CUD W MEKSYKU Od Autorki Pod względem geograficznym Meksyk należy do wyjątkowych krajów. Posiada niebotyczne góry, rozległe, wysoko położone płaskowyż...
5 downloads
21 Views
798KB Size
CUD W MEKSYKU Od Autorki Pod względem geograficznym Meksyk należy do wyjątkowych krajów. Posiada niebotyczne góry, rozległe, wysoko położone płaskowyże i zielone, porośnięte lasami doliny. Temperatura w Meksyku jak i krajobraz są bardzo zróżnicowane.
Opady w niektórych regionach kraju ograniczająsię zaledwie do kilku kropli w ciągu roku, dochodząc jednocześnie na południu w rejonie doliny rzeki GrijaWa aż do szesnastu stóp. Historia Meksyku to dwadzieścia wieków najazdów, okupacji i rewolucji. Po inwazji Hiszpanów język hiszpański stał się w Meksyku językiem urzędowym, chociaż angielski jest tu również popularny. W niektórych bardziej odległych rejonach kraju tubylcy posługują się językami dawnych Indian. Quetzalcóatl — bóg życia, deszczu i
gwiazdy porannej — zawsze odgrywał wielką rolę w życiu mie—5— szkańców Meksyku. Ku jego czci wznoszono miasta, a ceremonia ślubna opisywana przeze mnie w tej powieści wciąż jest żywa wśród jego wyznawców. Benito Juarez — Indianin z plemienia Zapoteków, ukończył szkołę przyklasztorną i dostąpił najwyższych zaszczytów w państwie. Dwukrotnie był prezydentem Meksyku; przez pewien
czas przebywał na emigracji w Nowym Orleanie; ku jego czci wzniesiono wiele pomników. Był wielkim człowiekiem znanym z ogromnej prawości, wzniosłych ideałów i dążenia do przeobrażania Meksyku w kraj bogaty i niezależny. Zainicjowany przez niego ruch reformatorski doprowadził do konfiskaty dóbr ko ścielnych, ustanowienia państwowego nadzoru nad oświatą i wychowaniem oraz proklamowania swobód religijnych, co w praktyce oznaczało rozdział
Kościoła od państwa. Proces wprowadzania wszystkich tych zmian trwał wiele lat, ale zapoczątkował go Juarez, ów wykształcony w szkole przyklasztornej indiański intelektualista, który przyczynił się do rozbudzenia i utrwalenia świadomości narodowej mieszkańców Meksyku. Rozdział 1 ROK 1889
Jeśli mnie nie poślubisz, zabiję się! — dramatycznie zawołał młody mężczyzna, po czym przeszedłszy przez pokój, zatrzymał się przy oknie wychodzącym na Piątą Aleję. Siedząca na sofie Orina Vandeholt zesztywniała. — Zlituj się, Clint. Jak możesz mówić takie bzdury! — odezwała się. — To wcale nie są bzdury — z uporem powtórzył mężczyzna. — Od miesięcy kocham się w tobie i nie ma dnia, żebym setki razy nie błagał
cię, abyś wyszła za mnie. Jednak dłużej tego nie zniosę. Zabrzmiało to tak patetycznie, że Orina gwałtownie wstała. — Nie mam zamiaru tego słuchać — oświadczyła. — Błagam, zostań! Kocham cię! Kocham! Nie mogę żyć bez ciebie! Spojrzała na niego uważnie. Musiała przyznać,
że prezentował się znakomicie. Było w nim jednak coś, czego nie cierpiała — jakaś słabość, jakiś zastanawiający brak równowagi. Prawdę mówiąc nie znosiła większości mężczyzn. W ciągu ostatnich dwóch lat, kiedy bezustannie narzucali się jej ze swoimi względami, Orina nabrała do nich ogromnego dystansu i bardzo krytycznie się do nich odnosiła. Gdy rzucali swe serca do jej stóp, pod świadomie wyczuwała coś fałszywego, chociaż tak do końca nie potrafiła wyjaśnić dlaczego. Na samo
wspomnienie ich umizgów wzdrygała się z obrzydzenia. Niedawno opuściła mury szkolne, otrzymawszy staranne wychowanie, o które dbały całe zastępy angielskich guwernantek i nauczycieli. Jej wiedza o mężczyznach była więc praktycznie żadna, a o życiu wielkich sfer niewiele większa. Jej matka, lady Muriel Loth — córka hrabiego
Kinloth — zakochała się w pewnym Amerykaninie już podczas swego pierwszego londyńskiego sezonu. Ani ojcu, ani matce lady Muriel nigdy by nie przyszło do głowy, że któraś z ich córek mogłaby uznać przybysza zza oceanu za właściwego kandydata na męża. W rzeczywistości Dale Vandeholt tolerowany był w Anglii z prostego powodu: posiadał ogrom—8— ny majątek, a do tego wyjątkową
inteligencję. Swoich rozmówców, których bez problemu znajdował również wśród arystokracji, intrygował oryginalnymi rozwiązaniami technicznymi na statkach i kolei. Nawet książę Walii nie krył swego zainteresowania jego pomysłami. Tak więc Vandeholt uważany był w Londynie za ciekawego i bardzo przystojnego młodego człowieka. Mimo to angielskim rodzicom nawet przez myśl nie przeszło, że ten cudzoziemiec mógłby sięgnąć po rękę którejś z ich córek. Natomiast lady Muriel od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzała młodego Vandeholta, stwierdziła,
iż w niczym nie przypomina on mężczyzn, którzy zostali jej przedstawieni. Ojciec Muriel z okazji prezentacji córki na dworze królewskim wydał wielki bal. Od tego czasu dziewczyna miewała same sukcesy i nie było domu, do którego by jej nie zapraszano. Kiedy więc ta bardzo piękna, delikatna młoda kobieta nieoczekiwanie poinformowała, że pragnie poślubić Dale'a Vandeholta, cała jej rodzina wprost osłupiała ze zdumienia. Niezrażona tym Muriel nie dopuszcza
ła nawet myśli o wyrzeczeniu się ukochanego. Ojciec Muriel na wiadomość o decyzji córki rzucał na nią gromy, a matka wylała sporo łez. Wszyscy starali się wyperswadować dziewczynie niefortunny związek, czyniąc przy tym złośliwe uwagi pod adresem jej wybrańca. Jednak Muriel nie zamie—9— rżała ustąpić. Oświadczyła nawet, iż ucieknie z domu, jeśli ojciec nie wyrazi zgody na jej małżeństwo. Groźba ta w tym przypadku oznaczała coś więcej niż tylko wyprawę do Gretna Green* czy
innego zakątka na wyspach brytyjskich. To byłaby ucieczka przez Atlantyk! W końcu hrabia skapitulował, chociaż jeszcze w drodze do kościoła Św. Jerzego przy Hannover Sąuare, w którym miała się odbyć ceremonia zaślubin, usiłował wpłynąć na zmianę decyzji córki. Wkrótce po ślubie młoda para wyjechała do Nowego Jorku. Jakby na przekór wyrażanym przez rodzinę Muriel obawom, związek okazał się
wyjątkowo szczęśliwy. Dale Vandeholt był człowiekiem o wiele bardziej cywilizowanym, niż Anglicy mogli przypuszczać. Jego dziad wyemigrował kiedyś z Holandii i osiadł na stałe w Ameryce. Matka była Węgierką o wielkiej urodzie i znakomitym wychowaniu, ojciec ambasadorem Węgier w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak lady Muriel, ona również zakochała się i żadne perswazje nie mogły jej skłonić do powrotu do ojczyzny. Tak więc Dale Vandeholt po swoim ojcu odziedziczył rozum, po matce natomiast
urzekający sposób bycia. Oprócz tego był wyjątkowo przedsiębiorczy i bardzo energiczny, co zawdzięczał już * Gretna Green — miejscowość, gdzie bez zwykłych formalności udzielano ślubu (przyp. tłum.). — 10 — swojej nowej ojczyźnie. Wszystko to sprawiało, że mógł niezmiennie podążać własną drogą. Od pierwszej chwili, kiedy ujrzał lady Muriel, zdawał sobie sprawę, że między nimi zaistniało coś, co trudno wyrazić słowami. Jednego był pewien: że bardzo jej pragnie.
Jego ambicją było, aby osiągnąć w życiu jak najwięcej. Piął się więc energicznie w górę, co każdego, kto obserwował jego drogę życiową, przyprawiało wprost o prawdziwy zawrót głowy. Wszystko, czego tylko się dotknął, zamieniało się w złoto. I kiedy w końcu na jego terenach w Teksasie odkryto ropę naftową, jego żona z uśmiechem powiedziała: — Teraz masz wszystko, kochany, i nie musisz już o nic zabiegać.
— To prawda, ale to tylko dzięki tobie. Chcia łaś, abym był wielkim człowiekiem, spełniłem więc twoje życzenie. — Mówiąc to pocałował ją. Czuł, co chciałaby mu powiedzieć. Zawsze w niego wierzyła i ta właśnie wiara pomagała mu iść jak burza od sukcesu do sukcesu. Jedynym ich zmartwieniem było, iż po urodzeniu pierwszego dziecka — córeczki —
lekarze orzekli, że lady Muriel nie powinna mieć już więcej dzieci. —- Kolejny poród może ją zabić — oznajmili mężowi. Dale Vandeholt marzył o tuzinie synów. Ponieważ okazało się to niemożliwe, musiał zadowolić się córką— Oriną. — 11 — Nieoczekiwanie zdarzyło się nieszczęście. Kiedy
Orina miała dziesięć lat, lady Muriel zmarła. Stwierdzono u niej zapalenie otrzewnej, na które wówczas nie było ratunku. Medycyna okazała się bezradna. Śmierć nastąpiła szybko i w strasznych męczarniach. Dale Vandeholt był załamany. Teraz, kiedy utracił ukochaną żonę, wszystko, co zgromadził i o co zabiegał, okazało się bez znaczenia. Gdyby mógł przywrócić Muriel do życia, oddając w zamian cały swój majątek, nie wahałby się ani chwili.
Ojciec lady Muriel, który był wówczas jeszcze w sile wieku, napisał do Vandeholta list z następującą propozycją: W sytuacji, kiedy nie ma się komu zająć moją wnuczką Oriną, sądzę, iż najlepszym wyjściem jest, abyś wyraził zgodę na jej edukację w Anglii, przynajmniej przez kilka miesięcy w roku. Jestem pewien, iż Muriel, gdyby żyła, chciałaby, aby jej córka stała się kiedyś kobietą wykształconą wytworną i czarującą, z czym w tak młodym kraju jak twój mogłaby mieć problemy, jak również, aby mogła
poznać rodzinę, w której kręgu wzrastała kiedyś jej matka. Znajdzie tu z pewnością przyjaciół jak również przyszłego małżonka, kiedy już zacznie bywać w towarzystwie... Dale Vandeholt doskonale wiedział, co jego teść miał na myśli. W niezbyt subtelny sposób dawał — 12 —
do zrozumienia, że jego córka popełniła błąd wychodząc za mąż za Amerykanina i że jeden Amerykanin w rodzinie zupełnie wystarczy. Z biegiem lat hrabia pogodził się z tym faktem, gdyż jego córka była bardzo szczęśliwa. Z każdym rokiem jej mąż stawał się coraz bogatszy i coraz bardziej znany w kraju. Będąc człowiekiem o dużym intelekcie i życiowej mądrości, zrozumiał, dlaczego Vandeholt darzył swoją żonę tak wielkim uczuciem. Muriel w niczym nie przypominała
krzykliwych i bardzo pewnych siebie Amerykanek, którym po prostu brak było ogłady i tego, co hrabia nazywał „wdziękiem", a co zdawało się tak typowe dla Angielek. Zastanowiwszy się głęboko nad propozycją te ścia, Vandeholt zdecydował się na duże poświęcenie. Wysłał Orinę do dziadka pod warunkiem jednak, że co najmniej dwa miesiące w roku córka będzie spędzała z nim. Hrabia nie posiadał się z radości. Zawsze bardzo tęsknił za swoją córką i z uporem powtarzał, że nawet
największa fortuna jej męża nie może zmienić faktu, iż wychodząc za mąż za Amerykanina, bardzo obniżyła swoją pozycję towarzyską. Orina dobrze się czuła w rodowej posiadłości dziadka w Huntingdonshire. Należący od pokoleń do rodziny dom był wyjątkowo okazały i zrobił na młodziutkiej dziewczynie duże wrażenie. Podziwiała wspaniałe, zdobiące ściany obrazy,
zdając sobie sprawę, jak wielką przedstawiają wartość, jak również — 13 — z tego, że wszystko, co się w tym domu znajdowa ło, było częścią historii rodziny. Szybko też zrozumiała, że antyki, które zdobiły salony przy Piątej Alei, zupełnie nie pasowały, delikatnie mówiąc, do ciężkich domów z piaskowca. Na tle wnętrz, w których je ustawiono, wyglądały jakoś dziwnie obco. Orina często odnosiła wrażenie, że wszystkie te przedmioty
z lekceważeniem spoglądają na swoich właścicieli, jakby im miały za złe, że zostały kupione, a nie odziedziczone po przodkach. Poznała obydwie strony Atlantyku. Lubiła tempo i rozmach Nowego Jorku i cieszyła się, kiedy ojciec za każdym razem pokazywał jej coś nowego. Ale jednocześnie ceniła sobie spokój i stabilizację Anglii, gdzie wszystko było od dawna uporządkowane i toczyło się
jakby na zwolnionych obrotach. Kiedy widziała, z jakim ogromnym dostojeństwem babka wita swoich gości, za każdym razem miała wrażenie, że uczestniczy w jakimś niesamowitym przedstawieniu baletowym. Kiedy obserwowała podającą do stołu służbę, która nigdy nie popełniała błędu, wykonując swoje obowiązki, wydawało jej się, że ktoś niewidzialny kieruje każdym ruchem. Zauwa żyła, że goście zachowywali się tu również zupełnie
inaczej niż hałaśliwi i impulsywni Amerykanie, którzy przy stole częściej prowadzili rozmowę z osobami siedzącymi naprzeciw niż z sąsiadami z lewej czy z prawej strony. Jednocześnie przekonała się, że konie na ranczu ojca były bardziej ogni— 14 —
i ste niż te, których dosiadała w Anglii. Oczywiście nie powiedziała o tym dziadkowi, chociaż dostrzegała różnicę w ich hodowli i treningu. W ten sposób Orina zdobywała edukację, jaka rzadko jest udziałem dziewcząt w jej wieku. I w Anglii, i w Ameryce zawsze otrzymywała to, co najlepsze. Jej dziadek należał do zamożnych ludzi, ale ojciec był w stanie spełnić każdą, nawet najbardziej kosztowną zachciankę córki. Wysłał ją
do Anglii, otwierając jednocześnie dla niej konto bankowe z nieprzyzwoicie wysoką wpłatą, z której mogła korzystać w absolutnie dowolny sposób. Na prośbę dziadka pierwszy swój sezon Orina spędziła w Londynie i tam przez babkę została zaprezentowana na dworze królewskim. Po czym nastąpiła cała seria zaproszeń na bale. Niewątpliwym wyróżnieniem było, iż podczas wyścigów konnych w Ascot siedziała na trybunie przeznaczonej dla członków rodziny królewskiej i została uznana za najpiękniejszą dziewczynę sezonu. Oczywiście uroda Oriny to nie jedyny
powód, dla którego wprost zalewana była propozycjami małżeństwa. Legendy o fortunie jej ojca oraz to, że była jego jedyną spadkobierczynią zrobiły swoje. Najmniej w tej sytuacji liczyła się sama Orina i mogłoby to źle wpłynąć na jej poczucie własnej wartości, gdyby nagle nie przyszło obudzenie. W końcu czerwca na polecenie ojca Orina popłynęła do Nowego Jorku. W podróży towarzyszyła jej
— 15 — opiekunka, kurier i pokojówka. Do swej dyspozycji dostała najlepszą kabinę na statku. W Nowym Jorku na jej przybycie oprócz ojca czekała cała rzesza dziennikarzy i fotoreporterów, którzy zachowywali się tak, jakby dziewczyna była co najmniej członkiem rodziny królewskiej. Dale Vandeholt na przywitanie córki przygotował bal, jakiego Nowy Jork jeszcze nigdy nie widział. W poprzedzającym bal przyjęciu uczestniczyło prawie trzysta osób. Każdy zaproszony gość otrzymał prezent
ze złota z wygrawerowanymi inicjałami Oriny. Wynajęto trzy orkiestry: najlepszą i najbardziej cenioną w Nowym Jorku; zespół cygański, który specjalnie na tę okazję został sprowadzony z Węgier; oraz zespół grający muzykę country sprowadzony z rancza Vandeholta. Wszystkie trzy zespoły od roku przygotowywały się do tego występu. To było przyjęcie, o którym długo mówiło się w Nowym Jorku. Vandeholt postarał się, aby pokazano na nim wszystko, o czym można było tylko zamarzyć. Była fontanna, z której zamiast wody tryskały perfumy,
specjalne jezioro z pływającymi po nim gondolami, a o północy niebo rozświetliły tysiące ogni sztucznych. Tak kosztownego i obfitującego w niezwykłe wydarzenia pokazu z pewnością nikt jeszcze nie widział. Nic więc dziwnego, że Orina bawiła się doskonale. W ciągu kilku miesięcy otrzymała więcej propozycji małżeństwa, niż to miało miejsce w Lon— 16 — dynie. I nagle w jednej chwili, tak jak zdarzało się
to jej ojcu, doszła do wniosku, że ma tego dosyć. — Jedźmy na ranczo, tatusiu — poprosiła. Roześmiał się. — I zostawisz swoich wielbicieli? — Słyszę od nich to samo w koło — odrzekła Orina. — I kiedy patrzą na mnie z uwielbieniem, w myślach przeliczają pieniądze, które ostatnio
zarobiłeś! Ojciec spojrzał na nią ze zdumieniem. — W wieku osiemnastu lat taki cynizm? Nie mogę w to uwierzyć! — Nie jestem cyniczna — zaprzeczyła. — Jestem po prostu realistką tak jak ty, tatusiu. Lepiej widzieć rzeczy takimi jakie są, niż żyć marzeniami. Ku jej zaskoczeniu ojciec zamiast się roześmiać spojrzał na nią z powagą.
— Marzenia czasami się spełniają— rzekł. — I kiedy spotkam się z twoją matką, moje z pewno ścią się spełnią. — Wiem o tym, tatusiu— powiedziała łagodnie. — Pamiętam wszystko, co mama mówiła o tobie. Zawsze powtarzała, że jesteś wspaniały i że pokochała cię od pierwszego wejrzenia. — Rozło żyła ręce w wymownym geście. — Niestety nie
wierzę, aby kiedykolwiek mnie to spotkało. — Mylisz się — odrzekł jej ojciec. — Jestem pewny, że któregoś dnia tobie również się to zdarzy, — 17 — i dlatego pragnę, abyś i ty mi przyrzekła, że wyjdziesz za mąż tylko wtedy, gdy będziesz kochała i gdy będziesz pewna, że miłość, którą ktoś cię obdarzył, jest zupełnie bezinteresowna. — Orina w milczeniu skinęła głową, a jej ojciec dodał: — Zawsze chciałem mieć więcej dzieci, ale ponieważ Bóg pod innym
względem obdarzył mnie tak szczodrze, nie mogłem być niewdzięczny i żądać więcej. Co się tyczy ciebie, chciałbym, abyś zawsze pamiętała, że ciąży na tobie wielka odpowiedzialność. — Wiem o tym — rzekła Orina. — To nie tylko odpowiedzialność za innych — ciągnął Dale Vandeholt. — To również, mój skarbie, umiejętność oddzielania ziarna od plew. A to wcale nie jest łatwe. — Orina westchnęła tylko, a wtedy ojciec, patrząc na nią uważnie,
dodał: — Jeśli to sama odkryłaś, to już połowa sukcesu. Mam tylko nadzieję, że nie cierpisz zbyt mocno z tego powodu. — Nie, oczywiście że nie! — zaprzeczyła Orina, ale jej reakcja wydała się ojcu zbyt gwałtowna. Po tych słowach pogrążyła się w myślach i Dale Vandeholt umilkł również, starając się uszanować
milczenie córki. Wyjechali na ranczo i Vandeholt od śmierci żony nigdy nie był taki szczęśliwy. Wspólnie odbywali konne przejażdżki i często rozmawiali do późna w nocy. Któregoś wieczoru zaczął opowiadać Orinie — 18 — o swoich planach na przyszłość i o
interesach, w które ostatnio się zaangażował. Oczywiście nie zamierzał zajmować się wszystkim sam. Energicznie rozglądał się w poszukiwaniu młodych ludzi, których mógłby zatrudnić jako menedżerów. Wierzył, że potrafią odróżnić to, co dobre, od tego, co złe, tak jak on to potrafił. Podczas kolejnych spędzanych razem z córką wieczorów wprowadzał jąw arkana swoich spraw.
Orina była zaskoczona ogromem pracy, jakiej dokonał jej ojciec, pokrywając siecią prowadzonych przez siebie interesów prawie całą Amerykę. — To wielki kraj, kraj ogromnych możliwo ści! — stwierdził jej ojciec. —Każdy mądry i zdolny człowiek stoi teraz przed olbrzymią szansą. — Jakie to więc szczęście, że Ameryka może liczyć na ciebie, tatusiu — zauważyła.
— Jestem dumny z tego, co udało mi się dotychczas osiągnąć — rzekł Vandeholt. — Jednocześnie uważam, iż miejsca wystarczy tu dla każdego i nikt nie musi mi zazdrościć, krzycząc jednocześnie, że Ameryka potrzebuje ludzi, którzy dbać będą nie tylko o własny interes, ale również i o interes narodu. — Pokazał Orinie swoje plany związane z rozwojem kolejnictwa, które jego zdaniem wciąż znajdowało się w powijakach. Vandeholt był właścicielem zakładów przemysłowych produkujących maszyny w większości wielkich miast. Wysyłał
zaufanych ludzi do Euro— 19 — py, aby śledzili i przekazywali mu wiadomości o wszystkich nowinkach technicznych. Mieli oni również za zadanie sprowadzać do Ameryki wszystkich tych, którzy chcieli mieć szansę wprowadzenia swoich pomysłów w życie. — Jesteś bardzo, bardzo mądry, tatusiu! —powiedziała z dumą Orina. — Ty też kiedyś taka będziesz —
pewnym głosem zauważył Vandeholt. Spojrzała na niego ze zdumieniem. — Czyżbyś uważał, że gdyby ci się coś przytrafiło, dałabym sobie z tym wszystkim radę? — Oczywiście! To przecież twoje przeznaczenie. Nie wyobrażam sobie zresztą, aby mogło być inaczej. Gdybym w to nie wierzył, moje życie nie miałoby sensu. Orina objęła go za szyję. — Wciąż jesteś bardzo młody, tatusiu — zauważyła. — Nie chcę nawet myśleć,
że mogłabym cię stracić. Ale oczywiście postaram się nigdy ciebie nie zawieść. Dale Vandeholt pocałował ją. — Czy to sprawiedliwe, skarbie — zapytał — że jesteś i piękna, i mądra? Chociaż ja uważam, że to drugie jest znacznie ważniejsze. Przez jakiś czas zatrzymali się na ranczu, po czym Vandeholt zabrał córkę w objazd po swoim królestwie. Podróżowali własnym pociągiem, odwiedzając
najpierw Chicago, następnie wiele innych miast — 20 — na zachodzie, aż wreszcie dotarli do Waszyngtonu i Miami. Vandeholt chciał pokazać Orinie należące do niego stocznie, a przy okazji swój jacht, który był już na ukończeniu, a który wyglądem przypominał raczej transatlantyk. Dale chciał go wyposażyć w najnowocześniejsze urządzenia, jakich nie miał jeszcze żaden statek. Łódź posiadała również silnik, dzięki
któremu mogła prześcignąć każdy jacht na morzu. Orina była nią zachwycona. Prawdę mówiąc bardziej nawet niż balami i wielkimi przyjęciami specjalnie organizowanymi dla jej ojca w każdej miejscowości, w której się zatrzymywali. Zbliżał się koniec roku i trzeba było wracać do Nowego Jorku. Orina poprosiła, aby w drodze powrotnej zatrzymali się na ranczu. — Chciałabym wypróbować jednego z twoich
najszybszych koni, tatusiu. Mam nadzieję, że w niczym nie będzie przypominał wierzchowców kłusujących po Central Parku! Vandeholt roześmiał się. — Wspaniale, kochanie. Uważam, że to dobry pomysł. Obawiam się tylko, że możesz się rozczarować. Orina uśmiechnęła się. Po przybyciu na ranczo ojciec pokazał jej, jak działa zainstalowane niedawno nowe
ogrzewanie. Nigdy jeszcze takiego nie widziała. Kiedy ojciec — 21 — je włączył, w ogromnym domu w krótkim czasie zrobiło się nie do wytrzymania gorąco. Orina pomy ślała, że kiedy nadejdzie zima, a z nią mrozy, wewnątrz domu będzie ciepło jak podczas lata. Boże Narodzenie spędzili na ranczu. Orina otrzymała od ojca wspaniały
naszyjnik z pereł, oprócz tego wiele innych jeszcze prezentów, z których każdy godny był królowej. Jednak największą radość sprawiała jej, jak zwykle, jazda na szybkich, na wpół dzikich jeszcze koniach. Czas szybko mijał i trzeba było wracać do Nowego Jorku. Na dzień przed wyjazdem udali się na konną przejażdżkę. W nocy panował silny mróz i w ciągu dnia temperatura niewiele się podniosła. — Galop powinien nas rozgrzać — powiedział
Dale Vandeholt. — A więc ścigajmy się! — zawołała Orina. Pędzili z ogromną szybkością. Nagle, kiedy Orina wyprzedziła ojca i była już pewna, że go pokonała, usłyszała jego krzyk, a potem trzask. Potrzebowała trochę czasu, zanim mogła zawrócić. Z przerażeniem ujrzała, że ogier, na którym galopował ojciec, pośliznął się na oblodzonej ziemi i przewracając się, zrzucił jeźdźca. Orina sprowadziła pomoc i Dale Vandeholt został natychmiast zabrany na ranczo.
Odniósł jednak liczne obrażenia, w wyniku których nigdy już nie odzyskał świadomości. Śmierć ojca sprawiła, że cały świat Oriny nagle się zawalił. Pragnęła tylko jednego: pozostać na — 22 —
f ranczu. Nie było to jednak możliwe. Przyjaciele, krewni, dyrektorzy rozlicznych należących do ojcą przedsiębiorstw, wszyscy uważali, że powinna wracać do Nowego Jorku. Kiedy tam w końcu dotarła, przekonała się, że ojciec zostawił jej wszystko, co posiadał. Czekała ją ogromna praca. I nie chodziło tylko o
podpisywanie dokumentów, czy też ich akceptację, co należało do normalnych obowiązków. Stanął przed nią problem zarządzania całym należącym do ojca majątkiem oraz ciągłego dokonywania wyboru. Dale Vandeholt nawet przez chwilę nie myślał, że przyjdzie mu umrzeć tak młodo. Jak dotąd do
pracy w swoim imperium zdążył wybrać najlepszych pełnomocników i doradców. Orina wiedzia ła, że do tego właśnie zespołu ludzi powinna się zwrócić i polegać na nim w przyszłości. Dokonywała oceny każdego pracownika w podobny sposób, jak zwykł to czynić jej ojciec, odkrywając jego silne i słabe strony. Na szczęście, przynajmniej początkowo, sfery towarzyskie pozostawiły ją w spokoju. Ale po kilku miesiącach stopniowo życie wracało do normy.
