RICHARD CONDON Rodzina Prizzich Przekład Jan Pyka Tytuł oryginału Prizzi's Family Dla mojej ukochanej Evelyn Rozdział 1 Pralnia Świętego Józefa, główn...
13 downloads
21 Views
967KB Size
RICHARD CONDON Rodzina Prizzich Przekład Jan Pyka Tytuł oryginału Prizzi's Family
Dla mojej ukochanej Evelyn Rozdział 1 Pralnia Świętego Józefa, główna siedziba rodziny Prizzich, mieściła się w wielkim, niskim, trójkątnym budynku stojącym w centrum Flatbush na dużej parceli przypominającej kawałek tortu. W październiku roku 1968 Vincent Prizzi szefował rodzinie od pięciu miesięcy, czyli odkąd z tego stanowiska zrezygnował jego ojciec - co dla starego oznaczało przekazanie Vincentowi tytułu i nieprzychodzenie więcej do pralni. Poza tym nie zmieniło to niczego. Vincent był szefem, ale don Corrado był jego szefem. Vincent, poważny mężczyzna z twarzą jak zaciśnięta pięść i postawą człowieka, który ledwie panuje nad gniewem, wyglądał jak jedna z lalek Seńora Wencesa*, w której nagle rozbudziły się skłonności antyspołeczne. Miał podagrę, wysokie ciśnienie, łuszczycę, a także i wrzody żołądka, ponieważ łatwo się obrażał. Przez dwadzieścia cztery lata był sottocapo i vindicatore swojego ojca; teraz został szefem, ale nie do końca. Czuł się tym urażony. Vincent spiskował z własną ignorancją. Był to człowiek nieustannie zbity z tropu, który przeżuwał się po kawałku i potem te kawałki wypluwał. Vincent miał gabinet z dwoma oknami i dużym biurkiem, na którym nie było niczego z wyjątkiem dwóch telefonów i gustownej tabliczki z brązu opatrzonej napisem: DZIĘKUJĘ ZA NIEPALENIE. Na przysuniętym do lewej ściany wielkim stole znajdowała się kolekcja dziewięciocalowych świętych figurek, które otaczały oprawiony w brąz obraz Najświętszego Serca Jezusowego. Jego własną świętą, z która dzielił dzień urodzin, była Nimfa, dziewica z Palermo, która poniosła męczeńską śmierć na Sycylii, a teraz jej relikwie znajdują się w Rzymie wraz z relikwiami świętego Tryfona i świętego Respiusza; ich figurki stały na blacie razem ze świętym Antonim i świętym Gennarem. Na ścianie naprzeciw biurka Vincenta wisiał w ramkach slogan IBM. Wielkimi czarnymi literami ze srebrnymi aplikacjami na pomarańczowym tle głosił on po włosku CREDERE. Wystrój wnętrza uzupełniały trzy krzesła, jasna skórzana sofa i jasny dywan. Vincent połknął tabletkę na nadciśnienie, środek moczopędny, pigułkę na podagrę oraz 325 gramów aspiryny, żeby zmniejszyć możliwość powstawania skrzepów krwi, i zaczął czekać na jakąś zmianę w swoim samopoczuciu. Nic się jednak nie zmieniało. Po chwili wrzasnął w stronę otwartych drzwi: - Dawajcie tu Charleya Partannę! Każde jego słowo brzmiało jak zgrzyt piły. Ćwiczył ten sposób mówienia przez czterdzieści pięć lać. Kiedy dorastał, wszyscy młodzi mężczyźni ze środowiska tak mówili i wciąż doskonalili tę umiejętność, by każdy natychmiast wiedział, że są twardymi facetami. Gabinet Charleya Partanny znajdował się przy tym samym korytarzu, oddzielony dwoma innymi pomieszczeniami. Był tych samych rozmiarów co gabinet Vincenta, ale bez jakichkolwiek dekoracji: żadnych wywieszek i posążków, żadnego dywanu czy sofy. Charley był zastępcą Vincenta i egzekutorem. Miał trzydzieści lat. Jego zachowanie cechowała obojętność, jakieś stałe oderwanie uwagi, jakby nigdy nie brał udziału w tym, co się właśnie działo. Kiedy miał trzynaście lat, Corrado Prizzi powiedział, że wyrośnie na kontraktowego zabójcę, ponieważ ludzie go nie zauważają: mógłby kogoś sprzątnąć w oknie wystawowym domu towarowego Macy's i nikt by nie wiedział, że to jego robota. Charley Partanna był grubokościstym, gibkim mężczyzną o twarzy konia z karuzeli - bez wyrazu, pociągłej, z dużymi, jakby chromowanymi oczami przyklejonymi po obu stronach nosa. Jego brwi wyglądały niczym dwie markizy, a głos przywodził na myśl dźwięk wydawany przez żelazne sanie ciągnięte po żużlu. Wypowiadał się powoli, ale z wielką precyzją. Siedział za biurkiem o pustych szufladach, z wyjątkiem tej, w której trzymał szwajcarski scyzoryk i małe nożyczki do obcinania paznokci. Charley lubił porządek. Na trzech krzesłach po drugiej stronie biurka siedzieli trzej capiregime rodziny Prizzich, każdy stojący na czele kohorty mniej więcej sześciuset ludzi, specjalistów i zwykłych mięśniaków, aktywnych lub w rezerwie. Tarquin „Mały Abe" Garrone, capo związkowy, opowiadał, co się ostatnio wydarzyło w biurze burmistrza. Garrone otrzymał swój przydomek przed trzydziestu laty, w czasach, gdy zapuścił bokobrody, pierwszy raz próbując nie golić się każdego dnia. Był niski i nabity. Mówił tak, jakby pobierał lekcje dykcji u Louisa Armetty**. Trzymał w garści wszystkie związki robotników budowlanych w całym mieście i chciał teraz *
Seńor Wences (Wenceslao Moreno) - sławny brzuchomówca i lal-karz (przyp. tłum.). Autorowi zapewne chodzi o Henry'ego Armettę, emigranta z Sycylii, który grał w wielu hollywoodzkich filmach, zwykle drugoplanowe role Włochów (przyp. tłum.). **
wycofać hydraulików, tynkarzy i elektryków z budowy Garden Grove, gigantycznego osiedla luksusowych apartamentowców wznoszonego na parceli, na której poprzednio stały tanie domy. Wszystkie one zostały wyburzone, za co ludzie burmistrza wzięli w łapę, nie dzieląc się z nikim. - Ten mały skurwiel zachapał jakieś milion dziewięćset, na litość boską - narzekał Mały Abe. Dwaj pozostali capi, Rocco Sestero i Sal Prizzi, syn Vincenta z pierwszego małżeństwa - Vincent był wdowcem, zanim się powtórnie ożenił, i teraz był nim ponownie - zaczęli mówić jednocześnie, oburzeni wysokością sumy, którą burmistrz zgarnął, nie dzieląc się z nikim, kiedy do pokoju wpadł Hydraulik. - Szef chce cię widzieć, Charley - rzucił. - Powiedz mu, że przyjdę za dziesięć minut. - Ja mu tego nie powiem. Podagra daje mu w kość. Charley odwrócił się wolno na krześle i popatrzył na niego. Jego spojrzenie niosło taką groźbę, że Hydraulik aż się wzdrygnął. Rocco Sesterowi, jego capo, zrobiło się go żal. - Kiedy jesteś pod dachem, nie chodź w kapeluszu - powiedział Charley. Hydraulik wycofał się za próg i delikatnie zamknął drzwi. Po spotkaniu Charley poszedł do gabinetu Vincenta. - Nie spieszyło ci się, do cholery - warknął Vincent. - Zostało sześć tygodni do wyborów. Trzeba je zorganizować. - I jak to wygląda? - Burmistrz przejdzie. - A co z Mallonem? - Nie ma szans. - Dobrze. Posłuchaj, Charley. Wczoraj przyjechali do miasta Gennaro Fustino i „Pierdziel" Esposito. Dziś wieczorem chcą iść do Latino. Haruję tu cały dzień, a oni oczekują, że będę z nimi jeszcze siedział całą noc jak jakiś pieprzony imprezowicz. Na dokładkę dobija mnie podagra. No więc ty ich tam zabierz, dobra? Są w Pałace. - A co z moją szkołą? Na wzmiankę o wieczorowej szkole, do której chodził Charley, wrzody Vincenta zaczęły się o siebie gwałtownie ocierać. Don Corrado był jednak tak dumny, że Charley, który rzucił naukę w wieku piętnastu lat, postanowił zdobyć teraz dyplom gimnazjum, że Vincent nie mógł nic zrobić w tej sprawie. - Latino to nocny klub, na litość boską. Otwierają go późno. A poza tym, czy inni nigdy nie opuszczają zajęć w twojej szkole? - W porządku, Vincent. Załatwię to. Tylko po szkole. Rozdział 2 Casino Latino, wielki nocny klub w Nowym Jorku, należał do Prizzich. Znajdował się w najporządniejszej części wschodnich sześćdziesiątek*, blisko Central Parku, w otoczeniu tak odmiennym od Brooklynu, że Charley potrafił go znaleźć tylko w nocy. Chociaż Latino przynosiło solidny dochód, było głównie miejscem rozrywki dla ludzi spoza miasta, którzy przyjeżdżali do Nowego Jorku, by zawrzeć najróżniejsze porozumienia z Prizzimi. Na parterze znajdował się bar i sala klubowa. Nocny klub zajmował suterenę. W znajdujących się na środku każdego stołu wazonach z kwiatami umieszczono miniaturowe mikrofony, które można było selektywnie włączać i przekazywać ich sygnał do magnetofonów w piwnicy pod sutereną. Na scenie Latino występowali najznakomitsi artyści kabaretowi w kraju, wielkie nazwiska, wykonawcy, którzy tak bardzo się zadłużyli, uprawiając hazard podczas występów w hotelach i kasynach Prizzich w Vegas, Atlantic City, Kentucky i Miami, że musieli jeździć tam, gdzie rodzina ich wysyłała, aby odpracować to, co jej byli winni. Dla trójki lub czwórki z nich stało się to podstawowym zajęciem w życiu. Ozdobą Casino Latino były też śliczne chórzystki i sekstet striptizerek o wręcz sensacyjnej prezencji. Angelo Partanna powiedział: „Zapomnicie na kilka dni o postaciach z nagłówków gazet czy gwiazdach filmowych z LA i odpowiednio przystroicie salę". W rezultacie po całym klubie krążyły wspaniałe ciała, dekoracje pierwszej klasy. Na dziewczęta nie wywierano żadnej presji, by zadawały się z klientami Prizzich. To byłoby sprzeczne z polityką rodziny i one o tym wiedziały. Od czasu do czasu, gdy goście byli wystarczająco ważni, Smadja, główny kelner, zapraszał jedną lub dwie, by posiedziały z nimi między występami, ale dotyczyło to tylko chórzystek; striptizerki były zarezerwowane dla ludzi zabawianych przez członków kierownictwa organizacji Prizzich. Nawet ściągnięcie do stołu chórzystki wymagało sporych wpływów, ale jeśli facet był na tyle ważny, że mógł kazać Smadji przyprowadzić jakieś dziewczęta, to czego jak czego, ale wpływów mu nie brakowało. Dziewczęta wiedziały - były pewne, że nie ma z tym żadnego problemu - że nie muszą wychodzić z lokalu z klientami, bez względu na to, kim oni są, nawet gdy siedziały przy stoliku z gośćmi Vincenta Prizziego. Z *
Ulice o numerach powyżej 60 poprzedzone określeniem East
drugiej jednak strony, jeśli siedziały przy stoliku z Vincentem Prizzim, zwykle przemyśliwały to sobie i wychodziły. Gennaro Fustino był głową rodziny z Nowego Orleanu. Ożenił się z młodszą siostrą don Corrada, Birdie, i kontrolował obszar od Luizjany przez Teksas, Oklahomę i południowy pas Stanów aż po granicę Kalifornii. Należąca do niego flota małych samolotów przewoziła z Meksyku heroinę i zegarki; lądowały one na małych, zapomnianych lotniskach i w nieckach po wyschniętych jeziorach. Był partnerem Prizzich w międzynarodowej operacji fałszowania markowych zegarków, a w kontrolowanej przez siebie części kraju zaczynał wcielać w życie najnowszy pomysł don Corrada: wprowadzanie do obiegu zużytych znaczków pocztowych, z których jego ludzie usuwali stemple za pomocą dostarczonych przez Prizzich z Nowego Jorku chemikaliów, a następnie mieli ponownie sprzedawać za czterdzieści procent ceny nominalnej. Obie rodziny współpracowały również w imporcie koni wyścigowych z Anglii i Irlandii, przeznaczonych na należące do Gennara tory w Luizjanie oraz Arkansas. Gennaro Fustino zindustrializował przekręt polegający na 14 podrabianiu markowych zegarków. Rodzina Prizzich zlecała wykonanie mechanizmów w Hongkongu, a kopert i tarcz we Włoszech, gdzie też dokonywano montażu całości. Robili podróbki wszystkich znanych szwajcarskich zegarków występujących na rynku, a Gennaro sprzedawał je za dziesięć do trzydziestu procent wartości oryginałów i mimo to miał z tego interesu siedemnaście milionów dolarów rocznie. - Dowodzi to, że ludzie w głębi duszy są złodziejami -powiedział do Angela Partanny po pierwszym roku tej działalności. - I co w tym takiego nowego? - odparł Angelo. Natale „Pierdziel" Esposito był caporegime Gennara. Natale potrafił pierdzieć na zawołanie: głośno, średnio głośno i cicho. Dzięki temu talentowi stał się popularną postacią na przyjęciach u Fustina. On i Gennaro byli sobie tak bliscy, mawiał Angelo Partanna, że kiedy Gennaro zjadł zbyt dużo - co robił zawsze, nawet gdy był na jednej ze swoich diet -Natale Espositio puszczał gazy. Tego wieczoru Charley, Gennaro i Natale wybrali się na kolację do Latino. Gennaro stwierdził, że ma ochotę na chińszczyznę, trzeba więc było posłać gońca do kantońskiej restauracji przy Sto Dwudziestej Ulicy, przecznicy Broadwayu. Jedzenie zostało w Latino fachowo odgrzane i elegancko podane. Gdy na nie czekali, Gennaro zjadł alaskę*. Po kolacji Charley dał znak głową Smadji i do stolika przyprowadzono trzy striptizerki. Miały na sobie suknie wieczorowe, nie kostiumy estradowe, by nie zwracały na siebie uwagi. Jednak kiedy szły przez salę do stolika, nie przyciągnęłyby większej uwagi, gdyby były w średniowiecznych zbrojach. Z bliska okazały się gigantyczne, ale nie wyglądały jak Arnold Schwarzenegger w damskich ciuchach - były bardzo piękne, bardzo kobiece, i poruszały się z jakimś osobliwym wdziękiem. Dwie z nich, obie brunetki, były zjawiskowo piękne, a trzecia, nowa w Latino, którą Smadja posadził obok Charleya, wręcz nieopisanie rozkoszna. Cudowna głowa osadzona na ciele, które - przyszło na myśl Charleyowi - mogło pochodzić z drogiego katalogu wysyłkowego, gdyby chodziło tu o zwykły towar, jak posążek lub coś w tym rodzaju. W jej wielkich, złotych oczach połyskiwał upór, ale zabarwiony jakąś figlarnością, pomyślał Charley, gdy ją zobaczył, lecz to wrażenie zaraz minęło. Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, co zobaczył, ale przemknęło mu przez myśl, że dziewczyna lubi sobie pożartować. Charley, reprezentując rodzinę Prizzich, zachowywał się wobec niej uprzejmie, ale z rezerwą, nawet gdy doszedł do przekonania, że jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką widział w życiu. Była wielka, istny kontynent ciała, ale kiedy wstał, żeby się z nią przywitać, przestało to do niego docierać, chociaż nie zrobiła nic, by wydawać się niższą. Miała postawę admirała floty, który przybył z wizytą do Białego Domu, i tak harmonijne kształty, że - przemknęło mu przez głowę - na pewno tak właśnie wyglądaliby ludzie, gdyby życie nie przemieniło ich w karły. Nazywała się Mardell La Tour - Charley pomyślał, że zarówno imię, jak i nazwisko ma bardzo piękne. Dwie pozostałe striptizerki, usadowione między Gennarem i Natale, wybuchnęły szalonym śmiechem, ponieważ Gennaro namówił Natalego, żeby wykonał swój popisowy numer. - Co to było? - zapytała Charleya Mardell. - On jest chodzącą beczką śmiechu - odparł Charley. -Jesteś tu nowa? Gwałtownie zadrżała. - Co ci jest? - zapytał Charley. - Siedzisz w przeciągu? - Ktoś z pałacu Buckingham, nie powiem kto, naświetla mnie wiązką lodowatego promieniowania radiowego, kiedy to konieczne. To dla mojego zdrowia. - Mardell wymyśliła ten tekst pod wpływem impulsu, żeby przykuć uwagę Charleya. Udało jej się powiedzieć to z akcentem, który był wręcz karykaturą brytyjskiego. W jej ustach ta kwestia zabrzmiała niemal tak, jakby ją wygłosił angielski aktor Terry Thomas. - Pałac Buckingham? - Występuję tu od piątkowego wieczoru, kiedy wszedł nowy program. *
Alaska- ciasto z lodami pokryte kopułą z bezy w kształcie igloo
- Ja muszę tu wpadać mniej więcej raz na miesiąc - powiedział Charley. - Dlaczego tak śmiesznie mówisz? - Jestem Angielką. - Co przez to rozumiesz? - Przyjechałam z Shaftesbury w Anglii, przez Londyn i Paryż. - Wymówiła to jak Szafssbrii. - Paryż? - Pracowałam w Lido. - Nie bujasz? To zabawne, że nigdy cię nie widziałem. To znaczy tutaj. Nigdy nie byłem w Paryżu ani Londynie, ale bywam tutaj. - Jak powiedziałam, dopiero zaczęłam. Jesteś gangsterem? Popatrzył na nią ze zdumieniem. - To dosyć staroświeckie słowo - odparł powoli. - Skąd ci przyszło do głowy, żeby mnie o to zapytać? - Dziewczęta powiedziały mi, że mamy usiąść z gangsterami. - Te dziewczęta ci to powiedziały? - Nie... ktoś w garderobie. - Taak? Pozwól, że coś ci powiem... - Mówiły, że klub jest własnością gangsterów, którzy przychodzą się tu spotykać z innymi gangsterami. Charley zesztywniał. - Czy my, przy tym stoliku, wyglądamy na gangsterów? - Och, zdecydowanie tak. - Po czym tak sądzisz? - Oglądam filmy. Telewizję. - Telewizja? Filmy? Tak się złożyło, że ja jestem biznesmenem z Brooklynu. Ci dwaj są biznesmenami z Nowego Orleanu. Wszyscy jesteśmy z pochodzenia Włochami i dlatego mówimy tak, jak słyszysz, a ja poza tym wychowałem się w Brooklynie. To chyba wszystko tłumaczy. Grubszemu biznesmenowi z Nowego Orleanu kelner podawał właśnie polecaną przez szefa kuchni sałatkę, która wyglądała jak ugarnirowana kotletami wieprzowymi. Drugi, jakby w odpowiedzi na wyjaśnienia Charleya, wydał właśnie z siebie długie, basowe pierdnięcie. Dwie dziewczyny, między którymi siedział, zaniosły się śmiechem. - Tak mi przykro - powiedziała Mardell do Charleya, jakby przepraszała za zachowanie Natalego. - Nie chciałam cię obrazić. - Posłuchaj... ty bardzo zabawnie mówisz. Tak właśnie mówicie w Shafssbrii? - Właściwie mieszkamy bliżej Semley. - Każdy z Brooklynu myśli, że ja mówię normalnie. Ale to, że twoja gadka wydaje mi się śmieszna, nie znaczy, żebym miał prawo cię pytać, czy jesteś prostytutką albo kimś w tym rodzaju. - Nie jestem dobra w rozmowach towarzyskich. Widzisz - sprawiała wrażenie zakłopotanej - mój umysł zawsze czeka na następną wiązkę promieniowania radiowego. - Co? - To mnie chroni przed trądem. - Zapomnij o tym - powiedział. - Chodźmy, zawiozę cię do domu. - Ale ja nie mogę. - Dlaczego? - Mam jeszcze jeden występ. - Załatwię to. - Przykro mi, panie Partanna, ale nie mogę tego zrobić. - Masz wolną niedzielę albo poniedziałek? - Tak. - Mógłbym cię zabrać na obiad w niedzielę? - W niedzielę muszę umyć włosy, wyprać bieliznę i dokończyć książkę. - Książkę? - Z biblioteki. Kończy mi się termin. - A co z poniedziałkiem? Przyjrzała mu się z uwagą. - W poniedziałek mogłabym. Jeśli byśmy poszli na lunch w moim sąsiedztwie. - A gdzie to jest? - W Chelsea. - Gdzie? - Mieszkam na Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, numer 148. - Świetnie. Nawet gdybyś mieszkała w Hackensack, też byłoby świetnie. Odprężył się tak nagle, że prawie zsunął się pod stół. Natale puścił gwiżdżącego bąka w wysokiej tonacji i brunetki mało nie pospadały z krzeseł ze śmiechu.
