Tytuł oryginału IF YOU’RE NOT THE ONE
Copyright © 2014 Jemma Forte All rights reserved
Projekt okładki Agencja Intera...
9 downloads
18 Views
2MB Size
Tytuł oryginału IF YOU’RE NOT THE ONE
Copyright © 2014 Jemma Forte All rights reserved
Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl
Zdjęcie na okładce © Compassionate Eye Foundation/ Noel Hendrickson/Getty Images
Redaktor prowadzący Anna Czech
Redakcja Joanna Habiera
Korekta Grażyna Mastalerz Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8069-690-7
Warszawa 2015
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Prolog PIĄTEK, 18 MAJA Jennifer Wright trzasnęła drzwiami i pobiegła ulicą tak szybko, jak tylko pozwalały jej niewygodne buty. Łzy przesłaniały jej wzrok. Nie miała planu. Uciekała od męża, który ją skrzywdził. Ale on nie zamierzał tak łatwo odpuścić. – Jen, co ty wyprawiasz, do cholery?! – wrzasnął w głąb uliczki, wyraźnie nie przejmując się opinią sąsiadów. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Wracaj. Na litość boską, już powiedziałaś swoje. Zignorowała go i przyspieszyła. Żałowała, że nie jest tak ciemno, żeby mogła się wymknąć niepostrzeżenie. Lubiła mieszkać na południowo-zachodnich przedmieściach Londynu, między innymi dlatego, że wszyscy się tam o wszystkich troszczyli. Teraz jednak pomyślała, że wolałaby mieszkać gdzieś, gdzie ludzie mają sąsiadów w nosie. Mogłaby zawodzić jak banshee i mknąć ulicą bez obawy, że facet z przeciwka, spod numeru czterdzieści dwa (nudny mąż całkiem miłej kobiety), będzie miał pożywkę dla soczystych plotek. Zauważyła, że się zaniepokoił, kiedy zobaczył ślady łez na jej twarzy i gruby płaszcz, o wiele za ciepły na przyjemny majowy wieczór. Nie zdjęłaby go za żadne skarby, ponieważ – o czym facet spod czterdziestki dwójki nie wiedział – pod spodem miała tylko biustonosz, stringi, pończochy i podwiązki. Zabójczo wysokie szpilki, pierwotnie uzupełniające ten zestaw, zrzuciła podczas kłótni i zastąpiła butami, które stały najbliżej drzwi, ohydnymi sznurowanymi buciorami, które zwykle zakładała, kiedy szła popracować w ogrodzie. Były rozczłapane i jej stopy bez wełnianych skarpet – w samych pończochach – ślizgały się w nich niemiłosiernie. Dysząc z wysiłku, dotarła do skrzyżowania. Obejrzała się szybko, żeby sprawdzić, co robi Max. Kręcił się przed domem i najwyraźniej nie mógł się zdecydować. W końcu w środku spały dzieci. Pieprzyć go. Karen. To jej potrzebowała. Drżącymi rękami wyjęła z torebki komórkę. Skręciła w ruchliwą główną ulicę. Przewijała spis, szukając numeru najlepszej przyjaciółki. Wierzchem dłoni wycierała twarz i rozmazywała łzy. Zdziwiła się, że wciąż uparcie płyną. Możliwe, przemknęło jej przez myśl, że przechodzę załamanie nerwowe. Doszła do przejścia dla pieszych. Czekała na połączenie i modliła się, żeby
jej przyjaciółka odebrała. Odebrała. – Och, Karen – wyrzuciła z siebie. Na ulicy było głośno, więc mówiła podniesionym głosem. Znowu zaczęła się dławić łzami. – O mój Boże, co ci jest? Co się stało? Jennifer pomyślała, że Karen dzięki Bogu mieszka zaledwie dziesięć minut od nich. Zaraz będzie na miejscu. Gdyby tylko wzięła lżejszy płaszcz. – Och, Karen, wszystko poszło źle, po prostu już nie mogę... – Urwała, bo potknęła się na nierównym bruku. Cholerne buty. Potem obok przemknął autobus i zagłuszył to, co powiedziała Karen. Musiała poprosić: – Powtórz, Karen, nie usłyszałam. – Pytałam, gdzie jesteś. Chcesz przyjść? – Tak – chlipnęła, stawiając stopę na jezdni. – Dobrze – powiedziała Karen. – No to przychodź od razu, otworzę... Ale Jennifer nigdy nie usłyszała, co jej przyjaciółka zamierzała otworzyć (chociaż gdyby miała zgadywać, postawiłaby na klasykę – na butelkę wytrawnego białego wina), ponieważ w tym momencie jej telefon wzleciał wysoko w powietrze. Gapiła się na niego zdumiona, nie pojmując, dlaczego wszystko nagle dzieje się w zwolnionym tempie. Jednocześnie, chociaż właściwie tego nie poczuła, do jej świadomości dotarł straszliwy wstrząs, mdlący zgrzyt. Poczuła metaliczny smak strachu, zgrozy i żalu. Przeniknął całe jej wyrzucone w górę ciało. Uderzył w nią samochód. Przez krótką chwilę, zanim grawitacja przejęła nad wszystkim kontrolę i zaczął się przerażający, brutalny lot w stronę ziemi i maski forda fiesty, czuła się zażenowana. Pomyślała, że to bez sensu, ale nie mogła temu zaprzeczyć. Ponieważ właśnie wtedy przyszło jej do głowy, że skoro wpadła pod samochód, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że kierowca i załoga karetki zobaczą, co ma pod płaszczem. I to była jej ostatnia świadoma myśl. Na bardzo długo... TYDZIEŃ WCZEŚNIEJ – PIĄTEK Jennifer Wright już od jakiegoś czasu nie była pewna, czy wciąż lubi swojego męża. W rezultacie od miesięcy dręczył ją podstępny, ukryty niepokój. Przerażała ją myśl, że z tym facetem ma spędzić resztę swoich dni w tej podmiejskiej dzielnicy, i niezliczoną ilość razy zadawała sobie pytanie: „Czy to wszystko?”. Do pewnego stopnia to była nie tyle myśl, ile nieprzyjemne doznanie. Miała dopiero trzydzieści osiem lat, ale odnosiła wrażenie, że stacza się w zwolnionym tempie w stronę wieku średniego i niedołęstwa, zmiatana niepowstrzymaną lawiną rutyny, apatii i udomowienia. Ostatnio, w trakcie wykonywania niezliczonych domowych obowiązków, ni z tego, ni z owego ogarniało ją gwałtowne pragnienie, żeby biegać boso po trawie, tańczyć do świtu (najchętniej po jakimś narkotyku),
spędzić noc w jurcie albo, jeśli nic z tego nie wyjdzie, uprawiać z obcym mężczyzną namiętny, wyuzdany seks, po którym byłaby zdyszana i pokryta warstwą potu. Ale mężatka, matka dwojga dzieci pracująca na pół etatu doskonale zdawała sobie sprawę, jak szaleńczo niestosowne, a przede wszystkim... niepraktyczne są te pragnienia. Z ich konsekwencjami nie miałaby siły się uporać. Poza tym gdyby teraz przetańczyła całą noc, do świtu, dochodziłaby do siebie co najmniej tydzień. A właściwie nie mogli sobie pozwolić na opiekunkę do dzieci. „Czy to wszystko?”, szepnęła znowu jej podświadomość. Na samą myśl o takiej możliwości zaczynała świrować. Skoro jednak nie wiedziała, co na to poradzić, postanowiła po prostu przeczekać, spróbować myśleć pozytywnie, dalej brać prozac i nie wyskakiwać z okna. Na razie. To znaczy aż do pewnego majowego piątkowego wieczoru, kiedy postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wszystkie związki przechodzą różne fazy, myślała z determinacją, zapinając pas do pończoch i poprawiając nowy czarno-czerwony biustonosz. Wpychała w niego cycki. Musiała spróbować naprawić sytuację, nie tylko ze względu na siebie, ale również ze względu na dzieci. Chociaż bawiło ją myślenie, jak by to było, gdyby się rozstała z Maksem, za bardzo ją przerażała podobna perspektywa, żeby miała ją brać pod uwagę na poważnie. A poza tym po jedenastu wspólnych latach wciąż go kochała. Szkoda tylko, że to była taka dobrze znana, mało podniecająca wersja miłości, która niekiedy przejawiała tendencję do zbaczania w rejony gwałtownej nienawiści. Świadomość, że nie uprawiali seksu od ponad czterech miesięcy, również nie pomagała. Dziwnie podenerwowana, otworzyła szafę, żeby się przejrzeć w wielkim lustrze wiszącym po wewnętrznej stronie. Dawno tak się nie odstawiła. Wieczorne słońce wpadało przez okno i zalewało pokój złocistą poświatą, podkreślając jej cellulit i smutny fakt, że rozpaczliwie potrzebowali nowego dywanu. Początkowo, stojąc prawie nago w pełnym świetle dnia, czuła się okropnie zażenowana. W końcu niechętnie przyznała, że ujdzie w tłoku. Zawsze miała figurę klepsydry, a teraz była nawet szczuplejsza, niż zanim urodziła dzieci. Jako dwudziestolatka uważała to, że ma dobrą figurę, za oczywistość. Ale po dwóch porodach nie tylko uświadomiła sobie boleśnie, że wcale nie jest nieśmiertelna, ale też zrozumiała, że stoi na rozdrożu. Jedna droga prowadziła do bielizny wyszczuplającej, jednoczęściowych kostiumów kąpielowych i konieczności zakrywania ramion, druga do prezentowania się mimo wszystko dobrze w modnych ciuchach z Top Shopu, obcisłych dżinsów i niezbyt lubianego, ale lepszego niż „zaniedbana” przydomku „fajna mamuśka”. Przerażona, że zmieni się we własną matkę, z determinacją ruszyła w innym kierunku: zaczęła dwa razy
w tygodniu ostro trenować w parku i zrezygnowała z ciasta. Popatrzyła na swoją twarz i zadała sobie pytanie, na ile lat oceniłby ją ktoś nieznajomy. Nie dało się zaprzeczyć, że zbliżała się do czterdziestki, a jednak trudno było dokładnie określić, co w jej twarzy wyglądało inaczej niż wtedy, kiedy miała lat dwadzieścia. Różnica była jednak niewątpliwa. Miała ciepłe, ładne brązowe oczy, ale kiedy nakładała cień do powiek, sporo ginęło w fałdzie. Wcześniej na pewno jej tam nie było. Miała ładne kości policzkowe i dobre uda, ale musiała uważać, żeby nie schudnąć za bardzo. Jeszcze trochę i zaczęłaby wyglądać na zagłodzoną. W kącikach oczu miała małe kurze łapki, między brwiami cienką zmarszczkę. Pogłębiła się wyraźnie, kiedy jej dzieci uczyły się chodzić, bo wtedy nagle pojawiło się więcej powodów, żeby marszczyć brwi. Ale twarz miała ładną i nadal bywały dni, kiedy mogła się zrobić na bóstwo. Wciąż była seksowna, wciąż oglądano się za nią i robotnicy gwizdali na jej widok, a szeroki uśmiech, równe, ortodontycznie poprawione zęby (dzięki, mamo) i długie, gęste brązowe (farbowane) włosy dodawały jej urody. Pytanie tylko, jak długo jeszcze. Odwróciwszy się, żeby spojrzeć przez ramię, jak wygląda jej tyłek w nowych niewygodnych stringach, doszła do wniosku, że jeśli zmruży oczy, nie różni się tak bardzo od dziewczyny, którą była, kiedy poznała Maksa. Chrzanić to, pomyślała z ożywieniem, coraz bardziej pewna siebie. Przecież wiedziała, jako kobieta dojrzała i mądra, że żaden normalny gorącokrwisty mężczyzna i tak nie zwróci uwagi na szczegóły. Zamiast wyszukiwać w niej niedoskonałości, na pewno zobaczy tylko wyzywającą bieliznę, doceni jej starania, przyjmie zaproszenie. Zaciągnęła zasłony. Lepiej. Blask słońca i częściowa nagość nie idą w parze. Po drugiej stronie pokoju wibrował jej telefon. Pokuśtykała do niego chwiejnie na obcasach. Wyświetlacz pokazywał, że dzwoni jej najlepsza przyjaciółka, Karen, żeby sprawdzić, co u niej. – Czuję się jak wulgarna stara dziwka. – I dobrze – oświadczyła Karen. – Tak być powinno. Masz uwieść swojego męża. – O Boże – jęknęła, wracając do lustra, żeby znowu obejrzeć się ze wszystkich stron. – Nie wiem, czy dam radę. Nie wiem, czy w ogóle tego chcę, prawdę mówiąc. Mam jeszcze do obejrzenia odcinek The Apprentice z tego tygodnia. – Musisz – powiedziała Karen stanowczo. – Nie oglądaj teraz The Apprentice. Owszem, jest zabawny, ale najpierw seks. Jeśli szybko tego nie zrobisz, zacznie szukać gdzie indziej. Jennifer nie była taka pewna. Karen osłupiała, kiedy jej wyznała, jak długo trwa u nich posucha. Najwyraźniej uważała, że żaden człowiek nie może żyć bez seksu, no ale miała męża, który prawie każdego ranka budził ją, szturchając czymś
twardym w plecy. Podczas gdy Max ostatnio jakby kompletnie stracił popęd seksualny. – Wciąż jesteśmy umówione na drinka w przyszły wtorek? – zapytała Jennifer, zmieniając temat. Dziwnie się czuła, prowadząc towarzyską rozmowę w przebraniu prostytutki. – Jak najbardziej. Spróbuję wyjść z pracy trochę wcześniej i myślę, że Lucy przyjdzie, ale Esther wciąż nie ma opiekunki do dziecka. Jennifer usłyszała zgrzyt klucza w zamku. – Właśnie wrócił. Zadzwonię jutro. – Powodzenia. Wyłączyła dźwięk w telefonie, podbiegła do łóżka i ułożyła się w uwodzicielskiej pozie. Nagle przyszło jej do głowy, że Max może wcale nie poczuć przypływu żądzy. Może uznać ten widok za szalenie zabawny. O Boże, a jeśli ją wyśmieje? Pospiesznie przestawiła się z powrotem na czekające ją zadanie, przyznając jednocześnie, że nie robili tego tak długo również z jej winy. Zwykle była wykończona, kiedy wracał do domu, i położywszy wreszcie córki do łóżek, nie marzyła o niczym bardziej ekscytującym niż kieliszek wina i oglądanie telewizji. Dzisiaj jednak dzieci – rzadka okazja – nocowały u dziadków, więc wymówki zniknęły. Muszą uprawiać seks. Tylko fizyczna bliskość mogła zmniejszyć emocjonalny dystans, który ich dzielił. W bojowym nastroju czekała, aż Max ją zawoła, ale zamiast tego usłyszała, że zdjął na dole buty i ruszył prosto do kuchni. Nie szkodzi, na pewno niedługo przyjdzie na górę. Mijały minuty. Ani śladu Maksa. Potem usłyszała, że wychodzi z kuchni i kieruje się do salonu. Cholera. Nie taki był plan. Miał wejść na górę i zobaczyć ją rozciągniętą na łóżku niczym rozpustna bogini seksu. Potem, ogarnięty dziką żądzą – bo miała na sobie stanik, który nie był cielisty, i majtki, które nie były wielkie i nie zostały kupione u Marksa i Spencera w opakowaniach po trzy sztuki – miał się na nią rzucić. Wciąż nic. Zirytowana ponad wszelkie wyobrażenie nie miała teraz innego wyjścia, niż podźwignąć się i sięgnąć po domowy telefon, przy czym pas do pończoch dość przygnębiająco zniknął w fałdach jej brzucha. Zadzwoniła. – Halo? – Co ty robisz? – zapytała, czyniąc monumentalny wysiłek, żeby w jej głosie nie zabrzmiała irytacja. – Nic. Wziąłem sobie piwo i oglądam sport. A co ty robisz? Co mamy na obiad? Przed oczami Jennifer pojawił się krystalicznie wyraźny obraz jej męża w zwyczajowej pozycji, rozpartego na sofie i gładzącego się po jajach, „odpoczywającego” przy włączonym kanale sportowym i czekającego, aż obiad
pojawi się przed nim w czarodziejski sposób, i wyparowały z niej resztki ochoty, żeby pójść z nim do łóżka. Ale miała misję do wypełnienia. Sam biustonosz kosztował czterdzieści funtów. Nie zamierzała poddać się tak łatwo. – Chodź na górę. – Muszę? – Proszę, Max – jęknęła, czując, że ostatnie pozostałości bogini seksu rozwiewają się jak dym. – A ty nie możesz zejść? – Wejdź chociaż na chwilę. Bardzo cię proszę. – Cholera jasna, Jen, miałem ciężki dzień i dopiero co usiadłem. Uch, świetny gol. Cicho odłożyła słuchawkę i przez chwilę patrzyła tępo w przestrzeń. Potem powoli odpięła i ściągnęła strój kusicielki. Wepchnęła wszystko w głąb szuflady i zastąpiła przesadnie kosztowną bieliznę zwykłą piżamą, zanim zeszła na dół, żeby przygotować kotlety jagnięce, pieczone ziemniaki i zielony groszek, podlewane głęboką urazą. Później, kiedy razem z Maksem siedzieli, przeżuwając za bardzo wysmażone kotlety i oglądając The Apprentice, zastanawiała się, czy Maks jeszcze kiedykolwiek zapragnie jej ciała, czy też tak już będzie aż do śmierci. Czy to wszystko? – Udany dzień? – zagadnęła niepewnie w którymś momencie. – Byłby udany, gdybym usłyszał, co mówią. Dlaczego musisz się odzywać akurat w najważniejszym momencie? – Przechylił się i sięgnął po pilota, żeby cofnąć. Jennifer z beznamiętną twarzą patrzyła, jak jej mąż ją ignoruje. W tamtej chwili dotarło do niej, że dłużej tego nie zniesie. Była sfrustrowana i zmęczona psychicznie, niespełniona w pracy i smutna, ale z tym mogłaby sobie poradzić. Tylko że została zredukowana do połówki pary siedzącej razem na sofie – ciała obecne, lecz dusze oddalone o miliony lat świetlnych. Max dalej gapił się w telewizor, obojętny na burzę potencjalnie obrazoburczych myśli szalejącą w głowie żony, nieświadomy, że jego druga połowa zadaje sobie pytanie, w jaki sposób wszystkie decyzje, które podjęła w życiu, doprowadziły do tej gorzko rozczarowującej chwili. Tymczasem Jennifer przetrząsała zasoby pamięci – ostatnio często jej się to zdarzało – w poszukiwaniu uczuć, które pragnęła przeżyć jeszcze raz, ponieważ czerpała ogromną pociechę z faktu, że jej życie nie zawsze tak wyglądało.
Przeszłość – Aidan LATO 1994 – Jen, obudź się. Już dziewiąta. Musimy się zbierać. Pospiesz się, jeśli chcesz wziąć prysznic. Obiecałam Markowi, że będę w Różowym Flamingu. – Pięć minut – mruknęła sennie, z roztargnieniem drapiąc ślad po ukąszeniu komara na nodze. Furkot sufitowego wentylatora kołysał ją do snu, więc zmusiła się, żeby otworzyć jedno oko. Z przyjemnością usłyszała niecierpliwe burczenie w brzuchu, narastające pomimo zamroczenia. Przyjechały na grecką wyspę Kos zaledwie pięć nocy wcześniej, po dwóch leniwych tygodniach spędzonych na dużo spokojniejszej Santorini. Wcześniej były w Mykenach i na Rodos. Od czasu do czasu zdarzały się tarcia, ale w sumie ona i jej przyjaciółki przez pięć tygodni podróży zdołały uniknąć poważniejszych nieporozumień i bawiły się jak nigdy w życiu. Pierwotnie przed powrotem do domu chciały odwiedzić jeszcze kilka wysp, ale Jennifer miała silne przeczucie, że pewnie zostaną tam na resztę wakacji, dopóki nie skończą im się pieniądze albo wątroby nie odmówią im posłuszeństwa. Kos okazała się po prostu zbyt fajna, żeby wyjeżdżać, z ulicą Barową (nazwa mówiła sama za siebie), klubami pod gołym niebem otwartymi aż do wschodu słońca, piaszczystymi plażami i największą atrakcją ze wszystkich: mnóstwem wystrzałowych mężczyzn. Wszystkie z kimś się przespały, chociaż Jennifer trochę żałowała, że na plaży wdała się w romans z przystojnym Grekiem. Zdawała sobie sprawę, że potwierdziła reputację angielskich dziewczyn, podobno łatwych. Dlatego też postanowiła się tym nie przejmować. Martwiła się, że to znaczyło tak mało, ale nie rozumiała, dlaczego właściwie dziewczyna powinna czuć się gorzej od faceta z powodu czegoś, co sprowadza się do konsensualnej wymiany płynów ustrojowych. Sytuacja robiła się trochę niezręczna tylko wtedy, kiedy od czasu do czasu na siebie wpadali. Po wszystkim żadne z nich nie próbowało udawać, że jest tym drugim zainteresowane. – Mogę pożyczyć twoją czerwoną sukienkę, Jen? – zapytała Esther. Wyszła z łazienki, owinięta ręcznikiem. Mokre kosmyki rudobrązowych włosów zwisały jej wokół twarzy. Od przyjazdu na Kos wszystkie cztery codziennie robiły to samo. I bardzo im to odpowiadało. Spały do południa, a potem zmuszały się do wstania, choćby im pękały głowy, i szły się opalać. Przez całe popołudnie smażyły się na plaży, następnie wracały do apartamentu, smarowały balsamem po opalaniu w przesadnych ilościach i szły spać. Oczywiście najpierw nastawiały budzik, żeby
przypadkiem nie ominęła ich następna imprezowa noc. Nie czekając na odpowiedź, Esther schyliła się, żeby wyciągnąć sukienkę, zwiniętą w kulkę i wepchniętą do plecaka Jennifer. Jak tylko to zrobiła, Jennifer zrozumiała, że właśnie tę czerwoną sukienkę chciała włożyć wieczorem. To pożyczanie ciuchów zaczynało jej działać na nerwy. Między innymi dlatego, że Esther ze swoimi długimi piegowatymi kończynami we wszystkim wyglądała oszałamiająco. Esther należała do tych nielicznych dziewczyn, które zdecydowanie lepiej wyglądają bez makijażu. Nie była specjalnie seksowna, ale chyba najbardziej naturalnie ładna z całej grupki. W domu, w Londynie, faceci zwykle zwracali uwagę na bardziej oczywisty seksapil Jennifer albo imponujące cycki Karen. Jednakże, chociaż koledzy ze studiów musieli spojrzeć kilka razy, zanim wreszcie do nich dotarło, jak atrakcyjna jest w rzeczywistości Esther, na wakacjach jej wysoka sylwetka i naturalna uroda natychmiast uczyniły z niej gwiazdę plaży. – Uhm, przepraszam, skarbie, ale sama chciałam ją włożyć – wymamrotała sennie Jennifer. Esther cmoknęła z niezadowoleniem. – Cholera, to w co ja mam się ubrać? – Nie wiem, ale pospiesz się – rozkazała Karen, zaciągając się głęboko jednym z dwustu papierosów Merit, które kupiła na lotnisku Kos. Poprawiła ramiączka, żeby uwydatnić pokaźny biust. – Dzisiaj jestem gotowa na wszystko. – Dla odmiany – zadrwiła Jennifer. – Zamknij się – rzuciła Karen szczerząc zęby, białe na tle brązowej twarzy. Zazwyczaj mocna opalenizna jej służyła, ale niestety podczas tej wycieczki im bardziej brązowa się robiła, tym bardziej niepokojąco wyglądała. Nie po raz pierwszy Jennifer wyraźnie się wzdrygnęła na widok jej włosów. Gdy przyleciały do Grecji, Karen oznajmiła, że zamierza się przefarbować na blond za pomocą butelki Sun-In. Co typowe, zignorowała protesty przyjaciółek, pomimo że Sun-In zupełnie się nie nadawało do ciemnych włosów. W rezultacie zamiast muśniętych słońcem pasemek, które sobie wymarzyła, nagrodą za jej ośli upór okazały się placki podejrzanie pomarańczowych włosów, suchych jak słoma i szorstkich w dotyku. Wyglądały okropnie na początku, po ufarbowaniu, ale wtedy była jeszcze przynajmniej blada. Na szczęście ratowała ją postawa życiowa. Była wyjątkowo gruboskórna, więc trzeba było czegoś więcej niż pomarańczowe włosy, żeby jej zepsuć wakacje. Gdyby coś takiego przytrafiło się Jennifer, wszystko byłoby inaczej. Co do Lucy, która zawsze była przewrażliwiona na punkcie swojego wyglądu, po części dlatego, że nie miała dobrej cery i cierpiała na trądzik, gdyby ją spotkała katastrofa z Sun-In, pewnie już nigdy nie wyszłaby z domu, chyba że po burkę. No ale Karen miała podejście typu pieprzyć to do większości spraw, co jej pomagało w życiu,
czasami wpędzało w kłopoty i często przyciągało mężczyzn. Tego wieczoru przygładziła włosy żelem i zaczesała do tyłu, żeby zminimalizować skutki katastrofy. Wyglądała naprawdę dziwacznie, ale jak zwykle wolała się skupić na pozytywach, więc tryskała pewnością siebie, ponieważ jej cycki świetnie się prezentowały w minisukience. Jennifer podziwiała ją za to szczerze. Patrzyła, jak jej przyjaciółki, najlepsze przyjaciółki, przygotowują się do wieczornego wyjścia. Ich największym zmartwieniem było, w co mają się ubrać. Miała wrażenie, że ten beztroski czas trzeba cenić niczym skarb. Kiedy wrócą do domu, gdzie czekają dyplomy z celującymi ocenami, rozpoczną kolejny etap edukacji. Na razie jednak nie musiały się niczym przejmować, oprócz opalenizny, nad którą pracowały chyba z większym poświęceniem niż nad przygotowaniami do niedawnych egzaminów. Tylko Lucy ze swoją bladą, niemal przezroczystą skórą i mysimi blond włosami pozostała prawie takiego samego koloru jak na początku, chociaż wcale nie dlatego, że się nie starała. – Dobrze wyglądam? – zapytała teraz, ubrana w trykotową bluzeczkę bez pleców i szorty. – Wyglądasz ślicznie – zapewniła szczerze Jennifer, leniwie wyciągając jedną brązową nogę na białym prześcieradle, w które była zaplątana. Uwielbiała mieć brązowe stopy. – Te szorty w groszki są naprawdę super. – No chodźcie – ponaglała Karen, bo nie mogła się doczekać spotkania z Markiem. Poznała go kilka wieczorów wcześniej. Miał dwadzieścia cztery lata, pochodził z Wigan i pracował przy układaniu wykładzin dywanowych, co zaowocowało mnóstwem przewidywalnych dowcipów, jak położyć Karen. – Dobra – mruknęła Jennifer i w końcu ruszyła pod prysznic. * Dwie godziny, szybką pizzę (co wieczór jadały maksymalnie tanio, żeby zaoszczędzić na drinki) i jeden bar później znalazły się w najlepszym miejscu na wyspie. Klub Kaluha. Był olbrzymi, a wstęp skandalicznie drogi, chyba że się miało szczęście i dostało wejściówkę od któregoś z piarowców, którzy patrolowali ulicę Barową w poszukiwaniu dziewczyn, by je tam zwabić. Jennifer i jej przyjaciółki jeszcze ani razu nie płaciły za wstęp, ale biedny Mark i jego kumple musieli bulić co wieczór, ku swojemu wielkiemu rozgoryczeniu. Część klubu była zadaszona, ale większość znajdowała się pod gołym niebem. Na środku królował masywny statek piratów, otoczony palmami. Kiedy weszli do środka, pozdrowiwszy bramkarzy, z którymi byli już po imieniu, przywitała ich ściana muzyki house i powietrze naładowane elektryczną energią, namacalnym oczekiwaniem. No, ale świat zawsze wydawał się magiczny, kiedy dmuchała ciepła bryza, wszyscy byli opaleni i myśleli tylko o tym, komu wpadną
w oko. * – Dobrze się czujesz? – Lucy usiadła obok Jennifer przy jednym ze stolików na zewnątrz, skąd miały doskonały widok na statek i główny bar. Jennifer siedziała tam sama od jakiegoś czasu, słuchając muzyki i przyglądając się światu. – Taa, świetnie. A ty? – Nieźle. Chociaż trochę mi smutno. Nie chcę, żeby to się skończyło. – Wiem – przyznała Jennifer. – To jest niesamowite. Ale myślę, że na studiach czeka nas kupa zabawy. Lucy kiwnęła głową. – Szkoda, że wszystkie nie idziemy na to samo. Ty i Karen macie szczęście. – Popatrz na Esther – przerwała jej Jennifer, szturchając ją ze śmiechem. Zachichotały na widok kumpla Marka, z niewiadomych powodów nazywanego Tępakiem. Desperacko próbował zbajerować Esther. Bynajmniej nie wydawała się zachwycona, kiedy przysuwał się do niej coraz bliżej, wrzeszcząc jej do ucha, żeby przekrzyczeć muzykę. Cofała się przed nim, częściowo dlatego, że okropnie seplenił, toteż dosłownie opryskiwał ją swoim entuzjazmem. – Mark jest uroczy, ale jego kumple są męczący – stwierdziła Lucy. – Wiem – zgodziła się Jennifer. – I mam wrażenie, że Mark jakby odebrał nam Karen. Trochę szkoda. Dostała jakiejś obsesji. A potem go zobaczyły, dokładnie w tej samej chwili. – O mój Boże – szepnęła bezgłośnie Lucy. – Widzisz to co ja? Jennifer z pewnością widziała. Był absolutnie wystrzałowy. Bezwiednie się wyprostowała i całym ciałem przechyliła w jego stronę. Stał przy barze, na lewo od statku, i kiwał głową w rytm muzyki. Obserwował grupę dziewczyn, które tańczyły obok niego. Zdecydowanie wyróżniał się z tłumu. Miał na sobie podkoszulek i bojówki. Okrywały jego ciało półboga. Wydawał się emanować testosteronem, seksapilem i czymś jeszcze bardziej niebezpiecznym. Ramiona miał muskularne, ale smukłe i brązowe. Usunął w cień Marka i jego kumpli. W porównaniu z tym okazem męskości wyglądali jak zwyczajni chłopcy. Potem odwrócił się i napotkał spojrzenie Jennifer, a wtedy kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Po pierwsze Lucy zorientowała się w ułamku sekundy, że wypadła z gry. Po drugie Jennifer nagle poczuła, że kolejne dni zapowiadają się bardzo interesująco, a po trzecie nieznajomy obdarzył ją uśmiechem, w którym była taka pewność siebie, że podejrzewała, że jego myśli biegły podobnym torem. Jakby mu się spodobało to, co widział, i – co jeszcze bardziej podniecające – jakby doskonale wiedział, że może to mieć. – Idzie tu – pisnęła Lucy, cała przejęta.
– O mój Boże – spanikowała Jennifer, gdy zdała sobie sprawę, że ma rację. – Nie powinnam była zjadać tego kawałka z pepperoni. Szybko, Luce, sprawdź, czy mi nie jedzie z ust. – Odwal się, kretynko – burknęła Lucy, odpychając ją. – Nie, wszystko w porządku. Jennifer pospiesznie przestała chuchać na Lucy, obciągnęła spódnicę i ułożyła nogi tak, żeby wyglądały maksymalnie szczupło. Potem przerzuciła długie brązowe włosy na jedno ramię, ale uświadomiła sobie, że zachowuje się w sposób zbyt oczywisty. Odrzuciła włosy z powrotem, wtedy jednak przestraszyła się, że wygląda to tak, jakby miała jakiś atak. – No dobra, dziewczyny – powiedział, zatrzymawszy się wreszcie dokładnie przed Jennifer. Mówił z rozwlekłym północnym akcentem. – No dobra – odpowiedziała Jennifer, patrząc mu prosto w oczy, rozpoznając błysk wzajemnego zainteresowania, które między sobą a nim wyczuła. Zapowiadała się niezła zabawa. Zmarszczeniem brwi skarciła Lucy, która robiła do niej głupie miny, jakby chciała powiedzieć: Widzę, że flirtujesz, panienko. – Drink? Przytaknęła, wpatrując się uparcie w jego oczy. Coraz bardziej zdenerwowana, skupiła się na tym, żeby mu pokazać, że jest od niego lepsza. Żołądek wywinął jej fikołka, kiedy znowu się uśmiechnął i zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu w sposób, który mogła określić tylko jako nieprzyzwoity. Z mrowiącymi końcówkami wszystkich nerwów patrzyła, jak wraca do baru, gdzie stała potrójna kolejka po drinki. Lucy z przejęciem szturchała ją w żebra. – O mój Boże, o mój Boże, o mój Boże – zajęczała Jennifer, wciąż wpatrzona w nieznajomego. Jak można było się spodziewać, barmanka zauważyła go od razu i natychmiast obsłużyła. Najwyraźniej go znała. Widząc, jak swobodnie się z nią przekomarza, Jennifer zaczęła się zastanawiać, w co się pakuje. Po chwili wrócił z trzema wyglądającymi zabójczo koktajlami. Jennifer zrobiło się przyjemnie, że pomyślał o Lucy. – Proszę bardzo. B52. – Dzięki – powiedziała Jennifer, ponownie odrzucając włosy i wypinając piersi jak najdalej do przodu, dopóki nie spostrzegła, że Lucy się z niej śmieje, i pozwoliła im wrócić na zwykłe miejsce. – Jesteś fantastyczna – oznajmił rzeczowo nieznajomy. – Ty też jesteś niezły – odparła, zachwycona jego awansami. – Dzięki za drinka – rzuciła Lucy. Mrugnęła ostentacyjnie do Jennifer i zostawiła ich samym sobie. Zmyła się, żeby poszukać rozrywki również dla siebie.
* Pół godziny później Jennifer dowiedziała się, że ma na imię Aidan, że spędza na Kos całe lato i że jest najbardziej ekscytującą osobą, jaką dotąd spotkała. Wydawał się nie przestrzegać żadnych zasad. Wyjechał z domu, podróżował po świecie i miał tylko taki plan, żeby uciec jak najdalej od rodzinnego miasta Carlisle i zamieszkać w Australii. Już się całowali i te pocałunki były tak naładowane podnieceniem, że dosłownie straciła głowę. Teraz delikatnie przesuwał ręką po jej udzie. Łaskotał ją leciutko i wprawiał jej ciało w cudowne drżenie. – Chcesz jedną? – zapytał nagle, wyciągając z kieszeni torebeczkę białych pigułek. Wyjął jedną i podsunął jej. Pigułkę z wytłoczonym gołębiem. – Raczej nie – odparła Jennifer. Naprawdę nie miała ochoty. – Twoi znajomi też mogą dostać – oświadczył. – Mam zapas i są czyste. Wzruszyła ramionami, starając się zachować obojętną minę, chociaż w rzeczywistości biła się z myślami. Nigdy dotąd nie brała ecstasy, ale wszyscy jej znajomi, którzy brali, jak Karen, twierdzili, że to niesamowite doznanie. – Jeśli Karen się na to pisze, to ja też – oznajmiła i zostawiła Aidana, żeby poszukać przyjaciółki, która tańczyła na parkiecie w środku. Gdy oddaliła się na tyle, że nie mógł jej widzieć, przestała się silić na seksowny krok i dosłownie pogalopowała w stronę przyjaciółki, przywołując ją gestami. – Aidan ma trochę eski! – wykrzyczała do ucha Karen przez ogłuszająco głośną muzykę. – Weźmiemy? – O mój Boże, więc to nie tylko najlepsze ciacho na wyspie, ale w dodatku ma piguły?! – odkrzyknęła Karen, zdyszana od tańca, z błyszczącymi oczami. – Co za dziwka z ciebie. Czemu nie powiedziałaś wcześniej? Koniecznie weź też dla Marka. Jennifer kiwnęła głową i obróciła się, żeby znaleźć Aidana, w rozpaczliwej nadziei, że przez ostatnie czterdzieści sekund nie zniknął ani nie poznał kogoś bardziej interesującego. Podjęła decyzję, że najprawdopodobniej da się ponieść chwili. Tata zawsze jej powtarzał, że w życiu lepiej żałować czegoś, co się zrobiło, niż tego, czego się nie zrobiło. Uznała to za dobrą radę, nawet jeśli raczej nie miał na myśli twardych narkotyków, kiedy to mówił... * Godzinę później stała na środku klubu z uniesionymi rękami i czuła się szczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu. Grano Rhythm is a Dancer Snap!, kawałek, który ostatnio słyszały co najmniej trzy razy dziennie, nigdy jednak nie brzmiał równie zachwycająco.
Przeczesała włosy palcami i odetchnęła głośno, czując, jak kolejny kop przepływa przez jej ciało. Nagle poczuła na ramionach dłonie Aidana, masujące, ugniatające. Jego dotyk był tak mocny i przyjemny, że zatoczyła się i niemal straciła równowagę. Odwróciła się. – Super! – Uśmiechnął się, żując gumę. Oczy miał rozszerzone, źrenice niewiarygodnie czarne. – Aha – zdołała wykrztusić, ale odpowiedziała mu uśmiechem i w ogóle się nie przejęła, że straciła mowę. Miała to w nosie. Liczyło się tylko to, że jest z najlepszymi przyjaciółkami i z Aidanem, który okazał się najpiękniejszym mężczyzną, jakiego spotkała w życiu, że słucha muzyki, która dosłownie przenosi ją w inny wymiar. Spojrzała na Karen. Tańczyła z prędkością stu mil na godzinę, jakby jej powiedziano, że los całej rasy ludzkiej od tego zależy. Mark obserwował ją z boku rozkochanym wzrokiem, z durnym uśmiechem na twarzy. Tymczasem Esther i Lucy zrzuciły pantofle i gawędziły na poduszkach, przerywając od czasu do czasu, żeby wymienić uściski. Boże, kochała ich wszystkich. – Dobre, nie? – zagadnął Aidan. Ale Jennifer była już za bardzo nawalona, żeby odpowiedzieć. Szczęka jej lekko drżała, oczy zaczęły się wywracać w głąb czaszki, ale jej wcale to nie przeszkadzało. Delektowała się każdą minutą lepkich, ciepłych wrażeń pulsujących w kończynach i pragnęła tylko, żeby przez nią przepływały. – Hej, wszystko z tobą w porządku? Chodź, usiądź – przywołał ją Aidan. Potykała się lekko, ale z radością pozwoliła się zaprowadzić na poduszki, na których siedziały jej kumpele. – Jen! – zawołały ucieszone, jakby nie widziały się od tygodnia. – Chodź tu, mała. Kochamy cię. – Ja też was kocham – powiedziała cicho i legła na poduszkach. Nabrała przemożnej chęci, żeby się po nich poturlać, ale coś jej mówiło, że lepiej tego nie robić. Postanowiła podzielić się tym pomysłem z dziewczynami. – Nie macie czasem ochoty tarzać się po poduszkach? – Co? – bąknęła Esther. Szczęka lekko jej drżała. – Pytałam, czy nie macie ochoty tarzać się po poduszkach – powtórzyła, nagle rozpaczliwie spragniona łyka wody. Lucy kiwnęła głową. – Ja tak, i mam ochotę wepchnąć je pod bluzkę i udawać, że jestem w ciąży. Jennifer uznała, że to nie tylko za zabawne, ale również sprytne. – A ja mam ochotę wsadzić sobie jedną w spodnie, żeby mieć potężny tyłek – dodała Esther. – A ja mam ochotę... – Jennifer próbowała się przyłączyć, ale zawładnęły nią coraz silniejsze doznania przepływające przez jej organizm. Po długiej przerwie
wyjąkała: – ...sadzić sobie w dupę. – Tyle że wątek już się urwał, więc zabrzmiało to ni w pięć, ni w dziewięć. Ale zamiast zażenowana, poczuła się rozbawiona. Uznała, że to wszystko jest strasznie śmieszne. Poza tym przestało ją obchodzić, co pomyślą inni. – Co sobie wsadzić w dupę? – zapytał Aidan, lekko skonsternowany. – Nic – mruknęła Jennifer, bo na tym etapie wyjaśnianie własnych procesów myślowych wydawało jej się czymś ponad jej siły. – Zabawne jesteście, dziewczyny – oświadczył Aidan, kiwając głową w rytm muzyki, i kiedy pławiły się w cieple tego komplementu, miały wrażenie, że znają go od lat. – Skąd się znacie? – Ze szkoły – odpowiedziała Esther, całkiem zamroczona, słuchając z zachwytem następnego kawałka, który właśnie się zaczął: Everybody’s Free Rozalli. Podbiegła rozkrzyczana Karen: – Chodźcie wszyscy. Superkawałek! Chodź tańczyć, Jen, no już, wstawaj. – Za bardzo nawalona – zdołała wymamrotać. – Ale szczęśliwa? – upewnił się Aidan. – O tak – potwierdziła i opadła z powrotem na poduszki. Everybody’s free to feel good. Machała rękami w powietrzu, grając na nieistniejącym fortepianie. – Hej, dziewczyny, jesteście świetne – zapewnił Aidan, jak szalony żując gumę. – No pewnie – zgodziła się Lucy i próbowała uściskać przyjaciółki, ale Jennifer była zbyt nawalona. Chciała tylko siedzieć spokojnie we własnej przestrzeni. – Kocham was, dziewczyny. – My też cię kochamy – wyznała Jennifer, ale odleciała tak mocno, że nie zdołała otworzyć oczu. – Nawet Tępak jest w porządku – stwierdziła Esther, spoglądając na chłopaka, który wymachiwał rękami. – Pozwoliłem mu wziąć połówkę, a ta wariatka powiedziała, że da radę, i wzięła całą – oświadczył Aidan, wskazując na Jennifer. – Naprawdę?! – krzyknęły unisono Esther i Lucy i szczęki im opadły. – Aha – przytaknęła Jennifer, ponownie opadając na poduszki. – O mój Boże, ten kawałek jest niesamowity. – Oszalała – uznała Esther. – Czy mogę dostać jeszcze jedną? – zapytała Jennifer. – Nie, nie możesz – odparł Aidan, głaszcząc ją po nodze, podczas gdy jej przyjaciółki patrzyły, nie wiedząc, czy powinny się martwić, czy podziwiać, że tak
dobrze zareagowała na narkotyk. – Widzę, że będę musiał jeszcze sporo nad tobą popracować, mała kokietko. I to było to. Od tego zdania, nadal nie zastanawiając się zbytnio nad niczym, kierując się instynktem i pożądaniem, jak to młodzi, Jennifer i Aidan zostali parą.
Teraźniejszość
Wszędzie było bardzo, bardzo cicho, tylko w głowie słyszała tępe, złowieszcze dudnienie. Zdawała sobie sprawę, że wokół niej coś się dzieje, zamieszanie, chaos, ale nie potrafiła rozszyfrować, co to znaczy. Wszystko wydawało się odległe, ale nie była pewna, czy powinna się lepiej dostroić, ponieważ instynkt jej podpowiadał, że jeśli spróbuje, będzie bolało. W stanie psychicznego zawieszenia popłynęła więc jeszcze głębiej. Nie wybrała ani ścieżki oporu, ani akceptacji. Stało się coś okropnego. To na pewno. Całe jej ciało przypominało kawał ołowiu i wydawało się obce. Ciepłą, gęstą mgłę, w której była pogrążona, przeszył krzyk. Przerażający gardłowy wrzask. – Jen! – zawołał ten sam głos, rozpaczliwie i żałośnie. Karen. To była Karen. A potem inny głos, którego nie rozpoznała, kazał Karen się cofnąć. Nie dotykać. Wiedziała, że powinna czuć coś więcej. Może coś zrobić... ale zrobienie czegokolwiek było absolutnie niewykonalne. Nie mogła otworzyć oczu, a jednak w jakiś sposób dostrzegała migające światła. W którymś momencie ktoś zaczął jej unosić powieki i zadawać pytania. Chciała, żeby wszyscy sobie poszli i pozwolili, by mętna mglistość pochłonęła ją całkowicie. Tak byłoby łatwiej.
Sobota
Max pojechał odebrać dzieci od rodziców, a Jennifer krzątała się pospiesznie, usiłując doprowadzić mieszkanie do względnego porządku. Na lunch przychodzili znajomi, a ona miała opóźnienie. Właściwie nie szalała z radości, że przychodzą. Ostatnio często zapraszali gości i chociaż przyjemnie było prowadzić życie towarzyskie, soboty zaczynały się robić równie zorganizowane i rutynowe jak reszta tygodnia. Całe to gotowanie, sprzątanie, niekończące się zmywanie i ustawianie... Chociaż w gruncie rzeczy gdyby to Karen i Pete mieli przyjść, cieszyłaby się o wiele bardziej. Poza wszystkim Karen nie obchodziło, czy w domu jest bałagan albo czy gospodyni podała na lunch resztkę wczorajszego spaghetti. Natomiast przed Judith i Henrym Gallagherami czuła się zobowiązana udawać, że przygotowała tę wspaniałą ucztę od niechcenia, jak Nigella, ubrana w niepoplamioną jedwabną suknię, jednocześnie wychowując dwoje anielskich dzieci w domu obwieszonym kaskadami lampek choinkowych, chociaż w rzeczywistości musiała się namęczyć, napocić, nawrzeszczeć na dzieci i nakląć jak szewc. Tyle że w przypadku Judith i Henry’ego określenie przyjaciele było zdecydowanie na wyrost – i na tym właśnie polegał problem. Judith, koleżanka Maksa z pracy, była w porządku... mniej więcej, tylko że ciągle ględziła o pracy i Jennifer czuła się wykluczona. Ponieważ Judith wiecznie zagarniała Maksa, ona z reguły musiała zabawiać Henry’ego. A to był twardy orzech do zgryzienia. Milczący, bezbarwny, pozbawiony poczucia humoru, należał do tych, którzy lubią się ukrywać pod płaszczykiem nieśmiałości, jakby ta etykietka zwalniała go z obowiązku podejmowania jakichkolwiek wysiłków na towarzyskim froncie. A Jennifer uważała, że każdy, kto ukończył dwadzieścia jeden lat, nieważne, jak cholernie nieśmiały, powinien przynajmniej od czasu do czasu zadać jakieś pytanie, żeby podtrzymać dialog. Tymczasem za każdym razem kiedy sumiennie wysilała się, żeby zabawić Henry’ego, miała wrażenie, że przeprowadza z nim wymuszony wywiad. Perspektywa lunchu z Gallagherami nie była zbyt kusząca, a do tego zapraszali ich już trzeci raz w ciągu dwóch lat. Gallagherowie nie zrewanżowali się ani razu. Max upierał się, że musi trzymać z Judith, ponieważ to dla niego korzystne ze względu na pracę. Jennifer zaczynała jednak myśleć, że chyba teraz kolej Gallagherów, by wydać setki funtów w supermarkecie na jedzenie dla nich i że Judith najwyraźniej ma w nosie, czy z nią trzymają, czy nie. Skończywszy wreszcie sprzątać na dole – posunęła się nawet do tego, żeby
prysnąć odrobinę politury na stolik do kawy, więc przynajmniej pachniało czystością – przeszła do pokoju dzieci. Ale w sypialni nagle straciła zapał. Przytłoczyła ją świadomość, że musi jeszcze przygotować posiłek dla czworga dorosłych, trojga dzieci i niemowlęcia. Wepchnęła wszystko, co się walało po podłodze, do kosza z praniem, po czym postanowiła zrobić sobie przerwę i padła na łóżko. Skorzystała z niezwykłej ciszy. Przez kilka minut rozważała, jak łatwo zrezygnowała z misji uwiedzenia Maksa. Ponownie ogarnęło ją rozczarowanie i przyłapała się na tym, że zastanawia się leniwie, kiedy i czy w ogóle powinna znowu założyć swoją nową bieliznę. Ostatecznie Max nie był jasnowidzem, więc – żeby mu oddać sprawiedliwość – skąd mógł wiedzieć, o co jej chodzi? Gdyby naprawdę zamierzała go uwieść, zeszłaby na dół i pokazała mu się w stroju kusicielki. Gdyby ją zobaczył, z pewnością by się zmobilizował. Więc czemu tego nie zrobiła? Westchnęła. Małżeństwo. Czasami to cholerna harówa. Wszyscy ciągle powtarzają, że trzeba włożyć trochę wysiłku, i rzeczywiście to jest wysiłek. Na tym polega problem. Tęskniła za dniami, kiedy bycie ze sobą nie wymagało żadnego wysiłku. Dniami, kiedy niebycie razem przychodziło im z trudem. Próbowała się zmusić, żeby wstać i ponowić atak na dom, ale bez skutku, głównie dlatego, że jej myśli powędrowały do tego, o czym ciągle ostatnio myślała. Do seksu. A raczej braku seksu. Gdy tylko dopuściła do siebie tę myśl, poczuła drgnienie w dolnych partiach ciała. Zanim się zorientowała – i chociaż powinna natychmiast obrać ziemniaki, jeżeli nie chciała zaprzepaścić szansy na podanie lunchu o pierwszej – wsunęła rękę w majtki. Dobra, musiała się pospieszyć. O kim powinna pomyśleć? Świadoma, że czas działa na jej niekorzyść, zwróciła się do dawnego ulubieńca, złotego przeboju, jeśli wolicie, chociaż w głębi duszy gardziła sobą, kiedy o tym myślała. Że też wciąż wspomagała się tym, co się stało przed prawie dwudziestu laty. Ale kiedy chodziło o fantazje, Aidan wciąż ją kręcił. I to szybko. Jeszcze raz wróciła do dusznego, rozgrzanego pokoju, wyposażonego w skrzypiące łóżko i sufitowy wentylator, żeby odtworzyć najlepszy seks swojego życia. Napłynęły obrazy splecionych opalonych kończyn, jego silnego, twardego ciała przywierającego do jej ciała, układającego ją w pozycjach, o jakich dotąd nawet nie śniła. Radosne trzy minuty później jej bardzo dawny kochanek właśnie miał ją doprowadzić do wszechogarniającego orgazmu, kiedy niejasno uświadomiła sobie, że ktoś przekręca klucz w drzwiach. Nie mogła uwierzyć... – Wróciliśmy! – krzyknął Max z dołu. – Maaaamo! – wrzasnęły unisono dwa cienkie głosiki i małe stópki zatupały na schodach. – Cholera – wydyszała Jennifer, wyjęła rękę z majtek i usiadła. Była załamana. Jeszcze trzydzieści sekund i na pewno by doszła. – Halooo! –
odkrzyknęła trochę zachrypniętym głosem. – Było miło, dziewczynki? Kiedy zeskoczyła z łóżka, lekko zakręciło jej się w głowie. Pospiesznie przygładziła włosy i podciągnęła dżinsy, chociaż nogi się pod nią uginały. Dzieci wpadły do pokoju. – Mamo! – Witajcie, moje skarby, jak się czujecie? – zaszczebiotała. – Tęskniłam za wami. Byłyście miłe dla babci? – Tak – zapewniła Eadie. – A ty, Pol? – Tak – potwierdziła młodsza, chociaż bardziej zajmowało ją ściąganie koszulki. – Co ty robisz? – Muszę siusiu. – Oczywiście, ale nie musisz zdejmować góry, żeby zrobić siusiu, prawda? Chodź tu. Właśnie wtedy Maks zawołał z dołu: – Jen, co ty robisz, do cholery?! Nawet nie obrałaś ziemniaków! Oni zaraz przyjdą i nic nie jest gotowe. I nie nakryłaś do stołu. Przewróciła oczami tak energicznie, że aż ją zabolało. – No to proszę, zrób to sam. – Nie musisz się silić na ironię, ale mówiłaś, że zajmiesz się wszystkim, kiedy ja będę odbierał dziewczynki, a nic nie jest zrobione. – Dobrze – rzuciła cierpko. Wybiegła na schody, wpadła do łazienki, zamaszyście posadziła Polly na sedesie i popędziła na dół. Zastała Maksa w kuchni. Ze złością obierał ziemniaki. Grube obierki spadały do kosza na śmieci. – Ja to zrobię – oznajmiła, próbując mu wyrwać obieraczkę. – Nie, w porządku, ja to zrobię. – A w ogóle czemu zrzędzisz? To taka wielka sprawa, że żoneczka nie zrobiła wszystkiego, zanim wróciliście? – Żoneczka nie zrobiła niczego, a co dopiero wszystkiego – burknął. – Och, bzdura – sprzeciwiła się. – W domu był kompletny bałagan, jeśli chcesz wiedzieć, a poza tym mam już dosyć zapraszania gości w każdy weekend, skoro nawet tego nie lubimy. – Przecież lubimy – oświadczył, spoglądając na nią z dezaprobatą. – Otóż nie – zaprzeczyła nadąsana i uświadomiła sobie, że zachowują się zupełnie jak ich dzieci. – Lubimy – upierał się Max. – O tak, wspaniale się bawimy, przygotowując przyjęcie dla przemądrzałej,
dynamicznej Judith i tego cymbała Henry’ego. No i oczywiście nie mogę się doczekać, żeby spędzić resztę dnia na zmywaniu po nich, podczas gdy ty będziesz jej lizał tyłek – żołądkowała się Jennifer. Max zmarszczył nos. Na chwilę ją to rozśmieszyło i trochę rozładowało napięcie. – Maaaaaaaaaaaamo! – zawołała z góry Polly. – Mam siusiu na skarpetce. – Twoja kolej – stwierdził Max. Cmoknęła ze zniecierpliwieniem i obróciła się na pięcie. Przez chwilę zastanawiała się, czy zdąży szybko zamknąć się na klucz w pokoju gościnnym i dokończyć to, co zaczęła. Hmm... chyba nie. Pół godziny później zabrzęczał dzwonek oznajmiający, że ludzie, których nie miała ochoty widzieć, a co dopiero zabawiać, już przyszli. Wzięła głęboki oddech, uśmiechnęła się i otworzyła drzwi. – Witam wszystkich, wchodźcie, wchodźcie – zapraszała, prowadząc ich w głąb holu. – Cudownie was widzieć. Ojej, spójrzcie na Jamesa, ależ on urósł, jaki podobny do ciebie, Henry! – Nieodrodny syn, racja – zgodziła się Judith, jak zwykle nieskazitelna w gustownej granatowej garsonce, którą zrównoważyła jaskrawą weekendową biżuterią i balerinkami. – Nie ma wątpliwości, kto jest jego tatą. Jennifer przytaknęła energicznie, ponieważ James naprawdę wyglądał jak Henry, chociaż miał dopiero dziesięć lat, więc podobieństwo do zaniedbanego mężczyzny w średnim wieku nie świadczyło na jego korzyść. – Jak minęła podróż? – zagadnęła żywo. Musiała się otrząsnąć, zanim ktokolwiek zauważy, że jest rozkojarzona. – Świetnie – odparła Judith. Pocałowała ją w oba policzki i wręczyła butelkę wina. – Przepraszam, że trochę się spóźniliśmy. W tym tygodniu mieliśmy w pracy taaakie urwanie głowy, że dziś rano po prostu musiałam trochę ochłonąć. Założę się, że Max też. Harowaliśmy jak woły. – Wyobrażam sobie – powiedziała Jennifer. Miała wielką ochotę ją walnąć. * Półtorej godziny później, niż planowała, wreszcie miała podać lunch. Dzieci umierały z głodu, chociaż dostawały różne przekąski, żeby jakoś wytrzymały, i zrobiły się marudne. Judith i Henry zmietli dwie torebki chipsów Kettle i zaczęli się już kłócić, kto ma prowadzić w drodze do domu. Oscar, ich półtoraroczny synek, spał na górze. Zdążyli już napocząć trzecią butelkę wina. Przez cały czas Max podlizywał się Judith tak ostentacyjnie, że jego żonie aż cierpła skóra. Była coraz bardziej zdenerwowana. A musiała jeszcze podać lunch. Wzdrygnęła się, kiedy Judith ryknęła śmiechem. Max opowiedział kolejną anegdotę. Coś, co miało związek z pracą. Nie zwracał uwagi nie nikogo poza
Judith, więc miała wszelkie prawo być zazdrosna, ale nie znalazła w sobie dość siły, żeby zrobić scenę. Było jej tylko przykro, że za każdym razem kiedy próbowała wtrącić jakąś dowcipną uwagę, on ledwie zaszczycał ją spojrzeniem. Może powinnam wywalić piersi na wierzch, pomyślała. Biegać po kuchni z podskakującymi cyckami. Bez entuzjazmu dosypała do miski chrupek (tym razem Frazzles i Pom Bears zamiast wykwintnych Kettle Chips – tylko takie zostały). Uśmiechnęła się blado do nudziarza Henry’ego, który tkwił na stołku przy wyspie kuchennej niczym tłusty, bezużyteczny dupek. Chciała już zadać mu następne pytanie, tym razem o pracę, ale uświadomiła sobie, że ma to w nosie i nie zamierza się wysilać. Odwróciwszy się do niego plecami, pochyliła się, żeby zajrzeć do piekarnika i sprawdzić, co tam się dzieje. Gorące, parzące powietrze uderzyło ją w twarz i wtedy zrozumiała, że jest stuprocentowo, całkowicie i bez cienia wątpliwości pijana. Była też zadowolona z siebie, że przynajmniej raz ułatwiła sobie życie i (za radą Karen) kupiła kilka małych faszerowanych kurczaków w delikatesach. Skoro nie musiała pichcić mięsnego dania od początku, teoretycznie musiała już tylko upiec ziemniaki i zrobić sałatkę. Więc dlaczego była taka zestresowana, jakby przygotowywała bankiet na osiemdziesiąt osób w warunkach równie trudnych jak w finale Masterchefa? Po paru sekundach, zaczerwieniona i spocona, wyjęła z piekarnika absurdalnie ciężką blachę – trzymała ją przez kuchenną rękawicę – i dopiero wtedy zorientowała się, że na wyspie nie ma miejsca. – Max! – zawołała do pogrążonego w rozmowie z Judith męża. – Max! – Hej, nie musisz wrzeszczeć. O co chodzi? – zapytał, starając się nie warczeć, ale bez powodzenia. – Przepraszam – powiedziała, chociaż zupełnie bez skruchy. Ręce jej płonęły. – Chciałam tylko cię prosić, żebyś zrobił na to miejsce. Jest strasznie ciężka – skrzywiła się. – Och, racja – powiedział, gdy w końcu zrozumiał, w jak trudnym jest położeniu. Postawiwszy blachę z boku, przeniosła po jednym małym kurczaku na deskę do krojenia. Właściwie to były nie tyle kurczaki, ile paczuszki drobiu obwiązane sznurkiem i nafaszerowane wieprzowiną i ziołami. Natychmiast postanowiła, że nie będzie usiłowała sobie przypisać autorstwa tych mięsnych wynalazków. Ostatecznie nigdy w życiu nie filetowała mięsa (chłe, chłe) i z pewnością nigdy nie wiązała sznurkiem niczego, co można zjeść. – Och, wyglądają wspaniale, Jennifer – powiedziała Judith, przysuwając się wężowym ruchem, żeby spojrzeć na to, czym zamierzała napchać swoją zarozumiałą gębę. – Szczęściarz z ciebie, Max. Tak to jest, kiedy żona siedzi w domu i ma czas przygotowywać pyszności. Biedny Henry ma farta, jeśli
pamiętam, żeby mu kupić gotowe danie, prawda? – Ja pracuję – sprostowała Jennifer, chyba trochę obronnym tonem. – Naprawdę? – bąknęła Judith, najpierw ze zdziwieniem, a potem przepraszająco, jakby uświadomiła sobie swój błąd. – O Boże, oczywiście, że tak, i rozumie się, że opieka nad dziećmi to chyba najcięższa praca ze wszystkich. Ja na pewno nie wzięłabym drugiej roboty, gdybym musiała zostać w domu i się nimi zajmować – oznajmiła dostatecznie głośno, żeby jej dzieci usłyszały. Jennifer pomyślała, że w przyszłości pewnie będą potrzebowały terapii. – Nie, chodzi mi o to, że pracuję, mam posadę – wyjaśniła Jennifer. – I opiekuję się dziećmi. Trzy dni w tygodniu pracuję w agencji nieruchomości przy głównej ulicy. – Ojej, cudownie – wyjąkała Judith. – To na pewno świetna praca. Jennifer wzięła noże i próbowała nie wyglądać groźnie. Naprawdę musiała coś zjeść. – Smakowicie wyglądają – zauważył Henry, gdy podszedł bliżej. – No dobrze, może wszyscy usiądziecie? – zarządziła Jennifer z naciskiem, żeby nie wisieli nad nią, kiedy będzie nakładać na talerze. – Judith, posadź dzieci. Najpierw nałożymy maluchom. – Och, jasne – odpowiedziała Judith, zaskoczona, że ktoś wydaje jej polecenia. Jennifer się tym nie przejmowała. Próbowała właśnie ocenić, czy kurczaki na pewno się upiekły. Ku jej zaniepokojeniu wyglądały w środku trochę różowo i trochę... hm... nieapetycznie. – Co to jest? – zapytał Max, również lekko zaalarmowany kolorem mięsa. – Och, wieprzowina, którą kurczaki są nafaszerowane. Nie martw się, wyglądają jak należy – zapewniła go, martwiąc się w duchu, że wszystkich czeka noc w toalecie. – Nie dadzą się pokroić, co? – dodał Max stłumionym szeptem. Popatrzyła z rozpaczą na kurczaki, które zapadły się w sobie i z każdą sekundą wyglądały coraz mniej apetycznie. Trochę jak szaroróżowa papka. – Po prostu nałóżmy sobie na talerze – wymamrotała, teraz już porządnie zestresowana, zbyt zgrzana i wkurzona, żeby miała próbować opanować sytuację. Przypuszczała, że to nadzienie z wieprzowiny nadaje im ten dziwny odcień. Muszą to jakoś znieść. Przestała się przejmować, ale dodała na stronie: – Dopilnuj, żeby dzieci nie dostały nic ze środka. Kiedy już wszystkie dzieci dostały talerze z jedzeniem (zanim spróbowały, jednogłośnie stwierdziły, że im nie smakuje) i napoje (natychmiast przewróciły jeden dzbanek z sokiem, jak wymagała tradycja), dorośli zaczęli sobie nakładać wielkie porcje ziemniaków i sałatki. – Nie zrobiłaś tego sama, prawda? – zapytała Judith, z pewnym niepokojem
spoglądając na swój talerz, pełen dziwnie wyglądającego mięsa. I oto nadeszła krytyczna chwila, okazja, żeby wyjaśnić, że oczywiście nie ona to zrobiła i że owszem, w istocie wyglądają trochę dziwnie, prawda? Miała tę odpowiedź na końcu języka, a jednak z jakiegoś powodu, na skutek wewnętrznych machinacji zamroczonego umysłu, z jej ust wyszło zupełnie co innego. Całkiem możliwe, że to, czego doświadczyła w tamtej chwili, zdarza się seryjnym mordercom, gdy słyszą głosy nakazujące im robić złe rzeczy. Albo, żeby ująć rzecz inaczej, normalna Jen, która zazwyczaj mocno stąpała po ziemi i żywiła głębokie przekonanie, że nie należy doprowadzać do tego, żeby inna kobieta poczuła się gorsza, została ogłuszona, dosłownie znokautowana przez tę drugą. Tę, która czuła się deprecjonowana przez Judith i która od wielu godzin walczyła z pragnieniem, żeby wykrzyczeć bardzo głośno, prosto w jej nadętą twarz, że na dyplomie miała piątkę i rezygnacja z kariery, żeby odegrać aktywną rolę w wychowywaniu dzieci, była jej wyborem (chociaż czasami tego żałowała), więc nie powinna się z niej wyśmiewać. Tę, która była wyczerpana codziennym kieratem, sfrustrowana, potrzebowała długich wakacji i solidnej porcji seksu, która przeżywała monumentalny kryzys i zaledwie kilka tygodni wcześniej przepisano jej antydepresanty. Ta Jennifer przejęła kontrolę i powiedziała po nienaturalnie długiej pauzie: – Tak, sama... sama je zrobiłam. Po drugiej stronie stołu zaskoczony Max wbił wzrok w talerz. – Super – powiedziała Judith z wahaniem. – Wyglądają naprawdę... pracochłonnie. Jak je przygotowałaś? – No... – zaczęła ostrożnie Jennifer, czując, że wpada w pułapkę własnego kłamstwa. – Ja... ee... kupiłam je, wyfiletowałam... a potem nafaszerowałam wieprzowiną i ziołami, a potem... potem obwiązałam. – Jasne – odparła Judith i w tym momencie Jennifer zrozumiała, że ją zdemaskowała. – Mamo – bąknęła Eadie z żałosną miną. – Tak, kochanie? – zwróciła się do córki Jennifer, zgrzytając zębami. – O co chodzi? – Nie chcę tej wołowiny. Smakuje jak kocia kupa. Chcę grzankę. – To kurczak, nie wołowina, i mówi się: poproszę grzankę – pouczyła ją. – Poproszę grzankę. – Już – westchnęła Jennifer wymownie. – Ktoś jeszcze? Przez chwilę Max wyglądał tak, jakby odczuwał pokusę, ale wyraz jego twarzy szybko się zmienił. Ruszyła do tostera i spiorunowała go wzrokiem. Potem już cały czas czuła się jak na torturach. Tylko Henry wydawał się pogrążony w błogiej nieświadomości, że zjada coś, co przypomina padlinę rozjechaną przez samochód. Wszyscy inni wykonywali istny balet sztućców wokół
talerzy, konsumując mnóstwo ziemniaków i sałatki i zręcznie omijając kopczyk szaroróżowej papki, który maskowali położoną na wierzchu serwetką albo nożem i widelcem. Po posiłku Jennifer sprzątnęła, zeskrobała tony wzgardzonego mięsa do recyklingowego kosza na spożywcze odpadki. Zastanawiała się przy tym, od kiedy jest taka żałosna, że nie potrafi się przyznać, że nie przygotowała tego obrzydliwego mięsa sama i nikt nie powinien go brać do ust, by nie dostać rozstroju żołądka i sraczki. Kiedy zaczęło ją obchodzić, co sobie pomyślą ludzie tacy jak Judith i Henry? Kiedy zmieniła się w stereotypową przedstawicielkę klasy średniej, rozpaczliwie usiłującą zaimponować innym? Kiedy upodobniła się do matki Maksa? Znacznie później, kiedy z ulgą wpełzła do łóżka, czując łupanie w głowie od przedwczesnego kaca, powiedziała do Maksa, który już przysypiał: – Kurczaki wyglądały dziwnie, nie? – Były w porządku – odparł z zamkniętymi oczami, odwrócony do niej plecami. – Tylko wyglądały trochę jak kocia karma. Czemu skłamałaś, że sama je zrobiłaś? – Nie wiem – przyznała szczerze, gapiąc się w sufit i płonąc ze wstydu na to wspomnienie. – Oddałaś sobie niedźwiedzią przysługę – dodał. – Gotujesz znacznie lepiej, a Judith chyba w ogóle, więc nie musisz z nią rywalizować. Za ciężko pracuje, żeby mieć czas na domowe obowiązki. – Och, więc teraz naskakujesz na mnie, bo nic nie przygotowałam, tak? – mruknęła obronnym tonem, bo tak naprawdę wstydziła się coraz bardziej, że przedstawiła te idiotyczne, dziwnie wyglądające kurczaki jako własne dzieło. Zareagowała tak ostro również dlatego, że na samą wzmiankę o Judith dostawała dreszczy. – Nie – westchnął. – To był komplement. Mówię, że dobrze gotujesz, ale mówię też, że oni raczej wiedzieli, że wcale sama nie zrobiłaś tych kurczaków. – Naprawdę? – Sama się domyśliła, ale potwierdzenie zawstydziło ją do tego stopnia, że pomyślała, że pewnie nie będzie mogła zasnąć. – Dlaczego? – Zrobiłaś dziwną minę i odpowiedziałaś tak powoli, więc to było oczywiste. – O Boże, jestem beznadziejna – jęknęła. – To pewnie ze zmęczenia, wiesz. – Wiem – mruknął, po czym swoim denerwującym zwyczajem zasnął smacznie, jak zawsze, kiedy był wykończony, i zostawił ją w ciemnościach. Była zdruzgotana. Kłamstwo jej nie pomogło. Zrozumiała, że w gruncie rzeczy tylko sobie zaszkodziła. Może to całe niepowodzenie było znakiem, że powinna postępować uczciwiej w wielu sprawach. Dwie godziny później, znużona bezsennością, z szumem w głowie,
wyśliznęła się z łóżka i zakradła do gościnnego pokoju. Wreszcie mogła się wygodnie wyciągnąć. Spróbowała się odprężyć, a potem postanowiła dokończyć to, co zaczęła dużo wcześniej, w nadziei, że porządny zdrowy orgazm pomoże jej zasnąć. I tak wróciła do gorącego lata 1994 roku, kiedy (inaczej niż teraz) ona i jej przyjaciele niewiele się przejmowali jedzeniem, ponieważ mieli do roboty znacznie ciekawsze rzeczy.
Przeszłość – Aidan LATO 1994 – Jedź ze mną – zaproponował Aidan. Zielone oczy, do których tak się przywiązała, wwiercały się w nią błagalnie. – Wiem, że znamy się dopiero od pięciu minut, ale to coś, co jest między nami, nie zdarza się codziennie. Zapewniam cię. – Jak mogę z tobą pojechać? – szepnęła. W głowie miała kompletny zamęt. Coś ją przyciągało jak magnes, kazało porzucić ostrożność, iść za głosem serca, czy raczej lędźwi. Odkąd się poznali, prawie nie wychodzili z pokoju. Nigdy jeszcze nie przeżywała czegoś choć trochę podobnego. Wiedziała, że w sferze seksualnej jest stosunkowo mało doświadczona, jako że spała dotąd tylko z trzema mężczyznami (właściwie czterema, ciągle zapominała o tamtym Greku na plaży), ale Aidan zapewnił jej doznania, o jakich dotąd nawet nie śniła. W łóżku pasowali do siebie idealnie, a poza tym on był niezwykły. Sam przecierał własne ścieżki, nie ograniczały go rodzicielskie naciski ani tradycyjne zasady. I w pewnym sensie na tym polegał problem. Ona wolała przestrzegać zasad. Do głowy jej nie przyszło, żeby choć trochę odejść od planu, który ułożyła razem z rodzicami, najbardziej odpowiedniego dla niej. I dla większości ludzi. Szkoła, college, podróże. Następny na liście był uniwersytet, później kariera, małżeństwo, dzieci. Samo życie. Prawda? A jednak teraz jej proponował, żeby zboczyła z obranego toru. I musiała przyznać, że czuła pokusę. Ogromną pokusę. Sądziła, że go kocha albo jest na najlepszej drodze do zakochania, i wiedziała, że jeśli pozwoli mu odejść, będzie tego żałowała. Nie mogła też znieść myśli, że już nigdy nie będzie z nim spała, już nigdy nie doświadczy tej niewiarygodnie cudownej rozkoszy. Oblizała wargi i spojrzała na swoje zielone klapki. Stopy miała przyjemnie brązowe. Było tak gorąco. – Słuchaj – powiedział Aidan. – Nie zamierzam cię błagać. To nie w moim stylu. I jeśli odmówisz, chyba zrozumiem, chociaż uważam, że popełniłabyś wielki błąd. Jak mówiłem, między nami jest coś wyjątkowego. Wiem, że tak, a poza tym co najgorszego może się stać? Proszę cię, żebyś pojechała ze mną, ale przecież cię nie porywam. Jeśli to nie wypali, zawsze możesz wsiąść w samolot do domu. – A moje miejsce na uniwersytecie? – zaprotestowała, zastanawiając się, czy naprawdę gotowa jest zrezygnować z tego mężczyzny, który w ciągu zaledwie paru dni wywrócił cały jej świat do góry nogami. Zawsze chciała studiować na
uniwersytecie, ale on miał rację. W każdej chwili mogła zmienić zdanie, więc może powinna zdobyć się na ryzyko? Ale ta myśl odpłynęła, zastąpiona przez absolutną pewność, że jej rodzice wpadną w szał, jeśli postąpi tak nieodpowiedzialnie i nie zasięgnie ich rady. Z drugiej strony chodziło przecież o jej życie. Czuła się rozdarta. – Statek odpływa za pół godziny. Będę na pokładzie – oświadczył Aidan. – Jeśli jedziesz ze mną, musisz się spakować i pożegnać z dziewczynami. Jaka decyzja? – O Boże, nie wiem – jęknęła. Jeszcze dokładnie dziesięć minut nie wiedziała. Potem pogadała z Karen, która wpadła w histerię, że w ogóle rozważa możliwość wyjechania z kimś, kogo zna zaledwie od siedemnastu dni, i to przeważyło szalę. Coś irytująco rozsądnego. I Aidan odpłynął statkiem, zraniony i załamany bardziej, niż sądził. Zmierzał ku przygodzie i ku Australii. Uważała, że podjęła właściwą decyzję, ale to jej nie uchroniło przed straszliwym smutkiem i rozpaczą. Szlochała, kiedy statek niknął w oddali, przez chwilę chciała nawet rzucić się z nabrzeża i popłynąć za nim. Gotowa na wszystko, byle znowu poczuć uścisk tych ramion. Co ona zrobiła i czy będzie tego żałować do końca życia?
Teraźniejszość
– Zostań z nami, Jennifer, no, kochanie, dasz radę! Trzymaj się! Dlaczego krzyczeli? Była taka zmęczona. Chciała tylko spać. Usiłowała odpłynąć, ale jej nie pozwolili. Czuła się zamroczona i miała niejasne wrażenie, że się nad nią znęcają. – Pacjentka ma oddech agonalny. Prawdopodobnie wstrząs anafilaktyczny, więc zaczynamy RKO. – Jen, proszę, trzymaj się. Tak mi przykro. Kocham cię. – Przepraszam, panie Wright. Może się pan odsunąć? Co tu robi Max? zapytała się w duchu. Przez sekundę kusiło ją, żeby otworzyć oczy i spojrzeć, ale nie mogła, ponieważ nagle poczuła przeszywający ból, tak gwałtowny, że zrobiłaby wszystko, żeby go powstrzymać. Nie wyobrażała sobie, że można tak cierpieć. Każda komórka jej ciała płonęła, skąpana w gorącej białej agonii. Ból minął równie szybko, jak się pojawił, i znowu wpadła w odrętwienie. Potem ktoś na nią naciskał. Bolało jakoś inaczej. Wcale nie chciała się obudzić. Łaknęła spokoju i wyczuwała, że może go osiągnąć. Mogła pójść tam, gdzie znikał wszelki ból, teraz i na zawsze. Zastanawiała się sekundę, zawieszona w czasie i przestrzeni, jakby się unosiła. Właściwie wcale nie była pewna, czy chce pójść w tamtym kierunku. Nie czuła się gotowa. Ponownie zanurzyła się w szarą mgłę nicości. I wtedy wokół niej znów wybuchła panika. Sanitariusze gorączkowo usiłowali ratować jej życie, a w jej poobijanym mózgu działy się przedziwne rzeczy. Nikt z nas naprawdę nie rozumie, do czego jest zdolny ludzki mózg, podobnie jak ona nie miała pojęcia o rzeczywistych możliwościach swojego laptopa. Zwykle pisała na komputerze maile, okazjonalnie robiła zakupy i zaglądała na portale społecznościowe, toteż jego dwurdzeniowy procesor nie dawał z siebie wszystkiego. Zawsze ją zdumiewało, kiedy Max, znacznie bardziej niż ona obyty z techniką, wykonywał jakieś proste zadanie na jej komputerze w taki sposób, że uświadamiała sobie, że sama wykorzystuje najwyżej dziesięć procent tego, czego mógłby dokonać jej sprzęt, gdyby potrafiła się nim odpowiednio posługiwać. To samo dotyczy ludzkiego mózgu, aczkolwiek na znacznie większą i bardziej tajemniczą skalę, ponieważ niezwykle trudno uwolnić jego prawdziwą
moc. Większość procesów odbywa się na poziomie głębokiej podświadomości, a poza nią znajdują się jeszcze inne obszary, do których nigdy nie mamy dostępu, nawet we śnie. Ludzie o parapsychicznych zdolnościach mają nad innymi przewagę. Czy im wierzycie, czy nie, przynajmniej lepiej zdają sobie sprawę z rozmaitych możliwości, które moglibyśmy wykorzystywać, gdybyśmy tylko spróbowali. Dokładnie w tamtej sekundzie w czaszce Jennifer błyskawicznie powstał szereg połączeń, jakich normalnie nigdy by nie wytworzyła, gdyby jej głowa tak brutalnie nie zderzyła się z twardą ziemią. W jej oprogramowaniu zapanował chaos. Działo się coś niezwykłego. Jej synapsy wściekle zlewały się i stapiały i nagle ujrzała przed sobą trzy tunele białego światła. Jeden z prawej, drugi z lewej, trzeci dokładnie na wprost. Czy tak wygląda śmierć? Instynkt podpowiadał jej, że chodzi o coś innego, i natychmiast odgadła, sama z siebie, że nie prowadzą do pozagrobowego życia, ale reprezentują różne drogi życiowe, które kiedyś mogła wybrać. Wszechświaty równoległe, zwykle ukryte i zagrzebane głęboko w korze mózgowej. Otrzymała dar. Dar, który miał jej pozwolić się przekonać, jak wyglądałoby jej życie, gdyby wybrała inną drogę, podjęła inną decyzję w trzech kluczowych momentach przeszłości. I tak pozwoliła sobie zapaść w głęboką i wielce pouczającą komę. Wtedy rozpoczął się jej prywatny cud. Sunęła w stronę pierwszego tunelu, tego z lewej. W wejściu kłębiły się chmury światła. Tego z napisem „Aidan”.