Na początku były tylko przyjacielskie wizyty kilku szczególnie zaprzyjaźnionych z jej matką osób, ożywionych pragnieniem pocieszenia „biednej sieroty". Z czasem liczba „pocieszających" zaczęła gwałtownie rosnąć. Po sześciu miesiącach żałoby nie mogła już dłużej bronić się przed wszystkim, co — 23 — związane było z przeszłością, tłumacząc, że pragnie samotności. Skromne lunche i kolacyjki szybko zaczęły się przekształcać w duże przyjęcia. Orina zdawała sobie sprawę, że jest
fetowana nie tyle dla niej samej, ile dla jej pieniędzy. Była najbardziej znanąi najbogatszą kobietą w liczących się sferach amerykańskich. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji stawała się coraz bardziej cyniczna. Zbyt wielu młodych mężczyzn niemal przy pierwszym spotkaniu składało jej propozycję małżeństwa. I chociaż uparcie powtarzała, że nie ma zamiaru wyjść za mąż, konkurenci nie ustawali w
nękaniu jej swymi deklaracjami, aż do znudzenia powtarzając: — Kocham cię i zrobię wszystko, abyś mnie pokochała! Orina czuła się tak, jakby wciąż organizowano na niąjakieś wielkie polowanie. „Kocham cię! Kocham cię!" Zdawało się jej, że słowa te słyszy w poszumie wiatru, skrzypieniu schodów czy dźwięku otwieranych drzwi. Zdarzały się deklaracje, które brzmiały szczerze. Zbyt często jednak za
pozorną żarliwością kryła się żądza złota, a w oczach delikwenta można było dostrzec podejrzany błysk. Którejś nocy Orina doszła do gorzkiego wniosku, że nikt nigdy nie pokocha jej dla niej samej. Przypomniała sobie pewien incydent, który wydarzył się podczas jej inauguracyjnego sezonu w Londynie. Usiłowała o tym nie myśleć. Jeszcze teraz, — 24 — gdy jakiś mężczyzna błagał: „Wyjdź za
mnie", inny głos o wiele silniejszy mówił zupełnie co innego. Z ulgą chodziła więc na liczne przyjęcia, byle tylko znaleźć się jak najdalej od swych prześladowców. Teraz miała się zmierzyć z najbardziej upartym z nich: Clintem Hunterem, który groził, że się zabije. Przyglądała mu się tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Była przekonana, iż nawet gdyby ją
błagał przez tysiąc lat, i tak nigdy by nie została jego żoną. — Posłuchaj, Clint... — odezwała się. Odwrócił się nagle od okna, a jego oczy były dziwnie nieprzytomne. — Wiem, co chcesz powiedzieć! — krzyczał. — I nie będę tego słuchał! Jeśli mnie nie poślubisz, zabiję się, ale na Boga, najpierw zabiję ciebie! Jesteś kusicielką, złym duchem! Wabisz mężczyzn swoją
urodą tylko po to, aby ich skazać na wieczne potępienie, kiedy dojdą do wniosku, że nie potrafią dłu żej żyć bez ciebie. — Wyciągnął pistolet z kieszeni. — Jeśli cię zabiję — zagroził — żaden mężczyzna nie będzie już musiał tak cierpieć, jak ja teraz cierpię! — Proszę, Clint, proszę, bądź rozsądny! —powtarzała Orina. Skierował pistolet w jej stronę, a ona gorączkowo rozważała, co powinna zrobić. — Daj mi to — powiedziała spokojnie. —
Spróbujmy jeszcze raz porozmawiać. — 25 — — Nie ma o czym rozmawiać. Wszystko zosta ło już powiedziane! — krzyczał Clint. Ręka trzymająca skierowaną w Orinę śmiercionośną broń zadrżała. I wtedy nagle, gdy Orina zastanawiała się, co powiedzieć, zdesperowany mężczyzna przycisnął lufę do swojej piersi i pociągnął za spust. Rozległ się ogłuszający huk. Po czym Clint
Hunter bardzo powoli osunął się na podłogę. Rozdział 2 Stojąc na pokładzie wypływającego z portu jachtu Orina miała świadomość, że to, co robi, jest zwykłą ucieczką. Od chwili gdy Hunter upadł na podłogę, żyła jak w koszmarnym śnie. Była przekonana, że Clint nie
żyje. Jednak kiedy nadbiegła służba, okazało się, że strzał nie był śmiertelny, chociaż kula utkwiła tuż obok serca i rana obficie krwawiła. Huntera zabrano do szpitala i wtedy Orina zdała sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie miała złudzeń, że prasa wykorzysta ten incydent. Ale na szczęście mogła liczyć na Bernarda Hoffmana — człowieka, którego uwa żano za prawą rękę jej ojca. Był to mężczyzna w średnim wieku, związany z Dale'em Vandehol-
tem już od pierwszej chwili, gdy ten odziedziczył majątek po swoim ojcu. Kiedy Hoffman wszedł do pokoju, w którym cze— 27 — kała na niego Orina, nie mógł nie zauważyć, jak bardzo była blada. — Posłuchaj mnie, Orino — odezwał się. — Sytuacja jest niezwykle skomplikowana
i musimy postępować bardzo rozważnie. — Tak, myślałam już o tym — odpowiedziała Orina. —Ale proszę... pomóż mi! Nie miałam pojęcia, że to może się tak strasznie skończyć! Hoffman uśmiechnął się. — Takie są skutki, kiedy się jest pięknym, no i do tego niezwykle bogatym — zauważył.
— Wiem... wiem — powtarzała Orina. — Ale to przecież niczego nie zmienia. Dobrze wiesz, że ludzie będą mówić, iż to ja go do tego popchnę łam. — Niestety to prawda — przyznał Hoffman. — Musimy jednak zrobić wszystko, aby uwierzono, że to był wypadek, który nie ma z tobą nic wspólnego.
— Jak to możliwe? — zapytała Orina. — Powiedziałem służbie, że nie było cię w pokoju, kiedy się to zdarzyło. Poszłaś do biblioteki po list czy książkę, wszystko jedno. Kiedy usłyszałaś strzał i wbiegłaś do pokoju, on już leżał na podłodze. — Orina skinęła głową. — Pokazywał ci nowy pistolet, który niedawno kupił — ciągnął Hoffman. — A ponieważ był to najnowszy model, Clint bardzo się nim chwalił. — Spojrzał na nią, jakby chciał sprawdzić, czy go słucha, po czym wyjaśniał — 28 —
dalej: — Przy tego typu broni trudno sprawdzić, ile aktualnie oddano z niej strzałów. Clint najwidoczniej pomylił się sądząc, że broń jest już pusta, kiedy w rzeczywistości tkwił w niej jeszcze jeden nabój. — Orina zrozumiała, co Hoffman usiłował jej zasugerować. Zagłębiła się w fotelu i ze zdumieniem stwierdziła, że cała drży. — Poza tym uważam, że powinnaś natychmiast opuścić Nowy Jork — zakończył swój wywód Hoffman. — Czy ludzie nie powiedzą wtedy, że
jestem bez serca? — Być może twoi najbliżsi przyjaciele rzeczywiście tak powiedzą— przyznał Hoffman. — Ale mnie chodzi o prasę oraz o tych straszliwie wścib-skich i goniących za sensacją dziennikarzy. — Masz rację, muszę natychmiast wyjechać — zgodziła się Orina. — Oczywiście będziemy utrzymywać, że ta podróż była od dawna planowana —
ciągnął Hoffman. — Zresztą jacht twojego ojca czeka na ciebie w Miami. Orina klasnęła w dłonie. — Mówisz o czymś, co chciałam już zrobić od dawna: wyjechać gdzieś daleko, aby móc zastanowić się nad sobą i swoją przyszłością. Wiedziała, że tak naprawdę ucieka od mężczyzn prześladujących ją w Londynie. W Nowym Jorku myślała o nich jak o stadzie wilków w
każdej chwili gotowych ją rozszarpać. — 29 — — Możesz się udać, dokąd zechcesz — mówił Hoffman. — Myślę jednak, iż podróż do Zatoki Meksykańskiej byłaby interesująca. — Tak, tak, oczywiście — zgodziła się Orina. W zasadzie było jej obojętne, dokąd popłynie.
Chciała po prostu wyjechać dokądkolwiek. Chciała zapomnieć o tej strasznej chwili, kiedy ujrzała Clinta Huntera leżącego na podłodze bez oznak życia. — Powinna zabrać ze sobą panią Carswright — dodał po chwili Hoffman. — Och, czy to konieczne? Wolałabym być sama — zawołała z przerażeniem Orina. — Uważam, że nie byłoby to zbyt rozsądne
i z pewnością dałoby powody do plotek — uśmiechnął się Hoffman. Orina wzruszyła ramionami. — A więc dobrze. Zgoda na panią Carswright, ale tylko na nią. Tata zawsze powtarzał, że kobieca obsługa na jachcie jest zupełnie do niczego, ponieważ kobiety cierpią na chorobę morską. — Rzeczywiście słyszałem to dziesiątki razy! — przyznał Hoffman. — A więc będziesz
miała do dyspozycji stewarda, który zgodnie z opinią twego ojca jest najlepszym na świecie lokajem i niańką w jednej osobie! Orina roześmiała się. — Wiem, że James będzie się troszczył o mnie, ale ja pragnę sama się sobą zająć i jednocześnie być sama.
— 30 — — Przygotuję wszystko tak, abyś mogła wyjechać już jutro rano — oświadczył Hoffman. — Tymczasem skreśl, proszę, parę sympatycznych słów do tego biednego głupca, Huntera. A ja dopilnuję, aby do szpitala wysłano bukiet kwiatów. — A jeśli on umrze? — wyszeptała Orina. — To zdrowy młody człowiek i nie widzę powodu, aby miało się to stać — uspokajał jąHoffman. —
Obawiam się jednak, że długo jeszcze pozostanie w szpitalu, a ten wypadek z pewnością nie będzie obojętny dlajego zdrowia. Ale to jużjego zmartwienie. — Zmarszczył brwi i dodał: — Nie mogę powiedzieć, abym darzył sympatią mężczyzn, którzy przyjmująw stosunku do kobiet tak melodramatycz-ne pozy, nawet jeśli te kobiety są tak piękne jak ty! — Nienawidzę wszystkich mężczyzn! — wyrzuciła z siebie Orina. — Nienawidzę ich! Nienawidzę i możesz być pewny, że nigdy nie wyjdę za mąż i że resztę życia spędzę na prowadzeniu
interesów taty. — Po chwili milczenia dodała: — Przynajmniej z tej strony nie grozami przykrości! Bernard Hoffman roześmiał się. — Wręcz przeciwnie, interesy często wiążą się z ogromnymi kłopotami. Szczególnie dotyczy to tych, którzy muszą się nimi zajmować, nie mówiąc o właścicielach majątku. Przecież to oni mogą wszystko stracić, jeśli interesy nie przyniosą oczekiwanych zysków.
Ale Orina już nie słuchała. Myślała o listach, — 31 — które otrzymała tego ranka od dwóch swoich angielskich wielbicieli, wybierających się właśnie do Nowego Jorku. Spodziewała się ich w ciągu najbliższych kilku tygodni. Podeszła do swojego biurka i wzięła leżącą na nim korespondencję. — Te listy otrzymałam od lorda Airsdale'a i sir
Montagu Seymoura—powiedziała. — Kiedy ci panowie się tu zjawią, z pewnością zrobią wszystko, aby mnie odnaleźć. Poinformuj ich więc, że wyjechałam do Nowej Fundlandii. — To niezły pomysł — wolno powiedział Bernard Hoffman. — Nie będzie tam łatwo do ciebie dotrzeć, a o to nam przecież chodzi. Tak właśnie powiem prasie. — Dziękuję ci... bardzo dziękuję! — powtarza ła Orina. — Proszę, przeproś w moim imieniu
wszystkich, którzy się spodziewali, że wezmę udział w organizowanych przez nich balach, przyjęciach i jeden Bóg tylko wie, w czym jeszcze, w ciągu najbliższych trzech tygodni. — Będą z pewnością bardzo rozczarowani, że ich „gwiazda" zniknęła — zauważył Hoffman. — Uważam jednak, iż twoja decyzja jest słuszna i że powinnaś wrócić, gdy twoje
samopoczucie będzie lepsze. — Uprzedzam cię, iż może to nigdy nie nastąpić! — odpowiedziała Orina. Uśmiech, który pojawił się na twarzy Hoffmana, — 32 — wydał się jej nieco cyniczny. Wiedziała, o czym my ślał. Uważał, iż jej sukcesy w Londynie i Nowym Jorku były tak oszałamiające, że wcale nie trzeba będzie długo czekać, aby samotność dała się jej we znaki.
— Jeśli Hunter po twoim powrocie wciąż będzie taki nieznośny — odezwał się — powinnaś chyba wyjechać do twojego dziadka. — Z przyjemnością to zrobię — odrzekła Orina. —Ale to nie on będzie powodem mojej ucieczki do Anglii, lecz ci wszyscy mężczyźni nieustannie zasypujący mnie swymi propozycjami, jakby widzieli we mnie złotą rybkę, która spełni każde ich życzenie! Hoffman wybuchnął śmiechem.
— Możesz się śmiać — z goryczą w głosie zauważyła Orina— ale ty nie wiesz, jak się czuje ktoś, kto w każdej chwili może być złowiony na haczyk albo podstępnie zwabiony do klatki, z której nie ma wyjścia. — Czy rzeczywiście jest aż tak źle? — zapytał Hoffman. — Gorzej... znacznie gorzej! — zawołała. — Dobrze przecież wiesz, że to nie mnie
pragną ale moich pieniędzy! Hoffman znowu się roześmiał. — Przesadzasz, moja droga. Jestem pewien, iż wielu mężczyzn pragnie cię wyłącznie dla ciebie samej. A ponieważ dobrze znam Anglików, nie wątpię, że jeśli zechcą się do ciebie zbliżyć, to nie — 33 —
z powodu twojego majątku. Anglik bardzo sobie ceni własną pozycję! Zapanowało milczenie. Po chwili Orina odezwa ła się: — Anglicy są również wyjątkowymi snobami, zarozumialcami i auto kratami. Poza tym patrzą z góry na inne nacje. Uważają, że cudzoziemki nie
są godne, by je poślubić. Jakaś dziwna nuta zabrzmiała w głosie Oriny i Hoffman doszedłszy do wniosku, że ta rozmowa pogłębia tylko jej rozdrażnienie, rzekł: — Zdaj się na mnie. Zrobię wszystko, abyś już jutro mogła wziąć kurs na Miami. Ty musisz jedynie wydać polecenie służącej, aby spakowała odpowiednią garderobę. Nie zapomnij tylko o kostiumie kąpielowym.
Orina roześmiała się, ubawiona tą uwagą. — A ponieważ zamierzam wyjechać na bardzo długo — dodała — muszę też zabrać buty na futrze. — Kiedy Hoffman zmierzał do wyjścia, Orina położyła mu rękę na ramieniu, mówiąc: — Wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Teraz, kiedy nie ma już przy mnie tatusia, ufam tobie bezgranicznie. Jestem pewna, że nigdy mnie nie zawiedziesz. — Ceniłem twego ojca bardziej niż
kogokolwiek na świecie — odrzekł Hoffman. — Był wspaniałym człowiekiem i najlepszym przyjacielem. Nigdy nie mógłbym zawieść ani jego, ani ciebie. — Bardzo ci dziękuję — wyszeptała Orina. — 34 — Kiedy wychodziła z pokoju, oczy Hoffmana pełne były troski. Wiedział, że działo się z Oriną coś niedobrego i to od czasu jej powrotu z Anglii. Nie nakłaniał jej do zwierzeń, czując, iż prędzej czy
później dowie się, co ją dręczy. Nikt lepiej od niego nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo czyn młodego Huntera może Orinie zaszkodzić. Hoffman mógł tylko się modlić, aby uwierzono w jego wyjaśnienia. Zdawał sobie jednak sprawę, że nowojorczycy uwielbiają dramaty i że tym ostatnim sąw tej chwili z pewnością ogromnie podekscytowani, starając się uczynić go jeszcze bardziej sensacyjnym i dramatycznym.
— Przeklęty dureń! — powiedział do siebie. — Dlaczego, dc diabła, nie potrafił się opanować na tyle, aby nie niszczyć życia dziewczyny, która i tak nie była dla niego? Bernard Hoffman kochał Orinę od dziecka. Towarzysząc Vandeholtowi na każdym niemal kroku często miał okazję widzieć jego córkę. Obserwował, jak rozwija się i rośnie, jak nie wiadomo kiedy z uroczego berbecia wyrasta atrakcyjna dziesięciolatka podobna do dziewczynek z książek z obrazkami dla
dzieci. Już wtedy jej uroda zwracała powszechną uwagę. Dale Vandeholt często rozmawiał z Hoffmanem o przyszłości córki. — Wiesz równie dobrze jak ja, Bernardzie — powiedział kiedyś — że posiadanie tak ogromne— 35 — go majątku to dla kobiety duże obciążenie. Prze
śladują ją zazwyczaj całe tabuny łowców posagu i może nie poznać, kiedy mężczyzna pokocha jącałym sercem i duszą, a kiedy tylko błyszczącymi z chciwości oczami. — Jeśli Orina jest tak spostrzegawcza jak ty, Dale — odrzekł Hoffman — z pewnością da sobie z tym radę.
— Mam nadzieję, że tak będzie — powiedział Vandeholt. — Mimo to boję się, bardzo się o nią boję! Po chwili milczenia Hoffman z wahaniem odezwał się: — Wiesz, Dale, rozwiązanie jest chyba całkiem proste. Mógłbyś się ożenić i mieć syna, i to niejednego! Dale Vandeholt roześmiał się.
— Myślałem o tym, naprawdę myślałem, ale wiesz, byłem z moją żoną tak bardzo szczęśliwy, że boję się zaryzykować, w obawie nie tyle o mojąprzyszłość, ile że zniszczę pamięć czegoś niezwykłego i absolutnie doskonałego. Hoffman zrozumiał. Dale Vandeholt był wyjątkowo atrakcyjnym mężczyzną. Niezależnie od jego pieniędzy wiele kobiet w Ameryce patrzyło
na niego z zainteresowaniem. Gdyby tylko skinął palcem, bez wahania każda z nich rzuciłaby mu się w ramiona. Ale Dale nigdy powtórnie się nie — 36 — ożenił i Orina odziedziczyła po nim całąjego ogromną fortunę. — Ona jest zbyt młoda, aby to udźwignąć — powiedział do siebie Hoffman.
Niestety poza otoczeniem jej troskąi opieką, nic więcej nie mógł dla niej zrobić. Ze ściśniętym sercem patrzył, jak wsiadała do salonki należącej do jej ojca. Przyłączono ją do pociągu, którym miała dojechać do Miami. Podobne wagony posiadał Vandeholt niemal na każdej trasie prowadzącej z Nowego Jorku i Orina często w nich z ojcem podróżowała. Kiedy pociąg ruszył, miała wrażenie, że ojciec
siedzi tuż obok, pilnując, aby nic złego jej nie spotkało. Pani Carswright usadowiła się wygodnie, sprawdziwszy uprzednio, czy siedzenie nie znajduje się tuż nad kołami. Jej kolana szczelnie okrywał koc. Była to starsza kobieta, którą ojciec Oriny po śmierci żony przyjął do domu, aby sprawowała opiekę nad córką. Celowo wybrał osobę niezbyt młodą aby zanadto nie ingerowała w Oriny sprawy, aby nie była o nic zazdrosna i nie kłóciła się z jego córką. Do przeszłości pani Carswright nie
można było mieć żadnych zastrzeżeń. Urodziła się na Południu w jednej z najbardziej szanowanych rodzin. Jako wdowa po biskupie Nowego Jorku cieszyła się opinią osoby spokojnej i miłej. Orina od pierwszej chwili uznała ją jednak za bardzo nudną. Pani Carswright rzeczywiście nigdy nie miała — 37 — nic ciekawego do powiedzenia, ale zawsze była
bardzo uprzejma w stosunku do każdego. Należa ła do kręgu najbardziej znanych i szanowanych wdów w Nowym Jorku. Ojcu Oriny w zupełności to wystarczało. I tak pani Carswright stała się jakby częścią wyposażenia przy Piątej Alei. Orina zawsze była wobec niej grzeczna, ale rzadko ją widywała, prawie ignorowała jej egzystencję. Pani Carswright nie była wcale zaskoczona nagłą decyzją o wyjeździe. Dawno już przestała się dziwić czemukolwiek, co dotyczyło
Vandeholtów, w tym również ich nieoczekiwanym podróżom. Podobnie jak Orina, poleciła po prostu służącej spakować swoje rzeczy. Następnego dnia rano obydwie panie, siedząc w wygodnym powozie, podążały na dworzec kolejowy. Bernard Hoffman jechał wraz z nimi, aby osobiście wszystkiego dopilnować. — Jeśli tylko będziesz czegoś potrzebowała —
zwrócił się do Oriny — depeszuj natychmiast, a ja uczynię wszystko, aby ci jak najszybciej pomóc. — Oczywiście będę o tym pamiętała — zapewniła go Orina. —Ale proszę, pisz do mnie i informuj o wszystkim, co się wydarzy. Nie miej mi jednak za złe, jeśli ja nie będę pisała zbyt często. — Sądzę, że pod tym względem i tak będziesz lepsza od swojego ojca — rzekł Hoffman. — On
nie cierpiał pisania listów i kiedy tylko mógł, zlecał korespondencję sekretarce. — 38 — — Obawiam się, że w moim przypadku będzie jeszcze gorzej — powiedziała Orina. — Z całego serca dziękuję ci za troskę, którą zawsze mi okazywałeś. — Dbaj o siebie — dodał Hoffman. — Dobrze znam kapitana Bennetta i wiem, że to rozsądny
człowiek. Zanim więc coś postanowisz, poproś jego 0 radę. Orina roześmiała się. — Mam zamiar słuchać tylko siebie — oświadczyła. — Cieszę się, że będę sama, a to, jak wiesz, nie zdarzyło mi się od lat. — Sądzę, że byłoby to dla ciebie interesujące, gdybyś poznała pewną młodą damę, która nazywa się Orina Vandeholt — zauważył
Hoffman. — Ta kobieta mogłaby zadziwić nawet ciebie! — To rzeczywiście byłoby interesujące —powiedziała Orina i oboje się roześmiali. Pociąg ruszył i Orina machała ręką na pożegnanie, aż sylwetka Bernarda Hoffmana zniknęła jej z oczu. „To najsympatyczniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam — powiedziała sobie. — wcale się nie dziwię, że tatuś tak bardzo mu ufał".
Wiedziała, że jeśli chodzi o interesy, był człowiekiem wyjątkowo zdeterminowanym. Rozumia ła to jednak i uznawała nawet czasami za konieczne. Ta właśnie determinacja, którą można by nazwać „bezwzględnością", sprawiła, że jej ojciec — 39 — odniósł tak ogromny sukces. Z przykrością dostrzegała, że tej cechy było brak młodym mężczyznom, którzy ją otaczali. Zainteresowani jedynie rozrywką, zdawali się dryfować przez życie.
Usiadła w salonce jak najdalej od pani Carswright. Pomyślała, że jeśli chodzi o Anglików, to ich z kolei bez reszty pochłaniał sport. Dziadek opowiadał jej ze śmiechem, że są oni bardziej przywiązani do swoich psów niż do dzieci. Jeśli chodzi o żony, dodał, to konie są tu zdecydowanie na pierwszym miejscu. Wiedziała, że się z nią drażnił. Ale kiedy miałajuż za sobą swój towarzyski debiut i poznała wielu Anglików, przekonała się, że w jego słowach było wiele racji. Podejrzewała, na co poszłyby jej pieniądze: utopione by
zostały w hodowli koni, które zwyciężałyby w Derby czy w Gold Cup w Ascot. Wyżły jej małżonka z pewnością należałyby do najlepszych w całej Wielkiej Brytanii. Amerykanie byli zupełnie inni. Orina spotykała mężczyzn pochłoniętych interesami, ale przede wszystkim dlatego, aby robić pieniądze. Dla nich tylko one się liczyły, a nie gospodarka. Nie zależało
im na postępie i rozwoju Stanów Zjednoczonych. Jej ojciec ogromnie się od nich różnił. Orina widzia ła, jak bardzo mu leżało na sercu dobro kraju. Całe życie pracował po to, aby Ameryka stała się kiedyś największym mocarstwem. — Długa droga przed nami — powiedział kiedyś — jesteśmy jeszcze bardzo młodym krajem. 40 —
Mamy sprzyjające warunki, ogromne zasoby dóbr naturalnych, ale nie potrafimy ich eksploatować. To, czego nam najbardziej potrzeba, kochanie, to rozum. — Ty go masz, tatusiu — oświadczyła Orina. — Chciałbym, aby tak było — odpowiedział. — Jestem jednak sam, a Ameryka to taki ogromny kraj.
Potrzebujemy młodych ludzi, którzy wezmą jego sprawy w swoje ręce, którzy poniosą nasz gwiaździsty sztandar i dotrą z nim do każdego zakątka świata, tak jak Brytyjczycy uczynili to kiedyś ze swoim Union Jack *. Orina wiedziała, że miał na myśli mapy, które podziwiała będąc w Anglii. Połowa świata wchodziła w skład imperium brytyjskiego zaznaczonego na mapie kolorem czerwonym. — Powinieneś być prezydentem —
powiedziała mu wtedy. — Mógłbyś zainspirować tylu ludzi, aby stali się podobni do ciebie. Ojciec podniósł ręce w geście przerażenia. — To ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął! — zawołał. — Jestem człowiekiem czynu, a nie gadułą, i to właśnie ludzie czynu sprawią że Ameryka będzie wielka. Kiedy pociąg nabrał szybkości, Orina powtarza
ła, tak jak to już robiła setki razy: — Jak tata mógł odejść, kiedy jest taki potrzeb* Union Jack — flaga brytyjska (przyp. tłum.). — 41 — ny, kiedy jest tyle do zrobienia, a tak mało ludzi, na których można polegać? Wiedziała, że nie jest sprawiedliwa, gdyż myśla ła tylko o mężczyznach, których
spotykała, z którymi tańczyła, którzy prosili, aby ich poślubiła, i którzy pod każdym względem byli zaprzeczeniem jej ojca. „Nigdy nie wyjdę za mąż — powtórzyła w my ślach słowa tak niedawno wypowiedziane przed Hoffmanem. — Zajmę się powiększaniem imperium tatusia w nadziei, iż gdyby żył, byłby ze mnie dumny tak jak z syna".
Zdawała sobie sprawę, iż nie przyjdzie jej to łatwo. Kobiety w Ameryce mogą rządzić w domu i kłócić się ze swoimi mężami, ale gdy w grę wchodzą interesy, nie mają nic do powiedzenia. Droga do urzędów i stanowisk jest przed nimi zamknięta. „Być może przy pomocy Bernarda uda mi się to przełamać", pomyślała. Nie była jednak pewna, czy tego właśnie pragnie. Tak naprawdę jeszcze nie wiedziała, czego oczekuje od życia. W głębi duszy
czuła jednak, że nie wypełnią go przyjemności, jakich pod dostatkiem miała zarówno w Londynie, jak i w Nowym Jorku. Tymczasem pociąg pędził dalej. Orina zatonęła w myślach o swojej przyszłości, aż nadeszła pora, aby przejść do przedziału sypialnego i ułożyć się do snu. — 42 — JSdedy przybyli na miejsce, zalane
słońcem Miami wyglądało imponująco. Wszystko na przyjazd Oriny było znakomicie przygotowane. Zamówione wcześniej powozy oczekiwały na nią na stacji i jeden z nich natychmiast zawiózł ją do zatoki, gdzie stał zacumowany należący do jej ojca jacht. Łódź niedawno przetransportowano z suchego doku, gdzie została poddana gruntownemu przeglądowi i gdzie zainstalowano na niej kilka najnowszych urządzeń, zgodnie z poleceniem Vandeholta, które zdążył wydać tuż przed śmiercią.
Orina wiedziała, że aktualnie był to największy, najlepszy i najwspanialszy jacht na świecie. Kiedy wchodziła na pokład, przy wejściu czekał na nią kapitan Bennett. Obsługa natychmiast zajęła się wnoszeniem jej bagażu, natomiast dwaj młodzi oficerowie pomagali pani Carswright, która serdecznie im dziękowała za okazaną uprzejmość. — Bardzo się cieszę, że panią widzę, panno Orino! — przywitał ją kapitan Bennett.
— Ja również się cieszę, kapitanie — grzecznie odpowiedziała Orina. — Jeśli wolno, chciałbym zapytać, dokąd mamy płynąć. — Najchętniej dookoła świata! Ale pan Hoffman uważa, że najpierw powinniśmy zawinąć do Zatoki Meksykańskiej. — Podzielam jego opinię — odrzekł kapitan. —
— 43 — Pogoda nam sprzyja, a jeśli chodzi o Meksyk, to nie pamiętam, aby pani i pani ojciec byli tam kiedykolwiek. Jestem pewny, że uzna go panienka za bardzo interesujący kraj. — Ja również tak myślę, kapitanie — powiedziała Orina. — A ponieważ mamy dużo czasu, możemy zatrzymywać się wszędzie, gdzie dostrze żemy coś godnego uwagi. — Myślę, że najwięcej interesujących rzeczy
jest w głębi kraju — zauważył kapitan. —Ale oczywiście wzdłuż brzegów jest wiele maleńkich zatoczek i uroczych plaż, które z pewnością się pani spodobają. Wystarczy powiedzieć, co panienka ma ochotę zwiedzić, a ja zrobię wszystko, aby spełnić jej życzenia. — Dziękuję panu — rzekła Orina. — Chciałabym oczywiście obejrzeć wszystkie nowe urządzenia na jachcie. — Będzie panienka zaskoczona — zauważył
kapitan. — Tylko pan Vandeholt mógł się zdecydować na rozwiązania, których nie znajdzie pani na żadnym innym statku. Wkrótce jacht wypłynął z zatoki. Orina pomy ślała, że nikt nie uwierzyłby, iż na tej ogromnej łodzi, jeśli nie liczyć pewnej starszej pani, podróżuje zupełnie sama. Zdawała sobie sprawę, że większość jej rówieśnic zabrałaby w ten rejs jakiegoś młodego mężczyznę, aby mieć z kim tańczyć, rozmawiać i flirtować. Lecz ona idąc w kierunku swo-
— 44 — jej kabiny, która urządzona była z dużym smakiem, czuła się bardzo szczęśliwa i brak towarzystwa zupełnie jej nie przeszkadzał. Kapitan zapytał, czy nie chciałaby skorzystać z kabiny należącej do jej ojca. Była to oczywiście największa i najbardziej reprezentacyjna kabina na jachcie, ale Orina wolała tę, z której
zawsze korzystała. Kabina ta miała specjalny wystrój i od początku do niej należała. Kiedy żyłajej matka, ojciec miał inny jacht, który urządził zgodnie z jej gustem. Rodzice często nim podróżowali i dla ojca stał się świętością, ponieważ wciąż pamiętał, jacy byli na nim szczęśliwi. Po śmierci żony Dale Vandeholt zdecydował się na budowę nowego jachtu, większego i jeszcze
bardziej wspaniałego. Ideą tej budowy nie była już miłość, którą na zawsze pozostawił za sobą. Orina to rozumiała. Kiedy ojciec wchodził na pokład, nie prześladowało go już wspomnienie ukochanej żony, która z wyciągniętymi ramionami czekała, aby go powitać. Teraz, kiedy o tym wszystkim myślała, doszła
do wniosku, że źródło jej wstrętu do małżeństwa tkwiło w tamtych latach. Wciąż porównywała mi łość, którąjej ofiarowywano, z uczuciem, które istniało pomiędzy jej ojcem a matką. Czułaje od chwili swych narodzin. Rodzice kochali się tak wielką i bezgraniczną miłością, że trudno nawet było my śleć o każdym z nich oddzielnie. — 45 — Po śmierci matki Orina spostrzegła po jakimś czasie, że ojciec nie jest już
sobą, że zachowuje się tak, jakby jakaś jego część zniknęła bezpowrotnie, a on nie może sobie z tym poradzić. To było coś, czego nie dało się wyrazić słowami. Jednak wiedziała, że takiej właśnie miłości będzie szukała w życiu. W mroku kabiny wciąż zadawała sobie pytanie: „Czy to możliwe, aby poślubiła kogoś takiego jak Clint Hunter?" Starała się o nim nie my śleć. Nie mogła jednak stłumić w sobie poczucia
winy. Jednocześnie zastanawiała się, czy mogła nie odrzucić oferty mężczyzny, który był na tyle głupi, aby targnąć się na własne życie. „Ale jeśli on się na to zdecydował, to inni mogą zrobić to samo", pomyślała. To było przerażające. Uświadomiła sobie, że ta myśl będzie ją prześladowała za każdym razem, gdy tylko jakiś mężczyzna poprosi ją o rękę. Wdprowadzając Orinę na stację, Hoffman poinformował ją, że
dowiedział się o stan zdrowia Clinta Huntera. — Miał spokojną noc — powiedział. — Chirurdzy twierdzą, że przeżyje, ale jego powrót do zdrowia musi trochę potrwać. W głosie Hoffmana pojawiła się nuta pogardy i Orina pomyślała, iż nie sposób szanować kogoś, kto jest zdolny do tak potwornego czynu, czynu — 46 — wymierzonego przeciw kobiecie, którą
rzekomo kochał. — Oczywiście to nie jest tak, że go nienawidzę — powtarzała Orina, leżąc w ciemnościach. — Tylko szczerze nim pogardzam. Pogardzam zresztą każdym mężczyzną, który nie potrafi stawić czoła przeciwnościom, tak jak to czynił mój ojciec. W pewnej chwili przypomniała sobie, że właśnie
rozpoczęła wielkąpodróż w nieznane. Ciągle jeszcze nie podjęła decyzji co do swojej przyszłości. Czuła, że nie będą one łatwe, ale jednocześnie wiedziała, że musi się z tym problemem uporać. Na razie wszystko zdawało się ją ranić, ale rozsądek podpowiadał, że to reakcja na to, co się wydarzyło. — Będę odpoczywać, cieszyć się słońcem i my śleć o tatusiu — postanowiła.
Świadomość, że należąca do ojca kabina jest pusta, że nie może do niego pobiec i opowiedzieć, co czuje, sprawiała jej dotkliwy ból. Często myślała o sprawach związanych ze śmiercią. Miała wątpliwości, z którymi nie potrafiła dać sobie rady. Czy istnieje inny świat i czy kontakt z nim jest możliwy, jak niektórzy ludzie utrzymują? Jeśli tak, to czy ona mogłaby również do niego dotrzeć? Czy jej ojciec tam właśnie jest i czy ona może liczyć na jego pomoc? A jeśli tam nic nie
istnieje?... To byłoby okropne. Po tym, czego jej ojciec dokonał, co stworzył i co dopiero zapoczątkował, miałby być tylko cia łem pogrzebanym na cmentarzu? Wszystko w niej — 47 — buntowało się przeciwko takiemu bezsensowi. A jednak większość ludzi, chociaż wierzy w Boga, uważa, że śmierć jest końcem wszystkiego.
— Co nam z tego — powiedziała kiedyś w szkole jedna z dziewcząt —że kiedy umrzemy, pójdziemy do nieba, zasiądziemy wokół szafirowego morza i będziemy uderzać w struny harfy. Nie rozumiem, w czym może nam to teraz pomóc. Orina przyznała jej rację. Dla niej również to nie miało znaczenia. Ale jakaś inna uczennica, chyba bardziej rozumna od innych, odezwała się: — Wszystkie religie świata od zawsze głosiły, iż śmierć nie jest końcem istnienia, a
większość religii Wschodu, że powracamy do życia w innym ciele. — I jakie ma to dla nas znaczenie? — nie ustępowała pierwsza dziewczyna. — Jeśli teraz jestem w innym ciele, to nie mogę przecież wiedzieć, czy byłam choć trochę szczęśliwsza jako Rzymianka lub członek plemienia z afrykańskiego buszu. Orina uśmiechnęła się na wspomnienie tych słów i jednocześnie pomyślała: „A może w czasie tej
podróży znajdę odpowiedź na pytania nie tylko dotyczące życia, ale również śmierci". I wtedy nieoczekiwanie, po raz pierwszy od chwili gdy Clint Hunter strzelił do siebie, poczuła, jak łzy napływająjej do oczu. Płakała nie nad nim, lecz nad sobą. Płakała, ponieważ w świecie, w którym żyła, — 48 —
nie było już jej ojca, a mężczyźni, których spotyka ła, tak bardzo się od niego różnili. — Tatusiu, tatusiu! — wołała w ciemność. — Jak mogłeś mnie zostawić? Dlaczego nie mogę do ciebie dotrzeć? Czy wiesz, że jestem sama i że tak bardzo potrzebuję twojej pomocy? Nawet nie zdawała sobie sprawy, że mówiła na
głos. Po chwili w kabinie zapanowała cisza, którą zakłócały jedynie uderzenia fal o burty jachtu. Rozdział 3 Przez następne dwa dni wolno bez żadnych przygód płynęli przez Zatokę Meksykańską. Ale nieoczekiwanie pogoda zaczęła się nagle psuć i kapitan wziął kurs w kierunku brzegu. Zacumowali na noc w maleńkiej zatoczce, lecz już następnego
ranka przed śniadaniem jacht znowu wyruszył w morze. Pani Carswright zjawiała się przeważnie w czasie posiłków, po czym szła do swojej kabiny albo wyciągnąwszy się na leżaku, długie godziny spędzała na pokładzie. Kiedy jadły razem lunch poprzedniego dnia, prawie wcale się nie odzywała. W czasie kolacji po długim milczeniu Orina zapytała: — Czy pani dobrze się czuje? Dopiero teraz
widzę, jaka jest pani blada. — Nic mi nie jest, moja droga— zapewniała pani Carswright. — Mam wprawdzie ostatnio jakieś — 51 — dziwne bóle, ale nie cierpię lekarzy i nie znoszę, kiedy się mną zajmują. — Tatuś też zawsze tak mówił — zauważyła Orina. — Ale jeśli rzeczywiście coś
pani dolega, trzeba się poradzić dobrego specjalisty. — Wezmę proszki, które pomogą mi zasnąć i zapomnieć o bólu — odrzekła pani Carswright. — Niczego mi więcej nie trzeba. Mówiła tak przekonywająco, że Orina uznała, iż należy ją zostawić w spokoju. Jednocześnie miała nadzieję, że pani Carswright nic nie
będzie. Pamiętała, jak bardzo jej ojciec nie lubił chorych na pokładzie. To dlatego zawsze uważał, że Orina powinna sama o siebie się troszczyć i nie zabierać ze sobą pokojówki. Z panią Carswright sprawa miała się zupełnie inaczej. Orina trochę za późno doszła do wniosku, że jej opiekunka na taką wyprawę jest po prostu za stara. „Biedna kobieta — pomyślała. — Kiedy pogoda nie dopisuje i jest ślisko na
pokładzie, musi szczególnie uważać, aby się nie potknąć i nie przewrócić". Rankiem trzeciego dnia morze nieco się wzburzyło i Orina wcale nie była zaskoczona, że musi jeść śniadanie sama. — Czyżby pani Carswright nie czuła się dobrze? — zapytała stewarda. — 52 — — Właśnie zaniosłem jej do kabiny śniadanie — odrzekł steward. —Ale powiedziała, że nie jest głodna. Myślę, że to skutki choroby morskiej. Orina jęknęła. Jej ojciec miał rację.
Jeśli pani Carswright rzeczywiście jest bardzo chora, będą musieli zawinąć do portu, dopóki morze na nowo się nie rozszaleje. Orina z przyjemnością obserwowała fale z determinacją atakujące dziób statku. Bez względu na to, jaka była pogoda, nigdy nie miała żadnych sensacji. Po śniadaniu przeszła na mostek kapitański, aby porozmawiać
z kapitanem jachtu. — Obawiam się, że pani Carswright nie czuje się najlepiej — powiedziała. — Jeśli pogoda mia łaby się zmienić, myślę, że należałoby przewieźć ją do portu, aby jej stan się jeszcze bardziej nie pogorszył. — Tak właśnie zrobimy — rzekł kapitan Ben-
nett. — Chociaż nie kryję, iż bardzo bym chciał wypróbować silnik, który zainstalował pani ojciec. Zobaczymy, jak sobie radzi w skrajnie trudnych warunkach. — Szkoda, że nie ma z nami taty — uśmiechnę ła się Orina. — Nic nie sprawiłoby mu większej satysfakcji, ale czuję, że takie warunki, o jakich pan
myśli, będą dopiero na Atlantyku. — Nie mogę się już tego doczekać, pod warunkiem oczywiście, że na jachcie nikt nie będzie cierpiał na morską chorobę. — 53 — Orina pozostała na mostku aż do lunchu. Schodząc na dół pomyślała, że powinna odwiedzić panią Carswright. Kiedy jednak poszła do jej kabiny, steward oznajmił, że chora śpi. — Proszę się nie martwić, panienko — powiedział. — Dopilnuję, aby wszystko było dobrze. Im więcej chora śpi, tym lepiej.
— Czyżbyś jej dał coś na sen? — spytała, patrząc na niego podejrzliwie. — Nie było potrzeby. Sama wzięła proszki, aby złagodzić bóle, które bardzo jej dokuczały. „Nie powinnam była brać jej ze sobą", pomy ślała Orina. Ale wszystko działo się w takim po śpiechu, że całkowicie zdała się na Bernarda Hoffmana. Czuła, że nie wyraziłby zgody na jej wyjazd bez opiekunki.
Morze pod wieczór nieco przycichło. Kiedy Orina ponownie udała się do kabiny pani Carswright, znowu usłyszała, że chora śpi. Resztę dnia spędziła więc na pokładzie na rozmowie z kapitanem Bennettem. Jeszcze raz okazało się, że ojciec miał rację, wybierając silnik, który nie musiał zmniejszać obrotów, chociaż morze wyglądało tak groźnie. Tego dnia Orina nie widziała się już z panią
Carswright. Uważała, że noc minie spokojnie, ponieważ zakotwiczyli w miejscu, gdzie osłaniał ich skalisty brzeg i kołysanie jachtu nie było zbyt dokuczliwe. — 54 — Rankiem następnego dnia do jej kabiny wszedł James, aby rozsunąć zakrywające iluminator zasłony. Kiedy się zorientował, że Orina już nie śpi, cicho powiedział: — Zła wiadomość, panienko. Ale proszę nie
brać jej zanadto do serca. — Co się stało? — spytała Orina. — Starsza pani umarła podczas snu. — Nie mogę w to uwierzyć! — zawołała Orina. — Wcale nie cierpiała, a na jej twarzy widać uśmiech, jakby wiedziała, że niebo otwiera się przed nią— zauważył James. Kiedy wyszedł, Orina szybko wyskoczyła w łóżka i narzuciwszy na
siebie szlafrok, pośpieszyła do kabiny opiekunki. James zdążył już skrzyżować ręce zmarłej na piersiach i poprawić włosy. Wyglądała nawet młodziej niż za życia. Tak jak powiedział James, jej usta się uśmiechały i sprawiała wra żenie szczęśliwej. Orina przez chwilę patrzyła na nią w milczeniu, po czym uklękła i odmówiła modlitwę. Wróciła do swojej kabiny. Dręczyły ją wyrzuty sumienia. Zanim zabrała panią Carswright ze sobą, winna była się upewnić, czy ta podróż nie okaże się dla
niej zbyt forsowna. Pocieszała się tylko, że jeśli już pani Carswright sądzone było umrzeć, może lepiej, iż stało się to bez zamieszania wywołanego przez tłum lekarzy i pielęgniarek. Oszczędzono również zmar— 55 — łej widoku krewnych natrętnie dopytujących się,
czy sporządziła testament. „To jest śmierć, jakiej sama bym sobie życzy ła", pomyślała Orina. Jednocześnie nie mogła stłumić w sobie uczucia winy. Kapitan jak zawsze był dla niej prawdziwą ostoją. — Nie powinna się pani oskarżać, panno Orino — rzekł. — To pani Carswright popełniła błąd, nie informując pani przed podróżą, że jej stan zdrowia nie jest dobry.
— Czy musimy wracać? — z niepokojem zapytała Orina. Śmierć pani Carswright z pewnością wzbudzi zainteresowanie prasy. Była przecież żoną biskupa Nowego Jorku. Przy okazji nie obejdzie się bez pytań, dlaczego towarzyszyła młodej dziewczynie w tej dziwnej podróży na prawie pustym jachcie, w dodatku w szczycie towarzyskiego sezonu. Orina z napięciem czekała na odpowiedź. Była
przekonana, że prasa będzie usiłowała to powiązać z Clintem Hunterem i jego „wypadkiem" z bronią. Kapitan, jakby czytając w jej myślach, powiedział: — Ponieważ pan Hoffman nalegał, aby odbyła pani długą podróż, uważam, że rozsądniej będzie pogrzebać panią Carswright w morzu. Orina spojrzała na niego ze zdumieniem. — 56 —
— Czy może pan to zrobić?— zapytała po chwili. * — Oczywiście że mogę — odrzekł kapitan. — Jako dowódca statku, w razie potrzeby mam prawo zarówno pogrzebać, jak i udzielać ślubu. Jestem pewien, iż do czasu powrotu do Nowego Jorku nikt nieobecności pani Carswright nie zauważy.
Orina wiedziała, że było to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie. Jednocześnie nie kryła żalu, iż na pogrzebie jej opiekunki będzie tak niewielu żałobników. Kapitan skierował jacht na otwarte morze jak najdalej od lądu. W tym czasie fale ucichły, a słońce okryło wszystko złotą poświatą. Ciało pani Carswright, owinięte w białe prześcieradła i zaszyte w brezentowym worku, przykryto amerykańską flagą. Kapitan bardzo wzruszająco poprowadził ceremonię pogrzebową. Po czym ciało wolno zsunę
ło się do wody i załoga jachtu oddała zmarłej honory. To była bardzo skromna, ale zarazem pełna godności ceremonia. Orina pomyślała, iż tak właśnie kiedyś chciałaby być pochowana. Nie odpowiadała jej wielka pompa i cały ten ceremoniał, który towarzyszył pogrzebowi jej ojca. Msza żałobna odprawiana była w maleńkim ko ściółku znajdującym się zaledwie o milę od rancza. Bogato zdobiona trumna przewieziona zosta-
— 57 — ła powozem zaprzęgniętym w szóstkę najlepszych koni. Trumnę pokryło morze kwiatów. Za trumną szła najpierw Orina, następnie Bernard Hoffman wraz z liczną grupą sekretarzy i najlepszych współpracowników, a za nimi pracownicy majątku. Ktoś ze służby prowadził ulubionego konia zmarłego, do którego siodła przytroczone były skierowane w przeciwną stronę buty do konnej jazdy. Sam kościół, na polecenie Oriny, udekorowano
mnóstwem kwiatów, a rzesze ludzi przybyłych na pogrzeb ze wszystkich stron Ameryki nie były wstanie pomieścić się w jego wnętrzu. Ogromny tłum stał na zewnątrz, w skupieniu słuchając dochodzących przez otwarte drzwi słów modlitwy i chwytających za serce religijnych pieśni. To był wspaniały pogrzeb godny wielkiego człowieka. Orina miała jednak wrażenie, że słyszy szyderczy śmiech ojca, naigrawającego się z nadętej pompatyczności tej ceremonii.
Patrząc teraz, jak ciało pani Carswright niknie w morskich falach, nie miała wątpliwości, że gdyby jej ojciec mógł wybrać, właśnie tak chciałby być pochowany. Kiedy uroczystość żałobna dobiegła końca i silniki jachtu znowu ruszyły, Orina, udała się do swojej kabiny, gdzie spędziła resztę dnia. Usiłowała modlić się za duszę pani Carswright. Przykro jej było, 58 — że pomimo iż bardzo się starała, nie potrafiła wzbudzić w sobie żalu po zmarłej. Pani Carswright była osobą wyjątkowo bezbarwną kimś, kto nigdy
nie powiedział czegoś, co byłoby godne zapamiętania. Jej życie wydawało się tak samo nudne i monotonne, jak ona sama. „Powinnam wziąć się w garść", powtarzała sobie. Nie była jednak w stanie myśleć o czymkolwiek innym niż o kobiecie, którą przed chwilą pochłonęły morskie fale. Żeglując wzdłuż lądu, dotarli do najodleglejszego zakątka na południu Zatoki. Orina wiedzia
ła, że temperatura jest tu zazwyczaj o wiele wyższa niż na północy. Orientowała się również, że ta część kraju jest najbardziej prymitywna i najmniej zaludniona, ale jej wiadomości na ten temat były raczej mizerne. Miała nadzieję, że przed wyjazdem z Nowego Jorku zdąży przejrzeć trochę książek o Meksyku. Przypomniała sobie, jak kiedyś ojciec mówił, że gdyby miał czas, chętnie
wybrałby się do Mexico City, aby zobaczyć piramidy i ostatnio odkryte grobowce. Orina ze szkoły wiedziała, że hiszpański był w Meksyku językiem urzędowym, że w XVI wieku Hiszpanie podbili ten kraj i że zostali stamtąd wypędzeni, kiedy Meksyk stał się republiką. „To — 59 — na razie musi mi wystarczyć — powiedziała sobie. — Resztę zobaczę
na własne oczy". Tego samego dnia wieczorem jacht wpłynął do maleńkiego portu, który nazywał się Sadaro i nie prezentował się zbyt okazale. — Mam nadzieję, że miejscowa ludność jest pokojowo nastawiona do przybyszów — powiedział kapitan Bennett. — Jeśli nie, będziemy musieli odpłynąć. — Nie rozumiem! — zawołała zdumiona Orina. — Dlaczego mieliby być wrogo do nas nastawieni? — W niektórych rejonach Meksyku nie
lubi się obcych, a turyści wcale nie sątam mile widziani — wyjaśnił kapitan. — Wielkie nieba. Nie miałam o tym zielonego pojęcia! — wykrzyknęła Orina. — Sądziłam, że Amerykanie wszędzie traktowani są przyjaźnie, a szczególnie tam, gdzie ludzie są biedni.
W jej głosie pojawiła się nuta sarkazmu, ale kapitan z powagą odpowiedział: — Pieniądze nie zawsze są wszystkim, jakby nam się zdawało. Ale jak powiedziałem, zanim zejdzie pani na ląd, panno Orino, musimy się przekonać, jakich ludzi tam pani spotka. Orina uważała, że jego obawy są zupełnie nieuzasadnione. Wcale jej więc nie zaskoczyło, kiedy rankiem następnego dnia James oznajmił: — 60 — — Kapitan Bennett twierdzi, że
miejscowi ludzie gotowi są wszystko sprzedać, nawet ostatnią koszulę z grzbietu, czy obuwie z nóg! — A więc wszechmocny dolar jeszcze raz zwyciężył! — zauważyła Orina. — Chciałabym się o tym przekonać. — Chyba panienka nie ma zamiaru pójść sama do osady? — zapytał niespokojnie James. — Oczywiście że mam! Wiesz równie dobrze jak ja, że nawet gdyby pani Carswright żyła, to i tak
by ze mną nie poszła — odrzekła Orina. — Dla niej byłby za duży upał, a ziemia zbyt skalista. — W każdym razie niech się panienka nie zapuszcza zbyt daleko — z uporem powtarzał James. — Nigdy nie wiadomo, co tym ludziom może przyjść do głowy! Orina roześmiała się. Wzięła z kabiny parasolkę i zeszła po schodkach na nabrzeże, które, jak jej się wydawało, od dawna wymagało remontu.
Już na pierwszy rzut oka widać było, jaka bieda panowała w Sadaro. Wszystkie domy wymagały odnowienia, okna miały powybijane szyby, a ludzie, których mijała po drodze, byli wyjątkowo nędznie ubrani. Orina zeszła z nabrzeża i skierowała się w stronę leżącej nie opodal osady, którą od biedy można było nazwać małą prowincjonalną mieściną. Ku swemu zdumieniu nagle wśród
biednych do— 61 — mów odkryła okazały lśniący w słońcu budynek. Zatrzymała się przed sklepem, gdzie rozłożone były warzywa i owoce, i zapytała po hiszpańsku właściciela, kto tam mieszka. — To rezydencja gubernatora, senorita — odpowiedział, ale nie zdradzał ochoty do dalszej rozmowy. Orina chciała go zapytać, dlaczego gubernator
może pozwolić sobie na taki luksus, podczas gdy dokoła jest tyle nędzy. Pytanie to stało się jeszcze bardziej oczywiste, gdy popatrzyła na dzieci. Bose, w łachmanach, a niektóre z nich miały na sobie jedynie podarte koszule. Były bardzo ładne, ich ogromne oczy patrzyły na nią prosząco. Pomyślała, że zachowują się jak szczenięta, domagające się czegoś do jedzenia. Kupiła trochę avocado, bananów oraz owoców
tropikalnych i częściąz nich obdarowała trójkę ma łych dzieci. Patrzyły na niąjak na istotę z innej planety. Nieoczekiwanie, zupełnie jakby spod ziemi, pojawiła się cała gromada dzieciarni. Orina ze zdziwieniem zauważyła, że zachowywały się zupełnie inaczej niż dzieci ze slumsów w Nowym Jorku czy Londynie. O nic nie prosiły i wcale nie wyciągały do niej rąk. Po prostu stały i patrzyły. Nie wyobra
żała sobie, aby mogła odejść i nie obdarować ich choćby owocami. — 62 — Właściciel sklepiku był zachwycony. Kiedy Orina wręczała mu pieniądze dziwiąc się, że żądana przez niego kwota jest tak niewielka, kłaniał się jej uniżenie. I właśnie wtedy podeszła jakaś nieco lepiej ubrana starsza dziewczynka.
— Proszę, senorita — odezwała się po hiszpańsku — napisz mi swoje imię. Orina uśmiechnęła się. Często proszono ją o to w Nowym Jorku. Wzięła od dziecka kartkę papieru i usiadła przy stoliku, na którym wyłożone były owoce. — Proszę senorita, bardzo proszę. Napisz jeszcze moje imiona. — Jak one brzmią? — zapytała Orina. — Maria-Theresa Arabella Lopez. Orina roześmiała się.
— Takie duże, duże imię dla takiej małej osóbki! — zawołała. Napisała jednak wszystkie imiona na kartce, po czym dopisała swoje własne. — Dziękuję, bardzo dziękuję, senorita — zawo łała uszczęśliwiona dziewczynka i dygnęła przed nią. Orina zamierzała już odejść, ale kiedy tylko wyszła ze sklepu, gromada dzieci ruszyła za nią. Zwróciła się do nich po
hiszpańsku, tłumacząc, że nie ma już więcej owoców, ale dzieciarnia wcale nie chciała jej opuścić. W końcu zrezygnowana, uzna— 63 — jąc, że karmienie ich było błędem, powróciła na jacht. — To bardzo dziwne miejsce — oświadczyła kapitanowi, który z niepokojem czekał na nią.
— Co pani ma na myśli? — zapytał. — No więc, jest tam imponująca rezydencja gubernatora — powiedziała Orina — która kosztowała zapewne fortunę, a jednocześnie domy w miasteczku rozsypują się, a ich mieszkańcy, jak miałam okazję się przekonać, chodzą w łachmanach. — Wcale nietrudno mi w to uwierzyć — przyznał kapitan Bennett. — Urzędnicy często są skorumpowani, a nieuczciwi gubernatorzy dbająo własne interesy i nie troszczą się o swoich ludzi.
— Wobec tego powinni być zwolnieni! — z oburzeniem zawołała Orina. — A dzieciaki, oprócz tego że są w łachmanach, wyglądają jak szkielety. — Obawiam się, że takie sceny zobaczy pani prawie w całym Meksyku — rzekł kapitan. — Meksykanie w niektórych dziedzinach życia mają duże osiągnięcia, ale w innych daleko im jeszcze do krajów cywilizowanych. Wtedy gdy całe rzesze przedsiębiorców i poszukiwaczy złota dorobiły się fortun, Indianie przez cały czas byli prześladowani i wykorzystywani. — Jestem pewna, że gdyby tatuś to
zobaczył, byłby tak samo wstrząśnięty jak ja — powiedziała Orina. —Nienawidził przemocy, a ja przypominam — 64 — sobie, jak czytałam w szkole o okrucieństwie hiszpańskich konkwistadorów. — To prawda — zgodził się kapitan Bennett. — Kiedy przed kilku laty przybyłem tu po raz pierwszy, wiele słyszałem o złym
traktowaniu Indian. Na szczęście wielu z nich udało się przetrwać. Po lunchu Orina wypoczywała na pokładzie w cieniu imponującej markizy, którą zainstalowano natychmiast po wpłynięciu jachtu do portu. Uło żyła się wygodnie i otworzyła znalezioną w salonie książkę. Jeszcze przed lunchem zwróciła na nią uwagę, z zadowoleniem odkrywając, że dotyczyła
Meksyku. Tego właśnie szukała. Przeczytała zaledwie kilka stron, kiedy podszedł do niej steward. — O co chodzi? — zapytała. — Przyszedł jakiś człowiek, panno Orino, który chciałby z panią porozmawiać. — O czym? — zdziwiła się Orina. — Prosił, aby przekazać, że pilnie potrzebuje pani pomocy. — Podejrzewam, że chodzi mu o
pieniądze. — Przypomniała sobie, co wydarzyło się tego ranka. Wystarczy dać trochę owoców jednemu dziecku, a natychmiast zjawi się ich cała czereda. — Powiedz mu, że wypoczywam — poleciła. — A jeśli będzie nalegał, dodaj, że zatrzymałam się w Sadaro — 65 — na bardzo krótko, i że nie zamierzam zajmować się lokalnymi sprawami.
Steward wyszczerzył w uśmiechu zęby. — Ma panienka rację! — odezwał się. — Za pierwszym żebrakiem zawsze ciągną całe ich tłumy. — To prawda — zgodziła się Orina. — Odpraw go jakoś. Steward zniknął, a Orina wróciła do przerwanej lektury. Poświęcona historii Meksyku książka bardzo ją zainteresowała, czytała więc przez całe popołudnie.
Kiedy temperatura nieco spadła, steward przyniósł jej doprawiony sokiem cytrynowym napój, który zdecydowanie bardziej jej odpowiadał niż herbata. Stawiając go przed nią powiedział: — Nie wiem, czy to panią zainteresuje, Orino, ale jest tu kilku mężczyzn, którzy chcieliby pokazać pani swoje konie. Orina, patrząc na niego ze zdumieniem, odezwa ła się:
— Właśnie przeczytałam, że przez jakiś czas po podbiciu Meksyku przez Hiszpanów Indianom nie wolno było jeździć konno. — A więc pozostały im tylko bose nogi. To musiało być okropne. — To prawda — przyznała Orina. Z książki o Meksyku dowiedziała się, że na skutek takiej polityki konie szybko dziczały i po pew— 66 —
nym czasie trzeba je było na nowo oswajać. Tymczasem zapotrzebowanie na konie w rozwijającej się gospodarce błyskawicznie rosło i z biegiem lat z konieczności na ranczach wykształciła się zupełnie nowa grupa specjalistów, którzy do prawdziwej perfekcji opanowali jazdę konną. Ta informacja, jeśli nawet odnosiła się do przeszłości, skłoniła Orinę do zastanowienia, czy jednak nie powinna skorzystać ze złożonej jej oferty. Może Meksyk posiadał konie, które warto by sprowadzić do stadniny ojca. Szybko wstała, odłożyła na bok książkę i przeszła ze stewardem na drugą
stronę jachtu. Na nabrzeżu stały cztery wspaniałe wierzchowce. Siedzący na nich młodzi mężczyźni ku jej zaskoczeniu byli o wiele lepiej ubrani, niż mogła się tego spodziewać. Orina zeszła po trapie na brzeg i podszedłszy bliżej, nie miała już żadnych wątpliwości, że konie są znakomite, chociaż bardzo różniły się od tych, które widziała dotychczas.
Młodzi mężczyźni mówili po hiszpańsku i ich język był dla niej bardziej zrozumiały niż hiszpański, jakim posługiwał się sklepikarz i dzieci w miasteczku. Zapytali ją, czy nie miałaby ochoty przejechać się na którymś z ich koni. — Bardzo bym chciała — uśmiechnęła się. — Teraz czy jutro? — zapytał jeden z nich. — 67 — Orina zastanawiała się chwilę, a oni w milczeniu
czekali na odpowiedź. — Chciałabym pojechać trochę dalej w głąb lądu. — Uczyniła ruch ręką, który przybysze bez trudu zrozumieli. — Przyjedziemy po panią sefiorita, przyprowadzając nasze najlepsze konie. O której godzinie mamy tu być? Zaproponowała dziewiątą rano, a oni obiecali stawić się punktualnie. Ponieważ nie mogła sobie
przypomnieć odpowiednich słów, na migi wyjaśniła im więc, że prosi o konia nie osiodłanego. Miała nadzieję, że ją zrozumieli. Wyraźnie zadowoleni, że udało się im namówić jąna przejażdżkę, pożegnali się i odjechali. Kapitan Bennett czekał na Orinę na pokładzie. — Mam nadzieję, że te konie nie sąniebezpieczne — zauważył.
— Wydaje mi się, że to dobra rasa — odpowiedziała Orina. — A ja, jak panu wiadomo, dobrze jeżdżę konno. — Nie to miałem na myśli — rzekł kapitan Bennett. —Ale z tego, co wiem, w tej części kraju nie ma żadnych zabytków, tak więc nie ma potrzeby zapuszczać się zbyt daleko. — Wspomniałam tym młodym ludziom, że chętnie pojechałabym poza miasto — powiedziała Orina. — I mówiąc szczerze, ogromnie się cieszę na tę wycieczkę. — 68 —
Kapitan Bennett wyglądał na ubawionego. — Wiedziałem, że bezczynność szybko się panience znudzi. Jest pani nieodrodną córką swego ojca, który po jednym dniu odpoczynku czuł się tak, jak po trzech miesiącach wakacji. — To prawda — przyznała Orina. — Tak bardzo bym chciała, aby tu teraz był. Jestem pewna, że on również chciałby poznać kraj, którego ziemia kryje jeszcze tyle tajemnic. — Gdyby ojciec panienki tu z nami był, zrobiłby wszystko, aby odgrzebać jakąś piramidę albo odkryć jakieś skarby, o
których dotychczas nikt nie miał pojęcia — dodał kapitan. — On po prostu miał jakby szósty zmysł, a to jest wielką rzadkością. — Ma pan rację — ze smutkiem przyznała Orina. — Tatuś zawsze wiedział, co chce osiągnąć, i z uporem do tego dążył. Kapitan uśmiechnął się i nieoczekiwanie wyrzucił z siebie: — Brak mi go, panienko. Nawet pani nie wie,
jak bardzo! — Po czym odszedł tak szybko, że Orina nie zdążyła nic odpowiedzieć. Domyślała się, iż nie chciał, aby zauważyła łzy w jego oczach. — Jak tata mógł mnie zostawić? — z żalem powtarzała, patrząc w niebo. Ale dokoła panowała cisza i Orina poczuła, jak narasta w niej bunt i złość do całego świata. — Dlaczego jest tyle niesprawiedliwości, dlaczego ktoś, kto dla Ame-
— 69 — ryki uczynił tak wiele, musiał tak tragicznie odejść? Nie mogła się pogodzić z losem i szukała winnego, kto był tego sprawcą. I nie chodziło jej tylko o siebie, ale również o tysiące ludzi, których ojciec zatrudniał. — To niesprawiedliwe! — powtarzała z uporem. — To złe i niesprawiedliwe, aleja nic nie mogę na to poradzić. Nienawidzę świata, na którym nie ma miejsca na sprawiedliwość!
Czuła się tak, jakby oskarżała samego Boga, ponieważ to On pozwolił, aby to nieszczęście się wydarzyło. Oskarżała Go o mroźne powietrze i oblodzoną ziemię w tamten tragiczny dzień. Nie chciała już więcej płakać nad śmiercią ojca, chciała tylko jakoś go pomścić, ale jak to zrobić, nie miała jeszcze pojęcia. Wiedziała tylko, że od chwili gdy ojciec umarł, posypały się na nią same nieszczęścia. Była sama, prześladowana przez adoratorów w rodzaju Clinta
Huntera, zagrożona skandalem, z którym tylko jej ojciec mógł się uporać. Jak pozbawiony steru statek unoszący się na wzburzonym morzu, nie miała pojęcia, dokąd zmierza i dlaczego. Wiedziała tylko, że nienawidzi świata, w którym przyszło jej żyć. W takim samym stopniu nienawidziła mężczyzn, którzy ją otaczali. Wzięła do ręki książkę, ale nie chciała już czytać
— 70 — o przeszłości Meksyku. Hiszpanie przyszli i poszli, ludzie byli torturowani i zabijani. Miłościwy Bóg, w którego wierzyli, ich nie uratował. Co robić? W co wierzyć, a w co nie wierzyć? — dręczyły ją pytania, na które nie znajdowała odpowiedzi. I kiedy poło żyła się do łóżka, długo leżała, nie mogąc zasnąć.
Po raz pierwszy odkryła, jak wiele jest rzeczy, których nienawidzi, anie ma w jej życiu niczego, co mogłaby kochać. Rozdział 4 Orina wcześnie zjadła śniadanie w swojej kabinie, po czym ubrała się w strój, w którym zwykle jeździła konno na ranczu swojego ojca. Osobliwe, że nosił on nazwę „Mexican habit".* Orina zawsze miała nadzieję, że będąc
w Meksyku, zobaczy strój oryginalny. Obszyta frędzlami obcisła spódnica-spodnie wspaniale podkreślała talię Oriny, a długie buty stanowiły jej znakomite uzupełnienie. Z powodu wysokiej temperatury zamiast żakietu Orina włożyła tego samego koloru bluzę z długimi rękawami, które miały chronić jej ramiona przed palącymi promieniami słońca. Wiedziała, że każdy odkryty fragment ciała natychmiast czerwieniał i pokrywał się bąblami. * Habit — damski kostium dojazdy
konnej (przyp. tłum.). — 73 — Podczas pobytu na ranczu matka zawsze nalegała, aby Orina osłaniała głowę dużym kapeluszem. Teraz zawiązany pod brodą ogromny kapelusz w stylu meksykańskim miał pełnić podobną rolę. Chwilę się wahała, czy wśród mieszkańców Sadaro nie będzie wyglądała zbyt strojnie. Jednak doszła do wniosku, że przecież
nie zamierza się z nikim spotykać. Kiedy nieco po dziewiątej pojawiła się na pokładzie jachtu, kapitan już na nią czekał. — A więc, jednak wybiera się panienka na przejażdżkę. — Tak — potwierdziła Orina. — Konie, które mi wczoraj pokazano, ku mojemu zaskoczeniu są jak na tę część świata wyjątkowo dobre. Kapitan był wyraźnie zaniepokojony.
— Mam nadzieję, że zostały dobrze ujeżdżone — powiedział. — Nie chciałbym, aby spotkało panienkę coś złego. Orina wiedziała, że się po prostu o nią boi, szybko więc dodała: — Jak panu wiadomo, kapitanie, jeżdżę konno od dziecka i wątpię, czy w Meksyku lub gdziekolwiek na świecie istnieje taki koń, nad którym nie potrafiłabym zapanować. Pomyślała, że zabrzmiało to nieco chełpliwie,
ale oczy kapitana były takie niespokojne. — Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku — rzekł. — Byłbym spokojniejszy, gdybym — 74 — mógł posłać z panienką kogoś z moich ludzi. Wprawdzie to są dobrzy marynarze, ale na lądzie nie czują się najlepiej. Orina roześmiała się. — Niech każdy robi to, co do niego należy! — powiedziała. — Obiecuję, że wrócę
zdrowa i cała. Zbiegła po schodkach na nabrzeże, gdzie czekały już na nią konie i dwóch młodych ludzi, którzy z nią rozmawiali. Trzeci koń, najwyraźniej przeznaczony dla niej, był jeszcze wspanialszy od tych, które widziała. Poklepała go, sprawdziła, czy popręg jest prawidłowo podciągnięty i kiedy jeden z mężczyzn przyklęknął, składając dłonie, pozwoliła, by jej pomógł w dostaniu się na siodło. Od pierwszej chwili czuła, że koń ją zaakceptował. Pomyślała, że czeka ją wspaniała jazda. Pomachała ręką kapitanowi, który wciąż obserwował ją z pokładu jachtu.
W końcu ruszyli. Jeden z mężczyzn, wziąwszy na siebie rolę przewodnika, jechał z przodu, drugi trzymał się z tyłu. Przemknęli przez miasteczko, które czasy świetności dawno już miało za sobą, i prawie natychmiast znaleźli się na wsi. Na początku po obydwu stronach drogi towarzyszył im zielony, nieprzebyty gąszcz. Stopniowo drzewa i krzewy pozostawały z tyłu i ziemia była
coraz uboższa w roślinność. Orina przypomniała sobie, że w niektórych rejonach Meksyku występują bardzo obfite opady deszczu, podczas gdy — 75 — w innych nie ma ich prawie wcale. Obserwując okolicę doszła do wniosku, że leżące na południu kraju Sadaro bardzo do tego opisu pasuje. Teren stawał się coraz bardziej
piaszczysty i płaski i znakomicie nadawał się do szybkiej jazdy. Orina, nie uprzedzając swojej eskorty, nagle popędzi ła do przodu. Galopowała ponad milę, zanim zdecydowała się nieco zwolnić. Koń był rzeczywiście znakomicie ujeżdżony i Orina zaczęła odczuwać prawdziwą radość z jazdy. Tak bardzo chciała zobaczyć ten kraj i oto teraz miała go przed sobą. Rozpościerał się hen aż do linii horyzontu, gdzie ziemia spotyka się z niebem. Orina wiedziała, że leciutka mgła, która unosiła
się w powietrzu, zniknie natychmiast, gdy słońce podniesie się nieco wyżej, ale już teraz czuła, jak bardzo jest ciepło. Za parę godzin będzie szczęśliwa, że zabrała ze sobą kapelusz. Wciąż jechali dalej. Zdawało się, że po drodze nie ma nic ciekawego, na co towarzyszący jej mężczyźni chcieliby zwrócić uwagę Oriny. Jechali już około dwóch godzin, kiedy dziewczyna zaczęła my
śleć o powrocie. Jeden z mężczyzn, jakby odgadując jej myśli, wskazał ręką przed siebie i powiedział: — Piramida, jest piramida trochę dalej. Jego hiszpański brzmiał dosyć dziwnie i z pewnością przemieszany był z indiańskimi słowami. Orina jednak go zrozumiała, a ponieważ bardzo — 76 — chciała tę piramidę zobaczyć, nie
protestowała przeciw dalszej jeździe. Po pewnym czasie, kiedy wciąż nie było jej widać, zapytała: — Gdzie jest ta piramida? — Mówiła wolno, aby dobrze ją zrozumieli. — Dalej, trochę dalej — starał się ją uspokoić jeden z mężczyzn. \ Orina spojrzała na niebo. Słońce świeciło prawie prostopadle. Jeśli miała zdążyć na lunch, powinna wracać natychmiast.
— Obejrzę piramidę kiedy indziej — oświadczyła. — Zobaczyć teraz! —usłyszała w odpowiedzi. Człowiek mówiący te słowa z natężeniem spoglądał przed siebie, jakby czegoś wypatrywał. Orinie wydawało się, że gdzieś daleko widzi ciemny punkt. Ponieważ nie chciała rozczarować tych młodych ludzi, którzy z pewnością robili wszystko, aby sprawić jej przyjemność, pojednawczo odezwała się: — Świetnie, ale zaraz potem musimy
wracać. Sądząc, że dobrze ją zrozumieli, zmusiła konia do szybszej jazdy. Kiedy podjechali nieco bliżej, Orina pomyślała, że piramida wygląda dosyć dziwnie, a kiedy już mogła jej się dokładniej przyjrzeć, doszła do wniosku, że to wcale nie jest piramida, lecz dosyć prymitywnie wyglądający indiański dom.
— To nie jest piramida! — zawołała. — Jedzenie dla senority! — z triumfem obwie— 77 — ścił mężczyzna. — Dobre meksykańskie jedzenie. Senorita być zadowolona! Orina spojrzała na niego ze zdumieniem. — Zorganizowaliście dla mnie posiłek? — zapytała. Uśmiechnął się.
— Si, si, senorita, posiłek. Masa! Bardzo smaczne, bardzo dobre! „To wygląda dosyć dziwnie", zaczęła zastanawiać się Orina. Jednocześnie poruszył ją fakt, że pomyśleli o posiłku, chociaż wydawało się jej, że zbyt długą drogę musieli przebyć, aby ten pomysł zrealizować. Podjechali do domu, który z bliska okazał się zwyczajną dużą chałupą okupowaną przez tłum Indian. Na zewnątrz bawiła się czereda indiańskich dzieci. Kilka
wychudłych kur rozgrzebywało ziemię pod rosnącymi w pobliżu kaktusami, a tuż przy wejściu ktoś uwiązał pobekującą żałośnie kozę. Dwaj młodzi ludzie zeskoczyli z koni i pobiegli, aby odebrać od Oriny wodze, a kiedy dziewczyna zręcznie zsunęła się na ziemię, natychmiast odprowadzili wszystkie trzy wierzchowce na tyły domu. Orina weszła po kilku bardzo rozchwianych stopniach do środka chałupy. Wewnątrz zgięta w niskim pokłonie czekała na nią stara Indianka. Kobieta ta
wprowadziła Orinę do pokoju, który jak się zdawa ło, zajmował przynajmniej połowę powierzchni — 78 — domu. Z drugiej jego strony znajdowało się inne pomieszczenie, najprawdopodobniej kuchnia. W pokoju, do którego została wprowadzona, pozbawione szyb okno zasłonięte było dyktą. W kącie stało krzesło, które, jak się Orina spodziewała, ustawiono tu z myślą o
niej. Poza tym, jeśli nie liczyć sterty materaców, pokój był zupełnie pusty. Orina nie miała wątpliwości, że materace te w innych okolicznościach rozkładano po prostu na podłodze. Pod jedną ze ścian zauważyła kapliczkę z figurką przedstawiającą indiańskiego boga. — To bardzo interesujące — powiedziała do siebie. —Nareszcie mam okazję zobaczyć meksykańsko-indiański dom. Rzeczywiście bardzo się
różni od namiotów z pustyń arabskich, czy tipi naszych Czerwonych Indian. W pewnej chwili dwaj towarzysze Oriny weszli do kuchni. Orina słyszała, jak rozmawiają i żartują z Indianką, która zajęta była gotowaniem. Kilka minut później kobieta weszła do pokoju, niosąc specjalnie przygotowany dla gościa lunch. Ku zdumieniu Oriny był nawet smaczny. Słyszała kiedyś o masa. Suszone ziarna owoców
moczono w soku limony, aby nabrały słodyczy, po czym z tak przygotowanej masy formowano ciasto, które nazywano właśnie masa. Do tego ciasta dodawało się prawie wszystko, co było pod ręką. Orina nie miała zielonego pojęcia, z czego przyrządzona dla niej masa się składała. Była jednak — 79 — tak głodna, że zmiotła wszystko, co otrzymała na
zwykłym, ręcznej roboty półmisku. Następnie podano jej coś, co jak słyszała było specjalnością po łudniowego Meksyku: małe porcje puddingu do złudzenia przypominały smakiem karczochy. Na deser Indianka przyniosła trochę owoców, takich jakimi poprzedniego dnia Orina częstowała dzieci w miasteczku. Po zjedzeniu jednego z nich podano jej filiżankę kawy. Napój był gorący i aromatyczny i Orina
wyraźnie się nim delektowała. — To było bardzo sympatyczne — powiedzia ła do siebie — ale zamiast siedzieć tu sama, wola łabym porozmawiać z tą kobietą. Niestety podejrzewała, iż Indianka posługiwała się jedynie typową dla tych rejonów mieszanką języka hiszpańskiego i indiańskiego, co jednak nie przeszkadzało jej w porozumiewaniu się z przyjezdnymi.
Mężczyźni spożywali posiłek w kuchni, skąd bez przerwy dobiegały wesołe rozmowy i śmiech. Orina skończyła pić kawę i w momencie gdy chciała powiedzieć, iż musi wracać, nagle poczuła ogromne znużenie. Uczucie było tak obezwładniające, że jej oczy same się zamykały. Kiedy wydało się jej to dziwne i usiłowała wstać, zobaczyła, że Indianka stoi tuż obok niej. Ale po chwili na nic
już nie reagowała. — 80 — wrina poczuła, że ktoś dotyka jej ramienia. Pomyślała, że jeszcze za wcześnie, aby wstawać. Już miała to powiedzieć, kiedy jakby przez mgłę dotarły do niej słowa: — Obudzić, senorita, obudzić! Otworzyła oczy. Przez jakiś czas nie mogła pojąć, co się stało z sufitem jej kabiny. Po chwili zrozumiała, że to, na co patrzy, to jakiś zupełnie inny sufit. Ten wykonany był z surowego drewna i miał
liczne szpary, przez które przeświecało niebo. — Obudzić, senorita! — powtarzał kobiecy głos. Nagle zobaczyła, że leży na rozłożonym na podłodze materacu. — Co się stało? — zapytała. — Dlaczego zasnęłam? — Musimy jechać, senorita — usłyszała głos mężczyzny. — Konie czekają.
Zorientowała się, że głos należał do jednego z eskortujących ją młodych ludzi. Usiadła, dokonując nadludzkiego wręcz wysiłku. Przetarła ręką oczy, usiłując zebrać myśli. Wciąż była taka śpiąca, że miała ochotę znowu się położyć. Indianka podała jej szklankę z sokiem limonowym. Orina czuła ogromną suchość w ustach, wypiła więc płyn jednym haustem. Jej umysł zdawał się reagować już w miarę normalnie. — Która jest teraz godzina? — zapytała.
— Jak to się mogło stać, że zasnęłam? — 81 — — Jest bardzo gorąco, senorita— tłumaczył stojący w drzwiach mężczyzna. — Była pani zmęczona. Wszyscy śpimy, kiedy słońce jest tak wysoko. Orina pomyślała, że prawdziwego powodu należy szukać gdzie indziej, ale nie czuła się na si łach, aby mówić o tym w tej chwili. Wstała chwiejąc się nieco, podniosła
leżący obok materaca kapelusz i włożyła go. Głowa już nie ciążyła jej tak bardzo. Nagle zaczęła podejrzewać, że coś dodano jej do kawy. Coś, co spowodowało, że zasnęła szybko i głęboko. Pomyślała, że jej eskorta chciała po prostu wypocząć. Być może ci ludzie obawiali się, iż tak jak większość cudzoziemców odmówi zastosowania się do miejscowych zwyczajów. — Lepiej nie oskarżać ich o nic — powiedziała
sobie. — Ale następnym razem, kiedy zaproponują mi filiżankę kawy, muszę być bardziej ostrożna. Podeszła do drzwi. Następnie wyjęła z kieszeni trzy srebrne monety i wręczyła je Indiance. — Muchas gracias! — powiedziała kobieta, kłaniając się nisko i wylewnie dziękując za hojność. Orina ostrożnie zeszła po rozchwianych
stopniach. Konie już czekały. Kiedy korzystając z pomocy kogoś z eskorty znalazła się w siodle, natychmiast ruszyli w drogę. Indianka żegnała ich, wołając coś pełnym emocji, przenikliwym głosem. Orina pomachała jej ręką. Mężczyźni ruszyli galopem i ona, nie zastana82 — wiając się, podążyła za nimi. Przejechali kawałek drogi, zanim Orina zorientowała się, że zmierzają
w przeciwnym kierunku, niż powinni. Kontynuowali jazdę na zachód, a przecież po pożegnaniu z Indianką powinni byli zawrócić na wschód. — Jedziemy w złym kierunku — powiedziała ściągając wodze. — Chcę wracać na jacht! — Wybraliśmy, senorita, inną drogę — rzekł jeden z eskorty. Orina pokręciła przecząco głową. — Nie! — powiedziała zdecydowanym głosem. — Wolę wracać tą samą drogą. — Chciała zawrócić konia, ale obydwaj
mężczyźni zaprotestowali. — Nie, nie, senorita. Jechać tędy! — Która godzina? — zapytała Orina. — Żałowała, iż nie wzięła ze sobą zegarka. — Mnóstwo czasu jechać nasza droga — zauważył jeden z mężczyzn łamaną angielszczyzną i w tej samej chwili przyspieszył konia. Orina uważała, iż dalsza jazda zupełnie nie ma sensu. Jednocześnie miała wątpliwości, czy odnajdzie drogę powrotną, jeśli oni jej nie pomogą. Wydawało się jej, że do domu indiańskiego dotarli jadąc cały
czas prosto, ale nie była tego zupełnie pewna, ponieważ często galopowali. Pomyślała, że by łoby błędem zgubić się w tej osobliwej części kraju, która zdawała się mieć niewielu mieszkańców. — 83 — Nie mogła sobie przypomnieć, czy od chwili, gdy opuścili miasto,mijalijakieś domy. Ludzi w zasadzie też nie widziała, chociaż przypuszczała, że gdzieś tu muszą przecież mieszkać.
Skoncentrowała się na koniu, usiłując cieszyć się jazdą. Patrzy ła cały czas przed siebie, ponieważ rozglądanie się przy tak szybkiej jeździe nie było raczej możliwe. — Szybciej, senorita, szybciej! Teraz dwaj mężczyźni stanowiący jej eskortę pędzili w pewnej odległości od niej. Ociągając się, podążała za nimi. Chciała wracać, ale nie bardzo wiedziała, jak ich do tego zmusić. Jechali ponad pół godziny i Orina nie miała już żadnych
wątpliwości, że wciąż kierowali się na zachód. — Muszę wracać na jacht! — oświadczyła. — Jeśli wkrótce się nie zjawię, kapitan wyśle ludzi na poszukiwania. Z pewnością nie będzie zadowolony, iż tak długo mnie zatrzymaliście. Wydawało się jej, że jeden z mężczyzn lekceważąco wzruszył ramionami. Nagle ujrzała pędzącą w ich kierunku grupę jeźdźców. Wznosili takie tumany kurzu, że dopiero po dłuższej chwili
zorientowała się, iż było ich sześciu. Jeden z nich wyraźnie wyprzedzał pozostałych. Był coraz bli żej i Orina z zainteresowaniem go obserwowała. Wydawał się jej zupełnie niepodobny do swoich towarzyszy i chociaż wszyscy wyglądali na znakomitych jeźdźców, ten był absolutnie wyjątkowy. — 84 — Galopowali z ogromną szybkością a kiedy ich
przywódca znalazł się w pobliżu Oriny, zatrzymali się tak gwałtownie, że ich wierzchowce stanęły dęba. Wiedziała, że była to stara arabska sztuczka, o której kiedyś opowiadał jej ojciec. Zupełnie nie spodziewała się jednak, że coś takiego zobaczy w Meksyku, i wtedy przypomniała sobie, iż Hiszpanie od wieków szczycili się sławą znakomitych jeźdźców. Patrząc na zbliżającego się do niej mężczyznę, Orina zastanawiała się, kto to może być.
Nie wyglądał ani na Hiszpana, ani na Indianina jak jego towarzysze. Jego skóra była brązowa, ale mógł to być skutek długotrwałego przebywania pod palącymi promieniami słońca. Klasyczne rysy twarzy sprawiały, iż z równym prawdopodobieństwem mógł należeć do każdej rasy. Jednocześnie wysoki wzrost i szerokie ramiona bardziej upodabniały go do Hiszpana niż do Indianina. Oczywiście Orina zdawała sobie sprawę, że nawet wśród Indian zdarzają
się mężczyźni wysocy i barczyści. Tymczasem nieznajomy wolno zbliżył się do niej i powiedział po angielsku: — Dzień dobry, miss Vandeholt! Mam nadzieję, że wypoczęła już pani po pierwszym etapie podróży. Orina spojrzała na niego w osłupieniu. Tego zupełnie się nie spodziewała. Dłuższą chwilę patrzyła więc tylko, podejrzewając, iż musiała się — 85 — przesłyszeć. Z pewnością nie wyglądał
na Anglika. Koszulę, którą miał na sobie, mógłby nosić robotnik w każdym niemal kraju. Jego bryczesy były mocno sfatygowane, a buty dawno nie widziały szczotki. Pod szyją zamiast krawata miał zawiązaną kolorową chustkę, a na głowie fantazyjnie przekrzywione ogromne sombrero. Już od pierwszego wejrzenia wiedziała, że cieszy się ogromnym autorytetem i że jest tu niekwestionowanym przywódcą. Czekał na jej odpowiedź, ale minęła dobra chwila, zanim Orina odzyskała głos. — Dzień dobry — odpowiedziała. — Ponieważ
pan wie, kim jestem, będę wdzięczna, jeśli mi pan powie, czy kierunek, w którym jedziemy, prowadzi do Sadaro. Chciałabym dotrzeć tam jak najszybciej, ale podejrzewam, iż ci młodzi ludzie, którzy mnie eskortują, wybrali złą drogę. — Wszystko w porządku, proszę śmiało jechać za mną— rzekł mówiący po angielsku mężczyzna. — Dziękuję panu — odrzekła Orina. Była pewna, że teraz pojadą w przeciwną stronę, ale nieznajomy zawrócił konia i czekał, aby do niego
dołączyła. Pozostali jeźdźcy odsunęli się na bok, przepuszczając ich do przodu. — Bardzo mnie interesuje ten kraj — odezwała się Orina, kiedy ruszyli w dalszą drogę. — Ale uważam, że jak na jeden dzień to zbyt wiele wrażeń. — 86 — — Już niedaleko — powiedział mężczyzna. Po chwili milczenia Orina dodała: — Ponieważ pan zna moje imię, chciałabym
poznać pańskie. — Nazywam się Juarez — odpowiedział szorstko, jakby się poczuł czymś urażony. Obrzuciła go spojrzeniem, dochodząc do wniosku, że jest w nim coś zagadkowego. Miała ochotę go zapytać, skąd tak wspaniale zna angielski, ale zrażona jego poprzednią odpowiedzią, milcza ła, bojąc się, że uzna to za wścibstwo. Przypomnia ła sobie, że wielu mieszkańców Meksyku nie darzy zbytnią sympatią cudzoziemców. Może ten człowiek
właśnie do nich należał, może chciał powiedzieć, że uważa jąza intruza, który narusza cudze terytorium. Wciąż jechali w milczeniu, a tymczasem krajobraz zmienił się nie do poznania. Ziemia stawała się coraz bardziej sucha i mniej urodzajna. Zniknęły drzewa i krzewy, aż w końcu nie widać było najmniejszych nawet oznak wegetacji. Orina chcia ła to już nawet skomentować, kiedy nieoczekiwanie ujrzała przed sobą coś, co przypominało potężną górę. — Z pewnościąto nie jest Sadaro — powiedzia
ła. — Wygląda dosyć dziwnie. — To koniec pasma górskiego — rzekł towarzyszący jej mężczyzna. — 87 — — Pasma górskiego? — zawołała Orina. —Ale ja przecież powinnam jechać w kierunku morza. — Obawiam się, że to niemożliwe — rzekł Juarez. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Nie rozumiem. — Wszystko pani wyjaśnię, kiedy będziemy na miejscu. Orina oniemiała. Zrozumiała, że została porwana. Nie mogła pojąć, że nie wpadła na to wcze śniej. Jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, że może znaleźć się w takiej sytuacji. Zaczęła wyrzucać sobie, że była taka naiwna. Teraz wreszcie zrozumiała, dlaczego ci ludzie aż tak daleko ją wywieźli i dlaczego wsypali do jej
kawy środek nasenny. Po prostu czekali na przybycie tego człowieka, który jak się zdaje, pełnił rolę mózgu całego spisku. Przypomniała sobie, jaki ostrożny był jej ojciec, kiedy przyjeżdżali na ranczo. W nocy zawsze czuwali tam strażnicy, a podczas konnej jazdy z ojcem przebywał stajenny. Tak naprawdę to zawsze towarzyszyło mu dwóch ludzi i chociaż ojciec nigdy o tym nie wspominał, podejrzewała, iż byli uzbrojeni. Teraz stanęła przed zagadką: kto w tym nieznanym jej kraju mógł rozszyfrować jej tożsamość.
Nigdy by nie pomyślała, że znajdą się ludzie, którzy zechcą ją porwać, wiedząc, jaką to byłoby sensa— 88 — cją, gdyby wydarzyło się w Ameryce. Ale ona nie była w Stanach. Była w Meksyku, w tajemniczej i prawie nie zamieszkanej jego części. Gorączkowo zastanawiała się, w jaki sposób
mogłaby uciec od człowieka, który chciał ją uwięzić. Pierwsza myśl, jaka jej przyszła do głowy, to zawrócić konia i rzucić się do ucieczki. Ale zaraz potem doszła do wniosku, że praktycznie jej szanse są żadne. Tuż obok jechał ten straszny człowiek, a z tyłu jego kamraci. Widać było, że ich konie są wypoczęte i bez wątpienia szybsze niż ten, na którym ona jechała. Zaczynał ją paraliżować strach. Powtarzała jednak sobie, że tym ludziom chodzi tylko o pieniądze. „To może być bardzo kosztowna wycieczka, ale
kiedy zapłacę, będę mogła wrócić na jacht", pocieszała się. Jakiś czas jechali w milczeniu, aż w końcu dotarli do pozbawionego roślinności skalistego pasma gór. W niektórych miejscach góry były strzeliste i bardzo wysokie, w innych zaś zupełnie niskie. Kiedy podjechali bliżej, ze zdumieniem zauwa żyła tłum ludzi koczujących u podnóża góry. Nigdy nie przypuszczała, że na tym bezludziu może ich być aż tylu. Widziała wiele kobiet i dzieci
oraz mnóstwo naprędce postawionych namiotów i szałasów, które często wyglądały jak zatknięte w ziemi kije z rozpiętymi na nich kawałkami materiału. Czasami splecione paski z odartego z kory bambusa tworzyły coś — 89 — w rodzaju prymitywnego dachu. W pierwszej chwili, rozejrzawszy się dokoła, Orina pomyślała, iż musi tu być ponad tysiąc osób.
Nagle tłum spostrzegł zbliżających się jeźdźców i wszyscy zaczęli krzyczeć i machać rękami w kierunku jadącego tuż przy niej mężczyzny. Człowiek ten uniósł dłoń w powitalnym geście i leciutki uśmiech rozjaśnił mu twarz, co sprawiło, iż nie wyglądał już tak groźnie jak poprzednio, chociaż wciąż był w nim jakiś niepokój. Orina starała się nie tracić zimnej krwi, ale przychodziło jej to coraz trudniej. „Zapłacę każdą sumę, jakiej tylko zażąda — pomyślała. — Ale pod warunkiem, że natychmiast mnie uwolni!"
Konie torowały sobie drogę wśród gęstego tłumu ludzi i ogromnej masy głazów oraz kamieni, aż wreszcie dotarły do podnóża góry. Orina dostrzegła ogromne zagłębienia w skale, które jak się domyślała, były pieczarami. Po chwili wierzchowce zatrzymały się przy wykutych w kamieniu stopniach. Kiedy Juarez zeskoczył z konia i podbiegł do Oriny, aby odebrać od niej wodze, dziewczyna, nie czekając na polecenie, zsunęła się na ziemię. On
zaś przekazał wodze jednemu ze swoich ludzi i z kurtuazją powiedział: — Proszę za mną! Zaczął iść po stopniach w górę. Orina podążała za nim, nie oglądając się za siebie, ale przez cały — 90 — czas miała nieprzyjemne uczucie, że jego współtowarzysze, którzy od chwili pożegnania z Indianką nie odezwali się ani słowem, nie spuszczają z niej
oczu. Dopiero teraz zrozumiała, że przyprowadzone do portu konie były umiejętnie zarzuconą przynętą, aby ją skusić na przejażdżkę. Musiała przyznać, iż ludzie, którzy otrzymali to zadanie, wywiązali się z niego bez zarzutu. Nie mogła sobie darować, że tak łatwo dała się wyprowadzić w pole. Była po prostu zbyt łatwowierna i nie wyczuła podstępu. „Po raz pierwszy zapomniałam o przestrogach ojca", pomyślała.
Tymczasem Juarez wciąż wspinał się w górę. W pewnej chwili zatrzymali się na niewielkiej platformie, z której wchodziło się do wnętrza pieczary. Przed wejściem do środka Orina obejrzała się za siebie. Jak na dłoni widziała drogę, którą przebyli, drogę wiodącą przez wyschniętą, nieurodzajną ziemię, a w dole obozujące u stóp góry mrowie ludzi. Teraz miała nawet wrażenie, że jest ich znacznie więcej niż wtedy, gdy konie torowały sobie wśród nich drogę. Zastanawiała się, w jakim celu się tu zebrali.
Po chwili, wiedząc, że Juarez na nią czeka, weszła do wnętrza pieczary. Ku jej zdumieniu było to dosyć obszerne pomieszczenie wielkości normalnego pokoju. Jego wyposażenie okazało się jednak dosyć skromne. Składało się z kilku krze— 91 — seł i stołu, który pełnił rolę biurka. Na podłodze le żały dywany, były to ludowe wyroby wykonane z owczej wełny i ufarbowane naturalnymi barwnikami.
Juarez zdjął sombrero i czekał na nią. Jego mocno sfatygowane ubranie zdawało się nie mieć dla niego żadnego znaczenia. Był pewny siebie, wręcz apodyktyczny. Orina, chcąc za wszelką cenę wziąć inicjatywę w swoje ręce, odezwała się: — Proszę bez owijania w bawełnę powiedzieć mi, jakiego okupu pan żąda. Jestem przygotowana na każdą kwotę. Potem niezwłocznie
odeśle mnie pan na mój jacht. — A więc sądzi pani, iż tu chodzi o okup — rzekł Juarez. — Od początku winna byłam tak myśleć — zauważyła Orina. — Teraz mogę się tylko wstydzić, iż okazałam się na tyle głupia, aby uwierzyć mężczyźnie, jakiejkolwiek narodowości by był. — Ton jej głosu był zjadliwy, jakby chciała go przekonać, że wcale nie czuje się zastraszona.
— Widzę, że podchodzi pani do sprawy całkiem rozsądnie — powiedział Juarez. — A więc postaram się możliwie naj zwięźlej wyłożyć powody, dla których się tu pani znalazła. — Sama już do tego doszłam — wtrąciła Orina. — Aby zaoszczędzić panu fatygi, raz jeszcze pytam: Ile pan żąda? — 92 — Roześmiał się. — Nie zechciałaby pani usiąść? — zapytał.
— Nie sądzę, aby to było potrzebne — odpowiedziała gniewnie. — Chodzi przecież o biznes. Im szybciej więc powie mi pan, jaką sumę mam zapłacić, tym szybciej poinformuję, jak zostanie panu dostarczona, i całą sprawę uznamy za zamkniętą. Pomyślała, iż teraz z pewnościąjej ojciec mógłby być z niej dumny. Zachowywała się jak człowiek biznesu i miała nadzieję, że ten, z którym mia ła ten biznes zrobić, uzna jej
kompetencje. Ale on, ku jej zaskoczeniu, przysunął do siebie krzesło, po czym ustawił je przy stole. Następnie obszedł stół dokoła i usiadł tak, aby mieć twarz zwróconą w jej stronę. — A więc teraz, miss Vandeholt, skoro pani sobie tego życzy, porozmawiamy o interesach. — Tego właśnie oczekuję — rzekła Orina. —
I jak to już wcześniej mówiłam, muszę wrócić na jacht tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Juarez westchnął. — Obawiam się, że to nie będzie możliwe! — Co pan ma na myśli, mówiąc „nie będzie mo żliwe"?! — zawołała Orina. — Pozwoli pani, że wyjaśnię to tak, aby zaoszczędzić nam obojgu czasu.
— Bardzo dobrze — zgodziła się Orina. — Tyl— 93 —
V ko proszę, niech pan się streszcza. — Usiadła na krześle, starając się zachować spokój. Po chwili czując, iż zaczyna ją boleć głowa, nerwowym ruchem ściągnęła z głowy kapelusz i rzuciła go na podłogę. — Z pewnością zauważyła pani tych zgromadzonych na zewnątrz l u d z i — zaczął Juarez. — Tak, tak. Oczywiście że ich zauważyłam! —
szybko wtrąciła Orina. — Nie rozumiem tylko, co oni mają ze mną wspólnego? — Bardzo dużo — odpowiedział. — Ci ludzie głodują. — Głodują?! —wykrzyknęła. —Ale dlaczego? — Ponieważ w tej części kraju już od dwóch lat nie było deszczu. Tu jest ich dom. Tu żyją od
wieków. Właściwie to nawet nie wiadomo od jak dawna. — Po chwili milczenia mówił dalej: — Są plemieniem, które stopniowo wymiera. Dziesiątkuje ich głód. Ale w tym roku rzeczy mają się gorzej niż kiedykolwiek do tej pory. Ktoś musi im wreszcie pomóc. — I tym kimś, jak przypuszczam, ma być wła śnie pan! — sarkastycznie zauważyła Orina. — Właśnie, miss Vandeholt. — Lecz
niestety nie posiadam niezbędnych do tego pieniędzy. 1 dlatego tu pani jest. — Jak już to panu wcześniej oświadczyłam, zapłacę każdąsumę. Nie mogę pojąć, dlaczego nie chce pan powiedzieć, o jaką kwotę chodzi. Powinnam — 94 — wrócić na jacht, zanim zapadnie zmrok, w przeciwnym razie zaniepokojony tym kapitan zrobi wszystko, aby mnie odnaleźć.
— Rozumiem — rzekł Juarez. — Dlatego, mówiąc krótko, chcę pomóc tym ludziom dostarczając im wodę. Orina spojrzała na niego ze zdumieniem. — Dostarczając im wodę? Co pan chce przez to powiedzieć? — Odkryłem, że można poprowadzić wodę przez góry — wyjaśnił. — Trzeba zbudować zaporę. Wtedy woda ze strumienia zamiast uciekać bezproduktywnie zostanie skierowana do tej doliny.
— To chytry pomysł — powiedziała Orina. — Rozumiem, że potrzebna panu znaczna kwota pieniędzy, aby go zrealizować. Bardzo dobrze: Jak znaczna? — Tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Nawet po zasięgnięciu opinii ekspertów — rzekł Juarez. — A to oznacza, że muszę zapreliminować wydatki na dziś, na jutro i na każdy kolejny dzień. Orina zamarła. Zdała sobie sprawę, że w grę wchodzą ogromne sumy. A to oznaczało, że mogą
być problemy z przekonaniem prawników jej ojca, aby takie kwoty przekazali. — Wiem, o czym pani myśli — nieoczekiwanie powiedział Juarez. — I oczywiście ma pani rację. Dlatego właśnie, miss Yandeholt, doszedłem — 95 — do wniosku, że jest tylko jeden sposób, aby to wszystko zrealizować i uratować tych ludzi. Umilkł, jakby chciał ją zmusić do postawienia
oczekiwanego przez niego pytania. — Jaki to sposób? — odezwała się w końcu. — Po prostu mnie pani poślubi! Rozdział 5 Orina patrzyła na niego ze zdumieniem. Jej oczy powoli zdawały się wypełniać całą twarz. — To ma być żart? — zapytała. — Ależ skąd! — zaprzeczył Juarez. — To po
prostu jedyny sposób, abym zdobył potrzebne pieniądze. Orina głęboko wciągnęła powietrze. — Przecież zapewniłam pana, że otrzyma pan każdą żądaną kwotę — powiedziała wolno, jakby miała do czynienia z kimś niezbyt rozgarniętym. — Nie pozostałbym zbyt długo na wolności. Oskarżono by mnie o porwanie i wymuszenie okupu — wyjaśnił. — To w
Meksyku bardzo poważne przestępstwo, za które idzie się na dziesięć lat do więzienia. Orinę zaczęło ogarniać przerażenie. — Jestem pewna, że znajdziemy jakieś wyjście — 97 — satysfakcjonujące obydwie strony — powiedziała w końcu. — Dla mnie — rzekł Juarez — jedyną drogą
prowadzącą do ukończenia zapory i uratowania tych ludzi jest małżeństwo z panią! — Ale ja odmawiam... kategorycznie odmawiam! — oświadczyła Orina. — Istnieje, jak sądzę, alternatywa — powiedział wolno. — Jaka? Starała się, aby jej głos zabrzmiał pewnie, ale czuła, że nie bardzo jej się to udało.
Zastanawiała się, czy czasem nie był to skutek działania dodanego do jej kawy środka nasennego. — Mogę panią zniewolić — rzekł Juarez. — A jeśli będzie pani miała dziecko i w dalszym ciągu nie zechce pani wyjść za mnie za mąż, to będę walczył w sądzie o opiekę nad nim, twierdząc, iż nie jest pani dobrą matką, ponieważ odrzuca pani moją ofertę małżeństwa.
Mówił spokojnie, jak człowiek interesu, ale Orina czuła się tak, jakby osaczało ją dzikie zwierzę. Zastanawiała się, co powiedzieć. Jej ojciec zawsze przywiązywał wagę do błyskotliwości w myśleniu oraz obiektywizmu. Wrodzone poczucie sprawiedliwości nakazywało jej uznać, iż argumenty Juareza były jednak nie do odparcia. — Nie wyjdę za pana! Za nic! — krzyczała. — 98 —
— Właściwie — powiedział wolno Juarez — my już jesteśmy małżeństwem. — Co chce pan... przez to... powiedzieć? — Wczoraj, kiedy ujrzałem panią w Sadaro — rzekł Juarez — zrozumiałem, że jest pani moją jedyną nadzieją, i że nie mogę pozwolić pani uciec. — Zupełnie nie wiem, o co panu chodzi. — A więc proszę mi pozwolić to wytłumaczyć — wtrącił. — Pojechałem
do Sadaro, aby podjąć ostatnią rozpaczliwą próbę uzyskania pieniędzy od gubernatora. Był jak zwykle pijany i nie miałem już żadnych wątpliwości, że jeśli ten człowiek wyda w prowincji jakiekolwiek pieniądze, to z pewnością przeznaczy je na zapewnienie sobie komfortu. — Orina zrozumiała, że to był właśnie powód, dla którego rezydencja gubernatora tak bardzo się różniła od otaczających ją nędznych domów. —Zdesperowany poszedłem zobaczyć się
z księdzem — ciągnął Juarez. — Ten człowiek podtrzymywał mnie na duchu od pierwszej chwili, gdy postanowiłem ratować ludzi od głodu. On wie, że wydałem już wszystko, co sam posiadałem, oraz co mogłem wyżebrać czy pożyczyć od moich przyjaciół. — Mówił spokojnie, bez cienia goryczy, a ponieważ Orina milczała, ciągnął swą opowieść dalej: — Kiedy wyszedłem z jego domu, ujrzałem,
jak pani rozdaje dzieciom owoce. Poprosiłem wtedy jedną z dziewczynek, aby się dowiedziała, kim pani jest. Po otrzymaniu od niej informacji udałem — 99 — się na jacht, aby spróbować się z panią spotkać. — Orina przypomniała sobie, jak zajęta czytaniem książki, pozbyła się gościa. — Otrzymawszy pani odpowiedź, pomyślałem — rzekł Juarez — że jest
pani taka sama jak inne amerykańskie kobiety: zepsuta, samolubna, niesympatyczna i dbająca jedynie o własne interesy. Teraz mówił tak zjadliwie, że Orina miała wra żenie, jakby smagał ją swoimi słowami. — To nieprawda... — usiłowała się bronić. Ale Juarez jej nie słuchał. Mówił dalej: — Wróciłem do mojego przyjaciela księdza i wyznałem, co chcę zrobić. Natychmiast
wybrali śmy się do biura gubernatora. Meksykańskie prawo stanowi, że związek małżeński może zawrzeć każdy, kto wykaże się posiadaniem odpowiednich dokumentów. Istnieje również możliwość otrzymania ślubu per procura, a więc w zastępstwie i z upoważnienia osoby pragnącej ten związek zawrzeć. — Orina zacisnęła mocno pięści. Chciała krzyczeć, ale niezrażony tym Juarez mówił dalej: — Otworzy
łem na pani nazwisko akredytywę w lokalnym banku i teraz musi pani jedynie podpisać czek, którym opłacimy żywność dla tych ludzi. Dostawy będą nadchodziły sukcesywnie co trzy dni. — Po chwili milczenia dodał z westchnieniem: — Jeśli nie zdobędziemy pieniędzy, ta żywność, która nadejdzie dziś, będzie ostatnią już dostawą. — Juarez wstał i podszedł do otwartego okna. — 100 — Orina jak zahipnotyzowana podążyła za nim.
W tym czasie gdy rozmawiali, ogromna platforma ciągnięta przez sześć koni zatrzymała się w samym środku tłumu. Worki, w których, jak się domyśla ła, było zboże, wędrowały do wyciągniętych rąk zdesperowanych kobiet. Dokoła tłoczyła się cała gromada dzieciaków podnieconych perspektywą gorącego posiłku, który ich matki miały
im z tego ziarna przyrządzić. — A więc, jak już pani powiedziałem, bez uprzedniej zapłaty więcej żywności nie otrzymamy — powtórzył Juarez. — Jeśli pani czek nie zostanie natychmiast wysłany wraz z powracającą platformą opóźnienie przy następnej dostawie wyniesie co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Z tonu jego głosu Orina zorientowała się, jak wielką wagę przywiązywał do jej decyzji i jak bardzo był zdeterminowany, aby zrealizować swój zamiar.
— Podpiszę czek na wszystko, czego pan zechce — oświadczyła Orina. — Ale stanowczo nie zgadzam się wyjść za pana. — Proszę wypisać czek. Podszedł do stołu i wyciągnął książeczkę czekową, której nigdy przedtem nie widziała. Zauwa żyła, że wydana była przez bank w Sadaro, w którym Juarez musiał otworzyć dla niej konto. Z pogardą nie mniejszą niż nienawiść, jaką do niego żywiła, i furią, o jaką nigdy by
siebie nie podejrzewała, rzuciła mu w twarz: — 101 — — Pan zrobi to za mnie lepiej, ja... tylko podpiszę. Juarez bez słowa wpisał sumę, po czym przesunął czek w jej stronę. — Podpisze pani — polecił —jako Orina Standish. — Standish? — zdziwiła się. —A więc jest pan
Anglikiem? — Kiedy tu przybyłem — wyjaśnił — i przedstawiłem się, nie wiem dlaczego, zrozumieli, że nazywam się Juarez. To ich bohater narodowy. — I nie wyprowadził ich pan z błędu? — Dlaczego miałbym to zrobić? — rzekł. — Dzięki temu odnalazłem własną drogę. Orina przypomniała sobie, że słyszała w Anglii to nazwisko. Popatrzyła na czek.
— Podpiszę, ale tylko własnym nazwiskiem — oświadczyła. Juarez rzucił jej spojrzenie zza stołu. — Mogę panią zmusić, aby zrobiła, co zechcę — zauważył. — Ale nie wiem, czy nie uzna pani tego za zbyt bolesne. Nie tylko słowa, ale i ton, jakim je wypowiedział, wyraźnie ją ostrzegały, aby nie posuwała się zbyt daleko. Była zupełnie bezsilna w rękach tego szaleńca. Nie miała wątpliwości, że zrobi wszystko, aby tych ludzi uratować.
Przez chwilę patrzyła na niego wyzywająco, po — 102 — czym, jakby się czegoś przestraszyła, wzięła do ręki pióro. Podpisała czek. Juarez bez słowa zabrał go ze stołu, poszedł w kierunku wyjścia i zawołał czekającego na zewnątrz mężczyznę. Chwilę rozmawiał z nim po hiszpańsku. Orina zrozumiała, że polecił mu, aby oddał czek woźnicy wracającemu z
furgonem do miasta i przekazał informację, że następnego transportu żywności będą oczekiwać około piątku. Mężczyzna pospiesznie się oddalił, a Juarez wrócił do Oriny. — Za dwie godziny, kiedy moi ludzie nieco się posilą, będziemy już po ślubie — powiedział. — Wszyscy nie mogą się doczekać tej uroczystości.
— Czy pan rzeczywiście uważa, iż pozwolę zrobić z siebie widowisko, aby zabawić ten mo-tłoch?! — z wściekłością zawołała Orina. —Znam hiszpański. Może powinnam im powiedzieć, co pan ze mną wyprawia i do czego zmierza? — Ci, którzy mówią po hiszpańsku, nie uwierzą w ani jedno pani słowo. A większość, czyli Indianie, w ogóle pani nie zrozumie. Po chwili milczenia Orina odezwała się: — Proszę... proszę, niech pan tego nie robi!
Dam panu każdą sumę, której pan zażąda. Jestem gotowa... udawać pańską żonę do czasu, aż mnie pan uwolni, aleja nienawidzę mężczyzn... Jak wobec tego może pan chcieć mnie poślubić? — Sądziłem, że wyraziłem się jasno. Interesują — 103 — mnie pani pieniądze, a nie pani osoba! — z naciskiem rzekł Juarez. — Dopóki będzie się pani stosować do moich poleceń, będzie pani absolutnie
bezpieczna. Kiedy już pozwolę pani wrócić do cywilizacji, nie wątpię, iż wystarczy pani pieniędzy, aby unieważnić nasz związek lub też wystąpić o rozwód. Orina przymknęła oczy. Ten człowiek przewidział wszystko, pomyślał o każdym szczególe, który dawał mu nad nią przewagę. Znowu miała ochotę krzyczeć, ale opanowanie, którego nauczył ją ojciec, i wrodzona duma kazały jej podnieść głowę do góry, chociaż jej palce wciąż były zaciśnięte. Nieoczekiwanie głos Juareza nieco
złagodniał i stał się nieco bardziej uprzejmy. — Proponuję, aby teraz udała się pani na odpoczynek — powiedział. — Młoda Indianka o imieniu Zeeti, mówiąca trochę po angielsku, będzie się panią opiekowała. Suknia ślubna jest już również gotowa. Orina gwałtownie zaprotestowała. — Nie pozwolę, aby ktoś za mnie decydował, w co mam się ubrać na tę żałosną
maskaradę! Zjawię się na niej, ponieważ mnie pan do tego zmusza, ale w tym, co w tej chwili mam na sobie. — Sprawiłaby pani ogromny zawód tym wszystkim ludziom, którzy oczekują tej ceremonii — odezwał się Juarez. — A ponieważ pani strój do konnej jazdy wydaje się zakurzony, a pani po tylu — 104 — godzinach jazdy w siodle z pewnością pragnie się
odświeżyć, proponuję kąpiel przed włożeniem sukni, która jest dla pani przygotowana. — Sposób, w jaki to powiedział, jeszcze bardziej wytrącił ją z równowagi. Zanim jednak zdążyła wykrzyczeć, iż wcale nie ma zamiaru skorzystać z jego rad, dodał: — Oczywiście, jeśli pani sobie życzy, w każdej chwili jestem gotów pomóc pani w rozebraniu się. Zabrzmiało to jak groźba i Orina z furią zawo łała: — Jak pan może być taki nieokrzesany...
taki brutalny! Pozuje pan na dobroczyńcę tych wszystkich ludzi, ale dla mnie jest pan... diabłem wcielonym! Juarez, odrzuciwszy do tyłu głowę, śmiał się, wyraźnie ubawiony jej słowami. — Myślę, że tylko niewielu z tych ludzi zgodziłoby się z panią— powiedział. — Jeśli jednak w pani opinii jestem diabłem, mogę w każdej chwili zachować się jak na diabła przystało. Proszę więc
być posłusznąi robić to, co każę. Opór jest tu bezsensowny. Gdyby pani wysiliła nieco swoje szare komórki, zrozumiałaby, że wszystkie atuty sąw moim ręku. Orina miała ochotę rzucić się na niego. Jednak odwróciła się i skierowała w stronę wyjścia. Zawieszoną nad nim zasłonę Juarez opuścił, kiedy wchodzili do środka. Orina odrzuciła ją teraz gwałtownie, czując, że musi się stąd wydostać i spró— 105 — bować uciec od tego człowieka jak
najdalej, choć wiedziała, że jest to niemożliwe. W tej samej chwili dobiegł ją spokojny, rzeczowy głos Juareza: — Nie ma potrzeby wychodzić na zewnątrz. Nasze sypialnie są z całkiem innej strony. Orina widziała w dole ludzi ściągających worki z prawie już pustej platformy, a w połowie wiodących do góry schodów, po których wspinali się do pieczary,
mężczyznę pełniącego najwyraźniej rolę wartownika. Nie miała wątpliwości, iż gdyby chcia ła go minąć, natychmiast by ją zatrzymał. W poczuciu bezsilności odwróciła głowę i przekonała się, że Juarez stoi po przeciwnej stronie pieczary w miejscu, które również zakrywała zasłona. Kiedy Juarez ją odsunął, oczom Oriny ukazała się inna, znacznie mniejsza pieczara, która, jak się domyśliła, miała być jej sypialnią. Wewnątrz widać było łóżko, które bardziej przy-
pominało niski tapczan w orientalnym stylu. Światło przedostawało się do środka pomieszczenia przez niczym nie przesłonięty otwór. Znajdował się tak wysoko, że właściwie był zupełnie niedostępny, i to zarówno od strony wewnętrznej, jak i zewnętrznej. — To będzie pani pokój — rzekł Juarez. — I chyba ucieszy panią, gdy powiem, że mój znajduje się zupełnie gdzie indziej. Wyraźna kpina zabrzmiała w jego głosie i zmro— 106 —
żona jego słowami Orina dumnie podniosła głowę. Ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, w wejściu pojawiła się kobieta. — To jest Zeeti — oświadczył Juarez — która, jak już wspomniałem, trochę mówi po angielsku. Zeeti była młodziutką Indianką i jak Orina zdą żyła zauważyć, wyjątkowo ładną. Powitała Orinę, składając przed nią ręce w sposób, w jaki zwykli
to czynić Indianie. — Ja... opiekować... senorita — odezwała się nieporadną angielszczyzną. — Dziękuję ci — odpowiedziała Orina. — Pani ubrania nadejdą jutro — rzekł Juarez. — Moje ubrania? — powtórzyła zdumiona Orina. — Zapomniałem pani powiedzieć — dodał ze spokojem — że wysłała pani list do
kapitana jachtu informujący, iż spotkała pani przyjaciół, u których się zatrzymała. Prosi w nim pani jednocześnie o wyekspediowanie swoich ubrań niezbędnych na najbliższe dwa — trzy tygodnie pojazdem, który zjawi się na nabrzeżu jutro we wczesnych godzinach porannych. — Napisałam list? Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytała Orina. — Jeśli podrobił pan mój podpis, kapitan z pewnością to zauważy! — Ksiądz to bardzo zdolny człowiek. Potrafi
podrobić każdy charakter pisma. Dlatego też nie — 107 — obawiam się, aby kapitan powziął jakiekolwiek podejrzenia. Orina spojrzała na niego, po czym, jakby w nagłym olśnieniu, wolno powiedziała: — Dziewczynka... która poprosiła mnie o podpis, kiedy byłam w miasteczku! — Zgadza się! — odrzekł Juarez. — Z tego samego powodu Nowy Jork zaakceptował akredytywę.
— To pan tę dziewczynkę wysłał! — rzuciła Orina oskarżycielsko. — Jeśli już coś organizuję — zauważył Juarez — myślę o każdym detalu. Przecież to naturalne, że będąc kobietą, potrzebuje pani strojów, nawet jeśli tylko ja będę je podziwiał. Wiedziała, że ją prowokował, i chociaż bardzo
chciała mu powiedzieć, co o nim myśli, zachowała spokój. Juarez czekał na jej reakcję, a ponieważ milcza ła, ruszył w stronę wyjścia z uśmiechem, który Orinie wydał się niesympatyczny. W ostatniej chwili zatrzymał się jednak i przekazał coś Zeeti po indiańsku, czego Orina nie zrozumiała. Kiedy Juarez zniknął za zasłoną, Orina osunęła
się na krzesło. Z trudem rozprostowała palce rąk zdrętwiałe od długotrwałego zaciskania. — Senorita chcieć kąpiel?! — uniżenie zapytała Zeeti. — Kąpiel? — ze zdumieniem zawołała Orina. — 108 — Dziewczyna skinęła głową i cofając się do wyjścia, ruchem ręki zapraszała ją, aby poszła za nią. Orina wolno ruszyła w jej kierunku. Obawiała się,
że Juarez może na nią czekać, ale ogromna pieczara była pusta. Zeeti zaprowadziła ją do niewielkiego zagłębienia w ścianie pieczary, które od środka również zasłaniała kotara, tym razem wykonana z jakiegoś wodoodpornego materiału. Przez niewielki otwór w ścianie sączyło się blade światło, a tuż pod sklepieniem, na drewnianej platformie, stały dwa wiadra. Zużyta w czasie mycia woda odprowadzana była na zewnątrz przez dziurę wydrążoną w ziemi. Całe urządzenie wyglądało tak prymitywnie, a przy tym tak komicznie, że Orina nie mogła
ukryć rozbawienia. — To bardzo pomysłowe! — Como Dios bardzo się podobać. — Como Dios? — wolno powtórzyła Orina. — „Boski", czy tak do niego się zwracacie? Zeeti skinęła głową. — Como Dios bardzo... wielki człowiek. Ratować nasze życie. Ratować dzieci. Kiedy przyjść do nas, nazywać jak bohater, ale my wiedzieć... on być jak Bóg.
„Dla mnie z pewnością nie jest Bogiem!" — miała ochotę zawołać Orina. Ale uznała, iż nie by łoby to zbyt rozsądne. Wróciła więc do pomieszczenia wyznaczonego dla niej na sypialnię i zaczęła — 109 — się rozbierać. Musiała przyznać, że Juarez miał rację. Jej strój do konnej jazdy był pokryty grubą warstwą kurzu. Zeeti pomogła Orinie się umyć, polewając ją wodą z wiadra. Drugie wiadro przeznaczone było dla Como
Dios. Po kąpieli okryła Orinę prześcieradłem, po czym, bacząc, aby nikt jej nie widział, z powrotem zaprowadziła do sypialni i położyła do łóżka. Wielogodzinna jazda konno, środki nasenne w kawie i przeżycia ostatnich godzin zrobiły swoje. Ledwie Orina przyłożyła głowę do poduszki, natychmiast zasnęła kamiennym snem. Kiedy się ocknęła, ujrzała Zeeti klęczącą u jej
stóp. — Czas ubierać, senorita — szepnęła dziewczyna. Orina przetarła oczy. Czuła się znacznie lepiej. Ponadgodzinny odpoczynek wyraźnie dodał jej sił. Przez otwór, który w myślach nazywała „swoim oknem", wciąż przedostawało się światło, chociaż wszystko wskazywało na to, że słońce zbliżało się
już do linii horyzontu. Zeeti pomogła Orinie włożyć koszulę, po czym narzuciła na nią suknię, o której wcześniej wspominał Juarez. Był to klasyczny indiański strój. Orina widziała podobne na zdjęciach oraz na wyry— 110 — tych na statuetkach rysunkach i płaskorzeźbach znalezionych wewnątrz piramid. Długa aż do ziemi szata wykonana była z miękkiego białego materiału i trzymała się na figurze jedynie za pomocą
biegnącego wokół piersi sznura. Szyja i ramiona były odsłonięte, a szczupłość talii podkreślała szarfa. Cały dół sukni zdobił natomiast piękny haft. Czerwone i zielone listki były najczęściej występującym motywem, którego Indianie meksykańscy używali do ozdabiania swoich dywanów. Orina mogła je podziwiać rozesłane na podłodze pierwszej pieczary. Zamiast welonu Zeeti włożyła na głowę panny młodej wianek. Uwiła go z gałązek krzewów, których listki wyhaftowane były na dole
sukni. Orina rozbierając się rozpuściła włosy i teraz Zeeti rozczesała je tylko, pozwalając, aby kaskadą opadły na ramiona. Były bardzo długie i sięgały prawie do pasa. Orina chciała zaprotestować i upiąć je, aby wyglądały jak w chwili przyjazdu, ale gdy pomyśla ła, że rozpuszczone zakryją jej nagie ramiona, przystała, zrezygnowana, na takie uczesanie. — Senorita bardzo, bardzo piękna. Como Dios
podobać się. Orina zamierzała powiedzieć, iż ostatnią rzeczą, jakiej by chciała, to podobać się Como Dios. Wiedziała jednak, że ta młoda Indianka i tak by tego nie zrozumiała. Poza tym uważała za objaw złego smaku dyskutowanie z kimkolwiek o swoich uczuciach, — 111 — a tym bardziej z nieznajomą dziewczyną, która, jak widać, uwielbiała tego okropnego człowieka.
W końcu wszystko było gotowe. Nadszedł moment, kiedy trzeba było pokazać się narzeczonemu. I wtedy Orina nagle wpadła w panikę. — Co mam robić? O Boże! co mam robić? — powtarzała. — Jak mogę poślubić tego mężczyznę? Jak mogę być tak przez niego poniżana? On chce przecież tylko moich pieniędzy! Zastanawiała się, czy nie rzucić się na łóżko i nie
udać omdlenia. Jednak natychmiast przypomniała sobie, jak wyglądał, kiedy groził; że może jej pomóc się rozebrać. Za bardzo się go bała, aby mu się sprzeciwić. Zeeti zerknęła przez uchyloną leciutko zasłonę i uśmiechając się powiedziała: — On czekać... na senorita! Zeeti życzyć senorita szczęścia. Przyklęknęła przed Oriną i pocałowała ją w rękę.
Orina nie była w stanie wykrztusić słowa. Opanowała się jednak na tyle, aby z dumnie podniesioną głową wejść do pomieszczenia, gdzie czekał już na nią Juarez. Spojrzała na niego ze zdumieniem. W niczym nie przypominał mężczyzny, którego widziała jeszcze tak niedawno. Miał na sobie strój gauczo jakby dla niego stworzony. Obszerna biała koszula, krótka biała kurtka, długie obcisłe spodnie i czerwony pas
sprawiały, iż wyglądał na jeszcze wyższego, niż był w rzeczywistości. Jego — 112 — wilgotne po kąpieli włosy, uprzednio w nieładzie, teraz były gładko uczesane. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Juarez odezwał się: — Myślę, że powinienem powiedzieć, iż wygląda pani czarująco.
Orina, wyczuwając nutę złośliwości w jego głosie, odrzekła chłodno: — Nie sądzę, aby w obecności służby wypada ło wszczynać kłótnię. — Doprawdy? — zawołał ze zdumieniem Juarez, a w jego oczach zamigotały wesołe ogniki. Następnie podał jej ramię, na którym lekko się wsparła, kiedy wychodzili na zewnątrz. Twarze zgromadzonych ludzi zwróciły się w ich
stronę. Orina nie mogła nie zauważyć, jak bardzo byli podekscytowani. Na widok młodej pary tłum zafalował i radosny okrzyk wypełnił powietrze. Słońce właśnie zachodziło. Niebo tuż nad horyzontem nagle stało się purpurowe, ale w górze wciąż jeszcze było jasne. Juarez podniesieniem do góry ręki pozdrawiał zebranych, po czym wśród nieustannych okrzyków i wiwatów poprowadził
Orinę schodami w dół. Kiedy pokonali ostatni stopień, tłum rozstąpił się, aby zrobić im przejście. Gromady dzieci biegały i tańczyły wokół nich, bez przerwy powtarzając po indiańsku jakieś słowa, które, jak się Orina domyślała, były życzeniami szczęścia. — 113 — Idąc wśród gęstego tłumu, zbliżyli się do podium. Stało na nim dwóch mężczyzn. — Powinienem panią uprzedzić — odezwał się
Juarez — że weźmiemy ślub dwukrotnie. — Dwukrotnie? — ze zdumieniem zapytała Orina. — Jestem katolikiem — rzekł Juarez — więc ojciec Miguel udzieli nam ślubu zgodnie z obrządkiem katolickim. Będzie to krótka ceremonia, jako że nie jest pani tego wyznania. — A ten drugi mężczyzna? — zapytała Orina. — Tutejsi Indianie czczą boga
Quetzalcóatla. Słyszała pani o nim? — Czytałam o nim... na jachcie— odrzekła Orina. — To bóg życia, deszczu i gwiazdy porannej, wiele piramid i grot odkrytych w tej części kraju było temu bogu poświęconych i służyło do oddawania mu czci. Orina milczała. Nie mogła uwierzyć, że
to nie sen, że to wszystko dzieje się naprawdę. Miała być poślubiona mężczyźnie, którego z całej duszy nienawidziła, zgodnie z obrządkiem kościoła katolickiego, gdzie małżeństwo uznawane jest za sakrament. Zaraz potem ślubu miał im udzielić kapłan czczący Quetzalcóatla, jednego z największych bogów Indian, będącego zarazem pogańskim bożkiem. Weszli na podium. Tuż za kapłanem katolickim — 114 —
ustawiony był niewielki ołtarz, na którym stał krzyż i leżał płaski kamień. Był to poświęcony kamień, noszony przez wszystkich wędrujących po kraju misjonarzy. Jej ojciec spotkał kiedyś misjonarza w trudno dostępnym rejonie północnozachodniej części Meksyku. Nie było tam nawet kaplicy i miejscowa ludność mogła liczyć jedynie na odwiedziny misjonarzy. Orina i Juarez stanęli przed ołtarzem. Gwar umilkł i ludzie z powagą przysłuchiwali się ceremonii. Modlitwa odmawiana
była najpierw po hiszpańsku, następnie po łacinie, lecz Orina nie mia ła żadnych problemów z jej zrozumieniem. Po raz pierwszy też miała okazję usłyszeć, jak nazywa się mężczyzna, którego miała poślubić. Po chwili Alexis Louis uznał ją za małżonkę i włożył na jej palec obrączkę. To, że ją posiadał, nawet Oriny nie zaskoczyło. Pomyślała, że albo był
taki bystry, albo to jedynie zbieg okoliczności, iż obrączka pasowała. Uklękli i przyjęli błogosławieństwo. Jednak okoliczności, w jakich dochodziło do tego ślubu, były tak nieprawdopodobne, iż cała ceremonia zdała się Orinie maskaradą. Wciąż łudziła się nadzieją że Pan Bóg jej nie opuści i że wszystko skończy się dobrze. Kiedy kapłan — starszy mężczyzna z brodą—
odwrócił się, aby uklęknąć przed ołtarzem, Juarez ujął Orinę za rękę i pomagając jej podnieść się z kolan, poprowadził w drugą stronę podium. In— 115 — dianin — wysoki mężczyzna o wyrazistych, surowych rysach twarzy — zaczął mówić cichym, głębokim głosem. Juarez szeptem tłumaczył Orinie jego słowa. „Stąpając boso po życiodajnej ziemi z twarzami
zwróconymi w stronę życiodajnego słońca, mężczyzna i kobieta spotykają się przed obliczem gwiazdy porannej, aby stać się jednym". Brzmiało to tak pięknie, że Orina słuchała jak zaczarowana, a indiański kapłan tak mówił dalej: — Zwróć swoją twarz w jego stronę i powtarzaj: „Ten mężczyzna jest moim życiodajnym deszczem". Pamiętając, iż Quetzalcóatl jest bogiem deszczu, Orina, patrząc na Juareza, powtarzała:
— Ten mężczyzna jest moim życiodajnym deszczem. Indianin zwrócił się teraz do Juareza: — Uklęknij, sefior, dotknij ziemi i powiedz: „Ta kobieta jest moją ziemią". Kiedy wstał, Indianin ponownie zwrócił się do Oriny, która słuchając słów tłumaczonych szeptem przez Juareza, powtarzała: — Ja, kobieta, całuję stopy... tego
mężczyzny. Przekazuję mu moją siłę, abyśmy stali się jednym przez nieskończenie wiele zmierzchów i świtów. — Musisz uklęknąć — wyszeptał Juarez. Chciała zaprotestować, ale nagle poczuła jakieś dziwne wibracje biegnące ku niej ze wszystkich — 116 —
stron od zgromadzonych wokół Indian. Nie miała wątpliwości, że ci ludzie bardzo to wszystko prze żywają i że ta ceremonia jest dla nich świętością. Zupełnie nie wiedziała dlaczego, ale ta atmosfera również i jej się udzieliła. I wtedy już bez uczucia upokorzenia uklękła i pochyliła głowę. — Musisz pocałować moje stopy. Najpierw jedną, potem drugą— szepnął
Juarez. Orina przymknęła oczy. Wcale nie miała ochoty całować jego lśniących butów. Pochyliła się więc tak, jak czyni to Francuz, kiedy markuje składanie, na dłoni kobiety pocałunku. Po chwili poczuła, jak Juarez dotyka jej włosów, i usłyszała, jak po angielsku wypowiada wzruszające słowa: — Ja, mężczyzna, całuję czoło tej
kobiety i dotykam jej głowy. Będę jej strzegł i bronił, i staniemy się jednym przez nieskończenie wiele zmierzchów i świtów. Po czym pomógł Orinie wstać i pochylając się nad nią, pocałował ją w czoło. Kiedy to uczynił, kapłan położył dłoń Juareza na oczach Oriny, a następnie jej dłoń na jego oczach i rzekł: — Ci młodzi ludzie spotkali się, tak jak ich
gwiazdy, i stali się jednym, a Quetzalcóatl pobłogosławił ich i połączył z gwiazdą poranną. Po przetłumaczeniu słów kapłana Juarez zdjął rękę z oczu Oriny, a wtedy ona uczyniła to samo. W tej samej chwili ostatnie promienie słońca roz— 117 — paliły niebo, dodając ceremonii nieziemskiego wręcz uroku.
Orina była pod ogromnym wrażeniem tego zjawiska. Zebrani ludzie również ulegli jego magii, po czym spontaniczny krzyk radości wyrwał się z setek ust i poszybował w górę. Juarez i Orina wciąż stali w bezruchu. Indiański kapłan odrzucił do tyłu głowę, a kiedy wzniósł do góry ręce, słońce rozbłysło raz jeszcze i zginęło za horyzontem. Nagle wszystko ogarnął mrok i na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
Juarez odwrócił się i podał Orinie ramię. Wracali tąsamą drogą, którą niedawno przybyli, a wokół nich ludzie szaleli z radości. Tańczyli, krzyczeli i machali rękami. Orina nie miała wątpliwości, iż gdyby na tej nieurodzajnej ziemi mogły wyrosnąć kwiaty, ci ludzie ułożyliby z nich przed nimi dywan. Z trudem przeciskali się przez tłum, aż wreszcie
dotarli do schodów. Juarez szedł wolno, zatrzymując się na każdym niemal stopniu, aby pozdrowić wiwatujących bez przerwy ludzi. Dotarłszy na szczyt schodów, długo jeszcze oboje stali, uśmiechając się i pozdrawiając zebranych. W końcu Juarez wprowadził Orinę do wnętrza pieczary. Podczas ich nieobecności w centralnej części pomieszczenia ustawiono niewielki stół, na którym stały cztery zapalone świece, a obok, na zastępującym bufet biurku, jakieś potrawy oraz butelka bia
łego wina. — 118 — Widząc zdumienie na twarzy Oriny, Juarez rzekł: — Obawiam się, iż będziemy musieli sami się obsłużyć. To zbyt wielkie dla tych ludzi wydarzenie, aby mieli nie przyłączyć się do tłumu, który, jak się zdaje, długo jeszcze będzie śpiewał i tańczył. Słowom Juareza towarzyszyły dochodzące z zewnątrz dźwięki muzyki.
Orina nigdy jeszcze takiej nie słyszała, ale domyślała się, iż była to muzyka indiańska. Pomimo iż brzmiała dziwnie, było w niej coś tajemniczego i fascynującego. Na przekór sobie Orina czuła się ogromnie poruszona podwójnym obrządkiem, w którym przed chwilą uczestniczyła, choć zanim nastąpiła ceremonia zaślubin, modliła się do Boga o ratunek i wskazanie drogi ucieczki od mężczyzny, który zmusił ją aby uznała go za małżonka. Przed chwilą klęczała przed Indianinem
i wzięła udział w obrządku ku czci boga Quetzalcóatla. Być może poruszyły ją po prostu słowa modlitwy, a może na skutek tajemniczych wibracji, które unosiły się wokół otaczających ją ludzi, nie mogła się oprzeć ogarniającej ją zewsząd atmosferze podniosłości, której zupełnie się nie spodziewała. Może to głos indiańskiego kapłana miał nad niątakąmoc, a może ten dziwny promień
zachodzącego słońca był samym bogiem Quetzalcóatlem, który przyniósł im w darze cudowne światło gwiazdy porannej, że — 119 — nawet teraz, kiedy siadała do stołu, miała wrażenie, że ta hipnoza wciąż jeszcze trwa. Znalazła się w świecie, do którego nigdy nie należała. Juarez nalał wina do pucharu i stawiając go przed Oriną powiedział kpiąco:
— Przy tak wyjątkowej okazji musimy wypić za nasze szczęście, ale czyż po otrzymaniu błogosławieństwa od obydwu kapłanów może być inaczej? Kiedy Orina wzniosła do góry puchar, wiedziała, iż jej nienawiść do tego człowieka jest tak silna, że bledną przy niej wszystkie inne uczucia. Usiłowała wymyślić coś wyjątkowo zjadliwego, co boleśnie
go zrani, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Upokorzona siedziała bez słowa, powtarzając sobie, iż jakkolwiek otrzymała błogosławieństwo od bogów, to znalazła się w ręku prawdziwego szatana. Rozdział 6 Orina słyszała śpiew mężczyzn podążających w górę do pracy przy tamie. Juarez zabrał ją tam poprzedniego dnia, w dzień po uroczystości za
ślubin. Była ogromnie zaskoczona tym, co zobaczyła. — Zapewne jest pani ciekawa, na co zostaną wydane pani pieniądze — rzeczowym tonem powiedział Juarez. — Proszę więc wybrać się ze mną, a sama się pani przekona. Oznaczało to, iż trzeba wstać bardzo rano, ponieważ praca postępuje znacznie szybciej, kiedy nie jest jeszcze zbyt gorąco. Wspinając się po zboczu góry Orina wiedziała,
że ten dzień przyniesie jej kolejne doświadczenie. Kiedy dotarła na szczyt niewielkiego wzgórza, pomyślała, iż widok, jaki ukazał się jej oczom, z pewnością zafascynowałby jej ojca. — 121 — Juarez dzięki zdobytym pieniądzom skorygował już bieg strumienia. Nie ulegało wątpliwości, iż kiedyś płynął on prosto ku dolinie.
Niestety w wyniku trzęsienia ziemi jego kierunek uległ gwałtownej zmianie i ogromne masy wody spływały teraz z drugiej strony góry, rozpryskując się na rumowisku skał. Orina podziwiała mistrzostwo, z jakim udało się Juarezowi ująć spadające kaskadą wody w jeden strumień. Już niedługo wypełnią one będący w budowie zbiornik i stamtąd jak niegdyś popłyną ku dolinie. Odkrycie strumienia na tej wysokości wydało się Orinie dziwne, ale Juarez wyjaśnił jej, że w górach Meksyku to zupełnie normalne. Dla mieszkańców
doliny woda z tego strumienia stała się sprawą życia i śmierci. Patrząc w dół na koczujących u podnóża góry ludzi, Orina mogła dostrzec, gdzie znajdowało się pierwotne koryto rzeki. Spadająca z gór woda płynęła niegdyś przez dolinę w kierunku Sadaro, niosąc ze sobą życie terenom po obydwu stronach rzeki. Juarez dokładnie opowiedział Orinie o swoich planach. Ze zdumieniem dowiedziała się, że wszyscy, zarówno Hiszpanie, jak
i Indianie, pracujątu bez wynagrodzenia. Juarez dawał im tylko miłość i wiarę, że będą mieli warunki do życia i że nie będą musieli opuścić terenów, które od wieków zamieszkiwali. — 122 — — Ci ludzie — rzekł Juarez — tak naprawdę nigdy nie chcieli stąd odchodzić. Byli przekonani, że mają prawo do tej ziemi i że nic nie może ich
zmusić do jej porzucenia. — Wolą więc umrzeć niż odejść? — zapytała Orina. — Na to wygląda — rzekł Juarez. — Gdyby jednak się na to zdecydowali, szybko poczuliby się niepotrzebni i poza nawiasem. Następnego dnia po ceremonii zaślubin Orina otrzymała swoją garderobę. W
dołączonym do przesyłki sympatycznym liście kapitan Bennett pisał, że bardzo się cieszy, iż Orina spotkała przyjaciół i że będzie czekał w Sadaro na dalsze dyspozycje. Orina bardzo szybko przekonała się, iż samej nie wolno jej nigdzie się oddalać. Ilekroć usiłowała to zrobić, zawsze ktoś natychmiast podążał za nią i przysłuchiwał się każdej jej rozmowie. Przy okazji jeszcze raz się okazało, jakim praktycznym człowiekiem jest
Juarez. Do pilnowania Oriny wyznaczył mężczyzn, którzy z racji wieku nie nadawali się do pracy przy tamie. Wszystko to sprawiało, że Orina czuła się jak w więzieniu. Nie przestawała więc myśleć, w jaki sposób uciec i okpić tego, który kazał ją porwać. Juarez, ilekroć wracał wieczorem z budowy, pomimo ogromnego zmęczenia, zawsze brał kąpiel
— 123 — i przebierał się do kolacji w strój gauczo. W tej sytuacji Orina również się przebierała, chociaż nie chciała, aby uważał, iż robi to dla niego. Jednocze śnie była przekonana, że jako kobieta zupełnie dla niego nie istnieje. Kiedy przy kolacji rozmawiali na różne tematy, Juarez miał zawsze inne zdanie
niż ona. Odnosiła wrażenie, że prowokowanie jej sprawia mu przyjemność. — Nienawidzę go! — powtarzała dziesiątki razy w ciągu dnia. Nigdy jednak nie wyrażała się o nim lekceważąco w obecności tych, którym pomagał. Zauważyła, że ci ludzie czczą go jak boga i że podobnie jak Zeeti nazywają Como Dios. Była pewna, że wyznawcy Quetzalcóatla uwa
żają Como Dios za reinkarnację jednego z bardziej znamienitych bogów. Wiedziała również, ile znaczy w Meksyku imię Juarez, ale ten Juarez, którego nazywano tu Como Dios, był dla niej kompletną zagadką. Któregoś wieczoru zapytała go, dlaczego zdecydował się pomóc tym ludziom. Chociaż nie lubiła tego słowa, uważała, iż poświęcił się, aby ich uratować. Juarez zachowywał się tak, jakby nie miał zamiaru jej odpowiedzieć. Jednak po chwili wyrzucił z siebie: — Kiedy zorientowałem się, jaka jest
ich sytuacja i co może ich uratować, nie mogłem zachować się jak faryzeusz i odmówić im pomocy. — 124 — — Mój ojciec też by tak postąpił — z wahaniem przyznała Orina. — Ale on mógłby to wszystko zrealizować bez podejmowania takich dramatycznych decyzji jak poślubienie pani — zauważył Juarez.
— To nieprawda — zaprotestowała Orina. — Kiedy mój ojciec był młody, nie dysponował zbyt dużymi sumami pieniędzy. Dopiero po śmierci dziadka przejął po nim cały majątek, następnie ciężką pracą powiększył go tak, iż mógł realizować swoje marzenie bezinteresownej „pracy dla Ameryki". Ostatnie słowa wypowiedziała z naciskiem i Juarez spojrzał na nią z niedowierzaniem. — Czy to prawda? — zapytał. — Czy
rzeczywiście postępował tak z pobudek idealistycznych, a nie osobistych? — Gdyby pan znał mojego ojca, wiedziałby pan, że bardzo by się czuł dotknięty posądzeniem, iż robi pieniądze dla samej przyjemności ich posiadania! — rzekła Orina ze złością, ale zaraz opanowała się i mówiła dalej: — Chciał, aby Ameryka była wielka, ale nie poprzez zdobywanie nowych terytoriów i bogactw, lecz poprzez zwiększenie
produkcji maszyn, okrętów, rozwój dróg żelaznych i postęp techniczny, który wzbogaci nie tylko jego ojczyznę, ale również cały świat. Emocje znowu wzięły nad nią górę i nie była — 125 — już w stanie powstrzymywać napływających do oczu łez. Pomyślała, iż jeśli Juarez jej nie uwierzy
albo ją wykpi, to nie wytrzyma i czymś w niego ciśnie. Ale ku jej zaskoczeniu Juarez spokojnie zapytał: — Czy pani również ma zamiar tak postępować? — Staram się. Oczywiście, że staram się! — powiedziała stanowczo. — Ale jestem kobietą i dlatego wiem, że nie będzie to łatwe.
Juarez nie odpowiedział. Ponieważ czuła, iż za chwilę wybuchnie płaczem, podniosła się szybko i przeszła do swojej sypialni. Tego ranka, kiedy schodziła w dół w kierunku słońcem zalanej doliny, czuła się dziwnie odprężona. Zastanawiała się, jak długo jeszcze będzie tu przetrzymywana. Musiała przecież wiedzieć, co dzieje się w imperium jej ojca. „Powinnam się skontaktować z Bernardem Hoffmanem — pomyślała. —Ale jak mu wytłumaczę, że zamiast myśleć o pomnażaniu kapitału, służę jako dostarczyciel pieniędzy na realizację szalonego planu ratowania
tysiąca ludzi. Z pewnością byłby zdumiony, że wyszłam za mąż. Uważałby, iż powinnam znaleźć jakiś sposób, aby odmówić udziału w tej farsie". Świadomość, że okazała się słaba, rozzłościła ją i kiedy pokonała ostatni stopień schodów, szybko — 126 — weszła w tłum dzieci i kobiet obozujący u podnóża góry. Matki niańczyły niemowlęta,
starsze dzieci biegały, śmiały się i pokrzykiwały. Orina pomyśla ła, że teraz, kiedy Juarez mógł już sprowadzić więcej żywności, te dzieciaki natychmiast to odczuły. Były jakby weselsze i bardziej ruchliwe. — Kiedy po raz pierwszy się tu zjawiłem — opowiadał jej Juarez — te dzieci leżały koło swoich matek i tępym wzrokiem patrzyły przed siebie albo cichutko skamlały z głodu.
Orina starała się nie zwracać uwagi na ton, jakim to mówił. Wmawiała w siebie, że to tylko kolejna próba przekonania jej o słuszności jego postępowania. — On jest okropny, odpychający, barbarzyński! — powtarzała z furią i za każdym razem, gdy widziała błysk obrączki na jego palcu, ogarniała ją wściekłość. Szła bez celu, zdając sobie sprawę, że jej „anioł stróż" nie spuszcza jej z oczu. Ponieważ ranek był
wyjątkowo piękny, zdecydowała się na dłuższy niż zazwyczaj spacer. Dotarła do końca obozowiska. Dziwacznie wyglądające budy bardziej chroniły od słońca niż od czegokolwiek innego. Kiedy minęła już ostatnią z nich, ujrzała kilkoro nowych przybyszów. Wyglądało na to, iż nie mająjeszcze żadnego schronienia, ponieważ ich toboły wciąż leża ły nie rozpakowane.
— 127 — Przypomniała sobie, jak Juarez mówił, że tereny pustynne, gdzie nie było nawet kropli wody, sięgały daleko stąd. A to oznaczało, że ci ludzie musieli przebyć długą drogę, ponieważ słyszeli o mo żliwości pracy i zdobycia tu pożywienia. Zauwa żyła, że bardzo byli zmęczeni. Zastanawiała się, czy już wiedzą, gdzie mogą otrzymać żywność, a co nawet ważniejsze: wodę.
Juarez poprowadził ze strumienia w górach długą rurę, która sięgała aż do podnóża góry. U wylotu rury zawsze znajdowało się wiadro, ale napełnianie go wodą trwało dosyć długo. Kiedy było już pełne, natychmiast zastępowano je innym, a wodę sprawiedliwie dzielono pomiędzy czekających na nią ludzi. Orina podeszła do przybyszów. Rodzina składała się z mężczyzny, który na pierwszy rzut oka nadawał się do pracy przy tamie, i młodej kobiety, trzymającej w ramionach niemowlę.
Orina zorientowała się, że byli to Hiszpanie. Odezwała się do nich w ich ojczystym języku: -— Pewnie dopiero co przybyliście. Jeżeli jeste ście głodni, dostaniecie jedzenie u podnóża góry. — Wskazała na resztę żywności, która pozostała z ostatniej dostawy. Żywność pilnowana była dzień i noc przez starszych mężczyzn, którym Juarez ufał. — Przebyliśmy długą drogę, seniora — ode— 128 —
zwał się mężczyzna. — Moja żona zupełnie opadła z sił. — Zostanę przy niej chwilę, abyś mógł przynieść coś do zjedzenia — zaproponowała Orina. — Weź ze sobą jakieś naczynie i oczywiście drugie na wodę. Mężczyzna pogrzebał w leżących na ziemi tobołkach i znalazłszy to, czego szukał, szybko oddalił się we wskazanym kierunku. Orina usiadła na piasku przy młodej kobiecie. Zauważyła, że jej
twarz była bardzo blada, a oczy na wpół przymknięte, jakby chciała zasnąć. — Wezmę od ciebie maleństwo — zaofiarowała się Orina, wyciągając do niej ręce. Odebrała od kobiety dziecko i przytuliła je do siebie. Chłopczyk, jak wszystkie hiszpańskie dzieci, miał ogromne oczy i bardzo długie rzęsy, ale jego drobne ciałko było straszliwie wychudzone. Orina wiedziała, że tak jak matka potrzebuje jedzenia, dziecko potrzebuje mleka. Pomyślała, iż prawdopodobnie w
czasie podróży nie było warunków, aby je nakarmić, ale krępowała się zapytać oto. Oddawszy Orinie dziecko, kobieta położyła się na ziemi. Głowę oparła na jednym z pozostawionych przez jej męża tobołków, po czym zamknęła oczy. Dziecko zaczęło kwilić i Orina podniosła się, aby łatwiej było kołysać je w ramionach. — 129 — Spacerowała tam i z powrotem, modląc się, aby
ojciec dziecka szybko wrócił. Kobieta leżała bez ruchu i Orina zaczęła się niepokoić, kiedy mężczyzna wreszcie się pojawił. Szedł wolno, aby nie uronić ani kropli wody z trzymanego w ręku naczynia. Dziecko wciąż kwiliło i kiedy mężczyzna znalazł się już zupełnie blisko, Orina zapytała: — Czy jest coś do jedzenia dla tego malucha? — Moja żona zaraz go nakarmi — odpowiedział.
Postawił naczynia tuż obok żony i zaczął ją budzić. Nagle przeraźliwie krzyknął. Orina zwróciła głowę w jego stronę i po chwili zrozumiała, co się stało. Kobieta, która pokonała taką drogę, odeszła na zawsze. Orina odetchnęła z ulgą, widząc, że wokół nich zaczynają gromadzić się ludzie zaniepokojeni rozdzierającym serce krzykiem mężczyzny. Ponieważ mówili tym samym, co on językiem, bez trudu się z nim porozumieli. Orina doszła do wniosku, że nic tu po niej. Zwróciła się więc do mężczyzny, który cały czas
jej pilnował: — Zabiorę ze sobą dziecko. Powiedz jego ojcu, aby się nie niepokoił. — Si, seniora — odrzekł mężczyzna. Orina, trzymając dziecko w ramionach, szybko — 130 — ruszyła w kierunku prowadzących w górę schodów. Kiedy dotarła do pieczary i ujrzała Zeeti, bardzo
się z tego ucieszyła. Natychmiast opowiedziała jej, co się wydarzyło, po czym oświadczyła: — Potrzebuję mleka dla dziecka. — Nie ma mleka, senora — odrzekła Zeeti. — Dlaczego?! —z oburzeniem zawołała Orina. — Kozy bardzo dużo kosztować. Como Dios nie kupić. Orina była wściekła. Chciała
powiedzieć, że to egoizm nie troszczyć się o dzieci, ale natychmiast uświadomiła sobie, że Juarez, zanim się z nią ożenił, musiał liczyć się z każdym groszem. Musiał stworzyć warunki dla tych wszystkich, którzy mu zaufali, i jednocześnie zapewnić warunki do kontynuowania pracy przy tamie. A to oznaczało płacenie za narzędzia, za zamówione materiały oraz za wszystko, co było niezbędne. Zastanawiała się, czym nakarmi
płaczące z głodu dziecko. Wiedziała, że to, co mogła zdobyć, nie nadawało się dla takiego malucha. W końcu, zupełnie już zdesperowana, poleciła Zeeti, aby przyniosła trochę miodu. Zauważyła, że pewna jego ilość została przywieziona wraz z ostatnią dostawą żywności. To był jeden z niewielu luksusów, na który dzięki jej pieniądzom ci ludzie mogli sobie pozwolić. Kiedy Zeeti przyniosła miód, Orina rozcieńczy— 131 —
ła go wodą i łyżeczką zaczęła ten roztwór wlewać do ust dziecka. Chłopczyk wypił odrobinę, po czym natychmiast zasnął w jej ramionach. Tuląc do siebie dziecko, poleciła Zeeti posłać kogoś po Juareza. — Como Dios nie mieć czasu. On budować tama — oświadczyła Zeeti. — Może ją chyba zostawić na chwilę — odrzekła Orina. Kiedy Zeeti wyszła wykonać jej polecenie, Orina, trzymając dziecko w
ramionach, przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, aby nic złego mu się nie sta ło. Teraz, kiedy matka niemowlęcia nie żyła, zdobycie dla niego mleka było sprawą najważniejszą. „Juarez z pewnością to załatwi — pocieszała się. — Zresztą od kiedy tu jestem, jeszcze o nic go nie prosiłam!" Otrzymał już od niej dwa czeki na znaczne kwoty, ale nawet jej nie interesowało, jakie na nich sumy wypisał. Po prostuje podpisała.
Zastanawiała się, co też Bernard Hoffman pomyśli, kiedy zostanie powiadomiony przez bank o podejmowanych przez nią prawie każdego dnia ogromnych kwotach. Wiedziała, że gros tych pieniędzy pochłonął zakup niezbędnych do budowy materiałów, które zdumiewająco szybko przybyły furgonem ciągniętym przez szóstkę koni. — Dla mnie najważniejsze jest mleko —powiedziała do siebie. — I Juarez musi je dla mnie zdobyć. — 132 —
Dziecko znowu zapłakało i Orina ponownie wla ła mu do buzi odrobinę rozpuszczonego w wodzie miodu. „Dlaczego Juareza wciąż nie widać? — złościła się. — Powinien wiedzieć, że nie posyłałabym po niego, gdyby to nie było konieczne!" Zeeti przyniosłajej coś do zjedzenia i Orina, starając się nie zbudzić dziecka, ostrożnie posilała się.
W końcu dobiegł ją odgłos kroków na schodach. Zorientowała się, że była to ta pora dnia, kiedy upał staje się nie do wytrzymania i wszyscy przerywają pracę, udając się na sjestę. W obozie panował spokój. Kobiety i dzieci, chowając się przed słońcem, odpoczywały w cieniu prowizorycznych namiotów. Juarez wszedł do pieczary. — Powiedziano mi, że mnie pani
potrzebuje — odezwał się szorstko. — Długo mi pan kazał na siebie czekać! — Nie mogłem przyjść wcześniej — odrzekł. — Co takiego się stało, że mnie pani wezwała? — Potrzebuję mleka dla tego dziecka. Jego matka nie żyje. Patrzył na nią z niedowierzaniem.
— Mleka? — zapytał, jakby nigdy o czymś takim nie słyszał. — Potrzebne są kozy, wiele kóz! — zawołała Orina. — Ale w tej chwili muszę mieć mleko dla — 133 — tego maleństwa. Jak już panu powiedziałam, jego matka nie może go nakarmić, ponieważ przed chwilą umarła. Spojrzała na mizerną twarzyczkę przytuloną do
jej piersi. Pomyślała, że bardzo by chciała mieć dziecko. Własne dziecko, nawet jeśli nie odpowiadała jej rola mężatki. W tym bezbronnym maleńkim stworzonku było coś, co chwytało ją za serce. Jednak w tej chwili najważniejsze zadanie, jakie przed sobą stawiała, to nakarmienie go. Czuła, że Juarez ją obserwuje. Była pewna, że jest wściekły, ponieważ uważa, iż wezwała go z zupełnie błahego powodu.
Nieoczekiwanie powiedziała: — Proszę... bardzo proszę... błagam pana o trochę mleka, abym mogła nakarmić to biedactwo. Dałam mu trochę miodu, ponieważ nie miałam nic innego, a to dziecko jest takie maleńkie. Juarez bez słowa ruszył w jej kierunku. Nagle pochylił się nad nią i wziął dziecko z jej ramion. — Przykro mi — powiedział spokojnie. —Ale
jest już za późno. Orina nie od razu pojęła, jak ma to rozumieć. Po chwili zerwała się gwałtownie i kiedy spojrzała na dziecko, zrozumiała. Ten mały hiszpański chłopczyk umarł jej na rękach, a ona nawet nie zdała sobie z tego sprawy. Juarez wziął od niej dziecko i w milczeniu wyszedł na zewnątrz. Prawdopodobnie oddał je sto— 134 —
jącemu przed pieczarą wartownikowi, ponieważ po krótkiej chwili wrócił sam. Orina stała w tym samym miejscu, w którym Juarez ją zostawił. — Nie mogła go pani uratować — powiedział cicho. W Orinie nagle jakby coś pękło. Nie zdając sobie sprawy z tego co robi, oparła głowę na jego piersi i łzy strumieniem popłynęły jej po
policzkach. Juarez objął ją ramieniem. — O... on... był taki maleńki... taki słaby — szlochała. — Wiem — rzekł Juarez. — Przyrzekam, że od jutra nic takiego już się nie zdarzy. Ponieważ Orina wciąż płakała, potrzebowała dłuższej chwili, aby zrozumieć, co miał na myśli.
Uniosła głowę, aby spojrzeć na niego. — Pan... pan powiedział... jutro? — wyszeptała. — Jutro! — potwierdził Juarez. — Sprowadzę kozy dla innych dzieci. Przykro mi, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Ale jak pani widzi, śmierć tego dziecka nie poszła na marne. — Orina z wysiłkiem otarła oczy i wtedy Juarez, wypuszczając ją z objęć, powiedział: —Muszę już iść. Mam nadzieję,
że się pani uspokoi i postara czymś zająć. Skinęła głową, ale nie była w stanie wykrztusić — 135 — słowa. Kiedy Juarez wyszedł, Zeeti natychmiast wsunęła się do środka. Pomogła Orinie położyć się do łóżka i zrobiła jej herbatę. — Jutro być wielki dzień — odezwała się ogromnie podekscytowana. — Woda płynąć do zbiornika i wszystko się
zmienić. My mieć woda! — Jej twarz była rozradowana, a oczy wyraźnie rozpromienione. Orina wiedziała, ile to dla niej znaczyło. Jednak nie mogła zapomnieć o tragicznej śmierci dziecka. Ani ono, ani jego matka nie zobacząjuż tego cudu, który dokona się na tym pustkowiu. Nagle Orinę olśniła myśl, że jeśli woda popłynie tak, jak Juarez tego oczekiwał, ona odzyska wolność. Ludzie zaczną zbierać plony; ziemia znowu będzie
rodzić, tak jak to było przed trzęsieniem ziemi, które zmieniło bieg strumienia. — Juarez pozwoli mi odejść— powiedziała do siebie, ale być może z powodu śmierci dziecka ta myśl nie sprawiła jej takiej radości, jakiej się spodziewała. J uarez powrócił bardzo późno. Słońce zniknę ło już za horyzontem i na dworze panował mrok.
Kolacja od dawna była gotowa. Pomimo to Orina nie wychodziła ze swojej sypialni. Nie chciała, aby Juarez myślał, iż na niego czeka. Rola mężatki — 136 — z utęsknieniem wyglądającej powrotu małżonka zdecydowanie jej nie odpowiadała. Słyszała, jak Juarez wchodzi do pieczary, jak się kąpie, po czym
doszedł ją odgłos nalewanego wina. Pomyślała, iż być może to takie samo wino, jakie podano im po uroczystości zaślubin. Zazwyczaj pili równie dobre meksykańskie, pochodzące z leżącego na pół nocy Ooahuilam. Czując się nieco zażenowana sytuacją, jaka miała miejsce parę godzin wcześniej, nieśmiało wsunęła się do zajmowanego przez Juareza
pomieszczenia. Juarez, przebrany jak zwykle o tej porze w strój gauczo, odwrócił się do niej i zapytał: — Dobrze się pani czuje? Pytanie to zaskoczyło Orinę. Znowu odżyły wspomienia. Myślała o tym, jak zareagowała, gdy przekonała się, że dziecko nie żyje. Usiadła przy stole, na tym samym co zwykle miejscu,
i kiedy Juarez postawił przed nią kielich meksykańskiego wina, z trudem odzyskując głos, wykrztusiła: — Myślałam, że będzie pan świętował dziś wieczorem. — Nie sądzę, aby to był dobry pomysł — zauważył. — Wszystko się może jeszcze wydarzyć. Lepiej więc do ostatniej chwili dmuchać na zimne. — Ludzie z pewnością będą się modlić. — A pani? Co pani będzie robiła? Wzięła do ust odrobinę wina.
— Spodziewam się, że teraz, kiedy nie będę już — 137 — panu potrzebna, nareszcie uwolni się pan... ode mnie — powiedziała. — No cóż, nie powinienem się dziwić, że pani tak myśli — odrzekł Juarez i usiadł naprzeciw niej. Zeeti natychmiast wniosła gorące danie przyrzą-
dzone przez jedną z miejscowych kobiet, która uważana była za znakomitą kucharkę. Wszystkie posiłki przygotowywano w pomiesz niu znajdującym się tuż pod prowadzącymi pod górę schodami. Wydobywające się w czasie gotowania zapachy unosiły się w zupełnie innym kierunku. Tak więc Orina nawet nie zdawała sobie sprawy z istnienia tej bardzo prowizorycznej kuchni. Tego dnia jakby dla uczczenia wielkiego
święta podane potrawy były jeszcze lepsze niż zwykle. Orina obawiała się, iż tak typowe dla kuchni meksykańskiej ostre przyprawy nie będą jej odpowiadały. Jednak Juarez, jakby to przewidując, zadał sobie wiele trudu, aby znaleźć kogoś, kto potrafił dostosować kuchnię do jej przyzwyczajeń. — Zanim pani tu przybyła — rzekł do Oriny — jadałem tradycyjne masa prawie codziennie. Muszę przyznać, że z czasem stało się to dosyć nużące.
W transporcie, który ostatnio przybył z Sadaro, dostarczono również kurczaki, kaczki oraz morskie ryby. „To dlatego — pomyślała Orina — ta kolacja tak bardzo różni się od poprzednich. Być może — 138 — przygotowano ją właśnie dla uczczenia tego, co ma się wydarzyć jutro". Ostatnie przeżycia sprawiły, iż zupełnie nie miała
apetytu, czego nie można było powiedzieć o Juarezie. Orina uświadomiła sobie, że posyłając po niego w południe, sprawiła, iż od śniadania nie miała czasu na żaden posiłek. Kiedy wniesiono ostatnią potrawę i Zeeti znik nęła, Juarez odezwał się: — Przed kolacją dużo rozmawialiśmy. Wtedy wspomniała pani, czego oczekuje po jutrzejszym
dniu. Sądzę, iż miała pani na myśli wolność. Rzeczywiście tak właśnie było, ale kiedy spojrzała na Iśniącąna jej palcu obrączkę, z wahaniem zauważyła: — Ale ja wciąż jestem... mężatką. — Tylko z nazwy —poprawił ją Juarez. —Nie wątpię, że najlepsi adwokaci w Nowym Jorku znajdą jakąś furtkę, aby odzyskała pani wolność, za którą tak strasznie tęskni. Nie chcąc wszczynać kłótni, Orina powiedziała:
— Myślę, iż pominąwszy osobiste sprawy, powinnam złożyć panu gratulacje. Dokonał pan naprawdę wielkiej rzeczy. Gdyby to było w innym kraju, z pewnością okazano by panu wdzięczność i odpowiednio uhonorowano. — Uśmiechnęła się i po chwili dodała: — W Anglii na przykład otrzymałby pan tytuł szlachecki. — 139 — — Wątpię — wtrącił Juarez. — A poza tym
zupełnie o to nie dbam. — Nie wierzę panu! Każdy lubi, aby mu dziękowano — zaprotestowała Orina. Juarez uśmiechnął się. — Ludzie, dla których buduję tę tamę, będą mi dziękować za każdym razem, kiedy prowadzony ich dłonią pług zagłębi się w ziemię, kiedy zanurzą swe ręcew strumieniu i kiedy sporządzą masa z wła-
snych owoców i warzyw. Orina roześmiała się. — A kiedy to wszystko już się stanie, co będzie z panem? Rozłożył dłonie w wymownym geście. — Jeszcze nie wiem. Przybyłem do Meksyku, aby zająć się badaniem piramid i być może odkryć jakiś nie znany jeszcze kawałek historii.
— Powiedzmy, że udałoby się to panu osiągnąć. Jak pan zamierzał to wykorzystać? — dociekała Orina. — Być może napisałbym książkę, aby zostawić coś po sobie potomnym — odrzekł Juarez. Zapanowało milczenie, które przerwała Orina: — Brzmi to dosyć skromnie, szczególnie po
tym, gdy zmienia pan bieg strumienia, buduje tamę i ratuje życie co najmniej tysiąca ludzi! — A pani zdaniem co powinienem zrobić? — zapytał Juarez. — 140 — Nagle Orina, jakby natchniona przez ojca, zrozumiała, ile ten człowiek może uczynić dla Ameryki. Wiedziała, że w jej ręku jest klucz, który może otworzyć drzwi wiodące do nowych idei, nowych odkryć i nowych dziedzin produkcji.
Te myśli jak błyskawica przemknęły jej przez głowę, ale już po chwili doszła do wniosku, że Juarez ma być w to wszystko wciągnięty, nikt się od niego nie uwolni. Milczała więc, a on, jednak zumiejąc jej dylemat, powiedział: — Właśnie! To jest powód, dla którego wystę powanie w stosunku do mnie z tą propozycją by
łoby dla pani wielkim błędem! Patrzyła na niego w osłupieniu. — Czyżby pan czytał w moich myślach? — Oczywiście — odrzekł. —Ale nawet gdyby pani złożyła mi tę wspaniałą ofertę, musiałbym ją odrzucić. — Dlaczego... dlaczego tak pan mówi? — To by panią przecież ze mną związało!
A ponieważ pani sobie tego nie życzy, ja również tego nie chcę. Głos Juareza zabrzmiał szorstko i Orina zesztywniała, oceniając jego zachowanie jako niezbyt grzeczne. Po chwili jednak zdała sobie sprawę, iż jeśli czytał w jej myślach, to ona pierwsza była niegrzeczna. — Skoro mamy się rozstać — odezwała się — — 141 — myślę, że niedobrze byłoby czynić to w
tak nieprzyjaznej atmosferze. To, do czego przede wszystkim musimy dążyć, to uniknięcie skandalu. — Przypomniała sobie, dlaczego uciekała z Nowego Jorku. W tym przypadku chodziło również o niedopuszczneie do skandalu. Miałaby sobie dużo do wygarnięcia, gdyby tym razem się jej to nie udało. -Wiem o czym pani myśli — rzekł Juarez. — To wspólna sprawa. Myślę jednak, że
kiedy będę mógł się nad tym zastanowić, to z pewnością znajdę jakieś rozwiązanie. Ale nie sądzę, aby to mi się udało do jutra. Orina, nie mogąc nad sobą zapanować, roześmia ła się. — Nie do wiary, ile rzeczy powiedzieliśmy sobie nawzajem, kiedy w grę wchodziła tak wielka stawka i kiedy tyle się wydarzyło. Gdybyśmy o
tym przeczytali w jakiejś książce czy gazecie, też trudno by nam było w to uwierzyć! — Ma pani rację — przyznał Juarez. — To rzeczywiście niesamowite. Ale w końcu możemy wypić toast za cud w Sadaro. Chociaż być może w przyszłości nasz w nim udział okaże się wielkim błędem. — To nieprawda! — wykrzyknęła Orina. — Ci ludzie nigdy pana nie zapomną! To po prostu niemożliwe!
— A pani? Czy pani o mnie zapomni? — zapytał nagle Juarez. — 142 — Tego Orina zupełnie się nie spodziewała. A ponieważ jego głos zabrzmiał niezwykle poważnie, odpowiedziała szczerze: — Nie, to niemożliwe, abym mogła pana... zapomnieć! Mówiąc to, nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo szczere były te słowa, i ogarnęło ją przerażenie.
Rozdział 7 Npięcie wśród ludzi było ogromne. Orina bez trudu je wyczuwała, chociaż tego dnia nie opuszczała swego pomieszczenia. Poprzedniego wieczoru przed udaniem się na spoczynek Juarez oznajmił jej, że około czwartej po południu ma zamiar otworzyć tamę. O tej godzinie powinno być już chłodniej.
Kiedy świtało, Orina słyszała, jak Juarez wychodził do pracy. Towarzyszący mu mężczyźni jak zwykle śpiewali, ale tym razem w ich głosach dało się wyczuć jakąś niezwykłą radość. Orina wiedziała, że byli bardzo podekscytowani. Podniosła atmosfera udzieliła się również Zeeti, która tego dnia miała wyjątkowo dużo do powiedzenia. — Wielki dzień! — zawołała, wchodząc do Oriny. — Tylko Como Dios mógł przynieść nam
wodę i... życie! — Zaczęła odmawiać modlitwy do Quetzalcóatla. — 145 — Orina pomyślała, że oto nadszedł dzień, kiedy dwie wyznawane tu religie staną się jedną, woda popłynie ku dolinie, a życie ludzi zupełnie się odmieni. W godzinach popołudniowych upał stał
się nie do wytrzymania. Orina zupełnie nie miała apetytu i przyniesiony przez Zeeti posiłek pozostał prawie nietknięty. Chcąc się czymś zająć, postanowiła trochę poczytać. To dziwne, ale od chwili porwania po raz pierwszy o tym pomyślała. Rozejrzała się w poszukiwaniu książki. Ponieważ żadnej nie znalazła, weszła do zajmowanego przez Juareza pomieszczenia, które do złudzenia przypominało jej pieczarę i gdzie
materace podobnie jak u niej ułożone były wprost na podłodze. Tuż obok zasłony zakrywającej wiszące na ścianie ubrania stała prosta komoda i dwa solidnie wyglądające krzesła. Spojrzała dokoła. Ku swojej radości znalazła wreszcie to, czego szukała. W kącie pod jedną ze ścian leżały książki. Kiedy dokładnie je przejrzała, znalazła wśród nich jedną w języku angielskim, która ją zaskoczyła. Książka była na
temat Meksyku i Orina nie mogła powstrzymać irytacji, że Juarez nic o niej nie wspomniał. Otworzyła ją i przerzuciła kilka stron. Była to historia starożytnego Meksyku oraz opis dokonanej przez Hiszpanów inwazji, o czym Orina miała już okazję wcześniej przeczytać. Zwróciła uwagę — 146 — na zagiętą w książce stronę i kiedy przeczytała parę zdań, jedno słowo
szczególnie rzuciło się jej w oczy: „Juarez". Tego właśnie szukała. Z książką w ręku wróciła do siebie i usiadłszy na łóżku zagłębiła się w lekturze. Już po kilku stronach zrozumiała, dlaczego koczujący tu ludzie utożsamiali człowieka, który budował dla nich tamę, z bohaterem. Prawdziwy Juarez ukończył szkołę przyklasztorną, dostąpił najwyższych zaszczytów w państwie i nawiązał kontakt z samym Abrahamem Lincolnem. Szczególnie dwa zdania utkwiły jej w pamięci: „Był wielkim reformatorem, znanym z nieskazitelnej uczciwości,
wzniosłych ideałów. Dążył do przeobrażenia Meksyku w kraj bogaty i niezależny. Do jego zasług zaliczyć należy również rozbudzenie i utrwalenie świadomości narodowej mieszkańców Meksyku". Orina odłożyła na bok książkę. Przypomniały się jej wszystkie prowadzone z ojcem rozmowy. Pomyślała, że Juarez był właśnie taki jak jej ojciec, ale natychmiast zaczęła siebie przekonywać, iż podobnie jak ci zebrani tu ludzie uległa chwilowej
fascynacji. W stosunku do niej zachowanie Juareza było bowiem dalekie od ideału. Nie miała już ochoty na lekturę. Poczuła znużenie. Pomimo dokuczliwego upału przez cały czas nie zmrużyła oka, chociaż kobiety i dzieci w obozie zawsze o tej porze spały. — 147 — Minęło południe i zbliżała się pora, kiedy zgodnie z zapowiedzią Juareza miała być otwarta tama. Orina ubrała się w jedną ze swoich
najpiękniejszych sukienek, po czym sama siebie za to wyśmiała. Nawet gdyby Juarez był obok niej i tak by tego nie zauważył. Nie miała wątpliwości, iż jako kobieta nigdy go nie interesowała. — Jestem dla niego jedynie workiem złota! — stwierdziła z goryczą. Otworzyła chroniącą od słońca
parasolkę i ruszyła schodami w dół. Pilnujący jej strażnik uśmiechnął się, a ona odwzajemniła ten uśmiech. Kiedy wmieszała się w tłum, mężczyzna natychmiast ruszył za nią. Zwróciła uwagę, że zgromadzeni tu ludzie podzieleni sana dwie grupy. Katolicy siedzieli na ziemi tuż za swoim kapłanem. Pozostali skupili się wokół Indianina ubranego w tę samą szatę, którą miał na sobie, kiedy im udzielał ślubu. Orina zatrzymała się między tymi dwiema grupami i spojrzała w górę. Na tle ciemnych skał wyraźnie widać było betonową ścianę tamy. Po raz pierwszy
poczuła niepokój. A jeśli pomimo tylu nadziei nic z tego nie wyjdzie? Jeśli strumień wyschnie albo popłynie nie w tym kierunku, który wyznaczył mu Juarez, i zbiornik nie zapełni się wodą? Straszny zawód spotka wtedy tych ludz; Orina była pewna, że oni również czekają na tę chwilę z niepokojem. — 148 — Zauważyła, iż nie byli już ani tacy bladzi, ani wymizerowani, jak wtedy kiedy ich po raz pierwszy
ujrzała. Zwiększony przydział żywności z pewnością odczuły również i dzieci, chociaż stan ich zdrowia wciąż pozostawiał dużo do życzenia. Orina wiedzia ła, że aby uległ on poprawie, niezbędne są świeże warzywa zbierane z własnych pól. Niestety z pozbawionej wody ziemi wiatr unosił jedynie pył. Czy to możliwe, aby człowiek mógł to odmienić? Oczy Oriny znowu powędrowały w stror ę wierzchołka
góry, ale nie dostrzegła Juareza. Czu ła, że musi go zawołać i poprosić, aby się pokazał i uspokoił nie tylko ją, ale również tych ludzi. Grupa katolików wraz z księdzem rozpoczęła odmawianie różańca. Orina spojrzała na Indianina. Nie słyszała tego, co mówi, ale była pewna, że prosi Quetzalcóatla o pomoc. — Boże deszczu, życia i gwiazdy porannej...
Jego usta poruszały się, ale żaden dźwięk z nich się nie wydobywał. Skupione wokół niego kobiety również się modliły, chociaż czyniły to bardziej sercem niż słowami. Kiedy napięcie sięgnęło zenitu, Juarez nagle się ukazał. Stał z jednej strony tamy, po drugiej grupa jego ludzi. Orina wiedziała, co teraz nastąpi, i wstrzymała oddech. Dokoła zaległa śmiertelna cisza. W pewnej chwili Juarez pochylił się i człowiek stojący po przeciwnej stronie uczynił
to samo. Operacja otwierania tamy rozpoczęła się. — 149 — Orina bezwiednie zaczęła się modlić. — Boże, proszę, spraw, aby popłynęła woda! Spraw, aby popłynęła! — szeptała i w tę modlitwę wkładała całą swą duszę. Nagle w górze zajaśniało jakby światło słoneczne. To była woda! Wypływała lśniącym srebrzy
ście strumieniem! Rozpryskujące się krople chwytały promienie słońca, zamieniając je w cudowną tęczę, która zdawała się darem samego nieba. Strumień płynął w dół. Z każdą chwilą był coraz większy i potężniejszy, aż w końcu dotarł do ziemi, rozbryzgując się w blasku słońca. Orina czuła, jakby jakiś straszny ciężar spadł jej z serca, i łzy szczęścia popłynęły po jej policzkach. Po chwili zorientowała się, że tak samo zareagowali zebrani wokół niej ludzie. Nikt nie był w stanie powiedzieć słowa ani się poruszyć. Wszyscy stali
jak zaczarowani, patrząc na lśniący strumień, i płakali. I nagle katolicy i Indianie, jakby byli jednością wznieśli do nieba ręce w radosnym geście. Dziękowali swoim bogom za wodę życia. Właśnie wtedy Orina uświadomiła sobie, że wreszcie znalazła odpowiedź na dręczące ją od tak dawna pytanie. Chciała wiedzieć, czy śmierć jest końcem wszystkiego, czy też, kiedy ciało ulega unicestwieniu, życie trwa dalej. Teraz wiedziała, żejej ojciec wciąż
przy niej jest i że to on powiedział jej prawdę. Śmierć nie istnieje. Życie jest Wieczne. — 150 — Wyczuwała jego obecność tak bardzo, iż zdawało się jej, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Był przy niej, a ona znalazła odpowiedź, której szukała. Objawiła się tak samo gwałtownie jak ta woda spływająca z gór. Nikt już nie mógł powstrzymać dzieciarni. Kiedy
rodzice płakali z radości, dzieci jak szalone pędziły do wody wlewającej się wolno do koryta, którym niegdyś płynął strumień. Niektóre z nich jeszcze nigdy nie widziały wody w takiej obfitości. Taplały się w niej, śmiejąc się, krzycząc i obryzgując nawzajem z radością jakiej dawno nikt nie widział na ich twarzach. Ich matki otarłszy łzy zbliżyły się do strumienia. Dotykały wody, jakby chciały sprawdzić, że to nie sen. Po czym głośno się śmiały, ale ich gardła
wciąż były ściśnięte z przejęcia. Orina również była bardzo wzruszona. Nagle zapragnęła być sama. Myślała o ojcu, który przyszedł do niej, kiedy najmniej się tego spodziewała. Podążając schodami w górę, ze zdumieniem stwierdziła, iż nawet strażnik zapomniał obowiązku pilnowania jej. A ona podobnie jak inni ludzie wciąż patrzyła na spływającą wzdłuż zbocza wodę. Niektórzy zanurzali w niej dłonie, obserwując, jak przepływa między palcami. Pokonała ostatni stopień i zatrzymała się
na chwilę. Patrząc na roztaczający się przed nią widok, po-fnyślała, iż byłby to wspaniały malarski temat dla — 151 — każdego wielkiego artysty. W tym czasie Juarez i jego pomocnicy zaczęli już schodzić w dół. Zebrani u podnóża góry ludzie widzieli go na długo przedtem, zanim zdołał do nich dotrzeć. Kiedy stanął przed nimi, pochylili przed nim głowy, a Indianie całowali jego stopy. Był dla nich Bogiem, Bogiem, który
przyniósł im życie. Hiszpanie całowali go po rękach i klękali przed nim. Orina obserwowała, jak matki podbiegają, prosząc go o błogosławieństwo dla swoich dzieci. Ci ludzie byli świadkami cudu, który miał odmienić ich życie. Juarez dotykał kolejno dziecięcych główek, aż w końcu znalazł się na samym dole schodów. Orina weszła do wnętrza pieczary i zaciągnęła
za sobą zasłonę. Czuła, iż nie powinna z Juarezem w tej chwili rozmawiać. Nie mogła mu powiedzieć, jak bardzo go podziwia. Po prostu obawiała się, że nie zdoła powstrzymać łez. Słyszała, jak Juarez wchodzi do środka. Wiedziała, że rozgląda się dookoła, przekonany, iż Orina musi tu być. Po chwili usłyszała głos: — Orino!
— Jestem... tutaj! — odpowiedziała. Po chwili milczenia Juarez rzekł: — Przebiorę się tylko i jeśli jest pani gotowa, możemy siadać do kolacji. Uświadomiła sobie, że przez cały dzień Juarez nie miał nic w ustach. Jednocześnie wiedziała, że i tak nie byłby w stanie niczego przełknąć. Oba— 152 —
wa, że w ostatniej chwili może się coś nie udać, nie pozwalała mu myśleć o sobie, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Jej ojciec w podobnych chwilach postępował identycznie. Kiedy ważyły się losy jakiegoś ważnego dla niego przed sięwzięcia, zachowywał się tak, jakby to była spra wa niewielkiej tylko wagi. Ale Orina, ponieważ bardzo go kochała, doskonale wiedziała, co naprawdę czuje.
Teraz przebrała się w zwiewną suknię i chociaż Zeeti nie zjawiła się, aby jej w tym pomóc, doskonale sama sobie poradziła. Nie dziwiła się, iż nie ma jej przy niej. Na zewnątrz działo się tyle ciekawych rzeczy! Nie można było oczekiwać, aby ktokolwiek oderwał się od cudu strumienia życia. Kiedy Orina weszła do zewnętrznej pieczary, Juarez już czekał na nią. Zajęty był nalewaniem wina przechowywanego na specjalne tylko okazje.
— Myślę, że dziś mamy szczególne prawa — powiedział, patrząc na Orinę. — Być może to już ostatni nasz wspólny posiłek. — Nie rozumiem. Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytała. — Tylko tyle, że moje zadanie zostało już wykonane. Pani zresztą również. Jutro powróci pani na jacht. — Jutro? — powtórzyła Orina. Wyglądała na kompletnie zaskoczoną. Juarez nie
— 153 — patrząc na nią nalał wina do kieliszków i podał jeden Orinie. — Jacht czeka na panią—powiedział. — Może pani kontynuować swoją podróż albo wrócić do Nowego Jorku. Nagle Orinie przyszło na myśl, że to będzie podróż bogata w niezwykłe odkrycia, ponieważ znalazła odpowiedź na większość dręczących ją pytań. Z trudem wypowiadając słowa,
wyszeptała: — Odsyła mnie pan czy też pojedzie pan ze mną? — Odsyłam panią do cywilizacji — odrzekł Juarez. — To, co się stało, było konieczne. Mam zamiar zwrócić każdego wziętego od pani pensa. Oczywiście przedtem będę musiał podjąć pracę, aby
zebrać odpowiednią kwotę, a to niestety musi potrwać. — Ton jego głosu stał się znowu rzeczowy, jak zawsze, kiedy mówił o interesach. Orina pomyślała o tych wszystkich kolacjach, kiedy siedzieli razem przy stole. Wtedy dyskutował z nią i przedstawiał swoje racje zupełnie innym tonem. Teraz czuła się dotknięta nie tylko tym, co powiedział, ale również tym, jak to powiedział. Ale zanim zdążyła zareagować, pojawiła się Zeeti. Wyglądała na bardzo zakłopotaną.
— Przepraszać... bardzo przepraszać! Ja patrzeć na woda i zapomnieć czas. To być cudowne! Ludzie mówić Como Dios wielki Bóg. Powiedzieć, że zrobić posąg. — 154 — — Dziękuję ci — odrzekł Juarez. — Ale mam nadzieję, że i bez posągu będą mnie pamiętać. — My zrobić posąg! — z determinacją zawo
łała Zeeti. — Zrobić na pewno! Mówiła z taką żarliwością, że Orina nie kryła wzruszenia. — Dziękuję ci, Zeeti — powtórzył Juarez. Kiedy dziewczyna opuściła pieczarę, Orina odezwała się: — Czy rzeczywiście zamierza pan natychmiast stąd wyjechać? Tych ludzi trzeba nauczyć orać, siać
i uprawiać ziemię. Juarez pokręcił przecząco głową. — Ci, którzy mi pomagali, to zdolni ludzie. Często ze sobą rozmawialiśmy. Jestem pewien, iż wiedzą, jak się do tego zabrać. — A więc... dokąd pan się udaje? Rozłożył ręce w wymownym geście. — Jeszcze nie wiem — powiedział. — Świat
jest taki ogromny. Był bardzo głodny i kiedy zajął się jedzeniem, Orina w milczeniu go obserwowała. Czuła się tak, jakby ktoś mocno uderzył jąw głowę. Zupełnie nie mogła się skupić. Jacht, kapitan Bennett i cała zaplanowana wcześniej podróż, to wszystko zdawa ło się takie odległe. Nowy Jork i Londyn to były zupełnie różne światy. Cierpiała na
myśl, iż nie należy do żadnego z nich. — 155 — Zeeti wniosła kolejne potrawy i Juarez ponownie napełnił kieliszki winem. Kiedy kolacja dobiegła końca i Zeeti sprzątnęła ze stołu, Juarez powiedział chłodno: — Ponieważ muszę się jeszcze spakować i załatwić parę innych spraw, rozumiem, że mi pani wybaczy, jeśli ją teraz opuszczę. To był bardzo długi dzień.
— Ale jednocześnie bardzo ważny — szybko dodała Orina. — To prawda — odrzekł. — Dobrej nocy, Orino! Opuścił ją tak nagle, że zupełnie nie wiedziała, co o tym myśleć. Chciała zawołać i poprosić, aby pozostał. Czuła, że mają sobie jeszcze dużo do
powiedzenia, ale zanim się zdecydowała, Juarez już zniknął. Zdmuchnęła więc stojące na stole świece i udała się do swojej sypialni. Zeeti pozostawiła przy jej łóżku zapalone światełko i Orina wolno zaczęła się rozbierać. Z zewnątrz dochodziły do niej dźwięki muzyki. Ludzie byli zbyt podekscytowani, aby
mogli tej nocy spać. Jeśli jednak ona następnego dnia miała udać się w podróż, powinna być wypoczęta. Im wcześniej więc zaśnie, tym lepiej. Starała się nie myśleć o tym, jak ci ludzie zareagują na wiadomość, iż Juarez chce ich opuścić. Z pewnością zrobią wszystko, aby go zatrzymać. — 156 — Nie miała jednak wątpliwości, że Juarez wybrnie
jakoś z tej sytuacji, unikając zarazem zbytniej wokół niego wrzawy. Było jednak coś, co w dalszym ciągu jąniepokoiło, co tkwiło gdzieś wewnątrz niej, a czego nie potrafiła sprecyzować. — Powinnam być szczęśliwa... powinnam się cieszyć, że wreszcie opuszczam to miejsce! —powtarzała sobie. Światło księżyca wpadało przez wejście do pieczary, kładąc się srebrzystą poświatą na jej ścianach i podłodze. Orina zdawała się już zapadać w sen, kiedy dobiegł jąjakiś dziwny odgłos. Po
chwili dźwięk powtórzył się i Orina odniosła wrażenie, że to ujadanie psa lub łoskot spadających kamieni. I nagle przerażająca myśl przebiegła jej przez głowę. Pomyślała, że to trzęsienie ziemi i że strumień jak niegdyś może zmienić kierunek, a wtedy ludzie ponownie zostaną bez wody. Straszny odgłos znowu się powtórzył, ale tym razem był jakby silniejszy. Bliska paniki, obawiając się, iż zostanie żywcem pogrzebana pod lawiną kamieni, wyskoczyła z łóżka i tak jak stała, zupełnie nie zastanawiając się nad tym, co robi, rzuciła się w stronę pieczary zamienionej na sypialnię
Juareza. Gwałtownie ściągnęła zawieszoną w wejściu zasłonę i bosa, w cienkiej nocnej bieliźnie, wbiegła do środka. Juarez leżąc w łóżku czytał książkę przy bladym świetle świecy. — 157 — — Boję się! — wyszeptała drżącym głosem. — Powinienem był panią uprzedzić — rzekł Juarez — że to tylko wiatr.
Straszliwy huk zagłuszył słowa Juareza i Orina, krzycząc z przerażenia, rzuciła się w jego stronę. — Czy... czy to... trzęsienie ziemi? — wyszeptała. Wypuścił z rąk książkę i delikatnie objął drżące ciało Oriny. Jej oczy były nieprzytomne ze strachu, a rozsypane w nieładzie włosy zakrywały ramiona. Juarez chwilę patrzył na nią w milczeniu, po czym, jakby dłużej już nie mógł z sobą walczyć,
zbliżył usta do jej warg. Całował ją nieprzytomnie, żarliwie i namiętnie. Zaskoczona tym Orina początkowo czuła się jak sparaliżowana, ale już po chwili była pewna, że podświadomie na to właśnie zawsze czekała. Juarez wciąż ją całował, tuląc namiętnie do siebie. Ich ciała zdawały się tworzyć jedno. Dla Oriny był to jakby dalszy ciąg cudu, który zdarzył się tego
dnia: cudu płynącej wody i nieoczekiwanej blisko ści ojca. Radość ludzi stała się również i jej udzia łem. Nie była już w stanie myśleć, mogła tylko odczuwać ekstazę, która unosiła ją wprost do nieba. Nikt nigdy jej nie całował. Wyobrażała sobie, że jest to przyjemne uczucie, ale rzeczywistość przeszłajej oczekiwania. Wydawało jej się, że odbity od powierzchni wody promień słońca przeszywa jej ciało.
Ogień ust Juareza wciąż parzył jej war— 158 — gi, a ona wiedziała, że był częścią cudu, który odmienił życie mieszkańców doliny. Kiedy bez tchu leżała w jego ramionach, Juarez szeptał nieprzytomnie: — Moja ukochana, mój skarbie! Jak mogłaś mi to zrobić? — I znowu ją całował, jeszcze bardziej
namiętnie i żarliwie. Płomień, który w nim Orina zapaliła, zamienił się w pożar i obejmował całe jego ciało. Jednak ona nie czuła lęku. Nigdy w życiu nie doświadczyła czegoś tak cudownego i doskonałego. Była pewna, że stało się to z woli bogów, do których modliła się wraz ze zgromadzonymi u podnóża góry ludźmi.
Nagle, jakby gdzieś z odległego świata, usłyszała głos Juareza: — Pragnę cię. O Boże, jak bardzo cię pragnę! Ale proszę cię, kochanie, powstrzymaj mnie, ponieważ sam nie jestem w stanie tego uczynić! W jego głosie było błaganie, którego nie potrafiła zrozumieć. Objęła go za szyję i mocno się do niego przytuliła. — Kocham cię... Juarezie... kocham cię... kocham! — szeptała.
Okrzyk radości wyrwał się z jego ust i kiedy brał ją w ramiona, czuła, że unosi ją do nieba. Płonące w nich światło było tak silne i niezniszczalne jak światło gwiazdy porannej. W jakiś czas potem, kiedy leżąc w jego objęciach leciutko poruszyła się, — 159 — oplatające ją ramiona natychmiast mocniej się zacisnęły. — Wybacz mi — usłyszała. — Nie
chciałem, aby to się stało. — Ale... ja kocham ciebie— szepnęła Orina. — Teraz wiem, że kochałam cię... właściwie od dawna... Może stało się to kilka godzin temu... nie umiem powiedzieć. Ale wtedy, gdy otworzyłeś tamę i woda popłynęła w dół na wyschniętą na
popiół ziemię... poczułam, że dzieje się ze mną coś dziwnego. — Ja pokochałem cię już od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem — rzekł Juarez. — Nigdy nie spodziewałem się, że może być ktoś aż tak piękny jak ty, ale wmawiałem w siebie, iż interesują mnie jedynie twoje pieniądze.
— A teraz kochasz mnie dla mnie samej? — zapytała Orina. — Kocham cię tak, jak nigdy nikogo na świecie nie kochałem — odrzekł Juarez. —Ale ponieważ, mój skarbie, nie mam ci nic do zaofiarowania, zwracam ci wolność. Z ust Oriny wyrwał się okrzyk przerażenia. — Mam więc odejść teraz, kiedy należę do ciebie? Jak możesz być taki okrutny? Juarez znowu ją mocniej przytulił.
— Nie dążyłem do tego, aby cię posiąść — rzekł. — Chciałem cię odesłać na jacht jutro, a właściwie to już dziś, a później zniknąć. — 160 — — Przecież nie możesz zrobić czegoś tak niegodziwego tak okrutnego! — Muszę — powiedział stanowczo. — Choćby dlatego, abym nie stracił szacunku dla samego siebie. Okrzyk przerażenia ponownie wyrwał
się z ust Oriny. — Tatuś kiedyś powiedział, że większość... Anglików nie zechce mnie poślubić... z powodu moich pieniędzy, ale a ja miałam szczęście do takich mężczyzn, którzy oświadczali mi się tylko dlatego, ponieważ na nie właśnie liczyli. Nuta cynizmu w jej głosie spowodowała, że Juarez zdecydował się na pytanie:
— Czy właśnie dlatego powiedziałaś, że nienawidzisz mężczyzn? — Orina skinęła głową i ukryła twarz na jego ramieniu. — Powiedz mi, co się tak naprawdę stało — nalegał. — To się wydarzyło, kiedy przyjechałam do Anglii i jako debiutantka byłam na pierwszym balu. .. —Juarez delikatnie całował japo włosach, kiedy mówiła dalej. — Był tam pewien mężczyzna... markiz, bardzo przystojny. Ponieważ poświęcał mi wiele uwagi, więc uwierzyłam, że się we mnie...
zakochał. — Ale przekonałaś się, że tak wcale nie by ło? — zapytał Juarez. — Wchodząc do pokoju przypadkowo usłysza łam rozmowę pomiędzy nim a innym mężczyzną — 161 — o imieniu Henry. — Orina wzięła głęboki oddech, jakby to wspomnienie wciąż było dla
niej bolesne. — Słyszałam, jak Henry powiedział: „Widzę, że jesteś zainteresowany Oriną Vandeholt! Czyżbyś miał zamiar się z niąożenić?" Markiz roześmiał się. „Uchowaj Boże! Czy możesz sobie wyobrazić, jak zareagowałaby moja rodzina na wiadomość, że ożeniłem się z Amerykanką?" Wtedy Henry dodał: „To wyjątkowa Amerykanka! Jej ojciec jest najbogatszym człowiekiem w kraju i dużo na to wskazuje, iż wkrótce będzie jeszcze bogatszy!" — Wciąż przeżywała to, co wówczas powiedział markiz. Mimo to zmusi
ła się, aby powtórzyć jego słowa: „Nic o tym nie wiedziałem! Ale dla takich pieniędzy gotów jestem poślubić nawet czerwoną indiańską squaw!" Juarez uniósł twarz Oriny do góry i patrząc jej w oczy rzekł: — A więc pomyślałaś, że wszyscy mężczyźni są tacy?
— Tak — przyznała. — I to zarówno Anglicy, jak i Amerykanie. Prawie widziałam, jak liczą moje miliony, zanim postanowili oświadczyć się o moją rękę! — Biedactwo! — zawołał Juarez. — Mogę sobie wyobrazić, co wtedy czułaś. Chcę, abyś wiedziała, że właśnie jako Anglik pragnę cię poślubić. Jednak minie wiele lat, zanim będę w stanie zapewnić ci takie warunki, do jakich jesteś przyzwyczajona, i dlatego
muszę cię teraz opuścić. — 162 — — Jeśli to zrobisz — ostrzegła go Orina — pójdę za tobą. Będę mieszkała w namiocie, w szałasie, w jaskini! Nie wydam nawet centa z... moich pieniędzy, a jeśli trzeba będzie głodować, to będziemy głodować... razem. Juarez zdawał się nie wierzyć własnym uszom. — Naprawdę gotowa jesteś tak postąpić? — zapytał.
— Przysięgam na wszystko, co dla mnie święte, że mówię prawdę! Juarez przytulił jądo siebie, tak że z trudem mogła oddychać. — Czy kochasz mnie aż tak bardzo? — zapytał. — Dużo bardziej niż myślisz — wyszeptała Orina. — Ale będziesz mi musiał... opowiedzieć, jak masz zamiar wykorzystać to, co tacie udało się stworzyć, ponieważ on wierzył, że tylko postęp i produkcja zapewnią rozwój jego ojczyźnie. —
Juarez milczał, a Orina mówiła dalej: — Dziś wieczorem czytałam, jak twój imiennik, wielki meksykański reformator, przyczynił się do rozbudowania i utrwalenia świadomości narodowej mieszkańców Meksyku. Mój pragnął też poświęcić się dla Ameryki. — Juarez zamyślił się głęboko. — Nie możemy tego wszystkiego porzucić... jak okręt bez steru — ciągnęła Orina. — Musimy wybrać wła ściwych ludzi na właściwe miejsca. Niektórzy zestarzeją się, nie sprawdzą i ich również trzeba bę-
— 163 — dzie zastąpić. — Spojrzała na niego wymownie. — Pomóż mi, proszę, pomóż mi dokonać właściwego wyboru... Ale jestem twoją żoną i nigdy cię nie zostawię. Juarez wciąż milczał. Orina bojąc się, że go straci, gorączkowo myślała, jak do tego nie dopuścić. W pewnej chwili cichutko zapytała:
— Czy... czy pomyślałeś, że mogę mieć... dziecko? Juarez był wyraźnie przygnębiony. — To nie powinno się wydarzyć — powtórzył. — Popełniłem niewybaczalny błąd. Nie potrafiłem zapanować nad sobą chociaż udawało mi się to każdej nocy, kiedy byłaś tak blisko. — A więc pragnąłeś mnie, naprawdę mnie pragnąłeś? — wyszeptała Orina. — Nieprzytomnie! — przyznał Juarez. — Jesteś zbyt piękna, mój aniele, aby
mężczyzna był w stanie zachować przy tobie rozsądek! — Pogładził ją pieszczotliwie, a kiedy spojrzała na niego z niedowierzaniem, dodał: — Mimo to wstydzę się, że okazałem się zbyt słaby, aby nad sobą zapanować. — Widzę, że żałujesz... iż się ze mną... kocha łeś — ze smutkiem zauważyła Orina. — Ależ to nieprawda! — gwałtownie zaprzeczył Juarez. — Kocham cię, ponieważ jesteś odwa
żna i wspaniale zachowywałaś się w tych, muszę przyznać, dosyć niezwykłych okolicznościach. — 164 — — Jednak teraz chcesz mnie opuścić! Och, Juarezie, jak możesz być taki okrutny? —A kiedy milczał, dodała: — Być może będę miała dziecko i jeśli ciebie przy mnie nie będzie, ono umrze jak
to biedne hiszpańskie niemowlę, które zostało bez matki... — Nie powinnaś tak myśleć! — gwałtownie przerwał jej Juarez. — Tylko raz straciliśmy głowę i nie ma powodu przypuszczać, że zaraz będziesz miała dziecko. — Będę się modliła, aby... tak się stało — rzekła Orina. — Ale zrozum, Juarezie, to będzie dla
mnie straszne, jeśli wydam na świat dziecko, a ciebie nie będzie przy mnie... naprawdę straszne, bez względu na to, ilu lekarzy, nianiek i innych obojętnych mi ludzi będzie się kręcić koło mnie. — Wystawiasz mnie na ciężką próbę — rzekł Juarez. — Nie wolno mi jednak zapomnieć, że jestem twoim dłużnikiem, i że póki tego długu nie spłacę, nie będę mógł spojrzeć ci w oczy. — Czyżby pieniądze znaczyły dla ciebie więcej niż miłość? — z goryczą zapytała Orina, a kiedy nie odpowiadał, dodała: — Dobrze więc, jeśli mnie
opuścisz, podążę za tobą, gdziekolwiek pójdziesz, ja pójdę za tobą. Jeśli to wszystko, co tata budował przez całe życie, ulegnie zniszczeniu albo zmarnuje się przez zwykłą nieudolność... nic już nie będę mogła... zrobić. — 165 — I kiedy ostatnie słowa wymawiała przez łzy, Juarez rzekł: — Adam miał rację twierdząc, że to
Ewa go skusiła. I znowu zaczął ją całować z pasją i dzikim po żądaniem, tak jak to już czynił poprzednio. A jednak Orina zdawała sobie sprawę, że były to zupełnie inne pocałunki. Teraz Juarez był jeszcze bardziej męski, jakby chciał pokazać swoją siłę, zdecydowanie i stanowczość, która zmusza do uległości.
I kiedy czuła, jak ogarnia ją fala namiętności i jak ich ciała i dusze stają się jednością, wiedziała, że Juarez nigdy już jej nie opuści. Nstępnego dnia po południu, kiedy słońce nie grzało już tak mocno, obydwoje dotarli do nabrzeża portowego w Sadaro. To była długa i męcząca podróż. Zatrzymali się na lunch w tej samej chacie, w której już poprzednio goszczono Orinę. Juarez rozłożył na podłodze jeden ze
znajdujących się w izbie materaców, nalegając, aby trochę wypoczęli przed dalsząpodróżą. Wiedzieli, że nikt im nie przeszkodzi, ponieważ poza nimi nie było żadnych innych gości, a Indianka poszła do kuchni zająć się przygotowaniem obiadu. Kiedy Juarez wziął Orinę w ramiona, była nieprzytomna ze — 166 — szczęścia. I nie sprawił tego żaden narkotyk, ale prawdziwa, gorąca miłość.
Wjechali do Sadaro. To, co się wydarzyło w górach, lotem błyskawicy dotarło do mieszkańców osady. Ludzie wybiegli ze swoich ruder, aby powitać Juareza, a tłum dzieci wpatrywał się w Orinę proszącymi oczami. Podjechali do nabrzeża i zsiedli z koni, a Orina rozdała dzieciom wszystkie monety, jakie tylko miała w kieszeniach. Powiedziała im, aby kupiły sobie za to trochę owoców. A kiedy rozradowane
dzieci rozbiegły się i zostali sami, Orina z lękiem spojrzała na Juareza. Obawiała się, że może pomy śleć, iż bawi ją rozrzucanie pieniędzy. Czuła, że w przyszłości będzie jeszcze miała z tym dużo kłopotów. Trzeba będzie wiele czasu i cierpliwości, aby we wszystkim się ze sobą zgadzali. Kapitan Bennett przywitał się z nimi, po czym wszyscy przeszli do salonu.
— Poleciłem przygotować niewielką przekąskę i coś zimnego do picia — rzekł kapitan. — Obiad zostanie podany nieco później. — Dziękuję, kapitanie — odpowiedziała Orina. — Spodziewam się, iż dotarło do pana, że wyszłam za mąż. — To prawda — przyznał kapitan. — Mam nadzieję, że będzie pani bardzo, bardzo szczęśliwa. — Następnie kapitan zwrócił się do Juareza: —
Moje gratulacje, sir! Niech mi będzie wolno zau— 167 — ważyć, że jestem pod ogromnym wrażeniem pana wyczynu! —Po chwili dodał z uśmiechem: —Nie sądzę, aby przedtem komukolwiek w Sadaro przyszło do głowy zmienić bieg strumienia! Juarez uśmiechnął się, ale nic nie powiedział, i wtedy kapitan, jakby nagle coś sobie
przypomniawszy, rzekł: — A propos, sir. Otrzymałem telegram, który, jak mi wyjaśnił ojciec Miguel, adresowany jest do pana. W domu gubernatora długo zastanawiano się, kto to jest Mr Standish. Nikt nie wiedział, że to pańskie nazwisko. — Mówiąc to, wręczył Juarezowi kopertę. Orina ogromnie była ciekawa, co też ona zawiera. Kiedy kapitan opuścił salon, a
Juarez wciąż w milczeniu patrzył na trzymany w ręku telegram, Orina zapytała: — Co w nim... jest? Nie przypuszczałam, iż ktokolwiek wie, że tu jesteś! — To z Nowego Jorku — odpowiedział. Zaintrygowana, podeszła do niego, mając nadzieję, iż nie będzie to zła wiadomość. Patrząc mu przez ramię, wolno zaczęła czytać: JW Pan Alexis Standish
Rezydencja Gubernatora w Sadaro Od Miltona Ridąuewortha, sekretarza Jego Ekscelencji Ambasadora Wlk. Brytanii w Nowym Jor— 168 — ku. Z żalem zawiadamiam Pana, że Pański stryj Lord Standish of Broadway, ambasador Wik. Brytanii w USA, w dniu dzisiejszym zmarł na atak serca. Proszą wracać do Nowego Jorku najszybciej, jak to tylko możliwe. Niezbędne zorganizowanie transportu ciała zgodnie z ostatnią wolą zmarłego.
Zdumiona Orina zawołała: — Nie miałam pojęcia, że twój stryj był brytyjskim ambasadorem! Myślę, że mój tata musiał go znać. — Jestem tego pewien — rzekł Juarez. — Ale zdajesz sobie chyba sprawę, najdroższa, iż teraz sytuacja całkiem się zmieniła. Orina przeraziła się. — Dlaczego? Co chcesz przez to powiedzieć?
— Jestem spadkobiercą stryja—rzekł Juarez. — I mam obowiązek przewieźć ciało do Anglii, aby pochowano je w rodzinnym grobowcu. — Dostrzegając nieme pytanie w oczach Oriny, dodał: —Oczywiście ty pojedziesz ze mną. Będziesz miała okazję zobaczyć dom, który teraz należy już do mnie. Trzeba go będzie jednak zamykać na parę miesięcy w roku, aby dopilnować imperium twego ojca w Ameryce. Orina zdawała się nie wierzyć własnym uszom.
Po chwili, plącząc się nieco, zapytała: — Czy to znaczy, że twój stryj zostawił ci cały majątek? — 169 — Juarez roześmiał się. — Zostawił mi wystarczająco dużo, aby moja żona mogła żyć w komforcie — rzekł. — Poza tym myślę, że tytuł, jaki jej będzie przysługiwał, sprawi jej przyjemność.
— Nie mogę w to uwierzyć! — zawołała Orina. — Och, Juarezie, nie mogę uwierzyć, że to prawda. — W jej oczach znowu zalśniły łzy. Zarzuciła mu ręce na szyję i wyszeptała: — Wiedzia łam, że tatuś mi pomoże, czułam jego obecność, kiedy otwierałeś tamę. Teraz wiem, że musiał cię wybrać na długo przedtem, zanim zostałeś moim
mężem, abyś mógł dalej budować jego imperium. — Zrobimy wszystko, mój skarbie, aby stało się jeszcze większe i potężniejsze — zapewniał ją Juarez. — Z pożytkiem zarówno dla Ameryki, jak i dla Anglii. Nasze obydwa kraje, w których mówi się przecież tym samym językiem, mają ze sobą tyle wspólnego.
— Jestem taka szczęśliwa! — wołała Orina. — Mój kochany, cudowny mężu. Należę... do ciebie. Czy teraz nie będziesz już próbował uwolnić się ode mnie? Juarez przytulił ją mocno do siebie. — Jestem pewien, że nigdy bym tego nie mógł uczynić — powiedział. — Ale dopiero teraz mogę
być twoim mężem i trzymać głowę uniesioną wysoko do góry. — Dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Naj— 170 —
ważniejsze, że mnie kochasz i że nigdy mnie nie opuścisz.
— Przysięgam, że tak będzie! — zapewnił ją Juarez, po czym jeszcze mocniej przytulił do siebie i kiedy ją całował, była pewna, że nic już nie jest ich w stanie rozdzielić. O takiej miłości marzyli przez całe życie. Ta mi łość z roku na rok będzie coraz mocniejsza, ponieważ zrodził ją cud i była częścią cudu. Gdzieś w górze czuwał nad nirni Bóg i opromieniało ich światło gwiazdy porannej.