- Jak ty to robisz? - zapytała jedna z nich, chwytając go za udo, podniecona tym, że siedzi obok faceta z takim poczuciem humoru. - Wszystko zależy od tego, ile połknę powietrza - odpowiedział nieśmiało Natale. - Im więcej powietrza, tym głośniejszy dźwięk. Rozdział 3 Przez następne pięć dni Charley żył jak na rozżarzonych węgłach, próbując zapanować nad budzącą się w nim namiętnością. Interesy i układy, jakie miał w środowisku, wymagały, żeby widziano w nim groźną postać, ale była to głównie konieczność zawodowa. Charley, który od dzieciństwa czytywał czasopisma beletrystyczne, w gruncie rzeczy był bardzo wrażliwy. Bezradność, jaką odczuwał wobec pięknych kobiet, stale w nim rosła, ponieważ, tak jak pieniądze dla Prizzich, piękno - w ramach wąskiej definicji, którą Charley chował głęboko w sercu - było dla niego prawdziwym Graalem. Nie pociągały go obrazy w muzeach, cudowne krajobrazy, najwspanialsze przykłady odwagi i wierności czy rozkosze wielkiej poezji; jego ogromne umiłowanie piękna zaczynało się i kończyło na pięknych kobietach. Sprawiało to, że był jednym z najwrażliwszych mężczyzn w kraju, a może nawet na całej planecie. Ktoś mógłby to nazwać romantyzmem lub słabością do dziewczyn, ale ten jego pociąg do piękna był tak bezgraniczny, że kiedy tylko wyrósł z okresu dojrzewania, wielbienie kobiecej urody stało się dla niego najczystszym estetycznym doświadczeniem, które chciał powtarzać wciąż i wciąż od nowa. Odkąd pożegnał się z Mardell, nie mógł myśleć o niczym innym jak tylko o tym wybujałym ciele, pięknym i wdzięcznym, które nawet nie wiedziało, że dla niego pracuje. Brał mnóstwo zimnych pryszniców, lecz mimo to budził się w nocy, a z najgłębszych zakamarków jego głowy wypełzały tak zwariowane wizje erotyczne, że musiał wychodzić z łóżka na tonący w ciemnościach taras, gdzie głęboko oddychał, robił przysiady i pompki. W końcu nadszedł dzień, kiedy miał znowu zobaczyć tę górę ciała wyrzeźbionego na kształt jednej z tych wspaniałych kobiet z marmuru, które stały w rzymskich fontannach. Ubrał się starannie. Przepłukał gardło środkiem gwarantującym ustąpienie brzydkiego zapachu z ust, choć czytał w pewnym czasopiśmie, że jego źródłem jest zazwyczaj nawalająca wątroba. Zastanawiał się przez jakiś czas, czy nie kazać sobie polakierować zębów, by dodać uroku swemu uśmiechowi, w końcu jednak uznał, że nie ma już czasu na wezwanie dentysty. Włożył jeden krawat, potem drugi i dopiero przy trzecim udało mu się zawiązać węzeł tak jak chciał - idealnie. Kiedy wychodził z domu, zaczął myśleć o tym, jak poprosić ją o zdjęcie i nie wyjść przy tym na głupka. Zaparkował swojego vana i wszedł do domu, w którym mieszkała Mardell. Był poniedziałek, dwunasta czterdzieści pięć po południu. Otworzyła drzwi już gotowa do wyjścia; nie poprosiła go do środka. Z trudem trzymał się na nogach. Nigdy jeszcze nie widział czegoś tak gigantycznie pięknego. Miała na sobie złoto-żółty golf, nie włożyła biżuterii, a włosy opadały jej do ramion jak jasnozłota peruka Kleopatry. Złociste oczy dziewczyny pozwoliły mu jak świetliki okrętowe zajrzeć głęboko, głęboko do wnętrza jej duszy, gdzie dostrzegł kryjący się obłęd. Szybko jednak otrząsnął się z tego wrażenia, przytłoczony tym, co widok tej kobiety w świetle dnia, bez makijażu i z dala od Casino Latino, robił z jego wolą - jego słabnącą silną wolą - która miała go powstrzymać od pochwycenia jej w ramiona. - Jesteś sensacyjna - powiedział. - Lepiej już idźmy. - Wyszła na korytarz, zatrzaskując drzwi za sobą. Objął dłońmi jej kibić i spojrzał na nią tak, jakby jego nerwy wzrokowe zamarzły, jakby był Scottem na Antarktydzie w ostatnich sekundach życia. Oczy wciąż miał nieruchome i szkliste, ale zdołał przesunąć ręce na jej plecy i przyciągnąć ją do siebie. Zbliżyła się do niego w tempie promu dobijającego do przystani. Charley wspiął się na palce, Mardell ugięła lekko nogi w kolanach. Zniżyła się o kilka cali, ale się nie pochyliła. Pocałowali się, delikatnie, wręcz nabożnie. Pocałunek trzymał ich razem. Kiedy się od siebie oderwali, niechętnie, Charley może bardziej niechętnie niż ona, Mardell zamknęła drzwi na klucz i zeszli na ulicę. Na lunch wybrali się do włoskiej restauracji o nazwie Włoska Restauracja, która znajdowała się przy Dwudziestej Pierwszej Ulicy. - Pozwól, że ja zamówię - powiedział Charley. Gdy jednak przejrzał menu, z konsternacją stwierdził, że są tam tylko jakieś florenckie dania. Zamówił steki. - Uwielbiam steki - odezwała się Mardell. - Czy to jest typowo włoskie jedzenie? - Co można na to poradzić? - odparł Charley. - To toskańska restauracja. - Na oknie jest napisane, że włoska. - Toskania to mała kraina na północy Włoch. Nie mają tam pojęcia o dobrej kuchni. Następnym razem zabiorę cię na prawdziwe jedzenie w sycylijskiej knajpie. - Otarł czoło serwetką. - Posłuchaj, Mardell, wierzę, że od tego, jak się zaczyna, zależy, jak wszystko potoczy się dalej. Ty też tak uważasz? - Ja...cóż... chyba tak... - Więc muszę ci powiedzieć jedno. Nie ma sensu niczego przed tobą ukrywać. - Wciągnął głęboko powietrze. -Kocham cię, Mardell. To jest właśnie to. Nikt nie może tego zmienić.
- Ty mnie kochasz? - zapytała z takim zdumieniem, jakby to było absolutnie niemożliwe. - Zaszokowało cię to, co powiedziałem? Nie chcesz tego? - Nie. To znaczy nie to miałam na myśli. - No to co miałaś na myśli? - Chcę powiedzieć... Jak możesz mnie kochać? Znasz mnie wszystkiego jakieś pięćdziesiąt pięć minut. - Jak mogę cię kochać? - powiedział z podnieceniem, odsyłając ruchem ręki kelnera z napojami. - Jak mógłbym __ cienie kochać? Jesteś najcudowniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. Jesteś najważniejszą osobą, jaka kiedykolwiek pojawiła się w moim życiu. - Charley, ja po prostu nie mogę za tym nadążyć. - Czy jesteś dziewicą? - Dziewicą? - Zapytałem o to, żebyś wiedziała, jak głębokie są moje uczucia. To nie ma znaczenia, jeśli nie jesteś dziewicą. Przeszłość jest przeszłością. Kocham cię, Mardell. - Musimy porozmawiać. Nic o mnie nie wiesz. - Wiem, co widzę. Wiem, co czuję. W pewnych sprawach się mylę, sprawach, o których decyduję głową, ale jeszcze nigdy w życiu czegoś takiego nie czułem i wiem, że tu nie mogę się mylić. Należysz do mnie, Mardell. Do stolika podszedł chwiejnym krokiem kelner z dwoma zamówionymi bistecca dla Fiorentina otoczonymi przez stozapreti, kluski z serem ricotta posypane parmezanem, buraczki, szpinak i jajko, podane w sosie z parmezanem. Steki były wielkie jak walizy. - Och, Charley - powiedziała z entuzjazmem Mardell. -Czyż to nie wygląda pysznie? Jestem taka głodna! Rozdział 4 Mardell La Tour, licząca sobie dwadzieścia trzy lata i jeden miesiąc, z wielką powagą podchodziła do swych osobistych fantazji. Była absolwentką wydziału dramatycznego w Vale, a jej najlepsza przyjaciółka, Hattie Blacker, niemal zaharowywała się na śmierć, żeby zrobić magisterium z socjologii, by potem zacząć pracować nad doktoratem z nauk behawioralnych - tak więc przez ostatni rok Mardell wspierała Hattie, badając najróżniejsze formy ludzkich zachowań: jako Francis Braden, artystka cyrkowa specjalizująca się w akrobacji na trapezie; zawodowa tenisistka Lally Ames; Gert Schirmer, uprawiająca w Hamburgu kobiece zapasy w błocie, i Janet Martin agentka prasowa pracująca w LA w przemyśle filmowym. Nie musiała robić tego wszystkiego, żeby mieć na życie, ale chciała pomóc Hattie. Mardell, imię przybrane, urodziła się jako Crowell, a na chrzcie nadano jej imiona Grace Włlland. Ukończyła Foxcroft w Bennigton i wydział dramatyczny w Vale. Jej ojciec był asystentem sekretarza stanu do spraw Azji Wschodniej i regionu Pacyfiku. Jej matka była malarką i rzeźbiarką. Oboje byli tak bogaci, że gdyby zamknęli konto choć w jednym z banków, w których trzymali drobną część swych pieniędzy, spowodowałoby to panikę, a w rezultacie jego zamknięcie. Mieszkali w Georgetown, w wielkim domu, w którym był pokój karciany, dwa tory kręglarskie w piwnicy i tunel prowadzący do domów tych, którzy mogli zostać wystawieni w wyborach prezydenckich w latach '72, '76 i '80, jak również tych, którzy kandydowali w poprzednich, z roku '68, i jeszcze wcześniejszych. Reprezentowali rodziny siedzące na szacownych starych pieniądzach, które od wielu pokoleń miały na własność dużą część kraju. Nie było niczego niepokojącego w tej jej potrzebie wcielania się w wymyślone postacie - to jest życia życiem kogoś __ innego pod parasolem pieniędzy, mieszkania w zaimprowizowanych warunkach, przenoszenia się z miejsca na miejsce, opowiadania anegdot z jednego życia i przechodzenia do kolejnego; po prostu chciała pomóc przyjaciółce przyćmić wszystkich studentów z jej roku w Columbii, i to nie tylko dlatego, że Hattie nauczyła ją grać w tenisa, ale także z tego powodu, że Hattie wprowadziła w jej życie Freddiego. Freddie był mężczyzną z marzeń Grace Crowell i nie tylko jej. Gdy przed czterema laty przyjechała do Waszyngtonu, stanowił on albo ukryty, albo jawny cel wszystkich znanych jej dziewczyn. W poligamicznym społeczeństwie Freddie łatwo mógłby mieć dwanaście lub czternaście żon, co do jednej godnych pożądania i oszałamiających. Był po prostu nonpareil w każdej dziedzinie. Niezwykle przystojny, i to w rozkosznie zwierzęcy sposób, poruszał się z taką gracją, jakby był rosyjskim tancerzem baletowym, który uciekł do Ameryki. W wieku dziewiętnastu lat ułożyła listę tych wszystkich cudów, którymi Freddie był lub które miał (jak dwa popiersia dłuta Houdona, na przykład), ale nigdy nie starała się ich wszystkich zapamiętać, ponieważ była po prostu zbyt zajęta zapamiętywaniem samego Frediego po każdym z nim spotkaniu - do których dochodziło, jeśli tylko mógł się wyrwać ze swojej raczej tajnej pracy w Waszyngtonie. Utrzymywała kontakt z Waszyngtonem, korespondując z matką. Czasem, żeby nie wypaść z roli, którą właśnie odgrywała, by pomóc Hattie w badaniach, pisała „listy tematyczne" do ludzi, którzy, jak uważała, byli blisko spokrewnieni, zależni lub w jakiś inny sposób związani z tą wymyśloną postacią. Listy do tych wyimaginowanych osób były narzędziami, które pomagały jej pogłębiać charakterystykę odgrywanej postaci. Hattie była ogromnie wdzięczna za badania, które Grace dla niej prowadziła, i kiedyś posunęła się
tak daleko w podziękowaniach, że Grace musiała jej powiedzieć: „Och, daj spokój, Hattie. Ukończyłam wydział dramatyczny. Te wszystkie role, które odgrywam, pomagają mi się rozwijać. Mnie też to się przydaje. Czy może być lepsza praktyka dla aktorki lub dramatopisarki od życia życiem wymyślonych ludzi w warunkach, w jakich oni mogli je pędzić?" W ciągu pięciu lat, które upłynęły, odkąd ukończyła Vale, Crowell/La Tour interesowała się, zawsze krótko, koką, astrologią, dżinem, grzybami halucynogennymi, religiami Wschodu, jogą, terapią transakcyjną, dietą wysokobiałkową i „W", które było albo gazetą, albo magazynem ilustrowanym, albo katalogiem. Nigdy nie pracowała ani w Paryżu, ani w Londynie. W pewien letni weekend, kiedy ona i Freddie byli gośćmi ludzi o nazwisku Weldon, pojechała raz do Shaftesbury, żeby kupić tam niedzielne gazety. W rzeczywistości tożsamość Mardell La Tour powstała w chwili, gdy Grace weszła do Casino Latino w czasie zmiany programu i została natychmiast zaangażowana. Skreślając z góry fantazję o spędzeniu życia jako striptizerka Mardell La Tour, myślała raczej, żeby się stać seksualnym żarłokiem - aczkolwiek z jednym mężczyzną, jeśli to będzie możliwe, ale wtedy bez żadnych ograniczeń - bo po prostu chciała sprawdzić, jak to jest, i być gotowa oraz zdolna do czynu, gdy lub jeśli nastąpi ten wielki, prawnie usankcjonowany moment z Freddiem. Była bardzo podekscytowana spotkaniem z prawdziwym gangsterem, a także tym, że okazał się tak uprzejmy i że z taką determinacją robił to, co uznał za słuszne. Pan Smadja, główny kelner, był kochany. Dowiedziała się od niego, że Latino jest własnością rodziny Prizzich, rodziny mafijnej nonpareil w Stanach Zjednoczonych, a przynajmniej prima inter pares, jak jej ojciec był dla amerykańskiego rządu. Po pewnym czasie, słuchając po prostu rozmów w garderobie, odkryła, że Charley Partanna jest zastępcą szefa oraz egzekutorem rodziny, i ta wiedza rozpaliła jej wyobraźnię. Mniej więcej tydzień po lunchu z Charleyem napisała list do matki: Poznałam najbardziej fascynującego człowieka w Nowym Jorku. Moje koleżanki z pracy mówią mi, że jest kimś, kogo w jego kręgach nazywa się egzekutorem, i jeśli nie wiesz, co to znaczy, to lepiej, żeby tak zostało. Jest do szpiku wioski, naprawdę cudowny, i należy do kierownictwa jednej z organizacji przestępczych z Brooklynu, który jest jednym z okręgów administracyjnych Nowego Jorku. Ma wspaniałe maniery i chociaż ukończył już trzydzieści lat, chodzi do wieczorowego gimnazjum, żeby uzyskać dyplom. Zostało mu jeszcze pięć miesięcy, co oznacza, że ma za sobą dwa i pół roku stałej, ciężkiej pracy. Wydaje się, że bardziej ceni dyplom, który dostanie, od wiedzy. Traktuje mnie tak, jakbym była malutką, delikatną i nieco zagubioną drezdeńską lalką, jeśli potrafisz dopasować mnie do takiego obrazka. A teraz żarty na bok. On może dać mi szansę na najlepsze badanie, jakie kiedykolwiek przeprowadziłam. Hattie Blacker mówi, że kiedy zrobi doktorat, zajmie się amerykańskimi grupami społecznymi o charakterze plemiennym. Myślę zupełnie poważnie o napisaniu dla niej długiego artykułu o moim przyjacielu, co może naprawdę dodać blasku jej pracy. Zjadłam lunch z Edwiną, którą powinnaś pamiętać, ponieważ poślubiła biednego Puffy'ego Witzela w tym ślicznym małym pociągu w Szkocji. Widuję się z Charlesem, moim przestępcą, trzy razy w tygodniu, wieczorami, po jego szkole i mojej pracy. W pozostałe dni i noce albo nadrabiam zaległości w lekturze, albo obskakuję kilka dyskotek z Chandlerem lub Freddiem. Ta ostatnia sprawa osiągnęła najbardziej interesujące stadium: Freddie chce się ze mną ożenić. Myślę, że coś nowego dzieje się z Edwiną. Na trzy godziny przed pogrzebem męża otrzymała wybór strojów żałobnych z Bendel's and Mainbocher. Dostarczono je prosto do Domu Pogrzebowego Campbella przy Madison Avenue i tam, w tym samym pokoju, w którym leżał Puffy (pokój był oczywiście zamknięty na klucz), przymierzyła siedem kreacji, ale ostatecznie udała się do krematorium w swoim futrze z soboli, pod którym miała tylko majtki i biustonosz. Mówi, że nie cierpi być wdową i na pewno nie będzie się ubierała jak jedna z nich. Jem dużo sycylijskich potraw, ponieważ tylko na nich wyznaje się mój zbrodniczy przyjaciel. Okazuje się, że zazwyczaj jest to szafran i sardynki - a może nasiona pinii, rodzynki i sardele? Przekaż wyrazy miłości Tacie Najcieplejsze i najserdeczniejsze uściski dla Ciebie Gracie Rozdział 5 Tydzień po tym, gdy Charley poznał Mardell La Tour, Vito Daspisa zabarykadował się swoim mieszkaniu na dziewiątym piętrze domu przy Manhattan Beach. Stało się to po ciągnącym się przez trzydzieści dwa skrzyżowania pościgu samochodowym, który zaczął się od tego, że jakiś durny glina usiłował zatrzymać Vita za posiadanie kradzionych dóbr. Vita nieziemsko wkurzyło, że facet nie tylko był skorumpowany, ale że ilekroć potrzebował szybko pieniędzy na skrobankę czy ubezpieczenie samochodu, to właśnie on mu zawsze pomagał. Nic więc dziwnego, że stracił panowanie nad sobą. I tak się to jakoś potoczyło, że rozwalił niewdzięcznego kutasa. Następnie, podczas pościgu samochodowego, do którego doszło zaraz potem, jakiś walnięty glina świeżo po akademii policyjnej stanął na ulicy naprzeciw samochodu Vita, wymachując
rewolwerem, jakby był ucieleśnieniem Prawa i Porządku, no i Vito przywalił mu bokiem swego wozu. A co miał zrobić? Pojechać chodnikiem i wykończyć kilka staruszek? Dotarł do swojego domu w pobliżu plaży, a potem armia gliniarzy z gazem łzawiącym i materiałami wybuchowymi usunęła z budynku wszystkich mieszkańców oprócz Vita i otoczyła go. Było to oblężenie w technikolorze dla wiadomości wieczornych: z megafonami, hełmami, reflektorami używanymi przez obronę przeciwlotniczą i snajperami na dachach. W całej okolicy roiło się od antyterrorystów z karabinkami szturmowymi i w kamizelkach kuloodpornych. W ten spokojny, wrześniowy weekend było to potencjalnie tak wielkie wydarzenie medialne, że pojawił się tam sam komisarz, by reprezentować burmistrza, którego żona uziemiła w domu autora jego przemówień i książek w Montauk, żeby wypoczął na sześć, tygodni przed wyborami. Kiedy burmistrz usłyszał o osaczeniu Daspisy, zerwał się z uwięzi i w eskorcie policyjnych motocykli ruszył z powrotem do miasta na spotkanie z kamerami telewizyjnymi na Manhattan Beach. Była to nie tylko niespodziewana okazja wyborcza, ale również gratka, która mogła pomóc w ogólnokrajowej promocji jego drugiej książki, coś, czego nikt nie mógł przewidzieć - wyjąwszy to, że jak mawiał burmistrz, kiedy Nowy Jork jest twój, zawsze jakoś ci pomoże, gdy tego potrzebujesz. Na otwartej przestrzeni zgromadził się tłum około ośmiuset osób, tworząc półokrąg wokół domu Vita. Przedstawiciele trzech sieci telewizyjnych domagali się minimum dwóch i maksimum trzech dni oblężenia. Richard Gallagher, zastępca komisarza do spraw kontaktów z mediami, powiedział im, że nikt nie uwierzy, by wyciągnięcie z domu takiego marnego gnojka jak Vito zajęło dwa dni. - Wszystko, co musimy zrobić, to posłać dwóch ludzi z materiałami wybuchowymi. Pierwszy przyczepia ładunek do drzwi frontowych, a drugi do tylnych. Odpalamy je jednocześnie, drzwi wylatują w powietrze, oddział uderzeniowy pakuje się do środka i bierze go za frak. - To niedobre, komisarzu - odparł Manning, przedstawiciel jednej z sieci. - Mogą go wynieść na noszach, a to jest do bani. Musi wyjść na własnych nogach, żeby widzowie mogli go zobaczyć. Chyba, oczywiście, że go zastrzelicie, co da nam okazję do równie dobrego ujęcia. - Zastrzelenie go będzie lepiej wyglądało niż zwykłe wyprowadzenie na zewnątrz, Gordonie - dodał stojący obok reporter. - Chcę wam zapewnić maksymalną współpracę z naszej strony, ale to nie może trwać dłużej niż dwie noce odrzekł Gallagher. - To nie w porządku wobec podatników, więc burmistrz wsiadłby nam na kark. Wybory są już właściwie lada moment, na litość boską. Przedstawiciele sieci zgodzili się na dwa dni. Pójdą na kompromis, powiedzieli, ale muszą mieć coś, co zainteresuje zwykłych ludzi; nie mogą przecież przez cały czas pokazywać, że nic się nie dzieje. - Co, na przykład? - zapytał Gallagher. - Mógłbyś, na przykład, ściągnąć tu jednego z jego krewnych, a my przeprowadzilibyśmy z nim wywiad. - W porządku - odparł Gallagher. - Ale najpierw sobie coś wyjaśnijmy. Muszę zapewnić czas antenowy burmistrzowi, który pędzi tu teraz na złamanie karku, a kiedy już tu dotrze, muszę nie tylko mieć ujęcia, jak wyskakuje z samochodu i przejmuje kierownictwo akcji, ale również gwarancję, że zostanie to wyemitowane. Późnym popołudniem drugiego dnia Vito napisał liścik, w którym wyraził chęć spotkania z porucznikiem Hanlym z komendy dzielnicowej. Złożył kartkę w papierowy samolocik i wysłał go w kierunku stojących na ulicy gliniarzy. Policjanci odnaleźli Hanly'ego w salonie masażu i w dwadzieścia pięć minut ściągnęli na plażę. Na miejscu wydarzeń zameldował się kolejno wszystkim przełożonym i w końcu dotarł do burmistrza. Stanęli razem, odizolowani od reszty szych, na przesadnie oświetlonym, otwartym terenie przed frontonem budynku, gdzie ładnie się kadrowali, i burmistrz przekazał Daveyowi instrukcje. - Powiedz mu, żeby pociągnął to przynajmniej jeszcze jeden dzień - mówił. - Bądź troskliwy. Zapytaj, czy ma jedzenie itede. Obiecaj wszystko. Tylko powiedz mu, że musisz zjechać na dół i skonsultować to ze mną. Hanly wjechał windą na górę. Stanął przy ścianie obok wejściowych drzwi do mieszkania Vita i przycisnął się do niej. Następnie zastukał do drzwi kolbą swojego służbowego rewolweru. - Vito? - Co? - To ja. - Co za, kurwa, ja? - Davey Hanly. - Czego chcesz? - Czego ja chcę? To ty rzuciłeś samolocik z wiadomością, że chcesz ze mną porozmawiać. - Mam dziurawą pamięć. Nie zmrużyłem oka. - Rodziny tych dwóch gliniarzy także nie zmrużyły oka, ty kutasie. - Ach... straciłem głowę. Posłuchaj, Davey, chcecie ubić interes?
- Interes? - Będziecie trzymać z dala ode mnie tych wszystkich rozwścieczonych gliniarzy i wywieziecie mnie do jakiegoś miejsca w śródmieściu, a ja wam powiem wszystko o narkotykowych operacjach Prizzich na Wschodnim Wybrzeżu. - Jezu, Vito... - Vito mówił o wyrzuceniu dużej części bułki z masłem Hanly'ego. - Co na to powiesz, Davey? - A co mogę ci powiedzieć? Zjadę na dół i oni się nad tym zastanowią. Hanly wyszedł na ulicę i nie zapominając, że śledzą go kamery telewizyjne, przybrał bardzo poważną minę człowieka, który jest zmartwiony sytuacją, ale ma nadzieję, że sprawiedliwość zatryumfuje. Złożył raport burmistrzowi przed kamerą, z tym że przy wyłączonym mikrofonie, mówiąc, iż Vito po prostu gra na czas, ale wyglądali razem jak dwaj konspiratorzy planujący kryzys giełdowy. W końcu burmistrz poklepał go po ramieniu, dając w ten sposób znać, że może odejść. Hanly wtopił się w gęsty tłum kłębiący się w ciemnościach wokół budynku i wszedł do baru po drugiej stronie ulicy. Podszedł do ostatniego stolika, przy którym czekał Angelo Partanna. Usiadł naprzeciw Angela, zdjął swoją czapkę mundurową, wytarł chusteczką czoło i szyję, po czym powiedział: - Mówi, że opowie wszystko o narkotykowych operacjach Prizzich na Wschodnim Wybrzeżu, jeśli przewiozę go 32 do śródmieścia i będzie mógł pogadać z prawnikiem. Angelo ciężko westchnął. Powoli wstał i podszedł do budki telefonicznej stojącej po przeciwnej stronie sali. Był to wysoki, chudy, łysy i nienagannie ubrany mężczyzna w wieku prawie sześćdziesięciu lat. Po obu stronach głowy, nad uszami, ciągnęły mu się paski siwizny, jakby ktoś maznął tam białą farbą; poza tym nie miał żadnych włosów. Był ciemny jak kakao, z nosem niczym dziób papugi. Nie nosił żadnej biżuterii, ale nikt nigdy nie nazwałby go mało wytwornym. Angelo był consigliere rodziny Prizzich. Miał skłonność do przeceniania swej przebiegłości. Był przekonany, że nie można sobie wyobrazić takiej sytuacji, z której nie zdołałby wybrnąć dzięki swojemu sprytowi. Nawet wśród Sycylijczyków jego chytrość była wręcz legendarna. „Ludzie oglądają telewizję", powiedział raz do swego syna, Charleya, „i myślą, że wszyscy w naszym interesie to durne osiłki. Nigdy w życiu nie użyłem wobec nikogo siły. Kiedy ludzie na mnie patrzą, myślą, że jestem bogatym dentystą. Zawsze ubieraj się tak, by nie rzucać się w oczy. Pilnuj, by garnitur był wyprasowany, buty wyczyszczone, i pozwól im myśleć, że jesteś cywilem. Zawsze wkładaj kapelusz, kiedy wychodzisz z domu". Zdjął z telefonu tabliczkę USZKODZONV, włożył ją do kieszeni i wykręcił prywatny numer Corrada Prizziego. Rozdział 6 Corrado Prizzi siedział w swoim ulubionym fotelu i sennym wzrokiem patrzył przez wielkie, odległe o szesnaście stóp okno na panoramę dolnego Manhattanu, która przypominała dolną szczękę Tyrannosaurusa rexa. Słuchał przy tym delikatnych tonów kawatyny Arolda Sotto U soi si Sina. Corrado Prizzi był wynalazcą licencjonowanej przestępczości; kimś w rodzaju sycylijskiego Thomasa Edisona. Jego wizje przełamały schematy przestępczości zorganizowanej, która dotąd miała zasięg zaledwie lokalny, i uczyniły z jego rodziny organizację międzynarodową, finansującą oraz planującą działalność lokalnych grup kryminalnych aż do ostatniego szczegółu. Mniej więcej w ten sam sposób koncern McDonakTs, na podstawie liczącego osiemset trzy strony podręcznika, narzuca formy działania każdemu barowi ze swojej sieci. Rodzina Prizzich, dzięki przezorności Corrada, miała spółki z ponad siedemdziesięciu procentami amerykańskich rodzin - mafijnymi, czarnymi, latynoskimi, żydowskimi, kowbojskimi i orientalnymi - w takich gwarantujących wysokie zyski dziedzinach jak handel narkotykami i zwolnioną od podatku benzyną, hazard, szantaże związkowe, podrabianie markowych towarów, pornografia, operacje finansowe na śmieciowych obligacjach, prostytucja, usuwanie trujących odpadów, lichwa i wymuszanie. Wszystkie te przedsięwzięcia wymagały kapitału dla utrzymania odpowiedniej jakości. Corrado Prizzi zapewniał podstawowy kapitał, znajomość rzeczy i ogromnie rozrastające się szeregi politycznych protektorów. W wieku siedemnastu lat Corrado Prizzi został „uznanym człowiekiem". Kiedy w następnym roku, 1915, wyemigrował do Ameryki wraz z żoną i malutkim synem, Vincenzem, cała rodzina była dobrze sytuowana w porównaniu z innymi sycylijskimi imigrantami. Mieli dziewięćset dolarów, wielki majątek, który połączony z jego szczególnego rodzaju wiedzą i doświadczeniem umożliwił mu zbudowanie rodziny compares, mającej w przyszłości rozrosnąć się do rozmiarów syndykatu rządzonego przez ludzi połączonych więzami pokrewieństwa. Rok po przybyciu do Nowego Jorku, kiedy już nawiązał kontakty z irlandzkimi i żydowskimi bandziorami z dolnego Manhattanu, on i jego rodzina podążyli za masami innych sycylijskich emigrantów i przenieśli się do Brooklynu, do rejonu między Brooklyn Bridge a Navy Vard. Corrado zorganizował loterię i dzięki temu zdobył kapitał operacyjny, który posłużył mu do stworzenia legalnej fasady dla jego interesów: firmy importującej ser oraz oliwę z oliwek i małego sklepowego banku. Początkowo bank był tylko po to, by
odbierać depozyty i wysyłać pieniądze do starego kraju. Przez większość czasu takie sklepowe banki nit były objęte ograniczeniami, które krępowały działalność banków stanowych i ogólnokrajowych, co stwarzało liczne okazje do oszustw. Nie było wątpliwości, że oferowane przez Corrada pożyczki były wysoko oprocentowane, ale wysokie też było ryzyko. Inwestował w biedotę, która mogła oddawać tylko drobne sumy - tak drobne, że musiał zorganizować mały oddział reketerów, by zapewnić ściągalność długów. Osoby, które nie chciały zwracać mu pieniędzy, ponosiły tego konsekwencje, tracąc życie, swoje biznesy czy też po prostu spokój. Wszystko sprowadzało się do prostego faktu, że imigranci, którzy chcieli rozpocząć własną działalność gospodarczą, nie mieli innego wyjścia poza udaniem się do jego sklepowego banku po kapitał. Po jakimś czasie, w niektórych wypadkach, Corrado skreślał część ich długu w zamian za udziały w interesie. Te doświadczenia dały mu wiedzę o bankowości, która bardzo mu się później przydała. Stworzył własną, opartą na związkach etnicznych machinę polityczną i ponieważ był sprawiedliwy, ponieważ imigranci potrzebowali kogoś, kto im powie, jak mają rozpocząć nowe życie w obcym, nowym kraju, chętnie udzielali poparcia jego kandydatom podczas wyborów, w zamian za opiekę, jaką ich otaczał. W miarę jak rósł jego kapitał, wkupywał się w inne polityczne organizacje w innych częściach Brooklynu i Manhattanu, stając się cichym partnerem takich ludzi jak James March (w rzeczywistości Antonio Maggio) i Paul Kelly (w rzeczywistości Paolo Vacarelli), zapewniając ochronę swoim ludziom i władzę popierającym go politykom; uzyskując w ratuszu ulgi dla biznesmenów; organizując kaucje i aranżując darowanie kar więzienia; sponsorując zabawy taneczne, parady, pikniki, wycieczki statkami, wety dobroczynne, imprezy kościelne, a także dołączając do szeregów żałobników na pogrzebach ważnych osób. W roku 1920 pewien młody człowiek, Angelo Partanna, którego Corrado sprowadził z Agrigento, by prowadził loterię, przekupił urzędniczkę z biura Charlesa J. O'Connorsa, w którego gestii leżało wydawanie pozwoleń na obrót spirytualiami, i otrzymał od niej dokumenty zezwalające na wycofanie dziesiątków tysięcy galonów „zakazanego" alkoholu do „celów medycznych". Skradzione zezwolenia były seryjnie ponumerowane i nosiły pieczątki z podpisem O'Connora. Corrado Prizzi sprzedał alkohol na ulicznej giełdzie przestępczego podziemia, która rozciągała się między komisariatami policji wzdłuż ulic Kenmare, Broome, Grand i Elizabeth na Manhattanie, i na której spotykano się każdego dnia oraz każdej nocy, by prowadzić interesy. W ciągu dwóch lat, w czasach, gdy dolar był tak mocny jak nigdy później, Corrado Prizzi zarobił dwa miliony dolarów, kapitał, który posłużyl mu do sfinansowania większych, zakrojonych na znaczenie szerszą skalę operacji, i to na długo przed tym, gdy mogli to zrobić jego konkurenci. Don Corrado był mo/iusu - słowo to pochodzi od sycylijskiego przymiotnika, którym od osiemnastego wieku określano „pięknych i wspaniałych" ludzi oraz przedmioty. Zwykły człowiek gromadził majątek, by mieć środki do zdobycia dóbr materialnych; mafiusu gromadził majątek, by mieć środki do zapewnienia sobie posłuszeństwa i szacunku innych. Zwykli ludzie wierzyli, że władza wypływa z bogactwa; don Corrado wiedział w swym średniowiecznym umyśle, że bogactwo wynika z władzy. Pokój, w którym spędzał większość czasu, znajdował się w domu należącym do firmy z wysp Bahama, której akcje były w posiadaniu anstaltu z Lichtensteinu. Don sam nie miał niczego, ale wyglądało na to, że jego wypłaty z funduszu ubezpieczeń społecznych wystarczają mu na bardzo przyjemne życie. Te wypłaty pod koniec lat sześćdziesiątych były, dzięki Bogu, wciąż nie opodatkowane. Don Corrado wyglądał żałośnie staro, chociaż miał zaledwie siedemdziesiąt lat. Był niski i nosił o dwa numery za duże garnitury, tak że sprawiał wrażenie uschniętego i bezbronnego. Angelo Partanna powiedział kiedyś, że don wierzy, iż wygląd człowieka starego i słabego daje mu przewagę, i nikt, zwłaszcza po tym, jak owdowiał, nie potrafił go przekonać, że może się mylić. Don powłóczył nogą. Uśmiechał się słabo, jeśli się w ogóle uśmiechał - co na szczęście nie zdarzało się często, ponieważ był to uśmiech, który mroził szpik w kościach. Każdy pokój w domu dona był umeblowany jak - zgodnie z tym, co pamiętał - pokoje z wiejskiej rezydencji pewnego sycylijskiego księcia, którą widział w wieku dwunastu lat, kiedy ów książę wyjechał na lato do Paryża. Potrafił sobie przypomnieć wystrój każdego pomieszczenia, do którego wszedł tego dnia, jakby patrzył na zbiór fotografii. Pokój Corrada, był repliką pokoju urządzonego w roku 1872 na wzór komnaty z pałacu księcia w Palermo, którą z kolei umeblowano w roku 1819. Tak więc wystrój domu Prizziego nie był pod żadnym względem nowoczesny, za to bardzo bogaty, choć nieco podniszczony: na każdym kroku frędzle, welury, pozłacany brąz i obrazy w pozłacanych ramach; były tam też rzeźbione cherubiny ł portrety Jezusa w jego wielu przedstawieniach, jak również kilka realistycznych podobizn świętego Franciszka z Asyżu. Zadzwonił telefon. Wciąż słuchając Verdiego, wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę. - Halo? - Tu Angelo, Corrado. Pamiętasz Vita Daspisę, który pracował ze swoim bratem Williem w... - Znam go. - Zabił dwóch gliniarzy. Siedzi teraz w swoim mieszkaniu w pobliżu plaży, otoczony przez tłum glin i ludzi z telewizji. - I co? - Don próbował słuchać jednocześnie muzyki i Angela Partanny.
- Ano to, że posłał po Daveya Hanly'ego i... - Hanly'ego? - Komisariat dzielnicowy. Zbiera od nas forsę dla całej policji na Brooklynie. - Aha. - Powiedział Hanly'emu, że da mu wszystkie informacje o naszych operacjach narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu, jeśli go z tego wyciągnie. - Jeśli Hanly go z tego wyciągnie? Vito Daspisa jest jednym z naszych ludzi. - Tak. - Jest jednym z naszych ludzi i mówi, że nas zdradzi, jeśli oni go z tego wyciągną? Nie mogę w to uwierzyć. Przyjąłem jego ojca, gdy upadła Horowitz Novelty Company. Prowadził dla Franka Costello interes z dziurkowanymi tabliczkami*. - Co chcesz, żebym zrobił? - Gdzie jesteś? - W barze naprzeciw jego mieszkania. Mam ze sobą Hanly'ego. - Musimy wykreślić Vita z listy plac, Angelo. My, nie oni. - Odłożył słuchawkę. Angelo wyszedł z budki telefonicznej i wrócił do stolika, przy którym czekał Hanly. Usiadł ciężko. - Jestem rozczarowany. Ten człowiek przyszedł do nas dziewięć lat temu, kiedy mózg wyciekał mu przez nos, bo bez przerwy obrywał po głowie na ringu. Przyjęliśmy go i tak się nam odwdzięcza. - Łamiesz mi serce, Angelo. Jak chcesz to załatwić? - Wszyscy chcą tylko tego, żeby ten walnięty zabójca gliniarzy padł martwy, Davey, ale po tych wszystkich kłopotach, jakie wam sprawił, zasługa powinna przypaść brooklińskiej policji. Bez ryzyka, że jeszcze jakiś gliniarz zginie. - Tak? A jak to zrobimy? - Poślemy mojego syna, Charleya. - Charleya? - Mianuj go tymczasowo detektywem pierwszego stopnia i daj mu dla ochrony jakieś nazwisko z komputera z policyjnymi danymi osobowymi. Daj mu także karabinek szturmowy. On się wszystkim zajmie. - Muszę to uzgodnić z innymi, Angelo. - Dlaczego nie? To ma sens. Hanly opuścił bar i zanurkował w tłum. Rozdział 7 Angelo jechał w gęstej rzece samochodów z Flatbush do Midwood, aby odebrać Charleya z jego wieczorowej szkoły. Był dumny z tego, z jaką determinacją jego syn starał się uzyskać dyplom. Charley porzucił szkołę w wieku piętnastu lat i zaczął pracować jako pomocnik kierowcy samochodu chłodni za pensję, która wydawała mu się niezwykle wysoka- czterdzieści osiem dolarów tygodniowo. Louis Pało, facet z sąsiedztwa, który był mniej więcej o pięć lat starszy od Charleya, zrezygnował z samochodu chłodni, by podjąć pracę u Prizzich, i polecił Charleya do tamtej roboty. Angelo nie próbował powstrzymać syna, ale powiedział: „Mam nadzieję, że nie będziesz żałował tego, iż porzuciłeś szkołę". Charley nie wiedział, o czym papa mówi. Skończył z samochodem chłodnią w wieku osiemnastu lat, kiedy papa załatwił mu pracę gońca przy fałszowaniu znaczków akcyzy na alkohol. Uznano go za mężczyznę w wieku siedemnastu lat (chociaż po raz pierwszy wykazał się, gdy miał ich trzynaście, w bardzo niezwykłych, ale nie pozostawiających innego wyjścia okolicznościach), czyli tym samym, w jakim jego ojca spotkał ten zaszczyt na Sycylii. Po spełnieniu tego warunku jego awanse w środowisku były już zapewnione. Między siedemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia pracował dla Religia Vupligiego, który zajmował się rabunkiem lotniczych przesyłek z zaawansowanymi technologicznie urządzeniami i przenoszalnych papierów wartościowych. Kradli bagaże zawierające klejnoty i pieniądze oraz cargo przechodzące przez La Guardię, Newark i Idlewild. Kiedy Charley miał dwadzieścia jeden lat, został pośrednikiem między należącymi do mafii torami wyścigowymi w całym kraju a hodowcami koni wyścigowych, które wciąż trzeba było kupować po odpowiednich cenach, aby zawsze 40 było ich wystarczająco dużo do rozgrywania odpowiednio wielu biegów, tak by obstawiający nadal ładowali czterysta milionów dolarów rocznie w ten interes.
*
Dziurkowane tabliczki (punchboards) - rodzaj gry hazardowej popularnej w latach trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych. W tekturowej tabliczce o grubości około cala wiercono kilkaset otworów, do których wkładano karteczki z kombinacjami symboli. Otwory byty następnie zaklejane folią. Gracz otrzymywał dziurkacz, którym przebijał folię i wydobywał karteczkę. Wygrywał, jeśli znajdował odpowiednią kombinację symboli (przyp. tłum.).
Charley dostał powołanie do wojska w wieku dwudziestu czterech lat. Eduardo, drugi syn dona, mógł mu załatwić zwolnienie, ale Charley powiedział, że wszyscy faceci w jego wieku idą, a więc i on poszedł. Wylądował na czternaście miesięcy w Siłach Specjalnych, ponieważ dobrze posługiwał się wszelkimi rodzajami broni i miał zdolności techniczne, po czym został ranny w ataku Vietcongu na bazę amerykańską w pobliżu Pleiku na Wyżynie Centralnej i zwolniony z wojska. W Pleiku było dowództwo oddziałów armii południowo-wietnamskiej patrolujących szlaki infiltracyjne Vietcongu, które wiodły przez dżunglę z Laosu i Kambodży. Oddział Charleya stacjonował w odległości trzech mil od Obozu Holloway. Ich zadanie polegało na strzeżeniu kilku eskadr samolotów transportowych i obserwacyjnych oraz helikopterów. Vietcong o drugiej nad ranem 7 lutego 1965 otworzył do nich ogień z moździerzy i ciężkich karabinów maszynowych. Zginęło ośmiu Amerykanów, a stu odniosło rany; zniszczono dziesięć samolotów. Prawa kość udowa Charleya została strzaskana. Po czterech operacjach, z których dwie ostatnie przeszedł już w Waszyngtonie, zastąpiono mu ją aluminiowym prętem. Właśnie ukończył dwadzieścia siedem lat, kiedy wyszedł ze szpitala i wrócił do Brooklynu, gdzie don ściągnął praktycznie całą rodzinę do Palermo Gardens i wydał tam przyjęcie roku na jego cześć. Kiedy Charley wrócił z Wietnamu, powiedział papie, że zapisał się do szkoły wieczorowej. Angelo był tak dumny z syna, że poinformował o tym dona, który zaprosił Charleya do swojego domu, aby mu osobiście powiedzieć, że postąpił właściwie: był prawdziwym Amerykaninem. Zjedli olbrzymi lunch. Charley nie mógł uwierzyć, jak wiele tak mały i stary facet jak don może w siebie wepchnąć. W pewnej chwili don zapytał go, kiedy otrzyma dyplom. - Mniej więcej za rok od lutego, padrino. - Nie patrzą tam na ciebie krzywo z powodu twojej pracy? - Nie wiem, padrino. Nigdy nic nie powiedzieli. - Jak ci idzie nauka? - Chyba w porządku. Mam średnią cztery plus. Zostałem wybrany na sekretarza i skarbnika klasy. - Jeśli robią uroczyste zakończenie szkoły, chcę o tym wiedzieć, bo ja i Vincent zamierzamy na nim być. Amalia też. Jeśli nie robią, poproszę Eduarda, by pogadał z szefem miejskiego wydziału oświaty, żeby coś takiego zorganizować. - Czynisz mi ogromny zaszczyt, padrino. - O czym ty gadasz? - odparł don. - Będziesz miał średnie wykształcenie, będziesz pierwszym żołnierzem z dyplomem gimnazjum, którego kiedykolwiek mieliśmy na ulicy. W gimnazjum Luisa Muńoza-Marina w Midwood nauka trwała od siódmej rano do dziesiątej wieczorem. W klasie Charleya było jeszcze jedenaścioro dorosłych: sześcioro Portorykańczyków, czworo czarnych i Rosjanka z Brighton Beach. Dwie trzecie uczniów było kobietami. Nauczycielem był masywny, zdeterminowany Norweg z Bay Ridge nazwiskiem Matson. Ławki, przeznaczone dla dwunaste-, a góra piętnastolatków, były zbyt małe dla większości uczniów klasy wieczorowej. Charley musiał siedzieć na krześle po drugiej stronie sali. Siedział tam, marząc o Mardell La Tour. Dzisiejsza noc może się okazać t ą nocą. Po pierwszym lunchu postępował z Mardell bardzo ostrożnie. Nie chciał, by sobie pomyślała, że jest jakimś wilkiem. Ale upłynęło już wystarczająco dużo czasu. Mieli do siebie wystarczająco dużo zaufania. W końcu był tylko człowiekiem, na litość boską, i dzisiejsza noc mogła być t ą nocą. Kiedy myślał o Mardell, miewał zawroty głowy. Stwierdził, że nie potrafi wyobrazić jej sobie ani (a) nagiej, ani (b) 42 leżącej. Jednakże jego pragnienie poznania tych dwóch rzeczy dorównywało pragnieniu każdego astronoma topografa, który kiedykolwiek chciał stworzyć mapę całego kosmosu. Była nie tylko efektowną dziewczyną, ale i miała ciało, które rzucało go na kolana, ponieważ przesłaniało wszystko inne. Poza tym, nie można było temu zaprzeczyć, miała niezwykłą wyobraźnię. Z Encydopaedia Britannica, którą ojciec dał mu na dwunaste urodziny, dowiedział się, co to jest pałac Buckingham, i doszedł do wniosku, że Mardell musi być jakąś dziwaczką. Lśniącym klejnotem ich klasy była seńora Roja-Buscando, która starała się odpowiedzieć na każde pytanie zadane przez pana Matsona, przerywając wszystkim innym uczniom, czym irytowała Charleya do tego stopnia, że musiał złamać swoją zasadę, by nigdy nie straszyć kobiet. Dzień po dniu usiłował wzbudzić lęk w tej kobiecie, ale bez najmniejszego rezultatu. Dominowała w klasie, udzielała rad, wyśmiewała innych i litowała się nad nimi, zdobywając jedną złotą gwiazdkę po drugiej. Miała ich o cztery więcej od Charleya. Angelo podjechał swoim sfatygowanym chevroletem prosto pod szkołę. Dowiedział się w sekretariacie, gdzie ma szukać klasy Charleya, i stanąwszy przed nią, zajrzał do środka przez górną część szyby w drzwiach, mając nadzieję, że przykuje uwagę syna. Ponieważ nic z tego nie wyszło, zastukał w szybę dziesięciocentówką. Wszyscy uczniowie oraz pan Matson popatrzyli na niego. Angelo dał znak synowi, żeby wyszedł na zewnątrz. Charley odchrząknął i powiedział do pana Matsona: - To mój ojciec. - Możesz wyjść. - Powinieneś powiedzieć ojcu, że nie należy przeszkadzać w lekcji - wtrąciła seńora Roja-Buscando. Zajmujemy się tu poważnymi sprawami. To nie czas na pogaduszki.
Ojciec zawiózł Charleya na plażę. Po drodze wyjaśnił, co trzeba zrobić. - Vito?! - zawołał Charley. - Vito Daspisa?! To mój najlepszy przyjaciel! - Jest skończony, Charley, i wie o tym. Chce powiedzieć gliniarzom wszystko o naszych operacjach narkotykowych. - Ale ja go znam całe życie. - Problemem Vi ta jest to, że nie panuje nad sobą, gdy wciągnie kilka linijek koki. - Dlaczego jeden z ludzi, w których naturze od setek lat leży picie wina, durnieje aż tak, żeby się zabawiać tym świństwem? - Jest Amerykaninem, Charley. Integruje się. Jego stary był takim samym narwańcem, a pił tylko wino. Dał się zabić, ponieważ stracił panowanie nad sobą podczas gry w bilard: kiedy nie wyszedł mu strzał, nasikał na bilę. - Jezu, papo. Charley znał Vita od czasu, gdy obaj mieli po pięć lat i mieszkali w sąsiedztwie. Kiedy byli nastolatkami, zarabiali razem na boku, grając półprofesjonalnie w stickball* po całym południowym Brooklynie. Jednego lata Vito zajmował się ochroną Charleya, który w niedzielne ranki prowadził na Coney Island grę w kości. Vito był urodzonym atletą, wielkim mężczyzną. W wieku osiemnastu lat postanowił spróbować boksu w kategorii lekkiej, a Charley został jego menedżerem. Vito boksował pod pseudonimem „Dołeczki" Tancredi, ponieważ bał się matki - gdyby dowiedziała się, co on robi, sprałaby go na kwaśne jabłko. To właśnie z powodu Vita Charley wykonał drugą robotę w swoim życiu. Pewien hazardzista, Ganz „Czterooki", naprzykrzał się Vito, próbując go skłonić do przegrywania walk, bo chciał zarobić na zakładach. Vito powiedział mu, żeby się odpieprzył, ale on wciąż wracał. Cała ta sprawa zirytowała Charleya, przyparł więc Ganza oraz jego ochroniarza do ściany i powiedział, że jeśli ich jeszcze kiedyś zobaczy, będą martwi. Jak ostatni bałwan Ganz przyszedł mniej więcej pięć dni później z tą samą propozycją, a więc Charley wsadził ich do samochodu, który prowadził Hydraulik, i wywiózł do południowo-zachodniej części Belt Parkway, gdzie obu załatwił. Nikomu ich nie brakowało. Vito to był przystojnym chłopcem, ale gdy dorósł, zaczął wyglądać na nieco zmaltretowanego z powodu licznych blizn znaczących jego twarz, ponieważ chcąc sprawiać przyjemność widzom, przyjmował wiele ciosów, żeby pokazać, jakim to jest twardzielem. Małe dzieci miały wiele zabawy, skacząc przed nim z rękami sztywno przyciśniętymi do boków i obserwując, jak pada na plecy : wali głową w ziemię. Na tym, między innymi, polegało bycie twardzielem. Kiedy Charley i Vito mieli po trzynaście lat, w każde sobotnie popołudnie zabierali Tessie, starszą siostrę Vita, do kina i obmacywali ją na zmianę. W wieku siedemnastu lat zarobili ponad sześćset dolarów. Biorąc po dziesięć dolarów od głowy, zorganizowali zabawę sylwestrową, na której każdy mógł wypić tyle piwa, ile chciał. Zatrudnili człowieka, którego jedynym zadaniem było sprzątanie potłuczonego szkła, i czteroosobową orkiestrę, która, jak się okazało, nie potrafiła grać niczego oprócz Sweet Georgia Brown. Zabawa była tak udana, że powtarzali to w następnych latach, aż na czwartym z kolei sylwestrze dwaj faceci poranili się z powodu kobiety, a przybyły z interwencją gliniarz omal nie zginął. Otrzymali wtedy radę z góry, że mają skończyć z tymi awanturami. Po tym, gdy Charley został „uznanym człowiekiem", drogi jego i Vita się rozeszły. Vita nigdy nie uznano, w związku z czym był ochroniarzem bukmacherów i zarabiał dodatkowe pieniądze, zastraszając ludzi z branży budowlanej. Mniej więcej po roku Charley namówił ojca, żeby dał Vi to udział w interesie prowadzonym przez jego brata, Williego, który handlował dla Prizzich substancjami kontrolowanymi na obszarze od Maine do Miami. Rząd nazywał je substancjami kontrolowanymi w rezultacie sugestii Eduarda, ponieważ dzięki temu wyborcy, którzy o tym czytali, nie bali się, że cały naród zmieni się w ćpunów. Ludzie, którzy prowadzili statystyki na ten temat, mówili, że zwykłe nazwanie prochów czymś, czym nie były substancjami kontrolowanymi - zwiększyło ich sprzedaż o dwadzieścia trzy i trzy dziesiąte procenta. Działalność Williego była zakrojona na wielką skalę z powodu ogromnego popytu na prochy. Ludzie, dla których powstał ten rynek, żyli bardzo intensywnie, żeby zaspokoić wszystkie swoje potrzeby i utrzymać odpowiedni stan kont. Dorośli i dzieci mieli po dwie posady, by nadążyć z płaceniem hipotek, podatków, rachunków za wywóz śmieci, rachunków od dentystów i tej całej reszty składającej się na Amerykańskie Marzenie. Musieli mieć coś, co pomogłoby im przetrwać z dnia na dzień. Po wódce byli ospali lub mogli przez nią wylecieć z pracy. Trawka sprawiała, że czuli się seksy, kiedy w gruncie rzeczy byli wyczerpani. W mediach powtarzano, że kokaina jest narkotykiem rekreacyjnym. Tak więc Prizzi zajęli się nią na skalę ogólnonarodową, brali swoją część zysku, a potem dzielili się jego resztą z innymi rodzinami w całym kraju. Vito był trzecim w hierarchii człowiekiem z kierownictwa operacji na Wschodnim Wybrzeżu, po Joeyu Labrioli, którego wszyscy podejrzewali o to, że jest culatino, ale nic nie mówili, ponieważ był on ważną postacią w przedsięwzięciu Williego. Podejrzewali, że Joey jest culatino? Joey był albo superfacetem, albo *
Stickball - rodzaj gry podobnej do naszego palanta, bardzo popularnej w środowiskach miejskich Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
kobiecym transwestytą usiłującym zachowywać się jak prawdziwy mężczyzna. Był jednak pod ochroną Williego, który przynosił tyle forsy, że każdy wolał udawać, iż Joey jest przybyłym z wizytą drwalem. - Na litość boską, papo, co zrobił Vito? - zapytał Charley. - Zabił dwóch gliniarzy, a potem pozwolił się otoczyć w swoim mieszkaniu przez około dwustu innych. Próbował zawrzeć układ z Daveyem Hanlym, proponując, że powie im wszystko o naszym handlu prochami na Wschodnim Wybrzeżu. Trzeba go załatwić, niezależnie od okoliczności - odparł Angelo. - Ach, cholera - westchnął Charley. - Mamy dla ciebie wojskowy karabinek szturmowy. Tak wali, że kule przejdą przez drzwi, Vita i tylną ścianę budynku. Charley przypomniał sobie Vita pływającego w Gowanus Canal, kiedy wszyscy mówili, że to grozi tyfusem; Vita krzyczącego na Bushwick Avenue do znów zaciążonej Arcade Annie, „Kiedy z tym skończysz, Annie?!", i śmiech, jaki tym wywołał. Przypomniał sobie Vita wygrywającego dziewiętnastą z rzędu walkę. Pomyślał o Vicie tańczącym peabody, poruszającym się do przodu i do tyłu szybciej od wszystkich innych na parkiecie. - Zrobił wszystko źle, Charley. Powinien ufać, że Prizzi go z tego wyciągną, ale musiał zdradzić. Eduardo już wszystko ustawił. Mieli go wyprowadzić otoczonego przez dwunastu policjantów stanowych, trzymających kamizelki kuloodporne nad jego głową dla ochrony przed resztą gliniarzy, i nawet ludzie z telewizji powiedzieli, że byłoby to ujęcie roku. Miał siedzieć w ukryciu pod przybranym nazwiskiem do czasu, aż sprawa zabicia tych dwóch trochę by przycichła, a Eduardo zorganizowałby mu odpowiedni proces. Potem, po oczyszczeniu z zarzutów, dostałby pracę szefa toru w Ohio. - Co mam mu powiedzieć, żeby mi się wystawił? - Powiedz, że Eduardo dogadał się z burmistrzem i wszystko jest załatwione. Po kilku latach odsiadki damy mu dobrą robotę w Vegas. - On nie cierpi Vegas. - To powiedz mu, że to będzie w Luizjanie. I tak nigdzie nie pojedzie. Rozdział 8 Davey Hanly przekazał Angelowi, że chcą nakręcić jakiś materiał, który zainteresuje zwykłych ludzi, żeby sieci telewizyjne były zadowolone. Angelo zadzwonił więc do brata Vita, Williego, ł powiedział mu, żeby przyszedł i pogadał z bratem. - Ale przyjdź sam, słyszysz? Nie przyprowadzaj Joeya. - Dlaczego nie? - Dlatego, że jest tu masa kamer telewizyjnych! Co ty sobie myślisz? Że don chce, by wszyscy sobie pomyśleli, że jesteśmy bandą finocchi? - Jezu, Angelo, uważaj, co mówisz. - Po prostu nie przyprowadzaj tu Joeya. Willie był zwierzęciem, które nauczono nosić buty i krawat. Sprzedawał narkotyki, jakby były zagubioną formułą alchemiczną na zamianę warzyw w złoto; nie dbał o to, co robią z ludźmi, ale głębokie uczucie, jakim darzył Joeya, to już była zupełnie inna sprawa. Był tak urażony atakiem Angela na niego, że nie potrafił myśleć o niczym innym oprócz rewanżu. Zastanawiał się, jak znaleźć kij na Angela, i kiedy tak stał w tłumie przed domem Vita, spłynęło na niego olśnienie. To, co Vito robił w tym domu, dawało jemu i Joeyowi wielką szansę wyrwania się i rozpoczęcia razem nowego życia. To będzie tak, jakby byli małżeństwem. Wyszedł na plażę. Wysłuchał instrukcji Gallaghera i Manninga, gościa z telewizji, kiwając głową na znak, że rozumie. Słyszał reporterów, którzy na żywo wspominali o nim jako o bracie domniemanego zabójcy, szanowanym przedsiębiorcy w branży hurtowego handlu towarami spożywczymi, który nie może zrozumieć, kiedy jego brat zszedł na złą ścieżkę. Willie stał na pustym miejscu, które zrobiono dla niego przed domem Vita, w świetle reflektorów zmieniających noc w jasny dzień, mając za sobą chciwy wrażeń tłum ustawiony w głębokim półokręgu, a przed sobą kilkanaście pracujących kamer telewizyjnych, niezliczonych kamer, które były wyłączone, mikrofonów radiowych, policyjnych ważniaków i ich chłopców na posyłki. Potem zaczął mówić przez telefon polowy, który gliniarze przygotowali dla niego na otwartej przestrzeni przed budynkiem, wciąż z tym tłumem za plecami i kamerami filmującymi go od przodu. Wykręcił numer Vita i po siedemnastu sygnałach jego brat podniósł słuchawkę. - Czego? - powiedział. - Vito, tu Willie. Co u ciebie? - C o u m n i e?! - wrzasnął Vito. - Załatwiam sobie, kurwa, własny pogrzeb! - Posłuchaj, Vito... możesz wyjść. Wszystko będzie dobrze. - Dobrze? Dobrze? Tam jest dwustu gliniarzy, którzy muszą się odegrać za swoich kumpli. Pieprzę cię, Willie. Nie wyjdę. - Vito odłożył słuchawkę.
Willie wiedział, że przekleństwa zostaną zagłuszone odpowiednimi dźwiękami, zanim taśma pójdzie na wizję. Spojrzał niepewnie na Gallaghera. Manning, stojący obok kamery telewizyjnej i patrzący na Williego, nakreślił dłonią w powietrzu kilka kółek, zachęcając go, żeby mówił dalej. - Na pamięć naszej zmarłej matki - powiedział Willie do martwego telefonu - zaklinam cię, rzuć broń i przyjdź tu, gdzie możemy ci pomóc. Mówi twój brat. To ja, Willie. Posłuchaj mnie. Pięć przecznic dalej Rosa Daspisa, która opróżniała właśnie butelkę muszkatelu z takim zapałem, jakby nikt nigdy nie miał po tym kaca, zobaczyła na ekranie dwudziestotrzycalowego telewizora, jak jej mąż staje się w jednej chwili osobowością medialną, i wpadła w szał. Wybiegła z mieszkania w kimonie, fartuchu kuchennym i kapciach. Była śniadą kobietą, która wciąż jeszcze miała dobrą figurę, a na jej głowie niczym u Meduzy kłębiła się masa czarnych loków, ale muszkatel w ciągu ostatnich kilku lat, które upłynęły od czasu, gdy jej mąż związał się z Joeyem Labriolą, zmienił jej całą twarz. Wypadła z domu, zatrzymała taksówkę i po pięciu minutach była przy budynku, w którym mieszkał Vito. Przedarła się przez tłum, jakby miała właśnie odebrać Oscara, i złapała Williego za ramię. - Ty cioto - wrzasnęła, nie wycierając łez, które spływały strumieniami po jej policzkach - co ty próbujesz mi zrobić?! Kamery się przesunęły. Willie strząsnął z siebie jej rękę, jakby była kroplą deszczu. Z tyłu chwyciło ją dwóch mundurowych, ale Davey Hanly powiedział coś do jednego z nich i glina mu ją przekazał. Davey powlókł szlochającą Rosę przez tłum, który przestał się nią Interesować, do baru po przeciwnej stronie ulicy. Zaprowadził ją na tył sali, gdzie przy stoliku siedział samotny Angelo. - Siadaj - powiedział Davey. - Kto to jest? - zapytał Angelo. - Pani Daspisa, żona Williego - wyjaśnił i zostawił ich. Rosa przestała płakać, ponieważ zafascynował ją garnitur Angela. Był jasnoszary, zbliżony w kolorze do cumulusów, z nieco ciemniejszym wzorem w jodełkę. - To bardzo piękny garnitur - powiedziała. - Co się stało, pani Daspisa? - zapytał łagodnie po sycylijsku Angelo. W środowisku nie było delikatniejszego człowieka od niego. Rozdział 9 Pozbywszy się żony, Willie stanął na obrzeżu tłumu, w miejscu, skąd miał dobry widok na każdego, kto przechodził przed budynkiem. Obserwował Hanly'ego, który wyszedł na zewnątrz, po czym ponownie wszedł do środka. Willie wyczuł, że coś się dzieje. Był pewny, że coś przygotowują, ponieważ przed domem zbierał się oddział specjalny. Omal nie podskoczył w górę, kiedy w pewnej chwili po drugiej stronie półokręgu utworzonego przez gapiów dostrzegł Charleya Partannę, który przeciskał się przez tłum w stronę zachodniego wejścia do budynku. Willie odprowadzał go wzrokiem do chwili, gdy zniknął w środku, i wtedy wszystko zrozumiał. Postanowił poczekać i zobaczyć, czy wyniosą Vita nogami do przodu. Jeśli tak się stanie, będzie to znaczyło, że Charlie wykonał robotę. Willie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Teraz będzie mógł się odegrać na Angelo za to, jak nazwał Joeya. Kiedy Charley wszedł do środka, poinformowani przez Gallaghera reporterzy telewizyjni zidentyfikowali go jako detektywa sierżanta George'a Fearonsa, który miał namówić podejrzanego, by się poddał. Fearson, zakomunikowali później widowni szacowanej na trzydzieści jeden procent w skali kraju, był jednym z nowej rasy gliniarzy psychologów. Zamierzał stanąć naprzeciw domniemanego zabójcy nie uzbrojony i polegając na swej wiedzy o przyczynach ludzkich zachowań, zapewnić sobie bezpieczeństwo i nakłonić ściganego mężczyznę, żeby się poddał. Albo wyjdzie z przestępcą zakutym w kajdanki, albo oddział specjalny wyciągnie Daspisę siłą z jego mieszkania. Po tych wiadomościach nastąpiła krótka przerwa na reklamy. Znalazłszy się wewnątrz budynku, Charley wziął karabinek szturmowy od Hanly'ego, który czekał na niego wraz z sierżantem Ueli Mungerem, dowódcą oddziału specjalnego. Mungera niedawno zdegradowano z kapitana za znokautowanie dwóch przełożonych, co nastąpiło po dziewiętnastogodzinnej mordędze, jaką było ściąganie pewnej kobiety z lin nośnych mostu George'a Washingtona. - Chcesz przejść krótki kurs obsługi broni? - zapytał Munger Charleya, który pokręcił przecząco głową. Był przybity. Dwadzieścia lat przyjaźni z Vitem, a teraz musiał go rozwalić. Popatrzył na karabinek i podniósł go. Można nim było rozwalić każdego. - To rozkoszne cacko - powiedział Munger. - Wypluwa mniej więcej dziesięć pocisków na sekundę, a każdy z nich leci z szybkością dwóch tysięcy trzystu stóp na sekundę. Najpiękniejsze w tych ślicznotkach jest to, że gdy kula wejdzie w ramię, może wyjść przez udo, a więc jeśli masz ich dziesięć na sekundę, to tylko Bóg wie, którędy wyjdą. - Masz w magazynku trzydzieści pocisków, Charley -dodał Hanly. - To powinno załatwić sprawę. Charley, jadąc hałaśliwą windą na piętro Vita, przypomniał sobie artykuł, który kiedyś czytał, o tym, że związek między przeszłością i teraźniejszością jest urojony. Autor, wielki naukowiec, pytał Charleya, jak w
ogóle może istnieć teraźniejszość, jeśli zawsze, momentalnie, staje się przeszłością. Charley mógł cofnąć się myślą w czasie i zobaczyć te wszystkie wspaniałe chwile, które spędził razem z Vitem, ale jak twierdził autor artykułu, tych dwóch chłopców, a potem mężczyzn, już nie było; istnieli tylko wtedy, gdy działy się te inne rzeczy, które pamiętał - i tylko wtedy, gdy się one działy. Przyjaciel Vita, którym był w przeszłości, nie był tym samym Charleyem Partanną, który właśnie miał go skasować. Vito, którego rozwali, nie będzie tym samym Vitem, z którym dawniej tak świetnie się bawił. Były setki Vitów i setki Charleyów, istniejących osobno w czasie, rozciągniętych w ich pamięci jak perełki; oddzielonych od siebie jak osobne klatki filmu na szpuli stale się kręcącej w jedną stronę. Nawet jeszcze nie spotkał Vita, którego miał sprzątnąć. Charley nie przycisnął się plecami do ściany. Zadzwonił do drzwi mieszkania Vita, podziwiając jednocześnie ladny, czysty korytarz, coś w jego guście. - Davey?! - krzyknął zza drzwi Vito. - To ja, Charley. - Charley Partanna? - A któż by inny? - Gdzie jest Davey? - Przysłał mnie Angelo. Rozmawiał z donem. - Dlaczego? - Eduardo wszystkim się zajął. Przygotował to tak, że mieli cię wyprowadzić policjanci stanowi, osłaniając ci głowę dwucalowymi kamizelkami kuloodpornymi. Miejskie gliny nie mogłyby cię nawet dotknąć. Burmistrz miał cię gdzieś schować na dwa lata, a potem Eduardo pogadałby z właściwym sędzią. - No i... co się stało? - Spieprzyłeś to, Vito. Eduardo wszystko dla ciebie przygotował, ale ty musiałeś powiedzieć Daveyowi, że zdradzisz im wszystko, co wiesz o udziale Prizzich w handlu prochami. - Jak mogłem to spieprzyć? Przez cały czas byłem tutaj. - Rozmawiałeś z Daveyem, prawda? - Tak. - A jak myślisz, z kim porozmawiał Davey, kiedy wyszedł na ulicę... ze swoją matką? - A, cholera... spieprzyłem to. - Tak. - Jestem wykończony. Nie powinienem trzasnąć tego gliniarza samochodem, ale Teddy'emu Eganowi się należało. Hej, Charley? - Tak. - Wejdź do środka i napijemy się kawy. - Dlaczego nie? - Mam tylko rozpuszczalną. - W porządku. - Aha... na wypadek, gdybym zapomniał, powiedz im, żeby podali mój pseudonim, pod którym walczyłem na ringu. Dobrze? - Oczywiście. Vito sprawdził stan magazynka pistoletu i położenie skrzydełka bezpiecznika. Trzymał broń w gotowości, kiedy zdejmował łańcuch z drzwi i odsuwał trzy rygle. Jego twarz wyrażała smutek. Co, u diabła, powiedział sobie w duchu, musi to zrobić: z tego może wyjść albo on, albo Charley. Gwałtownie otworzył drzwi i wystrzelił. Kula trafiła w sufit, ponieważ on sam został odrzucony do tyłu długą serią pocisków, które wbijały się w niego, szarpiąc nim wściekle, jakby ciągnęły go stalowe liny pod wysokim napięciem. Karabinek szturmowy był ustawiony na ogień ciągły. Charley nacisnął spust, trzymając broń na wysokości pasa. Vito poleciał przez korytarz i runą! z łoskotem na meble pod drugiej stronie saloniku. Charley wszedł do mieszkania i wystrzelił w Vita jeszcze jedną serię, aż opróżnił magazynek. Powiedział „Vito?", ale nie było odpowiedzi. Zjechał na parter. Czekali tam na niego Hanly i Munger. - Z odgłosów wnioskuję, że teraz wyjdzie spokojnie -odezwał się Hanly. - Tak. - Sprowadzisz tu telewizję? - zapytał Munger Hanleya. - Na tym polega ta gra, czyż nie? - Posłuchaj, Davey - powiedział Charley. - Musiałem mu obiecać, że podacie jego pseudonim, pod którym walczył na ringu, „Dołeczki" Tancredi. - Jasna cholera! - krzyknął podniecony Munger. - To znaczy, że ten facet na górze to „Dołeczki" Tancredi, ten wielki bokser? Oddział specjalny pod dowództwem sierżanta Mungera -który, jak ujawniły sieci telewizyjne, był odważnym, urodzonym w Schaffhausen Szwajcarem, jednym z nielicznych w brooklińskiej komendzie policji - wdarł się do mieszkania domniemanego zabójcy, tuż przed kamerzystami, i otworzywszy ogień, w
mgnieniu oka zabił podejrzanego, umożliwiając nakręcenie wspaniałych ujęć filmowych, które jedna ze sieci telewizyjnych wykorzystała po ośmiu miesiącach w trzech różnych serialach i miniserialach o gliniarzach. Munger został odznaczony za męstwo, choć później wyszło na jaw, że mogło to się stać z powodów politycznych, zwłaszcza przedwyborczej kampanii burmistrza. Prawie wszystkie etapy tego pasjonującego oblężenia można było obejrzeć w telewizji o zasięgu ogólnokrajowym, powtarzane przez trzy dni, wyparte później z ekranów przez doniesienia o seryjnym mordercy terroryzującym stolicę, które jeszcze później zostały wyparte przez informacje o porwaniu Orient Expressu przez fanatyczną sektę z Bliskiego Wschodu, a wszystko to nadawane, dzień i noc, przez oculus mundi i dziewiętnaście kanadyjskich stacji. Rozdział l0 Hanly wyprowadził Charleya z budynku przez wejście dla dostawców. Charley obszedł cały kwartał ulic i stopniowo zmieniając kierunek, dotarł w końcu do baru naprzeciwko domu Vita. Papa siedział przy ostatnim stoliku. - W porządku? - zapytał papa. - Tak. Papa wstał, podszedł do budki telefonicznej, zdjął ze słuchawki tabliczkę z napisem USZKODZONV, włożył ją do kieszeni i wykręcił numer. Charley doszedł do wniosku, że zdąży jeszcze obejrzeć jakiś film, zanim pojedzie do Latino, by odebrać tam Mardell o wpół do dwunastej w nocy. Po robocie, którą właśnie wykonał, przydałby mu się mały relaks z Mardell - jeśli w związku z nią można było w ogóle mówić o czymś małym. Papa wrócił z budki telefonicznej. - Don jest z ciebie dumny, Charley - oznajmił z szerokim uśmiechem. - Czy ktoś powiedział już o tym Vincentowi? - Jak miałem mu powiedzieć? Jest w domu i śpi. - Miałem na myśli to, czy ktoś powiedział mu o oblężeniu. - Trudno powiedzieć. Jezu, nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jakim tygrysem był kiedyś Vincent. - Nadal nie chciałbym być kimś, kto krzyżuje mu plany. - Chcesz zjeść kolację? - Naprawdę nie jestem głodny, papo. - Czy mogę cię gdzieś podrzucić? - Muszę złapać taksówkę i wrócić do szkoły. Mój samochód wciąż tam stoi. - Zrobiłeś dziś coś słusznego, Charley. To wszystko, co powinieneś wiedzieć. Postąpiłeś słusznie. Charley pokiwał głową. - Vito był naprawdę walnięty. Czekał na Mardell w barze Latino, na poziomie ulicy, kiedy weszła z dołu po schodach za dwadzieścia dwunasta w nocy. Była wyraźnie zaskoczona jego widokiem. Gdy wyszli na ulicę, zapytał: - Dlaczego się tak spieszysz? - Tam jest pełno gangsterów. Denerwują mnie. - Skąd ten pomysł? - Mogę ich rozpoznać, Charley. Znam te typy. To niebezpieczni ludzie. - Niebezpieczni? A co ze mną? Tego wieczoru, kiedy się poznaliśmy, powiedziałaś, że jestem gangsterem. - Och, o tobie wiem wszystko. Miałam długą rozmowę z panem Smadją. Powiedział mi. - Powiedział ci? - Powiedział mi, że jesteś wspaniałym sprzedawcą, że potrafiłbyś przekonać ludzi do kupienia absolutnie wszystkiego. Czy możemy coś przekąsić, nim zawieziesz mnie do domu? Przekąską dla Mardell był stek. - Czy jak coś przekąsisz, nie staniesz się senna? - Och, nie. Umieram z głodu. Zabrał ją do restauracji Gallaghera. Kiedy jadła stek idaho z twarogiem i szczypiorkiem, dodatkowo zamówioną porcją krążków cebuli i zielonej sałaty, a on po prostu siedział tam w milczeniu, podziwiając ją, zapytała: - Bywa tutaj dużo gangsterów? - Skąd mam wiedzieć? - Ten mężczyzna, dwa stoliki na prawo od ciebie. Charley popatrzył w tamtą stronę. - To ksiądz, na miłość boską. - Oni chodzą w przebraniu. - Księża? - Gangsterzy. - Skąd masz takie informacje?
- Jestem dosyć dobrze poinformowana, Charley. Wiązki promieniowania radiowego z pałacu Buckingham, które utrzymują mnie w dobrym zdrowiu, chronią mnie także przed niebezpieczeństwem. - Posłuchaj, Mardell... dowiedziałem się, co to jest pałac Buckingham. - Dowiedziałeś się? Wszyscy to wiedzą. - Tam mieszka królowa Anglii. - Wiem to, Charley. - No cóż, jak to się dzieje, że królowa Anglii dba o twoje zdrowie? - Ja... ja tak dokładnie tego nie rozumiem. Moja matka to jakoś zaaranżowała. Ale dzięki Bogu, że to zrobiła, i dzięki Bogu, że to działa. Mardell zaprosiła go tej nocy do swojego mieszkania i Charley miał wrażenie, że spadło na niego całe niebo. To było tak, jakby nigdy przedtem nie znał kobiety. Po raz pierwszy kochał się w wieku jedenastu lat - z siostrą Vita, Tessie - ale jeszcze nigdy nie spotkał prawdziwej kobiety. Wiedział, że jego czas nadejdzie. Wcale się nie spieszył, ponieważ był pewny, że to się stanie. Tak to właśnie było urządzone. Tymczasem trochę się zabawiał, ale tak, żeby nie dawać nikomu powodów do jakichkolwiek domysłów. Na ogół robił to z dala od domu, bo gdyby wpadł z którąkolwiek z dziewczyn z sąsiedztwa, wszyscy zmusiliby go do małżeństwa z nią. Kiedy Prizzi zrobili gosottocapo Vincenta i vindicatore, w jednej chwili stał się w środowisku kimś w rodzaju znakomitości. Kobiety, które do tej pory przypuszczalnie po prostu podziwiały go z daleka, teraz wszystkie chciały się z nim pieprzyć. Ale ta Mardell! Nie było nawet sposobu, by objąć to jakoś myślą. Nic takiego nie przydarzyło się jeszcze nikomu w całej historii świata. Wszystko pasowało, nie było żadnego problemu. Obawiał się przedtem, że może się zagubić, ale nic takiego się nie stało. Jęczała, szlochała, wydawała gwiżdżące odgłosy wciąż i wciąż od nowa. Nigdy by nie uwierzył, że stać go będzie na takie wyczyny, jakich tam dokonywał. Widział raz telewizyjny film dokumentalny o alpinizmie i to właśnie robił, dokładnie to, wspinając się na Mardell, z umysłem niczym galaretka, oczami obracającymi się w głowie jak toczące się kostki do gry; wszelkimi myślami o świecie, czasie i robocie, którą właśnie wykonał na Vicie, wymazanymi z pamięci, ponieważ ona go kochała; powiedziała to wtedy, powtórzyła jeszcze raz: kochała go. Po dwóch godzinach nie mogli się już ani ruszać, ani mówić, i zasnęli, chroniąc się w swoich objęciach przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Rozdział 11 Willie Daspisa nie tylko złożył przysięgę omerta, ale także w ciągu lat pracy dla Prizzich zarobił prawdziwą fortunę. Toteż gdy, odchodząc, zabrał jeszcze sto osiemdziesiąt tysięcy należących do nich dolarów, można było śmiało powiedzieć, że był im wiele winien. Gdyby powiedział, że uciekł w program ochrony świadków, aby zmienić swój wygląd, miałoby to znacznie więcej sensu od wiadomości, która wydostała się na zewnątrz - że zrobił to, ponieważ wystraszył się po tym, co spotkało jego brata, Vita. Kiedy Willie skończył śpiewać przed prokuratorem, powiedział, że chciałby się spotkać z George'em F. Mallonem, opozycyjnym kandydatem na burmistrza. Kampania Mallona przebiegała tak źle, że zgodziłby się na rozmowę z każdym. Śpiewka Williego pozwoliła federalnym złapać czternastu najważniejszych handlarzy prochami pracujących dla Prizzich między Bostonem a Miami i sporządzić federalne akty oskarżenia przeciwko największym bankom na Wschodnim Wybrzeżu, którym zarzucano pranie narkotykowych pieniędzy. Przygotowanie aktu oskarżenia, postawienie w stan oskarżenia i rozprawa następowały po sobie z szybkością pociągu ekspresowego. Willłe i Joey przybyli do sali sądu federalnego otoczeni przez szeryfów federalnych. Złożyli zeznania obciążające czternastu ludzi Prizzich. Joey bardzo się starał rozegrać sprawę po męsku i tylko trzy lub cztery razy bezwiednie odkrył delikatniejszą stronę swej natury, ale że wnoszenie kamer do sal rozpraw tak czy owak było zabronione, nie miało to żadnego znaczenia. Wszyscy oskarżeni zostali uznani za winnych i dosłownie znokautowani wyrokami przez sędziego. Willie i Joey przebywali w śródmiejskim hotelu stojącym w pewnej odległości od Broadwayu, pod ochroną zmieniającego się okresowo zespołu szeryfów federalnych, czekając, aż władze przekażą ich w ręce chirurgów plastycznych, a następnie znajdą im nowe domy i nowe zajęcie, gdziekolwiek by to było. Kiedy tak czekali, przyszedł do nich Mallon, żeby posłuchać, co mają do powiedzenia. George F. Mallon był multimilionerem z głową z żelazobetonu - „waszym typowym twardogłowym biznesmenem" -jak lubił być nazywany. Majątek zrobił na budowie kościołów z towarzyszącymi im domami noclegowymi, studiami nadawczymi, salami gimnastycznymi, domami modlitw, instalacjami komputerowymi, skrzydłami biurowymi i przejściami podziemnymi; finansowych centrów setek telewizyjnych duchownych, którzy pouczali kraj w takich sprawach, jak orzeczenia Sądu Najwyższego i konstytucja, polityka wewnętrzna i zagraniczna, apartheid, demokracja na Filipinach i w Nikaragui, problem osób pasożytujących na systemie ubezpieczeń społecznych i opieki społecznej, testy antynarkotykowe dla wszystkich Amerykanów, wynikające z pierwszej poprawki do konstytucji prawo kompanii tytoniowych do reklamowania swych produktów, aborcja, ograniczona obecność dyplomatyczna w Chinach i potrzeba modlitw, a nie uświadamiania młodzieży, w szkołach.
Mallon uzyskiwał prawo do wznoszenia tych niezliczonych świętych miast, zapewniając niskie koszty budowy w zamian za żelazne gwarancje hipoteczne i procent w zyskach z telewizyjnej ewangelizacji. Przedsięwzięcia te były bardzo udane już od pierwszej transmisji. Jego udział we wpływach z akcji zbawiania bliźnich dał mu miejsce na liście najbogatszych ludzi w Ameryce magazynu „Forbes". Był drobnym mężczyzną o rudawoblond włosach i miał szerokie usta z wąskimi wargami. Mógł być dzieckiem po porodzie kleszczowym, ponieważ jego głowa miała taki kształt, że nie pasował na nią żaden kapelusz, oprócz tych, które projektował Dr Seuss. Występował przeciwko wszystkiemu, co kojarzyło się z nowojorczykami: korupcji, hazardowi, prostytucji, narkotykom, luksusowym osiedlom mieszkaniowym i rasizmowi. Nigdy przedtem nie zajmował się polityką, ale wielokrotnie miał okazję widzieć, jak przebiegli manipulatorzy, udając prostolinijnych chłopców ze wsi, wchodzą na swoje kazalnice w maskach telewizyjnych makijaży i zdobywają ogólnonarodowe uznanie, domagając się od milionów członków najróżniejszych kongregacji głoszenia chwały Pana i przesyłanych pocztą datków. Wiedział, czego można dokonać w polityce za pomocą pieniędzy, i zawarł układ z najbardziej wpływowymi z elektronicznych duchownych, że jeśli zajmie jakieś publiczne stanowisko, oni zadbają o to, żeby nie zabrało mu funduszy i chwały. Nie wziął jednak pod uwagę, że to, co tak dobrze sprawdzało się na złocistych polach w sercu Ameryki, może być niezrozumiałe w Gomorze. Wydawało się, że występuje przeciwko samej istocie uprzedzeń i poglądów wyborców, alt wspierany przez ewangeliczny zapał armii swych zwolenników, głosił potrzebę zakazu aborcji i wprowadzenia obowiązkowych modlitw w szkołach, pragnąc wierzyć, że wyborcy wspomną, co mówił, kiedy będą się oddawać myślom o tym, co tak nieugięcie wspierali: korupcji, hazardzie, luksusowych osiedlach mieszkaniowych, handlu narkotykami (jak najczystszymi) i rasizmie. Te ich pasje, zaczął sobie uświadamiać od pewnego czasu, mogły niweczyć wszystko, co zyskiwał swym sprawiedliwym zapałem, gdyż w każdym sondażu był daleko za swym konkurentem. Nadzorowanie kandydatury Mallona należało do rutynowych zadań Angela Partanny, który śledził przebieg jego kampanii od wewnątrz. Udzielając mu znaczących dotacji, a także dzięki solidnym kontaktom, które Eduardo Prizzi miał po wszystkich stronach politycznej sceny, mógł wprowadzić swoich ludzi do organizacji Mallona - i nie tylko -by zdobywali informacje o planach kandydata oraz mieli na oku członków jego rodziny, na wypadek, gdyby pojawiła się szansa, że można by ich wykorzystać do zmiany jego poglądów w tej czy innej sprawie. Mallon usiadł naprzeciw Joeya Labrioli i popatrzył mu w oczy. - Posłałeś po mnie? - On to zrobił - odparł Joey. George F. Mallon odwrócił się w stronę Williego, który spoczywał na łóżku. - O co ci chodzi? - zapytał Williego tonem tak męskim, na jaki tylko mógł się zdobyć mężczyzna o wzroście pięciu stóp i sześciu cali, co w jego wypadku było sporym osiągnięciem. - Jeśli chcesz pogadać, pozbądź się tego tam. - Tu Willie wskazał szeryfa federalnego. - Czy mógłby pan wyjść? - zapytał szeryfa Mallon. - Nie wolno mi spuszczać oka z tych ludzi - odparł szeryf. - Takie są polecenia prokuratora. Mallon popatrzył na Williego i uniósł brwi. W końcu wzruszył lekko ramionami. - Przepisy są przepisami - powiedział. Willie spuścił nogi z łóżka i stanął naprzeciw Mallona. - Widziałeś burmistrza w telewizji tej nocy, kiedy załatwili mojego brata? Mallon skinął twierdząco głową. - Czy widziałeś, że porucznik Hanly dwa razy wychodził z budynku i składał mu raport? Mallon skinął głową. - Myślałeś, że to gliniarze stuknęli Vita? Mallon ponownie skinął głową. - W żadnym razie. To zrobiła rodzina Prizzich, a burmistrz praktycznie się temu przyglądał. Mallon popatrzył na niego z głębokim niedowierzaniem. - Dlaczego policja miałaby pozwolić na coś takiego? Twój brat był całkowicie otoczony przez prawie dwustu funkcjonariuszy. - Nie chcieli narażać nikogo ze swoich. Może chcieli zachować emerytury i ubezpieczenia. - To śmieszne. - To był biznes. - Biznes? - Mój brat prawdopodobnie próbował tam dobić targu. Przypuszczam, że chciał powiedzieć gliniarzom wszystko, co wiedział o prowadzonym przez Prizzich handlu prochami na Wschodnim Wybrzeżu. - Handlu prochami? - Tym, co chcecie, żeby gazety nazywały substancjami kontrolowanymi. Capisce? - Narkotyki?
- Ale jedynymi, z którymi mógł dobić targu, byli gliniarze. Złożył ofertę Hanly'emu, facetowi zbierającemu od mafii forsę dla całej policji na Brooklynie, a więc musiał iść do piachu. - Iść do piachu? - Mallon byi przerażony. Joey zachichotał. - I tak Prizzi posłali Charleya Partannę, żeby go skasował - ciągnął Willłe. - Skasował? - Partanna zabił mojego brata. - I burmistrz był w to wmieszany? - Stał na zewnątrz, prawda? Hanly złożył mu raport, czyż nie? Hanly był w budynku razem z Charleyem Partanna, prawda? - Jak możesz coś takiego udowodnić? - Ja nie mogę. Ty tak. Dopadnij Hanly'ego. Zmuś go do mówienia. Pogadaj z Mungerem, sierżantem oddziału specjalnego, który pierwszy wszedł do mieszkania mojego brata, przed kamerami. Popytaj ludzi z telewizji. Będą wiedzieć, czy Vito stał na własnych nogach, kiedy wpadli tam gliniarze. Następnie, kiedy już będziesz miał niezbite dowody, dobierz się do Charleya Partanny. Charley skasował mojego brata dla Prizzich. Kiedy Willie skończył zeznawać przed prokuratorem, federalni przejęli należące do Prizzich zapasy prochów o wartości dwustu tysięcy dolarów - według kosztów, a nie ceny rynkowej. Po tym, gdy skończył już przynosić straty Prizzim, żeby się wkupić do programu ochrony świadków, i gdy skończył się odgrywać na Angelo Partannie za to, co powiedział o Joeyu, on i Joey zniknęli, uzyskawszy od rządu nowe twarze, nowe odciski palców i nowe dokumenty. Wyparowali. Prawdopodobnie sprzedawali nieruchomości lub buicki gdzieś w Nebrasce, jako nowo narodzeni wyznawcy jednego z Kościołów episkopalnych, potrafiący opowiadać wspaniałe historie w irlandzkim dialekcie. Mallon ponownie skinął głową. - W żadnym razie. To zrobiła rodzina Prizzich, a burmistrz praktycznie się temu przyglądał. Mallon popatrzył na niego z głębokim niedowierzaniem. - Dlaczego policja miałaby pozwolić na coś takiego? Twój brat był całkowicie otoczony przez prawie dwustu funkcjonariuszy. - Nie chcieli narażać nikogo ze swoich. Może chcieli zachować emerytury i ubezpieczenia. - To śmieszne. - To był biznes. - Biznes? - Mój brat prawdopodobnie próbował tam dobić targu. Przypuszczam, że chciał powiedzieć gliniarzom wszystko, co wiedział o prowadzonym przez Prizzich handlu prochami na Wschodnim Wybrzeżu. - Handlu prochami? - Tym, co chcecie, żeby gazety nazywały substancjami kontrolowanymi. Capisce? - Narkotyki? - Ale jedynymi, z którymi mógł dobić targu, byli gliniarze. Złożył ofertę Hanly'emu, facetowi zbierającemu od mafii forsę dla całej policji na Brooklynie, a więc musiał iść do piachu. - Iść do piachu? - Mallon był przerażony. Joey zachichotał. - I tak Prizzi posłali Charleya Partannę, żeby go skasował - ciągnął Willie. -Skasował? - Partanna zabił mojego brata. - I burmistrz był w to wmieszany? - Stał na zewnątrz, prawda? Hanly złożył mu raport, czyż nie? Hanly był w budynku razem z Charleyem Partanna, prawda? - Jak możesz coś takiego udowodnić? - Ja nie mogę. Ty tak. Dopadnij Hanly'ego. Zmuś go do mówienia. Pogadaj z Mungerem, sierżantem oddziału specjalnego, który pierwszy wszedł do mieszkania mojego brata, przed kamerami. Popytaj ludzi z telewizji. Będą wiedzieć, czy Vito stał na własnych nogach, kiedy wpadli tam gliniarze. Następnie, kiedy już będziesz miał niezbite dowody, dobierz się do Charleya Partanny. Charley skasował mojego brata dla Prizzich. Kiedy Willie skończył zeznawać przed prokuratorem, federalni przejęli należące do Prizzich zapasy prochów o wartości dwustu tysięcy dolarów - według kosztów, a nie ceny rynkowej. Po tym, gdy skończył już przynosić straty Prizzim, żeby się wkupić do programu ochrony świadków, i gdy skończył się odgrywać na Angelo Partannie za to, co powiedział o Joeyu, on i Joey zniknęli, uzyskawszy od rządu nowe twarze, nowe odciski palców i nowe dokumenty. Wyparowali. Prawdopodobnie sprzedawali nieruchomości lub buicki gdzieś w Nebrasce, jako nowo narodzeni wyznawcy jednego z Kościołów episkopalnych, potrafiący opowiadać wspaniałe historie w irlandzkim dialekcie.
Rozdział 12 Kiedy Angelo Partanna zebrał już wszystkie informacje, poszedł z nimi do dona. - Willie Daspisa zrobił to własnej rodzinie? -zapytał retorycznie don. - Wydał im czternastu ludzi. Dorzucił im jeszcze jeden z naszych banków... Będą musieli zapłacić kilka milionów dolarów grzywny za pranie pieniędzy, co samo w sobie jest już wystarczająco infamita, Corrado. Ale sypnął jeszcze Charleya temu premio di consolazione, George'owi F. Mallonowi. - Nie może tknąć Charleya. Nie ma żadnych dowodów. Kto będzie mówił. Hanly? Gliniarz z oddziału specjalnego? Nigdy. Ale tak na wszelki wypadek, posmaruj im trochę. Angelo skinął głową. - Musisz jednak wiedzieć - ciągnął don - jeśli Mallon zdobędzie coś poważnego na Charleya. Gdy tylko się dowiesz o czymś takim, usuniemy chłopaka z miasta. Mallonowi wcale na nim nie zależy; chce tylko przygwoździć burmistrza, żeby wygrać wybory. Ale nie może ich wygrać, jeśli nie załatwi Charleya. Gdy wybory się skończą, chłopak będzie czysty. Coś wymyślę, żeby tak było. - Już czuję się lepiej, Corrado. - Dlaczego Willie to zrobił? Nie mogę uwierzyć, że... jak opowiada... wystraszył się tego, co się stało z Vitem. Vito nie miał z nim nic wspólnego. - Czy widziałeś kiedykolwiek Joeya Labriolę? - Pomocnika Williego? - Tak. Finocchio. Donowi opadła szczęka. - Sycylijczyk? - Tak. - Zastępca Williego, Joey Labriola, jest finocchio? - Tak. Widziałem go wiele razy... nie można tego przegapić. Rozmawiałem z żoną Williego, po tym, gdy Vito oberwał za swoje. Szaleje z wściekłości, ponieważ Willie rzucił ją dla mężczyzny. Mimo wszystko sprawdziłem jej wersję. Joey powiedział fryzjerce, która dla nas pracuje, że on i Willie są jak małżeństwo. - Kiedy? - Co kiedy? - Kiedy się o tym dowiedziałeś? - Wiedziałem już od dłuższego czasu. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Ich działalność przynosiła pieniądze. Dlaczego miałbym opowiadać ci takie gówniane historyjki? - A zatem wykorzystali robotę wykonaną na Vicie, żeby pozbyć się żony Williego? -Tak. - Są skończeni! - rzucił don podniesionym głosem i w tej samej chwili jego mała pięść opadła na poręcz fotela, który wydał odgłos na tyle donośny, że zagłuszył pobrzmiewające w tle tony Verdiego. Don siedział w milczeniu, jakby słuchał rady jakiegoś mędrca. W końcu oznajmił: - Idź do Eduarda. Powiedz mu, że chcę, aby wydobył z programu nowy adres Williego. Jeśli nie zrozumie wszystkiego natychmiast, powiedz, żeby przyszedł do mnie. - Tak jest, Corrado. - Czy ta żona jest Sycylijką? - Tak. - Przyprowadź ja do mnie, gdy już załatwimy Williego. Będzie miała okazję zaspokoić swoje pragnienie zemsty. Dam jej kciuki Williego. Oni są skończeni! Rozdział 13 Nikt nie potrafi J znaleźć Williego i Joeya. Eduardo, który kierował poszukiwaniami, zajmował się legalną stroną działalności rodziny. Nie tylko zarządzał należącymi do niej pieniędzmi, ale też umacniał i rozszerzał jej wpływy polityczne, dziedzinę, w której Corrado Prizzi po raz pierwszy sprawdził swój zapierający dech w piersiach pomysł licencjonowania międzynarodowej działalności przestępczej. Uświadomiwszy sobie, że żadna pojedyncza organizacja nie może spełnić żądań polityków na poziomie krajowym, gdyż żądania polityków na poziomie stanu i miasta są już dla niej dostatecznie kosztowne, Corrado pokazał rodzinom, na czym polega siła w jedności. Pod jego kierownictwem wszystkie one, każda wnosząc wkład proporcjonalny do wielkości politycznych wpływów, które należało kupić, działałyby jak jedna grupa wyborców reprezentowanych przez młodszego syna Corrada, wybitnego prawnika-finansistę Edwarda S. Price'a. Trzydzieści dwa lata wcześniej, kiedy Eduardo został przyjęty na Uniwersytet Harvarda, don Corrado postanowił, że jego syn lepiej przysłuży się rodzinie, jeśli zmieni nazwisko. Podczas letnich wakacji przed pierwszym semestrem Eduardo poddał się w Szwajcarii operacji u dobrego chirurga plastycznego. Jej celem była zmiana kształtu jego nosa, zbyt wielkiego i arabskiego jak na człowieka, który miał się nazywać
Edward S. Price oraz, jak się potem okazało, zostać jednym z najlepszych absolwentów wydziału prawa Uniwersytetu Harvarda i uzyskać tam tytuł magistra. Eduardo wybił się w establishmencie całkowicie legalnie. Miał po prostu do zainwestowania o kilka miliardów dolarów więcej niż inni, co pomogło mu w karierze i zdobyciu odpowiedniej pozycji pośród waspów. Eduardo, który dysponował wielkimi sumami nie opodatkowanych pieniędzy, stał się w końcu szarą eminencją amerykańskiej polityki; człowiekiem, który wymyślił Komitet Działań Politycznych, legalizujący przekupstwo w tym świecie; człowiekiem, który wprowadził trzyletnią kampanię prezydencką, organizując to w ten sposób, że nie mniej niż jedenastu kandydatów włóczyło się w tym samym czasie po różnych częściach kraju, by odwrócić uwagę obywateli od tego, co się dzieje w republice; człowiekiem z wręcz nieograniczoną władzą, przekupującym całe rządy. Prowadził swoją działalność z gabinetu prezesa kolosalnego międzynarodowego konglomeratu Barker's Hill Enterprices, którego trzydziestu jeden wiceprezesów administracyjnych kierowało siedmioma tysiącami trzystu dziewięćdziesięcioma prawnikami, księgowymi i menedżerami w trzydziestu siedmiu stanach i dwudziestu dziewięciu krajach, pilnującymi inwestycji Prizzich. Eduardo prał pieniądze, zajmował się politykami, sędziami oraz innymi pracownikami wymiaru sprawiedliwości i dbał o właściwe ulokowanie nie opodatkowanych pieniędzy, które każdego roku spływały z nielegalnej działalności samych Prizzich i ich spółek z innymi rodzinami - z hazardu, narkotyków, gier liczbowych, pornografii, nie opodatkowanej benzyny, kradzionych samochodów, wymuszeń, ponownie wprowadzanych do obiegu znaczków pocztowych, prostytucji, szantaży związkowych, handlu nielegalnym mięsem i alkoholem, kradzieży w samolotach i na lotniskach, podrabiania kart kredytowych, markowych zegarków i pieniędzy - w należące do nich instytucje ubezpieczeniowe, domy brokerskie, monopolistyczne firmy zajmujące się usuwaniem trujących odpadów, fabryki odzieży, śródmiejskie nieruchomości w siedemdziesięciu sześciu miastach, osiemdziesiąt dwa szpitale, tysiąc siedemset dwadzieścia trzy parkingi, dwie wytwórnie filmowe, dziewięć milionów dwieście tysięcy stóp kwadratowych centrów handlowych, sieci hoteli, firmy produkujące sprzęt elektroniczny, firmy budowlane, pięćdziesiąt trzy banki, stacje telewizyjne, gazety i jedną li-__ nie lotniczą, a następnie deponował wyprane w rezultacie 70 tych przedsięwzięć pieniądze w kontrolowanych przez Prizzich bankach i instytucjach kredytowych, by służyć tym obywatelom, którzy wolą nie pożyczać od lichwiarzy. Ale nawet mając te możliwości, Eduardo utrzymywał, że nie może odnaleźć Williego Daspisy. Jego ludzie uważali go za magika, który potrafi w razie potrzeby wyciągnąć z kapelusza polityczne poparcie dla jakiejś sprawy, ale on wiedział, że jego naciski nie zawsze są skuteczne, a to dlatego/że na politykach z reguły nie można polegać, co zapewne jest cechą, dzięki której utrzymują się na stanowiskach. Niemniej jednak, kiedy się koncentrował na jednym zadaniu i wspierał swoje starania odpowiednimi sumami, rzadko nie uzyskiwał tego, co chciał. Tym razem jednak przyczyna niepowodzenia była inna: nie mógł odnaleźć Williego, gdyż... nie próbował. Był zirytowany. Po całej tej pracy i pieniądzach, które zainwestował w przekonanie burmistrza oraz władz do współpracy w realizacji jego planu uratowania Vita, i to w roku wyborów, jego brat Vincent, cisnąwszy wszystko w kąt, rozwiązał problem siłą, co było jego sposobem podchodzenia do wszystkiego. Eduardo albo nie wiedział, albo nie chciał wiedzieć, że Vito spieprzył sprawę i że Corrado Prizzi zatwierdził to, co Charley Partanna musiał zrobić. Eduardo chciał wierzyć, że Vincent wrzucił klucz francuski w delikatne tryby jego planu i tyle. Podświadomie mógł nawet mieć nadzieję, iż cała sprawa spowoduje skandal takich rozmiarów, że doprowadzi to do likwidacji wszystkich ulicznych operacji Prizzich. Był przekonany, że rodzina nie potrzebuje Vincenta, który kompromituje ją w kręgach towarzyskich swoim wyglądem i zachowaniem. Eduardo nie miał zamiaru odnaleźć ludzi, którzy - aczkolwiek bezwiednie zrobili tak wiele dla odsunięcia Vincenta. - Co to jest, jakiś radykalny ruch w Waszyngtonie? - zapytał żałośnie don Corrado Angela Partannę. - Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy, nie chcą nam dać nazwisk dwóch takich zer? - Tak. - Co masz na myśli? - Wyciągnięcie z programu dwóch nazwisk to dla Eduarda pestka. Jeśli czegoś chce, oni mu to sprzedają. - Poczekamy. - Corrado, w to jest wplątany mój Charley. Czy na pewno wyjaśniłeś całą sprawę Eduardowi? - Jeśli chodzi o Charleya, to mam pewne pomysły. Nic mu się nie stanie. Może Eduardo tym razem naprawdę niezbyt się stara. Ale jeśli go przycisnę, to co mi odpowie? Powie, jaka to trudna sprawa i jak ciężko nad nią pracuje. Nie licząc Charleya, nie jest to na tyle ważne, żeby z tego powodu ryzykować niepotrzebne konflikty. - To j e s t ważne. Z tego powodu Charley może trafić na krzesło. Zagraża to także całej ulicznej działalności rodziny. - A to jakim sposobem?
- Jeśli Mallon wykorzysta w kampanii to, co powiedział mu Willie, i wygra wybory, może być z tego wielki skandal. Mallon jest reformatorem, i to najgorszego rodzaju. Będzie nam deptał po piętach, aż nasi najważniejsi ludzie znajdą się w pudle, a reszta rozbiegnie się na cztery wiatry. To niebezpieczna sytuacja, Corrado. - Jeśli coś idzie źle po stronie Eduarda, to dlatego, że on obwinia Vincenta. Oni się nawzajem nie rozumieją. Dajmy Eduardowi trochę czasu. Przycisnę go. A jeśli to nadal będzie źle wyglądało, będziemy mieli mocne podstawy, żeby wsiąść mu na kark. Angela od dłuższego czasu niepokoiły stosunki między synami Corrada. Pogorszyły się one znacznie w ciągu kilku ostatnich lat. Vincent miał Eduardowi za złe nie tyle jego wykształcenie - rozumiał, że musieli mieć prawnika, któremu mogliby ufać - ile to, że pieniądze Prizzich, zarobione na ulicach, wyniosły jego brata między najpotężniejszych ludzi na ziemi. Eduardo zdobył władzę pozwalającą mu trzymać w garści ludzi, którzy sami mieli władzę. Sunął za pieniędzmi Prizzich niczym pług śnieżny. Vincent uważał jednak, że to on, jako starszy syn, jako starszy brat, powinien być ważniejszy. Eduardo z kolei z trudem powstrzymywał się przed okazywaniem pogardy Vincentowi. Uważał go za bandziora, i to najniższej kategorii bezmózgiego osiłka. Niespecjalnie bolał nad tym, że jego rodzina wybiła się na działalności ulicznej, że w dużej mierze - wykluczającej, w jego mniemaniu, jego samego i jego ojca byli zwykłymi oprychami. Nie widział po prostu potrzeby kontynuowania tego rodzaju operacji, niezależnie od tego, jak wiele na nich zarabiali. Mógł udowodnić, że rodzina już tego nie potrzebuje. Angelo, tak delikatnie, jak tylko potrafił, ale dbając o to, by zostać zrozumiany, przypomniał Vincentowi o dzielących go z bratem różnicach opinii na temat działalności rodziny. Stało się to podczas jednego z lunchów, które jadali regularnie trzy razy w tygodniu u Tucciego - w jedynej włoskiej restauracji, której kuchnia wywoływała u niego nie-strawność, a Vincenta zmuszała do położenia się po posiłku na godzinę i ssania tabletek na nadkwasotę. Dla Vincenta, z powodu zuppa dipesce di Pozzuoli, każdy z tych lunchów był wspaniałym doświadczeniem kulinarnym. Natomiast Angelo od sześciu lat jadał tam jedynie paluszki chlebowe. To neapolitańska knajpa, na litość boską, powiedział kiedyś do Charleya. Mogą się tam znać na robieniu pizzy lub czegoś innego w tym rodzaju, ale nie potrafią nawet przygotować dobrego sartii. Podczas gdy dwaj ochroniarze Vincenta, Hydraulik i Phil Vittamizzare opychali się przy stoliku po drugiej stronie przejścia, jakby jutro miała spaść na kraj klęska głodu, Angelo mówił cichym głosem do Vincenta, że don, odkąd trzy dni po wylądowaniu w tym kraju, pięćdziesiąt trzy lata temu, uruchomił pierwszą loterię, miał władzę absolutną. Vincent, kontynuował Angelo, wciąż jest względnie młodym człowiekiem i - chociaż nie powinien tego mówić -jest oczywiste, że don nie może żyć wiecznie i kiedy, z woli Boga, uda się w tę ostatnią podróż, którą muszą odbyć wszyscy ludzie, Vincent będzie miał całą władzę po tej prawdziwej, sycylijskiej stronie rodzinnych operacji. Reszta interesu i tak jest dla bandy amerykańskich dzieciaków po college'ach i prawników, dodał. Niech się zadepczą, podając rodzinie resztę kraju na tacy. - Eduardo byłby jeszcze jednym pieprzonym prawnikiem, gdyby nie to, co ja robię - odparł Vincent brukową angielszczyzną z Brooklynu. - To ja mu daję gotówkę, za którą kupuje swoje wpływy i wszystko, co jest mu potrzebne. Buja się z ludźmi Białego Domu i senatorami i mówi im, co mają robić. Ale każdy może rżnąć takiego ważniaka, kiedy zwala się na niego cała forsa z moich operacji. Niezależnie od tego, jak długo i co mówił Angelo, Vincent nie chciał zrozumieć, że on i jego brat stanowią dwie idealne połówki nowej Ameryki, że razem brukują drogę do przyszłości, do czasu, gdy trzecie, czwarte pokolenie Prizzich i ich wspólnicy będą posiadać ponad trzydzieści procent kraju. Generowali więcej gotówki, więcej kredytu, stanowisk pracy, posiadali więcej interesów i kontrolowali więcej instytucji finansowych oraz zakładów produkcyjnych. wpływali na więcej rządowych, legislacyjnych, sądowych i policyjnych decyzji w kraju niż każda inna grupa realizująca mit Amerykańskiego Marzenia - na podstawie prostej formuły inwestowania i reinwestowania miliardów nie opodatkowanych dolarów, które zarabiali każdego roku, zaspokajając najbardziej podstawowe pragnienia swych współobywateli. Angelo, gdy tylko jakieś wyznaczone przez dona zadanie zawiodło go na sterylne terytorium Eduarda po drugiej stronie rzeki, do samego serca wytwornej części miasta, indagował go równie długo jak Vincenta, jakie jest jego zdanie na ten temat. Kiedy Angelo przedstawił problem, Eduardo podszedł do zagadnienia bardziej jak mąż stanu. - Vincent jest oprychem, który myśli, że rozwalanie ludziom głów ma coś wspólnego z władzą. Moglibyśmy jutro zakończyć całą nielegalną działalność rodziny i, w kategoriach ściśle finansowych, przez pierwsze trzy lata ponosilibyśmy straty w zyskach z kapitału rzędu 9,24 procent, potem spadłoby to do 4 procent, a po dwunastu latach nie wiedziałbyś nawet, że kiedykolwiek prowadziliśmy jakieś operacje na ulicach. I dotyczy to jedynie zysków z kapitału. Nie potrzebujemy działalności Vincenta. Przynosi nam wstyd. Powinniśmy przekazać to wszystko Latynosom oraz czarnym i pozwolić im odwalać całą brudną robotę za Vincenta. Eduardo był prawdziwym cudem z nosem w amerykańskim stylu - co wprawiało w konsternację, a nawet budziło zabarwiony nieco lękiem szacunek wszystkich członków rodziny. Miał pięćdziesiąt lat. Utrzymywał szereg zmieniających się kolejno młodych kobiet, co do jednej absolwentek Foxcroft i Bennington, które
mogłyby być swoimi klonami. Każdą zresztą nazywał tak samo: Baby. Eduardo był cały jakby wykonany na specjalne zamówienie. Jego włosy były odpowiednio ukształtowane. Nie pasowałyby na nikogo innego. Jego zęby także były właściwie ukształtowane, jak również sposób wyrażania się, no i z całą pewnością jego nos. Kiedy nie przemawiał na naradach rodzinnych lub na weselach na Brooklynie, w jego dykcji (ukształtowanej przez fonograficzne nagrania z taśm wideo programów telewizyjnych Williama F. Buckleya Juniora) nie sposób było dosłyszeć żadnych charakterystycznych śladów akcentu lub sposobu mówienia z jakiegokolwiek z anglojęzycznych krajów na świecie. Głoski, chociaż pierwotnie wypowiedziane przez kogoś innego, teraz były Eduarda. Tego ranka, na wczesnym spotkaniu w rezydencji Eduarda, której cztery czternastostopowe kondygnacje wyrastały pięćdziesiąt pięć pięter ponad Piątą Aleją w Nowym Jorku, Angelo zastał go w tym bardziej niż odpowiednio ogrzanym pałacu w długiej do łydek, gronostajowej szacie o brzegach obszytych futrem z czarnych norek. Palił cygaro marki Davidoff, które, gdyby kupił je w handlu detalicznym, kosztowałoby dwanaście dolarów i czterdzieści centów. Angelo, który martwił się tym, co może się stać z Charleyem, jeśli nie uda się powstrzymać George'a F. Mallona, poruszył temat odszukania Williego i Joeya - sprawę, którą Eduardo niefrasobliwie pominął, przechodząc zaraz do tego, co go interesowało najbardziej: - Pozwól, że powiem ci coś jeszcze, Angelo - dodał z tą swoją irytującą dykcją. - Po dwudziestu pięciu latach nikt nie będzie pamiętał, że kiedykolwiek byliśmy rodziną imigrantów. Czas załatwia wszystko. Pomyśl o tych rozbójniczych baronach z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku... o Astorach, Vanderbiltach, Rockefellerach, Mellonach i pozostałych. Wszyscy zaczynali jako opryszki. Popatrz na Irlandczyków i Żydów, kiedy przybywali do tego kraju - same bandziory. Wszyscy zapomną, skąd przyjechaliśmy, nasze nazwiska dzięki małżeństwom oraz odpowiednim aktom prawnym ulegną anglizacji, i staniemy się przywódcami społeczeństwa. Chyba że zabraknie nam pieniędzy, co, sądząc po tym, jak nam się teraz wiedzie, nigdy nie nastąpi. Za dwadzieścia pięć lat będziemy już rodami ze starymi pieniędzmi, a ponieważ mamy ich więcej od każdego z nich, będziemy się też cieszyli większym od każdego z nich szacunkiem. Rozdział 14 Maerose Prizzi, córka Vincenta, ukończyła Manhatamdlle pięć miesięcy przed tym, gdy don mianował Charleya zastępcą jej ojca. Była jedną z tych kobiet ze środowiska, które czuły pociąg do Charleya z powodu jego nowego statusu, a nie dlatego, że był pociągający sam w sobie. Jeśli wiedziała o tym, że istnieje, zanim został zastępcą szefa rodziny i vindicatore - a. miała mgliste wrażenie, że musiała wiedzieć, ostatecznie bowiem był synem Angela Partanny - uważała go po prostu za jeszcze jednego żołnierza rodziny Prizzich. Maerose wyedukowały zakonnice, rozumiała zatem istotę władzy, zarówno tej sprawowanej sposobami podstawowymi, jak i tej, która wymaga bardziej wyrafinowanego podejścia. Być może owo zrozumienie wynikało z tego, że uważnie śledziła poczynania swego dziadka. Władzy pragnęła bardziej niż pragnie wody ktoś, kto utknął na tydzień na pustyni. Była o osiem lat młodsza od Charleya i należała do Prizzich, a więc nie bywali zbyt często w tych samych miejscach, pomijając wesela i pogrzeby. Kiedy ukończyła college, jej dziadek dal jej pięć procent w interesie zaopatrującym restauracje w wyroby tekstylne, i piętnaście procent w nowojorskiej firmie zajmującej się wystrojem wnętrz, nie tylko dlatego, że to właśnie chciała robić, ale i z tego powodu, że Prizzi posiadali w Karolinie Północnej dwa wielkie zakłady produkujące stylowe meble i wielką fabrykę materiałów obiciowych pod Florencją. W Nowym Jorku, dla jej klientów oraz znajomych, była znana jako Mary Pierce, siostrzenica przemysłowca i finansisty Edwarda S. Price'a. Nikt na Brooklynie, oprócz dziadka, a już na pewno nie jej ojca, nie znał jej nome di battaglia. Po ukończeniu college'u zalegalizowała to, wykorzystując jedną z firm prawniczych Eduarda, ale zmiana nazwiska pozostała jej małą tajemnicą, zwłaszcza jeżeli chodziło o ojca. Miała wyczucie kolorów; podobnie jak dziadek, rozumiała, jaką rolę w życiu odgrywają pieniądze i, dzięki temu, że przez dwa miesiące przesiadywała wieczorami w nowojorskiej bibliotece publicznej, pracowała z rzemieślnikami z Karoliny Północnej i Florencji (których przysłano dla niej do Nowego Jorku) i słuchała z uwagą rad podstarzałego pedała, niegdyś hollywoodzkiego scenografa (zdobywcy Oskara), którego znalazł dla niej Angelo, mogła występować wobec swych dwóch partnerów jako ktoś im równy pod względem zawodowym. Po piętnastu miesiącach wykupiła jednego z nich i zdominowała tego, który pozostał. Po dwóch latach była jedyną akcjonariuszką kwitnącego przedsiębiorstwa, które, z niewielką tylko pomocą jej przyjaciół, prowadziło działalność w Nowym Jorku, Beverly Hills i Londynie. Maerose była wysoką, wspaniałą i zachłanną kobietą, która nosiła ubrania z tą samą pewnością siebie i stylem, co Marilyn Monroe kręciła swym tyłkiem. Była najbardziej klasycznie sycylijską Prizzi z nich wszystkich: wysoka, chłodna arystokratka, spadkobierczyni genów takiego kloca jak Vincent i całej linii arabsko-grecko-fenickich Sycylijczyków; odwieczna, namiętna i niestrudzona, z nosem jak Saracen i pożądliwym spojrzeniem zamkniętej w pomieszczeniach dla kobiet Beduinki. Dolna część jej twarzy miała ten sam bezlitosny wyraz co twarz jej dziadka - budzący we wszystkich lęk - ale gdy przeniosło się wzrok wyżej, strach ustępował chęci podporządkowania się jej rozkazom. Na zewnątrz stanowiła uosobienie
pogody i całkowitego pogodzenia się ze swoją sytuacją, ale w środku, w bezdennych głębinach swej wrzącej ambicji, była niczym magma pod skorupą pozornie spokojnej ziemi - wybuchowa. Po ukończeniu Manhatanville, chociaż miała mieszkanie w Nowym Jorku przy Trzydziestej Siódmej Ulicy, mieszkała z szesnastoletnią siostrą Teresą i ojcem w jego domu w Bensonhurst, dwie przecznice od domu Angela Partanny. Miewała romanse z klientami w Nowym Jorku, ale Brooklyn był dla niej dziewiczym terytorium. Kiedy przebywała w Nowym Jorku, pracując z klientami lub odwiedzając przyjaciół, mówiła z gramatyczną elegancją i dykcją kobiety, która ma za sobą wiele lat nauki w szkole średniej i college'u. Jednak na Brooklynie, rozmawiając z kimkolwiek - ojcem, dziadkiem - kimkolwiek z rodziny, ponieważ nie chciała mieć przyjaciół poza rodziną i jej odgałęzieniami, mówiła językiem ulicy z ciężką brooklińsko--włoską dykcją i posługując się typowymi dla niego zwrotami. Maerose lubiła pić. Rodzina ostro to potępiała, a zatem kiedy piła, robiła to w Nowym Jorku. Na biurku w jej gabinecie zwykle stał kieliszek szampana, nie na pokaz, ale dlatego, że zawsze pracowała na wysokich obrotach i potrzebowała paliwa. Odkąd ukończyła dwanaście lat, myślała o tym, co naprawdę chciałaby robić. Chciała przejąć, prowadzić i kontrolować obie strony rodzinnych operacji: uliczną, którą władał jej ojciec, i polityczno-inwestycyjną, gdzie królował wujek Eduardo. W żadnym razie nie czuła się urażona tym, że urodziła się kobietą, jednakże przestałaby się godzić z tą sytuacją, gdyby bycie kobietą zablokowało jej pewnego dnia drogę do przejęcia obu stron działalności Prizzich. Milcząco zakładała, choć cała sprawa wyglądała na krańcowo trudną, że będzie musiała zastąpić dziadka w roli głowy rodziny. Jej rozumowanie układało się w całkiem prostą linię drobiazgowo przeanalizowanych faktów i wyciągniętych wniosków. Jej dziadek jest stary, więc wkrótce musi umrzeć. Jej ojciec jest chory, więc długo nie pociągnie. Eduardo jest zdrowy i młodszy od ojca, a więc jego trzeba będzie pokonać od środka. Zamierzała go sobie nadal zjednywać, jak to robiła od piętnastego roku życia, i postanowiła, że kiedy już utworzy w Palm Beach i Waszyngtonie filie swojej firmy wnętrzarskiej, sprzeda je Eduardowi, żeby miał wyobrażenie, jak dobrze rozumie się na interesach. Następnie skłoni dziadka, aby przekonał Eduarda, żeby wziął ją do Barker's Hill Enterprices na swoją asystentkę, dzięki czemu stopniowo, w ciągu... powiedzmy... dziesięciu lat, kiedy on będzie się starzał, zdoła podkopać jego pozycję w oczach dziadka i pozostałych kluczowych postaci w rodzinnej hierarchii. Do czasu, gdy zwróciła uwagę na Charleya, wiedziała, że słabym ogniwem w jej planie jest uliczna strona rodzinnych operacji. Ojciec nigdy nie dopuściłby do tego, by ona, kobieta, miała z tym coś wspólnego. Musiałaby łamać jego opór, wciąż i wciąż od nowa zamęczając pytaniami, żeby zechciał choćby opowiedzieć jej o zawiłościach operacji ulicznych. I wtedy, niespodziewanie, Charley Partanna został zastępcą jej ojca i vindicatore. Jej dziadek szanował Charleya. Charley miał wielką przyszłość w rodzinie. Charley miał zdobyć ogromną władzę. Powinna zatem wyjść za Charleya za mąż, aby uzyskać kontrolę nad nim i uliczną stroną rodzinnych operacji, które zasilały Eduarda pieniędzmi, żeby za, powiedzmy, piętnaście lat, kiedy ona zastąpi wujka, mogła położyć rękę na obu stronach działalności rodziny. Wszyscy będą musieli ją nazywać Donna Mae, ją, pierwszą kobietę w historii stojącą na czele rodziny mafijnej. Może była lekko szalona, pielęgnując w sercu takie ambicje. Każdy Sycylijczyk powiedziałby jej, że to marzenie, które nie może się ziścić. Pierwszą szansę zbliżenia się do Charleya otrzymała na przyjęciu z okazji siedemnastych urodzin jej siostry Teresy. Charley Partanna przyszedł tam, spełniając swój obowiązek wasala. Teresa była Prizzi. Byli tam wszyscy, którzy nosili nazwiska Prizzi, Sestero, Partanna lub Garrone, mężczyźni, kobiety i dzieci. W odpowiednim momencie jej dziadek, demonstracyjnie uzewnętrzniając swój podeszły wiek, podszedł, powłócząc nogą, do mikrofonu i wygłosił mowę. Zrobił to, szepcząc po sycylijsku do ucha Vincenta, który tłumaczył to na żargon brookliński, wyrzucając słowa z głębi brzucha do mikrofonu, tak jak opróżnia się pełną taczkę, unosząc ją z jednej strony do góry. Potem don wręczył Vincentowi tradycyjny czek urodzinowy na tysiąc dolarów i skinął na Teresę, żeby go sobie odebrała. Pocałowała dziadka, ojca i wujka Eduarda, w kolejności nakazanej przez ojca. Czteroosobowy zespół, składający się z samych łysych lub siwowłosych muzyków, którzy występowali na przyjęciach u Prizzich od pięćdziesięciu jeden lat, zagrał następnie Happy Birthday to Vou i wszyscy Prizzi, Sesterowie, Partannowie i Garrone zaśpiewali słowa piosenki. Vincent poprowadził Teresę na parkiet. Orkiestra zagrała The Anniversary Waltz, a kiedy raz okrążyli salę, przyłączyła się do nich Patsy Garrone, fidanzato Teresy, po czym do tańca ruszyli wszyscy inni. Maerose zadbała o to, by stać obok Charleya podczas śpiewania, tak że kiedy zespół zaczął grać muzykę taneczną, musiała tylko powiedzieć: - Chodź, Charley. Zatańczmy. - Rany, Mae - odparł Charley - nie tańczyłem od rocznicy Rocca. - A co robisz w sobotnie wieczory? Hodujesz gołębie? Ruszajmy! - Pociągnęła go na parkiet. - Hej! powiedziała po kilku obrotach. -Jesteś wspaniałym tancerzem. - Wydałem osiemset czterdzieści dolarów u Arthura Murraya, żeby się tego nauczyć. - Tak?
- Tańczę rumbę, sambę, mambo, walca i fokstrota. - A co z lindy? Z peabody? - Zawsze mogę się tego nauczyć. - Słyszałam, że chodzisz do szkoły wieczorowej. - Nie po to, żeby się uczyć tańca. - Dlaczego nigdy cię tu nie widuję? Wzruszył ramionami. - Ja tu bywam. To ty jeździsz do Nowego Jorku. - Może wpadniesz na obiad do naszego domu. - Vincent widzi mnie przez cały dzień. - Co powiesz na lunch w niedzielę? W niedziele papa musi jeść lunche na łodzi dona. - Cóż... - Gdzie mieszkasz? - Zająłem mieszkanie Vita Daspisy. - Och. Tak? - To świetne mieszkanie. Gdybym go nie wziął, zrobiłby to ktoś inny. - Miałeś dekoratora wnętrz? - Co? - Tym właśnie się zajmuję w Nowym Jorku. - Tak? - A może urządzę ci mieszkanie? - Co masz na myśli? - Mam na myśli... odpowiednie kolory ścian, tak by niezależnie od tego, jak będziesz się czul, wchodząc tam lub budząc się, nastrój ci się zaraz poprawił. - To byłaby niezła sztuczka. - Może będziesz musiał wyrzucić wszystkie meble. - Jezu, chcesz, żebym miał kolorowe meble? - Kształty muszą harmonizować z kolorami. To tak osiągamy doskonałość. Maerose pojawiała się przy nim co trzeci kawałek i prosiła go na parkiet. Tańczyła z ojcem, kiedy Charley poszedł do toalety, a gdy wrócił, stanął obok papy, i popijając piwo korzenne, obserwował tańczących. - Cóż to - zaczął papa - odkrywasz Maerose po tych wszystkich latach? - Urządzi mi mieszkanie. Musimy się gdzieś spotkać i dogadać szczegóły. Taniec to nasza narada. - Radzisz sobie zupełnie dobrze. - Papa uśmiechnął się szeroko. - Ale to żadna narada. W niedzielę rano Maerose przyszła zobaczyć mieszkanie Charleya. Obeszli cztery pokoje, ona zrobiła kilka stron notatek, po czym on dał jej klucze. - Zostawiam całą sprawę w twoich rękach - powiedział. -Sama zdecyduj, jak urządzić tę chatę. - To zajmie około czterech tygodni, Charley. - Przeniosę się do papy. - Musimy się spotykać, żebym mogła zdawać ci sprawę z postępów. - Nie musimy się spotykać. Cokolwiek chcesz zrobić, zrób to. - Ja chcę się z tobą spotykać. - W porządku. Co powiesz na czwartą po południu w następny czwartek? - Dlaczego czwarta po południu? Dlaczego nie wieczorem? - Mam sprawy, którymi muszę się zajmować. - Masz dziewczynę? -Jej głos stwardniał. Wzruszył ramionami. - Musisz się z nią spotykać każdego wieczoru? - ciągnęła tym samym tonem. - Kiedykolwiek to możliwe. Poza tym muszę jeszcze coś zrobić dla Vincenta w Baltimore. - Ta sprawa ubezpieczeń społecznych? - Skąd o tym wiesz? - Jestem Prizzi, pamiętasz? Jak myślisz, o czym rozmawiamy z ojcem, o jego golfie? - Vincent gra w golfa? - Powinnam powiedzieć: polo. Kiedy jedziesz do Baltimore? - Zapytaj Vincenta. Jeszcze mi nie powiedział. - Chcę, żebyś mnie zabrał na kolację w czwartek. - W jej głosie znów zabrzmiała twarda nuta, choć nie było w tym nic natarczywego. Charley nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Była wnuczką Corrada Prizziego, ale zachowywała się tak, jakby była na niego bardzo napalona. Co powinien zrobić? Powiedzieć jej, żeby wyszła? Sytuacja robiła się tak delikatna, że zaczął nabierać pewności, iż w jakiś sposób skończy się to poważnymi kłopotami i prędzej czy później będzie musiał porozmawiać o tym z papą.
- To byłoby wspaniale - odparł niechętnie - ale mam robotę. Rodzina daj e jeden z prywatnych odrzutowców Eduarda i muszę trochę polatać, żeby pogadać z innymi rodzinami, by ich ludzie uważali na Williego Daspisę. - Eduardo nie może go odnaleźć w programie? - Nie. - W porządku, Charley. Ty zajmij się swoją pracą, ja zajmę się moją. Kiedy skończysz robić to, co musisz zrobić, twoje mieszkanie będzie gotowe i będziemy mogli to uczcić. Maerose postrzegała Charleya jako instrument do realizacji jej planów, dopóki nie dał jej absolutnie jasno dc zrozumienia, że o ile o niego chodzi, mogłaby nawet nie istnieć. Nigdy jeszcze nie została odrzucona. Mężczyźni wychodzili ze skóry, żeby ją zdobyć, kiedy tylko się do nich uśmiechnęła, i to mężczyźni, którzy nawet nie wiedzieli, że jest wnuczką Corrada Prizziego. Charley wychodził ze skóry, żeby się tylko od niej uwolnić. Potraktował ją tak, jakby była swoją ciotką Amalią, kobietą z rodziny Prizzich, wobec do której musiał być uprzejmy. Nic takiego nigdy jeszcze jej nie spotkało. Kiedy miała ochotę, wystarczyło, że mówiła mężczyznom, czego chce, a oni spełniali jej życzenia, po czym pozbywała się ich. Była Prizzi i miała przed sobą całe życie. Charley byłby użyteczny - nie niezastąpiony, ale użyteczny. Do chwili, gdy tak zdecydowanie odrzucił jej propozycję wspólnej kolacji, uważała go po prostu za jeszcze jednego przyjemnego faceta, człowieka niewiele znaczącego, który mógł być bardziej przydatny niż inni, ponieważ po ślubie mogłaby na nim budować swoją przyszłość. Teraz widziała, że potrzebne mu jest małe przeszkolenie. Myśl o jego oporze podziałała jak afrodyzjak, zarazem jednak odcięła ze szesnaście stóp z jej wzrostu. Nie wierzyła, że ma inną kobietę. Z tego, co słyszała, romanse Charleya były bardzo powierzchowne lub tak intensywne, że szybko się wypalały. Teraz był prawdopodobnie w fazie wypalania, a więc powinna pozwolić, żeby sprawy potoczyły się swoim naturalnym torem. Z drugiej jednak strony, jeśli on nigdy się do niej nie zapali, może pojawić się problem. Będzie musiała pomyśleć, jak go rozgrzać. Rozdział 15 Po raz pierwszy Charley dostrzegł, że z Mardell jest coś zdecydowanie nie tak, kiedy powiedział jej, iż wyjeżdża z miasta na kilka dni w interesach. Od samego początku podejrzewał, że jest lekko trzepnięta, ale akceptował to tak, jak akceptowałby, gdyby się jąkała, miała jedną nogą krótszą od drugiej lub cokolwiek innego w tym rodzaju. Nawet tę historyjkę, którą go poczęstowała podczas ich pierwszego spotkania - o promieniowaniu i pałacu Buckingham - potraktował jak swego rodzaju dowcip. Kiedy jednak powiedział, że musi wyjechać z miasta, kompletnie się załamała. Zacisnęła mu dłoń na nadgarstku tak mocno, że nie mógł wyrwać ręki, nie robiąc jej krzywdy, po czym odwróciła od niego głowę i wbiła wzrok w ścianę pokoju. Siedziała w całkowitym milczeniu, a po jej twarzy spływały strumienie łez - Co jest? O co chodzi? Nie chciała odpowiedzieć. Delikatnie, choć z dużym trudem odgiął jej palce i uwolnił nadgarstek. Przyciągnął krzesło i usiadł obok niej. Oboje byli nadzy po dwóch godzinach uprawiania miłości. - Porozmawiaj ze mną - powiedział. - O co chodzi? - Nigdy nie wrócisz - odparła. - O czym ty gadasz? Będę z powrotem za trzy dni. Lecę odrzutowcem firmy. Tylko ja i piloci. Pokręciła głową, popatrzyła na niego i rozszlochała się. - Mardell, na litość boską, skąd ci przychodzą do głowy takie myśli? - Tak mój ojciec opuścił moją matkę. Nie mogę o tym mówić, Charley. Wyciągnięcie z niej tego zajęło mu prawie godzinę. Była to chyba najbardziej wstrętna historia, jaką kiedykolwiek słyszał. Jej ojciec zgwałcił ją, kiedy miała dwanaście lat, po czym zniknął. Z gwałtu urodziło się dziecko, które jej matka oddała do adopcji. Nigdy niczego z tego nie zrozumiała. Teraz to wszystko wróciło -jako przekonanie, że jeśli Charley wyjedzie, to także już nie wróci, i że jeśli nie wróci, to okaże się, że ona jest w ciąży. Płakali razem. Potem poszli do łóżka. Charley przez kilka dni nie mówił o tym, że musi wyjechać. Tak zorganizował swe podróże, że wylatywał z Nowego Jorku wcześnie rano, gdy musiał dotrzeć do jakichś odległych miast, i wracał wieczorem, czasem w samą porę, żeby pojechać prosto do Latino i odebrać ją po występie. Kiedy Charley powiedział jej, że musi wyjeżdżać z miasta, Mardell zorientowała się, że ma teraz możliwość dodać postaci, którą odgrywała, jakiś nowy wymiar. Pomogłoby to Hattie Backer nadać większą autentyczność Mardell La Tour. Ponadto stawało się dla niej jasne, że mając tak wiele szczegółowych wiadomości, które zebrała w ciągu półtora roku odgrywania innych ról, jak również te informacje, które gromadziła jako kochanka wielce obiecującego mafioso, może pewnego dnia napisać historię własnego życia, w które już wbudowała tak wiele dramatów, konfliktów i cierpienia. Charley był cudowny z tą swoją spontanicznością, z jaką reagował na kwestie, które improwizowała, odgrywając swoją rolę. Zasłużył na uznanie i postanowiła, że kiedy jej autobiografia ukaże się drukiem, zadba o to, by oddać mu sprawiedliwość.
Podczas swoich jednodniowych podróży Charley odwiedził głowy sześciu rodzin. Zabrał ze sobą fotografie Williego i Joeya, które zrobiono na rodzinnym pikniku w Indian Point trzy lata wcześniej, kiedy to don wynajął statek wycieczkowy od Hudson River Linę i wszyscy tak wspaniale się bawili, że trzy z dziewczyn, które zaszły wtedy w ciążę, zostały pannami młodymi. - Możliwe, że te zdjęcia nic już nam nie dadzą, Charley -powiedział Sal Partinico w Detroit. - Kiedy zostajesz objęty programem, zmieniają ci twarz, jeśli chcesz. - Od czegoś trzeba zacząć - odparł Charley. - Chcę, żeby szukali ich wszyscy ludzie w kraju. Joey jest bardzo, bardzo homo. Willie to bydlę. Może ludzie zdołają to sobie jakoś dodać. - Jeśli możemy pomóc, to chcemy pomóc - rzekł Partinico. - Ale nie oczekuj zbyt wiele. Naokoło jest wielu bydlaków. Kiedy Charley wrócił po szóstym spotkaniu, wiedział już, że to wszystko nic nie da. - Teraz, kiedy popracowali nad nim chirurdzy plastyczni z programu, Willie prawdopodobnie wygląda jak Calvin Coolidge - powiedział do Angela. - Musimy trochę pogonić Eduarda. George F. Mallon zachowuje się zbyt spokojnie - odparł papa. - A wiemy, że pracuje nad Daveyem Hanlym. Dają się też we znaki Mungerowi. Mają zeznania ekipy kamerzystów, którzy weszli za Mungerem do mieszkania Vita... to jeszcze za mało, żeby mogli dalej pociągnąć sprawę, ale kto wie, czy nie będzie gorzej. Mallon może uznać, że pora zabrać się do ciebie. - Nie ma nic, co mogłoby być podstawą do dalszego postępowania, papo. O ile Davey lub Munger nie zaczną paplać. - Moi ludzie składają mi raporty dwa razy dziennie. Dwóch z nich jest w jego sztabie wyborczym, a jeden w jego domu. Musimy być przygotowani na wypadek, gdyby coś się stało, gdyby ktoś powiedział Mallonowi coś niebezpiecznego... cokolwiek, co umożliwiłoby mu przyc2:epienie ci sprawy Vita. Wtedy będziemy musieli usunąć cię z miasta do czasu, gdy zakończą się wybory i Mallon wróci do budowania telewizyjnych kościołów. Charley rozmawiał z Maerose trzy razy podczas następnych dwóch tygodni, kiedy dzwoniła do pralni z doniesieniami o postępach w urządzaniu jego mieszkania. Lubił ją podobnie jak Francuzi brytyjską królową: postać odległą, ale budzącą uczucia feudalnej wierności i oddania. Była wnuczką Corrada Prizziego, co czyniło ją nie tylko nietykalną, ale i nawet nieco niebezpieczną. Zanim wkroczyła w jego życie jako dekoratorka wnętrz, pomyślał o niej tylko raz, kiedy jako dziecko zrzucała z trzeciego piętra domu swojego ojca torebki z wodą na głowy przechodniów - co, dla Vincenta, było najśmieszniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widział, dopóki nie zrzuciła jednej na niego. Jej matka jeszcze wtedy żyła, pamiętał Charley, i chyba tylko dlatego Vincent nie stracił zupełnie panowania nad sobą i nie zastrzelił dzieciaka. Ostatnio sprawy rozwijały się inaczej. Nie była już dzieckiem i nawet on zaczynał rozumieć, że wbiła w niego zęby i że jeśli w związku z tym szybko czegoś nie zrobi, nigdy nie zdoła się uwolnić. Doszło już do tego, że gdy wracał w nocy do domu papy, znajdował tam liściki, w których pisała, że zacerowała mu skarpetki. Potem, zanim zdążył zdjąć kapelusz, dzwoniła do niego, pytając, czyje znalazł. - Po co je cerujesz? - pytał. - Kiedy w skarpetkach robią się dziury, wyrzucam je. - Och, Charley - odpowiedziała, a on wyobraził sobie, jak kręci głową i uśmiecha się tajemniczo. Dowiedziała się od jego ojca, co lubi jeść, i kiedy wracał z pralni do domu, znajdował liścik, z którego dowiadywał się, że w lodówce jest trochę sarde a beccaficu lub coś takiego. Co gorsza, smakowało to zwykle o wiele lepiej, niż gdyby przygotował to sam. Kupiła mu Sto Wspaniałych Książek w wyborze Mortimera Adlera i kazała zrobić dla nich specjalną biblioteczkę. Ustawiła ją w takim miejscu, że zobaczył książki zaraz po wejściu do domu. Musiał do niej zadzwonić z podziękowaniem, i to zanim zdjął kapelusz, bo gdyby tego nie zrobił, ona zadzwoniłaby do niego. Miała dla niego jeszcze inne małe prezenty. - Jezu, Mae - mówił do niej - to ja tobie powinienem dawać prezenty. - No i? Mów dalej. Podarowała mu telefon bezprzewodowy na taras i wytwarzające naturalne dźwięki urządzenie do stawiania przy łóżku. Mogło generować szum oceanu, wodospadu lub deszczu, w dwóch stopniach natężenia. Podarowała mu elektroniczny analizator szans na wyścigach konnych, chociaż było powszechnie wiadomo, że Charley chodził na tor tylko raz do roku, obstawiał tylko na podstawie pewnej informacji i nigdy nie zabierał wygranej, bo uważał, że należy się cywilom. Zmusiła go, żeby sprezentował jej flakonik perfum, ale okazało się, że wybrał niewłaściwe. - Co to znaczy: mało subtelne? - zapytał ją przez telefon. - Albo pachną, albo nie. W pewien wtorek musiał zjeść z nią lunch, ponieważ powiedziała, że musi mu pokazać próbki tkanin, że to ważne, gdyż jest to kwestia tego, w jakim otoczeniu będzie żył - ale lunch okazał się udany, ponieważ on zawsze szukał czegoś nowego, a w małej sycylijskiej knajpce, do której go zaprowadziła, znalazł w menu danie „korona cierniowa", spaghetti ułożone w kształt gniazda lub otwartego toczka, w którym poutykano oliwki i czerwone ziarnka angielskiego ziela. Miał zamiar przygotować to na Wielkanoc i w imieniu matki wysłać ojcu Passanante z probostwa Santa Grazia di Traghetto.
Pięć dni później namówiła go, żeby obejrzał z nią swoje mieszkanie. Praca została zakończona i powiedziała, że powinni to zobaczyć razem. Musiał się zgodzić, chociaż było to w połowie dnia roboczego, gdyż bardzo nalegała przez telefon i, ostatecznie, skoro zakończyła pracę, zasłużyła sobie, żeby razem z nią ocenił jej dzieło. Poza tym był w zupełnie dobrym nastroju, gdyż Mardell od czasu tego strasznego wieczoru, kiedy tak wzruszająco się załamała na wieść o tym, że on musi wyjechać z miasta, nabrała o wiele bardziej pozytywnego nastawienia do rzeczywistości. Mae wręcz promieniała, tak jak podobno promienieją kobiety, kiedy są w ciąży, czego w żadnym razie nie mogła zaliczyć na jego konto. Przyjechała do pralni taksówką, ale w drogę na plażę udali się vanem Charleya. Miała na sobie coś białego i przezroczystego, co, kiedy tak jechali w deszczu ze śniegiem, jakoś nie wydawało się odpowiednie na chłodny, listopadowy dzień, ale w opinii Maerose nadawało jej wygląd panny młodej, co dobrze pasowało do jej planu. Siedząc w vanie z obrotowymi fotelami, dwoma telefonami, z przodu i tyłu, lodówką, telewizorem stereo i grubym dywanem, trzymała w ręce pojedynczą, długą różę. - Powinnam mieć ją w zębach - powiedziała - ale wtedy nie moglibyśmy rozmawiać. Przekręciła klucz w drzwiach mieszkania i otworzyła je na mały korytarz wejściowy, który kazała pomalować na kremowo i beżowo. Na podłodze leżał dywanik w ośmiu odcieniach karmelu i zieleni. Wiszące na ścianach japońskie grafiki miały beżowe, skórzane ramki. Na półścianłe naprzeciw drzwi wisiała czara z zielonymi jedwabnymi orchideami, wykonanymi na Tajwanie przez firmę należącą do Prizzich. Oświetlenie było łagodne, stonowane. - Hej - odezwał się Charley. - Czy to właściwe piętro? - Przenieś mnie przez próg, Charley - rozkazała Mae. Charley wszedł do środka przed nią. - Jezu, Mae - powiedział - Vito powinien to zobaczyć. Naprawdę wykonałaś tu wspaniałą robotę. Stare meble Vita zniknęły. Zostały zabrane przez Armię Zbawienia. Ich miejsce zajęły zupełnie nowe, takie, jakich nigdy nie widział poza zdjęciami w dwudolarowych magazynach, wszystkie w pięknych, żywych kolorach. - Jak w ogóle wpadłaś na to, jak to zrobić? - zapytał. Wciąż stała za progiem. - Charley? Odwrócił się do niej. - Wnieś mnie do środka - rozkazała. Patrzyli na siebie długie sekundy, zanim zrozumiał, co do niego powiedziała. Przeszedł przez pokój i wziął ją na ręce. Jezu, pomyślał mimowolnie, dzięki Bogu, że nie niosę Mardell, bo podłoga by się pod nami załamała. Będę musiał trochę poćwiczyć ze sztangami. Zamknął kopniakiem drzwi i spojrzał w dół na jej twarz, tak bliską jego, na jej nozdrza poruszające się jak skrzydła łabędzia; jej ogromne, wpatrzone w niego czarne oczy lśniły pożądaniem, więc ją pocałował, a ona objęła go za szyję. Uczucie, które go ogarnęło, nie było nieprzyjemne, toteż, jako że był zdrowy i w kwiecie wieku, zataczając się lekko, zaniósł ją do sypialni, położył na łóżku, a następnie przeleciał. To było wspaniałe, nawet jeśli ciągle, w oślepiających, przelotnych błyskach powracało wspomnienie Mardell. To było tak, jakby znalazł się w worku na listy wraz z jedenastoma wężami boa. Kilka razy miał wrażenie, że spadł na niego cały sufit. Głowa rozgrzała mu się, po czym roztopiła i spłynęła na jego ramiona i łóżko. Odpadły mu palce u nóg. Potem, kiedy było już po wszystkim, nagle uświadomił sobie, co zrobił. Przeleciał jedną z kobiet Prizzich i nie miał pojęcia, jak się powinien teraz zachować. Wszystko zależało od tego, jaką postawę przyjmie Maerose. Rozdział 16 Aby nie wyjść z roli Mardell La Tour, Grace napisała list do mieszkającej w Shaftesbury wyimaginowanej matki Mardell. Zrobiła to bardzo starannie. Najpierw napisała go na brudno, a potem dopiero przygotowała poprawioną kopię do wysłania pocztą. Adres wymyśliła. Nie był on zbyt ważny, chodziło jej tylko o to, by list dotarł do Shaftesbury w Anglii. Kiedy tam dotrze, tak czy owak trafi do działu przesyłek niedokładnie zaadresowanych. Kochana Mamusiu Codziennie śledzę prognozy pogody dla Anglii w „New Vork Timesie" i mam wrażenie, że nigdy nie uda ci się wyjść z twoich kaloszy. Nie znaczy to, że Nowy Jork jest jakimś tropikalnym rajem. Dostałam pracę u Woolwortha, gdzie sprzedaję pastę do butów w czternastu kolorach. O tak, oni też tu mają Woolwortha. Płaca nie jest nadzwyczajna. Wciąż muszę wycinać wkładki z gazet, żeby mieć sucho w butach. Przeniosłam się do ładnego nowego mieszkania. Nie mogę uwierzyć, że Brenda i Joe, którzy mieli wrócić do pracy w sobotę, w ogóle się nie pokazali. To, że pojawili się w poniedziałek, odebrali sześć funtów z poczty i wydali wszystko na dziecko, bardzo mnie zaskoczyło. Należy ci się zaproszenie na drinka. Ale kto tym razem poręczy za Joego? Podejrzewam teraz, że te niestworzone historie o tym, że dziecko umiera, były kłamstwami. Sarah pisze, że Hugo pewnego ranka obudził się wcześnie, zapisał wszystkie ściany jej szminką, wylał jej perfumy do jej butów, a mimo to myśli, że może do niej wrócić. Emma Cole nie czuje się dobrze, a Arthur Shears pojechał do Voungstow w Ohio, które jest w Ameryce. Podobnie jak ty, ja także nie mogę się połapać, dlaczego Shirley Parket nie robi nic innego, tylko pierze koce. Śniło mi się ostatniej nocy,
że nie mogłam zagrać roli Świętego Mikołaja i wprawiło mnie to w przygnębienie, chociaż nie wiem dlaczego. Dokądkolwiek się udam, zawsze pamiętam twój słodki głos śpiewający Śmierć królowej Adelajdy: Stara Anglia płacze, jej nadzieje zgasły, Przyjaciółki biednych już nie ma, Gdyż Adelajda jest teraz wśród zmarłych I stratę jej ze smutkiem opłakujemy. Bo choć szlachetnie była urodzona i wysokiej pozycji, O potrzeby ubogich dbała bez ostentacji, Ale teraz odeszła, niech ją Bóg błogosławi! Niech ją Bóg błogosławi! Niech ją Bóg błogosławi! Ale teraz odeszła, Niech ją Bóg błogosławi! W następnym liście opowiedz mi, czy przyda ci się więcej tego pierwszorzędnego kleju do sztucznej szczęki, który jest tu na wyprzedaży. Wiele amerykańskich znakomitości używa go i zachwala w telewizji. Kocham Cię i całuję Twoja córka Margaret Rozdział 17 Maerose zachowywała się o wiele, wiele gorzej, niż w jego mniemaniu mogłaby się zachowywać jakakolwiek kobieta po zwykłym skoku do łóżka. Gdy tylko doszli po tym do siebie, zaczęła postępować tak, jakby straciła rozum. Snuła plany, jak doprowadzić do tego, by spędzali z sobą każdą wolną godzinę dnia i nocy. Chciała pojechać z nim do Baltimore. Mówiła, jakby była na haju, że nigdy nawet nie śniła, iż coś może być tak cudowne; że uświadomiła sobie w jednej chwili, iż nigdy przedtem nie była zakochana. Chciała wiedzieć, czy on ją kocha, a potem, zanim zdążył odpowiedzieć, Bogu dzięki, zapytała, kiedy powinni powiedzieć o tym Vincentowi i donowi. O czym im powiedzieć? pomyślał Charley. Że przeleciał ich córkę i wnuczkę? Powie coś takiego Vincentowi, to ten go załatwi. Charley próbował wykręcić się jakoś uśmiechami, ale po prostu nie miał wystarczającego doświadczenia, nie miał najmniejszych szans. Nie wiedział, jak się bronić, natomiast ona dokładnie zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Ubrali się, zeszli do vana, a Charleyowi jakoś udało się nie przyjąć na siebie żadnego zobowiązania, choć nie miał pojęcia, jak tego dokonał. - Och, Charley - powiedziała, kiedy jechali przez południowy Brooklyn do domu Vincenta w Bensonhurst. Papa będzie taki szczęśliwy. - Szczęśliwy? - Związek dwóch rodzin, dzięki którym stała się możliwa obecność Prizzich w Ameryce. Wnuczki Corrada Prizziego i syna jego najstarszego przyjaciela, jego consigliere. - Związek? - Zachowajmy to jeszcze przez jakiś czas w tajemnicy. Przeżyjmy w tym promiennym szczęściu przynajmniej kilka dni, zanim powiemy mojemu ojcu. - Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć, że jesteśmy zaręczeni, Mae? Popatrzyła na niego błyszczącymi ze szczęścia oczami. - Czy nie tego chciałeś? Żebyśmy dzielili razem życie, żebym urodziła ci dzieci... czy nie tego chciałeś? - Chryste, Mae, wszystko stało się tak szybko, że nie mogę się połapać. To dla mnie bardzo świeży pomysł. - Świeży? To o czym myślałeś, kiedy... kiedy...wziąłeś mnie... dzisiaj? Czy myślałeś, że jestem po prostu jakąś... - Nie! Nie, nie! Ale to wszystko stało się bardzo szybko. Chciałem po prostu powiedzieć, że tak... masz rację... poczekajmy trochę, zanim powiemy Vincentowi. - Och, mój kochany. Kiedy Maerose urządzała jego mieszkanie, Charley mieszkał w domu swojego ojca przy Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy w Bensonhurst. Było to miejsce, o którym myślał jak o domu rodzinnym; to właśnie tam jego matka nauczyła go gotować i szanować czystość. Czekając na powrót ojca, Charley przygotował pumaruoro o gratte, pieczone pomidory nadziewane sardelami, mielonym salami, kaparami oraz miękiszem z bułek, i wyłożył okrągłe rurki twardego makaronu, przyprawionego korzeniami, kawą, kakao i. cytryną, a potem napełnił je serem ricotta oraz cukrem z wanilią, żeby mogli zjeść z papą lekką kolację, kiedy będą rozmawiać. Przez cały czas zerkał niecierpliwie na zegar, a w końcu przeszedł do salonu i odkurzył gzymsy oraz ramy obrazów, gdyż sprzątaczka jakoś nigdy nie pamiętała, żeby to zrobić. Papa przyjechał do domu mniej więcej za kwadrans ósma. Był zaskoczony, że Charley przygotował na kolacje dwa z jego ulubionych dań.
Charley nie wiedział, jak nawiązać do tego, co mu się przydarzyło. Podczas kolacji nie potrafił tego wszystkiego poskładać w całość. Po posiłku przeszli do salonu z fotelami, abażurami z długimi złotymi frędzlami, pianinem, na którym grywała jego matka, i plamami po piwie na biegnącym wokół całego pokoju gzymsie pod sufitem. Kiedy był małym chłopcem, Charley chciał pozdejmować te plamy, aby przyjrzeć im się z bliska, ale matka zawsze mówiła, że z daleka wyglądają lepiej. Wciąż jeszcze unosił wzrok, żeby na nie popatrzeć, kiedy tylko wchodził do tego pokoju. - Papo. - Tak? - Muszę z tobą porozmawiać. - O co chodzi? - Myślę o tym i myślę, i nie mogę pojąć, jak to się stało, ale Maerose Prizzi uważa, że ona i ja jesteśmy zaręczeni. - Zaręczeni? - Niby że mamy się pobrać. - Ty i Maerose? Cóż, Jezu. To znakomicie. W czym problem? - Papo, ja... ja nie wiem, jak... to znaczy... cholera, papo... w jednej chwili ledwie się znamy, a w następnej ona mówi, jacy Vincent i don będą szczęśliwi, ponieważ jesteśmy zaręczeni. - Co chcesz powiedzieć, Charley? - Urządzała mi mieszkanie. Dziś zostało ukończone, powiedziała więc, że musimy tam pójść i obejrzeć je razem. - No i? - No i obejrzeliśmy. Jest wspaniałe. Potem powiedziała: „Przenieś mnie przez próg, Charley". Cała była ubrana na biało. W ręce miała różę. - Jak panna młoda? - Tak. Podniosłem ją więc i przeniosłem przez ten próg...i zamknąłem drzwi... a potem patrzę na nią, a ona jest cała napalona, no więc nie myślę i robię to, co każdy by zrobił, niosę ją do sypialni i... - Chcesz powiedzieć... - Taa... - Maerose Prizzi? - Tak. - A teraz zastanawiasz się, dlaczego ona mówi, że jesteście zaręczeni? - Papo, posłuchaj... - A co złego w byciu zaręczonym z wnuczką Corrada Prizziego? Odziedziczysz świat! Za kilka lat będziesz szefem. Dlaczego się tym tak denerwujesz? - Nie kocham jej. - No to ją pokochasz. Jest godna miłości. Jest cudowna! Jest utalentowana! Powiedz mi, czym nie jest. - Nie jest kobietą dla mnie. Jestem zakochany w kimś innym. Papie opadła szczęka. - Nabierasz mnie? - Nabierałbym ciebie? W sprawie tak ważnej jak ta? Co powinienem zrobić? - Są rzeczy, których nie wiesz o Vincencie, Charley. Z jego młodości. Uwierz mi, Vincent może być zwierzęciem i jest cały popieprzony, kiedy chodzi o honor. Był taki facet, który, jak powiedział Vincent, naszczał mu na honor. Otóż ten gość idzie do kina. Siada w tylnym rzędzie. Vincent łapie pierwszą rzecz, która mu się nawija pod rękę, młotek, i też wchodzi do tego kina. Rąbie tego gościa pazurem młotka i wbija mu go w czaszkę. Vincent jest bardzo drażliwy, kiedy idzie o honor. - Nie musi do tego dojść. - Podobnie jak Vincent jest szurnięty w sprawach honoru, tak don traktuje kwestię niewdzięczności, tyle że on nazywa to nielojalnością. Jeśli Mae powie im, że jest z tobą zaręczona, to jeśli ty spróbujesz powiedzieć, że nie jesteś z nią zaręczony, będziesz miał na karku Vincenta z powodu skazy na honorze i dona z powodu okazanej przez ciebie nielojalności. Nie wiem, co gorsze. - Nie mogę rzucić mojej kobiety, papo. Są po temu bardzo delikatne powody. - Jaki powód może być ważniejszy od zachowania życia? - Nie mogę, papo. Mówię ci. - Kim jest ta kobieta? - Występuje w Latino. Myśli, że jestem handlowcem. - Jak się nazywa? - Mardell La Tour. - Jakie jest jej prawdziwe nazwisko? - Mulligan. - Mardell... to prawdopodobnie Margaret. Zawołaj do niej Margaret i zobacz, co się stanie.
- Mardell mi się bardziej podoba. Ona jest Angielką. - Z pochodzenia? - Z Anglii. - Mulligan nie brzmi bardzo po angielsku. - A jednak tak jest. Pochodzi z Shahffsbree w Anglii. Powinieneś usłyszeć, jak oni to wymawiają. Sprawdziłem to. Nie przypomina to niczego. Jej ojciec, który je porzucił, kiedy miała dwanaście lat, umarł na trąd. Tak przynajmniej utrzymuje jej matka. - To 'dosyć niecodzienne. - Ona w to wierzy. Nikt nie może jej wybić tego z głowy. Tłumaczę jej, że kiedy matka jej powiedziała, że ojciec był trędowaty, to jedynie na swój sposób stwierdziła, że był złym człowiekiem. Ale ona nie chce mnie nawet słuchać. - A co to wszystko ma wspólnego z możliwością, że Vincent wystawi na ciebie kontrakt? - Ano to, że ona kompletnie rozsypuje się psychicznie nawet wtedy, gdy mówię, że wyjeżdżam na kilka dni. Nie mogę od niej odejść. Boję się, że sobie coś zrobi. Mardell jest trochę stuknięta, ale wspaniała. To wartościowa kobieta. Nie potrafi gotować, ale próbuje. Mówię jej, że to nie dla niej, proszę. Nie mogę pojąć, jak mieści się w swojej wannie. Mówię ci, papo. Czasem łamie mi serce. - Może udawać. Kobiety są dziwne. - Nie. Ona ciągle się czymś niepokoi. Jezu, czasem wkłada buty w różnych kolorach. - Nosi kolorowe buty? - Mówię jej: „Posłuchaj... jeśli ktoś sprawi ci najmniejszy kłopot, zrzucę go z mostu. Czym się martwisz?" A ona na to, „Kto się martwi? Ja się nie martwię". Na to ja pytam ją: „To dlaczego włożyłaś buty w różnych kolorach". - Musimy temu stawić czoło, Charley. - W końcu okazało się, że ona myśli, że nie jest wystarczająco wartościowa w porównaniu z innymi ludźmi. Nie mogłem nawet zrozumieć, o czym mówiła. Piękna dziewczyna, zabawna dziewczyna, bystra pod wieloma względami. Jak może myśleć, że nie jest wystarczająco wartościowa? - Znałem raz kobietę, która myślała, że jest zerem, ponieważ matka przez całe życie mówiła jej, że nim jest. - Chwytam ją za rękę. Mówię: „Chcesz dwadzieścia pięć tysięcy gotówką? Jak wielu ludzi, których, jak mówisz, nie jesteś godna, chodzi z dwudziestoma pięcioma tysiącami dolarów w kieszeni?" - Co odpowiedziała? - Powiedziała: „Kiedy po raz ostatni włożyłeś buty w różnych kolorach? Nie myślę już tak, jak myślałam. Wiesz dlaczego? Ponieważ mnie kochasz, a każda kobieta, którą kocha taki mężczyzna jak ty, musi wiedzieć, że jest wystarczająco wartościowa dla wszystkich na świecie". - Masz problem. - Pytam ją, dlaczego nie je, jeśli jej nie powiem, że ma jeść. - Rzeczywiście jest inna niż cała reszta. - Myślę, że jest także trochę stuknięta. Odstawia taki specjalny numer z wiązkami promieniowania radiowego, w który byś nie uwierzył. - Uwierzyłbym. Masz na karku George'a F. Mallona, który próbuje tak przygotować sprawę, żeby cię wysłać na krzesło. Zabawiasz się, szczając na honor Vincenta Prizziego i na to, jak Corrado Prizzi pojmuje lojalność. Tym, czego potrzebujesz, jest dobra wiązka promieniowania radiowego. Będziesz miał szczęście, jeśli nie złapiesz raka. Rozdział 18 Grace pracowała nad pewnymi mrocznymi szczegółami charakteru Mardell. Jako Mardell spadała z krzeseł. Zapominała zakręcać wodę w łazience. Powiedziała Charleyowi, że wyszła z mieszkania z garścią drobnych w torebce i musiała potem iść nocą z Latino do metra na wysokich obcasach, ponieważ była zbyt dumna, żeby poprosić kogoś o pieniądze na taksówkę. Charley zwymyślał ją od ostatnich, ale nie zauważył, żeby to coś zmieniło. Złagodniał dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że ona musi się przez cały czas czymś zadręczać, by zachowywać się tak, jak się zachowywała. W tym krótkim czasie, w którym ją znał, poświęcił jej więcej uwagi niż jakiejkolwiek innej osobie w całym swoim życiu. Postanowił, że wyjazd do Baltimore będzie rodzajem testu dla Mardell. Wiedział, że musi pojechać tam na dwa dni i do powzięcia decyzji o doprowadzeniu do konfrontacji w sprawie tak mało ważnej podróży, przynajmniej jeśli chodzi o kwestię ich krótkotrwałego rozstania, skłoniło go wydarzenie z niedzielnego popołudnia, kiedy to zaproponował, że wyjdzie kupić jej papierosy, a ona utkwiła w nim puste spojrzenie i zaczęła płakać. - Na litość boską, Mardell, idę tylko po paczkę papierosów. - Tak właśnie mój ojciec zostawił moją matkę, Charley. I nigdy nie wrócił. - No to idź sama i kup sobie papierosy. Czy to mnie są potrzebne papierosy? Ja nawet nie palę.
- To właśnie sobie uświadomiłam, Charley. To właśnie mnie przybiło. Wiem, że nie palisz, i jestem ci wdzięczna, że chciałeś pójść, ale to przypomniało mi o tym, co zrobił mój ojciec. Nie musisz iść dla mnie po papierosy, bo rzucam palenie. - Posłuchaj, Mardell, nawet ty musisz wiedzieć, że mam pewne wątpliwości. Jak twoim zdaniem mam się czuć? Mówię ci, że cię kocham, robię wszystko, co mogę tylko wymyślić, żeby dowieść mojej miłości, ale ty tego nie chcesz. Nie ufasz mi. - Charley! - Mniejsza z tym. Po prostu mnie posłuchaj. Mówię tu o szacunku. Kiedy cię informuję, że muszę wyjechać na dwa dni, mówię ci coś bardzo normalnego. To interesy. Muszę zarobić na życie. Jeśli nie zrobię tego, co powinienem, zostanę zwolniony z pracy. Chcesz, żeby mnie wylali? Zagryzła dolną wargę i pokręciła głową. - Posłuchaj mnie teraz, Mardell. Muszę pojechać do Baltimore w sprawach rządowych. Moja firma ma wielki kontrakt z rządem. - Baltimore? Ludzie jeżdżą do Baltimore i wracają jeszcze tego samego dnia. - Nie wtedy, gdy muszą zrobić to, co ja mam do zrobienia. Będę do ciebie dzwonił trzy razy dziennie: rano, kiedy się obudzę, w czasie lunchu i po twoim ostatnim występie wieczorem. Dwa dni i jestem z powrotem. Sześć międzymiastowych. Zaakceptujesz to czy się rozpłaczesz i dasz mi do zrozumienia, że mi nie ufasz i nie masz dla mnie szacunku? Pokiwała głową. Rzuciła mu się w ramiona i gdyby nie sofa, na którą upadł, powaliłaby go na podłogę. - Wszystko w porządku. Pałac Buckingham mówi, że wszystko w porządku. Właśnie odebrałam tę wiadomość w wiązce promieniowania radiowego. Charley nie spał zbyt długo tej nocy, ale czuł się zbyt zmęczony, żeby wyjść z łóżka i poczytać jakiś magazyn. Jego całe życie uległo zmianie. Utknął w pętli czasowej z dwiema najpiękniejszymi kobietami na świecie. To było tak, jakby został wciągnięty do jakiegoś czasopisma science fiction. Maerose i wiązka promieniowania radiowego. Wnuczka dona i pałac Buckingham. To było zbyt wiele, niezależnie od tego, z jakiego punktu widzenia na to spojrzał. Jeśli włoscy faceci powinni się żenić się z włoskimi kobietami, to znalazł sobie najwspanialszą, najinteligentniejszą i najlepiej ustosunkowaną makaroniarkę od czasów Eddy Mussolini. