwe jak indywidualny plan oszczędnościowy, na litość boską. Nie, utratę takiej gównianej roboty uważał za wyraz uznania, dowód swojej wartości. Jego matka była innego zdania. Simon wciąż doskonale pamiętał, jak sposępniała na wieść, że właśnie stracił posadę ochroniarza w galerii sztuki,
czwartą w ciągu dwóch lat. „I co ja powiem proboszczowi?”, zapytała wtedy. Bałwan milczał. Simon czuł krople potu perlące się na czole. – Fancourt kłamie, sir – wypalił. – Nie ufam mu. Komisarz upił łyk ze swojego kubka. I czekał. Niepokojąco chłodny jak kostka lodu na plecach w upalny dzień. Simon wiedział, że pewnie byłoby dla niego lepiej, gdyby trzymał język za zębami, ale nie potrafił. – Sir, czy w tych okolicznościach nie powinniśmy przyjrzeć się raz jeszcze sprawie Laury Cryer? – Przed trzema laty to Proust teoretycznie prowadził tamto śledztwo, chociaż w rzeczywistości całą robotę odwalili Charlie, Sellers, Gibbs i reszta. – Dopiero co wspominałem o tym Char... sierżant Zailer. Alice Fancourt też nie ufała Davidowi Fancourtowi. To się rzucało w oczy. A przecież żony znają swoich mężów, prawda? Sir, czy Fancourt nie powinien stać się głównym podejrzanym, skoro jego pierwsza żona została zamordowana, a druga właśnie zaginęła? Czy nasze śledztwo nie powinno pójść najpierw tym tropem? – Zazwyczaj nie mówił aż tyle, ale jeśli będzie się powtarzał raz za razem, wówczas Proust z pewnością dostrzeże sens w jego słowach. – Kobiety znają swoich mężów! – powtórzył Proust.
Simon drgnął. Niespodziewanie podniesiony głos komisarza dał mu do zrozumienia, że jego czas minął, a on nie wykorzystał go mądrze. Usiłował skierować rozmowę na inny tor i teraz Proust dopilnuje, żeby za to zapłacił. Powiedział zbyt wiele, zbyt natarczywie. Wprowadził nowy element, czego Proust nie znosił. – Kobiety znają swoich mężów, tak? A na jakiej podstawie podejrzewasz Davida Fancourta o morderstwo? – Sir, jeśli... – Coś ci powiem, Waterhouse. W każdy sobotni wieczór moja żona i ja jemy kolację w towarzystwie jakichś nudziarzy. Siedzę jak ostatni palant, podczas gdy ona plecie androny na mój temat. Giles to, Giles tamto, Giles nie lubi cytrynowej bezy, bo ma uraz z dzieciństwa, Giles woli Hiszpanię od Włoch, bo uważa, że tamtejsi ludzie są bardziej przyjaźni. Siedemdziesiąt pięć procent tych historii to wyssane z palca brednie. Och, w każdej z nich tkwi ziarno prawdy, ale cała reszta jest zmyślona. Kobiety wcale nie znają swoich mężów, Waterhouse. Mówisz tak tylko dlatego, że nie jesteś żonaty. Kobiety plotą trzy po trzy, ponieważ czerpią z tego rozrywkę. Wyrzucają z siebie przypadkowe słowa, nieszczególnie przejmując się tym, czy mają one jakiekolwiek potwierdzenie w rzeczywistości. Pod koniec tej przemowy Proust był już czerwony na
twarzy. Simon wiedział, że lepiej nic nie odpowiadać. – Ładna manipulatorka zarzuca haczyk, a ty się na niego łapiesz! Darryl Beer zamordował Laurę Cryer, bo nie chciała mu oddać torebki. Zostawił na jej ciele połowę własnych włosów. Co ty sobie wyobrażasz, Waterhouse? Co? Jeśli dobrze to rozegrasz, pewnego dnia możesz dojść tam gdzie ja. Możesz zostać naprawdę dobrym śledczym. Pierwszy to powiedziałem, kiedy cię tu przenieśli. I owszem, przyznaję, ostatnio parę razy dopisało ci szczęście. Ale teraz mówię, że nie możesz sobie pozwolić na więcej błędów. Dopisało mu szczęście? Na widok zadowolonej gęby komisarza aż zaswędziały go pięści. W ustach Prousta zabrzmiało to tak, jakby jego zdaniem każdy mógł osiągnąć to, co Simon w ciągu ostatniego miesiąca, chociaż doskonale wiedział, że nikt inny by do tego nie doszedł, a już z pewnością nikt z obecnych funkcjonariuszy wydziału kryminalnego. W każdym razie liczyło się, że on to zrobił. I co miało znaczyć „więcej błędów”? Parę razy Simon dostał upomnienie, ale nigdy nie chodziło o nic poważnego. Wszyscy mieli na koncie jakieś ostrzeżenia za pomniejsze wykroczenia dyscyplinarne. Na dodatek, jeśli pamięć nie płatała mu figli, Proust właśnie nazwał Alice manipulatorką. Tę opinię na pewno podchwycił od Charlie, która sama potrafiła bezwzględnie manipulować innymi ludźmi. W oczach Simona Alice
była osobą na wskroś szczerą i prostolinijną. Zacisnął zęby i zaczął odliczać w myślach. Gdy doszedł do trzydziestu dwóch, wciąż miał ochotę strzelić Prousta w pysk. Charlie też, skoro już o tym mowa. – Co ty masz z tymi kobietami, Waterhouse? Dlaczego nie znajdziesz sobie dziewczyny? Simon zamarł ze wzrokiem wbitym w podłogę. Tego tematu z pewnością nie chciał poruszać. Nigdy, z nikim. Nie podnosząc głowy, czekał, aż Proust skończy swoją tyradę. – Nie wiem, jak wygląda twoje życie osobiste, Waterhouse, i guzik mnie to obchodzi, chyba że wpływa na twoją pracę. Wpadasz do mojego biura z tym swoim: „Charlie to”, „Alice tamto” – to jest wydział kryminalny, nie kiczowata opera mydlana. Ogarnij się! – Przepraszam, sir. Nie był to najlepszy moment, żeby zacząć się trząść, zapewne wskutek wysiłku, jaki kosztowało go tłumienie gniewu i frustracji. Simon miał nadzieję, że Proust niczego nie zauważył. Ten sam Proust, który zauważał wszystko. Dlaczego wspomniał o dziewczynie? – Spójrz tylko na siebie! Obraz nędzy i rozpaczy! – Ja... przepraszam, sir. – W takim razie ustalmy to sobie ponad wszelką wątpliwość. Z wyjątkiem oficjalnych kontaktów z Alice Fancourt w sprawie domniemanego porwania jej
dziecka nie łączyła was żadna znajomość. Czy tak? – Tak, sir. – Nie utrzymujesz z nią kontaktów? – Nie. – Przynajmniej w tej kwestii nie mijał się z prawdą. – Niespełna miesiąc temu urodziła dziecko. – A kiedy jeszcze była w ciąży? Z a n i m zaszła w ciążę? – Poznałem ją zaledwie tydzień temu, sir.
Czy to naprawdę działo się w zeszły piątek? Miał wrażenie, że znają się dłużej. Właśnie jechał po nagrania z miejskiego monitoringu, którego potrzebowali w sprawie zaginięcia, kiedy w radiu odezwał się głos posterunkowego Robbie’ego Meakina, proszący o dowolny radiowóz do posiadłości Wiązy przy Rawndesley Road. – Kobieta nazwiskiem Alice Fancourt twierdzi, że porwano jej dziecko. Zbieg okoliczności zaskoczył Simona. Zaledwie przed dwudziestoma sekundami mijał tę posiadłość i zwrócił uwagę na otwartą bramę z kutego żelaza, bez wątpienia wykonaną na specjalne zamówienie. Na lewym skrzydle widniały bowiem litery „WIĄ”, na prawym zaś „ZY”. Zdaniem Simona prezentowało się to lepiej niż napis wymalowany na drewnie. – Jestem w okolicy. Zajmę się tym – poinformował
Meakina. Miał już dość spraw na głowie i niechętnie brał kolejną. Ale gdyby zignorował wezwanie, chociaż był na miejscu, sumienie nie dałoby mu potem spokoju. W końcu chodziło o dziecko. Zawrócił i ruszył w kierunku Spilling. Nie zdążył się nawet specjalnie rozpędzić, a już stał przed Wiązami. Zobaczył długi podjazd, a na jego przeciwległym końcu fragment wysokiego, białego budynku, z jednej strony przesłoniętego drzewami, z drugiej zaś czymś w rodzaju stodoły. Przed nią, od strony drogi, znajdowało się utwardzone miejsce postojowe, gdzie w cieniu zwieszonych gałęzi stały dwa samochody – bmw, niebieski metalik, i chyba stuletnie rdzawoczerwone volvo. Simon czekał niezbyt cierpliwie, aż ruch z naprzeciwka ustanie, żeby skręcić na podjazd. Bębnił palcami o kierownicę, kiedy w radiu znów rozległ się głos Meakina: – Waterhouse? – No. – Jesteś sam? – No. – Padniesz ze szczęścia. Przed chwilą zadzwonił mąż tej kobiety. Twierdzi, że dziecko nie zostało porwane. – Co? – W domu przebywa dziecko, co do tego obydwoje są
zgodni. Mąż twierdzi, że to jest to samo dziecko, które przywieźli ze szpitala. Żona zaprzecza. – Meakin zachichotał. – Kurwa mać! – jęknął Simon. – Za późno. Powiedziałeś, że bierzesz. – Niech cię szlag, Meakin. Przeciwległy pas w końcu opustoszał i Simon mógł skręcić w prawo, chociaż stracił już na to ochotę. Dlaczego nie zostawił tego mundurowym? Był zbyt sumienny. Porwane dziecko to jedno. Poważna sprawa. Kobieta twierdząca, że jej dziecko wcale nie jest jej dzieckiem, to inna para kaloszy. Simon był przekonany, że wpakował się w kanał. Z pewnością wkrótce się okaże, że Alice Fancourt to otumaniona hormonami kura domowa, która tego ranka wstała lewą nogą i postanowiła napsuć wszystkim krwi. Tym sposobem czekało go jeszcze więcej papierkowej roboty. Nieważne, jak absurdalne było to porwanie. Ostatnio podczas przyjmowania zgłoszeń każdy stek bzdur należało starannie odnotować, nadać mu numer i przydzielić sierżantowi, który następnie przekaże go funkcjonariuszowi wydziału kryminalnego. Między innymi w ten sposób siły policyjne próbowały sprawiać wrażenie, że każdego obywatela traktują z należytą powagą. Co, rzecz jasna, mijało się z prawdą. Lecz to nie papierkowa robota martwiła Simona. Tymczasowo przeniesiony do wydziału kryminalnego,
gdzie zajmował się zabezpieczaniem dowodów rzeczowych, był w swoim żywiole. Znacznie mniej odpowiadała mu ta pogmatwana i często przerażająca ludzka farsa, z którą stykał się każdego dnia, i gwałtowne uczucia, z jakimi miewał do czynienia podczas pracy. Przebywanie w miejscu zdarzenia często napełniało go zażenowaniem, a przecież było konieczne. Najbardziej lubił pracować sam ze swoimi myślami albo stosem kartotek. Tak czy inaczej z dala od ludzi i ich zazwyczaj podrzędnych problemów. – Ach, i jeszcze coś – dodał Meakin. – Tak? – Nie zanosiło się na dobre wieści. – Przy tym adresie, Wiązy... w systemie została zamieszczona adnotacja. – Jaka? – Tylko tyle: „Patrz powiązany incydent” i numer sprawy. Simon westchnął, po czym zanotował numer podyktowany przez Meakina. Później to sprawdzi. Zaparkował obok bmw i rzęcha. Zwrócił uwagę, że o ile pierwszy samochód pokrywały suche liście opadłe z pobliskich drzew, o tyle na masce volvo leżały tylko dwa, czerwony i brązowawo-żółty. Pokonawszy pieszo podjazd, nacisnął dzwonek. Drzwi z litego drewna sprawiały wrażenie solidnych. Dom o kwadratowej, idealnie symetrycznej fasadzie prezentował się okazale.
Był schludny, choć pozbawiony wyrazu, co przypomniało Simonowi o pewnym artykule, który kiedyś czytał w gazecie, na temat hotelu wykutego w lodzie. W wystawionej na widok publiczny perfekcji było coś nieprzystępnego, co sprawiło, że jeszcze bardziej wypatrywał jakichkolwiek pęknięć i rys. Nic takiego nie znalazł. Biała farba na zewnętrznych ścianach i framugach okien była nieskazitelna. Po chwili drzwi otworzył szczupły, starannie ogolony mężczyzna w kraciastej koszuli i dżinsach. Był o kilka centymetrów niższy niż Simon, a na tle ogromnego domu wydawał się jeszcze drobniejszy. Najwyraźniej słono płacił za strzyżenie swoich jasnobrązowych włosów. Simon zgadywał, że większość kobiet pewnie uznałaby jego regularne, proporcjonalne rysy twarzy za atrakcyjne. David Fancourt. Sprawiał wrażenie skruszonego, zażenowanego albo podejrzanego. W każdym razie coś z nim było nie tak. Nie, nie chodziło o poczucie winy. Wtedy Simon jeszcze tak nie myślał. To spostrzeżenie przyszło dopiero później, coś w rodzaju retrospekcji, tak jak wtedy, kiedy człowiek ogląda film, który raz już widział, i wie, co się zaraz stanie. – W końcu – rzucił Fancourt ze zniecierpliwieniem. Trzymał na rękach dziecko, w jednej dłoni ściskając butelkę z mlekiem. Niemowlę było niemal całkiem łyse, a na nosie miało kilka maleńkich białych kropek. Z jego
otwartych oczu biło wielkie zaciekawienie, choć Simon nie potrafił powiedzieć, czy sobie przypadkiem tego nie wymyślił. Pamięć płatała figle. Za Fancourtem zobaczył przestronny hol i kręte schody z ciemnego, lśniącego drewna. Tak żyją bogaci, przemknęło mu przez myśl. – Funkcjonariusz Waterhouse, wydział kryminalny. Zgłaszał pan uprowadzenie dziecka? – David Fancourt. Moja żona zwariowała. – Jego ton sugerował, że nawet jeśli nie była to wprost wina Simona, to skoro już się tu zjawił, cała odpowiedzialność spada teraz na niego. Wtedy Simon dostrzegł stojącą na szczycie schodów Alice.
7 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
Przyjechał tylko jeden policjant. Jeśli uważają, że sprawa jest poważna, wtedy na pewno przysyłają dwóch. W każdym razie tak robią w telewizji. Mam ochotę wrzeszczeć z frustracji, ale postanawiam tego nie robić. David właśnie oznajmił panu Waterhouse’owi, że zwariowałam. Nie wolno mi potwierdzić jego słów podobnym zachowaniem. Policjant dostrzega mnie na schodach. Nawet gdy smutny uśmiech znika z jego twarzy, nadal mi się przygląda. Nie potrafię określić, czy ocenia, w jakim jestem stanie psychicznym, czy może szuka jakichś wskazówek w mojej posturze czy na ubraniu, z pewnością jednak obserwuje mnie przez dłuższy czas. Nie nosi munduru. Przedstawił się jako funkcjonariusz. Może to dobry znak. Ktoś mi chyba kiedyś wspominał, że policjanci chodzący w cywilu są wyżsi rangą. Jego wygląd dodaje mi otuchy. Nie jest przystojny, ale sprawia wrażenie rzetelnego i poważnego, a co najważniejsze – zaniepokojonego. Nie roztacza aury
kogoś, kto działa bezrefleksyjnie i na minimalnych obrotach, byle tylko jakoś przetrwać kolejny dzień w robocie. Wciąż nie odrywa ode mnie spojrzenia dużych, szarych oczu. Jest dobrze zbudowany, barczysty, masywny, choć nie gruby. Określenie „krzepki” nasuwa się samo. Grzbiet nosa ma lekko zniekształcony, jakby po złamaniu. W porównaniu z policjantem David wydaje się drobny. A na dodatek próżny z tą drogą fryzurą z włoskiego salonu. Krótkie, sztywne, brązowe włosy funkcjonariusza Waterhouse’a za kilka funtów strzyże pierwszy lepszy fryzjer. Ma kanciastą, nieco surową twarz. Jedną z tych, które można sobie wyobrazić wykute w kamieniu. Z łatwością potrafię uwierzyć, że ten człowiek chroni i ratuje ludzi, wymierza sprawiedliwość. Mam nadzieję, że znajdzie ją też dla mnie. Jest chyba mniej więcej w moim wieku, może trochę starszy. Zastanawiam się, jak ma na imię. – Alice Fancourt – przedstawiam się, po czym ruszam w jego stronę na nogach miękkich jak z waty. Gdy już jestem blisko, wymieniamy uścisk dłoni. David jest wściekły, bo nie bełkoczę nerwowo, co dowiodłoby jego racji. – Jest pijana – oznajmia. – Wróciła do domu, śmierdząc alkoholem. Nie powinna była nawet siadać za kierownicą! Zaledwie dwa tygodnie temu przeszła poważną operację brzucha. Groziła, że dźgnie mnie
nożem. Wstrząs i ból ściskają mi gardło. Wiem, że David jest zdenerwowany, ale jak może z taką łatwością oczerniać mnie przed obcym człowiekiem? Nie potrafiłabym zrobić mu czegoś takiego. Przecież miłości nie można w dowolnej chwili włączyć albo wyłączyć. Wtedy przychodzi mi do głowy, że może to właśnie siła jego uczucia do mnie podsyca ten gniew. Wolę tak myśleć. Kiedy ostatnio rozmawiał z Vivienne przez telefon, zgodził się z nią, że nic się nie stanie, jeśli siądę za kierownicą, pomimo tego, co mówiła położna. Teraz najwyraźniej zmienił zdanie. David przeważnie zgadza się z matką. W obliczu jej zdecydowanych poglądów zazwyczaj milknie i kładzie uszy po sobie. Pod nieobecność Vivienne powtarza jej teorie słowo w słowo. Czasami zastanawiam się, czy David w ogóle zna sam siebie. A może to ja go nie znam. – Panie Fancourt, nie ma potrzeby uciekać się do przykrych uwag – mówi funkcjonariusz Waterhouse. – Oboje będziecie mogli się wypowiedzieć. Spróbujmy rozwikłać ten problem, dobrze? – To nie jest zwykły problem! Ktoś porwał moją córeczkę. Musi pan rozpocząć poszukiwania! Słysząc to, policjant sprawia wrażenie zakłopotanego. Pewnie wprawiam go w zażenowanie. Jak ona może wygadywać takie rzeczy, myśli sobie, skoro jej mąż trzyma na rękach niemowlę? Poczuje pokusę, żeby
wyciągnąć z tej sytuacji najbardziej oczywisty wniosek: w domu przebywa dziecko, a zatem to musi być nasza córka. – Florence jest tutaj – warczy David. – Mojego męża dręczy chyba poczucie winy – tłumaczę gorączkowo, tracąc nad sobą panowanie. Zdaję sobie sprawę, co tu nie gra. Wydarzeniom brakuje szybkiej akcji. Wszystko dzieje się zbyt wolno. A to oznacza, że policjant mi nie wierzy. Wyrzucam z siebie potok słów. – Poczucie winy wyraża się poprzez gniew. Zasnął, chociaż powinien był zajmować się dzieckiem. Kiedy wróciłam do domu, zastałam drzwi otwarte. One nigdy nie są otwarte! Ktoś musiał tu wejść i zamienić naszą Florence na... – Nie mogę wydusić z siebie nic więcej, dlatego pokazuję palcem. – Nie, to jakieś bzdury, przecież to jest Florence! Niech pan zwróci uwagę, komisarzu, kto ją trzyma, kto się nią zajmuje, kto daje jej mleko i ją pociesza, bo matka sfiksowała. – David odwraca się do mnie. – Poczucie winy wyraża się poprzez gniew? Co za brednie. Wie pan, panie komisarzu, czym ona się zajmuje zawodowo? No dalej, powiedz. – Nie jestem komisarzem, tylko funkcjonariuszem – poprawia go Waterhouse. – Panie Fancourt, pańska agresja w niczym nie pomaga. Wyraźnie nie lubi Davida, ale mu wierzy. – Zachowuje się agresywnie, bo się boi – mówię.
Jestem tego pewna. Mam taką teorię – a przez lata musiałam wysnuwać własne teorie, ponieważ David nigdy mi się nie zwierza – że wiele jego zachowań wynika ze strachu. Najwyraźniej jego zdaniem sam zawód, który uprawiam, wystarczająco mnie dyskredytuje. Czuję się urażona i zdeprecjonowana. Zawsze zabiegałam o uznanie ze strony Davida. Myślałam, że je mam. Jesteśmy małżeństwem od dwóch lat. Aż do dziś nigdy nie wymienialiśmy gorzkich uwag, nigdy się nie sprzeczaliśmy, nie kłóciliśmy, nie dąsaliśmy na siebie. Sądziłam, że to ze względu na łączącą nas miłość, lecz z upływem czasu nasza uprzejmość wydaje się całkowicie nienaturalna. Zapytałam kiedyś Davida, na którą partię oddał głos. Uchylił się od odpowiedzi i był wyraźnie zaskoczony, że w ogóle śmiałam podjąć ten temat. Poczułam się strasznie, jak prostaczka, która nie ma przyzwoitości. Vivienne uważa, że rozmowy o polityce nie uchodzą nawet w rodzinnym gronie. David to bardzo przystojny mężczyzna. Swego czasu na sam jego widok w brzuchu trzepotały mi motyle. Teraz nie potrafię już ani sobie wyobrazić, ani wzbudzić na nowo tamtego pożądania. Byłoby to absurdalne uczucie. Po raz pierwszy przyznaję sama przed sobą, że mąż jest mi obcy. Nie zaznałam bliskości, za którą tęskniłam, odkąd go poznałam. Bliskość, za którą tęskniłam, odkąd go poznałam, nie stała się moim
udziałem. Naszym udziałem. David pracuje w firmie produkującej gry komputerowe. Założył ją wspólnie ze swoim przyjacielem Russellem. Poznałam Russella na studiach i to na jego ślubie po raz pierwszy spotkałam Davida. W końcu zdołałam wygrzebać się z depresji, ale wciąż doskwierała mi samotność. W ciągu dnia, kiedy miałam zajęcie, potrafiłam o niej zapomnieć, lecz i tak dopadała mnie co wieczór. Płakałam wtedy przynajmniej godzinę, zazwyczaj dłużej. Przyznaję to ze wstydem, ale nawet wymyśliłam sobie przyjaciela. Nazwałam go Stephen Taylor. Pospolite, zwyczajne imię i nazwisko, dzięki któremu wydawał się prawdziwszy. Nie potrafiłam zasnąć, jeśli nie wyobraziłam sobie, jak trzyma mnie w objęciach i szepcze, że nigdy mnie nie opuści. Stephen zniknął w dniu ślubu Russella. Ktoś wpisał moje nazwisko obok Davida na planie rozsadzenia gości i w ten sposób uratował mi życie. A przynajmniej tak wówczas sądziłam. David od razu powiedział, że żona opuściła go przed narodzinami syna, że widuje Felixa jedynie od czasu do czasu, przez kilka godzin. Jak na ironię pamiętam, że jego otwartość wzbudziła mój podziw. Nie podejrzewałam wówczas, że już nigdy więcej tak się przede mną nie otworzy. Może to sobie wykalkulował, może historia Felixa była jego metodą na podryw.
W każdym razie zadziałało. Oczywiście opowiedziałam mu o rodzicach. W trakcie naszej rozmowy uzmysłowiłam sobie, że śmierć to tylko jeden z wielu sposobów, w jakie możemy stracić tych, których kochamy. Chciałam pocieszyć Davida w jego nieszczęściu, chciałam też, by on pocieszył mnie. Czułam, że nie spotkaliśmy się przypadkowo. Postanowiłam, że uratujemy się nawzajem, a ja zostanę jego żoną, panią Fancourt. Raz jeszcze stanę się częścią rodziny i będę miała własne dzieci. Przepełniał mnie strach przed byciem samotną przez całe życie. Pomimo nieskrywanego smutku z powodu syna David ciągle powtarzał, że nie chce mi zepsuć zabawy swoim złym humorem, dlatego przez całe popołudnie zabawiał mnie i obsypywał komplementami. Upewniwszy się, czy przypadkiem nie mam w sobie odrobiny walijskiej krwi, opowiedział mi dowcip o Walijczykach. Pewien mężczyzna przyszedł na posterunek policji, żeby zgłosić kradzież roweru. „Wychodzę z kaplicy, a tam mój rower – zniknął!” – wypowiedział puentę z potwornym akcentem, na którego wspomnienie chichotałam jeszcze przez wiele dni. Nie mogłam zapomnieć o Davidzie. Spośród wszystkich gości weselnych miał najcieplejszy uśmiech i najbardziej roziskrzone spojrzenie. Przypominał trochę karykaturę cudownego, romantycznego bohatera z marzeń, tak samo jak wrogowie w grach, które projektuje razem z Russellem,
przypominają karykaturę wcielonego zła w tych czarnych i czerwonych pelerynach, o paszczach pełnych kłów i ognia. David i Russell zawsze wynajdują mnóstwo sposobów na zabicie takiego wroga. Dzięki mojemu mężowi dzieci w całym kraju mogą bawić się w mordowanie, nierzadko z dość pornograficznym podtekstem, w zaciszu własnego domu. Mimo to zawsze wspierałam Davida w jego pracy, w imię lojalności akceptując coś, co w innych okolicznościach wzbudziłoby moje wątpliwości. David to robi, a zatem wszystko gra – takie przyświecało mi motto. Sądziłam, że podobnie odnosił się do mojej pracy. – Czy jest tu może jakiś zaciszny pokój, w którym mógłbym przyjąć pani zeznanie? – pyta funkcjonariusz Waterhouse. – Nie ma na to czasu! – protestuję. – Co z Florence? Musimy rozpocząć poszukiwania. – Bez pani zeznania niczego nie rozpoczniemy – obstaje przy swoim. – Niech pan zabierze ją tam – mówi David, wskazując na kuchnię, jakbym była nieposłusznym psem. – Zaniosę Florence na górę, do jej pokoju. Zaczynam płakać. – To nie jest Florence. Błagam, musi mi pan uwierzyć.
– Tędy, pani Fancourt. – Waterhouse łapie mnie wielką, niedźwiedzią łapą ponad łokciem i prowadzi do kuchni. – Zadam kilka pytań, a pani w tym czasie może zrobi nam herbaty? – Nie mogę... jestem zbyt roztrzęsiona – przyznaję szczerze. – Jeśli pan chce, proszę sobie zrobić. Pan mi nie wierzy, prawda? A teraz jeszcze płaczę i pan pomyśli, że jestem zwykłą histeryczką... – Pani Fancourt, im szybciej złoży pani zeznanie, tym szybciej... – Nie jestem głupia! Nie szuka pan Florence, bo uważa, że to dziecko, które trzyma na rękach mój mąż, to nasza córka, prawda? – Niczego z góry nie zakładam. – Nie, ale gdyby w tym domu nie było żadnego dziecka, gdybyśmy oboje twierdzili zgodnie, że nasza córka zaginęła, wtedy sprawy wyglądałyby zupełnie inaczej, zgadza się? Poszukiwania już by trwały. Waterhouse oblewa się rumieńcem. Nie zaprzecza. – Po co miałabym kłamać? Niby co takiego mogłabym zyskać, wymyślając podobną historię? – Z całych sił staram panować nad głosem. – A dlaczego miałby kłamać pani mąż? Czy może sugeruje pani, że mąż szczerze wierzy, że to dziecko to wasza córka? – Nie. – Bardzo starannie dobieram kolejne słowa.
Rzucanie oszczerstw na Davida przeczy wieloletniej miłości i przyzwyczajeniom, nie mogę jednak zataić niczego, co mogłoby wpłynąć na policjanta. – Zasnął, a miał się zajmować Florence. Frontowe drzwi były otwarte. Jeśli przyzna, że to dziecko to nie Florence, przyzna też, że dopuścił do jej porwania. Chociaż nigdy bym go o to nie obwiniała – dodaję szybko. – Bo kto mógłby przewidzieć coś podobnego? Ale myślę, że właśnie o to chodzi. Myślę, że David nie chce widzieć prawdy, ponieważ boi się poczucia winy, które by go dopadło. Ale w końcu będzie musiał to przyznać, kiedy do niego dotrze, że przez jego kłamstwa nie szukacie Florence! – Z mojego głosu przebija desperacja. Muszę mówić wolniej. Funkcjonariusz Waterhouse wydaje się teraz roztrzęsiony, podenerwowany, jakby to było dla niego zbyt wiele. – Po co ktoś miałby podmieniać dziecko? – pyta. Uderza mnie ukryte w tym pytaniu okrucieństwo, chociaż wiem, że jest niezamierzone. Okrucieństwo to może zbyt mocne słowo. Raczej nieczułość. – Proszę nie oczekiwać od matki, że zrozumie postępowanie człowieka, który ukradł jej dziecko – odparowuję. – Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby to zrobić. Ale co z tego? Dokąd nas to doprowadzi? – Czym to dziecko, które widziałem, różni się od pani córki? Każda informacja będzie pomocna.
Wydaję z siebie jęk frustracji. David pytał o to samo. Mężczyźni już tak mają, wszystko sprowadzają do listy z punktami do odfajkowania. – Nie ma żadnej istotnej różnicy, którą mogłabym wskazać, poza tą absolutnie zasadniczą, że to są dwie zupełnie inne osoby! Dwoje dzieci. Moja córka ma inną twarz, inaczej płacze. Do diabła, jak mam panu opisać różnicę między płaczem dwojga niemowląt? – W porządku, pani Fancourt, spokojnie. Proszę się nie unosić. – Funkcjonariusz Waterhouse chyba trochę się mnie boi. Przybieram łagodniejszy ton. – Wiem, że z uwagi na zawód ma pan styczność z wieloma osobami, którym nie można ufać. W mojej pracy jest podobne. Zajmuję się homeopatią. Wie pan, co to znaczy? – Już się szykuję do wygłoszenia zwyczajowej mowy wprowadzającej na temat alopatycznej medycyny konwencjonalnej i homeopatii opartej na leczeniu podobnego podobnym. Oczy policjanta na chwilę robią się wielkie. Potem kiwa głową, znów oblewając się rumieńcem. Leczyłam kiedyś pewnego policjanta. Był młodszy ode mnie, ale miał już żonę i troje dzieci. Nienawidził swojej pracy, dlatego cierpiał na ciężką depresję. Chciał był architektem krajobrazu. Powiedziałam mu, że powinien iść za głosem serca. Tak właśnie wtedy uważałam, bo sama dopiero co rzuciłam uciążliwą
posadę w administracji Inland Revenue, żeby zostać homeopatą. Gdy poznałam Davida, który wspólnie z Vivienne wyrwał mnie z ponurej izolacji, przepełniała mnie taka wdzięczność, że chciałam pomagać innym. Zastanawiam się teraz, czy pomogłam, czy raczej przeszkodziłam temu nieszczęsnemu człowiekowi swoją idealistyczną, pochopną radą. A może odszedł z policji i w rezultacie popadł w biedę? A jeśli żona go zostawiła? – Wielu moich pacjentów postrzega rzeczywistość na swój własny sposób – mówię. – Innymi słowy, wielu z nich to wariaci. Ale ja nie jestem wariatką, tak? Jestem zdrową psychicznie, inteligentną kobietą i mówię panu, że to dziecko na piętrze to nie moja Florence! – Z kieszeni koszuli wyciągam rolkę kliszy fotograficznej i kładę ją na stole. – Oto niezbite dowody. Proszę je wywołać, to zobaczy pan mnóstwo zdjęć prawdziwej Florence. Ze mną i Davidem, w szpitalu i w domu. – Dziękuję. – Bierze kliszę i chowa do koperty, na której coś pisze, nie widzę co. Powoli, spokojnie, metodycznie. – A teraz prosiłbym panią o szczegółową relację. – Wyciąga notes i pióro. Ten brak pośpiechu doprowadza mnie do szału. – Pan mi nadal nie wierzy! – warczę. – Dobrze, jak pan chce, nie obchodzi mnie, czy pan mi wierzy, czy nie, ale błagam, niech pan wyśle śledczych, żeby jej szukali. A jeśli pan się myli? Jeśli mówię prawdę i Florence
naprawdę zaginęła? Z każdą zmarnowaną sekundą zbliżamy się do nieszczęścia. – Głos mi drży. – Naprawdę pozwala pan na takie ryzyko? – Czy ma pani jakieś inne zdjęcia córki, pani Fancourt? Już wywołane? – Nie. Proszę mi mówić Alice. A pan jak ma na imię? Waha się. – Simon – odpowiada wreszcie, osaczony. Simon. Jedno z nielicznych imion, które rozważaliśmy z Davidem, gdyby Florence była chłopcem. Krzywię się. Z jakiegoś powodu wspomnienie tamtej listy sprawia mi wyjątkowy ból. Oscar, Simon, Henry. Leonie, Florence, Francesca. („Fanny Fancourt! Po moim trupie”, oznajmiła Vivienne). Florence. Panna Mrugalska. Buźka. – Kiedy jeszcze leżałyśmy na oddziale, miała przyjść do nas szpitalna fotograf i zrobić zdjęcia, ale nie przyszła. Zepsuł jej się samochód. – Zaczynam szlochać. Moje ciało drży, jakby przeszywał je prąd. – Nigdy nie zrobiliśmy „Pierwszego zdjęcia naszego maleństwa”. O Boże. Gdzie ona jest? – Alice, już dobrze. Niech pani spróbuje się uspokoić. Znajdziemy ją, jeśli... zrobimy wszystko, co w naszej mocy. – Oprócz moich zdjęć są jeszcze inne. Vivienne zrobiła parę, kiedy przyszła do nas z wizytą. Niedługo
wróci, poświadczy, że nie oszalałam. – Vivienne? – Matka Davida. Ten dom należy do niej. – Kto tu jeszcze mieszka? – Ja, David, Florence i Felix. Syn Davida z pierwszego małżeństwa. Ma sześć lat. Vivienne i Felix są teraz na Florydzie, ale wrócą, gdy tylko Vivienne znajdzie dla nich lot. Ona mnie poprze. Powie ci, że to dziecko to nie Florence. – Czyli pani teściowa widziała Florence? – Tak, przyszła do szpitala tego samego dnia, kiedy Florence się urodziła. – Czyli kiedy? – Dwunastego września. – Czy Felix widział Florence? Wzdrygam się. Poruszył drażliwy temat. Chciałam, żeby Felix zobaczył Florence, zanim wyjedzie na Florydę. Mógł przyjść do szpitala po lekcjach, jeszcze przed odlotem, Vivienne uparła się jednak, że powinien wziąć udział w zajęciach z nurkowania z rurką w Waterfront. „Florence nie powinna mu się kojarzyć z utratą czegoś, co kocha”. David odruchowo zgodził się z matką, a ja nie protestowałam, ponieważ wiedziałam, że bała się o Felixa. Trudno dyskutować ze strachem. Teściowa uważa, że Felix będzie się dzielił swoim
królestwem z taką samą niechęcią, jak ona sama w dzieciństwie. Uważam, że się myli. Niewiele dzieci wykazuje tak silny instynkt terytorialny jak Vivienne. Kiedy miała trzy lata, jej rodzice musieli oddać psa, ponieważ nie mogła się pogodzić z tym, że nie skupia na sobie całej ich uwagi. Słuchając tej opowieści, chciałam zapytać Vivienne, jak nazywał się ten pies, ale nie miałam odwagi. Zainteresowanie jej rywalem odbierałam jako absurdalny przejaw nielojalności. – Nie – odparłam. – Kiedy Vivienne przyjechała do szpitala, Felix był jeszcze w szkole. Tego samego dnia wylecieli na Florydę. – Chłopiec od dwóch tygodni jest na wakacjach? Teraz chyba kończy się trymestr? – Owszem. – Z początku nie rozumiem, o co mu chodzi. – Ach, szkoła, do której uczęszcza Felix, podchodzi do tego bardzo przychylnie – dodaję, gdy w końcu dociera do mnie sens pytania. Dyrekcja nie ma zresztą innego wyjścia. Vivienne jest jednym z najhojniejszych członków rady. Nie ośmieliliby się mówić jej, kiedy może, a kiedy nie może zabierać wnuka na wakacje. – Chodzi do Stanleya Sidgwicka. Simon unosi odrobinę brwi. Wszyscy słyszeli o Szkole Podstawowej i Gimnazjum imienia Stanleya Sidgwicka, a większość osób ma wyrobioną opinię na jej temat. Jest bardzo elitarna, odpłatna, z odrębnymi klasami dla chłopców i dziewcząt i kładzie duży nacisk
na dyscyplinę. Vivienne ją uwielbia. Najpierw posłała do niej Davida, a teraz Felixa. Miejsce dla Florence w żeńskiej klasie zostało zarezerwowane, gdy badanie USG w dwudziestym tygodniu ciąży wykazało, że urodzę dziewczynkę; zapisano ją na liście jako „Córkę Fancourt”. Vivienne osobiście wniosła trzysta funtów opłaty wstępnej, o czym poinformowała nas dopiero po fakcie. „To najlepsza szkoła w okolicy, a nawet w całym kraju, wbrew temu, co twierdzą rankingi”, powtarzała z uporem. Zapewne odruchowo skinęłam głową i wyglądałam na speszoną. Chciałam tylko bezpiecznie wydać dziecko na świat, nie zastanawiałam się nad wyborem szkoły. – Felix nie mieszka z matką? – pyta Simon. Nie spodziewałam się, że poruszy ten temat. Podziwiam jego wnikliwość, to, jak zadaje pytania, nie skupiając się na najbardziej oczywistych wątkach. Postępuję podobnie ze swoimi pacjentami. Czasem patrząc tam, gdzie ktoś wskazuje palcem, pozwalamy, by umknęło nam coś istotnego. – Matka Felixa nie żyje. – Mówiąc to, uważnie obserwuję Simona. Najwyraźniej nie ma o tym pojęcia. Niedorzecznością byłoby zakładać, że każdy policjant zna szczegóły każdej sprawy. A może Simon wie, tylko jeszcze nie skojarzył faktów. Laura nie nazywała się Fancourt. Po ślubie z Davidem pozostała przy panieńskim nazwisku, czym po raz pierwszy zirytowała
Vivienne. Pierwszy i nie ostatni. – A zatem kto poza Vivienne Fancourt widział jeszcze Florence? – Nikt. Och, Cheryl Dixon, moja położna. Zajrzała do nas trzy razy. Miała dyżur w szpitalu, kiedy urodziła się Florence. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślałam? – zastanawiam się głośno. – Cheryl mnie poprze, trzeba z nią porozmawiać. – Proszę się nie obawiać, porozmawiam ze wszystkimi, pani... – Alice – nalegam. – Alice – powtarza z zakłopotaniem. Taka poufałość najwyraźniej go krępuje. – Co z poszukiwaniami? – pytam, bo wciąż nie uzyskałam satysfakcjonującej odpowiedzi. – Może ktoś coś widział. Musicie zaapelować do świadków. Podam wam dokładne godziny. Wyszłam z domu za pięć druga... Simon kręci przecząco głową. – Nie mogę tak po prostu rozpocząć poszukiwań. To tak nie działa. Musiałbym uzyskać zgodę mojej sierżant, ale najpierw chcę porozmawiać z każdym, kto może potwierdzić twoją wersję wydarzeń. Na przykład z sąsiadami, może ktoś z nich widział coś niezwykłego. Niestety, twój mąż... – Nie potwierdza. Wiem. Zauważyłam – mówię
z goryczą. – Nie mamy też, niestety, żadnych sąsiadów. Kiedy David po raz pierwszy przywiózł mnie do Wiązów, Vivienne oznajmiła z dumą, że kod pocztowy dzieli wyłącznie z tymi osobami, które są mile widziane w jej domu. Uśmiechnęła się, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że zostałam zaliczona do tego grona. Poczułam się zaszczycona i bezpieczna. Po śmierci rodziców uświadomiłam sobie, że na tym świecie nie został już nikt, kto by mnie szczerze kochał, dlatego moja samoocena podupadła. Nie potrafiłam się uwolnić od przekonania, że tragedia, jaka mnie spotkała, była swego rodzaju karą. Ciepłe przyjęcie ze strony kobiety takiej jak Vivienne, która nigdy nie wątpiła w swoją wartość i znaczenie, a przy tym każdą opinię wygłaszała z niezachwianą pewnością siebie, napełniło mnie przeświadczeniem, że jestem warta więcej, niż dotąd sądziłam. – Nie mogę rozpocząć poszukiwań ani podjąć innych działań wyłącznie na podstawie twoich słów – wyjaśnia Simon przepraszającym tonem. Opadam na krzesło i chowam obolałą głowę w ramionach. Zamknąwszy oczy, widzę dziwne plamy światła. Moim żołądkiem targają mdłości. Po raz pierwszy w życiu rozumiem ludzi, którzy utracili wolę walki. Tak trudno walczyć o to, by inni usłyszeli twój głos, kiedy cały świat zatyka uszy palcami, kiedy to, co chcesz powiedzieć, wydaje się tak bardzo
nieprawdopodobne – prawie niemożliwe. Nie mam natury wojownika. Nigdy nie uważałam siebie za silną osobę; zdarzało się, że wykazywałam się słabością. Lecz teraz jestem matką. Muszę myśleć o Florence, nie tylko o sobie. Zamiast o sobie. Kapitulacja nie wchodzi w grę.
8 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 14.00
Dziesięć minut po rozmowie z Proustem Simon znów siedział w kantynie. Jednoręki bandyta wyjątkowo milczał litościwie, jak gdyby przez szacunek dla jego ponurego nastroju. Komisarz odniósł się do hipotez Simona z pogardą, nazwał go paranoikiem i kazał wziąć się w garść. „Nie życzę sobie, żebyś w tym stanie przychodził do pracy. Będziesz doprowadzał innych do szału i wszystko schrzanisz”, stwierdził Proust, w ten swój wyjątkowy sposób udzielając mu urlopu okolicznościowego. Co się dzisiaj z nimi działo? Dlaczego nie dostrzegali tego, co dla Simona było najzupełniej oczywiste? Czyżby przez to, że Proust i Charlie wspólnie aresztowali Darryla Beera? Czy to dlatego tak ochoczo przyczepili Simonowi łatkę niezrównoważonego emocjonalnie ekscentryka, który pozwala, żeby motywy osobiste przesłaniały mu fakty? Tymczasem motywy osobiste Davida Fancourta zostały całkowicie zignorowane. Pierwsza żona martwa, druga żona
zaginiona. Fakt. Simon przyniósł sobie kubek herbaty i zaczął fantazjować, jak wydusza z Fancourta prawdę. Warto iść siedzieć dla pewnych przyjemności. Co ten sukinsyn zrobił z Alice? I co takiego nagadał Proustowi o Simonie? Cokolwiek to było, na pewno wyszło od niego, nie od Charlie. Simon zadręczał się pytaniami, co wcale nie przybliżało go do odpowiedzi. Naraz usłyszał za sobą chrząknięcie. Odwrócił się. – Proust mówił, że cię tu znajdę. Właśnie z nim rozmawiałam. Poprawka: właśnie go słuchałam. Długo. Nie jest z ciebie zadowolony, ani trochę. – Charlie! – Na jej widok poczuł, że być może jest nadzieja, może uda się jeszcze przeciągnąć zagładę w czasie. – Udało ci się go uspokoić? Tylko ty to potrafisz. – Bądź łaskaw nie wprawiać mnie w podły nastrój – odparła ponuro, zajmując krzesło naprzeciwko niego. Na każdy komplement, jaki padł z ust Simona, reagowała złością. Pragnęła usłyszeć od niego tylko jedno, lecz tego akurat nie mógł jej powiedzieć. Pomniejsze wyrazy aprobaty z uporem traktowała jako przejaw litości. Czasami zachodził w głowę, jak to możliwe, że po zeszłorocznej imprezie z okazji czterdziestych urodzin Sellersa była jeszcze w stanie na niego patrzeć, że widziała w nim kogoś więcej niż żałosnego gnojka? Odepchnął od siebie koszmarne
wspomnienie, jak zawsze, gdy tylko wychynęło na powierzchnię. – Co mówił Bałwan? – Że pieprzysz jak potłuczony. Jego zdaniem masz słabość do Alice Fancourt. Tak samo twierdzi jej mąż. Trzeba być ślepym jak kret, żeby tego nie widzieć. Za każdym razem, kiedy o niej mówisz, masz minę śliniącego się kretyna. Zabolało, lecz Simon nawet nie próbował się kłócić. – Mówił też, że zaprzeczyłeś, że doszło do jakichkolwiek niestosownych zachowań. – Uwierzył? – Szczerze wątpię, więc jeśli skłamałeś, to może lepiej dopilnuj, żeby nigdy się o tym nie dowiedział. Tak czy siak jeśli matka i dziecko nie wrócą w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, mam je uznać za zaginione. Simon otworzył szerzej oczy. – Ty? Czy to znaczy... – Tak, Proust przydzielił tę sprawę mnie. Naszemu zespołowi. Ze względu na bogate doświadczenia z rodziną Fancourtów – dodała sarkastycznym tonem. – Myślałem, że za nic w świecie nie dopuści mnie do tej sprawy. Dzięki ci! – rzucił Simon, spoglądając w górę ku bzyczącym świetlówkom na suficie. Głęboko wierzył w coś bliżej nieokreślonego. Matka zawsze
liczyła, że jej syn zostanie księdzem. Może wciąż miała taką nadzieję. Simon odziedziczył po niej potrzebę uczepienia się czegoś stałego, lecz już nie przekonanie, że tym czymś jest właśnie Bóg. Nie potrafił znieść myśli, że cokolwiek łączy go z matką. – Proust potrafi zaskoczyć, muszę mu to przyznać – odezwała się Charlie. – Uważa, że możesz rozwikłać tę sprawę, bo zwyczajnie zależy ci na tym jak cholera. Chcesz odnaleźć Alice Fancourt o wiele bardziej niż reszta. – Jej ton sugerował, że Charlie zalicza się do tego grona. Simon schował twarz w dłoniach. – Jeśli w ogóle rozpocznę poszukiwania. – Jęknął. – Charlie, tym razem mogę się naprawdę pogrążyć. Spotkałem się z Alice dwukrotnie, poza służbą. Ona... opowiedziała mi o sprawach, które będę musiał wyciągnąć, kiedy rozpocznie się śledztwo. Nie zasłużyłem sobie, żeby wylecieć z tej roboty. Wiesz, że jestem w niej dobry... – Wiem tak samo jak ty – odparła beznamiętnie, unosząc brew. – Jak mogłabym zapomnieć? Bez ciebie rwalibyśmy włosy z głowy i zgrzytali bezsilnie zębami, nie potrafiąc doprowadzić do końca choćby pojedynczego śledztwa. – No cóż. Kiedy człowiek daje dupy w niemal wszystkich sprawach, to naprawdę trudno mu przeoczyć, że w czymś jest jednak dobry. Wielka pieprzona
niespodzianka. A ja jestem dobry właśnie w tej robocie. – Och, naprawdę? Więc dlaczego nigdy o tym nie wspominasz? Trzeba było coś powiedzieć. – Wal się! Charlie się roześmiała. – Tylko ty potrafisz jednocześnie puszyć się z dumy i zgrywać ofiarę. A tylko ty potrafisz traktować mnie protekcjonalnie w ten wyjątkowo zadufany w sobie, władczy, szyderczy, aż mam ochotę cię strzelić, pomyślał Simon. – Wiem, że nie mam prawa cię o to pytać, ale... jak mógłbym się z tego wyplątać? Charlie nie wyglądała na zaskoczoną. Pomachała mu kluczykami przed nosem. – Jedziemy. – Dokąd? – Gdzie nikt nie będzie podsłuchiwał. Kantyna była wylęgarnią plotek. Odprowadzani głośnymi dowcipami przepchnęli się między stolikami i krzesłami, a potem ruszyli do wyjścia. Charlie jeździła jak facet. Prowadziła za pomocą dwóch palców, a czasem samego nadgarstka, ignorowała ograniczenia prędkości i klęła na innych kierowców. Przy rykach radiowego programu drugiego wyjechali ze Spilling drogą na Silsford. Simon słuchał wyłącznie programu czwartego, lecz już dawno
odpuścił sobie próby przekonania Charlie, żeby poszła na kompromis. Rano program pierwszy, po trzynastej program drugi – taką miała zasadę. Co oznaczało, że po południu słuchali Steve’a Wrighta, faktoidów i piosenek, które powinny lecieć wyłącznie w windach albo hotelowych holach, czyli wszystkiego, czego Simon nienawidził. Zamiast tego skupił się na płaskim, uporządkowanym krajobrazie, który zbyt szybko mijali. Zazwyczaj ten widok go uspokajał, ale tego dnia z widoku ziała pustka. Czegoś tam brakowało. Z nagłym zażenowaniem Simon uświadomił sobie, że wypatruje Alice. Każda napotykana twarz, każda postać, która nie była nią, przynosiła rozczarowanie. Rozpaczliwa panika ustąpiła smutnej żałości. Co takiego widział w Alice, co zdawało się do niego przemawiać? Była ładna, tyle że uczucia Simona nie miały nic wspólnego z jej wyglądem. Chodziło o coś w jej zachowaniu, o jakiś cień niepokoju, wrażenie, że nie była w swoim żywiole i siłowała się z niewidzialnymi przeszkodami. Właśnie tak zawsze czuł się Simon. Niektórzy ludzie potrafią iść przez życie bez wysiłku. On się do nich nie zaliczał, chyba podobnie jak Alice. Wydawała się na to zbyt wrażliwa, zbyt skomplikowana. Chociaż widział ją jedynie w stanie skrajnej rozpaczy, nie miał pojęcia, jaka była przed tym, zanim ją poznał.
Charlie stwierdziłaby pewnie, że Simon wymyśla charakter Alice na podstawie zaledwie garstki faktów. Ale czy odbiór innego człowieka nie opiera się właśnie na takich fantazjach? Czy to nie szaleństwo zakładać, że rodzina, przyjaciele i znajomi stanowią spójne całości, których naturę można w pewien sposób podsumować i raz na zawsze ustalić? Przez większość czasu Simon czuł, że jest raczej zbiorem przypadkowych zachowań napędzanych niepoczytalnymi, anarchicznymi impulsami, które nie do końca rozumiał. Pokręcił głową, słysząc słaby głos Sheryl Crow. Typowe. Charlie śpiewała do wtóru – coś o tym, że każdy dzień to kręta droga. Simon uważał, że to same pierdoły. Charlie zahamowała tuż przed pubem Red Lion, około ośmiu kilometrów za miastem, i rozejrzała się po parkingu. – Nie jestem w nastroju – powiedział Simon. Na samą myśl o alkoholu jego żołądek się buntował. – Nie martw się, nie wchodzimy do środka. Po prostu nie chciałam ci tego dawać w pobliżu komisariatu. Przetrząsnęła swoją wielką torbę z czarnego zamszu i wyciągnęła z niej standardowy policyjny notatnik, jaki nosili przy sobie wszyscy funkcjonariusze. Podczas służby należało w nim odnotować każdy incydent, istotny bądź nieistotny, razem ze wzmianką o pogodzie i warunkach drogowych. Simon miał swój egzemplarz
w wewnętrznej kieszeni marynarki. Charlie rzuciła mu notes na kolana. Był brązowy, osiemnaście na trzynaście centymetrów. Podobnie jak każdy inny policyjny notes miał na okładce numer sprawy wraz z podpisem sierżanta, w tym przypadku Charlie. – Czy ja cię dobrze rozumiem? – Chyba nie masz innego wyjścia, co? Zmień spotkania z Alice Fancourt poza służbą na służbowe. Dostałeś szansę, by napisać historię na nowo. – Nie powinnaś kłamać. – Wkurzyło go, że miała ten notes pod ręką i czekała. Wiedziała, że prędzej czy później Simon przyleci do niej po pomoc. Był żenująco przewidywalny. – No cóż. – Charlie się skrzywiła. – Ryzyko wciąż pozostaje. Jeśli ktokolwiek przyjrzy się dobrze numerom seryjnym... Chyba nie muszę wspominać, że jeśli wpadniesz, to nie dostałeś tego notesu ode mnie. – Będę musiał spisać wszystko od nowa. – Simon zamknął oczy, zmęczony już na samą myśl o czekającym go wysiłku. – Nie ty pierwszy i nie ostatni. Słuchaj, nie jestem tym zachwycona, ale nie potrafię stać z boku i patrzeć, jak rujnujesz sobie życie. Za bardzo lubię mieć wszystko pod kontrolą. Poza tym... jesteś najbardziej inteligentną, błyskotliwą i inspirującą osobą, z jaką kiedykolwiek
pracowałam – i nawet nie próbuj przytakiwać, bo cię uduszę. Źle by się stało, gdybyś tą jedną wpadką miał wszystko zaprzepaścić. Jeśli ktoś zapyta, powiem, że wiedziałam o tych spotkaniach i dałam ci zielone światło. Słuchając jej starannie dobranych argumentów, Simon poczuł się zlekceważony. Charlie nie potrafiła traktować go jak równego sobie i był pewien, że nie wynikało to wyłącznie z jej stopnia. Zastanawiał się, co dokładnie musiałaby powiedzieć, żeby go w pełni usatysfakcjonować. – Ale to nic nie da, prawda? – powiedział. – Przecież wszyscy wiedzą, że byliście za umorzeniem sprawy domniemanej zamiany dzieci. Dlaczego miałabyś mi zezwalać na prowadzenie dalszych przesłuchań? Charlie wzruszyła ramionami. – Szczycę się skrupulatnym podejściem do pracy – odparła sucho. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując, jak ludzie wchodzą do pubu i z niego wychodzą. – Przepraszam – odezwał się wreszcie Simon. – Nie powinienem był cię okłamywać. Koszmarnie się z tym czułem. Ale ty nigdy nie wierzyłaś Alice. Uważałaś, że marnuje nasz czas. Dlatego ci nie mówiłem. Martwiłem się o nią i... Słuchaj, nie twierdzę, że jej uwierzyłem, ale... cóż, czułem, że nie mogę jej tak po prostu porzucić.
Twarz Charlie skrzywiła się, potem stężała. Simon pożałował, że użył słowa „porzucić”. Rozmawiali o pracy, o różnicach w profesjonalnej ocenie sytuacji, co jednak nie zmieniało faktu, że okłamał Charlie, a to kłamstwo dotyczyło innej kobiety. – Zakładam, że nie jestem podejrzanym. Przynajmniej nie dla ciebie. – Durniem, owszem. Ale nie podejrzanym. Zresztą mówią, że jest ślepa, prawda? – Charlie spoglądała przez okno, nie widział jej twarzy. – Co prawda miło mi się tak z tobą siedzi, ale lepiej ruszmy tyłki. Simon raz jeszcze odepchnął od siebie wspomnienie siebie i Charlie na imprezie urodzinowej Sellerssa. Zamknął oczy, marząc o utracie przytomności. Ten dzień był ponad jego siły. I wtedy coś w nim zaskoczyło. Uchwycił to. Wiedział już, co takiego nie dawało mu spokoju jak ziarnko piasku pod powieką. – Tamtej nocy, kiedy zginęła Laura Cryer – zaczął. – Kiedy Beer próbował ją obrabować... – A ten znowu swoje. – Była sama, zgadza się? Mówiłaś, że wróciła do samochodu. Charlie odwróciła się w jego stronę. – Tak. – Zmarszczyła brwi. – Dlaczego pytasz? – Nie było z nią Felixa?
– Nie. – Spędzał tamten wieczór z babcią w Wiązach, bo Cryer pracowała do późna – nie ustępował Simon. – No? I co? – Do głosu Charlie zakradło się zniecierpliwienie. – Dlaczego nie zabrała syna i nie pojechała z nim do domu? Przypuszczam, że mieszkał razem z nią? Przez twarz Charlie przemknęła niepewność. – Cóż, dlatego... pewnie dlatego, że chłopiec nocował u babci. – W takim razie po co Laura Cryer przyjechała wtedy do Wiązów?
9 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
Zjawiła się Cheryl Dixon, moja położna. Dobiega pięćdziesiątki, jest wysoką, piersiastą kobietą o prostych, jasnorudych włosach, przystrzyżonych w modną teraz krótką, lekką fryzurę, i jasnej, piegowatej cerze. Dzisiaj ma na sobie nieco zbyt obcisłe spodnie i welurową bluzę z dekoltem w serek, który uwydatnia jej pokaźny biust. Życiową pasją Cheryl jest amatorskie aktorstwo. Obecnie występuje w The Mikado na małej scenie tutejszego teatru. Pierwszy spektakl z dwutygodniowego cyklu odbył się w sobotę dwa tygodnie temu. Musiałam ją przeprosić za nieobecność, ponieważ dzień wcześniej urodziłam dziecko. Odniosłam wtedy wrażenie, że zdaniem Cheryl nie było to wystarczające usprawiedliwienie. Cheryl mówiła o Florence Wiercipięta, bo z tygodnia na tydzień przyjmowała w moim brzuchu coraz to inną pozycję. Gdy zadawałam niemądre pytania, nazywała mnie zabawną Cebulką. Czasami doprowadzałam ją do rozpaczy swoimi lękami i prośbami o kolejne zbędne badania. Wołała wtedy: „Niech to pajda!” albo „Psia
kostka!”. Tamtej nocy, kiedy Florence przyszła na świat, Cheryl miała dyżur w szpitalu Culver Valley. To ona kazała mi wziąć Florence ze sobą do łóżka, gdy nie przestawała płakać. „Nic tak nie poprawia dziecku humoru jak przytulenie się do mamy w ciepłym łóżku”, powiedziała, zawijając Florence w szpitalny kocyk i kładąc ją przy mnie. Łzy napływają mi do oczu. Nie powinnam teraz o tym myśleć. – Kiedy ostatnio widziała pani Florence Fancourt? – Simon pyta Cheryl. – To znaczy, nie licząc dzisiaj. – Rzuca mi przepraszające spojrzenie. Nie chcę patrzeć mu w oczy. Siedzimy w pokoju zwanym małym salonem, chociaż wcale nie jest mały. Tutaj mieszkańcy Wiązów spędzają wieczory, oglądając telewizję i gawędząc. Vivienne nie pozwala włączyć telewizora, zanim Felix nie położy się spać. A nawet wtedy życzy sobie oglądać wyłącznie wiadomości albo filmy dokumentalne. Od czasu do czasu przez przypadek rzuci okiem na jakieś reality show i mruczy wtedy: „Okropieństwo!” albo: „Jakież to niepodobne do domowego zacisza naszej ukochanej Królowej”. Pod ścianami tłoczą się kanapy i fotele. Jest ich zbyt wiele, jakby w każdej chwili miało wpaść z wizytą ze dwadzieścia osób. Pośrodku stoi rodzinna pamiątka –
długi, prostokątny stolik kawowy ze szklanym blatem na podstawie z brązu w kształcie leżącej litery S. Zawsze uważałam, że jest paskudny. Coś podobnego mogłoby znaleźć się w pałacu pretensjonalnego faraona. Teraz na stoliku nie ma kawy, tylko wiklinowy kosz mojżeszowy, a w nim, pod kocykiem z żółtego polaru, śpi dziecko w pajacyku z misiami. Zajmuję fotel w kącie. Siedzę z kolanami podciągniętymi do piersi, rękami obejmując łydki. W tej pozycji boli mnie rana po cesarskim cięciu, ale fizyczny ból jest niemal przyjemny. Nie wzięłam dziś hypericum. Wkrótce skończą mi się tabletki i będę musiała pojechać po nie do gabinetu albo przejść na gelsemium. Współczułam Mandy, kobiecie, która leżała obok mnie na oddziale położniczym, dlatego dałam jej większość swoich tabletek hypericum. Ona również przeszła cesarkę, tyle że w jej ranie zrobił się krwiak. Miała brzydkie blizny po trądziku i była chudziutka jak zapałka. Wydawała się zbyt drobna, żeby pomieścić w sobie dziecko. Jej chłopak na oczach całego oddziału domagał się od niej wyjaśnień, kiedy wreszcie wróci do domu i znowu będzie wokół niego skakać. Kłócili się bez przerwy o imię dla dziecka. Zmęczonym, beznadziejnym głosem podsuwała kolejne propozycje, ale on tylko złorzeczył. David i ja słyszeliśmy wszystko przez plastikowy szpitalny parawan, który oddzielał moje łóżko od trzech
pozostałych. Nie wierzyliśmy własnym uszom, gdy się okazało, że chłopak nalegał na Chloe, bo tak właśnie miała na imię jego córka z poprzedniego związku. Mandy na próżno tłumaczyła mu raz za razem, że to argument przeciwko, a nie za. Doszłam do wniosku, że tabletki przydadzą się Mandy bardziej niż mnie. Dlatego pewnego wieczoru, gdy jej upiorny chłopak już wyszedł, podzieliłam się z nią swoimi zapasami. Podziękowała opryskliwie, jak gdyby po raz pierwszy spotkała się z taką życzliwością i przez to uważała ją niemalże za przejaw wścibstwa. David siedzi na białej kanapie pod oknem i potupuje prawą stopą. Co jakiś czas bierze głęboki wdech, a wtedy wszyscy spoglądamy w jego stronę, spodziewając się, że coś powie. On jednak nie mówi nic, tylko kręci głową i zamyka usta. Nie może uwierzyć w to, co się dzieje. Kiedy skończyłam zeznawać, przyszła jego kolej. Wkrótce Cheryl złoży swoje zeznanie. Zupełnie jakbyśmy brali udział w jakimś osobliwym obrzędzie. Chciałabym stwierdzić, że skoro urodziłam Florence, to moje zeznania są warte więcej niż zeznania dowolnej liczby świadków razem wzięte. Obawiam się jednak, że to nieprawda. Simon nie pozwolił mi powiedzieć połowy tego, co chciałam. Wciąż powtarzał, że muszę się trzymać faktów. Nie wolno mi było posługiwać się, jak to ujął, kwiecistym językiem. Nie wolno mi było
zaczynać żadnego zdania od słowa „czułam” ani wspomnieć o podejrzeniach, że ktoś zakradł się do domu i zabrał Florence, podczas gdy David drzemał. Najwyraźniej subiektywną opinię wolno wyrazić jedynie podczas zeznania typu Hobstaff, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zdaniem Simona w tym przypadku nie ma takiej możliwości. W rezultacie mogłam powiedzieć tylko tyle, że po południu wróciłam z Waterfront i zauważyłam, że drzwi frontowe są otwarte, co zazwyczaj się nie zdarza, po czym poszłam na górę i stwierdziłam, że dziecko leżące w łóżeczku nie jest moją córką, chociaż na pierwszy rzut oka przypomina Florence. Na razie nie powiem nic więcej. Nie będę się sprzeczać z Davidem, cokolwiek by mówił. Bo i po co? Simon i tak mi nie wierzy. Nic, co powiem albo zrobię, nikogo nie przekona. Muszę zachować siły na przyjazd Vivienne. – Pani Dixon? Pytałem, kiedy ostatnio widziała pani Florence Fancourt? Cheryl stoi na perskim dywanie pośrodku pokoju i zagląda do kosza. Co kilka sekund zerka na mnie z niepokojem. Moje milczenie sprawia, że czuje się nieswojo. Wolałaby, żebym coś powiedziała, bo wtedy byłoby jej łatwiej. – W tym tygodniu, we wtorek. Trzy dni temu. – Czy to jest to samo dziecko, które widziała pani
wtedy? Nie wie, gdzie się podziać, marszczy czoło. Nie mogę na to patrzeć. Jestem u kresu sił, jakby ktoś próbował wszystko wymazać z mojego umysłu. Zaciskam dłonie i przygotowuję się na to, co odpowie Cheryl. – Nie potrafię powiedzieć. Nie mam całkowitej pewności. W pierwszych dniach życia dzieci bardzo szybko się zmieniają, a ja tyle ich widuję, czasem dziesięcioro albo dwanaścioro dziennie. To znaczy, skoro Alice jest pewna... Ogarniają mnie szok i zdumienie. Nareszcie ktoś, kto nie jest w stu procentach pewien, że się mylę, kto uważa, że może jednak warto mnie wysłuchać. – Czy teraz coś zrobisz? – błagam. – Nie masz całkowitej pewności? Co to znaczy? Nie możesz tego powiedzieć! – wtrąca się David. – Panie Fancourt, proszę się uspokoić. – Simon mówi niskim, autorytarnym tonem. – Pani Dixon chce nam pomóc. Jeśli będzie ją pan zastraszał, wyproszę pana z pomieszczenia. – To mój dom! – warczy David. – Nieprawda. Dom należy do Vivienne, a ona już tu jedzie – przypominam mu. Naraz dochodzę do wniosku, że znowu warto się odezwać. – Bardzo mi przykro, ale nie potrafię powiedzieć nic konkretniejszego – mówi Cheryl. – Nie pamiętam zbyt
wyraźnie twarzy Florence. Jak już wspominałam, w pierwszych dniach życia dzieci bardzo się zmieniają, prawda? – Ale nie w stu procentach! – ryczy David i zrywa się z kanapy. – To jakaś kpina. Nigdy w życiu nie przydarzyło mi się coś tak niedorzecznego. To jest Florence! To na pewno ona! Współczuję mu, ale jeszcze bardziej współczuję samej sobie i przede wszystkim Florence. Dotąd sądziłam, że mam w sobie dość miłości i determinacji, aby obdzielić nimi równo każdego, kto tego potrzebuje. Lecz to się zmieniło. – Sprawdzaliście, czy to dziewczynka? – pyta Cheryl. Patrzymy po sobie, oniemiali i znieruchomiali. Cisza rozlewa się po pokoju jak lepki, czarny syrop. – Nie sprawdził pan płci dziecka? – Cheryl zwraca się do Simona, który zaciska zęby, słysząc krytykę. – Nie sprawdził, bo uważa, że nie ma potrzeby – wyjaśniam. – Nie wierzy mi. – Na litość boską. – David odwraca się z obrzydzeniem. – Śmiało, ściągnijcie jej pieluchę. I tak pora ją przewinąć. Mogę też powiedzieć dokładnie, jaką ma na sobie pieluchę. Pampers Baby Dry, jedynka. – Czekam, aż doda, że ma też niebieskie oczy i prosaki na nosie, za to żadnych włosów. – Wszystkie noworodki je noszą – wtrącam cicho. – To niczego nie dowodzi, Davidzie. Miałeś mnóstwo
czasu, żeby ją przewinąć, kiedy rozmawiałam w kuchni z Simonem. – Z S i m o n e m? – David patrzy na policjanta, potem na mnie. – A więc już się zakolegowaliście, co? – Niepotrzebnie wprowadza pan nerwową atmosferę, panie Fancourt. Nie pytając nikogo o pozwolenie, Cheryl rozpina pajacyk z Misiami Tulisiami. – Nie możesz jej przewinąć na górze? – proszę roztrzęsionym głosem. – W końcu to dziecko, nie dowód rzeczowy. Bolą mnie oczy i głowa, a na dodatek od powstrzymywania płaczu bez przerwy kręci mnie w nosie. Nie zniosę już więcej. – „Jej”! – natychmiast wytyka mi David. – To najwyraźniej dziewczynka. – Widzisz, sama wiesz, że to Florence. – David macha mi palcem przed oczami. – Odbiło ci, ale w głębi ducha wiesz, że to jest Florence. – Czyżby? – rzucam wymijająco. Wydaje się pewien swojej racji. Toczę wzrokiem po pokoju, kolejno po każdej twarzy. Trzy duże, jedna malutka. – Nie. Nie, wcale tego nie wiem. Wychodzę, nie mogąc patrzeć na pajacyk Florence ściągany z obcego dziecka. Z zamkniętymi oczami czekam całą wieczność pod drzwiami małego salonu,
przyciskając czoło do chłodnej tapety. Wreszcie słyszę głos Cheryl: – To dziewczynka! – Krzyczy, żeby przebić się przez oburzony płacz. Ostatni raz usłyszałam te słowa podczas badania USG w dwudziestym tygodniu ciąży. Na to wspomnienie nogi się pode mną uginają. „To dziewczynka. Będziesz miała córeczkę”. Nie przyszło mi jednak do głowy, jak długo będę ją miała. Ile czasu minie, zanim ktoś mi ją odbierze – albo odbierze jej mnie. Nikt nigdy o tym nie wspominał. – W pieluszce Pampers Baby Dry – dodaje David. – Teraz mi wierzysz? – Ubierzcie ją! – wołam błagalnie z holu. – Alice, gdzie masz jej książeczkę? – pyta z werwą Cheryl. – Tam są wszystkie informacje – waga, wzrost, znaki szczególne. Taką książeczkę zakłada się każdemu dziecku – tłumaczy Simonowi. – Dzięki niej można sprawdzić podstawowe informacje. W samochodzie mam wagę, zaraz po nią pójdę. – Książeczka jest w jej pokoju – mówię. – Przyniosę ją – odpowiada David. – Powinna rozstrzygnąć sprawę. Nie rozumiem dlaczego. Dzieci bez przerwy przybierają i tracą na wadze, zwłaszcza gdy są bardzo małe. Ale pozostaje jeszcze wzrost. W tej kwestii można się spodziewać jedynie tendencji zwyżkowej.
Mijając mnie w holu, David rzuca mi zmieszane spojrzenie, jak gdybym przypominała kogoś, kogo kiedyś znał, choć sam nie jest pewien. Chcę jakoś do niego dotrzeć, ale już na to za późno. Nasze drogi się rozeszły. – Dobrze, zaczekaj tutaj, młoda damo – mówi Cheryl. – Chyba nie ma sensu ubierać cię i zaraz znowu rozbierać, co? Zawiniemy cię w kocyk, żeby ci było ciepło i wygodnie. Tylko proszę bez niespodzianek! „Niespodzianki” to jej uniwersalne określenie na produkty przemiany materii. Być może nie jest to wcale najtrudniejsza sytuacja, jakiej Cheryl doświadczyła w swoim życiu zawodowym. Zapewne nieraz miała do czynienia z prawdziwymi tragediami. Wie, jak zachować spokój i zdrowy rozsądek nawet w najgorszych okolicznościach. Błagam, niech to nie będzie początek prawdziwej tragedii, modlę się w duchu. Niech to będzie tylko chwilowy koszmar. David wraca na dół z książeczką. Tym razem patrzy na mnie z bezgraniczną pogardą. Wchodzę za nim do salonu. – Florence była ostatnio ważona we wtorek – mówię. – Trzy kilogramy osiemset gramów. To dziecko wygląda na większe. – To dziecko – mamrocze David, stojąc plecami do pokoju i wyglądając przez okno. Jego głos zdaje się dobiegać gdzieś z oddali. Kiedy się odwraca, jest aż
blady ze złości. – Dobrze. W porządku. Nie chciałem tego robić, ale sama się o to prosisz. Zamierzasz wspomnieć Simonowi o historii swojej choroby psychicznej czy mam cię wyręczyć? – Nie bądź śmieszny, Davidzie. Pamiętasz tamtą kobietę ze szpitala? Mandy? – Po śmierci rodziców Alice przez blisko rok przyjmowała prozac z powodu depresji. Ponadto, co potwierdzi Cheryl, dobę po narodzinach Florence wzięła inne, przypadkowe dziecko za naszą córkę. Zamieram. Rzeczywiście tak było, chociaż niemal całkiem o tym zapomniałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że David o tym wie. Ja mu na pewno nie mówiłam. Zapewne zrobiła to jedna z położnych, kiedy następnego dnia przyszedł z wizytą. W drzwiach staje Cheryl z wagą. Widzę po jej minie, że słyszała, co mówił David. Patrzy na mnie smutno. Nie chce mnie zdradzić, ale zdrowy rozsądek podpowiada jej, że może ten incydent jest istotny, że może zbyt pochopnie uwierzyła w moją trzeźwość umysłu i wiarygodność. – Byłam wyczerpana – wyjaśniam. – Dopiero co przeszłam cięcie cesarskie w trybie nagłym po trzech dniach porodu. Byłam tak zmęczona, że miałam halucynacje. Dosłownie. – Nadal masz – odpowiada David. – Zobacz, do czego nas doprowadziły.
– Cheryl zaproponowała, że zabierze Florence, abym mogła się przespać. Zgodziłam się. Potem miałam wyrzuty sumienia. Powinnam była spędzić tę pierwszą noc z córeczką, a ja z ulgą się jej pozbyłam. – Nie potrafię powstrzymać łez, kiedy opowiadam tę historię. Tamtej nocy jakaś część mnie bała się, że jestem najgorszą matką pod słońcem. Dobra matka z pewnością nie wypuściłaby swego cennego dzieciątka z objęć przez całą dobę i pilnowała, żeby nikt go przypadkiem nie skrzywdził. – Mniej więcej dziesięć minut później nadal nie mogłam zasnąć. Byłam zbyt zmęczona, czułam się winna i tęskniłam jak szalona za Florence, więc uznałam, że równie dobrze mogę po nią pójść. Zadzwoniłam po położną. Po chwili zjawiła się Cheryl z maleńkim dzieckiem na rękach. Myślałam... myślałam, że to Florence, ale tylko dlatego, że to właśnie Cheryl dopiero co ją zabrała. Ze zmęczenia odchodziłam od zmysłów. Od trzech dni nie zmrużyłam oka! – A gdy tylko przyniosłam Florence do pokoju, Alice zdała sobie sprawę z pomyłki – dodaje Cheryl. Wciąż stoi po mojej stronie. Simon też widzi, że mam ciche wsparcie położnej, i teraz będzie bardziej skłonny traktować mnie poważnie. Dzięki Bogu za Cheryl. – Cheryl, pamiętasz Mandy? – pytam. – Alice męczyła się trzy dni – David opowiada Simonowi. – To nie był nawet właściwy poród, tak nam powiedzieli. Dwa razy próbowali go wywołać, bez
efektu. Kroplówka też nic nie dała. Nic nie pomagało. W końcu przeprowadzili błyskawiczną cesarkę, ale znieczulenie nie zadziałało prawidłowo. Prawda? – Spogląda na mnie wyzywająco, czekając, aż zaprzeczę. Kręcę głową. – Ból był tak wielki, że Alice zemdlała. Ominęło ją najlepsze, moment, kiedy wyciągnęli Florence. Zanim odzyskała przytomność, było już po wszystkim. Próby karmienia piersią też zakończyły się fiaskiem, Alice ciężko to przeżyła. Naprawdę chciała karmić Florence. Nie sądzi pan, komisarzu, że to wystarczy, by zniszczyć psychicznie każdą kobietę? Wpędzić w... sam nie wiem, w obłęd poporodowy? Jestem zbyt wstrząśniętą tą relacją z narodzin Florence, żeby powiedzieć coś na swoją obronę. David zna wszystkie fakty, ale nie ma pojęcia o prawdzie. Czy wtedy odbierał to tak negatywnie? W takim razie nie dał po sobie nic poznać. Po raz pierwszy wyobrażam sobie jego umysł jako niebezpieczną krainę, do której boję się wejść. Przez całe lata czekałam, aż mnie tam wpuści, przekonana, że wiem albo domyślę się, jak ona wygląda. Wyobrażałam sobie cierpienie i niepewność powstałe wskutek dorastania bez ojca, separacji z synem, traumy po śmierci Laury. Przypisywałam mu myśli i uczucia, które byłyby moim udziałem, gdybym znalazła się na jego miejscu.
– To nas do niczego nie doprowadzi – wzdycha Simon. – Zważmy dziecko. W myślach zaczynam układać nową wersję swojego zeznania, bliższą prawdy niż to, co podpisałam przed Simonem: „Mam na imię Alice i kocham swoją córkę Florence nad życie, bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie. Nazywa się Florence Imogen Fancourt. Ma krągłą, prawie łysą główkę, ciemnoniebieskie oczy, idealne usteczka przypominające różowy kwiatuszek, a do tego zaskakująco długie rzęsy i paluszki u rąk i nóg. Pachnie czystością, świeżością i pudrem. Ma uszy mojego taty. Kiedy przechylam ją nad swoją dłonią do odbicia, jej okrągłe ramionka opadają i wydaje z siebie zabawny, gardłowy odgłos, jakby próbowała zachichotać. Potrafi złączyć dłonie i stópki z gracją baletnicy. I nie płacze bez powodu, byleby płakać, tak jak wiele innych dzieci. Płacze jak rozgniewany dorosły, który wylewa z siebie poważne żale”. – Cztery kilogramy osiemset gramów. – No i? To jeszcze żaden dowód. Przybrała na wadze, to wszystko. Jak każde dziecko. „Urodziła się w piątek 12 września 2003 roku w szpitalu Culver Valley, przeprowadzono cesarskie cięcie. Ważyła trzy i pół kilograma. To wcale nie był koszmar, jak twierdzi mój mąż, tylko najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Kiedy lekarze i położne wieźli
mnie z sali porodowej na salę operacyjną, usłyszałam, jak jeden z nich woła do Davida, żeby przyniósł ubranka dla dziecka. Wtedy dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. Wykręciłam szyję i udało mi się dostrzec przelotem Davida grzebiącego w mojej szpitalnej torbie. Wyciągnął białe body i pajacyk z Kubusiem Puchatkiem i Tygryskiem. «Kubuś lubi miód, Tygrys woli siup». Vivienne je kupiła. «Pierwsze ubranko dziecka powinno być białe», powiedziała. Pamiętam, jak myślałam sobie, że w tych rzeczach będzie chodziła moja córeczka. Już wkrótce”. – Kontaktowaliście się ze szpitalem? – pyta Cheryl. – Istnieje mała szansa, że wciąż mają łożysko i pępowinę. Można sprawdzić, czy pochodzą od tego dziecka. Powinniśmy utylizować je po dwóch dniach, choć tak między nami, nie zawsze tak się dzieje. Lepiej jednak odezwijcie się do nich jak najszybciej. – Och, na litość boską. To jakaś kpina! Naprawdę chcecie... „Kiedy wjechałam na salę operacyjną, z głośników dobiegała piosenka Cher. Ta, w której drży jej głos. Natychmiast się w niej zakochałam, wiedziałam, że od tej pory będzie mi się kojarzyła z narodzinami mojego dziecka. Anestezjolog wycisnął niebieski żel na mój brzuch. «Nie powinna pani czuć zimna», powiedział”. – Chyba nie wiązałoby się to ze zbyt wieloma kosztami, ani osobowymi, ani finansowymi. Ale trochę
by potrwało, zanim dostalibyśmy wynik. – Widzicie! Komisarz nie chce narobić sobie kłopotów, wydając środki publiczne z powodu ewidentnych halucynacji. – A co z pozostałymi kobietami z oddziału? Z tą Mandy, o której wspominała Alice? – Żadna z nich nawet nie spojrzała na Florence! – Nie pomaga pan, panie Fancourt. Przepraszam państwa na chwilę. „Poczułam zimno”.
10 Z NOTESU FUNKCJONARIUSZA WYDZIAŁU KRYMINALNEGO SIMONA WATERHOUSE’A (SPORZĄDZONO DNIA 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 19.00)
27 września 2003, godz. 11.00
Miejsce: komisariat policji w Spilling. Zadzwoniła do mnie Alice Fancourt (zob. indeks). Powiedziała, że musi ze mną pilnie porozmawiać, ponieważ dysponuje nowymi informacjami na temat domniemanego porwania i podmienienia jej dziecka na inne (sprawa nr NS1035-03/Q). Zasugerowałem, aby przyszła na komisariat razem ze swoją teściową, Vivienne Fancourt (zob. indeks), która miała się stawić w celu złożenia zeznania. Wtedy moglibyśmy porozmawiać. Pani Fancourt się rozpłakała. Powiedziała, że musi spotkać się ze mną na osobności, w cztery oczy, z dala od teściowej i męża Davida Fancourta (zob. indeks). Skonsultowałem się z sierżant Charlotte Zailer (DS 326), która zezwoliła mi na spotkanie i rozmowę z panią Fancourt. Pani Fancourt zaproponowała, abyśmy spotkali się w kafeterii Chompers w klubie fitness Waterfront (Saltney Road, Spilling), którego jest członkinią, w niedzielę 28 września o godzinie 14.00. Odparłem, że to niemożliwe, i zaproponowałem poniedziałek 29 września. Pani Fancourt zareagowała wzburzeniem i stwierdziła, że nie wie, czy może tak długo czekać, na co odparłem, że wcześniej nie zdołam się z nią spotkać. Dodałem, że komisariat policji byłby bardziej
odpowiedni niż Chompers. Pani Fancourt upierała się jednak, że wolałaby ze mną porozmawiać w jakimś „mniej oficjalnym i przytłaczającym” miejscu. Następnie powiedziała, że Vivienne Fancourt również należy do klubu Waterfront, ale nigdy nie chodzi do kafeterii Chompers, ponieważ uważa to miejsce za „norę”. Na wypadek gdyby Vivienne Fancourt zjawiła się w klubie tego samego popołudnia, Alice Fancourt poleciła, abym nie korzystał z głównego wejścia holu, tylko wszedł bezpośrednio do kafeterii od strony Alder Street. Zdaniem pani Fancourt tym sposobem, nawet jeśli jej teściowa będzie w tym czasie przebywać na terenie klubu, i tak mnie nie zobaczy. Odparłem, że to zbyt skomplikowane, i raz jeszcze poprosiłem, żeby przyszła na komisariat. Odmówiła, wpadła w histerię i oznajmiła, że jeśli nie spotkam się z nią we wskazanym miejscu, nie podzieli się ze mną nowymi informacjami, które posiada. Jej zdaniem Chompers to jedyne miejsce, gdzie Vivienne Fancourt z pewnością się nie zjawi, ponieważ „bojkotuje je dla zasady”. Powiedziałem pani Fancourt, że zwrócę się do swojej przełożonej o zgodę, i poprosiłem, żeby oddzwoniła za dziesięć minut. Następnie skonsultowałem się z sierżant Zailer i podzieliłem z nią obawami, jakie wzbudziły we mnie żądania pani Fancourt. Sierżant Zailer nakazała mi jednak zgodzić się na podane warunki w celu zdobycia nowych informacji. Pani Fancourt oddzwoniła cztery minuty później i umówiliśmy się na spotkanie w kafeterii Chompers w kompleksie rekreacyjnym Waterfront w poniedziałek 29 września o godzinie 14.00. Wówczas pani Fancourt dodała, że jeśli nie zjawi się do godziny 14.30, mam na nią dłużej nie czekać. Obawiała się, czy zdoła wyjść z domu. Mówiąc to, sprawiała wrażenie przestraszonej. Następnie pożegnała się i natychmiast rozłączyła.
29 września 2003, godz. 14.00
Miejsce: kafeteria Chompers, klub fitness Waterfront, 27 Saltney Road,
Spilling. Godzina 14.00: kiedy dotarłem na miejsce, Alice Fancourt (zob. indeks) już na mnie czekała. Siedziała przy stoliku w części dla niepalących. W Chompers panowały następujące warunki: tłok, hałas, zadymienie, wysoka temperatura. W tle słychać było gwar rozmów i śmiechy, z rozstawionych na sali głośników dobiegała głośna muzyka pop. Po jednej stronie znajdował się kącik dla dzieci z zabawkami, basenem wypełnionym plastikowymi piłeczkami, małymi plastikowymi drabinkami i domkiem. Przebywało tam około dziesięcioro dzieci w wieku od około dwóch do siedmiu lat. Kiedy usiadłem, pani Fancourt powiedziała: – Spójrz tylko na tych rodziców. Nawet nie rzucą okiem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Najwyraźniej żadne z nich nigdy tak naprawdę nie bało się o bezpieczeństwo swoich dzieci. Zauważyłem, że nie ma się czego obawiać, na co pani Fancourt odparła: – Wiem. Żałuję tylko, że nie mogę im uświadomić, jakie mają szczęście. Z początku wydawała się spokojna, ale w miarę jak mówiła, jej niepokój wzrastał. Powiedziała, że ma do mnie prośbę. Chciałaby, abym pomógł jej odnaleźć ojca jej męża (imię nieznane), o którym wiedziała tylko tyle, że odszedł od rodziny, kiedy David Fancourt miał sześć lat, i od tamtej pory nie utrzymywał z nim kontaktu. Wyjaśniłem, że nie mogę podjąć żadnych działań bez zgody przełożonej i że sierżant Zailer z pewnością nie pozwoli na podjęcie poszukiwań ojca Davida Fancourta, ponieważ nie ma ku temu żadnego powodu w związku z bieżącym śledztwem. Zapytałem, dlaczego chce znaleźć swojego teścia. – Chcę go zapytać, dlaczego odszedł, dlaczego tak po prostu porzucił syna. Jakim trzeba być ojcem, żeby zrobić coś podobnego? Dlaczego nikt nigdy o nim nie wspomina? A jeśli... Pomimo mojej zachęty nie dokończyła pytania. – Myślę, że gdybym z nim porozmawiała, pomógłby mi lepiej zrozumieć Davida.
Dodała, że kiedyś mąż ją „idealizował”, a teraz „demonizuje”. – Wiesz, że w ten sposób często zachowują się ludzie, którzy w dzieciństwie doznali przemocy? To typowa reakcja. Następnie pani Fancourt powiedziała, że razem z nią na oddziale położniczym leżała kobieta, z którą chciałaby się skontaktować. Wiedziała o niej tylko tyle, że miała na imię Mandy, nic poza tym. Zapytała, czy mógłbym pomóc ją odnaleźć. Z początku nie chciała wyjaśnić, dlaczego tak bardzo interesuje się Mandy, po czym nagle zmieniła zdanie. Powiedziała, że kiedy wyjawiła Mandy, gdzie mieszka, po jej „wyrazie twarzy” poznała, że Mandy rozpoznała z opisu Wiązy (zob. indeks). Stwierdziła, że byłaby spokojniejsza, gdyby mogła złożyć tej kobiecie wizytę i upewnić się, czy dziecko pozostające pod jej opieką to aby na pewno córka Mandy, a nie Florence. – Mandy miała potwornego, agresywnego chłopaka – poinformowała mnie pani Fancourt. – Może martwiła się, że on wyrządzi jakąś krzywdę ich dziecku, więc podmieniła je na Florence, żeby je chronić? Łamałam sobie nad tym głowę i nie przychodzi mi na myśl żaden inny powód, dlaczego ktoś miałby podmieniać dzieci. – Mówiąc to, pani Fancourt wpadła w histerię i zaczęła płakać. – To byłaby moja wina. To ja powiedziałam Mandy, gdzie mieszkamy. Próbowałem uspokoić panią Fancourt, ale nie dała mi dojść do głosu. Powiedziała, że co prawda nie wie, jak nazywa się chłopak Mandy, ale może go opisać. Zaczęła podawać rysopis, przerwałem jej jednak, mówiąc, że wątpię, czy sierżant Zailer pozwoliłaby mi pójść tym tropem. Pani Fancourt zignorowała tę uwagę i kontynuowała. Powiedziała, że chłopak Mandy miał brązowe włosy, ale ktoś z jego rodziny na pewno jest rudy. – Rozumiesz, o co mi chodzi? Jestem pewna, że jedno z jego rodziców ma rude włosy. Widać to po jego karnacji w kolorze kości słoniowej, z takim żółtawym odcieniem. Przez całą naszą rozmowę pani Fancourt mówiła w ten sam sposób, rozgorączkowany, stanowczy i niecodzienny. Miała trudności ze skupieniem się na jednej kwestii, bez przerwy przeskakiwała od teścia
do chłopaka Mandy. Odniosłem wrażenie, że ci dwaj mężczyźni budzą jej nieuzasadnione zainteresowanie. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie komórki, czym bardzo się zdenerwowała. Upierała się, że mąż ją „skonfiskował”. Stan emocjonalny pani Fancourt wzbudził mój niepokój, dlatego doradziłem jej wizytę u lekarza.
11 PIĄTEK, 26 WRZEŚNIA 2003
Stoję w drzwiach naszej sypialni. David leży na łóżku. Nie patrzy w moją stronę. Od czasu do czasu dociera do mnie na nowo świadomość naszej sytuacji, tak samo jak za pierwszym razem: nieznośny lęk, że wszystko wcale nie musi skończyć się dobrze. Tak właśnie odczuwam to teraz. Drżę, ale z całych sił staram się nie tracić równowagi. – Chcesz, żebym spała w innym pokoju? – pytam. Wzrusza ramionami. Czekam. Jakieś dziesięć sekund później, gdy widzi, że nigdzie się nie wybieram, odpowiada: – Nie. Nie stawiajmy naszego życia jeszcze bardziej na głowie. Przez wzgląd na Vivienne. David wciąż się łudzi, że przedstawi jej to, co zaszło, jako błahy problem: „Po prostu dziwnie się zachowuje, mamo. Przejdzie jej”. Żadne z nas nie chce myśleć o tym, ile zmartwień i cierpienia przysporzyły jej wieści od nas. Swego czasu żyłam w przekonaniu, że skoro należę do jej kręgu
wtajemniczonych, to dopóki Vivienne jest szczęśliwa, mnie nie może spotkać nic złego. Okazuje się, że to przekonanie ma drugą stronę, którą trudno zlekceważyć – strach, że świat się skończy, jeśli teściowa będzie niezadowolona. Ulżyło mi, że David nie chce skazywać mnie na wygnanie. Może jeśli się położę, jak zwykle pocałuje mnie na dobranoc. To mi dodaje otuchy na tyle, żeby się odezwać: – Davidzie, jeszcze nie jest za późno. Wiem, że trudno ci się teraz wycofać z tego, co powiedziałeś, ale przecież na pewno chcesz, żeby policja znalazła Florence. Na pewno! Musisz im tylko powiedzieć, że mam rację. Wtedy zaczną jej szukać. – Staram się panować nad głosem. David boi się przesadnego okazywania emocji. Nie chcę go jeszcze bardziej denerwować. – Mógłbym powiedzieć to samo – odpowiada bezbarwnym tonem. – Jeszcze nie jest za późno, żebyś zakończyła tę niedorzeczną grę. – Wiesz, że to nie jest gra. Proszę, Davidzie! A co z tamtą kobietą, matką dziewczynki, która leży w dziecięcym pokoju? Co z nią? Tęskni za swoją córeczką tak samo jak ja za Florence. Nie obchodzi cię to? – Tamta matka? – powtarza z sarkazmem. – Ach, ona. Nie, mam ją gdzieś. A wiesz dlaczego? Bo ona nie
istnieje. Myślę o Mandy ze szpitala. Jak w tej sytuacji traktowałby ją chłopak? Tylko raz udało mi się z nią naprawdę porozmawiać. Wyznała, że ma dwupokojowe mieszkanie i nie wie, jak się w nim teraz pomieszczą z dzieckiem. „Wiesz, jacy są faceci, kiedy coś nie daje im spać”, narzekała. Poczułam się okropnie, gdy zapytała, jakie ja mam warunki. Nie chciałam kłamać, musiałam więc przyznać, że mieszkam w dużym domu, chociaż dałam wyraźnie do zrozumienia, że nie należy on do mnie. – Davidzie, pamiętasz Mandy z oddziału położniczego? – Odsuwa dłoń, kiedy jej dotykam. – Powiedziałam jej, gdzie mieszkamy. Znała ten dom. – Głos zaczyna mi drżeć. – Mówiła, że go widziała. Wiedziała, przy której drodze stoi. – Nie pojmuję, skąd u ciebie ta bezczelność – mówi cicho. – Tak, pamiętam Mandy. Współczuliśmy jej. Co chcesz powiedzieć, że ukradła Florence? – Kręci głową. – Skąd masz taki tupet? Widzę, że już za późno. Wcześniej próbował przemówić mi do rozsądku, ale zignorowałam go, zamknąwszy się w sypialni. Dla niego to o jedną traumę za dużo. Wniosłam do jego życia panikę i niepewność. Jestem źródłem wszystkich zmartwień. Straszydłem. David patrzy na mnie. – Wcześniej myślałem, że oszalałaś, że jesteś chora –
szepcze. – Ale to nieprawda, hm? Jesteś tak samo zrównoważona jak ja. – Tak! – Oczy zachodzą mi łzami. Ramiona opadają z ulgą. – Czyli jesteś po prostu zła. – Odwraca się ode mnie z niechęcią wypisaną na twarzy. – Łżesz. Mój umysł się buntuje, nie chce przyjąć do wiadomości tego, co właśnie usłyszałam. Jak on może tak o mnie mówić? Przecież wiem, że mnie kocha. Musi mnie kochać. Nawet teraz, po tych wszystkich okropieństwach, które dzisiaj padły z jego ust, nie potrafię przekreślić tego, co robił, jego uśmiechów, pocałunków i czułych słów. Jak to możliwe, że z taką łatwością zwraca się przeciwko mnie? – Pójdę się przebrać – rzucam cicho, wyciągając koszulę nocną spod poduszki. David i ja nie przywykliśmy się rozbierać w swojej obecności. Kochamy się zawsze na wpół ubrani, po ciemku. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, uważałam skromność Davida za nietypową. Potem stwierdziłam, że ta jego staroświeckość jest słodka, że może ma jakiś związek z pochodzeniem. Nigdy wcześniej nie byłam związana z tak dobrze wychowanym człowiekiem. Dopiero David mi uświadomił, że mleko podaje się w specjalnym dzbanku, a masło w maselniczce. W domu moich rodziców po prostu stawiało się butelki z mlekiem w kuchni na dużym, wysłużonym sosnowym
stole, przy którym jedliśmy wszystkie posiłki. David podnosi się z łóżka. Nie zdążyłam się nawet zdziwić, co on wyprawia, gdy zatrzasnąwszy drzwi sypialni, opiera się o nie plecami i bez słowa wbija we mnie puste spojrzenie. – Chciałam pójść do łazienki, żeby się przebrać przed snem. Kręci przecząco głową. Ani drgnie. – Davidzie, muszę skorzystać z łazienki – wyduszam z siebie. Nie potrafię siłą usunąć go z drogi. Jestem od niego dużo słabsza. Patrzy na mnie, a potem na koszulę, którą trzymam w dłoni, i znowu na mnie, wyraźnie dając mi do zrozumienia, czego oczekuje. Nie widzę innego wyjścia, nie teraz kiedy mam pełny pęcherz. Odliczając w myślach do dziesięciu, zaczynam się rozbierać. Obracam się odrobinę bokiem, bo czuję się zbrukana, jakbym musiała rozbierać się przed obcym, wrogo nastawionym człowiekiem. Ale David ostentacyjnie wyciąga szyję, żeby wszystko widzieć. Uśmiecha się znacząco. Chyba wolałabym, żeby uderzył mnie w twarz. Gdy mam już na sobie koszulę nocną, znowu podnoszę wzrok na Davida. Widzę wyraz triumfu na jego twarzy. Kiwa głową i odsuwa się, pozwalając mi wyjść z sypialni. Udaje mi się jeszcze zamknąć drzwi
łazienki na klucz i dopaść do sedesu, po czym wymiotuję. Lecz to nie strach skręca mi żołądek, tylko szok. Nie wiem, kim jest ten zimny, okrutny osobnik w naszej sypialni, ale to na pewno nie David. Nie rozpoznaję w nim swojego męża. To nie może być ten sam człowiek, który na pierwszej kartce urodzinowej, jaką od niego dostałam, napisał: „Jesteś miarą mojego szczęścia”. Później przez przypadek odkryłam, że te słowa pochodzą z piosenki The Pogues. David uśmiechnął się szeroko, kiedy mu o tym powiedziałam. „Chyba nie sądziłaś, że sam będę pisał romantyczne strofy, co? – odparł. – Tworzę oprogramowanie komputerowe, Alice. Potrafię zwalić z nóg laptop, ale nie kobietę. Wierz mi, będzie ci lepiej w kompetentnych rękach Shane’a McGowana”. Zaśmiałam się wtedy. Zawsze wiedział, jak mnie rozśmieszyć. Nie mogę uwierzyć, że zachowywał się racjonalnie, zmuszając mnie, żebym się rozebrała na jego oczach. Jakiś bezpiecznik w jego mózgu musiał się spalić. Żyje pod ogromną presją. Tak już bywa z ludźmi, którzy nie potrafią rozmawiać o swoich emocjach. Wolę go znowu nie prowokować, dlatego wracam do sypialni i wsuwam się pod kołdrę. David leży odwrócony plecami do mnie, na samym skraju materaca. Szybko zapadam w najgorszy rodzaj snu – niespokojny, burzliwy ciąg traumatycznych koszmarów, jakbym pruła przez piekło sto sześćdziesiąt na godzinę.
Widzę Florence, samiuteńką i zapłakaną, i nie mogę do niej pobiec, bo nie wiem, gdzie ona jest. Widzę Laurę, jak leży na ścieżce między Wiązami a szosą, jak dogorywa, usiłując wyciągnąć nóż z piersi. Słyszę rytmiczne dudnienie. Podnoszę się zdezorientowana, niepewna, czy to jawa, czy sen. Łóżko od strony Davida jest puste. Nie ruszam się przez chwilę, zdjęta przerażeniem. To ja jestem sama, zostałam dźgnięta, to ja leżę pośród ciemności. A potem mój umysł zalewa przerażająca świadomość. Florence. Chcę moją Florence. Coś mi ciąży na piersiach, oddech ledwo przeciska się przez gardło. Za bardzo cierpię, żeby płakać. Zerkam na zegarek. Dochodzi piąta. Podkradam się do drzwi sypialni i otwieram je tak cicho, jak tylko potrafię. Drzwi dziecięcego pokoju są uchylone. Pasmo ciepłego, żółtego światła pada na wykładzinę. Słyszę, że David coś szepcze, ale nie potrafię rozróżnić słów. Żal niemal podchodzi mi do gardła – to ja powinnam być w tym pokoju, a nie czaić się na korytarzu jak intruz. Nie, to nieprawda. Dziecięcy pokój wciąż powinien być pusty. Chciałam, żeby Florence spała w koszyku, przy łóżku, od mojej strony, lecz Vivienne jak zwykle zaprotestowała przeciwko „tym nowoczesnym wymysłom”. „Dziecko od dnia narodzin powinno spać we własnym pokoju, we własnym łóżeczku”, stwierdziła stanowczo. David przytaknął matce, więc się poddałam.
Poddawałam się przez całą ciążę. Ilekroć David stawał po stronie Vivienne, przełykałam dumę i skrywałam urazę, że po raz kolejny zostałam wykluczona z podejmowania istotnej decyzji dotyczącej mojego dziecka. Powtarzałam sobie, że nie jest mu łatwo sprzeciwić się Vivienne. W końcu to taki oddany syn. Zawsze sądziłam, że to coś dobrego. Z zewnątrz musiałam sprawiać wrażenie wcielonego posłuszeństwa, podczas gdy w środku płonął niewypowiedziany bunt. Na swój osobliwy sposób nie przeszkadzała mi bierność, bo wiedziałam, że to stan przejściowy. Zdawało mi się, że jedynie odpoczywam, nabieram sił. Florence była moją córką, nie Vivienne, więc kiedy przyjdzie pora, postawię na swoim. Czasami przyłapuję się na tym, że współczuję Vivienne. Zupełnie jakbym kierując się własnym rozumem, sprawiła jej zawód. Z początku właśnie za to ją kochałam, za tę wścibską, apodyktyczną naturę. Chciałam mieć ją za teściową, tak jak pragnęłam, żeby David został moim mężem. Przekonana, że mój oddech i serce robią więcej rumoru niż orkiestra dęta, podkradam się na palcach do pokoju Florence i zatrzymuję, gdy tylko udaje mi się zrozumieć słowa Davida. – Grzeczna dziewczynka – mówi. – Całe sto mililitrów. Właśnie tego potrzeba takiej rosnącej pannie. Dobra robota, maleńka. Dobra robota, Buźko. – Znów ją
tak nazwał. Słyszę miękkie cmoknięcie, pocałunek na dobranoc. – Myślę, że teraz pora na kolejną drzemkę. Zwracam uwagę na to „myślę”. Nie „t a t u ś myśli”, tylko „myślę”. Muszę o tym powiedzieć Simonowi Waterhouse’owi. Wiem, że dla niego to żaden dowód, ale może wpłynie na jego opinię. Przez ostatnie dwa tygodnie David mówił o sobie w trzeciej osobie, jako „tatusiu”. Nie przejmując się, czy mnie usłyszy, biegnę z powrotem do sypialni i rzucam się na łóżko. Rozpacz powoduje nowe łzy. Dźwięk tego pocałunku mnie dobił. Chcę ucałować córeczkę. Chciałabym przytulić i ucałować rodziców, ale już nigdy tego nie zrobię. Chciałabym, żeby opatulili mnie kołdrą i powiedzieli, że to tylko zły sen i rano wszystko będzie dobrze. W dzieciństwie miałam swój własny wieczorny rytuał. Najpierw tata czytał mi książkę, potem na górę przychodziła mama i śpiewała zwykle trzy albo cztery piosenki. Ilekolwiek by ich było, zawsze prosiłam o jeszcze jedną, a ona zawsze ustępowała. Bye-Bye Blackbird, Second-Hand Rose, The Sunny Side of the Street – wciąż pamiętam słowa każdej z nich. Poźniej tata wracał do mnie na ostatnią wieczorną pogawędkę. Tę część lubiłam najbardziej. Zawsze pozwalał mi zdecydować, o czym będziemy tym razem rozmawiać. Gdy już to ustaliliśmy, zadawałam tyle pytań, ile przyszło mi do głowy, żeby tylko tata został ze mną jak najdłużej.
Miałam wtedy cztery albo pięć lat. David miał sześć, kiedy odszedł jego tata. Nawet nie wiem, jakie imię nosi mój teść, nie wiem też, skąd wzięło się u mnie poczucie, że nie wolno mi o to pytać. Jako dziecko wiele razy przeciągałam wieczorny rytuał, zasypując tatę pytaniami. Tak samo teraz wypytuję swoich pacjentów, poszukując dla nich najlepszej metody leczenia. Zadawanie pytań leży w mojej naturze. Tylko przy Davidzie czuję, że nie powinnam pytać. Zachowuje się wtedy, jakbym była nieuprzejma albo natrętna, jakby podejrzewał, że próbuję go rozgryźć. „Co to ma być, przesłuchanie?”, mawia. Albo: „Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Obrona nęka świadka”. Potem śmieje się i wychodzi, dając wyraźnie do zrozumienia, że to już koniec rozmowy. Tłumaczyłam tę niechęć dawnymi krzywdami i dlatego traktowałam Davida ulgowo. Trudno walczyć z takim przyzwyczajeniem. Nawet dzisiaj nie potrafię się temu oprzeć i winię siebie za jego zachowanie. Zawsze dawałam mu do zrozumienia, że zrobiłabym dla niego wszystko. Teraz widzi, że to nieprawda. Nie powiem, że dziecko, które przebywa w domu, to Florence. Nawet dla niego. Nie chciałam go zawieść, ale to zrobiłam. Nie wszystko da się przewidzieć. Słyszę niski, dudniący dźwięk. Silnik samochodu. Vivienne i Felix. Czy to właśnie mnie obudziło? Gramolę się z łóżka i podchodzę do okna. Moje dłonie
próbują odnaleźć złoty łańcuszek. Żadnej z zasłon w domu Vivienne nie da się tak po prostu rozsunąć. Po kilku nieudanych próbach udaje mi się pociągnąć łańcuszek w odpowiednią stronę. Zasłony rozstępują się z gracją. Przednie światła mercedesa Vivienne rzucają na podjazd dwa długie, jasnozłote snopy błyszczącego pyłu. Wisząca na ścianie starej stodoły lampa oświetla przestrzeń między domem a szosą przyćmionym, pomarańczowym blaskiem. Zamontowano ją tam po śmierci Laury. Wcześniej o tej porze było tu bardzo ciemno. Zastanawiam się, czy policja zna dokładną godzinę – a może nawet minutę – o której zginęła Laura, czy w ogóle zdołali to ustalić. Tuż po morderstwie, kiedy przesłuchiwali mnie i Davida, potrafili tylko powiedzieć, że została pchnięta nożem między dziewiątą wieczorem a wczesnymi godzinami porannymi. Nie lubię myśleć o tym, jak konała w ciemności. Spotkałam ją tylko raz. Nie przypadłam jej do gustu. Umierała przekonana, że jestem płytką, tchórzliwą kretynką. Nie jestem jeszcze gotowa na spotkanie z Vivienne. Znowu pociągam za łańcuszek, bo nie chcę, by zauważyła, że nie śpię. Serce mi wali. Szybko, szybko. Zasłony wracają na swoje miejsce, pozostawiając jedynie wąską szparą, przez którą zerkam i widzę Vivienne. Nie wygląda na szczęśliwą. Ma na sobie ciemne spodnie z zaprasowanymi kantami i płaszcz
z czarnej wełny. Przez chwilę mierzy dom obojętnym wzrokiem, jakby planowała szturm, a potem wyciąga rękę do Felixa. Chłopiec łapie ją za dłoń i wspólnie ruszają przez podjazd, wyprostowani i pewni siebie. Vivienne ciągnie za sobą dużą walizkę na kółkach. Idąc, nie zamieniają ani słowa. Trudno w nich dostrzec wczasowiczów, którzy przed chwilą powrócili z Florydy. Czuję na karku oddech Davida. – Słusznie się boisz – szepcze. Gwałtownie wciągam powietrze i prawie tracę równowagę. Tak bardzo skupiłam się na Vivienne, że nie słyszałam, jak wszedł. – Ona natychmiast przejrzy twoją grę. Pewnie aż do tej chwili liczył, że się wycofam i szczerze przeproszę za swój obłęd, dzięki czemu będzie mógł powitać matkę uspokajającymi słowami: „Nie martw się! Już po wszystkim!”. David próbuje mnie wystraszyć, bo sam się boi. Osiąga swój cel. Chcę zadzwonić do Simona Waterhouse’a i wrzasnąć, żeby mnie ratował. Chcę się schować w jego ramionach i usłyszeć, jak zapewnia, że zrobi wszystko, abyśmy razem z Florence były bezpieczne. Zmieniłam się w książkową pacjentkę każdego terapeuty. Potrzebującą, niezdolną sprostać oczekiwaniom, że będę się zachowywać jak odpowiedzialny dorosły człowiek. Stworzyłam coś, co w branży określa się mianem trójkąta dramatycznego,
siebie obsadzając w roli ofiary. David jest moim oskarżycielem, Simon zaś wybawcą. Frontowe drzwi otwierają się z cichym trzaskiem, a zamykają z hukiem. Wróciła Vivienne.
12 3 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 21.00
– Nie mówię, że na pewno nie. Jeszcze nie wiem. Postaram się. – Simon ugryzł się w język, żeby nie dodać: „Czy my przypadkiem już raz dzisiaj nie rozmawialiśmy? Cóż tak istotnego zdążyło się od tamtej pory wydarzyć?”. Życie było o wiele łatwiejsze, kiedy jego matka pracowała na pełny etat. Nie wydzwaniała wtedy tak często. – A kiedy będziesz wiedział? – Nie potrafię określić. Wszystko zależy od pracy. Wiesz, jak jest. – Gówno wiedziała. Nie miała bladego pojęcia. Jej zdaniem niedzielny obiad był ważniejszy. – Co nowego? – zapytała Kathleen Waterhouse. Simon wyobrażał sobie matkę przyciskającą mocno słuchawkę do ucha, jakby próbowała wbić ją w czaszkę. Obawiała się, że jeśli nie użyje do tego wszystkich sił, straci połączenie. Po rozmowie będzie miała czerwone i obolałe ucho. – Nic. Powiedziałby to samo, nawet gdyby tego ranka
wygrał na loterii albo został powołany do załogi promu kosmicznego. W teorii chciał, żeby jego pogawędki z matką były swobodne, przyjemne. Często wyobrażał sobie, co jej powie, jakimi dowcipami albo anegdotami podzieli się przy najbliższej okazji, lecz uparcie milczał, kiedy po drugiej stronie słuchawki rozlegało się nieśmiałe: „Dzień dobry, skarbie. Mówi mama”. Wtedy przypominał sobie o scenariuszu, którego nigdy nie wolno mu porzucić, bez względu na to, jak bardzo by chciał. Mówił wtedy: „Cześć, mamo. Jak się masz?” i rozpoczynał kolejną dyskusję na temat jego obecności na niedzielnym obiedzie w tym tygodniu, w przyszłym tygodniu, w każdym cholernym tygodniu. – A co u ciebie? – Następna kwestia, którą wygłaszał zgodnie ze scenariuszem. Matka zaraz mu o czymś opowie, jak zawsze. – Spotkałam dziś w pralni Beryl Peach. – Ach tak. – Kevin zatrzymał się u nich na jakiś czas. Sprawdź, może chciałby się spotkać. – Raczej nie znajdę czasu. Kevin Peach był jego kumplem ze szkoły. Na krótko. Do momentu, kiedy Simon miał już dość robienia za maskotkę, symbolicznego „szurniętego sukinsyna” paczki Peacha. Lubili patrzeć, jak bez powodu wszczyna bójki. Napuszczali go, żeby startował do dziewczyn, u których nie miał żadnych szans. Przepisywali jego
staranne notatki i wciąż obwiniali go za to, że nie zaliczyli sprawdzianu na piątkę. Nie, dzięki. Teraz prowadził nowe życie towarzyskie, wypady po służbie do The Brown Cow razem z Charlie, Sellersem, Gibbsem i paroma innymi funkcjonariuszami. Znajomości z policji łatwiej było utrzymać na powierzchownym poziomie, poprzestając na żartach związanych z pracą. Z wyjątkiem Charlie. Ona zawsze chciała pójść dalej, wziąć więcej i głębiej dotrzeć. No i więcej wiedzieć. – W takim razie kiedy się zobaczymy, jeśli nie w niedzielę? – zapytała Kathleen Waterhouse. – Nie wiem, mamo. – Na pewno nie przed odnalezieniem Alice. Simon nie znosił spotykać się z rodzicami, kiedy był cały roztrzęsiony. Pod wpływem ich towarzystwa oraz dusznej atmosfery panującej domu, w którym dorastał i który nie zmienił się od ponad trzydziestu lat, jego zły nastrój zmieniłby się w porażające cierpienie. Biedni staruszkowie; to nie była ich wina. Zawsze się cieszyli na jego widok. – Może poczekamy z podjęciem decyzji? Rozległ się dzwonek do drzwi. Simon zesztywniał. Modlił się, żeby tylko mama tego nie słyszała. Musiałby wysłuchać całej litanii pytań: Kto to? Składanie niezapowiedzianej wizyty o godzinie dwudziestej pierwszej świadczy chyba o braku kultury? Czyżby Simon znał kogoś niewychowanego? Kathleen
Waterhouse bała się spontaniczności. Przez większość swojego życia Simon starał się unikać reagowania tak jak matka. Zignorował dzwonek, licząc, że ktokolwiek stoi za drzwiami, podda się i odejdzie. – Jak tam dom? – zapytała matka. Zadawała mu to pytanie za każdym razem, jakby to było jego zwierzątko albo dziecko. – Mamo, muszę kończyć. Z domem wszystko w porządku. – Dlaczego musisz kończyć? – Po prostu muszę, dobrze? Jutro do ciebie zadzwonię. – Dobrze, skarbie. Do widzenia. Niech cię Bóg błogosławi. Do usłyszenia później. Później? Simon zgrzytnął zębami. Miał głęboką nadzieję, że to tylko grzecznościowa formułka, że matce nie chodziło o ten sam wieczór. Nie chciał, nie potrafił poprosić, żeby dzwoniła rzadziej, i szczerze się za to nienawidził. Prośba była rozsądna, dlaczego więc nie mógł jej z siebie wydusić? Cholerny dom miał się doskonale. Piętrowy, czteropokojowy segment stał przy cichej, ślepej uliczce nieopodal parku, pięć minut spacerem od domu państwa Waterhouse. Miał wiele uroku, za to niewiele przestrzeni. Nie najlepsze miejsce dla kogoś wzrostu Simona, któremu nie przyszło to jednak zawczasu do
głowy. Teraz zdążył już zapuścić w nim korzenie i nie przeszkadzało mu szczególnie, że musi schylać głowę, przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego. Trzy lata temu, kiedy kupował ten dom, nieruchomości osiągały niedorzeczne ceny. Do tej pory co miesiąc musiał zacisnąć pasa, żeby zapłacić ratę hipoteki. Matka nie chciała, żeby się wyprowadzał, nie rozumiała również, dlaczego w ogóle czuł taką potrzebę. Byłaby nieszczęśliwa, gdyby zamieszkał gdzieś dalej. Dzięki temu mógł ją zapewnić: „To rzut beretem stąd, nic się nie zmieni”. Zmiana budziła postrach. Dzwonek odezwał się ponownie. Idąc korytarzem, Simon usłyszał głos Charlie: – Wpuść mnie, zasrany odludku! – wołała życzliwie. Zerknął na zegarek, zastanawiając się, jak długo Charlie planuje u niego zabawić. Otworzył drzwi. – Na litość boską, wyluzuj. – Minęła go, trzymając w ręce brązową paczuszkę, i bez zaproszenia weszła do salonu. Zdjęła płaszcz i usiadła. – Chciałam ci tylko to dać. – Rzuciła Simonowi bąbelkową kopertę. – Co to? – Wąglik. – Zrobiła minę. – Książka, okej? Zwykła książka. Nie ma powodu do paniki. Przepraszam, że nie zadzwoniłam, ale byłam w pubie z Olivią i dała mi ją. Pomyślałam, że podrzucę ci w drodze do domu. Dla twojej mamy.
Simon otworzył kopertę i zobaczył książkę w zwyczajnej białej okładce. Na szali autorstwa Shelagh Montgomery, ulubionej autorki jego matki. Pod nazwiskiem, czarnymi drukowanymi literami, widniało: „EGZEMPLARZ RECENZENCKI, PRZED OSTATECZNĄ KOREKTĄ”. Siostra Charlie, Olivia, była dziennikarką i pisała recenzje. Simon czytał kilka z nich i uznał je za przesadnie krytyczne. – Czy to znaczy, że jeszcze jej nie wydali? – Zgadza się. – Mama będzie zachwycona. Dzięki. – Nie dziękuj. Przeczytaj pierwszy akapit, to sam się przekonasz, że to jeden z największych gniotów w dziejach literatury. Charlie wyglądała na skrępowaną, jak zawsze, gdy ktoś przyłapał ją na tym, że pomyślała o innych. Często przynosiła Simonowi książki od Olivii, albo dla niego, albo dla jego matki, w zależności od tego, czy były poważne, czy szmirowate. Za każdym razem szydziła z tych książek bezlitośnie, chcąc ukryć swoją życzliwość za zasłoną sarkazmu. Zupełnie jakby wstydziła się własnych zalet. – Widzę, że wciąż się nie urządziłeś. – Z dezaprobatą rozejrzała się po salonie. – Ktoś gotów pomyśleć, że mieszka tu dziewięćdziesięcioletnia wdowa. Dlaczego nie zamalujesz tej paskudnej tapety? A te durnostojki! Simon, jesteś młodym facetem. Nie powinieneś trzymać
piesków z chińskiej porcelany na kominku. To wbrew naturze. Pieski dostał w prezencie od rodziców, miały ocieplić wnętrze. Simon był wdzięczny za książkę, dlatego starał się zdusić irytację. On i Charlie bardzo się różnili, cud, że w ogóle potrafili ze sobą rozmawiać. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby wygłosić komentarz na temat cudzego domu, Charlie żyła jednak w świecie, w którym gburowatość była przejawem sympatii. Czasami przyprowadzała Olivię do The Brown Cow. Simon z oszołomieniem słuchał, jak obrzucają się obelgami. „Pieprzona psycholka”, „szurnięta zdzira”, „dziwadło”, „tępa dzida” – regularnie wymieniały takie epitety, jakby to były komplementy najwyższych lotów. Wyśmiewały nawzajem swoje ubrania, zachowania, postawy. Ilekroć Simon widział je razem, czuł ulgę, że nie ma rodzeństwa. W świecie Charlie dopuszczalna była niezapowiedziana wizyta o dwudziestej pierwszej, żeby dać mu książkę, zamiast spokojnie poczekać z tym do rana. – Pytałeś, czemu Laura Cryer wyszła z Wiązów sama – odezwała się, kartkując egzemplarz Moby Dicka, którego wzięła z podłokietnika fotela. – Sprawdziłam akta. Przywiozła ulubiony kocyk syna. Zapomniała go spakować. Vivienne Fancourt miała zajmować się nim przez całą noc. Laura wybierała się do klubu.
– Do klubu? – Simon nie był teraz w nastroju do pracy i nie mógł się tak szybko przestawić. Wciąż myślał o tym, jak by tu się pozbyć nieproszonego gościa i wrócić do swojej książki. Zauważył, że właśnie ją zamknęła, nie zawracając sobie głowy zakładką. Raz jeszcze zdusił w sobie irytację. – Tak, do klubu. Wiesz, to takie miejsce, do którego chadzają młodzi ludzie, żeby się zabawić. Cryer była wolna, właśnie czekała na finalizację sprawy rozwodowej. – Może znalazła sobie kogoś i Fancourt był zazdrosny? – Nie znalazła. Znajomi zeznali, że rozglądała się za kimś nowym. Była samotna – odparła Charlie nieco agresywnie. Simon poczuł się, jakby okoliczności rozmyślnie psuły mu szyki, przemawiając na korzyść Davida Fancourta. Jeśli nie morderstwo, to musiał mieć coś innego na sumieniu. Chociaż pewnie morderstwo. Simon dałby sobie głowę uciąć, że zniknięcie Alice i śmierć Laury coś ze sobą łączy. – Miałabyś coś przeciwko, gdybym złożył wizytę Darrylowi Beerowi w Brimley? Charlie jęknęła. – Tak, miałabym całkiem sporo. Po co miałbyś to robić? Spróbuj się oprzeć pokusie i nie doszukiwać
takich... dziwnych powiązań. – Chyba że okażą się strzałem w dziesiątkę, tak? – Tak. Chyba że. Ale nie tym razem. Tym razem musisz przyznać, że popełniłeś błąd, i iść naprzód. – Muszę? A tobie niby kiedy zdarzyło się tak postąpić? Dobrze wiesz, że jesteś tak samo uparta jak ja. To, że ty coś mówisz, nie znaczy, że to prawda. Ciągle to robisz! – Niby co takiego? – Przyjmujesz swoje osobiste poglądy za uniwersalne prawa moralne! Charlie drgnęła. – Zastanawiałeś się kiedyś – powiedziała po chwili – dlaczego zachowujesz się wobec mnie jak ostatni dupek, chociaż zazwyczaj jestem dla ciebie miła? Simon wbił wzrok w swoje dłonie. Owszem, zastanawiał się. – Nie chodzi o moje osobiste poglądy – ciągnęła cicho – tylko o zeznanie Beera. O materiał genetyczny. Jedyną osobą, która wygłasza tu nieuzasadnione, bezpodstawne sądy, jesteś ty! Darryl Beer zabił Laurę Cryer, okej? Możesz mi wierzyć na słowo. A tamta sprawa nie ma nic wspólnego z tą, z zaginięciem Alice i Florence Fancourt. Simon skinął głową. – Nie chciałem cię urazić.
– Zakochałeś się w niej? W Alice? – zapytała Charlie, niemal przerażona. Gdy tylko to powiedziała, Simon pojął, że to właśnie jest prawdziwy powód jej wizyty. Chciała – a może musiała – zadać mu to pytanie. Miał jej to za złe. Za kogo ona się uważała, żeby pytać o coś takiego? Jedynie przez tkwiące głęboko wyrzuty sumienia nie kazał jej się wynosić. Wyrzuty sumienia, że nie może odwzajemnić jej uczuć. Charlie była jedyną kobietą, która uganiała się za Simonem. Zaczęła z nim flirtować tego samego dnia, gdy został przydzielony do wydziału kryminalnego. Z początku sądził, że robi sobie z niego jaja, aż Sellers i Gibbs wybili mu to z głowy. Gdyby Simon potrafił wzbudzić w sobie głębsze uczucia względem Charlie, pewnie oboje byliby szczęśliwi. Bez wątpienia ułatwiłoby mu to życie. W przeciwieństwie do większości mężczyzn – a już z pewnością większości policjantów – Simon nie przejmował się wyglądem. Co z tego, że Charlie miała duży biust i długie, smukłe nogi? Szczupła figura w połączeniu z nieskrywaną ochotą na romans stanowiła część tego, co osobiście uważał za odstręczające. Nie dorastał jej do pięt, tak samo jak dziewczynom, za którymi uganiał się w szkole, zanim niezliczone upokorzenia nauczyły go, gdzie jest jego miejsce. A Charlie odniosła sukces na dwóch polach. Należała do tych osób, które świetnie radzą sobie ze wszystkim,
czymkolwiek się zajmą. Ukończyła z doskonałym wynikiem Wydział Literatury Anglosaskiej, Nordyjskiej i Celtyckiej na Cambridge. Zanim wstąpiła do policji, przez cztery lata była obiecującą młodą pracownicą naukową, dopóki kierownik wydziału nie zablokował jej zasłużonego awansu, ponieważ zazdrościł Charlie inteligencji i licznych publikacji. Wtedy zaczęła od zera karierę w siłach policyjnych i w rekordowym czasie została sierżantem. Jej osiągnięcia budziły w Simonie jednocześnie podziw i onieśmielenie. Zazwyczaj czuł się przy niej jak pętak. Teraz do Simona dotarło, jakiego zrobił z siebie durnia. Charlie dała mu wyraźnie do zrozumienia, że go pragnie. Była wolna. Konwenanse wymagały, aby miał dziewczynę, a tylko ona zgłaszała się na ochotnika. Od samego początku jakiś głos w jego głowie stanowczo protestował, lecz Simon ignorował jego krzyki. Zamiast tego powtarzał sobie w kółko, jaka to Charlie jest wspaniała, jaki z niego szczęściarz. W końcu, na zeszłorocznej imprezie z okazji czterdziestych urodzin Sellersa, zabrała się do dzieła. Simon, oszołomiony i bezwolny, nie musiał się nawet starać. Osaczyła go, całkowicie przejęła stery. Nawet zaklepała dla nich gościnny pokój Sellersa. „Jeśli ktokolwiek zajmie go przed nami, Sellers będzie sobie szukał nowej roboty!”, żartowała.
Zaniepokoiła tym Simona, mimo to nic nie powiedział. Bał się, że w łóżku okaże się taka sama jak poza nim. Że nieznoszącym sprzeciwu tonem przez cały czas będzie mu wydawała szczegółowe instrukcje na temat tego, co i kiedy ma robić. Niektórym mężczyznom to nie przeszkadzało, z czego Simon zadawał sobie sprawę, lecz w nim osobiście budziło niesmak. Dobrze wiedział, że i tak wszystko schrzani. Mimo to dał się wciągnąć w tę grę. Wraz z kolejnymi pocałunkami Charlie wykazywała narastający entuzjazm, dlatego Simon zaczął zachowywać się tak, jakby i jemu udzieliło się podniecenie. Naśladował jej przyspieszony oddech, rzucił parę słów, licząc, że zabrzmią romantycznie, chociaż nigdy nie przyszłyby mu do głowy, gdyby nie słyszał ich wcześniej w filmach. W końcu Charlie poprowadziła go do maleńkiego gościnnego pokoju i pchnęła na wąskie łóżko. Szczęściarz ze mnie, powtarzał sobie Simon. Większość facetów oddałaby bilety na finał mistrzostw świata w piłce nożnej, byle znaleźć się na jego miejscu. Z przerażeniem i fascynacją obserwował, jak Charlie się przed nim rozbiera. Posługując się racjonalną częścią swojego mózgu, podziwiał jej wyzwolenie, sprzeciw wobec seksistowskich dyrdymałów o tym, że pierwszy ruch należy do mężczyzny. Choć jednak wstydził się do tego przyznać, instynktownie buntował się przeciwko
wizji seksualnie agresywnej kobiety. Za późno, mówił sobie, kiedy Charlie usiadła na nim i zaczęła rozpinać bluzkę. Mógł najwyżej doprowadzić sprawę do końca. Przesuwał dłońmi po ciele Charlie, zakładając, że właśnie tego po nim oczekuje. W tym punkcie pamięć Simona zawsze wykonywała gwałtowny unik przed szczegółami, zbyt okropnymi, by je roztrząsać. W zupełności wystarczyło mu wspomnienie, jak w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że nie da rady. Wymamrotał przeprosiny i nie oglądając się za siebie, uciekł z pokoju. Pewnie miała go wtedy za tchórza i palanta. Spodziewał się, że następnego dnia cały komisariat będzie plotkował o jego spektakularnej porażce, ale nikt się nawet nie zająknął na ten temat. Kiedy próbował przeprosić, Charlie weszła mu w słowo: „I tak byłam nawalona. Niewiele pamiętam”. Bez wątpienia chciała mu oszczędzić następnych upokorzeń. – No? – zapytała teraz. – Odpowiedzią jest milczenie, jak ująłby to Proust. O co chodzi z tą Alice Fancourt? Podoba ci się, bo ma długie, jasne włosy? – Oczywiście, że nie. Simon miał wrażenie, jakby w jego salonie gościła hiszpańska inkwizycja. Czuł się urażony podejrzeniem o tak płytkie intencje. Długie, jasne włosy nie miały tu nic do rzeczy. Chodziło o otwartość wypisaną na twarzy Alice, o jej wrażliwość, o to, że wystarczyło na nią
spojrzeć, by wiedzieć, co czuje. Poruszyła go powaga, jaką w sobie miała. Chciał jej pomóc, a ona wierzyła, że jest do tego zdolny. Nie uważała go za ofiarę losu. Alice postrzegała Simona tak, jak chciał być postrzegany. A gdy przepadła bez śladu, bez przerwy miał ją przed oczami, roztrząsał wszystko, co mówiła, i pragnął ją zapewnić, że całym sercem wierzy w każde słowo. Teraz gdy mogło już być za późno, nie przestawał myśleć o Alice; zupełnie jakby znikając, wykroczyła poza rzeczywistość, stała się legendą. – Ty się w niej zakochałeś – stwierdziła ponuro Charlie. – Bądź ostrożny, dobrze? Staraj się nie wybuchnąć. Bałwan ma cię na oku. Jeśli znowu coś spieprzysz... – Dziś rano Proust powiedział mi to samo. Nie wiedziałem, o czym on mówi. Okej, mam na koncie parę upomnień, ale nie więcej niż reszta. Charlie ciężko westchnęła. – Parę więcej niż reszta, prawdę mówiąc. Ja nie mam żadnego. Gibbs i Sellers też nie. – Nie twierdzę, że jestem ideałem – wymamrotał Simon, natychmiast przyjmując pozycję obronną. Gibbs czy Sellers nigdy nie będą tak dobrzy w te klocki jak on, Charlie doskonale o tym wiedziała. Proust też nie. – Ryzykuję. Czasami sprawy wymykają mi się z rąk, ale... – Simon, za każdym razem kończyło się na samym upomnieniu, bo błagałam Prousta na kolanach, żeby ci
odpuścił. Nie możesz ciągle naskakiwać na każdego, kto zakwestionuje twoją ocenę sytuacji! – Dobrze wiesz, że to wcale nie jest takie proste! – Bałwan zamierzał cię zwolnić. Musiałam wejść mu w tyłek bez mydła, a potem on dobrał się do tyłków swoim przełożonym. Nie poszło mu jak z płatka. Dla Simona to było coś nowego. Tracił panowanie nad sobą tylko wtedy, kiedy ktoś sobie na to zasłużył. – Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał jak ostatni dureń. Powinien wiedzieć o tym więcej niż Charlie. – Dlaczego nic mi nie mówiłaś? – Nie wiem! – warknęła. – Nie chciałam, żebyś się czuł, jakby cały świat się na ciebie uwziął, chociaż najwyraźniej i tak odnosisz takie wrażenie, choćby nie wiem co. Słuchaj, miałam nadzieję, że... zaczniesz trochę nad sobą panować. Poza tym ostatnio zachowujesz się o wiele lepiej i właśnie dlatego nie chcę, żeby ta cała sprawa z Alice Fancourt wszystko spieprzyła. Obiecałam Proustowi, że będę trzymała cię w ryzach, więc... – Więc przy okazji weźmiesz w te ryzy także moje uczucia względem innych osób? – Simon był wściekły. Charlie wyciągnęła go z tarapatów, zachowując tę informację dla siebie. Nie wyobrażał sobie bardziej protekcjonalnego zachowania. Zupełnie jakby był dzieckiem, które nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy.
– Nie bądź śmieszny. Próbuję ci pomóc, rozumiesz? Gdybym to ja miała dać ciała na całej linii, wolałabym, żebyś mi to wybił z głowy. Od tego są przyjaciele – dodała drżącym głosem. Widząc jej urażoną minę, Simon wystraszył się, że przełożona zaraz zaleje się łzami. – Przykro mi. – Mówiąc to, doszedł do wniosku, że może powinno mu być przykro. Może naprawdę było. Charlie zgrywała gruboskórną, Simon wiedział jednak, że często czuła się urażona i zdradzona. Tak jak on. Kolejne, co ich łączyło, jak pewnie sama by stwierdziła. Wstała. – Lepiej już pójdę. Może skoczę do jakiegoś klubu – rzuciła znacząco. – Dzięki za książkę. Widzimy się jutro. – Jasne. Gdy wyszła, Simon opadł na fotel. Czuł się roztrzęsiony, jakby stracił istotną część siebie. Musiał pomyśleć, napisać historię swojego życia na nowo, zgodnie z informacjami, które właśnie otrzymał od Charlie. Kłamstwa są zabójcze, bez względu na to, jak honorowymi intencjami kieruje się kłamca. Odbierają ludziom szansę na poznanie podstawowych faktów na ich temat. Wraz z tą myślą powróciło pragnienie ucieczki, rozpoczęcia wszystkiego od nowa gdzieś daleko stąd.
To by było aż zbyt proste, nie stawić się rano na służbie. Gdyby tylko Simon mógł liczyć, że Charlie albo ktokolwiek inny odnajdzie Alice. Ale bez niego zespół nie przyłoży się do sprawy z należytą starannością, a przynajmniej nie według jego standardów. Nie żeby Simon miał teraz do siebie szczególne zaufanie. Może wcale nie był taki dobry, jak mu się wydawało. Może w tym płytkim, sztucznym świecie opanowanie i posłuszeństwo liczyły się bardziej niż inteligencja i zaangażowanie. Dowiedziawszy się po fakcie, że większość wyższych stopniem oficerów chciała się go pozbyć, Simon zaczął sądzić, że niepotrzebnie się wysilał. Równie dobrze mógłby teraz strzelić parę osób po pysku. I co z tego, że chronologia by się nie zgadzała? To w niczym nie zmieniało tego, co czuł. Zanosiło się na ciężką noc.
13 SOBOTA, 27 WRZEŚNIA 2003
Vivienne i ja jesteśmy na komisariacie, w pokoju przesłuchań. To jedna z najbardziej nieprzyjaznych przestrzeni, w jakiej się kiedykolwiek znalazłam. Ciasna, duszna, jakieś trzy metry kwadratowe o bladozielonych ścianach. Kiedy weszłyśmy do środka, podeszwy kleiły się nam do zielonego linoleum. Z każdym krokiem musiałyśmy odrywać od niego stopy. W jedynym oknie szczerzą się kraty, krzesła są przyśrubowane do podłogi, a stół przed nami cały upstrzony śladami po papierosach. Oddycham przez usta, żeby nie czuć nieprzyjemnego smrodu, mieszaniny moczu, papierosów i potu. – Cóż to za odrażająca nora? – pyta Vivienne. – To pomieszczenie dla kryminalistów. Nie jesteśmy kryminalistkami, chyba wystarczy na nas spojrzeć, żeby się o tym przekonać. Vivienne z pewnością nie przypomina kryminalistki. Ma na sobie żakiet z szarej wełny i szare zamszowe czółenka. Jej przystrzyżone, siwe włosy są starannie
ułożone, krótkie paznokcie pomalowane lakierem, jak zwykle bezbarwnym. Komuś, kto jej nie zna, nie przyszłoby nawet do głowy, że to kobieta na skraju rozpaczy. Vivienne nie ciska gromów. Nie szlocha. Nie panikuje. Im bardziej jest przybita, tym staje się cichsza i spokojniejsza. Siedzi, pogrążona w myślach. Wpatruje się w ścianę, wygląda przez okno, a jej złowieszczo nieruchoma twarz nie zdradza żadnych emocji. Nawet przez wzgląd na ukochanego Felixa Vivienne nie potrafi zdobyć się na ożywienie. Trzyma go mocno w objęciach, jakby się bała, że on też zniknie. Dziś rano napomknęłam, że moim zdaniem powinien pojechać na cały dzień do kolegów. – Nikt nie opuści tego domu – odparła twardo. Zawsze wydaje rozkazy w ten sposób, niczym nadrzędna siła, pewna swej nieograniczonej mocy. Kiedy David nas ze sobą zapoznał, byłam zachwycona tym, jak instruowała mnie, którym pociągiem powinnam wrócić do Londynu i co mam zjeść w restauracji, do której nas zabrała. W tamtym okresie uważałam, że przyjaciele oferują nam jedynie grzeczne sugestie, po czym nas porzucają, abyśmy sami zmagali się ze swoim życiem. Nie starają się nadmiernie wtrącać ani forsować własnych poglądów, bo tak naprawdę niewiele ich obchodzimy. Gdy Vivienne dogmatycznie przejęła kontrolę nad
moim życiem, sądziłam, że traktuje mnie tak, jak traktowałaby rodzoną córkę. Troszczyła się o mnie, i to bardzo, w przeciwnym razie po co miałaby sobie zadawać trud? I miała rację zarówno co do pociągu, jak i restauracji. Vivienne nie jest głupia. Podejmowała za mnie lepsze decyzje, niż ja mogłabym podjąć. Dwa miesiące po tym, jak zaczęłam się spotykać z Davidem, miałam korzystniejszą fryzurę i ciuchy, które uwielbiałam i w których wyglądałam fantastycznie, choć nigdy sama bym ich dla siebie nie wybrała. Stawiłyśmy się na komisariacie o umówionej godzinie. Vivienne wyjaśniła, kim jesteśmy, i mężczyzna zza biurka, umundurowany funkcjonariusz w średnim wieku, odprowadził nas do pokoju przesłuchań. Kazał nam czekać, a sam poszedł po OPS. Nie wiemy, o co chodzi, czy powinnyśmy spodziewać się osoby, dokumentu czy komisji. Vivienne ma złożyć zeznanie. Błagałam, żeby pozwoliła mi pójść razem z nią. Przebywanie w pobliżu Davida za bardzo mnie stresuje i przeraża. Denerwuję się jednak mniej, niż sądziłam. Nigdy dotąd nie byłam na komisariacie policji i wcale nie czerpię z tego radości. Czuję się, jakbym lada moment mogła zostać uznana za winną zbrodni. Otwierają się drzwi i do środka wchodzi Simon, za nim zaś wysoka, szczupła kobieta z dużym biustem, który bardziej pasowałby komuś o dorodniejszych
kształtach. W jasnoczerwonej szmince nie jest jej do twarzy. Ma krótkie, ciemnobrązowe włosy, okulary w złotych, owalnych oprawkach, czerwony pulower i czarną spódnicę. Zerka przelotem na Vivienne, po czym opiera się o ścianę i wbija we mnie zimny wzrok. W kremowej sukience ciążowej z wysokim stanem czuję się jak wcielenie bezguścia. Przez duży brzuch wciąż nie mieszczę się w normalne ubrania. Kobieta ma niewzruszony, nieprzyjemny wyraz twarzy. Od razu budzi mój strach i niechęć. Simon czerwieni się, gdy nasze spojrzenia się krzyżują. Nie jestem pewna, czy wspominał swojej nieprzyjaznej koleżance, że umówiliśmy się na spotkanie w poniedziałkowe popołudnie. Zaproponowałam, że przyjdę na komisariat, lecz Simon szybko odparł, że to niemożliwe. Vivienne również o niczym nie wiedziała. – Funkcjonariusz Waterhouse, wydział kryminalny – przedstawia się, zwracając do Vivienne. – A to jest sierżant Zailer. – Sierżant Zailer i ja już się znamy – odpowiada z werwą Vivienne. Szybkość, z jaką przechodzi do rzeczy, zdradza mi, że ich wcześniejsze spotkanie musiało mieć związek z morderstwem Laury. – Skoro już tu państwo jesteście, czy moglibyście nas zaprowadzić do jakiegoś przyjemniejszego miejsca? To pozostawia wiele do życzenia. – Nie dysponujemy przyjemniejszymi
pomieszczeniami – mówi sierżant Zailer, siadając naprzeciwko nas. Po tej stronie stołu jest tylko jedno krzesło, więc Simon musi stać. – Mamy cztery pokoje przesłuchań i wszystkie wyglądają tak samo. To komisariat policji, a nie hotel. Vivienne zaciska wargi i prostuje się na swoim krześle. – Funkcjonariuszu Waterhouse, zechce pan zapoznać obydwie panie Fancourt ze stanem śledztwa? – Sierżant Zailer z sarkazmem kładzie nacisk na ostatnie słowo. Simon odchrząkuje, po czym przenosi ciężar z jednej stopy na drugą. Wydaje się skrępowany. – Ani wczoraj, ani dziś, ani też w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie mieliśmy żadnych zgłoszeń dotyczących zaginionego niemowlęcia. Ponadto, hm, otrzymaliśmy negatywną odpowiedź od szpitala Culver Valley. Nie mają, hm, łożyska ani pępowiny. Przechowują je tylko przez kilka dni. Niestety, to oznacza, że nie możemy porównać DNA łożyska i dziecka... – W tym samym czasie w szpitalu leżała pewna kobieta... – zaczynam, lecz wtedy odzywa się Vivienne i to jej głos słyszą, nie mój. Zastanawiam się, czy powinnam raz jeszcze wspomnieć o Mandy. Powstrzymuje mnie obecność Vivienne. Wiem, co by powiedziała: Mandy była za głupia, żeby zaplanować coś tak pomysłowego jak zamiana dzieci. Vivienne bez
przerwy siedzi w mojej głowie, jakby wszczepiła mi do mózgu miniaturową kopię siebie, która reaguje dokładnie tak samo, jak zareagowałaby ona, nawet gdy jej nie ma w pobliżu. – Moglibyście pobrać DNA od Alice i Davida, a następnie sprawdzić, czy są biologicznymi rodzicami dziecka. – Dobór słów przyciąga moją uwagę. Dziecka, nie Florence. – Moglibyśmy. – Sierżant Zailer uśmiecha się do nas, podczas gdy jej oczy pozostają zimne. – Ale nie mamy takiego zamiaru. Jeśli chce pani zapłacić za takie badanie z własnej kieszeni, droga wolna. Prawdę mówiąc, tak nawet byłoby szybciej. Nie ma podstaw do wszczęcia śledztwa, pani Fancourt. Żadne dziecko nie zaginęło. Rozmawialiśmy z najbliższymi sąsiadami i nikt nie widział nic podejrzanego. Nie ma dowodów na to, że cokolwiek jest tu nie w porządku, nie licząc stanu psychicznego pani synowej. Mój funkcjonariusz... – urywa, patrząc znacząco na Simona – ...wykazał się wyjątkową skrupulatnością. Skontaktował się ze szpitalem w poszukiwaniu materiałów rzeczowych w postaci łożyska i pępowiny, ponieważ jednak zostały zniszczone... Cóż, obawiam się, że nic więcej nie możemy zrobić. Nawet gdybyśmy nimi dysponowali... nasze laboratorium jest zbyt zajęte analizowaniem próbek związanych z poważnymi przestępstwami. Wszystko rozbija się o środki finansowe, pani Fancourt,
z czego z pewnością zdaje sobie pani sprawę. Zastanawiam się, co myśli Simon, słysząc z ust sierżant Zailer, że jest jej funkcjonariuszem. Nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, kiedy sugerowała Vivienne, że niedomagam na umyśle. Jej niechęć aż promieniuje ponad stołem. Sierżant Zailer ma wiele spraw na głowie i uważa, że traci czas przeze mnie i tę moją niedorzeczną bajeczkę o zamianie dzieci. Czuję jednak, że chodzi o coś więcej. Że to jest sprawa osobista. Zawsze powtarzam pacjentom, a przynajmniej tak miałam w zwyczaju, że w obliczu agresji ze strony drugiego człowieka najlepiej postępować zgodnie ze scenariuszem OWSS: opis, wyjaśnienie, strategie, skutki. Najpierw należy opisać niedopuszczalne aspekty jego zachowania i wyjaśnić, jak się przez to czujemy. Następnie sugerujemy rozmaite strategie zmiany – zwykle polega ona na zaprzestaniu danego zachowania – i wskazujemy potencjalne skutki wcielenia ich w życie dla wszystkich, których sprawa dotyczy. Nie sądzę, abym wdrożyła teraz scenariusz OWSS. – Dziękuję za sugestię – mówi Vivienne. – Z pewnością zlecę badanie DNA, przez wzgląd na spokój w mojej rodzinie. – W jej głosie nie słychać ani śladu wdzięczności. – Czy wobec tego mam rozumieć, że pani zdaniem dziecko, które przebywa w pani domu, nie jest Florence
Fancourt? – pyta sierżant Zailer. Od powrotu z Florydy Vivienne nie wspomniała ani słowem, komu wierzy. Przygląda się Davidowi i mnie, czym wytrąca nas oboje z równowagi. Woli zadawać pytania, niż odpowiadać. Zawsze tak było. Wyrzuca je z siebie jedno za drugim, a potem w skupieniu przysłuchuje się odpowiedziom. Kiedy ją poznałam, z zaskoczeniem i głęboką wdzięcznością przyjęłam to, że żaden szczegół mojego codziennego życia, żadna myśl ani emocje, jakie stawały się moim udziałem, nie były dla Vivienne niegodne uwagi. Człowiek rzadko doświadcza podobnego zainteresowania ze strony kogoś poza własnymi rodzicami. Vivienne chciała wiedzieć o mnie wszystko, jak gdyby uczyła się faktów do przyszłego sprawdzianu. Pomogłam jej w tym z wielką ochotą. Im głębiej dane na temat mojego życia utrwalały się w bystrym umyśle Vivienne, tym bardziej czułam się prawdziwa i ważna. Odkąd zaczęłam przed nią ukrywać pewne sprawy, wrażenie to słabło. – Widziałam Florence tylko raz, w dniu jej narodzin – odpowiada Vivienne. – Następnie poleciałam z wnukiem na Florydę. Kiedy wczoraj wróciłam, miałam już za sobą rozmowę z Alice, która uważa, że dziecko przebywające w Wiązach to nie jej córka. Wiem o tym i jestem skłonna potraktować ją poważnie. Pamięć lubi płatać figle, sierżant Zailer, z pewnością pani o tym wie. Jedynym rozwiązaniem jest badanie DNA.
Wydaje się spokojna, lecz w głębi ducha z pewnością podziela to samo nieustanne wzburzenie, które kłębi się we mnie. Zupełnie jakby ktoś raz za razem dźgał zawartość mojej czaszki, miażdżył ją na papkę. Mimo to siedzę sobie, a obok mnie Vivienne: uprzejma i skromna. Maskujemy się. – Czy dziecko przebywające na terenie Wiązów przypomina dziecko, które widziała pani w szpitalu? – odzywa się Simon. Jego łagodny ton stanowi upragniony kontrast z opryskliwością koleżanki. – To bez znaczenia, funkcjonariuszu Waterhouse – ucina sierżant Zailer. – Nie ma żadnych dowodów przestępstwa. – Odwraca się w jego stronę i mamrocze coś, co brzmi jak: „przymknij się”. – Owszem, jest bardzo podobne – przyznaje Vivienne. – Oczywiście, że tak! – wybucham. – Nigdy nie twierdziłam, że jest inaczej. – Zechce pan przekazać drugą złą wiadomość, funkcjonariuszu Waterhouse? – podpowiada sierżant Zailer. Simon nie chce tego robić. Sierżant Zailer naciska, żeby okropnie nas potraktował. – Mój funkcjonariusz zapomniał języka w gębie, więc go wyręczę. Pani Fancourt, dała nam pani kliszę z aparatu fotograficznego. – Tak! – Prostuję się na krześle. Vivienne kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Została uszkodzona. Prześwietlona, jak nam powiedziano. Nie udało się wywołać żadnego zdjęcia. Przykro mi. – Nie mówi tego szczerze. – Co? Nie! – Zrywam się na równe nogi. Chętnie uderzyłabym sierżant Zailer w tę jej zadowoloną, drwiącą, triumfującą twarz. Ona nie ma pojęcia, co teraz czuję, nawet nie próbuje postawić się na moim miejscu. Ktoś tak odarty z empatii nie powinien być dopuszczony do służby w policji. – Ale... to były pierwsze zdjęcia Florence. Teraz nie mam... o Boże. – Opadam na krzesło i ściskam dłonie między udami, byle tylko nie rozpłakać się przy tej kobiecie. Nie potrafię znieść myśli, że już nigdy nie zobaczę choćby jednego spośród tamtych zdjęć. Tego, które zrobił David, jak przyciskam policzek do policzka Florence. Jak całuję ją w czubek główki. Paluszków Florence zaciśniętych na kciuku Davida. Florence na kolanie położnej, z przekomicznie rozwartymi ustami. Zbliżenia na identyfikator na jej szklanym szpitalnym łóżeczku – różowego słonia trzymającego butelkę szampana ze słowami na brzuchu: „Córka Alice Fancourt”, wypisanymi niebieskim długopisem. Odcinam się od tych wspomnień, zanim mnie zniszczą. – Dziwne. – Vivienne marszczy brwi. – Ja również zrobiłam kilka zdjęć Florence, swoim nowym aparatem cyfrowym.
– I? – szybko wtrąca Simon. Sierżant Zailer ostentacyjnie okazuje brak zainteresowania. – To samo. Podczas pobytu na Florydzie zauważyłam, że wszystkie zostały skasowane. Już ich tam nie było. Nie mogłam tego zrozumieć, pozostałe zdjęcia zostały w aparacie. Zniknęły tylko te, na których była Florence. – C o t a k i e g o? – Słyszę to po raz pierwszy, w obecności dwojga funkcjonariuszy policji. Dlaczego nie wspomniała o tym od razu, kiedy jej powiedziałam, że Florence zaginęła? Ponieważ był przy tym David? Kupiłam jej ten aparat na urodziny. Zazwyczaj odnosi się z niechęcią do wszystkiego, co uważa za nowinkę, chciała jednak zrobić jak najlepsze zdjęcia swojej wnuczki. Wciąż pamiętam, jak marszczyła brwi nad instrukcją obsługi, zbyt dumna, by przyznać, że niezliczone wskazówki budzą jej niechęć. Tę potyczkę ze współczesną technologią zamierzała wygrać za wszelką cenę. Nie przyjęła pomocy Davida, chociaż mógł jej oszczędzić sporo czasu. Kiedy Vivienne była dzieckiem, rodzice powtarzali jej w kółko, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. Wierzyła im. „W ten sposób zaszczepia się dziecku pewność siebie”, wyjaśniła mi. – Niemożliwe – mówi teraz cicho, przez chwilę pogrążona we własnych myślach. – Czy teraz przyznacie, że dzieje się coś dziwnego? – pytam stanowczo. – Litości, jakie jest
prawdopodobieństwo, że dwa różne komplety fotografii przypadkiem ulegną zniszczeniu? Przecież to dowód! – błagam sierżant. – Dwa komplety zdjęć, obydwa bezpowrotnie utracone. I tak się składa, że to jedyne zdjęcia, na których była Florence! Sierżant wzdycha. – Być może w pani oczach. Obawiam się jednak, że żaden funkcjonariusz policji ani sąd nie uzna tego za dowód. – Cheryl Dixon, moja położna, wierzy w to, co mówię – dodaję ze łzami w oczach. – Czytałam jej zeznanie. Powiedziała, że nie jest pewna, nie potrafi powiedzieć. Codziennie widuje dziesiątki noworodków. Pani Fancourt, na pani miejscu umówiłabym się do lekarza i zobaczyła, co może dla pani zrobić. Wiemy, że przechodziła pani depresję... – Proszę mi nie wmawiać, że jedno ma coś wspólnego z drugim! Straciłam wtedy rodziców. To była żałoba, nie depresja! – Przepisano pani prozac – ciągnie sierżant Zailer z przesadną cierpliwością. – Może i tym razem przyda się pani wsparcie farmakologiczne. Depresja poporodowa to bardzo częsta przypadłość, nie ma się czego wstydzić. Dotyka... – Chwileczkę, sierżant Zailer. – Vivienne wchodzi innym w słowo tak uprzejmie, że jeśli nie umilkną
w porę, wychodzą na gburów. – Alice ma rację w sprawie zdjęć. To wprost niemożliwe, żeby obydwa nasze aparaty dotknęła ta sama usterka. Żadnego z moich aparatów nie spotkało dotąd nic podobnego. – Ani mojego – dodaję. Czuję się jak tchórz skryty w cieniu dumy odważniejszego, silniejszego obrońcy. Nozdrza sierżant Zailer rozszerzają się, a wargi drżą, kiedy tłumi ziewnięcie. – Zwykły zbieg okoliczności. – Wzrusza ramionami. – Obawiam się jednak, że nie jest to wystarczająca podstawa do wszczęcia śledztwa. – Podziela pan tę opinię, funkcjonariuszu Waterhouse? – pyta Vivienne. Dobre pytanie. Simon stara się niczego po sobie nie zdradzić. – Pani Fancourt, to ja jestem tu wyższa stopniem i mówię, że nie ma podstaw do wszczęcia śledztwa. Może pani złożyć zeznanie przed funkcjonariuszem Waterhouse’em, jeśli to panią uszczęśliwi, ale na tym sprawa się skończy. Z pewnością zgodzi się pani, że wykazaliśmy aż nadto cierpliwości... – Nie zgodzę się, sierżant Zailer. – Vivienne wstaje. Przypomina ministra, który za chwilę zrówna opozycję z ziemią. Cieszę się, że mam ją po swojej stronie. – Wprost przeciwnie. Nigdy dotąd nie widziałam podobnego pośpiechu. Jeśli mnie pamięć nie myli,
ostatnim razem również się pani spieszyło. Jest pani osobą, która woli załatwić wiele spraw po łebkach, byle odhaczyć ich jak najwięcej, niż zrobić mniej, ale za to tak jak należy. Żałuję, że jest pani przełożoną funkcjonariusza Waterhouse’a. Gdyby było na odwrót, wszystkim nam wyszłoby to na dobre. A teraz proszę o nazwisko p a n i przełożonego, żebym mogła wnieść skargę. – Proszę uprzejmie: komisarz Giles Proust, wydział kryminalny. Pisząc tę swoją skargę, proszę wspomnieć, że dysponuje pani niezbitymi dowodami w postaci dwóch zepsutych aparatów fotograficznych i paranoi kobiety, która właśnie urodziła dziecko. – Twarz sierżant Zailer jest kamienna. – Czy w takim razie mam przyjąć zeznanie pani Fancourt? – wtrąca Simon, aby zapobiec kolejnym docinkom. Rzuca sierżant Zailer gniewne spojrzenie, wściekły, że tak podsyciła atmosferę wzajemnej wrogości. Jego zdaniem niepotrzebnie posuwa się do złośliwości, nie może jednak skrytykować zachowania swojej przełożonej, co jest dla niego frustrujące. Zastanawiam się, czy naprawdę mam w Simonie sprzymierzeńca, czy może tylko to sobie uroiłam, przypisując mu myśli według własnego uznania. – Zamierzam dotrzeć do sedna tej sprawy, z pani pomocą lub bez niej – oświadcza Vivienne. – Moje wnuki są dla mnie wszystkim, sierżant Zailer, czy pani to
rozumie? Żyję wyłącznie dla swojej rodziny. To prawda. Vivienne mogłaby osiągnąć szczyt dowolnie wybranej kariery zawodowej, ale nie chciała być premierem, szefem policji ani honorową członkinią palestry. Wyznała mi raz, że matka i babcia były jedynymi tytułami, o jakich kiedykolwiek marzyła. „Robiąc karierę, przy odrobinie szczęścia pięć dni w tygodniu będziesz spędzać z ludźmi, którzy cię podziwiają i szanują – powiedziała. – Lecz jeśli dziełem swojego życia uczynisz rodzinę, będziesz spędzać każdą chwilę z ludźmi, którzy nie tylko cię podziwiają i szanują, ale też kochają. Dla mnie nie ma porównania. Moja matka nigdy nie pracowała– dodała. – Mnie też by się to nie spodobało”. Tyle że rodzina nie jest pojedynczą istotą z jedną osobowością. Rodzina, zwłaszcza rodzina Vivienne, składa się z różnych osób, z których każda ma własne potrzeby. Czasami nie sposób ich pogodzić, gdy domagają się zaufania i lojalności. Czasami trzeba wybierać: dziecko albo wnuk, mąż albo córka, syn albo synowa. Vivienne zgadza się, że zniszczenie fotografii nie może być zbiegiem okoliczności, zastanawiam się jednak, czy doszła do jedynego logicznego wniosku, kierując się przeczuciem. Na razie za bardzo pochłania ją oburzenie brakiem szacunku, z jakim potraktowała nas sierżant Zailer. Ile czasu jeszcze minie, zanim
Vivienne uświadomi sobie, że jeśli w grę nie wchodzi czysty przypadek, to znaczy, że ktoś celowo usunął zdjęcia Florence? Ktoś, kto miał zarówno motyw, jak i okazję. Ktoś taki jak David.
14 4 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 15.15
Simon siedział w poczekalni Centrum Medycyny Alternatywnej w Spilling. Rozmawiał już z refleksologiem, akupunkturzystą i uzdrowicielem reiki, a teraz gapił się na książki wystawione w gablocie przy drzwiach. Żadna z nich nie kusiła go na tyle, żeby wstał i rzucił okiem z bliska. Jak uleczyć samego siebie. Duchowa droga do oświecenia. Simon nie chciał być ani uleczony, ani oświecony przez poznanie tej rozlatującej się książki z pożółkłymi kartkami w miękkiej oprawie. Nie zgadzał się z poglądem rozpowszechnianym przez alternatywnych szarlatanów, że duchowość stanowi najprostszą drogę do szczęścia. Wierzył, że jest dokładnie na odwrót – to ludzie uduchowieni cierpią najbardziej. Centrum mieściło się w zamkniętej dla ruchu kołowego części Spilling, w zniszczonej, pomalowanej na biało kamienicy z oknami okolonymi łuszczącą się czarną farbą. Jedyną widoczną ścianę budynku pokrywały głębokie pęknięcia i rdzawe zacieki. Za to wnętrze dowodziło niezbicie, że wydano tu sporo
pieniędzy zarobionych na ludzkich dolegliwościach i wadach. Szarozielona wykładzina była gruba i tak miękka, że Simon czuł przez podeszwy jej sprężyste włókna. Ściany pomalowano na kolor kości słoniowej. Meble były minimalistyczne: jasne drewno, kremowe obicia. Ktoś tu głęboko wierzył w harmonię ducha. Z pewnością nie był to Simon. Zdał sobie sprawę, że ilekroć widywał Alice, zawsze miała na sobie ubrania dobrane mniej więcej z tej samej palety barw: beżów, zielonkawych szarości, kremów. A teraz znajdował się wewnątrz budynku w tych samych kolorach, które ona nosiła. Kiedy zniknęła, stała się wszechobecna. Była wszędzie. Wstyd się przyznać, ale Simon czuł się bez niej samotny. Jak to możliwe, skoro ledwo ją znał? Spotkali się zaledwie cztery razy. Odkąd się poznali, towarzystwa dotrzymywało mu wyobrażenie Alice, nie ona sama. Powinien był śmielej wyciągnąć do niej rękę. Chciał, tylko bał się, że koniec końców będzie zmuszony ją od siebie odepchnąć. Minęła już ponad doba, odkąd David Fancourt zgłosił zaginięcie żony i córki. Założono akta sprawy, a Simon spędził cały ranek, przeglądając nagrania z miejskiego monitoringu. Na popołudnie Charlie wyznaczyła go do przesłuchania znajomych Alice. Dzięki temu wybiegowi zyskała pewność, że będzie się trzymał z dala od Wiązów i Davida Fancourta. Nie miał do niej o to
pretensji. Z pewnością doszła do wniosku, że inny funkcjonariusz, ktoś mniej uprzedzony do Davida Fancourta, prędzej nakłoni go do mówienia. Jednocześnie Simon czuł się upokorzony, odsunięty od prawdziwych działań. Rozmawiał już z całym personelem prowadzącym terapię wyzwolenia emocjonalnego, z wyjątkiem terapeutki. Nazywała się Briony Morris. Właśnie zajmowała się pacjentką, dlatego Simon musiał czekać. O akupunkturze i refleksologii przynajmniej już słyszał i dzięki temu wydawały mu się niemalże szacownymi dziedzinami. Terapia wyzwolenia emocjonalnego nie brzmiała zbyt obiecująco. Sama nazwa budziła w Simonie pogardę i zniecierpliwienie, a nawet pewne podenerwowanie. Przez całe życie usiłował trzymać emocje na wodzy. Perspektywa spotkania z kobietą, która zawodowo zachęcała ludzi, żeby robili dokładnie na odwrót, nie budziła w nim zachwytu. W gabinecie Alice nie znalazł żadnych wskazówek co do jej miejsca pobytu, jedynie mnóstwo książek i ulotek o homeopatii, dwie czarne płaskie walizeczki leków homeopatycznych o dziwnych nazwach, w rodzaju pulsatilla czy cimicifuga, a także pudełko pełne pustych buteleczek z brązowego szkła. W jednej z szuflad biurka leżała broszura informacyjna Szkoły Podstawowej i Gimnazjum imienia Stanleya Sidgwicka, w błyszczącej rdzawoczerwonej okładce z herbem i mottem szkoły
pośrodku. Simon nie rozumiał łacińskich słów. Może znaczyły coś w rodzaju: „Nie masz kasy, masz przesrane”. Na przyklejonej z przodu żółtej karteczce samoprzylepnej Alice zapisała: „Zapytać o F. – kiedy zapisy? Ile się czeka?”. Biedna Florence, pomyślał Simon. Nie miała jeszcze miesiąca, a rodzina już planowała jej dyplom z pieprzonej filologii klasycznej na cholernym Oxfordzie. Zadrżał na widok pisma Alice. Przesunął palcem wskazującym po literach. Zacisnął zęby i oderwał karteczkę, odsłaniając kolorową fotografię przedstawiającą troje wyszczerzonych dzieci w turkusowych mundurkach – dwie dziewczynki i chłopca – bez wątpienia równie dobrze odżywionych, jak pilnych. W następnej szufladzie Simon znalazł oprawione zdjęcie Alice, Davida, Vivienne i, jak przypuszczał, Felixa. Zrobiono je chyba w ogrodach Wiązów. Vivienne siedziała na trawie z wnukiem na kolanach, obejmując go. David i Alice stali po bokach. Vivienne i David się uśmiechali, Felix i Alice nie. Za nimi płynęła rzeka. Alice była w widocznej ciąży. Centralne miejsce na biurku zajmowała inna samotna fotografia w dużej, drewnianej ramce. Przedstawiała mężczyznę i kobietę w wieku pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu lat. Uśmiechali się z otwartymi ustami, jakby właśnie żartowali sobie z kimś, kto robił im
zdjęcie. Rodzice Alice. Miała takie same wielkie, przejrzyste oczy jak matka. Simon raz jeszcze poczuł ucisk w piersi. Zaledwie przed paroma dniami widział się z Alice i nie czuł wtedy tego, co czuł dzisiaj. Zupełnie jak gdyby jakaś dziwna siła wypalała go od środka. Co takiego się zmieniło, nie licząc jej zniknięcia? Uświadomił sobie, że nie jest już sam w poczekalni. Obok niego stała wysoka kobieta o wysportowanej, żylastej sylwetce i rudych włosach do ramion i spoglądała na siedzącego funkcjonariusza. Nosiła okulary w kwadratowych oprawkach i czarną sukienkę z rozciągliwego materiału. W jej spojrzeniu była pewna natarczywość. – Funkcjonariusz Waterhouse? Briony Morris. Przepraszam, że tyle to trwało. Może porozmawiamy w moim gabinecie? Gdy szedł za nią najpierw długim korytarzem, a potem schodami na drugie piętro, dwukrotnie zerkała za siebie, czy Simon wciąż tam jest. Sprawiała wrażenie osoby odpowiedzialnej za innych, niczym nauczycielka nadzorująca uczniów podczas szkolnej wycieczki. Za dużo poczucia własnej wartości, pomyślał Simon. Prawdziwe przekleństwo naszych czasów. – Jesteśmy. – Na poddaszu mieścił się tylko gabinet Briony. Otworzyła drzwi i gestem zaprosiła Simona do środka. – Niech pan usiądzie na tamtej kanapie.
W pokoju unosił się zapach perfum przypominających sałatkę owocową, głównie z grapefruitów. Na ścianie wisiały dwa duże, oprawione obrazy, które nie spodobały się Simonowi – kolorowe maziaje przedstawiały budynki, kwiaty, konie i najwyraźniej pozbawionych szkieletów, unoszących się w powietrzu ludzi. Większość ich kończyn była powyginana w przedziwny, nienaturalny sposób. Simon usiadł niezgrabnie na beżowej kanapie, która nie stawiała zbytniego oporu, ale też nie zapewniała zanadto podparcia. Wklęśnięte poduszki miały połykać w całości każdego, kto na nich spoczął. Briony zajęła miejsce za biurkiem, identycznym jak to w gabinecie Alice, na drewnianym krześle o prostym oparciu. Górowała nad Simonem, przez co czuł się przytłoczony, osaczony. – Zatem przyszedł pan w sprawie Alice i Florence. Paula mi wspominała. – Paula była refleksologiem. – Tak. Zaginęły wczoraj, wczesnym rankiem – odparł Simon. Nikomu z przesłuchiwanych nie wspominał, że zdaniem Alice zaginione dziecko to nie jej córka. Kiedy zgłosiła, że ktoś rzekomo podmienił dzieci, Simon silnie obstawał przy przesłuchaniu przyjaciół i znajomych Alice, aby dowiedzieć się, czy ich zdaniem jest ona osobą godną zaufania albo czy wiedzą o jakimś wydarzeniu z przeszłości, które mogłoby rzucić światło
na jej obecne, niepokojące zachowanie. Ale Charlie nie chciała o tym słyszeć. „Nie zamierzam tracić więcej środków na tę sprawę – odparła. – Alice Fancourt przeszła depresję, przyjmowała prozac, dopiero co przeżyła niewyobrażalnie traumatyczny poród. Przykra sprawa, przyznaję, ale depresja poporodowa to nie jest zajęcie dla policji, Simonie. Dobrze – rzuciła, widząc, że go nie przekonała – w takim razie powiedz mi jedno. Po co ktoś miałby podmienić dzieci? Dlaczego? Owszem, zdarza się, że ludzie kradną dzieci, zwykle wtedy, gdy nie mają własnych i są zdesperowani”. Simon wiedział, że nie ma sensu wspominać o Mandy, kobiecie ze szpitala, o której opowiadała mu Alice. Tej, której chłopak chciał nazwać ich dziecko Chloe, tak samo jak córkę z poprzedniego związku. To niczego nie dowodziło, co Charlie z pewnością by mu wytknęła. A potem zażądałaby wyjaśnień, kiedy dokładnie Alice mu o tym wspomniała. Teraz powiedział Briony Morris, że Alice i Florence zaginęły wczoraj, wczesnym rankiem, i w jego uszach zabrzmiało to jak kłamstwo. Czy to znaczyło, że w głębi ducha uwierzył Alice? Zaginęły dwie osoby, lecz była jeszcze wcześniejsza, bardziej fundamentalna tajemnica, która nie doczekała się rozwiązania. Po wieczornej rozmowie z Charlie Simon nie był już taki pewien własnych osądów. Zawsze ufał swojemu instynktowi; zawodził go rzadziej niż ludzie. Mimo to
wpadł po uszy w poważne bagno i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Co jeszcze mu umknęło? – Jak mogę panu pomóc? – zapytała Briony Morris. – Chce pan wiedzieć, kiedy ostatnio widziałam Alice? Znam dokładną datę. Dziewiątego września. Wydaje mi się, że nikt z centrum jej potem nie spotkał. – Owszem. – Simon zerknął do notatek. – Nikt nie widział pani Fancourt, odkąd poszła na urlop macierzyński. – Miałam wolny dzień. Przyjechała do mnie, do mojego domu w Combingham. Tak, mieszkam w tym okropnym Combingham, kara za moje grzechy! – Nagle się zawstydziła, jakby pożałowała swoich słów. Simona nie obchodziło, gdzie mieszka. – Ale niech pan sam spróbuje kupić z jednej pensji coś rozsądnych rozmiarów w Spilling albo Silsford, albo nawet w Rawndesley. Marzenie ściętej głowy. W Combingham mam dom jednorodzinny z czterema sypialniami, chociaż ze wszystkich stron otaczają mnie meliny... – Jaki był cel tamtej wizyty? – Simon przerwał jej nerwową paplaninę. Może Briony Morris wcale nie była tak pewna siebie, jak w pierwszej chwili sądził. – Wie pan, czym się zajmuję? Terapią wyzwolenia emocjonalnego. Simon skinął głową, czując naraz, jak pod skórą rozlewa mu się nieprzyjemne ciepło.
– Alice była trochę spięta. Następnego dnia o dziewiątej miała się stawić w szpitalu na wywołanie porodu. Wie pan, co to znaczy? Chodzi o... – Wiem, co to znaczy. – Znów jej przerwał. Trudno. – A więc przyszła do pani jako pacjentka? Do domu? – Tak, chciała odbyć ze mną sesję. Podbudować swoją pewność siebie. Tak na ostatnią chwilę. To znaczy, poza tym również się przyjaźnimy, rzecz jasna. No, w każdym razie bardzo się lubimy. Alice tak naprawdę nie ma żadnych bliskich przyjaciół. – Briony pochyliła się, odgarniając pasmo włosów za ucho. – Pewnie i tak nie wolno panu tego zdradzać, ale... macie już jakieś tropy co do Florence? Znaczy, ona ma dopiero dwa tygodnie. Wiem, że to dopiero początek śledztwa... – Istotnie – odparł Simon. Zastanawiał się, dlaczego Alice po prostu nie przepisała sobie jakiegoś homeopatycznego leku, skoro tak bardzo denerwowała się porodem. Osobiście uznałby to za dodatkową korzyść płynącą z tego zawodu – móc leczyć się samemu stosunkowo łatwo, a na dodatek za darmo. Osiem lat temu Simon poszedł do homeopaty. Nie w Spilling; zdecydował się na gabinet w Rawndesley, z dala od domu, gdzie raczej nie powinien się natknąć na żadnych znajomych swoich rodziców. Słyszał w radiowej czwórce pewną audycję na temat homeopatii, słyszał też opowieści różnych ludzi, jak to zostali wyleczeni z problemów natury psychicznej i fizycznej,
i stwierdził, że nie zaszkodzi spróbować czegoś tak nietypowego. Na swój sposób uciec przed ograniczeniami, jakie zwykle sobie narzucał. Wysiedział godzinę, po czym wybiegł w samym środku sesji wstępnej. Kiedy przyszło co do czego, Simon nie potrafił powiedzieć swojemu homeopacie – byłemu lekarzowi, sympatycznemu brodaczowi imieniem Dennis – na czym polega jego problem. Z łatwością mówił za to o sprawach drugorzędnych: o problemach z utrzymaniem pracy, o lęku, że sprawi swojej matce zawód, o złości na zepsucie i bezsens tego świata, złości, z której nawet nie zdawał sobie sprawy, dopóki Dennis nie zadał mu pewnych pytań. Lecz gdy rozmowa zeszła na kobiety i związki, Simon wstał i bez słowa wyjaśnienia ruszył do drzwi. Teraz żałował – nieuprzejmości, nie samej ucieczki. Dennis sprawiał wrażenie miłego gościa. Wyciąganie z Simona różnych spraw szło mu aż za dobrze, dlatego ten bał się, że jeśli zostanie, to zacznie mówić. Nie wyobrażał sobie, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby ktoś się dowiedział, co go gnębi. – Wspomniała pani, że Alice nie ma żadnych bliskich przyjaciół? – Proszę mnie źle nie zrozumieć, jest bardzo miła. Wszyscy ją tutaj lubimy. Ja z pewnością i nie wątpię, że cała reszta też. Chyba tak panu powiedzieli? – Bez opamiętania wyrzucała z siebie słowa, jakby była na
haju. Ale co on tam wiedział? Może wszyscy wyzwoleni emocjonalnie tak mówią. – Owszem – przyznał. Tą informacją mógł się podzielić bez obaw. Wszyscy koledzy Alice powiedzieli, że jest miła, życzliwa, taktowna, wrażliwa. I jak jednomyślnie stwierdzili – zdrowa na umyśle. – Tyle że nie miała nigdy czasu na prawdziwą przyjaźń. Sprawy rodzinne pochłaniały ją całkowicie. Zapraszaliśmy ją na różne towarzyskie spotkania, wie pan – a to na drinka, a to na jakąś przekąskę w mieście, na imprezy urodzinowe, ale nigdy nie mogła przyjść. Każdą minutę wolnego czasu poświęcała tym durnym... – Briony urwała i przesłoniła usta dłonią. – Przepraszam. Nie powinnam wścibiać nosa w cudze sprawy. – Wprost przeciwnie. Bez tego wścibiania nie odnajdziemy Alice i dziecka. Wszystko, co pani powie, może nam pomóc. – Z pewnością nikt by nie skrzywdził dwutygodniowego niemowlęcia. – Briony zmarszczyła czoło. – To znaczy, wiem, że istnieją ludzie do tego zdolni, nie jestem naiwna. Ale większość... Simon wszedł jej w słowo, by przerwać niepohamowany potok słów: – Każdą minutę wolnego czasu Alice poświęcała... czemu?
– Cóż... – Briony potarła obojczyk. Palce lewej dłoni zostawiły różowe ślady na bladej skórze. – No dobrze, w sumie chyba mogę panu o tym powiedzieć. Chodzi o jej teściową. – Odetchnęła z ulgą, że udało jej się to z siebie wyrzucić. – Vivienne Fancourt. – Zgadza się. Nie cierpię tej starej torby. Bez przerwy wpadała tutaj z jakimiś pierdołami, chociaż z powodzeniem mogła z tym zaczekać, aż Alice wróci do domu. Zawracała jej dupę – o, przepraszam! – chociaż Alice była zajęta pracą. Ilekroć Alice umówiła się z którąś z nas, koniec końców i tak wszystko odwoływała. Bo Vivienne przypomniała jej, że wybierają się tu czy tam, bo Vivienne zorganizowała przyjęcie niespodziankę, bo Vivienne kupiła bilety na tę czy tamtą sztukę w Londynie. Można było oszaleć. A na dodatek Alice najwyraźniej czciła ziemię, po której stąpała ta stara jędza. Wie pan, jaka jest Alice: tolerancyjna, cierpliwa i życzliwa. Po śmierci rodziców chyba szukała sobie matki zastępczej, ale słodki Jezu! Przepraszam, nie jest pan chyba wierzący, prawda? Wolałabym wstąpić do braci plymuckich, niż zamieszkać z Vivienne Fancourt. Na pewno miałabym tam więcej wolności. – Czyli Alice i Vivienne były ze sobą blisko? – Simon starał się nie brać do siebie uwagi o wierze. – Nie wiem, czy to dobre określenie. Alice była
wpatrzona w Vivienne jak w obraz. Kiedy zaczęła u nas pracować, niemal bez przerwy ją cytowała. Vivienne miała powiedzenie albo zasadę na każdą okoliczność. Prawdę mówiąc, to przypominało kult religijny. Dawało Alice poczucie pewności, którego chyba potrzebowała. – Jakiego rodzaju to były zasady? – Och, sama nie wiem. A nie, wiem. Na przykład taka: nigdy nie kupuj dywanu, który nie składa się w stu procentach z wełny. Alice powiedziała mi o tym, kiedy kupowałam dom. Och, i unikaj białej karoserii. Dwa najważniejsze życiowe motta, z pewnością zgodzi się pan ze mną – dodała sarkastycznie. – Dlaczego? Znaczy, co jest złego w białej karoserii? – Bóg jeden raczy wiedzieć – odparła ze znużeniem. – Na szczęście to cytowanie po pewnym czasie ustało, w przeciwnym razie chyba bym ją zadusiła. Jakie jest prawdopodobieństwo, jeśli mogę zapytać, że Florence i Alice odnajdą się całe i zdrowie? – Zrobię wszystko, co w mojej mocy – rzekł Simon. – A moje wszystko oznacza więcej niż w przypadku innych ludzi. Tylko tyle mogę powiedzieć. Briony uśmiechnęła się i trochę odprężyła. – A czy pańskie nic oznacza mniej? Czy również więcej? Typowe pytanie terapeuty. Simon ani myślał na nie odpowiadać.
– Wolałaby pani nawiązać bliższą relację z Alice? – zapytał, zastanawiając się, czy przez Briony przypadkiem nie przemawia zazdrość. Czyżby nie podobał jej się wpływ Vivienne, bo sama chciałaby zdominować Alice? Może Alice miała mnóstwo wolnego czasu i tylko zasłaniała się teściową? Ją również mogło męczyć towarzystwo Briony. – Nie, wystarczyło mi to, co nas łączyło. Ale wkurza mnie, kiedy ludzie głupio postępują. Zwłaszcza ci inteligentni. Alice powinna była postawić się Vivienne i ułożyć sobie życie po swojemu. – W jej tonie pobrzmiewało wyzwanie, jakby chciała, żeby Simon spróbował się temu sprzeciwić. – Wspominała jej pani o tym? – Zastanawiał się, jak wygląda terapia u kogoś tak nieznoszącego sprzeciwu. – Nie. Widzi pan, Alice nie zalicza się do osób, z którymi można sobie pozwolić na zbytnią zażyłość. Ma... swoje granice. Właśnie to w niej lubię, pomyślał Simon. Chociaż „lubię” to za mało powiedziane, zaledwie krok od „toleruję”. – Pod wieloma względami jest dość zamknięta w sobie. Zanim poszła na urlop macierzyński, przez tych kilka miesięcy coś wyraźnie nie dawało jej spokoju. Oczywiście, mogło to być zwyczajne zdenerwowanie nadciągającym macierzyństwem, ale... – Ale co? – Simon notował.
– Nie sądzę, żeby chodziło tylko o to. W zasadzie jestem tego pewna. Podczas naszego ostatniego spotkania wyraźnie czułam, że chciałaby mi coś wyznać. – Nagle Briony uśmiechnęła się szeroko. – Całkiem nieźle czytam w myślach. Na przykład pan zastanawia się teraz, jakim cudem taka megiera jak ja może być delikatnym, empatycznym terapeutą. Zgadza się? – Wydawało mi się, że osoby uprawiające ten zawód nie powinny osądzać innych – odparł Simon, powstrzymując się przed położeniem nacisku na ostatnie słowo. Bo jak można zmieniać świat na lepsze, niczego nie osądzając? Nie cierpiał empatii dla miękkich kluch, jaką propagowała większość tych szarlatanów, twierdząc, że wszyscy tak samo zasługują na współczucie i uwagę. Gówno prawda. Simon był święcie przekonany, że całe życie – każdy dzień, każda godzina – to ciągła szarpanina między moralnym zbawieniem a otchłanią. Wtedy Briony go zaskoczyła. – W świecie medycyny i terapii alternatywnej kładzie się nacisk na pozytywne, spokojne emocje. Ale to jedna wielka bzdura. Każdy z nas odczuwa negatywne emocje, każdy z nas kogoś nienawidzi, a kogoś kocha. Nie można dojść do prawdziwego emocjonalnego wyzwolenia, jeśli nie przyjmie się do wiadomości, że świat składa się zarówno ze zła, jak i z dobra. Osobiście
uwielbiam westerny. Lubię patrzeć, jak John Wayne strzela do bandziorów. Simon się uśmiechnął. – Ja też. – Widzi pan, z kolei Alice by się to nie podobało. Prawdę mówiąc, gdybym miała ją skrytykować, powiedziałabym, że jest nieco naiwna. Tak życzliwa i hojna, że dostrzega dobro nawet w ludziach, w których go nie ma. – Takich jak Vivienne? – Miałam na myśli Davida. Jej męża. Alice zawsze mówi o nim jak o kimś głębokim i wrażliwym. Ale jeśli mam być szczera, moim zdaniem facet nie grzeszy intelektem. – Co pani przez to rozumie? – David należy do tych osób, których nie sposób lepiej poznać, choćby nie wiem jak często się z nimi spotykało albo jak długo rozmawiało. Miałam już do czynienia z podobnymi przypadkami zarówno na gruncie towarzyskim, jak i zawodowym. Czasami jest to mechanizm obronny. Takie osoby boją się, że ktoś za bardzo się do nich zbliży, dlatego tworzą wokół siebie mur. A inni są po prostu płytcy jak woda w kałuży – skwitowała. – Nie jestem pewna, do której z tych kategorii należy David, więc ujmę to tak: nie widzę żadnego podobieństwa między człowiekiem, którego
kilkakrotnie spotkałam, a człowiekiem, o którym opowiadała Alice. Choćby najmniejszego. – Briony wzruszyła ramionami. – Czasem przychodziło mi do głowy, że może tak naprawdę jest dwóch Davidów, którzy niepostrzeżenie zamieniają się miejscami. Simon spojrzał na nią ze zdumieniem. – Powiedziałam coś nie tak? Pokręcił głową. Briony bawiła się włosami. – Da mi pan znać, jeśli będzie pan miał jakieś informacje? – Oczywiście. – Ciągle myślę o Florence, biedna kruszynka. Pańskim zdaniem...? – Urwała. Zupełnie jakby już sama chęć zadania pytania podniosła ją na duchu, chociaż nie przychodziło jej do głowy nic, co chciałaby jeszcze wiedzieć. Simon podziękował za jej czas i wyszedł. Dwóch Davidów Fancourtów. I dwoje dzieci. Bez względu na to, co mówiła Charlie, wiedział już, że nic go nie powstrzyma. Przy pierwszej sposobności zajrzy do akt Laury Cryer.
15 NIEDZIELA, 28 WRZEŚNIA 2003
Jemy właśnie kolację, kiedy rozlega się dzwonek telefonu. Witamy ten dźwięk z niewypowiedzianą wdzięcznością. Nagle znów możemy oddychać i się poruszać. Vivienne maszeruje do holu. David i ja nachylamy się w tę samą stronę, żeby jak najszybciej usłyszeć wieści. – Tak. Tak – mówi z werwą Vivienne. – Piątek? Ale... miałam nadzieję, że znajdzie się wcześniejszy termin. Sprawa jest pilna, chyba wyraziłam się jasno. Chętnie zapłacę więcej, jeśli przyjmiecie nas od ręki. Dzisiaj lub jutro. Przez cały ranek wydzwaniała do prywatnych szpitali. Mogłabym się uprzeć, że sama umówię nas na badanie DNA. Potrzebuję jednak wsparcia ze strony Vivienne, a otrzymam je tylko pod warunkiem, że nie będę podważać jej autorytetu. Zastanawiam się, czy wyczuwa, jak bardzo pragnę mieć w niej sprzymierzeńca. – Dobrze. Wygląda na to, że nie mam innego wyjścia – odpowiada chłodnym tonem.
Zaciskam mocno powieki. Piątek. Prawie cały tydzień. Nie wiem, czy tyle wytrzymam. Otwieram oczy i nietknięta cytrynowa beza zaczyna wirować na moim talerzu – wściekle żółta breja zwieńczona ubitą na sztywno białą pianą. Zdołałam wcisnąć w siebie zaledwie kawałek zapiekanki z mięsa i ziemniaków, zanim ściśnięte gardło dało wyraźnie do zrozumienia, że nie powinnam ryzykować z kolejnym kęsem. David zjadł wszystko. Widziałam po Vivienne, że jest zaskoczona. Jadł szybciej niż zwykle, ostentacyjnie zeskrobywał jedzenie z talerza i pakował do ust, by pokazać, że chce mieć ten wspólny rodzinny posiłek czym prędzej z głowy. Odkąd usiedliśmy przy stole, ani razu na siebie nie spojrzeliśmy. Vivienne staje na progu, z założonymi rękami. – Piątek, godzina dziewiąta – oznajmia z rozczarowaniem. – Na wyniki trzeba będzie czekać kolejne dwa dni. – Gdzie? – pytam. – Szpital Duffield w Rawndesley. – Nie potrzebuję żadnych wyników – mamrocze gniewnie David. – Jedno z was będzie się musiało gęsto tłumaczyć – mówi Vivienne. – Może lepiej niech przyzna się od razu i oszczędzi nam męczarni tygodnia oczekiwania. – Patrzy na Davida, potem na mnie. – No? Nie możecie
oboje mówić prawdy. Cisza. – Zdjęcia Florence zostały skasowane z mojego aparatu, zanim poleciałam na Florydę. A to znaczy, że stało się to jeszcze w szpitalu, w dniu narodzin Florence, ponieważ prosto ze szpitala pojechałam na lotnisko. Ktokolwiek to zrobił, wiedział, co się potem wydarzy. Mandy była w szpitalu. I jej chłopak. A Vivienne wcale nie pojechała prosto na lotnisko – najpierw wstąpiła do Waterfront, by odebrać Felixa z lekcji nurkowania. Nie mam odwagi jej o tym przypomnieć. Nie widzę sensu. To dowodzi jedynie, że Vivienne zapomniała o drobnym szczególe, a nie że ja mówię prawdę, że jestem tak samo zdrowa na umyśle jak ona. Zastanawiam się, co w trakcie wizyty w Waterfront zrobiła z aparatem. Czy miała go cały czas przy sobie, w torebce? Zostawiła w szafce? Wiem, że klucz do niej zazwyczaj leży w recepcji, ale na pewno jest jeszcze klucz uniwersalny. Teoretycznie każda osoba z obsługi Waterfront mogłaby się włamać do szafki i grzebać w aparacie. Wiem jednak, co powiedziałaby Vivienne: personel za nią przepada, za nic w świecie nie naruszyliby jej prywatności. Zresztą niemożliwe, żeby mieli z tą sprawą cokolwiek wspólnego. To się wprost nie mieści w głowie. – Alice? David? Zamierzacie coś powiedzieć? – Vivienne oczekuje, że jedno z nas się przyzna. Chcę,
żeby David powiedział, że mam rację, że to dziecko nie jest naszą córką. Buźka. Czy mogę tak ją nazywać? Jakoś przecież muszę. Określenie „to dziecko” sugeruje dystans i łamie mi serce. Zdziwione spojrzenie Felixa pali mnie ponad olbrzymim mahoniowym stołem w jadalni. Nasza czwórka zawsze siada tak samo: Vivienne i David na przeciwległych końcach, oddaleni o kilka metrów, ja i Felix w połowie długości blatu, naprzeciwko siebie. Ze wszystkich pomieszczeń Wiązów najmniej lubię jadalnię. Ściany są tu wyklejone ciemnofioletową tapetą w wypukły wzór, w oknach wiszą granatowe zasłony, a od lśniącej podłogi z ciemnego drewna zimą w trakcie posiłków ciągnie nam po nogach. Na ścianach wiszą oprawione czarno-białe fotografie ukochanych rodziców Vivienne i jej samej w dzieciństwie. Matka to niska, pulchna kobieta o zwieszonych ramionach, ojciec zaś jest wysokim, postawnym mężczyzną o wyłupiastych oczach i gęstych wąsach, które przesłaniają górną wargę. Na żadnym ze zdjęć nie widać, żeby się uśmiechali. Aż trudno mi uwierzyć, że to ci sami kochający, pobłażliwi ludzie, o których Vivienne opowiada z taką serdecznością. Pamiętam, jak raz wspominała, że kupowali jej wszystko w dwóch egzemplarzach. Dzięki temu jej koleżanki mogły się bawić jednym zestawem zabawek podczas wizyt w Wiązach i nic się nie stało, jeśli przypadkiem
coś zniszczyły – duplikaty, „prawdziwe zabawki” Vivienne, były bezpiecznie schowane. – Jak sobie chcecie – rzekła lodowatym tonem. – Wkrótce i tak poznam prawdę. Do diabła z tobą, myślę ze zniecierpliwieniem. To policja musi poznać prawdę, a nie ty. – Jak wygląda plan dnia tego dziecka? – pyta Vivienne. – Czy jest szansa, że pójdzie teraz spać? Plan. Mam ochotę wyć, kiedy słyszę to słowo. Przecież to dziecko! – krzyczę w myślach. Vivienne oczekuje, że nawet niemowlęta będą ściśle przestrzegać wyznaczonego rozkładu zajęć. – O jakim dziecku mowa? – chce wiedzieć David. – Och, przepraszam, chodzi ci o Florence? Ona ma imię. Po raz pierwszy słyszę, jak zwraca się do Vivienne podobnym tonem. Przez większość ciąży żałowałam, że David nie potrafi przeciwstawić się matce. Był równie zaskoczony jak ja, kiedy Vivienne pokazała nam list od szkoły, potwierdzający rezerwację miejsca dla Florence w najmłodszej grupie przedszkolnej, począwszy od stycznia po jej drugich urodzinach. Liczyłam na to, że David powie: „Dziękujemy, ale nie skorzystamy, nie chcemy posyłać Florence na cały dzień do żadnej szkoły ani przedszkola, dopóki nie będzie znacznie starsza”. David jednak milczał. Nie zaprotestował też, kiedy Vivienne się uparła, że sama pokryje wszystkie koszty.
– Nie będę tolerowała grubiaństwa – oświadcza teraz. – Wyjaśnijmy to sobie od razu. Dopóki sprawa nie doczeka się rozwiązania, wszyscy będziemy się zachowywali jak cywilizowani ludzie. Czy wyraziłam się jasno? Davidzie, proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Jak wygląda plan dnia tego dziecka? – Śpi całą noc, ale budzi się dwa razy na karmienie. – Znów jest posłusznym synkiem. – Dzisiaj chciałabym sama nakarmić Buźkę – wypalam nagle. – David zawsze to robi, a ja... ja chcę... – Nie potrafię wykrztusić z siebie tych słów, za wiele mnie kosztują. Chcę robić to, co robią matki. Chcę zamrażać porcje purée z warzyw na tackach, szczotkować każdy nowy ząbek, śpiewać kołysanki, po raz pierwszy usłyszeć słowo „mama”. Odchrząkuję i mówię dalej, patrząc na Vivienne. – Gdziekolwiek przebywa teraz Florence, mam nadzieję, że jakaś kobieta będzie nad nią czuwać, dopóki jej nie odnajdę. Chcę zrobić to samo dla tego dziecka. Skoro nie mogę być matką dla własnej córki, to przynajmniej zajmę się jak najlepiej tym dzieckiem, które mam. – Do oczu napływają mi łzy. – Tak jak ty zajęłaś się mną po śmierci mojej matki. Tak właśnie działa urok Vivienne. Pod jej skrzydłami nawet najcięższe ciosy od losu nie dosięgają człowieka. Kiedy David i ja byliśmy zaręczeni, fotoradar zrobił zdjęcie mojego samochodu przekraczającego dozwoloną prędkość o trzynaście kilometrów na
godzinę. Otrzymałam z policji zawiadomienie o wszczęciu postępowania. Vivienne rozwiązała tę sprawę za pomocą starannie sformułowanego listu, tak samo jak wtedy, gdy wskutek nieporozumienia ze spłatą bank zablokował mi kartę kredytową. „Zostaw to mnie”, mówi Vivienne i zanim człowiek się obejrzy, jego kłopoty znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Widzę po jej minie, że nie tym razem. Vivienne nie stoi po mojej stronie, jeszcze nie, a przynajmniej nie do końca. Z pewnością nie w takim stopniu, w jakim tego potrzebuję. Czuję się odepchnięta, osamotniona. Nawet ze wsparciem Vivienne byłoby mi ciężko. Bez niego nadchodzące dni staną się męczarnią. – Mowy nie ma – warczy David. – Wyrzekłaś się Florence z własnej woli. Nawet nie próbuj się do niej zbliżać. Jego słowa mnie ranią. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego za każdym razem, gdy David jest dla mnie okrutny, gdy przypisuje mi najgorsze możliwe pobudki i nie wierzy w to, co mówię, ja na nowo przeżywam wstrząs. Teraz do mnie dociera, że aż do tej pory żyłam pod kloszem. Podobnie jak wielu innych ludzi, którzy dorastali w przekonaniu, że szczęście i bezpieczeństwo to coś oczywistego, trudno mi uwierzyć w ludzką destruktywność, nieżyczliwość, potworność, kiedy nie widzę tego w wiadomościach albo nie czytam o tym
w gazecie. Stając z nimi twarzą w twarz, w pierwszym odruchu zakładam, że to na pewno nieporozumienie, że istnieje jakieś inne, bardziej niewinne wyjaśnienie. – Mamo, czy Alice jest niegrzeczna? – Felix nie przestaje mi się przyglądać, jakbym była najbardziej tajemniczym i fascynującym obiektem, jaki kiedykolwiek widział. – Skończ swój deser, Felixie, i przebierz się w piżamę. Możesz jeszcze poczytać przez dziesięć minut, potem przyjdę cię otulić na dobranoc. – Przez chwilę gardzę sobą za wdzięczność i ulgę, jakie mnie ogarnęły, dlatego że Vivienne nie powiedziała: „Owszem, Alice jest bardzo niegrzeczna”. – Mama Laura była niegrzeczna, prawda, tatusiu? – Felix odwraca się do Davida, jak gdyby liczył, że ten chętniej mu przytaknie. Zamieram. Felix nigdy dotąd nie wspominał o Laurze, a przynajmniej nie w mojej obecności. David spogląda na Vivienne, również zaskoczony tym pytaniem. – Mama Laura była niegrzeczna i umarła. Czy Alice też umrze? – Nie! – krzyczę. – Felixie, twoja mama nie... ona nie była... – Milknę. Zbyt wiele oczu na mnie patrzy. Czekam, aż jedno z nich powie: „Oczywiście, że Alice nie umrze”. Na próżno. Zamiast tego Vivienne uśmiecha
się do Felixa i mówi: – Koniec końców każde z nas umrze, kochanie. Dobrze o tym wiesz. Felix kiwa głową. Górna warga mu drży. Vivienne uważa, że dzieci wyrastają na silniejszych dorosłych, jeżeli nie ukrywa się przed nimi brutalnej prawdy na temat życia. Tak właśnie wychowali ją rodzice. Nie byli religijni i wpoili córce przekonanie, że niebo i piekło to fikcja wymyślona przez słabe, ułomne jednostki usiłujące uniknąć odpowiedzialności za swoje czyny. Nie istnieją żadne zaświaty, w których ludzie są nagradzani albo karani; każdy z nas musi dążyć do sprawiedliwości na tym świecie, dopóki wciąż żyje. Kiedy Vivienne powiedziała mi to po raz pierwszy, mimowolnie podziwiałam jej filozofię, chociaż moje własne przekonania co do życia po życiu nie są tak jednoznaczne. – Ale ty nie umrzesz jeszcze przez wiele, wiele lat, dopiero jak będziesz bardzo stary – wyjaśnia Felixowi. Uświadamiam sobie, że czekam na podobne pocieszenie. Nie pada ani jedno słowo na mój temat. – No, młody człowieku, już pora na małe chochliki... Felix uśmiecha się, słysząc znajome słowa. – Do łóżka pędzą wnet smyki! – kończy. Gdy Felix wychodzi z jadalni, odzywam się, póki mam jeszcze odwagę:
– Co ty mu nagadałaś o śmierci Laury? Dlaczego sądzi, że była niegrzeczna? Powiedziałaś mu, że umarła, ponieważ zrobiła coś złego? Nie rozumiesz, jakie to okropne, że w ogóle pozwalasz mu tak myśleć? Cokolwiek zrobiła, cokolwiek o niej myślisz, to wciąż jego matka. Vivienne zaciska usta i opiera podbródek na dłoniach. Milczy. Zauważyłam, że w ogóle nie porusza tego tematu. Gdy tylko zaczynam o tym mówić, natychmiast odmawia udziału w rozmowie. Wymyśliłam pewną teorię. Moim zdaniem Vivienne ma Laurze za złe, że umarła. Były zaciekłymi przeciwniczkami, prowadząc między sobą wyrównaną walkę, po czym nagle Laura zginęła z rąk mordercy i cały kraj zaczął jej współczuć. Została wyniesiona do wyższej sfery, zapamiętana na zawsze jako ofiara, skrzywdzona kobieta. Dla Vivienne było to równoznaczne z oszustwem. Zupełnie jakby śmiertelne pchnięcie nożem stanowiło pospolity, łatwy sposób na wzbudzenie współczucia. W rezultacie Laura na zawsze znalazła się poza zasięgiem Vivienne. Teściowa nie mogła z nią dłużej rywalizować, a zatem nie mogła z nią również wygrać, choć tego pragnęła i potrzebowała. Wiedziała, że nigdy nie usłyszy z ust Laury: „Przepraszam, Vivienne. Teraz widzę, że od początku miałaś rację”. Chociaż Laura nigdy, przenigdy nie zdobyła się na podobne wyznanie. – Laura nie żyje. A ty jesteś kłamliwą suką – warczy
na mnie David. Jakbym słyszała chłopaka Mandy. Albo gorzej. Zastanawiam się, co by było, gdybym zadzwoniła do szpitala i zapytała o Mandy. Czy podaliby mi jej nazwisko i adres? – Uspokójcie się obydwoje – mówi Vivienne. – Słyszeliście, co powiedziałam? Pod moim dachem macie odnosić się do siebie uprzejmie. Przy tym stole nie życzę sobie żadnych pyskówek. To nie jest dom komunalny. Odsuwam krzesło i wstaję roztrzęsiona. – Jak możesz w takiej chwili zawracać sobie głowę manierami? Być może Florence już nie żyje! A badanie będzie dopiero w piątek, co oznacza, że do tego czasu policja nie zacznie jej szukać. Czy was to w ogóle nie obchodzi? Tak, będę krzyczeć, jeśli przyjdzie mi na to ochota. Chcę odzyskać moją córkę! Czas ucieka, a ja nic nie mogę zrobić! Z każdym dniem, z każdą godziną... Czy wy tego nie rozumiecie? W oczach Vivienne dostrzegam błysk triumfu. Uwielbia patrzeć, jak ludzie tracą nad sobą panowanie. Jej zdaniem to dowodzi, że są w błędzie, a ona ma rację, dlatego muszą uciekać się do emocjonalnej przesady. – Przepraszam – dodaję pospiesznie. – Wcale na ciebie nie krzyczę. Po prostu... Nie mogę tego w sobie dusić, bo naprawdę oszaleję.
– Lepiej pójdę do Felixa – mówi Vivienne zachrypniętym głosem. – Nie wrócę już na dół. Dobranoc. Kiedy idzie przez korytarz, wsłuchuję się w jej kroki. Wiem, że wciąż słyszy moje słowa: „Być może Florence już nie żyje”. I dobrze. Chcę, żeby była tak samo przerażona jak ja. David w milczeniu wychodzi z jadalni. Teraz, w chwili nieszczęścia, wszyscy kładziemy się wcześniej. Sprzątam pomału ze stołu, dając mu czas, żeby zasnął, zanim pójdę na górę. Po drodze sprawdzam klamki pokojów gościnnych. Zamknięte. Vivienne nigdy nie pozwoliłaby mi spać na dole. To jedna z zasad obowiązujących w jej domu. David z pewnością powiadomiłby matkę, że nie zjawiłam się w naszej sypialni. Wyobrażam sobie, jak Vivienne budzi mnie w środku nocy i oświadcza, że Wiązy to nie hostel. Wolę z nią nie zadzierać. Modlę się, żeby mąż już spał. Nic z tego, leży w łóżku na wznak. Na jego szafce nocnej stoi butelka z mlekiem modyfikowanym. Jestem półżywa ze zmęczenia, ale jeśli jakimś cudem nie zasnę, może pierwsza usłyszę Buźkę, podam jej butelkę i zobaczę, jak światło lampy na stodole rzuca na bok łóżeczka cień jej małej, krągłej główki. Wyobrażam sobie tę chwilę i pragnę, żeby się ziściła. – Czy istnieje jakaś granica, której nie
przekroczysz? – pyta z goryczą David. – Najpierw próbujesz doprowadzić mnie do obłędu, wmawiasz mi, że Florence to nie Florence, a teraz chcesz, żebym przestał ją karmić! Co ja ci takiego zrobiłem, czym sobie zasłużyłem na takie traktowanie? – Wcale nie chcę, żebyś przestał ją karmić. – Zaczynam płakać. – Po prostu też chcę to robić. Nie za każdym razem, tylko od czasu do czasu. – Chociaż twierdzisz, że to nie jest twoja córka. – Instynkt macierzyński nie znika razem z dzieckiem – szlocham. – Och, bardzo dobrze, jakie to przekonujące. Długo nad tym myślałaś? – Davidzie, proszę... – Z kim wczoraj rozmawiałaś przez komórkę? Kiedy wszedłem, zaraz się rozłączyłaś. Wpatruję się w podłogę, przeklinając własną lekkomyślność. Na przyszłość muszę być ostrożniejsza. – Z nikim – szepczę. David się nie odzywa. Wyciągam nocną koszulę spod poduszki i kładę ją przed sobą na łóżku. Z miejsca postanawiam, że tym razem nie będę przebierać się w łazience. David na pewno nie pozwoliłby mi wyjść, nie dam mu tej satysfakcji. Kiedy ze skrępowaniem zaczynam ściągać z siebie ubranie, ostentacyjnie odwraca się, jakby nie mógł znieść mojego widoku.
Sądziłam, że po tym, jak wczoraj pożerał mnie wzrokiem, nie spotka mnie już chyba nic gorszego, ale byłam w błędzie. Wyraz obrzydzenia na jego twarzy sprawia mi ból, z którym nie potrafię się pogodzić. Miałam więcej się z nim nie spierać, ale ni stąd, ni zowąd mówię: – Davidzie, czy mógłbyś choć przez chwilę zastanowić się nad tym, co robisz? Nie wierzę, że w głębi serca naprawdę chcesz być dla mnie okrutny. Chcesz? – Przecież ja nic nie robię. Pilnuję własnego nosa. – Wiem, że jest ci ciężko, że to straszne, ale... przecież ty taki nie jesteś. Nie chcesz taki być. Znam cię. Nie jesteś złym człowiekiem. W sytuacjach skrajnych, kryzysowych ludzie się boją, tracą orientację i wtedy przechodzą do ataku, prześladują innych i stają się podli. Ze strachu. – Zamknij się! – Zaskakuje mnie jego wściekłość. David siada na łóżku. – Nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia. Kłamiesz. Cały ten terapeutyczny bełkot ma tylko ukryć prawdę. Bardzo chętnie mówisz o uczuciach, ale nie o faktach, co? – Davidzie, porozmawiam z tobą, o czym tylko zechcesz. O jakich faktach? – O faktach! Gdyby to naprawdę nie była Florence, dlaczego miałbym uparcie obstawać przy swoim? Sądzisz, że nie chciałbym jej odnaleźć tak samo jak ty?
Czy może sugerujesz, że jestem debilem, który nie odróżnia własnej córki od obcego dziecka? Lepiej dopracuj tę swoją historyjkę, bo nie trzyma się kupy. Co dokładnie twoim zdaniem zaszło w tym domu? Ktoś obcy wszedł tu i zabrał Florence, zostawiając inne dziecko? Niby po co? Po co? A może podejrzewasz, że ja to zrobiłem? Raz jeszcze pytam: po co? Chcę swoją córkę, nie pierwsze lepsze dziecko! Unoszę dłonie, żeby mu przerwać. – Nie wiem! Nie wiem, kto zabrał Florence ani po co, nie wiem, czyje jest to dziecko, rozumiesz? Nie wiem! Nie wiem nawet, co ty wiesz, myślisz ani czemu mówisz to, co mówisz. Tak, to się nie trzyma kupy, bo nie mam pojęcia, co się stało. Czuję, że nie wiem już nic, i to mnie przeraża. Właśnie t e g o nie potrafisz zrozumieć. A ja mogę tylko trzymać się kurczowo tej jednej, jedynej rzeczy, której jestem absolutnie pewna – to dziecko to nie nasza Florence! David odwraca się do mnie plecami. – Cóż. W takim razie nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia. – Nie odwracaj się! – błagam. – Mogłabym ci zadać to samo pytanie. Sugerujesz, że jestem debilką, która nie poznaje własnej córki? Nie odpowiada. Mam ochotę wyć z frustracji, wrzasnąć: „Jeszcze nie skończyłam! Mówię do ciebie!”. Nie wierzę, że David naprawdę jest tak przekonany
o swojej racji, jak twierdzi. Moje słowa na pewno docierają do jego podświadomości; muszę się tego trzymać. Jedno po drugim kładę ubrania na łóżku. Sięgam po koszulę, ale David jest szybszy. Porywa ją i zwija w tobołek. Zaskoczona tym nagłym ruchem wydaję z siebie okrzyk, na co David reaguje śmiechem. Błyskawicznie chwyta porzuconą odzież i podrywa się z łóżka. Ciska ubrania i koszulę do garderoby, po czym zamyka drzwi i przekręca klucz. Teraz patrzy na moje ciało. Czuję, jak jego spojrzenie pełznie po chłodnej skórze. – Wątpię, żebyś się dzisiaj gdzieś wybierała – rzuca drwiąco. – W każdym razie na twoim miejscu bym tego nie robił. Rozważam, jakie mam wyjście. Mogłabym zawołać Vivienne, ale zanim by tutaj dotarła, David pewnie oddałby mi koszulę, a potem udawałby, że wszystko wymyśliłam. Czeka, aż powiem, że muszę skorzystać z łazienki. Ale nie tym razem. Nie wyjdę też nago na korytarz. Dobrze wiem, co by się wtedy stało. David otworzyłby garderobę, odłożył koszulę nocną z powrotem na łóżko i wezwał Vivienne, która zjawiłaby się błyskawicznie. Chce podać w wątpliwość mój zdrowy rozsądek i zachowanie, ale ja mu na pewno w tym nie pomogę. Prędzej nie zmrużę oka przez całą noc, męcząc się z pełnym pęcherzem. Kładę się do łóżka
i podciągam kołdrę pod samą brodę. David robi to samo. Sztywnieję, ale mnie nie dotyka. Czekam, aż zgasi swoją lampkę, żebym mogła płakać skrycie z powodu Florence, z powodu człowieka, którym staje się mój mąż, i bólu – tak, mimo wszystko – jaki on teraz przeżywa. Jego podłość jest skierowana nie tylko we mnie, ale też w niego samego. David wychodzi z założenia, że wszystko albo nic – skoro nie da się naprawić zaistniałej sytuacji, to równie dobrze można ją pogorszyć jak najbardziej i jak najszybciej. Przynajmniej wtedy nie będzie już niczego więcej, czego miałby się bać. Moja matka mawiała, że jak mało kto potrafię wyobrazić sobie cudze cierpienie i wczuć się w nie. Jej zdaniem właśnie dlatego jako nastolatka miałam aż tylu niewłaściwych chłopaków – „pierwszorzędnych baranów”, jak to ujmowała. Rzeczywiście, wystarczy choć raz spojrzeć na świat oczami drugiej osoby i już nie sposób jej przekreślić. Właśnie tak zawsze podchodziłam do życia. Ze współczuciem. Naiwnie zakładałam, że świat odwzajemni się tym samym. Nie mogę wciąż usprawiedliwiać Davida, liczyć, że się zmieni. Jeśli nie przestanie zachowywać się jak mój wróg, będę musiała zacząć go tak traktować. A przecież zawsze powtarzałam swoim niezliczonym pacjentom, żeby nie myśleli w kategoriach dobra i zła, sprzymierzeńców i wrogów. Powinnam im zwrócić
pieniądze. Nie mam pojęcia, o której David jutro wstanie ani kiedy odda mi ubrania. Każe mi błagać? Nie potrafię znieść myśli o tym, co może się stać. Cokolwiek to będzie, muszę przetrwać. Muszę wytrwać do popołudnia, do spotkania z Simonem.
16 5 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 11.10
– No? Czego pani znowu chce? – David Fancourt domagał się wyjaśnień. – Mama już wam wszystko powiedziała. Jeszcze w czwartek wieczorem Alice i Florence były w domu. Poszły spać jak zwykle. W piątek rano nie został po nich ślad. Odnalezienie ich to wasz obowiązek, a tutaj ich nie znajdziecie. Gdyby tu były, nie zgłaszałbym zaginięcia. Więc może z łaski swojej weźmiecie się w końcu do poszukiwań? Siedział wyprostowany jak struna na skraju najmniej wygodnego krzesła w całym pomieszczeniu – wąskiego, drewnianego, z siedziskiem obciągniętym granatowym aksamitem i oparciem bez obicia. Jego gniew był równie namacalny jak zaciśnięta pięść. Charlie współczuła Fancourtowi, nie miała do niego pretensji, że wpadł w furię. Vivienne siedziała na białej kanapie po przeciwległej stronie pokoju. Kobieta starej daty – nie okazywała uczuć przy ludziach. – Naprawdę zamierzamy odnaleźć Alice i Florence – powiedziała Charlie. Po niespełna minucie
przesłuchania instynkt podpowiedział jej, że David Fancourt ma na sumieniu tylko własną gburowatość. Paranoiczne teorie Simona były niedorzeczne. Fancourt dysponował niepodważalnym alibi. Kiedy Laura zginęła, on i Alice przebywali w zatłoczonym londyńskim teatrze. – Zawsze zaczynamy od domu osoby zaginionej, chociaż to jedyne miejsce, w którym z pewnością jej nie ma. Zdaję sobie sprawę, że to może państwa dezorientować. – Nie obchodzi mnie, gdzie zaczniecie, jeśli tylko znajdziecie moją córkę. Charlie zauważyła, że nie wspomniał o Alice. – Niech pan spróbuje się uspokoić. Rozumiem, że to dla pana bardzo przykra sytuacja, zwłaszcza po tym, co spotkało Laurę... – Nie! – Policzki Davida oblały się rumieńcem. – Czuję się doskonale. Czy raczej będę się tak czuł, gdy tylko odnajdziecie Florence. Jestem po prostu wściekły. Najpierw prawie straciłem Felixa, a teraz Alice ukradła mi Florence. Tyle że nikt mi nie wierzy, że to naprawdę j e s t Florence. Nawet... – Wymamrotał coś, zerkając na matkę. – Nigdy nie powiedziałam, że ci nie wierzę – odparła spokojnie Vivienne, unosząc podbródek. Charlie się zastanawiała, czy tak właśnie w podobnej sytuacji zachowałaby się brytyjska królowa. Kojarzyła jak przez mgłę, że podczas śledztwa w sprawie śmierci
Laury Cryer ktoś wspominał, na czym ojciec Vivienne dorobił się swojej fortuny, lecz za nic nie mogła sobie przypomnieć szczegółów. Założył wielką firmę w jakiejś tam branży, plastik czy opakowania. Pomimo swego arystokratycznego sposobu bycia Vivienne Fancourt wcale nie wywodziła się ze starego, bogatego rodu. Zastawiony meblami pokój dzienny wydawał się mniejszy, niż był w rzeczywistości. Stały w nim trzy kanapy, siedem krzeseł, stolik kawowy monstrualnych rozmiarów, dwa duże regały we wnękach po obu stronach kominka oraz mały telewizor na szafce, dziwnie wciśniętej w kąt za fotelem, jak gdyby manifest, że w tym domu telewizja nie stanowi istotnej części życia codziennego. Uwadze Charlie nie umknęło też to, że niemal wszystkie książki na regałach są w twardej oprawie. Dzisiaj przyszła sama. Wczoraj Wiązy odwiedził policyjny zespół, który wywrócił cały dom do góry nogami, metodycznie przeszukując dobytek Alice Fancourt. W kuchni znaleźli jej torebkę i klucze, a na podwórku samochód marki Volvo. Nie licząc tego, co Alice i Florence miały na sobie w chwili zaginięcia, reszta ich ubrań była na miejscu. Uzyskali tę informację od Vivienne, która nie zdradzała przy tym żadnego wahania. Charlie musiała przyznać, że to bardzo zły znak. Lecz najbardziej zaniepokoiło ją co innego.
Vivienne upierała się, że Alice posiada jedynie trzy pary butów. Wszystkie znaleziono w jej garderobie. W czwartek wieczorem, przed snem, Vivienne jak zwykle zamknęła na klucz frontowe i tylne drzwi. Rano Alice i Florence zniknęły, a drzwi wciąż były zamknięte. Nie znaleziono śladów włamania. Vivienne, David i Felix spali spokojnie; nie obudziły ich żadne hałasy ani przepychanki, ani płacz dziecka. Wszystko to wprawiło Charlie w głęboką konsternację. Czy ktoś przekonał Alice, żeby wpuściła go do środka, a potem porwał ją i dziecko? Jeśli tak, musieli wyjść tylnymi drzwiami. Sąsiadujące z nimi okno miało u góry lufcik, który był uchylony. Klucze Alice znaleziono na mieszczącym się poniżej blacie kuchennym. Porywacz wyprowadził po cichu Alice i Florence, zamknął za sobą drzwi, po czym wrzucił klucze do środka przez lufcik. Albo zrobiła to Alice. Czy była na tyle niepoczytalna, może nawet w stanie głębokiej depresji poporodowej, że wyszła z domu, nie zabierając ze sobą żadnych rzeczy, ani swoich, ani córki? Rano Charlie rozmawiała z Simonem. Ciągle powtarzał, że Alice żyje i ma się dobrze. „Znajdę ją”, mówił z taką żarliwą determinacją w głosie i oczach, że Charlie nie mogła na niego patrzeć. – Sierżant Zailer, David i ja udzielimy pani wszelkiej możliwej pomocy – rzekła Vivienne Fancourt. – Ale
dziecko musi się odnaleźć. Rozumie pani? Florence jest... – Urwała, najwyraźniej po to, żeby przyjrzeć się lepiej swojej spódnicy. Kiedy znów podniosła głowę, jej oczy były jasne i przenikliwe. – Przepraszam – wymamrotała. – Nie ma pani pojęcia, w jakim napięciu żyję. Nie dość, że moja ukochana wnuczka zaginęła, to na dodatek nie wiem nawet, czy zaginęła dopiero w zeszły piątek, czy już tydzień wcześniej. Nie wiem, czy widziałam ją tylko raz, czy może... – Zacisnęła usta. – Wciąż słyszę o kobietach, które w przypływie szaleństwa zamordowały swoje dzieci – David wtrącił ze złością. – A pani nie? O kobietach w depresji poporodowej. Duszą je albo wyrzucają przez okno. Co może zrobić Alice? Jak często się zdarza, że taka kobieta wraca z całym i zdrowym dzieckiem? Pani na pewno to wie. – Ukrył twarz w dłoniach. – Alice była niezrównoważona jeszcze przed zaginięciem. Dostała obsesji na punkcie kobiety ze szpitala, z którą zamieniła ledwie dwa zdania... – Panie Fancourt, nie mamy pewności, czy to pańska żona porwała waszą córkę. Nic ze sobą nie zabrała. Musimy wziąć pod uwagę możliwość, że Alice opuściła ten dom wbrew własnej woli. David pokręcił głową. – Uciekła i zabrała ze sobą Florence. – Co miał pan na myśli, mówiąc, że prawie stracił pan Felixa?
Zapadła niezręczna cisza. – Chciał przez to powiedzieć – odezwała się Vivienne – że Laura usiłowała odseparować od nas swojego syna. Pozwalała nam się widywać przez dwie, trzy godziny raz na dwa tygodnie, wyobraża to sobie pani? Pilnowała też, by za każdym razem była przy tym obecna. Nie mogliśmy zbudować właściwych relacji pod tak okropnym nadzorem. Na dodatek nigdy nie pozwalała Felixowi przyjeżdżać do Wiązów ani nie wpuszczała nas do swojego domu. Zawsze spotykaliśmy się na gruncie neutralnym. – Przerwała, żeby nabrać tchu. Jej policzki zabarwiły blade rumieńce. Charlie zmarszczyła brwi. – Przecież w noc śmierci Laury Felix był tutaj, sam na sam z panią. Zajmowała się nim pani. – Owszem. – Vivienne uśmiechnęła się smutno. – To był ten jeden jedyny raz. Rozpaczliwie szukała opiekunki, żeby mogła się urwać na jakąś imprezę w nocnym klubie. – Ton Vivienne wyraźnie sugerował, że jej noga nigdy nie postała i nie postanie w podobnym przybytku. Simon wymówił słowo „klub” w podobny sposób, chociaż regularnie odwiedzał służbowo obskurne, skąpane w świetle stroboskopów lokale nocne Spilling i Rawndesley. – Przez blisko trzy lata wspólnie z Davidem godziliśmy się na zasady wyznaczone przez Laurę – ciągnęła Vivienne. – Liczyliśmy, że jeśli będziemy przestrzegać jej... potwornego reżimu,
w końcu pozwoli nam na nieco częstsze kontakty z Felixem. Obawiam się jednak, że żyliśmy złudzeniami. Nie zamierzała zmienić ani zdania, ani zasad. Byliśmy już tak zdesperowani, że zaczęliśmy rozważać, czyby nie zwrócić się z tym kłopotem do prawnika, gdy... gdy nagle została zamordowana. – I David został jedynym rodzicem – dokończyła Charlie. Poczuła, jak jej pewność nieco blednie. Wyobraziła sobie Darryla Beera, jak stoi w ogrodach Wiązów z kuchennym nożem ukrytym gdzieś w ubraniu, i po raz pierwszy ta wizja wydała jej się mało prawdopodobna. Po co miałby przychodzić tu uzbrojony w kuchenny nóż, skoro zamierzał jedynie wybadać teren z myślą o planowanym włamaniu? Po śmierci żony David mógł ożenić się z nową narzeczoną i sprawować wyłączną władzę rodzicielską, mając pod ręką matkę, która chętnie wzięła na siebie większość opieki nad Felixem. Układ dogodny dla Davida i Vivienne, dogodny również dla Alice, uznała Charlie. Szalonej Alice. Może nieszczęście narzeczonego, całkowicie pochłoniętego myślami o odebranym mu synu, kładło się cieniem na ich zaręczynach? Na jednej z półek za plecami Davida stało zdjęcie z jego drugiego ślubu. Alice w kremowej sukience i diademie uśmiechała się promiennie do męża. Jasne włosy miała krótsze, do podbródka, i na tę okazję
skręcone w loki. W zeszłym tygodniu, kiedy Charlie ją poznała, były proste. David, wyższy od żony, uśmiechał się do niej z dumą. Atrakcyjna para, pomyślała Charlie, próbując zignorować ukłucie zazdrości. Dlaczego ta kobieta, już zamężna i kochana, zasłużyła na zainteresowanie Simona bardziej niż ona? To niesprawiedliwe. Odkąd Simon odtrącił ją brutalnie podczas imprezy z okazji czterdziestych urodzin Sellersa, Charlie niemal panicznie obawiała się jakiegokolwiek upokorzenia, dlatego często była niepotrzebnie oschła i agresywna. Miała dość oleju w głowie, żeby zdawać sobie z tego sprawę, za mało jednak, by wiedzieć, jak sobie z tym problemem poradzić. Rok po tym zajściu wciąż się nie otrząsnęła. Nic ani wcześniej, ani potem nie zraniło jej psyche i ego tak mocno jak to, co zrobił Simon. Co grosza, doskonale wiedziała, że czuł się paskudnie z tego powodu i szczerze żałował. Świadomość, że nie zrobił tego z rozmysłem ani złośliwie, jedynie potęgowała ból. Charlie wciąż miała o Simonie jak najlepsze zdanie. Na litość boską, przecież wciąż go kochała. A skoro z nim wszystko było w porządku, to z nią musiało być coś nie tak. Raz za razem wracała myślami do tamtego wieczoru. Z początku Simon reagował entuzjastycznie. „To nie będzie przelotna przygoda, tylko związek na długi czas”, szepnął jej do ucha, kiedy szli do gościnnego
pokoju. Nie, wtedy jeszcze jej pragnął. Charlie doskonale potrafiła określić, kiedy w Simonie zaszła zmiana – na tyle radykalna, że zepchnął ją z kolan na podłogę i wybiegł z pokoju jak oparzony. Zapewne nie zdawał sobie wówczas sprawy – może nawet do tej pory żył w nieświadomości – że w tym pośpiechu zostawił otwarte na oścież drzwi. Kilka osób, między innymi żona Sellersa, Stacey, zajrzało do środka, kiedy Charlie w pośpiechu zbierała ubrania. Nikomu o tym nie opowiedziała, nawet swojej siostrze Olivii. Wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła. Na samo wspomnienie szczegółów, choćby w zaciszu własnego umysłu, przeżywała katusze. A najgorsze w tej całej katastrofie (Charlie nie uważała tego określenia za przesadne – idealnie oddawało istotę sprawy) było to, że nie dopuszczała żadnych poprawek. Stała się. Już na zawsze. I nigdy się nie odstanie, chociaż Charlie ze wszystkich sił próbowała wymazać ją z pamięci. W ciągu minionego roku uprawiała niezobowiązujący seks średnio z jednym mężczyzną miesięcznie. Żaden z nich nie uciekł, Charlie widziała jednak, że w niczym jej to nie pomaga. Wciąż czuła się nieatrakcyjna, a teraz na dodatek łatwa. Nie potrafiła jednak odpuścić. Następnym razem na pewno się uda. Kolejny facet zatrze wspomnienie o Simonie. Ze wszystkich nieodpowiednich ludzi, w których mogłam się zakochać, musiałam wybrać właśnie tego,
myślała. Chociaż trudno było mówić o świadomym wyborze. Simon w niczym nie przypominał mężczyzn, których dotąd znała. Nie potrafiłaby okłamywać samej siebie, udawać, że jest jednym z wielu. Kto inny, tak jak sam raz przyznał, tęskniłby za czasami, kiedy jako katolikowi groziłby mu stos? „Chcesz spłonąć na stosie?”, zapytała przekonana, że Simon na pewno się zgrywa. „Nie, oczywiście, że nie – odparł. – Ale w tamtych czasach wiara coś znaczyła. Stanowiła zagrożenie. Chcę tylko powiedzieć, że myśli i idee powinny mieć znaczenie. Ludzie powinni się ich bać, powinni być gotowi oddawać życie za sprawę. Teraz nikt już się tym nie przejmuje”. Charlie musiała wtedy zdusić w sobie pragnienie, by mu powiedzieć, jak wiele dla niej znaczy. – Gdy Laura zginęła, poczułam ulgę – Vivienne przerwała milczenie, skutecznie przykuwając uwagę Charlie. – Nie radość, rozumie pani, tylko ulgę. Sen się ziścił, Felix zamieszkał z nami. Może to bezduszne z mojej strony, trudno. Chociaż... – Tak? – Jakiś czas po śmierci Laury uświadomiłam sobie, że nigdy jej nie zapytałam wprost, d l a c z e g o z takim zapamiętaniem starała się odciąć mnie od Felixa. Teraz już się tego nie dowiem. Z pewnością nie myślała, że go skrzywdzę. Kocham go nad życie. – Zmarszczyła brwi, spoglądając na swoje dłonie. Skrzywiła się, jak gdyby
próbowała zdusić w sobie jakieś słowa, lecz one i tak padły. – Każdego dnia żałuję, że o to nie zapytałam. Na swój sposób to zabawne, że równie trudno znieść utratę wroga, jak i ukochanej osoby. Człowiek zostaje sam z silnymi emocjami, które towarzyszyły mu od zawsze, tyle że nie może ich już do nikogo odnieść. Czuje się wtedy... chyba na swój sposób oszukany. – Podejrzewam, że z początku nie dostrzegą państwo żadnego związku z tą sprawą – zaczęła ostrożnie Charlie – ale jeden z wątków śledztwa wydaje się godny uwagi... – Tak? – Odkąd rozpoczęło się przesłuchanie, w oczach Davida Fancourta po raz pierwszy błysnęła nadzieja. – Alice rozmawiała z funkcjonariuszem Waterhouse’em na temat pańskiego ojca. Wiem, że nie utrzymujecie kontaktu, ale... – Co takiego? – Jego twarz wykrzywiło obrzydzenie. – Rozmawiała z n i m o?... Vivienne ściągnęła usta. Wyglądała na rozgniewaną. – Dlaczego Alice miałaby interesować się Richardem? – Nie wiem. Jakieś pomysły? – Żadnego. W ogóle mi o tym nie wspominała. – W jej głosie słuchać było irytację. Charlie odniosła wrażenie, że Vivienne nie zalicza się do kobiet, które
przyjmują ze spokojem to, że ktoś usuwa je poza nawias. – Wie pani, jak moglibyśmy skontaktować się z Richardem Fancourtem? – Nie. Przykro mi. Nie wspominam tego człowieka zbyt dobrze i wolałabym o nim nie rozmawiać. Charlie pokiwała głową. Dumna Vivienne nie życzyła sobie, by przypominano jej o życiowych porażkach. Sama miała podobny stosunek do większości mężczyzn, z którymi była związana – do Dave’a Beadmana, sierżanta z wydziału do spraw nieletnich, który po tym, jak pękła prezerwatywa, stwierdził: „Nie martw się, wiem, gdzie znaleźć klinikę aborcyjną. Dla mnie to nie pierwszyzna!”. A wcześniej do księgowego Kevina Mackiego, który, jak to sam ujął, „nie przepadał za całowaniem”. Charlie nigdy nie ufała ludziom kumplującym się ze swoimi dawnymi partnerami. Uważała, że to nienaturalne, wręcz chore, tolerować w swoim życiu letnie, rozwodnione resztki czegoś, co kiedyś było miłością lub pożądaniem, zachowywać wyrzucone na brzeg wraku romansu i nazywać przyjaźnią. Simon to co innego. Nie jest moim dawnym facetem, tylko niedoszłym, pomyślała ze smutkiem, a przez to jeszcze trudniej było jej go przeboleć. Nieudane związki. Kładły się cieniem na wszystkim, co przychodziło po nich, niczym katastrofy radioaktywne. Zatruwały przyszłość. To z kolei
przypomniało Charlie o czymś, czym jeszcze się nie zajęła, a co mogło, pośrednio lub bezpośrednio, wyjaśnić zniknięcie Alice. – Dlaczego rozstał się pan z Laurą Cryer? – zapytała Davida Fancourta.
17 PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA 2003
– Od samego początku nazywał ją Panną Mrugalską. To coś więcej niż zwykłe przezwisko. Ona była... jest... Panną Mrugalską. Ale na to dziecko David mówi Buźka. On wie, że to nie jest Florence. Słyszałam, jak mówił o sobie „ja”, kiedy siedział u niej w nocy i nie wiedział, że stoję pod drzwiami. Gdyby zwracał się do Florence, powiedziały „tata”. Wiem, że bez tej maniakalnej paplaniny sprawiałabym wrażenie bardziej racjonalnej, ale długo czekałam, żeby to z siebie wyrzucić. Nie potrafię zahamować potoku słów. Siedzimy w Chompers. Podczas gdy ja opowiadam o Davidzie, Simon przypatruje mi się z zakłopotaniem ponad wypolerowanym drewnianym stołem. Jest podenerwowany. Sunie palcem wskazującym wzdłuż słojów. Wokół zgiełk – muzyka, śmiechy, rozmowy – lecz ja słyszę tylko milczenie, jakie zapadło po moich słowach. Milczenie Simona. Włosy ma czyste, świeżo uczesane. Dżinsowa koszula i czarne spodnie wyglądają
na nowe, chociaż nie pasują zbyt dobrze ani do siebie nawzajem, ani do brązowych butów. Nie wiem, dlaczego ten zestaw nie gra, ale gdy zobaczyłam Simona, od razu pomyślałam: David prędzej by umarł, niż się tak ubrał. Jego kiepski gust jest ujmujący, niemal dodaje mi otuchy. – Obawiam się, że to niczego nie dowodzi – Simon odzywa się po dłuższej chwili przepraszającym tonem. – Wielu rodziców nadaje swoim dzieciom więcej przezwisk albo zastępuje jedno drugim. To, że twój mąż użył pierwszej osoby, również jest normalne. Może zazwyczaj mówi o sobie per tata, a od czasu do czasu przechodzi na „ja”. – Nie wiem, jak mam cię jeszcze przekonać, skoro moje słowa nie wystarczą. Jestem odrętwiała z rozpaczy. Simon nie jest po mojej stronie. Nie mogę na nim polegać. Rozważam, czy nie opowiedzieć mu o tym, co spotkało mnie dziś rano po długiej, nieprzespanej nocy. Musiałam błagać o ubranie, o pozwolenie, żeby wyjść do łazienki. W końcu David otworzył garderobę i wybrał mi sukienkę – dopasowane, zielone paskudztwo, w którym nie chodziłam już od lat – chociaż dobrze wiedział, że jest na mnie za mała. „Trzeba było tak nie tyć w ciąży”, stwierdził. Musiałam skorzystać z łazienki. Nie miałam czasu, żeby się z nim wykłócać, więc wcisnęłam się
w sukienkę. Wtedy poczułam jeszcze większe parcie na pęcherz. W każdej chwili mogłam stracić nad nim panowanie i David doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zaśmiał się, widząc moją bezradność. „Całe szczęście, że nie rodziłaś siłami natury – rzucił. – Wtedy mięśnie macicy raczej nie sprostałyby zadaniu, co?”. Wreszcie ustąpił i wypuścił mnie z sypialni. Dobiegłam do łazienki w samą porę. Nie potrafię zwierzyć się Simonowi z drobnych tortur Davida. Nie jestem jeszcze gotowa podzielić się z nim swoimi upokorzeniami tylko po to, by w odpowiedzi usłyszeć, że okrucieństwo Davida wcale nie dowodzi, że Buźka to nie Florence. Wciąż mam na sobie tę paskudną zieloną sukienkę. David nie oddał mi klucza do garderoby, dlatego nie mogłam się przebrać. Vivienne by mi nie uwierzyła, gdybym się poskarżyła. Uwierzyłaby Davidowi, który oznajmiłby, że sama zamknęłam garderobę, a potem zgubiłam klucz. Że mi odbija. Wstydzę się, że tak ubrana siedzę między ludźmi. Simon z pewnością słuchałby mnie uważniej, gdybym miała na sobie odpowiednio dobrany strój. Ale nie mam, a Simon wierzy Davidowi. – Sam nie wiem, co myśleć – mówi. – Nigdy wcześniej nie znałem kogoś takiego jak ty. Jego twarz wygląda trochę inaczej. Zapomniałam na przykład, jak szeroką ma żuchwę, na dodatek
z krzywymi zębami, z których część wysuwa się przed szereg. Pamiętam złamany nos, ale już nie fakturę cery, rozszerzone pory czy chropowatą, szorstką skórę wokół ust. Sprawia wrażenie starszego, oschłego. Pytam, co przez to rozumie. – Wszystko mi mówi, żebym ci nie wierzył... – Masz na myśli sierżant Zailer – wtrącam z goryczą. Nie mogę zapomnieć, jak bezlitośnie obeszła się ze mną na komisariacie. – Nie tylko. Wszystko. Chcesz nas przekonać, że ktoś obcy wszedł do waszego domu, kiedy twój mąż i córka spali, po czym zamienił jedno dziecko na drugie, i to tak, że twój mąż niczego nie usłyszał. Ale po co miałby to robić? – Nigdy nie mówiłam, że to był ktoś obcy! – W takim razie twój mąż maczał w tym palce. A potem celowo zniszczył wszystkie zdjęcia Florence, żeby nikt mu niczego nie udowodnił. Pytam raz jeszcze – po co? Już mu przecież mówiłam, że nie wiem. Owszem, odpowiedź na jego pytanie nie nasuwa się sama, ale to przecież wcale nie znaczy, że nie istnieje. Tłumaczenie czegoś tak oczywistego rzekomo inteligentnemu człowiekowi, który sam powinien to wiedzieć, doprowadza mnie do głębokiej frustracji, aż mam ochotę wrzeszczeć.
– Nikt nie zgłaszał ostatnio zaginięcia dziecka, a ty przechodziłaś depresję. Przepraszam – dodał, słysząc moje oburzone sapnięcie. – Wiem, że straciłaś wtedy rodziców, nie zmienia to jednak faktu, że w oczach policji jesteś osobą z historią. Najprościej wytłumaczyć to tym, że cierpisz na jakieś... – Urojenia wywołane urazem psychicznym? – dokończyłam za niego. – Ale ty tak nie uważasz, prawda? Mimo że bardzo starasz się w to uwierzyć. Dlatego tutaj przyszedłeś. – Może jeśli powiem mu, co myśli, naprawdę zacznie tak myśleć. Spróbuję każdej metody. – Nie przyszedłbym, gdyby chodziło o inną sprawę tego rodzaju. – Widzę ból na jego twarzy, jak gdyby Simon zawiódł się na sobie. – Więc czemu to zrobiłeś? – dopytuję zniecierpliwiona. Bardziej interesują go własne intencje niż bezpieczeństwo moje czy Florence. – Instynkt mi podpowiada, że wbrew faktom/ustaleniom powinienem ci ufać – mówi cicho, odwracając wzrok. – Tylko co to znaczy? Jedno chyba przeczy drugiemu, prawda? Głowa mi od tego pęka, szczerze mówiąc. – Spogląda na mnie, jakby oczekiwał zachęty. Nareszcie promyk nadziei. Może zdołam go przekonać, żeby mi pomógł, bez względu na to, co mówi ta wredna sierżant Zailer.
– To jak ze mną i homeopatią – odpowiadam, siląc się na spokojny ton. – Znam teorie, na których jest oparta, i każda z nich brzmi jak stek bzdur. Tylko idiota uwierzyłby, że coś tak dziwacznego naprawdę może działać. A jednak działa. Wielokrotnie widziałam to na własne oczy. Mam do homeopatii bezgraniczne zaufanie, chociaż tak na zdrowy rozum w ogóle nie powinnam w nią wierzyć. – Byłem raz u homeopaty. Pierwszy i ostatni. – Simon przyglądał się paznokciom swojej lewej dłoni. Nic mnie to nie obchodzi, krzyczę w myślach. Tu nie chodzi o ciebie! Zamiast tego odpowiadam: – Nie każdy jest fanem tej metody. Zdarza się, że leki z początku nasilają objawy, co budzi niepokój. No i są jeszcze homeopaci amatorzy, którzy przepisują złe środki albo nie słuchają pacjenta. – Och, Dennis słuchał uważnie. To nie w nim tkwił problem, tylko we mnie. Bałem się z nim rozmawiać. Koniec końców stchórzyłem, nie powiedziałem mu nawet, po co w ogóle przyszedłem. – Simon błyskawicznie przechodzi do konkluzji. – Straciłem tylko czas i czterdzieści funciaków. Rozumiem, że mam nie zadawać więcej pytań. Na swój sposób Simon próbuje mi się zwierzyć, ale dalej się nie posunie. Dobrze. Im szybciej się przymknie, tym szybciej wrócimy do Florence. Już chcę zapytać, czy
zrobi w końcu coś, żeby mi pomóc, kiedy zmienia temat: – Lubisz swoją pracę? A kogo obchodzi moja durna praca? – Kiedyś lubiłam. I to bardzo. – Co się stało? – Przechodzę przez to. – Wykonuję dłońmi ogarniający wszystko gest. – Straciłam Florence. Nie patrzę już na ludzi z tym samym niezachwianym optymizmem co kiedyś. Obawiam się, że stałam się zbyt cyniczna. – Moim zdaniem wcale nie jesteś cyniczna. Mogłabyś pomóc wielu ludziom. Te słowa, podobnie jak i wiele innych, które padły z jego ust, nagle wydają mi się dziwne. Mówi, jakby dobrze mnie znał, chociaż spotykamy się dopiero trzeci raz. Nie chcę pomagać obcym ludziom. Już nie. Chcę, żeby Simon pomógł mnie i Florence. Może „cyniczna” to złe określenie. Może stałam się samolubna. I właśnie straciłam resztki cierpliwości. – Zamierzasz szukać mojej córki czy nie? – Słowa wymsknęły mi się i zabrzmiały bardziej oskarżycielsko, niż chciałam. – Już ci tłumaczyłem... – Chciałam dziś zabrać ze sobą Buźkę. Wspominałam o tym? Nie dostałam pozwolenia. – Jestem zbyt
zmęczona, żeby zapanować nad żalem, który się ze mnie wylewa. Czuję, jakby napięte nerwy grzechotały mi pod skórą. – Uspokój się, Alice... – Gdyby David i Florence naprawdę wierzyli, że Buźka to Florence, chcieliby, żebym spędzała z nią czas, nie sądzisz? Uznaliby to za dobry znak, że chcę ją zabrać ze sobą. Cóż, nie uznali! Zabronili mi. Rozczarowanie było tak dojmujące, tak przeszywające, że nie potrafiłam go pohamować. Tak bardzo pragnęłam pobyć z Buźką sam na sam. Wyobrażałam sobie, jak montuję jej fotelik do volvo i odjeżdżam, a w bagażniku leży torba z pieluszkami, wilgotnymi chusteczkami, mlekiem modyfikowanym i zapasowym pajacykiem. Buźka pewnie spałaby w samochodzie. Małe dzieci zwykle tak robią. Od czasu do czasu przestawiałabym wsteczne lusterko, żeby rzucić okiem na jej twarz – cieniutkie, perłowe powieki, rozchylone usta. – Vivienne stwierdziła, że próbuję zastąpić Florence Buźką – szlocham. – Jej zdaniem nie powinnam się do niej zbytnio przywiązywać. Powiedziała, że nie wypuści mnie z Buźką z domu, bo to za duże ryzyko. Jakbym mogła skrzywdzić bezbronne dziecko! – Alice, spróbuj się uspokoić, spojrzeć na to z dystansu – mówi Simon, klepiąc mnie po ramieniu. Vivienne powiedziała niemal dokładnie to samo.
Wszyscy zachowują się tak rozsądnie. Wszyscy z wyjątkiem mnie. „Postaw się na moim miejscu – rzekła Vivienne. – Ty mówisz jedno, David drugie. M u s z ę brać pod uwagę, że możesz kłamać, Alice. Albo że... nie czujesz się najlepiej. Nie patrz na mnie z taką urazą – z pewnością rozumiesz, że trudno mi odrzucić taką hipotezę. Jak mogłabym pozwolić, żebyś zabrała gdzieś to dziecko? Dobrze wiesz z własnego doświadczenia, że nawet najmniejsza obawa potrafi urosnąć do niebotycznych rozmiarów. Zamartwiałabym się na śmierć, gdybym spuściła Buźkę z oka”. – Skoro to moja córka, to powinnam zabierać ją wszędzie, gdzie mi się żywnie podoba! – krzyczę na Simona. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy odwracają się teraz w naszą stronę, ale mam to w nosie. – Nie sądzisz? Powinnam? – Kiedy się trochę uspokoisz, wtedy na pewno... – Wtedy mi pozwolą? Nie! A bez ich pozwolenia nigdzie jej nie zabiorę. Obezwładniliby mnie bez trudu. Nawet Vivienne jest silniejsza ode mnie dzięki maszynerii w tym przeklętym, przeklętym... miejscu! – Macham rękami. Nienawidzę wszystkiego i wszystkich. – Każda decyzja musi należeć do niej. Kupiła łóżeczko i niemal wszystkie ubrania Florence. Zarezerwowała dla Florence miejsce w przedszkolu, nie pytając mnie nawet o zdanie!
– Ale... przecież to absurd. Tak wcześnie? – Och tak! Zrobiła to, kiedy byłam w ciąży. Nie traciła czasu! Dziecko trzeba wpisać na listę, jeszcze zanim przyjdzie na świat, inaczej nie ma szans się dostać do przedszkola. A na miejsce czeka się pięć lat, o czym Vivienne c i ą g l e mi przypomina. O, ja głupia, wydawało mi się, że Florence będzie sobie... tak po prostu żyć, bez żadnych oczekiwań, którym musiałaby... sprostać! – Spróbuj się uspokoić. – Simon kaszle. – David chyba... chyba cię nie bije ani nic z tych rzeczy? – Nie! Czy ty mnie w ogóle słuchałeś? David nigdy nie podniósłby na mnie ręki. Prawie to powiedziałam. Ale wtedy dotarło do mnie, że tak naprawdę nie wiem, do czego jest zdolny. On chyba też nie wie. W niczym nie przypomina Vivienne, której poglądy i czyny, czy się ktoś z nimi zgadza, czy nie, zawsze mają racjonalne podstawy. Teściowa wprowadza zasady, gwarancje. Konsekwencję. Jest niczym dyktator stojący na czele państwa albo mafijny boss. Jeśli ją kochasz i posłusznie wykonujesz jej polecenia, możesz liczyć na każdy przywilej, jaki tylko sobie wyobrazisz. David nie panuje nad emocjami, które go zalewają, przez co wybucha. Uświadamiam sobie, że nawet to jego zamknięcie się w sobie po śmierci Laury było formą ataku. – Nie chcę rozmawiać o Davidzie.
Simon znowu klepie mnie po ramieniu. Po raz pierwszy jestem mu wdzięczna za ten gest. Ale to już mi nie wystarczy. Potrzebuję prawdziwej pomocy. – Charlie... Sierżant Zailer mówiła mi, co spotkało jego pierwszą żonę. Tak bardzo zaskoczył mnie tym komentarzem, że rozlałam wodę. – Co się stało? Przepraszam, jeśli... – Nie, nie, w porządku. Po prostu nie spodziewałam się, że o tym wspomnisz. Ja... przepraszam, czy możemy zmienić temat? – Dobrze się czujesz? – Trochę mi słabo. Nie zamierzam wdawać się w rozmowy o Laurze, najpierw musiałabym się przygotować, zastanowić, co w zasadzie chcę powiedzieć. Nie mam żadnych złudzeń. Wszystko, co powiem, Simon powtórzy sierżant Zailer. W końcu chodzi o morderstwo. A moje dobro nie leży sierżant Zailer na sercu, jestem co do tego święcie przekonana. – Chcesz jeszcze wody? Może poczujesz się lepiej na świeżym powietrzu? Mam nadzieję, że nie byłem zbyt bezpośredni. – Nie, już dobrze. Naprawdę. Powinnam się zbierać. Dzwoni jego komórka. Kiedy Simon wyciąga ją z kieszeni, zaczynam się zastanawiać, dlaczego moja
uparcie milczy. To dziwne, że Vivienne nie sprawdza, czy wszystko ze mną w porządku. Wychodząc z domu, byłam przecież roztrzęsiona. Simon rozmawia z kimś, kto najwyraźniej naciska na spotkanie w najbliższą niedzielę, a ja w tym czasie sięgam do torebki po telefon. Nie ma go tam. Wywracam torebkę do góry nogami, wysypując całą zawartość na stół. Serce mi wali. Telefon zniknął. Ktoś go zabrał. Skonfiskował. Wstaję i zaczynam zgarniać rzeczy z powrotem do torebki. Kilka razy upuszczam klucze na podłogę, przez co płaczę jeszcze bardziej. Nic już nie widzę przez łzy. Opadam z powrotem na krzesło. Simon rzuca do słuchawki, że musi kończyć. – Daj, ja to zrobię – mówi i zaczyna chować moje rzeczy. Jestem za bardzo roztrzęsiona, żeby mu podziękować. Ludzie się na nas gapią. – Jeszcze rano miałam telefon w torebce. David go zabrał! – Może zostawiłaś go... – Nie! Nigdzie go nie zostawiałam! Co jeszcze musi się stać, żebyś w końcu mi pomógł? Co takiego musi mnie spotkać? Będziesz czekał, aż zginę jak Laura? Chwytam torebkę i biegnę do drzwi, po drodze trącając kilka stolików. W końcu wypadam na ulicę. Nie przestaję biec. Nie mam pojęcia, dokąd zmierzam.
18 6 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 9.05
Simon miał problem z Colinem Sellersem. Cały wydział kryminalny wiedział, że Sellers, mąż Stacey i ojciec dwójki małych dzieci, od trzech lat romansuje z niejaką Suki. Tak brzmiał jej pseudonim sceniczny. W rzeczywistości nazywała się Suzannah Kitson. Sellers bardzo chętnie opowiadał kolegom o swojej kochance, nie szczędząc przy tym szczegółów. Stąd Simon wiedział, że Suki jest piosenkarką i śpiewa w lokalnych restauracjach, a czasem na statkach rejsowych. Miała dopiero dwadzieścia trzy lata i wciąż mieszkała z rodzicami. Sellers zawsze wpadał w podły nastrój, kiedy, jak to określał, Suki ruszała w rejs. Simon nie wiedział, jakie to uczucie być żonatym, dzień za dniem, rok za rokiem kłaść się spać, a potem budzić u boku tej samej osoby. Być może człowiek z czasem zaczynał się nudzić, a zakochanie się w kimś innym było uśmiechem losu. Rozumiał to. Za to z trudem znosił Sellersa, który przechwalał się na lewo i prawo, czego to on nie robił z Suki.
„Tylko ani słowa smoczycy”, dodawał pod koniec każdej sprośnej anegdoty, pamiętając, że koledzy od czasu do czasu widują jego żonę na rozmaitych imprezach. Może wcale go nie obchodziło, że Stacey się o wszystkim dowie. Simon nie dostrzegał w nim najmniejszego śladu miłości, poczucia winy, cierpienia – żadnych głębszych emocji. Zapytał raz Charlie: – Myślisz, że Sellers kocha tę swoją kochanicę? Aż ryknęła śmiechem. – Kochanicę? Z którego stulecia ty się urwałeś? – A ty jak byś ją nazwała? – Nie wiem. Dupą na boku? Koleżanką do spraw erotycznych? Nie, nie sądzę, żeby ją kochał. Myślę, że na nią leci. Poza tym dziewczyna jest piosenkarką, a to już robi konkretne wrażenie. Sellers to ten typ faceta, który potrzebuje laski trofeum. Idę o zakład, że ma małego fiuta. I nie słuchaj, co gadają kobiety, rozmiar ma znaczenie! Przysłuchując się, jak Sellers zdaje Proustowi relację z tego, co razem z Gibbsem zrobili w sprawie Alice i Florence Fancourt, Simon nie przestawał myśleć o rozmiarach jego członka. Przecież gdyby Charlie miała rację, Sellers nie odważyłby się tak często o nim wspominać.
„Kapitan Erekcja przybywa na ratunek!”, mówił, ilekroć natknął się na atrakcyjną kobietę. Jednak tego ranka, pod czujnym okiem komisarza, zachowywał się wzorowo. Komisarz słuchał go z uwagą, od czasu do czasu pociągając łyk z kubka. Sellers mówił poważnym tonem człowieka, który przysiągł czystość i abstynencję. Efekt Bałwana – silniejszy niż sto zimnych pryszniców. – Nagrania z miejskiego monitoringu nic nam nie dały. To samo przeszukanie Wiązów. Sprawdziliśmy notes z adresami Alice Fancourt, większość to starzy znajomi z Londynu. Rozmawialiśmy ze wszystkimi, nikt nic nie wie. W jej telefonie też nic nie znaleźliśmy, to samo z komputerem domowym i tym w pracy. Żadnych tropów. Nie udało nam się jeszcze odnaleźć ojca Davida Fancourta, ale pracujemy nad tym. Nie rozpłynął się przecież w powietrzu. Sellers błyskawicznie składał raport, a Proust mrugał i marszczył czoło. Nie ufał ludziom, którzy mówią zbyt szybko. Sellers nie przemawiał pomału, z rozmysłem, dlatego Proust obawiał się, że funkcjonariusz odwalił swoją robotę byle jak. W rzeczywistości Sellers był dość skrupulatnym, a przy tym wyjątkowo dynamicznym śledczym. Zwyczajnie brakowało mu cierpliwości, żeby opisywać swoje działania krok po kroku. Zamiast tego wolał przejść od razu do wniosków. Simon wiedział, że Charlie często musiała potem pokazywać Proustowi
notes Sellersa na dowód, że jej podwładny nie chodzi na skróty. Simon usiłował skupić się na zebraniu zespołu, na srogiej twarzy Prousta, na mdlących kolorach ścian i wykładzin w pomieszczeniu, na własnych butach – na czymkolwiek, byle nie na dużym zdjęciu Alice przypiętym do tablicy, która stała naprzeciwko. Bezskutecznie. Chociaż nie patrzył w tamtą stronę, wciąż miał je przed oczami. Włosy Alice były związane w kucyk. Z lekko przechyloną głową uśmiechała się do aparatu. Simon uważał, że jest przepiękna. To znaczy, nie chodziło wcale o jej urodę, tylko o charakter, który odczytywał z jej spojrzenia. O duszę. Poczerwieniał, zawstydzony własnymi myślami. Czasem miał wrażenie, jakby na każdym kroku towarzyszyła mu świadomość Alice. Bał się, że kiedy kobieta się odnajdzie, wtedy okaże się, jak bardzo się co do niej pomylił. Za bardzo się przyzwyczaił, że jej nie ma, traktował tę nieobecność jako część jej charakteru. Popieprzona sprawa, wiedział o tym. Musiał znaleźć Alice, zanim będzie za późno. On, nikt inny. Nie zniósłby, gdyby to Sellers ją namierzył, gdyby decydujący trop wypłynął w trakcie przesłuchania prowadzonego przez Gibbsa. To musiał być Simon. – Chcesz coś dodać, Waterhouse? – starannie modulowany głos Prousta wyrwał go z zadumy. Simon opowiedział o swoich przesłuchaniach
w Centrum Medycyny Alternatywnej w Spilling. – Czyli tu też nic – podsumowała Charlie, gdy już skończył. Miała na zębach smugi czerwonej szminki. – Cóż... – Simon tak by tego nie ujął. A może tak bardzo chciał zostać dla Alice rycerzem w lśniącej zbroi, że dostrzegał tropy tam, gdzie ich wcale nie było? – Co takiego, Waterhouse? – naciskał Proust. – Jedno mnie zastanawia, sir. Briony Morris, ta terapeutka wyzwolenia emocjonalnego, wydawała się bardzo zmartwiona losem Florence. Losem Alice już jakby mniej. To nie ma sensu. Przecież nie widziała Florence, za to od dłuższego czasu przyjaźniła się z Alice. – Może to jedna z tych głupich cip, które rozpływają się nad bobaskami – podsunął Sellers, z zadumą kiwając głową. – Aż się od nich roi. Pewnie przejęłaby się jeszcze bardziej, gdyby zaginął puchaty koteczek. Simon pokręcił głową. – Nie sądzę. To było dziwne. Odniosłem wrażenie, że owszem, martwiła się o Alice, ale z a n i m ta zaginęła. – Przecież to kobieta – stwierdził Chris Gibbs. – One wszystkie mają fioła na punkcie dzieci. – Charlie zmrużyła powieki z obrzydzeniem, posyłając mu wściekłe spojrzenie. – Nie obchodzi mnie, czy to seksizm, sierżant Zailer. Niektóre uogólnienia nie biorą się znikąd.
– Do czego zmierzasz, Waterhouse? – zapytał Proust. – Bo najwyraźniej nie podzielasz opinii Sellersa, że gdy chodzi o dzieci, panna Morris wykazuje nadmierny sentymentalizm i skłonność do histerii? – Spojrzał znacząco na Sellersa, a ten spuścił wzrok na znak, że uznaje wyższość bogatszego i bardziej eleganckiego słownictwa, jakim posługiwał się komisarz. – Jeszcze nie jestem pewien – przyznał Simon. – Wciąż się nad tym zastanawiam. – Och, wybacz, że przeszkadzam wielkiemu umysłowi w pracy – odparł ostentacyjnie Proust, po czym umilkł na niepokojąco długą chwilę, zanim podjął na nowo. – Bądź tak miły i daj nam znać, kiedy ów proces myślowy zwieńczą jakieś efekty, dobrze? Simon nie dał się wytrącić z równowagi. – Oczywiście, sir. – Mam pewną teorię – wtrąciła Charlie. – Briony Morris dobrze zna Alice Fancourt. Wie, że zajmuje się szarlatanerią, że leczyła depresję prozakiem, a teraz kręcimy się przez nią w kółko, bo ubzdurała sobie, że jej dziecko nie jest jej dzieckiem... – Briony Morris nie miała o tym pojęcia – przypomniał Simon, poirytowany, że musi mówić Charlie rzeczy, o których ta dobrze wie. Czyżby jako jedyny w tym gronie posiadał mózg zdolny zapewnić podstawową ciągłość rozumowania przyczynowo-
skutkowego? – Poza tym sama uprawia jeszcze większą szarlatanerię. – Pracowała z Alice od roku – odparowała Charlie. – I co tu kryć, sir, wystarczy raz porozmawiać z tą kobietą, by się przekonać, że jest szurnięta. – Szurnięta – powtórzył Proust z rozmysłem. – Szalona, niewiarygodna, jak zwał, tak zwał. Sęk w tym, że każdy, kto zna Alice Fancourt, dojdzie do tych samych wniosków co ja... – Sierżant Zailer, pozwolę sobie przypomnieć, że na razie nie doszłaś do żadnego wniosku – Proust spokojnie wszedł jej w słowo. – Śledztwo trwa. Atmosfera w pomieszczeniu zgęstniała. W okamgnieniu wszyscy zaczęli się zachowywać bardzo rozważnie. – Oczywiście, sir. Chciałam przez to powiedzieć, cóż, że to by wyjaśniało, dlaczego Briony Morris bardziej martwi się o Florence. Podejrzewa, że porwała ją Alice, która jest niezrównoważoną wariatką i nie powinna się opiekować nawet złotą rybką, nie mówiąc już o małym dziecku! Proust odwrócił się w jej stronę. – Rozumiem. A zatem wykluczamy możliwość, że Alice Fancourt i jej córka zostały porwane przez osoby trzecie, czy tak? Sierżant Zailer, rozmawiamy o kobiecie, która zniknęła w środku nocy, niczego ze
sobą nie zabierając. Choćby dziecięciu funtów, choćby butów. Co na ten temat mówią twoje wnioski? Pozostali członkowie zespołu skorzystali z nadarzającej się okazji, by przyjrzeć się własnemu obuwiu. Pora się kryć. – Odpowiedzią jest milczenie! – huknął Bałwan. – Nie było żadnego włamania, nikt niczego nie słyszał. Chciałbym zatem wiedzieć, dlaczego nikt nie wziął jeszcze Davida Fancourta pod lupę jako podejrzanego? Głównego podejrzanego? Dlaczego jego nazwisko nie widnieje na tej tablicy, zakreślone na czerwono, z wielką jedynką obok? A zaraz pod nim nazwisko Vivienne Fancourt z dwójką. Tak nakazują standardowa procedura i zdrowy rozsądek. Skoro nie było włamania, zaczynamy od rodziny. Nie powinienem ci tego tłumaczyć, sierżant Zailer. – Sir, kiedy przesłuchiwałam Davida Fancourta, odniosłam wrażenie, że jest szczerze skonsternowany... – zaczęła nerwowo Charlie. – Nic mnie nie obchodzi jego konsternacja! Pierwsza żona tego człowieka została zamordowana, druga przed tygodniem oskarżyła go o kłamstwo co do tożsamości ich dziecka, a teraz zaginęła razem z tym dzieckiem. Wokół Fancourta narosło już tyle wątpliwości, że byłoby rażącym zaniedbaniem z naszej strony, gdybyśmy nie prześwietlili go dokładnie. Zaskoczony Simon podniósł głowę. W piątek mówił
przecież to samo, a Proust go wyśmiał. Najwyraźniej i jemu nawaliła aparatura odpowiedzialna za ciągłość rozumowania. Wykazał się za to tupetem, przywłaszczając sobie cudze pomysły, nie zająknąwszy się nawet o tym, skąd je wziął. Wielkie dzięki. – Tak, sir – powiedziała Charlie. – Więc do roboty! – Tak, sir. Oczywiście. – Sir. – Simon odkaszlnął. – W świetle tego, co pan teraz powiedział, tak się zastanawiam... W świetle tego, co mi właśnie ukradłeś i przedstawiłeś jako własne odkrycie, ty zadowolona z siebie, łysa pało... – Co znowu? – Czy nie powinniśmy wrócić do sprawy Laury Cryer? Wie pan, przejrzeć akta, zeznania, przesłuchać Darryla Beera? – Nie wierzę własnym uszom! – wymamrotała Charlie. W jej oczach płonęło oburzenie. – Beer p r z y z n a ł s i ę d o w i n y. W noc jej śmierci David Fancourt był w pieprzonym Londynie. Sir, niech pan posłucha. Fancourt odszedł od Cryer. – Kartkowała swój notes w poszukiwaniu faktów, które poparłyby jej argumentację. – Mówił, że była zbyt despotyczna. Chciała podejmować wszystkie decyzje dotyczące dziecka, jeszcze zanim przyszło na świat. Fancourt nie
miał nic do powiedzenia nawet w kwestii wyboru imienia i tak dalej. Była apodyktyczna i dominująca, próbowała go całkowicie stłamsić. Wytrzymał z nią tak długo głównie dlatego, że wstydził się rozstawać z żoną krótko po ślubie, ale w końcu coś w nim pękło. Odchodząc, miał Cryer powyżej uszu. Uważał, cytuję, że jest „fizycznie odpychająca i uciążliwa”, ale nie czuł do niej nienawiści. Z ulgą się od niej uwolnił. Raczej nie targały nim tak silne emocje, żeby dźgnął ją nożem kuchennym. W końcu zaczęło mu się układać. Nie musiał płacić Cryer żadnych alimentów. Zarabiała kupę kasy, o wiele więcej niż on. Dlaczego miałby ją mordować? – Czyli Darrylem Beerem targały silne emocje, tak? – zapytał Simon. – Skoro twierdzisz, że to on zamordował Cryer. – Dobrze wiesz, że to zupełnie inna sprawa – warknęła Charlie. – Po śmierci Cryer ich syn zamieszkał razem z Fancourtem. – Proust zmarszczył nos, jakby był znudzony albo zniesmaczony tymi szczegółami. – Jego matka, jak mniemam, z radością pełniła rolę darmowej Mary Poppins, a Fancourt mógł prowadzać się swobodnie z nową dziewczyną. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Dostrzegam tu motyw. Charlie pokręciła głową. – Nie znał pan wtedy Fancourta, sir. Po rozstaniu
z żoną chciał tylko zacząć od nowa. Nie ryzykowałby odsiadki, zabijając Cryer. Z kolei Alice Fancourt... Potrafię sobie wyobrazić, jak decyduje się na podobne szaleństwo – dodała. – W y o b r a z i ć. – Proust uśmiechnął się szyderczo. – Gdybym potrzebował bujnej wyobraźni zamiast twardych dowodów, zatrudniłbym jasnowidza. – Sir, gdybym mógł tylko... – Simon nie ustępował. Bałwan chciał efektów jego procesu myślowego, więc niech go teraz wysłucha, do cholery. – Przeglądałem wczoraj akta Laury Cryer. – Rozumiem. Czyli prosisz o moje pozwolenie na coś, co już zrobiłeś. – Proust sprawiał jednak wrażenie zainteresowanego. Ciężka atmosfera opadła, wszyscy to poczuli. – Zauważyłem, że nie wszystko się do końca zgadza. Na dłoniach i przedramionach Cryer nie stwierdzono żadnych ran ciętych. Powinny tam być, jeśli Beer próbował wyrwać jej torebkę, a Cryer się broniła. Charlie wyglądała, jakby zamieniła się w kamień. – Niekoniecznie – stwierdził Chris Gibbs. – Można sobie łatwo wyobrazić, jak Beer wpada w panikę i wbija nóż prosto w pierś Cryer. A tak właśnie zrobił. – Co by oznaczało, że śmiertelnie ranna Cryer szybko przestała stawiać opór. Skąd zatem na jej ciele tyle włosów i naskórka Beera? Pod jej paznokciami nie
znaleziono obcego materiału genetycznego. – Oczywiście, że nie – odparła Charlie. – Cryer zaciskała dłonie na torebce, żeby Beer jej nie wyrwał. A co do włosów i naskórka znalezionych na jej ciele, Beer prawdopodobnie uklęknął i nachylił się nad nią, kiedy już nie żyła. Może przetrząsał jej kieszenie, na wypadek gdyby miała tam coś wartościowego. – W takim razie dlaczego odciął pasek torebki nożem? – zapytał Simon, który już wcześniej przedyskutował to sam ze sobą. – I to z obu stron. Trochę mu to zajęło, zważywszy, że mówimy o torebce dobrej jakości. Gdyby śmiertelnie ranna Cryer wykrwawiała się na ziemi, Beer mógłby po prostu zabrać jej torebkę. – Może nosiła torebkę nie na ramieniu, tylko na ukos, przez pierś – podsunął Sellers. – Wiele kobiet tak robi. Kiedy Cryer upadła na ziemię, przygniotła pasek. Jeśli Beer nie miał rękawiczek, pewnie wolał nie dotykać zwłok. – Pasek znaleziono obok ciała Cryer, nie pod nim – zauważył Simon, nie mogąc uwierzyć, że musi to tłumaczyć Sellersowi. Jemu, który pracował nad tą sprawą. Czy nikt z zespołu nie zwrócił uwagi na ten kluczowy szczegół? Cholera, gdzie oni mieli głowy? – Coś tu nie gra. Jak gdyby ktoś odciął ten pasek i porzucił przy ciele, żeby zwrócić uwagę na brakującą torebkę. Żeby dźgnięcie nożem wyglądało jak napaść na
tle rabunkowym, która zaszła za daleko. Proust wyglądał na zaniepokojonego. – Sierżant Zailer, macie jeszcze raz szczegółowo zbadać sprawę Cryer. Jedźcie do Beera, sprawdźcie, co ten gnojek wam powie. Rzecznik prasowy twierdzi, że jutro wszystko i tak trafi do gazet. Jakaś gnida dopatrzyła się powiązań między nazwiskami Cryer i Fancourt. Jeśli nie wrócimy do sprawy Cryer, zarzucą nam zaniedbanie, że nie wspomnę o zwyczajnej głupocie. I słusznie! A więc to nie słowa podwładnego, tylko groźba ostrej krytyki ze strony tabloidów sprawiła, że komisarz zmienił zdanie. Równie dobrze mógłbym być niewidzialny, pomyślał Simon. Proust spojrzał znacząco na Charlie. – Moim zdaniem wszystkie zastrzeżenia Waterhouse’a brzmią wiarygodnie. Powinnaś była już dawno na to wpaść. Charlie poczerwieniała i wbiła wzrok w podłogę. Simon wiedział, że szybko tego nie przeboleje. Wszyscy milczeli. Czekał, aż Proust złagodzi cios, doda: „Rzecz jasna, to czysta formalność. Jak słusznie zauważyła sierżant Zailer, Beer jest winny jak jasna cholera”. Tyle że Proust nie miał w zwyczaju łagodzić zadawanych ciosów. Powiedział tylko: – Sierżant Zailer, proszę do mojego gabinetu.
Natychmiast. Nie mając innego wyjścia, Charlie poszła za komisarzem do jego boksu. Simon poczuł się niedorzecznie winny, jakby kolaborował z wrogiem. Do diabła z tym. Przecież tylko myślał racjonalnie. Na razie Charlie uparcie obstawała przy swoim. Czy chciała mu zrobić na złość? Sellers sprzedał Simonowi szturchańca w żebra. – Sierżant będzie musiała mu porządnie obciągnąć, żeby się z tego wygrzebać.
19 PONIEDZIAŁEK, 29 WRZEŚNIA 2003
Po spotkaniu z Simonem czuję się jeszcze gorzej. Parkuję samochód i ponownie zbieram się w sobie, żeby wejść do wielkiego, zimnego, białego budynku, który rzekomo jest moim domem. Vivienne obserwuje mnie z okna w pokoju Florence. Nie chowa się, kiedy patrzę prosto na nią, ale też nie macha ani się nie uśmiecha. Jej oczy są jak dwa doskonale skonstruowane urządzenia, które śledzą każdy mój krok na podjeździe. Gdy otwieram drzwi, Vivienne czeka już w holu. Nie rozumiem, jak to możliwe, że znalazła się tutaj tak szybko. Jest wszędzie, chociaż nigdy nie widziałam, żeby się spieszyła czy wysilała. David stoi z tyłu, wpatrzony w nią jak w obraz. Kiedy wchodzę, nie zaszczyca mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Nerwowo oblizuje dolną wargę, czekając na to, co powie matka. – Gdzie Buźka? – pytam, bo nie słyszę odgłosów dziecka, jedynie wibrującą ciszę. Pustą, głuchą ciszę. – Gdzie ona jest? – W moim głosie pobrzmiewa panika.
Bez odpowiedzi. – Co z nią zrobiliście? – Gdzie byłaś, Alice? – pyta Vivienne. – Sądziłam, że nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Ufałam ci i myślałam, że ty też mi ufasz. – O czym ty mówisz? – Okłamałaś mnie. Powiedziałaś, że jedziesz do miasta na zakupy. – Nie znalazłam tego, co chciałam. – Żałosne kłamstwo, teraz to widzę. Jakbym w tym stanie mogła w ogóle myśleć o zakupach. Pewnie Vivienne od razu mnie przejrzała. – Pojechałaś na komisariat, czy tak? Dzwonił tamten policjant, funkcjonariusz Waterhouse. Podobno mu powiedziałaś, że twój telefon został s k r a d z i o n y? – Kładzie nacisk na ostatnie słowo z wyraźnym obrzydzeniem. – Wybrałam się na zakupy – kłamię, myśląc gorączkowo. – Ale mojego telefonu nie było w torebce... – Funkcjonariusz Waterhouse twierdził, że wpadłaś w histerię. Bardzo się o ciebie martwił. Ja również. Sprzeciw wzbiera we mnie jak woda w fontannie. – Dzisiaj rano miałam telefon w torebce i na pewno go stamtąd nie wyciągałam! Zrobiło to jedno z was. Nie macie prawa zabierać moich rzeczy bez pozwolenia! Wiem, że oboje uważacie mnie za wariatkę, tak samo jak
Simon, ale nawet wariatów nie wolno bezkarnie okradać! – S i m o n – mruczy David pod nosem. Nie ma nic więcej do dodania. – Alice, czy ty widzisz, jak irracjonalne jest twoje zachowanie? – pyta łagodnie Vivienne. – Zgubiłaś coś i natychmiast zwracasz się z tym do p o l i c j i. Znalazłam telefon w twoim pokoju tuż po tym, jak wyszłaś. Nikt go nie zabrał. – Gdzie jest Buźka? – pytam ponownie. – Wszystko w swoim czasie. – Vivienne nigdy nie uznawała naturalnego biegu rozmowy. W dzieciństwie sporządzała na piśmie program każdej rodzinnej kolacji. Vivienne, jej matka i ojciec kolejno zabierali głos, składając „dzienne sprawozdania”, jak to nazywała. Zawsze przemawiała pierwsza, a na dodatek protokołowała wszystko w swoim notesie. – Dobrze. W takim razie gdzie jest mój telefon? Mogę go dostać z powrotem? Oddajcie mi telefon! Vivienne wzdycha. – Alice, co w ciebie wstąpiło? Zostawiłam go w kuchni. Dziecko śpi. Nikt przeciwko tobie nie spiskuje. David i ja bardzo się o ciebie martwimy. Dlaczego nas okłamałaś? Postronny obserwator ujrzałby uprzejmą kobietę w średnim wieku, na próżno starającą się przemówić do
rozsądku rozczochranej, roztrzęsionej wariatce w źle dopasowanej zielonej sukience. Powoli ogarnia mnie wyczerpanie, wewnętrzna strona powiek staje się chropowata. Czuję rwanie w ścięgnach obu dłoni, jak zawsze, kiedy jestem niewyspana. Mam już dość rozmów. Mijam Vivienne i biegnę na górę. Otwieram drzwi dziecięcego pokoju gwałtowniej, niż zamierzałam. Łóżeczko jest puste. Obracam się w nadziei, że Buźka leży w koszu mojżeszowym albo bujaczku. Ale nigdzie jej nie widzę. Chcę stąd wyjść, lecz gdy robię krok w stronę drzwi, ktoś je zatrzaskuje i przekręca klucz w zamku. – Gdzie ona jest?! – krzyczę. – Mówiłaś, że śpi! Pozwól mi ją chociaż zobaczyć, proszę! – Słyszę, jak moje słowa zlewają się ze sobą w bełkot. Tracę nad sobą panowanie. – Alice. – Vivienne stoi na korytarzu. Ma beznamiętny głos. – Proszę, spróbuj się uspokoić. Dziecko śpi w małym salonie. Nic mu nie jest. Zachowujesz się jak wariatka. Nie mogę pozwolić, żebyś w tym stanie szalała po całym domu. Boję się, że wyrządzisz krzywdę sobie i dziecku. Osuwam się na kolana i opieram czoło o drzwi. – Wypuść mnie – jęczę, chociaż wiem, że to nie ma sensu. Nagle przed oczami staje mi Laura. Gdyby widziała mnie teraz, zaśmiewałaby się do rozpuku.
Zwijam się w kłębek i wybucham płaczem. Nie zawracam sobie głowy wycieraniem łez. Szlocham, aż cała góra okropnej zielonej sukienki jest przemoczona do suchej nitki. Naraz dociera do mnie, że miałam ją na sobie podczas tego jedynego spotkania z Laurą. Tamtego dnia również wypłakiwałam sobie oczy, gdy po wyjściu Laury uświadomiłam sobie, jaką idiotkę ze mnie zrobiła. Może dlatego tak bardzo nie znoszę tej sukienki. Pracowałam wtedy w Londynie i jeszcze nie mieszkałam z Davidem. Laura umówiła się do mnie na wizytę pod fałszywym nazwiskiem, Maggie Royle. Dowiedziałam się potem, że tak nazywała się jej matka, zanim wyszła za Rogera Cryera. Poznałam rodziców Laury na pogrzebie. Potraktowali mnie chłodno, a ja byłam na tyle naiwna i arogancka, że poczułam się urażona ich zachowaniem. David i ja wcale nie chcieliśmy iść na pogrzeb Laury. Vivienne nalegała. Powiedziała wtedy coś dziwnego: „Powinniście chcieć iść”. Większość ludzi poprzestałaby na: „Powinniście iść”. Uznałam, że Vivienne miała przez to na myśli, jakie to istotne, abyśmy spełnili swój obowiązek dobrowolnie, a nie z niechęcią. Tamtego dnia Maggie Royle była moją pierwszą pacjentką. Nalegała na wczesną godzinę, bo o dziesiątej miała służbowe spotkanie. Zapytałam ją podczas rozmowy przez telefon, tak jak każdego nowego
pacjenta, czym się zajmuje zawodowo. Odparła, że badaniami, i nie minęła się z prawdą. Była naukowcem, pracowała nad terapią genową, ale starannie unikała jakichkolwiek wzmianek o nauce. Zjawiła się w moim gabinecie w Ealing w pełnym, ale subtelnym makijażu, ubrana w granatowy kostium Yves’a St Laurenta. Ten sam, w którym ją znaleziono, gdy została zamordowana. Vivienne mnie o tym poinformowała. „Był przesiąknięty krwią – powiedziała, a po namyśle dodała: – Krew jest dość gęsta. Jak farba olejna”. Vivienne nigdy nie kryje zadowolenia z tego, że Felix zamieszkał w Wiązach. „Jest tutaj taki szczęśliwy – mawia. – Wprost za mną przepada”. Według mnie nie potrafi rozróżnić tego, co najlepsze dla wszystkich zainteresowanych, od własnych zachcianek. Laura była filigranowa, a dłonie i stopy miała drobne jak u dziecka, lecz w zamszowych butach na wysokim obcasie o kwadratowych noskach niemal dorównywała mi wzrostem. Uderzył mnie jej wygląd. W zestawieniu z jaskrawoniebieskimi tęczówkami oczu jej oliwkowa cera wydawała się ziemista. Miała długie, niemal czarne, kręcone włosy, szerokie, pełne usta i delikatną wadę zgryzu, która jednak nie ujmowała jej urody. Uznałam ją za osobę silną i pewną siebie. Schlebiało mi, że zwróciła się do mnie po pomoc. Byłam ciekawa – bardziej niż zwykle – co takiego sprowadza ją do
mojego gabinetu. Moi pacjenci często wyglądają na przygnębionych obszarpańców. Ona wprost przeciwnie. Wymieniłyśmy uścisk dłoni i uśmiechy, po czym zaproponowałam, żeby usiadła. Zajęła miejsce na kanapie naprzeciwko mnie, krzyżując nogi. Dłonie położyła na udach. Poprosiłam, jak to mam w zwyczaju podczas pierwszej wizyty, żeby opowiedziała mi o sobie jak najwięcej, wszystko, co tylko uzna za istotne. Łatwiej leczyć kogoś, kto chętnie mówi, ponieważ zdradza sporo na swój temat. Laura mówiła bardzo chętnie. Słuchając jej, utwierdziłam się w przekonaniu, że zdołam jej pomóc. Ze wstydem wspominam teraz, jak siedziałam, kiwałam głową i robiłam notatki, a ona przez cały ten czas myślała sobie, jaka ze mnie naiwna idiotka. Nie miałam bladego pojęcia, jak wygląda żona Davida. Laura pewnie na to liczyła, wiedziała, że gdy tylko sprawy przybiorą zły obrót, David zniszczy wszystkie zdjęcia – dowody na istnienie jej oraz ich małżeństwa. Miała głęboki, niski głos. Pomyślałam sobie, że mogłabym ją nawet polubić, gdybyśmy się lepiej poznały. – Niedawno rozstałam się z mężem. Jesteśmy w trakcie rozwodu. – Przykro mi.
– Niepotrzebnie. Cieszę się, że się wyplątałam z tego związku. Ale rozwód to dla mnie za mało. – Zaśmiała się gorzko. – Szkoda, że nie mogę tego anulować. Zdobyć jakiegoś certyfikatu albo innego oficjalnego dokumentu, który by stwierdził, że nigdy nie byliśmy małżeństwem. Chciałabym zmyć z siebie tę zmazę, udawać, że nic się nie stało. Może powinnam zostać katoliczką. – Jak długo byliście razem? – Zastanawiałam się, czy mąż ją bił. – Jedenaście żałosnych miesięcy. Spotykaliśmy się, ja zaszłam w ciążę, on się oświadczył, reszty może się pani domyślić. Wtedy pomysł wydawał się dobry. Zanim odeszłam, byliśmy mężem i żoną przez dwa miesiące. – Macie dziecko? Laura skinęła głową. – Dlaczego odeszłaś? – Odkryłam, że mój mąż jest opętany. W tym zawodzie bez przerwy słyszę od pacjentów różne dziwne rzeczy. Po Maggie Royle byłam umówiona z człowiekiem, który wpadał w niekontrolowany gniew za każdym razem, gdy ktoś wypowiadał jego imię, nawet jeśli ta osoba miała na myśli kogoś zupełnie innego. Wskutek tej osobliwej fobii niejednokrotnie wszczynał bójki w pubach. Mimo to byłam zaskoczona, słysząc z ust Maggie
Royle określenie „opętany”. Wydawała się bardzo racjonalna i profesjonalna w tym eleganckim żakiecie. Nigdy bym nie sądziła, że może wierzyć w duchy. – Pozwalam mu na kontakty z naszym dzieckiem, ale w stopniu absolutnie minimalnym i zawsze pod moim nadzorem – ciągnęła. – Najchętniej zabroniłabym mu ich całkowicie, obawiam się jednak, że to niemożliwe. Bez obaw, wiem, że to nie pani specjalność. Pani jest homeopatą, nie prawnikiem. Mam dobrego prawnika. – Mówiąc „opętany”... – zaczęłam z wahaniem. – Tak? – Czy ma pani na myśli to co ja? Laura patrzyła na mnie bez wyrazu. – Nie wiem, co pani ma na myśli. – Może pani zdefiniować opętanie? – Opanowanie przez ducha. – Złego ducha? – Och tak. – Odgarnęła włosy z oczu. – Najgorszego. Czasem najgłębsze zaburzenia wychodzą na jaw dopiero po dłuższej rozmowie. Postanowiłam przystać na ten układ, żeby dowiedzieć się jak najwięcej na temat urojeń, które dręczyły Maggie Royle. Gdyby się okazało – a tego właśnie się spodziewałam – że jej choroba umysłowa jest zbyt poważna, abym mogła ją efektywnie leczyć, odesłałabym pacjentkę do psychiatry. – Chodzi o duszę zmarłego?
– Zmarłego? – Zaśmiała się. – Znaczy: o upiora? – Tak. Pochyliła się, przechodząc do ataku. – Pani wierzy w upiory? – Na razie skupmy się na tym, w co pani wierzy. – Jestem naukowcem. Wierzę w świat materialny. Niestety, nie mogę powiedzieć, by w tym momencie w mojej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Nie miałam powodu sądzić, że siedząca naprzeciwko kobieta nie jest Maggie Royle. – Nie wiem, czy wierzę w homeopatię – dodała. – Pod koniec sesji przepisze mi pani jakiś środek, prawda? – Owszem, ale na razie nie musimy sobie tym zawracać głowy. Skupmy się na... – A z czego będzie się składał? Co będzie zawierał? – To zależy. Zadecyduję, czego pani potrzeba, w oparciu o informacje, jakie od pani uzyskam. – Uśmiechnęłam się życzliwie. – Za wcześnie, by o tym mówić. – Czytałam gdzieś, że leki homeopatyczne to tylko woda z cukrem w pigułkach. Że analiza chemiczna nie wykazałaby nawet śladowych ilości substancji czynnych. – Uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Jak już wspominałam, jestem naukowcem. Nie podobał mi się agresywny ton, jaki nadała naszej rozmowie, ani też bijący z niej gniew, ale to była jej
sesja. Płaciła czterdzieści funtów za godzinę. Musiałam pozwolić, aby mówiła o tym, co dla niej najważniejsze. Powtarzałam sobie, że nie ma się czym przejmować; niektórzy pacjenci muszą się najpierw upewnić co do zasadności homeopatii, inaczej się nie odprężą. – To prawda – przyznałam. – Oryginalne substancje czynne, które rozpuszczamy w wodzie podczas produkcji leków homeopatycznych, są rozcieńczone tak bardzo, że w rezultacie analiza chemiczna nie wykrywa ich obecności, bez względu na to, czy mówimy o kofeinie, jadzie węża czy arszeniku... – Arszeniku? – Laura uniosła idealnie wyskubane brwi. – Uroczo. – Im wyższy stopień rozcieńczenia, tym silniejsze działanie. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale eksperci dopiero zaczynają rozumieć, na czym dokładnie polega homeopatia. Chodzi o to, że struktura molekularna oryginalnej substancji zostaje utrwalona w wodzie. Ma to związek z bardziej z fizyką kwantową niż z chemią. – Czyż to nie pierwszorzędny stek bzdur? – odparła Laura takim tonem, jakby to pytanie miało mnie zauroczyć, a nie zwyczajnie obrazić. – Czy nie należałoby raczej powiedzieć, że tak naprawdę tego ranka dojdzie do wymiany ciężko zarobionej gotówki za butelkę zwykłej wody? – Maggie... – Chciałam skomentować jej wrogie
nastawienie, które nie pozwalało mi przeprowadzić efektywnej terapii. – Nie mam na imię Maggie. – Uśmiechnęła się spokojnie, krzyżując ręce na piersi. – Proszę? – Nawet wtedy nie domyśliłam się, z kim naprawdę mam do czynienia. – Nie nazywam się Maggie Royle. – Jest pani dziennikarką? – zapytałam w obawie, że to jeden z tabloidów wziął mnie na cel. Nie przepuścili żadnej okazji do ataku na medycynę alternatywną. – Mówiłam już, że jestem naukowcem. Pytanie brzmi, kim jesteś ty? Naprawdę wierzysz w te dyrdymały, które wciskasz ludziom? Czy może wykorzystujesz tych frajerów i w głębi ducha pękasz ze śmiechu? Pewnie nieźle na tym zarabiasz i masz forsy jak lodu. Śmiało, powiedz. Obiecuję, że nikomu nie powtórzę. Jesteś szarlatanem? Wstałam. – Obawiam się, że musi pani opuścić gabinet – oświadczyłam, wskazując drzwi. – Tak bez żadnej porady, jak mam pogodzić się z tym, że chwila przelotnej słabości z Davidem spieprzyła mi całe życie? – Davidem? – usłyszałam własny głos. Lecz to nie samo imię, w końcu dość popularne, wzbudziło mój niepokój, tylko sposób, w jaki je wypowiedziała.
Jakbym wiedziała, o kim mowa. – Nie wychodź za niego, Alice. Ratuj się, póki jeszcze możesz. I na litość boską, nie zajdź z nim w ciążę. Moje oczy rozszerzyły się z przerażenia. Zakręciło mi się w głowie. Mój przytulny mały świat zatrząsł się w posadach. – Nie jesteś szarlatanem, prawda? – Laura westchnęła ciężko. – Jesteś zwyczajną frajerką. Dobra wiadomość dla Davida, ale bardzo zła dla ciebie. Nie radzę sobie najlepiej, gdy dochodzi do konfrontacji, czułam jednak, że muszę dać dowód swojej lojalności. – Wyjdź. Okłamałaś mnie i zawiodłaś moje zaufanie... – I poszło mi jak z płatka. Uwierz mi, numer, jaki ci właśnie wywinęłam, to nic w porównaniu z tym, co czeka cię ze strony Davida i tej kreatury, którą nazywa matką. – David mnie kocha. Vivienne też – odparłam, przekręcając na palcu pierścionek zaręczynowy z diamentami i rubinem, niegdyś własność matki Vivienne. Kiedy mi go wręczyła, rozpłakałam się ze wzruszenia. Wyznała wtedy, że nie chciała go dać Laurze. Ale mnie tak. – Współczuję ci. Nie znam ludzi, o których mówisz... Zaśmiała się pogardliwie. – Ale poznasz. Daj im tylko trochę czasu.
Stałyśmy teraz twarzą w twarz. – Mówisz o nich, jakby byli karykaturami z wiktoriańskiego melodramatu. Co takiego ci zrobili, że ich tak traktujesz? Że nie pozwalasz im widywać się z Felixem? Gdyby nie twój upór, Vivienne byłaby wspaniałą babcią. Czy to uczciwe wobec Felixa? – Ani się waż wycierać sobie gębę imieniem mojego syna! – Twarz Laury wykrzywił gniew. – Może tego właśnie się boisz. Że Vivienne byłaby mu bliższa niż ty. Choć samo spotkanie z Laurą było straszne, wciąż pamiętam, z jaką radością powitałam okazję, by bronić Vivienne przed jej najzagorzalszym wrogiem. W końcu to ona stanęła w mojej obronie, kiedy jeden z pacjentów oskarżył mnie listownie, że zwodziłam go obietnicami wyzdrowienia. Vivienne nakreśliła odpowiedź, w której – punkt po punkcie – obaliła jego argumenty uprzejmym, chociaż zabójczym językiem. Po kilku tygodniach przyszedł list, w którym ów pacjent gorąco mnie przepraszał. – Czy to przypadkiem nie są słowa Vivienne? – zapytała szyderczo Laura. – Niech zgadnę. Jestem złą matką i nie nawiązałam głębokiej więzi z Felixem, ponieważ nie zrezygnowałam z pracy zawodowej, a przy tym nie potrafię znieść myśli, że ktoś inny mógłby zapełnić tę ziejącą pustkę, jaką pozostawiłam w jego życiu.
Staphisagria, przyszło mi do głowy. W sam raz dla kogoś tak zgorzkniałego jak ta nieszczęsna, chora kobieta. – Naprawdę masz Davida i Vivienne za takie potwory? Dlaczego? Czy oni kogoś zamordowali, poddali torturom? Popełnili ludobójstwo? – Obudź się, Alice. – Laura chwyciła mnie za ramiona i potrząsnęła. Poczułam, jak twarz mi drży. Byłam wściekła, że Laura mnie dotknęła. – Nie ma żadnego Davida. Osoba, którą znasz jako Davida Fancourta, nie jest istotą ludzką, tylko marionetką Vivienne. Vivienne mówi: żadnych ćwiczeń w trakcie ciąży. David przytakuje. Vivienne mówi: szkoła publiczna absolutnie nie wchodzi w grę. David przytakuje. Jego osobowość składa się z na wpół wykształconych instynktów, przymusów i lęków unoszących się pośród wielkiej próżni. Otworzyłam drzwi gabinetu i na wszelki wypadek się o nie oparłam. – Proszę cię, wyjdź – powiedziałam, przerażona tak skrajnym opisem. Nie uwierzyłam w ani jedno jej słowo, ale nie mogłam o nich zapomnieć. – Dobrze. – Westchnęła, obciągnęła żakiet i wyszła, obcasami zostawiając zagłębienia w wykładzinie. – Tylko nie biegnij do mnie z płaczem, kiedy będzie za późno. To były ostatnie słowa, jakie od niej usłyszałam.
Pierwszy i ostatni raz, kiedy widziałam żywą Laurę Cryer. Jakiś czas po tym, jak zginęła, zaczęły mnie dręczyć sny, w których widziałam ją leżącą w grobie. Słowa „Nie biegnij do mnie z płaczem” widniały na kwadratowym, zielono-szarym nagrobku. Lecz w moich snach, noc w noc, ludzie biegli do niej z płaczem. Przyjaciele, krewni, znajomi; każdego dnia nieprzebrane, kłębiące się tłumy żałobników zjawiały się na cmentarzu i płakały, płakały, aż opuchły im twarze. Ale mnie wśród nich nie było. Ja nigdy nie przychodziłam do niej z płaczem. Ja jedna posłuchałam.
20 6 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 9.45
Charlie weszła do gabinetu Prousta i zamknęła za sobą drzwi. W uszach dudniła jej krew. Była tak wściekła, że bała się otworzyć usta. Zamiast tego szybko liczyła do dziesięciu, raz za razem, powtarzając sobie to samo, co zawsze w podobnych sytuacjach. Że jeszcze kiedyś będzie się z tego śmiać. – Proszę usiąść, sierżant Zailer – powiedział Proust ze znużeniem. – Nie chcę robić z tego nie wiadomo jakiej afery, więc przejdę od razu do sedna. Pozwalasz, aby osobiste uczucia wpływały na twoją pracę. To ma się skończyć. Charlie wpatrywała się w spinkę przy krawacie komisarza. Nie usiadła. Na to, co Proust nazwał osobistymi uczuciami, składała się teraz cała artyleria rozżarzonych do białości morderczych impulsów, z których każdy kolejny był bardziej śmiercionośny i wybuchowy od poprzedniego. Charlie czuła to samo co wtedy, na zeszłorocznej imprezie Sellersa – czyste niedowierzanie w to, co zrobił Simon. Znowu ją zranił,
zdradził i publicznie upokorzył. Nic, absolutnie nic by go to nie kosztowało, gdyby najpierw podzielił się z nią w cztery oczy tym, co przed momentem powiedział Proustowi i reszcie zespołu. Zamiast tego postanowił ją pominąć i w rezultacie mogła co najwyżej słuchać z rozdziawionymi ustami, podczas gdy on snuł swoje błyskotliwe teorie. – Sir, nadzorował pan prace mojego zespołu nad tamtą sprawą. Wie pan równie dobrze jak ja, że to Darryl Beer zabił Laurę Cryer. – Przerwała, żeby nabrać tchu. Musiała być opanowana, pewna siebie. Proust powinien zrozumieć, że wcale się przed nim nie broni, tylko przypomina mu o pewnych faktach. – Przyznał się do winy. – I zapewne jest winny. – Proust westchnął. – Tym bardziej powinniśmy to jeszcze raz sprawdzić. Waterhouse wysunął kilka słusznych spostrzeżeń, zwłaszcza w kwestii tego paska. Musimy gruntownie to rozważyć. Charlie nigdy w życiu nie wyszła na większą idiotkę. Sprawa z paskiem rzeczywiście była dziwna. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Podobno była dobra w tym, co robi. Dobra to mało powiedziane – wprost świetna. Tą mocną stroną kompensowała sobie niepowodzenia w życiu prywatnym i nie mogła znieść myśli, że miałaby stracić jedyne źródło osobistej dumy. – Sierżant Zailer, byłem wtedy przekonany, zresztą
wciąż jestem, że dopełniliście swoich obowiązków – ciągnął Proust. – Jak wspomniałaś, sam nadzorowałem tę sprawę i również nie zgłaszałem żadnych wątpliwości. Na dowód mieliśmy materiał genetyczny, przyznanie się do winy, brak alibi, charakter i kartotekę kryminalną Darryla Beera. Ja to wszystko wiem, jasne? Charlie skinęła głową, lecz zamiast lepiej, poczuła się jeszcze gorzej. Proust był dla niej miły. Pracowali ze sobą od lat i po raz pierwszy usłyszała w jego głosie współczucie, dlatego obecna rozmowa wpędziła ją w jeszcze większe poczucie wstydu. – Tak się jednak złożyło, że ta rodzina po raz kolejny wzbudziła nasze zainteresowanie, a Waterhouse zgłosił kilka... zastrzeżeń, tak to może ujmijmy, dlatego musimy zacząć od początku. Przejrzeć wszystkie dokumenty, sprawdzić każde alibi, tym razem z jeszcze większą starannością. Jak twierdzi Waterhouse, Alice Fancourt jeszcze przed zaginięciem odnosiła się do męża z podejrzliwością i lękiem. Była przekonana, że wiedział o zamianie dzieci i z rozmysłem kłamał w tej sprawie. – Sir, przecież z g o d z i ł się pan ze mną, że cała ta historia z dziećmi to brednie. Zgodził się pan, że powinniśmy umorzyć śledztwo. – Charlie wstydziła się tej jękliwej nuty w swoim głosie, zaczynała jednak tracić resztki opanowania. Bała się, że zwymiotuje, jeśli Proust raz jeszcze powoła się na Simona jak na
wyrocznię. Komisarz usiadł za biurkiem i złączył dłonie czubkami palców. – Po namyśle dochodzę do wniosku, że mogłem się mylić – rzekł, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat po raz pierwszy kosztując, jak smakuje pokora. – Wiedząc, że mieliśmy już raz do czynienia z rodziną Fancourtów w związku z innym poważnym przestępstwem, prawdopodobnie powinniśmy byli zbadać tę sprawę dokładniej. Mogliśmy zlecić badanie DNA... – Owszem, mogliśmy – Charlie przerwała mu gniewnie – a laboratorium potrzebowałoby kilku tygodni, żeby dostarczyć nam wynik. Do tego czasu Vivienne Fancourt i tak zdążyłaby zlecić badanie na własną rękę! To są p a ń s k i e słowa. Proust zgromił ją wzrokiem. – Sierżant Zailer, czy za każdym razem, za wszelką cenę musisz mieć rację? Taka postawa, delikatnie rzecz ujmując, nie przystoi funkcjonariuszowi policji. Skoro ja potrafię przyznać się do błędu, ty również powinnaś się na to zdobyć. Kolejny kamień na sercu Charlie, kolejna zniewaga na liście. Nigdy wcześniej, przenigdy nie słyszała, żeby Proust podawał w wątpliwość własne zachowanie lub osąd. Nie byłaby wcale zaskoczona, gdyby się okazało, że stary drań celowo przyznał się do błędu, tylko po to, żeby ją wrobić/wystawić i dowieść, że z nich dwojga to
ona idzie w zaparte, a nie on.. Nie pojmowała, dlaczego z takim uporem ukazywał ją w najgorszym świetle. Nie była uparta ani lekkomyślna. Po prostu bała się wyjść na idiotkę, która wszystko spieprzyła. Na samo wspomnienie tego, co wygadywała podczas spotkania zespołu, chciała wyć i tłuc pięściami w podłogę. Proust miał rację. Traciła zimną krew. Patrzyła na świat przez pryzmat tego, co czuła wobec Simona. Potrzebowała chwili samotności, i to szybko. Musiała ugasić nienawiść do Simona, a to była w stanie zrobić tylko w odosobnieniu. – Chcę, żebyście uznali Davida Fancourta za głównego podejrzanego – rzekł Proust. – Macie go dokładnie prześwietlić, zakładając z góry, że prawdopodobnie ma coś na sumieniu, dopóki nie dowiedziecie ponad wszelką wątpliwość, że jest czysty jak łza. A teraz to, czego nie chcę. Nie chcę, żebyś mu współczuła, bo twoim zdaniem facet ma szurniętą żonę, która zamieniła jego życie w piekło i na dodatek porwała dziecko. Nie chcę słyszeć ani słowa o rzekomych „wnioskach”, do jakich doszłaś, chociaż nie dysponujesz żadnymi dowodami i wciąż nie znasz odpowiedzi na tyle pytań, że wyciąganie jakichkolwiek wniosków na tym etapie byłoby, delikatnie mówiąc, przedwczesne. Wyraziłem się jasno? Charlie przytaknęła gwałtownie. Nigdy nie płakała na oczach Prousta ani żadnego innego funkcjonariusza
policji. Jeśli teraz się rozklei, złoży rezygnację. Tak po prostu. – Przekaż Waterhouse’owi akta Laury Cryer. Niech porozmawia z Beerem i każdym, z kim uzna za stosowne. I nie bierz tego do siebie. W przeciwieństwie do ciebie, Sellersa i Gibbsa Waterhouse nie pracował przy tej sprawie. Świeże spojrzenie i tak dalej. – Proust uniósł brwi, bębniąc palcami o biurko. – No? – Tak, sir? – Sierżant Zailer, nie jestem idiotą. Doskonale zdaję sobie sprawę, że życzysz mi paskudnej choroby i śmierci w męczarniach, abyś mogła z radością zatańczyć na moim grobie. Zapewniam jednak, że źle lokujesz swój gniew. Próbuję ci tylko pomóc w podniesieniu efektywności, nic więcej. Ostatnio za bardzo bierzesz wszystko do siebie. Zaprzeczysz? – Tak – odparła odruchowo Charlie. Jako kobieta, w tym zawodzie miała wystarczająco ciężko, nie musiała się jeszcze przyznawać do emocjonalnych reakcji. – Zaprzeczasz – powtórzył z niedowierzaniem Proust. Charlie zrozumiała, że posunęła się za daleko. – Nie. Może... Za późno. – Chcesz, żeby Alice Fancourt odegrała w tym przedstawieniu rolę czarnego charakteru, bo Waterhouse
robi do niej maślane oczy. Odkąd zaginęła, snuje się półprzytomny po komisariacie, jak trzynastolatek opłakujący wakacyjną miłość. Całymi godzinami wpatruje się w jej zdjęcie na tablicy. A ciebie zżera zazdrość, bo masz ochotę dobrać mu się do portek. Och, wybacz, jeśli zraniłem twoje delikatne uczucia. Wszystkim wam się wydaje, że w kwestiach osobistych jestem oderwanym od rzeczywistości, zramolałym piernikiem, że po tylu latach małżeństwa już nic nie kojarzę. Tymczasem wiem tyle samo co wy, do moich uszu dochodzą te same plotki. A nawet dureń by zrozumiał, że zżera cię zwykła zazdrość. Nie weźmiesz pod uwagę żadnej hipotezy, w której Alice Fancourt nie jest upierdliwą histeryczką, kulą u nogi, kompletną pomyłką. Przez to nie dostrzegasz oczywistych faktów. – A Simon to co? – odparowała Charlie. – Niby zachowuje obiektywizm? Jeśli sądzi pan, że ja mam uprzedzenia, to proszę porozmawiać z nim. W jego oczach Alice Fancourt jest święta. Dlaczego nie wezwał go pan na dywanik, żeby zmieszać z błotem? Przecież to przez niego... – Dość! – huknął Proust. Charlie sapnęła mimowolnie. – Takie komentarze są poniżej twojej godności. A raczej powinny być. Wiem, że Waterhouse’owi daleko do ideału, ale mam go na oku. A skoro tak bardzo upierasz się przy porównaniach, to moim zdaniem zachował o wiele bardziej trzeźwy osąd
sytuacji niż ty. Charlie poczuła się, jak gdyby oberwała czymś ciężkim. To dlatego, że nie masz pojęcia o jego zapasowym notesie pełnym łgarstw, pomyślała. Ani o dwóch potajemnych spotkaniach z Alice Fancourt, za które Simon jak nic wyleciałby z roboty, gdyby Charlie nie przybyła mu z pomocą. I co niby miało znaczyć to „do moich uszu dochodzą te same plotki”? Krew jej zastygła w żyłach, gdy naraz uświadomiła sobie, że Proust może wiedzieć, co zaszło na imprezie u Sellersa. Zawsze zakładała, że Simon nikomu o niczym nie wspomniał. Teraz już nie była tego taka pewna. – Widzisz – podjął Proust, jakby chciał ją jeszcze bardziej pognębić – los obdarzył Waterhouse’a cechą, której tobie najwyraźniej poskąpił, sierżant Zailer. Zwątpieniem. – Tak, sir – odparła Charlie. Nigdy wcześniej nie czuła się tak niezdarna, obnażona, poniżona. Żałowała, że nie jest kimś innym, kimkolwiek. Zwątpienie? Proust pewnie mówił o tych sporadycznych, przelotnych chwilach, kiedy Simon brał oddech od swojej niewiarygodnej arogancji. – Musisz się wziąć w garść. Zamiast gorączkowo szukać kogoś, na kogo dałoby się zwalić całą winę, pozbieraj się i zrób, co do ciebie należy. Wybij sobie z głowy tę idiotyczną zazdrość. Dorośnij. Skoro Waterhouse na ciebie nie leci, to nic na to nie poradzisz.
Powiedziałem już wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie, więc nie będę cię dłużej zatrzymywał. Charlie odwróciła się na pięcie. Miała wiele powodów do wstydu. Wiedziała, że kiedy wyjdzie z gabinetu komisarza, Sellers, Gibbs i Simon, którzy zostali na zewnątrz, będą jej unikać jak ognia. Nie mogła znieść myśli, że musi do nich podejść i jak gdyby nigdy nic zacząć rozmawiać o kwestiach związanych z pracą. Z drugiej strony, gdyby ich unikała, mogliby sobie pomyśleć, że dostała ochrzan od Prousta i położyła uszy po sobie. Nie wiedziała już, co gorsze. – Och, sierżant Zailer? – Tak? – Jeśli chodzi o tamtą kobietę z oddziału położniczego, o której Alice Fancourt wspominała Waterhouse’owi... – Mandy. Namierzę ją. Proszę bardzo, skoro Proust tak bardzo chce, niech marnuje środki wydziału, weryfikując bezpodstawne spekulacje Alice Fancourt. Niech sam dla odmiany zrobi z siebie idiotę. – Nie zaszkodzi pobrać próbki DNA od niej i dziecka... sprawdzić, czy do siebie pasują. Charlie skinęła głową. Może by tak pobrać próbkę od każdego dziecka płci żeńskiej, jakie w ciągu zeszłego roku przyszło na świat w szpitalu Culver Valley? Tak na
wszelki wypadek, w stylu króla Heroda. Co za absurd. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi gabinetu Prousta i ruszyła przed siebie, mijając pospiesznie swój zespół, zanim ktokolwiek zdążył się do niej odezwać. Simon podniósł wzrok. Sellers i Gibbs nie spojrzeli w jej stronę. Charlie przyspieszyła kroku, kierując się do damskiej toalety. Tylko tam mogła się ukryć, na wypadek gdyby Simon zamierzał pójść za nią i zapytać, czy wszystko w porządku. Nic nie wkurzyłoby jej teraz tak bardzo, jak to pytanie. Zamknęła się w pierwszej z brzegu kabinie i oparła plecami o drzwi, po czym przez kilka sekund oddychała ciężko, spuszczając z siebie napięcie. A potem osunęła się na podłogę i zaczęła płakać.
21 WTOREK, 30 WRZEŚNIA 2003
Siedzę w małym salonie, otumaniona po śnie i tak samo zdezorientowana jak wczoraj, kiedy nie zmrużyłam oka. Naprzeciwko mnie przycupnęła lekarka, której nie znam. Przedstawia się jako doktor Rachel Allen. Nie wiem, czy powinnam jej ufać. Może zatrudniła ją Vivienne. Może to aktorka. Jest bardzo młoda i wysoka. Ma figurę typu gruszka, krótkie blond włosy i wyjątkowo różową cerę. Nie nosi makijażu. Jej gołe grube łydki całe są pokryte plamami i gęstymi włosami w jasnym kolorze. Za każdym razem, gdy nasze spojrzenia się krzyżują, obdarza mnie promiennym uśmiechem. Wiem, że Vivienne nasłuchuje pod drzwiami, czekając niecierpliwie na jakąkolwiek diagnozę. Doktor Allen pochyla się, ujmuje moją dłoń i ściska. – O nic się nie martw, Alice – mówi. W życiu nie słyszałam czegoś równie głupiego. Jaki człowiek na moim miejscu niczym by się nie martwił? – Nie denerwuj się. Niedługo poczujesz się lepiej!
Znowu się uśmiecha, a potem podaje mi kartkę. Widnieją na niej pytania. Czy zdarza mi się myśleć o tym, żeby zrobić sobie krzywdę? Często, czasem, nigdy. Czy mam wrażenie, że nic mnie już w życiu nie cieszy? Często, czasem, nigdy. – Co to jest? – pytam. Muszę coś zjeść. Z głodu brakuje mi sił, jak gdyby zachłanne dłonie grzebały w moim żołądku, niczego jednak tam nie znajdując. – Nasz kwestionariusz depresji poporodowej – wyjaśnia doktor Allen. – Wiem, co sobie myślisz. Formularze, formularze, jeszcze więcej formularzy! Masz świętą rację. Wypełnij to raz-dwa, a potem spokojnie sobie porozmawiamy. – Gdzie jest doktor Dhossajee? Wolałabym porozmawiać ze swoim lekarzem. – Nie mogła przyjechać. Dlatego ja tu jestem. Może wypełnisz kwestionariusz? Chcesz coś do pisania? – Wyciąga z kieszeni niebieski długopis. Czytam pytania. Są zbyt uproszczone. – To mija się z celem. Te pytania nie mają żadnego związku z moją sytuacją. Moje odpowiedzi niczego nie wniosą. Doktor Allen pochyla się i w zamyśleniu kiwa głową. – Płakałaś dzisiaj rano? – Tak.
Ostatnio nie robię w zasadzie nic innego. Płakałam, kiedy Vivienne zamknęła mnie w dziecięcym pokoju. Zwinęłam się w kłębek na dywanie i szlochałam, tuląc Hectora, wielkiego misia Florence, aż wreszcie zasnęłam. Szesnaście godzin później obudziłam się i znów zaczęłam płakać. Odkąd wyszłam na spotkanie z Simonem, nie widziałam Buźki. Muszę ją zobaczyć, chociaż raz, nawet jeśli nie będzie mi wolno jej dotknąć. – Biedactwo! Jak często płaczesz? – Zapał, z jakim doktor Allen pragnie mi pomóc, jest niemal namacalny. – Bardzo często. Przez większość czasu. Ale to dlatego, że zabrano mi córkę, a ja nie wiem, gdzie ona jest, i nikt mi nie chce uwierzyć. – Czujesz, że nikt ci nie wierzy? – Doktor Allen sama wygląda, jakby lada chwila miała zalać się łzami. – Zgadza się. – Czujesz, że ludzie i okoliczności sprzysięgły się przeciwko tobie? – Tak. Bo to prawda. Moja córka zaginęła, a ja nie mogę tego udowodnić ani własnemu mężowi, ani policji. To fakt, nie uczucie. – Mówię chłodnym, bezdusznym tonem. Kiedyś miałam duszę, ale ktoś mi ją wydarł. Przestała istnieć. – Oczywiście! – doktor Allen przytakuje żarliwie. – Głęboko wierzę, że uczucia są faktami. W rzeczy samej, traktuję uczucia swoich pacjentów z całkowitą powagą.
Chcę ci pomóc. Masz prawo czuć to, co czujesz. Kobiety, które właśnie urodziły dziecko, bardzo często doświadczają nieznośnego poczucia odrzucenia, wyobcowania... – Doktor Allen, moja córka została porwana. Jest wyraźnie skołowana. – Cóż... Co na to policja? – Nie zamierzają nic zrobić w tej sprawie. Ich zdaniem nie ma powodów, by wszcząć śledztwo. Nie wierzą mi. Wyraz ulgi, który pojawia się na twarzy doktor Allen, odbieram jako zdradę. Z radością dostosowuje swoją opinię do opinii innych profesjonalistów. – Wyglądasz na zmęczoną. Przepiszę ci tabletki nasenne... – Nie. Nie potrzebuję żadnych tabletek. Mam za sobą dwanaście godzin snu. Wypełnię ten kwestionariusz, ale niczego nie będę brała. Nic mi nie dolega. Jeśli wyglądam na zmęczoną, to dlatego, że za długo spałam. Proszę mi dać ten długopis. Podaje mi długopis. Zaznaczam kilka pól, staram się być tak równoważona, jak tylko potrafię. – A jak twoje ogólne samopoczucie? – Czasem kręci mi się w głowie. – Przyjmujesz co-codamol? – Tak. Stąd te zawroty?
– To bardzo silny środek przeciwbólowy. Kiedy miałaś cesarkę? – Przestanę go brać. – Muszę zachować przytomność umysłu. Nigdy nie byłam zwolenniczką alopatycznych środków przeciwbólowych, Vivienne twierdziła jednak, że ich potrzebuję. A ja jej uwierzyłam. – Przyjmuję też dwa leki homeopatyczne, hypericum i gelsemium. – W porządku. – Doktor Allen uśmiecha się z pobłażaniem. – Nie przyniosą ci wiele pożytku, ale też nie zaszkodzą. Protekcjonalna suka. Oddaję wypełniony kwestionariusz. Pytanie dodatkowe za sto punktów: czy Alice zwariowała. Tak czy nie? – Dziękuję – mówi zachwycona, jakbym wręczyła jej klejnoty koronne. W wielkim skupieniu zabiera się do lektury, dysząc nad moimi odpowiedziami, jak gdyby mierzyła się z niezrozumiałym zagadnieniem. Przywodzi mi na myśl konia. – A jeśli ona jest chora? – szepczę. – Buźka. Jeśli jest chora? – Strach i podniecenie tym nowym pomysłem przyprawiają mnie o zawrót głowy. – Może dlatego ktoś zamienił ją na Florence. Bo Florence jest zdrowa. Przypominam sobie test Guthriego, pobranie krwi z pięty córki. David żartował, że w ramach tego badania
śpiewa się noworodkowi wybrane utwory Woody’ego Guthriego i sprawdza, ile z nich poznaje. Wyniki Florence były w normie. Nic jej nie dolegało. – Wygląda na zdrową, ale... może... może zleciłabyś kilka badań? Temu dziecku? Buźce? – Zaczynam się hiperwentylować. – To może być to! – Ściskam razem dłonie. – A jeśli właśnie z tego powodu Mandy albo ktoś inny zamienił dzieci, to znaczy, że Florence prawdopodobnie nic nie grozi? Rozumiesz, o czym mówię? Doktor Allen wygląda na nieco wystraszoną. – Na chwilę cię przeproszę, Alice. Muszę zamienić słówko z Vivienne. Gdyby zdanie doktor Allen w ogóle mnie obchodziło, pewnie protestowałabym, że chce podzielić się diagnozą z Vivienne zamiast ze mną. Wiem jednak, że nie oszalałam, dlatego nie obchodzi mnie, co ani komu ma w tej kwestii do powiedzenia. Patrzę, jak w pośpiechu opuszcza salon. Chciałabym, żeby sobie poszła. Chciałabym, żeby Vivienne i David też sobie poszli. Zabrałabym Buźkę jak najdalej od Wiązów i nigdy bym nie wróciła. David więcej by się nade mną nie znęcał. Ale wiem, że nie mogę sobie pozwolić na spontaniczność. Ktoś zauważyłby mój samochód. Zauważyłby mnie i Buźkę. Znaleźliby nas i sprowadzili z powrotem. Słyszę, jak doktor Allen i Vivienne rozmawiają za
drzwiami. – No więc? Jak brzmi diagnoza? – dopytuje Vivienne. – O Boże! Poważnie się boję o Alice – odpowiada doktor Allen. Ani ona, ani Vivienne nie przejmują się tym, że słyszę każde słowo. Doktor Allen relacjonuje niemal wszystko, co mówiłam. Czuję się okropnie, kiedy opowiada, że życzę Buźce choroby, bo to by oznaczało, że Florence nic nie jest. Za nic bym nie chciała, żeby jakiekolwiek dziecko spotkało coś złego. To chyba oczywiste. – Proszę spojrzeć – doktor Allen zwraca się do Vivienne. – Na pytanie: „Jak często czujesz, że sobie nie radzisz?” zaznaczyła odpowiedź: „Nigdy”. To jeden z kluczowych sygnałów ostrzegawczych. Każda kobieta, która dopiero co urodziła dziecko, ma czasem wrażenie, że sobie nie radzi. To naturalne. Dlatego jeśli się tego wypiera... – ...to znaczy, że żyje złudzeniami – dopowiada Vivienne. – Owszem. I prosi się o kłopoty. Wskutek wyparcia kobieta ulega nadmiernej presji. W końcu musi pęknąć. Bardzo mi przykro – skamle doktor Allen. – Sądzę, że Alice powinna spotkać się z psychoterapeutą albo psychologiem. Bardzo chętnie. Psychoterapeuta stanąłby po mojej stronie; na tym polega jego rola. Poradziłabym sobie,
gdyby choć jedna osoba mnie poparła. Ale Vivienne za nic w świecie nie pozwoli, żebym dostała się w ręce psychiatry. Jej zdaniem tacy ludzie tylko mieszają innym w głowach. – Urojenia wydają się bardzo mocno zakorzenione – mówi doktor Allen. – Skąd wniosek, że to urojenia? Moje serce tłucze się w piersi jak oszalałe. Gdzie się podziała moja pewność siebie? Dlaczego reaguję taką wdzięcznością na choćby najmniejszy znak, że nie każdy jest przeciwko mnie? – Mogę o coś zapytać, doktor Allen? – Oczywiście. – Florence od urodzenia była karmiona butelką. Nie chciała piersi. Dziecko, które śpi teraz na piętrze, chętnie je mleko modyfikowane tej samej marki co Florence, Cow and Gate. Czy to oznacza, że to prawdopodobnie jest Florence? Kiwam głową. Dobre pytanie. Vivienne ma otwarty umysł. Stara się podejść do tego problemu z logiką. – Cóż... – Doktor Allen się waha. – Dziecko karmione piersią mogłoby protestować, gdyby nagle zostało przestawione na butelkę. Ale jeśli od początku jadło mleko modyfikowane... – Tyle że na rynku jest chyba kilka rodzajów mleka modyfikowanego, prawda? – pyta Vivienne ze
zniecierpliwieniem. – Czy zmiana jednego na drugie nie byłaby problemem? – Może tak, może nie. Cow and Gate to jeden z liderów na rynku. A dzieci są różne. Jedne uznają tylko mleko matki, inne z radością wypiją każde. Fakt, że to dziecko pije mleko tej samej marki co Florence, niczego nie dowodzi. Sądząc po głosie, doktor Allen czuje się skrępowana, chciałaby już stąd wyjść. Pewnie zachodzi teraz w głowę, czy przypadkiem wszyscy mieszkańcy Wiązów nie postradali zmysłów. To mnie podnosi na duchu. Wobec braku konkretnych dowodów doktor Allen i Vivienne są kompletnie zagubione. Wprawdzie jestem nieszczęśliwa, mąż się nade mną znęca, rozpaczliwie tęsknię za córeczką i nie mogę liczyć na czyjąkolwiek pomoc, ale przynajmniej znam prawdę. To przemawia na moją korzyść.
22 7 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 14.00
Simon nigdy nie przywykł do wizyt w więzieniach. Nienawidził czekać w kolejce z resztą odwiedzających. Wiedział z przygnębiającą pewnością, że część z nich ukrywa przy sobie – a często wręcz w sobie – porcje heroiny, które w dogodnym momencie przekaże pod stołem swoim bliskim. Klawisze, zazwyczaj skorumpowani, doskonale o tym wiedzieli i nawet nie kiwnęli palcem, żeby temu zapobiec. Simon stał pośród na wpół roznegliżowanych, niedożywionych przyjaciółek tej czy innej miernoty albo gangstera, w zależności od punktu widzenia. Ich gołe nogi były sinawe z zimna i pokryte gęsią skórką. Chwiały się na wysokich obcasach, chichotały i szeptały między sobą. Simon usłyszał słowo „pies”. Nie musiał nosić munduru, żeby rozpoznali w nim policjanta. Gdy już odstali swoje w kolejce, przychodziła pora na przeszukanie, po którym każdego odwiedzającego obwąchiwały psy policyjne. Przeszedłszy wszystkie procedury, Simon ruszył przez obskurną salę odwiedzin
na wewnętrzny dziedziniec Więzienia Jej Królewskiej Mości w Brimley, czekając, aż rozlegną się znajome okrzyki: „Pierdolony pies! Gnój! Jebane ścierwo!”, przy akompaniamencie grzechoczących krat. Podwórze było otoczone celami, których mieszkańcy zawsze witali go z entuzjazmem. W końcu nie mieli nic lepszego do roboty. Simon patrzył przed siebie, aż dotarł do bloku o zaostrzonym rygorze. Przydzielony mu do eskorty klawisz poprowadził go do małego pomieszczenia o ścianach w kolorze musztardy i brązowej wykładzinie w prążki. Tradycyjne umeblowanie, stół i dwa krzesła. Czarne, kwadratowe oko zamocowanej na ścianie kamery spoglądało w dół. Na stole znajdowała się popielniczka z grubego plastiku. Każdy funkcjonariusz wydziału kryminalnego wiedział, że bez sensu przychodzić tu bez tytoniu i bibułek do skręcania albo, jeśli miał gest, paczki papierosów marki Benson & Hedges. Więźniowie oczekiwali tego, tak jak kelnerzy oczekują napiwku. Opcja obowiązkowa. Simon czuł się nieswojo. Pomieszczenie cuchnęło stęchłym potem i jeszcze bardziej stęchłym dymem. W powietrzu unosiła się również słonawa woń seksu, o której Simon wolał jednak nie myśleć. Wiercił się na krześle. Tego ranka wziął prysznic, chciał czuć się świeżo pomimo tej scenerii. Rozejrzyj się, powiedział głos w jego głowie.
Właśnie ten brudny świat, całe lata świetlne od świata Alice Fancourt i Wiązów, był jego domem. Simon wyobraził sobie Alice taką, jak podczas ich pierwszego spotkania – wyprostowaną u szczytu krętych schodów, a potem siedzącą w salonie, z długimi, jasnymi włosami rozsypanymi na poduszce kremowej kanapy. Tacy jak ona nie powinni dzielić planety z szumowinami, które tutaj trafiały. Simon nie był jednak pewien, kogo tak naprawdę miał na myśli. Beera czy siebie. Nie zaszczycając podwładnego choćby jednym spojrzeniem czy uśmiechem, Charlie poleciła mu, żeby wypytał Beera o narzędzie zbrodni i torebkę Laury Cryer. Cokolwiek Proust nagadał jej w cztery oczy, podziałało. Była teraz skrupulatna aż do przesady. Na tablicy w pomieszczeniu wydziału kryminalnego wypisała wielką jedynkę, a obok niej nazwisko Davida Fancourta. Ciągle rozprawiała na głos o tym, że trzeba koniecznie przejrzeć akta sprawy Laury Cryer. Simon nie dał się zwieść, wątpił też, czy Proust to kupił. Charlie nie pierwszy raz odstawiała ten numer. Zachowywała się bez zarzutu, jednocześnie dając wyraźnie do zrozumienia, że w głębi ducha jest przeciwna całej sprawie. Szczeniackie. Śmieszne. Lecz Simona najbardziej denerwowało to, że najwyraźniej stał się głównym obiektem wrogości ze strony Charlie. Nie pojmował, czym znowu ją obraził. Wysunął kilka słusznych uwag
na temat sprawy Cryer. Liczył na pochwałę, spodziewał się niechętnych wyrazów podziwu i gorącej dyskusji. Zamiast tego Charlie przestała na niego patrzeć. Gdy się do niego zwracała, przypominała zombie odczytujące swoje kwestie z telepromptera. Sellers i Gibbs nie zauważyli żadnej zmiany w jej zachowaniu; w stosunku do nich była urocza i uśmiechnięta. Simon słyszał nieraz, że kobiety są z natury irracjonalne, zawsze jednak sądził, że Charlie stanowi wyjątek od tej reguły. Z pewnością wiedziała, że to nie z jego winy dostała od Prousta po uszach. Wpakowała się w kłopoty przez własną nonszalancję i głupoty, które wygadywała podczas spotkania zespołu, mające więcej wspólnego z plotkami niż policyjną robotą. Drzwi cuchnącego pomieszczenia otworzyły się i młody mężczyzna został wepchnięty do środka przez jeszcze młodszego klawisza. Simon potrzebował kilku sekund, żeby rozpoznać Darryla Beera. Zastąpił kucyk fryzurą na jeża, przybrał też na wadze. Kiedyś był patykowatym małym gnojkiem. Wyglądał i zachowywał się jak zaaferowany gryzoń szukający pożywienia. Teraz jego twarz zrobiła się pełniejsza i bardziej zwyczajna, jak twarz faceta, który mógłby spędzić sobotnie popołudnie, kupując meble ogrodowe, wiertarki i podpałki do grilla. Simon się przedstawił. Beer wzruszył ramionami. Nie obchodziło go, kim jest jego gość ani po co tu
przyszedł. Simon znał już to nastawienie – pies to pies i nikt się nie cieszy na jego widok. – Mam kilka pytań w związku z morderstwem Laury Cryer. – Czynnej napaści przy użyciu niebezpiecznego narzędzia – Beer poprawił go odruchowo, krzyżując ręce na brzuchu. Miał na sobie przyciasną koszulkę, spod której wystawała fałda bladego ciała przelewającego się nad paskiem. – Pchnąłeś kobietę nożem kuchennym. Zostawiłeś ją, żeby się wykrwawiła na śmierć. Ja to nazywam morderstwem. Beer ani drgnął. Simon wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i zapalniczkę. Beer natychmiast wyciągnął po nie rękę, tę z tatuażem „HATE” na knykciach. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko, niespiesznie, raz, potem drugi. – Zrobiłeś to? – zapytał Simon. Beer spojrzał na niego z zaskoczeniem, które po chwili ustąpiło rozbawieniu. – Jaja sobie robisz? – zapytał. Simon pokręcił głową. – Przyznałem się do winy, no nie? – Co zrobiłeś z jej torebką? Co zrobiłeś z nożem? – Wiesz, kim była Laura Cryer, nad czym pracowała? – zapytał Beer gawędziarskim tonem. –
Gdyby żyła, może wynalazłaby lekarstwo na raka. Pewnie dzięki temu, co zdążyła osiągnąć przed śmiercią, jej zespół badawczy w końcu tego dokona. Wiesz, że to ona przekonała bank Morley England, żeby zainwestował w BioDiverse czterdzieści milionów dolarów, ufundował badania? Może kiedyś będzie sławna. Ja będę sławny. – Co zrobiłeś z torebką i nożem? – Nie pamiętam. – Beer wyszczerzył się od ucha do ucha, zadowolony, że nie może mu w niczym pomóc. Podrapał się po brzuchu zapuszczonymi paznokciami dłoni z tatuażem „LOVE”. – Byłem naćpany. Czemu chcesz to teraz wiedzieć? – Czy ty w ogóle pamiętasz, jak pchnąłeś Laurę Cryer nożem? Swoim zachowaniem Beer dolał oliwy do ognia, który naraz ogarnął Simona. Buchnęły płomienie. I wszystko to z powodu Beera? A może jednak ta wściekłość tliła się w nim od dawna? Simon wyobraził sobie, że chwyta za gaśnicę i walczy z ogniem, tak jak kiedyś doradziła mu Charlie. „Myśl o pianie – powiedziała. – Już samo to słowo ocieka wilgocią”. Pomogło. Czy tamta współczująca kobieta, która z nim wtedy rozmawiała, i miotająca się po wydziale przerośnięta, zołzowata pannica to naprawdę była jedna i ta sama osoba? – To musiałem być ja, no nie? Przecież znaleźliście
tyle dowodów. – Beer rozmyślnie prowokował śpiewnym sarkazmem w głosie. Miejsce jego zakazanej mordy było w popielniczce. Simona aż swędziały ręce, żeby ją tam wcisnąć. – Słuchaj, wale. Zaginęła kobieta z niemowlęciem. Dziewczynka ma niespełna miesiąc. Jeśli powiesz prawdę, pomożesz je odnaleźć. W dzieciństwie Simonowi zdarzyło się zakląć i matka wyszorowała mu buzię mydłem. Słyszał, jak inni gliniarze rzucają mięsem – swobodnie i bez zastanowienia. Jego przekleństwa były przemyślane i znaczące. Pełne wdzięku. Delektował się każdym słowem pochodzącym ze świata, do którego jego rodzice nie mieli wstępu. Beer wzruszył ramionami. – Tracisz czas, psie. Ta matka z dzieckiem pewnie już nie żyją. Simon odetchnął głęboko. Nieprawda. Czy tak właśnie uważała Charlie? Dlaczego nie miał dość odwagi, żeby ją o to zapytać? Zanim Alice zaginęła, wytknęła mu, że zawiódł ją jako obrońca. Poczuł się wtedy nieswojo. Jej śmierć potwierdziłaby najgorsze obawy, jakie Simon odczuwał względem samego siebie. Jedynie za sprawą przekonania, że Alice wciąż żyje, potrafił zapomnieć o jej rozczarowaniu i zamiast tego skupić się na ufności, jaką niegdyś w nim pokładała. Dzięki temu wciąż miał czas. Opowieść jeszcze nie
dobiegła końca. – Moim zdaniem było tak – podjął Simon. – Adwokat doradził ci, żebyś poszedł na układ. Pogrążyło cię DNA. Gdybyś nie przyznał się do winy, dostałbyś dożywocie. Żadna ława przysięgłych nie uwierzyłaby takiej gnidzie jak ty. – Simon dostrzegł cień zakłopotania w oczach Beera. Naciskał dalej. – Większość niewinnych ludzi stawałaby na głowie, byle dowieść swojej niewinności. Ale to chyba dotyczy klasy średniej, prawda? Takich jak oni społeczeństwo traktuje dobrze. Wiem, skąd pochodzisz, Beer. Co nieco o tobie czytałem. Ubóstwo, wagary, rozbity dom, wykorzystywanie seksualne – kiedy człowiek z taką historią na koncie słyszy od własnego adwokata, że pójdzie siedzieć za coś, czego nie zrobił, to daje mu wiarę, prawda? Bo właśnie w takie gówno gnidy twojego pokroju pakują się dzień w dzień. – To przez gnidy takie jak ty życie moje i moich bliskich wygląda tak, jak wygląda – odparł Beer, już nie tak zadowolony z siebie. Dziwne sformułowanie, pomyślał Simon, zastanawiając się, kim są owi „bliscy”. Beer nie miał żony ani dzieci. Czy chodziło mu o przestępczy margines, jakby to była grupa, z którą dumnie się identyfikował? A może margines społeczny w szerszym znaczeniu? Simon przysunął się razem z krzesłem. – Słuchaj no. Jeśli to nie ty zamordowałeś Laurę
Cryer, to chyba wiem, kto to zrobił. Rozpuszczony bogaty chłoptaś, który mieszka w wielkim domu ze swoją bogatą mamusią. Właśnie jemu pomagasz wywinąć się od morderstwa. – Nikomu nie pomagam. – Znów ta sama ponura maska. – W ciągu tygodni poprzedzających śmierć Laury Cryer widziano cię dwukrotnie w ogrodach na terenie Wiązów. Co tam robiłeś? – Na terenie czego? – Wiązów. To tam zamordowałeś Cryer. – D o k t o r Cryer, jeśli łaska. Dla ciebie to tylko jebane zwłoki, co? – Co robiłeś w Wiązach? Wzruszenie ramionami. – Nie pamiętam. – Jeśli boisz się kolejnej odsiadki za fałszywe przyznanie się do winy, to niepotrzebnie. Zapewne usłyszałbyś wyrok, ale jeśli policzyć, ile lat już spędziłeś za kratami... A może to właśnie zbyt szybkie wyjście na wolność tak cię niepokoi? Narobiłeś sobie paru wrogów, zostając świadkiem koronnym i donosząc na starych kumpli, co? Martwisz się, że poza murami tego przybytku długo nie pożyjesz? – To ty wyglądasz na zmartwionego, pieseczku. – Beer zapalił następnego papierosa z paczki leżącej na
stole. – Nie ja. Simon nie potrafił niczego wyczytać z jego twarzy. – Ktokolwiek to jest, będzie na ciebie czekał za tych pięć, sześć czy siedem lat. Kiedy wyjdziesz na wolność, przyda ci się nasza ochrona. Tak więc na twoim miejscu... – Simon zgarnął paczkę marlboro i schował z powrotem do kieszeni – ...zacząłbym się zastanawiać, jak by tu dogodzić nam na tyle, żebyśmy chcieli ci pomóc. Beer zmrużył oczy za chmurą wydychanego dymu. – Zanim tu znowu przyleziesz, dowiedz się, kim była Laura Cryer, co osiągnęła. Chcesz, żebym mówił, bo to ci pomoże przy innej sprawie. Bez związku z Laurą czy ze mną. Z Laurą. A przecież jej nie znał. Ile czasu minęło, odkąd Simon po raz ostatni pomyślał o Alice: „pani Fancourt”? Znajomość i poufałość to dwie odrębne sprawy. – Masz głęboko w dupie, jaka jest prawda, co? – ciągnął Beer. – Mam ci tylko powiedzieć to, co chcesz usłyszeć. – O czym ty mówisz? – I wszystkie pieseczki żyły długo i szczęśliwie. Koniec. Tyle. Mimo usilnych starań Simon nie wydobył już ani jednego słowa z Darryla Beera.
23 ŚRODA, 1 PAŹDZIERNIKA 2003
Otwieram oczy, wydając z siebie zduszony jęk. Pobudka jest najgorsza. Znowu skaczę na główkę prosto w ten koszmar. Davida nie ma już w łóżku. W progu stoi Vivienne, ubrana w elegancki, czarny spodnium i szare polo. Na twarzy jak zwykle nosi maskę delikatnego makijażu. Czuję zapach jej perfum, Madame Rochas. Jestem brudna, odrażająca. Od poniedziałku nie brałam kąpieli, w ogóle się nie myłam. W ustach czuję suchość i paskudny posmak. Włosy mam potargane. – Czujesz się lepiej po przespanej nocy? – pyta. Nie odpowiadam. Jestem półprzytomna. Nie mogę rozewrzeć zbyt ciężkich powiek. To z bólu. Na pewno. Po rozmowie z doktor Allen odstawiłam co-codamol. – Może zrobisz sobie przyjemną kąpiel? – proponuje Vivienne, uśmiechając się przy tym. Kręcę głową. Nie wyjdę z łóżka, kiedy ona tu stoi. – Alice, nikomu z nas nie jest łatwo, nie tylko tobie. Mimo to musimy się zachowywać jak cywilizowani ludzie.
Z dziecięcego pokoju dobiega ożywiony głos Davida. Mówi coś do Buźki, a ona gaworzy w odpowiedzi. Czuję się jak wygnaniec, jakby od szansy na szczęście dzieliły mnie miliony kilometrów. – Chcę się zajmować dzieckiem. – Nie potrafię powstrzymać łez. – Dlaczego David mi nie pozwala? W ogóle mnie do niej nie dopuszcza. Vivienne wzdycha. – Dziecku nic nie dolega. A David martwi się o ciebie, to wszystko. Alice, nie sądzisz, że powinnaś zająć się przede wszystkim sobą? Tyle ostatnio doświadczyłaś bólu. – Jej troska wprawia mnie w zakłopotanie. – Najpierw długi poród, potem szybka cesarka. Myślę, że zbyt wiele od siebie wymagasz. Mówiła to samo, kiedy jej wyznałam, że nie potrafię dojść do siebie po śmierci rodziców. „Nie walcz z żalem – powiedziała. – Przyjmij go. Zaprzyjaźnij się z nim. Powitaj go w swoim życiu. Niech zostanie tak długo, jak będzie chciał. Koniec końców przyzwyczaisz się do jego obecności”. To była najlepsza rada, jaką kiedykolwiek otrzymałam. Słowa Vivienne sprawdziły się co do joty. – Zabieram dziś dziecko ze sobą. Podrzucimy Felixa do szkoły, a potem jedziemy na zakupy. – Nie chcesz zostawiać jej samej ze mną i z Davidem, prawda? Nie ufasz nam.
– Dzieci lubią odetchnąć świeżym powietrzem – odpowiada Vivienne bez wahania. – Wycieczka dobrze im robi. A tobie dobrze zrobi kąpiel. Zobaczysz, kiedy doprowadzisz się do porządku i ładnie ubierzesz, od razu inaczej spojrzysz na świat. Co prawda twoje problemy nie znikną, ale poczujesz się bardziej jak człowiek. Jeśli masz na to dość sił, rzecz jasna. Nie chcę, żebyś się przemęczała, skoro nie jesteś jeszcze na to gotowa. Vivienne naprawdę chce, żebym ją kochała. Co więcej, uważa, że ma prawo do miłości z mojej strony. Nie zaprząta sobie głowy tym, że zamknęła mnie w dziecięcym pokoju i podważa moje poczucie rzeczywistości, traktując mnie jak osobę chorą. Skupia się wyłącznie na serdeczności i wsparciu, jakie od lat mi okazuje. Przewracam się na bok, byle dalej od niej. Teraz gdy rozumiem, skąd u niej to nagłe współczucie, czuję się jak idiotka. Vivienne chce, żebym była chora. Oczywiście, że tak. Lepiej, by się okazało, że Florence wcale nie zaginęła, tylko to ja doznałam poważnego uszczerbku na umyśle. Przypominam sobie sympatyczną doktor Allen, która wierzyła, że życzę Buźce choroby. – Cóż, w takim razie odpocznij. – Vivienne nie zamierza brać mojej obojętności do siebie. Nachyla się, całuje mnie w policzek. – Do widzenia, moja droga. Zobaczymy się potem.
Zamykam oczy i w myślach zaczynam odliczać. Vivienne zabiera Buźkę na zakupy. Wszyscy domownicy mogą swobodnie wchodzić i wychodzić, tylko nie ja. Co by się stało, gdybym tak jak Vivienne oświadczyła: „Zabieram dziś dziecko ze sobą”? Oczywiście zostałabym zatrzymana. Słyszę trzask drzwi na dole, a kilka sekund później silnik samochodu Vivienne. Otwieram oczy i patrzę na zegarek. Za kwadrans ósma. Pojechała. Podnoszę się z łóżka i chwiejnym krokiem, jakbym nie wstawała od lat, wychodzę z sypialni. Pocierając bosymi stopami o dywan z miękkiej szarej wełny, spoglądam wzdłuż korytarza na szpaler białych drzwi. Czuję się jak we śnie, w którym każde drzwi prowadzą do pokoju o konkretnym przeznaczeniu, innym niż pozostałych pokoi, i do zupełnie innych rezultatów. Dlaczego w domu panuje taka cisza? Gdzie jest David? Drzwi pokoju Florence są otwarte. Zastanawiam się, czego chcę bardziej – skorzystać z łazienki czy zajrzeć do pokoju córki bez nadzoru. Wybór jest oczywisty. Ostrożnie wchodzę do środka, jakbym zapuszczała się na zakazane terytorium. Zbliżam się do dziecięcego łóżeczka. Pochylam się i wdycham ten cudowny, świeży zapach niemowlęcia. Pociągam za sznureczek, który wisi z uśmiechniętego słoneczka na ścianie, i rozlega się Somewhere over the Rainbow. Serce mi się kraje. Mogę tylko mieć nadzieję, że Florence nie cierpi teraz tak
mocno jak ja. Otwieram szafę wnękową i gładzę sterty świeżo wypranych ubranek, różowe, żółte i białe grzbiety, warstwy sprężystej wełny i polaru tak miękkiego, jak miękkie muszą być chmury. Tak optymistyczny, radosny widok powinien tchnąć we mnie radość, lecz pod nieobecność Florence daje odwrotny efekt. Zamykam szafę, sztywna z żalu. Przebywając tutaj, czuję się jeszcze gorzej, ale nie mogę się zebrać do wyjścia, chociaż parcie na pęcherz przybiera na sile. Ten pokój to namacalny dowód, że mam ukochaną córeczkę. Łączy mnie z Florence. Siadam w bujanym fotelu. Kiedyś marzyłam, że będę w nim przesiadywać całymi godzinami, karmiąc ją, tuląc i głaszcząc Monty’ego, jej pluszowego króliczka z długimi, oklapniętymi uszami. Od tęsknoty za dzieckiem czuję mrowienie w całym ciele. W końcu fizyczny dyskomfort zmusza mnie do działania. Upewniam się, czy zostawiłam za sobą drzwi uchylone pod takim samym kątem, pod jakim je zastałam. Wtedy dociera do mnie, że przecież nikt jednoznacznie mi nie zabraniał tu wchodzić. Czyżbym popadała w paranoję? – Halo! – wołam z korytarza. – David? Cisza. Wpadam w panikę. Odeszli na zawsze. Zostałam sama. Zawsze byłam sama. – David?! – wołam znowu, tym razem głośniej.
W łazience go nie ma. Już mam podnieść deskę klozetową, kiedy dostrzegam, że wanna jest napełniona. Żadnej piany czy olejków, sama woda. I Vivienne, i ja używamy różnych aromatyzowanych dodatków do kąpieli, chociaż jej kosmetyki są dużo droższe niż moje. Kiedyś to była moja ulubiona wanna. Duża, stara, emaliowana, w kremowym odcieniu bieli, jak zdrowy ząb. Do środka mieszczą się spokojnie dwie osoby. Czasem, kiedy Vivienne wychodzi na co najmniej godzinę, wchodzimy do niej z Davidem. To znaczy: wchodziliśmy. Marszczę brwi, zmieszana. David nigdy nie zapomina opróżnić i spłukać wanny po kąpieli. Vivienne uznałaby to za szczyt złych manier. Zanurzam dłoń w wodzie. Zimna. A na dodatek zupełnie czysta, teraz to zauważam. Nie ma w niej ani śladu mydlin. Dlaczego David miałby się wykąpać, nie używając do tego mydła, a potem zostawić pełną wannę? Nagle tuż za mną rozlega się huk. Odwracam się z krzykiem. David szeroko się do mnie uśmiecha. Stoi z dłońmi w kieszeniach dżinsów, oparty plecami o zatrzaśnięte drzwi. Pewnie czekał za nimi, aż dam się zwabić w pułapkę. – Dzień dobry, skarbie – mówi z sarkazmem. – Przygotowałem ci kąpiel. To chyba miło z mojej strony, zważywszy na okoliczności. Jestem przerażona. Dotychczasowe zgorzknienie,
jakim było podszyte jego okrucieństwo, zastąpiła teraz radosna swoboda. Nie wiem, co to oznacza, ale na pewno coś złego. Albo już go nie obchodzę, albo przez przypadek zasmakował w sadyzmie, który zrodził się z jego cierpienia i niepewności. – Zostaw mnie w spokoju. Nie rób mi krzywdy. – N i e r ó b m i k r z y w d y – przedrzeźnia mnie. – Jak uroczo. Przecież ja tylko nalałem ci wody, żebyś mogła wziąć miłą, długą, odprężającą kąpiel. – Woda jest lodowata. – Wejdź do wanny, Alice. – W jego głosie słychać groźbę. – Nie! Muszę skorzystać z toalety. – Mówiąc to, uświadamiam sobie, jak pilna jest to potrzeba. – Przecież ci nie zabraniam. – Przy tobie nie zrobię. Wyjdź stąd, zostaw mnie w spokoju. David stoi tam, gdzie stał. Patrzymy na siebie. Oczy mam suche jak pieprz, umysł otępiały i pusty. – No? Dalej, śmiało. – Wal się! – Tylko to przychodzi mi do głowy. – Och, prawdziwa dama. Nie mam innego wyjścia, przecież nie zdołam go siłą wyrzucić z łazienki. Zawartość moich jelit zamieniła się w wodę. Ruszam w stronę ubikacji. David rzuca się i z zaskakującą szybkością zagradza mi drogę.
– Przykro mi. Zmarnowałaś okazję. – S ł u c h a m? – Nie wierzę, że to spontaniczne zachowanie. Zaplanował ten horror krok po kroku, słowo po słowie. Nikt nie zdołałby improwizować takich tortur. – Obraziłaś mnie. A zatem od razu wejdziesz do wanny. – Nie. – Zaciskam pięści, wbijając paznokcie w dłonie. – Nie wejdę! Odsuń się i pozwól mi skorzystać z ubikacji. – Wiesz, mógłbym podjąć stosowne kroki, abyś już nigdy nie zobaczyła Florence – mówi spokojnie. – Nie miałbym z tym żadnych kłopotów. Choćby najmniejszych. – Nie! Proszę, nie możesz. Obiecaj, że tego nie zrobisz! – Przerażenie dociera żyłami do każdej komórki mojego ciała. David mówi poważnie. – Mogę cię skrzywdzić bardziej niż ty mnie, Alice. O wiele bardziej. Pamiętaj o tym. Mogę i zrobię to. – A więc przyznajesz, że wiesz, gdzie jest Florence? Gdzie ona jest, Davidzie? Błagam, powiedz mi. Czy jest bezpieczna? Gdzie ją ukryłeś? Kto z nią jest? W milczeniu ogląda swoje paznokcie. Mam ochotę wrzeszczeć, tłuc głową o ścianę. Mój mąż już na zawsze przeistoczył się w potwora. Rozkoszuje się teraz rolą kata. Może właśnie tak to zawsze wygląda. Myślę
o wszystkich potwornościach tego świata i ludziach, którzy się ich dopuszczają. Musi być jakieś wytłumaczenie. Zawsze jakieś jest. Nawet teraz nie przestaję się łudzić, że sprawy z czasem się polepszą. Może naprawdę zwariowałam. Wyobrażam sobie Davida z oszołomioną miną, jak mówi: „Nie wiem, co we mnie wstąpiło”. Gdyby właśnie tak to ujął – jako zaćmienie umysłu, chwilowe opętanie niszczycielską siłą – chyba potrafiłabym mu wybaczyć. Miłość, jaką zawsze do niego czułam, wciąż we mnie jest, wibruje tuż pod powierzchnią, delikatnie nadając fakturę każdej mojej myśli, niczym stara tapeta pod warstwą świeżej farby. Muszę wytrwać do piątku. Nie będę więcej ryzykować, nie po tym, jak David mi groził. Jeśli tylko w ten sposób mogę uratować Florence, to poświęcę własną dumę i godność. Nogi mi drżą. Adrenalina wstrząsa moim ciałem. Nacisk na pęcherz i jelita staje się męczarnią. – Dobrze. Tylko nie krzywdź Florence. Zrobię wszystko, co zechcesz. David ze wstrętem marszczy nos. – Nie krzywdź? Sugerujesz, że mógłbym skrzywdzić własną córkę? – Nie. Przepraszam. Przepraszam za wszystko. Powiedz mi, co mam robić. Na razie wydaje się udobruchany.
– Ściągaj koszulę i właź do wanny – mówi pomału, z celową cierpliwością, jakbym była niedorozwinięta umysłowo. – I siedź w niej tak długo, dopóki nie pozwolę ci wyjść. Wypełniam jego polecenie. Aby nie myśleć o tym, co się dzieje, nucę w głowie Second-Hand Rose, jedną z piosenek, które w dzieciństwie śpiewała mi matka. Stopniowo wchodzę do wody, czując nieprzyjemne zimno najpierw w stopach, potem w kostkach i łydkach. David każe mi usiąść. Siadam więc i wtedy – tak jak się tego spodziewałam, David zapewne też – lodowata woda nie pozostaje bez wpływu na moje ciało. Ogarnia mnie tak nieznośne uczucie bólu i poniżenia, że przez chwilę nie mogę złapać tchu. Po raz pierwszy w życiu rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie pragną umrzeć. Kiedy znów słyszę głos Davida, zdaje się dobiegać z daleka. – Jesteś obrzydliwa. Spójrz tylko na siebie. Zobacz, co narobiłaś. Nigdy nie widziałem czegoś tak obrzydliwego. Co masz na swoje usprawiedliwienie? – Przepraszam – jęczę, szczękając głośno zębami. Stoi nad wanną z założonymi rękami, patrzy na mnie z góry i kręci głową, cmokając i upajając się moim upokorzeniem. – Po co ja się z tobą żeniłem. Nie dorastasz Laurze do pięt. Wiesz o tym?
– Proszę, pozwól mi wyjść – szepczę, dygocząc konwulsyjnie. – Zimno mi. To boli. – Masz przyznać, że kłamiesz w sprawie Florence – żąda David. – Masz powiedzieć mamie i policji, że wszystko zmyśliłaś. Zrobisz to? Chowam twarz w kolanach. Każe mi zrobić coś, czego nie mogę zrobić. Boję się jednak panicznie, że jeśli odmówię, David wymyśli jeszcze gorszą karę niż ta albo spełni swoją groźbę i dopilnuje, żebym już nigdy nie zobaczyła Florence. Podejrzewam, że największą przyjemność czerpie z samych gróźb, z psychologicznej przewagi, jaką dzięki nim zyskuje. Ale nie mogę ryzykować. Wzdycha i siada na zamkniętym sedesie. – Nie jestem porywczy, Alice. Czy kiedykolwiek tknąłem cię choć palcem? Znaczy, agresywnie? – Nie. – Nie. Nie brakuje mi również rozsądku. Żałuję, że jestem zmuszony tak cię traktować, ale nie pozostawiasz mi wyboru. Jeszcze przez pewien czas kontynuuje w tym samym tonie, usprawiedliwiając swoje działania i przerywając raz po raz, by mnie obrazić i wyśmiać. Kiedy przyciągam kolana do piersi, mówi, że nie wolno mi tego robić. Nogi mają przylegać płasko do dna wanny. Nie wolno mi zakrywać piersi rękami. Robię, co mi
każe, staram się jednak nie słuchać tego, co mówi. Dociera do mnie tylko bezlitosny, władczy warkot człowieka przez wiele lat zdominowanego przez rodzoną matkę. Oczami duszy widzę roślinę przywiązaną do kijka, tak aby rosła w wyznaczonym kierunku. Cały David. Teraz upaja się władzą, obżera się nią niczym umierający z głodu człowiek, który boi się, że to może być jedyna okazja. Nie wiem, jak długo muszę siedzieć w lodowatej, brudnej wodzie. W końcu tracę czucie poniżej pasa, a moje nogi przybierają upiorny, siny odcień. Czuję się jak zwierzę, gorzej niż zwierzę. Przynoszę hańbę tej rodzinie. Sama jestem winna temu, co mnie spotkało, co nigdy nie spotkało nikogo innego, tylko mnie. Jestem dnem. Nie potrafię ochronić nawet własnej córki. Wreszcie David wzdycha i otwiera drzwi. – Cóż, mam nadzieję, że to cię czegoś nauczyło. Lepiej doprowadź się do porządku. I umyj wannę. Nie zapominaj, że jesteś gościem w domu mojej matki. I pogwizdując pod nosem, wychodzi z łazienki.
24 8 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 14.40
Simon wyjechał Silsford Road ze Spilling. Dalej, za samym Silsford, trzymał się białych drewnianych tablic z czarnymi literami i krętych dróg, które doprowadziły go aż do wsi Hamblesford, gdzie mieszkali rodzice Laury Cryer. Wyszedł z wydziału kryminalnego pół godziny przed czasem. Wolał w razie czego zaczekać pod domem Cryerów, niż spędzić kolejną minutę w towarzystwie Charlie. Prowokowała go przez cały ranek. „Idę o zakład, że ma duże cycki i ciasną szparkę – snuła przypuszczenia na temat Suki Kitson, kochanki Sellersa. – Co tu kryć, w końcu Stacey urodziła dwoje dzieci. Kiedy Sellers ją młóci, pewnie czuje się jak korniszon w worku listonosza”. Simon rozpoznawał znajomą groźbę w jej głosie. Kiedy Charlie wchodziła w szczegóły anatomiczne, należało się czym prędzej zmywać. Wymieniała rozmaite części kobiecego ciała, żeby zaleźć Simonowi za skórę, a to go wkurzało i wyprowadzało
z równowagi. Bał się, że w ten sposób Charlie wypomina mu niegodne tchórzostwo na imprezie u Sellersa. Jeśli jej zachowanie nie wróci szybko do normy, Simon będzie musiał porozmawiać z Proustem. Charlie miała być jego przełożoną, tymczasem przez jej złość i sarkazm nie mógł się skupić na pracy. Bez przerwy myślał o tej pieprzonej gaśnicy i pianie, byle nie odpowiedzieć wiązanką przekleństw albo siarczystym policzkiem. Głowił się, jak to w ogóle możliwe, że do tego doszło? I dlaczego właśnie teraz? Nie rozumiał, co spowodowało tę niespodziewaną, nagłą zmianę w jego relacjach z Charlie. Aż do niedawna byli przyjaciółmi, i to wbrew wszelkim napięciom, jakie między nimi panowały. W zasadzie, jakby się tak zastanowić, to nie miał żadnych innych przyjaciół poza nią. Nie chciał jej stracić. Bo kto mu został? Sellers i Gibbs? Jak bardzo by ich to obeszło, gdyby nigdy więcej go nie zobaczyli? Kiedy Simon nie zdołał niczego wyciągnąć z Darryla Beera, Charlie nie kryła triumfu. „Och, a niech to gęś kopnie. Tak bardzo chciałeś wyprostować sądową pomyłkę, a ten niedobry drań wszystko ci zepsuł. Wiesz, jak to ludzie mawiają w takiej sytuacji: «Przykro mi to mówić, ale wiedziałem, że tak będzie»? Cóż, nie ja. Ja to mówię z uśmiechem na ustach”. Simon nie przejmował się, że jego pierwsza wizyta w Brimley nie przyniosła żadnych efektów. Nie tracił
nadziei, że Beer zacznie sypać, gdy tylko skończy się napawać tą odrobiną władzy nad policjantem. David Fancourt miał mocne alibi. Wspólnie z Alice oglądał wtedy w Londynie Pułapkę na myszy. Zeznania kilkorga świadków potwierdzały, że oboje spędzili cały wieczór w teatrze. Lecz gdy Simon zaczął się nad tym zastanawiać, alibi wydało mu się niemal zbyt mocne. Parkując obok pomnika ofiar wojennych naprzeciwko błoni Hamblesford, zastanawiał się, czy nieprzypadkowo wybór padł właśnie na tę sztukę. David Fancourt był inteligentny. Zawodowo projektował zawiłe gry komputerowe. Był też mściwy, o czym Simon przekonał się na własne oczy. Może uznał to za ironię, że tej samej nocy, gdy on wspólnie z narzeczoną będzie oglądał słynną sztukę kryminalną, wynajęty zbir zabije jego żonę. Czy tym zbirem był Darryl Beer? Czy i Beer, i Fancourt byli winni? Simon omówiłby tę teorię Charlie, gdyby nie ich napięte stosunki. Zamiast tego próbował nawiązać telepatyczny kontakt z Alice. Nie wierzył w te brednie, ale... Czasami czuł jej obecność, jak go obserwuje, milcząca i niewidzialna, i zastanawia się, ile to jeszcze potrwa, zanim Simon uratuje ją i jej córkę. Alice ufała w jego siłę, przynajmniej na początku. Musiał ją tylko odnaleźć, odnaleźć Florence. Wtedy Alice przekona się, że wcale się co do niego nie pomyliła. Na samą myśl, co miałby jej powiedzieć,
kiedy ją znajdzie, stawał się niespokojny, niepewny. Rodzice Laury mieszkali obok sklepu rzeźnika, w niewielkim białym domu bez ogrodu od frontu. Od głównej drogi dzielił ich tylko wąski chodnik. Na krytym strzechą dachu znajdowało się coś, co przypominało siatkę na włosy. Simon zastukał do drzwi kołatką z czarnego drewna i czekał. W takich chwilach zawsze ogarniało go onieśmielenie, lekka obawa przed przedstawieniem się obcym ludziom. W wychowaniu, jakie odebrał, nie kładziono nacisku na umiejętność łatwego nawiązywania kontaktów towarzyskich. Simon dorastał, obserwując, jak jego matka sztywniała z nerwów, ilekroć rozlegał się dzwonek u drzwi, chyba że spodziewała się wizyty księdza albo bliskich krewnych. „Kto to może być?”, wyrzucała z siebie, a oczy miała wielkie ze strachu przed nieznanym. Kiedy mieszkał z rodzicami, nie mógł nikogo zapraszać na herbatę. Matka uważała, że jedzenie to czynność zbyt intymna, by oddawać się jej w obecności osób trzecich. Simon, zbyt młody, żeby myśleć strategicznie, nie ukrył tego przed kolegami z klasy, którzy natychmiast zaczęli się z niego bezlitośnie naśmiewać. Teraz, jako dorosły mężczyzna, zdawał sobie sprawę, że narzucając tę zasadę, matka wyrządziła mu krzywdę, ale nie potrafił się na nią złościć. Zawsze wydawała mu się zbyt krucha, żeby znieść słowa krytyki. Gdy był nastolatkiem, dusił frustrację i traktował ją
pobłażliwie, chociaż w tym samym czasie wystarczyło jedno nieproszone spojrzenie albo uwaga ze strony kogokolwiek innego, żeby wpadł w furię albo wdał się w brutalną bójkę. Raz za razem zawieszano go w prawach ucznia i gdyby nie był najbystrzejszym uczniem w klasie, pewnie wyleciałby na dobre. Co do tego nie miał wątpliwości. Tego ranka Kathleen znów zadzwoniła na jego komórkę z pytaniem, czy przyjdzie w niedzielę na obiad. Zeszłotygodniowa wizyta się nie liczyła. Ani chwili wytchnienia. Presja nie ustawała nigdy. Po kilku sekundach drzwi domu Cryerów otworzył mężczyzna w średnim wieku, dobrze zbudowany, w okularach dwuogniskowych, granatowym pulowerze z emblematem golfisty, granatowych spodniach i kapciach. – Funkcjonariusz Waterhouse? Roger Cryer. Simon uścisnął jego dłoń. – Proszę wejść – rzekł Cryer. – Żona właśnie parzy herbatę. Ach, oto i ona! – Mówił z silnym akcentem z Lancashire. Maggie Cryer wyglądała na starszą od męża. Jemu Simon dałby sześćdziesiąt, jej osiemdziesiąt lat. Rzecz jasna, nie mógł o to zapytać wprost. Matka Laury była drobnej postury, liczyła nie więcej niż około metra pięćdziesięciu wzrostu. Taca z serwisem do herbaty trzęsła się w jej zniekształconych artretyzmem dłoniach.
Kobieta miała na sobie zieloną nylonową podomkę, ciemne rajstopy i niebieskie kapcie. – Proszę się częstować herbatą – powiedziała, stawiając niepewnie tacę na stoliku. Przysiadła obok męża na niewielkiej wiklinowej kanapie naprzeciwko Simona, który zajmował skrzypiący, niewygodny fotel, również wykonany z wikliny. – Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo – rzekła. – Nie jest nam łatwo, choć upłynęło już tyle czasu. Telefon z policji... – Rozumiem, pani Cryer. Bardzo mi przykro. Obawiam się jednak, że to konieczne. W kominku płonęły polana, przez co w salonie było nieznośnie gorąco. Podobnie jak wiele innych budynków tego typu, dom Cryerów miał małe okna, dlatego nawet za dnia panował w nim półmrok. Połączenie ciemności i migoczącego ognia sprawiało, że Simon czuł się tu jak w jaskini. Na kominku stały trzy oprawione fotografie Laury. Ani jednej Felixa. – Widzieliśmy w wiadomościach, że zaginęła jego nowa żona. – Roger! – Maggie Cryer upomniała męża. – I małe dziecko. Pan przyjechał w tej sprawie? – Tak. Ponownie przyglądamy się sprawie Laury – odparł Simon. – Sądziłam, że nie ma żadnych wątpliwości – powiedziała Maggie Cryer. – Tak nas wtedy
poinformowali policjanci. Że... że to na pewno był ten Beer. Tak nam mówili. – Skubała rękawy opuchniętymi palcami. – Mam do państwa tylko parę pytań – odrzekł Simon uspokajającym tonem. W ten sposób przesłuchiwałby własną matkę, choć prawdopodobnie tracił tylko czas na tę łagodność. Maggie Cryer nie dało się ani uspokoić, ani podnieść na duchu. Simon dałby sobie rękę uciąć, że matka Laury żyje w stanie permanentnego pobudzenia. Odkąd zamordowano jej córkę czy od zawsze? – Nie napije się pan herbaty? – zapytała. – Nie, dziękuję. – Zapomniałaś o mleku, duszko – zauważył jej mąż. – Naprawdę nie trzeba – upierał się Simon. – Proszę się nie kłopotać. – Kapka mleka by nie zawadziła – stwierdził Cryer. – To żaden kłopot. – Maggie szybkim krokiem udała się do kuchni. Kiedy wyszła, jej mąż nachylił się w stronę Simona. – Tak między nami. Nie mogę wspominać o tym przy żonie, bo zaczyna się denerwować. To Davidowi Fancourtowi powinniście się przyjrzeć. Najpierw Laura została zamordowana, a teraz zaginęła jego druga żona razem z dzieckiem. Za dużo zbiegów okoliczności, nie sądzi pan? Poza tym po co Darryl Beer miałby zabijać
naszą Laurę? No, po co? Gdyby ją zaatakował, zwyczajnie oddałaby mu torebkę, nie ryzykowałaby. Miała głowę na karku. – Wspominał pan o tym policji? – Żona mi nie pozwoliła. Twierdziła, że tylko narobimy sobie kłopotów, no wie pan, w sensie prawnym, jeśli powiemy nieprawdę. Ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć ofiara zna sprawcę. W dziewięciu przypadkach na dziesięć – tak mówił ekspert w telewizji. – Jaki motyw mógłby mieć David Fancourt, zabijając Laurę? – zapytał Simon, licząc, że w odpowiedzi usłyszy własną teorię. Roger Cryer przyglądał mu się z lekkim zdziwieniem, jakby to pytanie zrodziło bardziej fundamentalne wątpliwości. Wątpliwości co do kompetencji funkcjonariuszy wydziału kryminalnego Culver Valley, pomyślał Simon z goryczą. Owszem, odpowiedź nasuwała się sama – wszystkim, tylko nie Proustowi, Charlie, Sellersowi, Gibbsowi i całej reszcie. – Prawo do opieki nad Felixem – odparł Roger Cryer. – I zemsta za cierpienie, jakiego mu przysporzyła. Laura od niego odeszła, nie przyjął tego najlepiej. Moim zdaniem całkiem się rozsypał. Simon zapisał to w swoim notesie. Ta wersja wydarzeń nie pokrywała się z tym, co Vivienne i David Fancourt zeznali Charlie. Co mówiła na ostatniej
naradzie zespołu? „Uważał, że jest fizycznie odpychająca i uciążliwa. Z ulgą się od niej uwolnił”. Właśnie tak, słowo w słowo. Na pamięci Simona można było polegać bardziej niż na pamięci Rogera Cryera czy Davida Fancourta. A zatem rozbieżność w zeznaniach. – Skąd pan wie, że się rozsypał? – Od Vivienne Fancourt, jego matki. Stawała na głowie, byle tylko przekonać Laurę, żeby dała temu małżeństwu jeszcze jedną szansę. Nawet przyjechała tutaj rozmówić się z nami, żebyśmy jakoś wpłynęli na córkę. Ona i Laura nigdy za sobą nie przepadały, więc dlaczego miałoby jej tak na tym zależeć, jeśli nie przez wzgląd na Davida? Widziała, że był załamany, i jak każda matka próbowała mu pomóc. Ale nic z tego nie wyszło. Laura zawsze wiedziała, czego chce. Jak już raz coś postanowiła, nie można było tego zmienić. – Proszę bardzo. – Maggie Cryer wróciła z małym niebieskim dzbanuszkiem. Zaczęła nalewać herbatę do filiżanek. Trzech, chociaż Simon podziękował. Jej mąż wyglądał, jak gdyby usiłował zdusić słowa, które cisnęły mu się na usta. Szybko poległ z kretesem. – Zemsta. – Pokiwał głową. – David ma do niej skłonność. Po śmierci Laury Maggie i ja mieliśmy problemy, żeby zobaczyć się z wnukiem. – Och, Roger, proszę cię, przestań. Co ci z tego przyjdzie?
– Wie pan, kiedy ostatnio widzieliśmy Felixa? Dwa lata temu. Daliśmy sobie z tym spokój. Udajemy, że nie mamy wnuka, choć Felix jest naszym jedynym. Ale za wiele nas to kosztowało. Po śmierci Laury wszystko uległo zmianie, z dnia na dzień. Dosłownie z dnia na dzień. Zmienili mu nazwisko z Felix Cryer na Felix Fancourt, zabrali go ze żłobka, który uwielbiał, w którym był naprawdę szczęśliwy, zadomowiony, i wcisnęli do tej cholernej szkoły dla snobów. Zupełnie jakby David i Vivienne próbowali zrobić z niego zupełnie inne dziecko! Mogliśmy go widywać jedynie raz na kilka miesięcy, przez parę godzin. I nigdy nie zostawaliśmy z nim sam na sam. Vivienne zawsze siedziała z nami, robiła za przyzwoitkę i bardzo nam współczuła. – Z każdym zdaniem Roger Cryer coraz bardziej czerwieniał na twarzy. Jego żona zamknęła oczy i czekała, aż skończy mówić. Jej mina zdradzała, że nie dopuszcza do siebie tych słów. Simon słuchał z narastającym zdziwieniem. Zdaniem Charlie Vivienne Fancourt miała żal do Laury Cryer dokładnie o to samo – o to, że izolowała Felixa od rodziny Davida, nie pozwalała im spotykać się z chłopcem bez jej nadzoru. Czy to możliwe, że po śmierci żony David zgotował teściom ten sam los? Czyżby traktował to jako bitwę między Cryerami a Fancourtami, w której nagrodą był Felix? – Próbowaliśmy rozmów z Davidem, błagaliśmy –
ciągnął Roger Cryer. – Ale ten człowiek jest z kamienia. O cokolwiek byśmy prosili, za każdym razem odmawiał. I nigdy nie chciał powiedzieć dlaczego. – Wspominał pan, że Vivienne Fancourt wam współczuła. Co miał pan przez to na myśli? Maggie Cryer pokręciła głową, jakby zabranie głosu w tej kwestii było ponad jej siły. – Wiedziała, że chcielibyśmy częściej widywać Felixa, że David nam na to nie pozwala – wyjaśnił Roger. – Było widać, że nam współczuje. Ciągle powtarzała, jak musi być nam trudno. Bo było, ale jej gadanie tylko pogarszało sprawę. Zwłaszcza gdy w kółko opowiadała, czego to ona nie robiła razem z Felixem. – Wtedy się poddałam – wyszeptała Maggie. Dłonie jej drżały. Simon dostrzegł, że z wierzchu są całe usiane brązowymi plamkami. – Bo każde spotkanie z Felixem oznaczało spotkanie z nią, a... – Wzdrygnęła się. – Po każdym takim spotkaniu podupadałam na zdrowiu, czasem na wiele dni. Miarka się przebrała, kiedy Vivienne wyznała mi, że Felix zaczął nazywać ją mamą. Nie mogłam tego dłużej znieść. – Na dodatek nie miała za grosz taktu – dodał Roger Cryer, głaszcząc żonę po chudym ramieniu. – Napomknęła, że tego ranka musiała przypominać Felixowi, kim jesteśmy. Nie widział nas od tak dawna, że zapomniał. Zdała sobie sprawę, jak to zabrzmiało,
i przeprosiła, ale chyba mogła sobie darować taką opowieść, prawda? Ku zaskoczeniu Simona Maggie Cryer cmoknęła i strzepnęła z siebie dłoń męża, jakby to był pająk. – Roger nie zna się na kobietach – rzekła. – Nie miała taktu, też coś! Postępowała rozmyślnie. Wcale nam nie współczuła. – O czym ty mówisz? – Jej mąż był szczerze zdumiony. – Oczywiście, że współczuła. Bez przerwy to powtarzała. – Bo wiedziała, że w ten sposób najbardziej nas zrani. A nam nigdy nie udałoby się dowieść, że celowo się nad nami pastwiła. – A pani uważa, że robiła to celowo? – Simon nie wiedział, co o tym myśleć. – Oczywiście. Kiedy człowiek zrani kogoś nieopatrznym słowem, to potem ma się już na baczności, prawda? Nie powtarza tego samego tej samej osobie czy osobom. Kiedy inteligentna dama, taka jak Vivienne Fancourt, raz za razem wygłasza bolesne uwagi, robi to celowo. Simon zerknął na dłonie Maggie Cryer. Leżały na kolanach, zaciśnięte w dwie maleńkie pięści.
25 ŚRODA, 1 PAŹDZIERNIKA 2003
Wanna jest nieskazitelnie czysta. Nikt by się nie domyślił. Nikt się nigdy nie domyśli. Zadowolona z uzyskanego efektu wchodzę pod prysznic. Szorując każdy centymetr swojego ciała, zastanawiam się, czy kiedykolwiek przestanę czuć się brudna. Owinięta w dwa duże ręczniki idę pospiesznie do sypialni. Garderoba jest otwarta, klucz sterczy z zamka. Wybieram rzeczy: workowate spodnie i taką samą bluzę. Powinny na mnie pasować. Nienawidzę siebie za tę żałosną wdzięczność, którą teraz czuję. Większość ludzi uważa to za coś oczywistego, że sami wybierają sobie ubrania. W każdej chwili mogę wyjść i już nigdy nie wrócić do Wiązów, nic mi nie stoi na przeszkodzie. Nic z wyjątkiem Davida i jego gróźb: „Mógłbym podjąć stosowne kroki, abyś już nigdy nie zobaczyła Florence”. Podskakuję nerwowo, słysząc dźwięk telefonu. Na pewno Vivienne chce mnie sprawdzić. Waham się, czy odebrać, kiedy z dołu dobiegają mnie słowa Davida. Z początku mówi zbyt cicho, żebym mogła cokolwiek
zrozumieć. Potem podnosi głos. Teraz słyszę, że jest rozgniewany, skupiony raczej na wyrażeniu własnego zdania niż wysłuchaniu, co ma do powiedzenia jego rozmówca. To na pewno nie Vivienne. Słyszę, jak mówi: – Dokładnie tak, do nastoletnich chłopców. Spodoba im się, gwarantuję. Nie. Nie, taka promocja odpada. Nie, w piątek nie mogę. Bo nie mogę, jasne? Niby czemu nie możemy teraz o tym pogadać? Russell. Jego partner w interesach. Nadarza się okazja. Sama ta myśl mnie paraliżuje. David nie oderwie się od telefonu co najmniej przez następny kwadrans. On i Russell zawsze toczą długie dyskusje, zwłaszcza gdy się w czymś nie zgadzają. David nigdy mi nie opowiada, o co się tak spierają. Idę na palcach do sypialni Vivienne i otwieram drzwi. Łóżko jest zasłane, jak zawsze. Na liliowej kołdrze nie ma ani jednej zmarszczki. Na toaletce stoją cztery fotografie Felixa, w tym dwie z Vivienne. Pokój pachnie kremem, który Vivienne każdego wieczoru nakłada na twarz. Pod łóżkiem dostrzegam jej białe, haftowane baleriny w chińskim stylu, ustawione schludnie jedna obok drugiej, dokładnie tak, jakby miała je teraz na nogach. Wzdrygam się, jakby oczekując, że w każdej chwili ruszą w moją stronę. Mój telefon. Po to właśnie tu przyszłam. Podchodzę do nocnej szafki i wysuwam szufladę. Proszę, dokładnie
tam, gdzie się spodziewałam. Wyłączony. Skoro jestem niepoczytalna, jak wszyscy zdają się sądzić, to skąd wiedziałam, że go tu znajdę? Vivienne mówiła, że leży w kuchni. Włączam telefon i dzwonię do Simona Waterhouse’a. Ostatnim razem zapisał mi swoją komórkę, bo nie chciał, żebym dzwoniła do niego na komisariat. Podarłam kartkę, ale numer zapamiętałam. Szeptem nagrywam Simonowi wiadomość, że musi się ze mną spotkać jutro w Chompers, że chcę z nim pilnie porozmawiać. Tym razem wszystko będzie dobrze, powtarzam sobie. Tym razem Simon wyjdzie z Chompers przekonany, że mówię prawdę; będziemy sprzymierzeńcami, pomoże mi. Zrobi wszystko, o co go poproszę. Wracam na korytarz i przystaję na kilka sekund, żeby sprawdzić, czy David wciąż rozmawia z Russellem. Rozmawia. Nie rozróżniam już poszczególnych słów – mówi za cicho – słyszę jednak konwersacyjny ton, na który liczyłam. Jestem absolutnie pewna, że ta rozmowa jeszcze długo nie dobiegnie końca. Tak, wiem, powinnam odłożyć telefon z powrotem do szuflady Vivienne, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń, ale nie potrafię się na to zdobyć. Potrzebuję go. Symbolizuje moją niezależność. Niech Vivienne myśli, że zakradanie się do jej pokoju i kradzież telefonu to kolejne objawy mojego szaleństwa, choroby.
Zastanawiam się, gdzie mogłabym schować komórkę. Jeśli włożę ją do torebki, Vivienne ją stamtąd zabierze, tak jak za pierwszym razem. W całym domu jest tylko jedno pomieszczenie, do którego nigdy nie zagląda – gabinet Davida. Nie wolno tam wchodzić nikomu z wyjątkiem Davida, a nawet jego noga nie postała w środku, odkąd urodziła się Florence. Sprzątaczki Vivienne, które raz w tygodniu przychodzą na cały dzień, mają surowy zakaz wstępu i w rezultacie w zakurzonym gabinecie panuje o wiele większy bałagan niż w pozostałej części domu. Są tam komputery, systemy audio, stojaki pełne płyt CD z muzyką klasyczną i kompletną dyskografią Adam and the Ants, a także kolekcja powieści science fiction – całe rzędy książek o dziwnych, odstręczających tytułach – i kilka szaf na dokumenty. Rozejrzawszy się, dochodzę do wniosku, że jedna z nich najlepiej nada się na kryjówkę. Już mam ją zbadać, gdy mój wzrok pada na komputer Davida. Kolejna droga komunikacji ze światem zewnętrznym, z normalnym światem poza granicami Wiązów. Siadam na krześle obrotowym i włączam komputer, modląc się, żeby jego ciche buczenie było ledwie słyszalne. Powtarzam sobie, że za chwilę przestanę się denerwować; jeśli David coś usłyszał, zaraz tutaj wpadnie. Serce mi wali, gdy tak siedzę i czekam. Nic się nie dzieje. Spod podłogi dobiega mnie głos Davida,
znowu rozgniewany, wciąż pogrążony w dyskusji z Russellem. Pomału wypuszczam powietrze. Bezpieczna. Tym razem. Okienko na ekranie monitora informuje, że aby się zalogować do systemu, muszę wprowadzić hasło. Klnę pod nosem. Sądziłam, że komputer Davida, podobnie jak ten u mnie w pracy, ma hasło zapisane w pamięci i zaloguje się automatycznie. Wpisuję „Felix”, ale pojawia się napis, że jest niepoprawne. Próbuję „Alice” i „Florence”, lecz i te hasła zostają odrzucone. Skóra mi cierpnie ze strachu, gdy wpisuję „Vivienne”. Znowu pudło. Chociaż tyle dobrego. Być może mężczyźni rzadziej niż kobiety wybierają imię ukochanej osoby. Ale co jeszcze ma dla Davida znaczenie? Nie kibicuje żadnej drużynie piłkarskiej. Naraz uświadamiam sobie, że mógł przecież wybrać słowo, którego nikt by z nim nie skojarzył, całkowicie przypadkowe, na przykład „tombola” albo „kandelabr”. Albo nazwę miejscową. Wpisuję „Spilling”, ponownie bez powodzenia. Zamykam oczy, myśląc intensywnie. Co jeszcze, co jeszcze? Zastanawiam się, dlaczego w ogóle zawracam sobie tym głowę. David mógł wybrać na hasło dowolne spośród miliardów słów. Nawet gdybym miała czas, żeby wyeliminować te, na które na pewno się nie zdecydował... Prawie śmieję się w głos, kiedy
przychodzi mi na myśl kolejna, niedorzeczna możliwość. Ale chyba warto spróbować. W końcu zdążyłam się już przekonać, że mój mąż przepada za chorymi dowcipami. Wpisuję „Laura”, po czym wciskam „Dalej”. Okienko znika i ekran robi się niebieski. W prawym dolnym rogu obraca się klepsydra, podczas gdy komputer znowu delikatnie szumi. Kręci mi się w głowie z oszołomienia. David kupił tego peceta zaledwie pół roku temu. Wtedy też wybrał imię znienawidzonej byłej żony jako hasło. Dlaczego? „Nie dorastasz Laurze do pięt. Wiesz o tym?” Nie, to nie może być prawda. David powiedział to tylko po to, żeby mnie zranić. Jestem tego całkowicie pewna. Nie mam jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać, nie teraz. Szybko zakładam nowe konto mailowe. Trwa to dłużej, niż sądziłam. Zaczynam się pocić, zaliczając kolejne etapy niekończącej się rejestracji. Mija wieczność, zanim wreszcie mam nowy adres:
[email protected]. Znowu słyszę głos Davida. – Dobra – mówi, a coś w jego tonie sprawia, że wpadam w panikę. David chce już zakończyć tę rozmowę. Może zaczął się zastanawiać, co takiego robię. Zbyt długo nie mam żadnego nadzoru. Wyłączam komputer, ekran natychmiast ciemnieje. Wymykam się z gabinetu i chowam w sypialni, zatrzymując za uchylonymi drzwiami.
– Nie, zadzwonię w weekend – mówi David. – Och. A kiedy wracasz? Nie, w takim razie dobrze. Przeczytaj mi ten ich list, jeśli masz go pod ręką. Chciałam wysłać Briony e-mail z podziękowaniami za przytulankę, którą przysłała dla Florence, i zaproponować jej spotkanie za parę tygodni, gdy sprawy zaczną wracać do normy. Muszę wierzyć, że naprawdę tak się stanie. Gdybym miała czas, może opowiedziałabym Briony o koszmarach minionego tygodnia, o zniknięciu Florence i pojawieniu się Buźki. Chciałabym napisać jej o tym wszystkim – ona na pewno by mi uwierzyła – dochodzę jednak do wniosku, że nie będę ryzykować powrotu do komputera. W stanie tak wielkiego napięcia nie potrafię przewidzieć, jakie to istotne, że nie udało mi się wysłać tej wiadomości. Laura. Ile razy słyszałam, jak Vivienne nazywa ją potworem, despotką, diablicą, harpią, zarówno jeszcze za jej życia, jak i po śmierci? Straciłam rachubę. Zawsze uważałam, że David podziela zdanie matki, ale dopiero teraz zaświtało mi w głowie, że nawet jeśli się z nią nie zgadzał, przecież nigdy nie odważyłby się tego powiedzieć przy ludziach. Nie mogę w to uwierzyć, lecz po tym wszystkim, co mi zrobił, zbiera mi się na płacz, bo sześć miesięcy temu wybrał na hasło do komputera imię Laury, a nie moje. – Czekaj, czekaj – słyszę, jak mówi do Russella. – Oni nic z tego nie zrozumieli. Przecież mieliśmy idealnego
dostawcę, a oni zaproponowali warunki, które... Wpatruję się w komórkę. Kusiłabym los, wracając do gabinetu, lecz gdy próbuję wymyślić inną kryjówkę – na przykład w sypialni – nic nie przychodzi mi do głowy. Postanawiam zaryzykować z gabinetem, głównie dlatego, że ani David, ani Vivienne nigdy by nie pomyśleli, że ośmieliłabym się tam wejść, nie mówiąc już o chowaniu czegokolwiek. Wsuwam dłoń między pierwszą szafkę a ścianę. Jest chyba dość szeroka, ale na styk. Natrafiam palcem na jakiś róg. W dotyku przypomina karton, mam jednak za mało miejsca, żeby go dobrze złapać. Wstaję i bardzo ostrożnie wysuwam szafkę. Granatowa teczka, która za nią tkwiła, zsuwa się po ścianie na podłogę. Podnoszę ją i otwieram. W środku są trzy pornograficzne czasopisma. Kartkuję jedno z nich i aż się wzdrygam na widok nagiej kobiety przywiązanej do stołu. Zastygam, a na mojej twarzy maluje się szok. Nie wiem, co mam o tym myśleć. David nie uznałby czegoś takiego za podniecające. Skąd to się wzięło w jego gabinecie? Nie potrafię uwierzyć w to, co trzymam w dłoniach. Wtedy dostrzegam na podłodze kilka kartek, które wysunęły się z któregoś czasopisma. Jedna z nich to list na błękitnej papeterii. Zaczyna się od słów „Drogi Davidzie”. Zerkam na dół strony. Podpisano „Twój kochający ojciec Richard Fancourt”.
Otwieram szeroko oczy. Imię, nareszcie. I dowód na to, że ojciec Davida istnieje. To by tłumaczyło te czasopisma. Miały odciągnąć uwagę od tego, co David naprawdę chciał ukryć. Z pewnością doszedł do wniosku, że jeśli jedna z nas, Vivienne lub ja, znajdzie tę teczkę, na widok tych okropnych zdjęć nie będzie chciała dalej w niej grzebać. Jednym uchem nasłuchując rozmowy Davida z Russellem, czytam pobieżnie list, starając się wyciągnąć z niego najważniejsze informacje. Richard Fancourt ożenił się ponownie. Wysyła ten list na adres Wiązów, bo słyszał, że David wciąż tam mieszka. Żałuje, że nie spisał się jako ojciec. Żałuje, że przez tyle lat nie utrzymywał z nim kontaktów, ale tak chyba było najlepiej. Długość tego listu budzi moją frustrację. Staram się czytać wszystko jednocześnie: „żona w ciąży... braciszek albo siostrzyczka... jeśli nie przez wzgląd na mnie, to chociaż dla niego lub dla niej... nadzieję, że uda nam się na nowo nawiązać kontakt... termin we wrześniu... przeszedłem na emeryturę... zacząłem grać w brydża...”. – Alice! Co tam robisz? – Ubieram się! – odkrzykuję. Nagłe przerażenie przyprawia mnie o mdłości. Chowam list i czasopisma do teczki, po czym odkładam ją na miejsce i przysuwam szafkę z powrotem do ściany. Tak bardzo się boję, że mnie przyłapie, że tracę równowagę i zataczam się
w tył, prawą stopą nadeptując coś małego i twardego. Zgarniam to z podłogi razem z telefonem i biegnę do łazienki, gdzie zamykam za sobą drzwi. David wciąż rozmawia z Russellem. Przerwał rozmowę, żeby mnie sprawdzić. Tak mało mi ufa. Gdy już jestem bezpieczna, sprawdzam, co trzymam w dłoni. Mały dyktafon z taśmą w środku. Pewnie David nagrywał jakieś uwagi na temat tej czy innej gry, lecz i tak chcę ją odsłuchać. Zerkam na cienkie drewniane drzwi i postanawiam, że teraz lepiej tego nie robić. Zbyt łatwo przychodzi mi wyobrazić sobie nieruchomą postać po drugiej stronie. W szczelinach światła pod drzwiami tego domu często pojawiają się ciemne plamy stóp. Ukrywam komórkę pod stertą czystych ręczników w łazienkowej szafce. Przez pewien czas powinna być tam bezpieczna. Potem wsuwam dyktafon z taśmą do kieszeni spodni, całkowicie zasłoniętej przez workowatą bluzę, i schodzę na dół jak gdyby nigdy nic. Jak kobieta, która nie ma żadnych tajemnic.
26 Z NOTESU FUNKCJONARIUSZA WYDZIAŁU KRYMINALNEGO SIMONA WATERHOUSE’A (SPORZĄDZONO DNIA 5 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 4.00)
2 października 2003, godz. 11.15
Miejsce: kafeteria Chompers w klubie fitness Waterfront, 27 Saltney Road, Spilling. Dotarłem na miejsce spóźniony piętnaście minut i spotkałem Alice Fancourt (zob. indeks), która już na mnie czekała. Stała przy barze, z dłonią na płatnym aparacie telefonicznym. Zapytałem, czy chce gdzieś zatelefonować, na co odparła, że właśnie miała zadzwonić na moją komórkę i sprawdzić, czy już jadę. Usiedliśmy przy stoliku. Nie zamówiliśmy niczego do picia. Pani Fancourt wyglądała na zmęczoną. Oczy miała opuchnięte i przekrwione. Nie płakała, gdy przyjechałem, ale na mój widok zalała się łzami. Tonem, który wydał mi się histeryczny, oświadczyła, że muszę wysłać grupę funkcjonariuszy policji „teraz, zaraz” na poszukiwania jej córki i że im dłużej z tym zwlekam, tym mniejsze są szanse, że Florence (zob. indeks) znajdzie się cała i zdrowa. Wyjaśniłem pani Fancourt, że autoryzowanie podobnych działań nie leży w moich kompetencjach. Puściła to jednak mimo uszu i powiedziała: „Na pewno jest coś, co może pan zrobić. Przecież pan prowadzi tę sprawę. Nie mogę uwierzyć, że nic pan nie robi, chociaż
mógłby pan”. Zapytałem o skradziony telefon komórkowy, o którym wspominała podczas naszego poprzedniego spotkania (zob. indeks). Odparła, że wcale nie został skradziony. Zawieruszył się, jej teściowa (zob. indeks) go znalazła. Zapytałem, dlaczego w takim razie chciała skorzystać z płatnego aparatu. Wyjaśniła, że zostawiła telefon komórkowy w domu. Ukryła go, żeby nikt go znowu nie ukradł. Mówiąc to, najwyraźniej nie pamiętała, że zaledwie przed chwilą zaprzeczyła, jakoby telefon został skradziony. Gdy zwróciłem uwagę na tę rozbieżność, pani Fancourt przyjęła postawę obronną. Stwierdziła, że nie chce o tym więcej rozmawiać. Następnie zapytałem, czy jej mąż David Fancourt (zob. indeks) znęca się nad nią w jakikolwiek sposób. Wyglądała na zdenerwowaną, nie chciała jednak potwierdzić ani zaprzeczyć. Odniosłem wrażenie, że się boi albo wstydzi udzielić odpowiedzi na moje pytanie. Wciąż płacząc, pani Fancourt zapytała, czy wierzę, że na całej rodzinie może ciążyć fatum. Odparłem, że nie. Powiedziała, że w rodzinie Fancourtów były przypadki „zaburzonych” (jak to ujęła) relacji na linii rodzic–dziecko. Wymieniła następujące (zob. indeks): Richard Fancourt porzucił Davida Fancourta, gdy ten był dzieckiem, Laura Cryer i Felix Fancourt (rozdzieleni po śmierci Cryer), a teraz ona sama i jej córka Florence również zostały, jak stwierdziła, rozdzielone. Wyraziła przekonanie, że nad wszystkimi Fancourtami ciąży klątwa, a ona sama przypieczętowała swój los w dniu, w którym weszła do ich rodziny. Dodała również, że została specjalnie wybrana, by podzielić to nieszczęście, ponieważ jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Zapytałem, przez kogo została wybrana, na co odparła: „Przez Boga, przeznaczenie, proszę to nazwać, jak pan chce”. Stwierdziłem, że moim zdaniem to zwykły przesąd, który nie znajduje poparcia w faktach. Następnie pani Fancourt oświadczyła, że ma kolejną teorię dotyczącą tego, co mogło spotkać Florence, czy też, jak to ujęła, „nowy
wątek w śledztwie, którym może pan podążyć, oczywiście, jeżeli pan zechce”. Jej zdaniem David Fancourt miał kochankę, która zaszła z nim w ciążę mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaszła pani Fancourt. Zasugerowała, że jej mąż wspólnie z kochanką podmienili dzieci i że Florence przebywa obecnie w domu kochanki Davida Fancourta. Argumentowała, że to by wyjaśniało, dlaczego w ostatnim czasie nikt inny nie zgłaszał zaginięcia dziecka. Zapytałem, dlaczego pan Fancourt miałby zrobić coś takiego. Odrzekła, że może razem ze swoją kochanką chcieli się jej (tj. Alice Fancourt) pozbyć, a potem żyć długo i szczęśliwie z dwójką dzieci. David wiedział, że w razie rozwodu opieka nad Florence prawdopodobnie zostałaby przyznana matce, a tego by nie zniósł, jako że wcześniej stracił prawa do opieki nad synem Felixem na rzecz pierwszej żony. Zgodnie z teorią pani Fancourt David i jego kochanka postanowili zamiast tego zamienić dzieci, aby w ten sposób przekonać wszystkich, że oszalała, a następnie albo pozbawić ją władzy rodzicielskiej nad Florence z powodu choroby psychicznej i/lub odtrącenia dziecka, albo – „w najgorszym przypadku”, jak to ujęła pani Fancourt – zamordować ją i upozorować samobójstwo, w które wszyscy by uwierzyli, święcie przekonani, że cierpiała na ciężką depresję poporodową. Powiedziałem, że ta hipoteza jest wysoce nieprawdopodobna i nie znajduje żadnego poparcia w materiale dowodowym. Pani Fancourt wzruszyła ramionami i odparła: „Tylko to przychodzi mi do głowy”. To, co się wydarzyło, dodała pani Fancourt, było tak bardzo nieprawdopodobne, że wyjaśnienie również musi odbiegać od codzienności. Przypomniałem jej, że wcześniej sama twierdziła, że to kobieta, z którą przebywała na oddziale położniczym, podmieniła swoje dziecko na Florence Fancourt, rzekomo powodowana strachem, że jej chłopak mógłby skrzywdzić ich córkę, i pragnieniem zapewnienia jej lepszego życia. Obiecałem pani Fancourt, że wspomnę o obydwu hipotezach sierżant Zailer, która następnie zadecyduje, czy chce je sprawdzić,
choć moim zdaniem to mało prawdopodobne. Dodałem, że musiałoby dojść do niewiarygodnego zbiegu okoliczności, by dwie kobiety zostały zapłodnione przez pana Fancourta, a następnie w tym samym czasie urodziły córki. Według mnie pan Fancourt z pewnością nie wyobrażał sobie, aby podobny plan mógł się powieść, zwłaszcza przy obecnej dostępności badań genetycznych. Pani Fancourt odparła, że dzień wcześniej znalazła list zaadresowany do jej męża, a napisany przez jego ojca, Richarda, który zawiadamiał syna, że nowa żona Richarda Fancourta spodziewa się dziecka, przyrodniego brata lub przyrodniej siostry Davida Fancourta. Pani Fancourt zapytała, co sądzę o tym, że jej mąż ma rodzeństwo, o którym nigdy nie wspomniał własnej żonie. „I to jemu pan i pańska sierżant wierzcie, a nie mnie”, dodała tonem, w którym usłyszałem gniew. Bardzo przejęła się tym, że nie zwróciła uwagi na to, czy list miał datę. „A jeśli Buźka to w rzeczywistości dziecko Richarda, przyrodnia siostra Davida? – zapytała. – Jestem pewna, że pisał o terminie porodu przypadającym na wrzesień. Florence urodziła się dwunastego września! Musi pan coś zrobić!” Próbowałem jej wyjaśnić, że z punktu widzenia policji sprawa jest zamknięta i najlepsze, co może teraz zrobić, to czekać na wyniki badania DNA. Powiedziałem, że moim zdaniem pochopnie byłoby twierdzić, iż dziecko przebywające w Wiązach to córka Richarda Fancourta; nie potwierdzał tego żaden dowód. „Jeśli to jego siostra, to by tłumaczyło, dlaczego David jest taki dobry dla Buźki, dlaczego tak się o nią troszczy”, stwierdziła pani Fancourt. Powtórzyłem, że nie ma powodu tak sądzić, i przypomniałem jej, że zaledwie przed paroma minutami twierdziła, iż dziecko przebywające w Wiązach jest dzieckiem jej męża i jego kochanki. Wówczas pani Fancourt wpadła w gniew i rzekła: „Nie wygram, prawda?”. W trakcie rozmowy pani Fancourt na przemian przyjmowała wobec
mnie postawę wrogą, błagalną i obojętną. Zapamiętałem sobie na przyszłość, aby wspomnieć sierżant Zailer o moich obawach o stan pani Fancourt i być może skontaktować się z jej lekarzem.
27 CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2003
Wróciwszy ze spotkania z Simonem, zastaję Vivienne, Davida i Buźkę w ogrodzie. Dzień jest chłodny i jasny. Promienie słońca padające przez liście drzew znaczą ich twarze plamami światła i cienia. Gdy do nich podchodzę, siedzą w absolutnym bezruchu, niczym trzy postacie na landszafcie widoczne gdzieś w oddali. Opatulona kocykami, w żółtej wełnianej czapeczce na głowie, Buźka leży w swoim wózku. Mimowolnie przypominam sobie tamten dzień, kiedy kupiliśmy go we trójkę. To było nazajutrz po tym, jak dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Nie chciałam kusić losu, ale Vivienne upierała się, że musimy to uczcić. Pojechaliśmy więc do hipermarketu Mamas and Papas w Rawndesley, gdzie spędziliśmy kilka godzin, oglądając wózki spacerowe, gondole i foteliki. Byliśmy wtedy szczęśliwi, wszyscy troje. Gdy Vivienne stwierdziła stanowczo, że warto wziąć pod uwagę jedynie prosty, staroświecki głęboki wózek, pozwoliła nawet Davidowi na drobny docinek: „Ależ mamo, przecież tradycyjne rozwiązania nie leżą w twojej
naturze”, i skwitowała to uśmiechem. Zazwyczaj sprzeciwia się podobnym uszczypliwym uwagom, uważając, że tak naprawdę świadczą o braku szacunku. – Gdzie byłaś? – Vivienne zaciska dłonie na rączce wózka, który ostatecznie wybraliśmy. Jak zwykle postawiła na swoim. – Czemu nie powiedziałaś, że wychodzisz? – Chciałam się tylko przejechać – odpowiadam, nie patrząc na Davida, udając, że umarł. Przez chwilę żałuję, że to nieprawda. Chyba nigdy nie zapomnę upokorzeń, jakich mi przysporzył – nie dopóki wiem, że ich wspomnienie żyje zarówno w jego pamięci, jak i w mojej. Vivienne jest niezadowolona. Nie wierzy mi. – Właśnie wybierałam się na spacer z dzieckiem po ogrodach. Chciałabyś pójść z nami? – Och... tak, chętnie. – Jestem zachwycona. Wiązy otaczają rozległe ogrody. Spędzę z Buźką co najmniej pół godziny, może nawet dłużej. – Chciałabyś pchać wózek? – pyta Vivienne. – Tak, bardzo! Dziękuję. Zerkam na Davida. Jest wściekły. Zduszam w sobie pokusę, żeby się do niego uśmiechnąć. Z zaskoczeniem zdaję sobie sprawę, że jakaś część mnie – która aż do tego ranka nie istniała – rozkoszuje się widokiem jego cierpienia.
– W takim razie chodźmy. – Vivienne puszcza wózek i pozwala, żebym sama nim kierowała. Serce niemal wyskakuje mi z piersi, kiedy pcham Buźkę po trawniku. Robię coś oczywistego dla każdej matki i ze szczęścia zbiera mi się na płacz. – Co się stało? – pyta Vivienne. – Wydajesz się zdenerwowana. – Pomyślałam sobie... to takie miłe, ale... co prawda bardzo lubię Buźkę, wolałabym jednak iść na spacer z własnym dzieckiem. Vivienne odwraca głowę. Chyba żałuje, że w ogóle pytała. Idziemy wzdłuż starej stodoły w stronę ogrodu warzywnego. – Nie przejęłaś się chyba sprawą torebki, prawda? Nie musisz jej wszędzie ze sobą dźwigać, a przynajmniej tak uznałam. Jestem zaskoczona. – Nie. Na pewno nie na spacerze po ogrodzie – odpowiadam. – W końcu przez najbliższe dni nie będziesz potrzebowała pieniędzy, prawda? Ani terminarza i całej reszty. Nie w trakcie rekonwalescencji. Musisz dużo odpoczywać, dać sobie czas, żeby w pełni dojść do siebie. Klucze masz w torebce? Kiwam głową, zdjęta zupełnie nowym lękiem.
– Dobrze. Cóż, zatrzymam ją na jakiś czas. Położę ją na szafce w kuchni, żebyś ją widziała, ale... w tym stanie nie powinnaś nigdzie wychodzić bez opieki. – Traktujesz mnie jak dziecko – szepczę. – Mam nadzieję. Dlaczego tak bardzo pilnujesz swoich rzeczy? Zauważyłam, że kiedy byłaś w ciąży, zaczęłaś chodzić po domu, kurczowo trzymając różne przedmioty jak pasażer pociągu, który boi się, że ktoś go okradnie. Czyżby Vivienne już w czasie ciąży dostrzegła u mnie objawy paranoi? Rzeczywiście, często chodziłam po domu z notesem i długopisem, z torebką albo powieścią czy poradnikiem ciążowym, który właśnie czytałam. Ale tylko dlatego, że chciałam mieć je pod ręką, gdybym ich potem potrzebowała. Wiązy to wielki dom, a ja pod koniec ciąży stałam się tak ciężka i niezgrabna, że w każdy możliwy sposób starałam się zminimalizować wędrówki w tę i z powrotem. Wiem, że lepiej się teraz nie spierać. Do piątku zostało już tak mało czasu. Piątek zaczyna się w czwartkową noc, o północy. Idziemy przez padok w stronę rzeki. Nachylam się, żeby pogładzić Buźkę po miękkim policzku. Nie mogę się powstrzymać i mówię z rozdrażnieniem: – Torebkę i klucze wolę mieć przy sobie. Nie chcę, żeby leżały w kuchni. Vivienne wzdycha.
– Alice, wolałabym nie poruszać tego tematu... – Jakiego? – pytam zaniepokojona. Czyżby ona i David zabrali mi coś jeszcze? Nic mi nie zostało, z wyjątkiem głupiego dyktafonu, który noszę w kieszeni spodni. Całkiem o nim zapomniałam. – Wczoraj, po powrocie do domu, zastałam łazienkę na piętrze w stanie, który potrafię opisać jedynie jako niedopuszczalny. Na wspomnienie wczorajszych wydarzeń oblewam się gorącym rumieńcem, nie mam jednak pojęcia, o czym mówi Vivienne. Szorowałam wannę na kolanach, aż zaczęła lśnić. – Widzę, że wiesz, o czym mowa. – Nie. Nie, ja... Unosi dłoń, żeby mnie uciszyć. – Zapewniam cię, że nie zamierzam wdawać się w szczegóły. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. W głowie kręci mi się z niedowierzania. Cała moja percepcja, sposób, w jaki postrzegam świat, raz jeszcze wywraca się do góry nogami. Mam ochotę kogoś uderzyć. Zaciskam dłonie na rączce wózka, aż bieleją mi knykcie. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co takiego zobaczyła Vivienne, nie chcę dochodzić do oczywistego wniosku. Jak David mógł upaść tak nisko? – Kiedy wychodziłam z łazienki, była czysta – szepczę przerażona.
– Alice, obie doskonale wiemy, że to nieprawda – mówi cierpliwie Vivienne. Przez chwilę się zastanawiam, czy może naprawdę oszalałam. – Najwyraźniej twój stan jest jeszcze gorszy, niż sądziłam. Musisz przyznać, że chwilowo nie wiesz, co robisz. Nie panujesz nad sobą. Przełykam ślinę i przytakuję. Kręci mi się w głowie. Jeśli przyznam, że jestem chora, Vivienne mi zaufa. Vivienne chce, żebym była chora. – Znalazłam również twój telefon komórkowy, w szafce, pod ręcznikami. Chciałaś go ukryć? – Nie – odpowiadam cicho. – Nie wierzę ci. Alice, spójrz prawdzie w oczy. Jesteś chora. Cierpisz na ciężką depresję poporodową. – Poklepuje mnie po ramieniu. – To nie powód do wstydu. Każde z nas od czasu do czasu potrzebuje opieki. A ty jesteś w lepszej sytuacji niż większość ludzi. Masz mnie.
28 9 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 12.00
Charlie i Simon siedzieli obok siebie na dużej, zielonej kanapie, całej w mlecznobiałych i beżowych plamach. Byli w domu Maunagh i Richarda Rae, dawniej Richarda Fancourta. Budynek, dwupiętrowy bliźniak, stał przy szerokiej, wysadzanej drzewami drodze w Gillingham, w hrabstwie Kent. Droga ze Spilling minęła im w niezręcznej atmosferze, na oficjalnej, uprzejmej rozmowie. Tyle dobrego, że Charlie nie posuwała się do otwartej wrogości. Naprzeciwko Simona, w fotelu z ciemną, tłustą plamą w kształcie głowy pośrodku oparcia, siedział młody chłopak w rdzawoczerwonym swetrze od szkolnego mundurka i czarnych spodniach. Miał zmierzwione włosy w kolorze piasku, w dłoni trzymał zaś na wpół zjedzoną kanapkę. Coś w nim przypominało Simonowi o Gorse Hill, państwowej szkole średniej, do której uczęszczał w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. – Mama i tata zaraz wrócą – powiedział Oliver Rae.
Tego popołudnia jego szkoła była zamknięta z powodu awarii centralnego ogrzewania. Simon obserwował, jak chłopak przeżuwa grubą kromkę obrzydliwie zdrowego chleba. Przyrodni brat Davida Fancourta. Simon dawał mu jakieś trzynaście lat. Na pewno nie była to mała dziewczynka. Nie Buźka, jak podejrzewała zdesperowana Alice. Źle osadzone drzwi salonu otworzyły się ze zgrzytem i do środka wpadł duży czarny labrador. Szczekając jak oszalały, wcisnął pysk prosto w krocze Simona. – Leżeć, Moriarty! Leżeć! – krzyknął Oliver i pies posłuchał, aczkolwiek z niechęcią. Do salonu weszła Maunagh Rae, spowita chmurą silnych, piżmowych perfum. Była pulchną kobietą o prostych, siwych włosach obciętych w długiego boba. Jej nos i policzki usiane były piegami. Simon od razu dostrzegł podobieństwo między nią a Oliverem. Miała na sobie fioletowy sweter z golfem, czarne spodnie i czółenka, a do tego złote kolczyki z perłami. Kobieta z gustem, jak zapewne powiedziałaby jego matka. Zaskoczyła go elegancją. Sądząc po panującym wokół bałaganie, Simon spodziewał się kogoś bardziej niechlujnego. Przywykł do widoku domów w jeszcze gorszym stanie niż ten, choć zazwyczaj były to znacznie mniejsze budynki komunalne, zamieszkane przez ćpunów, dilerów narkotykowych, wszelkiej maści naciągaczy. I o wiele chudsze psy, z których żaden nie
nazywał się Moriarty. Dwa duże okna salonu, w którym siedzieli, wychodziły na ulicę. Ich górna część była wykonana z matowego szkła, a ramy przegniłe. Szyby brzęczały przy każdym podmuchu wiatru. Cienki, wyświecony dywan bardziej przypominał rdzawoczerwoną, połyskliwą podłogę. Ale sześć obrazów, rozwieszonych symetrycznie na przeciwległych ścianach, wyglądało na oryginały, a zatem państwo Rae mieli sporo pieniędzy do przepuszczenia. Simonowi nie mieściło się w głowie, czemu zatem postanowili je wydać na wielkie płótna upstrzone kolorowymi kleksami. Przypuszczał, że jedno z nich, Maunagh albo Richard, zapewne przyjaźni się z jakimś walczącym o uznanie artystą, dlatego z czystego współczucia kupili ten szajs. Wszystkie rogi, w których ściany stykały się z sufitem, były poczerniałe, jakby ktoś je przypalił. – Namierzenie Richarda zapewne zajęło państwu chwilę – powiedziała Maunagh. – Wszystko przez zmianę nazwiska – odparła Charlie. Znalazłszy w końcu ojca Davida Fancourta, Colin Sellers głośno sklął wszystkich mężczyzn, którzy po ślubie przyjmują nazwisko żony. Charlie nazwała go wtedy neandertalczykiem, ale Simon w głębi ducha zgodził się z kolegą. Tradycja to tradycja. – Coraz więcej mężczyzn tak robi – rzekła Maunagh, jakby wyczuwała jego dezaprobatę i uznała, że musi się
bronić. Do pokoju, powłócząc nogami, wszedł niewysoki, podobny do ogrodowego krasnala mężczyzna o zgarbionych ramionach i białej brodzie. Guziki szarego swetra miał pozapinane krzywo, a do tego rozwiązane sznurowadła. Naraz panujący w domu bałagan stał się zrozumiały. Richard Rae pośpieszył, by przywitać się z Charlie i Simonem. Ściskając kolejno ich dłonie, kołysał się w przód i w tył. W pewnym momencie niewiele brakowało, żeby zderzyli się z Charlie głowami. – Richard Rae – przedstawił się. – Miło z waszej strony, że fatygowaliście się taki kawał. Jak już wspominałem przez telefon, nie wiem, czy mogę wam pomóc. – Czy od zeszłego czwartku widzieliście się państwo z Alice Fancourt albo kontaktowaliście się z nią? – zapytała Charlie. Simon słyszał, jak zadawała to samo pytanie przez telefon. Cała ta wyprawa do Kentu prawdopodobnie nie miała sensu. – Nie. – Czy kontaktował się państwem ktoś nietypowy? Czy przypominacie sobie państwo, żeby w ciągu minionych tygodni zaszło coś, co wydało wam się dziwne? Może ktoś kręcił się w pobliżu domu? Cała trójka pokręciła głowami.
– Nie – odparł Richard Rae. – Nic a nic. Jak już mówiłem, nigdy nie poznałem Alice. Nie wiedziałem, że David ponownie się ożenił. – A zatem wiedział pan o jego pierwszym małżeństwie? – Cóż... – Richard urwał. Spojrzeli po sobie z żoną, a potem na syna. – Oliver, kochanie, idź odrobić lekcje – poprosiła Maunagh. Młodszy brat Davida Fancourta wzruszył ramionami, po czym wyszedł nieśpiesznie, najwyraźniej niezbyt zainteresowany, czego dwoje policjantów szuka w jego domu. W jego wieku Simon też bez słowa posłuchałby matki, ale z pewnością bardzo chciałby wiedzieć, o co chodzi. Richard Rae stał pośrodku salonu, kołysząc się na piętach. – Na czym skończyliśmy? – zapytał. – Dowiedzieliśmy się o istnieniu Laury, dopiero kiedy została zamordowana – wyjaśniła Maunagh, zerkając z irytacją na męża. Usiadła na miejscu syna i złożyła dłonie na kolanach. – Czyli nie utrzymujecie państwo żadnego kontaktu z Davidem, czy tak? – upewnił się Simon. – Nie. – Richard zmarszczył brwi. – Niestety nie. – Mogę zapytać dlaczego?
– Jego matka i ja rozeszliśmy się. – Z pewnością mógł pan nadal widywać syna – rzekła Charlie. Nigdy w życiu nie pozwoliłaby na to, żeby jakiś facet odciął ją od własnych dzieci. Niechby tylko spróbował. – Cóż, tak, ale sami rozumiecie, jak to w życiu bywa. Człowiek nie zawsze wie, które rozwiązanie jest najlepsze, prawda? Simon i Charlie wymienili spojrzenia. Maunagh Rae przygryzła dolną wargę. Poczerwieniała na twarzy. – A zatem uznał pan, że najlepiej będzie, jeśli zerwie pan kontakty z synem? – zapytała ostro Charlie. – Miał jeszcze matkę, która mu w zupełności wystarczyła. Vivienne była jak dwoje rodziców w jednym. Ja zawsze czułem się zbędny. Maunagh Rae głośno westchnęła. – Dzieci nie powinny krążyć między rozwiedzionymi rodzicami, to im nie służy – dodał Richard, zwracając się bardziej do żony niż do Simona i Charlie. – Z pewnością tęsknił pan za synem – Charlie nie ustępowała. – Nie kusiło pana, żeby do niego napisać? Z okazji świąt, urodzin? Kiedy Oliver przyszedł na świat? Richard Rae zaczął się kołysać z większą energią. – Vivienne i ja zgodziliśmy się, że lepiej nie mieszać mu w głowie – odrzekł.
Maunagh mruknęła coś pod nosem. Czy wiedziała, że jej mąż kłamie? Był co najmniej jeden list, ten, o którym opowiadała Alice. Simon się zastanawiał, dlaczego Rae o nim nie wspomniał. Charlie ewidentnie traciła cierpliwość. Zdjęła okulary i potarła grzbiet nosa. Sygnał dla Simona, że najwyższy czas na starą sztuczkę; odstawiali ją niezliczoną ilość razy. – Czy mógłbym skorzystać z łazienki? – zapytał Simon. Obojgu wyraźnie ulżyło, jakby każde kolejne pytanie z jego strony mogło być dla nich jeszcze trudniejsze. Maunagh wskazała mu trzy łazienki. Wybrał tę najbliższą, jak się okazało, większą od jego własnej sypialni. W środku panował przeciąg, a na dodatek stała tam rzeźba przedstawiająca bujny kobiecy tors. Simon nie pojmował, dlaczego ludzie chcą mieć coś podobnego w domu. Zamknął drzwi, wyciągnął komórkę i wybrał numer Charlie. – Charlie Zailer – odebrała. Simon nic nie odpowiedział. – Dobrze. Przepraszam na chwilę – zwróciła się do państwa Rae – muszę porozmawiać na zewnątrz. Zaczekał, aż trzasną frontowe drzwi, po czym spuścił wodę w ubikacji. Na palcach przemierzył korytarz
i cicho podkradł się pod drzwi salonu. Maunagh Rae już zdążyła się rozpędzić. – Nie będę tu siedzieć i wysłuchiwać, jak bronisz tej kobiety! – mówiła ze złością. – Dlaczego im powiedziałeś, że ty i Vivienne z g o d z i l i ś c i e s i ę, że powinieneś zerwać kontakty z Davidem? Wcale się nie zgodziliście! Wystawiła twoje walizki za drzwi, a potem przekabaciła go przeciwko tobie! – Skarbie, skarbie, uspokój się. To nie do końca tak było. – Co ty wygadujesz?! – Głos Maunagh wszedł na wyższe rejestry. – Było d o k ł a d n i e tak. – To już i tak przeszłość. Nie denerwuj się. Nie ma sensu roztrząsać tamtych spraw. – Z odpowiedzi Davida na twój list o Oliverze wynikało jasno, że ktoś mu wpoił nienawiść do ciebie... – Maunagh Rae brzmiała jak kobieta, dla której roztrząsanie tamtych wydarzeń wciąż stanowiło element codzienności. – Skarbie, proszę, bo się zdenerwuję... – Może powinieneś się zdenerwować. Może powinieneś się wściec tak jak ja! David świata poza tobą nie widział, a Vivienne nie potrafiła tego znieść. Taka prawda. Ona zawsze musiała być tą jedyną. Dzisiaj kobiety takie jak ona idą do banku spermy, jeśli chcą mieć dzieci. Już ty dobrze wiesz, że jest megalomanką!
Więc może byś tak, do jasnej cholery, powiedział o tym, kiedy cię pytają? – Skarbie, a co to da? Jaki ma związek ze zniknięciem żony i córki Davida... – Masz galaretę zamiast kręgosłupa! – Tak, wiem, skarbie, masz rację. Ale już nie przesadzaj. Przecież powiedziałbym im, gdybym wiedział cokolwiek o Alice czy jej dziecku. – Wiesz, co spotkało pierwszą żonę Davida – stwierdziła Maunagh. Simon uniósł brwi, a potem zastygł, wyczekując. Ogarnęło go osobliwe uczucie, że nie jest gotowy na to, co zaraz usłyszy. – Na litość boską, przecież ona została zamordowana – odezwała się kobieta. – Och, proszę cię, Maunagh. – W głosie Richarda Rae pojawiła się lekka irytacja. Sądząc po tym, co słyszał do tej pory, Simon wątpił, czy ten człowiek potrafiłby wpaść w prawdziwy gniew. – Nie można tak po prostu oskarżać kogoś o morderstwo. To nieuczciwe. – Nieuczciwe! Boże, jakbym gadała do ściany! Dlaczego im nie powiesz, że napisałeś Davidowi o Oliverze? – Nie widzę żadnego związku. Oni szukają Alice i jej dziecka. Co mój list ma z tym wspólnego? – Zrobiłbyś znów to samo, prawda? – zapytała
z goryczą. – Gdybyśmy się rozstali, a ja zachowałabym się jak suka i odcięłabym cię od Olivera, ty po prostu byś mi na to pozwolił. Czy istnieje choć jedna sprawa, o którą według ciebie warto walczyć? – Jesteś niemądra, Maunagh. Zupełnie niepotrzebnie. Nie kłóciliśmy się o to przed przyjazdem policji, prawda? Nic się pod tym względem nie zmieniło. – Nie, nie zmieniło. Jak zawsze. – No, proszę cię... – Wiesz, jak nazywa się wychowawczyni Olivera? Wiesz, jaki jest jego ulubiony przedmiot? – Uspokój się, skarbie... – Gdyby nie ja, w życiu byś nie nawiązał kontaktu z Davidem! Musiałam napisać ten cholerny list za ciebie, słowo w słowo, a ty go tylko przepisałeś! Gdybym zostawiła to tobie, nawet byś nie spróbował, a przecież to jest brat Olivera, jedyny brat, jakiego kiedykolwiek będzie miał... Simon pomyślał, co by się stało, gdyby to jego rodzice się rozstali. Kathleen chciałaby mieć syna wyłącznie dla siebie. Czy jego ojciec walczyłby o równe prawa do opieki? Nie mógł już dłużej słuchać potoku oskarżeń, jaki wylewała z siebie Maunagh Rae. Chciał zastukać do drzwi salonu, gdy nagle zdał sobie sprawę, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się i zobaczył na schodach Olivera.
Chłopak zdążył się przebrać w za duże dżinsy i koszulkę z Eminemem. – Ja tylko... – Simon usiłował znaleźć dobrą wymówkę, dlaczego podsłuchiwał pod drzwiami. Od jak dawna chłopak go obserwował? Maunagh i Richard Rae nawet nie próbowali mówić ciszej. – Pani Pickersgill. Tak się nazywa moja wychowawczyni – powiedział Oliver i przez chwilę sprawiał wrażenie o wiele starszego niż w rzeczywistości. – A najbardziej lubię język francuski. Może pan powiedzieć mojemu tacie, jeśli pan chce.
29 CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2003
Siedzę w bujanym fotelu z Buźką na kolanach i karmię ją butelką. Vivienne zasugerowała, że powinnam. Słysząc to, David spurpurowiał z wściekłości, lecz nie ośmielił się zaprotestować. Z odpowiednią wylewnością okazałam wdzięczność, starając się nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio brałam czyjąś uprzejmość za dobrą monetę. Vivienne zmienia pościel w łóżeczku. Chociaż patrzy w inną stronę, ciągle ma mnie na oku, żeby się przekonać, czy zachowuję się odpowiednio. Buźka od czasu do czasu zerka na mnie z poważną, skupioną miną. Fachowcy mówią, że dzieci potrafią się skupić dopiero około szóstego tygodnia życia, ale ja w to nie wierzę. Moim zdaniem wszystko zależy od inteligencji dziecka. Vivienne z pewnością by się ze mną zgodziła. Z upodobaniem opowiada, jak to przyszła na świat i położona zwróciła się do jej matki: „Oho, ta kruszyna już tu kiedyś była”. Nie wyobrażam sobie, by Vivienne kiedykolwiek, nawet jako noworodek, nie była w pełni skupiona.
Buźka ciągle odwraca głowę od butelki. Wierci się na moich kolanach. Wykrzywia usta w płaczliwym grymasie, ale nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. Uporawszy się z łóżeczkiem, Vivienne otwiera szafę Florence i zaczyna przekładać sterty odzieży do dużej reklamówki. Patrzę, jak w środku znikają pajacyk z misiami, piżamka w różowe serduszka, sukienka z czerwonego aksamitu. Jedno po drugim Vivienne ściąga ubranka z wieszaków. Nigdy nie widziałam czegoś równie bezlitosnego. Aż się wzdrygam. – Co robisz? – Zaniosę rzeczy Florence na strych – wyjaśnia Vivienne. – Pomyślałam, że zrobię to za ciebie. Jeśli tu zostaną, będziesz się tylko niepotrzebnie denerwować. – Uśmiecha się ze współczuciem. Zalewa mnie fala mdłości. Nie mając pojęcia, gdzie jest jej wnuczka ani co się z nią stało, Vivienne zamierza opróżnić jej szafę, jakby Florence przestała istnieć. – David dał mi do zrozumienia, że nie życzysz sobie, aby to dziecko nosiło ubranka Florence – dodaje po namyśle. – Nie. To nieprawda. – Nie potrafię zapanować nad gniewem w głosie. – Buźka musi przecież coś nosić. Powiedziałam tak tylko na początku, bo byłam zdenerwowana. Przeżyłam szok, widząc ją w pajacyku Florence, to wszystko.
Vivienne wzdycha. – Kupię dla niej parę używanych ubranek w mieście. Będą w sam raz dla Buźki, jak nazywacie ją z Davidem. Przepraszam, jeśli zabrzmi to okrutnie, ale te rzeczy należą do mojej wnuczki. Muszę mocno zacisnąć usta, żeby powstrzymać krzyk, który wzbiera mi w gardle. Buźka zaczyna płakać. Na początku tylko kwili, lecz zaraz przenikliwie zawodzi. Robi się czerwona na buzi. Wpadam w panikę, bo pierwszy raz widzę ją w takim stanie. – Co jej się stało? Co się dzieje? Niewzruszona Vivienne zerka w naszą stronę. – Dzieci czasem płaczą, Alice. To normalne. Trzeba było się nie decydować na dziecko, jeśli nie potrafisz sobie z tym poradzić. – Odwraca się z powrotem do szafy. Poklepuję Buźkę po pleckach, żeby jej się odbiło, ale ona wybucha jeszcze głośniejszym płaczem. Jej cierpienie denerwuje mnie tak bardzo, że sama też zalewam się łzami. W drzwiach staje David. – Coś ty jej zrobiła?! – wrzeszczy. – Daj mi ją! Vivienne nie reaguje, gdy David wyrywa Buźkę z moich rąk i przyciska ją mocno. Mała przytula policzek do jego ramienia i natychmiast milknie,
zadowolona. Zamyka oczy. Wychodzą z pokoju, tworząc idealny obraz ojca z dzieckiem. Słyszę jeszcze, jak David mruczy: – Już, już, maleńka. Tak lepiej, u tatusia, prawda? Ocieram twarz muślinową szmatką, tą samą, którą podłożyłam Buźce pod brodą, żeby nie poplamiła się mlekiem. Vivienne staje nade mną, z rękami wspartymi na biodrach. – Płacz to jedyny dostępny dzieciom sposób komunikacji. Dlatego tak często to robią. Nie potrafią nad tym panować. – Przerywa, by się upewnić, czy ją zrozumiałam. – Wiesz, że nie pochwalam niekontrolowanego zachowania. Wszyscy przechodzimy teraz trudny okres, ale spróbuj wziąć się w garść. Kawałek po kawałku rujnuje moją duszę i ego. – Mów, co chcesz, ale widzę, że jesteś bardzo przywiązana do... Buźki. – Jest taka maleńka. Ale to wcale nie znaczy, że próbuję zastąpić nią Florence. Vivienne, jestem tak samo zdrowa na umyśle jak ty! – zapewniam, ale teściowa patrzy na mnie z powątpieniem. – Policja twierdzi, że żadne niemowlę nie zostało... no wiesz. Znalezione. Jestem pewna, że odzyskamy Florence. Tylko tego pragnę, wiesz o tym. I jeszcze żeby Buźka wróciła do swojej prawdziwej matki, kimkolwiek ona jest. – Muszę odebrać Felixa ze szkoły. Poradzisz sobie
beze mnie przez jakąś godzinę? Kiwam głową. – Dobrze. Powiem Davidowi, żeby zrobił ci coś do jedzenia. Pewnie nie miałaś dzisiaj nic w ustach. Mizerniejesz. Czuję ścisk w gardle, aż nie mogę złapać tchu. Wiem, że mój żołądek zaprotestuje gwałtownie przeciwko czemukolwiek z wyjątkiem wody. Vivienne wychodzi, a ja w milczeniu odprowadzam ją wzrokiem. Znowu jestem sama. Przez chwilę siedzę i płaczę, nie wiem, jak długo. Wreszcie brakuje mi łez. Czuję się pusta, jakbym nosiła w sobie próżnię. Muszę się napominać, żeby myśleć, poruszać się, nie przestawać żyć. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak szybko się rozsypię. Jeszcze nawet nie minął tydzień. Wiem, że muszę zejść do kuchni, skoro Vivienne kazała Davidowi przygotować dla mnie coś do jedzenia. Naraz przypominam sobie, że wciąż mam w kieszeni jego dyktafon. Zdążyłam już przesłuchać taśmę w łazience. Nie było na niej nic istotnego, David dyktował jakiś firmowy list. Nie potrafię się przemóc, żeby wejść do jego gabinetu. Nie wiem, skąd wcześniej wzięłam na to odwagę. Zamiast tego otwieram garderobę Davida i chowam dyktafon do kieszeni spodni, w których nie chodził od dawna. Siadam przed toaletką i szczotkuję włosy. Nie obchodzi mnie, jak wyglądam, ale robiłam to
każdego dnia, zanim moje życie legło w gruzach. Idę na dół, po drodze kilkakrotnie się potykając. Mój umysł jest otumaniony, cały w strzępach, zupełnie jakby pomału rozpadał się na kawałeczki. Od czasu do czasu przez mgłę przedziera się jakaś spójna myśl. Tym razem podpowiada mi, że lepiej odnaleźć Davida, niż czekać na jego wezwanie. Jeśli szykuje dla mnie kolejny koszmar, wolę zmierzyć się z nim od razu, żeby mieć to już za sobą. Zastaję go w kuchni. Buźka leży obok drzwi na przewijaku i żwawo wywija nogami. W tle przygrywa radiowa trójka albo stacja z muzyką klasyczną. David nie słucha innych stacji. W pomieszczeniu unoszą się dym i woń smażonego mięsa. Usiłuję się nie krztusić. – Jajka sadzone, bekon, kiełbaski, fasola, pieczarki, pomidory, tosty – David recytuje bezbarwnym głosem. – Co? – Cywilizowani ludzie mówią: „słucham?”. Takie jest menu. Nie jadłaś śniadania, dlatego pomyślałem, że nadrobisz to teraz. Wybacz, wolałabyś może coś innego? Wędzonego łososia? Kawior? – Nie jestem głodna. – Mama kazała, żebym ci coś przyszykował, więc właśnie to robię. Dostrzegam swoją torebkę, klucze i telefon komórkowy na szafce pod oknem. Vivienne mówiła, że
je tam położy. Jak zawsze niezawodna. – Gotowe. Nawet podgrzałem ci talerz. Dziękuję, na co David krzywi się z irytacją. Wyobrażanie sobie, co myśli sadysta, nie należy do przyjemnych czynności, ale pokonuję własny opór i zastanawiam się, czy nie wolałby, żebym chociaż na początku reagowała buntem. Wtedy mógłby patrzeć, jak upadam na duchu w obliczu jego okrucieństwa. Może to go tak naprawdę podnieca. – Raczej nie dam rady zjeść tego wszystkiego. Przepraszam. Ja... ja nie czuję się najlepiej. – Spróbuj. Zjedz trochę fasoli, trochę pieczarek i zobacz, jak się będziesz czuła. Może to pobudzi twój apetyt. – Dobrze. – Siadam przy stole i czekam, aż David postawi przede mną talerz. – Co ty robisz? – Chciałeś chyba, żebym trochę zjadła. – Ale nie t u t a j, głuptasie – odpowiada ze śmiechem. Odwracam się i widzę, że postawił talerz na podłodze, obok kosza na śmieci. – Klękaj i jedz. Zamykam oczy. Jak on może żądać ode mnie czegoś takiego przy Buźce, maleńkim, niewinnym dziecku? Jej obecność i nieświadome gaworzenie w tle jeszcze bardziej pogarszają sytuację. – Davidzie, proszę, nie każ mi tego robić.
Widzę, jak puchnie z satysfakcji. Nie jestem pewna, do kogo się zwracam – do tyrana czy do rozsądnego, miłego faceta, za którego kiedyś wyszłam. – Nie jesteś nauczona czystości – odpowiada. – Możesz jeść z podłogi, jak zwierzę. Zapadam się w sobie. Jeśli odmówię, David z radością przypomni mi, że może na zawsze odizolować mnie od Florence. Nie wiem, czy to prawda, czy rzeczywiście by to zrobił. Ale postąpiłabym głupio, gdybym założyła z góry, że więcej szczeka, niż gryzie. Zbyt długo żyłam złudzeniami. Klękam obok talerza z gorącym jedzeniem. Bijąca od niego para zwilża moją twarz. Woń tłustego jedzenia przyprawia mnie o mdłości. – Nie mogę, niedobrze mi – szepczę. – Proszę, nie zmuszaj mnie do tego. – Wystawiasz moją cierpliwość na ciężką próbę, Alice. Biorę palcami pieczarkę. – Odłóż to! – strofuje mnie David. – Ręce za plecy, nie wolno ci ich używać. Trzęsę się tak bardzo, że nie wiem, czy uda mi się zachować równowagę. Mówię o tym Davidowi. – Spróbuj – odpowiada z udawaną zachętą. Biorę głęboki wdech i pochylam głowę. Jakimś cudem udaje mi się powstrzymać przed
zwymiotowaniem żółcią, która ciąży mi na żołądku, ale nie panuję nad łzami. Spływają mi po podbródku prosto na talerz. – Jedz – rozkazuje David. Naprawdę chcę robić to, co mi każe. Wiem, że muszę, i pragnę mieć to już za sobą. Ale fizycznie nie jestem w stanie wziąć do ust tej pomarańczowo-żółtej brei z fasoli i jajek. Rozglądam się i widzę wierzgającą różowiutką stopę Buźki, brązowy przewijak obok kuchennych drzwi, nogi krzeseł i stołu, brązowe buty Davida z włoskiej skóry na tle lśniących, białych listew przypodłogowych. Wszystko wydaje się takie normalne, na swoim miejscu. Pomieszczenie wypełniają dźwięki orkiestry grającej melodię przewodnią z filmu Davida Leana Spotkanie. Bezradna i zrozpaczona podnoszę wzrok na Davida, szlochając ciężko. Krzywi się z wściekłością. A potem rusza w moją stronę z uniesioną dłonią. Jestem pewna, że mnie uderzy, może nawet zabije. Wstaję gwałtownie z klęczek i zaczynam się cofać, ale potykam się i upadając na podłogę, trafiam ramieniem w brzeg talerza. Śniadanie ląduje na mojej twarzy, szyi i klatce piersiowej. Parzy mnie nawet przez bluzę. – Nie bij mnie, błagam! – Bić? Alice, nie zamierzam tknąć cię nawet palcem. – David patrzy na mnie z góry, jak leżę na plecach i jęczę. Zgrywa wstrząśniętego. – Chciałem tylko przepędzić
muchę ze śmietnika, ale już odleciała. Siadam, strząsając z siebie tyle jedzenia, ile zdołam. – Nie jestem porywczy, Alice. Przez cały zeszły tydzień wystawiałaś moją cierpliwość na próbę ciągłymi kłamstwami i intrygami, ale potrafiłem się opanować. Mało który mąż wykazałby taką wielkoduszność. Masz szczęście, że na mnie trafiłaś. Prawda? – Tak – odpowiadam, w duchu życząc mu śmierci. – Spójrz tylko na siebie. Wyglądasz jak ostatnia świnia. – Z szafki pod zlewem David bierze szufelkę i zmiotkę, po czym zamiast zgarniać ze mnie jedzenie, zaczyna je coraz bardziej wcierać w moje ubranie. Do niedawna kremową bluzę szpeci teraz wielka, mokra, pomarańczowobrązowa plama. Próbuję wytrzeć twarz, lecz David łapie mnie za ręce i przytrzymuje mocno przy ciele. – O nie. Najpierw doprowadzasz się do takiego stanu, a potem chcesz się umyć jak gdyby nigdy nic? Mowy nie ma. Pozwoliłem ci na to wtedy z wanną, ale najwyższy czas, żebyś nauczyła się ponosić konsekwencje swoich czynów. Nie chciałaś zjeść pysznego posiłku, który ci przygotowałem, dlatego będziesz go nosić na sobie. – Wręcza mi szufelkę i zmiotkę. – Teraz sprzątnij ten bałagan z podłogi, a kiedy zbierzesz tyle, ile zdołasz, połóż to z powrotem na talerzu. Zjesz to potem na kolację. Może do tego czasu zgłodniejesz.
Wpatruje się we mnie. Odwzajemniam jego spojrzenie. Zastanawiam się, co za dziwną grę toczymy. Okrutna maska twarzy Davida pęka, jakby właśnie myślał o tym samym – że czytamy kwestie z dziwacznego scenariusza, ani przez chwilę nie pytając, jakie role odgrywamy, bo to by było dla nas zbyt trudne.
30 9 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 18.30
Pub Brown Cow znajdował się w samym centrum Spilling, parę kroków od komisariatu policji, z którym w zasadzie można by go połączyć krytym pasażem, tak wielką popularnością cieszył się wśród policjantów, zarówno tych niższych, jak i wyższych stopniem. Niedawno został odnowiony i szczycił się ciemną, lśniącą boazerią, salą dla niepalących, a także rozszerzonym menu, oferującym – oprócz potraw zwykle serwowanych w tego rodzaju lokalach – piersi kurczaka nadziewane serem brie i musem z winogron. Tego wieczoru Simon nie miał ochoty na nic do jedzenia. Alice i dziecko zaginęły przed sześcioma dniami. Zbyt mało się działo – to znaczy poza jego głową, której pogłębiające się zaabsorbowanie samą Alice i tym, co znaczyła dla Simona, zaczynało ograniczać dostęp do tlenu. Jego umysł stał się pułapką. Simon nie potrafił już odcinać się od myśli, że zawiódł i prawdopodobnie naraził na niebezpieczeństwo ją oraz dwoje małych dzieci.
Dręczony niepokojem, czuł, że z tyłu głowy czai się jakaś na wpół ukształtowana myśl. O co chodziło? O Cryerów? O Richarda i Maunagh Rae? Nie był w nastroju do picia, ale Charlie nalegała. Stwierdziła, że muszą porozmawiać, siedzieli więc teraz, w nerwowej atmosferze, każde nad swoim kuflem lagera. Zdążyli omówić kwestię kont bankowych. Podczas gdy Simon i Charlie przesłuchiwali państwa Rae, Sellers i Gibbs spędzili popołudnie, zagłębiając się w finanse Fancourtów. Nie znaleźli żadnych nieprawidłowości, żadnych tajemniczych sum, które by wyparowały bez śladu. Innymi słowy, pomyślał Simon ponuro, żadnych dowodów na to, że David Fancourt bądź ktoś z jego bliskich zapłacił Darrylowi Beerowi, by wyręczył ich w mokrej robocie. Spoglądał ponad głową Charlie na obraz na ścianie za jej plecami. Przedstawiał, rzecz jasna, brązową krowę, stojącą bokiem, na tle leśnej polany. Simon uważał, że obraz jest niezły, dopóki nie dostrzegł, że światło padające na krowę przypomina bardziej blask reflektora niż promienie słoneczne. Przez chwilę sądził, że zaraz uchwyci tę myśl, która wciąż mu się wymykała. Chwila ta jednak minęła, a on, ku swej irytacji, wcale nie stał się mądrzejszy. Czy to miało jakiś związek z pieniędzmi? – Jeśli Fancourt romansuje na boku, to cholernie dobrze się z tym kryje – Charlie zakończyła wątek finansów. – Tak twierdzi Sellers, a on... cóż, wie, co
mówi. Jest ekspertem. Simon czekał, aż Charlie dorzuci jakąś ordynarną uwagę na temat życia erotycznego Sellersa, i był zaskoczony, gdy tego nie zrobiła. Charlie nie zwykła przepuszczać takich okazji. – Och, a co do tej Mandy. Okazuje się, że zabrała dziecko i wyjechała gdzieś razem z tym swoim fagasem. Paru sąsiadów twierdzi, że do Francji. Po alkohol. Tylko nie jestem pewna, czy zdołaliby tak szybko wyrobić dziecku paszport. A sąsiedzi równie dobrze mogą się mylić albo kłamać, w końcu mówimy o mieszkańcach Winstanley. Kto jeździ po alkohol dwa tygodnie po urodzeniu dziecka? – Ciekawe – rzucił Simon, czując, jak serce mu przyspiesza. Może coś więcej niż ciekawe. Wręcz fascynujące. Byli blisko, czuł to. – No, cóż. Bałwan z pewnością ma teraz niezłą zagwozdkę. – Charlie pozwoliła sobie na przelotny, mściwy uśmieszek. – Musi zadecydować, czy ruszyć dalej tym tropem wyłącznie na podstawie zeznań Alice Fancourt, czy wstrzymać się i liczyć na szybki powrót Mandy i jej rodziny. – A ty jak sądzisz? – Proust ma w dupie, co ja sądzę. – Charlie westchnęła. – Sama nie wiem. Gdybym to ja decydowała, chyba poszłabym dalej tym tropem. – Spojrzała na Simona. – Mandy nie została nawet
wypisana z oddziału położniczego. Nikomu nie powiedziała, że wyjeżdża, ani położnej, ani pielęgniarce środowiskowej, ani własnemu lekarzowi. Nikomu. Oczywiście, to jeszcze nie znaczy, że ma Florence Fancourt, ale... – Wzruszyła ramionami. – Słuchaj, przepraszam, że zachowywałam się jak ostatnia suka. – W porządku. Ulżyło mu. To chyba oznaczało, że relacje z Charlie wrócą do normalności, a przecież tego właśnie chciał. Lecz potem przepełniła go uraza. Teraz kiedy już wiedział, że jest jej przykro, kiedy potwierdziła, że wina leży po jej stronie, mógł z pełnym przeświadczeniem odmówić przebaczenia. W głębi ducha. Nie dał po sobie poznać, co tak naprawdę czuje. Charlie uśmiechnęła się do niego i Simona z miejsca ogarnęło poczucie winy. Na imprezie u Sellersa zawiódł na całej linii, a ona mu wybaczyła. Charlie była beznadziejna w ukrywaniu uczuć. Simon wiedział, że mimo wszystko wciąż dobrze o nim myśli. Więc dlaczego tak delektował się okazją, by żywić do niej urazę? Czyżby miała rację? Naprawdę uzależnił się od bycia ofiarą? – Myślę, że powinniśmy uciąć sobie długą, szczerą rozmowę – stwierdziła Charlie. – W przeciwnym razie nasza dalsza współpraca będzie niemożliwa. Zapadła niezręczna cisza. Simon się zestresował. Co go teraz czekało?
– Dobrze, w takim razie sama zacznę. Naprawdę mnie zabolało, że wyskoczyłeś z tym wszystkim od razu przed Proustem i resztą, zamiast najpierw pogadać ze mną. – Chodzi ci o sprawę Cryer? – Raz jeszcze Simon poczuł niepokojące drgnięcie gdzieś w głębinach pamięci. Co to było, do ciężkiej cholery? – Tak. Celowo usiłowałeś zrobić ze mnie idiotkę? – Nie. – Skąd jej to przyszło do głowy? – Prawdę mówiąc, nie byłem pewien, czy w ogóle komuś o tym wspomnę... tobie, Proustowi czy komukolwiek. Sądziłem, że mnie zakrzyczycie. Nie miałem pojęcia, że Proust chciał rozgrzebać tamtą sprawę na nowo, dopóki sam o tym nie wspomniał. A wtedy pomyślałem sobie, że to moja szansa. Charlie zmarszczyła brwi. – Nie przyszło ci do głowy, że może chciałabym usłyszeć to pierwsza? – A jakie to ma znaczenie? – zniecierpliwił się Simon. – Przecież pracujemy razem, prawda? – Przez ciebie wyszłam na kretynkę. Powinnam wiedzieć, co się dzieje, a ty dałeś wszystkim jasno do zrozumienia, że nie mam o niczym pojęcia. – Słuchaj, w innych okolicznościach najpierw bym z tobą pogadał, ale nie podejrzewałem, że zechcesz mnie w ogóle wysłuchać. Wcześniej stwierdziłaś
jednoznacznie, że twoim zdaniem wina Beera nie budzi żadnych wątpliwości. Charlie westchnęła. – Wysunąłeś kilka celnych spostrzeżeń. Dalej uważam, że wszystko wskazuje na Beera, ale nie jestem aż tak uparta, żeby nie spojrzeć na tę sprawę z nowego punktu widzenia. Najwyraźniej według ciebie ostro daję dupy w tej robocie, skoro sądziłeś inaczej. – Wcale tak nie myślę – zaprzeczył Simon zaskoczony. – Może jednak daję. Dlaczego sama na to wszystko nie wpadłam? Przecież prowadziłam tamto śledztwo. Simon nigdy wcześniej nie słyszał, żeby Charlie wątpiła we własne umiejętności. Poczuł się niezręcznie. – No? – Co takiego? – Uważasz, że daję dupy? – Nie opowiadaj głupot. Moim zdaniem jesteś genialna. Wszyscy tak uważają. – Więc może byś tak czasem to łaskawie powiedział, co? – powiedziała cicho Charlie. – Dlaczego zawsze muszę cię błagać o słowa otuchy? – Nie musisz! – Właśnie musiałam! Rozmowa nabierała tempa, przybierając
nieoczekiwany obrót. Simon wziął głęboki wdech. – Ani mnie, ani nikomu z zespołu nie przyszłoby do głowy, żeby podnosić cię na duchu. Nie potrzebujesz tego. Zawsze sprawiasz wrażenie pewnej siebie. Czasem nawet za bardzo. Charlie milczała przez chwilę. Potem z jej ust padło niewygodne pytanie: – Opowiadałeś komuś o... o tym, co wydarzyło się u Sellersa? Właśnie dlatego Simon unikał długich, szczerych rozmów. – Nie. Oczywiście, że nie. – Nikomu? Nie pytam cię o nazwiska. Po prostu wolałabym wiedzieć, czy ktoś śmieje się ze mnie za moimi plecami. W kieszeni Simona odezwała się komórka. Zerknął z zakłopotaniem na Charlie. – Nieważne. – Zapaliła papierosa. – Lepiej odbierz. Posterunkowy Robbie Meakin. Uratowany, pomyślał Simon. – Wróciliście do sprawy Laury Cryer, zgadza się? – zaczął Meakin. – Kto to? – zapytała Charlie. Zawsze musiała wiedzieć, z kim rozmawia Simon. Ilekroć odbierał przy niej telefon, przerywała mu tak długo, dopóki jej tego nie zdradził. Kolejny z jej irytujących nawyków.
– Meakin. Wybacz, stary, tak, wróciliśmy. Czemu pytasz? – Właśnie aresztowaliśmy niejakiego Vinny’ego Lowe’a, kumpla Darryla Beera, za posiadanie twardych narkotyków. Oprócz nich w kryjówce znaleźliśmy także cholernie wielki kuchenny nóż. Lowe klnie się na wszystko, że nóż należy do Beera. – Gdzie go znaleziono? – W fitness clubie, wyobraź sobie. Waterfront, przy Saltney Road. Fitness club, do którego należała Vivienne Fancourt. I Alice. Naraz Simon zrozumiał. Przypomniał sobie dokładnie, co powiedział Roger Cryer, przeanalizował sens jego słów. Niewiele brakowało, żeby w przypływie podniecenia wyrzucił to z siebie w obecności Charlie. Opamiętał się w samą porę. Nie mógł ryzykować, że Charlie każe zbadać ten trop Sellersowi albo Gibbsowi. Kiedy chodziło o naprawdę istotną sprawę, Simon wolał działać sam.
31 CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2003
– Co na litość... – Dostrzegłszy kawałki zaschniętego jedzenia na mojej twarzy i szyi oraz tłustą plamę na bluzie, Vivienne odsuwa się ode mnie z obrzydzeniem. Siedzę przy kuchennym stole. David nie pozwolił mi stąd wyjść. „Ponoć chciałaś spędzać więcej czasu z dzieckiem – wyjaśnił. – Rzecz jasna, nie wolno ci jej dotykać. Na pewno nie w tym stanie”. – Czyżbym wymagała od ciebie zbyt wiele, prosząc, abyś przez jeden poranek pilnował porządku? – Vivienne patrzy na syna ze złością. Felix stoi za jej plecami, ubrany w turkusową marynarkę i spodnie, mundurek szkolny. Spogląda na mnie tak, jak ludzie spoglądają na wypadki drogowe – z przerażeniem i fascynacją. – To nie moja wina! – David jęczy niczym smarkacz. – Przygotowałem posiłek, ale ona go nie tknęła. Próbowała rzucić we mnie jedzeniem. Złapałem ją za rękę, żeby ją powstrzymać, i wszystko wylądowało
na niej. Sama widzisz. – Dlaczego nie kazałeś jej się natychmiast przebrać? Jest brudna! Ma całą twarz w jedzeniu. – Nie chciała! Powiedziała, że nie obchodzi jej, jak wygląda. David podnosi Buźkę i kładzie sobie na ramieniu. Obrócona główka dziecka wtula się w jego szyję. Buźka nie śpi, ale w miarę jak David gładzi ją po pleckach, pomału zaczyna zamykać oczy. Vivienne podchodzi do mnie nieśpiesznym krokiem. – Alice, twoje zachowanie jest wprost niedopuszczalne. Nie pozwolę na to w moim domu. Rozumiesz? Kiwam głową. – Wstań! Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Robię, co mi każe. Za jej plecami David uśmiecha się z wyższością. – Te ubrania mają trafić do pralki. Musisz wziąć prysznic i się przebrać. Nie obchodzi mnie, jak źle się czujesz, nie będę tolerować podobnego... niechlujstwa. Sądziłam, że po incydencie z łazienką wyraziłam się jasno i rozumiemy się w tej kwestii. Najwyraźniej się myliłam. Nie przychodzi mi do głowy żadna odpowiedź, dlatego milczę. – Widzę, że nie masz w sobie nawet tyle
przyzwoitości, by przeprosić. Wiem, że Vivienne zaraz wymierzy mi karę, i boję się, co takiego wymyśli. Po jej głosie poznaję, że jest już u kresu wytrzymałości. Być może uspokoiłaby się nieco, gdybym przeprosiła, ale nie znajduję żadnych słów. Zmieniłam się w bryłę lodu. – Dobrze. Jak sobie chcesz. Od tej pory nie będziesz się ubierała wcale. Zabiorę wszystkie twoje rzeczy i zaniosę na strych razem z rzeczami Florence. Dopóki nie zmienię zdania, będziesz chodzić w koszuli nocnej i szlafroku, jak w szpitalu psychiatrycznym. Zrozumiano? – Ale... będę musiała się ubrać na badanie DNA. – Głos mi drży. Policzki Vivienne oblewa rumieniec. Rozwścieczyłam ją celną uwagą. W gniewie zapomniała o umówionej wizycie w szpitalu Duffield, której w żaden sposób nie da się pogodzić z pokutą, jaką właśnie mi zadała. – Ani słowa więcej – cedzi przez zaciśnięte, pobielałe z gniewu usta. – Nie mogę już patrzeć na te twoje obrzydliwe, brudne ubranie. Dość tego! Zdejmij je, zrobię pranie. Powinnaś się wstydzić. Żeby tak dokładać innym pracy tymi swoimi... obrzydliwymi protestami! Odwraca się w stronę okna. David posyła mi szeroki uśmiech. Odliczając w myślach, zaczynam ściągać z siebie
bluzę. Biały stanik pod spodem również jest cały w pomarańczowych i żółtych plamach, więc go zdejmuję. David uśmiecha się jeszcze szerzej. Kiwa głową, wskazując pasek moich spodni, na którym widnieje tłusty, brązowy kleks. Zdaniem Vivienne nawet najmniejsza skaza na ubraniu jest absolutnie nie do przyjęcia. Drżącymi palcami zaczynam zsuwać spodnie, modląc się, żeby plam z jedzenia nie było na bieliźnie. Vivienne odwraca się z powrotem. Na mój widok otwiera szeroko usta. – Na litość boską, co ty wyprawiasz!? Zamieram, zmieszana. – W tej chwili załóż spodnie! Co ty sobie wyobrażasz, że to salon masażu!? Jak śmiesz rozbierać się w mojej kuchni!? – Ale... przecież sama kazałaś mi zdjąć ubranie, żebyś mogła je wyprać – szlocham. David przesłania usta dłonią, żeby ukryć rozbawienie. Ale Vivienne i tak nie zwróciłaby na niego uwagi. Aż pieni się z wściekłości, przekonana, że rozmyślnie ją prowokuję. Łzy spływają mi po policzkach, zakrywam rękami nagie piersi. Nie zniosę już więcej niesprawiedliwości i upokorzeń. – Myślałam, że mam to zrobić natychmiast – próbuję wyjaśnić, chociaż wiem, że to nic nie da. Vivienne uważa, że jestem odrażająca.
– Chodziło mi o to, żebyś poszła na górę, umyła się, przebrała, a potem zniosła mi brudne ubranie do wyprania. Z pewnością nie prosiłam o striptiz w biały dzień, pośrodku mojej kuchni. Roleta jest podniesiona! Ktoś mógłby cię zobaczyć! – Przepraszam. – Nie chcę tego słuchać, Alice. Idź się umyć i przebrać w koszulę. Natychmiast! Z płaczem wybiegam z kuchni. Wciąż mi się wydaje, że najgorsze mam już za sobą, nie spotka mnie już nic straszniejszego, i za każdym razem jestem w błędzie. Najświeższe upokorzenie boli mnie bardziej niż pozostałe, bo sama je na siebie ściągnęłam. Przecież to oczywiste, że Vivienne nie kazała mi się rozbierać w kuchni. Powinnam była wiedzieć lepiej – i w i e d z i a ł a b y m, gdyby nie chore pomysły Davida, którymi tak mnie dręczył przez ostatnie dni, zniekształcając sposób, w jaki postrzegam świat. Jak bardzo musiał być zachwycony, widząc, jak sama się upadlam, mimo że wcale tego nie planował i nie spodziewał się, gdy zdał sobie sprawę, że poniżył mnie do tego stopnia, iż jestem gotowa go w tym wyręczyć. Zamykam się w łazience i płaczę tak długo, aż oczy zamieniają się w szparki i przestaję widzieć wyraźnie. Nie mam odwagi spojrzeć w lustro. Tak długo myślałam, że powinnam tylko wytrwać do piątku. Potem policja będzie musiała wkroczyć. W końcu ktoś mi
pomoże. Ale kim się stanę, zanim ten dzień nadejdzie? Czy będę w na tyle dobrym stanie – jeśli dopisze mi szczęście i dostanę od losu szansę – żeby zająć się Florence? Po raz pierwszy zaczynam w to wątpić.
32 9 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 20.00
– Nie rozumiem! – Vinny Lowe pokręcił głową ze znużeniem. – No nie kapuję, o co tyle zamieszania. – Kokaina to twardy narkotyk – wyjaśnił Simon. Razem z Lowe’em, który przypominał buldoga na środkach uspokajających, znajdował się w pokoju przesłuchań na komisariacie. Obok mężczyzny siedziała jego adwokat, wystraszona kobieta w średnim wieku i tandetnym żakiecie. Jak dotąd nie powiedziała ani słowa, jedynie wzdychała od czasu do czasu. – No tak, ale nie chciałem handlować. Nie miałem tego wiele, tylko na własny użytek. No po co tak od razu walić z grubej rury, co? – Kierownik Waterfront widzi to zupełnie inaczej. Ukryłeś narkotyki w jego klubie, w sali zabaw dla dzieci. W komodzie do przewijania. Sprytnie. – Moja dziewczyna prowadzi tę salę – odparł Lowe. Simon zmarszczył czoło. – Do czego zmierzasz? – No, a gdzie indziej miałbym je ukryć? Miałem
dostęp tylko do tej sali, jak wpadałem odwiedzić Donnę. Wyleci za to z roboty? – Oczywiście. Pomogła ci ukryć twarde narkotyki w sali zabaw – wyjaśnił powoli Simon. Lowe z niedowierzaniem pokręcił głową, jakby na znak, że ten świat musi być nieźle porąbany, skoro dzieją się na nim takie rzeczy. Jego adwokat znowu westchnęła. – Słuchaj, gadałem już z krawężnikami, którzy mnie za to przyskrzynili. Wypięli się i kazali pogadać też z tobą. Po co? – Interesuje nas nóż, którzy znaleziono w komodzie do przewijania razem z narkotykami. – Mówiłem już, że nie mam z tym nic wspólnego. Pewnie należy do Daza. – Darryla Beera? – No. Leżał tam od wieków. Ja go nie ruszałem. – Sprecyzuj, co to znaczy: „od wieków”? – Nie wiem. Ponad rok. Dwa lata? Nie pamiętam dokładnie. Zawsze tam leżał. Simon próbował nawiązać kontakt wzrokowy z adwokatką Lowe’a. Nic dziwnego, że nie potrafiła wejść w swoją rolę, skoro jej klient był idiotą. – Czy ten nóż pojawił się w komodzie przed tym czy po tym, jak Beer poszedł siedzieć? – Żebym to ja pamiętał! Pewnie przed.
– Widziałeś, jak Beer go tam chował? Wspominał ci o tym? – Nie, ale to na pewno był on. Nikt inny nie wiedział o naszej skrytce. Tak ją nazywaliśmy. – Lowe wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Powiedzmy, że to kupuję. W takim razie skąd Beer miał dostęp do sali zabaw w Waterfront? Jego dziewczyna też tam pracowała? – Nie, ale kumplował się z Donną. Razem się kumplowaliśmy, całą trójką. – Czy mógł ukryć nóż tak, żeby Donna o tym nie wiedziała? – No jasne. Ta komoda stoi w osobnym pomieszczeniu, zaraz obok kibla. Łatwo tam coś schować tak, żeby nikt nie widział. – Vinny Lowe najwyraźniej pęczniał z dumy. – Na tym polega urok tej skrytki. Simon zamyślił się głęboko. Darryl Beer został aresztowany we własnym domu, w sobotę późnym rankiem, dzień po śmierci Laury Cryer. W soboty salę zabaw w Waterfront otwierano o dziewiątej rano, w tygodniu zaś o ósmej trzydzieści. Beer mógł najpierw pójść tam, ukryć nóż, a potem wrócić do domu. Dlaczego jednak nie schował też torebki Laury? Może po prostu wyrzucił ją do jakiegoś śmietnika, a zespół Charlie nigdy jej nie znalazł. Simon nie mógł się doczekać jutra, żeby wykonać pewien telefon, na którym
mu zależało. Potem wszystko stanie się łatwiejsze; będzie wiedział o wiele więcej. – Czy w sali zabaw można zostawić dziecko w każdym wieku? – zapytał. – Jest jakaś górna albo dolna granica? Lowe wyglądał na skonsternowanego. – Do pięciu lat. A co, masz własne dzieciaki? Simon nie odpowiedział. Wyciągnął z kieszeni zdjęcie przedstawiające Vivienne, Alice, Davida i Felixa Fancourtów, które zabrał z biurka w gabinecie Alice. – Rozpoznajesz któreś z nich? – Tak, ten tutaj chłopaczek przychodził kiedyś na salę zabaw. Donna nazywała go Małym Lordem Fanfaronem, bo gadał z takim eleganckim akcentem. A to jest Lady Bajoro. – Z uśmiechem pokiwał głową. Sprawiał wrażenie autentycznie beztroskiego człowieka. Może był za głupi, by zrozumieć, że czeka go odsiadka za posiadanie twardych narkotyków. – Znaczy, ona ma coś wspólnego z tym paniczykiem? – Widziałeś ich kiedykolwiek razem? – Nie. – Skąd ten przydomek, Lady Bajoro? – Daz i ja tak na nią mówiliśmy. Ciągle moczyła się w basenie albo jacuzzi. – Ty i Beer byliście członkami klubu? – Simon nawet nie próbował ukrywać niedowierzania.
– No bez jaj. Nie za taką kasę. Zwyczajnie omijaliśmy recepcję i wchodziliśmy do środka przez ten bar, Chompers. Byle debil mógłby tak zrobić, ale nie każdemu się chce. Adwokatka Lowe’a rzuciła klientowi spojrzenie pełne nienawiści, po czym na powrót skupiła się na odpryśniętym jasnoróżowym lakierze na swoich paznokciach. – Lady Bajoro przychodziła tam prawie codziennie i my też – ciągnął Vinny. – Jesteśmy rentierami, sam rozumiesz. Choć pewnie nie. Podsłuchiwała nasze rozmowy, przysięgam. Śmialiśmy się, że pewnie na nas leci i dlatego wszędzie za nami łazi. Musiała wiedzieć, że nie należymy do klubu, ale nigdy nic nie powiedziała. Pewnie kręciły ją te nasze gadki. – O czym zwykle rozmawialiście? – O interesach – odparł zarozumiale Lowe. – O odsiadkach. Jak nas podsłuchiwała, wtedy ostro dawaliśmy do pieca, gadaliśmy o cynglach i sprzątaniu ludzi. Daz mówił, że Lady Bajoro pewnie słucha, jak tak zgrywamy twardzieli, i robi się cała... no wiesz. – Mrugnął porozumiewawczo. – Pieprzyliśmy od rzeczy. Lady Bajoro wcale na nas nie leciała, była zwykłą wścibską krową. – Czy ty albo Beer kiedykolwiek wspominaliście przy niej o skrytce? – Możliwe. Ciągle się nabijaliśmy, jak to ci szpanerzy
nie mają pojęcia, że przewijają te swoje bachory na naszym towarze. – Wspominałeś chyba, że narkotyki są na twój osobisty użytek? – Tak się tylko mówi. W innych okolicznościach Simon wściekłby się, że pętak pokroju Vinny’ego Lowe’a wciska mu kit, ale w jego umyśle za dużo się teraz działo. Gniew wymagałby o wiele więcej uwagi, niż mógłby z siebie wykrzesać. Znalazłszy bezpośredni związek Fancourtów z Darrylem Beerem, Simon czuł, że nabiera rozpędu, i zmagał się z lekką dezorientacją, jaka zawsze towarzyszyła mu na tym etapie śledztwa. Po części bał się odkryć prawdę. Sam nie wiedział dlaczego. Miało to jakiś związek z zawężającym się spektrum możliwości, wrażeniem, że zostaje wciśnięty do tunelu. Charlie, Sellers i Gibbs pewnie nigdy się tak nie czuli. Żeby już było jutro. Ale to przecież czysta formalność, prawda? Ten telefon? Znał prawdę, czyż nie? A może chodziło o coś więcej? Może bał się, że odkryje nowe fakty? Simon nie potrafił pozbyć się przeczucia, że tuż za najbliższym rogiem czai się coś bardzo nieprzyjemnego, coś, czego nie zdoła uniknąć, bo wciąż zmierza prosto w tamtą stronę... Alice. Właśnie to go tak przerażało. Czego się o niej dowie? Niech to nie będzie nic złego, modlił się, patrząc na trzymaną w dłoni fotografię, rodzinny portret.
Zadrżał. Nie chciał na nie patrzeć, nie chciał o nim nawet myśleć, ale dlaczego? – Tak dla jasności – zwrócił się do Lowe’a, głównie po to, by odwrócić własną uwagę od złowieszczej świadomości, która próbowała się do niego przebić. – Którą z tych kobiet na zdjęciu ty i Darryl Beer nazywaliście Lady Bajorem? Lowe wskazał Vivienne Fancourt. Simon poczuł ulgę.
33 CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2003
Siedzę przy toaletce i szczotkuję włosy, kiedy do sypialni wchodzi David. – Pamiętasz nasz miesiąc miodowy? – pytam, zanim zdąży otworzyć usta. – Pamiętasz państwa Stół i rodzinę Rodów Stewartów? Wieczory spędzane na balkonie przy kieliszku retsiny? Pamiętasz, jacy wtedy byliśmy szczęśliwi? – Wiem, że parę wspólnie nadanych przezwisk nie przywoła tamtych uczuć, ale chcę chociaż przypomnieć Davidowi, że kiedyś nas łączyły. Niech będzie równie rozdarty jak ja. Krzywi się pogardliwie. – Może ty byłaś. Ja na pewno nie. Wiedziałem, że nigdy nie będziesz dla mnie znaczyła tyle co Laura. – To nieprawda. Mówisz tak, żeby mnie zranić. – Pojechaliśmy tylko do Grecji. Każdy może pojechać do Grecji. Laura i ja spędziliśmy nasz miesiąc miodowy na Mauritiusie. Na nią nie żałowałem pieniędzy. – Nie chodzi o to, ile pieniędzy wydałeś, Davidzie. Nigdy o to nie chodziło. Matka zawsze daje ci więcej. Ile
razy w ciągu ostatnich paru lat Vivienne ratowała twoją firmę? Założę się, że więcej niż raz. Gdyby nie była taka hojna, pewnie pracowałbyś w jakiejś paskudnej fabryce. Zaciska zęby i wychodzi z pokoju. Czekam, nie przestając szczotkować włosów. Kilka minut później David wraca. – Odłóż tę szczotkę. Chcę z tobą porozmawiać. – Nie mam ci nic do powiedzenia, Davidzie. Chyba już za późno na rozmowę, nie sądzisz? – Odłóż tę szczotkę! Patrz, co tu mam. Pokazuje zdjęcie, na którym jestem razem z rodzicami, jeszcze jako dziecko. Musiał wyciągnąć je z mojej torebki. Z naszych wspólnych fotografii tę lubię najbardziej. David doskonale o tym wie. Jeśli teraz będę nieposłuszna, nigdy jej nie odzyskam. – Myślę, że w tamtej fryzurze było ci bardziej do twarzy. Na zdjęciu mam pięć lat i nietwarzową, chłopięcą fryzurę, z krótkimi włosami z tyłu i po bokach. Moi rodzice nie przywiązywali zbytniej wagi do stylu czy elegancji. Nie zaprzątali sobie głowy wyglądem. – Nie lubię kobiet z nadmiarem owłosienia – tłumaczy rzeczowo David. – Im mniej włosów, tym lepiej. – Laura miała długie włosy – odparowuję, nie mogąc się powstrzymać.
– Owszem, ale nie tak liche i tłuste jak twoje. I na pewno nie miała włosów na całym ciele. Kiedy odstawiałaś striptiz w kuchni, zauważyłem, że od dawna nie goliłaś się pod pachami. – Moja córka została porwana – mówię monotonnym głosem. – Wygląd średnio mnie teraz obchodzi. – Nie da się ukryć. Założę się, że nóg też nie goliłaś. – Nie, nie goliłam – odpowiadam. Wiem, na co się zanosi, lecz tym razem widzę światełko w tunelu. Najpierw muszę jednak zanurkować głębiej. – Dlatego to zrobiłeś? Wtedy? – Co takiego? – Udawałeś, że nie chciałam się przebrać, chociaż to ty nie pozwoliłeś mi zdjąć tamtej brudnej bluzy. – Bo na to zasłużyłaś. Bo w głębi duszy j e s t e ś brudna i najwyższy czas, żeby mama zdała sobie z tego sprawę. Kiwam głową. David podchodzi do mnie. Z kieszeni spodni wyciąga kuchenne nożyczki z białymi uchwytami i jednorazową maszynkę do golenia. Podsuwa mi pod twarz czarnobiałe zdjęcie rodziców. – Byłaś wtedy szczęśliwa, prawda? Pewnie żałujesz, że nie możesz cofnąć czasu. – Tak. – Wtedy nie byłaś kłamczuchą. Nie byłaś obrzydliwa
i owłosiona. Nic nie mówię. – Cóż, masz teraz okazję. – Kieruje wzrok na maszynkę i nożyczki. – Obetnij sobie włosy, żeby były takie jak wtedy. A potem, kiedy skończysz, masz ściągnąć koszulę i zgolić resztę owłosienia. – Nie. Nie zmuszaj mnie do tego. – Ja ciebie do niczego nie zmuszam. Możesz robić to, co uważasz za słuszne. Ale ja również mogę. Nie zapominaj o tym, Alice. Ja również. – O co ci chodzi? Powiedz mi dokładnie, czego ode mnie oczekujesz. – Weź te nożyczki – zaczyna pomału, jakby zwracał się do osoby opóźnionej w rozwoju. – Obetnij te swoje rzadkie, potargane włosy w kolorze smarków. Potem ściągnij koszulę nocną i ogól sobie nogi i pachy. Gdy skończysz, możesz się też ogolić między nogami. A kiedy i z tym się uporasz, przejdź do rąk i brwi. Jak już wszystko sobie ogolisz, pozwolę ci się położyć. Jutro czeka nas wielki dzień. – A jeśli odmówię? – Wtedy porwę to na tycie kawalątki. – Macha fotografią. – Pożegnasz się z mamusią i tatusiem. Znowu. Ból przebija się przez odrętwiałe niedowierzanie, które dotąd chroniło moje serce jak tarcza.
– Dobrze, zrobię to. Ale musisz wyjść. – Nigdzie się nie wybieram. Zostałem skrzywdzony, a zatem mam pełne prawo patrzeć. Bierz się do roboty. Jestem zmęczony i chcę się już położyć. – Pewnie opowiesz potem Vivienne, że zrobiłam to z własnej woli, prawda? Kolejny dowód mojego upadku. – Miałem już wszystkie potrzebne dowody w zeszły piątek, kiedy postanowiłaś udawać, że nasza córka to obce dziecko. Tyle że niektórych ludzi trudniej przekonać. Mama zazwyczaj jest bardziej pojętna niż w tym przypadku, ale pomału zaczyna to do niej docierać. Dzisiejsze przedstawienie... A teraz zobaczy, co zrobiłaś ze swoimi włosami i brwiami, i znajdzie stertę włosów na podłodze sypialni... W końcu taki z ciebie świntuch, że nawet po sobie nie sprzątasz... Powiedział dość. Podchodzę do szafy, otwieram ją i wyciągam dyktafon, który rano schowałam w kieszeni jego spodni. Przyciskam STOP tak, żeby David dobrze to widział, a potem cofam się, chowając za plecami srebrne urządzenie. – Wszystko, co teraz powiedziałeś, zostało nagrane. David purpurowieje. Robi krok w moją stronę. – Stój. Albo zacznę krzyczeć. Nie zdążysz zabrać mi i zniszczyć taśmy, zanim Vivienne tutaj wpadnie. Dobrze wiesz, jak szybko reaguje, kiedy w domu dzieje się coś, nad czym nie ma kontroli. Dlatego jeśli nie chcesz, żeby
się dowiedziała, jaka z ciebie chora, pokręcona kreatura, zrobisz to, co mówię. Zastyga w bezruchu. Stara się nie zdradzać zdenerwowania, ale wiem, że jest roztrzęsiony. Zawsze zgrywał przed matką idealnego synka. Nie zniósłby tego, gdyby został zdemaskowany jako zboczeniec i sadysta. – Na twoje szczęście nie jestem tak chora jak ty. Chcę tylko, żebyś zostawił mnie w spokoju. Nie odzywaj się do mnie, nawet nie patrz w moją stronę. Przestań wymyślać nowe sposoby, żeby mnie dręczyć. Udawaj, że nie istnieję. Nic więcej od ciebie nie chcę, ty żałosna kanalio. David wzrusza ramionami, jakby to nie zrobiło na nim wrażenia. – Och, jeszcze jedna sprawa. – Co? – Gdzie jest Florence? Co z nią zrobiłeś? Powiedz mi, to zniszczę taśmę. – Och, to proste – odpowiada pogardliwie David. – Śpi w swoim pokoju. Jest tutaj, w Wiązach, przez cały ten czas. Zasmucona kręcę głową. – Dobranoc, Davidzie – mówię, po czym wychodzę, ściskając dyktafon w dłoni, i cicho zamykam za sobą drzwi.
34 10 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 9.00
– Czy to nowo odkryty ósmy krąg piekła? – zapytała Charlie, rozglądając się dokoła. Razem z Simonem siedzieli w Chompers, krzykliwej, pseudoamerykańskiej kafeterii w klubie Waterfront, pełnej opalonych w solarium rodziców w sportowych strojach i ich zasmarkanych, jazgoczących dzieci. Z głośników ryczało Eye of the Tiger zespołu Survivor. – Skąd tutaj taki tłum? – Wszyscy czekają na otwarcie sali zabaw – wytłumaczył Simon. – Powinna być czynna od trzydziestu minut. Domyślam się, że po aresztowaniu dziewczyny Lowe’a mieli problemy ze znalezieniem zastępstwa. Patrz. – Skinął głową na młodą kobietę z rudymi włosami związanymi w kucyk, która właśnie weszła do środka. Stanęła w drzwiach i pomachała. Na jej widok większość dorosłych w Chompers zerwała się ze swoich miejsc i zaczęła zgarniać torby i potomstwo. – Lisa Feather. Była asystentką Donny. Może teraz przejmie stery.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – Przyszedłem tu wcześniej. Sprawdziłem już salę zabaw. Nie chciałem tego robić w obecności dzieciaków. – Palcem wskazującym i kciukiem prawej dłoni potarł pasek zegarka. – I? Po sprawdzeniu sali zabaw Simon, czekając na Charlie, wykonał dwa telefony. Poprzedniego dnia sądził, że wystarczy jeden, lecz w samym środku nocy usiadł nagle na łóżku, wiedząc dokładnie, skąd u niego niepokój na widok zdjęcia Alice, Davida, Vivienne i Felixa w ogrodach Wiązów. Wtedy też zdał sobie sprawę, że musi zadzwonić nie w jedno miejsce, lecz dwa. A teraz gdy to zrobił, potwierdziły się nie tylko jego największe nadzieje, ale też najgorsze obawy. Nic już nie kłębiło się w podświadomości; wszystko wypłynęło na powierzchnię. Simon widział całą sytuację tak samo wyraźnie, jak twarz siedzącej naprzeciwko Charlie. – Simon? Sala zabaw? – Lowe miał rację. Komoda do przewijania stoi obok kibla. Całe pomieszczenie od głównej części sali oddzielają zamykane drzwi. Schowanie czegokolwiek w komodzie to bułka z masłem. Charlie skinęła głową. Czuła się, jakby rozpoczęła właśnie długą, powolną rekonwalescencję po poważnej
chorobie. Była rozbita i miała tylko dwa wyjścia: całkiem się rozpaść albo walczyć o odzyskanie równowagi. Wybrała to drugie. Simon jej nie kochał i nie pokocha. Nie wiedziała, dlaczego odtrącił ją podczas tamtej imprezy u Sellersa, ani też czy opowiadał o tym zajściu komukolwiek z pracy, i zapewne nigdy się tego nie dowie. Było coś pocieszającego w ostatecznym pogodzeniu się z myślą, że na pewne rzeczy nie ma wpływu. Lecz tylko na niektóre. Kiedy Charlie potrafiła podejść do sprawy racjonalnie, wiedziała, że jej wartość jako człowieka nie ma żadnego związku z tym, co myśli o niej Simon. Była pewną siebie kobietą, jeszcze zanim on zjawił się na horyzoncie, i mogła znów osiągnąć ten stan. Do tego czasu, jakkolwiek osamotniona by się czuła, zamierzała się zachowywać poprawnie. Będzie żyła z Simonem w przyjaźni, zamiast automatycznie odrzucać jego wszelkie sugestie tylko dlatego, że pochodzą właśnie od niego. Charlie miała nadzieję, że nie pozwoli, jak ostatnia idiotka, aby facet, który jej nie docenił, nabruździł jej w pracy – szczególnie że tylko w tym czuła się dobra. – Beer i Lowe dostali się tędy. – Simon wskazał drzwi prowadzące na Alder Street. – Sam korzystałem z tego wejścia, gdy spotykałem się tutaj z Alice Fancourt. Dwukrotnie. – Okej. Czyli Beer korzystał z fitness clubu na krzywy
ryj, a nóż, którym zamordował Cryer, schował w sali zabaw. Tak właśnie brzmi nasza teoria? C a ł a nasza teoria? Simon jeszcze nie zdecydował, czy chce podzielić się z Charlie częścią tego, co odkrył, czy może niczym. Na pewno nie wszystkim. Jeśli jednak uchyliłby przed nią rąbek tajemnicy, Charlie mogłaby sama chwycić za telefon i dowiedzieć się reszty. Szlag. Czuł się przyparty do muru, czego nie znosił. – Beer i Lowe nazywali Vivienne Fancourt Lady Bajoro – powiedział. – Podsłuchiwała, jak przechwalali się swoimi licznymi zatargami z prawem. Wiedziała, że mamy w bazie DNA Beera, nie jest głupia. Chciała śmierci Cryer, bo ograniczała jej kontakty z wnukiem, ale nie zaryzykowałaby morderstwa, gdyby nie miała pewności, że nie zostanie złapana. A czy istnieje lepszy sposób niż wrobienie kogoś innego, podrzucenie obciążających go dowodów rzeczowych na miejscu zbrodni? Zwłaszcza gdy tym kimś jest bandzior doskonale znany policji? – Czy to oznacza, że pewnego dnia wychyliła się z jacuzzi i wyrwała Beerowi garść włosów? – Co takiego ciągle nosi przy sobie każdy gość takiego klubu jak Waterfront? Sama pomyśl – baseny, jacuzzi, sauna. Co byś ze sobą zabrała? – Fajki. – Ręcznik. Vivienne musiała tylko zamienić swój
ręcznik z ręcznikiem Beera. Albo zaczekać, aż sam go gdzieś zostawi i wtedy zabrać. Cały we włosach i naskórku. – Na pewno by ją zobaczył – odparła Charlie. – A jeśli zamknął swój ręcznik w szafce i nie zabrał go ze sobą na basen? – A jeśli jednak zabrał? – odparował Simon. – Jeśli Vivienne obserwowała Beera tygodniami, miesiącami, jednocześnie obmyślając swój plan? Wtedy znałaby jego nawyki, prawda? Wiedziałaby, kiedy najlepiej zabrać mu ręcznik. Błagam, niech ona to kupi, modlił się w duchu. Nie potrafił się zdobyć na wyznanie jej całej prawdy, chociaż wiedział, że prędzej czy później nie będzie miał wyboru. Chyba że Vivienne Fancourt się przyzna – tylko czemu miałaby to zrobić? – Same domysły. – Charlie westchnęła. – Wiem. – Usta Simona tworzyły teraz wąską, zaciętą linię. – Ale skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy sprawdzić, jak to wygląda z tymi ręcznikami. Charlie wzruszyła ramionami, a potem skinęła głową. Uznała, że warto rzucić okiem. – David i Vivienne Fancourt pewnie nie posiadali się ze szczęścia, kiedy Beer przyznał się do winy – mruknął Simon. – Czyli zakładasz, że działali w zmowie?
Zakładał całkiem sporo i Charlie wiedziała, że idzie mu na rękę. Cholera. Czy z taką samą ochotą poszłaby za Sellersem albo Gibbsem, gdyby chcieli sprawdzić równie naciągane przeczucie? Czy to był przejaw poprawnego zachowania względem Simona, które sobie poprzysięgła, czy już specjalne traktowanie? – Nawet jeśli masz rację, to tylko domysły – stwierdziła. – Nie dysponujemy żadnymi dowodami. W oczach Simona płonęła determinacja. – Dzisiaj odnajdę Alice – rzekł. Charlie pomyślała o ubraniach, butach, samochodzie i kartach płatniczych, których Alice nie zabrała ze sobą. I o wszystkich rzeczach Florence, jakie zostały w Wiązach. Obawiała się najgorszego. – Jesteś w niej zakochany, prawda? – zapytała. Miała przecież do tego pewne prawo. Jako przyjaciółka. – Może wcześniej nie byłeś, ale teraz już jesteś. Zakochałeś się w niej, kiedy zaginęła. W ten oto sposób stała się w twoich oczach kobietą idealną. – Mówiąc to, czuła, jak brakujące elementy układanki wskakują na swoje miejsce. – Mamy robotę – odparł szorstko. – Żeby dotrzeć na basen, trzeba zjechać windą. Charlie podążyła za nim do wyłożonego wykładziną korytarza. Naprzeciwko nich, nad czarną strzałką, wisiała miedziana tabliczka z napisem: „Główna
recepcja”. Ruszyli ramię w ramię we wskazanym kierunku, nic nie mówiąc. Umysł Charlie pracował na wysokich obrotach, wypełniając luki w nowej teorii. Poczerwieniały Simon starannie unikał jej spojrzenia. Na pewno miała rację. Nie chciał kobiety w swoim życiu, nie tak naprawdę. Chciał fantazji, kogoś wyobrażonego i nieosiągalnego. A która kobieta nadawałaby się bardziej niż zaginiona? Weszła w ślad za nim do windy, której ściany, od połowy wysokości aż do sufitu, z trzech stron były wyłożone lustrami. Wcisnęła guzik poziomu -1. Tutaj unikanie nawzajem swoich spojrzeń przychodziło im jeszcze trudniej. Podróż z parteru na niższe piętro zdawała się ciągnąć w nieskończoność. W pewnym momencie Charlie zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Teraz wiedziała, jakie to uczucie utknąć w windzie. A przecież ta, którą właśnie jechali, była całkiem sprawna. W końcu z ulgą wysiedli. Kolejny korytarz z wykładziną. Tym razem tabliczka kierowała ich na pływalnię. Charlie usłyszała pogłos rozpryskiwanej wody, niski bulgot i wibrujące pod jej stopami brzęczenie. – Jesteśmy – rzuciła. Po lewej znajdowało się dwoje drzwi. Na jednych napis: „Przebieralnia dla pań”, na drugich: „Przebieralnia dla panów”.
– Zapewne prowadzą prosto na pływalnię – rzekł Simon. – Do diabła, każdy kretyn zdołałby wejść do środka. Mogliby tu nieco zaostrzyć ochronę. Charlie wzruszyła ramionami. – Mało komu przyszłoby do głowy, żeby zakradać się do fitness clubu bez opłacenia członkostwa. Pewnie uznaliby, że to niemożliwe. Fitness club, do którego chodzi moja siostra, przypomina Fort Knox. Potrzebujesz takiej małej karty, inaczej nie dostaniesz się do środka. – Patrz. – Simon wskazał dużą drewnianą szafkę, która stała dokładnie na wprost windy. Na niej zaś, z jednej strony, wznosił się stos białych ręczników, a z drugiej widniał sporych rozmiarów kwadratowy otwór. – Czy to jest to, o czym myślę? – Kosz na ręczniki – odparła Charlie. W tej samej chwili drzwi przebieralni dla pań stanęły otworem i na korytarz wyszła kobieta z mokrymi włosami. W jednej ręce niosła zmięty ręcznik, a w drugiej różową torbę sportową marki Nike. Z przechyloną głową przyciskała różową komórkę ramieniem do ucha. – ...przeklętym basenie i pod prysznicem była lodowata! – mówiła z irytacją. – Padł jeden z bojlerów. Jeśli do jutra tego nie naprawią, zażądam zniżki za następny miesiąc.
Wrzuciła ręcznik do kwadratowego otworu. Nie wpadł głęboko; sterta zużytych ręczników sięgała już zbyt wysoko. Kobieta cmoknęła z niezadowoleniem, po czym, ciągle rozmawiając i nie przestając narzekać, ruszyła w stronę schodów. – Wystarczy włożyć teraz rękę do środka i wyciągnąć ręcznik, który tam właśnie wrzuciła – rzekł Simon. – A potem wrobić ją w morderstwo. Charlie wiedziała, że jej podwładny ma rację. To rzeczywiście było możliwe, choć niekoniecznie się zdarzyło. – Simon, jesteś prawiczkiem?
35 CZWARTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2003
Jestem w kuchni. W prawej dłoni ściskam taśmę z dyktafonu. Wprost nie mogę uwierzyć, że zrodzony w przypływie desperacji pomysł zadziałał. Davidowi nawet przez myśl nie przeszło, że blefuję. Moja torebka leży na kuchennym blacie pod oknem, obok kluczy, telefonu komórkowego i zegarka – wszystkich skonfiskowanych mi rzeczy. Zakładam zegarek na rękę, niemal przekonana, że rozlegnie się alarm. Zastanawiam się właśnie, czy powinnam schować taśmę do torebki, ukryć gdzieś czy może zniszczyć, gdy nagle słyszę za sobą czyjś oddech. Zaciskam dłoń na taśmie i się odwracam. Niecałe pół metra ode mnie stoi Vivienne. Czyżby zamierzała mnie dotknąć? Ma na sobie długi, granatowy szlafrok, a pod nim piżamę z białego jedwabiu. Jej skóra błyszczy od kremu na noc, najlepszego z całej oferty salonu piękności w Waterfront. Połyskliwa i blada twarz przypomina widmo. – Co ty robisz?
Zwykle nie schodzę na dół, kiedy Vivienne leży już w łóżku. Nikt nie schodzi. Vivienne nie zmruży oka, jeśli sądzi, że ktoś jeszcze nie śpi. To jedna z niepisanych zasad rządzących życiem w Wiązach. Łamiąc rutynę, wzbudziłam u niej poczucie zagrożenia. Postanawiam zastosować jej własną taktykę i odpowiedzieć pytaniem na pytanie. – Denerwujesz się jutrem? Nie jest zadowolona, że wtrącam się do jej przeżyć wewnętrznych. To ona zadaje pytania. Zawsze. – Mnie jest łatwiej – ciągnę. Z każdym uderzeniem serce coraz bardziej podchodzi mi do gardła. – Bo ja wiem, jaki będzie wynik. A ty nie. Na pewno jest ci ciężko. To czekanie. Niepewność. Gdyby nie triumf nad Davidem, nigdy nie odważyłabym się na podobne słowa. Zupełnie jakby ktoś nagle zapalił lampkę sygnalizacyjną mojej pewności siebie, chociaż światło wciąż jest słabe. W jej oczach pojawia się błysk. Vivienne jest dumną kobietą. Nie znosi, gdy ktoś jej wytyka, że znajduje się w niekorzystnym położeniu. – Wkrótce się dowiem – mówi. I zaraz, jakby zdała sobie sprawę, że w ten sposób przyznała się do własnej niepewności, dodaje: – David jest moim synem. Wierzę mu. A ty ostatnio nie jesteś sobą, Alice. Wiesz o tym. – Skoro wierzysz Davidowi, to dlaczego mówisz
o niej per dziecko? Odkąd wróciłaś z Florydy, nawet raz nie nazwałaś jej Florence, prawda? Nie bierzesz jej na ręce. Czuwasz nad nią, ale jej nie dotykasz. Vivienne oblizuje wargi. Raz jeszcze próbuje się uśmiechnąć, ale przychodzi jej to z jeszcze większym trudem. – Staram się być taktowna. Nie chciałam cię denerwować. – Nieprawda. W głębi serca nie potrafisz tak do końca odrzucić tego, co mówię, prawda? Jestem matką Florence. A ty wiesz, co to znaczy być matką. Zawsze mnie lubiłaś, ufałaś mi. Nazywasz Buźkę dzieckiem, bo tak jak ja nie wiesz, kim ona jest. A jutrzejszy dzień cię przeraża, bo już wkrótce będziesz musiała zmierzyć się z faktem, z którym ja zmierzyłam się w zeszły piątek – że Florence zaginęła. Nie będziesz mogła temu dłużej zaprzeczać. – Stek psychologicznych bzdur – wyrzuca z siebie, zaciskając pięści. – Będę tęskniła za Buźką – szepczę. – Kiedy będziemy musieli ją oddać. – Oddać? – Vivienne wygląda na zdenerwowaną. – Policji. Cóż, przecież nie pozwolą nam jej zatrzymać, prawda? Nie po tym, jak wyjdzie na jaw, że to nie nasze dziecko. Zabiorą ją. Nie będziemy mieli żadnego dziecka. – Głos mi drży.
Vivienne podbiega do mnie gwałtownie i z całych sił uderza mnie w pierś. Wydaję z siebie krzyk zaskoczenia, a potem tracę równowagę. Padając na podłogę, uderzam ramieniem o piekarnik. Przez kilka minut nie mogę się ruszyć z bólu. Zwijam się w kłębek. Vivienne nachyla się nade mną. Czuję zapach jej kremu, ostrą woń konwalii. – To wszystko twoja wina! – krzyczy. Dźwięk jej niepohamowanego gniewu wstrząsa mną bardziej niż fizyczny atak. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby tak wrzeszczała. – Co to za matka, która wychodzi sama z domu i zostawia niemowlę, żeby ktoś mógł je porwać? C o t o z a m a t k a, k t ó r a r o b i c o ś t a k i e g o? Jej twarz unosi się tuż nad moją. Szeroko otwarte usta przypominają ciemną jaskinię. Czuję zapach miętowej pasty do zębów i własnego potu, własnego strachu przed Vivienne. A potem zostaję w kuchni całkiem sama. W drżącej dłoni wciąż ściskam taśmę z dyktafonu.
36 10 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 10.00
– Pierwszy kwietnia już był, prawda? – Komisarz Giles Proust z hukiem odstawił kubek i sięgnął po swój terminarz, po czym zaczął go studiować z przesadną wnikliwością. Charlie zauważyła, że był to już kolejny terminarz z fundacji charytatywnej, w której pracowała żona Prousta. Jak parę lat temu wyjaśnił im komisarz, działali na rzecz ludzi malujących stopami i ustami. – Tak, sir. – Dobrze. Tak mi się właśnie wydawało. Czyli to nie jest kiepski kawał. Naprawdę chcecie, abym roztrwonił cenne środki naszego wydziału na przetrząśnięcie Wiązów w poszukiwaniu jednej damskiej torebki. – Tak, sir. – Obmyśliliście ten plan podczas wspólnego wypadu do sauny? Ostatnio spędzacie sporo czasu w podobnych przybytkach. Waterhouse? Simon wyprostował się na krześle. Powiedz coś, kretynie. Powiedz mu, co wiesz.
– Co w ogóle robi się w takich klubach? – zapytał Proust. – Pływa, sir. Są tam również siłownie i sale do ćwiczeń. Jacuzzi, sauny, łaźnie parowe. Część ze specjalnymi basenami. – Co to za baseny? – Napełnione lodowatą wodą. Wchodzi się do nich po wyjściu z łaźni albo sauny – wyjaśniła Charlie. Proust pokręcił głową. – Więc człowiek rozgrzewa się do czerwoności tylko po to, żeby potem się ochłodzić? – Podobno to dobrze robi na krążenie. – A te jacuzzi... Chodzi o przesiadywanie w ciepłej, bulgoczącej wodzie, zgadza się? Charlie przytaknęła. – Bardzo odprężające. Proust zerknął na Simona. – Lubisz takie rozrywki, Waterhouse? Charlie jak zwykle kusiło, żeby się wtrącić i odpowiedzieć za Simona. Powstrzymała się jednak. Stawanie w jego obronie nie należało do jej obowiązków. Lepiej pozwolić, żeby mówił za siebie, tak jak pozwalała na to Sellersowi czy Gibbsowi. – Nie, sir – odparł po prostu. – To dobrze.
Wciąż nie odpowiedział na pytanie, które Charlie zadała mu w klubie. Nie powtórzyła go. Czyżby próbowała wpłynąć na fakty tak, by ocalić własne ego? Raczej nie. Im dłużej przyglądała się swoim podejrzeniom, tym bardziej przybierały one na sile. Wszystko układało się w spójną całość. Simon nigdy nie miał dziewczyny, nigdy nie wspominał o przelotnych przygodach ani poważnych związkach z przeszłości. Gibbs i Sellers uważali, że pewnie zalicza się do tych aseksualnych kolesiów, takich jak ten aktor komediowy Stephen Fry. A może Morrissey? Na pewno był prawiczkiem. Bał się seksu, bał się zdradzić ze swoim brakiem doświadczenia. To dlatego uciekł na imprezie u Sellersa i nie pozwalał sobie na emocjonalne zaangażowanie. Nieobecna Alice Fancourt była dla niego idealna. Jakiekolwiek uczucia względem niej żywił, musiały pozostać w sferze marzeń. Gdybym nagle zaginęła, może wtedy by mnie pokochał, pomyślała Charlie. A potem przypomniała sobie jedno ze swoich postanowień: nie myśl o nim, kiedy masz myśleć o pracy. – Sir, gdybyśmy mieli nakaz przeszukania... – zaczęła. – Przykro mi, pani sierżant. Nie przekonaliście mnie. Może to zwykły zbieg okoliczności, że Beer moczył się w tej samej sadzawce co Vivienne Fancourt. Sellers i Gibbs rozmawiali z nim ponownie. Nadal twierdzi, że to on zamordował Laurę Cryer. Dlaczego miałby
kłamać? – Boi się dłuższej odsiadki? – podsunęła Charlie. – Jeśli przyzna, że kłamał pod przysięgą, żeby dostać krótszy wyrok, nie wyjdzie mu to na dobre. A może boi się tego, co go czeka w Winstanley. Ci sami ludzie, którzy kiedyś osłaniali mu tyłek, teraz będą chcieli się do niego dobrać, prawda? – Beer jest bardzo przywiązany do swojej wizji Laury Cryer – wtrącił Simon, grając na zwłokę. – Ma do niej słabość. Kiedy z nim rozmawiałem, odniosłem wrażenie, że jego zdaniem... łączy ich jakaś więź. Być może uważa, że ją zerwie, jeśli przyzna, że nie popełnił tego morderstwa. Proust prychnął. – Jakie to głębokie, Waterhouse. Takie p s y c h o l o g i c z n e. Eksperci od broni białej twierdzą, że nóż znaleziony w skrytce, z której korzystał Beer, może być tym samym nożem, którym zamordowano Cryer. – Charlie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz Proust uciszył ją, unosząc dłoń. – Nawet jeśli macie rację, twierdząc, że David i Vivienne Fancourtowie zamordowali Cryer i wrobili w to Beera, szanse na znalezienie torebki w Wiązach są niewielkie. – Niektórzy mordercy zbierają pamiątki – rzekła Charlie. – Zwłaszcza gdy morderstwo ma podłoże osobiste i ofiara coś dla nich znaczy. Naraz Proust się zezłościł.
– Dlaczego w ogóle zawracacie mi głowę? – warknął. – Przesłuchajcie Vivienne i Davida Fancourtów, niech zaczną mówić. Czemu jako pierwsze nasuwa wam się rozwiązanie wymagające czasu i pieniędzy, których nie mam? Zaczyna się, pomyślał Simon. Kolejna przemowa Prousta. – Zdajecie sobie sprawę, jak nieznośna jest moja praca? Czy którekolwiek z was ma o tym blade pojęcie? Nie. Tak myślałem. W takim razie pozwólcie, że wam opowiem. Zjawiam się tu na początku pierwszej zmiany z listą spraw do załatwienia, które zostały z poprzedniego dnia. Sęk w tym, że zanim się do nich zabiorę, ni z gruszki, ni z pietruszki wyskakują kolejne – papierkowa robota, idioci mnożący problemy zupełnie bez powodu, ludzie, którzy muszą się ze mną z o b a c z y ć i p o r o z m a w i a ć. – Skrzywił się, najwyraźniej dla podkreślenia, że obydwa te powody są oburzające. – Na tym właśnie polega praca komisarza policji. Jakbym stał przed pękniętą zaporą wodną i bez przerwy się cofał. Każdego dnia wracam do domu z listą dłuższą niż ta, z którą przyszedłem do pracy. Przynajmniej raz mogę skreślić z niej jedną pozycję: Mandy Buckley. Charlie spojrzała wyczekująco na Prousta. – Poczekamy jakiś czas, może się pojawi. Przykro mi, pani sierżant. Skonsultowałem to z paroma osobami
i doszliśmy zgodnie do wniosku, że nic nie usprawiedliwiłoby wydatków na zbadanie tego tropu. Nie mamy żadnych powodów, żeby o cokolwiek podejrzewać tę kobietę. Charlie nie potrafiła się z nim zgodzić. Zaczynam ślepo podążać za instynktem, zupełnie jak Simon, pomyślała z żalem. Waterhouse odchrząknął, po czym się nachylił. – Sir, Charlie, jest coś, o czym wam nie wspomniałem. Bałwan jęknął. – Szybko tracę zapał, Waterhouse. O co chodzi? Do rozmowy o twoim zapominalstwie wrócimy przy okazji postępowania dyscyplinarnego. A teraz słucham. Simon czuł na sobie niespokojne spojrzenie Charlie. – Chodzi o szkołę Felixa Fancourta, imienia Stanleya Sidgwicka. Alice opowiadała mi, że Vivienne zapisała tam Florence jeszcze przed jej narodzinami. Najwyraźniej jest tylu chętnych, że inaczej się nie da. Na miejsce czeka się latami. – No i? – odparł Proust. – To wydział kryminalny, nie Offsted. Do czego zmierzasz? – Ojciec Laury Cryer powiedział mi, że zaraz po jej śmierci Vivienne zabrała Felixa z dotychczasowego żłobka i posłała do szkoły imienia Stanleya Sidgwicka. Ale jak to zrobiła, jeśli nie był tam zapisany? Nie
mieliby wolnego miejsca. A jeśli jednak był zapisany... w takim razie skąd Vivienne Fancourt wiedziała, że to ona zadecyduje, do której placówki posłać dziecko? – O kurwa! – wymamrotała Charlie. Umysł Simona nie przestawał jej zdumiewać. Nic nie mogło mu umknąć. – Doszedłem do wniosku, że m u s i a ł a zapisać go z wyprzedzeniem, i zacząłem się zastanawiać, kiedy to zrobiła. Może planowała morderstwo od lat. Z drugiej strony, pomyślałem, może zarezerwowała miejsce jeszcze przed narodzinami Felixa, tak jak w przypadku Florence, z nadzieją, że Laura zgodzi się go tam posłać. Gdyby jednak Felix nie rozpoczął nauki po osiągnięciu odpowiedniego wieku, szkoła przyjęłaby na jego miejsce inne dziecko. – Nie mieliby wyjścia – stwierdziła Charlie. Proust nic nie mówił, tylko sunął palcem wskazującym wzdłuż krawędzi swojego kubka. – Dzisiaj rano zadzwoniłem do szkoły – kontynuował Simon. – Rzeczywiście, Vivienne zapisała Felixa, zanim ten przyszedł na świat. Miał rozpocząć naukę od młodszej grupy przedszkolnej we wrześniu 1999 roku, w wieku dwóch lat. Dzieci zaczynają tam uczęszczać w tym roku szkolnym, w którym kończą trzy lata. – O wiele za wcześnie – warknął Proust. – Moje dzieci zostawały w domu i poszły do szkoły, dopiero jak skończyły pięć.
Ale ciebie na pewno przy tym nie było, pomyślała Charlie. To Lizzie, żonie Prousta, przypadło w udziale siedzenie w domu i zeskrobywanie z wykładziny zaschniętej zawartości niemowlęcych słoiczków. Simon zignorował tę dygresję. – Tyle że Felix nie rozpoczął nauki we wrześniu 1999 roku. Laura wciąż żyła i ani myślała go tam posyłać. Ale żadne inne dziecko z listy oczekujących nie zostało przyjęte na jego miejsce. – Co takiego? – Proust zmarszczył brwi. – Dlaczego? – zapytała Charlie. – Ponieważ od września 1999 roku Vivienne Fancourt opłacała czesne, zupełnie jakby Felix uczył się w tej szkole. Prawdopodobnie uznała, że skoro płaci, to szkoła musi trzymać dla niego miejsce. A w listopadzie tego roku poinformowała asystentkę do spraw rekrutacji, Sally Hunt, że ostatecznie Felix rozpocznie naukę w szkole na początku stycznia 2001. Laura zginęła w grudniu 2000 roku. – Simon pomału wypuścił powietrze z płuc. Na początek tyle wystarczy. Pomyślą, że powiedział im już wszystko. – O kurwa! – Charlie pokręciła głową. – Już rok wcześniej wiedziała, że zabije Laurę, wiedziała nawet kiedy. Dlaczego tyle z tym zwlekała? Simon wzruszył ramionami. – Może to wcale nie tak długo, jeśli planujesz
morderstwo. Nigdy wcześniej nikogo nie zabiła, musiała się do tego psychicznie przygotować. Poza tym... może całe to wyczekiwanie sprawiało jej przyjemność. Przy okazji każdego nerwowego spotkania, kiedy to Laura zdawała się mieć pełnię władzy, Vivienne mogła skrycie triumfować. Proust huknął dłonią w blat biurka. – Powtarzam: przesłuchajcie Vivienne Fancourt. Niech zacznie mówić. Mamy na nią dość, żeby ją przekonać do oddania torebki Cryer, jeśli ją zachowała. Zapewne pęknie w ciągu paru minut. – Nie sądzę – rzekła Charlie. – Pan jej nie poznał. – Proust nie znał nikogo. Czasami podejrzewała, że Bałwan wie o świecie tylko tyle, ile mówią mu ona, Lizzie i śledczy pracujący w terenie. – Vivienne Fancourt nie boi się ani mnie, ani Simona. Prawda? – zwróciła się do kolegi. Wzruszył ramionami. Jeszcze nie oskarżyli jej o morderstwo ani wrobienie niewinnego człowieka. – Och, daj spokój, dobrze wiesz, jaka ona jest. Uważa nas za dwoje smarkaczy. „Dobrze wiesz, jaka ona jest”. Simon już raz to słyszał, tylko gdzie? To albo coś bardzo podobnego... Pamiętał, że wtedy te słowa go uderzyły, ale nic sobie nie przypominał, ani rozmówcy, ani tematu, ani kontekstu. Zmarszczył czoło, szukając odpowiedzi.
Charlie ze zniecierpliwieniem wyprostowała się i westchnęła. – Sir, wydaje mi się... – Czy to ma związek z ręcznikami? – Nie. – Bardzo mnie to cieszy. – Sir, jest pan w mniej więcej tym samym wieku co Vivienne Fancourt. I ma pan wyższy stopień. Jej się wydaje, że owinie sobie mnie i Simona wokół palca, bo jesteśmy dużo młodsi. Ale z panem... Bez obrazy, sir, ale kiedy pan chce, umie pan napędzić stracha. – Ja? – zdziwił się Proust. Chwycił się krawędzi biurka. – Chyba nie sugerujesz, że to ja powinienem z nią rozmawiać? – Moim zdaniem to znakomity pomysł. – Charlie nachyliła się w stronę Bałwana. – Mógłby pan wziąć ją na ten swój chłód, powinna się wystraszyć. Sir, z całej naszej trójki tylko pan może zmusić tę kobietę, żeby przyznała się do winy. Nie sposób się oprzeć pańskiej perswazji. Proust dostrzegał i potępiał pochlebstwo wyłącznie wtedy, gdy jego obiektem był ktoś inny niż on sam. – Cóż, czy ja wiem... I co rozumiesz przez ten mój „chłód”? – Błagam, sir. To naprawdę może wiele zmienić. Vivienne Fancourt już się ze mną oswoiła. Jeśli
pójdziemy do niej we trójkę... – Charlie urwała. Jeszcze przed paroma dniami byłaby zbyt dumna i uparta, żeby prosić Prousta o pomoc. Na samą myśl, że stała się dojrzalsza, poczuła przelotne ukłucie irytacji. Niby czemu miałaby pracować nad sobą, skoro nikt poza nią nie zawracał sobie tym głowy? Simon tego nie robił. A już na pewno nie Proust. – We dwoje – poprawił Simon. – Ja nie idę. Musiał zrobić coś innego. „Wie pan, jaka jest Alice”. Tyle że po raz pierwszy, odkąd ujrzał ją u szczytu schodów, Simon nie był wcale taki pewien, czy wie.
37 PIĄTEK, 3 PAŹDZIERNIKA 2003
Zakradam się na palcach do pokoju dziecięcego, zostawiając za sobą uchylone drzwi. David jeszcze się nie obudził, podobnie jak Vivienne. Nikt mnie nie usłyszał. Muszę działać tak szybko, jak tylko zdołam, nie popełniając przy tym głupich błędów. Malowane oczy bujanego konika obserwują mnie, kiedy przemierzam pokój. Z duszą na ramieniu podchodzę do łóżeczka, na wpół spodziewając się, że kiedy zajrzę do środka, zobaczę tylko pościel i przytulanki. Kolejny okrutny żart Davida. Na szczęście Buźka leży tam, gdzie powinna. Jej policzki wydają się ciepłe w blasku nocnej lampki z Kubusiem Puchatkiem. Po oddechu poznaję, że śpi głęboko. To odpowiedni moment. Zresztą innego nie będzie. Wyciągam spod łóżeczka kosz mojżeszowy. W środku są już prześcieradło i kocyk. Oprócz tego nie mam nic więcej – żadnych ubrań, akcesoriów, nawet butelki z mlekiem modyfikowanym. Nie chcę, żeby moje
zniknięcie wyglądało na zaplanowane. Książki, jakie czytałam w czasie ciąży, mówiły, że wyjście z dzieckiem z domu przypomina wielką wyprawę, a to za sprawą ilości bagażu, jaki trzeba ze sobą zabrać. To nie do końca prawda, nie jeśli człowiek jest odpowiednio przygotowany. A ja jestem. Wszystko, czego Buźce i mnie potrzeba, będzie na nas czekać w Combingham. Podnoszę śpiące ciałko i delikatnie układam w koszu, po czym opatulam żółtym kocykiem. Potem, jak najciszej, na palcach przemykam z pokoju schodami na dół. Wciąż mam na sobie nocną koszulę i kapcie zamiast butów, żeby nikt nie usłyszał, jak idę. Nie zakładam kurtki. Kilka minut na tym chłodzie w samej bawełnianej koszuli to nic w porównaniu z tym, co przeszłam przez miniony tydzień. Żaden problem. Rano znajdą moją kurtkę na wieszaku w holu. Idę do kuchni, z blatu pod oknem biorę klucze i otwieram tylne drzwi. Frontowe są za grube i ciężkie. Wychodząc tamtędy, narobiłabym zbyt wiele hałasu. Gdy już jesteśmy z Buźką na zewnątrz, zamykam drzwi na klucz. Cała się trzęsę, chociaż nie wiem, czy to z zimna, czy raczej z nerwów. Na sekundę odstawiam koszyk na mokrą trawę, wspinam się na palce i wrzucam klucze przez otwarte okno. Lądują dokładnie na swoim miejscu, obok mojej torebki i telefonu. Kiedy Vivienne zgłosi zaginięcie, policja uzna to za istotne, że wszystkie moje rzeczy zostały w Wiązach. Dzięki temu będą
bardziej skłonni uwierzyć, że nie wyszłam stąd z własnej woli, tylko spotkała mnie jakaś krzywda. Wprowadzam ich w błąd, ale nie czuję się winna. Spotkała mnie większa krzywda, niż kiedykolwiek bym się tego spodziewała. Zresztą i tak nie mam po co zabierać torebki. Jeżeli użyję karty płatniczej albo kredytowej, znajdą mnie w mgnieniu oka, jeszcze zanim policja rozpocznie śledztwo. Chwytam za kosz i okrążam dom. Mokra trawa łaskocze mnie w gołe kostki, kiedy zmierzam przez trawnik w stronę ścieżki. Przystaję na chwilę przed domem i patrzę przed siebie na żelazną bramę w oddali. Po chwili zaczynam iść, przyśpieszając stopniowo niczym samolot na pasie startowym. Po drodze mijam swoje volvo. Wolałabym go tu nie zostawiać, ale samochód zbyt łatwo namierzyć. To tylko blacha i lakier, powtarzam sobie, powstrzymując łzy. Jeśli rodzice obserwują mnie teraz, dokądkolwiek trafili, na pewno rozumieją. Choć mam nadzieję, że tego nie widzą. Mieli szczęśliwe życie i wolałabym, żeby odeszli na zawsze, niż trwali w postaci duchów i martwili się o mnie tak, jak ja martwię się o Florence. Dusza, którą pożera strach i niepewność, zaczyna umierać. Znalazłszy się po drugiej stronie bramy, czuję się lżejsza, jakby z moich barków spadł ogromny ciężar.
Dziwne, większość ludzi wciąż śpi, podczas gdy Buźka i ja czekamy w cieniu przy drodze. Zastanawiam się, ile razy spałam sobie spokojnie, nieświadoma, że w tym samym momencie, niedaleko stąd, ktoś obcy przemyka wśród ciemności na palcach, zmierzając ku niepewnej przyszłości. Czekam za grubym pniem drzewa, koszyk stoi u moich stóp. Na szczęście Buźka wciąż śpi. Jak zawsze o tej porze. Za godzinę zacznie się budzić. Ciało będzie jej podpowiadać, że pora na kolejną butelkę. David nie wie, że przez większość nocy ja również budziłam się na każde jej stęknięcie. Dzięki temu znam jej dobowy rytm równie dobrze jak on. Spoglądam na drogę w kierunku Rawndesley. Jezdnia jest oświetlona, więc widzę samochody, za to kierowcy nie widzą mnie, ukrytej w mroku między ogrodzeniem Vivienne a rzędem szerokich pni. Zerkam na zegarek. Dokładnie pierwsza trzydzieści nad ranem. Lada moment. Już niedługo. W tej samej chwili dostrzegam nadjeżdżającego czerwonego fiata punto. Zbliżając się, zaczyna zwalniać. Jest i nasz transport.
38 10 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 11.00
Charlie miała nadzieję, że nie popełniła błędu, prosząc Prousta o pomoc. Nie zrobił nic złego – przynajmniej jak dotąd, bo jeszcze nie dotarli na miejsce – zdążyła już jednak pożałować, że jej towarzyszył. Brakowało jej Simona. Tym razem na gruncie czysto zawodowym. Przeprowadzili razem wiele przesłuchań, znali własne przyzwyczajenia, wiedzieli, jak odczytywać swoje sygnały. Podenerwowana jechała z Proustem jego renault laguną do Wiązów. Bez przerwy zerkała na Bałwana kątem oka. Jak dotąd szło mu nieźle. Wydawał się spokojny, niewzruszony. Mimo to Charlie czuła się jak jedyna opiekunka nieobliczalnego berbecia. W każdej chwili sprawy mogły przybrać zły obrót. Żałowała, że nie włączał radia. Zaproponowała mu to raz, dawno temu, kiedy jechali razem na konferencję. Komisarz wygłosił wówczas długi wykład na temat ryzyka związanego ze słuchaniem w trakcie jazdy samochodem czegokolwiek innego niż praca silnika.
Kierowca mógł wówczas przeoczyć odgłos nadciągającego zagrożenia – na przykład ciche dudnienie pod maską, wieszczące rychłą eksplozję. Proust zmieniał samochód co dwa lata i traktował go z większym namaszczeniem niż duchowny wiernego podczas ostatniej posługi. Wjechali na teren Wiązów. Charlie czekała, aż brama zatrzaśnie się za nimi niczym żelazna paszcza. W idealnie prostym, wąskim podjeździe prowadzącym od szosy aż do wielkiej, białej bryły domu było coś budzącego niepokój. Stąd nie ma odwrotu, zdawały się mówić Wiązy. Przystrzyżony trawnik tonął w cieniu rzucanym przez rosnące przed budynkiem drzewa. Zadzwonili do drzwi i czekali. Charlie zasłoniła usta dłonią, by ukryć uśmiech, gdy dostrzegła, że Proust dyskretnie poprawia marynarkę. Otworzył im David Fancourt. Schudł, ale był ubrany równie elegancko jak podczas ich pierwszego spotkania – w beżowe spodnie i granatową koszulę. – Zapewne nie macie żadnych nowych informacji – odezwał się obrażonym tonem. – Jeszcze nie. Przykro mi. Zna pan komisarza Prousta. Mężczyźni przywitali się skinieniem głowy. – Czy to policja?! – rozległo się wołanie Vivienne. Zanim David zdążył odpowiedzieć, już przy nim stała. Jednym gładkim, delikatnym ruchem odsunęła syna, po
czym zajęła jego miejsce. David cofnął się i wzruszył ramionami. Jego oczy były puste. Nie obchodziło go, kto przed kim stoi. Charlie znała ten widok. Po pewnym czasie krewni osoby zaginionej poddawali się albo stwarzali takie pozory. Może nie potrafili znieść litości w oczach funkcjonariuszy policji, którzy pukali do ich drzwi tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, nie przynosząc żadnych wieści. Charlie rozumiała ich pragnienie, by w tej sytuacji prezentować światu pełną rezygnację. Delikatne przekazywanie złych wiadomości stanowiło szczyt protekcjonalizmu. Była absolutnie pewna, że David Fancourt nie ma pojęcia, co się stało z jego żoną i córką. Za to jego matka... Gdy Vivienne Fancourt ujrzała Prousta, coś w jej wyrazie twarzy sprawiło, że Charlie postanowiła się nie odzywać. Czekać. Komisarz wydawał się obojętny, lecz przy tym nadgorliwy. Charlie za nic by nie chciała, żeby ktoś patrzył na nią w ten sposób, dlatego starała się naśladować jego spojrzenie. Spojrzenie, które nie wyrażało niczego – żadnych informacji, żadnej otuchy. – Davidzie, bądź tak dobry i zostaw nas na chwilę samych – rzekła po chwili Vivienne Fancourt. – Czemu? Moja córka zaginęła... – Państwo nie przyszli w sprawie Florence. Czy tak? – Spojrzała na Charlie.
– Owszem. – Więc w jakiej? – Davidzie, proszę. Fancourt westchnął, po czym spełnił prośbę matki. – Wy wiecie, prawda? – zapytała Vivienne. Charlie skinęła głową, walcząc z poczuciem nierzeczywistości. To nie mogło być aż tak proste. Cóż, czasem było, ale nie tym razem, na litość boską, nie w obecności Prousta. Komisarz zaszurał stopami, delikatnie zmieniając pozycję. Charlie wiedziała, że jest równie zaskoczony jak ona, domyślała się, co mu chodziło po głowie. Czy to w tym nadzwyczaj trudnym przesłuchaniu miał im pomóc? W przesłuchaniu kobiety, która najwyraźniej tak bardzo chce się przyznać do winy, że robi to już od progu? W drodze powrotnej pewnie rzuci hasłem w rodzaju: „Bułka z masłem, prawda?” albo coś równie wkurzającego. – Lepiej wejdźcie do środka. Charlie i Proust udali się za Vivienne do pokoju, który nazywała małym salonem. To tam stało oprawione zdjęcie ślubne Davida i Alice. Z jakiegoś powodu Charlie nie mogła przestać o nim myśleć. Pewnie przez zazdrość. Nikt nie usiadł. – Jeśli zamierzacie mnie oskarżyć, wolałabym mieć to już za sobą.
– Oskarżyć o?... – Charlie celowo nie dokończyła pytania. Zaistniała sytuacja budziła jej niepokój. – O porwanie – ze zniecierpliwieniem dokończyła Vivienne. – Pani wie, gdzie jest Florence – rzekła Charlie. Proust słuchał w milczeniu, z rękami za plecami. – Oczywiście, że nie. O czym pani mówi? – O porwaniu. Powiedziała pani... – Nie porwałam F l o r e n c e. – Vivienne wpadła w złość, jak gdyby Charlie nie nadążała za nią przez własną głupotę. – Porwała pani... to drugie dziecko? – Charlie wciąż nie była pewna, czy wierzy w legendarne „drugie” dziecko. W takim razie o czym ona mówiła? Opanuj się i przejmij ster, rozkazała sobie. – A zatem nie wiecie – stwierdziła Vivienne z szyderczym uśmieszkiem. – Dlaczego nie wspomniała pani żadnemu z funkcjonariuszy policji, że regularnie widywała pani Darryla Beera w fitness clubie? Ani cienia strachu. Kurwa mać. Vivienne była zaskoczona. – Dlaczego miałabym wspominać? – Czyli widywała go pani? – Owszem. Ale nie miało to dla mnie znaczenia. Widuję tam wiele osób.
– A jeśli oskarżyłabym panią, że zamordowała pani Laurę Cryer i wrobiła w to Beera? Vivienne spojrzała ze złością na Prousta. – Czy to jakiś żart, panie komisarzu? Ja miałabym wrobić kogoś w morderstwo? Czekam na wieści o mojej wnuczce, a wy przychodzicie do mnie z czymś takim? – A gdybym powiedziała, że możemy to udowodnić? – zapytała Charlie, zanim Proust otworzył usta. – Odparłabym, że jesteście w błędzie – rzekła chłodno Vivienne. – Do opisywanych przez panią zdarzeń nigdy nie doszło, nie możecie więc posiadać żadnych dowodów, które by je potwierdzały. – Wzięła pani ręcznik Beera z pływalni. Zebrała pani z niego włosy i naskórek, a następnie rozsypała je na ciele Laury Cryer. Vivienne prawie się uśmiechnęła. W ostatniej chwili jednak jej twarz zastygła w grymasie niedowierzania. – Chyba w to nie wierzycie? Charlie wpatrywała się w nią. Z pewnością nawet osoba czysta jak łza zaczęłaby się teraz denerwować. – W listopadzie 1999 roku poinformowała pani asystentkę w szkole imienia Stanleya Sidgwicka, że od stycznia 2001 roku Felix będzie uczęszczał na zajęcia. Skąd mogła to pani wiedzieć? Laura z pewnością nie
wyraziłaby zgody. Felix był już zadomowiony w miejscowej placówce i chciała, żeby tam został. Musiała pani zakładać, że do tego czasu przeszkoda zniknie. Vivienne się roześmiała. – Ma pani bujną wyobraźnię, sierżant Zailer. Tak się składa, że Laura wyraziła zgodę. Owszem, najpierw odniosła się do tego pomysłu z niechęcią, ale koniec końców udało mi się ją przekonać. Na początku stycznia 2001 roku Felix przeniósłby się do tej szkoły bez względu na to, czy Laura by wówczas żyła, czy nie. – Nie przekonała jej pani. Pani ją zamordowała. Laura pani nienawidziła, sama to pani przyznała. Dlaczego miałaby przystać na jakąkolwiek propozycję z pani strony? – Zapewne dlatego, że byłam gotowa opłacać czesne, a to najlepsza szkoła w kraju – wyjaśniła cierpliwie Vivienne. – Jedynie kompletny dureń odrzuciłby taką propozycję, a Laura nie była głupia. Charlie miała ochotę krzyczeć. Te wyjaśnienia brzmiały równie prawdopodobnie. Ponieważ Laura nie żyła, Charlie nie mogła dowieść, że Vivienne kłamie. Znała takich jak ona. Wobec wszystkich z wyjątkiem siebie żywili tak głęboką pogardę, że byli gotowi łgać jak z nut, nie troszcząc się nawet o to, czy ich kłamstwa brzmią wiarygodnie. „Owszem, wciskam ci gówniany, żałosny kit, ale dla ciebie będzie w sam raz” – tak
właśnie myśleli. – Może wróćmy do tematu porwania – wtrącił Proust oziębłym tonem. Charlie zastanawiała się, o czym myśli komisarz. – Pośrednio przyczyniłam się do śmierci Laury. Owszem, do tego jestem gotowa się przyznać – rzekła Vivienne. – Tamtego dnia, gdy została zamordowana, odebrałam Felixa ze żłobka. Bez pozwolenia Laury. Nigdy nie wyraziłaby na to zgody, a ja miałam już serdecznie dość, że nie mogę widywać się z własnym wnukiem w należytych warunkach, sam na sam. Dlatego go porwałam. Ku mojemu zaskoczeniu poszło jak z płatka. Te młódki ze żłobka bez szemrania wydały mi Felixa. Okropne miejsce – mruknęła. – Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie w ten sposób złamałam prawo i gdybym tego nie zrobiła, Laura nie przyjechałaby tutaj tamtego wieczoru. Wciąż by żyła. Zjawiła się, żeby zabrać syna od niegodziwej babki – tak właśnie o mnie myślała. Nie pozwoliłam na to, nie wpuściłam jej do środka. Tamtej nocy nie przekroczyła nawet progu tego domu, sierżant Zailer. A zatem możecie mnie aresztować za okłamywanie policji, za porwanie Felixa, proszę bardzo. Odmawiam jednak wzięcia na siebie odpowiedzialności za śmierć Laury. Swoim niedorzecznym zachowaniem sama zmusiła mnie do podjęcia takich, a nie innych kroków. – Zadarła buńczucznie podbródek, dumna ze swojej przemowy
i pryncypialnej postawy. – Gdzie są Alice i Florence? – odezwał się Proust. – Pani wie, co się z nimi stało, prawda? – Nie, nie wiem. – Czy możemy przeszukać Wiązy? – zapytała Charlie. – Tak. Czy mogłabym wiedzieć, w jakim celu? – W jej głosie pojawiła się sarkastyczna nuta. – Wciąż mam Felixa, jeśli to jego szukacie. Mieszka teraz ze mną. Zgodnie z prawem. Legalnie. – Wygładziła spódnicę. – Jeśli to wszystko, pozwolicie państwo, że was zostawię, znajdziecie drogę do wyjścia. Za kwadrans jestem umówiona w klubie na manikiur. Proponowałabym, żebyście darowali sobie wymyślanie niedorzecznych teorii i zajęli się szukaniem mojej wnuczki – dodała cicho, wychodząc z salonu. Charlie zacisnęła zęby. Jak to możliwe, że ilekroć rozmawiała z tą kobietą, czuła się jak uczennica, która coś przeskrobała? I wcale nie potrzebowała tego spojrzenia, jakim teraz obdarzył ją Proust. Spojrzenia mówiącego, jak spektakularną klęskę jego zdaniem właśnie poniosła. – I co dalej, sierżant Zailer? Bardzo dobre pytanie.
39 PIĄTEK, 10 PAŹDZIERNIKA 2003
Rozlega się dzwonek. Buźka i ja jesteśmy w kuchni. Tutaj najtrudniej nas wypatrzyć. Z tej strony domu są tylko drzwi z wąską matową szybą i pojedyncze okno wychodzące na ścieżkę, ogrodzenie i drzewa. Siedzę w fotelu, odwrócona od wejścia. Odkąd uciekłam z Wiązów, mój wygląd bardzo się zmienił. Nie mam już długich, jasnych włosów, tylko ciemnobrązowe i krótkie. Noszę teraz okulary, choć ich nie potrzebuję, a do tego wyrazisty makijaż, jakiego nie robiłam sobie, odkąd dorosłam. Przypominam trochę panią sierżant, bezduszną przełożoną Simona. Prawdopodobnie przesadzam z tą ostrożnością, ale dzięki temu czuję się bezpieczniej. Zawsze istnieje szansa, że dostrzeże mnie jakiś przechodzień albo ktoś, kto właśnie myje u siebie okna. Od paru dni moje zdjęcia są we wszystkich gazetach. Buźka śpi w kuchni, w bujaczku, tuż obok mnie. Dźwięk dzwonka, dla mnie tak głośny, wcale jej nie budzi. Nawet się nie poruszyła.
Odruchowo wstaję i zamykam drzwi między kuchnią a korytarzem. Nasłuchuję kroków na schodach. Wielokrotnie przećwiczona procedura. Mówimy na nią „alarm pożarowy”. Jak dotąd każdy gość dał się bez trudu spławić. W poniedziałek zjawił się ktoś z gazowni, żeby odczytać licznik. Wczoraj listonosz dostarczył przesyłkę za pokwitowaniem. Jeśli jesteśmy z Buźką same w domu, nie otwieram drzwi. Zresztą nikt się nie spodziewa, że otworzę, ponieważ nikt nie wie o mojej obecności. Dzięki podstępowi z remontem znajomi i krewni na razie tu nie zaglądają. Przyciskam ucho do drzwi i słyszę: – Funkcjonariusz Waterhouse. A to niespodzianka. – Mogę wejść? – pyta Simon. – Wygląda na to, że już pan wszedł. Proszę się mną nie przejmować. Przyszedł Simon. Stoi w drzwiach, tak jak przed dokładnie dwoma tygodniami, tyle że to inny dom. Sądziłam, że będę bardziej wystraszona. Rzecz jasna, wielokrotnie wyobrażałam sobie ten moment. Wiedziałam, że prędzej czy później Simon mnie znajdzie. Kiedy znika matka z malutkim dzieckiem, wszystkich świadków przesłuchuje się więcej niż raz. To adekwatna procedura. Nie zamierzam panikować tak długo, dopóki to będzie możliwe. Simon nie może wejść do kuchni, chyba że ma nakaz przeszukania.
Zastanawiam się, ile czasu mi jeszcze zostało, zanim będę musiała wymknąć się z Buźką tylnymi drzwiami do samochodu, który stoi ulicę dalej. Ustalona procedura awaryjna. Nie chcę stąd uciekać. W Wiązach już od dawna nie czułam się tak dobrze jak tutaj. Buźka i ja zajmujemy ślepą sypialnię na tyłach. Ściany są jasnożółte, z białymi plamami w miejscach, gdzie farba wyblakła. Podejrzewam, że kiedyś mieszkał tu nastolatek, a te plamy to ślady po plakatach jego ulubionych zespołów. Pewnie zabrał je ze sobą, kiedy się stąd wyprowadzał z rodziną. Wykładzina jest ciemnozielona, z wypaloną dziurą w rogu nieopodal okna – pamiątka po upuszczonym papierosie. Pomimo tych wszystkich śladów, jakie pozostawił po sobie poprzedni lokator, Buźka i ja zdążyłyśmy się poczuć tu jak u siebie. Mamy wszystko, czego nam trzeba. Butelki, ubranka, kocyki, pieluchy, muślinowe szmatki, mleko modyfikowane zarówno w postaci proszku, jak i gotowej mieszanki, a także sterylizator parowy i łóżeczko turystyczne – już czekały na nasz przyjazd. Pokój nie jest zbyt duży, bez porównania z luksusowym zakwaterowaniem w Wiązach, za to ciepły i przytulny. W całym domu panuje serdeczna, niewinna atmosfera. W głębi ducha chyba zawsze zdawałam sobie sprawę z mrocznej, ogłupiającej atmosfery Wiązów, i to na
długo przed tym, jak poczułam się tam nieszczęśliwa. Być może od początku wyczuwałam obecność czegoś niewypowiedzianego, a może tak mi się tylko wydaje z perspektywy czasu, w każdym razie wiedziałam, że ten budynek skrywa jakąś tajemnicę. Doskonale pamiętam naszą rozmowę, kiedy David zaproponował, abyśmy wprowadzili się do jego rodzinnego domu, do rodzinnego domu jego matki. Siedzieliśmy wtedy sami w oranżerii. Vivienne poszła zaparzyć kawę. Na początku się roześmiałam. „Nie bądź niemądry. Nie możemy zamieszkać z twoją mamą”. „Niemądry?”, zapytał. Usłyszałam napięcie w jego głosie, a w oczach dostrzegłam wyraz, który mnie zaniepokoił. Zupełnie jakby w tej samej chwili David, jakiego znałam i kochałam, zniknął, a jego miejsce zajął zupełnie inny człowiek. Chciałam, żeby sobie poszedł, a David wrócił, dlatego szybko się wycofałam, obracając wszystko w nieporozumienie. „No wiesz, na pewno nie chciałaby mieć nas na głowie. Prawda? – Bzdura, byłaby zachwycona. Wielokrotnie o tym wspominała. – Och. Cóż... to super!”– odparłam z takim entuzjazmem, jaki udało mi się wykrzesać. David uśmiechnął się promiennie, a ja poczułam radość i ulgę. Pomyślałam wtedy, że nieważne, pod czyim dachem mieszkamy, dopóki mieszkamy razem. I już nigdy więcej nie sugerowałam, że David
powiedział coś niemądrego. Zabawne – aż do tej pory nie wracałam do tamtego incydentu. Czy zignorowałam jeszcze inne sygnały ostrzegawcze, które będą do mnie wracać w przebłyskach przerażenia? Słucham dalej rozmowy toczącej się za drzwiami, w korytarzu: – Pani nie w pracy? – Piątki zawsze mam wolne. Słowa cichną. Podchodzę na palcach do radia, żeby je wyłączyć. – W czym mogę panu pomóc? – Proszę mnie nie traktować jak durnia. Gdyby naprawdę chciała pani mi pomóc, zrobiłaby to pani już dawno. Zgadza się? Nogi uginają się pode mną, jakby nagle rozpuściły się w nich kości. Obejmuję się ramionami, żeby powstrzymać drżenie. – Słucham? Oskarża mnie pan o zatajenie informacji? A co dokładnie powinnam wiedzieć? – Może pani sobie darować ten kit. Nic dziwnego, że nie martwiła się pani o Alice, kiedy powiedziałem, że zaginęła. Pani doskonale wiedziała, co się z nią stało. Powinienem był się tego domyślić już w zeszłą sobotę. Powiedziała pani wtedy: „Wie pan, jaka jest Alice”. Spieprzyła pani sprawę, co? Skoro od tygodnia nie miała pani z nią kontaktu, to nie mogła pani wiedzieć, że
ją poznałem. Poza tym to pani jako pierwsza przedstawiła mi Vivienne Fancourt w negatywnym świetle. Aż się pani do tego paliła, prawda? – Vivienne? Co ona ma z tym wspólnego? – Wie pani równie dobrze jak ja. Nie przyszło pani do głowy, że gramy w tej samej drużynie? Buźka i ja powinnyśmy już być w drodze do samochodu. Usłyszałam dość, by mieć pewność, że Simon wie o wszystkim lub prawie wszystkim. W każdej chwili może poprosić o zgodę na przeszukanie domu. Nie rozumiem, dlaczego nie trzymam się ustalonego planu. Co prawda Simon powiedział, że gramy w tej samej drużynie, ale to jeszcze nie znaczy, że to prawda. Czy ja wciąż się nie nauczyłam, że słowami można tworzyć iluzję? Zastawiać pułapki? – O co panu chodzi? – Pani chce chronić Alice przed Vivienne. Ja również. To samo dotyczy Florence. W sobotę nie martwiła się pani losem Alice, ale z pewnością martwiła się pani o Florence, prawda? Bo Alice uciekła i przyszła tutaj. Powiedziała, że Florence zaginęła, że ktoś ją porwał i podrzucił inne dziecko. Zapewne wspomniała również, że policja jej nie uwierzyła i nie podjęła poszukiwań. Alice przyjechała do pani z tym drugim dzieckiem? – Nie wiem, o czym pan mówi. – Jasne. Jak pani myśli, dlaczego to zrobiła?
Dlaczego zabrała ze sobą obce dziecko, zamiast zostawić je w Wiązach? – Puka pan pod zły adres. – Bała się, co David albo Vivienne mogą mu zrobić? Czy którekolwiek z nich potrafiłoby skrzywdzić bezbronne dziecko? Nie, nie sądzę. A pani? A może zrobiła to, bo po zaginięciu drugiego dziecka musielibyśmy rozpocząć poszukiwania Florence. Jak pani uważa? Zapada milczenie. Ona nie wie. Simon też nie. Tylko ja znam odpowiedź na to pytanie. Jestem spięta, zesztywniała ze strachu. Aż trudno mi uwierzyć, że ta rozmowa naprawdę się odbywa. – Gdzie są Alice i dziecko? – Nie wiem. – Wrócę z nakazem przeszukania. Jasne, zdążą się w tym czasie wymknąć, tylko dokąd pójdą? W mediach aż huczy o tej sprawie. Wszyscy szukają kobiety z malutkim dzieckiem. Simon ma rację. W wiadomościach sugerowano też, że mogłam zmienić wygląd. – Uparta z pani sztuka, co? Proszę posłuchać. Wkurzyłem się, że mnie pani okłamała, ale jak już wspominałem, gramy w tej samej drużynie. Dlatego zrobię tak. Powiem pani, co wiem, chociaż ryzykuję, że mnie za to wywalą z roboty.
Och, dziękuję, dziękuję! – Zapewne nie pierwszy raz. – A to co miało znaczyć, do cholery? – Domyślam się, że pan zawsze wie lepiej, bez względu na to, co mówią inni. – No cóż. To, co mówią inni, jest mocno przereklamowane. – A więc powie mi pan, co pan wie? Chociaż to wbrew przepisom? Jestem zaszczycona. – Proszę ze mną nie pogrywać, dobrze? Nie, nie rób tego, przytakuję mu w myślach. Przyszła pora na współpracę. To dla mnie jedyna nadzieja, dla mnie i dla Florence. Mam co do tego coraz mniejsze wątpliwości. – W zamian liczę, naprawdę liczę na to, że zamiast utrudniać mi życie, zacznie je pani ułatwiać. Proszę myśleć o tym, czego w tym momencie chciałaby Alice. Potrzebuje pomocy, mojej i pani, żeby przyskrzynić Vivienne Fancourt. – Przyskrzynić? To znaczy? – Do diabła! Sądzimy... sądzę, że Vivienne Fancourt zamordowała Laurę Cryer. Darryl Beer – to on przyznał się do tego morderstwa i poszedł za to siedzieć – bywał w fitness clubie Waterfront, do którego należy Vivienne Fancourt. Sądzimy, że wrobiła Beera, podrzucając na miejscu zbrodni jego materiał genetyczny. Zebrała go
z ręcznika, którym Beer wycierał się w klubie. – Jasne. Jasne. Kiwam głową, chociaż nikt mnie nie widzi. Te słowa to dla mnie coś zupełnie nowego, ale właśnie tę wersję wydarzeń zawsze chciałam usłyszeć z ust Simona, odkąd go po raz pierwszy zobaczyłam. Sama bym jej nie przedstawiła. – Po tym, jak Alice zaginęła, odnaleźliśmy prawdopodobne narzędzie zbrodni. Nóż kuchenny. Znajdował się w sali zabaw w Waterfront, w komodzie do przewijania. Służyła Beerowi i jego kumplowi, niejakiemu Vinny’emu Lowe’owi, za skrytkę, głównie na narkotyki. Mamy powody podejrzewać, że Vivienne Fancourt o tym wiedziała. Lowe przyznał, że on i Beer kilkakrotnie poruszyli ten temat w jej obecności. Podejrzewali, że ich podsłuchuje, i celowo przechwalali się swoimi gównianymi wyczynami. Beer mógł schować nóż w skrytce, ale równie dobrze mogła to zrobić Vivienne Fancourt, żeby wrobić Beera. Niczego jej nie udowodnimy. Beer wciąż twierdzi, że to on zamordował Laurę Cryer. Robię wielkie oczy. Felix spędzał wówczas w sali zabaw Cheeky Chimps niemal tyle samo czasu co w domu. Drżę na samą myśl, że wraz z pozostałymi dziećmi bawił się w pomieszczeniu, w którym znajdowało się narzędzie zbrodni. – Jeśli Alice ma coś jeszcze, jakiś konkretny dowód
na to, że Vivienne zamordowała Laurę, to jest nam on bardzo potrzebny. Pilnie. Najlepiej natychmiast. – Dowód? Jaki dowód? – Torebkę Laury. Czy Alice widziała ją w Wiązach? Strzelamy na oślep, ale... może natknęła się na nią gdzieś, gdzie nie powinna zaglądać. Co sprawiło, że zaczęła podejrzewać Vivienne? Muszę to wiedzieć. Torebki nigdy nie znaleziono. Moglibyśmy przeszukać dom, ale nie wiążę z tym zbyt wielkich nadziei. Ktoś tak inteligentny jak Vivienne Fancourt nie trzyma w domu obciążających dowodów. – Nie rozumiem. Proszę wybaczyć, teraz sama zabawię się w detektywa. Dlaczego morderca Laury nie ukrył torebki, razem z nożem, w sali zabaw? Albo nie wyrzucił obu dowodów? – Vivienne chciała, żeby nóż prędzej czy później został znaleziony w miejscu powiązanym z Beerem. Nóż można umyć i posłużyć się nim ponownie. Ale po co Beer miałby zatrzymać torebkę, którą opróżnił z gotówki? Nie zrobiłby tego. Tak samo jak nie zrobiłby tego nikt, kto chciałby zrzucić winę na Beera. Kręcę głową. Nie, to nie to. Nie potrafię jednak myśleć i słuchać jednocześnie. – Więc... zamierzacie przeszukać Wiązy? – Nie. Szef nie wyraził zgody. Zresztą to i tak nie ma sensu. Jestem pewien, że torebka Cryer już dawno
przepadła. Nigdy jej nie znajdziemy. Znowu kręcę głową. Myślę o własnej torebce, stojącej na kuchennym blacie w Wiązach. Wyobrażam sobie całą jej zawartość: notes z imionami dla dziecka, kokosowy balsam do ust, zdjęcie z rodzicami, to, które David zamierzał podrzeć. Zabierając kobiecie torebkę, zyskuje się nad nią władzę. Czy istnieje cenniejsze trofeum, wspanialszy symbol pomyślnie przeprowadzonej i w pełni zasłużonej egzekucji niż torebka ofiary? Vivienne by ją zatrzymała, nie tylko ze względów czysto sentymentalnych. Nie wypuściłaby z rąk jedynego dowodu, który mógłby powiązać ją z morderstwem. Ukryłaby ją w takim miejscu, do którego mogłaby regularnie zaglądać, by się upewnić, że torebka wciąż tam spoczywa, że nikt jej nie znalazł ani nie ruszał. Vivienne czuje się pewna jedynie wówczas, gdy wszystko, co dla niej ważne, ma w zasięgu wzroku. Gdzie schowałaby torebkę, aby mieć całkowitą pewność, że ta nigdy nie wpadnie w niepowołane ręce? Że nikt jej nigdy nie zobaczy? I nagle wiem. Wiem, gdzie jest torebka Laury. Otwieram usta, lecz zaraz je zamykam, zanim wyrwie mi się jakikolwiek okrzyk. Najchętniej otworzyłabym drzwi, pobiegła do Simona i powiedziała mu wszystko, co wiem. Ale nie mogę. Jeśli się ujawnię, zabierze mi Buźkę. W końcu mi uwierzył, a ja jeszcze nie jestem gotowa się z nią rozstać. Najpierw muszę się do tego
przygotować psychicznie. Podchodzę na palcach do kuchennego stołu, biorę długopis i zostawiam krótką wiadomość w wystrzępionym notesie. Potem zabieram z haczyka kluczyki i wsuwam je do kieszeni. Podnoszę Buźkę z bujaczka, ostrożnie, żeby jej nie obudzić, lecz wtedy uświadamiam sobie, że będę potrzebowała dla niej mleka, którego nie przygotowałam. Nie zrobię tego, jeśli wcześniej nie umyję butelki, a to by wymagało odkręcenia gorącej wody. Nie mogę ryzykować. Bojler pracuje zbyt głośno, Simon by mnie usłyszał. Odkładam Buźkę do kosza na podłodze. Wciąż spokojnie śpi. Nie mogę zabrać jej ze sobą. Lepiej niech tu zostanie. Nawet jeśli Simon wyjdzie teraz lub za chwilę, minie kilka godzin, zanim uzyska nakaz przeszukania, a bez niego się tu nie zjawi. Zdążę wrócić przed nim z dowodem, którego potrzebuje. Z torebką Laury. W ten sposób zyskam też czas, żeby się zastanowić, co mu później powiem, jak wyjaśnię to, co zrobiłam. – Może opowie mi pani coś więcej o tej zabawie w detektywa? O podszywaniu się pod funkcjonariusza policji? Wprost nie mogę się oderwać od podsłuchiwania ich rozmowy, nie mam jednak wyjścia. Muszę sprawdzić, czy nie mylę się w sprawie torebki. Całuję Buźkę w policzek, a ona porusza ustami przez
sen, jakby żuła nieśpiesznie coś smacznego. Żałuję, że muszę ją zostawić. – Niedługo wrócę – szepczę jej do ucha. Wymknąwszy się na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi na klucz. Ścieżką wzdłuż domu docieram do drogi. Wiatr i światło dzienne atakują moje zmysły. Więc tak pachnie i smakuje świat zewnętrzny. Nie spieszę się. Wiem, że powinnam, ale chcę rozkoszować się tą chwilą, gdy jak normalny człowiek idę ulicą. Kręci mi się w głowie, jakby to był sen. Nikt nie widzi, kiedy wsiadam do czarnego volkswagena golfa i odjeżdżam. W moim ciele buzują strach, niecierpliwość, adrenalina. Teraz moja kolej na zabawę w detektywa.
40 10 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 11.10
– Co to? – Simon skrzywił się, gdy rozległ się przenikliwy, mechaniczny łoskot. Cały pokój, do którego przeszli, jak gdyby wpadł w wibracje. – Przeklęty bojler! – Briony Morris uniosła brwi i wydała z siebie ciężkie westchnienie. – Widocznie gdzieś w rurach jest osad. Ilekroć włącza się grzanie, słychać ten dźwięk. Chociaż tak źle jeszcze nie było. Muszę znowu zadzwonić do gazowni. Nieważne. Pan coś mówił. O zabawie w detektywa. Skrzyżowała nogi, a potem znów je rozprostowała – Przyznaje się pani? – Nie ma sensu zaprzeczać, skoro już pan wie. – Sierżant Briony Morris. – Już dobrze, proszę się nade mną nie pastwić. Kto panu powiedział? Zapewne asystentka ze szkoły. – Sally Hunt. Była zdziwiona, że to mnie interesuje. Powiedziała, że na początku lipca dokładnie o to samo pytała przez telefon pewna pani sierżant. Zapamiętała nazwisko. Nie co dzień ma do czynienia
z funkcjonariuszami wydziału kryminalnego. Czy raczej z ludźmi, którzy się pod nich podszywają. – Simon zamilknął na chwilę. – Ona była zaskoczona, ale ja nie. Nie zdziwiło mnie, że pani się z nią skontaktowała. – Nie? – Briony wyglądała na zmieszaną, może nawet rozczarowaną. – Wiedziałem, że Alice odkryła prawdę. O Vivienne. Choć z początku sądziłem, że wyprzedzam wszystkich o krok, że tylko ja to rozgryzłem. – W jego głosie pobrzmiewała pogarda dla samego siebie. – Połączyłem ze sobą dwa fakty: słowa ojca Laury Cryer, który stwierdził, że Vivienne posłała Felixa do Stanleya Sidgwicka zaraz po śmierci Laury, z tym, co wyrwało się Alice. Na temat list kolejkowych. Wyrwało się nie bez powodu, jak później odkryłem. Simon w końcu zrozumiał, dlaczego czuł się nieswojo podczas rozmowy z Vinnym Lowe’em, kiedy patrzył na zdjęcie Alice, Davida, Vivienne i Felixa w ogrodach Wiązów. Nie chodziło o samo zdjęcie, tylko miejsce, w którym zobaczył je po raz pierwszy: na biurku w gabinecie Alice. A gdy przypomniał sobie, co jeszcze tam leżało, wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Układanka skończona. – W szufladzie biurka Alice znalazłem broszurę szkoły – wyjaśnił Briony. – A na niej karteczkę samoprzylepną z adnotacją: „Zapytać o F. – kiedy zapisy? Ile się czeka?”. Najpierw jak ostatni matoł
zakładałem, że F. oznacza Florence. A przecież Alice nie ukrywała przede mną, co myśli o tej szkole. To Vivienne chciała tam posłać Florence, nie Alice. Nie, F. oznaczało Felixa. Zresztą Alice i David wybrali imię dla Florence już po jej narodzinach. Zapytałem o to Cheryl Dixon, położną Alice. Od czasu porodu Alice nie zaglądała do swojego gabinetu, więc F. musiało oznaczać Felixa. Wtedy to do mnie dotarło: ta karteczka była dla mnie, dla policji. Alice wiedziała, że Vivienne zamordowała Laurę, i chciała, żebyśmy również się o tym dowiedzieli. Simon spodziewał się protestów, lecz Briony tylko pokiwała głową. – To Alice wpadła na pomysł, żeby zadzwonić do szkoły – odparła. – Sama była na to zbyt nieśmiała, dlatego ją wyręczyłam. W trakcie ciąży obserwowała, jak zmienia się zachowanie Vivienne wobec niej, widziała jej obsesję na punkcie przejęcia kontroli nad wnuczką. Wtedy nabrała przekonania, że to Vivienne zamordowała Laurę. Z początku myślałam, że to przez hormony, chociaż nigdy nie przepadałam za Vivienne. Za to Alice zawsze ją uwielbiała, o ironio! Tak czy owak robiłam sobie z tego jaja. Aż któregoś dnia Alice powiedziała: „Vivienne ciągle powtarza, że na miejsce w tej placówce czeka się latami. Więc jakim cudem Felix poszedł tam od razu po śmierci Laury?”. Wtedy zadzwoniłam do szkoły i... – Briony pokręciła głową. – To przerażające, zdać sobie sprawę, że znasz kogoś, kto
zamordował z zimną krwią. Próbowałam przekonać Alice, żeby poszła z tym na policję, ale nie chciała. Twierdziła, że Vivienne się wyłga, powie, że wpisała Felixa na listę już wcześniej, za wiedzą i zgodą Laury. A ponieważ Laura nie żyła, nikt nie udowodniłby jej kłamstwa. Simon przytaknął ze smutkiem. – Udowodnienie winy Vivienne Fancourt będzie w zasadzie niemożliwe. Darryl Beer wciąż utrzymuje, że to on zabił Laurę Cryer, co potwierdza materiał DNA. Na podstawie samych poszlak nie dowiedziemy, że Vivienne Fancourt go wrobiła – Alice bardzo się bała, że Vivienne dowie się o jej podejrzeniach. Mówiła, że Vivienne ją wtedy zabije. Gdyby nie to, pewnie zaryzykowałaby i poszła na policję. Ale nie odważyła się z obawy, że w trakcie przesłuchania wyszłoby na jaw, kto rzucił na nią oskarżenie. – Gdzie jest Alice? – Simon nagle zmienił temat. – Gdzieś w tym domu, prawda? Niech ją pani przekona, żeby ze mną porozmawiała. Nie pozwolę Vivienne Fancourt jej tknąć. Briony odwróciła wzrok. – A co z Florence? Alice mówiła, że pan jej nie uwierzył, że nie chciał pan szukać Florence. Za tym wszystkim najwyraźniej stoi Vivienne, teraz na pewno nie ma pan co do tego żadnych wątpliwości.
– Skąd Vivienne wzięła to drugie dziecko? – Nie wiem! Naprawdę. Alice też nie wie. – Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu Briony westchnęła. – Niech pan znajdzie Florence, dobrze? Dla mnie cała ta sytuacja jest zbyt pokręcona. Alice i ja zaplanowałyśmy wszystko. Wiedziałyśmy, że prędzej piekło zamarznie, niż Vivienne zostanie oskarżona o zamordowanie Laury. Dlatego Alice zamierzała uciec razem z Florence. Miałam je ukryć na jakiś czas, aż znajdą bezpieczniejsze schronienie. Aktorka ze mnie nie najgorsza, czego sam był pan świadkiem. Mogłabym przekonać Davida, Vivienne, każdego, że nie mam pojęcia, co się z nimi stało. Aż tu nagle, w środku zeszłego tygodnia, zadzwoniła Alice, cała roztrzęsiona, że Florence zaginęła, ktoś zamienił jej dziecko na inne! Jakbym żyła w jakimś surrealistycznym wszechświecie! Co tu się wyprawia? – Mimo to pomogła im pani w ucieczce, czy tak? Alice i dziecku? – Żadne dziecko nie powinno mieszkać w tym domu grozy, to samo dotyczy dorosłych. – Briony zadrżała. – Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Pan najwyraźniej wie o wszystkim. Wie pan, gdzie jest Florence? Simon się zastanowił. Czy wiedział? Owszem, często miał rację, ale to wcale nie znaczyło, że nigdy nie popełnia błędów. „Trudno cię nazwać obiektywnym sędzią, co?”, przypomniał sobie słowa Charlie.
– Tak sądzę. – Jest bezpieczna? – Jeśli mam rację, to owszem, jest. Z kuchni dobiegła seria głośnych, brzęczących dźwięków. Zupełnie jakby ktoś grał w domino kawałkami metalu. A potem rozległ się świst, który równie nagle ucichł. – Szlag! – rzuciła Briony. – Przepraszam. Mój bojler chyba właśnie eksplodował. Poniosło się ciche miauczenie, które stopniowo przybierało na sile, aż przeszło w tęskny lament. Z początku Simon był przekonany, że słyszy kota. Szybko jednak zmienił zdanie, gdy tylko zobaczył zmieszanie malujące się na twarzy Briony Morris. Wstał i pomaszerował w kierunku, z którego dobiegało zawodzenie, ignorując krzyki Briony, żeby zaczekał. Pchnął białe drewniane drzwi i znalazł się w kuchni. Dokładnie na wprost wisiał zepsuty bojler, pod nim zaś stał kosz mojżeszowy z dzieckiem w środku. Dzieckiem z Wiązów. Dostrzegłszy, że Simon na nią patrzy, dziewczynka przestała płakać. Simon nigdy nie trzymał niemowlęcia, nawet do niego nie zagadywał, dlatego odwrócił głowę. Na kuchennym stole leżała kartka. Wiadomość była krótka, ale więcej nie potrzebował. Briony wpadła do środka.
– Cóż. No to jesteśmy w komplecie. Szlag! Simon wyciągnął z kieszeni komórkę i zadzwonił do Charlie. – Znalazłem je – rzucił, gdy tylko odebrała. – Dziecko jest ze mną. Przyślij po nie mundurowych. Potem natychmiast jedź do Waterfront. A nawet szybciej.
41 PIĄTEK, 10 PAŹDZIERNIKA 2003
Gdy wchodzę do damskiej przebieralni, ogarnia mnie spokój graniczący z otępieniem. Wskutek awarii jednego z bojlerów woda ma zbyt niską temperaturę, dlatego pływalnia jest dzisiaj zamknięta. Także w przebieralni panuje większy chłód niż zwykle. Jest przy tym ciszej, bo nie włączono telewizorów, podobnie jak świateł, nie licząc słabych, kwadratowych lamp awaryjnych w kątach. W dłoni trzymam klucz do szafki z numerem 131. Dostałam go od Rossa, mężczyzny z południowoafrykańskim akcentem, który dwa tygodnie temu oprowadzał mnie po klubie. Pamiętał mnie z tamtej pierwszej wizyty, wiedział, że jestem synową Vivienne. Uwierzył, gdy skłamałam, że przysłała mnie teściowa. Zauważyłam, że nosi plakietkę z napisem „Kierownik”. Ostatnim razem, kiedy go widziałam, był doradcą do spraw członkostwa. A zatem w ciągu tych koszmarnych dwóch tygodni Ross awansował. Przychodzi mi do głowy, że żyjemy w większym oderwaniu od innych ludzi, niż nam się
wydaje. Jestem zdenerwowana i podekscytowana. Na usta ciśnie mi się nerwowy chichot, bo zdaję sobie sprawę, jak niewiele brakuje, żebym w końcu znalazła dowód na to, o czym wiem już od dawna. Lecz gdy idę przez przebieralnię, euforia opada i zaczynam mieć wrażenie, jakby mój umysł odłączał się od ciała. Otwieram szafkę Vivienne, zupełnie zobojętniała, jak gdyby ktoś niewidzialny pociągał za sznurki, wprawiając moje ciało w ruch. Po paru sekundach wpatruję się w dużą, białą torbę podręczną. Jest tak wypchana, że ledwo mieści się w szafce. Wyjmuję ją, kładę na jednej z drewnianych ławek i otwieram zamek błyskawiczny. Ze środka wydobywa się cytrusowy zapach, prawdopodobnie proszku do prania, i słaba woń Madame Rochas, ulubionych perfum Vivienne. Jedno po drugim wyciągam z torby parę spodni, koszulkę, rajstopy. Śnieżnobiałą bieliznę. Pod spodem znajduję suchy kostium kąpielowy i kosmetyczkę. Rozczarowanie pomału sączy się do mojego umysłu. Nie potrafię pogodzić się z tym, że mogę się mylić. Wywracam torbę do góry nogami i zaczynam nią potrząsać, mocniej niż trzeba. Potrząsam dalej, dysząc przy tym, popadając w panikę. Ale z torby nic nie wypada. Słyszę jęk i zdaję sobie sprawę, że wydobył się z moich ust. Nie panuję nad własnym ciałem. Płaczę.
Ciskam wybebeszoną torbę na ławkę i opadam na nią pokonana. Naraz górną część uda przeszywa mi ostre ukłucie bólu, jakbym usiadła na jakimś ostrym kancie. A przecież torba Vivienne jest pusta. Niemożliwe, żebym coś przeoczyła. Wstaję i raz jeszcze oglądam torbę, tym razem bez histerii. Obracając ją w dłoniach, dostrzegam długą boczną kieszeń. Poniżej zamka widnieje małe, kwadratowe wybrzuszenie. Serce zaczyna mi walić. Dłużej tego nie wytrzymam. Przez ostatnie dwa tygodnie tak często miotałam się między nadzieją a rozpaczą, że teraz trudno mi uczepić się byle skrawka rzeczywistości. Bezwładnymi niemal palcami otwieram boczną kieszeń i wyciągam z niej małą, żółtawą torebkę z odciętym paskiem. Z boku widnieje logo Gucciego. Torebka Laury; pamiętam ją z tamtego spotkania w moim gabinecie w Ealing. Jakie to dziwne, widzieć ją teraz, w tych okolicznościach, kilka lat po śmierci Laury. A jeszcze dziwniejsze jest to, jak bardzo mną wstrząsnął ten widok. Raz za razem powtarzam sobie to, co wiem, lecz sama nie mogę w to uwierzyć. Jakaś naiwna cząstka mnie wciąż uważa, że to niemożliwe. Wyciągam z torebki plastikowe etui ze zdjęciami malutkiego Felixa, następnie szminkę w odcieniu karmelowym i niewielką portmonetkę z czerwonej skóry. Klucze z brelokiem Silsford Balti House. Drobne akcesoria z przedwcześnie i brutalnie zakończonego
życia. Uderza mnie fala bólu. Muszę usiąść. – Witaj, Alice – rozlega się za moimi plecami. Wstaję gwałtownie, adrenalina rozchodzi się po całym moim ciele. Vivienne. – Nie zbliżaj się! – krzyczę. Śmiertelny lęk. Często słyszałam to określenie, ale do tej pory nie poznałam jego znaczenia. Właśnie to teraz czuję. Jest gorszy niż jakikolwiek inny strach. To paraliżujące przerażenie, które ogarnia człowieka przed śmiercią. Mam ochotę rozpaść się na kawałeczki, poddać, położyć na podłodze i pozwolić, żeby to po prostu się stało, bo wtedy przynajmniej przestanę się tak bać. Jedynie myśl o Florence każe mi się cofać, cofać i cofać, w stronę niebieskich drzwi na odległym końcu przebieralni, podczas gdy Vivienne zbliża się do mnie z uśmiechem. W prawej ręce trzymam mocno torebkę Laury. Dłonie Vivienne są puste. Zastanawiam się, gdzie ukrywa narzędzie zbrodni, którym zamierza się posłużyć tym razem. – Gdzie jest moja wnuczka? Gdzie Florence? – Nie wiem! – Kim jest to drugie dziecko? Kim jest Buźka? To ty podmieniłaś dzieci, prawda? Chciałaś zabrać mi Florence. Tak jak Laura rozdzieliła mnie z Felixem. – Zabiłaś Laurę!
– Alice, gdzie jest Florence? – Nie wiem. Zapytaj Davida, on wie. Vivienne kręci głową. Wyciąga do mnie dłoń. – Jedźmy do domu. Zapytamy go razem. Cofam się chwiejnie, aż naraz napotykam opór. Dotarłam do wejścia na pływalnię. Błyskawicznie napieram na nie plecami. Oczy Vivienne rozszerzają się z gniewu i zdumienia, gdy dociera do niej, co zamierzam – zaledwie chwilę po tym, jak sama na to wpadłam. Ale za późno. Już jestem w środku i zatrzaskuję za sobą drzwi, przywierając do nich plecami. Modlę się, żeby to było jedyne bezpośrednie przejście z damskiej przebieralni na pływalnię. Słyszę, jak Vivienne dopada drzwi. Te same dłonie, o które tak dba, raz w tygodniu odwiedzając tutejszy salon piękności, wściekle uderzają o drewno. – Alice, wpuść mnie. Powinniśmy porozmawiać. Nie zrobię ci nic złego. Nie odpowiadam. Na próżno strzępiłabym sobie język. Muszę zdobyć się na nadludzki wysiłek i zamknąć oddzielające nas drzwi. Czuję nacisk z drugiej strony i wyobrażam sobie, jak Vivienne napiera na nie całym ciężarem. Jest drobniejsza ode mnie, ale dzięki ćwiczeniom na urządzeniach piętro wyżej o wiele silniejsza. Jej ciało ma za sobą wiele godzin treningów niczym ciało żołnierza. Drzwi uchylają się na centymetr,
po czym zatrzaskują z powrotem – drobne ruchy w przód i w tył. Ni stąd, ni zowąd nacisk słabnie. Vivienne zrezygnowała. Słyszę westchnienie. – Skoro nie chcesz mnie wpuścić, będziemy musiały porozmawiać w ten sposób. Choć wolałabym twarzą w twarz. – Nie! – Doskonale. Alice, nie jestem wcieleniem zła, za jakie mnie uważasz. Czy miałam inny wybór? Laura nie pozwalała mi widywać mojego wnuka. Naprawdę sądzisz, że mogłabym skrzywdzić Felixa? Uwielbiam go. Czy wyrządziłam mu jakąś krzywdę, odkąd Laura umarła, odkąd zamieszkał w moim domu? Nie. Oszalałam na jego punkcie. Ma wszystko, czego tylko dusza zapragnie, a do tego więcej miłości niż jakiekolwiek inne dziecko na świecie. A ty dobrze o tym wiesz, Alice. Staram się nie dopuszczać do siebie jej słów, tłumaczeń tego, co niebezpieczne i chore, czego w żaden sposób nie da się wytłumaczyć. Jej usprawiedliwienia są przerażające jak trucizna sączona wprost do mego ucha. Zapieram się mocniej. Vivienne w każdej chwili może pchnąć drzwi. – Czy David wie, że zabiłaś Laurę? – Oczywiście, że nie. Ty również miałaś o niczym nie
wiedzieć. Zawsze starałam się chronić was oboje przed nieprzyjemnościami. Wierz mi, to było nadzwyczaj nieprzyjemne. Choć i to mało powiedziane. Nigdy nie pchnęłaś nikogo nożem, nie wyobrażasz sobie, jakie to straszne. – Wrobiłaś niewinnego człowieka w morderstwo! Pogardliwe prychnięcie. – Nie mówiłabyś tak, gdybyś go znała. Nie nazwałabym go niewinnym. Za to ty jesteś niewinna, Alice. Nie masz pojęcia, do czego ludzie potrafią się posunąć. Znowu napiera na drzwi. Od wysiłku boli mnie każdy mięsień. Naprzeciwko mnie znajdują się identyczne niebieskie drzwi. Mogłabym pobiec przez męską przebieralnię i dalej, do recepcji, tyle że Vivienne jest szybsza. Złapałaby mnie. – To uczucie, gdy wbija się w kogoś nóż – ciągnie smutnym tonem. – Chciałabym wymazać je z pamięci. Człowiek wyobraża sobie, że to proste jak krojenie piersi kurczaka, ale to nieprawda. Czuje wszystko, przez co przechodzi ostrze – kości, skóry, mięśni. Opór warstwa po warstwie. A potem nagle dociera do miękkiego wnętrza. – Zamknij się! – Z perspektywy czasu sądzę, że wolałabym broń palną. Tylko skąd ktoś taki jak ja miałby wziąć broń?
Nie obracam się w odpowiednich kręgach, prawda? Poza tym nie potrafię celować. Nie, nóż był jedynym rozwiązaniem. – Ukryłaś go w sali zabaw. Felix tam chodził. Jak mogłaś? – Leje się ze mnie pot. Czuję, jak makijaż spływa mi z twarzy. – O niczym nie wiedział! – Vivienne reaguje oburzeniem. – Nie poniósł żadnego uszczerbku. Ktoś taki jak ja nie może sobie pozwolić na sentymenty. – Jesteś potworem. Wzdycha. – Alice, kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć najlepiej, że w podobnych sytuacjach nie należy osądzać z góry. Nie masz pojęcia, ile cierpień zadała mi ta kobieta. Zapłaciła za to, nic ponadto. Jej śmierć nie sprawiła mi radości, po prostu była nieunikniona. Od tamtej pory cierpię. Nie ona. Ja! Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd, skąd u niej taka niechęć wobec mnie. Żadne rozwiązanie nie było dobre. Naprawdę sądzisz, że się z tego cieszę? Przesuwam nieco stopy, żeby ustawić je pod lepszym kątem. Zamykam oczy i wyobrażam sobie linię moich pleców i powierzchnię drzwi, jak przylegają do siebie tak ściśle, że nawet ziarenko piasku nie wciśnie się pomiędzy. – Laura nie umarła od razu – mówi Vivienne. Jej głos
zdaje się oddalać. Zapewne usiadła na jednej z ławek. – Błagała, żebym nie pozwoliła jej umrzeć, żebym zabrała ją do szpitala. – Przestań! Nie chcę o tym wiedzieć! – Na to już trochę za późno, moja droga. Usiłowałam chronić cię przed prawdą, ale mi na to nie pozwoliłaś. Teraz nie mogę jej przed tobą ukrywać. – Jesteś chora! – Rzecz jasna, powiedziałam jej, że nie mogę tego zrobić. Przysięgała, że pozwoli mi widywać się z Felixem tak często, jak zapragnę. Zaproponowała nawet, że odda mi go na wychowanie. Zrobiłaby wszystko, bylebym tylko nie pozwoliła jej umrzeć. – Chwila ciszy. – Nie myśl sobie, że nie czułam pokusy. Nikt nie lubi patrzeć, jak drugi człowiek wykrwawia się na śmierć. Wiedziałam jednak, że nie wolno jej ufać. A na dodatek była z niej egoistka. Przez cały ten czas nawet raz nie wołała Felixa. W kółko nic tylko: „Błagam, nie pozwól mi umrzeć, błagam, nie pozwól mi umrzeć”. Laura myślała wyłącznie o sobie. Cała się trzęsę, mam mdłości. Krztuszę się żółcią, która podchodzi mi do gardła. Zakrywam uszy dłońmi. Muszę ją jakoś powstrzymać, zanim wciśnie mi do głowy kolejne obrazy. Jak tego nie zrobię, już zawsze będę się bała zostać sam na sam z własnymi myślami. Jeśli tylko przeżyję. Naraz uświadamiam sobie, że straciłam czucie
w jednej stopie, tak mocno zapieram się o podłogę. Muszę zmienić pozycję. Przenoszę ciężar ciała na drugą stopę, wciąż przyciskając dłonie do uszu. I wtedy coś we mnie uderza. Z krzykiem padam na ziemię. Kiedy spoglądam w górę, stoi nade mną Vivienne. Musiała wziąć rozbieg i rzucić się na drzwi. Zawsze potrafi ocenić, kiedy dokładnie człowiek opadnie z sił. Wiedziała, że nie zniosę jej chełpliwych komentarzy na temat śmierci Laury. Gramolę się z podłogi i puszczam biegiem, na oślep. Zbyt późno dociera do mnie, że kieruję się na pływalnię. Gdybym pobiegła w przeciwnym kierunku, może zdołałabym pierwsza dostać się na górę przez męską przebieralnię. – Alice, oddaj mi torebkę Laury – mówi Vivienne. – Oddaj mi ją, udawaj, że nigdy jej nie widziałaś, a zapomnimy o całej tej sprawie. Z wyciągniętą ręką maszeruje w moją stronę. Nie mogę się dalej cofnąć, bo tuż za mną jest basen, rzucam się więc w bok. Vivienne łapie mnie za ramię. Próbuję się wyrwać, ale za mocno mnie trzyma. Znowu ląduję na podłodze. Macham rękami nad głową. Torebka wyślizguje mi się z ręki i z cichym pluskiem wpada do basenu. Myślę o zdjęciach Felixa. Pewnie te lubiła najbardziej, zawsze chciała je mieć przy sobie. Teraz się zniszczą. Próbuję się przetoczyć i wstać, ale Vivienne
przygniata mnie twarzą do ziemi, po czym zaczyna ciągnąć do przodu. Moje podbrzusze przeszywa ostry ból. Blizna. Krzywię się, wyobrażając sobie, jak rana otwiera się i krwawi. Od pasa w górę wiszę teraz nad powierzchnią basenu. – Błagam! Nie! – szlocham, ale moje ciało opadło z sił. Nie mam już nadziei ani energii, żeby dalej walczyć. Wiem, że przegram. Nikt nie wygra z Vivienne Fancourt. – Jesteś żałosna! – dyszę. Skoro mam umrzeć, to równie dobrze mogę z siebie wyrzucić, co naprawdę myślę na jej temat. – Nigdy nie dostaniesz tego, na czym ci tak zależy, już ty dobrze o tym wiesz. Pragniesz kochającej rodziny, której nigdy nie będziesz miała! – Już ją mam. David i Felix świata poza mną nie widzą. Florence też mnie pokocha. – Nigdy nie będziesz wiedziała, czy kochają cię naprawdę, czy tylko udają, ze strachu przed tobą. Albo dla pieniędzy i prezentów, którymi ich zasypujesz, a oni są zbyt płytcy i chciwi, żeby im się oprzeć. Tak jak David. On ciebie nienawidzi! Powiedział mi to, nienawidzi cię z całego serca! Żałuje, że to nie ty odeszłaś zamiast jego taty! Vivienne warczy jak dzikie zwierzę, po czym przyciąga mnie jeszcze bliżej basenu. Po chwili woda zalewa moją głowę, barki, tors. Opadam prosto w jasny, błękitny chłód. Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Próbuję się szamotać, wierzgać, ale jestem
jak galareta, jak ciecz. Vivienne nie odpuszcza. Woda wypełnia mi usta i płuca. Chcę, żeby było po wszystkim. Już niedługo. Całe moje ciało jest teraz w basenie. Dłoń Vivienne zaciska się na moim karku, żebym nie mogła wynurzyć głowy. Widzę feerię barw, a potem – ciemność. Cały świat znika. Nigdy więcej nie zobaczę Florence. Nigdy więcej nie zobaczę Buźki – a przecież była moim dzieckiem, choć tylko przez krótką chwilę. Wszystko się kurczy: myśli, słowa, żal, nawet miłość. Już ich nie ma. Zniknęły. Znikają nawet teraz. Koniec nacisku. Unoszę się swobodnie w wodzie. Czy tak właśnie wygląda śmierć? Czuję czyjeś dłonie na nogach i rękach. Jak ona to robi? Otwieram oczy i kaszlę. Nade mną majaczą niewyraźne postacie. Już nie jestem w basenie. Palący ból rozdziera mi pierś i gardło. Wymiotuję wodą. Ktoś klepie mnie po plecach. Podnoszę wzrok. To Simon. Widzę coraz więcej: sierżant Zailer zakuwa Vivienne w kajdanki, obok stoi łysy mężczyzna w marynarce. Z rękawów kapie mu woda. Jest też Briony. – Florence – szepczę. – Już dobrze – mówi Simon. – Mamy ją. Jest bezpieczna. W głębi umysłu czuję, jak coś puszcza, rozplątuje się jakiś węzeł. Osuwam się w objęcia Simona.
42 13 PAŹDZIERNIKA 2003, GODZ. 9.30
Simon stał przed Wiązami i wpatrywał się w fasadę budynku. Nie mieściło mu się w głowie, że jest tu dopiero drugi raz. W ciągu minionych paru tygodni to miejsce wiele dla niego znaczyło. A teraz stało się niczym, zaledwie konstrukcją z kamienia, drewna i farby. Każdy mógłby tu mieszkać. Tego dnia biały dom wydawał się spokojny. Ciężkie, gęste zasłony w każdym oknie były zaciągnięte. Simon wyobraził sobie tuziny – i raczej nie przesadzał w swoich szacunkach – ciemnych, opustoszałych pokojów, których nie mógł stąd zobaczyć. Na zewnątrz świeciło słońce. Ostatni mieszkaniec Wiązów postanowił nie dopuszczać do siebie blasku dnia. Simon sam zaproponował, że pogada z Davidem Fancourtem. Stwierdził, że Fancourtowi łatwiej przyjdzie zmierzyć się z mężczyzną. Charlie w końcu dała się przekonać i wyraziła zgodę. Jeśli zdawała sobie sprawę z jego ukrytych intencji, to się z tym nie zdradziła. Prawdę mówiąc, Simon pragnął – a nawet
więcej niż pragnął – raz jeszcze pojechać do Wiązów, zanim rozmówi się z Alice. Musiał zobaczyć ten dom, który nazywała swoim więzieniem, poczuć ów wielki, obezwładniający bezruch, który ledwo uchwycił podczas pierwszej wizyty. Może wtedy zrozumie, czym kierowała się Alice. Może wtedy nie będzie na nią tak bardzo zły. Przeżył szok, gdy zobaczył ją żywą. Na dodatek ten jej wygląd... Zupełnie jakby celowo przebrała się za Charlie. Już sama ta wizja, jak i rzeczywistość tak bardzo odrzuciły Simona, że z początku nie mógł się ruszyć. Dopiero słysząc krzyk Charlie, rzucił się, żeby odciągnąć Vivienne od Alice, co i tak udało mu się wyłącznie dzięki pomocy Bałwana. Niewiele brakowało, a byłoby już za późno. Simon wiedział, że na widok Alice, całej i zdrowej, powinien doświadczyć ulgi, lecz on poczuł jedynie strach. Pod jej nieobecność wyobrażał sobie, że pragnie z nią jakiegoś związku. Z tą dawną Alice, która w niczym nie przypominała jego przełożonej. Może jednak ta osoba, którą – jak sądził – zobaczył tamtego dnia u szczytu schodów, przestała już istnieć. Może nigdy nie istniała. Zresztą nawet gdyby Simon zdołał ją odnaleźć, jego własne kompleksy i zahamowania i tak wszystko by zniweczyły. Kompleksy oraz to, co teraz o niej wiedział. Kogoś drugiego można naprawdę poznać tylko w jeden sposób,
uznał Simon. Obserwując jego działania i wyciągając z nich odpowiednie wnioski. Zamiast skupiać się na tym, za jaką osobę uważał Alice, i próbować przewidzieć, jak się zachowa, powinien był zacząć od faktów. Co takiego musiała zrobić? I jaką osobą w związku z tym była? Może najlepiej nigdy się do nikogo nie zbliżać. Inni ludzie wywierają zbyt wielki wpływ na psychikę człowieka. Zadają zbyt wiele trudnych pytań. „Simon, jesteś prawiczkiem?” Zdawał sobie sprawę ze swojej złości. Nie był to jednak ów kipiący gniew, do którego zdążył się przyzwyczaić, tylko zimne, męczące rozczarowanie, ciążące mu na żołądku niczym ołów. Ten jeden raz Simon nie pragnął bić i pluć, chcąc rozładować towarzyszące mu napięcie. To nowe uczucie wymagało ukrycia, pielęgnacji. Było dumne, skomplikowane i nie znosiło pośpiechu. Musiał je rozpamiętywać przez jakiś czas. Simon nie miał pojęcia, kto wpędził go w ten stan – Alice? Charlie? Czy może obydwie? Wiedział jedynie, że chce zostać na jakiś czas sam na sam z własnymi myślami. Właśnie zamierzał nacisnąć dzwonek po raz trzeci, kiedy David Fancourt otworzył drzwi. – To pan. Był ubrany w rdzawoczerwoną piżamę w tureckie wzory i brązowy frotowy szlafrok. Jego twarz ocieniał kilkudniowy zarost. Oczy miał przekrwione
i załzawione. – Przychodzę w nieodpowiednim momencie? Fancourt zaśmiał się gorzko. – Wątpię, żeby był sens czekać na lepszy. Równie dobrze może pan wejść teraz. Wnętrze domu wyglądało zupełnie inaczej. W holu Simon dostrzegł porozrzucane, brudne gazety, jakby ktoś kopał je ubłoconymi buciorami. Poszedł za Fancourtem do kuchni i usiadł. Przemknęło mu przez myśl, że to samo krzesło zajmował ostatnim razem. Fancourt usiadł naprzeciwko. Wszędzie sterty brudnych talerzy i kubków. Z przepełnionego kosza na podłodze wysypywały się śmieci. – Życie na własną rękę chyba nie wychodzi panu najlepiej – stwierdził. Współczuł temu człowiekowi. Fancourt nie potrafił pogodzić się z myślą, że jego matka jest morderczynią. Kiedy Charlie mu o tym powiedziała, nie odezwał się nawet słowem. Po prostu się na nią gapił. – Nie powinien pan teraz mieszkać sam. Nie wolałby pan być z synem? Fancourt spochmurniał. – Raczej nie. – Nie rozumiem. Dlaczego? – Tak będzie lepiej. Simon pochylił głowę, próbując nawiązać z nim kontakt wzrokowy.
– Panie Fancourt, pan przecież niczym nie zawinił. Nie powinien pan brać odpowiedzialności za to, co zrobiła pańska matka. – Powinienem był wiedzieć. Już tamtej nocy, kiedy zginęła Laura, powinienem był wiedzieć, że ta historyjka nie trzyma się kupy. – Jaka historyjka? – Jak to Laura poprosiła mamę, żeby przenocowała u siebie Felixa, podczas gdy ona będzie się bawić w nocnym klubie. Nigdy by tego nie zrobiła. Nie znosiła mamy. Zawsze sądziłem, że to trochę dziwne, ale... Byłem za głupi, żeby dojść prawdy. – Nieprawda. Żaden syn nie podejrzewałby własnej matki o morderstwo. Mnie na pewno nie przyszłoby to do głowy, gdybym znalazł się na twoim miejscu. – Jestem pewien, że przyszłoby, S i m o n i e. – Fancourt rzucił mu nieszczery uśmiech. – Jeśli chodzi o Felixa... może za parę dni zmieni pan zdanie. – Nie zmienię. Simon westchnął. To chyba nie był najlepszy moment, żeby bombardować tego nieszczęśnika nowymi informacjami, ale musiał wiedzieć. Przyszły wyniki badań. Nie było powodu, żeby to przed nim ukrywać. Poza tym Fancourt, choć pogrążony w depresji i apatii, nie sprawiał wrażenia osoby nękanej urojeniami ani
w ten czy inny sposób niestabilnej emocjonalnie. Każdy na jego miejscu popadłby w depresję. Simon uważał reakcję Fancourta za całkowicie normalną. Może nawet postąpił słusznie, powierzając opiekę nad Felixem Maggie i Rogerowi Cryerom. Chłopiec powinien przebywać w stabilnym środowisku rodzinnym, podczas gdy jego ojciec dochodził do siebie. Simona dręczyło poczucie winy, że tak źle myślał o Fancourcie, którego jedyną zbrodnią była szorstkość, drażliwość w sytuacjach stresowych. Właśnie z tego powodu – jak również przez własną zazdrość – Simon go nienawidził i oczerniał. Teraz był mu winien prawdę. Jeśli cokolwiek mogło wyrwać Fancourta z tego odrętwienia, to właśnie ta informacja. – Znaleźliśmy pańską córkę – powiedział cicho. – Znaleźliśmy Florence. Fancourt w końcu podniósł na niego wzrok. Wyraz jego twarzy był jednoznaczny – znudzenie. – Jej też nie chcę. Oddajcie ją Alice. – Ale... – Alice jest dobrą matką. Ja wszystko zawalam. Nie zmienię zdania. – Jestem chyba panu winien przeprosiny, panie Fancourt. – Dostałem to, na co sobie zasłużyłem. Jak to mówią, mam za swoje.
Simon nie potrafił go zrozumieć. Czyżby nie zamierzał walczyć o żonę i córkę, o swoją szansę na szczęście? Niezależnie od tego, czy chciał tego słuchać, czy nie, Simon musiał mu powiedzieć, z czym tutaj przyjechał. Postanowił kontynuować zaplanowaną mowę. – Znaleźliśmy Alice i dziecko w domu Briony Morris, koleżanki Alice z pracy. Po... zajściu w fitness clubie poddaliśmy je obie badaniom. Zero reakcji ze strony Fancourta. – Uzyskaliśmy zgodność. Dziecko, które Alice zabrała stąd w piątek trzeciego października, to wasza córka. – Westchnął, kręcąc głową. Chciałby poczuć chociaż ułamek tej obojętności co Fancourt, o ile, rzecz jasna, nie udawał. – Nie było żadnego drugiego dziecka, panie Fancourt. Panie Fancourt? Davidzie? Rozumie pan, co do pana mówię? Było tylko jedno dziecko. Tylko Florence. David Fancourt ziewnął. – Nie musi mi pan tego mówić. Ja od początku wiedziałem.
43 WTOREK, 14 PAŹDZIERNIKA 2003
Simon siedzi po przeciwnej stronie długiego, wąskiego salonu Briony Morris. Obok niego miejsce na kanapie zajęła sama Briony. Cieszę się, że tu jest. Remont jeszcze nie dobiegł końca, dlatego meble są zakryte białymi prześcieradłami. Czuję się jak wśród scenografii teatralnej, a nie jak w prawdziwym domu. Na dodatek cała nasza trójka jednocześnie w tym samym pomieszczeniu – jakie to dziwne, nienaturalne. Jestem wdzięczna Briony za jej obecność – zresztą podobnie jak Simon, bo w przeciwnym razie ta rozmowa mogłaby przybrać zbyt niezręczny obrót – ale mnie i Simona łączy nić porozumienia niedostępna dla niej. W towarzystwie Briony jeszcze przez chwilę musimy odgrywać nasze role. Widzę po nim, że już wie. Kiedy się zjawił, wszyscy troje krążyliśmy po salonie z ociąganiem i podejrzliwością, niczym podenerwowane lwy, które nie widzą swojej ofiary na tyle wyraźnie, by się na nią rzucić. Briony nie poprosiła Simona, żeby usiadł; tak
bardzo nie mogła się doczekać wieści o Florence, że z tego przejęcia zapomniała o dobrych manierach. Dopiero Simon to zaproponował. Przynosił wieści. W życiu przeciętnego człowieka takie chwile nie zdarzają się zbyt często. Zwykle nie zdarzają się wcale. Simon zaczekał, aż zajmę miejsce w fotelu. A potem nam powiedział. Od początku było – jest – tylko jedno dziecko. Dziecko, które w piątek trzeciego października zabrałam z Wiązów, to moja córka. Buźka to Florence. Powtarzał to samo na kilka różnych sposobów, jakby przekazywał trzy zupełnie odrębne informacje. Briony pewnie była tym zdziwiona, lecz ja wiedziałam, co chciał w ten sposób przekazać: nie ma takiego punktu widzenia na tę sytuację, nie ma takich słów, które dopuszczałyby jakąkolwiek alternatywę. Przez wzgląd na mnie i Briony Simon zamierzał zminimalizować wszelkie niejasności, po czym wyłożyć fakty jak na dłoni, by rzucić na nie chłodne światło własnego rzeczowego podejścia. A teraz siedzimy razem w milczeniu, jakbyśmy zapomnieli języka w gębie. Cisza nie będzie trwała wiecznie. Ktoś ją w końcu przerwie. Nie ja. Może na tym właśnie polega rola Briony: odezwać się wtedy, kiedy ani Simon, ani ja nie jesteśmy w stanie. – Co chce pan przez to powiedzieć? – pyta wreszcie. – Dziecko, które śpi na piętrze, to Florence? Buźka to Florence?
Zaraz po badaniu DNA pozwolili nam ją zabrać. Wciąż dochodziłam do siebie w szpitalu po ataku Vivienne, dlatego przywieźli Buźkę z powrotem do Briony. Nie posiadałam się ze zdumienia. Myślałam, że natychmiast oddadzą ją Davidowi. – Nie. – Kręcę głową. – To nieprawda. – Owszem – odparł równie stanowczo Simon. – Badanie materiału genetycznego dowiodło tego ponad wszelką wątpliwość. – Badanie materiału genetycznego dowiodło ponad wszelką wątpliwość, że Darryl Beer zamordował Laurę. A przecież wiemy, że tego nie zrobił. – Nie będę tracił czasu na odpowiedź. Dobrze wiesz, co różni te dwie sytuacje. – To na pewno jakiś błąd – twierdzę z uporem. – Wiedziałabym. To moja córka. Wiedziałabym. Osuwam się w fotelu. Drży mi dolna warga. Przygryzam ją. Pewnie wyglądam jak wariatka. Gdybym faktycznie oszalała, poczułabym wielką ulgę. Nikt nie mógłby mnie wtedy o nic obwiniać. Briony nachyla się teraz nade mną. – Alice, wszystko w porządku? Nie martw się, dobrze? Wyjaśnimy to... nieporozumienie. To oczywiste, że wyniki mogą być błędne. A policja... bez urazy – zerka na Simona – ale jak dotąd popełniała błąd za błędem.
– Nie wiem, jaką policję ma pani na myśli, ale nie mnie – odpowiada Simon kamiennym głosem. – Ja pomyliłem się tylko w jednej kwestii. Za to dość poważnie, jak się później okazało. Jego głos, jego słowa – to wszystko mi się nie podoba. Potrafię sobie wyobrazić, że jest bezlitosny. Przecież tak bardzo się starał, na swój niezdecydowany sposób, przyjść mi z pomocą. Czy życie z Davidem nie nauczyło mnie, że sadyzm bywa drugim obliczem rycerskości, kiedy obiekt czyjegoś uwielbienia niespodziewanie spada z piedestału? – Buźka to moja córka. Przysięgam – szepczę. Muszę się napić wody. W gardle mam tak sucho, że wkrótce zacznie mnie boleć. – To on tak twierdzi – mruczy Briony, trzymając dłoń na moim ramieniu. – Nie, to znaczy Florence. F l o r e n c e jest moją córką. – Wolałbym porozmawiać z Alice w cztery oczy – odzywa się Simon. – Muszę się napić wody – proszę, lecz nikt mnie nie słyszy. – Nie jestem pewna, czy teraz... – Briony zaczyna protestować. Nie chce, żeby Simon wywierał na mnie presję. Boi się, że moja psychika tego nie wytrzyma. – Teraz.
– W porządku – wtrącam. – Nic mi nie jest, Briony, naprawdę. Dam sobie radę. Idź na górę do małej. Kobieta nie wygląda na przekonaną, wychodzi jednak z salonu. Nieśpiesznie. Dobra z niej przyjaciółka. Patrzę na Simona. Beznamiętnie odwzajemnia moje spojrzenie. Jego zawzięta determinacja zniknęła chyba razem z Briony. Jeszcze przed chwilą obawiałam się nieco jego złości. Teraz mam wrażenie, że już nigdy nie dotrzemy do siebie, ani w gniewie, ani w zrozumieniu. Jestem od niego odcięta, jakby dzieliła nas tafla szkła. Zabawne – sądziłam, że to obecność Briony nas dzieli. Najwyraźniej jednak nie. – Niezłe przedstawienie. Wręcz wyśmienite. – Słucham? O czym ty mówisz? – Jak się czujesz? Po... no wiesz. Chociaż... to nie moja sprawa. Lepiej porozmawiajmy o Laurze Cryer. Potrzebne mi twoje zeznania. – Simonie, o czym ty mówisz? Jakie przedstawienie? Udaje, że mnie nie słyszy. Nie mam o to pretensji. Powinnam z nim normalnie porozmawiać, tak jak to sobie zawsze wyobrażałam. Tyle że w moich fantazjach nigdy nie było niewzruszonego, wyniosłego Simona. Sprawia mi tym ból. Ale to chyba dobry znak. Po tym wszystkim, przez co przeszłam, wciąż potrafię odczuwać zwykłe emocje. Moje serce nie umarło do końca.
– Wiedziałaś, że Vivienne zamordowała Laurę. Może zacznijmy od tego – mówi beznamiętnie Simon, pisząc coś w swoim notesie. – Kiedy to odkryłaś? Nie jest jeszcze gotowy na rozmowę o Buźce. Ja chyba też nie. – Ta sprawa ze szkołą. Kiedy na to wpadłaś? – Kiedy byłam w ciąży. O niczym nie wiedziałam, przynajmniej z początku. Miałam przeczucie. Podszept instynktu. Nigdy nie czułeś, że gdzieś w pobliżu czai się zagrożenie? Ale Simon zamierza opowiedzieć tę historię po swojemu. – Czułaś się szczęśliwa pod skrzydłami Vivienne, dopóki nie zaszłaś w ciążę. Wówczas jej zachowanie w stosunku do ciebie uległo zmianie. – Podnosi wzrok, po raz pierwszy przyznając, że jesteśmy partnerami w tej rozmowie. – Czy tak? Coś we mnie opada. Zachowuje się tak rzeczowo. Jakby sugerował, że moje przejścia nie mają większego znaczenia. Tak, zachowanie Vivienne w stosunku do mnie się zmieniło. Naraz nie była już moją nieugiętą, dobrotliwą opiekunką. Miałam coś, czego pragnęła bardziej, bez porównania bardziej niż mnie. Ja służyłam jedynie za inkubator. Zaczęła kontrolować to, co jem. Ukróciła moje wyjścia na miasto. Nie pozwalała mi iść do pubu ani wypić kieliszka wina do posiłku.
– Zauważyłam, że chciała mieć pod kontrolą każdy aspekt życia Florence. Domyśliłam się, że w podobny sposób postępowała z Laurą. Aż do tej pory wierzyłam w to, co mówił David, że Laura zachowywała się jak szalony dyktator i nie dopuszczała nikogo do Felixa. – Kręcę głową. – Byłam głupia i naiwna. Vivienne chciała Felixa tylko dla siebie, a Laura na to nie pozwalała. Kiedy to zrozumiałam, nie mogłam uwierzyć, że śmierć Laury nie miała z tym nic wspólnego. A moja ciąża... W trakcie ciąży zmysły stają się wyostrzone. Czasem irracjonalne. Z początku się zastanawiałam, czy przypadkiem nie wyolbrzymiam tego przeczucia, że mnie i Florence coś grozi, ale... Mój instynkt odzywał się bardzo wyraźnie. Nie odpuszczał. Simon marszczy czoło. Odnoszę wrażenie, że podobne emocjonalne subtelności go irytują. – Vivienne popełniła błąd. Wpisała Florence na listę kandydatów do szkoły imienia Stanleya Sidgwicka, kiedy byłam w piątym miesiącu ciąży. Niepotrzebnie wspomniała mi, jak długo trzeba tam czekać na miejsce. Pewnie sądziła, że nie pomyślę o Felixie, bo jestem na to za głupia. Chociaż pewnie nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłabym zwrócić się przeciwko niej. Byłam jej oddaną wyznawczynią. – Vivienne jest dumna z tego, co zrobiła – mówi Simon. – Próbuje obrócić to morderstwo na swoją korzyść. Najwyraźniej zamierza wykorzystać swoją
sytuację jako swego rodzaju program społeczny, stanąć w obronie praw dziadków. – Oszalała. Jest psychopatką, prawda? – Ktoś taki jak Vivienne Fancourt przerasta moje wykształcenie i doświadczenie psychologiczne. Nie mieści mi się w głowie, że wspólnie z Florence żyjemy na tym samym świecie co ona. – Zapewne przykuje uwagę mediów. Simon próbuje mnie zranić. Niemal się chełpi, opowiadając o hipotetycznej przyszłej sławie Vivienne. Chcę go zapytać, czy jego zdaniem Vivienne aż do śmierci pozostanie w więzieniu, ale boję się, że potraktuje to jako kolejną okazję, by sprawić mi ból. – Jesteś na mnie zły. Bo zmarnowałam czas policji. – Zły? – Śmieje się bez choćby cienia serdeczności. – Nie. Jestem zły, kiedy utknę w korku. Jestem zły, kiedy obleję czystą koszulę kawą. – Jak miałam ci powiedzieć? Nie mogłam ryzykować. A gdyby dowiedziała się o moich podejrzeniach? Skończyłabym tak samo jak Laura. – Drżę na wspomnienie Waterfront, wody zamykającej się ponad moją głową, dłoni wpychającej mnie pod powierzchnię. Pragnęłam wyznać Simonowi całą prawdę, odkąd ujrzałam go po raz pierwszy. Po tym, jak Briony zadzwoniła do szkoły, bardzo żałowałam, że nie mogę szczerze porozmawiać z Davidem. Lecz on nie chciałby
mnie wysłuchać. W jego oczach Vivienne była nieomylna. Sądził, że jego matka wspiera mnie podczas ciąży. Ciągle powtarzał, jacy to powinniśmy być jej wdzięczni, a ja z każdą chwilą czułam się coraz bardziej wykorzystywana, coraz bardziej w potrzasku. Biedny David. Z pewnością jest zdruzgotany. Żal mi człowieka, którym mógłby się stać, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, żal jego zmarnowanego potencjału. Miał sześć lat, kiedy ojciec ich porzucił. Musiał kochać matkę, bo już tylko ona mu została. David trzymał się kurczowo swojej wizji Vivienne i nie potrafię go za to winić. Powinnam odsunąć od siebie myśli o mężu. Chcę wziąć gorącą kąpiel, zmyć jego piętno, wiem jednak, że tych krzywd, które mi wyrządził, nie da się tak łatwo zapomnieć. Nie dbam nawet o to, że zniszczył moją wiarę w trwałą miłość między mężem a żoną. Nie planuję kolejnego ślubu. Sęk w tym, że David podkopał moją wiarę w siebie. Byłam głupia, że go pokochałam, głupia, że za niego wyszłam. W ciągu zeszłego tygodnia wypominano mi tę głupotę tak często, aż jakaś część mnie zaczęła wierzyć, że naprawdę zasłużyłam sobie na ten los. Moi pacjenci robią to bez przerwy. Obwiniają samych siebie o krzywdy, jakie wyrządzają im inni. Powtarzam, że to nie ich wina, nikt nie prosi się o bycie ofiarą, nikt na to nie zasługuje. Czasem irytuję się, gdy widzę, że nie
odzyskują pewności siebie dzięki moim mądrym, pokrzepiającym radom. Ale teraz już rozumiem, że życiowa mądrość i psychologia mają swoje granice. Pomagają człowiekowi zrozumieć, dlaczego gardzi sam sobą, nie sprawią jednak, że ta pogarda zniknie. Nie wiem, czy cokolwiek to sprawi. – A zatem bałaś się przyjść z tym do nas, dlatego porwałaś swoją własną córkę – mówi Simon drętwym tonem. – Wiedziałaś, że po waszym zaginięciu policja przyjrzy się uważnie całej rodzinie, odkryje związek z innym poważnym przestępstwem i zacznie wnikać. Tak też zrobiliśmy. – Zabrałam Buźkę i uciekłam – odpowiadam ostrożnie. – Ktoś inny porwał moją córkę. Ignoruje mnie. Pojęcia nie mam, dlaczego wciąż zawracam sobie tym głowę. Czyżby weszło mi to w nawyk? Obawa, że Simon mnie wyśmieje? – Zabrałaś Florence i uciekłaś, wiedząc, że ponownie przyjrzymy się sprawie Laury. Czy tak? – Nie! Zabrałam Buźkę i uciekłam, bo wtedy wszyscy, nawet ta twoja sierżant, musieliby uznać Florence za zaginioną. Chciałam, żebyście szukali F l o r e n c e. – Gówno prawda. I dobrze o tym wiesz. Pewnie podsłuchałaś, jak mówiłem o tym Briony, podczas gdy ty ukrywałaś się w kuchni. A teraz wykorzystujesz to po swojemu i myślisz, że będę na tyle głupi, by kupić ten kit. W końcu sam go wymyśliłem.
Simon na pewno nie jest głupi. Jest o wiele bystrzejszy, niż sądziłam. – Sęk w tym, że sam nigdy w to nie wierzyłem. Już wtedy znałem prawdę. Chciałem tylko, żeby Briony zaczęła się zastanawiać, dlaczego uciekłaś z dzieckiem, które rzekomo nie jest twoje. Nie masz wyrzutów sumienia, że ją okłamałaś, potraktowałaś jak ostatnią idiotkę? Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiła? Łzy napływają mi do oczu. W przeciwieństwie do Simona Briony rozumie, że zrobię wszystko, co uznam za konieczne, byle tylko ochronić córkę. – Chciałaś, abyśmy się dowiedzieli, że to Vivienne zamordowała Laurę – ciągnie bez litości. – Zostawiłaś tamtą broszurę z karteczką samoprzylepną w nadziei, że podejmiemy trop. Jaki był pierwotny plan? Ty i Florence ukrywacie się u Briony, my zaczynamy was szukać, nabieramy podejrzeń co do śmierci Laury, zaczynamy podejrzewać Vivienne? Potem natykamy się na broszurę... Gdybyśmy zamknęli Vivienne za morderstwo, ty i Florence byłybyście bezpieczne, prawda? Tylko jak niby mieliśmy udowodnić jej winę? Pomyślałaś o tym? Bezradnie wzruszam ramionami. – Jesteście policjantami. Udowodnilibyście to prędzej niż ja. – Sprytne posunięcie z tą broszurą. Nieźle sobie radzisz z komunikacją pośrednią, prawda?
Z manipulowaniem ludźmi. Doszłaś do wniosku, że zinterpretujemy wiadomość tak, jak zaplanowałaś, jeśli wcześniej zaczniemy podejrzewać Vivienne. W przeciwnym razie uznalibyśmy, że F. oznacza Florence, a karteczka nie ma żadnego związku ze sprawą – ot, zwykła notatka na przyszłość, praktyczne wskazówki dotyczące zapisania córki do szkoły. Nie domyślilibyśmy się, że podejrzewałaś Vivienne, gdybyśmy sami jej nie podejrzewali, gdybyśmy nie zaczęli wcześniej dostrzegać, jak bardzo jest niebezpieczna. A gdy już zdalibyśmy sobie z tego sprawę, nie dopuścilibyśmy do tego, żeby zorientowała się, ile wiesz, bo wówczas stałabyś się jej następnym celem. Jestem zaskoczona trafnością jego spostrzeżeń. Zupełnie jakby siedział w mojej głowie. Mimo to wciąż żywi do mnie urazę. – Musiałam być bardzo ostrożna. Miałam nadzieję, że pójdziecie z tym do Darryla Beera, a on przyzna, że nie zamordował Laury. A skoro David i ja byliśmy tamtego wieczoru w Londynie, nie mielibyście innego wyjścia i zaczęlibyście podejrzewać Vivienne. Dlatego na każdym możliwym kroku dyskredytowałam szkołę w twoich oczach. Liczyłam na to, że kiedy po moim zniknięciu znajdziesz broszurę, zaczniesz się zastanawiać, dlaczego tak bardzo chciałam zapisać Florence do znienawidzonej placówki.
– Cóż, rzeczywiście zacząłem się zastanawiać. Jak pieprzona tresowana foka. Myślałem dokładnie o tym, o czym chciałaś, żebym myślał... – Simon, proszę... – ...aż do teraz. Serce mi zastyga. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zaintrygowałaś mnie. Skąd ta zmiana planów? Razem z Florence miałyście się schronić u Briony, a potem przenieść się w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Wszystko było ustalone, tak zeznała Briony. Co się zmieniło? – Ktoś zabrał Florence... – zaczynam. – Kłam, mów prawdę, teraz to już bez znaczenia. Wiem, co zaszło. Florence, prawda? Urodziła się Florence i nagle ten plan przestał ci wystarczać, co? Musiałaś ukryć się głębiej. Wizja ucieczki razem z Florence nie dawała ci już poczucia bezpieczeństwa. Ogarnęło cię czyste przerażenie. Vivienne jechała już do szpitala, po raz pierwszy miała zobaczyć swoją wnuczkę. Nie mogłaś znieść tej myśli, prawda? Morderczyni będzie dotykać twojej córki, zbuduje z nią więź. – O czym ty mówisz? – Czuję się obnażona, jak gdyby Simon rozcinał mi mózg i serce. – Vivienne, morderczyni z twojej rodziny, jechała
poznać Florence. Chciałaś uciec j u ż w t e d y, ukryć się, zapobiec temu spotkaniu, zatruciu twojej córki – zatruciu miłością niewyobrażalnie złej kobiety. Zaczynam płakać, słysząc, jak opisuje moje emocje. Żałuję, że jest tak elokwentny, tak dokładny. – Tyle że nie mogłaś się nigdzie ukryć, prawda? Nie mogłaś ukryć Florence. David był przy was i nie mógł się już doczekać, kiedy pokaże córkę matce. Musiałaś zostać w szpitalu i jakoś to przecierpieć. Dlatego zaczęłaś myśleć nad innym sposobem ucieczki. Jakby tu się przed kimś ukryć, j e d n o c z e ś n i e b ę d ą c p o d j e g o n o s e m. – Simon podnosi wzrok. – Resztę możesz dopowiedzieć sama, jeśli chcesz. – Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. – Owszem, masz – odpowiada cicho. – Wiesz, nie wspomniałem Charlie... sierżant Zailer o tym, że ty i Briony wiedziałyście o Vivienne. Nie wspomniałem o waszym telefonie do szkoły. Uchroniłem was przed całym wachlarzem zarzutów. Jeśli ktoś się o tym dowie, mogę stracić pracę. – Dziękuję. Ocieram oczy. Wciąż nie potrafię rozgryźć, jakie uczucia Simon żywi w stosunku do mnie. Zapewne różne, wolałabym jednak określić, które z nich dominuje. – Jeśli chcesz udawać, że cierpisz na depresję
poporodową, wskutek czego popadłaś w tymczasowy obłęd i nie rozpoznawałaś własnej córki, przez co zmarnowałaś mnóstwo czasu policji... Cóż, pewnie nawet przymknę na to oko. Może nie powiem prawdy sierżant Zailer, ani nawet Briony. Będę cię dalej chronił, jeśli o to poprosisz. – Wzdycha ciężko. – Ale w zamian chcę prawdy. Chcę to usłyszeć z twoich ust. A jeśli proszę o zbyt wiele, to możesz się walić. Ściany salonu Briony zaczynają się zacieśniać. Od samego początku coś pchało nas w tę samą stronę, właśnie do tego punktu. – Co chcesz usłyszeć? – Całą prawdę, od początku do końca. Mam rację? Do tego punktu. – Tak. Wszystko, co powiedziałeś, to prawda. Simon zamyka oczy. Głowa opada mu na oparcie. – Opowiedz mi. – Bałam się. – Tak naprawdę tylko tyle wystarczy powiedzieć. Strach był głównym motorem, czynnikiem, który zdominował pozostałe. – Kiedy urodziła się Florence, dotarło do mnie, że jeśli z nią ucieknę, Vivienne zacznie nas szukać. I nawet jeśli nigdy nas nie znajdzie, to już zawsze będę żyła w strachu, będę oglądać się za siebie. Chyba zdawałam sobie z tego sprawę, jeszcze zanim Florence przyszła na świat, ale wcześniej nie przyszło mi do głowy, że mogłabym
zrobić coś więcej, aby nas uchronić przed teściową. – A potem? – pyta Simon słabym głosem, jakby uleciała z niego cała energia. – Ująłeś to lepiej niż ja. Musiałam ukryć się głębiej i wtedy nasunęła mi się... ta myśl. Niby szalona, ale... – Wzruszam ramionami. – Liczyłam na to, że w tym szaleństwie jest jednak metoda. Gdybym zdołała przekonać V i v i e n n e, że dziecko przebywające pod jej dachem to nie jej wnuczka, i to jeszcze zanim zaginęła... Waham się. Nigdy wcześniej nie ubierałam tego w słowa. Uczę się zupełnie nowego języka, jedynego, który potrafi oddać te prymitywne, instynktowne myśli i uczucia towarzyszące mi od narodzin Florence. – Vivienne mi ufała. Liczyłam na to, że mi uwierzy. Nie tylko dlatego, że dzięki temu poszłoby mi łatwiej. Jak miałam wyjaśnić Simonowi, że nawet wiedząc o tym, co zrobiła Vivienne, wciąż potrzebowałam jej wsparcia? Emocjonalnie wcale się od niej nie uwolniłam. Nawet teraz nie jestem tego pewna. – Liczyłam na to, że nie uzna mnie za wariatkę. Po tej batalii o Felixa za bardzo się boi utracić wnuki. Co prawda usilnie zgrywała bezstronną, czekając na wyniki badań genetycznych, ale widziałam po niej, że w głębi duszy mi wierzy. Moje słowa miały w sobie przeraźliwe ziarno prawdy, bo współgrały z jej najgorszymi obawami. Taka już ludzka natura. Gdy nasze największe
koszmary stają się rzeczywistością, zbyt łatwo dajemy im wiarę. To, co mówiłam o Florence, trafiło na podatny grunt, ponieważ stanowiło odbicie wewnętrznych niepokojów, jakie dręczyły Vivienne. – Gdyby sierżant Zailer ci uwierzyła, natychmiast przeprowadzono by badanie DNA. Co wtedy? – Musiałabym działać szybciej, grać na zwłokę tak długo, aż nadarzyłaby się okazja do ucieczki. Wiedziałam, że jeśli policja nie zleci badania DNA, Vivienne zrobi to sama. Wiedziałam, że będę musiała zabrać Florence i ukryć się u Briony, zanim pobiorą od nas próbki. Jak się okazało, miałam prawie tydzień na przygotowania. Pamiętasz nasze drugie spotkanie w Chompers? Simon nie odpowiada. Oczywiście, że pamięta. – Kiedy się zjawiłeś, stałam przy płatnym telefonie. Właśnie rozmawiałam z Briony. Byłam w takim stanie, że nie potrafiłam myśleć strategicznie, ale musiałam. Próbowałam nawet wysłać jej przyjaznego, choć enigmatycznego e-maila, coś w stylu, że może niedługo się zobaczymy. Doszlibyście wtedy do wniosku, że na pewno nie ukrywam się u niej. Wiedziałam, że zajrzycie do komputera Davida. Simon marszczy brwi. – Nie znaleźliśmy żadnych e-maili. – Przerwano mi.
– W takim razie kiedy powiedziałaś Briony o rzekomym porwaniu Florence? Przez telefon? – O tym też chciałam napisać jej w e-mailu. – Mówiąc to, pomału wszystko sobie przypominam. – Nie. Powiedziałam jej, kiedy po nas przyjechała. Tamtej nocy, kiedy... opuściłyśmy Wiązy. – Dlaczego nie powiedziałaś Briony prawdy? Przecież ufasz jej bezgranicznie, prawda? Przytakuję. – Dlaczego więc? – Nie wiem – mamroczę, wbijając wzrok w swoje uda. Naprawdę nie wiem. Mogłam jej powiedzieć o wszystkim – o nagłym, desperackim pragnieniu, żeby ukryć się jeszcze głębiej. Zrozumiałaby. Mogłam jej powiedzieć. Postanowiłam jednak tego nie robić. – Nie chciałaś, żeby cię wzięła za wariatkę. Och, nie przeszkadza ci, że teraz cię o to posądza. Wariatka z depresją poporodową, która nie poznaje własnego dziecka – cieszyłaś się, że tak właśnie o tobie myśleliśmy. Pewnego dnia, po stosunkowo krótkim czasie, doszłabyś do siebie i nagle znów rozpoznawałabyś Florence. Matka i córka ponownie razem, szczęśliwe, choć tak naprawdę nigdy nie zostałyście rozdzielone. Taki był plan? Raz jeszcze przytakuję. – Łatwo przyznać się do takich urojeń, prawda?
Przecież nie wiąże się z tym żadna odpowiedzialność. Nie działasz z rozmysłem, to po prostu silniejsze od ciebie. Straciłaś kontakt z rzeczywistością i teraz miotasz się w świecie halucynacji. Nikt nie mógłby cię o to winić, zgadza się? Co innego starannie przemyślany plan, by udawać, że twoja córka nie jest twoją córką. Owszem, to też szaleństwo, ale świadome. Precyzyjne. Ktoś mógłby nawet stwierdzić, że po prostu złe. – Nie obawiałam się oskarżeń. Choć właśnie mi uświadomiłeś, co budziło mój lęk. Tłumaczenie czegoś, co według mnie miało sens, czegoś, co m u s i a ł a m zrobić, a co wydawało się tak bardzo logiczne i nieuniknione, tak bardzo s ł u s z n e. Bałam się podzielić tym z kimkolwiek, nawet z Briony, a potem usłyszeć, że oszalałam. Widzisz, ja w i e d z i a ł a m. Wiedziałam, że choć z początku mogłoby się to wydawać czystym szaleństwem, nie mogłam postąpić inaczej. Nie miałam wyjścia. – Dostrzegam w tym pewną logikę. Może Briony również by zrozumiała. W tym szaleństwie jest metoda, jak to ujęłaś. Rozumiem to. Chciałaś, żeby Vivienne sądziła, że to David próbuje odseparować ją od wnuczki, nie ty. Kiedy zniknęłyście, miała nabrać podejrzeń, że David pozbył się ciebie i tak zwanego drugiego dziecka tuż przed badaniem DNA, aby nikt mu nie udowodnił, że kłamał w sprawie tożsamości Florence. – Simon mówi takim tonem, jakby odczytywał mi listę zarzutów. Może
gdzieś w jego głowie ona naprawdę istnieje. Zastanawiam się, czy Vivienne uwierzyłaby, że jej własny syn byłby zdolny do takiej bezwzględności, czy też jak zwykle znalazłaby dla niego jakieś usprawiedliwienie. – Nie tylko Vivienne miała mi uwierzyć. Miałam nadzieję, że jeśli będę wystarczająco pewna siebie, uda mi się przekonać Davida. Zupełnie jakbym... Kończę to zdanie w myślach: jakbym próbowała zachować Florence dla siebie, tylko dla siebie, wpływając na myśli Davida i Vivienne, na ich fundamentalne wyobrażenia, tak aby patrząc na nią, widzieli nie córkę, nie wnuczkę, a zupełnie obce dziecko. Mieliby Florence pod samym nosem, a jednocześnie byłaby przed nimi ukryta. Przemawiała do mnie ta sprzeczność. Właśnie w ten sposób zamierzałam chronić własną córkę, dopóki nie udałoby nam się uciec. – Nie chciałam mówić Briony całej prawdy. To było... zbyt osobiste. Chciałam opowiedzieć o wszystkim tylko jednej osobie. Tobie, Simonie. Nie istniały żadne dowody, które by potwierdziły to, co powtarzałam z takim uporem, że Florence to nie Florence, ale ty prawie mi uwierzyłeś, prawda? – Naprawdę ci uwierzyłem – poprawia. – Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Nigdy nie oświadczyłeś wprost: „Wierzę ci, Alice”. W przeciwnym
razie wyznałabym ci wszystko. O Laurze i całej reszcie. Czekałam tylko na ten znak, że mogę ci zaufać, że ty ufasz mi bez względu na... – Litości. – Krzywi się z obrzydzeniem. – Trudno mi uwierzyć w podobne deklaracje ze strony kogoś, kto od samego początku naszej znajomości kłamał w żywe oczy. – Ale teraz nie kłamię, prawda? – Nie dałem ci wyboru. – Kaszle, a potem siada prosto. – Osoby ukrywające się, jeśli nie mają doświadczenia w myleniu tropów, zazwyczaj zostają odnalezione. Tak samo byłoby z tobą i Florence – ciągnie, a ja uwiadamiam sobie, że Simon próbuje przywołać mnie do porządku, wprowadzić między nami stosowny zawodowy dystans. – Wówczas Vivienne nalegałaby na badanie DNA i gra dobiegłaby końca. A gdybyśmy nie wrócili do sprawy Laury albo doszli do tych samych wniosków co poprzednio, znalazłabyś się w punkcie wyjścia. – Może pozostałabym w ukryciu. Sprawa straciłaby priorytet. Zajęlibyście się innymi, pilniejszymi śledztwami. Ograniczylibyście działania. – Mieszkałaś u swojej koleżanki z pracy. Znaleźlibyśmy cię. – Wyniosłabym się stąd. Prędzej czy później. Ale pewnie masz rację. Nie należę do osób, które potrafią zniknąć i zacząć nowe życie za granicą, jak bohaterowie
filmów. Musiałam jednak spróbować. I wiem, że policja w końcu by się poddała. Nie mają innego wyjścia, bo są potrzebni gdzie indziej, przy kolejnych sprawach, przy nowych zaginięciach. Za to Vivienne nie zrezygnowałaby nigdy. Właśnie dlatego skłamałam, że Florence została... podmieniona. Nie mogłabym spokojnie żyć ze świadomością, że Vivienne wie, gdzie jest jej wnuczka, wie dokładnie, co z nią zrobiłam. Całe dzieciństwo Florence upłynęłoby mi w oczekiwaniu na karę. Pewnie brzmi to niewiarygodnie, wiem, że Vivienne nie jest żadnym wszechwiedzącym bóstwem, ale... Cóż, po prostu nie mogłam się oprzeć przekonaniu, że tak czy owak w końcu by mnie dopadła. Simon kiwa głową. – Dlatego musiałaś się upewnić, że Vivienne w ogóle nie zechce was szukać. A to było możliwe tylko pod jednym warunkiem – gdyby nie wierzyła, że zabrałaś ze sobą prawdziwą Florence. Ale ta część planu również zawiodła, bo Vivienne chciała cię odnaleźć. Chciała zbadać DNA. Chciała dowodów. Westchnęłam. – Nie doceniłam jej. Nie wzięłam pod uwagę, jak bardzo Vivienne pragnęła, żeby Buźka była Florence. Sądziłam, że zanim znikniemy, z całego serca mi uwierzy. Wciąż chciała tego badania, tak dla pewności, ale byłam przekonana, że przyjmie moją wersję wydarzeń, zanim je zrobimy. A potem pewnie poczułaby
ulgę, gdyby to „inne” dziecko zniknęło. Vivienne nie ścierpiałaby pod swoim dachem obcego niemowlęcia, które uważałaby za intruza. Sądziłam, że szukając Florence – a wiedziałam, że zacznie jej szukać i nigdy n i e p r z e s t a n i e – skoncentruje się tylko na wnuczce, a nie na mnie i tym drugim dziecku. – Alice, nie ma żadnego drugiego dziecka. Kręcę głową. Simon musi mnie teraz dobrze zrozumieć. – Ja też chciałam, żeby Buźka była Florence – mówię cicho. – Ale spokój osiągnęłybyśmy dopiero wtedy, gdybym miała pewność, że Vivienne nas nie skrzywdzi. – Wiedziałaś, że to Florence. – Tak, ale... w głębi serca nie czułam, że kłamię. Mówiłam szczerze. Florence była m o i m dzieckiem, wyłącznie moim. Co innego Buźka. Buźka była dzieckiem, które w każdej chwili ktoś mógł mi odebrać. Albo jej odebrać mnie. Nie wiedziałam, czyja się okaże. Rozumiesz? – Odrzuciłaś własne dziecko. Najlepsze kłamstwo, jakie w życiu widziałem. – Bo dla mnie to nie było kłamstwo! To była agonia. – Oczy zachodzą mi łzami. – Wiesz, co w tym wszystkim było najgorsze, absolutnie najgorsze? Zniszczenie zdjęć. Jedynych zdjęć Florence. – Tamten straszny moment, kiedy otworzyłam aparat
fotograficzny. Zupełnie jakbym wpuszczała do środka nie światło, tylko przerażającą ciemność. – Ale zrobiłam to. Musiałam, Simonie. Jakby kierowała mną jakaś... dziwna siła. Musiałam zrobić wszystko, co zrobiłam. – Okłamałaś mnie. A ja ci ufałem. Nie pytam: a czy kiedykolwiek dałeś mi odczuć, że mam twoje zaufanie? Dlaczego nie powiedział choć raz: „Wierzę ci, Alice”? – Spróbuj zrozumieć, co zrobiłam. – A tobie się wydaje, że co ja robię? I chyba całkiem dobrze mi idzie, biorąc pod uwagę okoliczności. Cholernie dobrze. Chociaż nie doskonale, co to, to nie. Wciąż nie ogarniam wszystkiego. – Simonie, tu nie chodzi o szczegóły... – Tu chodzi p r z e d e w s z y s t k i m o szczegóły. Po co te brednie o Mandy Buckley, tej z oddziału położniczego? Po co prosiłaś, żebym odnalazł ojca Davida? – Bo był mężem Vivienne, a potem się rozeszli! Tak desperacko pragnął od niej odejść, że przestał się spotykać z własnym synem. Kontakty z Davidem oznaczałyby widywanie Vivienne. Uznałam, być może niesłusznie, że on musi się dowiedzieć, jaka ona jest naprawdę. Może nawet dało mu to do myślenia, kiedy czytał w gazetach o śmierci Laury...
– A my mieliśmy go odnaleźć, żeby nam o tym opowiedział? – Tak. – Jasne. – Z Simona jakby uchodzi powietrze. – Pewnie powinienem był się tego domyślić. A Mandy? Wzruszam ramionami z zażenowaniem. – Skoro miałam się upierać, że ktoś podmienił moje dziecko na inne, musiałam wymyślić kilka teorii, prawda? Wpadłam w panikę. Miałam już wtedy lekki... mętlik w głowie. – Przez ten kit straciłaś na wiarygodności. Częściowo dlatego... – urywa, lekko się rumieniąc. – Częściowo dlatego nie uwierzyłeś mi tak do końca? – Czuję się zrehabilitowana. – Simonie, spróbujesz przestać się na mnie złościć? Spróbujesz zrozumieć? Zresztą sama wciąż próbuję siebie zrozumieć. Niełatwo mi będzie wymyślić spójną relację z wydarzeń ostatnich tygodni. Wiem jedynie, że przez pewien czas istniała mała dziewczynka o imieniu Buźka. Miała krągłą główkę, niebieskie oczy i prosaki na nosku. Nikt nie był pewien, do kogo należy. Simon wstaje. – Mogę cię ochronić przed niektórymi skutkami twoich działań, ale nie przed wszystkimi. Nawet jeśli wziąć pod uwagę okoliczności, porwałaś córkę Davida
i zmarnowałaś mnóstwo czasu policji. Depresja poporodowa może być uznana za okoliczność łagodzącą, ale... Nie gwarantuję, że ta sprawa nie znajdzie dalszego ciągu. Znowu chowa się za oficjalnym językiem. Już nie jest Simonem Waterhouse’em, tylko przedstawicielem policji. – A co z naszą przyjaźnią? – pytam, nawet teraz zastanawiając się, czy ona w ogóle istnieje. Może ta więź między nami zniknie, kiedy wspólne sprawy dobiegną końca. Ale Simon wniknął w mój umysł w sposób dotąd nieosiągalny dla nikogo innego. Trudno mi będzie o nim zapomnieć. – Czy nasza przyjaźń znajdzie dalszy ciąg? Simon nie odpowiada. Spoglądamy na siebie. Nie wiem, o czym myśli. Uważam, że żadne z nas nie dożyje chwili, kiedy to ostatnie pytanie doczeka się odpowiedzi. I z jego życia, i z mojego zawsze będą zwisały luźne nici – tego, co niewyjaśnione, niezadowalające. Florence zawitała na nieuporządkowany świat. Nadejdzie taki dzień, kiedy będę musiała przed nią przyznać, że nie zawsze podsunę jej wyjaśnienie, a ona nie zawsze zdoła znaleźć je sama. Ale nie przerwiemy wędrówki w stronę zagmatwanej przyszłości, potykając się raz za razem. I będziemy miały siebie.
PODZIĘKOWANIA Chciałabym podziękować następującym osobom, którym wiele zawdzięczam: Carolyn Mays, Kate Howard, Karen Geary, Peterowi Strausowi, Rowanowi Routhowi, Lisanne Radice, Natowi Janszowi, Chrisowi Gribble’owi, Hilary Johnson, Rachel Hoare, Adele Geras, Jenny Geras, Normanowi Gerasowi, Danowi Jonesowi, Kate Jones, Michaelowi Schmidtowi, Katie Fforde, Morag Joss, Alanowi Parkerowi, Marcelli Edwards, Anne Grey, Wendy Wootton, Lisie Newman, Debbie Copland, Lindsey Robinson, Susan Richardson, Suzie Crookes.