Tunel numer jeden CO MOGŁO BYĆ – AIDAN Wyśliznęła się z łóżka i podreptała przez pokój, żeby odsunąć zasłonę. Słońce natychmiast wlało się do środka i chociaż było jeszcze wcześnie, poczuła przenikający przez szybę upał. Wyjrzała, żeby podziwiać cudowny widok, morze migoczące w prześwitach pomiędzy dachami domów. Ich małe mieszkanko z jedną sypialnią na przedmieściach Brisbane było bardzo małe i bardzo skromne, ale oddalone zaledwie o dwadzieścia minut spacerem do plaży. Uchyliła odrobinę okno i odetchnęła głęboko. Potem odchyliła głowę do tyłu i pozwoliła, żeby ostre już promienie słońca obmyły ciepłem jej skórę. Dziwnie było wstawać codziennie, wiedząc, że będzie gorąco, a niebo na pewno będzie niebieskie. Uważała się za gorliwą czcicielkę słońca, ale mieszkała tam już tak długo, że przestała odczuwać naglącą potrzebę, żeby wyjść na dwór i popracować nad opalenizną. Czasami, gdyby miała być absolutnie szczera, niezmienny upał wydawał jej się trochę męczący, odrobinę monotonny, do tego stopnia, że ostatnio zatęskniła za szarym niebem. Ironia losu, zważywszy, że zawsze najbardziej narzekała na okropny klimat Anglii. A jednak brakowało jej subtelnych zmian pór roku charakterystycznych dla brytyjskiego klimatu. Nic nie może się równać z olśniewającym, radosnym wiosennym dniem ani z pierwszym powiewem powietrza zwiastującym nadejście jesieni, kiedy światło nabiera bardziej złocistych tonów i liście spadają z drzew, brązowe i szeleszczące. – Hej, laluniu. – Och, nie śpisz – powiedziała, odwracając się do Aidana. Leżał na łóżku i szczerzył do niej zęby. Był opalony na brąz i wysportowany. Prawie codziennie godzinami biegał po plaży. Nadal czuła dreszcz pożądania za każdym razem, kiedy na niego patrzyła. – Taa, bardzo dziwne, bo przecież odsłoniłaś okno. No więc skoro już mnie obudziłaś, rusz tutaj swój seksowny tyłek – zażądał, pożerając ją głodnym wzrokiem. Miała na sobie tylko skąpy top na ramiączkach i majteczki. – Wiem, o co ci chodzi. – Odwzajemniła uśmiech, wiedząc doskonale, że ma potężny wzwód. Budził się z erekcją co rano. Pod tym względem trochę przypominał pogodę w Queensland, jakże przewidywalną. – Zamknij się i chodź tu – rozkazał, odrzucając prześcieradła. Nie musiał jej namawiać. Wróciła do łóżka i na pół godziny oddała się namiętności. Zanim poznała Aidana, nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów
swojego seksualnego apetytu. Widocznie obudził w niej coś, co dotąd leżało bezpiecznie uśpione. Po seksie, jak zawsze fantastycznym, oboje leżeli na wznak, zdyszani, spoceni i nasyceni. – Jesteś niesamowita – powiedział Aidan, ciągnąc ją lekko za lewy sutek. – Ty też – odparła. – Naprawdę niesamowity. – Kocham cię – szepnął i przytulił ją mocno. Wciąż nie mogła się nadziwić, że tak bezpiecznie się przy nim czuje. Chemia między nimi była czymś niepowtarzalnym. Nie czuła się tak przy nikim innym. Czasami czuła się wręcz dzika. Czuła, że nie ma takiej rzeczy, której nie mogłaby z nim zrobić, i w rezultacie nigdy nie była równie pewna własnego ciała ani wpływu, jaki wywierała na partnera. – Idziemy na plażę – oznajmił. – Nie na plac budowy? – Niee, to może zaczekać. Straszny upał. Może jutro? – Okej – zgodziła się i przekręciła na bok, żeby wstać i spakować torbę na plażę. W tej samej chwili zadzwonił telefon. – Ty odbierz – mruknęła leniwie, ale po sekundzie pożałowała. Przypomniała sobie, że pewnie dzwonią jej rodzice. Umówiła się z nimi, że zadzwonią, zanim pójdą spać na drugim końcu świata. – Taa, już ją daję – powiedział Aidan oschłym, lekko wrogim tonem, co potwierdziło jej domysły. Usiadła, sięgnęła po top i naciągnęła go przez głowę, a potem wzięła słuchawkę. Mieszkanie było tak małe, że nie miała dokąd pójść, żeby porozmawiać na osobności, więc zamiast sterczeć w ciasnej kuchni, skąd Aidan i tak słyszałby każde słowo, wolała zostać na miejscu. Czasami doskwierał jej brak prywatności. – Cześć, mamo, jak się czujesz? – Och, w porządku – odpowiedział dobrze jej znany głos, nieco metaliczny po przebyciu tak wielkiej odległości. Wyobraziła sobie rodziców, jak siedzą razem przy telefonie, pewnie w szlafrokach, gotowi do spania, przy kaloryferach rozkręconych na pełną moc. – I co robiłaś w tym tygodniu, Jen? – Och, to i tamto – odpowiedziała. – Praca, trochę plażowania. No wiesz, jak zwykle. – Myślałam, że wybierasz się do Raju Surferów. – No tak, mieliśmy jechać, ale w końcu zrezygnowaliśmy – odparła i odwróciła się plecami do Aidana. Miał nadąsaną minę, jak zawsze, kiedy rozmawiała z rodzicami. Działało jej to na nerwy. *
Trzy miesiące wcześniej, dokładnie wtedy, kiedy miała wylądować na Gatwick, wracając z wakacji z przyjaciółkami, zadzwoniła do rodziców z Aten, aby ich zawiadomić, że postanowiła iść na żywioł i zrobić sobie roczną przerwę. W Australii... Powiedzieć, że wpadli w furię, to mało. Tata krzyczał, mama płakała, chociaż – jak się okazało – wściekali się nie tyle dlatego, że nie wróciła do domu, ile dlatego, że nie wróciła z powodu mężczyzny, którego nie znali. Zareagowali tak gwałtownie, że poważnie się zastanawiała, czy nie zrezygnować z tej przygody. Pomyślała nawet, że może najlepiej byłoby przyznać się do porażki i wrócić do domu z podkulonym ogonem. Już zamierzała ich przeprosić i obiecać, że właśnie tak zrobi, kiedy matka wtrąciła: – Wystarczy, że jakiś facet kiwnie na ciebie palcem, a tracisz głowę, Jennifer. To naprawdę żałosne. I ten jeden komentarz wszystko zmienił. Dotychczas zawstydzona i skruszona, nagle przestała się wahać. Czuła się głęboko urażona tymi oskarżeniami. Po kilku minutach się rozłączyła. Musiała pomyśleć. Obiecała im, że zadzwoni i poinformuje ich, jaką decyzję podjęła. A potem zwierzyła się z tego Aidanowi. Zostawiła go z piwem i papierosem w zakurzonej przydrożnej kafejce na ruchliwym placu i już z daleka widziała wyraźnie, że chociaż próbował udawać luzaka, bardzo się denerwował. – Co się stało?! – krzyknął. – Byli cholernie wściekli! – odkrzyknęła, ciągle jeszcze wstrząśnięta. Podskoczyła, kiedy obok przemknął ze świstem motorower. Omal nie zwalił jej z nóg. Wzięła się w garść, spojrzała w lewo i w prawo i jakoś dotarła do stolika. W głowie miała zamęt. Próbowała ogarnąć sytuację. Nienawidziła się kłócić i dotąd cudem udawało jej się unikać poważniejszych sporów z konserwatywnymi rodzicami, więc częściowo dlatego teraz tak się na nich oburzyła. Jak matka śmiała jej zarzucić coś podobnego? Jakby była jakąś głupią puszczalską panienką, która zrobi wszystko, żeby się przypodobać mężczyznom. W przeszłości nigdy nie dawała rodzicom powodów do zmartwienia czy niepokoju, a jednak teraz, kiedy odrobinę zboczyła z wytyczonej trasy, nie mieli cierpliwości, żeby chociaż spróbować ją zrozumieć. Owszem, postanowiła nie wracać do domu głównie ze względu na Aidana, ale uważała, że takie jest życie. Spotykało się ludzi i różne rzeczy się zdarzały, a skoro rodzice nawet go nie poznali, wydawało się śmieszne, że już wyrobili sobie o nim zdanie. To takie niesprawiedliwe. Tak nisko ją oceniali. – Więc jaki wynik?
– Powiedziałam, że zadzwonię za dziesięć minut, żebyśmy wszyscy zdążyli ochłonąć – powiedziała. Nie chciała o tym mówić i unikała jego wzroku. – I? – Och, nie wiem – wyznała. Czuła się straszliwie rozdarta. – Oni są na mnie naprawdę wściekli, Aidan. Mama strasznie się martwi, że jeśli odroczę studia, miejsce mi przepadnie. – Oczywiście to ona tak twierdzi – zasugerował Aidan. Wzruszyła ramionami, nie podejrzewała, że mama chciałaby nią manipulować. – Zaraz zemdleję z pragnienia. Masz dosyć gotówki, żeby mi postawić piwo? – Jasne, proszę bardzo – powiedział Aidan. Wygrzebał z kieszeni kilka drachm i skinął na kelnera. – Więc jak będzie, mała? – zapytał kilka minut później, kiedy Jennifer łapczywie przełknęła trochę zimnego lagera. – Słońce, kraj nieograniczonych możliwości i gorący romans ze mną? Czy powrót do mamy, taty i deszczu? – Nie wiem – odpowiedziała szczerze. Było jej trochę głupio. Łudziła się, sądząc, że rodzice zrozumieją, dlaczego zdezerterowała. Do tego w głębi duszy wcale nie chciała rezygnować ze studiów. Ale ich furia naprawdę nią wstrząsnęła, a podjęcie decyzji utrudniało to, że potraktowali ją jak dziecko. Była na nich taka zła. Zdając sobie sprawę, że potrzebuje czasu do namysłu, Aidan porzucił temat. Przez chwilę siedzieli w napięciu, bez słowa, i patrzyli na ludzi. Wreszcie Jennifer wstała. – Dobra, nie ma sensu tutaj siedzieć. Lepiej do nich zadzwonię. Z zamętem w głowie maszerowała przez ruchliwą ulicę na środek placu, do budki telefonicznej. Co powinna zrobić? Wciąż nie wiedziała, więc postanowiła pozwolić, żeby wszystko potoczyło się samo. Słuchawkę podniósł ojciec. – Mam nadzieję, że dzwonisz, bo chcesz nam powiedzieć, że odzyskałaś rozsądek. To nie był dobry początek. Nie zachęcił jej do powrotu na łono rodziny. – Chciałabym, żebyśmy o tym porozmawiali jak dorośli – odpowiedziała. – No, to już coś – pochwalił ją. – W takim razie na pewno rozumiesz, że ucieczka z jakimś podejrzanym plażowym obibokiem i przy okazji zmarnowanie sobie życia to fatalny pomysł. Szkoda, że wybrał takie podejście. Szkoda, że nie zapytał jej po prostu, jak sobie radzi i jak się czuje, bo mógłby usłyszeć zupełnie inną odpowiedź. Rozmowa przybrałaby zupełnie inny obrót. Ale stało się tak, że trzy dni później Jennifer i Aidan wsiedli na pokład samolotu do Australii i chociaż Jennifer dręczyły graniczące z paniką podskórne
wątpliwości, czy naprawdę tego właśnie chce, sam fakt, że sprzeciwiła się rodzicom, powstrzymał ją od zmiany decyzji. Stosunki rodzinne, już wtedy napięte, pogorszyły się jeszcze bardziej, kiedy zadzwoniła ponownie z Sydney, gdzie zatrzymali się na kilka pierwszych tygodni, zanim wyjechali do Queensland. Wściekły ojciec zażądał wówczas rozmowy z jej chłopakiem. Początkowo Aidan odmówił i Jennifer poczuła się bardzo nieswojo. W końcu jednak, choć z oporami, ustąpił, żeby jej nie wkurzać, a wtedy jej ojciec porządnie go ochrzanił, wylewając całą frustrację i poczucie bezradności na kogoś, kogo obarczał odpowiedzialnością za złe decyzje córki. Aidan nie lubił, gdy ktoś na niego wrzeszczał. Zamiast znieść reprymendę po męsku, zrewanżował się kilkoma zjadliwymi docinkami, co bynajmniej nie poprawiło atmosfery. Po kilku miesiącach burza trochę ucichła, ale chociaż Jennifer próbowała tłumaczyć, że Aidan tylko stanął w jej obronie, rodzice nie zmienili o nim zdania. A Aidan nie chciał zrozumieć, że oni tak wyrażają troskę o córkę i starają się nią opiekować. Teraz prowadziła z nimi kolejną niezręczną rozmowę, podczas gdy Aidan dąsał się i piorunował ją wzrokiem. – Więc czemu nie pojechaliście do Raju Surferów? – zapytała matka tonem, który wydał jej się niemal oskarżycielski. – Bo woleliśmy pojechać kiedy indziej – skłamała. W rzeczywistości nie było ich stać na wynajęcie samochodu i w ogóle na wyjazd, ale z pewnością nie zamierzała im tego mówić. – Hmm… trochę szkoda, skoro już tam dotarłaś, że nic nie robisz i nic nie widziałaś oprócz Brisbane – zauważyła znacząco matka. Jennifer przełknęła ślinę, zdecydowana uniknąć kolejnej kłótni. – Jak się czuje tata? – Jest tutaj, chcesz z nim zamienić słowo? – Proszę. – Cześć, kochanie – powiedział tata. Jennifer zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy. Strasznie za nimi tęskniła. – Nie zgadniesz, co się przydarzyło Martinowi w pracy. To prawda, nigdy by nie zgadła, więc pozwoliła tacie gadać, bo kiedy opowiadał o codziennych życiowych drobiazgach, czuła się tak, jakby była bliżej domu. Później matka wróciła do telefonu. – Niedawno widziałam mamę Karen. – Ach tak – mruknęła, szykując się na następny przytyk i przewracając oczami, zirytowana, że Aidan wciąż patrzy i słucha. – Tak. Karen jest zachwycona uniwersytetem. Ma mnóstwo nowych przyjaciół i studia naprawdę jej się podobają.
– No i dobrze. – Jennifer się naburmuszyła. – Och, nie bądź taka, Jen, ja tylko mówię. Nie musisz od razu przechodzić do defensywy. – Ty nie tylko mówisz, ty znowu mi wytykasz, że tu przyjechałam. Ile razy mam ci powtarzać, że mogę zacząć studia w przyszłym roku? – Jeśli zatrzymają dla ciebie miejsce. Jeszcze nie dostałaś odpowiedzi, prawda? – Nie, jeszcze nie – przyznała. Kilka minut później, kiedy wreszcie odłożyła słuchawkę, z trudem przełknęła ślinę. – Hej, nic ci nie jest? – zaniepokoił się Aidan. – Nie daj im się zdołować. Ale jej dobry nastrój rozwiał się bezpowrotnie. Jak za każdym razem po rozmowie z rodzicami. Te rozmowy budziły w niej tyle mieszanych uczuć: zwątpienie, strach i gniew na nich i na siebie samą za to, że żadne z nich nie potrafi sobie z tą sytuacją poradzić. – Słuchaj, olej ich. Po prostu o nich nie myśl, mała. A teraz wstajemy i idziemy na plażę. Żałowała, że to nie takie proste. – Wiesz, może dzisiaj nie powinniśmy iść. Może rozsądniej byłoby zajrzeć na ten plac budowy i zobaczyć, czy mają dla ciebie jakąś pracę – powiedziała. Aidan przewrócił oczami. – Ależ z ciebie maruda. Nie pozwól, żeby twoi rodzice zepsuli nam dzień. Lubią odgrywać żałosnych kołtunów, ale to nie znaczy, że my też musimy tacy być. No bo zobacz, jest wspaniale, a ty chcesz się tłuc do miasta, bo jakiś idiota w kawiarni twierdził, że tam można znaleźć robotę. To chyba nie najlepszy sposób na spędzenie dnia. Jennifer była zdesperowana. – Szczerze mówiąc, nie wiem. To znaczy tak, dzień jest piękny, jak wczoraj i przedwczoraj, i jeszcze wcześniej. Ale fajnie byłoby powiedzieć mamie i tacie, że zarobiliśmy trochę pieniędzy. Poza tym nie jesteśmy już w Anglii, wiesz? Nie musimy rzucać wszystkiego tylko dlatego, że świeci słońce. Podejrzewam, że jutro też będzie piękny dzień, ale do tej pory, jeśli jest jakaś robota, już jej nie będzie. Teraz była już zdecydowanie w zrzędliwym nastroju. Przez chwilę szczerze żałowała, że od rana nie leje jak z cebra. Odrobina deszczu i wilgoci mogłaby zmusić Aidana do zrobienia czegoś pożytecznego i przynajmniej na jeden dzień byliby zwolnieni z obowiązku plażowania. Pracowała w kawiarni, miała kilka zmian w tygodniu, a Aidan co piątek zatrudniał się jako bramkarz. Tylko tyle mieli obecnie dochodów. Byli kompletnie spłukani i ten brak perspektyw ogromnie ją martwił, chociaż kiedy poruszała ten temat, Aidan nigdy nie rozumiał, z czego robi problem. Uważał, że mieszkają w ciepłym klimacie, niedaleko plaży, i często
uprawiają seks, więc niczym innym nie muszą się przejmować. Miał bardzo niewielkie potrzeby. – Słuchaj, pójdę jutro, kiedy będziesz w pracy. Nie ma sensu tracić dnia, który możemy spędzić razem. – No dobrze – ustąpiła, nagle zbyt zgrzana i zmęczona, żeby protestować. Ona też chciała się jak najszybciej wyrwać z dusznego mieszkania. Siłą woli otrząsnęła się z ponurego nastroju. W głębi duszy wiedziała, że to przez tę rozmowę z rodzicami. Żałowała tylko, że nie wspierają jej bardziej. Aidan, który wyczuwał jej smutek i napięcie, podszedł i zaczął ją głaskać po plecach w taki sposób, że natychmiast przeszył ją dreszcz fizycznej przyjemności. – Hej, mała, wszystko będzie dobrze – zapewnił kojącym tonem. – Wiem – przyznała bez przekonania. Przesunął palcami po jej plecach, a potem do przodu, i zaczął pieścić jej piersi. Jego dotyk był cudowny i nie przestawał jej podniecać. – Przyjemnie? – Mhm… – westchnęła, poddając się doznaniom. Sięgnęła za siebie, żeby sprawdzić, czy on też jest podniecony. Był. – No, no… kochaliśmy się dopiero pięć minut temu. – To ty tak na mnie działasz, maleńka – szepnął jej do ucha, po czym obrócił ją i pocałował namiętnie. Opadli na łóżko i stopniowo wszystkie zmartwienia odpłynęły. Pomyślała, że nie warto się niczym przejmować. Była w Australii, więc powinna z tego korzystać i cieszyć się, że jest z tym niezwykłym mężczyzną, który zachwyca ją i irytuje w jednakowym stopniu. Czy dobrze zrobiła? Kto wie? Pewnie dopiero czas pokaże, pomyślała, a na razie zatraciła się w tej chwili, a chwila była niewiarygodnie piękna.
Teraźniejszość
Właściwie nie wyłoniła się z tunelu, raczej została z niego wyrzucona, nagle, brutalnie i bez ostrzeżenia. Czuła się oszołomiona i krańcowo wyczerpana. Jej mózg rozpaczliwie potrzebował czasu, żeby odpocząć i dojść do siebie po niedawnych doświadczeniach, co było frustrujące, ponieważ tyle chciała przyswoić, przemyśleć i przetrawić. Na razie nie była w stanie. Potrzebowała snu. Zanim zapadła w szary eter, rozejrzała się szybko i zauważyła, że trzy tunele nadal istnieją, chociaż pierwszy zdecydowanie nie świecił już tak jasno. Zrozumiała wtedy, że jeszcze będzie miała okazję odwiedzić każdy tunel, i poczuła ulgę. Chciała się dowiedzieć więcej o tym, jak potoczyłyby się sprawy z Aidanem. To był najbardziej fascynujący, przerażający, lecz wspaniały dar, jaki kiedykolwiek mogła otrzymać. A teraz musiała nabrać sił... i z tą myślą osunęła się w niepamięć.
Niedziela
– Polly i Eadie muszą wyjść i spalić trochę energii – oznajmiła. – Weź je do parku – odparł Max, przełykając ostatni kęs sandwicza ze smażonym bekonem. W ostatniej chwili uniknął trzepnięcia niedzielnym wydaniem „Timesa” i mrugnął do niej, dając jej do zrozumienia, że to był żart. – No to chodź, zabierzemy je na huśtawki, a potem pójdziemy gdzieś na lunch, żebyś nie musiała gotować. Przyznała, że to dobry pomysł, ale mimowolnie zadawała sobie pytanie, czemu to on nie może czegoś naprędce upitrasić. – Czy raczej powinienem powiedzieć: żebyś nie musiała kupować ohydnych faszerowanych kurczaków, które wcale nie smakują jak kurczaki. – Znów mrugnął. – Ha, ha, cholera! – Roześmiała się wbrew sobie. – Okej, to mi odpowiada. A w lodówce jest zapiekanka. Możemy zjeść wcześnie obiad. Ale niewiele więcej, więc mam nadzieję, że jutro w pracy będzie spokojnie i w przerwie na lunch zrobię zakupy. Inaczej będę musiała wyjść później. – W porządku – mruknął Max obojętnie. Uważał, że jedzenie to jej działka. – Dobra, Po-lly, Ea-die, chodźcie! Zakładajcie buty, idziemy do parku! – krzyknął w kierunku kuchennych drzwi i wstał, żeby włożyć talerz do zlewu. – Postarajmy się jak najbardziej je zmęczyć – zaproponowała. – Koniecznie – zgodził się Max. – Posadzimy je przed DVD na całe popołudnie, bez żadnych wyrzutów sumienia. – Mnie pasuje – przyznała, zastanawiając się z nadzieją, czy to znaczy, że zamierza się z nią wymknąć do łóżka na małe bara-bara. – Bo jeśli się zgodzisz… – podjął Max trochę zmieszany. – Po południu jest mecz piłki nożnej, który bardzo chciałem obejrzeć, i obiecałem Tedowi, że może wpaść i obejrzeć u nas. On ciągle nie ma Sky Sports. – Och... no dobrze – powiedziała, zawiedziona i już znudzona. – Nie masz nic przeciwko temu, prawda? – Nie – skłamała. * Chociaż przez cały ranek Polly i Eadie biegały po parku jak młode psiaki, po południu nadal były pełne energii. Zwykle żyły w zgodzie, tego dnia jednak wykazywały ogromną skłonność do kłótni, toteż Jennifer musiała odgrywać rolę rozjemcy i mediatora. Kiedy nie powstrzymywała córeczek, żeby się nie pozabijały
z powodu ni mniej, ni więcej, tylko połamanej Barbie, nastawiała pranie, wyjmowała pranie i wrzucała je na rosnącą stertę prasowania. Jednym słowem niezbyt fascynujące popołudnie. Wyciągając z pralki ładunek za ładunkiem, z tęsknotą wspominała bezdzietne czasy, kiedy niedziela oznaczała leżenie w łóżku z kacem, który w końcu leczyło się Krwawą Mary i obiadem z grilla w pubie, a potem jakimś filmem i rozkosznym seksem. Boże, to już obsesja. Pewnie tak się czują ludzie, kiedy wychodzą z więzienia albo z wojska. – Przestańcie obie – powiedziała, czy raczej wrzasnęła, bo pochlipujące dotąd dziewczynki rozryczały się na całego. – Eadie, jeśli znowu raz walniesz siostrę, to ja walnę ciebie. Oczywiście nigdy by nie uderzyła dzieci, nawet za milion lat, toteż Eadie doskonale wiedziała, że to groźba bez pokrycia. Zerknęła na matkę spod nierównej brązowej grzywki, którą Jennifer obcięła jej tydzień wcześniej, i zaczęła kalkulować, ile zaryzykuje, jeśli nie posłucha. Potem, najwyraźniej doszedłszy do wniosku, że potrafi znieść wszelkie ewentualne konsekwencje, walnęła siostrę jeszcze raz. – No dobrze – warknęła Jennifer. Miała dość. – Wystarczy, marsz do swojego pokoju! Eadie wybuchnęła głośnym płaczem. Jennifer westchnęła ciężko. Miała po dziurki w nosie tych sprzeczek, ale uważała, że po części sama się do nich przyczyniła. Na pewno zaraziła dzieci swoim mało entuzjastycznym nastrojem. Gdyby była bardziej ożywiona i wymyślała dla nich lepsze zabawy, zachowywałyby się grzecznie, ale tak naprawdę żałowała, że nie może ich zostawić samych na dłużej niż pięć minut. Była zmęczona i marzyła tylko o tym, żeby się przebrać w piżamę i na resztę popołudnia rozsiąść przed telewizorem. Do kuchni wparował Max. – Co się tu dzieje? – zapytał, zmierzając do lodówki po następne piwo. – Czyżbym słyszał płacz? – Owszem, słyszałeś – warknęła. – Zachowują się jak dwie zwariowane małpki. Odesłałam Eadie do pokoju, bo biła Polly. – Tak, tatusiu, ona mnie naprawdę mocno uderzyła – oświadczyła Polly, rozcierając ramię, żeby zademonstrować, jak bardzo ją boli. – To była druga ręka, Pol – sucho zwróciła jej uwagę Jennifer. – Jak mogłeś to przegapić, cholerny idioto?! – wrzasnął Ted. Max dosłownie wybiegł z kuchni z butelkami lagera w obu rękach i trzecią pod pachą. Ślizgał się w skarpetkach na drewnianej podłodze. Zanim zniknął, krzyknął przez ramię: – Bądź miła dla matki! – No to chodź, wyjmiemy kredki – zaproponowała Jennifer. – Ale pospiesz się, bo muszę zajrzeć do Eadie. I nie myśl, że z ciebie jestem zadowolona, panienko – dodała na widok jej triumfalnej miny. Cieszyła się, że jej siostra ma
kłopoty. Później, po mniej więcej trzydziestu minutach spędzonych w pokoju Eadie, która tymczasem doprowadziła się do takiego stanu, że trzeba ją było uspokajać i ugłaskiwać, chociaż to ona narozrabiała, Jennifer postanowiła przyłączyć się do panów. Jeśli dzieci będą czegoś potrzebowały, ich ojciec wreszcie będzie zmuszony się ruszyć. – Cześć – rzucił Max z roztargnieniem, jakby zdziwiony, że zjawiła się we własnym salonie. Max zajmował jedną sofę, a Ted drugą. Obaj siedzieli rozwaleni, z szeroko rozstawionymi nogami, z butelkami piwa w rękach. – Nic ci nie jest? Właśnie zaczęła się druga połowa. Czemu nie obejrzysz jakiegoś filmu na górze? Może leci fajna komedia romantyczna albo coś w tym rodzaju. – Ponieważ Eadie ogląda Zaplątanych na naszym łóżku i chociaż za pierwszym razem nawet mi się podobało, niekoniecznie mam ochotę oglądać to drugi raz – odpowiedziała, opadając na sofę zajętą przez Teda. Niechętnie, z szuraniem podciągnął nogi, żeby zrobić trochę miejsca, lecz ani na chwilę nie oderwał wzroku od telewizora. – W porządku, Ted? – zapytała. – Taa, świetnie, dzięki – odparł, co jej przypomniało koleżanki Eadie, kiedy przychodziły się pobawić i odpowiadały na pytania o szkołę uprzejmie, tonem niepozostawiającym wątpliwości, że wolałyby z nią nie rozmawiać. – Co u Annabelle? Jak się miewa? – ciągnęła, nie przejmując się, że nie chce rozmawiać. Ona chciała. Nudziło jej się. – Nieźle, dziękuję. Jest trochę zestresowana. Mark ma zwolnienie ze szkoły, ma zapalenie migdałków, ale poza tym w porządku. – To dobrze – mruknęła, kartkując magazyn „Style”. – Hej, widziałaś najnowsze notowania swojego eks na tegorocznej liście najbogatszych? – zagadnął Max, rzucając jej dodatek. – O Boże. – Przewróciła oczami. – No to jazda, niech nas zemdli. – ReUNIon w tym roku wszedł na giełdę – Max poinformował Teda niemal z dumą. – Jest teraz wart bilion. – Żarty sobie robisz – powiedziała Jennifer, ale miała to przed nosem, czarno na białym, razem z jego zdjęciem. Tim Purcell. Były chłopak, z którym wytrzymała dwa i pół roku, teraz wart bilion funtów. Przyjrzała się fotografii. Blond włosy lekko oprószone srebrem, ale tylko trochę. Policzki leciutko obwisłe, ogólnie jednak zadziwiająco niewiele się zmienił w ciągu piętnastu lat. Przystojny, w typie nordyckim, zawsze wyróżniał się dobrą cerą, chociaż jego błękitne oczy były twarde i zbyt głęboko osadzone, a nos zbyt ostry. Wyglądem różnił się jak niebo i ziemia od mężczyzny, którego w końcu poślubiła. Przyjacielskiej twarzy
Maksa, zwieńczonej szopą brązowych włosów, nie można było nazwać rzeźbioną, ale to na nią o wiele chętniej patrzyła. Zastanawiała się, jak by to było spotkać teraz Tima, po tylu latach. Czyby się dogadali? Wtedy łączył ich dość dziwny wiązek. Zawsze miała wrażenie, że przede wszystkim go bawi. Wiedziała, że uważa ją za słodką i zabawną, ale nigdy nie czuła, żeby za nią szalał. No ale z jej strony ten związek też nie opierał się na pociągu fizycznym. Po prostu ogromnie jej imponował swoją klasą i lubiła być kojarzona z kimś, kogo wszyscy na uniwerku znali. Gdyby się jeszcze kiedyś spotkali, strasznie chciałaby go zapytać, co w niej widział. Ale wątpiła, czy do tego dojdzie. Raczej nie wpadną na siebie przypadkiem. Obracali się w różnych kręgach. Poza tym nigdy nie utrzymywali kontaktu, ponieważ zerwali ze sobą w dość przykry sposób i jak na ironię Tim tylko ten jeden raz pokazał, że naprawdę mu na niej zależy. A może to jego ego sprawiło, że tak się wściekł, kiedy mu oznajmiła, że odchodzi? – Co ja bym zrobił z bilionem funtów? – zadumał się Ted. Mam nadzieję, że wykupiłbyś subskrypcję na Sky Sports, pomyślała Jennifer, uśmiechając się do niego obojętnie. – Może powinnam się skontaktować z Timem i poprosić go o tysiąc funtów, żebym mogła naprawić suszarkę, zapłacić kilka rachunków i zaszaleć w Whistles1, hm? Dla niego to drobniaki – zażartowała. – Pewnie żałujesz, że z nim nie zostałaś, co, Jen? Zamiast się związać z tym nieudacznikiem – powiedział Ted. Jennifer z uśmiechem pokręciła głową. – Wcale, Ted. Może jest bogaty, ale to zimny drań. – Chociaż cholernie bystry – zauważył Max. – No bo kto nie korzystał z reUNIon? Poza moimi rodzicami, ale to dosłownie jedyni ludzie, którzy mi przychodzą do głowy. Zawsze uważała za dziwaczne, kiedy Max zaczynał się rozwodzić nad inteligencją Tima. Zupełnie jakby puchł z dumy, że jego żona kiedyś z nim chodziła, chociaż ona wolałaby, żeby był odrobinę zazdrosny. Podejrzewała, że pewnie bardzo chciałby się z nim spotkać, zjeść z nim obiad, pogadać o swojej karierze. Właściwie w obecnej sytuacji nie zdziwiłaby się, gdyby mając wybór, wolał pójść na obiad z Timem niż z nią. Zapiszczał jej telefon. Dostała esemesa od Esther: była w parku za rogiem, z Sophie, i pytała, czy mogą wpaść na herbatę. Od razu oddzwoniła. – Przychodź, zapraszam. Max ogląda mecz z Tedem, a ja chętnie się z tobą zobaczę. A Sophie może się zająć moją dwójką i dać im do roboty coś ciekawszego niż zabijanie się nawzajem. Śmiertelnie znudzona huśtawkami Esther zjawiła się w ciągu kilku minut.
– Tak się cieszę, że cię widzę! – zawołała Jennifer. Zarzuciła jej ręce na szyję, jak tylko otworzyła drzwi. – Cześć, Sophie, jak się masz, słoneczko? – zagadnęła chrześniaczkę. – Dobrze – odpowiedziała Sophie. – No to wchodźcie, Eadie ogląda film na górze i... tu jest Pol. Skończyłaś kolorować? – Tak – odparła Polly, zachwycona, że może się pobawić z kimś innymi niż Eadie. Dziewczynki pobiegły na górę, a Jennifer zaprowadziła Esther do kuchni. – Cieszę się, że przyszłaś. Ale miałam nudny weekend, niech to szlag. Esther zachichotała. – Czemu? Co takiego robiłaś? – Fuj – jęknęła Jennifer. – W piątek wieczorem nie było dzieci, ale zajęliśmy się jakimiś bzdetami i zmarnowaliśmy okazję, żeby się zabawić. Potem w sobotę mieliśmy na lunchu Judith i tego nudziarza Henry’ego. – O Boże – westchnęła Esther. Słyszała o tej dwójce dostatecznie dużo, żeby móc to sobie wyobrazić. – Właśnie. Chociaż prawie im zafundowałam zatrucie pokarmowe, co dodało lekkiego dreszczyku emocji. No i dzisiaj myślałam, że to będzie miły rodzinny dzień, ale okazało się, że to dzień oglądania sportu i picia piwa ze starym kumplem Tedem. – Ostatnie słowa wymówiła zniżonym głosem. – Same rozrywki – zaśmiała się Esther, zdejmując żakiet. Jak zwykle wyglądała świetnie, ale tym razem wydawała się również zmęczona. Pod warstwą piegów była blada, chociaż jej naturalne rudoblond włosy zawsze były wyszczotkowane i lśniące. Zmęczenie nie odbierało jej ani odrobiny atrakcyjności. Naprawdę dobrze się starzała i zawsze ubierała się w taki sposób, że inne kobiety chciały wiedzieć, gdzie kupuje ciuchy. Starannie dobierała dodatki i kompletowała strój, który nigdy nie wyglądał tak, jakby narzuciła na siebie coś, co podniosła z podłogi. Jennifer z zazdrością podziwiała jej drukowany szal i złoty naszyjnik z trzmielem od Alexa Monroe. – Chyba musisz sobie zafundować wieczór z dziewczynami. – Koniecznie – zgodziła się Jennifer. – Wiesz, że wychodzimy we wtorek? Tylko do Zająca i Ogarów, ale może tam wyciągniemy kalendarzyki i umówimy się na coś konkretnego. Coś z koktajlami i tańcami. Przy okazji: świetny szal. – Dzięki, z River Island. I owszem, wiem o wtorku, chociaż nie jestem na sto procent pewna, czy dam radę przyjść – powiedziała Esther. – Muszę jeszcze załatwić opiekunkę. W tym momencie Jennifer zaczęła podejrzewać, że jej przyjaciółka na pewno nie przyjdzie. Wielka szkoda, i trochę przykro, że to nie jest dla niej priorytet.
– Herbaty? – Tak, poproszę. – W każdym razie koniec gadania o moim nudnym weekendzie. Co ty robiłaś? – Właściwie nieźle – odpowiedziała Esther i przebiegły uśmieszek rozjaśnił jej twarz. – Opowiadaj – zażądała Jennifer, wyjmując kubki z kredensu, zadowolona z towarzystwa przyjaciółki. Prawdziwej przyjaciółki. To jej pomogło odzyskać równowagę. – No, Jason i ja jesteśmy chwilowo całkiem spłukani i toniemy w długach, ale w piątek moja mama została z dziećmi, więc wyszliśmy i się nawaliliśmy. Naprawdę byliśmy narąbani i kiedy wróciliśmy do domu, a mama poszła, w końcu... – Uśmiechnęła się i pokręciła głową. – ...zrobiliśmy to w holu. A potem zrobiliśmy to... – Znowu musiała przerwać i na wspomnienie o tym parsknęła śmiechem. – ...w ubikacji na dole. – Nabijasz się ze mnie – powiedziała Jennifer. Miała mieszane uczucia. Była pod wrażeniem. Była straszliwie zazdrosna i dziwnie dumna, że inne kobiety nadal uprawiają wyuzdany seks ze swoimi mężami, nawet jeśli ona tego nie robi. – Wcale nie – zapewniła Esther, chichocząc. – To było przezabawne. Znasz ten rodzaj seksu, po którym aż trochę ci wstyd. – Żałuję, ale nie pamiętam – odparła Jennifer kwaśno, wyciągając mleko z lodówki. – Ale, ale, zauważyłaś, jak cudownie cicho jest na górze? Wielkie dzięki, że przyszłaś i nas uratowałaś. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparła Esther. – Dzięki, że ty mnie uratowałaś. Musiałabym kilka godzin huśtać Sophie. – Nie ma sprawy – rzuciła Jennifer z roztargnieniem, bo wciąż myślała o wyczynach Esther. – Wiesz, ostatni raz trochę się wstydziłam po seksie chyba jeszcze z Timem. – Naprawdę? Dlaczego? Co robiliście? Jennifer się skrzywiła. – Nie chcesz wiedzieć. – No, teraz to kompletnie się mylisz. Zakłopotana Jennifer zmarszczyła nos. – Powiedzmy, że on zachował się dość perwersyjnie, i na tym poprzestańmy, dobrze? – Nie ma mowy! – zaprotestowała Esther. – Przykro mi, ale teraz musisz puścić farbę, panienko. Bo zacznę sobie wyobrażać najróżniejsze rzeczy, pewnie znacznie gorsze od rzeczywistości. Jennifer westchnęła, pogodzona z porażką. – Ale jeśli komuś piśniesz słówko, już nie żyjesz.
Esther zrobiła ruch, jakby zamykała usta na zamek błyskawiczny. – Okej. Więc w zasadzie pod koniec naszego związku Tim był do tego zdolny tylko wtedy, kiedy... ee, udawałam kogoś innego. Esther otworzyła szeroko oczy. – To znaczy, że lubił odgrywać różne role? Jennifer przytaknęła, zaczerwieniła się i przygryzła paznokieć. Lubił to mało powiedziane. Esther roześmiała się serdecznie. – O Boże, chyba pamiętam, że coś wtedy wspominałaś. – Hmm… – mruknęła Jennifer, marszcząc nos. – W każdym razie może powinnam była znosić jego dziwactwa. Coś ci pokażę. Pobiegła do pokoju i wróciła z listą najbogatszych. – Jasna cholera! – Esther przeczytała wskazany fragment i otworzyła szeroko oczy. – To kupa kasy. Boże, żebyś wiedziała, ile moglibyśmy zrobić, gdybyśmy mieli chociaż ułamek tej forsy. Teraz naprawdę cienko przędziemy, do tego stopnia, że musimy zaciskać pasa, żeby płacić raty za hipotekę. Powiem ci, że nie powinnam była sobie pozwolić na ten szalik. Mam wyrzuty sumienia za każdym razem, kiedy go zakładam. Możesz zadzwonić do Tima i poprosić, żeby nam odpalił trochę grosza? – Niestety – powiedziała Jennifer. – To mogłaś być ty – stwierdziła Esther – No nie wiem. – Mogłaś. Nie pamiętasz, jaki był rozbity, kiedy z nim zerwałaś? Mogłaś być nieprzyzwoicie bogata. – Och, tylko posłuchaj, co mówisz, zagorzała feministko. Wolę nie pasożytować na Timie Purcellu, dziękuję bardzo. Chociaż gdyby tak się zastanowić, nie wiem, czym to by się różniło od mojego obecnego życia. Wściekam się, że jestem teraz cholernie zależna od Maksa. Ostatnio myślałam nawet o kursach dokształcających, żeby móc więcej zarabiać. – Na przykład jak? – Nie wiem, jeszcze do tego nie doszłam – przyznała Jennifer smętnie. – Wszelkie pomysły mile widziane. Nagle Esther zachichotała. – Więc hipotetycznie, gdybyś została z Timem, myślisz, że dalej byś się z nami przyjaźniła? – Oczywiście, że tak – odparła urażona Jennifer. – Za kogo ty mnie masz? Chociaż myślę, że Karen nie wpadałaby do naszej rezydencji tak często. Ona go nie znosiła, prawda? – Prawda – potwierdziła Esther. – Ale ja uważałam, że jest w porządku. Był niesamowicie bystry, co nie? Miał odpowiedź na wszystko. Och, i nigdy nie
zapomnę tamtej imprezy w waszym domu. Karen wtedy po raz pierwszy przeleciała Pete’a. Superimpreza. Chyba najlepsza w moim życiu. – Rewelacja, nie? – zgodziła się Jennifer. – A może patrzymy na przeszłość przez różowe okulary? Powróciwszy myślami do Tima, ten jeden raz pozwoliła sobie na wspominanie dawnego życia. Zawsze udawała, że nic jej to nie obchodzi, ale musiała przyznać, że nieustanne przypominanie z każdej strony, że któryś z byłych osiągnął oszałamiający sukces, może być trochę wkurzające. I w głębi duszy wiedziała, że prawdopodobnie mogłaby się cieszyć owocami jego pracy, gdyby z nim została. Gdyby nie przejmowała się tak bardzo tym, że nie kocha jej wystarczająco. Albo, co ważniejsze, gdyby nie doszła do wniosku, że chociaż protestuje, kiedy ona tak mówi, bardziej mu zależy na pracy niż na jakiejkolwiek żywej istocie i że to właśnie stanowi problem, z którym ona nigdy sobie nie poradzi. Niemniej to wszystko zdecydowanie należało do przeszłości, a poza tym podejrzewała, że żadne bogactwa nie wynagrodziłyby jej chwil, które musiałaby spędzać w przebraniu policjantki. 1 Whistles – angielska sieć sklepów odzieżowych (przyp. tłum.).
Przeszłość – Tim KWIECIEŃ 1997 Już miała wsypać zupę w proszku do kubka, kiedy popełniła błąd (chociaż w tym przypadku niekoniecznie był to błąd) i zajrzała do pustego naczynia. Żołądek podszedł jej do gardła. – O mój Boże, obrzydliwe! – wykrzyknęła, walcząc z odruchem wymiotnym. – Co? – zapytała Karen, która właśnie weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i zajrzała z nadzieją do środka. – W tym kubku rośnie pleśń. Chyba się porzygam. – Ohyda – stwierdziła Karen, zamykając lodówkę. Ani zwiędła łodyga selera, ani słoiczek cold creamu Pondsa, ani pojemnik z gotowym daniem Fray Bentos nie wzbudziły jej entuzjazmu. – Może po prostu kupimy chipsy? – Okej – zgodziła się Jennifer. Nie była w stanie znosić tego bałaganu ani chwili dłużej. Studentki z reguły żyją dość beztrosko, ale dom, do którego się przeprowadziły na trzeci i ostatni rok studiów, zbliżał się niebezpiecznie do granicy, za którą zaczyna się brud. Z zewnątrz wyglądał wspaniale: ogromny zabytek pierwszej klasy, szeregowiec z okresu regencji stojący w centralnej części placu, tuż przy nabrzeżu, w Brighton. Wprawdzie obłaził z farby (do czego przyczyniało się słone powietrze), ale kiedy się na niego patrzyło z drugiej strony placu, nadal wyglądał imponująco. Nie stracił nic z majestatu epoki. W środku prezentował się zdecydowanie inaczej. Został przeznaczony na wynajem, dla studentów. Na parterze znajdowały się trzy sypialnie i łazienka, na pierwszym piętrze przestronny wspólny salon, jeszcze dwie sypialnie i maleńka kuchnia. Drugie i ostatnie piętro zajmowały kolejne trzy sypialnie i łazienka. O dziwo w całym domu nie było ani jednego stołu, przy którym mogliby jeść. Składający okazjonalne wizyty rodzice byli zaskoczeni i pozwalali sobie na komentarze, ale o to studenci nie dbali ani trochę. Posiłki konsumowano na stojąco. Albo na leżąco. Oczywiście osiem sypialni oznacza ósemkę współlokatorów. Osiem studiujących istot ludzkich, które bynajmniej nie uważają ze najważniejsze sprzątania, gumowych rękawic i środków czyszczących. W rezultacie panował tam niesłychany bałagan. Dom zawsze wyglądał jak po przejściu trąby powietrznej, kuchnię pokrywał tłusty nalot. Zmywano tylko w razie konieczności i generalnie wszystko, czegokolwiek by dotknąć, wydawało się trochę... lepkie.
Jedynym miejscem, gdzie było trochę weselej, był pokój Tima. Znajdował się na ostatnim piętrze i był zdecydowanie największy w całym domu. Za ten luksus Tim płacił tygodniowo dwadzieścia funtów więcej niż pozostali. Jego pokój był największy i z jego okien rozciągał się najlepszy widok, a do tego, inaczej niż reszta domu, był czysty i schludny. Rzecz jasna Tim nie pracował w firmie sprzątającej. Płacił innej studentce, Chince o imieniu Amber, sześć funtów za godzinę, żeby przychodziła na trzy godziny w tygodniu posprzątać, a także wyprać i wyprasować jego ubrania. To go wyróżniało spośród rówieśników, ale Tim był okazem wyjątkowym pod każdym względem. Najbardziej jaskrawą różnicą między nim a resztą studenckiej braci było to, że zawsze miał pieniądze. Nie jakąś zabłąkaną dychę, tylko grubą gotówkę, którą trzymał w portfelu, spiętą klipsem. Skończył bardzo drogą prywatną szkołę, więc niewątpliwie rodzina wspierała go finansowo, ale sam ciągle kombinował, jak by zarobić, i z reguły mu się udawało, co znajdowało odzwierciedlenie w jego stylu życia. Miał własną lodówkę, zawsze dobrze zaopatrzoną w piwo i smaczne jedzenie, gotowe posiłki, jak lasagne i curry z Sainsbury’s, a czasami nawet z M&S. Miał własny komputer biurkowy z windowsami 95 i dwuosobową sofę ustawioną naprzeciwko okna, co znaczyło, że leżąc, mógł się rozkoszować widokiem na morze. Miał też zestaw hi-fi i czajnik, toteż jego pokój przypominał raczej samodzielny apartament. Uwielbiała spędzać tam czas. Jego pokój z pewnością bił na głowę jej klitkę na parterze na tyłach, z mało interesującym nieapetycznym widokiem na należące do meksykańskiej restauracji podwórze. Dodatkową korzyścią ze związku z Timem było dla niej to, że raz na tydzień mogła się powylegiwać w czystej, świeżej pościeli. Oczywiście jeśli w pierwszą noc po tym, jak Amber wyprała prześcieradła, Tim nie musiał pracować albo – jak mawiała Karen – nie chciał być sam. Przywykła do obyczajów Tima i ciągłe narzekanie na te dziwactwa irytowało ją bardziej niż to, że jej chłopak mówił jej, kiedy może, a kiedy nie może u niego zostać. Teraz, kiedy pogodziły się z tym, że nie znajdą nic jadalnego, powędrowały do salonu, w którym Pete i Jim grali w Fifę na PlayStation i słuchali muzyki. Stół zaśmiecały puste pojemniki z McDonalda. Przy zaciągniętych zasłonach jedynym źródłem światła oprócz bocznej lampki było akwarium z tropikalnymi rybkami, należące do innego współlokatora. Jim miał na sobie tylko majtki, co nie było widokiem przyjemnym, ale dziewczyny przywykły do niego na tyle, żeby tego nie komentować. – Tim nie wychodzi wieczorem, co? – zagadnęła Karen, padając na sofę. Krótka spódniczka podjechała do góry na jędrnych, lecz tęgich nogach. Pytanie zabrzmiało raczej jak pobożne życzenie i powiedziało Jennifer wszystko, co musiała wiedzieć. – Nie wiem – odparła. Natychmiast się zjeżyła. Wolałaby, żeby Karen
wreszcie pokonała swoją antypatię wobec Tima. – Bo co? – Nie, nic – zapewniła Karen. – Mnie tam obojętne, ale jego to przecież nie kręci. To znaczy żarty. Wygłupy! – Idziesz na to karaoke? – spytał Peter, nie odrywając wzroku od ekranu. – Aha – potwierdziła Karen. – Chcesz mieć więcej publiczności? – Czemu nie? – Wy się umawiajcie, a ja pójdę sprawdzić, czy Tim idzie – oświadczyła Jennifer, rozmyślnie nie zwracając uwagi na szturchańca. Wbiegła po schodach na drugie piętro, po dwa stopnie naraz, łomocząc butami na platformach, które nosiła do kusej bluzeczki odsłaniającej płaski brzuch i krótkiej rozszerzanej spódniczki. – Idziesz z nami wieczorem czy nie? – wydyszała, kiedy już zabębniła do drzwi Tima i usłyszała: Wejść. – Nie, skarbie – odparł Tim, nie podnosząc wzroku znad biurka. – Przychodzi Sean, żeby mi pokazać kod, który napisał. – Ooo – jęknęła. – Proszę, chodź! Obejrzał się i spojrzał na nią z aprobatą. Potem uśmiechnął się kątem ust, tak uroczo, że chciała podbiec i go pocałować. Oczywiście nie zrobiła tego. Tim zwykle trzymał ludzi na dystans. Żadne z nich nie przepadało za spontanicznym okazywaniem uczuć, ale oboje uwielbiali słowne potyczki. – Hm… daj mi się zastanowić. Mogę A: zostać i zobaczyć, jak wszystkie moje ambicje i marzenia się spełniają. Albo B: wyjść na deszcz, żeby popatrzeć, jak ty i Karen mordujecie przyzwoite piosenki w gównianym pedalskim barze karaoke na nabrzeżu. Masz rację, dziękuję. – Vicky idzie – oznajmiła, chwytając kartonową figurę Posh Spice naturalnej wielkości, którą Tim zwinął z wypożyczalni Blockbuster Video tydzień wcześniej, kiedy był wkurzony. Panna Adams miała na sobie białą minispódniczkę i top. Na dole w salonie była też Ginger Spice, w swojej ikonicznej sukience z motywem brytyjskiej flagi, oparta niedbale o ścianę, tylko że ktoś zapobiegliwie domalował jej czarne wąsy i okulary. – No to całkiem inna rozmowa – stwierdził Tim. – Skoro te śliczne nogi też idą. Nie mówił poważnie. Skupiał się wyłącznie na komputerze. Próbowała nie czuć się odtrącona. Chodzili ze sobą dostatecznie długo, żeby wiedziała, że nie zmieni zdania i że nie ma sensu marudzić. Przecież to właśnie jego zapał, ambicja i bystry umysł przyciągnęły ją do niego. To prawda, że nie nadążała za nim, kiedy mówił o swoich planach. Zamierzał zbić forsę na czymś, co miało być ogromnym postępem w zakresie
korzystania z internetu, ale jego pasja była zaraźliwa. Ostatnio wpadł na pomysł, żeby stworzyć rodzaj platformy na World Wide Web, na której ludzie wyszukiwaliby dawnych kolegów ze szkoły albo ze studiów i mogliby sprawdzić, jak sobie radzą, jaką mają pracę, czy są żonaci i czy mają dzieci. Platforma nazywałaby się reUNIon i stanowiłaby nie tyle społecznościowy eksperyment sieciowy, ile sposób na wtykanie nosa w cudze sprawy. Pozwalałaby łączyć się z ludźmi, a potem, kiedy udzielą zezwolenia, oglądać ich strony, sformatowane prawie jak CV. Zanim jednak ktokolwiek mógłby zobaczyć stronę, portal prosiłby, żeby spróbował przewidzieć, co ci ludzie robią. Innymi słowy, jeśli się zarejestrujesz, możesz otrzymać maila od dawnego szkolnego kolegi, z pytaniem, czy chcesz się przekonać, jaki los dla ciebie przewidział. Tim sądził, że kluczem do sukcesu będzie naturalne pragnienie każdego człowieka, żeby wiedzieć, co inni o nim myślą. – Co Sean przyniesie? – Nie zrozumiałabyś – odparł Tim bez ogródek. – Spróbuj. – Opracowuje pewne programy. Przecież ci mówiłem. Napisał nowy kod. – Dla reUNIon? – Tak – burknął Tim z irytacją. Zasmuciło ją to. W tej samej chwili dobiegł ich wrzask Pete’a. – Tim, ktoś do ciebie! – Świetnie! – krzyknął Tim i zerwał się. Przepchnął się obok niej i dosłownie wgniótł ją w ścianę, spiesząc do Seana. Jennifer westchnęła z rezygnacją. Przegrała, więc równie dobrze mogła spędzić wieczór bez niego. W każdym razie Karen będzie zadowolona, pomyślała, lawirując pomiędzy stosami brudnych ubrań porozrzucanych na podeście. * Później tego wieczoru, a raczej wczesnym rankiem następnego dnia, Jennifer i Karen chwiejnie dowlokły się do domu. Przez pięć minut po kolei próbowały trafić kluczem do zamka, zanim wreszcie otworzyły drzwi. Chichocząc jak uczennice, krzyżując nogi i ściskając jedna drugą, żeby się nie posikać ze śmiechu, przez całą wieczność wchodziły po schodach. Na górze obie pobiegły do klopa, a potem znowu spotkały się w salonie, gdzie ściągnęły płaszcze, a Karen wyjęła przybory do robienia skrętów. – Zobaczę, czy Tim nie śpi – oznajmiła Jennifer, której nie chciało się udawać, że nie usycha z tęsknoty za nim. – Dobrze – powiedziała Karen z urazą. – Na pewno nie śpi, bo przecież nie zdążył podbić świata.
Wbiegając po schodach, Jennifer zdecydowała, że już najwyższy czas załatwić to z Karen raz na zawsze. Jej nieustanne docinki działały jej na nerwy. To nie jej wina, że chwilowo jest bez pary. – Tim! – zawołała, waląc w drzwi, ponieważ przez szparę na dole zobaczyła sączące się światło. Nikt nie odpowiedział, ale słyszała muzykę, chyba Oasis, sądząc po brzmieniu. Wtargnęła do środka. Tim i Sean nawet się nie obejrzeli, pochłonięci pracą, schyleni nad przeklętym komputerem. – Ee... hej, halo, Ziemia nadaje do mojego szurniętego chłopaka maniaka! – Och, cześć. – Tim wreszcie podniósł wzrok. Chociaż był wyczerpany i blady jak ktoś, kto przez cały dzień nie wychodził na świeże powietrze, oczy mu błyszczały, wydawał się przejęty i podekscytowany. Kiedy odchylił się na oparcie, koszulka podjechała mu do góry, odsłaniając szczupły, bezwłosy brzuch. – Jak wam idzie? – zagadnęła. Nagle poczuła lekkie mdłości. Wbieganie po schodach chyba nie było najlepszym pomysłem, jeśli wziąć pod uwagę morze rozmaitych alkoholi bełtające się jej w brzuchu. Chwiejnie przebrnęła przez pokój i padła z ulgą na łóżko. Sięgnęła w dół, żeby ściągnąć adidasy, po czym cisnęła je przez pokój. Uderzyły w ścianę z głuchym hukiem. – Wspaniale – odpowiedział Tim. – Idzie nam zajebiście, dzięki Seanowi. Posłała Seanowi blady uśmiech. Jej zdaniem Sean miał talenty towarzyskie meduzy i właściwie była o niego odrobinę zazdrosna. Po nocy spędzonej z nią Tim nigdy nie wydawał się taki szczęśliwy i zadowolony, to na pewno. – Może zejdziecie na dół i napijecie się ze mną i z Karen? – zapytała. Starała się nie mówić zrzędliwym tonem, ale była tak pijana, że nie miała pewności, czy dała radę. Fuj. Teraz, kiedy nie wdychała pełną piersią morskiego powietrza, alkohol coraz wyraźniej dawał się jej we znaki. – Hmm... Wstała, wznosząc oczy ku niebu i przygotowując się na nieuniknione nie. – ...jasne, czemu nie, moja mała pijaczko? Z rozkoszą. A potem opowiesz mi wszystko o tym, jak spędziłaś wieczór. Uśmiechnęła się. – Odegram to dla ciebie, jeśli chcesz. – Jeszcze lepiej. – Skrzywił się. – Chodź, Sean, powinniśmy zrobić przerwę. – Fajnie – mruknął Sean, nie ruszając się z miejsca. Tim potarł twarz obiema rękami, potem podszedł do Jennifer i przyjrzał jej się z zainteresowaniem, kiedy schyliła się po swoje rozczłapane buty. – Mogę ci zajrzeć pod spódnicę – oznajmił takim tonem, że natychmiast poczuła dreszcz podniecenia. Pogłaskał ją po brzuchu, co było miłe i jednocześnie denerwujące.
– Ale jesteś naprana – powiedział, zauważywszy jej zmarszczone brwi. Marszczyła się między innymi dlatego, że samo ustanie na nogach wymagało wielkiej koncentracji. – Nic mi nie jest – odparła obronnym tonem. – To dobrze – stwierdził i przesunął ręce w górę jej pleców. Za takimi czułościami tęskniła, tylko że akurat teraz od dotykania robiło jej się trochę niedobrze. Musiała coś zjeść. Grzankę. – Mogę wziąć trochę twojego chleba? – zapytała, odsuwając się i wskazując na lodówkę. Zatoczyła się w jej stronę, zanim Tim zdążył odpowiedzieć. – Ależ oczywiście – zapewnił. – Zjedz cały bochenek, jeśli chcesz, moja słodka. A jeśli reUNIon się sprawdzi, jak przewiduję, kupię ci piekarnię. Właściwie nie słuchała. Za bardzo chciała dorwać kromkę chleba, która by jej podniosła poziom cukru i obniżyła, miała nadzieję, poziom wkurzenia. Zamierzała zrobić grzanki, ale w końcu tak rozpaczliwie potrzebowała jakichś skrobiowych węglowodanów, że rozerwała kromkę na pół i wpakowała sobie do ust. Przeżuwała chleb, który kleił się do podniebienia. – Niech nikt nie twierdzi, że nie masz klasy – zakpił Tim. – Trzecią klasę masz na pewno. – Chodźmy się napić – zaproponowała z pełnymi ustami. – Właśnie – przyznał Tim. – Wyglądasz tak, jakbyś koniecznie potrzebowała drinka. Próbowała rzucić jakąś ciętą ripostę, ale to wymagało za dużo wysiłku, więc zrezygnowała i zatoczyła się w stronę drzwi. Tim ruszył za nią, ale Sean najwyraźniej nie zamierzał odejść od komputera ani dla miłości, ani dla wódki, ani dla pieniędzy. W salonie Karen rozwalała się na głównej kanapie, tak starej i wytartej, że już dawno się zapadła. Leżenie na niej niewiele się różniło od leżenia na podłodze. Karen demonstrowała imponującą rekreacyjną wielozadaniowość, ponieważ jednocześnie robiła skręta, zerkała jednym okiem na telewizor i słuchała muzyki. Z głośników ryczał Don’t Speak grupy No Doubt. – Brywieczór, Karen – powiedział Tim tonem sugerującym, że jest gotów na małą sprzeczkę. Jennifer westchnęła w duchu, kiedy uświadomiła sobie, że do niej należy teraz zachowanie pokoju. – Dobra... pijemy – podjęła temat. – Zrobić wszystkim wódkę? – No – zgodziła się Karen. – Gdzie torba, chyba jej nie zostawiłyśmy? – Nie, jest tu, przy twoich nogach – oznajmiła Jennifer, wyciągając zaklinowaną za oparciem kanapy reklamówkę, w której znajdowała się opróżniona do połowy butelka wódki i trochę soku pomarańczowego.
Oczywiście w kuchni nie było czystych naczyń, więc zeszła do siebie po papierowe kubki, które kupiła jeszcze tydzień wcześniej na takie właśnie okazje. Nawalona jak stodoła, włożyła w zejście po schodach tyle wysiłku, że kilka minut, stojąc chwiejnie na środku pokoju, próbowała sobie przypomnieć, po co tam w ogóle poszła. W głowie miała kompletną pustkę i oczy jej się zamykały. Wreszcie ją olśniło. Kubki. Papierowe kubki. Teraz była z siebie zadowolona. Dobrze się spisała. Wiedziała jednak, że powinna jak najszybciej wracać do salonu, więc chwyciła kubki i pobiegła z powrotem na górę, w pośpiechu zostawiwszy drzwi pokoju szeroko otwarte. Nie należało długo zostawiać Tima i Karen samych. W końcu skoczą sobie do oczu. Wróciła za późno. Weszła do salonu i serce jej zamarło. – Ale zgadywanie, co ludzie robią, to obrzydliwy snobizm – argumentowała Karen w pozycji leżącej, co dawało przewagę Timowi, który siedział wyprostowany. – Och, odpieprz się, Karen, powinnaś posłuchać samej siebie. Co jest snobistycznego w zwykłej ciekawości? W normalnym zainteresowaniu? – Bo sugerujesz, że określa nas to, co robimy, jak stary pierdziel w średnim wieku, który na zakrapianym przyjęciu dopytuje: A pan czym się zajmuje? – zaskrzeczała Karen głosem Margaret Thatcher. – Wasze drinki – rzuciła opryskliwie Jennifer. Chlapnęła obficie wódki do papierowych kubków i dolała soku. Tim wziął swój kubek, łyknął i skrzywił się. – Mocne. – No to cyk! – powiedziała niepotrzebnie Karen. Opróżniła swój kubek jednym haustem i natychmiast zrobiła minę, jakby gorzko tego żałowała. – W każdym razie – podjął Tim – Karen, skoro uważasz reUNIon za gówno i nie zamierzasz z niego korzystać, masz do tego prawo. Ale założę się o każde pieniądze, że za pięć lat, gdy dostaniesz maila z wiadomością, że Ed Fisher chciałby wiedzieć, co się z tobą dzieje, a co więcej, przewidział, co się z tobą dzieje, będziesz zaintrygowana. Nie wmawiaj mi, że wtedy tam nie zajrzysz. To był cios poniżej pasa. Jeszcze pięć tygodni wcześniej Ed Fisher był chłopakiem Karen. Potem ją rzucił, okrutnie, przez esemesa, w którym napisał, że właściwie mu się nie podobała i że uważał ją raczej za przyjaciółkę. Płakała przez cały tydzień. – Jeśli ten dupek kiedykolwiek się do mnie odezwie, będę cholernie wkurzona! – wrzasnęła. Jennifer nerwowo dopiła swojego drinka. – Wy dwoje – wtrąciła. – Czy możemy chociaż raz porozmawiać o czym innym? – Na przykład? – zapytał sarkastycznie Tim. – Czym chcesz nas olśnić, mój
aniele? Przełknęła ślinę i uświadomiła sobie, że ma okropny metaliczny smak w ustach. Zaraz potem poczuła złowieszcze ściskanie w żołądku. Przerażona, podniosła rękę do ust. – Co ci jest? – zapytała Karen. – Będę rzygać – zdołała wykrztusić i wybiegła z pokoju, zanim wypite wcześniej koktajle wykonały nieprzewidziany come back. – Ale ze mnie cholerny szczęściarz – stwierdził Tim. – Żebyś wiedział – odparła wyniośle Karen, chociaż odgłosy gwałtownych wymiotów do kuchennego zlewu raczej tego nie potwierdzały.
Teraźniejszość
– Co się dzieje, doktorze? – zapytał Max. Szuranie plastykowego krzesła po podłodze świadczyło o tym, że zerwał się na nogi, gdy tylko lekarz stanął w drzwiach. – No cóż, dobrze zniosła operację. To daje nadzieję. W pewnym momencie bardzo nas zaniepokoił wzrost ciśnienia krwi w czaszce, ale trochę spadło. Jeszcze nie całkiem wyszła na prostą, ale funkcje życiowe się ustabilizowały. Pauza. – Chyba powinniśmy kontynuować rozmowę na zewnątrz, panie Wright. * I dobrze, pomyślała Jennifer. Potrzebowała spokoju i chciała zostać sama. W sterylnej ciszy. Znowu czuła, że ześlizguje się trochę dalej w stronę zapomnienia, ale nagle, drugi raz tego dnia, coś gwałtownie przyciągnęło ją z powrotem do życia. Jakby olbrzymia pięść schwyciła ją mocno, żeby podsunąć myśl krążącą dotąd po peryferiach jaźni, stukającą w mózg, domagającą się uwagi. Polly i Eadie. Instynkt macierzyński doszedł do głosu i zawładnął wszystkim, córeczki stały się boleśnie rzeczywiste. Jej maleństwa, jej dziewczynki. Przypływ emocji, jakiego doświadczyła na myśl o dzieciach, skręcił jej wnętrzności, wywołał panikę. Nie wiedziała, czy są bezpieczne, i w tej rzadkiej chwili jasności umysłu zrozumiała, że nie zdoła się tego dowiedzieć. Nie mogła być w takim stanie. One jej potrzebowały. Co się działo? Czuła się jak więzień we własnym ciele, bezsilna, skamieniała. Jeśli Max tam był – gdziekolwiek było tam – kto opiekował się dziećmi? Ale panika i strach odpłynęły równie szybko, jak wcześniej wezbrały, ponownie wyparte przez oszołomienie. Daremnie walczyła, żeby zachować świadomą myśl o córkach. Okazało się to zbyt trudne. Dziewczynki rozpłynęły się równie szybko, jak się ukazały. Po kilku sekundach nic już nie pamiętała. Pozostało tylko przemożne uczucie odseparowania od wszystkiego i chęć, by odpłynąć jeszcze dalej. Może powinna? Na początku z zadowoleniem wynurzyła się z mgły, a teraz mgła znowu ją przyzywała. Ponownie posłuchała wezwania nowego, mrocznego świata, w którym teraz istniała. Co więcej, dryfując coraz dalej, pozwoliła, by znowu zawładnęło nią wrażenie spadania – tym razem wiedziała, czego się spodziewać. Oto one, tunele światła. Znosiło ją w stronę wciąż otwartego portalu po lewej.
Tunel numer jeden CO MOGŁO BYĆ – AIDAN Zdyszana szturchnęła Aidana w żebra, dając mu znak, żeby się z niej stoczył, bo chce się wyciągnąć i przeżywać tę krótką chwilę dogłębnego zadowolenia, która następuje po cudownym orgazmie. – No, no. – Yhym… – zgodził się Aidan, sięgając po tytoń do skrętów. Przyjrzała się jego plecom. Odkąd doznał urazu kostki, nie mógł biegać ani pływać i przybrał na wadze. Wciąż jednak miał piękne, potężne ciało, nawet jeśli zrobiło się blade, ciastowate i znacznie bardziej otłuszczone niż dawniej. Mimo wszystko prezentował się nieźle, ponieważ miał męską sylwetkę, był wysoki i proporcjonalnie zbudowany. Popatrzyła na tatuaż pokrywający dolną część jego pleców. Dziwnie było pomyśleć, że zrobił go przed szesnastu laty, sześć miesięcy po ich przyjeździe do Australii. Upojne, podniecające, skąpane w słońcu dni. Wciąż im się zdawało, że wszystko jest możliwe. Jego tatuaż. Celtycki wzór z dużym słońcem pośrodku, ostatnio nie mogła już na niego patrzeć. Symbolizował nieuchwytne słońce, za którym Aidan wciąż gonił, o którym marzył, ale które jakoś zawsze pozostawało poza ich zasięgiem. Właśnie wtedy gęsty, ulewny deszcz Carlisle zabębnił o szyby, jakby chciał zilustrować jej myśli. – Typowe – mruknął Aidan. – Czemu? O co ci chodzi? Przyniesiesz farbę do pokoju Nathana? – zapytała z nadzieją. – Nie, mam się zameldować o trzeciej, więc raczej nie zdążę tego zrobić i kupić farby, prawda? – Chyba nie – przyznała smętnie, z nadzieją, że Aidan nie próbuje się wykręcić. Poczucie odprężenia po seksie jak zwykle nie trwało długo. Poprzedniego dnia skończyła pracę bardzo późno, była wyczerpana i uważała, że mógłby przynajmniej kupić farbę. Absolutnie nie rozumiała, dlaczego nie może tego załatwić. Zupełnie jakby umyślnie robił jej na złość. Korciło ją, żeby wsiąść w autobus i przywieźć farbę. Wtedy mogliby zacząć malować pokój Nathana, tak jak mu obiecywali od jego urodzin. Tyle że on obiecał dostarczyć farbę, a ona nie zamierzała go wyręczać. Odetchnęła głęboko przez nos, jak ją uczono na lekcjach jogi, rozpaczliwie usiłując przez chwilę zachować dobry nastrój. Aidan głęboko zaciągnął się cienkim papierosem. – Czy Olly mówił, że ma jeszcze robotę przy odnawianiu? – zapytała, choć
wiedziała, że on nie znosi takich pytań. Nie mogła się powstrzymać. – Nie mówił – odparł krótko Aidan. – W porządku, ja tylko pytam – powiedziała. Podniosła się nagle, zdając sobie sprawę, że daremnie się wysila, żeby zachować pogodę ducha. Tak bardzo była przybita. Chwyciła stary, sfatygowany szlafrok z haczyka na drzwiach i owinęła nim chude ciało. Praca w restauracji, nienasycony apetyt seksualny Aidana i wieczne zamartwianie się o pieniądze sprawiły, że nigdy nie musiała walczyć z nadwagą. – Więc nie pytaj. Przecież wiesz, że ci powiem, kiedy będzie coś miał. Dlaczego miałbym to zataić? Nie odpowiedziała. Nie było sensu. Tylko wybuchnie kłótnia, której wcale nie potrzebowała w swój jedyny wolny dzień. Zamiast tego wyszła z sypialni do maleńkiej kuchni, żeby zrobić herbatę. – Chcesz herbaty? – zawołała, przygryzając wargę, by powstrzymać łzy gniewu, które nagle wezbrały w jej oczach. – Zrób! – odkrzyknął Aidan. – Skoro muszę wyjść na ten deszcz, mogę się napić. Czekając, aż woda się zagotuje, marzyła, żeby Aidan wyszedł. Poza wszystkim innym właśnie dostała nową książkę o refleksologii i chciała poczytać w spokoju. Rozważała zapisanie się na kurs. Emma, znajoma z jogi, która już była wykwalifikowaną terapeutką, dużo jej o tym opowiadała. Gdyby zdobyła certyfikat refleksologa, mogłaby trochę więcej zarobić, a poza tym miała przeczucie, że to by jej się naprawdę podobało. Gdyby tylko Aidan znalazł sobie jakąś pasję. Wtedy życie byłoby znacznie łatwiejsze. Jedna samotna łza spłynęła jej po policzku i spadła na laminowany kontuar, tak stary, że nigdy nie wyglądał czysto, choćby nie wiadomo jak długo go szorowała. Niecierpliwie starła łzę, znudzona swoją depresją. Znudzona nudą. Zerknęła na korkową tablicę z przypiętymi rachunkami – wszystkie czekały, aż ktoś je zapłaci – z menu restauracji z jedzeniem na wynos, listami ze szkoły Natha i zdjęciem. Podniszczonym, pogiętym zdjęciem jej rodziców, których nie widziała od osiemnastu długich lat. Po raz chyba tysięczny jej ręka powędrowała do kieszeni szlafroka i namacała list od matki, otrzymany zaledwie przed tygodniem. Przyszedł do pracy i znała go już na pamięć. Mama chciała się z nią zobaczyć. Tato ciągle trwał w uporze, ale mama zdecydowała, że czas zapomnieć o dawnych urazach. Pozostało ustalić gdzie i kiedy. Najdziwniejsze chyba było dla niej to, że zamiast kwestionować decyzję o wyciągnięciu gałązki oliwnej do matki, zastanawiała się tylko, dlaczego tak długo z tym zwlekała. Kiedy mieszała herbatę, wszedł Aidan i objął ją od tyłu. – W porządku, ślicznotko?
– Taa… – miauknęła żałośnie, bynajmniej nie czując się w porządku. – Odpocznij sobie, kiedy wyjdę. Połóż się – zaproponował, jakby jej robił wielką łaskę. A pewnie, że się położy. Następnego dnia miała podwójną zmianę, pojutrze też, a poza tym Aidan ostatnio głównie leżał, więc dlaczego jej nie wolno? – Nawet wróć do łóżka. Chciałaś przecież zacząć czytać tę nową książkę. A wieczorem ja, ty i Nath może zamówimy coś z frytkarni. – Dobrze – zgodziła się, nieco udobruchana. – To mi pasuje. – Ej, co cię gryzie? – zapytał, obracając ją twarzą do siebie. – Jeśli wciąż się martwisz moim rachunkiem za komórkę, to niepotrzebnie. W najgorszym razie wyciągnę stary telefon na kartę, ale jak cię znam, zgarniesz jutro furę napiwków. Wiem, że moja dziewczynka nie jest tylko seksowną laseczką, ale także cholernie dobrą kelnereczką. W tamtej chwili doszła do wniosku, że powinna mu powiedzieć. Ostatecznie, skoro poświęciła dla niego rodzinę, przyjaciół, wykształcenie, perspektywy, on z pewnością nie odmówi jej szansy na odnowienie stosunków, które zerwała na dostatecznie długo. – Mama do mnie napisała – oznajmiła spokojnie, pominąwszy fakt, że inicjatywa wyszła od niej. Aidan zamarł. – Chce się ze mną zobaczyć, a ja zamierzam się zgodzić. – Dlaczego? – zapytał. Wydawał się kompletnie skołowany. – Naprawdę musisz pytać dlaczego? – Oczywiście! – wykrzyknął nachmurzony. – Po tylu latach, kiedy zachowywali się jak świętoszkowate, potępiające dupki, chyba zrozumiałe, że chcę, byś trzymała się od nich z daleka. Potraktowali cię jak gówno. Pokręciła głową. – Nie. I o to chodzi. Wcale nie uważam, że mnie tak potraktowali. Właściwie im jestem starsza, tym częściej myślę, że to ja źle ich potraktowałam. To ja zniknęłam na drugim końcu świata. To ja zrezygnowałam ze studiów, żeby wyjechać do Australii z jakimś gościem, którego nigdy nie widzieli na oczy. I to ja musiałam ich poinformować, że ta cała sielanka prysła, bo cię złapali z narkotykami. Podejrzewam, że większość rodziców by tego nie pochwalała. – Znów to samo! – krzyknął rozwścieczony. – Przestaniesz wreszcie do tego wracać? Przecież nie handlowałem heroiną. To było tylko trochę trawki. Komu to szkodzi? Miałem cholernego pecha, że mnie złapali, ale nikomu nie zmarnowałem życia. – Zmarnowałeś – mruknęła Jennifer, czując, że zanosi się na bardzo niebezpieczną rozmowę. – Co to miało znaczyć? – zapytał z kamienną twarzą.
– Nic – odparła, przewracając oczami z wyrazem frustracji. – Tylko że... no, chyba pamiętasz, że nie wróciłam do domu, bo zdecydowaliśmy, że chcemy zamieszkać w krainie Oz, w słońcu. Ale nic z tego nie wyszło, prawda? – Nie, Jen, nie wyszło, bo nie przewidzieliśmy, że zapomnisz wziąć pigułkę. Wzruszyła ramionami. Wspomnienie chwili, gdy odkryła, że na domiar wszystkiego jest w ciąży w wieku dwudziestu dwóch lat, nadal było bardziej gorzkie niż słodkie. – Przecież cię wspierałem – wytknął jej, urażony i zagniewany. – Zostałem z tobą, chociaż tysiące facetów w takiej sytuacji mogło cię porzucić albo zmusić do skrobanki. Byłem wolnym duchem, pamiętasz? Ja też nie planowałem, że będę miał żonę i dziecko, ale cieszę się, że to zrobiliśmy. Nie oddałbym Natha za nic, a ty? – Oczywiście, że nie – odparła szczerze. – Oczywiście, że nie oddałabym, ale nie jestem pewna, czy powinnam była wyrzucić mamę i tatę ze swojego życia. I... może gdybym mniej się stawiała, a nawet okazała skruchę, nie musiałoby tak być. Wreszcie spojrzała mu w oczy. Był naburmuszony, jakby chciał się bronić, ponieważ dobrze wiedział, że jej słowa były oskarżeniem wymierzonym w niego, bo to on zawsze ją podburzał przeciwko rodzicom. – Popatrz na nas – zażądała, wskazując na maleńką kuchnię i mieszkanie. – Mam trzydzieści osiem cholernych lat, Aidan. Trzydzieści osiem lat i mieszkam w norze. Całymi dniami haruję w śmierdzącej restauracji, której zaczynam nienawidzić, i po co? Nie mam tu prawdziwych przyjaciółek oprócz Emmy, która jest w najlepszym razie stuknięta, nie mam rodziny, oczywiście oprócz ciebie i Natha, i przez większość czasu czuję... – Co czujesz? – zapytał lodowatym tonem. – Czasami... się wstydzę, że tak żyjemy – wyznała cicho, wiedząc, że chociaż brzmi to okropnie, jest smutną prawdą. – Chrzań się – warknął Aidan i kiedy to powiedział, ściskanie w żołądku uświadomiło jej, że chyba posunęła się za daleko. Pewnych słów nie da się cofnąć i chociaż wiele miała mu za złe, nadal był jej mężczyzną, pomimo wszystkich kłopotów nadal obejmował ją mocno każdej nocy i pomagał zapomnieć o zmartwieniach. Wciąż byli sobie bliscy i chociaż ich życie bynajmniej nie wyglądało jak na filmach, fizyczne przyciąganie, dziecko, które mieli, i wspólne lata złączyły ich naprawdę mocno. – Przepraszam! – zawołała za nim. – Nie chcę tego słuchać – odparł, wychodząc do przedpokoju, gdzie naciągnął martensy i wypadł z mieszkania jak burza, prawdopodobnie (miała nadzieję), żeby się zgłosić do pracy. Wzdrygnęła się, kiedy trzasnęły drzwi. Przez chwilę stała nieruchomo,
chłonęła ciszę i zastanawiała się, co robić. W końcu postanowiła nie robić nic. On wróci i wtedy porozmawiają. Tymczasem zrzuciła z serca część ciężaru, co wyjdzie jej na zdrowie, i nadal zamierzała się spotkać z matką. Nieważne, co on powie. Więc nic się nie zmieniło.
Tunel numer jeden CO MOGŁO BYĆ – AIDAN – Ktoś do ciebie, kochanie – powiedziała Lindsay, kierowniczka Red Peppers, małej restauracji, w której pracowała Jennifer. Konspiracyjne mrugnięcie towarzyszące tej informacji upewniło ją, że chodzi o Aidana. Miała zaufanie do Lindsay. Starsza pani była życzliwa, zawsze chętnie słuchała i lubiła poplotkować, żeby mieć o czym myśleć. Więc poprzedniego wieczoru, kiedy około dziesiątej ruch zmalał, opowiedziała jej, jak Aidan dąsa się na nią, bo powiedziała mu o chęci spotkania z mamą. Lindsay udzieliła zwięzłej, rzeczowej rady: Powiedz mu, żeby spadał na drzewo i nie zachowywał się jak smarkacz. * – Idź, masz dziesięć minut – powiedziała teraz Lindsay, chwytając fartuszek. – Zastąpię cię. Czy stolik dziewiąty dostał wino? Jennifer wyszła przed restaurację, gdzie rzeczywiście czekał na nią Aidan, niepasujący tam w swoim obszernym wełnianym swetrze i bojówkach. Od jakiegoś czasu nosił dredy i nie po raz pierwszy żałowała, że trochę nie zadbał o siebie. Gdyby przestał się ubierać jak menel, może miałby cień szansy na zdobycie jakiejś pracy? Dziwnym trafem w Carlisle nie było wielkiego zapotrzebowania na palących trawkę surferów w średnim wieku. – Nath w domu? – zapytała. Teraz, kiedy przystanęła na sekundę, zmęczenie przeniknęło ją do szpiku kości. – Jest obok, kupuje napój w kiosku. Jak na zawołanie pojawił się Nathan z puszką fanty w ręku. – W porządku, skarbie? – zapytała, ucieszona jego widokiem. Miał jeszcze na sobie szkolny mundurek. – Tatuś dał ci podwieczorek? Nathan kiwnął głową. – Co jedliście? – Jajka, prawda? – odpowiedział za niego Aidan. – Zapytać Lindsay, czy zostało trochę banoffi2? – zaproponowała. Wiedziała, że to jego ulubione ciasto. Żałowała, że nie ma więcej czasu, żeby gotować dla syna. Wydawał się taki wysoki. Jeszcze do niedawna był chudzielcem, sama skóra i kości, niedawno zaczął nabierać ciała. Szesnastolatek rósł niemal w oczach. Jej piękny chłopiec wkrótce stanie się mężczyzną. – Banoffi byłoby super, jeśli jest – ożywił się Nathan, wciąż dostatecznie dziecinny, żeby się ekscytować ulubionym deserem.
Gestem pokazała Aidanowi, żeby przeszedł na tyły restauracji, a potem posadziła Nathana przy jednym z zapasowych stolików z wielką porcją kremowego ciasta. – Masz, kochanie, wcinaj. A ja pójdę zobaczyć, czego chce twój tata. – Zaczekaj, mamo, mam coś dla ciebie. Patrzyła, jak jej syn wstaje na chwilę, żeby sięgnąć do kieszeni spodni. Wyłowił zmięty banknot dziesięciofuntowy i pięć jednofuntowych monet i położył na stole. – Co to? – zapytała speszona. – Dla ciebie – odpowiedział Nathan. Usiadł i zabrał się do deseru, oczy dosłownie uciekły mu w tył głowy, kiedy rozkoszował się pierwszym kęsem gęstego kremu i toffi. – Na co te pieniądze, Nath? – nie ustępowała. – Zarobiłem wczoraj wieczorem, nie? Jako opiekun do dzieci. Są dla ciebie. – Nie bądź niemądry – odmówiła natychmiast. – Nie jestem. Ciągle pracujesz, a wiem, że tata ostatnio niewiele zarobił. Chciałem ci trochę pomóc. Przełknęła ślinę, wzruszona jego gestem; ale zrozpaczona, że jej chłopiec uczy się, jak być mężczyzną, nie na przykładzie ojca, ale wskutek jego rażącej bezużyteczności. Poza tym głęboko ją smuciło, że zorientował się, jak im ciężko. Pochyliła się, by go uścisnąć przez stół. – Mamo – zaprotestował, zażenowany publicznym okazywaniem uczuć. – Przepraszam – powiedziała, szczerząc zęby. – Po prostu strasznie cię kocham, mój cudowny, hojny synku. I nie chcę, żebyś martwił się o pieniądze. Radzimy sobie. – Przestań – zaśmiał się Nathan. – No dobrze, zobaczę, czego chce tata – powiedziała. Żałowała, że nie może wrócić z nimi do domu. Podczas lunchu panował spory ruch i wieczorna zmiana zapowiadała się podobnie: świetnie pod względem napiwków, ale fatalnie dla jej obolałych stóp. * Na tyłach restauracji, na małym podwórku głęboko odetchnęła. Świeże majowe powietrze koiło duszę. Od czasu do czasu, kiedy mogła sobie na to pozwolić, uczęszczała na lekcje jogi w kościelnej sali za rogiem ulicy, przy której mieszkali. Nauczycielka Kerry była niesamowita. Miała pięćdziesiąt lat i figurę, której mogły jej pozazdrościć trzydziestolatki, co podobno zawdzięczała codziennemu uprawianiu jogi. Powiedziała jej kiedyś, że każdy ma w życiu skończoną liczbę oddechów, zatem jeśli spowolnisz oddech, przez co obniżysz poziom stresu, będziesz żyć dłużej.
Za każdym razem kiedy przypominała sobie jej słowa i czyniła wysiłek, by oddychać świadomie, z przerażeniem odkrywała, że zbyt gwałtownie wciąga powietrze. To w smutny sposób zawsze przypominało jej o zbyt szybkim tempie życia. Martwiła się często, że jeśli nie zwolni i jeśli teoria nauczycielki jest słuszna, może się przekręcić w każdej chwili. – Dobrze się czujesz? – zapytał Aidan z niepewną miną, kiedy podeszła. Pstryknął skręta i rozdeptał. – Taa… o czym chciałeś rozmawiać? Chodzi o Natha? Martwię się o niego. On nie jest głupi. Widzi, kiedy między nami się nie układa. – Nath ma się świetnie. No, chodź tu. – Przyciągnął do siebie jej napięte ciało. Zwykle uścisk jego ramion sprawiał jej przyjemność, teraz jednak za bardzo potrzebowała prysznica, żeby się odprężyć. Red Peppers było uroczą restauracją, ale cieszyłaby się, gdyby do końca życia nie zobaczyła już ani jednego kawałka camemberta smażonego w głębokim tłuszczu. To była najpopularniejsza przystawka i mdlący zapach smażonego sera wsiąknął w tkaninę każdej jej bluzki. – W każdym razie przyszedłem ci powiedzieć, że jeśli naprawdę chcesz się spotkać z mamą, nie mam nic przeciwko temu. – To niesłychanie miło z twojej strony – skwitowała ironicznie. – Słuchaj, musisz pamiętać, że jeszcze tydzień temu myślałem, że w kwestii twoich rodziców mamy takie samo zdanie, wiesz? To znaczy przecież to ty tak się oburzałaś na ich postawę i że tak łatwo cię potępili. Wzruszyła ramionami. Nie mogła się zgodzić ani zaprotestować, bo właściwie nie pamiętała dokładnie, jak doszło do takiego pogorszenia stosunków. I właściwie już jej to nie obchodziło. Wiedziała tylko, że miała dawniej rodzinę i że wiele księżyców temu miała również przyjaciółki, dobre przyjaciółki, lepsze od wszystkich późniejszych. Zaledwie przed paroma dniami wyszukała Karen na reUNIon. Nie zabrało jej to wiele czasu, po czym napisała, co według niej robi teraz Karen. Przewidywała, że Karen jest szczęśliwa, zamężna, może z dwójką dzieci, niewątpliwie ma odpowiedzialną, imponującą pracę i obraca się w wyższych sferach. Ale wciąż czekała na odpowiedź i nawet gdyby dawna przyjaciółka zadała sobie trud, żeby odpisać, chyba nie wystarczyłoby jej odwagi, żeby przeczytać, co ona przewidziała dla niej. Po tylu latach ciągle za nią tęskniła. Zresztą tęskniła za wszystkimi dawnymi przyjaciółkami, ale najbardziej brakowało jej poczucia przynależności. Co więcej, ostatnio zaczęła myśleć, że potrzebuje albo po prostu chce w życiu czegoś więcej, niż ma teraz. Stąd kurs refleksologii. Wiele poświęciła, żeby być z Aidanem, i zdawała sobie sprawę, że grozi jej zgorzknienie, jeśli sama nie pokieruje swoim losem, ponieważ – gdyby miała być brutalnie szczera – brakowało jej stuprocentowej pewności, że był tego wart.
Nieważne, ile razy próbowała stawać w jego obronie albo tłumaczyła, że odrobina marihuany bynajmniej nie robi z niego groźnego barona narkotykowego, to było beznadziejne zadanie. Jej rodzice uważali, że wszystkie narkotyki są z definicji złe i niebezpieczne. Kropka. Co gorsze, po prostu nie mogli pojąć, dlaczego podjął takie ryzyko, będąc odpowiedzialny za ich jedyną córkę. Wówczas nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że mogą mieć trochę racji, ponieważ musiałaby również przyznać przed sobą i wszystkimi innymi, że popełniła błąd. Ogromny życiowy błąd. Przyjrzała się teraz Aidanowi. Jej mąż. Był taki cholernie bezużyteczny, ale nawet po tych wszystkich latach coś w nim ją pociągało i czymkolwiek to było, stanowiło siłę, z którą należało się liczyć. Ujęła jego twarz w obie dłonie i spojrzała na niego, jak tysiąc razy przedtem. – Już dobrze, mniejsza z tym. Cieszę się, że nie robisz problemu z mojego spotkania z mamą. Objęli się i mocno wtuliła twarz w jego ramię. Jak zawsze zaczerpnęła pociechę z fizycznej bliskości i użyła jej jak balsamu do ukojenia skołatanej duszy. To wydawało się jej normalne, chociaż nie zdawała sobie sprawy, że zapomniała już, jak to jest być naprawdę szczęśliwą. 2 Banoffi – ciasto bananowe z toffi (przyp. tłum.).
Przeszłość – Max CZERWIEC 2004 – Jestem całkowicie wykończona – oznajmiła Jennifer. Opadła na wielkie łoże i natychmiast znikła w chmurze tiulu, satyny i koronek. Koronka u dołu sukni nie była już biała, tylko szara, bo przez cały dzień wlokła się po ziemi. – Ślub to mordęga – przyznał Max z drugiego końca pokoju. – Ale czy nie mieliśmy najlepszego wesela na świecie? – No pewnie – potwierdziła z zadowoleniem. Wyciągnęła ramiona nad głową, a potem przesunęła nimi w dół i w górę, rozkoszując się dotykiem luksusowego adamaszku, na którym leżała. – Wyglądasz jak śnieżny anioł – powiedział Max, chwiejąc się przy minibarku, gdzie usiłował nalać im drinki. – A ty wyglądasz jak przystojny gwiazdor filmowy – odparła. Czuła się kompletnie wyczerpana, ale szaleńczo szczęśliwa, że po długim roku planowania wreszcie było po wszystkim, wszystko się udało i w końcu zostali sami. We dwoje. Pan i pani Wright. – Jesteś moją żoną – stwierdził Max. – Jesteś zalany. Jesteś moim zalanym mężem. – A ty jesteś sexy. Pokaż majteczki. Posłuchała. – Ooo… ale seksowne. – Zostaw te drinki i chodź tu, mój wielki misiu. Max więcej niż chętnie zastosował się do polecenia. Zdejmowanie zakrętek z rozmaitych butelek i tak okazało się zbyt męczące. Chwiejnie przebrnął przez pokój i zwalił się na łóżko obok niej. Przekręcił się na bok, żeby patrzeć jej w oczy. – Czy to jest ten moment, kiedy powinienem się z tobą namiętnie kochać? Zmarszczyła nos. Nie chciała psuć romantycznego nastroju, ale jednocześnie nie miała ochoty udawać. – Prawdę mówiąc, zupełnie mi wystarczy, jeśli tu poleżę przez chwilę. Ten cholerny gorset mnie dobija, a poza tym... – Mów... – Umieram z głodu. Myślisz, że mają obsługę hotelową? – Ee… przecież właśnie zapłaciliśmy za obiad z trzech dań i wieczorny bufet? – zdziwił się Max, nawijając machinalnie na palec pukiel jej włosów. – Owszem, ale prawie nic nie zjadłam – przyznała się.
– No, w takim razie moja piękna oblubienica musi dostać trochę frytek. Usiadł z wysiłkiem i sięgnął po telefon. – Tak. – Dźgnęła palcem powietrze. – Dorzuć burgera, skoro przy tym jesteś. Cheeseburgera, jeśli łaska. – A mówią, że romantyzm w narodzie ginie – zażartował Max, kręcąc głową, po czym złożył zamówienie. Cheeseburgery z frytkami dla dwóch osób. Potem oboje położyli się na łóżku, w swoim własnym świecie, po cichu wspominając wydarzenia tego dnia. – Najbardziej podobała mi się ta część twojego przemówienia, kiedy powiedziałeś, że dotąd nie spotkałeś nikogo, kto tak bardzo jak ja uwielbia świętować urodziny, i że w przyszłości dopilnujesz, by moje urodziny zawsze były należycie obchodzone. – Mówiłem poważnie. Nigdy nie zapomniałem tego małego wykładu o urodzinach, który mi zrobiłaś na początku naszej znajomości. To było słodkie. Odrobinę dziwaczne, ale przede wszystkim słodkie. Jaka jeszcze część ci się spodobała? – To jest moja ulubiona – zaśmiała się, chwytając pewien szczegół jego anatomii. Max wyszczerzył zęby. – To następny powód, żeby cię kochać. Jesteś okropna. Och, zaczekaj chwilę, właśnie sobie przypomniałem, że mam coś dla ciebie. – O nie! Usiadła, zaniepokojona. Umówili się, żeby nie kupować sobie nawzajem prezentów, skoro i tak przekroczyli weselny budżet. Ona dotrzymała słowa, więc teraz poczuła się okropnie. – Nie panikuj, to tylko drobiazg – odparł Max, który już wstał i grzebał w walizce. Wreszcie znalazł, czego szukał: pięknie zapakowany prostokątny przedmiot. – O mój Boże, bardzo dziękuję – powiedziała. – No otwórz. Ściągnęła aksamitną wstążkę, rozchyliła papier i zobaczyła ładne niebieskie pudełko. Zdjęła wieczko. W środku spoczywała ramka na fotografię. – Och, kochanie, jak uroczo. Ramka! Możemy w nią oprawić ślubne zdjęcie. Max pokręcił głową. – Tam już jest zdjęcie. Obróć ją. Podważyła ramkę, wyjęła z pudełka i odwróciła. Kiedy zobaczyła zdjęcie wybrane przez Maxa, natychmiast się wzruszyła, ale również trochę zmieszała. – To ja. – Oczywiście. – W różowej sukience.
– Aha. – Tamtego wieczoru, kiedy się poznaliśmy. Max kiwnął głową. – Na zdjęciu, które zrobił mój były? Ten szczegół jakoś jej nie pasował. – W rzeczy samej. Przez chwilę wpatrywała się w fotografię. Wyglądała beztrosko i seksownie, nawet ona musiała to przyznać. Jej młodsze ja spoglądało prosto w obiektyw, włosy nieporządną grzywą spadały na ramiona, oczy miały figlarny wyraz, pełen obietnicy. Trochę żenująca była świadomość, że osobą, na którą patrzyła w taki wymowny sposób, nie był Max, ale jej dawny chłopak Steve. – Więc czemu właśnie to? Nie powinniśmy tu trzymać naszego wspólnego zdjęcia? – Nie. – Ale... – Żadnych ale – uciął Max, siadając znowu obok niej na łóżku. – Wybrałem tę fotografię nie bez powodu. Uwielbiam ją. Zawsze mi się podobała. Poza tym będzie mi przypominać, żebym nigdy nie traktował cię jak swojej własności, którą mam zagwarantowaną na wieczność, bo nieważne, jak długo będziemy razem, nieważne, jak bardzo się zestarzejemy, zawsze pozostaniesz cudowną dziewczyną ze zdjęcia. Dziewczyną, którą wytropiłem na imprezie, ubraną w seksowną różową sukienkę, na widok której ściskało mnie w żołądku. I owszem, ktoś inny zrobił to zdjęcie, ktoś inny, kto cię kochał, bo cholernie łatwo się w tobie zakochać i to kolejny powód, żeby zawsze o ciebie dbać i traktować jak należy. Popatrz na siebie. Jesteś taka żywa i piękna i czasami nie mogę uwierzyć, że mnie wybrałaś. Nigdy nie przestanę uważać się za szczęściarza, tak samo wtedy, jak dzisiaj, że jesteś moja. Musiała podnieść wzrok, żeby powstrzymać łzy, które napłynęły jej do oczu. Miała wrażenie, że serce pęknie jej z miłości. Nachyliła się i pocałowała go czule w usta. – To piękne wyznanie. Dziękuję ci z całego serca, kochany. Tak bardzo, cholernie cię kocham. – Ja też cię kocham. – I obiecuję, że jutro będziemy uprawiać seks. – Chodź tu, głuptasku – powiedział Max. Gestem kazał jej się położyć, objął ją i przytulił mocno. Po kilku minutach, dopiero kiedy jego uścisk nieco osłabł, zorientowała się, że zasnął. Och, dobrze, pomyślała. Oba burgery dla niej. Jak na zamówienie rozległo się pukanie do drzwi. *
Pół godziny później najadła się tak, że omal nie pękła. Max wciąż spał, całkowicie ubrany, i chrapał jak niedźwiedź. Od czasu do czasu spoglądała na zdjęcie, które postawiła na nocnym stoliku. Zachwycała się swoim szczęściem, wiedziała, że jest kochana, i kiedy Max dalej chrapał obok niej, jej serce wezbrało uczuciem. Oczywiście miał rację, ona go wybrała i cieszyła się z tego, bo nikt przedtem nie pasował do niej tak jak on i nikt nigdy nie będzie tak pasował. Zadziwiające uczucie: taka absolutna pewność.
Przeszłość – Tim SIERPIEŃ 1997 Od jakiegoś czasu nieszczególnie się układało pomiędzy Jennifer a Timem. W ich ostatnim roku w Sussex jego obsesja na punkcie reUNIon zepchnęła wszystko na dalszy plan, łącznie ze studiami, toteż zamiast piątki z wyróżnieniem, jak przewidywano, dostał ocenę bardzo dobrą. Dopiero wtedy uświadomiła sobie rozmiary jego miłości do reUNIon, kiedy się tym nie przejął. Wprawdzie już dawno zrezygnowała z rywalizacji z przedmiotem jego obsesji, ale to nie znaczyło, że nie czuła zazdrości. Gdyby reUNIon był kobietą, z radością wydrapałaby jej oczy. Co do niej, również uzyskała ocenę bardzo dobrą – dla niej imponujące osiągnięcie. Teraz jednak, po ukończeniu uniwersytetu, trudno jej było się dostosować i martwiła się, że łączą ją z Timem jedynie studenckie wspomnienia. Ostatnio często czuła się przygnębiona, no, ale tonęła w długach, znowu mieszkała z rodzicami i znalazła tylko pracę na pół etatu w Miss Selfridge, podczas gdy Tim (typowe dla niego) wynajął mieszkanie śmiesznie luksusowe jak dla kogoś w jego wieku, firmy zaczynały się interesować jego projektami software, miał umówionych mnóstwo spotkań i zaklepane miejsce w Apple. Przebywanie w jego towarzystwie wystarczyło, żeby czuła się jak kompletne zero. Presja narastała. Kończyło się ostatnie lato, kiedy mogła sobie pozwolić na życie bez celu, zanim ludzie (jej rodzice) stracą cierpliwość. Tymczasem nadszedł trzydziesty pierwszy sierpnia i niemal się spodziewała, że zatrąbi klakson, a z głośników ogłoszą: Jennifer, twój czas się skończył. Od tej chwili oficjalnie masz wziąć dupę w troki i stać się dorosłą, odpowiedzialną osobą. To było przerażające, a co najgorsze, wciąż musiała udawać, że w ogóle nie panikuje i nie lawiruje na krawędzi załamania psychicznego. Poprzedniego wieczoru poszli z Timem na drinka do baru, a potem do niego (zawsze to lepsze niż ukrywać się w jej pokoiku w domu, gdzie co pięć minut mama waliła do drzwi i pytała, czy napiją się herbaty, podczas gdy w rzeczywistości sprawdzała, czy przypadkiem nie uprawiają seksu). – Pójdziemy na śniadanie? – zapytał teraz, wciąż stukając w klawiaturę. Wstał już dawno, wziął prysznic, ubrał się i pewnie zdążył zrewolucjonizować świat, kiedy ona drzemała i próbowała zdecydować, czy woli kawę, czy herbatę. – Nie wiem – odpowiedziała, gapiąc się w przestrzeń. Mieszkał w Notting Hill, w najpiękniejszym mieszkaniu, jakie dotychczas widziała. Była tam przestronna jasna sypialnia oraz luksusowa łazienka,
wyposażona nawet w bicz wodny. Salon z drewnianą podłogą, w którym teraz siedzieli, dostatecznie duży, by pomieścić dwie szare sofy, sąsiadował z niewielką kuchnią, pomalowaną na szokujący, lecz przepiękny odcień jaskrawego błękitu, idealnie kontrastujący z szafkami z jasnego drewna i wyposażeniem z nierdzewnej stali. Ściany w salonie miały kolor taupe, szklane drzwi sięgające prawie do sufitu wychodziły na francuski balkon z kutego żelaza. W tej chwili były otwarte i poranna bryza wydymała perkalowe zasłony. – Tu jest jak na wideoklipie soft rocka – zażartowała z roztargnieniem. Nie odpowiedział. Zamiast tego wyłączył wreszcie komputer i prawie nie robiąc przerwy pomiędzy różnymi czynnościami, skoczył i dosłownie rzucił się na nią. Ze skupionym, figlarnym wyrazem twarzy i nieco odstręczającym łobuzerskim uśmieszkiem chwycił ją, wpakował jej rękę pod sweter i zaczął ugniatać lewą pierś. Nie robił tego delikatnie. Wręcz trochę ją bolało. Jednakże, mylnie biorąc jej zdławione westchnienie za oznakę namiętności, zwiększył tempo i zanim się zorientowała, zaczął na całego kręcić jej sutkiem, jakby próbował złapać częstotliwość FM. Na niego to chyba działało, bo oddychał coraz szybciej. Dyszał i sapał jej nad uchem, więc zdecydowała, że powinna się w to włączyć. Była jeszcze w piżamie, toteż miał łatwy dostęp do wszystkiego. Kiedy jednak przerwał nagle i popatrzył na nią błagalnym wzrokiem, który znała aż nazbyt dobrze, serce w niej zamarło. – Agentka nieruchomości? – Naprawdę? – Tak. Wyjdź na korytarz i udawaj, że przyszłaś dokonać wyceny. Poczuła, że wzbiera w niej irytacja i że nie chce już udawać. – Dlaczego chociaż raz nie mogę być naga? – Co? – Zwykła ja ci nie wystarczam, co? Ciągle się domagasz, żebym była kimś innym. Ale szczerze mówiąc, w tej chwili nie mam ochoty przebierać się w kostium i udawać, że strasznie mnie podnieca potencjał twojego mieszkania. – Wylewała się z niej od dawna tłumiona frustracja. – Byłoby miło, gdybyś chociaż raz chciał uprawiać seks ze mną, z Jennifer. Nie z masażystką Trixie, policjantką Suzy, nauczycielką Laurą albo agentką nieruchomości Jane. Odsunął się gwałtownie i prawie cisnął ją na drugi koniec sofy. – Och, urocze. Chryste, ty potrafisz zniszczyć facetowi erekcję. – Przepraszam – odrzekła sztywno. – Ale powinieneś dla odmiany wziąć pod uwagę moje życzenia, a ja nie chcę uczyć się roli i przebierać w wymyślne stroje za każdym razem, kiedy mam uprawiać seks ze swoim chłopakiem. – Nie, ty chcesz sobie pozrzędzić – odparł, chociaż zauważyła, że miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby się zaczerwienić.
– To nie w porządku – zaprotestowała. – Ja niby zrzędzę? – Właśnie. Narzekasz i marudzisz, bez przerwy. – Bzdura – oświadczyła, pospiesznie podciągając dół piżamy. – Na co takiego narzekam? – Och, daj mi pomyśleć... na moją pracę, ee... nasze spotkania, moje zajęcia, na Seana i kiedy odmawiam uczestnictwa w kolejnym wieczorze tortur, który urządzacie z Karen. Przerwał, żeby te złośliwe słowa do niej dotarły. Wydawał się zepchnięty do defensywy i wyczuła, że atakuje przesadnie ostro jedynie dlatego, że wciąż się wstydzi swojego śmiesznego uzależnienia od zabawy w teatrzyk. – Prawdę mówiąc, powinnaś się raczej skupić na tym – podjął, niezdolny spojrzeć jej w oczy – co robisz ze sobą i swoim życiem. – Zaczyna się – warknęła, tak wściekła, że zaczęła się zastanawiać, co by tu wyrzucić przez okno. Lepszego dnia porwałaby się na komputer, ale wiedziała, że to skończyłoby się śmiercią, i nie tylko jej, gdyby wylądował na głowie przypadkowego przechodnia. – Mówię tylko, że gdybyś poświęciła więcej energii na podjęcie decyzji, co sama chcesz robić, zamiast się martwić, jak wiele czasu spędzam z Seanem albo jak mało czasu spędzam z Pete’em i cholerną Karen, lepiej byś na tym wyszła. – Och, przestań się wywyższać! – krzyknęła. – Przysięgam, jeśli usłyszę od ciebie jeszcze jedno słowo o Karen, nie ręczę za siebie. Co ty do niej masz? Wiem, że czasami bywa upierdliwa, ale odkąd jest z Pete’em, uspokoiła się i stała dużo bardziej tolerancyjna. Czemu ty nie możesz być taki sam? – Tolerancyjny? – syknął Tim. – Jeśli dwoje ludzi z trudem toleruje się nawzajem, to proponuję, żeby przestali się męczyć, kropka. Życie jest za krótkie. I tak, rzeczywiście umknął mi fakt, że Karen przeszła przeszczep osobowości, odkąd związała się z Pete’em, ale niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego mam być niewolnikiem jej idiotycznie nieprzewidywalnych nastrojów, które zależą chyba wyłącznie od tego, czy ktoś ją przeleci. – Ona przynajmniej nie musi ciągle zapamiętywać, jakiego ma użyć akcentu – wybuchnęła, niewyobrażalnie wściekła. Zerwała się z sofy i ruszyła do sypialni. Niezręcznie się czuła w piżamie. Do kłótni potrzebowała dżinsów i swetra. Tak się cieszyła, kiedy Karen zeszła się z Pete’em pod koniec studiów. Jej przyjaciółka wreszcie była szczęśliwa i chociaż nikt nie mógłby przewidzieć, że po całych dwóch latach mieszkania pod jednym dachem, kiedy ledwie się zauważali, ona i Pete wreszcie się odnajdą (dokładnie mówiąc, pod stertą płaszczy w pokoju Jima), poczuła ogromną ulgę. – Karen ma jakąś osobowość, nie to co ten prawie niemy świr Sean! – wrzasnęła z sypialni, gdy naciągnęła już majtki i dżinsy i właśnie zapinała stanik.
– On przynajmniej ma mózg i wie, czego chce od życia – zripostował Tim. W tej samej chwili przestała się wściekać i ogarnął ją chłodny spokój. A ułamek sekundy później zdecydowała, że to chyba koniec. Ponieważ w głębi duszy wiedziała, że miał rację. Przy Timie rzeczywiście zmieniała się w jędzę, sekutnicę, megierę. Jego sukces wywoływał w niej poczucie niższości, a jednak nie skłonił jej, żeby zrobiła cokolwiek ze sobą. Zamiast tego konsekwentnie odbierał jej pewność siebie. Czy kochała Tima? Właściwie nie wiedziała, więc to chyba była odpowiedź. Czy go lubiła? Czasami. Uwielbiała w nim to, że pobudzał ją i stymulował intelektualnie. Czy go podziwiała? Ogromnie. Miał w sobie coś, co krzyczało: SUKCES! Ale czy chciała dzielić z nim te sukcesy? Wątpiła, czy wystarczy jej energii i dobrych chęci. Po zastanowieniu mogłaby dojść do wniosku, że kocha jego mieszkanie bardziej niż jego. Miała przed sobą jednak trudny dylemat. Mnóstwo dziewczyn ustawi się w kolejce, żeby zająć jej miejsce. I niewątpliwie z radością będą się przebierać za cholerną Myszkę Minnie, skoro to go uszczęśliwi. Czy miała później tego żałować? Czy kiedykolwiek spotka kogoś, kto będzie równie dobrą partią? Czy strach przed samotnością stanowi wystarczający powód, żeby tkwić w nieudanym związku? Wciągając sweter przez głowę, zdecydowała, co zrobić, a podjęta decyzja napełniła ją niesamowitym poczuciem spokoju. – Tim – powiedziała, gdy wróciła do salonu. – Co? – Nie wytrzymam dłużej. Nie jesteśmy ze sobą szczęśliwi, więc po co się męczyć? Uważam, że powinniśmy z tym skończyć. – Co? – powtórzył, zbity z tropu. Opadł na najbliższą sofę, podciągając spodnie, żeby zrobić trochę luzu, co jej przypomniało ojca, który czasami wykonywał identyczny ruch. – Po prostu myślę, że powinniśmy się przyznać do porażki – dodała łagodniej. – Masz rację, za często na ciebie naskakuję, głównie dlatego, że jestem zazdrosna o twoją pracę, że jej poświęcasz tyle czasu. No, powiedziała to. Tim westchnął. – A ja wpadam we frustrację, bo wiem, że masz wielki potencjał, i złości mnie, gdy widzę, jak ciągle zwlekasz i nigdy właściwie... nic nie robisz. – Co dowodzi, że zbyt się od siebie różnimy i pewnie lepiej nam będzie oddzielnie – oznajmiła stanowczo. Wiedziała, że ma rację, i żałowała, że zabrakło jej ikry, by to powiedzieć dwa lata wcześniej. Tim wstał i zaczął krążyć po pokoju. – Mylisz się – oświadczył. – Czyżby? – powątpiewała. – Zupełnie się mylisz – powtórzył z naciskiem. – Jesteś dla mnie
odpowiednia, Drew. Przeciwieństwa się przyciągają i w ogóle nie przeszkadza mi twoja inercja. Martwię się o ciebie, bo wiem, że brak celu źle na ciebie wpływa. Osobiście nie miałbym nic przeciwko, gdybyś nigdy nic nie robiła, bo opiekuję się tobą z największą przyjemnością. Wiesz, że tak jest. Wiesz, że w głębi serca staroświecki ze mnie facet i podoba mi się, że mężczyźni zajmują się finansami, a kobiety prowadzą dom. – Nie żyjemy w średniowieczu – prychnęła. – Nie potrzebuję opieki, dziękuję bardzo, i niekoniecznie chcę być rumianą gosposią. Sama się zdziwiła, że użyła określenia: niekoniecznie. Zupełnie jakby się asekurowała, co – ku jej rozczarowaniu – znaczyło, że Tim prawdopodobnie miał rację. Nie wiedziała, czego chce od życia. – Och, to naprawdę stek bzdur, jeśli mogę się tak wyrazić – oświadczył. – Potrzebujesz, rzecz jasna. Opiekuję się tobą, odkąd się poznaliśmy, ale powtarzam, że nie mam nic przeciwko temu. To mi się podoba. Teraz została zepchnięta do defensywy. Czy naprawdę tak ją postrzegał przez te wszystkie lata? Jak żałosnego pasożyta, którego musiał pielęgnować. A poza tym co on właściwie dla niej zrobił? Chociaż zaledwie sformułowała ostatnią myśl, powróciły wspomnienia studenckich czasów, kiedy tyle razy wyciągał ją z kłopotów. Tyle razy regulował rachunek telefoniczny, którego nie mogła zapłacić. Tyle jedzenia wyszabrowała z jego lodówki, zdając sobie sprawę, że za każdym razem oszczędza kilka funtów. Prawie nigdy nie płaciła podczas wspólnych wyjść, a jeśli już zapłaciła, zawsze robiła z tego wielką historię, żeby na pewno zauważył. Ostatecznie jednak, jeśli czasami korzystała z jego pokaźnych zasobów, to wyłącznie dlatego, że wiedziała, że on spokojnie może sobie na to pozwolić i nie ma nic przeciwko. Poczuła wstyd. Czas stanąć na własnych nogach. – Owszem, możesz się tak wyrazić – powiedziała. – Nie potrzebuję opieki i nie zdawałam sobie sprawy, że taka byłam ani że ty to zauważyłeś. Oczywiście, cenię sobie twoją hojność, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jestem na garnuszku Tima Purcella. – Och, daj spokój, Drew – zaprotestował. – Nie wciskaj mi kitu. I nie rób z tego problemu. Podoba mi się, że jesteś trochę roztrzepana, ekscentryczna. Potrzebuję tego. To dla mnie dobre tło. Jesteś zabawna i słodka. Lubię twoje małe dziwactwa. Przełknęła ślinę. Zrobiło jej się przeraźliwie smutno, że po raz pierwszy od dwóch i pół roku Tim zdołał wyartykułować, co mu się w niej podoba. Zawsze ją to zastanawiało. – W twoim opisie jestem jakaś... prosta. – No, muszę przyznać, Drew, że czasami się zastanawiam… Ten wysilony dowcip nie został ciepło przyjęty. – Mam na imię Jennifer – oznajmiła stanowczo, rozzłoszczona, że ciągle
używa jej nazwiska jako czułego zwrotu. – Nie Drew. Po prostu Jennifer. Nie jestem uczniem w szkole. Tim miał ponurą twarz i pusty wzrok. Wydawał się zdezorientowany. Niemal widziała, jak jego umysł gorączkowo pracuje, rozpaczliwie usiłuje odzyskać kontrolę nad sytuacją. Przez ułamek sekundy naprawdę się na niego rozgniewała, ponieważ właściwie kontrolował wszystko w pasywno-agresywny sposób i gdyby jej tak bardzo nie zdominował, może odnalazłaby więcej wiary w siebie. – Więc co powiesz? Chcesz zrobić przerwę? – Nie – zaprzeczyła cicho. – Uważam, że powinniśmy się rozstać. Powiem, że chociaż przeżyliśmy wspaniałe chwile, zapomnieliśmy, jak się bawić i że jesteśmy młodzi, więc to nie w porządku. Powiem, że niekoniecznie wydobywamy z siebie nawzajem to, co najlepsze, i że nie chcę już rywalizować z reUNIon. Naprawdę mi przykro. Zaszokowany Tim gapił się na nią z drugiego końca pokoju. Jeśli miała jeszcze jakieś wątpliwości, czy słusznie postępuje, teraz znikły na dobre, ponieważ dzieliła ich nie tylko fizyczna przestrzeń, ale cała bolesna przepaść niedopasowania. Jeśli przez resztę życia pozostanie samotna i zgorzkniała, to trudno. Lepsza samotność niż trwanie w nieco dysfunkcyjnym związku. Czekała cierpliwie, spodziewając się, że przyswoi sobie jej słowa, przemyśli to logicznie, przeanalizuje fakty, po czym je usystematyzuje i obiektywnie zinterpretuje. Ku jej zaskoczeniu zrobił coś nietypowego i nieoczekiwanego. Rozpłakał się. – Nie rób tego, Jen – poprosił, a jego niebieskie oczy nagle wypełniły się zdumieniem i rozpaczą. Przez chwilę nie odpowiadała. Była po prostu zbyt zdumiona... jego zdumieniem. – Uważam, że niekoniecznie wydobywamy z siebie nawzajem to, co najlepsze – powtórzyła, czując wyraźną i bardzo pożądaną ulgę, że wreszcie podjęła decyzję. Dopiero teraz sobie uświadomiła, jak wiele miała wątpliwości, i to od dawna. – Przykro mi. – Nie mogę uwierzyć, że taka z ciebie suka – jęknął. – Nie bądź niemiły – ostrzegła. – Nic nie zrobiłem, tylko cię kochałem – ciągnął z oburzeniem. – I tak mi się odpłacasz. Jak możesz? Westchnęła i ponieważ nie chciała przedłużać tej sceny, wyszła do sypialni po swoje rzeczy. Chociaż raczej nie zamierzała zabierać ze sobą munduru policjantki. – Zastanów się jeszcze kilka dni, Drew... ee... Jen. Nie rób nic pochopnie, żebyś potem nie żałowała.
– Przykro mi. Już się zdecydowałam. Wepchnęła swoje rzeczy do podręcznej torby i włączyła telefon. Dziwne. Miała osiem nowych wiadomości i migał symbol poczty głosowej. Pierwsza wiadomość, która przeczytała, była krótka: „Oglądałaś dziennik?”. – Dziwne – mruknęła. – Co? – zapytał Tim. Wyglądał naprawdę żałośnie. Jego łzy strasznie ją zaniepokoiły. Takie nietypowe. Nie pasowały do niego. – Włącz na chwilę telewizor – poprosiła. Zignorował ją, więc weszła do salonu i sama to zrobiła. Po chwili znała powód tylu odebranych wiadomości, z których pięć było od jej zdruzgotanej matki. Księżna Diana nie żyła. Przez następne trzy godziny wszystko, co właśnie między nimi zaszło, uległo unieważnieniu, stało się nieistotne, bez znaczenia wobec faktów pokazywanych w dzienniku. Siedzieli i oglądali materiał filmowy, pogrążeni w głębokim smutku. Jennifer zalewała się łzami, a Tim wyglądał na mocno wstrząśniętego, czego się nie spodziewała, zważywszy, że był zagorzałym antyrojalistą. Długo się zastanawiali, jak to jest, że wszystko może zmienić się nieodwołalnie w jednej krótkiej chwili, zanim Jennifer wreszcie zdołała się oderwać od telewizora, żeby wrócić do rodziców. Żegnając się z Timem, przypuszczała, że widzi go po raz ostatni. W głębi duszy nie sądziła, że pozostaną przyjaciółmi. Po części miała rację. Wtedy po raz ostatni widziała Tima na żywo, jednak zaledwie dwanaście miesięcy później nie mogła uciec od jego twarzy i widywała go praktycznie codziennie. Ponieważ reUNIon wreszcie – jak było do przewidzenia – wystartował i był wszędzie, a tak samo wszędzie był Tim, nawet raz w wiadomościach o dziesiątej. Przeszłość – Max 2006 – Dokąd się wybierasz?! – wrzasnęła jej szefowa, Janine, do jej oddalających się pleców. – Ee… rodzinny obiad, ale jutro przyjdę wcześniej. – Nie ma sprawy – odparła Janine, nonszalancko machając ręką, co naturalnie miało sugerować, że traktuje tę kwestię luzacko, chociaż to była oczywista nieprawda. W rzeczywistości wręcz osłupiała, widząc, że – szok i zgroza – Jennifer robi coś nie do pomyślenia, popełnia poważne biurowe przestępstwo, czyli... wychodzi o czasie.
Jennifer się zirytowała. Formalnie biorąc, pracowała od dziewiątej trzydzieści do szóstej, ale jej koleżanki były żałośnie ambitne pod tym względem. Siedzenie za biurkiem dłużej, niż wymagano, stało się praktycznie zawodowym sportem, toteż każdy, kto w ciągu tygodnia usiłował prowadzić normalne życie, sprawiał wrażenie obiboka. Nie zamierzała jednak teraz się tym przejmować. Miała ważniejsze rzeczy na głowie. * Pół godziny później wyłoniła się ze stacji metra Clapham North i ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę domu. Przyspieszała coraz bardziej, aż w końcu pobiegła truchcikiem. Nie mogła powstrzymać szerokiego uśmiechu. Zdawało jej się, że wszyscy przechodnie na pierwszy rzut oka rozpoznają w niej wyjątkowo sprytną i pożyteczną istotę. Na szczęście Max posłuchał rozkazu i wrócił do domu równie szybko jak ona. Jak tylko przekroczyła próg, spojrzał na nią i uniósł brew, nie chcąc jej ponaglać, ale nie potrafiąc ukryć oczekiwania. Zamiast odpowiedzi po prostu kiwnęła głową, z błyszczącymi oczami. Jako dowód wyciągnęła płytkę, na którą nasikała osiem długich godzin wcześniej. Tak bardzo się cieszyła z tego, co wykazał test, że pozwoliła mu spoczywać na luksusowej podszewce ukochanej torebki Miu Miu, chociaż był ubrudzony moczem. – Wiedziałem! – zawołał Max, wzniósł rękę w geście zwycięstwa i podbiegł, żeby ją uściskać. – Och, Jen, ty spryciaro. To niesamowite. Kiedy się dowiedziałaś? – Dziś rano – odpowiedziała, przepełniona ulgą, że nareszcie mogła podzielić się tą nowiną. – Po prostu miałam przeczucie. Cycki mnie bolały i dostałam jakichś dziwnych skurczów, więc pomyślałam, no dobra, nie ma sensu tego odkładać. Max przytulił ją mocno. – Ale jeszcze nie powinniśmy się podniecać – ostrzegła poniewczasie. – I nie chcę nikomu mówić, dopóki nie zrobimy USG. Oczywiście nie dotyczy to mojej mamy. – Zgoda – przyrzekł uroczyście Max. – O mój Boże, Jen, nie mogę uwierzyć. * Później, kiedy jedli obiad przed telewizorem, szczerząc do siebie zęby jak para idiotów, nie mogli zignorować faktu, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, za jakieś trzydzieści cztery tygodnie ich życie na zawsze się zmieni.
W końcu Jennifer się poddała. – Chyba teraz musimy się przeprowadzić. – Chyba tak – zgodził się Max. – Boże, przedmieścia, oto nadchodzimy. Czy mam już kupić hush puppies, żeby mieć to z głowy? Oczywiście będę potrzebował szopy i zacznę się przejmować takimi rzeczami jak koszenie trawnika. – Janine będzie niezadowolona, wiesz? – odparła Jennifer z roztargnieniem. – Nie chce, żeby ktoś inny zajmował się projektem Lancing. Może podzieli moje obowiązki między Eda i Sue, dopóki nie wrócę, zamiast zatrudniać jakiegoś wolnego strzelca? Tyle było do przeanalizowania, że to było aż przytłaczające. – Jak to? – zareagował natychmiast Max. – Przecież mówiłaś, że nie chcesz być jedną z kobiet, których nianie więcej wiedzą o ich dzieciach niż one. Przełknęła jedzenie, zanim odpowiedziała: – Nie chcę. I jeszcze nie wiem, czy wrócę do pracy, może tak, może nie, ale w każdym przypadku to wiele zmieni dla moich koleżanek i kolegów. A poza tym nie mówiłam, że chcę zrezygnować z pracy. – Ach tak. Nawinęła spaghetti na widelec. Chciała zmienić temat, ale to okazało się niemożliwe. Zapewne podwyższony poziom hormonów sprawił, że po jego pytaniu poczuła się nieswojo, jakby nie byli tego samego zdania. – Ale skoro poruszyłeś tę kwestię… Kiedy ostatnio o tym rozmawialiśmy, powiedziałam ci, że jeszcze się nie zdecydowałam. Nie pamiętasz, że mówiłam o pracy na pół etatu? Sprawiałeś wrażenie, że nie masz absolutnie nic przeciwko temu. – Bo nie mam – potwierdził. – Cokolwiek zdecydujesz, będę cię wspierał. – W porządku. – No pewnie. Chociaż powiem ci, że znając Janine, jeśli przejdziesz na pół etatu, ona i tak wyciśnie z ciebie wszystko, tylko za mniejsze pieniądze, niż dostajesz teraz, czyli pewnie będziesz miała więcej stresów, niż ta praca jest warta. Musiała mu przyznać trochę racji. Janine była tyranem. – Więc jeśli wrócisz do pracy, świetnie, pieniądze się przydadzą i na pewno jakoś to zorganizujemy, ale przygotuj się na oddawanie większości swoich zarobków niani. Zakładała, że nianię opłacą wspólnie, jeśli oboje będą pracować. Nie wiedziała, co teraz powiedzieć. – A jeśli nie, też świetnie, bo będziesz pracowała w najważniejszym zawodzie świata. Marzyła, żeby przestał się zwracać do telewizora. – Cokolwiek postanowisz, mnie to odpowiada, a zresztą i tak nie powinniśmy teraz o tym dyskutować – dodał, wyciągając rękę, żeby uścisnąć jej
stopę. – Dziś wieczorem powinniśmy tylko się cieszyć, że po tylu miesiącach nie muszę już posuwać cię na rozkaz ani ciągle pamiętać, co twoje jajeczka robią w danej chwili. Uśmiechnęła się i skupiła na poczuciu bezpieczeństwa, zdecydowana nie pozwolić, żeby cokolwiek zepsuło im wieczór. Oboje pragnęli tego od dawna. Więc czemu Max mówił takie banały? Najważniejszy zawód świata. Później zadzwoniła do mamy. Tyle czasu marzyła, by w tej jedynej sprawie zatelefonować. Mama oczywiście była szalenie przejęta, bo to była bardzo wyjątkowa chwila, ale Jennifer, napędzana przez trybiki nieustannie obracające się w mózgu, znowu poruszyła ten temat, pragnąc poznać inny punkt widzenia. – A co ty myślisz, mamo? – Myślę, że trochę za wcześnie się tym martwić, ale zgadzam się z Maksem. To zależy od ciebie, skarbie. Chociaż na twoim miejscu dobrze bym się zastanowiła, zanimbym zrezygnowała z finansowej niezależności. Słuchała zdumiona. Jej mama przez całe życie zajmowała się domem, więc należało się spodziewać, że powie coś wręcz przeciwnego. – Dlaczego? – Och, nie wiem. Po prostu myślę, że czasy się zmieniły. Wy, młode kobiety, macie wiele więcej możliwości niż moje pokolenie i walczyliśmy o tę wolność, więc powinnaś być ostrożna. – Dobrze – powiedziała Jennifer. – Będę ostrożna, zresztą jeszcze i tak nie zdecydowałam. Lubię swoją pracę, ale chcę też być najlepszą mamą na świecie i nie wiem, czy potrafię pogodzić jedno z drugim. – To prawda – zachichotała mama. – No więc posłuchaj, tak czy owak jesteśmy z ciebie bardzo dumni. Najszczęśliwszy dzień mojego życia był wtedy, kiedy skończyłaś uniwersytet, i na pewno następny będzie wtedy, kiedy zobaczę, że jesteś wspaniałą matką. Ale nie zapominaj, że masz także bystry mózg. W pracy nie chodzi jedynie o pieniądze; chodzi też o twoją tożsamość. A ty masz wielkie szczęście, że możesz wybierać. – Wiem – przyznała z żalem. – Chociaż czasami myślę, że w sumie łatwiej jest nie mieć wyboru, bo wtedy trzeba po prostu to ciągnąć, podczas gdy wybór oznacza, że muszę podjąć decyzję, która może się okazać błędna. – No, ale takie jest życie, prawda? Seria decyzji, niektóre oczywiście ważniejsze od innych, a co do pozostałych, nawet nie wiemy, jak wpływają na nasze życie. Czy mam skręcić w lewo, czy w prawo? Pojechać autobusem czy pociągiem? Zostać czy wyjść? Ale dość tego ponurego gadania, mamy za co dziękować, a ja muszę zrobić buciki na drutach, więc porozmawiamy jutro, dobrze? – Dziękuję, mamo – powiedziała szczerze, wdzięczna, że matka nie miała żadnych ważniejszych zajęć i pozostała obiektywna, żeby pozwolić jej dojść do
własnych wniosków. * Później w nocy Max przytulił się do niej. – Śpisz? – Prawie – wymamrotała. – A co? – Nic, to może zaczekać, dobranoc. – Nie, mów, teraz już musisz powiedzieć – nakazała zirytowana. Ta cała huśtawka hormonów nie wróżyła najlepiej. – Chciałem tylko powiedzieć, że naprawdę nie powinnaś się zamartwiać w czasie ciąży. Wiem, że kochasz swoją pracę, ale teraz rośnie w tobie nasze dziecko, a ja zawsze będę się o was troszczył i was utrzymywał. – Wiem – przyznała, zastanawiając się, czy jej mąż pójdzie na całość, czyli umieści ją w prawdziwej jaskini, a sam wyruszy na polowanie, żeby zdobyć żywność. – Idź już spać, jestem wykończona.
Poniedziałek
Przez trzy dni w tygodniu pracowała u Hayesa i Ludlowa, w jednej z licznych agencji nieruchomości na High Street. Nieustannie ją zdumiewało, jakim cudem którakolwiek z nich zdołała się utrzymać w interesie. Tyle wystaw sklepowych się zmieniło w ostatnich latach na skutek recesji, ale wydawało się, że w tej enklawie w południowo-zachodnim Londynie fryzjerzy, hinduskie restauracje i agencje nieruchomości mogą przetrwać każdą finansową nawałnicę. Czasami, kiedy tęsknie wspominała dawną pracę, myślała o niej raczej jak o dawnym życiu. Życiu, w którym nosiła elegancki kostium i po pracy szła na drinka z kolegami. Życiu, gdzie raz do roku wszyscy jechali autokarem do Swindon i spędzali kilka dni na hucznej zabawie, aż zdawało się im, że warto było przez resztę czasu znosić nadgodziny, trudnych klientów i stale malejący budżet. Jednak po urodzeniu dzieci dalsza praca pod względem finansowym nie miała dla niej większego sensu. W dodatku nic jej nie mogło przygotować na trudy macierzyństwa ani intensywność miłości do dzieci. Ostatecznie, skoro Max coraz bardziej niechętnie odnosił się do jej powrotu, nie warto było kruszyć kopii. Powrót naraziłby wszystkich na niewygodę i tak naprawdę tylko jej wyszedłby na dobre, ponieważ pozwoliłby odzyskać poczucie tożsamości i wykorzystywać mózg zgodnie z przeznaczeniem. A teraz już nie ona była najważniejsza. Więc schowała do szafy kostiumy, w które przestała się mieścić, podobnie jak buty na wysokim obcasie. Stopniowo pogodziła się z faktem, że godziny od szóstej do ósmej nie są już przyjemną porą drinków, nie licząc szybkiego łyka wina prosto z butelki, pomagającego przetrwać kąpiel, i generalnie odpowiadał jej taki układ. Sam pomysł oddania dzieci do żłobka albo pod opiekę niani, kiedy nie musiała tego robić, budził w niej takie poczucie winy, że nie mogłaby znieść rozłąki. Całe szczęście pensja Maxa wystarczała na utrzymanie. Ledwo ledwo. Toteż miesięczne wydatki należało planować dokładnie co do grosza. Jednakże gdy młodsza, Polly, poszła do szkoły we wrześniu, praca znowu stała się rozsądną opcją. Pieniądze z pewnością by się przydały i zawsze to byłoby lepsze niż codzienne sprzątanie łazienki. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że skoro na tak długo wypadła z wyścigu szczurów i skoro tak trudno o pracę, raczej nie miała szans na nic choćby w przybliżeniu podobnego do dawnej posady. Nawet zaprosiła kiedyś Janine na kawę, pełna nadziei, ale szybko się zorientowała, że w oczach dawnej szefowej jest przeżytkiem z innej epoki, wziąwszy pod uwagę, jak bardzo zmieniły się metody prowadzenia interesu w ciągu zaledwie kilku lat.
Zatem, chociaż posada agentki nieruchomości nie stanowiła jej największej życiowej ambicji, kiedy jej to zaproponowano, zdecydowała, że to o niebo lepsze niż nic. Musiała myszkować po cudzych domach, wyjść z własnego, a w ramach dodatkowej premii mogła gawędzić z Lee przez cały dzień. Lee był uroczy. Młody i bardzo cichy, przynajmniej dopóki się go nie poznało. Miał miłą twarz i ogoloną głowę – dwie cechy, które zwykle nie idą w parze, a jednak powinny, ponieważ, jak się okazuje, stanowią znakomitą kombinację. Kiedy Lee poczuł się swobodniej przy niej, to znaczy kiedy wyrobił sobie o niej opinię, ujawnił swoją prawdziwą osobowość, wdzięk, dowcip i bardzo seksowny błysk w oku. Wiedziała, że jest za stara, żeby odwzajemnić ten błysk, a jednak nie mogła udawać, że go nie zauważyła. Ponieważ jeszcze nie umarła, a jej łono wciąż było w dobrym stanie. Lee dojeżdżał codziennie wiele mil do pracy ze swojego mieszkania w Wood Green, na samym końcu linii Piccadilly, co znaczyło, że odbywał nie tylko długą podróż metrem, ale również autobusem z Hammersmith. Dziwiła się, że gotów jest tracić tyle czasu na dojazdy, przyznawała jednak z dużą dozą samokrytycyzmu, że prawdopodobnie przejęła zaściankowy sposób myślenia sąsiadów, dla których dotarcie do czegokolwiek, co znajdowało się dalej niż rzut kamieniem od frontowych drzwi, stanowiło ogromny wysiłek. Weźmy na przykład wyjście do miasta, przez wiele matek w szkole traktowane jak wielka przygoda, zaliczająca się do tej samej kategorii co wyprawa w Himalaje. Wycieczkę do pobliskiego Richmond czy do centrum handlowego w Kew uważano za ryzykowną, a już podróż autobusem, a potem jeszcze metrem, żeby gdzieś dotrzeć, zakrawała na czyste wariactwo. Lubiła słuchać o podbojach Lee częściowo dlatego, że były urozmaicone, ale przede wszystkim nie dotyczyły nikogo z miejscowych. Teraz właśnie opowiadał jej, co porabiał przez weekend. – Więc dokąd potem poszliście? – W końcu wylądowaliśmy w tym niesamowitym klubie w Shoreditch. Słyszałaś o East Village? – zapytał. Pomyślała, że mogłaby go namiętnie pocałować tylko za to, że zakładał, że miała choćby blade pojęcie, o czym, do cholery, mówi. – Uhm – mruknęła, odwracając głowę w bok. Miała nadzieję, że z wdziękiem. – Na pewno coś słyszałam – skłamała. – Ale chyba nigdy tam nie byłam. – Och, no to powinnaś. Jest genialnie. Był niesamowity didżej, na pewno pójdę jeszcze posłuchać. Puszczał rewelacyjny dubstep zmiksowany z bardziej komercyjnymi kawałkami. Jak remiksy popowych kawałków, Adele i takie tam. – Fajnie – stwierdziła, zastanawiając się, co to jest dubstep. Postanowiła jak najszybciej sprawdzić w Google. Boże, marzyła o całonocnym clubbingu. Nie tańczyła od... no, chyba od sylwestra, a wtedy to się odbywało w czyjejś kuchni,
wśród łysiejących mężczyzn w drelichowych albo sztruksowych spodniach. Na uniwersytecie uwielbiała imprezy rave, odkryła je z radością i przez pierwsze dwa lata ciągle chodziła napruta. Gdyby się zastanowić, sporą część trzeciego roku też spędziła napruta, chociaż trochę się uczyła dla równowagi. Potem, po studiach, gdy już zaczęła pracować, dalej regularnie uprawiała clubbing w weekendy. Niczego tak nie lubiła, jak wypocić się w sali pełnej obcych, którzy nie mieli ze sobą nic wspólnego oprócz muzyki i atmosfery uniemożliwiającej rozmowy. Zamiast tego wystarczyło szczerzyć się do innych jak głupek i tańczyć. Wszystko dość plemienne i prymitywne, jak się zastanowić, ale chyba bardziej naturalne niż długie dyskusje o szkołach średnich prowadzone nad przepisami Jamie Oliviera i niekończącymi się butelkami wina. Lepsze również dla figury. Teraz uśmiechnęła się smutno, bo przyszło jej do głowy, że w tamtych czasach mogła opowiedzieć Lee, gdzie są najlepsze nocne kluby w Londynie, kto w nich gra, a na dodatek posortować listę gości. Ale to już przeszłość. – A co ty robiłaś? – zapytał Lee. – Och... ee… w piątek dzieci spały poza domem, więc urządziliśmy sobie domowy wieczór. – Zarumieniła się zawstydzona, że to zwykłe zdanie wydawało się zawierać podtekst seksualny. Zmarnowany podtekst. – Potem w sobotę zaprosiliśmy znajomych na lunch i było naprawdę wesoło – zmyślała. – Och, super, to bardzo miło – skomentował uprzejmie. – Ile masz lat, Lee? – zapytała nagle, zmieniając temat. – Ja? – Lee zrobił zdziwioną minę. – No, na razie nie ma tu nikogo innego. – Dwadzieścia jeden. – Och, ty szczęściarzu – mruknęła ponuro. Wzruszył ramionami, co oczywiście znaczyło, że nie ma w tym żadnego szczęścia. Dwadzieścia jeden lat to po prostu ilość czasu, jaki spędził na tej planecie. – W październiku skończę dwadzieścia dwa – dodał niemal przepraszającym tonem. – Dlaczego pytasz? A ty ile masz lat? Nie jesteś taka stara. – Ile byś mi dał? – zapytała, zauważywszy słówko taka, które jej się nie spodobało. Doskonale wiedziała, że przymus zgadywania jest dla niego torturą, ale postanowiła się tym nie przejmować. – Hm... Widziała, jak się koncentruje, żeby czegoś nie palnąć. Zrozumiała wtedy, że bez względu na ocenę przez uprzejmość odejmie jej parę lat. – Trzydzieści, trzydzieści jeden? – Trzydzieści osiem – sprostowała, uznawszy, że w takim razie oceniał ją na jakieś trzydzieści cztery lata. Całkiem znośnie. Mogła się z tym pogodzić. Ku jej ogromnej radości wydawał się autentycznie zdumiony.
– Ach tak, no, na pewno wyglądasz młodziej. Jak prawdziwa... – Co? – zaśmiała się. – Nic. – Zaczerwienił się z zażenowania. – Chciałem powiedzieć coś bardzo nie w porządku. Coś takiego, że miałabyś prawo uważać mnie za skończonego dupka. – Och, śmiało, teraz musisz powiedzieć – nalegała. Od wieków tak dobrze się nie bawiła, ale właśnie wtedy wszedł Patrick Ludlow, jeden ze wspólników, położywszy kres dalszej niestosownej, niezwiązanej z pracą, kokieteryjnej pogawędce z małolatem. Niechętnie wzięła z biurka pęk kluczy i ruszyła na oglądanie domu o drugiej trzydzieści, ostatnie przed odebraniem dzieci ze szkoły. W tamtej chwili trochę gardziła sobą, ponieważ w głębi duszy miała nadzieję, że Lee chciał ją nazwać MDP, czyli mamuśką do posunięcia. Określenie w najlepszym razie niesmaczne, w najgorszym obraźliwie seksistowskie, na które zwykle zareagowałaby nastroszeniem feministycznych piórek. Jednak jeśli Lee tak o niej myślał, raczej by się ucieszyła. O Boże, zdecydowanie przechodziła przez jakąś dość niepokojącą fazę. Nie mogła w to wątpić. Oprowadzając parę potencjalnych nabywców po ciasnawym, zbyt wysoko wycenionym mieszkaniu z dwiema sypialniami, myślała tylko o tym, jak pomimo młodości Lee okazał jej szacunek, rozmawiając z nią na swoim poziomie. Nie traktował jej jak gospodyni domowej w średnim wieku, nie sprawiał, że tak się czuła, ale rozmawiał z nią jak z koleżanką i kobietą, przypominając jej przy okazji, jakie to przyjemne uczucie. Podobało jej się, że ma młodszego przyjaciela, i zastanowiła się przelotnie, czy na jakimś etapie znajomości powinna mu zaproponować wspólne wyjście wieczorem z nim i jego kumplami. Czy też wzdrygnie się na myśl, że zobaczą go z kimś, kto czasami kupuje ubrania u Marksa i Spencera, chociaż tylko z limitowanych kolekcji (nigdy Autograph i na pewno nigdy Per Una)? Z pewnością Max nie miałby nic przeciwko, gdyby mu powiedziała, że wybiera się na clubbing z Lee. Pewnie trochę by się z niej nabijał, ale trzeba mu przyznać, że zwykle podchodził na luzie do takich rzeczy, dawał jej wolność, ponieważ ufał jej bezgranicznie. Może powinna przestać się szczypać i to zrobić? A jednak dwadzieścia jeden lat. To była druzgocząca odpowiedź. Oceniała go na najmarniej dwadzieścia pięć. Co robiła w wieku dwudziestu jeden lat? – zastanawiała się po pożegnaniu z rozczarowanymi teraz i głęboko przygnębionymi klientami, którzy właśnie sobie uświadomili, że nie stać ich nawet na pierwszy szczebel drabiny mieszkaniowej, chyba że kupią kontener i w nim zamieszkają. W wieku dwudziestu jeden lat była na ostatnim roku studiów i oczywiście chodziła z Timem. Tim, zajęty planowaniem imperium, które zamierzał zbudować, zdominować i nim rządzić. Boże, miała wrażenie, że to było milion lat temu.
* Tego wieczoru przygotowała dla siebie i Maksa wyjątkowo smaczny obiad i nalegała, żeby go zjedli przy stole, z butelką wina. – No więc jak ci minął dzień? – zagadnęła. – Dobrze, dzięki, Judith i ja musieliśmy rano zrobić prezentację i naprawdę dobrze poszło. Ona naprawdę wie, jak komunikować takie rzeczy. Muszę jej to przyznać. – Skoro o tym mowa, czy zakomunikowała coś o zeszłym weekendzie? Na przykład czy miała chroniczne rozwolnienie w niedzielę wieczorem, czy było w porządku? Max wyszczerzył zęby. – Chyba nic jej nie dolegało, chociaż musiałem powiedzieć prawdę o tych kurczakach. – Jak to? – Jennifer zamarła z przerażenia. – Nic wielkiego, przyznałem się tylko, że były z delikatesów i że trochę się martwiliśmy, że doszło do zbiorowego zatrucia. – O Boże! – Jennifer skuliła się z żalu, że to zrobił, z niewiadomego powodu wściekła na tę jego zażyłość z cholerną Judith. – Nic jej nie było – dodał Max. – Śmialiśmy się z tego. I śmialiśmy się, że Henry zmiótł wszystko, nawet nie patrząc, podczas gdy my siedzieliśmy bez słowa, ale w duchu martwiliśmy się o swoje żołądki. – Więc właściwie śmialiście się ze mnie – mruknęła. Max cmoknął z dezaprobatą. – Nie, wcale nie. Zdziwisz się, ale Judith i ja nie spędzamy czasu na obgadywaniu ciebie. – Och, więc na czym ty i Judith spędzacie czas? – rzuciła, z niepotrzebną energią potrząsając parmezanem nad swoim spaghetti bolognese. Max westchnął, ale nie odpowiedział. – Co? – warknęła. – Nic. – Nie, poważnie, o co chodzi? Nie wzdychaj mi tu. Nie jestem głupia. Widzę, że chcesz coś powiedzieć. – Po prostu mam trochę dosyć, że przez cały czas jesteś taka... wściekła. Nie wiem, co cię ostatnio napadło. Na wszystko reagujesz agresją. Odstawiła pojemnik z serem, popatrzyła na niego i wzięła głęboki oddech. Miał trochę racji. Ale z jakiegoś powodu nie potrafiła mu wyjaśnić, że zachowuje się agresywnie dlatego, że przez niego ostatnio czuje się zepchnięta do defensywy. – Wiem... masz rację. Ja też nie wiem, co mnie ostatnio napadło. – Nie ja, to pewne – zażartował Max i przynajmniej wywołał uśmiech,
chociaż smutny. – Ja tylko... – Co ci jest? – zapytał i po raz pierwszy od dawna poczuła, że on naprawdę chce wiedzieć. – Nie wiem – wyznała szczerze. – Po prostu ostatnio wszystko kwestionuję, wiesz? – Na przykład? – Co ja, do cholery, robię ze swoim życiem? Mam trzydzieści osiem lat, pracuję trzy dni w tygodniu w agencji nieruchomości, i bardzo dobrze, tylko że zarabiam znacznie mniej, niż wynoszą nasze tygodniowe rachunki za jedzenie. Ironia losu, bo gdybym została w dawnej pracy, nie płaciłabym teraz za opiekę nad dziećmi, odkąd dziewczynki chodzą do szkoły. To był znajomy, utarty temat, po którym się prześlizgnęła, żeby nie rozdrażnić Maksa i nie stracić jego uwagi. – Ty i ja zwyczajnie popadliśmy w rutynę. W dodatku chyba bardziej niż dawniej działam ci na nerwy. Wiem, że mamy wszystko i że powinnam być za to cholernie wdzięczna... ale beznadziejnie mi smutno. I czuję się strasznie sfrustrowana... I szczerze mówiąc, mam już dość słuchania bez przerwy o tej przeklętej Judith. Max patrzył na nią przez chwilę, potem wpakował sobie do ust następną porcję spaghetti, najwyraźniej nieporuszony jej wybuchem. – Masz... – przełknął, wycelował w nią widelcem – ...KWŚ. – Że co? – zdziwiła się, zirytowana, że wynalazł już jakiś gówniany akronim na określenie tego, co osobiście uważała za trudny etap życiowych zmian. Nie stać go na nic lepszego? – KWŚ – powtórzył. – Kryzys. Wieku. Średniego. Zawsze byłaś trochę niecierpliwa, więc zamiast czekać do czterdziestki, dostałaś już w wieku trzydziestu ośmiu lat. – Nie sądzę, żeby to było takie proste – zaprotestowała, wytrącona z równowagi. – Przyznaję, że część rzeczy się zgadza. Czasami nienawidzę być w naszym wieku. Nienawidzę tego, że nigdy nie chodzimy potańczyć i że wielu moich rówieśników nosi dzwony, ale tu chodzi o coś więcej, Max. Wątpię, czy rozdają antydepresanty wszystkim jak leci. – Wiem – przyznał, ale nie wyglądał na przekonanego. – I zdaję sobie sprawę, że naprawdę masz doła, ale powinnaś pamiętać, że świetnie sobie radzisz. Zajmujesz się dziećmi, a dzięki twojej pracy możemy pokryć część wydatków. – Protekcjonalne. – Przepraszam. – Co powiesz na wakacje? – zaproponowała. Nagle postanowiła, że nie chce już być przestraszona i zagubiona. – Wiem, mówiliśmy, że w tym roku
zrezygnujemy, ale wiesz co? Myślę, że właśnie tego potrzebujemy, jako rodzina i przede wszystkim jako para. – Nie – oświadczył Max. – To ty chciałaś w zeszłym roku pomalować front domu, poza tym nie wiemy, co dalej z moją pracą, więc lepiej trzymajmy się planu. Możemy pojechać na krótkie wakacje do moich rodziców. – Och, tam dopiero zapomnimy o stresach – rzuciła ze zjadliwą ironią. Potem odetchnęła głęboko i spróbowała jeszcze raz. – Słuchaj, wiem, że z pieniędzmi jest trochę krucho, ale może wezmę dodatkowe dni w agencji? Dzięki temu dam radę opłacić nasz wyjazd. – Ee... dokąd? – zapytał Max takim tonem, że chciała złapać tarkę i przejechać mu po twarzy. – Nie wiem. Może znajdziemy jakąś dobrą ofertę last minute w Hiszpanii czy gdziekolwiek. Pomyślałam, że skoro ostatnio jestem taka przygnębiona, to zmiana otoczenia dobrze mi zrobi. Będę miała na co czekać. Nawet coś taniego i hałaśliwego. – Uważam, że to zły pomysł – oświadczył Max. – Wolałbym siedzieć w domu niż jechać w jakieś gówniane i beznadziejne miejsce tylko dlatego, że nie stać nas na więcej. Jeśli przedłużą mi umowę, pojedziemy na wakacje w przyszłym roku, ale na razie tkwimy po uszy w potężnej recesji, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, więc musimy się obejść smakiem i kropka. – Znowu ten protekcjonalny ton – zauważyła. Później, kiedy w milczeniu oglądali telewizję, z rozpaczą wspominała wcześniejszą rozmowę. Nie była głupia ani naiwna. Wiedziała o cholernej recesji, ale czasami żałowała, że Max jest taki ostrożny. Owszem, musieliby zacisnąć pasa, żeby wyjechać, ale czy nie warto? Czy nie warto przepuścić trochę forsy, by naprawić to, co się między nimi zepsuło? Ostatecznie rozwód byłby znacznie bardziej kosztowny niż wakacje, pomyślała z goryczą, choć nie powiedziała tego na głos. Z niewiadomego powodu przypomniał jej się Tim, jej były. Wykluczone, żeby w tym roku zrezygnował z wakacji, pomyślała kwaśno. Jego żona pewnie ma nieustanne wakacje, niczym jaszczurka w skórze obsypana klejnotami. Zresztą prawdopodobnie mają na własność jakąś cholerną wyspę. Jak Richard Branson3. – Chcesz obejrzeć następny odcinek? – Max ziewnął. – Nie, wystarczy – odparła. – Chyba pójdę wziąć kąpiel. Dziesięć minut później, kiedy wśliznęła się do wody dostatecznie gorącej, żeby spowodować poważną niewydolność naczyń krwionośnych, Max nagle ją przestraszył, wsadziwszy głowę w drzwi łazienki po drodze do łóżka. – Przy okazji – rzucił – jeśli zaczniesz nosić minispódniczki i botki do kolan, możemy zdecydowanie potwierdzić, że masz KWŚ. Wykrzywiła się szyderczo i niedbale pokazała mu środkowy palec, po czym
zanurzyła się w wodzie, myśląc: A ja mogę zdecydowanie potwierdzić, że naprawdę mnie wkurzasz. 3 Richard Charles Nicholas Branson (ur. 18 lipca 1950 r.) – brytyjski przedsiębiorca, miliarder, czwarty na liście najbogatszych osób w Wielkiej Brytanii.
Wtorek
– Jak poszło? – wymówiła bezgłośnie Karen, kiedy Jennifer, wyraźnie zdenerwowana, przepchnęła się do niej w pubie. – Świetnie – odpowiedziała wymijająco. Nie zamierzała się przyznawać, że piątkowy wieczór zamienił się w katastrofę i że nie udało jej się zwabić do łóżka własnego męża. – Nic ci nie jest? Wyglądasz na zestresowaną. – Och, to przez Maksa – wyjaśniła. – Wiedział, że chcę dzisiaj wyjść, i obiecał, że wróci wcześnie, ale oczywiście w końcu musiał zostać dłużej w pracy. On naprawdę zrobił się jakiś dziwny. – No, to chyba nie jego wina, jeśli musiał dłużej pracować – powiedziała łagodnie Karen, trzymając torebkę na kolanach jak królowa. Sama też przyszła prosto z pracy, ubrana w dość tradycyjną czarną garsonkę. Jennifer nie po raz pierwszy pożałowała, że jej przyjaciółka nie chce uprawiać żadnych sportów. Wciąż miała okropną nadwagę, pozostałość po ciąży z Suzy. Ogromny biust i przysadzista sylwetka nadawały jej wygląd matrony, co z kolei znacznie ją postarzało. Wcale nie przypominała zadziornej cycatej seksbomby, którą była w młodości. W porównaniu z nią Lucy wyglądała teraz lepiej niż kiedykolwiek. Dawniej brzydkie kaczątko grupy, ostro się wzięła za swój wygląd. Wyrzeźbiła ciało gimnastyką i jogą, wydawała znaczną część dochodów na dobrego fryzjera i pasemka, i wreszcie wypracowała sobie najbardziej twarzowy styl ubierania: dopasowane rzeczy w odcieniach, które doskonale się komponowały z jej angielską cerą. – W każdym razie dość o tym – ucięła, żeby nie robić z siebie starej marudy, chociaż nie mogła się pozbyć dokuczliwego wrażenia, dręczącego ją od dawna, że z jej mężem nie wszystko jest w porządku. – Co u was słychać i gdzie jest Esther? – Nie znalazła opiekunki – wyjaśniła Lucy. – Albo... nie chciała zatrudnić opiekunki, nie wiem. Chyba im się ostatnio nie przelewa. – Ach, rozumiem – powiedziała Jennifer. Pomyślała ze smutkiem, że od jakiegoś czasu ich czwórka nigdy nie potrafi zebrać się razem. Tak trudno było znaleźć termin, żeby wszystkie jednocześnie mogły wziąć wolne od pracy i obowiązków macierzyńskich na kilka nędznych godzin. – Idę do baru. Obie pijecie wino? Jeśli tak, wezmę butelkę.
Karen i Lucy kiwnęły głowami, a gdy oddaliła się poza zasięg słuchu, Karen się skrzywiła. – Ona nie jest szczęśliwa, prawda? – Chyba wszystko w porządku, choć trzeba przyznać, że nie taka ożywiona jak zwykle – odparła Lucy. Kiedy Jennifer wróciła z baru, Karen postanowiła jednak wyjaśnić sprawę do końca. – Daj spokój, Jen, widać, że coś cię gnębi. Powiesz nam, o co chodzi? Przecież nie tylko o to, że Max wrócił późno do domu. – Och, sama nie wiem – odpowiedziała Jennifer, uśmiechając się kwaśno na myśl o tym, jak dobrze Karen ją zna. – Właściwie nic wielkiego. Po prostu ogólnie czuję się przybita. Trochę się martwię, że nie mam szans na znalezienie porządnej pracy, i nie bardzo wiem, co na to poradzić. W dodatku chwilowo nie układa nam się najlepiej z Maksem, co on zwala na to, że podobno przechodzę kryzys wieku średniego, zresztą może i przechodzę jakiś kryzys, prawdę mówiąc. – Jak my wszystkie – zaśmiała się Lucy. – Możliwe – przytaknęła Jennifer. – Myślę, że to dziwny etap życia. Ciągle sobie powtarzam, że mam wszystko, dwójkę uroczych dzieciaków, męża i ładny dom, i tak dalej, i tak dalej. Gdybym jednak usłyszała, kiedy miałam dwadzieścia jeden lat, że w wieku trzydziestu ośmiu będę permanentnie wykończona, z pracą na pół etatu w agencji nieruchomości i małżeństwem w stagnacji, wpadłabym w panikę. Ale chyba nie tylko ja tak się czuję, prawda? – Jasne, że nie – poświadczyła żarliwie Karen. – Weźmy na przykład zeszły tydzień. Usłyszałam od mojego wrednego szefa, że nie mogę dostać kolejnej podwyżki, po czym pięć minut później dowiedziałam się, że mój męski odpowiednik zarabia dziesięć kawałków rocznie więcej ode mnie, więc uwierz mi, że znam to uczucie: jak do tego doszło? – No więc widzisz – powiedziała Jennifer. – Tylko że ja nie mam szans na odzyskanie porządnej pracy, dlatego pewnie bardziej się skupiam na nieporozumieniach pomiędzy mną a Maksem. – Ty i Max jesteście niezniszczalni – zaprotestowała Lucy, co Jennifer uznała za trochę dziwne. Ostatecznie to ona najlepiej znała sytuację, więc jako jedyna z nich miała prawo wygłaszać szumne, ogólnikowe komentarze na ten temat. – Chryste, jeśli wy dwoje macie kłopoty, dla reszty z nas nie ma żadnej nadziei. Jennifer wzruszyła ramionami. Nie życzyła sobie, żeby ją i Maksa stawiano za przykład idealnej pary – skutek poślubienia mężczyzny, który świetnie się dogadywał z jej przyjaciółkami. – No – przyznała w końcu, myśląc, że pora wprowadzić do rozmowy trochę
pozytywów, zanim wszystkie trzy nabiorą ochoty, by jednocześnie rozbić kieliszki z winem i podciąć sobie żyły. – Właściwie jest pewna nadzieja, w postaci Esther i Jima, bo chociaż są ze sobą od zarania dziejów, raczej nie borykają się z problemami związanymi ze stagnacją. Wiem, że mają kłopoty finansowe, ale któregoś dnia Esther mi się zwierzyła, że kiedy ostatnio wrócili późno do domu, zrobili to w klopie na dole! Nie mogłam uwierzyć. – Żartujesz – zachłysnęła się Lucy. – Oni są jak króliki. I udaje im się zachować świeżość? Strasznie chciałabym wiedzieć. – A co? Nie układa ci się z Dave’em? – zapytała Jennifer, zaciekawiona, czy inna kobieta czuje się chociaż trochę podobnie. – Och, radzimy sobie – odparła obojętnie Lucy. – No wiesz, jakoś się dogadujemy, chociaż ostatnio codziennie mam ochotę go zamordować, tym bardziej że okropnie się napaliłam na jednego faceta. Pracuje w delikatesach za rogiem obok mojej pracy i ułożyłam sobie fantazję na jego temat. Wiem, to dlatego, że w domu moje życie seksualne praktycznie nie istnieje, ale chodzę tam prawie codziennie, umalowana. Nigdy nie mieliśmy tyle oliwek w lodówce. Dzieciaki nawet wiedzą już, co to jest piment. – Zawsze myślałam, że ty i Dave macie udane życie seksualne – wyznała Jennifer, autentycznie wstrząśnięta. – A czym tu się chwalić? – Lucy wzruszyła ramionami. – I byłabym wdzięczna, gdybyście zatrzymały to wyłącznie dla siebie. – Oczywiście – zapewniła Karen, która marzyła o papierosie. W normalnych okolicznościach już dawno wyszłaby na dwór, żeby zapalić, ale teraz nie chciała uronić ani słowa z rozmowy. To był wieczór odsłaniania tajemnic. – Och, Lu, wiem, jak się czujesz – zapewniła Jennifer, pełna współczucia. – Wiem, że Max mnie kocha, ale czasami odnoszę wrażenie, że od lat nie spojrzał na mnie jak należy. Smutne, prawda? – Okropne – przyznała Lucy. Nagle się nachyliła i zniżyła głos, żeby tylko przyjaciółki ją słyszały. – To znaczy wiesz, że osiągnęłaś dno, kiedy idziesz na badanie ginekologiczne, żeby sprawdzić, czy nie masz mięśniaka... i to ci sprawia przyjemność. Karen cofnęła się gwałtownie, zaszokowana, i rozejrzała się, sprawdzając, czy nikt inny tego nie usłyszał. – To jest takie cholernie śmieszne i jednocześnie obrzydliwe. – Wiem – przyznała Lucy. – I przygnębiające, sama nie wiem co bardziej. Nawet opowiedziałam o tym Dave’owi, żeby mu pokazać, jak rozpaczliwie potrzebuję, by odzyskał wigor, ale on tylko chrząknął i nazwał mnie dziwaczką. Daj spokój, Jen, Max nie może być taki zły. – Mm... tak mówisz, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio mi powiedział, że mnie kocha. Za każdym razem kiedy próbuję do niego dotrzeć, jest albo zbyt
zmęczony, albo nie wolno mu przeszkadzać. Jest taki... niedbały w stosunku do mnie, taki lekceważący, że czasami marzę... – Wbiła wzrok w kieliszek i przez jedną niepokojącą chwilę jej przyjaciółki bały się, że się rozpłacze – ...czasami marzę, żeby znowu doznać tego uczucia, no wiecie, kiedy kogoś poznajesz i wszystko jest cudowne, on jest zakochany do szaleństwa i nie może utrzymać rąk przy sobie. – Przerwała, pragnąc wyrazić, co czuje, ale trochę zażenowana tym, co zamierza powiedzieć. – Chyba chcę, żeby... ktoś się na mnie rzucił. Chcę być... kochana, pożądana. – Ale Max cię kocha – upierała się Lucy, jakby postanowiła nie dopuszczać do świadomości jej słów. Prawdopodobnie jej narzekania stanowiły odzwierciedlenie jej własnych małżeńskich problemów, których wolała nie dostrzegać. – Nawet ślepy to widzi. – Och, nie wątpię, że mnie kocha, tak jak kocha swoje kapcie albo swojego iPada, ale nie jest już we mnie zakochany. Nigdy nie chce rzucić mnie na łóżko albo pogłaskać po twarzy, albo popatrzeć mi w oczy. – Och, na litość boską – zachichotała Karen, nie mogąc się powstrzymać. – Macie dwójkę dzieci, to oczywiste, że nie robi takich rzeczy. Taka namiętność nigdy nie trwa długo, ale to nie znaczy, że go nie pociągasz. – Więc dlaczego nie uprawialiśmy seksu od miesięcy? – Od miesięcy to znaczy ilu miesięcy? – zainteresowała się Lucy. – Czterech... nie, właściwie już pięciu. Karen, już wtajemniczona w problem, tylko patrzyła, chociaż z jej miny dawało się łatwo odczytać, że uważa to za tragedię. – Nie żartuję – zapewniła Jennifer na wszelki wypadek. – No, to jeszcze nie tak źle – bąknęła Lucy z żałosną miną. Teraz je zatkało. – Żartujesz? – zapytała wreszcie Karen. – A ty jak długo się obywasz bez? – Szósty? – odpowiedziała Lucy półszeptem. – Okropne – jęknęła Karen. Jennifer przyznała jej rację. Dosłownie osłupiała po tym wyznaniu i zastanawiała się, czy w powietrzu nie krąży jakiś wirus zobojętnienia. – To chyba nie jest aż takie niezwykłe – oświadczyła nagle Lucy obronnym tonem. – W końcu mamy dwoje dzieci, które nigdy nie śpią. Naprawdę, zupełnie jakbym urodziła parkę wampirów, a Dave jest strasznie zestresowany po utracie pracy. Seks to ostatnia rzecz, o jakiej myśli. – No jasne – przyznała Jennifer. Też zauważyła, że Dave nie był sobą, odkąd stracił posadę. – A jeśli chodzi o mnie i Maksa, nigdy nie lubiliśmy tego robić wieczorem, tylko w weekendy, wiecie, kiedy rano nie trzeba się spieszyć. Więc od kiedy w domu są dzieci, właściwie nigdy nie ma okazji. – O rany! – zawołała Karen, wciąż z taką miną, jakby jej przyjaciółki
rozmawiały w obcym języku. – Pete chyba wolałby to robić na oczach dzieci, nieważne, jakie wywołałby u nich traumy, niż obywać się bez tego. Jennifer westchnęła. – Właściwie nie tyle seksu mi brakuje, ile podniecenia. Czasami się martwię, że na łożu śmierci będzie mnie dręczyło pytanie: Dlaczego nie używałaś życia, dopóki mogłaś, idiotko? Zanim się zestarzałaś i zbrzydłaś, i było już za późno? Przyłapuję się na tym, że rozpamiętuję dawne czasy, kiedy pojechałyśmy na Kos. Twarze jej przyjaciółek natychmiast pojaśniały na to wspomnienie. – O mój Boże, jakie my wtedy byłyśmy! – zaśmiała się Karen. – Pamiętacie tego okropnego faceta od wykładzin dywanowych, z którym się spotykałam? – Mark – podpowiedziała Lucy. – Tak, Mark. Mówiłam wam, że wysłał mi zaproszenie do grona znajomych na Facebooku? – Niemożliwe! – zawołała Lucy. – Pamiętał twoje nazwisko po tylu latach? – No – potwierdziła z dumą Karen. – I wysłał mi też predykcję przez reUNIon. Przepraszam, Jen. – Pamiętacie seksownego Aidana? – zapytała Jennifer, ignorując wzmiankę o reUNIon. Była do tego przyzwyczajona. – Boże, tak – westchnęła Lucy. – Strasznie ci zazdrościłam. Był piękny. – Wiem. Chciałabym wiedzieć, co teraz porabia. – Handluje prochami w Australii? – zasugerowała szyderczo Karen. – O nie! – obruszyła się Jennifer. – Pewnie jest w Oz, ale wątpię, czy się tym zajmuje. Pamiętacie, że chciał założyć szkołę nurkowania? Pewnie żyje sobie beztrosko na plaży, opalony na brąz, zdrowy i szczęśliwy. – Pamiętasz, jak mało brakowało, żebyś z nim wtedy wyjechała? – zapytała Karen. – Ciągle jeszcze dostaję palpitacji, kiedy o tym pomyślę. Stałam na nabrzeżu i myślałam: O mój Boże, będę musiała to wytłumaczyć jej mamie, kiedy przyjedzie nas odebrać z lotniska. Ach, witam, pani Drew, nie, Jennifer nie ma z nami. Postanowiła zostać z bogiem seksu imieniem Aidan i jego śliczną wielką torbą białych gołąbków, do których też nabrała upodobania. Wszystkie się roześmiały. – Wiecie, poważnie się zastanawiałam, czy z nim nie pojechać – wyznała Jennifer. – Wiemy – odparła Karen z oburzeniem. – Nie pamiętasz, jak przez ciebie płakałam? Jennifer przytaknęła z roztargnieniem. Pamiętała aż za dobrze szczegóły tamtego skwarnego popołudnia. Nie chciała tylko, by jej przyjaciółki wiedziały, jak często wracała do niego w myślach. – Zawsze miałaś szczęście na froncie męskim. Pamiętasz Steve’a? – dodała Karen.
– Ach, uroczy Steve – zagruchała Lucy, nieźle już wstawiona. – Rozkoszny, prawda? Lubiłam go, a jeśli chodzi o adorowanie, moja droga Jen, po prostu nie mogłabyś żądać więcej. Biegał za tobą jak szczeniak. Oto przykład mężczyzny, który dla ciebie chodziłby po rozżarzonych węglach i nieustannie prawił ci komplementy, ale, jak pamiętasz, to doprowadzało cię do szału. – Dosłownie pogroziła jej palcem. – W rezultacie samo to, że Max traktował cię odrobinę chłodniej, wystarczyło, byś poczuła, że spotkałaś tego jedynego. Wiedziałaś, że nie będzie puszczał ci wszystkiego płazem tak jak Steve, i to ci się podobało. – To prawda – przyznała. – Ale kochałam Steve’a i doceniałam, jaki był dla mnie słodki. Nie wyobrażajcie sobie, że łatwo mi przyszło z nim zerwać. Odrzuciłam porządnego człowieka, a wszystkie wiemy, że tacy nie rosną na drzewach, prawda? – Wiemy – potwierdziła Karen. – I dlatego masz cholerne szczęście, że złapałaś jeszcze jednego. Skarbie, moim zdaniem powinnaś dać sobie spokój z myśleniem, że gdzieś tam mogłabyś znaleźć coś lepszego. Trzymaj się tego, co masz. A masz śliczny dom, dwójkę szczęśliwych, bezpiecznych dzieci i jeśli wywrócisz to wszystko do góry nogami, nie wiadomo, jak trudne stanie się życie. – Kto mówi o wywracaniu do góry nogami? – broniła się Jennifer, wytrącona z równowagi tym, że Karen trafiła w sedno i na dodatek dobitnie to wyraziła. Nigdy nie przebierała w słowach, tym razem jednak była aż nazbyt szczera, co wcale jej nie zachwyciło.
Teraźniejszość
– Jak ona się dzisiaj czuje? Jakaś zmiana? Przepraszam za spóźnienie, przyjechalibyśmy wcześniej, ale pomyślałam, że najpierw powinniśmy zajrzeć do dziewczynek. – Dziękuję – powiedział Max i wybuchnął płaczem, co najbardziej zdumiało jego samego. Sądził, że jakoś się trzyma, ale na widok rodziców Jennifer, tak pełnych niepokoju o córkę, ponownie uświadomił sobie powagę sytuacji. Wyrzuty sumienia pożerały go żywcem. – Och, biedaku! – zawołała Lesley, jego teściowa, i objęła go mocno. Przez te wszystkie lata, odkąd się znali, po raz pierwszy doszło pomiędzy nimi do bliskiego fizycznego kontaktu, ale nie opierał się, zdziwiony, jaką pociechę dało mu przygarnięcie do tego obfitego, macierzyńskiego biustu. – Gdzie dzieciaki? – zdołał wreszcie zapytać, kiedy zaczerpnął powietrza. – Jeszcze nic nie wiedzą, prawda? – Nic im nie jest, o to się nie martw. Są nieświadome niczego i osobiście uważam, że tak jest najlepiej. Dopóki sytuacja się nie wyjaśni. W każdym razie zostawiliśmy je u Karen, szczęśliwe jak skowronki, pieką lukrowane babeczki. Karen jest kochana. – Kiedy się pojawi lekarz? – zapytał ojciec Jen, Nigel. – Nie wiedziałem, że znikł – zażartował kulawo Max. Lesley i Nigel wydawali się zaskoczeni. – Przepraszam. To chyba nie było śmieszne. Właściwie to taki słaby dowcip, z którego Jen by się wyśmiewała w takiej chwili – paplał Max. – To z nerwów. Bardzo niestosowny. Ostatnio mało spałem. Może trochę mi odbiło. – Nie szkodzi, kochanie – powiedziała Lesley, przyglądając mu się z taką litością i zatroskaniem, że nie ulegało wątpliwości, że zgadza się z oceną stanu jego psychiki. – Pamiętasz, jak umarł wujek Ken i Jennifer na pogrzebie wpadła w głupawkę, bo tupecik pastora powiewał na wietrze, a potem do połowy się zsunął nad grobem? – O rany, tak. – Max uśmiechnął się smutno na to wspomnienie, wdzięczny za jej cierpliwość. – To pewnie był dość komiczny widok, ale wtedy byłam wściekła na nią za naruszenie zasad przyzwoitości – dodała tęsknie Lesley. Wszyscy umilkli na chwilę, zagubieni we wspomnieniach. Maksa to złościło. Atmosfera, którą stwarzali, za bardzo się kojarzyła ze stypą, a przecież jego żona
wciąż żyła, w pewnym sensie. – Faktycznie lekarz powinien już tu być – oznajmił wreszcie, zdecydowany zmienić nastrój za wszelką cenę, chociaż wciąż go dławiło w gardle i musiał wykorzystać każdą uncję męstwa, by się opanować. – Chodzi o to, że nie chcemy robić zamieszania, bo personel jak dotąd spisuje się wspaniale, ale z drugiej strony nigdy nie przychodzą, mimo obietnicy, że przyjdą. – Och, masz rację, nie należy robić zamieszania – przytaknęła Lesley, przerażona samą myślą. * W poobijanej głowie Jennifer słowa matki jako jedna z niewielu rzeczy przeniknęły do jej świadomości. To był komentarz typowy dla Lesley Drew. Należała do tego rodzaju kobiet, które raczej zjedzą w restauracji danie, którego nie zamawiały, nawet jeśli go nie znoszą, byle nie robić zamieszania. Ta znajoma cecha charakteru sama w sobie stanowiła pociechę. Pocieszająca również była obecność ludzi, którzy się o nią troszczyli, tylko że ona wciąż nie rozumiała, dlaczego właściwie potrzebuje pociechy. Coś strasznego się stało. Ale co? Słysząc głos mamy, rozpaczliwie zapragnęła się dowiedzieć, czy na nowo nawiązałaby z nią stosunki, gdyby została wtedy z Aidanem. Miała nadzieję, że tak. Nie najlepiej by o nich świadczyło, gdyby nie potrafiły w sobie odnaleźć jakiejś ocalonej cząstki dawnej bliskości. Następne, co sobie uświadomiła, to ponowne spadanie w przestrzeni – wrażenie, do którego już trochę przywykła. Unosiła się przed portalem i ze strachu nie chciała się zanurzyć. Kompletnie by ją zdruzgotało odkrycie, że ich związek nie przetrwał jednej głupiej decyzji. Jednego błędu. Czekała, unosząc się niczym rybka w akwarium, zastanawiając się, co dalej. Ostatecznie miała do zbadania dwa inne portale. Bardzo chciała wiedzieć, co stałoby się pomiędzy nią a rodzicami, ale chyba nie teraz, bo nagle poczuła przyciąganie w innym kierunku. Nadszedł czas, by zwiedzić drugi portal. Ten oznaczony „Tim”.
Tunel numer dwa CO MOGŁO BYĆ – TIM – Więc nie możesz przyjść? – Bardzo mi przykro, Karen, strasznie bym chciała, ale wychodzimy z Timem. Zabiera mnie na jakieś przyjęcie. Właściwie to cholernie się spieszę, szczerze mówiąc. Musiałam zostać dłużej w pracy i zostało niewiele czasu na przygotowania. Dosłownie słyszała irytację Karen trzeszczącą w słuchawce, ale w żadnym razie nie zamierzała zmieniać planów, żeby ją udobruchać. Nie zamierzała również przepraszać. Nie zrobiła nic złego i miała dość wiecznego narzucania jej poczucia winy. – No więc co jest dziś wieczorem? – zapytała niechętnie Karen i Jennifer wyobraziła sobie, jak jej przyjaciółka pogardliwie przewraca oczami. – Tim kupił bilety na przyjęcie Serpentine4 w Hyde Parku. Zapowiada się ciekawie. Będzie mnóstwo ludzi ze świata sztuki, ale też tłumy celebrytów, koktajle, kanapki i te wszystkie bzdety. Bilety chodzą po kilkaset funtów sztuka. Skrzywiła się. Czyżby to brzmiało tak, jakby się popisywała? Nie miała zamiaru. Próbowała tylko wytłumaczyć Karen, że nie da rady zmienić planów. – No tak, curry ze mną i Pete’em nie może się z tym równać – sarknęła Karen. Zrozpaczona Jennifer nie po raz pierwszy żałowała, że opowiedziała Karen o swojej kłótni z Timem w dniu śmierci księżnej Diany. Minął prawie rok, ale odkąd Karen wiedziała, że przez krótką chwilę rozważała zerwanie z Timem, zachowywała się tak, jakby miała carte blanche na dowolnie zjadliwe krytykowanie ich związku. Czuła więc nieustanną potrzebę, by usprawiedliwiać swoją decyzję pozostania z Timem. Nieważne jednak, ile razy tłumaczyła, że ostatecznie postanowiła nie rzucać Tima, ponieważ miał tyle do zaoferowania na wiele różnych sposobów – przyjaciółka i tak nie słuchała. Miała tego dość. To było jej życie i wkurzało ją, kiedy Karen dawała do zrozumienia, że ich związek z Pete’em jest taki idealny w porównaniu... Im dłużej o tym myślała, tym bardziej zaczynała podejrzewać, że jej przyjaciółka jest odrobinkę zazdrosna. Ostatecznie Karen i Pete co miesiąc ledwo wiązali koniec z końcem, podczas gdy ona wreszcie zdobyła dobrą posadę w marketingu, a Tim odniósł sukces. Osiągnął to, co zawsze chciał. Wymyślił coś i jego pomysły się urzeczywistniały. Wzbogacił się. ReUNIon zyskało popularność dzięki jego
ciężkiej pracy, wizji, zapałowi i poświęceniu. Puchła z dumy, że z nim jest. Był wybitnie inteligentny. W pewnym sensie był geniuszem. Fakt, często wydawał się nieobecny duchem, ale to oczywiste. Zarządzał rozrastającą się firmą. Interesowali się nim liczni potentaci przemysłowi, politycy, media, i nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale na całym świecie. – Baw się dobrze – rzuciła obojętnie Karen. – Mam taki zamiar – obiecała, zasmucona, że Karen znowu zepsuła jej przyjemność. Westchnęła, ale zależało jej, by utrzymać pokój, więc postarała się zakończyć rozmowę w serdeczny sposób. – Mogę zamiast tego wpaść w przyszłym tygodniu? – Oczywiście – odpowiedziała Karen, która ze swojej strony usiłowała wziąć się w garść. Zdawała sobie sprawę, że daje Jennifer popalić, ale nie mogła się powstrzymać. Tim przyprawiał ją o dreszcze. Od początku znajomości. Fizycznie przypominał jej Beavisa z kreskówki Beavis i Butthead, zresztą prywatnie ona i Pete tak go nazywali. Uważała, że jest odrażający i arogancki, a jej przyjaciółka mogła wybrać lepiej. Zakładała, że Jennifer została z nim wyłącznie dla pieniędzy i stylu życia, jaki zapewniała pozycja dziewczyny Tima Purcella. – Może wpadniesz w przyszły wtorek albo środę? – Jesteśmy umówione – zapewniła Jennifer. – Chociaż wtorek chyba bardziej mi pasuje i jest wcześniej, więc zapisz to w terminarzu. Odłożywszy słuchawkę, Jennifer przez pięć minut nic nie robiła, tylko siedziała na łóżku i gapiła się smętnie w ścianę, dopóki sobie nie uświadomiła, że jeśli się nie ruszy, skandalicznie się spóźni. * Czterdzieści minut później była ubrana i gotowa do wyjścia. Tim kupił jej piękną kopertową suknię od Diane von Furstenberg w bardzo drogim sklepie w Notting Hill, jedwabną, doskonale skrojoną, w intensywnych kolorach płomiennego oranżu i czerwieni. Styl nieco zbyt konserwatywny jak na jej gust, ale doceniała prezent i założyła ją, żeby sprawić Timowi przyjemność, chociaż osobiście uważała, że pasuje raczej do kobiety po czterdziestce. Tim zaproponował, żeby poszła do fryzjera i kazała sobie ułożyć włosy, ale właściwie wolała, kiedy włosy układały jej się naturalnie. Według niej wszystkie forsiaste baby z Notting Hill wyglądały jak klony jednego modelu ze swoimi natapirowanymi fryzurami, nieodmiennie rozjaśnionymi blond pasemkami. * Nakładała na usta ostatnią warstwę błyszczyku, gdy zabrzęczał dzwonek, więc chwyciła kopertówkę i, stukając szpilkami, pospieszyła do drzwi. Na progu stał kierowca Tima.
– Och, cześć, Ray, Tima nie ma z tobą? – Coś go zatrzymało, panno Jen, ale kazał powiedzieć, że spotka się z panią na miejscu. Uśmiech Jennifer nieco przygasł, ale nie miało sensu skarżyć się Rayowi. Zresztą w ogóle nie miało sensu się skarżyć. Jej chłopak przyjdzie, kiedy będzie mógł, a jeśli będzie musiała posiedzieć chwilę w samochodzie przed The Serpentine, to trudno. Wykluczone, żeby weszła sama na przyjęcie. Dwadzieścia minut później gapiła się bezmyślnie przez okno, myśląc o niebieskich migdałach, a samochód podjechał do krawężnika. – Chyba jeszcze nie dojechaliśmy? – zapytała. Dlaczego zatrzymali się w Knightsbridge? Ray odwrócił się z przedniego siedzenia. – Pan Purcell kazał, żebyśmy zrobili tu krótki postój, za pani pozwoleniem. – Och, no dobrze... ee... czy mam zaczekać w samochodzie? – Nie, proszę pani, ktoś na panią czeka w środku, więc proszę pójść ze mną. Zbita z tropu ponownie wyjrzała przez okno. Stali przed hotelem The Mandarin Oriental i Ray już otwierał jej drzwi. Zastanawiając się, o co, u licha, chodzi, wysiadła z nadzieją, że to nie potrwa długo. Byłaby poważnie wkurzona, gdyby Tim jeszcze zajmował się interesami. Nie widziała go od tygodnia i obiecał, że dziś wieczorem skończy o przyzwoitej porze i zdąży na przyjęcie. Wchodząc za Rayem po schodach przed hotelem, doznała przedziwnego wrażenia, że portierzy się jej spodziewali. Ale chyba wpadała w paranoję. – Co jest grane, Ray? Gdzie spotkamy się z Timem? – Proszę się nie martwić – odpowiedział tajemniczo i zrozumiała, że nie wyciągnie z niego więcej. – Lepiej tu panią zostawię, Jen. Nie mogę tu zaparkować, dostanę mandat. – Och... doprawdy... – zaczęła, ale on już się odwrócił i pospieszył z powrotem do samochodu. Zażenowana i odrobinę zirytowana, stwierdziła z rezygnacją, że nie pozostało jej nic innego, jak wejść do hotelu i przekonać się, co się dzieje. Pozwoliła więc poprowadzić się niezwykle entuzjastycznemu portierowi do głównej recepcji. W wytwornym wnętrzu przyciągnęła jej wzrok kobieta w hotelowym uniformie, dźwigająca olbrzymi bukiet białych kwiatów. Lilie, róże i wielkie białe ostróżki, tak ogromne, że zasłaniały prawie całą jej twarz. Były absolutnie piękne i zastanawiała się, dla kogo są przeznaczone. Zaledwie to pomyślała, nogi widoczne pod kwiatami ruszyły w jej kierunku. – Są dla pani, panno Drew – oznajmiła kobieta i wręczyła bukiet Jennifer. – O rany! – wykrzyknęła zachwycona Jennifer, rozkoszując się cudownym zapachem kwiatów. – Są niesamowite, bardzo dziękuję. Na pewno dla mnie? Od Tima?
– Istotnie, proszę pani. Teraz pozwoli pani za mną, tylko proponuję zostawić kwiaty w recepcji, żeby nie zginęły, zabierzemy je, wracając. Trochę ich za dużo, żeby je dźwigać ze sobą, prawda? – zauważyła z uśmiechem. Irytacja i zmieszanie Jennifer zniknęły bez śladu, zastąpione narastającym podekscytowaniem. Tyle razy w ciągu tych lat musiała znosić odwołane spotkania albo czekać godzinami na Tima, kiedy załatwiał interesy, lecz ani razu przy takiej okazji nie dostała ogromnego bukietu. Czuła się jak bohaterka Pretty Woman. Nie dlatego, że uważała się za prostytutkę, ale dlatego, że była rozpieszczana przez milionera, zupełnie jak w bajce. Upajające doznanie. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że Tim coś planował. Może kolację przed przyjęciem? Była naprawdę wzruszona. Od dawna nie zrobił dla niej nic romantycznego. Przez mgnienie oka zastanawiała się, czy nie zamierza się oświadczyć, ale odrzuciła ten pomysł równie szybko, jak się pojawił. Nie, nie oświadczy się. Jeszcze nie. Pozbywszy się kwiatów, podążyła za pracownicą hotelu w kierunku wind. Patrzyła, jak tamta naciska guzik jednego z najwyższych pięter. Kiedy winda jechała do góry, stały w trochę niezręcznym milczeniu, wymieniając idiotyczne uśmiechy. O co chodzi? Niepewność była ekscytująca. Po wyjściu z windy Jennifer znalazła się w obszernym korytarzu, udekorowanym dekadencką czerwienią. – Tędy, proszę – odezwała się kobieta z uprzejmym uśmiechem. Ruszyła za nią, cała w nerwach. Po grubym dywanie przeszły na sam koniec korytarza, po czym kobieta wyjęła z kieszeni kartę magnetyczną. Włożyła ją do zamka, otworzyła drzwi i odsunęła się na bok, żeby odsłonić pokój. Jennifer wydała stłumiony okrzyk. Pokój, prawdopodobnie najbardziej luksusowy apartament w hotelu, zapełniały świece, tworzące niemal dywan, z wyjątkiem ścieżki pośrodku, na której końcu stał Tim z przerażoną miną. – Co to jest? – pisnęła Jennifer. – Co ty wyprawiasz? Nie zdobyła się na bardziej romantyczną czy błyskotliwą odzywkę, ale była już naprawdę zdenerwowana. – Wejdź – zaprosił ją Tim, żeby nie tkwiła jak głupia gęś na progu. Ruszyła w jego stronę, ostrożnie stąpając pomiędzy migoczącymi świeczkami. Kiedy do niego dotarła, przez chwilę wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Patrzyła z niedowierzaniem, jak powoli klęka na jedno kolano, jednocześnie wyjmując z kieszeni zielonkawoniebieskie pudełeczko. – Jennifer Drew, wiem, że nie jestem idealny, ale mam nadzieję, że jestem idealny dla ciebie. Proszę, zostań moją żoną. Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła w to uwierzyć. Przede wszystkim nie mogła uwierzyć w oświadczyny, ale również nie mogła uwierzyć, ile wysiłku Tim w to włożył i jaki się okazał romantyczny. Otworzył pudełeczko i widok
pierścionka na chwilę przykuł jej uwagę. Pierścionek był wspaniały. Nie tego rodzaju, jaki mogłaby nosić dziewczyna taka jak ona. Po pierwsze był od Tiffany’ego. To był pierścionek dla bogatej osoby, świadczący o statusie. Pierścionek tego rodzaju, jaki wymagał ubezpieczenia i jaki należało zamykać w sejfie podczas wakacji. Pierścionek tego rodzaju, jakiego żadna zdrowo myśląca kobieta nie zakłada, jeśli zamierza robić pranie, pływać albo pracować w ogrodzie. Ogromny brylant, istny głaz, osadzony w tradycyjnej platynowej obrączce, błyszczał i migotał w blasku świec. Wreszcie oderwała wzrok od kamienia, żeby spojrzeć na Tima. Wydawał się zdenerwowany. Nigdy nie dawał się wyprowadzić z równowagi. Co mu się stało? Ach tak, właśnie się oświadczył. W głowie jej wirowało. Czy chciała zostać jego żoną? Spędzić z nim resztę życia? Przełknęła ślinę. Zawsze wiedziała, że ta chwila może nadejść. Przecież nie zostałaby z nim tak długo, gdyby nie pragnęła takiego zakończenia. Prawda? – No więc? – zapytał Tim, teraz dosłownie cierpiętniczym tonem. Roześmiała się. Biedaczek. Ciągle czekał. Na klęczkach. Czy go kochała? Oczywiście. Musiała powiedzieć tak. – Tak. – Dzięki Bogu! – wykrzyknął. – I dzięki Bogu, że mogę już wstać, strasznie mnie boli kolano. Podniósł się, roztarł zdrętwiałą nogę i podszedł do niej. Uśmiechnęli się do siebie, przetrawiając to, co właśnie nastąpiło. – A więc, pani Purcell, jest pani szczęśliwa? – Tak – zapewniła. Zastanawiała się, do kogo najpierw zadzwonić. Raczej nie do Karen. Wyrzuciła z głowy tę przygnębiającą myśl, zdecydowana w tej wyjątkowej chwili nie dopuszczać do świadomości niczego tak ponurego jak dezaprobata przyjaciółki. – Więc pewnie teraz powinienem cię pocałować – powiedział Tim. – Tak, pewnie powinieneś – zgodziła się, śmiejąc się z jego braku spontaniczności. Do głowy by mu nie przyszło po prostu wziąć ją w ramiona i pocałować, nawet kiedy tego pragnął. Tim nachylił się lekko i ich usta się zetknęły. Nie był to najlepszy pocałunek na świecie, ale pełen radości i ulgi, więc objęła go z prawdziwą czułością. A więc stało się. Wyjdzie za Tima, swojego chłopaka od czterech lat. Będzie panią Timową Purcell, żoną założyciela reUNIon. Nie mogła w to uwierzyć. Mama będzie zachwycona. Karen wprost przeciwnie... 4 The Serpentine Party – doroczna letnia impreza odbywająca się nad londyńskim jeziorem Serpentine w Hyde Parku, zawsze w prowizorycznym pawilonie, skupiająca znane osobistości ze świata mody i sztuki (przyp. tłum.).
Teraźniejszość
Max pędził przez szpital na łeb na szyję, gorączkowo poszukując lekarza. Czuł się bezradny jak dziecko. Wreszcie, po długim biegu śliskimi korytarzami, spostrzegł znajomą pielęgniarkę. – Siostro – wydyszał. – Proszę natychmiast pójść do pokoju Jennifer. – Wszystko w porządku, panie Wright? – zapytała spokojnie pielęgniarka. – Tak, chyba tak. No, właściwie nie jestem pewien, ale jeśli nie mam halucynacji, co niestety jest możliwe, bo już nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem, to moja żona chyba się uśmiechnęła. – Rozumiem – powiedziała pielęgniarka z powagą, wcale nie przejęta, jak się spodziewał. – Naprawdę, jej twarz wyraźnie się zmieniła, a to jest niezwykłe, bo na pewno musi znaczyć, że o czymś myśli albo śni, albo coś słyszy, a to z kolei musi znaczyć, że jej mózg funkcjonuje na jakimś poziomie… – Poszukam lekarza prowadzącego pani Wright i przekażę, że pan czeka na niego w pokoju żony. Ale proszę się nie ekscytować. U pacjentów w śpiączce często występują mimowolne odruchy. Dla bliskich to przygnębiające, ponieważ daje im fałszywą nadzieję. Popatrzył na nią tępo. Znał swoją żonę jak nikt i gotów był poręczyć własnym życiem, że się uśmiechnęła. Z własnej woli. Był o tym święcie przekonany. – Hm… no to dziękuję i gdyby siostra mogła kogoś znaleźć, byłoby świetnie – wymamrotał, powstrzymując płacz. Odwrócił się od pielęgniarki i powlókł z powrotem do pokoju Jennifer. Kiedy tam dotarł, zamknął za sobą drzwi i pozwolił, żeby popłynęły nieuniknione łzy rozpaczy. Padł na krzesło, na którym przesiedział niedorzecznie dużo czasu, i szlochał hałaśliwie, dopóki jego przeciążony system nerwowy nie pozbył się nadmiaru stresu i rozpaczy. Po wszystkim trochę się uspokoił. Czuł się wyczerpany, wycieńczony i przejmująco smutny. Spojrzał na swoją żonę. Na milczącą, jakby woskową powłokę swojej żony. Czy ona wciąż tam jest? Czy go słyszy? Czy nadejdzie jeszcze taki dzień, że będą leżeć przytuleni w łóżku, spleceni stopami, i wspominać, jakie mieli szczęście, że przetrwali ten koszmar i ciągle są razem? Jeśli ona się obudzi, czy kiedykolwiek mu wybaczy? Oddałby wszystko, żeby jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha i za nią tęskni, jak bardzo jej nie doceniał i jak
tego żałuje. Sięgnął po jej rękę. Była ciepła, ale przeraźliwie wiotka. Czy spotkała go kara? Żałośnie banalny gość. Pochlebiało mu, że Judith okazała mu odrobinę uwagi. Zabawnie było flirtować i przyjemnie myśleć, że jest dla kogoś atrakcyjny seksualnie. Plus, jeśli miał być szczery, perspektywa dotknięcia innej kobiety stanowiła potężny afrodyzjak. Nie spali ze sobą, ale Boże, jak on tego chciał, a te kilka pocałunków było niewiarygodnie erotycznych. Lecz gdy Jennifer się dowiedziała, wszelkie uczucia do Judith prysły bez śladu, unicestwione przez strach i świadomość popełnionego błędu. Przypomniał sobie teraz, jak miał piętnaście lat i mama nakryła go w sypialni z Sarah Fisher. Trzymał wtedy rękę w jej majtkach i był tak podniecony, jak tylko może być podniecony heteroseksualny piętnastolatek w zbliżonych okolicznościach. Ale gdy mama stanęła w drzwiach, jego zapał natychmiast zgasł, zastąpiony przez zażenowanie i wstyd. Ta sytuacja wydawała się podobna, więc czuł się jeszcze bardziej głupio. Żądza. Nie miłość. Tego doświadczył. Judith guzik go obchodziła. Chciał ją przelecieć. I dlatego to się stało. Nie chciał dłużej rozgrzebywać tych kwestii, które tylko zwiększały jego frustrację, więc wrócił myślami do niedawno minionej chwili. Uśmiech, który przyniósł ze sobą tak niewiarygodnie kojący przypływ nadziei, że niemal zwalił go z nóg. Wtedy przysypiał i chociaż wspomnienie trochę się rozmyło, pamiętał, że to lekki szelest prześcieradła kazał mu podnieść wzrok. Szelest to może za mocne słowo, ponieważ dźwięk był ledwie słyszalny. Zdawało mu się, że ręka Jennifer leży w odrobinę innej pozycji niż przedtem. A potem jej twarz drgnęła, z całą pewnością. Kąciki ust podjechały do góry i miał wrażenie, że jego żona się uśmiecha. * Później, kiedy zmęczony lekarz i jeszcze bardziej zmęczony Max dyskutowali o tym, co widział (albo mógł widzieć, jak wolał się wyrażać lekarz), głęboko w psychice Jennifer odbywała się inna debata. * Wynurzyła się z portalu oznaczonego „Tim” i wciąż roztrząsała fakt, że gdyby z nim została, w końcu by się zaręczyli. Kto by pomyślał? Zastanawiała się, co powinna zrobić teraz. Zwykle po wyprawie do któregoś z alternatywnych wszechświatów była tak wyczerpana, że jej ciało robiło sobie przerwę w szarym eterze, żeby odzyskać siły. Teraz jednak czuła się świetnie. Po prostu była strasznie zaintrygowana, wręcz zafascynowana, i chciała dowiedzieć się więcej. Jej umysł chyba wyraził zgodę, bo znów płynęła w stronę tunelu numer dwa. Czy byłaby bezgranicznie szczęśliwa, prowadząc życie – w opinii wielu – jak z bajki? To
wydawało się całkiem możliwe.
Tunel numer dwa CO MOGŁO BYĆ – TIM – Ładnie wyglądasz, mamo. – Dziękuję, Hattie. Chodź do mnie, skarbie – powiedziała, przywołując gestem najmłodszą córkę, żeby ją uściskać. Hattie podreptała przez pokój do matki, która siedziała przy toaletce w swojej przestronnej garderobie, kończyła makijaż i spryskiwała perfumami szyję, włosy i nadgarstki. Eau d’Hadrien od Annick Goutal, których zawsze używała. Przed laty Tim powiedział jej, że to bardzo atrakcyjne, jeśli kobieta ma swój własny zapach, więc została przy tym, którego wówczas używała, a dzieci zawsze kojarzyły ten zapach z mamą. Przyciągnęła Hattie do siebie. Dziewczynka była ubrana w kraciastą piżamkę z White Company, jej świeżo umyte włosy, jeszcze wilgotne, zwijały się w naturalne pierścionki. – Moja słodka córeczka. A gdzie jest Deck? Hattie wzruszyła ramionami z nadąsaną miną. – Kładzie Jaspera spać, ale chcę, żebyś ty dzisiaj poczytała mi bajkę. – Dziś nie mogę. Wiesz, że tata zaprosił wszystkich swoich pracowników i mama musi tam być. – Ale nie czytałaś mi bajek od wieków. – Właśnie że tak – oświadczyła Jennifer, nie dając się wpędzić w poczucie winy, co Hattie potrafiła robić po mistrzowsku. – Kto ci wczoraj czytał Krokodyla samoluba? Hattie nadal próbowała wyglądać na pokrzywdzoną, ale zepsuła efekt, pozwoliwszy sobie na lekki uśmiech. – Ale przedtem nie czytałaś. Jennifer zamilkła. Ostry jak nóż akcent córki wciąż ją chwilami zaskakiwał. Hattie mówiła coraz bardziej jak królowa albo jak bohaterka powieści Enid Blyton – wpływ ekskluzywnej szkoły, do której zaczęła chodzić we wrześniu. Nie była pewna, czy to dla niej korzystne. Martwiła się, że jeśli przyswoi sobie zbyt wytworny akcent, rówieśnicy będą jej później dokuczać. Zastanawiała się, jak rozwiązać ten problem. Zmusić ją, żeby obejrzała wszystkie odcinki Towie albo EastEnders? Posłać ją do prac porządkowych w garażu? Poprosić ciotkę Karen, żeby udzielała jej lekcji anty-dykcji? – Posłuchaj, słonko, wiem, że jesteśmy zajęci, ale w przyszłym tygodniu tata jedzie do Hongkongu i wtedy będę miała wolne wieczory. Więc obiecuję, że ci to
wynagrodzę. Ale w tej chwili muszę zejść na dół, bo inaczej pierwsi goście przyjdą i mnie nie będzie, więc wracaj na swoje piętro i znajdź Deck, dobrze? Hattie odwróciła się i poszurała do drzwi. Całą swoją postawą wyrażała znużoną rezygnację, z czym wyglądała jeszcze bardziej uroczo. Jennifer wzruszały jej drobne ramionka. Westchnęła. Żałowała, że musi zejść na dół i odgrywać korporacyjną żonę. W głębi duszy aż za dobrze zdawała sobie sprawę, że ostatnio ciągle powtarza czwórce swojego potomstwa, że nie ma dla nich czasu. Tyle że Tim nigdy wcześniej nie był aż tak zajęty, więc nie miała wielkiego wyboru. Gdyby tylko potrafiła przekonać Hattie, że wolałaby wszystko od obowiązku zabawiania bandy sztywniaków, którzy zaraz się zjawią… Nawet wydłubać sobie oczy łyżeczką. Cokolwiek. * Czterdzieści minut później wieczór był w pełnym rozkwicie. Dwadzieścioro zaproszonych gości częstowano drinkami oraz kanapkami. Tradycyjnie Jennifer odrobiła lekcje, toteż nie tylko wiedziała, jak się wszyscy nazywają, ale również, co robią, jak się zwracać do ich drugich połówek i jacy są ważni dla Tima pod względem interesów w skali od jednego do dziesięciu. Stosownie do tego dzieliła między nich swój czas, pilnując, żeby nikt nie czuł się pominięty. * – Kochanie, dopilnujesz, żeby Jeremy dostał jeszcze trochę bordo? – zapytał teraz Tim na stronie. Nawet na nią nie spojrzał, dyskretnie szturchnął ją w łokieć, zanim ponownie poświęcił uwagę mężczyźnie z nosem czerwieńszym niż Renifer Rudolf. W rzeczywistości uwagę Jeremy’ego przykuwała dama z imponującym dekoltem, na widok którego dosłownie się ślinił. – I spróbuj zrobić weselszą minę – dodał Tim, widząc, że przestała go słuchać. – Wyglądasz, jakbyś była tutaj więźniem. Rzuciła mu miażdżące spojrzenie. – Trafione w dziesiątkę – zripostowała. – Nie spieprz tego, Jen – zażądał stanowczo, z fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Potrzebuję tych ludzi po swojej stronie, jeśli dojdzie do fuzji. A skoro to dla ciebie mordęga, potraktuj to jak swoją pracę. – Dobrze – wycedziła przez zaciśnięte zęby, witając uprzejmym skinieniem głowy nowo przybyłego gościa. – I przestań mnie pouczać z łaski swojej. Tim popatrzył na nią z pogardą, ale wcale się tym nie przejęła, ponieważ właśnie zauważyła maleńki strzępek sałaty na jego nosie. – Masz kanapkę na nosie. Wygląda idiotycznie. Tim natychmiast położył uszy po sobie i zaczął poklepywać kieszenie w poszukiwaniu chusteczki.
– Mogłaś mi powiedzieć wcześniej – warknął. – Strasznie przepraszam, nie wiedziałam, że miałam monitorować twoją twarz – odparła niewinnie, ubierając własną twarz w maskę spokoju. – Chociaż wtedy powiedziałabym ci jeszcze, że masz coś między zębami, jakby kawałek kaczki. Pójdę po wino. Przez lata opanowali do mistrzostwa sztukę mówienia jednej rzeczy i wyglądania przy tym, jakby mówili zupełnie coś innego. Postronny obserwator uznałby zapewne, że para gospodarzy wymienia czułe małżeńskie żarciki, a nie zjadliwe docinki. No ale jako żona kogoś tak potężnego jak Tim nauczyła się przez lata grać w tę grę i znosić nużące wieczory, spędzone na zabawianiu jego nudnych klientów i współpracowników. Nie było to takie trudne. Musiała tylko dobrze się prezentować, prowadzić uprzejme rozmowy i wydawać polecenia. Gdyby się zastanowić, głównie tym się zajmowała ostatnimi czasy. Wydawała polecenia szefowi kuchni, co ma przygotować, a później, przy stole, słuchała komplementów i zachwytów nad pysznym posiłkiem, co uważała za dziwaczne, skoro sama nawet nie robiła zakupów, nie mówiąc o gotowaniu. Wydawała polecenia agencjom, w których wynajmowała służbę, kiedy potrzebowali dodatkowego personelu. Przy tej okazji wydała polecenie, że potrzebują doświadczonego barmana oraz trzech kelnerów do nalewania drinków i podawania obiadu. Tego popołudnia wydała polecenia swojej fryzjerce i osobistemu trenerowi w sprawie terminów następnych wizyt, a w poniedziałek wyda polecenia gospodyni, która pracowała pięć dni w tygodniu, ogrodnikowi i oczywiście dwóm filipińskim nianiom, które na zmianę pracowały codziennie, co znaczyło, że ona nigdy nie musiała nic robić. Kilka tygodni wcześniej, podczas jednego z nielicznych wypadów na miasto z przyjaciółkami, wspomniała o tym, ale nie doczekała się współczucia. – Och, serce mi się kraje – zadrwiła Karen. – No więc może wydasz im wszystkim polecenie, żeby się odpieprzyli na jeden dzień, i dla odmiany sama posprzątasz i ugotujesz obiad? Albo, chociaż pewnie uznasz, że zwariowałam, spróbuj zajmować się własnymi dziećmi przez dwadzieścia cztery godziny? Nigdy nie wiadomo, może ci się spodoba. Daj wolny dzień Ant i Dec. Filipińskie nianie Jennifer nazywały się Deck i Annie, co ogromnie bawiło Karen, Esther i Lucy. Karen zachowała się szczególnie brutalnie, bo była pijana, ale Jennifer cieszyła się, że nie owijała w bawełnę. Po prostu zbyt trudno było wytłumaczyć, że robienie wszystkiego samodzielnie wydawało się niewiarygodną pokusą, wręcz wyzwoleniem, a jednak sam pomysł przerażał ją śmiertelnie. Tak długo wyręczano ją we wszystkim, że stopniowo zaczęła się czuć niepotrzebna nikomu, zwłaszcza dzieciom. *
Od pierwszego dnia Tim opłacił pielęgniarki i położne. Nigdy nie zapomniała euforii, jaką czuła, kiedy urodził się ich najstarszy, Edward. Wydała na świat istotę ludzką, małe oddychające stworzenie, a co więcej, chociaż poród odbył się w prywatnej klinice The Portland, zdołała przeciwstawić się trendom i urodzić w sposób naturalny. To było krwawe, bolesne, brutalne. Była prawdziwą bohaterką! Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła się dowartościowana, niemal święta. A potem przyszła pielęgniarka i zabrała jej mały tłumoczek. To się wydawało takie strasznie okrutne. Pomimo jej protestów Tim nalegał. Nigdy nie będzie musiała się zrywać w nocy, mówił. Może spędzać noce w małżeńskim łożu, a w dzień skupiać się na odzyskiwaniu figury. Ten luksus był najsmutniejszą rzeczą, jakiej doświadczyła. Nadal była przekonana, że przyczynił się do jej depresji poporodowej. Tylko że im bardziej pogłębiała się depresja, tym bardziej jej wmawiano, że potrzebuje więcej pomocy. Czasami nie mogła uwierzyć, że ona i Tim zdecydowali się na kolejnych troje dzieci. Czy raczej nie mogła zrozumieć, po co zadawali sobie tyle trudu. Edward miał teraz trzynaście lat i zmieniał się w kapryśnego nastolatka, Tilly miała dziesięć, Hattie sześć, a Jasper cztery. Czwórka dzieci o całkowicie odmiennych osobowościach, zainteresowaniach i potrzebach. Oczywiście kochała je wszystkie, ale nie mogła przymknąć oczu na fakt, że ani ona, ani Tim nie odgrywali znaczącej roli w ich wychowaniu. Czuła chwilami, że jeśli o niego chodzi, były produkowane masowo jako symbole statusu. Pocieszała się, że nawet jeśli niespecjalnie się sprawdzała jako matka, i tak była sto razy lepsza od Tima jako ojca. Przynajmniej od czasu do czasu zmieniała pieluszki, kiedy jej pozwolono. Przynajmniej próbowała. W dodatku spędzała wiele czasu, zadręczając się macierzyńskimi wyrzutami sumienia, podczas gdy Tim z pewnością nigdy nie robił sobie najmniejszych wyrzutów z powodu zaniedbywania rodzicielskich obowiązków. Płacił za wszystko, więc w staroświeckim sensie uważał, że niczego więcej nie można od niego wymagać. Teraz wymknęła się z salonu, zostawiwszy gości (z których żadnego nie uważała za przyjaciela), żeby udzielali się towarzysko, popijali szampana i zajadali kanapki. Musiała przyznać, że cieszy się z pretekstu, żeby wyjść na chwilę. Wcześniej, na prośbę, a może rozkaz Tima, usiłowała nawiązać pogawędkę z żoną jednego z jego doradców finansowych. W którymś momencie sytuacja stała się tak rozpaczliwa, że przez dwadzieścia pięć minut dyskutowały o tym, czy dzieciom powinno się pozwolić na rezygnację z nauki gry na fortepianie! Ruszyła przez korytarze do przestronnego holu, przystanąwszy na moment, żeby przejrzeć się w ogromnym lustrze o pozłacanych ramach, wiszącym na
ścianie. Prezentowała się nieskazitelnie. Po południu fryzjer stworzył na jej głowie fryzurę, jaką preferowały damy z Notting Hill i Chelsea – imponującą, trochę sztywną, ale z falą na dole. W stylu Kate Middleton. Założyła swoją ulubioną jedwabną suknię od Stelli McCartney, może zbyt mało konserwatywną jak na gust Tima. Jej skóra wyglądała znacznie młodziej niż na trzydzieści osiem lat, głównie dzięki umiejętnie wstrzykiwanemu botoksowi oraz comiesięcznym zabiegom kosmetycznym. Wyglądała szczupło, wypoczęta, w świetnej formie i kompletnie martwa w środku. W kieszeni zawibrował jej telefon. Dostała esemesa, który znacznie poprawił jej nastrój. Takiego bodźca potrzebowała. Odpisała szybko, zanim ruszyła dalej do schodów, które prowadziły w dół, do ogromnej kuchni. Tak ogromnej, że zajmowała całą suterenę i była większa niż mieszkania większości ludzi. * Na dole ich kucharz Joe i dwaj kelnerzy krzątali się, zajęci pracą. – Cześć, Jennifer, wszystko w porządku? – zapytał Joe, obdarzywszy ją szerokim, przyjacielskim uśmiechem. Pracował u nich już cztery i pół roku. – Wspaniale, dzięki. Jaja przepiórcze znikają w błyskawicznym tempie, podobnie jak te domowe serowe paluszki. – Och, dobrze, to właśnie chciałem usłyszeć. – Przyszłam zapytać, czy zechciałbyś zejść do piwnicy po jeszcze jedną butelkę tego montracheta dla Jeremy’ego. Pamiętasz Jeremy’ego? To ten z twarzą jak befsztyk. – Rzeczywiście, pamiętam – zaśmiał się Joe. – Ja przyniosę – zaofiarował się jeden z młodych kelnerów. – Nie, nie fatyguj się – zaprotestował Joe. – Przystawki czekają już na półmiskach, więc mogę pójść. Poza tym lepiej nie ryzykować, że otworzymy niewłaściwą butelkę, co? Niektóre kosztują więcej, niż ty zarobisz przez rok, młody człowieku. – Dzięki, Joe – powiedziała Jennifer. Zostawiwszy wszystko na ich głowie, wyszła z kuchni, stukając obcasami, i wspięła się po schodach na górę. W holu zawahała się na mgnienie, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Upewniwszy się, że jest sama, zamiast wrócić na przyjęcie, skręciła w lewo i zdecydowanie ruszyła w głąb domu. Skierowała się do największego z trzech pokojów dziennych. Przekradła się przez pokój do francuskich drzwi prowadzących do ogrodu, jednego z największych w Londynie. Rozłożyste wypielęgnowane trawniki ciągnęły się jak okiem sięgnąć, a reszta ogrodu została zaprojektowana w styku pałacowej rezydencji, z mnóstwem sztucznie
kształtowanej roślinności i schludnymi klombami, idealnie zharmonizowanymi kolorystycznie. Chociaż w domu mieszkało czworo dzieci, nigdzie nie było widać plastikowej zjeżdżalni. Wyszła na kamienne płyty i na palcach przesuwała się pod ścianą, aż dotarła do następnych drzwi, lekko uchylonych. Nagle pojawiła się ręka i wciągnęła ją do środka. Zachichotała, czując przypływ szczęścia i pożądania, kiedy te same ręce zaczęły przesuwać się namiętnie po jej ciele. – O mój Boże, jak cudownie cię dotykać w tej sukience. – Naprawdę? – Tak, i wyglądasz w niej rewelacyjnie. Absolutnie doskonale. – Och, kocham cię do szaleństwa – wydyszała, z sercem przepełnionym miłością i żądzą. Jak to możliwe, że podniecała się tak szybko? – Ja też cię kocham, cudowna dziewczyno – powiedział Joe. Jego ręce były wszędzie, jego usta w jej włosach, całował jej twarz, szyję. – Zobaczymy się później? – Nie mam pojęcia – przyznała. – Wiesz, jaki on jest, pewnie nie położy się przed piątą i będzie truł w nieskończoność, ale jeśli mi się uda, przyjdę do ciebie. Będę musiała improwizować. – Proszę, spróbuj – jęknął Joe, przyciskając ją do siebie. – Tak strasznie za tobą tęsknię, że to śmieszne. Od wieków moja śliczna dziewczyna nie leżała obok mnie. – Wiem, nie musisz mi przypominać – jęknęła z szeroko otwartymi oczami. – Usycham z tęsknoty za tobą. – Ale jeżeli nie dasz rady się wyrwać, trudno, kochanie, nie chcę, żebyś się stresowała. – Właśnie, skoro o tym mowa, jak długo tu jestem? – Nie wiem – odparł. Odsunął się, ale wcześniej pogładził czule jej twarz, a jej serce wyrywało się do niego. Miał zbolałą minę, jak zawsze ostatnio. Ich romans stawał się coraz trudniejszy, w miarę jak pogłębiały się ich uczucia. – Kocham cię – powtórzyła żarliwie. – Ja też cię kocham, wiewióreczko – zapewnił swoim akcentem z Yorkshire, tak kontrastującym ze schludną wymową Tima wyniesioną z prywatnej szkoły. No, ale różnili się we wszystkim. – Nie zapomnij o winie – szepnęła, odsuwając się niechętnie. – Nie zapomnę – obiecał i ruszył do piwnicy. * – Gdzieś ty się podziewała? – syknął Tim pięć minut później, spostrzegłszy
ją natychmiast, kiedy weszła do salonu. – Prosiłem cię, żebyś przyniosła więcej wina, a nie pojechała do Francji i osobiście deptała winogrona. – Przepraszam – odpowiedziała. – Sprawdzałam tylko, czy wszystko w porządku z obiadem. Chyba powinniśmy już przeprowadzić gości do jadalni. Inaczej nie zaczniemy jeść przed dziesiątą. – Masz rację. * Bardzo się starała zaangażować, być idealną gospodynią, ale nie wkładała w to serca. Sercem nie przebywała nawet w tym samym pokoju. Jej serce było na dole, w kuchni, z Joem. Grzebała w talerzu, a jej nastrój gwałtownie się pogarszał. Joe przyrządził przepyszne żeberka wołowe, które podał z kremowym purée z karczochów, idealnie ugotowanymi jarzynami oraz wprost nieziemską potrawką z pieczarek. Ale ona nie miała apetytu. Ostatni antydepresant, który jej przepisano, sprawiał, że nieustannie czuła się podminowana i nie po raz pierwszy dochodziła do wniosku, że te środki są nieskuteczne. Czy naprawdę cierpiała na kliniczną depresję? Zaczynała w to wątpić, ponieważ nigdy nie czuła się ani trochę przygnębiona sam na sam z Joem. Wręcz przeciwnie. A jednak przez lata lekarze wmawiali jej, że ma depresję, chociaż w rzeczywistości pewnie była po prostu znudzona, zniechęcona albo przygnębiona. * Po raz chyba tysięczny w ciągu ostatniej godziny myślami wróciła do mężczyzny, który był jej najlepszym przyjacielem od dwóch lat i kochankiem od siedmiu miesięcy: siedem zdumiewających, bolesnych, dezorientujących, smutnych, jednak niewiarygodnie szczęśliwych miesięcy. Odkąd Joe pojawił się w jej życiu, dokonała całkowitego przewartościowania. Nieustannie przeżywała silny stres i poczucie winy – nic dziwnego, skoro dopuściła się cudzołóstwa – a jednak od dawna nie czuła się tak bardzo sobą. W Joem odnalazła swoją bratnią duszę, swoją drugą połówkę, co do tego nie miała wątpliwości, ale sytuacja była bardzo skomplikowana. Dla nich obojga. Joe był porządnym człowiekiem, który nigdy nie zamierzał sypiać z cudzą żoną. Zakochał się po uszy i nigdy nie zadowoliłby się zwykłym skokiem w bok. Oboje byli zakochani, beznadziejnie i do szaleństwa. Każde spotkanie było naznaczone piętnem tragedii, obawami o przyszłość i głęboką frustracją. Za każdym razem kiedy uprawiali seks, przeżywała to tak silnie, że zawsze kończyła we łzach, ponieważ czuła się straszliwie rozdarta wewnętrznie. Gdyby odeszła od Tima, rozbiłaby rodzinę i odwróciła się plecami do człowieka, który miał swoje wady, ale zawsze ją wspierał. Postąpiłaby źle, choćby to się wydawało słuszne, i straciłaby swoje dotychczasowe życie. Gdyby jednak została z mężem, w końcu
straciłaby Joego, a tego nie mogłaby znieść. Ta sytuacja zaczynała się odbijać na jej zdrowiu. Podjęcie decyzji, czy odejść od ojca swoich dzieci, było nieznośnie trudne. Była z Timem od czasów studenckich i do tej pory ludzie ciągle jej powtarzali, jaka z niej szczęściara, że go złapała. Jakby sama stanowiła coś w rodzaju nagrody pocieszenia. No i oczywiście pozostawała kwestia pieniędzy, stylu życia, do jakiego się przyzwyczaiła. Tim kazał jej podpisać intercyzę, a ona, romantyczna idiotka, zgodziła się z radością, pragnąc udowodnić, że nie wychodzi za niego dla forsy. Teraz, chociaż Joe ją przekonywał, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, musiała myśleć o dzieciach i bała się, że sobie nie poradzi, skoro tak długo była zależna od Tima. Chyba zwariowała, że w ogóle rozważała odejście od męża. Zrezygnować z tego wszystkiego? Rozejrzała się po urządzonej z przepychem jadalni (dzieło przepełnionego nadmiernym entuzjazmem dekoratora wnętrz, który rozpaczliwie usiłował zapracować na swoje groteskowe honorarium), popatrzyła na trupy siedzące wokół stołu w stylu Ludwika XVII. Z drugiej strony... – No więc powiedz mi, Jennifer, jakie macie plany na lato? – zagadnął Maurice Fellowes, jeden z największych akcjonariuszy reUNIon, którego Tim złośliwie posadził obok niej. Był zdecydowanie najgorszy z całego koszmarnie męczącego tłumu. Trzeba przyznać, że nie wszystkie wydawane przez nich przyjęcia były takie nudne. Zdarzały się zabawne spotkania z bystrymi, kreatywnymi ludźmi. Ludźmi, którzy pomagali stworzyć reUNIon takim, jakim był, albo po prostu ze znajomymi. Obecnie jednak reUNIon stanowił tylko ułamek interesów prowadzonych przez Tima i odnosiła wrażenie, że im więcej pieniędzy gromadzą, tym częściej muszą się zadawać z ludźmi, którym nie poświęciliby ani minuty, gdyby byli biedniejsi. – Jedziemy do domu na południu Francji, gdy dzieciom zaczną się wakacje, a potem pod koniec sierpnia Tim i ja zostawimy je tam i popłyniemy jachtem earla Bradwicka. Na pewno zna pan earla? – O tak, strasznie miły facet. Uśmiechnęła się uprzejmie, żałując, że nie potrafi wymyślić żadnej wymówki, żeby odwiedzić Joego w kuchni. Nie mogła znieść myśli o rozstaniu z nim na całe lato. Postanowiła już, że wymyśli jakąś historyjkę, żeby wrócić do Anglii przynajmniej na tydzień. Poprosił ją, żeby pojechała z nim do Yorkshire, i niczego na świecie nie pragnęła bardziej niż ukryć się z nim w małym domku. To byłby raj. W przeciwieństwie do tego perspektywa tygodni spędzonych w luksusach z Timem budziła w niej jedynie wstręt i złe przeczucia... Westchnęła ciężko. – A co ty i Margaret robicie latem, Maurice? – zapytała przez grzeczność, chociaż guzik ją to obchodziło. – Zaryzykujemy Kornwalię i będziemy się tylko modlić, żeby nie padało jak
w zeszłym roku. Co za odwaga, pomyślała zgryźliwie Jennifer, doskonale wiedząc, że ich dom w Kornwalii przypomina raczej zamek i nie brakuje tam służby. Na pewno jakoś przeżyją. – A potem wybieramy się do Toskanii, gdzie zostaniemy do końca września, który moim zdaniem zawsze jest tam najprzyjemniejszym miesiącem. Nawiasem mówiąc, doskonałe mięso. Przepyszne jedzenie, jesteś cudowną gospodynią, Jennifer. – Dziękuję – powiedziała. Za każdym razem, kiedy ktoś chwalił potrawy Joego, śmiała się w duchu. Fuj, wiele by dała za zwykły wieczór na mieście. Ze zwykłymi ludźmi. Na szczęście wciąż miała Karen, Lucy i Esther, mimo że fortuna jej męża onieśmielała nawet jej stare przyjaciółki, nawet jeśli wszystkie z całej siły starały się udawać, że tak nie jest. Ona chętnie dałaby im tyle, ile by sobie zażyczyły. Wypisywanie czeków nic dla niej nie znaczyło i jeśli płacenie oznaczało, że mogą coś robić razem, chętnie pokrywała koszty. Ale przyjaciółki miały swoją dumę, szczególnie Karen nie najlepiej sobie radziła z tak delikatną sprawą jak przyjmowanie hojnych prezentów. W rezultacie to one, w przeciwieństwie do niej, czuły się winne, że robią problem z jej bogactwa. Czasami nie włączały Jennifer do swoich planów, ponieważ zakładały, że kręciłaby nosem, podczas gdy w rzeczywistości marzyła, by ją zaprosiły. Natomiast kiedy ona zapraszała je na imprezy albo zagraniczne wyjazdy z nią i Timem, nie zawsze mogły sobie pozwolić na przelot samolotem albo konieczne wydatki, nie wiedziały jednak, jak jej o tym powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało tak, jakby chciały, żeby pokryła koszty. Jedynym pozytywem było to, że zawsze w kwietniu, jak w zegarku, pozwalały jej opłacić wyprawę całej czwórki na narty. To był dla niej najlepszy tydzień w roku. Telefon zawibrował jej w kieszeni. Z wprawą wysunęła go na kolana, nie odrywając wzroku od wrednych oczu Maurice’a, który ględził o restauracjach w Toskanii i o swojej miłości do wiejskiego jedzenia. Niepostrzeżenie na sekundę spuściła oczy i odczytała wiadomość. „Cześć, sexy. Mam nadzieję, że nie zanudziłaś się na śmierć. Dodałem coś specjalnego do deseru Tima. Może zobaczymy się później xxx”.
Środa
– Dlaczego wszystko muszą przysyłać w cholernych pudłach do samodzielnego montażu? – zaklął Max, usiłując znaleźć sens w instrukcji, którą trzymał. Nic dziwnego, jako że patrzył na fragment napisany po szwedzku. – Na pewno w końcu ci się uda to rozkminić – pocieszyła go. – Uhm – burknął, co nic nie znaczyło, wyrażało natomiast rozmiary jego kaca. Poprzedniego wieczoru wpadł Ted, żeby dotrzymać mu towarzystwa (przy oglądaniu Sky Sports), kiedy ona wyszła z dziewczynkami, i we dwóch wytrąbili więcej piwa i czerwonego wina, niż mogło im wyjść na zdrowie. Oprócz suchości w ustach Max czuł się nieźle w pracy, ale kac wreszcie go dopadł i teraz gorzko żałował swojej nierozważnej decyzji, żeby samodzielnie składać meble. Fakt, że Jennifer dokładnie to przepowiedziała, tylko pogarszał sprawę. Polly i Eadie przyglądały się z przejęciem, podekscytowane, gdyż doskonale wiedziały, że chociaż zbliża się pora snu, nie można ich położyć do łóżek ze względu na chaos panujący w pokoju Polly. Całą podłogę zajmowały części szafy oraz zawartość skrzynki z narzędziami. – Tak, daj spokój, tato – dołączyła Polly. – To na pewno nie jest takie trudne. – Jeśli będę potrzebował twojej opinii... – Max spiorunował ją wzrokiem. – Chryste, Jennifer, może w przyszłości zapłacimy trochę więcej za meble, żebyśmy nie musieli składać wszystkiego od zera. Jennifer nie kryła złości. – Chwileczkę, specjalnie nadłożyłam drogi i zrobiłam taki kawał do Brent Cross, by to kupić, bo narzekałeś, kiedy przyszedł ostatni rachunek z kart kredytowych. Myślałam, że chciałeś, żebyśmy oszczędzali! – Jeśli narzekałem, to dlatego, że wydałaś pięćdziesiąt funtów na prezent urodzinowy dla matki – mruknął Max, nie patrząc jej w oczy. Wiedział, że ten komentarz tylko doleje oliwy do ognia. – To nie ma nic do rzeczy – syknęła. Max wzruszył ramionami. – Dlaczego nie mogę zrobić mamie prezentu na urodziny? I dlaczego mam się czuć winna za każdym razem, kiedy kupuję coś z naszego wspólnego konta? – I dlaczego ja nie dostałam mebli do swojego pokoju? – podchwyciła Eadie z urazą. – Bo ich nie potrzebujesz – odparła Jennifer i wzięła głęboki oddech, by się
opanować. – Masz w pokoju gigantyczną garderobę, a biedna Pol musiała sobie radzić bez szafy aż do teraz. – Potrzymaj to, Jen – poprosił Max, który wciąż wydawał się skołowany. – Myślę, że ta śruba musi pójść tam. – Jesteś pewny? – Nie, ale nie mogę już patrzeć na te idiotyczne hieroglify, a nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy, więc zrób po mojemu. Przewróciła oczami. – Co? – warknął Max. – Dobra. – Miała już dość jego gderliwego tonu. – Po pierwsze nie rozumiem, dlaczego musisz to robić teraz, kiedy dziewczynki powinny iść spać, podczas gdy spokojnie mogłeś zaczekać do weekendu, a po drugie wciąż jestem wściekła, że robisz mi wymówki, bo wydałam pięćdziesiąt funtów na prezent dla mamy, chociaż tyle nam ostatnio pomogła. A po trzecie właśnie pomyślałam, jak szybko Steve by to złożył. Ten ostatni komentarz odnosił się do jej byłego chłopaka i sądziła, że go rozbawi. Chciała poprawić mu nastrój ich prywatnym żartem. Nie mogła popełnić większego błędu. Najpierw spojrzał na nią z bladym uśmiechem, ale już po chwili, kiedy w pełni dotarły do niego jej słowa, zareagował irracjonalną agresją. – Tak się składa, że wolałem mieć to z głowy zamiast marnować wolną sobotę, a co do Steve’a, nie możemy wszyscy być dobrzy we wszystkim – odparł, wyraźnie wkurzony. – Na przykład ty nie jesteś żywicielem rodziny jak Judith, a ja nie jestem dobry w pieprzonym majsterkowaniu. A jeśli wolisz być z kimś takim, może powinnaś odszukać Steve’a i powiedzieć mu, że jesteś wolna. Na pewno chętnie skorzysta z okazji, żeby się spotkać. – No dobrze – powiedziała, dotknięta jego bolesnym komentarzem. – Nie musisz mi skakać do gardła. Przecież żartowałam. Zwykle lubisz się pośmiać ze Steve’a. I nie musisz mnie kłuć w oczy przykładem pieprzonej Judith ani szczuć mnie na tę głupią wiedźmę. Ani wytykać mi, że nie jestem żywicielem rodziny. To podłe. A skoro tego sobie życzysz, nie powinieneś mieć do mnie pretensji, że chcę pracować. – Och, nie nadymaj się tak – rzucił Max. Teraz ona kipiała z wściekłości. – Przestańcie się kłócić! – wrzasnęła gwałtownie Eadie. Obie zachowywały się bardzo cicho. Aż do tej chwili. – Przepraszam, skarbie – zareagował natychmiast Max. – My się nie kłócimy, my dyskutujemy. *
To śmieszne, pomyślała Jennifer, ale chociaż ją korciło, nie powiedziała tego na głos ze względu na dziewczynki. Nie powinny dłużej wysłuchiwać sprzeczek rodziców. Nie po raz pierwszy się martwiła, że Max ostatnio traktuje ją lekceważąco. Dlaczego zwracał się do niej tak protekcjonalnie? Jak śmiał jej wytykać, że nie jest równorzędnym żywicielem rodziny? To niewybaczalne, zwłaszcza że pracowała i pokrywała drobniejsze rachunki. Gnojek. Najbardziej ceniła w ich związku to, że był jej najlepszym przyjacielem i że razem potrafili zwykle dostrzec zabawny aspekt każdej sprawy. Brakowało jej tego i zrozumiała, że ich małżeństwo chyli się ku upadkowi, czeka je powolna, bolesna agonia, chyba że coś z tym zrobią, i to szybko. Co najsmutniejsze, wcale nie trzeba było wiele, żeby naprawić sytuację. Wystarczyłoby, żeby byli dla siebie mili, żeby traktowali się przyjaźnie. Czasami im się udawało nawet wtedy, kiedy dzieci były małe i życie było znacznie trudniejsze niż teraz. Zażyłość rodzi pogardę, to największy banał ze wszystkich.
Przeszłość – Max 2008 Max i Jennifer mieli misję. Misję, żeby wyjść z domu – czego Jennifer nie robiła od pełnych dziesięciu dni, odkąd wróciła ze szpitala z drugą córeczką. Oczywiście kiedy się dochodzi do siebie po cesarskim cięciu, nie ma sensu się wysilać. W końcu otwarto ją jak puszkę brzoskwiń, żeby wydała owoc. Przed operacją też bynajmniej nie wypoczywała. Przecierpiała trzydzieści sześć godzin skurczów, całkowicie bezskutecznych, ponieważ główka Polly ułożyła się w niewłaściwej pozycji, uniemożliwiając naturalny poród. Mogło być przecież gorzej, co nieustannie przypominał jej Max. Gdyby żyła w średniowieczu albo w czasach Tudorów, straciłaby życie. Nie było to jednak wielką pociechą. Przeżyła trudne chwile, ale teraz, trzynaście dni po porodzie, jej stan stopniowo się poprawiał. Mogła powoli chodzić, szurając nogami, mogła samodzielnie zakładać i zdejmować za duży dres i miękkie botki. Schylanie się, żeby wciągnąć rajstopy, nadal nie wchodziło w grę, zaś inne drobne czynności przypominały wspinaczkę na stromą górę. Po operacji, mając pod opieką noworodka, nawet znalezienie czasu na prysznic było nie lada wyczynem, a pierwsza pooperacyjna kupa zasługiwała na telefon do matki. Toteż kiedy cała rodzina, ubrana i wyposażona we wszystkie niezbędne akcesoria, próbowała wyjść z domu en masse, żeby zrobić zakupy, zanosiło się na naprawdę wielki dramat. Kiedy razem z Maksem pakowali torby, pochlebstwami nakłaniali Eadie, żeby się ubrała, zmieniali pieluszki i generalnie usiłowali zrealizować swój ambitny zamiar, nie potrafiła opanować paniki. Co, do cholery, pocznie, kiedy jej mąż w przyszłym tygodniu wróci do pracy? Jak sobie poradzi? – Nie dam rady – zaskomlała. – Nonsens – odparł Max, daremnie usiłując złożyć nowy, jeszcze nieużywany podwójny wózek, żeby się zmieścił do bagażnika. – Nie możesz mnie zostawić. Nigdy. Musisz złożyć wypowiedzenie i przejść na zasiłek. – Nic ci nie będzie – zapewnił z roztargnieniem. – Czy ta sakramencka rzecz się składa? Eadie, kochanie, zejdź z drogi, tatuś próbuje zachować rozum. Eadie wyglądała bojowo. Ciągle tak wyglądała, odkąd zjawiła się Polly. Najwyraźniej nie bardzo wiedziała, co myśleć o tej młodocianej parweniuszce, tej pretendentce do jej tronu, która pozbawiła ją matczynych względów. Polly ciągle chciała ssać, praktycznie nie dawała się odstawić od piersi, toteż Jennifer nie mogła poświęcać starszej córce dostatecznie dużo uwagi.
Skrzywiła się. Polly ssała. Pomysł polegał na tym, żeby dać jej się najeść po dziurki w nosie i w ten sposób zyskać więcej czasu na zakupy. Tyle że sutki ją paliły, a wyczerpanie dodatkowo obniżyło próg bólu. Od dwóch tygodni sypiała zaledwie cztery godziny na dobę. Maksowi powodziło się niewiele lepiej. Polly spała – w tej chwili nie spała – w ich pokoju. Jennifer nalegała, żeby Max pomagał czasem w nocy przygotować butelkę. Chociaż w rzeczywistości jeśli przepuściła porę karmienia, cycki jej nabrzmiewały do tak gigantycznych rozmiarów, że w końcu miała ochotę dosłownie wepchnąć je dziecku do ust, żeby złagodzić ból. Jakoś sobie radzili, wspomagani przez ogromne dawki hormonów i uskrzydlające poczucie, że dokonali czegoś w rodzaju cudu, tworząc żywego, prawdziwego człowieka. I miłość. To, że się kochali i kochali swoje dzieci, ogromnie im pomagało. Teraz jednak, gdy Max walczył z wózkiem, podejrzewała, że ich miłość została wystawiona na trudną próbę. – Słuchaj, spróbuj sobie przypomnieć, jak to robili w sklepie – powiedział Max, spoglądając na nią z rozpaczą. – Chyba coś zapamiętałaś? – Nie męcz mnie – zaprotestowała, odsuwając Polly od piersi. Ostrożnie wstała, położyła sobie dziecko na ramieniu i pomasowała je po plecach, żeby mu się odbiło. – Mówiłam ci już. Chyba trzeba pociągnąć za tę dźwignię, a potem zgiąć do tyłu. Max westchnął. – Nie chcę się czepiać, ale nie przyszło ci do głowy, że warto dopytać, jak to działa, kiedy kupowałaś to cholerstwo? – Oczywiście – odparła obronnym tonem. Opadła z powrotem na kuchenne krzesło. Demonstrowano jej kilkakrotnie składanie i rozkładanie, ale za skarby świata nie potrafiła sobie przypomnieć. – Byłam w ósmym miesiącu ciąży – przypomniała z urazą. – Mój mózg nie działał jak trzeba. Poza tym trzeba mieć doktorat z fizyki, żeby to rozgryźć. Czemu nie mogą tego uprościć? Jakby w odpowiedzi Polly nagle beknęła potężnie i zwymiotowała na jej plecy. – O Boże – jęknęła Jennifer. Została pokonana. – Okej – powiedział Max i dosłownie rzucił podwójny wózek na ziemię. – Dopóki tego nie złożymy, nie wsiądziemy do samochodu, więc musimy się zastanowić. Może weźmiemy nosidełko, a Eadie pójdzie piechotą? – Podasz chusteczki higieniczne albo coś? Cała jestem obrzygana. Max pospieszył do zlewu i rzucił jej mokrą ścierkę. Złapała ją wprawnie wolną ręką. – To się nie uda – zawyrokowała, wycierając plecy jedną ręką i starając się nie upuścić dziecka. – Eadie przejdzie kilka metrów i zacznie marudzić, a jeśli to będzie tyle trwać, i tak nie możemy jechać. Musimy ruszyć teraz, żebyśmy zdążyli
dojechać i wrócić przed karmieniem Polly. Zwłaszcza że znowu ma pusty brzuszek, a ja nie zamierzam machać wymionami w publicznym miejscu. I nie zamierzam cały wyjazd siedzieć w samochodzie i karmić małej. – Dobra – mruknął Max. – Nie wiem tylko, czemu się pozbyłaś starego wózka. – Nie pomogło. – Właśnie. – To znaczy twój komentarz nie pomógł. Pozbyłam się tamtego cholerstwa, bo w korytarzu nie było miejsca na dwie wielkie landary. – Jasne. Słuchaj, w takim razie wezmę Eadie na barana albo ją poniosę. Ale chodźmy już, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdziemy. – Okej – jęknęła. – Tylko że w przyszłym tygodniu muszę ją zawieźć do żłobka i co ja wtedy zrobię? Mam szwy. Nie mogę jej nosić. Potrzebuję wózka, Max. Ku przerażeniu Maksa nagle zalała się łzami. – Dobrze, zostań tu z maleństwem – zarządził Max, uświadomiwszy sobie, że powinien przejąć kontrolę nad sytuacją. – Ja wezmę Eadie ze sobą. Gdzie jest kamera wideo? – Co ty kombinujesz? – zapytała. Nie wiedziała nawet, dlaczego właściwie płacze, chociaż to, że została obrzygana, musiało mieć z tym coś wspólnego. Przynajmniej nie musiała wychodzić i za to była żałośnie wdzięczna. Nie nadawała się do publicznego użytku i wcale nie chciała niczego kupować, chyba że można by kupić sen. * Półtorej godziny później Max wrócił. Sfilmował lekko ubawionego i skrępowanego sprzedawcę u Johna Lewisa, który powoli i metodycznie demonstrował, jak się składa nowy podwójny wózek. – Jesteś genialny – pochwaliła go, po raz kolejny oglądając film. Od dawna nic jej tak nie zaimponowało. – Prawdziwy geniusz. – Nie, to ty jesteś genialna – odparł Max. Teraz obchodził się z wózkiem jak ekspert, składał go i rozkładał kilka razy. – Ja nigdy w życiu bym nie zapamiętał, jak to się robi. Głupia maszyna. Później tego wieczoru siedziała w kuchni, karmiąc Polly (dla odmiany), Eadie spała słodko, a Max mył i sterylizował butelki. I sprzątał. Była tak wyczerpana, że oczy dosłownie uciekały jej w głąb czaszki. Kiedy jednak spoglądała na mały tłumoczek, na miękką buzię pokrytą meszkiem i maleńką pomarszczoną stópkę wystającą spod kocyka, czuła, że przepełnia ją miłość. Ale potwornie bolały ją plecy – efekt znieczulenia zewnątrzoponowego.
I wciąż czuła się dziwnie w okolicach podbrzusza. Szew też miała wyjątkowo obolały. Powinna wziąć środek przeciwbólowy. I chyba przesadziła z chodzeniem. Co do cycków, dosłownie paliły żywym ogniem. – Auć! – krzyknął Max i rzucił ścierkę ze wstrętem. – Co? – zapytała, zezując na niego przymrużonymi, piekącym oczami. – Ręce mnie bolą. Są strasznie wysuszone! Pewnie od tego wiecznego zmywania. Naprawdę bolą. Nie wierzyła własnym uszom. – Muszę kupić jakiś krem do rąk, już nie mogę wytrzymać... Max podniósł wzrok, napotkał jej spojrzenie i urwał. – Och – powiedział. Szybko się zmitygował, widząc, w jak żałosnym jest stanie. – O Boże – zachichotał. – Palant ze mnie. Przepraszam. Czy mam się zamknąć i nie wspominać o swoich lekko obtartych palcach? – Jeśli ci życie miłe, ty nędzna miernoto – prychnęła Jennifer, nagle dostrzegając zabawną stronę tego wszystkiego. Zaczęła się śmiać. – O cholera, nie rozśmieszaj mnie, bo szwy mnie bolą, no wiesz, tam, gdzie mnie rozkroili. – Ha, ha, o Boże, przestań – błagał Max, pękając ze śmiechu. – O ja biedny, mam strasznie wysuszone palce. Nie wytrzymam. Żona mnie nie rozumie, w ogóle mi nie współczuje, tylko sobie siedzi i do tego nie ma obtartych palców. Wciąż roześmiany, odłożył ścierkę i usiadł obok niej. – Och, Jen, bardzo cię podziwiam. Byłaś naprawdę dzielna i cholernie wspaniała. – Naprawdę? – zapytała, czując ściskanie w gardle. – O Boże, tak, spójrz tylko. Popatrz, czego dokonałaś – powiedział, wskazując na Polly. Zasnęła przy matczynej piersi. Nachylił się, żeby wziąć córkę na ręce, wciąż traktując ją jak najbardziej kruchą rzecz na świecie, i pocałował ją w czubek główki. Potem pocałował żonę w policzek. – I zrobiłaś to bez zbędnego zamieszania. – Z wyjątkiem tej chwili, kiedy cię nazwałam na ch i groziłam, że cię zabiję. – Z wyjątkiem tej chwili, kiedy mnie nazwałaś na ch i groziłaś, że mnie zabijesz – przytaknął, patrząc na nią z wielką czułością. – Jesteś niezwykła, Jen, jesteś moją bohaterką. Strasznie cię kocham. I wiem, że czasami czujesz się uwięziona w domu, ale chcę, żebyś wiedziała, że dokonujesz wielkich rzeczy. – Ale czy jeszcze kiedyś ci się spodobam? – zapytała. – Popatrz na mnie, jestem wielką, grubą mleczną krową, bladą, zmęczoną i brzydką. – Och, zamknij się, głupia babo. Kocham cię do szaleństwa i dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie. Nieważne, jak ubrana i jak bardzo zmęczona; zawsze będziesz dla mnie dziewczyną w różowej sukience. – Naprawdę? – pisnęła.
– Naprawdę – zapewnił ją. – Wciąż jesteś miłością mojego życia. Przyznaję, że widywałem cię w lepszej formie, i przydałoby się, żebyś umyła głowę, chociaż nie mam nic przeciwko dredlokom jako takim... Zaśmiała się, a potem gwałtownie wciągnęła powietrze. Szwy znowu ją zakłuły. – Środek przeciwbólowy? – Poproszę. – A potem pójdziemy do łóżka? Co oczywiście nie ma większego sensu. – Ziewnął. Miał ogromne czarne wory pod oczami. – Skoro nasze maleństwo obudzi się za parę godzin. Ale chyba możemy spróbować się zdrzemnąć. A nawet się przytulić. – Byłoby miło. Ale żadnych figli-migli. – Za kogo ty mnie masz? – Mrugnął oczami. – Poza tym ten dres ma świetne właściwości antykoncepcyjne. Śmierdzi rzygami.
Środa ciąg dalszy
– No dobrze, wy dwie – powiedziała stanowczo Jennifer. – Czas do łóżka, a wasz ojciec nie skończy jeszcze przez kilka godzin, więc Polly będzie musiała spać z nami, a ciebie potem przeniosę. – Uuu… – jęknęła Eadie. – To niesprawiedliwe. – Trudno – ucięła Jennifer. Kiedy dziewczynki wreszcie zasnęły, skorzystała z okazji, żeby poinformować męża, co sądzi o jego zachowaniu. – Na każdym kroku porównujesz mnie do tej cholernej baby. Czemu to robisz? – Nieprawda – zaprzeczył. – Właśnie że tak – upierała się z rozpaczą. – Ciągle o niej mówisz. Pomyślałam nawet, że masz z nią romans. Chociaż wtedy chyba byłbyś bardziej dyskretny. Bez przerwy o niej gadasz albo mnie z nią porównujesz. To nie w porządku, cholera. – Masz paranoję – oświadczył, jakby chciał się bronić. Poszła za głosem instynktu: – Co? O co chodzi, Max? Dlaczego mi nie powiesz? Zadurzyłeś się w niej czy co? – Nie – odparł ze złością. – Przysięgnij – zażądała, nagle przerażona, że w wyniku tego śledztwa odkryje coś, czego tak naprawdę nie chce wiedzieć. – Przestań się wreszcie czepiać – warknął, potężnie wkurzony. – To dlatego, że jesteś wobec mnie taki opryskliwy, Max. – Nie zaczynaj od początku! – krzyknął. – Przestań mi ciągle wypominać, że się zmieniłem. To mnie doprowadza do szału. Zamrugała oczami, niezdecydowana, czy cisnąć dalej. Ostatecznie sam potwierdził to, co podejrzewała. Poza tym nie miała niezbitej pewności, że warto drążyć ten temat, bo jeśli coś było, czy naprawdę chciała to wiedzieć? Max wydał ciężkie westchnienie. – Słuchaj, Jen, przepraszam. Jestem zmęczony, naburmuszony i znudzony powtarzaniem w kółko tego samego. Jej oczy napełniły się łzami. Mocno pociągnęła nosem, żeby się nie rozpłakać. – No, daj spokój, zobacz, jaka jesteś spięta. Rozluźnij się – powiedział Max.
Podszedł i zaczął jej ugniatać ramiona. Były tak sztywne, że bolało, ale przyjemnie. – Hmm… – mruknęła, jeszcze nie całkiem udobruchana. Zamknęła oczy. – To miłe – wymamrotała, poddając się. – Dobrze – stwierdził Max. – Chyba to powinien być twój prezent urodzinowy. Przyjemny masaż tu i tam. – Okej. – Samotna łza spłynęła jej po policzku. Otarła ją szybko. – Albo może zadzwoń do Steve’a i poproś jego o tę przysługę, skoro ma takie zręczne ręce. Odsunęła się, gotowa się odgryźć, ale z ulgą spostrzegła, że żartował. – Idiota – powiedziała miękko i wymierzyła mu żartobliwego kuksańca w żebra. – Ach, Steve – zadumał się Max z uśmieszkiem samozadowolenia. – Pamiętasz tamto przyjęcie? – Jasne, że pamiętam – odparła. Jakże mogłaby zapomnieć? Poznała wtedy swojego przyszłego męża, a biedny Steve nagle odkrył, że ma rywala. Nawet teraz, po tylu latach, wciąż miała wyrzuty sumienia. Steve zawsze ją kochał i gdyby nie Max, pewnie byłaby z nim do tej pory. Ale pojawił się Max i to jego wybrała, ponieważ miał w oczach błysk czegoś, czego Steve, jak podejrzewała, nigdy nie zdołałby z siebie wykrzesać. Popatrzyła na męża. Czuła się od niego oddalona i wcale jej się to nie podobało, niemal tak bardzo jak wątpliwości i podejrzenia, które wobec niego miała. Zawsze mu ufała, ostatnio jednak jakby przestała ufać sobie samej. Nie zamierzała zrobić nic złego, ale zdecydowanie znalazła się na rozdrożu. Ciągle przyłapywała się na rozpamiętywaniu przeszłości, roztrząsaniu, jak się potoczyły jej losy i jak mogły się potoczyć. Więc może przerzucała własne rozterki na Maksa? Jeśli tak, musiała dać sobie spokój, bo to było bardzo niesprawiedliwe. Westchnęła. Kiedy wreszcie się otrząśnie z tego przygnębiającego niezadowolenia?
Przeszłość – Steve STYCZEŃ 2000 Wreszcie najbardziej wyczekiwany sylwester w historii odszedł w przeszłość. Bardzo ją to uradowało. Cieszyła ją świadomość, że już nikt nie zada jej znienawidzonego pytania: „Co robisz z okazji milenium?”. Chyba że zamierzała żyć kolejne tysiąc lat. A gdyby takie ryzyko istniało, przynajmniej miałaby wtedy pełne prawo odpowiedzieć: „Nic. Nic nie robię. Teraz niewiele wychodzę, bo właściwie powinnam już nie żyć”. Miała powyżej uszu tej presji, żeby zrobić coś niezwykłego. W pracy od miesięcy nie mówiono o niczym innym, jak tylko o tym, co kto będzie robił w tę najważniejszą noc. Oczywiście, jak było do przewidzenia, znalazła się grupka zadzierających nosa zarozumialców z pensją wyższą od jej zarobków, którzy mogli mówić: „Jedziemy w Pireneje” albo: „Jadę na pokaz tresury delfinów do San Diego”, albo nawet: „Wybieramy się tylko na małą imprezkę za pięć tysięcy, do Paryżu, będą fajerwerki”. Najwyraźniej ci ludzie nie tylko zarabiali więcej od niej, ale też byli idiotycznie zorganizowani. Ona i Karen nie mogły znaleźć dla siebie i przyjaciół nawet miejscowej restauracji, bo wszystkie albo miały komplet, albo żądały niebotycznych kwot, toteż należało domniemywać, że tamci zarezerwowali sobie miejsca na najważniejszą noc życia jeszcze w kołyskach. W końcu Pete i Karen zaprosili przyjaciół do siebie. Kolacja na dwanaście osób z mnóstwem muzyki mogłaby się okazać całkiem przyjemna, gdyby jedynie na tym poprzestano. Ale jakiś bystrzak wymyślił, że przy tak wyjątkowej okazji warto się szarpnąć na kilka gramów kokainy. Tylko że kokaina była rozcieńczona środkiem przeczyszczającym, więc wszyscy musieli pilnie skorzystać z toalety. Nic dziwnego, że atmosfera szybko się popsuła. Łazienka ciągle była zajęta albo przez bełkoczących ćpunów, którzy wpychali sobie do nosów następne porcje proszku, albo przez nieszczęśników, których przypiliło. Chwilami tworzyła się nawet kolejka. Ci, którzy wreszcie uzyskali wstęp do łazienki po długim czekaniu z zaciśniętymi pośladkami, wychodzili z zażenowanymi minami i chociaż na dworze było minus pięć stopni, okno przez cały wieczór musiało być otwarte. Niezbyt przyjemnie. Karen zaprosiła na kolację kuzyna Pete’a, Davida, wyłącznie po to, żeby go wyswatać z Jennifer. David był dość przystojny, ale okazał się koszmarnie nudny, i to zanim wciągnął do nosa kreskę koki. Głównie z powodu narkotyku zaschło mu w ustach, do tego stopnia, że język ciągle przyklejał mu się do podniebienia. Ale, ku przerażeniu i fascynacji Jennifer, zamiast uznać, że w tej sytuacji mówienie
wymaga zbyt dużego wysiłku, nie poddawał się i uparcie ględził o niczym, zwilżając wyschnięte usta litrami czerwonego wina. To mu nie pomogło, wręcz przeciwnie, bo wkrótce miał zęby poplamione na czerwono i potężnie śmierdziało mu z ust. Jennifer wolałaby już się przespać z członkiem najbliższej rodziny niż uprawiać seks z nim. Ostatni gwóźdź do trumny tej potencjalnej randki wbił mocno i głęboko, kiedy zaczął się rozwodzić nad reUNIon, jaki to wspaniały wynalazek i jak jego siostra odnalazła po latach swojego obecnie narzeczonego... W tym momencie Jennifer zaczęła na poważnie rozważać natychmiastowy powrót do domu, chociaż jeszcze nie wybiła północ. * Następnego ranka zbudziła się w pierwszym dniu nowego milenium nie tylko skacowana i nieświeża, ale również mocno zaniepokojona. Zerwanie z Timem mogło być ogromnym błędem. Po pierwsze nie spotkała nikogo choćby odrobinę godnego uwagi, odkąd się rozstali, a co znacznie gorsze, Tim był teraz cholernym milionerem, który to fakt rzucano jej w twarz, gdziekolwiek się obróciła. W głębi duszy wiedziała, że postąpiła dobrze, bo właściwie za nim nie tęskniła. Martwiła się jednak, że jeśli nie zjawi się nikt inny, zawsze będzie żałowała decyzji o rozstaniu. Związek z bystrym multimilionerem byłby lepszy niż nic. * Po stronie plusów należało zapisać, że milenijny sylwester miała już za sobą i wreszcie odetchnęła z ulgą i wdzięcznością. Właściwie bardzo jej odpowiadał szary i raczej skromny początek roku, aż do środy siódmego stycznia, kiedy zepsuł się bojler. Wtedy zrobiło się całkiem do dupy. * – Idę! – krzyknęła. Biegnąc do drzwi, żałowała, że nie założyła kapci, bo kafelki ziębiły nogi nawet przez rajstopy. W jej maleńkiej kawalerce w Tooting, która należała wyłącznie do niej i dlatego zazwyczaj ją uwielbiała, było zimno jak w lodówce. Poprzedniej nocy spała w dresie i płaszczu, ale kiedy się obudziła, jej nos, jedyna część ciała nieschowana pod kołdrą, przypominał nos psa. Ponieważ nie mogła wziąć gorącego prysznica, włosy miała potargane i przetłuszczone. Nigdy do tego nie dopuszczała. Szykując się rano do pracy, próbowała rozwiązać ten problem. Ściągnęła włosy w koński ogon i zrekompensowała to mocniejszym makijażem, z którym jej blada, wymęczona zimą twarz przypominała trochę
wypacykowane oblicze drag queen. Przemarznięta do kości po prostu nie mogła się rozgrzać. – Cześć – powiedział życzliwie stojący w progu hydraulik. Oby okazał się odpowiedzią na jej modły. – O rany, strasznie dziękuję, że pan przyszedł. Jestem dosłownie w rozpaczy – powiedziała, otulając się szczelniej płaszczem. Pod spodem miała biurowy kostium. – Raczej nie ma szans, żeby pan to naprawił od ręki, po prostu dzisiaj czeka mnie naprawdę trudny dzień w pracy i powinnam już tam być, a nie dam rady wrócić do tej lodowni. – Ee… no… przynajmniej niech mi pani pozwoli spojrzeć, co się dzieje, to dam pani znać. Ale jeśli będę mógł, naprawię jak najszybciej. Mówił z akcentem z Essex. – O rany, przepraszam, pewnie pan pomyślał, że zwariowałam. Chyba mózg mi zamarzł – powiedziała, odsuwając się, żeby go wpuścić. Dobry początek, jeśli miał cokolwiek naprawić. – Ale to nic dziwnego, bo chyba na zewnątrz jest cieplej niż w środku. – Nie ma sprawy – odparł hydraulik uprzejmie. – Przepraszam, jestem Jennifer – zaczęła jeszcze raz. – Miło mi, jestem Steve. * Czterdzieści pięć minut później bojler ożył ze szczęknięciem, gorąca woda zaszumiała w rurach i Jennifer mogła pędzić do pracy, nieumyta, ale ze świadomością, że po powrocie do domu nie będzie skazana na spanie w płaszczu. – Bardzo panu dziękuję – powtarzała raz za razem. – Cieszę się, że mogłem pomóc, i dziękuję za herbatę – powiedział Steve. Pomyślała, że ma miłą twarz. Przez cały czas, kiedy rozmawiali, klęczał z górną połową ciała w szafce, w której stał bojler, więc do tej pory oglądała go tylko z tyłu. Tył prezentował się nieźle, ale przyjemnie było stwierdzić, że twarz pasuje do reszty. Szczera, otwarta twarz, nie oszałamiająco przystojna, ale naprawdę miła. Do tego sympatyczny uśmiech, ładne zęby i błękitne oczy. Uśmiechnął się do niej. – Więc wychodzi pani do pracy. Mówiła pani, że pracuje pani w marketingu, ale na czym to dokładnie polega? – Ee… no… głównie chodzi o identyfikację klientów, potem stworzenie dla nich oferty i pilnowanie, by ich nie stracić – wyjaśniła. Naprawdę się spieszyła, więc przyniosła torebkę, żeby wypisać czek i wyjść. – Przecież wiem – odparł, przewracając oczami. – Za kogo mnie pani bierze? Pytałem, dla kogo pani robi marketing. Jak wygląda rynek? – Ach tak. – Zaskoczył ją. Uśmiechnęła się do niego, chociaż przy tym
niemal zaszczękała zębami z zimna. Miała wrażenie, że już nigdy się nie rozgrzeje. – Trudne pytania – zbyła go, głównie dlatego, że się spieszyła i myślała wyłącznie o zebraniu, na które nie mogła się spóźnić. – Przepraszam. Musi pani iść, prawda? – powiedział, pojmując aluzję. – Niestety tak – potwierdziła, grzebiąc w torebce, aż wreszcie wyłowiła z jej czeluści długopis. – Więc ile się należy? – Osiemdziesiąt. – Okej – mruknęła, próbując ukryć rozczarowanie. Nagryzmoliła sumę. W tym miesiącu straciła szanse na kupno upragnionych butów. Powinna była zostać hydraulikiem. Wyrwała czek i wręczyła mu go. – Wielkie dzięki. Wiem, że się pani spieszy, naprawdę nigdy tego nie robię, ale czy miałaby pani ochotę wyjść kiedyś wieczorem na drinka? – zapytał nagle. Kiedy podniosła wzrok, żeby sprawdzić, czy się nie przesłyszała, zaczerwienił się po czubki uszu. – I obiecuję, żadnych nudnych pytań o pracę. – Ee... sama nie wiem – odpowiedziała. – Nie ma sprawy, nie powinienem stawiać pani w niezręcznej sytuacji. – Odwrócił się, schylił i zaczął grzebać w torbie z narzędziami, jakby nagle musiał coś znaleźć, podczas gdy w rzeczywistości po prostu maskował zakłopotanie. Przyjrzała mu się uważnie. Wyglądał na absolutnie przyzwoitego faceta i właśnie zreperował jej bojler. Poza tym kogo jeszcze miała na widoku? Davida, kuzyna Pete’a? Ostatnim jej ważnym chłopakiem był Tim. Skończyło się ponad dwa lata temu. Zaliczyła kilka okropnych randek dzięki Karen, która zmusiła ją do skorzystania z internetowego portalu randkowego, i jednonocną przygodę, tak upiornie beznadziejną, że wolałaby o niej zapomnieć. Więc dlaczego miałaby teraz odmówić randki facetowi, który miał własne zęby, wszystkie kończyny, wydawał się miły i właśnie uratował ją przed hipotermią, jeśli nie przed zamarznięciem na śmierć? Przecież nie zwariowała. – Właściwie... chętnie poszłabym na drinka – przyznała nieśmiało. – Naprawdę? – Błysnął zębami w szerokim uśmiechu, wyraźnie zachwycony. – Tak – potwierdziła, a kąciki ust same się jej uniosły. Jego uśmiech był zaraźliwy. Miał piękne zęby. – Świetnie, naprawdę super – powiedział. – Mam pani numer, zadzwonię i może pójdziemy na kolację? – Byłoby miło. – Stali naprzeciwko siebie, wciąż uśmiechnięci, ale teraz czuli się trochę skrępowani. – No więc... w każdym razie... – Ruszyła do drzwi dokładnie w tej samej chwili co on. – Och, przepraszam – bąknął.
– Nie, nie, pan pierwszy – nalegała. Kiedy schylił się po torbę z narzędziami, uświadomiła sobie, że będą musieli jednocześnie wyjść z mieszkania, czyli podtrzymywać rozmowę, którą wyraźnie należało już zakończyć. Zakłopotani, razem przecisnęli się przez drzwi. – Do zobaczenia niedługo – powiedział Steve, kiedy oboje znaleźli się na zewnątrz i Jennifer zamknęła frontowe drzwi na klucz. – Idę w tę stronę, do furgonetki. – Och... ee… w porządku. – Chciała udawać, że idzie w drugą stronę, ale uświadomiła sobie, że wtedy jeszcze bardziej spóźni się do pracy. – Um... właściwie ja też idę w tę stronę, do metra. – Och, fajnie – Znowu się zarumienił. W końcu powędrowali ulicą, razem, ale nie razem, oboje dzielnie uśmiechnięci pomimo krępującej sytuacji. Wreszcie postanowiła się odezwać, żeby siebie i jego wybawić z kłopotu. – Więc gdzie mieszkasz, Steve? – zaczęła dokładnie w tej samej chwili, kiedy on się odezwał. – No, ja już tutaj, tu zaparkowałem furgonetkę. Dwa zdania niezdarnie się zderzyły. – Och, w porządku... no to... nie ma sprawy – wyjąkała. Czuła się straszliwie zażenowana, ale naprawdę chciała, żeby do niej zadzwonił. Miał w sobie coś, co z sekundy na sekundę przyciągało ją coraz bardziej. – Chwilowo mieszkam u kumpla w Mitcham... – Och, świetnie, więc niezbyt daleko – stwierdziła niezgrabnie. – Okej... no to... do zobaczenia. Czekam na telefon. – Zadzwonię – obiecał. Odprowadzał ją wzrokiem, kiedy szła ulicą. I chociaż zdawał sobie sprawę, że spotkanie przebiegło niezbyt gładko i że nie zdobyłby żadnych punktów za technikę podrywu, odjechał uszczęśliwiony i przez resztę dnia stąpał bardziej sprężyście. Ponieważ pod tym całym makijażem i grubym płaszczem dostrzegł, że Jennifer Drew jest fajna. Więcej niż fajna. Wystrzałowa. W jego typie. Jak filiżanka dobrej herbaty – mocna i słodka.
Teraźniejszość
– Jen, nie wiem, czy mnie słyszysz, to ja, Max... Jennifer czekała na ciąg dalszy, ale nie nastąpił, więc pomyślała, że się przesłyszała. Potem jednak Max znowu się odezwał. – ...w każdym razie lekarze uważają, że warto spróbować. To znaczy mówić do ciebie, więc posiedzę tu i pogadam, tak na wszelki wypadek. Dziwne. Niby rozumiała, co on mówi, ale jednocześnie miała wrażenie, że przemawia w obcym języku. Podejrzewała, że jej mózg nie umie sobie poradzić ze słuchaniem i rozumieniem w tym samym czasie. Słowa zlewały się w jeden szum. – Wszyscy bardzo za tobą tęsknimy. W domu jest strasznie cicho bez ciebie. Dziewczynki czują się dobrze. Wiedzą, że mamusia mocno zasnęła, i co wieczór modlą się za ciebie. Trzymam je pod kontrolą i w szkole idzie im świetnie, zwłaszcza z panną Kelly, która naprawdę ma oko na Pol. Więc pod tym względem wszystko gra. Chociaż mają już dosyć mojego gotowania... Głos mu się załamał. Ucichł na chwilę. Jennifer nie zdawała sobie sprawy, że jej mąż potrzebował tej pauzy, żeby odzyskać panowanie nad sobą. Wciąż była oderwana od rzeczywistości. Max odchrząknął. – Zresztą ja też. W każdym razie przyniosłem ze sobą gazetę, więc mogę ci trochę poczytać. * Ale Jennifer znowu odpłynęła. Wróciła w miejsce, z którego przybyła, świadomie, ponieważ kiedy ostatnim razem wynurzyła się z portalu, zauważyła, że lewy, ten z napisem „Aidan” zaczyna blednąć. Przeczuwała, że jeśli pragnie dowiedzieć się czegoś więcej, musi się spieszyć. Zastanawiała się nawet, co by się stało, gdyby portal się zamknął z nią w środku. Czy zostałaby uwięziona? Czy już zawsze pozostałaby Jennifer z tamtego życia? Chciała wierzyć, że to niemożliwe. W tamtym życiu nie miała specjalnych powodów do dumy czy zadowolenia. Gdyby wyjechała z Aidanem, wiodłaby dość żałosny żywot w porównaniu z rolą żony Maksa. W prawdziwym życiu zdobyła wykształcenie, zachowała więź z przyjaciółmi i rodziną i ostatecznie stworzyła własną bezpieczną, szczęśliwą komórkę rodzinną. W świecie Aidana żal jej było Nathana. Żal jej było własnego syna. Syna, którego mogła mieć... Nagle rozpaczliwie zapragnęła znaleźć jakieś rozwiązanie, jeśli nie dla siebie, to dla tego niego. Potrzebuje pełnej rodziny, zdecydowała. Nie tylko
przemęczonej matki i leniwego, gnuśnego ojca. Przybyła. Portal był słabszy niż kiedykolwiek i kiedy płynęła ku niemu, denerwowała się jak jeszcze nigdy w całym swoim trzydziestoośmioletnim życiu.
Tunel numer jeden CO MOGŁO BYĆ – AIDAN Jennifer siedziała w kawiarni, bębniąc palcami jednej ręki po laminowanym blacie stolika, a drugą rozrywając następną torebeczkę cukru. Żałowała, że zamówiła kawę. Czuła się już dostatecznie podminowana, a kofeina wcale nie pomogła złagodzić stresu. Gdzie ona jest? Dlaczego jeszcze nie przyszła? Po raz setny spojrzała na czarno-biały zegar na ścianie. Trzecia trzydzieści dwie. Mama spóźniała się już dwie minuty. No ale przecież nie mieszkała za rogiem, pocieszała się. Musiała odbyć okropnie długą podróż pociągiem z przedmieść Londynu aż na samą północ Anglii, a potem wziąć taksówkę. Czekanie dłużyło się nieznośnie i znowu musiała iść do toalety. Przeklęta kawa. Wstała i po raz drugi, odkąd tam przyszła, ruszyła do maleńkiej łazienki na zapleczu. Załatwiwszy sprawę, przejrzała się w popękanym lustrze nad małą umywalką. Zwykle się nie malowała, ale dzisiaj zadbała o wygląd. Przez kilka dni przed spotkaniem przechodziła męki, próbując zdecydować, jak się ubrać. Nie chciała wyglądać niechlujnie ani pospolicie w wytartych dżinsach i znoszonych topach, które nosiła dzień po dniu. Oprócz tego miała tylko kilka sukienek, zarezerwowanych na specjalne okazje. Doszła do wniosku, że powinna wybrać złoty środek, bo wprawdzie chciała ładnie wyglądać, ale nie tak, jakby za bardzo się starała. W końcu szarpnęła się na nowy top z Oasis. Od dawna niczego sobie nie sprawiła, ale uznała, że okazja na to zasługuje. Poza tym top był z wyprzedaży i kosztował tylko dwadzieścia osiem funtów zamiast czterdziestu dwóch. Kiedy go założyła, poczuła się jak milion dolarów. No, może tysiąc... W każdym razie chodziło o to, że był nowy. Westchnęła do swojego odbicia. Nieważne, ile warstw różu nałożyła, w głębi duszy wiedziała, że matka nieomylnie wyczuje otaczającą ją atmosferę permanentnego zmęczenia. Czy zauważy również, że jej córka sama farbuje sobie włosy i że wygląda trochę starzej niż na swoje trzydzieści osiem lat? Nagle przyszło jej do głowy, że jeśli mama w międzyczasie przyszła, może pomyśleć, że się nie zjawiła. Wybiegła z kibla jak oparzona i natychmiast spostrzegła matkę. Siedziała przy stoliku, równie zdenerwowana i niespokojna jak ona. Wyglądała znacznie starzej. Oczywiście było to zrozumiałe, bo chociażby zdrowy rozsądek kazał się
spodziewać, że ktoś, kogo się nie widziało od kilkunastu lat, postarzał się przez ten czas. Ale to nie chroniło przed szokiem. Mama przypominała teraz jej babcię. Dziwne uczucie. Natychmiast oczy zapiekły ją od łez. Chyba dopiero w tamtej chwili zrozumiała, że bardzo za nią tęskniła i że naprawdę dużo ją ominęło. Niepewna, jak się zachować, była kłębkiem nerwów. Podeszła do stolika. – Mamo – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. – Och, Jennifer! – krzyknęła matka i zerwała się z krzesła, wyraźnie zestresowana. – Jesteś. Nie mogę w to uwierzyć. – Ja też nie – odparła Jennifer i patrzyły na siebie, zbyt wzruszone, żeby mówić. – Och, chodź do mnie – odezwała się w końcu mama, wyciągając do niej ręce. Objęły się. Jennifer nie zdołała się powstrzymać i zaszlochała na matczynym ramieniu. Osiemnaście lat to bardzo długa rozłąka. – Przepraszam – powtarzała, bo na nic więcej chwilowo nie mogła się zdobyć. – Ja też – powiedziała szczerze matka. Potem uwolniła się z jej objęć i wskazała jej miejsce naprzeciwko. – No – zaczęła energicznie, zdecydowana nie dopuścić, by emocje wpłynęły na przebieg spotkania. – Musimy się wziąć w garść, bo przyślą po nas ekipę w białych fartuchach. Zamówimy herbatę i ciastka? Jennifer kiwnęła głową, usiadła i chwyciła białą papierową serwetkę ze stalowego serwetnika, żeby wytrzeć nos. – O rany, przepraszam, że się rozpłakałam. Naprawdę nie chciałam. Zauważyła, że mama jej się przygląda. Na kilka sekund odwróciła wzrok. – Wyglądam okropnie? – zapytała niepewnym głosem. – Nie, kochanie – zapewniła matka. – Wyglądasz absolutnie ślicznie, uczta dla zmęczonych oczu. – Po czym, chociaż dzielnie próbowała się powstrzymać, też wybuchnęła płaczem. – Och, mamo! – zawołała poruszona Jennifer, wstała i przechyliła się przez stół. – Chodź tu. Matka chętnie przyjęła drugi uścisk i stały tak przez jakiś czas, w niewygodnej pozycji, której żadna nie chciała zmienić. Nagle to, co pomyślą o nich inni, przestało mieć znaczenie. Wreszcie odsunęły się od siebie i znowu usiadły. Jennifer chłonęła każdy szczegół matczynej twarzy. Była taka pomarszczona, taka szara. Przybrała na wadze i miała wałeczki tłuszczu w talii. I wyglądała tak znajomo. – No więc jesteś szczęśliwa? – zapytała, od razu przechodząc do sedna. Ze wszystkich pytań, od których mogła zacząć mama, tego Jennifer obawiała
się najbardziej. – Hm... tak – odpowiedziała z wahaniem po długiej pauzie, która poniekąd mówiła wszystko. – A Aidan? Dobrze cię traktuje? – Tak, mamo. Wiem, że uważasz go za potwora, ale on naprawdę taki nie jest. – A Nathan? – Wspaniały chłopiec. To strasznie smutne, że nie mogłaś sama się o tym przekonać. – Jeszcze jest czas – oświadczyła matka, wyciągając chusteczkę z torebki i ściskając tak mocno, że pobielały jej kłykcie. – Jeśli się zgodzi, chętnie go gdzieś zabiorę… Sama nie wiem, jak myślisz? Jennifer serce się krajało, kiedy patrzyła na jej zbolałą twarz. Ile czasu zmarnowały? – Na pewno będzie zachwycony – zapewniła. – Jest naprawdę słodki. Przed kumplami próbuje udawać luzaka, ale to tylko pozory. Pod spodem jest miękki jak masło. – Wiesz, że masz akcent z północy? – Nie! – zaśmiała się Jennifer. – Naprawdę? – O, jeszcze jak – potwierdziła matka. – No więc co chcesz teraz robić? Mam ci przynieść herbatę i ciastko? – zapytała Jennifer po chwili. Niespecjalnie miała ochotę zapraszać matkę do swojego obskurnego mieszkania. Wołała to odłożyć na później. – Wiesz co? Zmieniłam zdanie. I tak nie mogłabym nic przełknąć. Może zamiast tego się przejdziemy? – zaproponowała matka. – Nasiedziałam się w pociągu. Przyjemnie byłoby rozprostować nogi. – Dobry pomysł – zgodziła się Jennifer i skinęła na kelnerkę, żeby zapłacić za kawę. Potem zabrały torebki i wyszły z ciepłej, pełnej pary kawiarni na chłodniejsze ulice Carlisle. – Wspaniale cię widzieć, mamo – powiedziała. W odpowiedzi matka wysunęła dłoń z rękawa płaszcza i sięgnęła po jej rękę, żeby ją lekko uścisnąć. I w tamtej krótkiej chwili wydawało się, że jednak wszystko będzie dobrze.
Czwartek
Jennifer wyszła z pracy punkt szósta, po stosunkowo udanym dniu. Po południu zdołała podpisać umowę na dom z trzema sypialniami, który o wiele za długo figurował niesprzedany w ich katalogu. Kierownik, uszczęśliwiony, że wreszcie się go pozbył, wychwalał pod niebiosa jej umiejętności. Chociaż w głębi duszy wątpiła, czy cokolwiek z tego, co mówiła, kiedy oprowadzała potencjalnych klientów po nieruchomościach, rzeczywiście choćby w najmniejszym stopniu wpłynęło na ich decyzję: kupić czy nie kupić. Oprowadzając ludzi, niekiedy przyłapywała się na tym, że z całą powagą wypowiadała zdania w rodzaju: „A to jest łazienka”, jakby dzieliła się z nimi wiedzą, której sami nie mogliby zdobyć. Nie zamierzała jednak pozwolić, by szef zaczął podejrzewać, że jest zbyteczna w procesie podejmowania decyzji przez nabywcę, za to utwierdziła go w przekonaniu, że bez niej agencja nadal byłaby obarczona domem z trzema sypialniami, którego żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nigdy by nie kupił, ponieważ na parterze było ciemno jak w lochu. Od dawna nie czuła się tak radośnie, chociaż raz dla odmiany usatysfakcjonowana wynikami własnej pracy, kiedy wracała piechotą do domu, rozmyślając o nadchodzącym weekendzie. Następnego dnia był piątek i kiedy dzieci pójdą spać, zamierzała wrócić do pierwotnego planu, czyli uwieść męża za pomocą seksownej bielizny. Tym razem się uda i będą uprawiać seks, i ponownie się zbliżą do siebie na wielu poziomach, i wszystko się dobrze skończy. Ostatecznie możliwe przecież, że te wszystkie niepokoje, które ostatnio ją nękały, brały się głównie stąd, że potrzebowała porządnego rżnięcia. Potem w sobotę obie dziewczynki wybierały się na dziecięce przyjęcia, a wieczorem ona i Maks szli na kolację ze znajomymi, których nawet lubiła. Tak, stanowczo przesadzała z zamartwianiem się o sprawy, które w ogólnym rozrachunku nie były żadną katastrofą i pewnie dałoby się je szybko załatwić. Nikt nie umierał. Wszyscy byli zdrowi. Miała szczęście i powinna ciągle to sobie powtarzać. Przed samym domem zorientowała się, że telefon wibruje jej w torebce. Zdążyła go wygrzebać w ostatniej chwili, zanim włączyła się poczta głosowa. Dzwoniła niania, Ivana. – Halo – powiedziała Jennifer, zastanawiając się, o co chodzi. Pewnie czegoś im zabrakło. – Jennifer...
O Boże, pomyślała natychmiast, słysząc rozpacz w jej głosie. Serce jej na chwilę stanęło i setki myśli przemknęły przez głowę. – Tak mi przykro, Eadie chyba złamała rękę – wykrztusiła wreszcie Ivana. O. Mój. Boże. Później, mniej więcej o tej porze, kiedy zamierzała wziąć długą odprężającą kąpiel, ona i Maks siedzieli w szpitalu Kingston, przerażeni, z twarzami niemal tak białymi jak gips na ręce ich starszej córki. Jennifer, która przeżyła kilka najbardziej stresujących godzin w życiu, była cieniem dawnej siebie. Widok rączki Eadie sterczącej pod dziwacznym kątem niemal wypalił jej się na siatkówce. Z pewnością nigdy jej nie opuści. Kiedy dobiegła do domu, córeczka była szoku. Leżała na kanapie, biała jak prześcieradło, z ręką wykręconą pod rzeczonym ohydnym kątem. Jennifer niemal nie mogła na to patrzeć. Głaskała Eadie po czole i powtarzała, że wszystko będzie dobrze, wdzięczna, że mała leży tak cicho i spokojnie, ponieważ od widoku tej ręki robiło jej się niedobrze. Ivana wezwała już pogotowie, ale targana niepokojem i wyrzutami sumienia dosłownie załamywała ręce, błagając Jennifer o wybaczenie. Chociaż przecież nie mogła zapobiec wypadkowi. Eadie po prostu skakała na trampolinie w ogrodzie, jak prawie codziennie po szkole. Pośliznęła się, wylądowała niefortunnie i tyle. Jennifer to rozumiała i chociaż instynkt macierzyński chciał koniecznie obciążyć kogoś winą, wiedziała, że to byłoby niesprawiedliwe, więc trzymała język za zębami. Gdy przyjechało pogotowie, wybuchnęła płaczem. Ulżyło jej. Wreszcie zjawił się ktoś z wyszkoleniem medycznym. – Nic jej nie będzie? – zajęczała. – Wydobrzeje, ale trzeba ją jak najszybciej zawieźć do szpitala. Tymczasem szok zaczął mijać, co znaczyło, że Eadie nagle poczuła, jak strasznie ją boli. Rozpłakała się na dobre i ciągle powtarzała: Ała, ała, ała! aż doprowadziła się do histerii. Nie dała się dotknąć sanitariuszom – ani nikomu innemu – więc wsadzenie jej do karetki było, delikatnie mówiąc, trudnym zadaniem. Jennifer cierpiała, patrząc na niedolę córeczki, ale wiedziała, że musi być silna, przynajmniej dopóki Max do nich nie dołączy. Na szczęście od razu skontaktowała się z nim przez komórkę i razem uzgodnili, że spotkają się w szpitalu, a Ivana zostanie w domu z Polly, jedyną osobą, która wydawała się zupełnie obojętna na rozgrywający się wokół dramat. * W karetce sanitariusze zaaplikowali Eadie silny środek przeciwbólowy, który, jak zapewnili Jennifer, jednocześnie miał działanie uspokajające. Przez resztę podróży Jennifer zastanawiała się, czy wypada poprosić, żeby go dali
również jej. Całe wieki spędziły na izbie przyjęć, zanim ktoś się nimi należycie zajął. W końcu Eadie zawieziono do gabinetu zabiegowego na prześwietlenie, a potem założono jej gips. Do przybycia Maksa Jennifer dalej musiała udawać stoicki spokój i powstrzymywać mdłości, które podchodziły jej do gardła za każdym razem, kiedy patrzyła na wykręconą rękę córeczki. Kiedy Max dotarł do szpitala, spocony i zestresowany, gdyż biegł przez całą drogę ze stacji metra, Jennifer uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy w życiu tak się nie cieszyła z niczyjej obecności. Czekał na nie, kiedy wyszły z sali zabiegowej. Eadie siedziała na wózku szpitalnym, blada i pojękująca, i ojciec natychmiast objął ją serdecznie, pokrzepiająco. – Jak się czujesz, Eadie Beady? – zapytał łagodnie, głaszcząc córeczkę po głowie i całując jej spuchniętą buzię z taką czułością, że Jennifer omal znowu się nie rozpłakała. – Ciągle boli – poskarżyła się Eadie, wyciągając przed siebie sztywną rękę w gipsie. Na wspomnienie tego, co było pod spodem i co zrobili, żeby ustawić rękę z powrotem w normalnej pozycji, żołądek podszedł Jennifer do gardła. Byłaby z niej fatalna pielęgniarka. Lekarze i pielęgniarki dla niej byli jak święci. – Jesteś bardzo dzielna – powiedział Max do córki. – A wiesz, co dostają dzielni ludzie? – Prezenty? – zapytała z nadzieją Eadie i po raz pierwszy od paru godzin jej opuchnięta, brudna od łez buzia wyrażała uczucia inne niż ból i strach. – Masz rację – potwierdził Max. – Całe worki prezentów, może nawet Wii? – Ach – pisnęła Eadie z miną wyrażającą absolutne niedowierzanie. Rodzice zawsze mówili, że nie może dostać Wii jeszcze przez dwa lata. Może warto było złamać rękę? Widząc, że córeczka wygląda na nieco pocieszoną, Jennifer nawet się nie zirytowała na nieco wątpliwe pedagogicznie podejście Maksa. Chrzanić to, jeśli Eadie marzyła o Wii, w tej sytuacji może je dostać. Była po prostu wdzięczna, że Max przyszedł. Po raz pierwszy od dawna przypomniała sobie, jak bardzo go kocha, dlaczego za niego wyszła, jakie bezpieczeństwo i pociechę wniosło to małżeństwo do jej życia. Zadziwiające, jak wszystko może się zmienić w jednej chwili. – Mogę coś powiedzieć? – zapytał Max, gdy Eadie zabrano na oddział i położono na łóżku. Jennifer trochę się zdziwiła. Był jej mężem. Mógł mówić, co chciał. Nie musiał się specjalnie umawiać. – Oczywiście. Eadie, skarbie, spróbuj teraz zamknąć oczka i odpocząć. Eadie widocznie była kompletnie wyczerpana, ponieważ wcale nie
sprzeciwiała się matczynej sugestii i posłusznie zamknęła oczy. Max i Jennifer zaciągnęli zasłonę wokół jej łóżka, a potem na palcach wyszli na korytarz. – Kto jej pilnował, kiedy to się stało? – zapytał gwałtownie Max, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu małej pacjentki. W jego głosie słyszała furię. – O co ci chodzi? – zdziwiła się. Była już tak zmęczona, że marzyła tylko o tym, żeby wrócić do domu i pójść spać. – Przecież wiesz kto... Ivana. – Jak mogła do tego dopuścić? Wiem, że dzieci ją lubią, ale myślę, że powinniśmy się zastanowić, zanim znowu powierzymy jej opiekę nad naszymi córeczkami. – Och, na litość boską, Max. Równie dobrze to mogło być któreś z nas. To był wypadek. Przecież Ivana nie podeszła do niej i nie złamała jej ręki. – Właśnie o to chodzi – odparł Max. – To nie było żadne z nas. Tylko Ivana, bardzo miła dziewczyna, ale czy dostatecznie odpowiedzialna, żeby się zajmować naszymi dziećmi? Skoro jesteśmy w szpitalu, sądzę, że odpowiedź brzmi: nie. – Czemu się na mnie wściekasz? – oburzyła się Jennifer. – Co ja takiego zrobiłam, do cholery? Nasza córka złamała rękę, a ty tu stoisz i wrzeszczysz na mnie. – Wcale nie wrzeszczę! – wrzasnął Max. – Ale szczerze mówiąc, szlag mnie trafia, że przez ciebie zawsze czuję się jak drań, bo wolę, żeby moimi dziećmi opiekowało się jedno z nas, a nie ktoś obcy. A potem dzieje się coś takiego. – Więc dlaczego sam nie rzucisz pracy i nie zajmiesz się dziećmi?! – krzyknęła z furią. – Bo ciągle dajesz mi do zrozumienia, że jestem złą matką i że właściwie to moja wina, bo miałam czelność być w pracy. Pierdol się, Max. Max drgnął, ale zachował kamienną twarz. – Nie rób sceny, ludzie patrzą. – Gówno mnie to obchodzi – odparła, ściszając głos. – I nie waż się robić wymówek Ivanie, kiedy wrócimy do domu, bo jeśli spróbujesz, uduszę cię. Nikt nie rozpacza bardziej niż ona z powodu tego wypadku. Ona kocha dziewczynki całym sercem i wszystkie moje przyjaciółki mówią, jaka jest cudowna, kiedy ją spotykają na spacerze z dziećmi. A teraz, zanim całkiem stracę panowanie nad sobą, musimy się dowiedzieć, kiedy możemy stąd wyjść. Eadie jest zmęczona. – Nie tylko ona – mruknął Max, umykając wzrokiem, jakby w głębi duszy wiedział, że zachował się niewłaściwie. Nagle Jennifer nie czuła się już rozgniewana, ale do cna wyczerpana. – Przepraszam – wymamrotał Max. – Mniejsza z tym – odparła. Było jej już wszystko jedno. – Przepraszam – powtórzył. – Za dużo stresu. Jadąc tutaj, wspominałem, jak sam w dzieciństwie często lądowałem na pogotowiu, ale paniki nie da się opanować. – Wiem – przyznała. – A ja tu byłam i musiałam sobie z tym poradzić.
Musimy zachować rozsądek. To złamana ręka, zrośnie się. Pewnie bardziej powinniśmy się obawiać, że nasza młodsza wyrośnie na psychopatkę. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak obojętnie patrzył na cudze cierpienie. – Dobra, pójdę się dowiedzieć, czy możemy już iść – zaproponował Max z zażenowaną miną. – Wiem, że kazali czekać, żeby jeszcze raz sprawdzić gips, ale wolałbym ją przywieźć na kontrolę rano. – Dobrze – zgodziła się. Ona też chciała jak najszybciej wrócić do domu. Kiedy Max odszedł poszukać lekarza, wróciła do córki. Spała mocno, zmęczona po trudnych przeżyciach. Max wrócił po dziesięciu minutach i podniósł kciuki na znak zwycięstwa. – Możemy iść, musimy tylko podpisać formularz. – Świetnie – ucieszyła się. – Chociaż właściwie szkoda ją teraz budzić. – No, kiedy podjedzie taksówka, zaniosę ją. Przy odrobinie szczęścia się nie obudzi. Potem, jak wrócimy, od razu sprzedam tę cholerną trampolinę na eBayu. – Zrób to – poparła go żarliwie. – I może wezmę jutro wolne – ciągnął. – W ten sposób będziemy mogli razem zawieźć Eadie na badanie. – Jeśli chcesz – odparła, widząc, że stara się poprawić. – No i oboje jesteśmy wykończeni, więc będziemy mogli trochę ochłonąć. – Chyba tak... O cholera. – Co? – Jutro mam spotkanie z terapeutką. O jedenastej. Muszę odwołać, jeśli Eadie nie pójdzie do szkoły. – Nie mówiłaś mi – zauważył Max, spoglądając na nią ze zdziwieniem. – To nic wielkiego. – Ale nie powinnaś odwoływać. Ona sobie liczy też za odwołane wizyty? – Aha. – No to idź, a ja sam zawiozę Eadie – zaproponował, wciąż próbując się zrehabilitować. – Świetnie. – Doskonale. W głębi duszy Jennifer nadal miała ochotę go zamordować, ale balansowanie na granicy żądania rozwodu tak ją przeraziło, że zdobyła się na większy wysiłek niż zazwyczaj. – A jutro wieczorem – usłyszała swój głos – zrobimy sobie, no wiesz, romantyczny wieczór we dwoje. Rozumiesz, o czym mówię? – Mnie pasuje – powiedział z wahaniem, niepewny, jak odbić tę lekko podkręconą piłkę. – Imponujące, że pomimo jarzeniowego oświetlenia, zapachu środków odkażających i naszego dziecka leżącego w bandażach tuż obok ty jeszcze myślisz o seksie, podczas gdy ja myślę tylko o tym, jak do końca zmontować tę
szafę. – No tak, byłoby fajnie, gdyby już nie zalegała na podłodze – przyznała, zawstydzona i sfrustrowana. – To ciebie położę na podłodze – obiecał Max, założywszy, że mu przebaczyła, i uszczypnął ją w tyłek. – Może – odparła. – A po twoich żartach o Stevie lepiej się sprężę i udowodnię ci, że naprawdę mogę się przydać. Inaczej jeszcze uciekniesz z jakimś hydraulikiem. – Wątpię. – Uśmiechnęła się. – Przecież poznałeś naszego hydraulika. Mick bez przednich zębów. – Racja – przyznał. – Nie może się równać ze słodkim Steve’em, prawda? Nie odpowiedziała. Steve naprawdę był słodki. Był jej Tym Przed Tym Właściwym, który mógł być Tym, gdyby los nie przyprowadził do niej Maksa. Może powinna była zostać ze Steve’em? On nigdy nie odezwałby się do niej w ten sposób. – W każdym razie usiądź, a ja wypełnię formularz, a potem wrócę po was obie. – Okej – zgodziła się. Usiadła na plastikowym krzesełku obok łóżka Eadie. Zastanawiała się, jak by sobie radziła w takich sytuacjach jako samotna matka. Na pewno byłaby załamana. Przerażona. A jednak Max zaofiarował się, że weźmie wolne. To już coś. Przy odrobinie szczęścia nie będzie musiała tu wracać, dopóki nie nadejdzie pora na zdjęcie gipsu. Pasowało jej to.
Przeszłość – Steve STYCZEŃ 2000 Cały dzień czekała na randkę ze Steve’em. Dobry znak. Pierwsze randki zwykle wykańczały ją nerwowo, a tej wcale się nie bała. Rozmawiali już dwa razy przez telefon. Pomogło. Za każdym razem rozmowa płynęła gładko, toteż randka zapowiadała się na przyjemną rozrywkę, a nie okropną męczarnię. Oczywiście podjęła wszystkie pierwszorandkowe środki ostrożności. Poprzedniego wieczoru umyła głowę, a po powrocie z pracy ogoliła się również pod pachami, wydepilowała nogi i okolice bikini, założyła seksowny stanik i majtki od kompletu. Naturalnie nie zamierzała od razu przespać się ze Steve’em, ale wolała być przygotowana. Na wszelki wypadek. Umówili się w Pizza Express. Niezbyt oryginalnie, ale przynajmniej wiedziała, że jedzenie będzie smaczne i że nie trzeba będzie się specjalnie stroić. Założyła wąskie dżinsy, top Whistles i kozaczki na obcasie. Chociaż była dość pewna siebie, czuła motyle w żołądku, kiedy siedem minut po ósmej weszła do restauracji. Od razu go zauważyła. Doskonale. Nie znosiła przychodzić pierwsza. Była mile zaskoczona, jak dobrze się prezentował. Zapamiętała, że miał sympatyczną twarz, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest bardzo przystojny. Ten typ urody, jaki większość kobiet zauważa nawet w tłumie: błękitne oczy i włosy krótko obcięte nie dlatego, że łysiał, ale ponieważ taka fryzura podkreślała ładny kształt jego głowy i po prostu najlepiej do niego pasowała. Pomachał do niej, gdy tylko ją spostrzegł, i podniósł się z krzesła. Uznała, że to szarmanckie. Wyraźnie się starał. Miał na sobie koszulę, wyglądał czysto i pachniał przyjemnym ziołowym płynem po goleniu. – Cześć, ładnie wyglądasz. – Nachylił się, żeby ją pocałować w policzek. – Dzięki – powiedziała nieśmiało i usiadła na krześle, które jej przysunął. Maniery miał nieskazitelne. – Przyszłaś prosto z pracy? – zapytał. – Nie – przyznała. – Wpadłam do domu, bo w pracy muszę nosić garnitury i tak dalej. No wiesz, biurowe uniformy. Uznała, że raczej nie należy dodawać: Musiałam też przystrzyc swoje łonowe bokobrody. – Fajnie – powiedział. – Masz ochotę na drinka? – Tak, zdecydowanie. Poproszę kieliszek białego wina. Kelnerka, która właśnie podeszła, nagryzmoliła zamówienie.
– A ja wezmę colę – zdecydował Steve. Lekko się wzdrygnęła. Gazowany napój do obiadu? Doprawdy? – Więc nie pijesz? – zagadnęła, zastanawiając się, w jakim świetle ją stawia fakt, że wolałaby, żeby pił. Na uniwersytecie stawiano sobie niemal za punkt honoru, żeby wypić jak najwięcej. – Nie bardzo – przyznał Steve. – Lubię lager. Prawdę mówiąc, nie przepadam za winem. – W porządku – podsumowała. – No więc opowiedz mi o sobie – zaczął Steve po męsku. – Dlaczego taka śliczna dziewczyna jest sama? Całkiem gładko, uznała. Uśmiechnęła się. Pochlebił jej. – Na uniwersytecie dosyć długo byłam w związku. Dokładnie dwa i pół roku. – Więc co się stało, jeśli mogę spytać? – Możesz. Hm... no, właściwie sama nie wiem. Chyba nie stało się nic konkretnego, co doprowadziło do zerwania. Raczej zrozumieliśmy, że do siebie nie pasujemy. On był bardzo inteligentny, interesujący, ale prawdę mówiąc, bywał zbyt oziębły. Nie potrafił wyrażać uczuć, więc cały czas się zastanawiałam, czy naprawdę mu się podobam, czy jest ze mną tylko z przyzwyczajenia. – Naprawdę? – zdziwił się Steve. – Gdybym był twoim chłopakiem, nie mógłbym się powstrzymać, żeby ci ciągle nie powtarzać, że jesteś śliczna. Nie wiedziała, jak zareagować. Uroczy komplement. I wydawał się szczery. Nie zdawkowy i nie obleśny. – Dzięki – wydukała wreszcie, kiedy się otrząsnęła. – Hmm… w każdym razie ja nie czułam, że on mnie kocha, co może zabrzmi trochę dziwnie, ale jeśli o mnie chodzi, czułam się bardziej, jakbyśmy byli kolegami niż parą. Sama nie wiem. – Wypalona? – Tak – przyznała po chwili wahania. Wyjawiła już trochę więcej, niż zamierzała, ale nie wiedziała, jak zatrzymać tę lawinę informacji wylatujących z jej ust. – Chociaż prawdę mówiąc, nawet na początku nie bardzo iskrzyło, więc nie miało się co wypalić. Poza tym on właściwie był żonaty. – Jak to? – Dosłownie poślubił swoją pracę. – Zawahała się, niemal gotowa mu powiedzieć o Timie, ale niepewna, czy to nie za wcześnie. Posunęła się przecież tak daleko... W sumie lepiej mieć to z głowy. – Słyszałeś o reUNIon? – Jasne. – Okej, więc on to wymyślił. – Żartujesz? To ten gość? Purcell, tak? Przytaknęła.
– Łał – bąknął Steve, wykastrowany w ciągu pierwszych kilku minut randki i próbujący dojść do siebie. – Bystry gość, chociaż pozwolisz, że coś powiem? – Proszę bardzo – zachęciła go. – Mów. – Zawsze w wywiadach wydawał mi się trochę arogancki. – Zgadzam się. – I nie może być aż taki inteligentny, skoro cię wypuścił z rąk – dodał, czerwieniąc się. Uśmiechnęła się szeroko. Usłyszała już od niego więcej komplementów niż od Tima przez cały pierwszy rok ich związku. Przyjemne uczucie. – Bardzo miło z twojej strony. A ty? Jak długo jesteś singlem? Na pewno niedługo. Wzdrygnęła się. Próbowała się zrewanżować i też powiedzieć mu coś miłego, a w rezultacie wyszła na tanią podrywaczkę. – O rany, niech pomyślę, jakieś sześć miesięcy. – A twoja ostatnia dziewczyna? – Lauren. – Wymówił jej imię w specyficzny sposób i zrozumiała, że Lauren wiele dla niego znaczyła. – Chodziliśmy ze sobą trzy lata. – No, to dość długo – zauważyła, trochę zbita z tropu. Nie rozumiała, jak i dlaczego tak szybko przeszli do tematu swoich byłych. O takich rzeczach rozmawia się raczej na trzeciej albo czwartej randce, prawda? Och, nieważne, rozmawiali teraz. – Zerwanie było trudne? – Tak, raczej tak. – Więc... co się stało? Steve po raz drugi się zaczerwienił i chyba nie wiedział, co odpowiedzieć. – Co? – naciskała. Jego opór sprawił, że tym bardziej chciała poznać więcej szczegółów. – To trochę za ciężki temat, nie chcę cię wystraszyć. Nawet jeszcze nie zamówiliśmy – zażartował, wyraźnie skrępowany. – Wiem. – Uśmiechnęła się. – To samo sobie pomyślałam, kiedy ci opowiadałam o Timie, ale teraz musisz mi powiedzieć. Obiecuję, że się nie wystraszę – zapewniła, chociaż nie miała stuprocentowej pewności, że dotrzyma słowa. Gdyby się dowiedziała, że jest transwestytą albo chętnie uprawia seks z kozami, mogła wyjść z restauracji, nim jej pizza Fiorentina trafi do pieca. – Dzięki – powiedziała do kelnerki, kiedy przyniosła im drinki. Steve wydawał się wdzięczny za ten przerywnik i oznajmił, że chcą złożyć zamówienie. Więc zamówili, ale Jennifer nie zamierzała tak łatwo dać za wygraną. – No więc? – ponagliła go, gdy kelnerka poszła. – Co się stało? – Zanim odpowiem, pamiętaj, że dość długo byliśmy parą. Więc trzeba wziąć pod uwagę wiele rzeczy, które nawet nie przyjdą ci do głowy, kiedy zaczynasz z kimś chodzić.
– Niezła wymówka. A teraz mów – nalegała. – Dobrze – ustąpił, pogodziwszy się z tym, że nie uniknie wyjaśnień. – Przede wszystkim zrozumiałem, że nie nadajemy na tej samej fali, jeśli chodzi o wizję przyszłości. – Co masz na myśli? – Ona nie chciała mieć dzieci. Nigdy. – Ach – odetchnęła Jennifer z niejaką ulgą. Przyzwoite wyjaśnienie, więc nie musiała od razu brać nóg za pas. – W porządku. Moim zdaniem to rozsądny powód, żeby zakończyć związek, jeśli ty zdecydowanie chcesz mieć dzieci. – Chcę – potwierdził Steve z uczuciem. – Kocham dzieci. Idealna byłaby chyba trójka. Chociaż jej tego nie powiedziałem. To znaczy gdyby się zgodziła chociaż na jedno, pewnie bym z nią został, ale ona nie chciała nawet o tym słyszeć. – Więc zależało jej tylko na karierze? – Ee… nie, niespecjalnie – odparł, kręcąc głową. – Jest kosmetyczką. Po prostu nie lubi dzieci. To dziwne. Wiesz, jej siostra ma dwójkę i Lauren ciągle powtarzała, że jej siostra zmarnowała sobie życie. Że wiecznie jest zmęczona, że się roztyła i nigdy nie ma pieniędzy. Tylko że kiedy tam przychodziłem, zawsze mi się wydawało, że jej siostra jest szczęśliwa i nie zamieniłaby się z nikim. Poza tym według mnie obawa, żeby nie stracić figury, to kiepski powód, żeby rezygnować z dzieci. – A jej siostra była gruba? – Nie o to chodzi. Jennifer się zarumieniła. Zaledwie poprzedniego dnia usłyszała w wiadomościach o mężczyźnie, który zamordował żonę po tym, jak ugotował dla niej obiad, a ona odmówiła zjedzenia go, i chociaż uważała, że to okropne, uparcie się zastanawiała, co ugotował. W ten sposób pracował jej umysł. Szczegóły wydawały jej się istotne. – Wiem, że nie o to chodzi – przyznała. – I wiem, że jestem okropna, ale muszę wiedzieć, czy była gruba. – Um… tak, trochę – odparł, przewracając oczami z udawanym zgorszeniem, ale wyraźnie rozbawiony. Jennifer skinęła głową, rozważając wszystko, co od niego usłyszała przez ostatnie kilka minut. To urocze, że mężczyzna mówi takie rzeczy. Z doświadczenia wiedziała, że to raczej kobiety marzą i mówią o przyszłym macierzyństwie, a mężczyźni na ogół godzą się z tym, kiedy nadchodzi pora. Próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek rozmawiała z Timem o ewentualnym potomstwie, ale nie pamiętała. Nie sądziła, żeby się sprzeciwiał, ale z pewnością nigdy nie zadeklarował wyraźnie, że chce mieć dzieci. Poza tym ojcostwo odciągnęłoby go od reUNIon, a to nie wchodziło w rachubę. – Widziałeś Nasz cudowny samochodzik? – zapytała.
Pokiwał głową. – Czy twoja była przypominała łowcę dzieci? – Owszem, chociaż na szczęście lepiej wyglądała – odpowiedział uprzejmie Steve. – Nie miała takiego długiego spiczastego nosa. – I nie ubierała się w czarny frak, i nie nosiła ze sobą grubej sieci. – Tylko we wtorki. Zapadło krótkie, niezręczne milczenie, ponieważ w świetle tego, co zostało powiedziane, Jennifer czuła się niejako zobowiązana do przedstawienia własnych poglądów na prokreację. Ostatecznie gdyby nie chciała w przyszłości mieć dzieci, całe to spotkanie nie miało sensu. Nie miało sensu, żeby Steve stawiał jej pizzę. Oczywiście przyznała mu rację. Jedynie szaleńcy myślą o podobnych rzeczach na początku znajomości, a jednak brutalna rzeczywistość wyglądała tak, że po dwudziestce angażujesz się poważnie w związek jedynie wtedy, gdy myślisz, że może do czegoś doprowadzić. Inaczej jaki w tym sens? – Jeśli o mnie chodzi… – rzuciła niby lekkim tonem, który jednak kojarzył się niejasno z Alanem Partridge – …chciałabym kiedyś mieć co najmniej parkę brzdąców. – Okej. – Steve uniósł szklankę coli. – Bardzo się cieszę, ale nie martw się, nie planuję nikogo zapłodnić w najbliższej przyszłości. Uśmiechnął się zuchwale, przyznając, że zdaje sobie sprawę, jak idiotyczną prowadzą rozmowę, zważywszy, że nawet ze sobą nie spali. Na tę myśl żołądek Jennifer fiknął koziołka w nader przyjemny sposób. Onieśmielona, rozejrzała się po restauracji, nie patrząc na nic konkretnego. – W każdym razie – ciągnął Steve – to było trochę niezręczne. Przepraszam. Naprawdę nie zamierzałem w ciągu pierwszych dziesięciu minut randki zmuszać cię do wyznania, czy chciałabyś zostać mamą. – Nie szkodzi. – Zachichotała. Pomyślała, że właściwie udało mu się skutecznie przełamać pierwsze lody. Przynajmniej miał poczucie humoru. To było urocze. – Dobra, więc o czym porozmawiamy? – zapytał. – Och, od razu wybierzmy jakiś następny kontrowersyjny, bardzo osobisty temat – zaproponowała. – Może na kogo będziemy głosować w następnych wyborach? Albo ile zarabiamy? Coś takiego miłego i subtelnego. – Dobry pomysł. Albo może mi opowiesz, jak ci minął dzień. Trochę mniej kontrowersyjne? – Okej – zgodziła się i rozmowa przeniosła się na bardziej tradycyjne terytorium pierwszej randki. Nie musieli się denerwować. * Później, po kolacji, wyszli z pizzerii i stali na chodniku. Oboje nie chcieli,
żeby randka się skończyła, ale nie wiedzieli, czy to drugie czuje to samo. Wreszcie odważył się Steve. – Wspaniale spędziłem czas, ale nie ukrywam, że chciałbym, aby ten wieczór trwał trochę dłużej. W końcu jest dopiero wpół do dziesiątej. Ale jeśli jesteś zmęczona... – Nie – zapewniła go. – A czemu pytasz? Jakieś propozycje? – Możemy wejść do pubu na drinka – zaproponował. – Albo, jeśli nie pomyślisz, że jestem bezczelny, możemy wrócić do ciebie na filiżankę herbaty i trochę się zrelaksować albo co? – Czemu nie – zgodziła się. Ten pomysł jej się spodobał. Miała wielką ochotę się z nim popieścić. – Albo możemy pójść do ciebie. Mitcham jest niedaleko. – Ach – bąknął Steve. – Właściwie już nie mieszkam w Mitcham. – Tak? – Nie rozumiała, dlaczego nagle zrobił zakłopotaną minę. – Więc gdzie mieszkasz? – Ja… ee… przeprowadziłem się z powrotem do domu, na krótko – wyjaśnił. Zauważyła, że bardzo łatwo się rumieni. – To znaczy do rodziców? – Do mamy. Tata zmarł kilka lat temu, więc została sama. No, właściwie nie całkiem. Ma przyjaciela, Dereka, ale nie mieszkają razem. – Więc gdzie mieszka twoja mama? – W Leytonstone. – W Leytonstone?! – wykrzyknęła Jennifer. – To przecież wiele mil stąd. – Blisko nie jest – przyznał. – Ale daję radę. Kiedy pracuję, dojeżdżam motocyklem i zostawiam furgonetkę zaparkowaną gdzieś na noc. Dziś wieczorem też przyjechałem na motorze. – Aha – mruknęła, przygnębiona, że mieszka tak daleko. Z matką! Ma dwadzieścia osiem lat, na litość boską. Widać zdradził ją wyraz twarzy, bo Steve zaczął się tłumaczyć. – Jak mówiłem, to tymczasowe rozwiązanie. Po prostu tyle wydawałem na czynsz, że trudno mi było cokolwiek zaoszczędzić. Przez kilka miesięcy pomieszkam w domu i zaoszczędzę na depozyt za własne mieszkanie. A poza tym nie jest tak źle mieszkać z mamą. Świetnie się dogadujemy. I co wieczór dostaję smaczny obiad. Mama nawet robi mi pranie i prasuje. – Ach, to miło – powiedziała Jennifer, chociaż musiała przyznać, że zrobiłby na niej lepsze wrażenie, gdyby sam sobie robił pranie. Skoro nie opłacał czynszu, z pewnością stać go było przynajmniej na tyle. Wizja mamy piorącej mu majtki nie była zbyt seksowna. – Więc możemy iść do ciebie czy wolisz pub? – Chodźmy do mnie – zdecydowała.
Gorączkowo usiłowała sobie przypomnieć, w jakim stanie zostawiła mieszkanie. Modliła się, żeby krem do depilacji nie leżał na wierzchu. Inaczej ten obrzydliwy rybi fetor będzie wisiał w powietrzu. Steve poczeka w holu, a ona szybko skontroluje sytuację. * Godzinę później była bardzo bliska pierwszego pocałunku ze Steve’em. Wypili po banalnej filiżance kawy i siedzieli na sofie, gawędząc o tym i owym. Oboje nie mogli się doczekać, żeby przejść do pieszczot, i zastanawiali się, kto zacznie. Wreszcie Steve przejął inicjatywę, zresztą jak przez cały wieczór. Wyciągnął rękę i łagodnie odwrócił jej twarz do siebie. Potem, patrząc na nią z prawdziwą czułością, przyciągnął ją do siebie i złożył na jej ustach delikatny pocałunek, tak, że poczuła się jak najpiękniejsza dziewczyna na świecie. Następnie powoli rozchylił usta, aż poczuła jego język, i pocałował ją tak umiejętnie, jak nikt od czasu Aidana przed laty. To było absolutnie cudowne i kiedy gładził ją po nodze, dosłownie rozpływała się z rozkoszy. Nie minęło dużo czasu, a ich oddechy przyspieszyły, podniecenie narastało, pocałunki stały się głębsze i bardziej natarczywe. Boże, już zapomniała, jak uwielbiała pieszczoty, a on chyba też, bo zamiast od razu próbować przejść do rzeczy, całował ją całą wieczność i wcale się nie spieszył. Wydawał się czerpać z tego tyle samo przyjemności co ona. To było niesamowite. Seksowne i zmysłowe. Jeszcze zanim zaczął ją dotykać w innych miejscach, pragnęła go rozpaczliwie, i dała mu to do zrozumienia, przywierając do niego mocno. Najwyraźniej jednak zdawał sobie sprawę, że samo czekanie to jeden z najbardziej podniecających elementów całej sprawy. Jennifer była tak zaskoczona, że dosłownie uśmiechała się, kiedy się całowali. Warto było czekać, bo jego dotyk okazał się niewiarygodny. Za każdym razem kiedy jego ręka stykała się z jakąś częścią jej ciała, było to obłędnie przyjemne, więc kiedy opuścił rękę do zapięcia jej dżinsów, nie mogła się oprzeć i pozwoliła mu rozsunąć suwak. Dotknął jej przez majteczki w niezwykle zmysłowy sposób. Pieścił ją delikatnie, lecz zdecydowanie, aż dysząc, zaczęła błagać o więcej. Przypomniała sobie jednak, że to pierwsza randka, więc odsunęła się bez tchu, wiedząc, że chociaż mieszkał z matką i pił do obiadu gazowane napoje, koniecznie chciała jeszcze raz się z nim spotkać. – Dobrze się czujesz? – szepnął jej do ucha głosem ochrypłym z pożądania. – Tak – odszepnęła. – Wspaniale całujesz. – Ty też – zrewanżował się. – Jestem strasznie podniecony. Spojrzała na jego spodnie i przekonała się na własne oczy, jaki jest podniecony. Również pod tym względem jej nie rozczarował. – Ale myślę, że chyba powinniśmy przestać – powiedziała. – Wcale nie chcę, ale tak będzie lepiej, nie uważasz? Skoro to nasza pierwsza randka i w ogóle.
– Cokolwiek sobie zażyczysz, moja piękna. Słowo piękna przeważyło szalę. O mało się nie rozpłakała. Przez lata pragnęła, żeby Tim powiedział jej coś miłego. Tęskniła za odrobiną uwagi do tego stopnia, że czasami niemal błagała o komplementy, jak pies węszący za resztkami ze stołu. A teraz Steve, którego prawie nie znała, przez cały wieczór był niesamowicie miły i mówił jej, że jest piękna. Niewiarygodnie przyjemnie było to słyszeć. To było jak podlewanie usychającej rośliny. – Może jeszcze trochę całowania – zaproponowała. Przystał na ten plan więcej niż chętnie, chociaż na tym się nie skończyło, jak było do przewidzenia. Pół godziny później, niezdolna się dłużej opierać, uprawiała seks ze Steve’em. Na swojej własnej sofie. I było cholernie wspaniale.
Teraźniejszość
Nie mogła wiedzieć o tym, że jest w śpiączce już od trzech tygodni. Trzy długie tygodnie. Jej rodzina i przyjaciele musieli się pogodzić ze świadomością, że może nigdy nie wrócić. Choćby nie wiadomo ile razy pytali lekarza, ciągle otrzymywali jedynie wymijające odpowiedzi. W rzeczywistości nikt nie wiedział, co ją czeka, czy przeżyje, czy umrze, czy pozostanie na ziemi niczyjej, dopóki ktoś nie podejmie za nią rozdzierającej serce decyzji. Oczywiście to było znacznie trudniejsze dla nich niż dla niej, niczego nieświadomej, zamkniętej w kokonie własnego małego świata. Szarego, mglistego świata, po którym dryfowała, chwilami zdając sobie sprawę ze stanu zawieszenia, niekiedy podpływając pod powierzchnię, żeby usłyszeć strzępki rozmów ze świata prawdziwego, a potem opadała z powrotem tam, gdzie radziła sobie znacznie lepiej. Tymczasem jej ciało bardzo się starało odzyskać siły po szoku, a jej mózg usiłował się naprawić, znów załadować, jeśli wolicie. Była niewłaściwie połączona, dlatego mogła doświadczać rzeczy, jakich normalnie nikt nigdy nie doświadcza. Jej świadomość rwała się do działania, pragnęła odbyć kolejną podróż, rozpaczliwie chciała dowiedzieć się więcej o tym, jakie mogło być jej życie. Zaczęła opadać. Trochę to trwało, ale kiedy dotarła do tuneli, pierwszy portal znikł, tak jak podejrzewała. Zamiast szarej, kłębiącej się mgły widziała czarną pieczęć. Tunel numer jeden był zamknięty na dobre. Musiała się z tym pogodzić i być wdzięczna za to, czego się dowiedziała. Ale drugi, z napisem „Tim”, nadal był otwarty, chociaż o kilka odcieni bledszy niż wcześniej. Trzeci, ten, którego jeszcze nie zbadała, wciąż świecił jasno. Tim czy Steve? Jak dotąd przekonała się, że gdyby została z Timem, zmieniłaby się w kobietę, którą prawdopodobnie by znienawidziła, gdyby ją spotkała na przyjęciu. Wystrojoną, wypielęgnowaną i niemającą innego celu poza byciem żoną. Wydawała się też nieszczęśliwa, niepewna siebie i zbyt mocno przywiązana do swojego stylu życia, żeby coś zmienić. Na razie chyba nie było sensu sprawdzać, jak wyglądałoby życie ze Steve’em. Steve mógł zaczekać. I tak mogła to sobie doskonale wyobrazić. Natomiast za nic nie potrafiła odgadnąć, co ją czeka w drugim portalu. Czy odeszłaby od Tima? Czy złamałaby serce sobie i Joemu dla dobra dzieci albo ze
strachu?
Tunel numer dwa CO MOGŁO BYĆ – TIM – Doprawdy nie rozumiem, dlaczego po prostu nie sprowadzisz tu Karen – powtórzył Tim, spoglądając na nią takim wzrokiem, że zrozumiała, że powinna zachować szczególną ostrożność. Przycupnął na krawędzi ich ogromnego, ponaddwumetrowego łóżka, z pościelą wciąż zmiętą w miejscu, gdzie odbywał popołudniową drzemkę. Gospodyni, Jacqueline, serwowała im lunche, po których z reguły musieli się zdrzemnąć. Mieszkała na miejscu, w Antibes, i co rano przywoziła do willi posiłki na ogromnych kamionkowych półmiskach albo w jaskrawo malowanych naczyniach, typowych dla tego regionu, razem ze świeżymi bagietkami i croissantami na śniadanie i mnóstwem butelek wina. Życie we Francji przypominało jeden rozkoszny maraton jedzenia, picia, pływania, odmawiania sobie dodatkowych porcji sera i kieliszków rosé oraz zabawy z dziećmi. Tego roku nie widziała w tym jednak nic rozkosznego. Cierpiała we własnym prywatnym piekle, tęskniła za Joem, pogrążona w bolesnej rozterce z powodu nieuniknionej decyzji, którą musiała podjąć. – Dlaczego, na litość boską, postanowiłaś wyjechać, skoro równie dobrze możesz ją zaprosić, żeby przyleciała i zamieszkała z nami? Po drzemce Tim wziął prysznic i przebrał się w oliwkowozielone płócienne spodnie, białą koszulę i ciemnobrązowe zamszowe mokasyny od Hermesa. Założył je na gołe nogi. Helikopter czekał na lądowisku, ale on jakoś się nie kwapił do wyjścia, tylko patrzył, jak ona się pakuje, i próbował dociec, co naprawdę kryje się za jej nagłym wyjazdem do Anglii. Każdym włóknem swojej istoty pragnęła, żeby wreszcie wyszedł, żeby wreszcie mogła odpocząć od natarczywych pytań i skupić się na pakowaniu. Był rozgorączkowana, podniecona perspektywą ucieczki, i denerwowała się, że coś jej przeszkodzi. Czuła się również winna jak cholera, ale wiedziała, że koniecznie musi się zachowywać normalnie i nonszalancko. Próbował ją kontrolować. Wiedziała o tym. To wszystko było strasznie wyczerpujące. Bosymi stopami wyczuwała chłód terakotowych kafelków. Miała na sobie bikini, na które narzuciła cieniutki kaftan od Melissy Obadash, a jednak wciąż była zgrzana i podminowana. Na zewnątrz temperatura dochodziła do trzydziestu sześciu stopni. Chociaż w willi zainstalowano bardzo wyrafinowany system klimatyzacji, w ciągu dnia wolała otwierać okna. Najpierw po to, żeby móc podziwiać zapierający dech w piersiach widok. Dom stał wysoko na zboczach
Antibes, między Niceą a Cannes, a niżej rozciągało się roziskrzone Morze Śródziemne. Otwierała okna również dlatego, że chciała słyszeć dobiegające z dołu piski dzieci chlapiących się w basenie typu infinity, gdzie codziennie spędzały wiele godzin pod opieką Annie i Deck. I ratownika. Teren był taki ogromny, że odległość zmieniała ich hałaśliwe okrzyki i plusk wody w niezwykle kojące dźwięki. – Dobrze wyglądam? – zapytał Tim, znudzony czekaniem, aż udzieli mu szczerej odpowiedzi. – Tak – odparła, zaledwie rzuciwszy na niego okiem, żeby udać zainteresowanie. Gdyby dłużej zatrzymała na nim wzrok, pomyślałaby, że wygląda elegancko, snobistycznie, na starszego niż w rzeczywistości i ostentacyjnie bogatego. Joe nigdy nie włożyłby takiego sztywniackiego stroju. Joe. Nie było ani jednej minuty, nawet sześćdziesięciu sekund, żeby o nim nie pomyślała. Zawładnął jej myślami. Zakochana po uszy wreszcie zrozumiała, dlaczego ludzie mówią: kochać do szaleństwa, ponieważ zdawało jej się, że postradała zmysły. * Ze zdenerwowania przeoczyła fakt, że gdyby poświęciła Timowi sekundę czy dwie, poczułby się dowartościowany i nie utrudniał jej wyjazdu. Tymczasem wyraźnie widział, że jego żona myślami jest gdzie indziej. Oczy mu się zwęziły, a przez głowę przemknęła myśl: czy nie powinienem odwołać tej podróży do Monako? – Przypomnij mi: kiedy masz samolot? – zapytał. – Jutro z samego rana. Wcześnie. – Więc co robisz wieczorem? – Wieczorem? – powtórzyła, idąc do szafy po skarpetki, rzecz niemal egzotyczną, kiedy całymi tygodniami chodzi się na bosaka. – Tak, dziś wieczorem. Co robisz? Jesz tutaj? Umówiłaś się z kimś na obiad? – Nie – zaprzeczyła zirytowana. – Oczywiście, że nie. Będę tutaj. Chcę spędzić czas z dziećmi, zanim wyjadę. A poza tym ostatnio tyle było tych obiadów, że wystarczy mi do końca życia. – Jasne – burknął. – Nie wiedziałem, że to dla ciebie mordęga. Przewróciła oczami. – Pomyślałem, że może chciałaś się spotkać z Gail i Jamesem albo co. – Boże, nie! Niby po co? – odparła trochę zbyt gwałtownie. Gail i James należeli do ich najstarszych przyjaciół, ale w te wakacje miała już dość Gail, która z biegiem lat stawała się coraz większą materialistką i była coraz bardziej powierzchowna. Ostatnimi czasy jadała tylko w takich restauracjach,
w których jej zdaniem warto było się pokazać, toteż wakacje w ogóle przestały przypominać wakacje. Ponadto mocno przesadziła z wypełniaczami zmarszczek i chirurgią kosmetyczną, wskutek czego wyglądała jak uwięziona w tunelu aerodynamicznym. – A ty? Wychodzisz wieczorem? – zapytała. Poniewczasie zdała sobie sprawę, jak opryskliwie zabrzmiały jej słowa, więc zmieniła temat, żeby uniknąć kłótni, która jeszcze bardziej opóźniłaby wyjście Tima. On uwielbiał Gail i Jamesa. – Jeszcze nie wiem – odpowiedział. – Pierre urządza przyjęcie na jachcie, więc może pójdę. Zależy, jak długo się przeciągnie oglądanie. – Ty właściwie nie chcesz tu mieszkać, prawda? – zapytała ze znużeniem. – Nie szukałbym domu, gdybym nie chciał. – Zirytował się. – Po co miałbym tracić czas? – No, może należałoby o tym pogadać – rzuciła, zastanawiając się z roztargnieniem, które dżinsy ze sterty leżącej na łóżku najbardziej jej odpowiadają. Dwa tygodnie wcześniej Tim oznajmił, że przeprowadzą się na stałe do Monako. – Jeśli zarabiasz miliardy funtów i rząd chce cię oskubać z połowy, pomimo że zrobiłeś dla gospodarki kraju więcej niż cała reszta populacji, nie licząc działalności charytatywnej, to chyba masz coś do powiedzenia? Zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie wbiły jej się w skórę. Ale milczała, chociaż gdyby Tim był łaskaw zapytać, czy ona chce pozbawić dzieci korzeni, by zamieszkać w Monako, odpowiedziałaby, że bynajmniej nie pragnie się tam przeprowadzać. Dodałaby również, że według jej socjalistycznego światopoglądu ten pomysł jest obrzydliwy. Zgromadzili taką fortunę, że mogli spokojnie oddać nawet więcej niż połowę i wciąż do końca życia nie musieliby pracować. – W każdym razie, pomijając Monako, o którym możemy pomówić po twoim powrocie, nadal nie rozumiem, dlaczego lecisz do Karen. Ani dlaczego wykręcasz się od odpowiedzi. Skoro ona bierze urlop, żeby pobyć z tobą, na pewno wolałaby spędzić ten czas tutaj, w słońcu, zamiast tam, gdzie leje jak z cebra. Zerknęła na zegar na toaletce. Helikopter miał przylecieć po Tima o czwartej. Było za pięć. Napięcie narastało w niej coraz bardziej i zrobiłaby wszystko, żeby te pięć minut minęło szybciej. Dopiero po wyjściu Tima mogłaby się odprężyć, a potem nie musiałaby go oglądać aż do powrotu z Anglii. Westchnęła ciężko, w nadziei, że to wystarczy, żeby Tim się zamknął. Poza wszystkim nie posunęła się daleko z pakowaniem. To był kolejny doskonały przykład tego, że mniej znaczy więcej. Miała tak idiotycznie dużo ubrań, że wybieranie z tego, co leżało na łóżku, było znacznie trudniejsze, niż gdyby
posiadała jedynie kilka par dżinsów. W następnym miesiącu zamierzała zrobić wielką czystkę i przekazać mnóstwo rzeczy na dobroczynność. Ale teraz nie powinna zawracać sobie głowy bzdurami. Joego nie obchodziło, w co jest ubrana, oczywiście pod warunkiem, że miała na sobie ładne majteczki. Powinna dokonać bezlitosnej segregacji, ponieważ najchętniej zabrałaby tylko bagaż podręczny – luksus, jakim nigdy nie mogła się cieszyć, podróżując z czwórką dzieci i służbą. Podniosła wzrok. Tim wciąż się w nią wpatrywał, bynajmniej nie czule. Obserwował ją niczym jastrząb. Zegar pokazywał za dwie czwartą i oboje wyraźnie słyszeli nadlatujący helikopter. Nagle zrobiło jej się bardzo nieswojo. – Karen dzwoni, a ty od razu do niej lecisz. I ona się spodziewała, że zostawisz dzieci w połowie rodzinnych wakacji i zjawisz się natychmiast, by wysłuchiwać jej problemów. Zdumiewające. – Och, na litość boską – obruszyła się, wreszcie zrozumiawszy, że powinna coś powiedzieć. Nadal jednak unikała jego wzroku, szukając w garderobie jakichś butów do kostek. – Mówiłam ci tysiąc razy. Mnóstwo się dzieje w jej życiu osobistym i prosiła mnie, żebym przyjechała, żebyśmy mogły o tym pogadać i spędzić trochę czasu razem. To wszystko. Nie chcę jej zmuszać do przyjazdu tutaj. Zresztą po co? – Bo tu jest, cholera, ładniejszy widok niż w tym gównianym Wandsworth – oświadczył Tim, wskazując na olśniewającą panoramę za oknem. – Słuchaj – powiedziała, czując narastającą klaustrofobię mimo nieskończonej przestrzeni w dole. – Nie będę się powtarzać. Ja mogę bez problemu zostawić dzieci. Są tu szczęśliwe i mają mnóstwo opiekunów. Ciebie nie będzie przez następny tydzień, więc i tak nie spędzalibyśmy czasu razem, a Karen po prostu nie ma pieniędzy, żeby tu przylecieć razem z Suzy tylko dlatego, że ją zmusiłam. Więc jadę do niej i koniec dyskusji. – Ale ja mógłbym zapłacić za... – Wiem, że mógłbyś – warknęła, teraz już rozzłoszczona. Boże, gdyby naprawdę jechała do przyjaciółki, wcale by mu to nie przeszkadzało. Co za hipokryzja, skoro w przeszłości zdarzało mu się oznajmić znienacka przy śniadaniu, że wylatuje na inny kontynent na kilka dni, tylko zapomniał powiedzieć asystentowi, żeby ją uprzedził. – Ale ja nie chcę, żebyś za nią płacił, i ona też nie chce. Daj spokój, Tim. Jak często wyjeżdżam i robię coś dla siebie? Raz do roku z dziewczynami i tyle. Poza tym jestem na każde twoje zawołanie albo z dziećmi. Naprawdę chcę pojechać. Chcę być z przyjaciółką, kiedy mnie potrzebuje. – Właściwie co dokładnie się z nią dzieje? – zapytał. Wciąż nie wydawał się przekonany. Był irytująco bystry. – Kłopoty małżeńskie – wyjaśniła odrobinkę za szybko. Rozważał to przez chwilę.
– No, jakoś mnie to nie dziwi. Na miejscu Pete’a odszedłbym dawno temu. – Ha, ha, cholernie śmieszne – skwitowała bez entuzjazmu. – Czy to znaczy, że wreszcie przestaniesz się czepiać i pozwolisz mi lecieć, dasz mi błogosławieństwo, bo poza wszystkim helikopter czeka? – Dobrze – ustąpił. W duchu odetchnęła z ulgą. Chyba jednak zbyt pospiesznie uznała, że jej się upiekło, bo kiedy ruszyła do łazienki, żeby wybrać przybory toaletowe, podszedł do niej od tyłu i złapał ją za ramię. Obróciła się do niego gwałtownie, ale wyraz jego twarzy sprawił, że przełknęła ślinę. Twarz miał zimną, jak wykutą z kamienia, uśmiech znikł, w oczach czaiła się groźba. – Jeśli kiedyś się dowiem, że mnie okłamałaś, zabiję cię – ostrzegł. Zamarła. Przez chwilę patrzyła na niego, próbując wymyślić najlepszą odpowiedź. Wreszcie zdecydowała się udać obrażoną. Jak on śmiał jej grozić? Nienawidziła go. Im szybciej wyjedzie, tym lepiej. – A jeśli jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz, rozwiodę się z tobą – odparła lodowato. Tim wyraźnie się zmieszał. – Tylko żartowałem – tłumaczył się niezdarnie. – Więc nie żartuj. To nie jest zabawne, tylko podłe, powiedzieć żonie coś takiego – oświadczyła, strącając z rzęs łzy wściekłości. Odepchnęła go. Zagradzał jej drogę i nie chciała ani sekundy dłużej znosić jego bliskości. – W takim razie przepraszam – powiedział beznamiętnie, bez uśmiechu. – Zostawiam cię, żebyś się spakowała. Helikopter już jest, więc właściwie mogę się pożegnać. – Do zobaczenia za osiem dni – burknęła ponuro. – Do zobaczenia. Aha, Jennifer? – Tak? – Nie zapomnij tego zapakować. Bez wątpienia są niezbędne na spotkanie z Karen. Z sercem w gardle odwróciła się powoli i zobaczyła, że Tim trzyma seksowne, cieniutkie majteczki. Zrobiło jej się niedobrze. – Och – rzuciła lekko, odebrała mu majtki i wepchnęła z powrotem do szuflady. – Ich na pewno nie będę potrzebować. – Taak… – mruknął z nieprzeniknioną twarzą. – Idę, zajrzę tylko do dzieci, żeby się pożegnać. – Cześć, baw się dobrze w Monako. – Dzięki. Wyszedł, nie obdarzywszy jej nawet zdawkowym pocałunkiem w policzek.
Tunel numer dwa CO MOGŁO BYĆ – TIM Joe drzemał już od godziny, na jego twarzy malowało się czyste zadowolenie, potężne ciało było ciężkie od snu. Przez cały ten czas Jennifer tylko na niego patrzyła, ponieważ jego twarz mogła z przyjemnością oglądać godzinami. Wyliczyła, że mogłaby to robić bez znudzenia co najmniej przez miesiąc. Czuła to samo, kiedy każde z jej dzieci przyszło na świat. Godzinami wpatrywała się w ich twarzyczki, syciła ich widokiem, zachwycała samą ich obecnością, cudem ich istnienia w jej życiu. Ale nigdy jeszcze nie czuła czegoś podobnego wobec dorosłego. Kogoś, kto miał zarost i stopę w rozmiarze dwanaście. Podobieństwa między jej uczuciem do Joego a bezwarunkową miłością rodzicielską na tym się nie kończyły. Zaledwie poprzedniego dnia, podczas jednej z długich, pełnych niepokoju rozmów telefonicznych z Karen (od których coraz bardziej się uzależniała, kiedy próbowała uporządkować straszliwy bałagan w swoim życiu), wyznała jej, że Joe jest jedyną osobą poza dziećmi, którą zasłoniłaby własnym ciałem przed kulami. Oczywiście tylko w razie konieczności. Nie zrobiłaby tego, żeby cokolwiek udowodnić. To byłoby śmieszne. Gdyby jednak mogła uratować siebie albo jego, poświęciłaby się w każdej chwili, tak jak dla każdego z dzieci. Natomiast gdyby miała wybierać między uratowaniem siebie albo Tima, zwiałaby z linii ognia szybciej, niż ktokolwiek zdążyłby powiedzieć: Przepraszam, kochanie, wyższa konieczność. Karen uśmiała się z tego serdecznie (może z nadmiernym entuzjazmem). – Jeśli się nad tym zastanawiasz, pewnie warto byłoby wepchnąć Tima pod grad kul. Po pierwsze dostałabyś ubezpieczenie na życie. No i ludzie by cię żałowali jako wdowy, więc gdybyś nagle spiknęła się z Joem, wszyscy by się cieszyli. Idealne rozwiązanie. Wtedy się opamiętała. Fantazjowanie o przedwczesnej śmierci własnego męża było raczej niezdrowe, nawet jeśli najlepsza przyjaciółka ewidentnie robiła to od lat. Joe powoli otworzył oczy. Kiedy się zorientował, że go obserwuje, uśmiechnął się leniwie. – Cześć, spałem? – Tak – potwierdziła ze śmiechem. – Z czego się śmiejesz? – zapytał, jeszcze nie całkiem rozbudzony. – Przespałeś całą godzinę. – Godzinę? Aż tyle?
Ziewnął i rozprostował potężne ramiona, a potem przyciągnął ją do siebie. Zdążyła już zauważyć, że odkąd wrócił w rodzinne strony, mówił z wyraźniejszym yorkshirskim akcentem. – A co ty porabiałaś, kiedy ja dawałem odpocząć oczom? – Patrzyłam na ciebie – oznajmiła bez cienia wstydu. Oboje byli tak zakochani, że nawet nie próbowali udawać obojętności. To nie miało sensu. – Podglądaczka – mruknął Joe. – Odrażające – przyznała, tuląc się do niego. – Ach, jak w niebie – westchnął, mrużąc oczy i wydobywając się z otchłani snu. – Zdajesz sobie sprawę, że od czterdziestu ośmiu godzin nic nie robimy? – Z uznaniem ścisnął jej pośladek. – Boże, uwielbiam twój tyłeczek. – Nie powiedziałabym, że nic nie robimy – zaprzeczyła, dogłębnie rozkoszując się pieszczotą. Wysunęła spod prześcieradła gładką, brązową nogę i owinęła wokół jego nogi, wielkiej i owłosionej. – Prawie nie wychodziliśmy z pokoju, odkąd tu przyjechaliśmy – zaśmiał się Joe. – Owszem, wychodziliśmy. Wczoraj zrobiłeś nawet pieczeń. I poszliśmy do pubu. – Na pół godziny – przypomniał. Przekręcił się na bok, ale przytrzymał jej ramiona i teraz obejmowała go od tyłu. Zachwycał ją w łóżku. Nie tylko kiedy uprawiali seks (zgodnie uznali, że wyrażenie uprawiać miłość jest odstręczające; jedna z setek drobnych, lecz istotnych spraw, w których się całkowicie zgadzali), ale również kiedy nie uprawiali. Joe był czuły. Często budziła się w nocy i odkrywała, że są ze sobą namiętnie spleceni. Wtuliła się w szerokie plecy, wdychała jego zapach. Od wieków nie czuła się tak bezpieczna i szczęśliwa. Perspektywa spędzenia razem całej nocy była dla nich idiotycznie podniecająca, toteż niemal nie mogli uwierzyć, że spędzą razem siedem nocy z rzędu. Śmieszne, ale już po dwóch dniach zaczęli się martwić, że wkrótce utracą swój mały skrawek raju. – Narzekasz? Żałujesz, że nie zwiedzamy? – Nie – zaprzeczył. – Wystarczy mi, że jestem z tobą. To takie cholernie cudowne, że nie potrzebuję niczego innego. Nawet telewizji. – Rany, to dopiero jest miłość. Prawdziwe wyznanie. – Żebyś wiedziała. Możesz mnie podrapać po plecach, mój aniele? Swędzi mnie. Szczęśliwa, że może coś dla niego zrobić, wysunęła rękę z jego dłoni i podrapała go. – Och, cudownie. Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Gdzieś jeszcze? Z przodu cię nie swędzi? – zażartowała. Objęła go i sięgnęła do jego członka, który już się podniósł. – O, co za niespodzianka. – Nie moja wina, skoro leżę obok ciebie – odparł i znowu odwrócił się do niej przodem. Zaledwie centymetry dzieliły ich twarze. – Kocham cię – powiedziała po raz setny tego dnia. – Ja też cię kocham – odpowiedział szczerze, wpatrując się w jej twarz. – Bardzo, bardzo. Nigdy mnie nie zostawiaj, dobrze? Kiwnęła głową, łzy napłynęły jej do oczu. Pogładził ją po policzku. – Hej, wiewióreczko. Nie płacz. Wszystko będzie dobrze. Znowu przytaknęła, ale łzy nie przestały płynąć. Cały czas żyła w straszliwym napięciu. Chociaż starała się opanować, nieustannie się zadręczała. – Masz tylko jedno życie, wiesz? – powiedział, a oczy miał takie smutne, takie zatroskane, że chyba nigdy nie kochała go bardziej niż w tamtej chwili. – Pójdziemy na spacer? – Pociągnęła nosem i wytarła twarz wierzchem dłoni. Nie chciała, żeby jej ciągłe obawy zepsuły im wspólne dni. Chciała się rozkoszować każdą sekundą, którą spędzali razem, po prostu cieszyć się chwilą. – Słońce wyszło. Pokręcił głową i wyszczerzył zęby. – Muszę cię pocałować. * Po leniwej, zmysłowej i wypełnionej namiętnością godzinie Joe wyszedł z łazienki, jeszcze mokry po prysznicu. – No, wstawaj – powiedział, wycierając się energicznie. Chociaż była całkowicie zaspokojona, sam jego widok sprawił, że poczuła kolejny przypływ pożądania. – Chodźmy się przejść, odetchnąć świeżym powietrzem, żebyśmy przynajmniej mogli powiedzieć, że coś dzisiaj zrobiliśmy. Czas porzucić naszą gniazdko rozpusty. * Jennifer rozkoszowała się każdą minutą wspólnego spaceru po dolinach Yorkshire. Krajobraz był wspaniały. Surowy, pagórkowaty, malowany fioletem wrzosowisk, pokreślony szachownicą aksamitnie zielonych pól. Był piękny dzień, ciepły, ale nie upalny jak we Francji. Wiał silny wiatr i chmury pędziły po niebie, jakby się ścigały. – Jak tu pięknie! – wykrzyknęła, kiedy po dłuższej wspinaczce dotarli na
szczyt wzgórza. Porządnie się zadyszała, podobnie jak Joe. Rzucił się na trawę. – Chodź i podziwiaj ten widok razem ze mną. Wyciągnęła rękę i pozwoliła, żeby ją do siebie przyciągnął. Usiadła między jego nogami, a on objął ją mocno. Był dużym mężczyzną. Sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i odpowiednia postura. Przy nim czuła się mała, kobieca, bezpieczna. Strasznie jej się to podobało. – Niesamowicie – westchnęła, chłonąc wzrokiem piękno okolicy. – Tak się cieszę, że jesteś tu ze mną – szepnął, pocierając nosem jej szyję. – Marzyłem o tym, a teraz tu jesteśmy. Razem. Patrzyli na rozciągający się przed nimi majestatyczny krajobraz. Było wpół do ósmej, słońce chyliło się ku zachodowi, światło przybrało cudowną barwę. Nagle Jennifer uznała, że nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien mieszkać w mieście. – Przyznasz, że czasami nie znosisz miasta? – zapytała. – W głębi duszy jestem zdecydowanie chłopakiem ze wsi – odpowiedział po chwili. – I zawsze będę, ale mieszkanie w Londynie ma swoje dobre strony. Moim zdaniem to piękne miasto i pełne wielu różnych kultur. Dużo się nauczyłem. Co powiedziawszy, dodam, że wolę ten spokój i czasem brakuje mi tej przestrzeni. Z radością wróciłbym na wieś, nawet gdyby to oznaczało pracę w jakimś miłym pubie, w którym podają naprawdę smaczne jedzenie. Pożywne potrawy, przyrządzone jak należy. Przetrawiła jego słowa. Czy mogłaby zamieszkać na wsi? Nie wyobrażała sobie, żeby Tim pozwolił jej zabrać dzieci ze szkół, do których uczęszczały. – Ale pamiętasz, jaki jest sens życia? Uśmiechnęła się. Na chwilę uśmierzył jej obawy. – Sofa – szepnęła. – Sofa – powtórzył. – Dom jest tam, gdzie jest twoje serce i ten, obok kogo chcesz siedzieć na sofie, a dla mnie to ty, Jen. Więc jeśli będę musiał spędzić życie w najdroższej części Londynu, wśród snobistycznych dupków, gdzie nie stać mnie nawet na piwo, nie mówiąc o kupnie mieszkania, to zgodzę się, żeby twoje dzieci mogły dalej chodzić do tych okropnych szkół, gdzie każą im nosić słomkowe kapelusze i mówić po łacinie bez żadnego rozsądnego powodu. Jego ton był znacznie łagodniejszy niż słowa. Uwielbiała go słuchać. – Sofa – powtórzyła ze śmiechem i jak zwykle serce jej się ścisnęło z miłości i ze strachu przed nadchodzącą przyszłością. – Chodź, zrobimy sobie zdjęcie na tle naszego widoku. Odwrócili się i wtuliła się w niego. On wyciągnął przed siebie rękę z telefonem i wycelował. Uśmiechnęła się do aparatu, zdecydowana wycisnąć do maksimum każdą spędzoną z nim sekundę. Czy nadejdzie kiedyś taki czas, że będą mogli po prostu być razem, bez nieustannie wiszącej nad nimi groźby rozstania?
– Tylko spójrz na tę buzię – powiedział Joe i w jego głębokim yorkshirskim głosie zabrzmiała czułość. – Ślicznotka z ciebie, Jennifer, wiesz? Popatrz na te oczy. – Nie wygłupiaj się – zaprotestowała. Uważała, że wyszła fatalnie, prawie bez makijażu i z włosami w nieładzie. – Nie masz pojęcia, no nie? Hej, co z tobą? Czemu nagle posmutniałaś? Powinniśmy pogadać? Zamrugała. Kochała go za jego intuicję, ale nienawidziła siebie za mazgajstwo. – No, jeśli wytrzymasz – bąknęła wreszcie. – Więc zaczynaj, biedulko – zachęcił ją życzliwie. – Powiedz mi, wiewióreczko, co ci znowu chodzi po głowie. – To tylko... ja tylko... Usiłowała ubrać w słowa to, co ją dręczyło od jakiegoś czasu. – Wiem, że to trudne, bo nie mieliśmy okazji być ze sobą w normalnych okolicznościach, ale... wiem, że to trochę głupio zabrzmi... ale chcę powiedzieć, że jeśli od niego odejdę, to musi nam się udać, Joe. Zależy mi na tym. Nie zniosłabym dwóch nieudanych związków i szczerze mówiąc, nie chcę przechodzić przez cały ten bolesny koszmar rozwodu jedynie po to, żeby się dowiedzieć, kiedy już będę po drugiej stronie, że... zmieniłeś zdanie. Zerknęła na niego niepewnie, by sprawdzić, jak zareagował, i z rozpaczą stwierdziła, że okazując brak wiary, zrobiła dokładnie to, czego się obawiała. Wkurzyła go. – Nie złość się. Ja tylko jestem szczera. Wiesz, że chcę być z tobą, ale... no, to wszystko jest... jest takie cholernie trudne, skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie boję, i chyba po prostu muszę się upewnić, że naprawdę czujesz to samo co ja i że nie chodzi po prostu o poderwanie kogoś, kto jest niedostępny. Teraz wydawał się śmiertelnie obrażony. – Nie myślę przecież, że zrobiłbyś to świadomie – paplała dalej, wiedząc, że cokolwiek powie, zapewne jedynie pogorszy sprawę. – Ale Karen raz mnie zapytała, czy siła naszych uczuć nie jest spotęgowana przez naszą sytuację, i może tak jest? Położył się na wznak na ziemi i zapatrzył w niebo. – Odpowiedz – ponagliła go. – Nie wiem, co chcesz usłyszeć – mruknął. Odwrócił wzrok, jakby nie mógł nawet na nią patrzeć. Zorientowała się, jak mocno go uraziła, i żołądek podszedł jej do gardła. – Po prostu powiedz, co myślisz. Cała jego twarz pociemniała. Wciąż milczał. Serce zamarło jej w piersi. Wzbierała w niej złość. Takie zamykanie się w milczeniu to strata czasu.
Wiedziała, że jest natarczywa i niewątpliwie irytująca, ale nie mogła nic poradzić na to, co czuła, więc dlaczego ją karał? Prawie zdecydowała się odejść od męża. Nigdy nie zrobiła nic gorszego i nie wstydziła się przyznać, że jest przerażona. Dlaczego nie mógł ustąpić i dać jej gwarancji, której w oczywisty sposób potrzebowała? – Proszę, Joe, odezwij się do mnie. – Nie mam nic do powiedzenia. Nie wiedząc, co dalej robić, leżała przez chwilę obok niego w milczeniu i żałowała, że nie ugryzła się w język i nie zignorowała swojej żałosnej niepewności. Modliła się, żeby to nie zepsuło całej nocy. Cóż by to była za strata. Ku jej zdziwieniu w następnej minucie poczuła, że sięga po jej dłoń, i jej żołądek wrócił na swoje miejsce. Wiedziała, że w ten sposób daje jej do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. – Przepraszam – załkała. Łzy płynęły jej po twarzy. Pomyślała, że naprawdę musi coś zrobić, żeby się nie mazać cały czas. Przyciągnął ją do siebie i teraz leżała na jego piersi. – Jesteś kompletną idiotką – powiedział cicho, głosem pełnym miłości i rozpaczy. – Wiem – jęknęła. Odwrócił się do niej i przez chwilę patrzyli na siebie bez słów. Potem ujął jej twarz w swoje silne, ciepłe dłonie. – Po tym, co przed chwilą usłyszałem, nie zrobiłbym tego chyba dla nikogo innego na świecie, ale skoro to ty, to powiem. Jeszcze raz. A potem jeszcze raz, jeśli będę musiał. Kocham cię, Jennifer. Kocham cię bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Chcę być z tobą. I tyle. I nie jestem nim, więc proszę, nie traktuj mnie tak, jakbym był zadufany w sobie i bezmyślny jak on, bo wtedy czuję się parszywie. – Przepraszam – powtórzyła z mocą. – A oskarżeniem, że chodzi mi o podryw, obraziłaś mnie jak nigdy dotąd. Cholernie żałuję, że jesteś mężatką. Żałuję, że musisz rozbić rodzinę, żeby być ze mną. I mogę się z tym pogodzić tylko dlatego, że widzę, jak on cię unieszczęśliwia. Powiedziałaś mi kiedyś, że jedno z drugim nie ma prawie nic wspólnego, że pewnie i tak byś od niego odeszła. Więc dlaczego teraz twierdzisz, że byś tego nie zrobiła, i wpędzasz mnie w poczucie winy? Zrobiło jej się strasznie głupio. Jak miała mu wyjaśnić, że tak naprawdę gdyby nie on, chyba nigdy nie odeszłaby od męża, mimo fatalnej kondycji jej małżeństwa. Nie zdobyłaby się na odwagę. Łatwiej zostawić wszystko, jak jest. – Przepraszam – wymamrotała. Desperacko pokręcił głową.
– Słuchaj, wiem, że poświęcisz mnóstwo rzeczy, jeśli odejdziesz od Tima, ale czy te rzeczy naprawdę się liczą? Nie mogę ci zapewnić pięciogwiazdkowych luksusów i designerskiej garderoby, ale do cholery, Jen, nie byłabyś kobietą, którą kocham, gdyby tylko na tym ci zależało. Zawsze będę się tobą opiekował i wspierał cię ze wszystkich sił, pod każdym względem. Przyjmę twoje dzieciaki jak własne i gotów jestem zrezygnować z posiadania własnych dzieci, żeby być z tobą. Ale nie zamierzam cię błagać, żebyś od niego odeszła. Sama musisz podjąć decyzję. A jeśli ostatecznie powiesz mi, że nie chcesz albo nie możesz, zrozumiem. I nie znienawidzę cię. Wciąż będę cię kochał, ale pozwolę ci dalej to ciągnąć. Wrócę tu i przez resztę życia będę daremnie próbował o tobie zapomnieć. To nie jest groźba, Jen, naprawdę, ale nie dam rady tego znosić wiecznie. – Czego znosić? – zapytała. Serce łomotało jej ze strachu. – Stanu zawieszenia – odparł po prostu. – Bo nie jest łatwo żyć ze świadomością, że z dnia na dzień możesz stracić swój świat. Wiem, że to dla ciebie trudne, i nie chcę cię poganiać, ale nie wiem, ile jeszcze zdołam wytrzymać. Przełknęła ślinę i kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. Musiała szybko podjąć decyzję. Ze względu na ich oboje. * Po kilku godzinach wrócili do chaty. Joe otworzył butelkę czerwonego wina. Wchodziło im gładko. Przyrządził też pyszne risotto z kurczakiem, pieczarkami i mnóstwem parmezanu. Bezpieczni w swojej kryjówce, z dala od reszty świata, nie mogli być szczęśliwsi, tylko we dwoje. Jedli przed telewizorem. Oglądali odcinek Don’t Tell the Bride5. Okazał się wyjątkowo zabawny, ponieważ pan młody robił wszystko trochę nie tak jak trzeba. Zanim nadeszła chwila, kiedy panna młoda miała zobaczyć, jaką suknię dla niej wybrano, i prawdopodobnie się załamać, dosłownie płakali ze śmiechu. Oboje na bieżąco wygłaszali ironiczne komentarze. Jennifer dostała czkawki ze śmiechu. – Okej, zagrajmy w bingo. Wyglądasz jak księżniczka” – zdołała wykrztusić. – Stawiam każde pieniądze, że ktoś to powie. Dosłownie sekundę później matka panny młodej zaczęła się rozpływać nad córką w obłokach satyny (których sama delikwentka oczywiście nie cierpiała, bo wolałaby coś obcisłego) i wymówiła nieuniknione słowa: „Oooch, wyglądasz jak prawdziwa księżniczka”. Joe ryknął takim śmiechem, że mało się nie udławił. – Hi, hi – jęczała Jennifer, zgięta niemal wpół. – Musisz przełączyć – wydyszała. – Więcej nie wytrzymam. Popatrz na jej twarz. Chce ją zabić. Joe tupał nogą i próbował się opanować, żeby przełknąć porcję risotta. Wreszcie mu się udało i mógł wydobyć głos: – Jasna cholera, ale to było komiczne, Jen. Strasznie mnie rozśmieszyłaś. – Hej, gdybyśmy występowali w tym programie, jaką suknię byś dla mnie
wybrał? – zapytała, zadowolona z komplementu. Joe posłał jej bardzo dziwne spojrzenie, nabierając na widelec resztki risotta. – O co ci chodzi? – Jaką suknię byś wolał? – Nie ożenię się z tobą – oznajmił, nie szorstko, ale stanowczo, bynajmniej nie lekkim tonem, jakby przemyślał sprawę dogłębnie. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Poczuła się zdeprymowana. Tylko żartowała. Nie oświadczała się przecież. W końcu była mężatką, na litość boską, więc na razie nie bardzo mogła myśleć o powtórnym małżeństwie. – Okej – mruknęła, starając się nie okazywać urazy. Zaskoczyło ją, jak bardzo poczuła się rozczarowana, że nie chce jej poślubić. Przyglądał jej się przez chwilę, wyraźnie rozważając, czy dodać do swojego obcesowego oświadczenia coś jeszcze. – Po prostu już to wszystko robiłaś – wyjaśnił. – Z nim, więc nie widzę w tym sensu. Jennifer potrafiła być bardzo sprytna, kiedy chciała. Siedząc na sofie z podwiniętymi nogami, kiwnęła głową, ale celowo porzuciła temat i wróciła do oglądania programu. Potem, trochę później, kiedy słowa Joego rozpłynęły się w powietrzu, wstała i podeszła do niego, żeby się przytulić. Przyjął to więcej niż chętnie. W nieunikniony sposób przytulanie przerodziło się w pocałunki, które przerodziły się w uściski i zakończyły namiętnym seksem na podłodze. Przez cały czas kiedy uprawiali seks, dotykali się nawzajem z gwałtownym pożądaniem, całowali, ocierali, lizali i ssali swoje ciała w gorączkowym szale, Jennifer przeżywała coś w rodzaju objawienia. Ponieważ, co dziwne, kiedy Joe oznajmił, że się z nią nie ożeni, dał chyba najbardziej wymowny dowód miłości, mocnej i prawdziwej. Nigdy nie zapomni smutku w jego oczach i chociaż na papierze jego słowa wydawały się niezbyt romantyczne, poznawszy go dobrze, zrozumiała, że to najpiękniejszy, najbardziej znaczący i wzruszający gest. Świadczył o tym, że myślał o małżeństwie z nią, mimo że wciąż była żoną innego. Myślał o tym długo i najwyraźniej bolało go, że już to zrobiła, nie z nim. Oczywiście nie wiedział, że tamten pierwszy raz przyniósł jej więcej stresów niż radości. Wesele było takie huczne, że całkowicie zaćmiło swoją przyczynę. Wcale się nie cieszyła, odczuwała ogromną presję i nawet kiedy szła nawą, dręczyły ją maleńkie wątpliwości, które dzielnie stłumiła. Ale on nic o tym nie wiedział i kto wie, co mu przychodziło do głowy, kiedy myślał o przyszłości. To musiało być niezwykle trudne, a ona nie udzieliła mu dostatecznego kredytu zaufania. Joe ją kochał. Naprawdę ją kochał i tamta chwila oznaczała dla niej zmianę. Może nie był
pewien, czy chce się z nią ożenić, ale ona tę pewność zyskała. Powinna w zasadzie być przeciwna małżeństwu. Przysięgała przecież Timowi. Zawiodła na całej linii, ale co w tym dziwnego? Poślubiła niewłaściwego mężczyznę, a tutaj miała właściwego, teraz, w sobie, mężczyznę, który ją kochał, i absolutnie nie zamierzała go stracić. I tyle. Dotarło do niej, że wreszcie podjęła decyzję. – Co? – wysapał, zdyszany po potężnym orgazmie. Stoczył się z niej i legł na plecach. – Czemu się uśmiechasz? – Bez powodu – odparła. – Po prostu cię kocham, no i podjęłam decyzję. Wiem, co muszę zrobić. 5 Don’t Tell the Bride – brytyjski komediowy reality show: para narzeczonych dostaje dwanaście tysięcy funtów na wesele, które musi samodzielnie zorganizować narzeczony, nie kontaktując się z przyszłą żoną (przyp. tłum.).
Tunel numer dwa CO MOGŁO BYĆ – TIM Dzień, który wybrała, żeby powiedzieć mężowi, że od niego odchodzi, zaczął się bardzo przyjemnie. Tim miał wrócić z Monako poprzedniego dnia, ale zadzwonił i powiedział, że się spóźni. Z jednej strony się cieszyła, że jeszcze przez jakiś czas nie musi go oglądać. Z drugiej strony nie mogła już znieść tego napięcia. Postanowiła jak najlepiej wykorzystać wyjątkową okazję. Była sama z dziećmi. Zdając sobie sprawę, jak ciężko pracowały nianie pod jej nieobecność, dała im wolny dzień. Rzadko sama opiekowała się własnymi dziećmi i właściwie była to dla niej nowość. Podczas lunchu rozkoszowała się prostymi czynnościami: krojeniem jedzenia dla najmłodszego, nalewaniem napojów, przynoszeniem jedzenia z lodówki i nakrywaniem do stołu. Nalegała, żeby dzieci pomagały jej we wszystkim. Rozmawiała o tym wiele razy z Joem. Zwrócił jej uwagę, że jeśli nie zaczną uczestniczyć w codziennym życiu, opuszczą dom rozpieszczone do tego stopnia, że nie będą umiały zadbać o siebie w podstawowych sprawach. Całkowicie się z nim zgadzała. Nieprzyzwyczajone do widoku matki biegającej radośnie po kuchni, chociaż raz dla odmiany niewyglądającej na zmartwioną i roztargnioną, dzieci zareagowały gorliwie i entuzjastycznie. Po raz setny postanowiła być lepszą matką i mieć większy wpływ na ich wychowanie. Nie było jeszcze za późno, żeby skorzystały na wyzwoleniu się spod kurateli Tima. Nie było za późno dla niej, żeby się stała kobietą, jaką chciała być. W którymś momencie Tilly zaczęła śpiewać piosenkę One Direction, więc chociaż jeszcze jedli, Jennifer poszła po Maca, by wszyscy mogli posłuchać i trochę potańczyć. Ich ojciec tego nie pochwalał i dlatego nigdy tego nie robili. Wkrótce ona i dzieci śpiewali na całe gardło i w rezultacie żadne nie usłyszało warkotu lądującego helikoptera. Nie mieli pojęcia, że Tim wrócił do domu, toteż kiedy wszedł do kuchni, zastał ich tańczących dookoła stołu i wrzeszczących: „You don’t know you’re beautiful” z różnymi kuchennymi przyborami w roli mikrofonów. Dopiero kiedy Hattie wrzasnęła: „Tata!”, Jennifer zauważyła jego obecność i natychmiast wyłączyła muzykę. – Co wy, do diabła, wyprawiacie? – syknął. Jego spojrzenie zmroziło ją do szpiku kości. Radosna atmosfera kuchni błyskawicznie się ulotniła.
Tim wydawał się nieproporcjonalnie wkurzony i serce Jennifer zamarło ze strachu. Wiedział? Był nieludzko wściekły. – Och, daj spokój, tylko trochę się wygłupialiśmy – powiedziała, gestem nakazując dzieciom, żeby usiadły przy stole. Posłuchały bez szemrania. Nigdy się nie sprzeciwiały ojcu, chociaż ostatnio odnosiła wrażenie, że Edward, najstarszy, miał na to ochotę i że pewnie w niezbyt odległej przyszłości to zrobi. Teraz, wciąż zdyszany, obserwował ojca spod grzywki. Wyraz jego twarzy złamał jej serce. – Hmm… proponuję, żebyście na przyszłość siadali przy posiłkach, bo dostaniecie niestrawności. Gdzie Annie i Deck? – Pojechały do miasta. Potrzebowały wolnego dnia – oświadczyła Jennifer wyzywającym tonem. Nie odpowiadał tak długo, że w końcu poczuła się zmuszona wypełnić krępującą ciszę. – Jak podróż? – Pouczająca – odparł lakonicznie i jej serce znowu zrobiło salto z przerażenia. Wibracje, które do niej wysyłał, wcale nie były dobre. A potem nagle znowu namieszał jej w głowie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie wpada w paranoję. – Przywiozłem ci prezent – oznajmił. Sięgnął do kieszeni i wyjął pudełeczko od jubilera. – Nie powinieneś – zaprotestowała. Zauważyła zaniepokojoną minę Jaspera. Wyraźnie udzieliło mu się napięcie. Podeszła, żeby uspokajająco poczochrać mu włosy. Tilly wpatrywała się w swoją kanapkę z serem, nieruchoma, jakby się zmieniła w kamień. Ostry kontrast ze szczęśliwą dziewczynką, która jeszcze przed chwilą podskakiwała beztrosko, zachowując się, jak przystało na jej wiek. Tylko Hattie wydawała się obojętna na ciężką atmosferę. No, ale to Hattie, najbardziej odporna z całej czwórki. Serce Jennifer ściskało się boleśnie z miłości do dzieci. Miała wyrzuty sumienia. Takie życie nie było dobre dla żadnego z nich. – Pewnie nie powinienem – przyznał Tim z krzywym uśmieszkiem. – Ale już się stało, więc otwórz. Nie miała innego wyjścia, jak przejść przez kuchnię i wziąć od niego pudełeczko. Zawahała się. – Otwórz – powtórzył z naciskiem. W końcu otworzyła pudełeczko. W środku były wspaniałe kolczyki ze szmaragdami i brylantami. Spoczywały na wyściółce z granatowego aksamitu. Z pewnością kosztowały grube tysiące. Prezent, który nie wymagał od Tima ani odrobiny namysłu. Nie chciała ich. – Dziękuję – powiedziała mechanicznie. – Są piękne.
– To dobrze. No, idę wziąć prysznic. Nie krępujcie się i kontynuujcie, jeśli naprawdę chcecie. Nie chcę wam psuć zabawy. Poza tym jeśli już musicie skakać jak szympansy, lepiej to róbcie, kiedy nie mamy gości. – Możemy nastawić jeszcze raz, mamo? Proszę! – krzyknęła natychmiast Hattie. – Hmm… raczej nie – mruknęła Jennifer i cała czwórka od razu zrozumiała, że chwila, kiedy ich matka poczuła się dostatecznie wyzwolona, żeby się zabawić, minęła bezpowrotnie. Nie trudzili się protestowaniem, tylko dziobali lunch, dopóki nie pozwolono im wrócić na basen. Do wieczora miała wrażenie, że stąpa po kruchych skorupkach jajek. Ze wszystkich sił starała się unikać Tima. Większość popołudnia przesiedziała na leżaku pod parasolem, tuląc zawiniętego w ręcznik Jaspera. Nagle rozbolało go ucho, więc potrzebował mnóstwo czułości i troski. Głaszcząc włosy najmłodszego synka i patrząc na pozostałe dzieci pluskające w basenie, nagle poczuła głęboką pewność, że wprowadzenie w ich życie Joego będzie dobre również dla nich. Oczywiście, że tak. Joe będzie wspaniałym ojczymem. Przecież tyle razy się przekonała, że potrafi nawiązać z nimi kontakt. Naturalnie nie od razu zaakceptują to, że ich rodzice się rozwiedli i że ich dawny kucharz jest teraz partnerem mamy, ale w końcu się przyzwyczają. Rozpaczliwie pragnęła porozmawiać z Joem, ale minęły wieki, zanim miała okazję do niego zadzwonić. Wreszcie kiedy dzieci wróciły z basenu, wzięły prysznic i zostały nakarmione, a nianie znowu podjęły swoje obowiązki, zdołała się wymknąć. Upewniwszy najpierw, że Tim zaszył się w swoim gabinecie, poszła na górę. Uznała, że garderoba to najbezpieczniejsze miejsce. Była okropnie rozczarowana, kiedy od razu włączyła się automatyczna sekretarka. Próbowała trzy razy, zanim w końcu uznała, że poniosła klęskę, i zostawiła krótką, lecz naglącą prośbę, żeby do niej zadzwonił. Schowała telefon do kieszeni, marząc, by zawibrował. Westchnęła. Nie rozmawiała z Joem od rana. Miała wrażenie, że minęły całe wieki. Zapewne z powodu obustronnego podenerwowania ich poranna rozmowa zakończyła się lekkim zgrzytem i czuła się jeszcze bardziej sfrustrowana, że nie może z nim porozmawiać. A jednocześnie rozumiała, że nie ma prawa wymagać od niego, żeby ją prowadził. Powiedzieć, że oboje przeżywali trudne chwile, to mało. * W Yorkshire, kiedy poinformowała go, że zdecydowała się odejść od Tima, spodziewała się wybuchu radości. Ale, chociaż wyraźnie zadowolony, wykazał daleko posuniętą ostrożność. – Wiesz, możesz jeszcze zmienić zdanie – powiedział nawet w którymś momencie.
– Ale nie chcę – odparła z oburzeniem. – Mówię ci, że podjęłam decyzję. Wiem, że trochę mi to zajęło, ale znam siebie i nie zamierzam się wycofać. Myślałam, że się ucieszysz. Że tego chciałeś. – Och, tak – zapewnił ją. – Najbardziej na świecie. Po prostu martwię się o ciebie. Wiem, przez jaki syf będziesz musiała przejść. Owszem, chcę tego, ale to nie powód do świętowania. Zaczekajmy, aż wszystko się ułoży, aż będziemy mogli być szczęśliwi i zacząć nowe życie razem. * Kilka godzin później, kiedy dzieci spały głębokim snem, przejrzała się w lustrze sięgającym od podłogi do sufitu, pokrywającym całą ścianę jej garderoby. Wyglądała świetnie. Naprawdę dobrze. Opaliła się. W Yorkshire przybyło jej kilka funtów, co wcale jej nie zaszkodziło. Ostatnio sporo straciła na wadze z powodu nadmiaru stresów i zaczynała się robić wychudzona. Teraz miała figurę godną pozazdroszczenia, nie była już niepokojąco chuda. Wygładziła plażówkę od Marca Jacobsa i maznęła wargi błyszczykiem, ale zaraz go starła. Co ona wyprawia? Po co właściwie chce ładnie wyglądać? Pewnie to coś w rodzaju zakładania zbroi. No dobrze. Była gotowa, przynajmniej na tyle, na ile mogła być gotowa. Była również idiotycznie przestraszona i zdenerwowana. W tej chwili wolałaby robić milion innych rzeczy. Na przykład jeść kocią karmę, wbijać sobie zardzewiałe gwoździe pod paznokcie albo biec maraton w samych butach klauna, w deszczu. Ale nic z tych rzeczy nie miała w programie. Miała tylko zawiadomić męża, że od niego odchodzi. Od tamtej przełomowej chwili w Yorkshire wiedziała, co musi zrobić. Jej uczucia do Joego nabrały niepowstrzymanej mocy. Po prostu musiała z nim być. Nieważne, jak bardzo to zasmuci jej bliskich, bo wierzyła niezachwianie, że na dłuższą metę wszyscy dobrze na tym wyjdą. Odetchnęła głęboko, opuściła zacisze garderoby i zeszła na dół poszukać Tima. Znalazła go na tarasie. Przeglądał jakieś papiery. Minęła już jedenasta. Musiała mieć pewność, że dzieci mocno śpią. – Dobrze się czujesz? – zapytała, zajmując miejsce naprzeciwko niego. Blask księżyca odbijał się w basenie. Wszystko wyglądało tak pięknie. Czy będę za tym tęsknić? pomyślała. – Czego chcesz? – zapytał Tim, rzuciwszy na nią okiem. Wyraz jego twarzy sprawił, że się wzdrygnęła. – Moglibyśmy chwilę porozmawiać? Tim sięgnął po kryształową szklankę i powoli, z rozmysłem, pociągnął łyk dżinu z tonikiem. – Zaczynaj.
– No tak, więc chyba nie muszę ci mówić, że ostatnio niezbyt dobrze nam się układa. – Masz rację, nie musisz. Nie nosisz nawet kolczyków, które ci kupiłem, a to rażąca niewdzięczność. Natychmiast poczuła się zepchnięta do defensywy. Wiedziała, że Tim góruje nad nią intelektualnie. Mógł uprawiać szermierkę słowną z najlepszymi i zawsze miał odpowiedź, zręczną ripostę albo błyskotliwy docinek. Tylko że dzisiaj nie zależało jej na dyskusji. Chciała mu coś powiedzieć i nie powinna o tym zapominać ani na chwilę. – Słuchaj, Tim, wiem, że nie chcesz o tym mówić, ale i tak to powiem. Dalej przeglądał dokumenty. Wydawało jej się to bardzo niegrzeczne. Ale w pewnym sensie pomogło. Odchrząknęła i jeszcze raz wygładziła sukienkę. Pociła się z nerwów. – Myślę, że nadszedł czas, żebyśmy się rozstali, Tim. Od dawna nie jestem szczęśliwa, i ty chyba też nie. Więc dopóki oboje jesteśmy jeszcze dostatecznie młodzi, żeby na nowo ułożyć sobie życie, myślę, że powinniśmy zakończyć nasz związek i załatwić to pokojowo, ze względu na dzieci. Tim zakręcił lodem w szklance. Wydał cichy brzęk. Jennifer przez sekundę zastanawiała się, czy w ogóle słuchał. Nagle ją zemdliło i poczuła gorzkie rozczarowanie, że Joe nie odbierał telefonu. Tak bardzo go potrzebowała. Gdzie on się podziewał? Otworzyła usta, żeby powtórzyć, ale Tim jej przerwał: – Więc masz czelność tu siedzieć i spokojnie mi mówić, że postanowiłaś się ze mną rozwieść. Jakbyś koniec naszego małżeństwa stawiała w jednym rzędzie z wyborem sukienki, którą włożysz, albo koloru ścian w salonie. – Oczywiście, że nie – zaprotestowała. – Tak naprawdę, jeśli to ma znaczenie, długie miesiące biłam się z myślami, zanim doszłam do tego wniosku. Ta decyzja absolutnie nie była łatwa. Cholernie mi przykro, Tim. – Więc od ilu konkretnie miesięcy o tym myślałaś? Przełknęła ślinę, przygotowując się na nieuchronnie nadchodzący atak. W głowie miała mętlik. Próbowała odgadnąć, dlaczego o to pyta. – Słuchaj, nie możesz udawać, że nie zauważyłeś – powiedziała, próbując uniknąć odpowiedzi. – Od dawna ze sobą nie rozmawiamy. Od lat mamy oddzielne sypialnie i nie pamiętam, kiedy ostatnio uprawialiśmy seks. Małżeństwo tak nie wygląda. Tim, ciągle mnie poniżasz i dajesz do zrozumienia, że działam ci na nerwy, więc szczerze mówiąc, dziwię się, że nie jesteś zadowolony. – Zadowolony – powtórzył. – Interesujący dobór słów. Dziwisz się, że nie jestem zadowolony, bo postanowiłaś wziąć na siebie rolę egoistycznej suki, gotowej rozbić rodzinę, zniszczyć dzieciom życie i zmarnować wszystko, co osiągnąłem ciężką pracą w ciągu Bóg wie ilu lat. I bez słowa uprzedzenia podeptać
moją reputację. Zamrugała oczami. Czy tylko na tym mu zależało? Nagle ogarnęło ją zdumienie, że tak długo przetrwała w tej parodii związku. – Ale twoja reputacja nie ma nic wspólnego z naszym małżeństwem – zauważyła. – Małżeństwo to związek dwojga ludzi. Reszta jest na drugim miejscu. A nasz związek umarł, Tim. Na amen. Nie kochasz mnie, nawet mnie nie lubisz. – Ach, wreszcie powiedziałaś coś sensownego, bo co do tego masz rację – oświadczył chłodno. Odłożył papiery, odstawił drinka, nachylił się i przygwoździł ją spojrzeniem, od którego przewracał jej się żołądek. – Brzydzę się tobą. Wiesz dlaczego? Pokręciła głową, świadoma, że i tak się dowie. – Brzydzę się tobą, bo beze mnie byłabyś absolutnie niczym. Siedzisz mi na karku od studiów i wiesz o tym. Jesteś słabą, beznadziejną, bezużyteczną istotą, ale z jakiegoś powodu zlitowałem się nad tobą i pozwoliłem ci uwiesić się na mnie na te wszystkie lata. – Dałam ci czwórkę pięknych dzieci – powiedziała cicho. Oczy piekły ją od łez. To, co mówił, było takie bolesne. Takie okrutne. Takie wstrętne. – Owszem, urodziłaś czworo dzieci. Twoje szczęście, że jesteś płodna. Nie dałaś mi nic. Nie jesteś nawet dobrą matką. – To niesprawiedliwe – zaprotestowała. Wolałaby już, żeby ją uderzył. Mniej by bolało. – Możliwe, ale taka jest prawda. Robisz najmniej, jak się da. – Dlatego, że zawsze mnie kontrolowałeś i tylko na tyle mi pozwalałeś. Moja wina polega wyłącznie na tym, że jestem słaba. Pozwoliłam, żebyś mi odebrał całą pewność siebie, do tego stopnia, że straciłam kontrolę nad własnymi dziećmi. Jak tylko to powiedziała, uderzyła ją prawdziwość tych słów. Kiedy wreszcie to zrozumiała, złożyła w duchu ślubowanie, że się zmieni, zaczynając od odegrania właściwej roli w wychowaniu swoich dzieci. Nie pozwoli dłużej sobą dyrygować. Tim wstał i przez chwilę spacerował po tarasie. Nagle poczuła się straszliwie bezbronna. Może popełniła błąd? Może powinna zaczekać, aż wrócą do Londynu? – Ty zakłamana dziwko – syknął Tim. – Słucham? – zapytała drżącym głosem. – Kiedy zamierzałaś mi zdradzić swój obrzydliwy sekrecik, hę? Czy może nie zamierzałaś się fatygować? Bo oboje wiemy, o co tak naprawdę chodzi, czyż nie? On wie, pomyślała. Oczywiście, że wie. Jak mogła się łudzić, że zdoła cokolwiek ukryć przed wszechpotężnym Timem? Próbowała przeanalizować swoje uczucia. Odrętwienie, ale w głębi duszy również wyraźna ulga. Nie chciała już kłamać. Dosyć miała takiego życia. Do
diabła z tym. – Kocham go – powiedziała spokojnie. Tim odrzucił głowę do tyłu i dopiero wtedy spostrzegła, że nie tylko był wściekły, ale też zraniony. Zniszczyła go. Oczywiście, że tak. Więc czego mogła się spodziewać? Nieważne, jak paskudnie ją traktował, nadal miał przewagę moralną. To ona go zdradziła. – Głupia suka – warknął. – Jak długo to trwa? Bo naiwnie zakładałem, że kurwisz się od niedawna, a ty mi oznajmiasz, że od miesięcy się zastanawiasz, czy ode mnie odejść, więc nabrałem podejrzeń. Wiesz, Jennifer, nie jestem idiotą, więc bez wysiłku odgadłem, że po prostu egoistycznie chcesz się z kimś pieprzyć. Przełknęła ślinę, świadoma, że skoro nie miała pojęcia, ile wie, powinna zachować ostrożność. – Nie o to chodzi. To dwie oddzielne sprawy. Nigdy by do tego nie doszło, gdybym była z tobą szczęśliwa. Nie szukam usprawiedliwień, ale musisz wiedzieć, że chcę się z tobą rozwieść, bo naprawdę nie widzę sposobu na naprawienie naszego małżeństwa. – Kazałem cię śledzić, kiedy pojechałaś do Karen – oznajmił, kreśląc w powietrzu cudzysłów. – Miłosne gniazdko w Yorkshire z moim obecnie byłym kucharzem. W życiu nie widziałem nic równie żałosnego. Ale coś ci powiem: jeśli tego właśnie chcesz, proszę bardzo. Tylko uprzedzam cię z góry, moja kochana... Lekko ją zemdliło, kiedy to usłyszała z jego ust. – Zadarłaś z niewłaściwym człowiekiem, bo zamierzam dopilnować, żebyś została z niczym. A kiedy mówię z niczym, mam na myśli: bez mieszkania, bez pieniędzy, bez przyjaciół i bez dzieci. – Nie możesz mi odebrać dzieci. To śmieszne – oświadczyła. Starała się przybrać swobodny ton, ale nie potrafiła ukryć wzbierającej w niej paniki. Pomyślała, że jest szalony. – Sąd nie pozwoli odebrać dzieci matce – dodała z przekonaniem, chociaż nie była przekonana. – Przekonasz się – zagroził Tim i zrobił krok w jej stronę, z oczami płonącymi furią i pogardą. Przełknęła ślinę. – Może się z tym prześpimy i wrócimy do tego rano? – Nie ma o czym gadać – uciął Tim. Cofnął się i sięgnął po plik dokumentów, które wcześniej przeglądał. Usiadł i skupił się na papierach. Została odprawiona. Szczęśliwa, że się od niego uwolni, odwróciła się, żeby wejść do domu. Rozpaczliwie pragnęła znaleźć Joego i opowiedzieć mu, co się stało. Teraz chyba odbierze?
– Biegniesz zadzwonić do swojego kochasia i przekazać mu ostatnie wieści? – Nie bądź śmieszny – odgryzła się natychmiast, wytrącona z równowagi. Dosłownie ją zatkało. Cholera, może powinna zaczekać z tym telefonem do jutra? Tim gotów podsłuchiwać pod drzwiami, co może doprowadzić do kolejnej sceny. – Ale skoro naprawdę chcesz z nim porozmawiać, spróbuj. Minęło już przecież kilka godzin od waszej ostatniej pogawędki, prawda? Skąd on to wiedział? Otworzyła szeroko oczy. Nagle ogarnął ją przeraźliwy strach. Czy Tim z nią pogrywał, czy naprawdę coś wiedział? Odwróciła się. – Co ty wyprawiasz? – zapytała. Przestało ją obchodzić, czy zobaczy, że się boi. Musiała wiedzieć, co się dzieje. – Ja? Och, nic. To nasz były kucharz jest bardzo zajęty. A skoro o tym mowa, chcę cię uprzedzić, że nigdy nie zbliży się nawet na milę do żadnej z moich posiadłości. I nie dostanie pracy nigdzie w Londynie, ku twojej rozpaczy. – O czym ty mówisz? – zapytała, drżąc na całym ciele. Daremnie próbowała pojąć, co się dzieje. Straciła kontrolę nad sytuacją. Jak mogła myśleć, że zdoła stawić czoło Timowi? – Zastanów się. – Postukał się palcem w skroń. – Jeśli on nie znajdzie pracy w Londynie, to nie będzie mógł mieszkać tam, gdzie zostaną twoje dzieci, co znaczy, że będziesz musiała podjąć pewne decyzje. A jeśli to wciąż do ciebie nie dotarło – dodał protekcjonalnie – to znaczy, że będziesz musiała wybierać między dziećmi a bezrobotnym kucharzem, który stracił formę. Jak zamierzasz pokonać tę przeszkodę, żoneczko? – Gdzie on jest? – zapytała tępo, z walącym mocno sercem. – Och, nie martw się o niego. – Tim uśmiechnął się złośliwie. – Powiedz mi, co zrobiłeś! – krzyknęła, tracąc panowanie nad sobą. Nienawidziła tego okrutnego łajdaka każdą cząstką swojej istoty. – Jeżeli go skrzywdziłeś, zawiadomię policję. – Czyżby? – zapytał Tim spokojnie. – Interesujące, że po tych wszystkich latach wciąż masz mnie za głupka. Cóż za ironia losu. Jennifer, naprawdę myślisz, że pobrudziłbym sobie ręce? Teraz już zalewała się łzami. Najwyraźniej wiedział, gdzie jest Joe, a ona nie miała pojęcia i czuła się bezradna do tego stopnia, że ledwie mogła ustać na nogach. – Proszę, powiedz mi, gdzie on jest. – Załkała. Tim spoglądał na nią z pogardą. – Dlaczego miałbym ci powiedzieć? – Bo cokolwiek ci zrobiłam, nie możesz tak postąpić. Tak nie wolno. Zniszczysz sobie reputację, jeśli popełnisz jakieś głupstwo. – Już ci wyjaśniłem, że nic nie robię. Popatrz na siebie, jesteś żałosnym
rozhisteryzowanym wrakiem. Siłą woli powstrzymała łzy. Jej płacz tylko jeszcze bardziej go drażnił. Ze względu na Joego musiała to rozegrać właściwie. Sprawa była zbyt poważna, żeby to spieprzyć, dając się ponieść emocjom. – Słuchaj. – Zmieniła ton. – Obiecuję, że jeśli mi powiesz to, co wiesz, bo widzę, że coś wiesz, to jakoś to rozwiążemy i dopilnujemy, żeby nikt się nigdy nie dowiedział. Więc powiedz mi, Tim, co się dzieje. Mówiła spokojnie, rozważnie, jakby się zwracała do kogoś, kto stoi na krawędzi przepaści i zamierza skoczyć. Ale chyba poskutkowało. Szaleństwo, które przedtem widziała w jego oczach, zniknęło. – Jest niedaleko. – Słucham? – zdziwiła się i zaniepokoiła, że Tim naprawdę postradał zmysły. – Jest we Francji. – Tutaj? We Francji? – Właśnie to powiedziałem. Zamilkła, zbita z tropu. Co, do cholery, Joe robił we Francji? Naprawdę dzieliły ich tylko kilometry? – Dlaczego? Z kim? Tim obrzucił ją chłodnym spojrzeniem, a potem odpowiedział: – Z jednym z moich ludzi. – Jak to, z jednym z twoich ludzi, Tim?! – krzyknęła. Znów zawładnął nią strach i jej głos zabrzmiał piskliwie, histerycznie. – Nie będę z tobą rozmawiał, kiedy jesteś w takim stanie – oświadczył Tim. Ostentacyjnie wstał i zaczął zbierać dokumenty. Tego już nie wytrzymała. A jeśli on naprawdę wiedział, gdzie jest Joe? Bez zastanowienia, napędzana wściekłością i frustracją, rzuciła się na niego jak opętana. – Nigdzie nie pójdziesz! – wrzasnęła i chwyciła go z tyłu za bladoróżową koszulę. Nie spodziewał się ataku. Pośliznął się, zatoczył i upadł, i wtedy skoczyła na niego i zaczęła okładać pięściami po żebrach. – Powiedz mi, co wiesz, bo wezwę policję! – wrzeszczała. – Złaź ze mnie, wariatko! – ryknął, próbując osłonić twarz przed gradem ciosów sypiących się na niego z góry. – Gdzie jest Joe? – Nie poddawała się. W końcu przeszedł do kontrofensywy, złapał ją za nadgarstki i dźwignął. – Oszalałaś! – wrzasnął i odrzucił ją mocno na bok, aż rozciągnęła się jak długa. – Złaź ze mnie, ty pieprzona świrusko! Adrenalina w jej żyłach już się wyczerpała. Dysząc, sięgnęła po jeden
z sandałków, który zsunął jej się ze stopy, i włożyła go z powrotem. Potem wstała i przygładziła włosy. – Po prostu powiedz – powtórzyła. Nogi miała jak z waty. Tim przyglądał jej się chyba przez całą wieczność, wyraźnie próbując zdecydować, co jej powiedzieć. Po raz pierwszy wyczuła, że trochę się zaplątał. – Nie mam nic do powiedzenia – przyznał wreszcie ze znużeniem. – Co? – Chciałem cię nastraszyć, żebyś się poczuła tak samo parszywie jak ja. Ale kazałem go śledzić i co do jednego nie kłamałem: po południu wsiadł w samolot. – Dlaczego? – Co dlaczego? – Kazałeś go śledzić. – A jak myślisz? – warknął. – Bo zaczął sypiać z moją żoną i jego zamiary stały się moją sprawą. Poza tym pewnego dnia mogę złożyć gnojkowi wizytę i wyjaśnić, że posuwanie żony szefa w ogóle się nie opłaca, jeśli człowiekowi zależy na referencjach. – Nie zrobiłeś nic więcej? – Za kogo ty mnie masz? – No to w porządku. – Oddychała już prawie normalnie. – W porządku – powtórzyła, odchodząc. – Dokąd się wybierasz? Odwróciła się, na nowo przytłoczona lawiną wyrzutów sumienia. Teraz, kiedy wiedziała, że Joe jest bezpieczny, uświadomiła sobie z całą wyrazistością, że właśnie zadała mężowi najbardziej druzgoczący cios. – Znaleźć go. Przykro mi – powiedziała. – Jeszcze pożałujesz – obiecał z twarzą wykrzywioną żalem i pogardą, ale tym razem widziała, że nie włożył w to serca. To się skończyło. * Gdy znalazła się poza zasięgiem jego słuchu, wyciągnęła z kieszeni telefon i wybrała numer Joego. Z ogromną ulgą tym razem usłyszała sygnał. Rzeczywiście brzmiał cudzoziemsko. Koniecznie musiała się dowiedzieć, co, na litość, Joe robi we Francji. Miała nadzieję, że nic mu się nie stało. – Cześć, kochanie, to ty? – Joe! – zawołała, przepełniona ulgą. – Gdzie jesteś? – We Francji. Przyjechałem, żeby być bliżej ciebie. Dosłownie przed chwilą wyszedłem z odprawy paszportowej i właśnie miałem do ciebie zadzwonić, ale mnie uprzedziłaś. – Wszystko u ciebie w porządku? – Tak, oczywiście, a u ciebie? Bałem się, że będziesz na mnie zła, ale nie
mogłem siedzieć w domu i zastanawiać się, co się dzieje. Nie mogłem wytrzymać. Wiem, że niewiele mogę ci pomóc, ale przynajmniej będę w pobliżu, gdybyś mnie potrzebowała. – O Boże, tak bardzo cię kocham – wykrztusiła. – Słuchaj, mam ci mnóstwo do powiedzenia. Zaraz przyjadę. Daj mi czterdzieści minut. Jesteś na lotnisku w Nicei, prawda? – Tak, ale słuchaj, nie będzie ci trudno się wyrwać? – Nie, już ruszam. Tylko na mnie zaczekaj. Obiecujesz? – Obiecuję – powiedział. Chwyciła kluczyki, te od jeepa, zatrzasnęła za sobą drzwi i pobiegła przez żwirowany podjazd do wozu. Wskoczyła za kierownicę, uruchomiła silnik i popędziła do elektrycznie otwieranej bramy, jedynej przeszkody dzielącej ją od wolności. Opuściła szybę i wstukała kod. Kiedy brama się otwierała, cała drżała z niecierpliwości. Jak tylko brama otworzyła się na szerokość jeepa, ruszyła z piskiem opon. Przyjeżdżała do Francji od lat, więc znała okoliczne górskie drogi jak własną kieszeń. Joe. Ona i Joe będą razem. Nie mogła w to uwierzyć. Rozmowa z Timem była okropna, ale miała ją już za sobą. Mocniej wcisnęła pedał gazu. Chciała jak najszybciej spotkać się z Joem. Serce jej waliło, adrenalina buzowała w żyłach. Nie poświęciła ani sekundy na zastanowienie. Gdyby się na chwilę zatrzymała i wzięła głęboki oddech. Gdyby sobie uświadomiła, że za chwilę ma się spotkać z Joem i resztę życia będą mieli dla siebie, więc kilka minut w tę czy we w tę nie zrobi żadnej różnicy. Ale fizyczne pragnienie jego bliskości było tak potężne, że zdrowy rozsądek po prostu przeniósł się na tylne siedzenie. To, że wreszcie powiedziała Timowi o najbardziej bolesnym roku swojego życia, przyniosło jej tak ogromną ulgę, że mknęła brawurowo po krętej górskiej szosie z prędkością, na jaką zazwyczaj by się nie odważyła. Perfekcyjnie wpasowywała się w zakręty i zakola, prowadziła bardzo precyzyjnie. Nie mogła jednak przewidzieć, że zza następnego zakrętu wyjedzie motorower. Młody człowiek wracał z baru, z Nicei. Tego dnia dowiedział się, że dostał awans, więc po pracy wstąpił na parę piw. Teraz zygzakował niemądrze środkiem drogi. Pokonała zakręt i zobaczyła go. Zbyt późno. Jechała z taką prędkością, że nie zdążyła zareagować. Widok jego przedniego światła przed maską zaszokował ją tak, że straciła panowanie nad kierownicą i jeep zboczył w stronę klifu. Hamulce, na które nadepnęła z całej siły, po prostu nie dały rady w porę zatrzymać samochodu. Chłopak na motorowerze zdołał skręcić na bezpieczne pobocze i z przerażeniem patrzył, jak jeep rozbija niską metalową barierkę na wierzchołku urwiska. Umarła natychmiast, jak tylko uderzyła o skały u podnóża góry, ale nie zginęła od razu. Spadała pięć długich sekund. Myśli, które wówczas przemykały jej przez głowę, i uczucia, których doznała w tych ostatnich przerażających chwilach,
były jeszcze gorsze niż te, z którymi Joe musiał żyć do końca swoich dni.
Teraźniejszość
Max dotarł do kresu swoich możliwości. Stres i brak snu nadszarpnęły jego zdrowie i czuł, że jest bliski utraty zmysłów. Zaledwie poprzedniego dnia ogarnęło go dojmujące pragnienie, by potrząsnąć bezwładnym ciałem Jennifer, w nadziei, że to ją obudzi, wytrąci ze śpiączki. Wtedy wreszcie przyznał się do porażki i zadzwonił do Karen. Dotąd nie chciał pozwolić, żeby go zastąpiła, w obawie, że akurat tej nocy, kiedy nie będzie czuwał, coś się wydarzy. Karen od razu zauważyła, że jest na krawędzi załamania. Nawet nie próbował stawiać oporu. A robił to od tygodni. Pomachał jej tylko smutno na pożegnanie i poczłapał do drzwi. Kiedy wyszedł, Karen usiadła przy łóżku kobiety, która od podstawówki była jej najlepszą przyjaciółką, z którą łączyło ją ćwierć wieku przyjaźni. Przyjaźni, bez której po prostu nie wyobrażała sobie życia. Wolała o tym nie myśleć. Jeśli o nią chodziło, uważała, że Jennifer wyzdrowieje i koniec. – Cześć – powiedziała. W przeciwieństwie do Maksa nie czuła się skrępowana, mówiąc do kogoś pogrążonego w śpiączce. To przypominało mówienie do Pete’a, kiedy oglądał mecz West Ham. – Wyświadcz mi przysługę i zbierz się do kupy, dobra? Tęsknię za tobą, ty wielka niezdaro. * Max oczywiście miał rację. Właśnie tej nocy, kiedy nie było go w szpitalu, coś miało się stać. Zwyczajna złośliwość losu. Stało się o drugiej trzydzieści w nocy. Karen spała na leżance dla gości obok łóżka Jennifer. Nie pojmowała, jak Max wytrzymał tyle tygodni. Dopiero wtedy zrozumiała, dlaczego narzekał na ból krzyża. Leżanka była straszliwie niewygodna, sprężyny już dawno wyzionęły ducha i minęły wieki, zanim zasnęła. Spała głębokim snem, kiedy nagle maszyny wokół Jennifer zaczęły swój przeraźliwy koncert. W pierwszej chwili pomyślała, że włączył się budzik. Już pora wstawać do pracy? Dopiero kiedy do pokoju wpadła pielęgniarka, przypomniała sobie, gdzie jest, i zerwała się z oczami rozszerzonymi strachem. – O mój Boże, co się dzieje? – dopytywała się gorączkowo. – Chwileczkę – rzuciła pielęgniarka. Do sali wpadły jeszcze dwie. Dźwięki wydawane przez maszyny brzmiały groźnie, a jeszcze bardziej niepokojące było to, co Karen zobaczyła potem: twarz Jennifer wykrzywiła się
w przeraźliwie obcym grymasie, a ciało dygotało konwulsyjnie. – Czy ona cierpi?! – krzyknęła, nie wiedząc, co, do cholery, powinna zrobić. – Dlaczego tak wygląda? Budzi się? Ale nikt jej nie odpowiedział. Do pokoju wpadali kolejni pracownicy szpitala, wszyscy byli zbyt zajęci pacjentką, żeby jej wyjaśnić, co się z nią dzieje. Wszyscy krzyczeli do siebie, używając medycznego żargonu, którego nie potrafiła zrozumieć. Wstrzykiwali coś w rękę Jennifer, mierzyli jej puls, zmieniali kroplówkę, znowu pokrzykiwali gorączkowo, aż wreszcie maszyny trochę się uspokoiły, co znaczyło, że cokolwiek dopadło Jennifer, ustąpiło. Karen była zszokowana. Naprawdę się bała, że jej przyjaciółka umiera. – Co się stało? – pytała błagalnie. Łzy spływały jej po twarzy. – Proszę się nie martwić, jej stan już się ustabilizował – zapewniła pielęgniarka. – Miała atak. Wydawało się, że bardzo cierpi, ale już jest lepiej. Powinna pani się przespać. Jutro przyjdzie specjalista i wszystko pani wyjaśni. – Dobrze – chciała odpowiedzieć, ale z jej gardła wydobył się tylko słaby szept. Wszyscy wyszli, a ona usiadła obok Jennifer. Ścisnęła jej bezwładną dłoń. – Cześć, piękna. Poważnie nas przeraziłaś... Urwała w pół zdania. Potem zamrugała, wstała i zapaliła nocną lampkę, żeby się upewnić, że rzeczywiście zobaczyła to, co zobaczyła. Kiedy blask lampy oświetlił twarz Jennifer, przekonała się, że nie ma halucynacji. Rzeczywiście po spokojnej teraz twarzy jej przyjaciółki spływała jedna bardzo prawdziwa łza. Karen pomyślała, że chyba nigdy w życiu nie widziała nic równie smutnego. Co się działo w mózgu Jennifer? Jak mogła nie zauważyć, że jest nieszczęśliwa? Jeśli z tego wyjdzie (a po tym, co się stało, wreszcie przyznała sama przed sobą, że jeśli zastąpiło kiedy), ślubowała zrobić wszystko, żeby znowu była szczęśliwa. Następnego ranka zjawił się odświeżony Max i dowiedział, że w nocy jego żona nagle dostała ataku. Karen opowiedziała mu, co się stało, niwecząc wszelkie dobroczynne skutki krótkiej przerwy. – Max, nie wiem, czy powinnam ci to mówić, bo to trochę niepokojące, ale lekarze uważają, że to dobry znak. – Powiedz mi wreszcie – zażądał. – Dobrze – ustąpiła. Wiedziała, że nie może niczego ukrywać, ale nie miała pojęcia, jak mu przekazać drugą połowę wiadomości. – No więc po pierwsze ona płakała. A przynajmniej widziałam, jak łza spłynęła jej po twarzy. – Naprawdę?! – krzyknął Max, poruszony do głębi. – Tak, i to jest niesamowite. I chyba dowodzi, że jej mózg nie umarł. Nie
może być martwy. – A to drugie? – Ona coś powiedziała, Max. – Co? Kiedy? Nie mógł sobie darować, że to przegapił. Jego żona od tygodni nie robiła nic, tylko leżała, a tej jednej nocy, kiedy zdecydował się wyjść, dała prawdziwy występ. – Co? Co powiedziała? I kiedy? – dopytywał się. – Około trzeciej nad ranem, zaraz po tym, jak zauważyłam łzę spływającą jej po twarzy. – I co to było?! – niemal wrzasnął. Karen przełknęła ślinę i podjęła decyzję. Pomyślała, że istnieje przecież coś takiego jak dobre kłamstwo. Cholernie potrzebne kłamstwo. – Powiedziała... Max. – Naprawdę? – Twarz Maksa się rozjaśniła i łzy napłynęły mu do oczu. – Nie mogę uwierzyć. Och, Jen! – Podbiegł do łóżka, chwycił wiotką dłoń żony i ścisnął. – Och, Jen, kocham cię. Dziękuję. Tak bardzo potrzebowałem znaku. I dałaś mi go. Karen obserwowała go nerwowo, z bladym uśmiechem. Co, na litość, zaszło między Jennifer a Maksem? Nie po raz pierwszy robiła sobie wyrzuty, że nie słuchała jej uważniej, kiedy próbowała jej powiedzieć, że jest nieszczęśliwa. Łatwiej było założyć, że przyjaciele przechodzą tylko zły okres. Ale kiedy teraz patrzyła na Maksa, domyślała się, że ich problemy sięgają głębiej. Kiedy zaczęło się psuć? Nie miała serca powiedzieć mu, co naprawdę Jennifer powiedziała, i modliła się żarliwie, żeby odzyskała przytomność. No i bardzo chciała ją zapytać: kto to, u licha, jest Joe?
Przeszłość – Max
Trzydzieści trzy lata, pomyślała Jennifer, studiując swoją szarą cerę w ostrym świetle łazienkowej lampy i nakładając jeszcze więcej różu. Czuła się raczej jak osiemdziesięciolatka. Eadie miała dwa i pół roku, a Polly sześć miesięcy. I ząbkowała, więc spanie należało do przeszłości. Jennifer nigdy wcześniej tak rozpaczliwie nie potrzebowała odetchnąć od płaczu, pieluch, obowiązków. Romantyczna kolacja na mieście była pożądaną odmianą. Oczywiście pod pewnymi względami bardziej kusząca była propozycja, żeby się nie fatygować i po prostu rozwalić na sofie, jak robili prawie co wieczór, ale zawsze powtarzała, że urodziny należy obchodzić uroczyście, i trwała przy swoim postanowieniu także w tym roku. Max zarezerwował więc stolik w pobliskiej restauracji, dostatecznie eleganckiej, żeby musieli się stosownie ubrać, ale nie tak wytwornej, żeby musiała się przejmować tym, że od miesięcy nie była u fryzjera. Cóż to będzie za radość spędzić trochę czasu z Maksem. I czysta przyjemność zostawić dzieci na kilka godzin bezcennej, niczym niezmąconej dorosłości. Otworzyła łazienkę i uderzyła ją fala wrzasku z kołyski Polly. Westchnęła. – Idę, mała, idę. Pół godziny później, usadziwszy Eadie na dole przed telewizorem – leciał program dla dzieci – i przypiąwszy wciąż marudzącą Polly w bujaczku, zadzwoniła na komórkę Maksa. Od razu włączyła się poczta głosowa. Dobry znak. Pewnie był już w metrze, w drodze do domu. Zostawiła wiadomość: Cześć, to tylko ja, urodzinowa dziewczyna. Tak się cieszę! Eadie jest wykąpana i nakarmiona, Polly wykąpana, ale nienakarmiona, bo dziąsła ma dosłownie rozpalone. Ryczała właściwie cały dzień, ale w każdym razie… – ciągnęła śpiewnie, starając się nie zgubić wątku – …nie mogę się doczekać, aż je przekażę mamie, a przede wszystkim nie mogę się doczekać twojego powrotu. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę wyjdę z domu i zjem kolację z kimś, komu nie trzeba kroić ani miksować jedzenia. Więc pospiesz się, proszę. Ojej. Lepiej pójdę do Polly. Do zobaczenia niedługo, zadzwoń. Godzinę później Maksa nadal nie było. Przyszła jej mama i zajęła się dziewczynkami, zostawiając ją na pastwę niepokoju. Co robić? Czuła się jak w pułapce. Rozpaczliwie pragnęła wyrwać się z domu, ale nie uśmiechało jej się siedzieć samotnie w restauracji. Gdzie jest Max? Akurat dzisiaj musiał się spóźnić. Zadzwoniła na jego komórkę po raz czwarty. Wreszcie odebrał, ale jak tylko
jej serce wezbrało radością, natychmiast znowu zaciążyło jak kamień, bo w tle usłyszała odgłos baru albo pubu. – Gdzie jesteś? – zapytała. Była wkurzona. Nawet nie wyruszył do domu? Zabiję go, pomyślała. W tamtej chwili poczuła, że wieczór będzie nieudany. – Wpadłem na szybkie piwo z kilkoma kolegami z pracy. Nie zostanę długo. – Mieliśmy wyjść. To moje urodziny i jestem gotowa. Powiedziałeś, że przedtem zabierzesz mnie na drinka. – Przepraszam, ale naprawdę nie mogłem odmówić, wszyscy chcieli, żebym wpadł na jednego. Wiesz, jak to jest. Weź może odprężającą kąpiel, a ja przyjadę, jak tu skończę. – Ale ja jestem gotowa i nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie wyszedłeś. Dlaczego musiałeś się z nimi napić? Spotykasz się z nimi codziennie, a tymczasem ja siedzę tu wystrojona, umalowana po raz pierwszy od nie wiadomo jak dawna, i czekam na ciebie! – Uspokój się, cholera jasna, ja tylko wyskoczyłem na jedno piwo – powiedział Max. – Dopiero siódma. Będę w domu o ósmej. – O ile zaraz wyjdziesz – wytknęła mu. Oczy ją piekły od gorących łez. Była niewiarygodnie wściekła. – Mówiłam ci, że mama przyjdzie wcześnie, a jak często mam okazję wyjść, zanim dziewczynki zasną? Nigdy. Podczas gdy ty wychodzisz cały czas. – No dobrze – odparł. Był urażony. Wyraźnie słyszała w jego głosie irytację. Sytuacja pogarszała się z każdą sekundą. – W takim razie zaraz przyjadę – burknął. Miała ochotę wybuchnąć płaczem. – To miło z twojej strony, zważywszy, że dziś są moje urodziny. A może zapomniałeś? – Akurat byś mi pozwoliła, cholera. Gadasz o tym i gadasz, jakbyś miała dziesięć lat. Co rok. Zaniemówiła. Przełknęła ślinę i czekała, aż sobie uświadomi, jak okrutnie się zachował, i przeprosi. – Niedługo będę – rzucił tylko, a potem się rozłączył. Miała wrażenie, że wbił w jej serce dłuto i odłupał maleńki kawałek.
Piątek rano – wypadek
– Długo cię nie było. Dobrze cię widzieć. – Ja też się cieszę, że cię widzę – odparła, chociaż wcale nie była tego pewna. Przerwała terapię, żeby się zastanowić, czy naprawdę jej pomaga, czy nie. W końcu zdecydowała, że pomaga. Po prostu nie była cierpliwa. Nigdy nie grzeszyła cierpliwością, ale stało się jasne, że osiągnięcie czegokolwiek wymaga czasu. Nie dostawała natychmiastowych odpowiedzi. Zamiast tego wychodziła z sesji, rozmyślając nad tym, co zostało powiedziane, i chyba lepiej rozumiała, dlaczego czuje się tak, jak się czuje, ale niekoniecznie wiedziała, co na to poradzić. Nieufnie podchodziła również do konieczności ciągłego analizowania dzieciństwa. Wydawało jej się to trochę bez sensu. Jej rodzice zrobili, co mogli. Byli dobrymi ludźmi. I co z tego, że poślubiła swoją matkę? Przeszłości już nie ma. To teraźniejszości trzeba pomóc. Ale postanowiła wytrwać. – Więc co cię dzisiaj sprowadza, Jennifer? – zapytała Susan, drobna kobieta po sześćdziesiątce, z krótko ściętymi włosami i rozbrajająco głębokim głosem, charakterystycznym dla nałogowych palaczy. Twarz miała bardzo pomarszczoną jak na swój wiek, nad górną wargą biegły pionowo głębokie bruzdy. Zawsze nalegała, żeby zdejmowała pantofle. Prowadziła sesje w najmniejszej z trzech sypialni. – To był trochę zwariowany tydzień – przyznała Jennifer. – Wczoraj Eadie, moja starsza córka, złamała rękę. – O mój Boże. Okropne! Jak się czuje? – Już w porządku. – A ty jak się czujesz? Zamilkła. Dlaczego zawsze kiedy wchodziła do tego pokoju, miała ochotę się rozbeczeć jak dziecko? – Hmm... – Szybko zamrugała oczami. Na szczęście Susan spostrzegła, że potrzebuje pomocy. – Opowiedz mi o sobie i o Maksie. Kiedy ostatnio się widziałyśmy, martwiłaś się o wasz związek. Jak to teraz wygląda? – Nie najlepiej – przyznała Jennifer smętnie. – Wczoraj w szpitalu naprawdę go potrzebowałam, ale kiedy wreszcie przyszedł, tylko mnie objechał za to, że Eadie miała wypadek. Jakby to była moja wina. Spodziewałam się, że mnie obejmie i zapyta, jak się trzymam. Jego reakcja wyraźnie pokazała, że dzieli nas wielka przepaść.
– Jak myślisz, dlaczego? – Myślę, że chodzi o kilka rzeczy. Nigdy się do końca się zgadzaliśmy co do tego, czy powinnam pracować, czy nie, a ostatnio miałam mu za złe, że poświęciłam karierę, żeby zostać w domu. Szczerze mówiąc, zrobiłam to również po to, by go zadowolić. Pod wieloma względami jest nowoczesnym człowiekiem, ale wiem, że najbardziej lubi, kiedy obiad czeka na stole, kiedy wraca z pracy. Czasami mam wrażenie, że chciałby mnie przykuć łańcuchem do garów. – A ta druga rzecz? Jennifer głośno wypuściła powietrze. Była przygnębiona. – W kółko gada o swojej koleżance z pracy. Jaka to Judith jest cudowna. A to mnie naprawdę wkurza, bo oczywiście ironia polega na tym, że ona jest kobietą pracującą, która ledwie pamięta imiona własnych dzieci. – I jak się z tym czujesz? – Gorsza, głupsza od niej i zła na siebie, że nie skupiłam się bardziej na tym, co chcę robić. Susan kiwnęła głową. – I trochę zazdrosna. Dawniej Max uważał, że jestem najlepszą rzeczą na świecie. Po krojonym chlebie. Teraz go tylko irytuję. Chociaż może jestem przewrażliwiona. – Wróćmy do tego, co powiedziałaś wcześniej. Wyraźnie kazał ci rzucić pracę? – Nie wprost. Podkreślał, że to zależy ode mnie, ale potem tłumaczył, że z wielu powodów byłoby rozsądniej, gdybym została w domu. – A co ty myślałaś? – Chyba w tym problem. Właściwie sama nie wiedziałam, więc po prostu płynęłam z prądem i wybierałam najłatwiejsze rozwiązanie. Z wielu powodów cieszę się, że tak się stało. Mogłam się opiekować dziewczynkami. Miałam z tego dużą satysfakcję. Ale teraz, kiedy podrosły, trochę się martwię, że jestem od niego zależna finansowo. Zwłaszcza że nasze małżeństwo przechodzi kryzys. Susan nie odrywała wzroku od jej twarzy. Jennifer znowu poczuła ochotę, żeby ją walnąć w szczękę. – Wspomniałaś mu o tym? Rozmawialiście o twoich lękach? – Próbowałam, ale chociaż to zabrzmi dziwnie, jakoś nigdy nie mamy czasu dla siebie, a on przeważnie i tak nie słucha. Westchnęła ciężko i wtedy sobie uświadomiła, jakie to dziwne, że siedzi w czyjejś pakamerze, na leżaku przykrytym dla niepoznaki narzutą, i zwierza się komuś obcemu. Obcej kobiecie, którą czasami widywała, jak robi zakupy w Sainsbury’s. Niewątpliwie wydawała pieniądze, które zarabiała, słuchając ludzi takich jak ona, narzekających na swoje życie. Cisza wypełniła pokój, ale wyraz twarzy Susan się nie zmienił. Jennifer
kusiło, żeby jej powiedzieć coś szokującego, wyłącznie po to, żeby ją sprowokować. Po przerwie, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, Susan wreszcie się odezwała: – Wzięłaś pod uwagę, że możesz przechodzić kryzys wieku średniego? Jennifer nie mogła się powstrzymać. Przewróciła oczami. – Co? Przepraszam, po prostu nie jesteś pierwszą osobą, która sugeruje, że wszystko dzieje się przez ten kryzys. – I zgadzasz się z tym? – Nie. – To nie kryzys? – Nie, to znaczy tak, kryzys. Chodziło mi o to, że to niemożliwe, żebym go nie miała. Na pewno mam. Przynajmniej raz Susan wydawała się trochę zbita z tropu. Jennifer zdała sobie sprawę, że sprawia jej to przyjemność. – Więc chcesz o tym porozmawiać? – Chyba próbuję powiedzieć, że wiem, że na pewno, bez cienia wątpliwości, przechodzę gigantyczny kryzys wieku średniego. – Tak? – Ale nie uważam, że należy go traktować lekko. – Zgadzam się. – Słuchaj, naprawdę nie chciałam być niegrzeczna, ale kiedy zadałaś mi to pytanie, miałam wrażenie, że lekceważysz kryzys wieku średniego, że uważasz, że to coś, z czym powinnam się zmierzyć i sama to przezwyciężyć. Przerwała, żeby Susan miała szansę się obronić, ale jej milczenie wskazywało raczej na to, że woli, aby mówiła dalej. Więc kontynuowała: – Przyznaję, że dawniej, kiedy słyszałam to określenie, uważałam, że to wyświechtany banał, dotyczący wyłącznie ludzi, którzy rozpaczliwie chcą odzyskać młodość albo tylko potrzebują pretekstu, żeby nosić skórzane spodnie. Ale teraz, kiedy sama przez to przechodzę, zaczynam rozumieć, że to znacznie bardziej skomplikowana sprawa. Nie bez powodu nazwano to kryzysem i myślę, że ludzie powinni to traktować bardziej serio. Wiesz, Susan... – Przerwała na chwilę, szukała właściwych słów. – Mów dalej... powiedz mi, co myślisz. – No... myślę, że to, co czuję, nie sprowadza się do tego, że nie chcę być w średnim wieku. Myślę, że przechodzę przez coś, co naprawdę wymaga pomocy, i podejrzewam, że to samo dotyczy wszystkich, którzy przez to przechodzą. Wiem, że u niektórych to się przejawia idiotycznym ubieraniem się albo uprawianiem seksu z kim popadnie. Niektórzy chcą sobie udowodnić, że wciąż mogą budzić pożądanie, ale to tylko wynik nagłego odkrycia: co, do diabła, się ze mną stało?
Dla mnie kryzys wieku średniego polega raczej na tym, że budzisz się pewnego ranka i zadajesz sobie pytanie, jak doszło do tego, że robisz to, co robisz. To nagłe, okropne uświadomienie sobie, że połowę życia masz już za sobą, a jednak nie osiągnęłaś tego, czego chciałaś, i już nigdy nie osiągniesz. Oceniasz, gdzie jesteś, i opłakujesz swoje nadzieje i marzenia, i tamtą oszołamiającą pewność siebie, jaką miałaś w młodości, kiedy ci się wydawało, że wszystko jest możliwe. Kiedy to w końcu do ciebie dociera, zaczynasz krytycznie badać inne dziedziny swojego życia i jeśli czegoś brakuje, kryzys jeszcze się pogłębia. – Założyła włosy za uszy. – Słuchaj, Susan, jeśli mam być szczera, a przecież wiem, że inaczej nie ma sensu tu przychodzić, to w tej chwili zaczynam się zastanawiać, czy wytrzymam ze swoim mężem do końca życia, bo nie jestem pewna, czy on mnie nadal kocha. Poza tym uświadomiłam sobie, że moje perspektywy zawodowe wyglądają ponuro i że pewnie już nigdy się nie zakocham, co wydaje mi się prawdziwym nieszczęściem. Czy to źle, że chcę znowu poczuć zawrót głowy z miłości, zanim umrę? Czy to takie dziwne, że nie wiem, czym wypełnić sobie czas do końca życia, i że to mnie przeraża? Bo chociaż nie jestem już młoda, nie stoję przecież nad grobem. Przy odrobinie szczęścia pożyję jeszcze długo. Tylko że zmądrzałam już na tyle, by rozumieć, jak szybko to wszystko minie. Susan skinęła głową. Jennifer z trudem przełknęła ślinę. – Czasami nie śpię w nocy, leżę, słucham chrapania Maksa i wpadam w panikę, bo myślę, że powinnam chwycić swoje życie i mocno potrząsnąć, bo nie wyobrażam sobie nic gorszego niż za dziesięć lat spojrzeć w lustro i powiedzieć sobie: no, teraz masz za swoje. Straciłaś szansę na prawdziwe szczęście. Nie chcę umierać, zastanawiając się, co mogło być. Zamrugała oczami. Za nic nie chciała się rozpłakać. Susan patrzyła na nią ze współczuciem. – I co jeszcze? – Myślę, że nie należy drwić z tego etapu, bo naprawdę jest mi trudno i nie mogę znieść tego, że zmieniam się w kogoś takiego. Cały zeszły tydzień fantazjowałam o swojej przeszłości, zastanawiałam się, jak by wyglądało moje życie, gdybym podjęła inne decyzje albo została z innymi mężczyznami, których kochałam. To straszne, bo powinnam być szczęśliwa, ale nie jestem, więc czuję się winna i podła, i to mnie dołuje jeszcze bardziej. Nie mogę jeść. W ciągu roku schudłam ponad sześć kilo, a przecież ja tylko chcę być szczęśliwa. Chcę się wydostać z tego bagna. Chcę wiedzieć, że mam udane życie i że nic mnie nie ominęło, a przede wszystkim, kiedy zadaję sobie pytanie: czy o to mi chodziło, chcę wiedzieć, że właśnie o to. Po tej przemowie w pokoju zapadła kompletna cisza, tylko zegar tykał na ścianie. Zegar w kształcie krowy. Jennifer uważała, że to trochę absurdalne. Co
krowy mają wspólnego z czasem? Przecież nie muszą się nigdzie spieszyć. Nie bardzo wiedziała, skąd się wziął ten jej wybuch, ale kiedy skończyła, poczuła się lepiej. Chociaż była trochę zażenowana. Obserwowała pyłki kurzu krążące w smudze światła wpadającego przez okno. Upłynęło kolejnych trzydzieści sekund i poczuła, że się czerwieni. Siedziała bez ruchu, czekając na odpowiedź Susan, z nadzieją, że nie będzie banalna. Liczyła, że słuchała uważnie. Jeśli tak, to powinna wiedzieć, że nie życzy sobie protekcjonalnych komentarzy w stylu: no i jak się z tym czujesz? Minęła wieczność, zanim wreszcie się odezwała: – Przynajmniej jesteś szczupła. Jennifer odwróciła się. Była zdumiona. Podejrzewała, że Susan stroi sobie z niej żarty. Ale kiedy napotkała jej wzrok, została nagrodzona pokrzepiającym, wyrozumiałym mrugnięciem. – No tak – przyznała z bladym uśmiechem. – Fajnie znowu nosić rozmiar trzydzieści osiem. – A tak poważnie… chciałabym, żebyś wiedziała, że ja na przykład szanuję twoje uczucia. To naprawdę trudny rozdział w twoim życiu. Chciałabym również, żebyś w tym tygodniu zastanowiła się, jakie według ciebie są źródła twojego przygnębienia. Widzę, że twoja dusza tęskni za zmianą, ale czy wzięłaś pod uwagę, że zmieniając to, co masz, możesz tylko zastąpić jeden zestaw problemów innym? Jennifer przechyliła głowę. Rozważała to, co Susan powiedziała. To już brzmiało lepiej. Po to chodziła na terapię i płaciła czterdzieści funtów za sesję. Właśnie powiedziała coś naprawdę interesującego. – I czy pomyślałaś, że ty i Max rzeczywiście musicie popracować nad pewnymi aspektami swojego związku, ale tutaj chodzi nie o niego, ale o ciebie. To ty musisz się dowiedzieć, czego chcesz, odkryć, kim jest Jennifer i co ją uszczęśliwi. Bo dopóki się nie nauczysz być szczęśliwa ze sobą, nikt inny nie wypełni za ciebie tej pustki. – Susan? – Tak? – Nie myślisz czasem, że w życiu wszystko powinno się ciągle zmieniać? – Co masz na myśli? – No, zgodnie z normami społecznymi powinniśmy szukać związku, który będzie trwał wiecznie. A może każdy związek ma inną trwałość? I powinniśmy być z różnymi ludźmi w różnych okresach życia, a kiedy się zmieniamy i nasze potrzeby rosną, ten, z kim jesteśmy, też powinien się zmieniać? Myślę, że ludzie, którzy znajdują partnera, który ich uszczęśliwia przez całe życie, po prostu mają farta. Susan rozważała to przez chwilę. – Próbujesz mi powiedzieć, że w twoim życiu jest ktoś konkretny, z kim
chciałabyś spróbować czegoś innego? – Nie, nie – zaprzeczyła Jennifer pospiesznie. – W moim życiu nie ma nikogo oprócz Maksa. Właściwie ostatnio częściej wracam do przeszłości, niż myślę o kimś w teraźniejszości. – Podaj przykład. – No… ostatnio dużo myślałam o chłopaku, z którym chodziłam przed Maksem. Miał na imię Steve. Poznałam Maksa na imprezie, na której byliśmy razem, i odkryłam, że Maks i ja znacznie lepiej do siebie pasujemy. Ale jestem pewna, że Max nigdy nie kochał mnie tak bardzo jak Steve. Może gdybym z nim została, nie czułabym się teraz tak fatalnie? Może gdybym na tamtej imprezie nie dała Maksowi swojego numeru, wciąż byłabym ze Steve’em i byłabym szczęśliwa? – Albo byłabyś ze Steve’em i żałowała, że nie odeszłaś do Maksa, kiedy miałaś okazję. Nie wiadomo. – Susan się zadumała. – Bardzo trudno jest oceniać przeszłość, pamiętać, co naprawdę wówczas czuliśmy, skoro teraźniejszość tak mocno ubarwia naszą percepcję. – Mhm… – wymruczała Jennifer. Wiedziała, że będzie musiała to przemyśleć, zanim podejmie decyzję. – Może w tym tygodniu powinnaś się skupić na nawiązaniu bliższych stosunków z Maksem. Spróbuj mu powiedzieć, co czujesz. Myślę, że rezultaty mogą cię zaskoczyć. – Naprawdę? – Naprawdę – zapewniła ją Susan dobrotliwie. Jennifer uświadomiła sobie, że przez całe dwadzieścia minut nie miała ochoty walnąć jej w nos. Postęp. To była bardzo udana sesja. – W zeszłym tygodniu próbowałam go uwieść, ale to był żałosny niewypał – wyznała tylko dlatego, że akurat sobie o tym przypomniała. – Niewypał? Nie był zdolny? Jennifer zmarszczyła nos. Była zakłopotana. – Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu się wystroiłam, żeby spróbować, ale on nawet nie wszedł na górę, kiedy wrócił z pracy, więc zrezygnowałam. – Rozumiem – podsumowała Susan. – Więc właściwie nie wiedział, że próbujesz go uwieść? – Nie. – Więc tak naprawdę złościsz się nie dlatego, że zostałaś odrzucona, ale dlatego, że kiedy wrócił do domu, nie poszedł cię szukać? – Chyba tak. – Jennifer westchnęła. – Może powinnaś mu powiedzieć, jakie masz potrzeby. Może nie zdaje sobie sprawy, co czujesz, i zasługuje przynajmniej na szansę, żeby to naprawić. Jennifer wzruszyła ramionami. Wolała, kiedy Susan była bezstronna. – Jak działają antydepresanty?
– Przestałam je brać – przyznała się. – Dlaczego? Znowu wzruszyła ramionami. – Nie powinnam ci mówić, co masz robić, ale radzę, żebyś koniecznie poszła do swojego lekarza i omówiła to z nim. Jeśli cierpisz na depresję, musisz dać lekarstwom szansę, żeby ci pomogły. – Uważam, że ich nie potrzebuję – odparła Jennifer. – A czego potrzebujesz? – zapytała Susan cicho. – Po dzisiejszej rozmowie z tobą myślę, że muszę pogadać z Maksem i spróbować wygospodarować dla nas trochę czasu, gdzieś wyjechać i postarać się poprawić sytuację. – Według mnie to doskonały pomysł. * Chwilę później Jennifer wyszła od Susan. Czuła się znacznie lepiej niż wtedy, kiedy przyszła. Najwyraźniej nie nastąpi natychmiastowe rozwiązanie jej problemów. Wciąż miała sporo do przemyślenia, co wymagało czasu, ale jedno mogła zrobić: podjąć próbę uratowania swojego małżeństwa. To wydawało się krokiem we właściwym kierunku.
Teraźniejszość
Mózg Jennifer stopniowo wracał do zdrowia. Przez większość czasu wciąż przebywała we własnym świecie. Ale te okresy przeplatały się z krótkimi chwilami, kiedy świadomość pozwalała jej nawiązać łączność z teraźniejszością. Kiedy tunel numer dwa zamknął się na zawsze, szalała z rozpaczy. Doświadczyła miłości, o jakiej nie wiedziała nawet, że jest możliwa, a potem umarła. To wszystko było straszliwie bolesne. Czuła żal i smutek tak dojmujący, że kiedy te emocje nałożyły się na rzeczywistość, nie potrafiła ich znieść i dostała ataku. Maszyny zaczęły piszczeć w tej sekundzie, kiedy jej mózg ogarnął potworność tego, co by się stało we Francji, gdyby wybrała tamtą drogę. Czuła się jak ranne zwierzę. Ale jej ciało nabierało sił i nie zamierzało zrezygnować z walki. Co w połączeniu z siłą woli i emocjonalną odpornością, o jakie nigdy się nie posądzała, oznaczało, że w końcu było gotowa wykonać następny ruch. Miała do wyboru to albo się poddać, lecz jej instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Postanowiła więc trzymać się wersji, że bolesne wydarzenia we Francji nie były jej przeznaczeniem i dlatego nie wybrała takiego losu. Doszło do tragedii, ale dzięki Bogu nic takiego nie miało miejsca. Tamte dzieci nie straciły matki, bo w rzeczywistości nie istniały. Joe nie utracił miłości swojego życia. Dopiero wtedy przyszło jej do głowy, że Joe może naprawdę istnieć w realnym świecie... ale ten pomysł odrzuciła. Był zbyt fantastyczny, żeby go rozważać na poważnie. Pozostał ostatni tunel. Tunel numer trzy ją wzywał. Bijący z niego blask przyciągał ją, hipnotyzował i obiecywał coś zupełnie innego niż to, czego niedawno doświadczyła. Tak wyglądałoby jej życie ze Steve’em. Ze słodkim, łagodnym, przystojnym Steve’em. Z pewnością to życie byłoby prostsze… Pierwsze dwa tunele zamknęły się na dobre. Trzeci czekał i świecił coraz jaśniej.
Tunel numer trzy CO MOGŁO BYĆ – STEVE Steve zagwizdał z aprobatą. – Wyglądasz olśniewająco, skarbie. Absolutnie olśniewająco. Zrobię ci zdjęcie. Jennifer z rękami opartymi na biodrach wpatrywała się sugestywnie w soczewkę cyfrowego aparatu. – Super! – krzyknął Steve, podziwiając rezultat. – Sama zobacz. Podeszła, żeby obejrzeć zdjęcie, i musiała przyznać, że jest dobre. Wyglądała jak wamp. – Prawdziwa z niej modelka, prawda, mamo? – O tak – przyznała June, pieczołowicie odkurzając i ustawiając pamiątkowe talerze w oszklonej serwantce. Dwa tygodnie wcześniej kupiła cały serwis w telezakupach QVC i aż dygotała z przejęcia, kiedy wreszcie je dostarczono. Każdy z ośmiu talerzy przedstawiał innego członka rodziny królewskiej podczas rozmaitych wydarzeń towarzyskich. Jakość pozostawiała sporo do życzenia, a zdjęcia były straszliwie kiepskie. Jennifer uważała, że są ohydne, z wielu powodów, ale ten, na którym księżniczka Beatrice uśmiechała się idiotycznie, był jej cichym faworytem: uważała, że jest tak brzydki, że aż ładny. – Śliczny kolor. Podobasz mi się w jasnych. – Dzięki – powiedziała, zadowolona z nowej sukienki. Czuła się w niej seksownie. Sukienka była jaskraworóżowa, dość obcisła, i podkreślała kształty. Kilka lat związku ze Steve’em dało jej pewność własnego ciała. Codziennie prawił jej komplementy i zawsze wydawał się szczery. Zauważał, kiedy była u fryzjera albo założyła nowy ciuch, i mówił, w czym mu się podoba. Uważała, że to bardzo sexy. Tak, ubierać się dla siebie, to ważne, ale dostaje się dodatkową premię, jeśli się wygląda tak, że facet chce z ciebie ściągnąć ubranie. Nie poprosił jej o rękę, ale gdyby kiedyś do tego doszło, przypuszczała, że znacznie łatwiej będzie kupić suknię ślubną, bo on potrafił zwerbalizować nawet swoją opinię na temat pięknej panny młodej (włosy upięte, suknia nie za szeroka). Chociaż ostatnio, kiedy robił aluzje do ich wspólnej przyszłości, do jej umysłu zaczęło się zakradać zwątpienie. Od dawna zakładał, że będą razem na zawsze, ale po drodze jakoś zapomniał zapytać, co ona o tym sądzi. – Dobrze, mamo, do zobaczenia niedługo. Przez kilka dni będę nocował
u Jen – oznajmił Steve, sięgając po kurtkę. – Ach tak? No to w porządku, kochanie – powiedziała June, nagle przygnębiona. – Co ci jest? – Nic, nic – odparła June, przesuwając księcia Andrew na bardziej widoczną pozycję i stanowczo relegując księżniczkę Annę do tyłu. Przestrzegała ściśle określonej hierarchii. Jennifer próbowała zignorować ziarenko irytacji kiełkujące w jej żołądku. Nie znosiła, kiedy ludzie mówili nic, podczas gdy wyraźnie chodziło o coś. Z June zawsze było coś. – No, powiedz – zachęcał ją Steve cierpliwie, jakby się zwracał do małego dziecka. – Śmiało, mów, o co chodzi. Wyraźnie coś cię gryzie i nie wyjdziemy na przyjęcie, dopóki się nie dowiemy. Jennifer niekoniecznie zgadzała się z tym ostatnim. Jeśli June za długo będzie się ociągać, ona stanowczo wyjdzie. – Naprawdę nic. – Mamo... – Nie, to naprawdę głupie – krygowała się June. – Po prostu zakładałam, że wrócicie, więc poszłam i kupiłam wszystko na jutrzejszy obiad. Steve wydawał się wstrząśnięty. – O nie, naprawdę? Jennifer, której spieszno było do wyjścia, dokonała szybkiej analizy. – Coś wam powiem – wtrąciła. – Może przenocujemy dzisiaj u mnie, jak zaplanowaliśmy? W ten sposób nie będziemy musieli wydawać majątku na taksówkę albo wychodzić wcześniej z przyjęcia, ale zawsze możemy wrócić jutro na lunch, prawda? – Ale jak się w poniedziałek dostaniesz do pracy, skarbie? Cholera. Musiała przyznać , że nie przemyślała tego do końca, ale teraz już nie mogła się wycofać. – Hm… no... albo będę musiała wrócić do domu jutro wieczorem, albo wyjść stąd w poniedziałek bardzo, bardzo wcześnie. Steve nagrodził jej wysiłki uśmiechem pełnym śmiesznej wdzięczności. Wiedziała, że nie znosi denerwować matki. Byli ze sobą niezwykle blisko. Również dla matki miał wiele ciepła. Zawsze to doceniała. Zaskoczyło ją to na początku, kiedy się poznali. Tim prawie nie utrzymywał stosunków z matką. Zawsze jak najszybciej kończył rozmowę przez telefon, na jej pytania odpowiadał docinkami i nawet nie raczył zapytać o jej samopoczucie. Steve natomiast codziennie dzwonił do matki i mówił jej o wszystkim. Łączyła ich naprawdę zdumiewająca więź, chociaż ostatnio Jennifer żałowała, że nie umie trochę bardziej się postawić, kiedy matka nim dyryguje. Czasami wydawało się, że owinęła go
sobie wokół małego paluszka z akrylowym paznokciem. – Naprawdę? – ucieszyła się June. – Możecie przyjść jutro? Po prostu odkąd zerwaliśmy z Derekiem, w niedziele bywam strasznie samotna. Ale nie przychodźcie, jeśli to kłopot. To będzie kłopot. Ogromny kłopot. Jennifer od dawna desperacko marzyła, żeby spędzić chociaż jeden dzień bezczynnie w łóżku. Ale nie, będą się wlec na kacu przez pół miasta. Trudno, lepsze to niż przez cały dzień znosić wyrzuty sumienia Steve’a i jego zamartwianie się o matkę. No i przynajmniej zostaną nakarmieni. – Żaden kłopot – zapewnił Steve. – Jaki kłopot, skoro chodzi o twoją pieczeń? Jennifer się wzdrygnęła. – A w ogóle jaka to pieczeń? – Twoja ulubiona – oznajmiła June. – Wołowa. Steve zrobił minę jak podczas orgazmu. Zezował, jakby był rozanielony. Zatarł ręce. – Świetnie, mamo. Nie mogę się doczekać. No dobrze, moja śliczna, idziemy? * W metrze wylewnie jej podziękował. – Tak mi przykro, skarbie, wiem, że nie mogłaś się doczekać, żeby sobie poleżeć cały dzień. Wspaniale się zachowałaś. I bez cienia egoizmu. Cała ty. – Nic nie szkodzi – odparła. – Ale obiecaj mi, że następnym razem postawisz sprawę jasno, z kilkudniowym wyprzedzeniem. Żeby nie kupowała tyle tego cholernego żarcia. – Hmm… – mruknął. Wyraźnie był w rozterce. – Prawdę mówiąc, uprzedziłem ją, że nie wracamy, ale ona chyba tak bardzo chce nas mieć przy sobie, że po prostu zapomniała. Jennifer żałowała, że jej to powiedział. Jeśli June rzeczywiście nimi manipulowała, żeby wrócili do Leytonstone, to było to strasznie irytujące, zwłaszcza że w poniedziałek czekała ją koszmarna podróż do pracy. Nagle straciła ochotę na ustępowanie. Cholera. Steve wziął ją za rękę i lekko uścisnął. – Wynagrodzę ci to, skarbie. Wzięła głęboki oddech i postanowiła, że nie pozwoli, żeby ktoś zepsuł ten wieczór. Od wieków czekała na to przyjęcie. Urządzał je najlepszy kumpel Toby’ego, chłopaka Esther. Obiecał naprawdę świetną zabawę. Według Esther miał być niesamowity didżej, mnóstwo wódy, no i wszystkie jej najlepsze przyjaciółki. Toby też był rozrywkowym facetem, więc jego kumple na pewno
w niczym mu nie ustępowali. – Znasz moją mamę – brnął Steve, chociaż widział, że ma już dość. – Przepada za naszym towarzystwem, a wiesz, jaka jest samotna. – Wiem – przyznała, choć nie mogła na tym poprzestać. Zwykle nie śmiała krytykować Jej Matczynej Wysokości, ale tym razem czuła się usprawiedliwiona. – Ale może czasami spróbuj postawić mnie na pierwszym miejscu? W końcu my wyłazimy ze skóry, żeby ją zadowolić, i gdybym wiedziała, że jest taka podstępna, nigdy bym się nie zgodziła jutro wrócić. Ciągle mi trujesz, jak to ona chce widzieć nas oboje. To wkurzające, bo wcale nie chce widzieć mnie. Tylko ciebie. – Nieprawda, skarbie – zaprotestował Steve, autentycznie wstrząśnięty. – Ona cię uwielbia. Ledwie parę dni temu zapytała, kiedy zostanie babcią. – I co odpowiedziałeś? – zainteresowała się. – Powiedziałem, że najpierw muszę cię namówić, żebyś mi urodziła dzieci. – No, niestety będziesz musiał trochę poczekać. – Wiem – przyznał. – Jeszcze rok. Metro z łoskotem pędziło przez tunele. Jennifer była zrozpaczona. Uczepił się tego jeszcze jednego roku ze wszystkich sił. Powiedziała to na odczepnego, żeby mu zamknąć usta. Oczywiście zamierzała kiedyś założyć rodzinę, ale nie byli nawet zaręczeni, a presja doprowadzała ją do szału. Bardzo go kochała, ale miała już powyżej niekarmiących cycków jego nieustannego nalegania na dzieci. – Poza tym to, że chce zostać babcią, nie ma nic wspólnego ze mną. Zależy jej tylko na dziecku – dodała przez zaciśnięte zęby, z każdą chwilą coraz bardziej wściekła. – No dobrze – uciął Steve. Zwykle był łagodny jak baranek, ale nie kiedy chodziło o jego matkę. Jennifer wiedziała, że stąpa po cienkim lodzie i łatwo może go wyprowadzić z równowagi, chociaż w tym nastroju niezbyt się tym przejmowała. – Słuchaj, przepraszam, wiem, że jutrzejszy dzień będzie trochę męczący, ale możemy się wylegiwać do wpół do jedenastej, a powrót do mamy nie jest takim strasznym poświęceniem. Przynajmniej dostaniemy pyszną pieczeń. Zwalczyła pokusę, żeby mu powiedzieć, że pieczeń jego mamy uważa za zbyt tłustą, a na jutro zaplanowała niezdrową chińszczyznę na wynos. – O cholera, zapomniałem ci powiedzieć, skarbie. – Steve rozsądnie zmienił temat. – Wiesz, że mama zgłosiła mnie do tego konkursu? – Tak. – Ponoć się skontaktują. Chcą, żebym przyszedł na spotkanie czy coś w tym rodzaju. Czekaj, jak to się nazywa? Aha, zdjęcia próbne. Wybrał odpowiednią chwilę. Natychmiast zapomniała o kłótni. – Czemu mi nie powiedziałeś od razu? Super! – Wiem, chociaż myślę, że spojrzeli na jej zgłoszenie tylko dlatego, że
z rubryki wydatków wynika, że praktycznie utrzymuje całą firmę. Jennifer się roześmiała. To była cudowna wiadomość. Zdecydowanie poprawiła jej nastrój. Nie mogła uwierzyć, że Steve dopiero teraz jej to mówi. – Pójdziesz, prawda? – Raczej nie – odparł z lekceważeniem. – Wyobrażasz sobie, jaką dałbym plamę na zdjęciach próbnych? Czuję się skrępowany nawet u fotografa, a co dopiero przed kamerą. – A jednak się zastanów – poprosiła. – Byłbyś faworytem wszystkich gospodyń domowych. Zmarszczył brwi. Podejrzewał, że się z niego nabija. – Nie żartuję. Widziałeś, jakie pasztety występują na tych kanałach. Raz widziałam jednego, takiego brązowego, że wyglądał jak z mahoniu, garnitur miał błyszczący, a oczy trochę zbyt blisko osadzone. Byłbyś największym ciachem na antenie. Steve przewrócił oczami i pokręcił głową. – Poważnie, na pewno by cię pokochali. W dodatku nie ma takiej rzeczy, której byś nie wiedział o DIY, więc byłbyś na swoim terenie. – Zaśmiała się, głównie do siebie. – Nie mogę uwierzyć, że cię zachęcam, ale nigdy nie wiadomo. Może się okazać, że jesteś dobry, no i na pewno nieźle płacą. – Skarbie, jesteś kochana, ale posada eksperta Price Smash w DIY nie jest moim marzeniem. Nawet jeśli mama nalega. Poczuła satysfakcję, że chociaż raz sprzeciwi się najdroższej mamusi. Miał rację: gdyby pracował w jednym z jej ukochanych programów, byłaby najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ale w tym przypadku była skłonna ją poprzeć. Nie rozumiała, co miał do stracenia. Był świetnym hydraulikiem, ale jeśli miał poszerzyć horyzonty, otworzyć przed sobą nowe perspektywy i zacząć więcej zarabiać, to była jego wielka szansa. Spróbowała z innej beczki: – Będzie zrozpaczona, jeśli nie pójdziesz. Nigdy ci nie wybaczy. Słyszałam, jak opowiadała o tym Sue. Była bardzo dumna, że cię zgłosiła, a ja, prawdę mówiąc, podeszłam do tego cynicznie. Uważałam, że zgłosi się mnóstwo ludzi, więc nie masz szans, ale ona świetnie się spisała. – Hm… – mruknął Steve, wciąż nie do końca przekonany. – Price Smash to jednak nie QVC, prawda? – Och, nie wiem, zdecydowanie są z górnej półki. – Zachichotała. – O Boże, tylko posłuchaj. Co się ze mną stało? Zanim cię poznałam, nawet nie spojrzałam na telezakupy. Teraz jestem cholerną koneserką. – Wiem. – Zaśmiał się. – To jakoś wchodzi w krew, prawda? Nawet mnie wciągnęło któregoś dnia. Usiadłem, żeby się napić piwa, i naprawdę chciałem przełączyć na coś sensownego. Po czym się zorientowałem, że od dziesięciu minut
oglądam faceta zachwalającego frytkownicę Airfryer. I prawie ją kupiłem. Jennifer zaśmiała się serdecznie. – Jak myślisz, ile ona wydała w zeszłym miesiącu na szajs z tych kanałów? – Strach pomyśleć – przyznał Steve kwaśno. – Któregoś dnia przyłapałem ją na kupowaniu mopa parowego i wiem na pewno, że ten ohydny naszyjnik, który podarowała Sue na urodziny, też kupiła na którymś z tych kanałów. Może nawet na Price Smash. Wspólne biadolenie nad złymi nawykami June z powodzeniem rozładowało kłótnię, która już wisiała w powietrzu. Do końca podróży siedzieli obok siebie w przyjaznym milczeniu. Lecz kiedy pociąg wjechał wreszcie na stację Hammersmith, Steve nachylił się do niej. – Kiedyś będziesz najlepszą mamą na świecie, skarbie – szepnął. – Nawet lepszą niż moja. Parsknęła śmiechem. – Co? – zapytał, lekko urażony, że jego romantyczne wyznanie zostało wyśmiane. – Cholera jasna, Steve! – wykrzyknęła. – Dopóki nie urodzę, nie odpuścisz ani na chwilę, co? Zmień wreszcie płytę! Przez ciebie czuję się jak klacz rozpłodowa. Posłał jej skruszony uśmiech. Potem wzruszył ramionami i znów złożył ślubowanie, że przestanie ją zamęczać o dziecko. Nie chciał jej zrazić. – Naprawdę – warknęła, kręcąc głową, porządnie zirytowana. – Jesteś okropny i musisz z tym przystopować. Mówiłam ci setki razy, że w tej chwili muszę się skupić na awansie. Potem zobaczymy, może za rok. – Dobrze – powiedział, szczerząc zęby jak idiota.
Teraźniejszość
Poczuła się zupełnie zbita z tropu. Na razie w tunelu numer trzy nie doświadczała tego, co mogło być. Przeżywała to, co faktycznie się stało. To, co wspominała i roztrząsała tyle razy przez lata, miała teraz na żywo, na wskroś realne i w technikolorze. Dziwnie było pamiętać, jak się czuła tamtego dnia. Przypominać sobie, jaka była zakochana w Stevie, a jednocześnie jak działał jej na nerwy. Dopiero teraz sobie przypomniała, jak duży wpływ miała June na syna, jak bardzo go zdominowała i jak to wpłynęło na ich związek. I wtedy do jej świadomości przedarło się inne wspomnienie, tym razem dużo późniejsze. Nie potrafiła dokładnie określić, kiedy to było, wciąż miała zamęt w głowie. Ale chodziło o coś, co usłyszała na terapii. Susan powiedziała, że czasami trudno sobie przypomnieć, jak było naprawdę, ponieważ teraźniejszość tak mocno ubarwia przeszłość. Z pewnością był to doskonały przykład. Często wspominała, że Steve okazywał jej czułość, obsypywał ją komplementami i dawał do zrozumienia, ile dla niego znaczy, ale przecież czasami doprowadzał ją do szału. Zapomniała o tym. ===a1lqUmJabQ86X24KOA88X2hcbF5mVTYHYwAxBTxZPQ0=
Tunel numer trzy CO MOGŁO BYĆ – STEVE Przyjęcie trwało w najlepsze. Zobaczyli mnóstwo znajomych twarzy i jak tylko przekroczyli próg, otoczyli ich przyjaciele. Przyciągana przez muzykę i prowadzona za rękę przez Lucy, ruszyła do salonu, prosto na zaimprowizowany parkiet, wymachując wolną ręką do rytmu funky dudniącego w powietrzu. Tymczasem Steve wpadł na Pete’a i poszedł wymienić ciepłe piwa, które przyniósł ze sobą, na zimne, trzymane w pustym kuble na śmieci obłożonym woreczkami lodu. Pete wydawał się szczerze uradowany, że go widzi, więc Jennifer wiedziała, że wszystko będzie w porządku. Jej znajomi polubili Steve’a, ale on łatwo nawiązywał przyjaźnie, toteż bez problemów wpasował się w ich grupę. – No, wreszcie dotarła – oznajmiła Lucy, popychając Jennifer w stronę Karen. – Nie mogła się ciebie doczekać. – Tak! – wrzasnęła Karen na widok przyjaciółki i rzuciła się, żeby ją przytulić. Sądząc po plamach potu pod pachami, tańczyła energicznie już od dłuższego czasu. – Dla mnie tu jest za głośno! – wrzasnęła Lucy. – Idę zajarać. Zostawiła je tuż obok głośników, przy których ustawiono mikser. Miała rację. Muzyka dudniła dostatecznie głośno, żeby puścić krew z uszu. – U ciebie w porządku?! – krzyknęła Karen. Jennifer głęboko nabrała powietrza, przygotowując się do wykrzyczenia odpowiedzi. – Jasne! – wrzasnęła. – Cieszę się, że w końcu dojechałam. To trwało wieki. – No, odwaliłaś pańszczyznę dla June na ten tydzień. Teraz możesz wyluzować, mała. Jennifer chciała jej wyjaśnić, że właściwie nie odwaliła, bo jutro znowu tam jedzie, ale doszła do wniosku, że tylko podsyci w sobie złość, nad którą na razie udawało jej się panować. Poza tym tłumaczenie czegokolwiek w tym hałasie wymagałoby za dużo wysiłku. – Nie widziałam Esther! – ryknęła zamiast tego prosto do ucha Karen. Natężenie dźwięku było absurdalne. Pomyślała, że na pewno wkrótce zjawi się policja. – Chyba jest na górze. – Karen się wykrzywiła. – Ona i Toby kłócili się na całego, kiedy przyszliśmy z Pete’em. – O co? – Co?
– O co się kłócili? – Chyba gapił się na Rochelle. Znasz Rochelle? Głupia krowa z wielkimi cyckami. Ta, której Esther nie cierpi. Jennifer nic nie usłyszała, więc tylko kiwnęła głową i uśmiechnęła się z entuzjazmem. – Jak Steve? – Dobrze. – Jeszcze nie masz pierścionka? – zadrwiła Karen. – Co? Karen stuknęła się w serdeczny palec. – Nie, dzięki Bogu – zaśmiała się Jennifer. – On i tak wolałby chyba najpierw mnie zapuszkować. Wśród znajomych krążył dyżurny dowcip, że z nich dwojga to Steve chciał się ustatkować i mieć dzieci, podczas gdy ona starała się wykorzystać ostatnie chwile wolności. Muzyka się zmieniła i ktoś miał tyle rozsądku, żeby zmniejszyć głośność do mniej bolesnego poziomu. Z głośników popłynął jeden z ulubionych kawałków Jennifer. Zapiszczała z radości. – Łaaaaał! – wrzasnęła Karen, podnosząc ręce. Jennifer odwróciła się, żeby pochwalić didżeja, ale zobaczyła, że zniknął. Ktoś inny zajął jego miejsce. Ktoś, kto może nie był głuchy. Nowy didżej miał ciemne włosy, ładnie się uśmiechał, i choć ubrany był w wyświechtaną koszulkę i czarne dżinsy, prezentował się doskonale. Właśnie wychwycił jej spojrzenie. Nie potrzebowała zachęty, żeby podejść i powiedzieć, że bardzo docenia jego muzyczny gust. – O mój Boże, to superkawałek – zapiszczała. Kiwnął głową, rozbawiony jej dziewczęcym entuzjazmem. – W takim razie lepiej idź tańczyć – poradził jej z szerokim uśmiechem. Przez następnych kilka minut tańczyła z zapałem. Ciarki chodziły jej po plecach. W pewnej chwili ona i Karen wzięły się w objęcia i po prostu skakały razem. Tymczasem muzyka przyciągnęła na parkiet znacznie więcej ludzi. – Kim jest ten didżej? – wydyszała Jennifer po piątym genialnym kawałku. – Max Wright – odpowiedziała Karen. – Fajny, nie? To kumpel Driftera. Jennifer zrobiła minę, jakby nie zrozumiała. – Znasz Driftera, nie? Były facet kuzynki Toby’ego. Jennifer pokręciła głową. – A czemu pytasz? – Bez powodu, po prostu uwielbiam taką muzykę. Jest świetna. – Chcesz drinka? – zapytała Karen. – Zobaczę, czy dam radę zdobyć wódkę. Jeśli nie, chyba skoczę do sklepu. Pójdziesz ze mną?
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym została? Chcę jeszcze potańczyć. Karen kiwnęła głową i zniknęła w gęstniejącym z każdą chwilą tłumie. Jennifer obejrzała się, szukając kogoś znajomego. Wtedy znowu napotkała wzrok didżeja. Wcześniej kilka razy poczuła, że ją obserwuje, a teraz patrzył wprost na nią. Kiwnął głową. Odpowiedziała uśmiechem i przyznała w duchu, że gdyby nie przyszła z kimś, pewnie poleciałaby do niego jak na skrzydłach. Dobra. Najwyższy czas znaleźć Steve’a. Zajęło jej to trochę czasu. Impreza przekroczyła już granicę między przyjemnie rozkołysaną a nieprzyjemnie zatłoczoną. Na schodach ludzie stali w trzech rzędach. Nie było już widać ani centymetra dywanu. Po dziesięciu uciążliwych minutach przepychania się przez grupy ludzi tak pochłoniętych tym, co akurat robili, że niechętnie ustępowali z drogi, znalazła wreszcie swojego chłopaka w którejś sypialni. Chwilę trwało, zanim go wypatrzyła, ponieważ w pokoju było pełno dymu. Około ośmiu facetów raczyło się limoncello. Wśród nich dostrzegła w końcu Pete’a. Niewątpliwie to on ich namówił. W powietrzu wisiał gęsty, kwaśny, ale słodkawy dym. Pete trzymał w ustach ogromnego skręta. Na jej oczach podał go Steve’owi. Steve go przyjął. Pił niewiele i normalnie nigdy nie palił trawki ani nie brał narkotyków, i pewnie dlatego wydawał się teraz lekko zielony. – Cześć, ślicznotko – powiedział, kiedy podniósł wzrok i wreszcie zauważył, że nad nim stoi. Zajęło mu to całe dwie minuty. O Boże. Był nawalony. – Hej, dobrze się czujesz? – zapytała łagodnie, zdając sobie sprawę, że nie chciałby wyjść na frajera przed tamtymi, więc nie powinna mówić, że go ścięło. – Świetnie – wymamrotał i kiwnął na nią, żeby usiadła obok niego na łóżku. Rękę miał wiotką i bezwładną. Przycupnęła na krawędzi łóżka, dotkliwie świadoma, że jest jedyną kobietą w pełnej facetów sypialni. Steve próbował usiąść prosto, żeby ją pocałować. Nie trafił w usta i cmoknął ją w policzek. Musiała opanować odruch, żeby wytrzeć twarz. Miała wrażenie, że polizał ją labrador. Pogłaskał ją po nodze, co było miłe. Potem się wyprostował i zaczął ją całować w szyję, gładzić włosy. Było to trochę krępujące, zważywszy, że w pokoju było jeszcze siedem osób. Próbowała się dyskretnie odsunąć, nie zwracając na siebie uwagi, ale bez powodzenia. – Och, och! – zawołał wyglądający na agresywnego blondyn. – Hej, wy, znajdźcie sobie pokój – zaproponował Pete, i Jennifer poczuła, że się czerwieni. – Dlaczego nie mogę pocałować swojej pięknej dziewczyny, jeśli chcę? – zaprotestował Steve. Pete udał, że wsadza sobie palce do gardła. – Bo przynosisz wstyd nam wszystkim, stary, a potem Karen nie da mi żyć:
nie okazujesz mi tyle czułości co Steve Jen. Ple, ple, ple. – Ee… wiecie, ja też tu jestem – przypomniała im, stanowczo wyrywając się z objęć Steve’a. Wciąż domagał się pieszczot. Zaczynał ją wkurzać. Kiedy zdążył się tak nawalić? Pete odwrócił się i skupił na poważnym zadaniu rozlewania następnej kolejki. Jennifer skorzystała ze sposobności i dokładnie przyjrzała się Steve’owi. Wyglądał na pijanego. Miał przekrwione oczy i był wyraźnie otumaniony. – Kochanie, przykro mi to mówić, ale jeszcze jest wcześnie, więc nie pij już, bo jutro musimy wracać do Leytonstone, pamiętasz? Natychmiast spochmurniał. – Fuj, musisz mi w kółko wypominać? Daj już spokój, dobra? Niepotrzebnie robisz z tego aferę – wybełkotał. Zagotowała się ze złości. – O mój Boże – syknęła, zniżając głos do gniewnego szeptu, żeby nikt inny nie usłyszał. – Też coś! Wcale ci nie robiłam wymówek. Wręcz przeciwnie. Troszczyłam się o ciebie i tylko ostrzegałam, że jeśli się nawalisz, jutro będziesz cierpiał. Ale skoro chcesz być taki głupi, proszę bardzo. Steve westchnął i najwyraźniej usiłował wymyślić ciętą ripostę, ale bez rezultatu. Wyglądał naprawdę kiepsko – był blady i lekko spocony. Dała za wygraną. I tak nie zamierzała go słuchać. Zachował się jak idiota. Była wściekła. – Wracam na dół – oświadczyła, strząsając z siebie jego prawą rękę, którą znowu próbował ją obmacywać. Wstała i ruszyła do drzwi. – Och, skarbie, chodź tu, wracaj, ja nie chciałem! – wołał za nią. Wzdrygnęła się. Świetnie. Świetna robota, Steve. Teraz wszyscy się dowiedzą, że się pokłóciliśmy. Na dole impreza powoli traciła rozpęd. Było po prostu za dużo ludzi, wielu przyszło bez zaproszenia. Nikt nie odważył się podejść do grupki podejrzanych typów kręcących się w holu, żeby ich zapytać, co tam robią, ale ich obecność zwarzyła atmosferę. Jennifer szukała Karen całe wieki, daremnie, więc założyła, że poszła do nocnego sklepu. Wpadła za to na Esther i Lucy. – Hej! – krzyknęła uradowana. Szybko jednak zauważyła, że Esther ma na twarzy ślady łez, a Lucy prowadzi ją pod rękę jak staruszkę. Rzęsy posklejały jej się od tuszu, pod oczami miała czarne kręgi rozmazanej konturówki. – O mój Boże, co się stało? – Wszystko gra – odparła Lucy w imieniu Esther. – Po prostu zerwała z Tobym. Skończony z niego kutas. – O nie, dlaczego? – zmartwiła się Jennifer, ale Lucy pokręciła głową i zrobiła minę, która mówiła, że nie powinna pytać. – I co teraz robicie? – Zabiorę Esther i dopilnuję, żeby wsiadła do taksówki – wyjaśniła Lucy. –
Albo tu wrócę, albo pojadę z nią. Esther najwyraźniej była tak pijana i zdenerwowana, że nie mogła nawet mówić. Jennifer szczerze jej współczuła. Patrzyła, jak wychodzi, powłócząc nogami, mocno podtrzymywana przez Lucy. – Dobrze się czujesz? – zapytał jakiś głos. Odwróciła się i przyjemnie zdziwiła na widok mężczyzny, o którym już wiedziała, że ma na imię Max. – Och, cześć. Didżej, który nie jest głuchy. Wyszczerzył zęby. – Przedtem aż uszy bolały, prawda? I na pewno znowu się zacznie. Drifter zamierza puścić następny zestaw. Napijesz się? – A co masz? – Rum. – Wyciągnął butelkę z tylnej kieszeni dżinsów. – Co będę sobie żałować. Wskazał na małą dwuosobową sofę, odsuniętą pod ścianę. Cudem właśnie się zwolniła. – Szybko – ponaglił ją. * – Ach, kapitalnie. Od wieków marzyłem, żeby gdzieś klapnąć – oświadczył, kiedy udało im się zająć miejsca. Musiała przyznać, że usiadła z rozkoszą. Obcasy zaczynały jej się dawać we znaki. – No więc jak to się stało, że nigdy wcześniej cię nie spotkałem? – zapytał. – Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. Wzięła od niego butelkę i pociągnęła wielki łyk. Cholera, ale mocne. – Bo już kilka razy spotykałem się z Karen i Pete’em, ale ciebie nigdy nie było. – Jestem kobietą pełną tajemnic – odparła. – Masz na imię Jennifer? – Tak, a ty Max? Kiwnął głową. – A więc Jennifer, kobieto pełna tajemnic, masz chłopaka? – Mam. – Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy, przybierając niemal wyzywający ton. – A kto to? – Steve. – A jaki jest ten Steve? – Uroczy. To chyba oczywiste. Inaczej bym z nim nie chodziła. – Racja – przyznał. Uśmiechnął się i zabrał jej rum. – A ty? Jesteś singlem?
– Aha. Rozejrzała się. Jakaś para całowała się pod ścianą. Oboje byli tak pijani, że przedstawiali widok przykry i raczej ponury. Można było zobaczyć ich krążące języki. – Słodki obrazek, co? – zagadnął Max. Skrzywiła się z odrazą. – Nie znoszę takiego publicznego okazywania uczuć. – Nie wiem, czy to można nazwać uczuciami. – Zaśmiał się. – To raczej desperacja. Chwilę siedzieli w milczeniu. Jennifer zastanawiała się, czy nie powinna poszukać Steve’a. Ale wiedziała, że nic mu nie jest, a skoro znaleźli dobre miejsce, nie chciała go zostawiać i znowu krążyć po domu, szukając czegoś albo kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. – Przy okazji… świetny zestaw puściłeś. – Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszę się, że ci się podobało. Szczerze mówiąc, nie robiłem za didżeja od czasów uniwersytetu, ale Drifter błagał o pomoc. Nie chciał stać za konsolą całą noc. – Ach, to odpowiedź na następne pytanie, które miałam ci zadać: jak zarabiasz na życie? Pracuje ze mną dziewczyna, która szuka czegoś dobrego na trzydziestkę. Max obserwował ją w sposób, który bardzo jej się spodobał. Bardzo seksowny. Podejrzewała, że gdyby nie Steve, zacząłby z nią flirtować. Odwróciła się. Nie chciała go zachęcać. – Kto wie, dla twojej koleżanki może wróciłbym do zawodu – oznajmił, potwierdzając jej domysły. – Okej, super. Drogo sobie liczysz? – Z okazji urodzin na pewno ustalimy rozsądną cenę. – Ach, to mi się podoba. – Uśmiechnęła się. – Co, że jestem tani? – Nie, że obniżysz cenę z okazji urodzin. – No, w końcu są tylko raz w roku. Podobno. – I właśnie dlatego nigdy nie zrozumiem ludzi, którym nie chce się tego uroczyście obchodzić. Zawsze świętuję własne urodziny. Zresztą w mojej rodzinie zawsze urządzamy wielką fetę z okazji każdych urodzin. – Nawet kiedy się starzejecie? – Zwłaszcza kiedy się starzejemy. Przecież urodziny to nie tylko dzień. Chodzi o to, że przeżyło się kolejny rok, prawda? – Boże broń, żeby twój chłopak zapomniał o twoich urodzinach. Widzę, że bardzo jesteś przywiązana do tej tradycji. – Nie zapomni. – Wyszczerzyła zęby. – Jeśli wie, co dla niego dobre.
Znowu spojrzała na parę naprzeciwko. Już poszli na całość. Jego ręce były wszędzie, pod jej spódnicą, pod bluzką. Okropność. – Więc gdzie jest teraz Steve? – zagadnął Max. – Na górze. Prawdę mówiąc, trochę się zalał. – Och, porzygał się, tak? Ostatni z wielkich romantyków. – Ty wstręciuchu! – Wymierzyła mu szturchańca. – Jeśli chcesz wiedzieć, Steve jest do bólu romantyczny. – Czyżby? Pod jakim względem? Jaka jest najbardziej romantyczna rzecz, którą dla ciebie zrobił? Chciała mu powiedzieć, że to nie jego cholerny interes, ale doszła do wniosku, że tylko się z nią droczy, więc postanowiła odpuścić. – No, ciągle mi powtarza, że jestem piękna. Max kiwnął głową. – I tu ma rację. Szczęściarz z tego twojego Steve’a i chyba wiesz, że mówię tak tylko dlatego, że jestem o niego obrzydliwie zazdrosny, bo sam nie potrafię zdobyć takiej ślicznej dziewczyny jak ty. Roześmiała się. – Jesteś okropny. – Dlaczego? Mówię prawdę. Kontynuuj, zaintrygowałaś mnie. Co jeszcze robi? Musisz mi powiedzieć, to może czegoś się nauczę. Czy układa playlisty, które mu o tobie przypominają? – Nie – przyznała, uznawszy w duchu, że to naprawdę byłoby miłe. Steve nigdy nie interesował się muzyką – w przeciwieństwie do niej. – Naprawdę? – zdziwił się Max. – Byłem przekonany, że to pewniak. Ale macie oczywiście swoją piosenkę? Zmarszczyła nos. – Hmm… właściwie nie. – Och, może przyjąłem zbyt sztampowy tok myślenia – przyznał Max. – Po prostu kiedy wcześniej zobaczyłem, jak tańczysz, założyłem, że kochasz muzykę i jesteś kimś, kto ma piosenkę na wszystko. Przy okazji, fajnie tańczysz. – Dzięki – bąknęła zarumieniona. – Więc, tak z ciekawości, jaka jest twoja ulubiona piosenka? – Na to pytanie nie da się odpowiedzieć – odparowała. – Wybacz, ale to absurdalne, bo przecież wszystko zależy od nastroju, prawda? – Zgoda, panno pedantko. W takim razie gdybyś do końca życia mogła słuchać tylko jednej piosenki i musiała wybrać, pod groźbą przypalania cycków lutownicą. Co byś wybrała? – Bittersweet Symphony The Verve. – Interesujące. – Zadumał się. – Rumu? Wzięła od niego butelkę i pociągnęła łapczywie.
– Jesteśmy jak piraci – wykrztusiła, łapiąc powietrze. Mocny trunek spływał jej do przełyku. – Niezupełnie – sprzeciwił się Max z taką miną, że zachichotała. – Po pierwsze mam wszystkie zęby, nie mam szkorbutu i nie noszę kolczyka. Ty rzeczywiście wyglądasz trochę jak stary, zahartowany wilk morski, ale tylko trochę. Tak czy owak, wracając do twojego romantycznego chłopaka, chcę poznać więcej szczegółów. – Czemu cię to interesuje? Wzruszył ramionami. – Mam do wyboru: albo będę tu siedział i rozmawiał z tobą o życiu i wszechświecie, albo mnie zmuszą do didżejowania przez następne półtorej godziny, a strasznie mi się nie chce. Poza tym puściłem już swoje najlepsze kawałki. Bez powodzenia próbowałem zrobić na tobie wrażenie. Teraz już bawiła się doskonale. – Racja. Więc posiedźmy i pogadajmy o bzdurach, bo na tej imprezie nie potrzeba wyskrobków z dna twojej didżejskiej beczki. – Pirackiej beczki – dodał. – Zatem kontynuujmy przesłuchanie. Co jeszcze Steve robi dla ciebie romantycznego? – Często dla mnie gotuje. – Miłe. Oczywiście, że gotuje. Widzę, że mamy do czynienia z prawdziwie idealnym okazem mężczyzny dwudziestego pierwszego wieku. Jakie dania gotuje? – Wszelkiego rodzaju – skłamała. Steve rzeczywiście gotował dla niej regularnie, ale tylko wariację na jeden temat. Śniadanie, które niezmiennie składało się z czterech spośród następujących składników: kiełbasek, bekonu, fasoli, jajek, opiekanych pomidorów, pieczarek i tostów. Zjadła już chyba wszystkie możliwe kombinacje i uwielbiała te jego śniadania, chociaż czasami się zastanawiała, czy kiedyś eksperymentował z czymś innym. Zapytany, odpowiadał zawsze, że nie ma sensu uczyć się gotować, skoro jego mama jest mistrzynią kuchni. – Słyszałem o tym, wiesz? – oznajmił Max. – Że dziewczyny lecą na takich, którzy radzą sobie w kuchni. Będę musiał się podciągnąć. Potrafię robić tylko pieczeń i curry. – No, imponujące – powiedziała. – Dorzuć smaczne spaghetti bolognese i dziewczyny będą zachwycone. – I co jeszcze? – naciskał. – Gotuje, mówi ci, że jesteś piękna, ale co jeszcze? Czy kiedyś porwał cię na wiosnę do Paryża, kupił ci kwiaty bez powodu, obsypywał cię wyrafinowanymi prezentami, napisał dla ciebie wiersz, a może takie gesty są zbyt banalne i wyświechtane dla idealnego Steve’a? – Aha! – krzyknęła triumfalnie, zadowolona, że wreszcie coś sobie przypomniała. Zaczynała już wpadać w panikę. – Powiem ci, co romantycznego
zrobił. Na moje urodziny podarował mi kawałek Księżyca. Max zareagował jednak zupełnie inaczej, niż się spodziewała. Zamiast podziwu na jego twarzy odmalowała się uraza. – Co? – zapytała, czując narastające zażenowanie i żałując, że w ogóle o tym wspomniała. – Chyba żartujesz?! – krzyknął. – Chcesz mi powiedzieć, że należysz do tego rodzaju dziewczyn, którym coś takiego się podoba? Teraz naprawdę dużo straciłaś w moich oczach. – Dlaczego? – pisnęła, czerwieniąc się gwałtownie. – Mówisz, że twój chłopak wydał kupę kasy na jakiś idiotyczny świstek, na którym napisano, że jesteś właścicielką kilku stóp kwadratowych Księżyca? Nie odpowiedziała, ale rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, żeby nie przeciągał struny. Raczej się nie przejął. Roześmiał się i wziął pod boki, kiedy to do niego dotarło. – Niech zgadnę. Dołączył ohydnego pluszowego misia? – Właśnie że nie – skłamała, wściekła, że jest taki domyślny, ale jeszcze bardziej wściekła na siebie, że lunarny zakup Steve’a uznała za przykład romantyzmu, chociaż sama wtedy uważała, że to bezsensowny prezent. – A on myślał, że od kogo to kupuje? – parsknął Max. – Nikt nie ma na własność cholernego Księżyca, więc nikt nie ma prawa go sprzedawać. Wiesz co, jeśli wydrukuję na komputerze ładne zaświadczenie, że posiadasz kawałek Słońca, kupisz je ode mnie za pięćdziesiąt funtów? – Zamknij się – burknęła, chociaż nie mogła się nie uśmiechnąć. To było nawet zabawne, jeśli się zastanowić. – Czy to prawdziwy romantyzm, czy głupia łatwowierność? – No, jeśli ktoś skolonizuje Księżyc, przynajmniej będę miała prawo do swojej działki – wyjaśniła, przypominając sobie, co Steve próbował jej powiedzieć, kiedy gapiła się tępo na bezwartościowy certyfikat, z żalem, że to nie top z Whistles. – Oczywiście, bo to cholernie prawdopodobne, prawda? – zarechotał Max. – To naprawdę może się stać za naszego życia. Hej, zamieszkajmy na lodowato zimnym, pozbawionym tlenu satelicie, na którym nie można oddychać. – Ale ironizujesz – mruknęła, odwracając się, żeby ukryć śmiech. – Naturalnie, ale jeśli ktoś postanowi zamieszkać na Księżycu i znajdzie sposób, żeby się tam utrzymać przy życiu, to koloniści nie mają prawa własności? Nie takie głąby jak ty, tu, na dole, które wymachują swoimi bezsensownymi certyfikatami i wygrażają pluszowymi misiami. Zmrużyła oczy, ale Max śmiał się tak serdecznie, że zaraziła się jego wesołością. Właściwie się z nim zgadzała. Opowiadała przyjaciółkom, jaki słodki
i wyjątkowy prezent zrobił jej Steve, ale w głębi duszy nie pojmowała, jak ktokolwiek mógł się nabrać na takie badziewie. Ale Max mógł to powiedzieć trochę delikatniej. Zgiął się wpół ze śmiechu. – Chrzań się – rzuciła i walnęła go łokciem w żołądek. * Kilka godzin później nadszedł czas, żeby wyjść. Policja wkroczyła z żądaniem, żeby przyciszyli muzykę. Ludzie zaczynali wyglądać tak, jakby na gwałt potrzebowali snu, a Jennifer martwiła się, że Steve zaraz zwymiotuje, jeśli natychmiast nie zabierze go do domu. – Chodź – ponaglała, próbując go dźwignąć z najniższego stopnia. Osunął się tam i oparł głowę o ścianę. – Idę – wybełkotał i chwiejnie usiłował się podnieść. – Gdzie twój sweter? – warknęła. Naprawdę miała już dość. – Cholera. Mój sweter. Jest na górze, pójdę po niego. – Na litość boską – jęknęła. – Czemu oni są tacy upierdliwi? – zapytała Karen. Ona również stała w holu, drżąc ze zmęczenia i czekając, aż Pete skończy się z kimś bratać i będą mogli w końcu wyjść. – Zaczynam się czuć jak cholerny pies pasterski – rozpaczała Jennifer. – Właśnie. I koniecznie muszę zdjąć ten stanik. Okropnie się wpija. Zamiast sterczeć w holu, Jennifer postanowiła zajrzeć do salonu i pożegnać się z Maksem. Znowu obsługiwał sprzęt. Przez prawie cały wieczór wspaniale się bawiła w jego towarzystwie. Steve nie był w stanie wyjść z sypialni i chociaż siedziała z nim przez chwilę, głaszcząc go po głowie i zapewniając, że jutro poczuje się lepiej, wkrótce jego niedyspozycja zaczęła ją nudzić. W rezultacie większość imprezy spędziła z Maksem. Okazał się naprawdę bystry i zabawny, przy nim czuła się zdopingowana znacznie bardziej niż przy Stevie. Dość odświeżające uczucie. – Hej. – Klepnęła go lekko w ramię. – W porządku? Wychodzisz? – Przyszłam się pożegnać. – Cześć – powiedział. Krótko i zwięźle. Poczuła lekkie, ostre ukłucie rozczarowania. Kiedy jednak wychodziła do holu, usłyszała charakterystyczne urywane smyczki rozpoczynające Bittersweet Symphony. Zareagowała automatycznie, zawróciła i weszła do salonu. Była taka szczęśliwa, że to słyszy. Pomachała do Maksa w podzięce i wzruszona, że zapamiętał jej ulubioną piosenkę, posłała mu całusa.
W odpowiedzi zrobił drobną rzecz, ale bardziej romantyczną niż wszystkie komplementy Steve’a i bijącą na głowę ekstrawaganckie prezenty od Tima. Podniósł prawą rękę, zacisnął pięść i postukał się lekko nad sercem, a jego spojrzenie powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć. W brzuchu poczuła trzepotanie motyli, a jej żołądek zrobił fikołka z radości. O Boże, co się z nią działo? Przez cały wieczór panowała nad emocjami, wmawiała sobie, że tylko się zaprzyjaźnili, a teraz nagle nie wiedziała, co robić. Powinna odejść. Max, wyczuwając jej rozterki, opuścił stanowisko. – Mogę ci dać swój numer? – zapytał przy dźwiękach pięknego skrzypcowego chóru. – Właściwie skreśl to, bo i tak nigdy nie zadzwonisz, a ja przez resztę życia będę się gapił w telefon albo podskakiwał przy każdym dzwonku, tylko po to, żeby się przekonać, że to moja mama, więc czy mogę dostać twój? Naprawdę nie wiedziała, co robić. Miała chłopaka. Chłopaka, który chciał mieć z nią dzieci. Chłopaka, który był słodki i kochany. Chłopaka, który teraz był na górze i niewątpliwie zataczał się, szukając swetra. Ale Max ją fascynował i nie tylko on zauważył, że rozumieją się bez słów. Naprawdę połączyło ich coś takiego, co rzadko się ludziom zdarza. – Chyba nie mogę – powiedziała w końcu. – Przykro mi. Odwróciła się, żeby wyjść, ale on podjął ostatnią próbę. – No… to przynajmniej daj mi numer, żebym mógł z tobą obgadać granie na przyjęciu twojej przyjaciółki. Innymi słowy, potrzebuję go z przyczyn zawodowych. Uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że właśnie dostarczył jej pretekst. W głowie miała gonitwę myśli. Wciąż rozbrzmiewała Bittersweet Symphony. Trochę wstawiona i dostatecznie zła na Steve’a, wytłumaczyła sobie, że podanie numeru telefonu nie oznacza zdrady. Odmowa byłaby niegrzeczna, skoro Max chciał jedynie porozmawiać o muzyce na przyjęcie Jackie. * I wtedy wszystko w tunelu zamarło na sekundę, jak zatrzymany film. W tamtej chwili przeszłość zderzyła się z teraźniejszością i Jennifer odkryła, że okrąża dwudziestopięcioletnią siebie. To było przedziwne uczucie, bo oczywiście wiedziała dokładnie, co powinno nastąpić. Wiedziała, że po prostu nie mogła się oprzeć przyciąganiu Maksa, i w głębi duszy czuła, że byłaby wariatką, gdyby go wypuściła z rąk. Co więcej, wiedziała, że lada chwila wyjmie z torebki szminkę i zapisze swój numer na jego ręce, niszcząc w ten sposób swoją ulubioną pomadkę. *
Ale nic takiego się nie stało. Zrozumiała, że w tamtej chwili to, co mogło być, miało stać się widoczne po raz pierwszy, odkąd wkroczyła do tego świata. Dosłownie czuła niezdecydowanie młodszej wersji siebie, znała myśli kłębiące się jej w głowie i wiedziała, że właśnie od tego punktu sprawy mogły się potoczyć inaczej. – Nie mogę – powiedziała. – Po prostu nie mogę ci dać swojego numeru. Naprawdę mi przykro. Potem wypadła do holu, dźwignęła Steve’a na nogi i wyszła z nim, zanim coś jeszcze mogło się wydarzyć. * Co do Maksa, wrócił do domu sam i leżąc w łóżku, rozmyślał o dziewczynie w różowej sukience. Wiedział, że nie spotkał nikogo tak ładnego i zabawnego od wielu lat. Szczęściarz z tego Steve’a. Zanim zapadł w głęboki sen bez snów, pomyślał jeszcze, że ma nadzieję, że pewnego dnia Steve podaruje jej piosenkę, która stanie się ich wspólną. Zasługiwała przynajmniej na tyle, zamiast do końca życia być skazaną, jak się obawiał, na pluszowe misie.
Teraźniejszość
Zdaniem lekarzy miała się coraz lepiej. Zrobiła postępy. Jej stan był stabilny już od tygodnia. Oczywiście nie mogli wiedzieć, że w środku jest rozpaczliwie smutna. Ponowne spotkanie z Maksem było dla niej jak dotąd najbardziej surrealistycznym przeżyciem. Zawładnęły nią wspomnienia. Rozmyślała o tym, jak dobrze im było ze sobą na początku. Pogrążona w nostalgii, nie mogła uwierzyć, że oboje zapomnieli, co ich do siebie przyciągnęło. Przecież to był jej Max. Jej słodki, zabawny, przystojny, bystry, wyluzowany Max. Jak mogli zapomnieć, co ich łączyło? Jak mogli pozwolić, żeby obowiązki rodzicielskie zmieniły ich w innych ludzi? Jak mógł nawet pomyśleć o narażeniu wszystkiego, co mieli, dla taniej przygody? Nagle zapragnęła wrócić. Musiała wrócić, z wielu powodów, również po to, żeby mu powiedzieć, że jest na niego wściekła. Ale wyczuwała, że jej ciało jeszcze nie dogoniło umysłu, więc mogła tylko bezradnie czekać. Jej fizyczna powłoka potrzebowała więcej czasu, żeby wyzdrowieć. Co powinna zrobić? Okazało się jednak, że nie miała wielkiego wyboru. Widocznie musiała doprowadzić wszystko do końca. I tak znowu płynęła tunelem numer trzy. Wreszcie miała się przekonać, co przyniosłoby jej życie ze Steve’em.
Tunel numer trzy CO MOGŁO BYĆ – STEVE Jennifer i Steve siedzieli w samochodzie. Oboje wpatrywali się nieruchomo w przednią szybę. Pogoda pasowała do ich nastrojów. Dzień był szary, ponury i przygnębiający. Przedłużającą się ciszę przerwała Jennifer, najpierw głośno pociągając nosem, a potem grzebiąc w torebce w poszukiwaniu chusteczek. – Lepiej już jedźmy, dobrze? – zasugerowała ostrym tonem. – Chyba nie chcesz się spóźnić. Steve westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Naprawdę nie ma sposobu, żebyś się z tego wykręcił? – zapytała, kiedy zapinał pasy. – Gdybyś powiedział, że się rozchorowałeś, jakoś by sobie poradzili bez ciebie. Pokręcił głową ze zrozpaczoną miną. – Nie kłamię. Nie chcę im sprawić zawodu. – Rozumiem. – A co z tobą? Dokąd cię podrzucić? – Um... – Miała w głowie kompletną pustkę. Nie ma mowy, żeby się fatygowała do pracy w takim stanie. – Odwieź mnie do domu. Zadzwonię i powiem, że popracuję dziś zdalnie. – Dobrze. * Dwadzieścia minut później pomachała mu na pożegnanie i zamknęła za sobą drzwi. Myślała, że będzie wolała być z nim, ale kiedy została sama, poczuła ulgę. Poza tym był dużym chłopcem i skoro uznał, że woli pogrążyć się w pracy, nie zamierzała go powstrzymywać. Może musiał nabrać dystansu? Tyle mieli sobie do powiedzenia. Ale jeszcze nie teraz. Potrzebowali czasu, żeby ochłonąć. Czasu, żeby to przetrawić. Niepewna, co ze sobą zrobić, bez celu kręciła się po kuchni. Panował tam porządek, ale i tak wytarła blaty i rozładowała zmywarkę, czerpiąc pociechę z tych prozaicznych czynności. Kiedy już nie zostało nic do sprzątnięcia, zrobiła sobie ogromnego wielowarstwowego sandwicza z serem, szynką i majonezem. Zaczęła go posępnie przeżuwać przy stole. Skończyła i chociaż czuła się nasycona, postanowiła zjeść jeszcze kawałek ciasta. Jedzenie przynosiło jej pociechę, a właśnie pociechy potrzebowała. Targało
nią tyle różnych emocji: ulga, zgroza, żal, litość i przede wszystkim poczucie ogromnej niesprawiedliwości. Żołądek jej się kurczył na samą myśl o tym, jak sobie z tym poradzą. – A kuku! – rozległ się znajomy głos teściowej. Trzasnęły frontowe drzwi. Naruszono jej samotność. Miała ochotę krzyczeć. – Jesteś w domu, Jen? – Tutaj! – zawołała, spoglądając na zegar. Cholera. Liczyła, że chociaż raz dla odmiany będzie miała dom dla siebie. Przysięgłaby, że June zarzekała się, że nie wróci przed szóstą. – Wcześnie wróciłaś – zauważyła. June oczywiście nie wychwyciła oskarżycielskiego tonu w jej głosie. – Sue musiała jechać. Siedziałyśmy u Marksa i Spencera przy herbacie i pysznych eklerkach, kiedy dostała esemesa. Nagły wypadek – oznajmiła, wtaczając się z naręczem zakupów. – Synowa prosiła ją, żeby odebrała małą ze żłobka. Janice oczywiście pomogła z największą przyjemnością. Kocha swoją wnuczkę najbardziej na świecie. Jennifer uśmiechnęła się blado, przyzwyczajona do tych zawoalowanych przytyków. – Nastawiłaś Sky plus? Steve zaczyna za minutę, prawda? – Owszem – potwierdziła. – Zamierzałam go oglądać przy herbacie i kawałku ciasta. – Świetny pomysł, więc nastaw czajnik, kochana. Chociaż nie wiem, czy powinnaś sobie tak folgować. Stracisz figurę, zanim zajdziesz w ciążę – zarechotała June. Jennifer dosłownie opadła szczęka. Co za suka. Czasami nienawidziła mieszkania z teściową. Nie mogła uwierzyć, że na to przystała. Oczywiście finansowo bardzo się opłacało. Ona i Steve co miesiąc oszczędzali i uskładali już pokaźną sumkę. Na wesele wydali fortunę i jeśli chcieli pójść na swoje, to była to ich jedyna szansa. W takich chwilach wolałaby jednak wynajmować mieszkanie do końca życia. * Jak tylko usiadły na kanapie, Jennifer poczuła tępy ból w podbrzuszu. – Idę do klopa – powiedziała bezbarwnie. – Wracaj szybko – ponagliła ją June. – Zaraz się zacznie. Jennifer pomyślała, że chyba przeżyje, jeśli straci kilka minut, ale nic nie powiedziała. W zaciszu łazienki zobaczyła nieomylny znak, że znowu nie będzie dziecka, i z oczu popłynęły jej łzy. Znacznie mniej się tym przejmowała, dopóki nie chciała zajść w ciążę. Teraz to stało się najważniejsze. Ona i Steve co miesiąc rozpaczali, kiedy ich wysiłki nie przynosiły rezultatu. Ostatnio zresztą to ona była
najbardziej przygnębiona. Każdy okres pojawiał się z denerwującą regularnością. No dobrze, musiała być silna. Po pierwsze dlatego, że nie chciała na razie rozmawiać o tym z June, a po drugie – ze względu na Steve’a. Wyciągnęła spod umywalki tampon, ochlapała twarz zimną wodą, umyła ręce i dołączyła do teściowej w chwili, kiedy zabrzmiała muzyka z czołówki Price Smash DIY. – Witam państwa, dobry wieczór – powiedziała mocno wymalowana blondynka, którą Jennifer spotkała kilka razy i nawet polubiła. Prywatnie nie była taka wyzywająca jak w telewizji. – Oglądacie Price Smash ze mną, Debbie Pierman oraz Steve’em Barrettem, naszym stałym ekspertem od DIY. Siema, Steve. – Siema, Debbie. – Przez najbliższe dwie godziny będziemy wam prezentować niesamowite okazje z dziedziny domowych udogodnień, prawda, Steve? – Zgadza się, Debbie. Mam dla was nie tylko rozdrabniacz liści, ale również wiertarkę elektryczną Black and Decker oraz myjkę ciśnieniową Kärcher, które oferujemy po najniższych cenach w historii. – Jest taki wygadany – zachwyciła się June. Jennifer przytaknęła, odetchnąwszy z ulgą. Przynajmniej na ekranie Steve wydawał się w porządku. * Późnym wieczorem leżała w łóżku, jednym okiem oglądając film, żeby zabić czas. Czekała na Steve’a. Minęła północ, kiedy drzwi wreszcie się uchyliły i Steve ostrożnie zajrzał do sypialni, próbując się zorientować, czy jeszcze nie śpi. – Cześć – powiedziała. – Cześć – odparł i wszedł już śmiało, żeby powiesić marynarkę. – Jak się czujesz, kochanie? W porządku? Jak w pracy? Zdjął krawat i usiadł ciężko na brzegu łóżka, o mało nie przygniatając jej stopy pod kołdrą. Zwiesił głowę i przez chwilę masował skronie palcami. Przysunęła się do niego i pogłaskała go po plecach. Wtedy odwrócił się, a ona ze smutkiem zobaczyła, że płakał. Widocznie obowiązek pójścia do pracy, gdzie musiał nie tylko zachowywać się normalnie, ale przez bite dwie godziny opowiadać o elektrycznych narzędziach, jakby go w ogóle obchodziły, była zbyt trudną próbą. Łkania wstrząsały jego znużonym, napiętym ciałem, ramiona dygotały spazmatycznie. To było przejmująco smutne. Serce ściskało jej się z bólu. – Och, Steve – próbowała go uspokajać, ale sama też się rozpłakała. Trochę później, wyrzuciwszy z siebie wszystko, leżeli w łóżku, twarzami do siebie. W końcu Jennifer zdecydowała się zadać pytanie, które męczyło ją cały dzień:
– Więc co zrobimy? Adoptujemy? Pociągnął nosem i podniósł rękę, żeby ją pogłaskać po głowie. – Nie wiem. Chyba nie chcę. Po prostu myślę, że to nie to samo. – Ale nie wykluczasz tego? – szepnęła. Ona też nie bardzo wiedziała, co czuje. – Nie, nie wykluczam – odparł Steve. Przysunęła się, żeby go pocałować w usta, ale on się cofnął. – Przepraszam. Nie mogę. Nie dzisiaj. – Nie chcę seksu – zapewniła. – Tylko pocałunku. Przyciągnął ją do siebie i pocałował w czubek głowy. To wystarczyło. Zależało jej tylko na bliskości. – Wszyscy będą się śmiać – wymamrotał w jej włosy. – Co? – zapytała, zdeprymowana i kompletnie wyczerpana. – Kiedy wieść się rozejdzie. Kumple będą boki zrywać. Aż się podniosła z oburzenia. – Słuchaj – powiedziała cicho, opierając się na łokciu. – Jeśli ktoś uważa, że można zrywać boki z takiego powodu, to z kimś takim nie warto się zadawać. Wzruszył ramionami i rzucił jej dziwne spojrzenie. Rozszyfrowała je dopiero po chwili. – O mój Boże. Chcesz im powiedzieć, że to moja wina, prawda? Steve tylko zamknął oczy i odwrócił twarz. Znowu się rozpłakała. To było takie cholernie niesprawiedliwe. Dlaczego oni? Przez osiemnaście miesięcy starali się o dziecko. Osiemnaście miesięcy bzykania według harmonogramu, żadnego alkoholu. Sikanie na płytkę, zażywanie suplementów, co cztery tygodnie nagradzane gorzkim rozczarowaniem. Tyle czasu, pieniędzy, energii i wysiłku zmarnowane jedynie po to, żeby się dowiedziała, że jej sprawny, pozornie męski małżonek, który, odkąd pamiętała, rozpaczliwie pragnął zostać ojcem, strzela ślepakami i ma tyleż szans na poczęcie co na objęcie urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Steve odwrócił się do niej. Na jego twarzy malowała się rozpacz. – Potwornie mi przykro, Jen, i naprawdę zrozumiem, jeśli postanowisz ode mnie odejść. – Och, ty głupi palancie – parsknęła. – Nie, jestem tylko zdumiona, że tak się przejmujesz tym, co ludzie pomyślą. Osobiście uważam, że nie powinniśmy nikomu mówić. To nie ich interes. Co do mnie, zamierzam powiedzieć, że mieliśmy kłopoty i nic z tego nie będzie. Sprawa zamknięta. Żadne z nas nie musi chodzić i opowiadać ludziom o szczegółach. – Okej – mruknął zażenowany. – Ale... jeśli chcesz mnie zostawić i znaleźć kogoś, kto będzie mógł ci dać dzieci, zrozumiem. – Nie bądź dziecinny.
– Dziecinny – powtórzył z oczami pełnymi gorzkiego rozczarowania i rozpaczy. – Cholernie odpowiednie słowo. Zaśmiała się przez łzy. – Och, chodź tu. Przytuliła go mocno i po chwili poczuła, że napięcie w jego ciele stopniowo zaczyna ustępować. Leżeli tak objęci wiele godzin, zjednoczeni w żalu za rodziną, której nigdy nie powiększą. – Tak bardzo cię kocham – powiedział w pewnej chwili Steve. – Nie mogę uwierzyć, że zostaniesz ze mną. – Jeśli jeszcze raz o tym wspomnisz, dam ci popalić – ostrzegła go. Cyfrowy zegar przy łóżku wyświetlał na zielono godzinę trzecią. Żadne z nich nie mogłoby teraz zasnąć. – Ale... – Ale co? – zapytał Steve w panice. – Proszę, nie wykluczaj adopcji. Jest mnóstwo dzieci, które potrzebują naszej miłości. – Wiem – przyznał. – Wiem. Kocham cię, Jennifer. – Ja też cię kocham. Steve? – Co? – Tak bardzo, bardzo mi przykro.
Teraźniejszość
Dowiedziała się czegoś, czego nigdy by się nie spodziewała. Biedny Steve. Że też właśnie on był bezpłodny. Czasami życie naprawdę okrutnie drwi sobie z ludzi. Przez jakiś czas rozmyślała o innych możliwych życiach i o dzieciach, które by urodziła. Gdyby została z Aidanem, miałaby słodkiego, uroczego Nathana i kochałaby go żarliwie każdą cząstką swojej istoty. Potem wspomniała czwórkę dzieci, które miałaby z Timem, każde z nich kochane, ale będące ofiarą wychowania i ostatecznie nieszczęśliwe wskutek utraty matki w tak młodym wieku. Potem pomyślała o Polly i Eadie, poczuła gwałtowny przypływ macierzyńskiej miłości i wnętrzności ścisnęły jej się z niepokoju – kolejny znak, że rzeczywistość stopniowo przejmowała nad nią władzę. Musiała wrócić do dzieci. Musiała wziąć w ramiona ich małe ciałka. Swoje córeczki. Prawdziwe córeczki, które codziennie ją zachwycały i zamęczały w jednakowym stopniu. Nagle poczuła, że to się kończy. Coś wkrótce miało albo się zmienić, albo skończyć. Najpierw jednak musiała odbyć jeszcze jedną podróż. Miała nadzieję, wielką nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Nie idealnie. Chyba już nigdy nie ośmieli się dążyć do ideału. Przestała wierzyć, że coś takiego istnieje. Wystarczy, jeśli będzie dobrze. W zupełności wystarczy.
Tunel numer trzy CO MOGŁO BYĆ – STEVE Wyszła spod prysznica i owinęła się ręcznikiem, a potem ściągnęła czepek kąpielowy. Była wcześniej w salonie i nie chciała zepsuć sobie fryzury przed przyjęciem. Ucieszyła się, kiedy włosy opadły na ramiona i wcale się nie skręcały. – W porządku, ślicznotko?! – zawołał Steve z sypialni. On też się przygotowywał. – Jesteś podekscytowana? – Bardzo – odparła, nakładając na twarz dużą porcję kremu nawilżającego Lancôme. Para zaczęła się ulatniać z lustra i mogła podziwiać swoje odbicie. Fryzjerka świetnie się spisała. Dokładnie pokryła siwiznę, a nawet dodała kilka lekko rozjaśnionych pasemek, które dodały fryzurze lekkości. Wiedziała, że kiedy się umaluje i nałoży śliczną nową sukienkę z Phase Eight, będzie wyglądała naprawdę ładnie, elegancko, świetnie jak na swój wiek. Chociaż w wieku sześćdziesięciu lat już nie emanuje się czarem młodości ani takim seksapilem jak niegdyś, po trzydziestce, a nawet po czterdziestce. Ale do nielicznych zalet starości należy zbawienny luz. Człowiek mniej się przejmuje tym, co nie jest najważniejsze, delikatnie mówiąc. Nawet jeśli przechodzi obok placu budowy i nikt na niego nie zagwiżdże, to jeszcze nie koniec świata. Ostatnio chętnie wtapiała się w tło i wolała obserwować niż grać główną rolę. W miarę upływu czasu miała coraz więcej wspomnień i coraz mniej obaw o przyszłość, dzięki czemu wreszcie mogła się cieszyć teraźniejszością. Również jej współczynnik cierpliwości znacznie wzrósł. Weźmy na przykład przygotowania do tego dnia. Dwudziestoletnia Jennifer przez ostatnie tygodnie panikowałaby, że coś się nie uda, że goście nie przyjdą, znudzą się, jedzenie nie będzie im smakować. Tymczasem teraz zaplanowała wszystko na spokojnie, wiedząc, że goście oczywiście będą się świetnie bawić, a jeśli firma cateringowa wynajęta do przygotowania grilla okaże się słaba, to nie będzie to koniec świata. Może ludzie powinni łączy się w pary dopiero około sześćdziesiątki, rozmyślała leniwie. Bo gdyby ponownie mogła przeżyć swój czas, z pewnością nie straciłaby tyle energii na zamartwianie się o nieistotne szczegóły, które nikogo nie obchodzą. – Kto ubierze twoją matkę? – zapytała, wystawiając głowę z łazienki. – Ja się nią zajmę – odparł Steve. Siedział na krawędzi łóżka i właśnie się schylił, żeby za pomocą łyżki wepchnąć nogi w buty. W kwestii ubioru był wręcz rozpieszczony. Jako jeden z najlepszych sprzedawców Price Smash co kwartał dostawał nowy garnitur. Przez lata
zgromadził ich tyle, że regularnie sprzedawał je na eBayu. – Dzięki, kochanie – powiedziała, ucieszona. Chciała szybko pomalować paznokcie, ale nie zdążyłaby, gdyby musiała ubrać June. * Trzy godziny później Steve, trzymając kieliszek szampana w dłoni, stał pod altaną, którą poprzedniego dnia ustawiono na patio. Stuknął widelcem w kieliszek. – Witam wszystkich i proszę o chwilę uwagi. Nie bójcie się, nie zamierzam wam niczego sprzedawać. Około czterdziestu zgromadzonych gości roześmiało się z różnym zapałem, w zależności od tego, ile zdążyli wypić. Jennifer poczuła ogromną wdzięczność, gdy spoglądała na tę scenę. Jak dotąd dzień był wspaniały. Dom i ogród prezentowały się fantastycznie, pogoda się utrzymała, jedzenie było pyszne i towarzystwo chyba dobrze się bawiło. Cudownie było zebrać wokół siebie krewnych i przyjaciół. Zdarzało się to zbyt rzadko. Uwielbiała tę pokoleniową mieszankę i z radością patrzyła, jak jej rodzice, oboje jeszcze w dobrym zdrowiu, zawierają znajomości z jej przyjaciółmi. Widziała, że cudownie się bawią, podobnie jak June. Chociaż na co dzień doprowadzała ją do szału, z biegiem lat zdobyła jej szacunek. Wprawdzie od pięciu lat była przykuta do wózka, ale teraz siedziała wyprostowana, rozglądając się z iście królewską miną, uszczęśliwiona, że tylu prezenterów Price Smash stoi w jej ogrodzie. * – Spokój, łobuzy, posłuchajcie! – ryknął Steve z szerokim uśmiechem. Jennifer poczuła przypływ dumy. Steve wspaniale się starzał i wciąż był niewiarygodnie przystojny. Nie pozwolił sobie na wyhodowanie brzucha, w przeciwieństwie do mężów wielu jej przyjaciółek. Zerknęła na Pete’a, który wciąż wyjadał resztki jedzenia. Nałożył sobie już co najmniej trzeci talerz, chociaż koszula mocno opięta w pasie świadczyła o tym, że jedna mała porcja wystarczyłaby aż nadto. Niektórzy pokpiwali ze Steve’a, że dba o wygląd z konieczności, bo inaczej wyleciałby z pracy. Ale ona nie narzekała. Wiedziała, że dobrej kondycji zawdzięcza wciąż zdrowe libido. Teraz czekał, aż goście się uciszą. W końcu nerwowe syknięcia zamknęły usta nawet niepoprawnym gadułom. – Dziękuję. No dobrze – zaczął. – Jak wiecie, zebraliśmy się tutaj, ponieważ, chociaż trudno w to uwierzyć, Jennifer, moja piękna żona, skończyła dzisiaj sześćdziesiąt lat. Kilka osób zaklaskało, a ktoś z tyłu zagwizdał przenikliwie. – Jen, trzymaj się z daleka od tego faceta – ostrzegł Steve, wskazując na winowajcę. – Jemu nie można ufać. Wierzcie mi na słowo – dodał, mrugając do
kolegi z pracy na znak, że żartuje. – Jen, kochanie, gdzie ty jesteś? – Rozejrzał się w tłumie, osłaniając ręką oczy od słońca. – Stań tutaj, obok mnie, żebyśmy cię wszyscy widzieli. – Tu jestem! – Pomachała mu od bufetu. Zajęła strategiczną pozycję i starała się nie rzucać w oczy. Lucy, która stała obok, popchnęła ją zachęcająco. – No, chodź – nalegał Steve. Rozległy się hałaśliwe oklaski i wiwaty i Jennifer uświadomiła sobie, że zdecydowanie powinna była podać jedzenie wcześniej. Wszyscy mieli już w czubie. Uśmiechając się szeroko, dołączyła do męża. – Chodź tu, moja piękna! – wołał Steve z zachwytem. – Pragnę powiedzieć w obecności wszystkich przyjaciół i całej rodziny, że naprawdę czuję, jakbym zawdzięczał ci życie, ponieważ ty, Jennifer, jesteś najlepszą, najpiękniejszą, najmniej egoistyczną kobietą, jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi. Była coraz bardziej wzruszona. Steve zawsze okazywał jej tylko miłość. Czasami doprowadzał ją do szału, jak wtedy, kiedy koniecznie chciał oglądać swój występ w Price Smash, natychmiast po powrocie do domu, albo kiedy nie chciał iść do kina ani oglądać niczego, czego nie uznano za kasowy przebój, a przez te lata niemal zadusił ją swoim uczuciem, częściowo z powodu wyrzutów sumienia, że nie mógł jej dać dzieci. Zapewniała go niezmiennie, że jest zadowolona ze swojego losu. Większa rodzina po prostu nie była im pisana. Trochę jej zajęło pogodzenie się z tym, ale w końcu osiągnęła spokój. Co dziwne, ostatnio doświadczyła świeżych ukłuć żalu, kiedy sobie uświadomiła, że nigdy nie będzie nie tylko matką, ale również babcią. Nie chciała jednak zbyt długo tego rozpamiętywać, ponieważ zdawała sobie sprawę, że pod wieloma innymi względami jej życie było bardzo szczęśliwe. Nawet bez dzieci miało ogromne zalety, o których regularnie jej przypominano. Przez lata była świadkiem, jak w bardzo wyczerpującym okresie po narodzinach potomstwa rozpadały się małżeństwa kilku jej przyjaciół, uczucia wygasły, ludzie stracili ochotę do życia i przypominali puste, wypalone skorupy. Ona i Steve nie musieli nikomu innemu poświęcać czasu, energii i oczywiście pieniędzy, toteż mogli skupić się na sobie i na tym, czego chcieli. Czasami nieograniczony czas dla siebie nawzajem wydawał się luksusem, jakiego nie potrzebowali, ale należało po prostu skupić się na pozytywach, a nie pogrążać się w gorzkim smutku. Nie zamierzali dopuścić, żeby ich życie wydawało się nawet w najmniejszym stopniu puste, więc dołożyli wszelkich starań, żeby osiągnąć coś wręcz przeciwnego. W rezultacie należeli do największych obieżyświatów. Zwiedzili Indie, Afrykę i Amerykę. Wspinali się w Himalajach, zebrali sto dziesięć tysięcy funtów na dobroczynność, a dzięki stale rosnącej pensji Steve’a w Price Smash, nie mając nikogo na utrzymaniu, nigdy nie musieli się martwić o pieniądze na sfinansowanie tych przedsięwzięć. Nieustannie oddawali się rozrywkom, grali
w golfa, ćwiczyli jogę i chodzili na rozmaite kursy. Życie mieli wypełnione po brzegi. Inne niż to, które sami by dla siebie wybrali, ale będące doskonałym przykładem maksymalnego wykorzystania możliwości i zapewne znacznie bardziej urozmaicone. – Ona nie tylko troszczy się o mnie – ciągnął Steve – ale zawsze mi pomagała opiekować się moją starą matką, księżną June. Tak, mamo! Wszyscy powinniśmy wznieść toast na cześć mojej mamy, ponieważ bez niej telezakupy pewnie by zbankrutowały. Jeśli mi nie wierzycie, zobaczcie, ile figurek tłoczy się w naszych serwantkach. A jeśli jeszcze macie wątpliwości, cztery kuchenki kombi w trzyosobowym gospodarstwie domowym to o trzy za dużo, ale nigdy nie wiadomo, prawda, Jen? Jennifer ze śmiechem kiwnęła głową i mrugnęła do June, która też zarechotała, zadowolona, że znalazła się w centrum uwagi. – A więc zdrowie June – powiedział Steve i zamilkł na chwilę. Goście i wznieśli kieliszki. – Za June. – I uważaj, Kevinie Jamesonie. Zagięła na ciebie parol – zażartował i znowu wywołał gromki śmiech wśród ekipy Price Smash. – Chciałbym też podziękować rodzicom Jen, Lesley i Nigelowi, za wsparcie przez te wszystkie lata. Nigel, ciągle nie możemy uwierzyć, że ledwie dwadzieścia lat temu przebiegłeś pół maratonu, by wspomóc naszą działalność dobroczynną. Chyba nie chcielibyśmy, żebyś tego próbował teraz, ale stary, to był dopiero wyczyn. Nigdy tego nie zapomnę. I jeszcze banda przyjaciółek Jennifer. Gdzie jesteście, dziewczyny? Esther, Karen i Lucy, które wspólnie dały nam dwójkę z piątki chrześniaków. Chociaż nie zostaliśmy pobłogosławieni własnym potomstwem, dzięki nim mieliśmy mnóstwo cudownych maluchów do rozpieszczania na święta. Oczywiście wszystkie już dorosły i to wspaniale, że troje z tej piątki jest dzisiaj z nami. Kochamy was jak własne, prawda, Jen? Przytaknęła ze ściśniętym gardłem. Łzy napływały jej do oczu, grożąc zepsuciem makijażu. – Naprawdę wzbogaciliście nasze życie, no, oprócz tego razu, kiedy Suzy została na noc i zmoczyła łóżko... Przepraszam, Suzy! Miałaś dopiero cztery latka, w porządku, wiemy, że teraz byś tego nie zrobiła. Chociaż... ja mógłbym, tyle dzisiaj wypiłem. Kolejny wybuch śmiechu. – W każdym razie… teraz na poważnie: naprawdę jesteście dla nas całym światem. Teraz Jennifer zupełnie się rozkleiła. Gorączkowo usiłowała osuszyć chusteczką łzy szczęścia. Steve nachylił się i złożył na jej czole pocałunek. – Moja kochana Jen, jedna na milion. Proszę wszystkich, żeby wznieśli toast za moją cudowną żonę. Zdrowie Jennifer. Wszystkiego najlepszego, kochanie.
– Zdrowie Jennifer. Wszystkiego najlepszego – wyrecytowali goście dość zgodnym chórem. * Znacznie później Jennifer spoczywała wygodnie na sofie razem ze swoją najlepszą przyjaciółką. Reszta gości wyszła, albo odprowadzona do taksówki, albo w kilku przypadkach, pokłóciwszy się o to, kto wypił mniej, odjechała w noc. Jennifer nie chciała wypuścić Karen, więc ona, Pete i ich córka Suzy postanowili zostać na noc. Suzy, Pete i June poszli już spać, a Jennifer i Karen mogły swobodnie poplotkować i od czasu do czasu pośmiać się ze Steve’a, który chrapał głośno w fotelu. – Biedaczek, zupełnie go ścięło. Ach, szczęściara z ciebie, wiesz? – powiedziała Karen, poklepując jej nadgarstek. – Wiem – przyznała Jennifer i ta świadomość była najwspanialszą rzeczą na świecie. – Niewiele kobiet ma mężów, którzy uwielbiają je tak, jak Steve uwielbia ciebie. – Pete cię uwielbia – zauważyła. Karen spojrzała na nią figlarnie i uniosła brew. – Uwielbia to trochę za mocne słowo – odparła. – Raczej toleruje. – Nie wygłupiaj się. – Och, jakoś sobie radzimy – powiedziała Karen. – Dogadujemy się i bardzo go lubię, chociaż wolałabym, żeby wziął przykład ze Steve’a i trochę poćwiczył. Ostatnio czuję się tak, jakbym chodziła do łóżka z wielkim włochatym bawołem. Jennifer parsknęła. – Naprawdę! Kiedy na mnie włazi na szybki numerek, miażdży mi kości – poskarżyła się Karen. – Oboje jesteście wspaniali i macie śliczną Suzy. – Alkohol sprawił, że ostatnie słowa wypowiedziała bardziej tęsknie, niż normalnie by sobie pozwoliła. – Wiem, kochana – powiedziała Karen. – Ona cię traktuje jak drugą mamę. Jesteś jej drugą mamą. Jennifer ścisnęła ją za rękę. – No dobrze, chodźmy. Czas do łóżka. Teraz, kiedy jesteśmy stare wrony i mamy zniżki na autobus, potrzebujemy jak najwięcej snu. – Racja – przyznała Karen, niechętnie dźwigając się z sofy. – Kocham cię, Jen. – Ja też cię kocham. Jennifer zaczęła budzić Steve’a, żeby go zaprowadzić do łóżka, żeby oboje mogli się należycie wyspać.
Piątek – dzień wypadku
Jennifer była gotowa. Kosztowało ją to mnóstwo wysiłku. Max wziął wolny dzień i jakimś sposobem zdołał nabałaganić w całym domu. Kiedy wróciła z terapii, zastała w sypialniach dziewczynek kompletny chaos. Zabawki walały się w salonie, niczego nie sprzątnięto po lunchu. Ale udało jej się zmilczeć. Dzieci wspaniale się bawiły z tatą, Eadie pomimo złamanej ręki i niewygodnego gipsu była w dobrym nastroju. A tylko to się liczyło. Ale później, kiedy Max poszedł na siłownię, zostało naprawdę niewiele czasu, żeby przygotować wszystko na noc uwodzenia. Żeby nakarmić dzieci, wykąpać i położyć spać, posprzątać w domu, ugotować obiad, samej wyglądać atrakcyjnie i założyć seksowną bieliznę pod ubranie, musiała się nabiegać. Wreszcie skończyła przygotowania, ale trochę już się martwiła, że będzie zbyt zmęczona na seks, dla którego przecież się napracowała. Niemniej, wymykając się z sypialni, poczuła dreszcz podniecenia. Satynowe stringi podjechały jej do góry. Nie rozumiała, jak można nosić coś takiego w innych celach niż seksualne, ale ochoczo zgodziła się przecierpieć jeden wieczór. Poszła zajrzeć do dziewczynek. Jakimś cudem obie chyba spały. Tak! W następnej sekundzie Eadie zepsuła nastrój: – Maaamo! Cholera. Zaklęła w duchu. Powinna przewidzieć, że to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Na palcach weszła do sypialni. – O co chodzi? – zapytała trochę niecierpliwie. Tak bardzo potrzebowała gorącej nocy z Maksem, że doprowadziła się do lekkiej histerii. – No, przestań – zwróciła się do córki. – Już pora spać. – Ale ja nie jestem zmęczona. – Właśnie że jesteś – przekonywała, już jedną nogą za drzwiami. Chciała zrobić smaczny sos grzybowy do steków. – Która godzina? – zapytała Eadie, odmawiając współpracy. Usiadła na łóżku i rozejrzała się, czujna jak surykatka, machając zagipsowaną ręką. – Dziesiąta – skłamała Jennifer. – Dziesiąta? – Tak, jest bardzo, bardzo późno. Eadie nie wydawała się przekonana. Nie była głupia. Poza wszystkim nie czuła, że już dziesiąta, pewnie dlatego, że była dopiero za kwadrans ósma.
W tejże chwili obydwie usłyszały klucz w zamku. – Tatuś! – Tatuś na pewno przyjdzie zaraz na górę, żeby ci powiedzieć dobranoc, ale potem mamy różne dorosłe sprawy, więc połóż się spać jak grzeczna dziewczynka. Jeśli szybko i ładnie zaśniesz, kupię ci jutro coś słodkiego. – A mogę też dostać magazyn? – zapytała Eadie, dostrzegając okazję. – Eadie – syknęła Jennifer, tracąc cierpliwość. – Nie szantażuj mnie. Zaczynam się gniewać. Kładź się i śpij. Wyszła z sypialni i ruszyła na dół, do Maksa. – Cześć – powiedziała. – Jak się masz? – Dobrze, dzień pełen wrażeń. Jutro będą mnie boleć nogi. Muszę wziąć prysznic. Dziewczynki już w łóżkach? – Tak, to znaczy Polly. Eadie jeszcze nie śpi. Właściwie gdybyś jej szybko powiedział dobranoc, to przy odrobinie szczęścia moglibyśmy zjeść w spokoju. – Mm… pięknie pachnie, co na obiad? – Stek, sałatka, pieczone ziemniaki z kwaśną śmietaną i kukurydza na kolbach. – Łał – ucieszył się. – Fantastycznie, zjadłbym konia z kopytami. – No, musisz zostawić trochę miejsca dla mnie – zażartowała, usiłując jak najszybciej wprowadzić erotyczną atmosferę. Jej komentarz przeszedł jednak bez echa, ponieważ Max patrzył prosto nad jej ramieniem. – Cześć, Eadie Beadie – powiedział. Wspaniale udało mu się zignorować aluzję. Patrzył na córkę, która stanęła z uniesioną ręką u szczytu schodów. Wyglądała jak miniaturowy Anioł Północy6. – Co ty robisz? – warknęła Jennifer. – Obiecałaś, że zostaniesz w łóżku. – W porządku – powiedział Max. – Uspokój się, nic złego nie robi. Zresztą jeszcze nie ma ósmej. – A widzisz? – zawołała triumfalnie Eadie. Jennifer dała za wygraną. Zostawiła ich, wzięła głęboki oddech i poszła do kuchni, żeby przygotować sos. Kiedy Max wreszcie się zjawił, wykąpany, w koszulce i kraciastych spodniach od piżamy, obiad już stał na stole. – Och, wygląda wspaniale – pochwalił. – Kawał czerwonego mięsa to jest to, co lubię. – Ja też – zażartowała, wkładając w te słowa ogromną dawkę podtekstu. Zastanawiała się, czy nie powinna błysnąć pończoszką, żeby załapał aluzję. – Przy okazji, Eadie śpi? – A jak myślisz? Jęknęła. – Myślisz, że chce nas do końca życia pozbawić seksu? Zupełnie jakby
wiedziała. – To bez znaczenia – oświadczył Max, siadając za stołem. – Niedługo zaśnie, więc zjedzmy obiad, bez pośpiechu, podelektujmy się, a zanim skończymy i może wypijemy jeszcze po kieliszku wina, padnie jak mops, i wtedy pójdziemy na górę uprawiać seks. – Okej – zgodziła się Jennifer, nieco uspokojona. Właściwie, skoro już odbiegli od rutyny, chciała odnowić zwyczaj regularnego uprawiania seksu. Odkładany tak długo sprawił, że naprawdę się denerwowała. I wcale nie było to podniecające, żadnych motyli w brzuchu. Doprowadziła się do takiego stanu, że żeby uprawiać seks z mężem, musiała pokonać mnóstwo przeszkód. Wiedziała, że balansuje na równi pochyłej, i strasznie się bała, że zacznie traktować Maksa jak dobrego kumpla albo współlokatora. Potrzebowała bliskości. W uproszczeniu: wkładanie mężowskiego penisa w żonę od czasu do czasu oznacza, że ten związek jest wyjątkowy, różni się od związków z innymi ludźmi, prawda? Podniosła kieliszek i prawie go opróżniła. – Jak idzie terapia? – zagadnął Max, smarując stek musztardą. – Pomaga? Doceniła, że zdobył się na grzeczność i zapytał. Dobrze wiedziała, że w gruncie rzeczy uważa, że to strata czasu. – Dobrze – odpowiedziała. – Właściwie to nawet bardzo dobrze. – Świetnie – podsumował, jakby to zamykało temat. – Mam jeszcze przed sobą długą drogę, ale... no wiesz... czuję, że dzisiaj naprawdę coś z tego wyniosłam. – Eadie, co ty tu robisz, skarbie? – zapytał Max, kiedy Eadie nagle stanęła w drzwiach. Jennifer spiorunowała ją wzrokiem. – Nie mogę spać, ręka mnie swędzi. Jennifer zgasiła pioruny, poczuła wyrzuty sumienia. Starała się wyglądać na zatroskaną. – Zaczekaj, pójdę po calpol. Godzinę później Eadie wreszcie spała. Jennifer i Max najedli się i do spółki osuszyli półtorej butelki czerwonego wina. Jennifer miała wypieki i czuła, że język już ma purpurowy od taniny. Żadna z tych rzeczy nie sprzyjała seksowi, ale postanowiła się nie przejmować. – No dobra, idziemy na górę? – zaproponowała niemal rześkim tonem. Na tym etapie gotowa była niemal sama go wtaszczyć po schodach, gdyby musiała. Wszystko, byle dopiąć swego. – Jasne – powiedział Max. – Pozwól tylko, że najpierw zadzwonię do Judith. Sprawdzę, czy dzisiaj wszystko poszło gładko, skoro nie było mnie w biurze. – Dlaczego nie sprawdzisz później? – zapytała, starając się ukryć irytację.
– Bo wolę mieć to z głowy – wyjaśnił Max. – A także dlatego, że nie chcę jej niepokoić zbyt późno. Jennifer wyraźnie była pijana, bo miała ochotę pokazać mu język i wystawić środkowy palec na znak, co myśli o dzwonieniu do Judith. Zdołała się jednak opanować. – Okej, pospiesz się, dobra? – rzuciła, wychodząc z pokoju najbardziej seksownym krokiem. – Czekam na ciebie w sypialni... chociaż właściwie chwileczkę, muszę zabrać na górę trochę wody. Od tego wina zaschło mi w ustach. Gdzie się podziała spontaniczność? pomyślała, wracając truchcikiem do zlewu. * Dwadzieścia minut później była już potężnie wkurzona. Leżała sama na łóżku w bieliźnie kusicielki i czekała na Maksa od wieków. Kiedy weszła na górę, przede wszystkim sprawdziła, czy dziewczynki na pewno śpią. Przekonawszy się, że tak, rozebrała się i została tylko w nowym biustonoszu, pończochach, podwiązkach i stringach (wrzynających się w tyłek). Nałożyła szpilki na najwyższych obcasach, wypiła szklankę wody, wyszorowała zęby, ułożyła się w zalotnej pozie na łóżku i czekała, cały czas rozmyślając o tym, jak to bywało dawniej, kiedy ona i Max, napaleni, z trudem zdążali wejść na piętro, tak im się spieszyło. To, że kazał jej czekać, było bardzo przygnębiające i bynajmniej nie sprawiało, że czuła się atrakcyjna. Prawie jakby robił jej łaskę albo wyświadczał przysługę. Jakby odbycie stosunku było ostatnim obowiązkiem dnia. No bo dlaczego akurat teraz musiał zadzwonić do cholernej Judith? Miał na to cały dzień. Gdyby naprawdę marzył o nocy namiętności tak jak ona, czy nie zadzwoniłby wcześniej, żeby mieć to z głowy? Odgłosy telefonicznej konwersacji docierały z dołu aż na podest i dolewały oliwy do ognia. Mówił tak wesoło, z takim ożywieniem, tak bardzo starał się być sympatyczny i czarujący. To wcale nie poprawiało jej nastroju. Gdyby znowu się roześmiał tym ohydnym śmiechem, najchętniej zdjęłaby but i wbiła mu obcas w oko. Po kolejnych dziesięciu minutach skręcała się ze wstydu. Było jej strasznie głupio. Czuła się niekochana, zazdrosna, odrzucona, a ponieważ ze wszystkich sił powstrzymywała łzy, wszystkie te emocje stopniowo krystalizowały się w dziką furię. Jak mógł jej to zrobić? Nie leżała już upozowana na łóżku. Wymknęła się na podest i kucnęła na podłodze, z głową wetkniętą między tralki balustrady. W ten sposób słyszała każde słowo. Rozmowa była niewinna, w większości jednak nie dotyczyła w ogóle pracy. Max i Judith plotkowali w najlepsze. Wymieniali osobiste żarciki, co potwierdziło jej podejrzenia, że wcale nie musieli odbywać pogawędki właśnie teraz. Dojmująca uraza połączona z wypitym winem sprawiły, że kiedy
wreszcie skończyli, była gotowa jedynie do kłótni. – Jak mogłeś?! – krzyknęła do zdumionego Maksa, kiedy wszedł po schodach i zastał ją przycupniętą na podeście, ubraną jak prostytutka. – Co ty wyprawiasz? Jak ty się ubrałaś? – Ubrałam się tak, bo chciałam wyglądać w twoich oczach na tyle seksownie, żebyś mnie przeleciał. Ale widocznie się pomyliłam. Dlaczego musiałeś rozmawiać z tą głupią krową tak długo? Wiedziałeś, że czekam na ciebie. To zwykłe chamstwo! Gorąca zazdrość wezbrała w niej niczym lawa w wulkanie, gotowym zaraz wybuchnąć. – Uspokój się – powiedział Max, ale tylko podsycił jej złość. – Mówiłem ci, że muszę do niej zadzwonić, bo wziąłem dzisiaj wolne, żeby ci pomóc. Przepraszam, że to trochę trwało, ale wiesz, jaka jest Judith, kiedy się rozkręci. – Och, a ty oczywiście byłeś fizycznie niezdolny, żeby powiedzieć coś w rodzaju: muszę się streszczać, bo jestem zajęty. Albo: przepraszam, Judith, muszę kończyć, bo nie uprawiałem seksu z żoną od tak dawna, że ona nie wie, czy jeszcze ją kocham. Albo: muszę lecieć, bo moja żona ubrała się jak prostytutka, a ja doszedłem do takiego etapu w życiu, że mam to gdzieś i wolę rozmawiać z tobą. – Zdawała sobie sprawę, że zachowuje się jak wariatka, ale nie mogła się powstrzymać. Chciała tylko usłyszeć, jak ją przeprasza. – Jesteś śmieszna – zagrzmiał Max. Wzdrygnęła się, bo rzeczywiście czuła się śmieszna. Wcale nie chciała, żeby do tego doszło. To miał być ich wieczór, z odrobiną miłości i romantyzmu. Zamiast tego ubrała się w ten strój, w nadziei, że on uzna, że wygląda seksownie, ale teraz czuła się jak tania dziwka i było jej okropnie wstyd. A co gorsza Judith znowu wtrąciła się w ich życie. Nie mogła tego znieść. – Jesteś podły! – krzyknęła. – Och, do cholery, nie dramatyzuj. Wypiłaś parę kieliszków wina i już zachowujesz się jak idiotka. – Wal się! – wrzasnęła. – Cii… nie podnoś głosu, obudzisz dziewczynki. Trzęsła się ze złości. Gwałtownie wciągnęła oddech, próbując się uspokoić. Max nie tolerował komedianctwa. No i nie chciała obudzić dzieci. – Słuchaj, przepraszam, że doprowadziłam się do histerii – powiedziała, gotowa przyznać, że zachowała się jak wariatka, ale gotowa mu wytłumaczyć dlaczego. – Po prostu chcę, żebyś zrozumiał, jak się czuję. Włożyłam w ten wieczór mnóstwo wysiłku i miałam nadzieję, że docenisz mój strój. Chciałam, żebyś mnie zapragnął i żebyśmy się poczuli tak jak w czasach, kiedy jeszcze uprawialiśmy seks. Chciałam, żebyśmy się do siebie zbliżyli. – Wyglądasz świetnie – bąknął Max nieprzekonująco.
– Ale zamiast tego – ciągnęła, rozsmarowując tusz po twarzy – znowu wygrała Judith, przez którą i tak czuję się niepewnie, jak wiesz. Max ze znużeniem przeszedł z podestu do sypialni, opadł na łóżko, pokręcił głową i potarł twarz rękami. – Jestem za bardzo zmęczony na to wszystko, Jen. Chcę tylko iść spać. * Weszła za nim, czując, jak obiad podchodzi jej do gardła. On nawet nie kiwnął palcem, żeby cokolwiek naprawić. Żołądek jej się przewracał z wściekłości. Była przerażona, ale intuicja podpowiadała jej, że powinna drążyć. Dlaczego miałaby mu puścić płazem takie paskudne traktowanie? Dlaczego ciągle tylko przepraszała? To niesprawiedliwe. To nie była wyłącznie jej wina i miała dość wmawiania sobie, że tak jest. – Myślę, że coś do niej czujesz. Tak? Nagle zrozumiała, że w tym właśnie problem. Prawdopodobnie od tygodni. – O Chryste – warknął Max, wyraźnie zły. – Pytam poważnie, Max. Chcę wiedzieć. Czujesz coś do Judith? Bo myślę, że tak. Myślę, że dlatego ostatnio prawie na mnie nie patrzysz. Wiem, że uważasz mnie za stukniętą głupią krowę, ale to przez ciebie tak się czuję. Dawniej czułam się przy tobie piękna, kochana i szczęśliwa, a teraz cały czas jestem nieszczęśliwa i ciągle jakbym czekała, aż coś ogłosisz. Wydawał się urażony i nawet na nią nie spojrzał. Wbił wzrok w przestrzeń. – Nic do niej nie czuję – powiedział cicho. – Przysięgnij na życie dziewczynek – zażądała tonem tak groźnym, że przełknął ślinę. A potem zrobił coś, co złamało jej serce. Wreszcie zdobył się, żeby jej spojrzeć w oczy, ale potem nie mógł wytrzymać jej spojrzenia ani powiedzieć tego, co tak rozpaczliwie pragnęła usłyszeć. Znowu odwrócił wzrok i westchnął. Ciężkie, smutne, okropne westchnienie, tak wyraźna oznaka zdrady, że się zatrzęsła. Bała się, że zemdleje albo zwymiotuje. – Lepiej powiedz mi wszystko – zażądała. – Absolutnie wszystko. Mówiąc to, zastanawiała się, czy to koniec ich małżeństwa. To było takie surrealistyczne. Czy to mogło oznaczać koniec dotychczasowego życia? Każdą komórką swojego ciała pragnęła, żeby zaprzeczył. Żeby spojrzał na nią wzrokiem dającym do zrozumienia, że tylko się z nią droczył, żartował. Jedynie w ten sposób mógł wszystko naprawić. Ale tego nie zrobił. Zamiast tego zrobił nieszczęśliwą minę. – Jen, przysięgam, że nie mam nic do powiedzenia. Do niczego nie doszło. To święta prawda... – Ale...
– Ale nic – powtórzył, wstając i podchodząc do niej. – Nie kłam – ostrzegła go. Kiedy wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej ramienia, wzdrygnęła się gwałtownie, zupełnie odruchowo. Jakby podświadomie się bała, że chce ją uderzyć. Robił jej krzywdę. Odczuwała wręcz fizyczny ból. Znów gorąco żałowała, że się tak ubrała, chociaż to już nie miało znaczenia. – Powiedz mi. – Nie mam nic do powiedzenia. – Ale chciałbyś, żeby było inaczej. Spojrzał na nią ponuro, badał wzrokiem jej twarz, jakby tam spodziewał się znaleźć odpowiedź. A potem wzruszył ramionami, niemal niedostrzegalnie, i to było wszystko, co chciała wiedzieć. – Uprawiałeś z nią seks? – Nie... – Ale? – Właściwie... właściwie z nią nie spałem. Zamarła i przez ułamek sekundy stała nieruchomo. W domu zapadła cisza. A potem rzuciła się do ucieczki. Przystanęła na moment, żeby zrzucić szpilki. Wypadła z pokoju i dosłownie zjechała po schodach. Na dole w holu rozpaczliwie rozejrzała się za jakimiś butami, które by nie miały dziesięciocentymetrowych obcasów. Te się nadadzą. Stare, ohydne robocze buciory, które ostatnio zostawiła jej matka. Za duże, ale było jej wszystko jedno, musiała natychmiast wyjść. Uciec. Nie mogła oddychać. Pójdzie do Karen. Tak, właśnie do niej. Nie będzie myśleć, dopóki tam nie dotrze. Przestanie rozpamiętywać, co to wszystko znaczy, dopóki nie będzie bezpieczna u przyjaciółki. Karen mieszkała zaledwie dziesięć minut od niej. Tam pójdzie. Kiedy Max z łomotem zbiegł ze schodów, zdwoiła wysiłki, żeby się wydostać z domu, ale próbował ją zatrzymać, stając w drzwiach. – Co ty wyprawiasz? Nie możesz wyjść tak ubrana! – krzyknął ze zmienioną twarzą. – Jen, zostań i porozmawiajmy. Źle mnie zrozumiałaś. – Och, nie sądzę – odparła. – Jedyne, co zrobiłam źle, to to, że tak długo znosiłam twoje kłamstwa. A teraz zejdź mi z drogi. – Słuchaj, uspokój się – spróbował jeszcze raz takim tonem, jakim często mówił do dzieci. – Nie możesz wyjść tak ubrana. – Odpierdol się – warknęła. Zgarnęła z wieszaka płaszcz i narzuciła na siebie. Chwyciła swoją komórkę, żeby zadzwonić do Karen, a potem odepchnęła Maksa i szarpnięciem otworzyła drzwi. Wreszcie wolna, pobiegła ulicą najszybciej, jak mogła w za dużych butach. *
Max nie wiedział, co robić. Podejrzewał, że albo pobiegła do Karen, albo zamierza zostać tancerką na rurze. Jedno albo drugie. Pomyślał, że najlepiej dać jej trochę czasu na ochłonięcie. Inna jego część chciała pobiec za nią, złapać, objąć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Ogarnęło go przemożne pragnienie, żeby zwyczajnie przeprosić. Jak się znaleźli w tym punkcie? Jak mógł dopuścić, żeby do tego doszło? Jennifer oczywiście miała rację. Przez ostatnie miesiące zauważyła, że jest nieobecny. Był obecny ciałem, ale zupełnie nieobecny duchem. Zamiast się przyznać, pozwolił jej myśleć, że to jej wina. Śmieszne. W tamtej chwili czuł tylko ulgę, że nie poszedł z Judith na całość. Dzięki Bogu. Chociaż wolał nie rozwodzić się nad tym, że zawdzięczał to raczej okolicznościom niż własnej powściągliwości. Dziś przekonał się, jak bardzo by ją bolało i jak bardzo by rozpaczała, gdyby ją zdradził. Potrzebował tego wstrząsu, żeby zrozumieć, że nie chce jej stracić. Kochał ją. Czasami miał ochotę ją udusić, a względy Judith rozpaczliwie mu schlebiały, ale teraz musiał uporządkować swoje życie. Wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Czuł się kompletnie wyczerpany. Sprawdził, czy drzwi są zamknięte na zasuwę, i wyszedł za bramę. – Jen, co ty wyprawiasz, do cholery?! – krzyknął w głąb uliczki. – Co ty wyprawiasz, do cholery? Wracaj. Na litość boską, już powiedziałaś swoje. Nawet się nie obejrzała i wkrótce zmieniła się w mały punkcik na końcu ulicy. Nudziarz spod numeru czterdzieści dwa, który był świadkiem zajścia i gapił się bez żenady, zmierzył go wzrokiem, kiedy mijał jego dom. Max groźnie zmarszczył brwi. No dobrze, nic nie mógł zrobić. Zostawi to na razie, pozwoli jej ochłonąć, a potem wyśle esemesa. Napisze, że ją kocha i że jest najgorszym idiotą na świecie. Z tą myślą miał zawrócić do domu, kiedy usłyszał przeraźliwy pisk opon, mdlący chrzęst i rozpaczliwy krzyk. Odgłosy dochodziły chyba z końca ulicy. Serce na chwilę przestało mu bić, lodowaty strach zmroził mu duszę. A potem zrobił coś, czego nie robił od czasów szkoły. Zaczął się modlić. 6 Anioł Północy (Angel of the North) – ogromna współczesna rzeźba Antony’ego Gormleya, stojąca przy autostradzie prowadzącej do Gateshead (przyp. tłum.).
Teraźniejszość
Jedno oko Jennifer, lewe, powoli się otworzyło. Nie była w stanie skupić wzroku w jednym punkcie. Chwilę trwało, zanim siatkówka przyzwyczaiła się do światła. Tak długo widziała tylko czerń. Wszystko było mgliste, rozmazane, i nim wzrok zdążył się samodzielnie wyostrzyć, oko znowu się zamknęło. Pół godziny później to samo oko otworzyło się ponownie, a potem powieka drugiego oka zatrzepotała i też się uniosła. Ale tym razem Max był w pokoju. Wrócił właśnie z kantyny, gdzie kupił sobie paczkę kruchych ciastek i kubek herbaty. – Jen! – zawołał. Usłyszała jego głos i zrozumiała, że mówi do niej. Wiedziała, że tam jest. Ale gdzie jest to tam? To było trochę niejasne i chociaż chciała go zapytać, wiedziała, że nie potrafi. Nie dała rady niczego wyartykułować. Godzinę później jej umysł i ciało wielkimi skokami wracały do rzeczywistości. Wokół niej zaroiło się od lekarzy. Pobrano jej krew, żeby zbadać poziom glukozy, wapna, sodu, potasu, magnezu, fosforanów, mocznika i kreatyniny. Potem, zgodnie z oczekiwaniami Maksa, wywieźli ją na rezonans magnetyczny mózgu. Po chwili otrzymano wyniki. Jej mózg nie wykazywał żadnych oznak trwałych uszkodzeń, chociaż lekarze potrzebowali więcej czasu, żeby to ostatecznie potwierdzić. Po pięciu długich tygodniach wybudziła się ze śpiączki. Max nie mógł w to uwierzyć. O to się codziennie modlił. Nigdy nie doświadczył nic tak bardzo zbliżonego do cudu. Przez następnych kilka dni budziła się na kilka minut i czasami była stosunkowo przytomna, a czasami zupełnie zagubiona. Chwila, kiedy go rozpoznała i wreszcie przemówiła, była najlepsza ze wszystkich. – Hej – powiedział, głaszcząc ją delikatnie po ręce jednym palcem. – Hej – odpowiedziała. – Co się stało? – Miałaś wypadek, Jen. Potrącił cię samochód. Spałaś kilka tygodni. Nie wiedzieliśmy... – Urwał i z wysiłkiem przełknął ślinę. – Eadie i Polly? Kiedy to powiedziała, niemal zapłakał z ulgi. Musiał zmobilizować całą siłę woli, żeby się nie rozkleić. – Są zdrowe, Jen. Czują się doskonale. Czekały, aż się w końcu obudzisz.
Pewnie myślą, że jesteś Śpiącą Królewną. To wystarczyło na pierwszą prawdziwą rozmowę i kiedy lekarz skłonił go, żeby pozwolił jej odpocząć, zapadła w głęboki sen. – Nic jej nie jest? – zapytał, jak za każdym razem, kiedy zasypiała. – Nie zapada znowu w śpiączkę, prawda? – Nie – zapewnił go lekarz, który akurat robił obchód. – Proszę się nie martwić. Pańska żona radzi sobie fenomenalnie. Ale powrót do zdrowia następuje powoli i trochę potrwa, zanim odzyska zdolność prawidłowego reagowania. Chociaż naprawdę uważam, że rokowania są znakomite. Ale proszę się przygotować na to, że czasami będzie się wydawała zagubiona, i niech pan się wtedy nie martwi. To normalne u kogoś tak długo pogrążonego w głębokiej śpiączce. Dobrze się stało, że go ostrzegł, bo tej nocy, już nad ranem, zaczęła mamrotać przez sen. Spał niespokojnie na polowym łóżku (do tej pory zdążył je serdecznie znienawidzić i uważał za istne narzędzie tortur). Usiadł wyprostowany jak struna. – Jen? – szepnął, ale kiedy zrozumiał, że tylko mówi przez sen, wstał i podszedł, żeby posłuchać. Następnego dnia Karen przywiozła dziewczynki w porze popołudniowych odwiedzin. Zdecydowali, że skoro wokół Jennifer nie ma już całej tej maszynerii, wreszcie mogą ją zobaczyć. Lepiej pójść nie mogło. Wybrali idealny moment. Jennifer była przytomna i świadoma ich obecności. Bardzo się cieszyła, że je widzi. Samo to, że je rozpoznała, było kolejnym dodającym otuchy znakiem. Eadie i Polly zostały wcześniej skrupulatnie pouczone, żeby jej nie męczyły, i stanęły na wysokości zadania: były cichutkie i grzeczne jak aniołki. Aż do chwili kiedy zapytały, czy mogą jej zaśpiewać piosenkę. – Jaką piosenkę? – zapytała Karen. – Gangnam Style? – zaproponowała Eadie. – To chyba nie najlepszy pomysł – zaoponowała jej matka chrzestna. – Czemu nie zaśpiewacie mamie ślicznej kołysanki? Na przykład Rock a Bye Baby? Posłuchały i kiedy zaczęły śpiewać, Karen skorzystała z okazji, żeby wziąć Maksa na stronę. – Jak sobie radzisz? – Nieźle – odparł. Był emocjonalnym wrakiem. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że to się jednak dobrze skończy. – Wiem. Dzięki Bogu. – Karen? – Tak? – Strasznie mi przykro. Nigdy nie chciałem, żeby do tego doszło, i obiecuję,
że przez resztę życia będę się starał, żeby była szczęśliwa. – Wiem – odparła Karen ze smutkiem. – W porządku. Naprawdę nie musisz mnie przepraszać. Poza tym teraz możesz przeprosić ją. Wydawał się zażenowany. Niewątpliwie Jennifer jeszcze przed wypadkiem zwierzyła się przyjaciółce z małżeńskich kłopotów. Oczywiście nie wiedziała najgorszego. Nie miał pojęcia, ile będzie pamiętać. Niepewność dosłownie odbierała mu rozum. – Słuchaj – powiedziała Karen. – Rozumiem i nie osądzam cudzych związków. Ostatecznie w naszym wieku człowiek przekonuje się, że życie nie jest czarno-białe, jak myślał za młodu. Jest cholernie szare. – Pięćdziesiąt odcieni? – Cha, cha, cha – zaśmiała się z przekąsem. – Prędzej tysiąc odcieni szarości. Ale teraz już będzie dobrze. Wszystko się ułoży, skoro Jen wraca do zdrowia. Wiem, że tak będzie. – Dziękuję – powiedział. – Za pomoc przy dziewczynkach, za wszystko. – Ależ proszę bardzo. – Och, a przy okazji… – dodał. – Pomyślałem, że dam darowiznę na szpital. – O, to miło z twojej strony. – Kupię im pojedyncze łóżko z superwygodnym materacem, żeby kolejny nieszczęśnik, który tu trafi, mógł naprawdę trochę pospać. – Świetny pomysł. A teraz chyba powinniśmy poprosić Polly i Eadie, żeby już przestały śpiewać? Inaczej Jennifer gotowa pożałować, że się ocknęła. – O Boże, tak, tak! – krzyknął, gwałtownie sprowadzony na ziemię. Miauczące zawodzenie brzmiało okropnie. Jennifer miała szklisty wzrok, wydawała się oszołomiona i wyczerpana. – Nawiasem mówiąc, świetny czarny humor. Jennifer by go doceniła. – Dzięki – powiedziała Karen.
Epilog SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ Karen, Pete i Suzy i rodzice Jennifer przychodzili na niedzielny lunch. Był początek grudnia, szary dzień. W takie dni nikt nie wychodzi z domu, chyba że absolutnie musi albo że ktoś przygotowuje dla niego pyszny udziec jagnięcy i jabłkowe crumble. Dom wypełniał się smakowitym zapachem. Dziewczynki bawiły się grzecznie we frontowym pokoju swoim zestawem Play-Doh, a Max dumał, jakie wino podać do lunchu, i kręcił się po kuchni, udając, że pomaga. Dla postronnego obserwatora ta scena mogłaby emanować rodzinnym ciepłem. I właśnie dlatego nikt postronny nie powinien wysnuwać pochopnych wniosków na temat tego, co się dzieje w cudzym domu. Jennifer wydawała się zadowolona, ale obierając i krojąc marchewki, zastanawiała się, czy ktoś by ją usłyszał, gdyby maksymalnie podkręciła głośność w swoim iPodzie, poszła do pralni i wrzasnęła na całe gardło. Kiedy wrzucała marchewki do wrzątku, Max podkradł się od tyłu i pocałował ją w szyję. – Cześć, ślicznotko. Zwalczyła impuls, żeby go odepchnąć łokciem. Fizyczny kontakt ciągle sprawiał, że natychmiast sztywniała. – Okej? – Tak, a ty? – Świetnie – odpowiedział. – Jestem szczęśliwy, że czujesz się lepiej. – To dobrze. – ...i myślę, że ty i ja zmierzamy we właściwym kierunku, prawda? – dodał z wahaniem. – Właściwie myślę, że powinnaś spróbować dzisiaj spać w naszym łóżku. – Może – mruknęła i odepchnęła go. Jego nieustanne wysiłki niemal ją odstręczały. Schyliła się i otworzyła piekarnik, żeby zajrzeć do mięsa. – Musi jeszcze odpocząć – stwierdziła, rozganiając ścierką kłęby pary. – Chyba nie odejdziesz ode mnie? Poczuła skurcz żołądka. – Nie gadaj bzdur – burknęła i w tej samej chwili zadźwięczał dzwonek. Max wydawał się taki zmartwiony i zrozpaczony, że przez krótką chwilę chciała go objąć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Ale nic nie zrobiła. Zamiast tego oboje dzielnie przybrali pogodne miny, żeby nikt się nie domyślił, co się dzieje.
Podczas lunch było głośno i trochę chaotycznie. Musiała jeść jedną ręką, samym widelcem, ponieważ Eadie uparła się, że będzie jej siedzieć na kolanach. Od czasu wypadku domagała się nieustannych czułości. Jennifer to nie przeszkadzało. Ona też nie mogła się nacieszyć dziećmi. Były wielką pociechą, zwłaszcza kiedy nie mogła się pozbyć uczucia, które prześladowało ją od miesięcy. Że stoi na skraju przepaści i zastanawia się, czy skoczyć. Po posiłku goście po kolei wymykali się do salonu, aż wreszcie przy stole zostały tylko ona i Karen. Kiedy sprzątały bez zapału i ze znacznie większym zapałem raczyły się winem i serem, Karen postanowiła poruszyć temat, który od dawna nie dawał jej spokoju. – Ile opowiedział ci Max o tych tygodniach, kiedy leżałaś w śpiączce? – Niewiele – odparła, wyciągając z szuflady czystą ścierkę. – Głównie opisywał, jakie niewygodne miał łóżko. A co? – Nic. – Karen machinalnie zebrała kroplę słodkiego sosu z dzbanka i oblizała palec. – Którejś nocy miałaś atak. Byłam przy tym. – O Boże, biedactwo. Nie wiedziałam. To musiało być okropne. – Nie była to najlepsza noc mojego życia – przyznała Karen sucho. – W każdym razie chodzi o to, że powiedziałaś na głos jedno słowo. – Naprawdę? Zapytałam: gdzie moja kosmetyczka? – To trzy słowa. – Karen parsknęła śmiechem. – Wódka? – Nie, ty trąbo. Powiedziałaś: Joe. Jennifer natychmiast spoważniała. – Mówisz serio? – Tak, Jen. Poznałaś jakiegoś Joego? Bo między tobą a Maksem wyraźnie coś nie gra. – Nie – zaprzeczyła Jennifer, a ręce nagle opadły jej bezwładnie do pełnego brudnych naczyń i bąbli piany zlewu. – To dziwne. Max też powiedział, że którejś nocy wymówiłam to imię. Karen wydawała się zaniepokojona. – ...to zabrzmi dziwnie, ale jest tak, jakbym... znała jakiegoś Joego, bo za każdym razem kiedy słyszę to imię, natychmiast chce mi się płakać. To strasznie frustrujące. Czuję, że mój umysł wie, ale nie potrafi mi podpowiedzieć. No ale od wypadku zdarza mi się to również z innymi rzeczami. – Co się zdarza? Jennifer spróbowała ubrać to w słowa: – Nie jestem pewna. Na przykład czuję, że spotkało mnie wielkie szczęście, że jesteś w moim życiu... i... sama nie wiem... jakbym coś straciła. Kiedy słyszę to imię albo czasami kiedy patrzę na dzieci, strasznie mi żal. Sama nie wiem. Pewnie zwariowałam.
Wydawała się taka roztrzęsiona, że Karen podeszła, żeby ją uściskać. – Chodź do mnie. Jennifer zostawiła zmywanie, wytarła ręce w ścierkę i zaczęła cicho łkać na ramieniu przyjaciółki. Karen odsunęła ją na długość ręki i spojrzała z troską. – Jen, co się dzieje, do cholery? Powiedz mi. – Po prostu chyba nie potrafię mu przebaczyć – wyznała Jennifer z oczami pełnymi łez. Wreszcie zdobyła się na wyjawienie tego, czego nie miała odwagi powiedzieć nikomu innemu. – Chciałabym, bo patrzę na dziewczynki i ten dom... Potem myślę o naszym życiu, o przyjaciołach i o tym, że to moja rodzina. Ale po prostu boję się, że dłużej nie wytrzymam. W głębi duszy nienawidzę go i nie wiem, czy powinnam z nim zostać. O mało nie umarłam, Karen. – Wiem, ale nie umarłaś. Jesteś tu. – Właśnie, więc zrobię wszystko, żeby wykorzystać do maksimum czas, który mi został. Nie chcę nic robić tylko dlatego, że uważam, że powinnam, albo że inni uważają, że powinnam, jeśli nie czuję, że powinnam. Dziewczynki wkrótce dorosną i będą miały własne życie, i wiem, że to będzie dla mnie trudne pod wieloma względami, ale poradzę sobie, jeśli będę sama. Cholera, znajdę jakiś sposób, żeby to wytrzymać. – Jen, gadasz głupoty – powiedziała stanowczo Karen. – Max cholernie żałuje i już nigdy, nigdy w życiu nie spojrzy na inną kobietę. Nie ma prawa do jednego błędu? Nawet z nią nie spał. – Wszyscy mi o tym przypominają – jęknęła z udręką. – Ale nie o to chodzi. Przez długie miesiące cierpiałam, podczas gdy on marzył, żeby przelecieć tę okropną, obrzydliwą kobietę. Jestem na niego cholernie wściekła, Karen, i to nie przechodzi. Chciałabym, naprawdę, żeby przeszło, bo nie chcę stracić swojego cudownego życia przez jego głupotę. Długo byłam szczęśliwa. Ale jeśli już nie umiem go kochać... – Urwała. – Myślisz, że powinnam ustąpić dla dobra dzieci? – Nie nazwałabym tego ustępstwem. Masz wspaniałą rodzinę i cudowne życie. Poza tym bez względu na to, jak bardzo chcesz, nie wiem, czy dałabyś sobie radę. W naszych czasach wcale nie jest łatwo. – Zniżyła głos do naglącego szeptu, bo usłyszała stukot dziecięcych kroków na schodach. – Musielibyście sprzedać dom, zostałabyś samotną mamą, dziewczynki by cierpiały i chociaż przykro mi to mówić, we dwoje nie zarobilibyście tyle, żeby prowadzić dwa oddzielne gospodarstwa. To byłby koszmar. Jennifer westchnęła ciężko. Nie była głupia i brała to pod rozwagę. Karen miała rację. Ale ona z niewiadomych przyczyn widziała tylko własne życie, rozciągające się w przyszłość, i dwa kierunki, które mogła wybrać. Nieomal dwa tunele, z których jeden był znacznie łatwiejszym wyborem. Mogła żyć dalej tak jak teraz, w zrujnowanym związku, pełnym żalu i goryczy. I kto wie? Jeśli włożą w to
mnóstwo pracy i wysiłku, może wrócą na prostą. Ale była jeszcze inna droga. Tylko że kiedy próbowała spoglądać w tamtą stronę, nie widziała, co kryje tamta przyszłość. Wiedziała tylko, że jest trudna i niepewna, ale również pełna nadziei, podniecenia i zmian. W tamtej przyszłości zaczęłaby wszystko od nowa, na własną rękę, jako Jennifer Drew. To ją jednocześnie fascynowało i przerażało. Znane kontra nieznane. Bezpieczeństwo kontra ryzyko. Głowa przeciwko sercu. – Słuchaj – dodała Karen. – W ostatecznym rozrachunku nie mogę ci radzić, co masz zrobić, bo tylko ty wiesz, co czujesz, więc cokolwiek zdecydujesz, pamiętaj, że stoję murem przy tobie. Zawsze. Jennifer właśnie to chciała usłyszeć. Wieczorem, kiedy goście wyszli, Max położył dziewczynki spać. Kiedy zasnęły, usiadł obok niej na sofie. Nieuważnie oglądała wiadomości. Po kilku minutach odebrał jej pilota i wyłączył telewizor. – Co robisz? – Muszę wiedzieć, Jen. Przepraszam, ale dłużej tak nie wytrzymam. Nie mogę udawać, że wszystko jest w porządku, skoro oboje wiemy, że nie jest, i wydaje mi się, że im bardziej się staram, tym bardziej się odsuwasz. Więc wchodzisz w to czy nie? Bo jeśli wchodzisz, to musisz mi przebaczyć. Musisz znaleźć sposób, żeby mi przebaczyć i dopuścić do siebie, bo inaczej nie mamy szans. Ale jeśli myślisz, że nie potrafisz, muszę to wiedzieć raz na zawsze, bo niewiedza mnie zabije. Spojrzała na niego ze świadomością, że ich los jest w jej rękach. Który tunel wybierze? Wróciła myślą do tych chwil, kiedy musiała podejmować decyzje, i zrozumiała, że żadna z nich nie była tak doniosła i nie miała tak bardzo zaważyć na ich życiu. Teraz wszystko zależało od niej. Musiała podjąć decyzję. Może już podjęła.
Spis treści Prolog Przeszłość – Aidan Teraźniejszość Sobota Przeszłość – Aidan Teraźniejszość Tunel numer jeden Teraźniejszość Niedziela Przeszłość – Tim Teraźniejszość Tunel numer jeden Tunel numer jeden Przeszłość – Max Przeszłość – Tim Przeszłość – Max Poniedziałek Wtorek Teraźniejszość Tunel numer dwa Teraźniejszość Tunel numer dwa Środa Przeszłość – Max Środa ciąg dalszy Przeszłość – Steve Teraźniejszość Tunel numer jeden Czwartek Przeszłość – Steve Teraźniejszość Tunel numer dwa Tunel numer dwa Tunel numer dwa Teraźniejszość Przeszłość – Max Piątek rano – wypadek Teraźniejszość Tunel numer trzy Teraźniejszość Tunel numer trzy Teraźniejszość Tunel numer trzy Teraźniejszość Tunel numer trzy Piątek – dzień wypadku Teraźniejszość Epilog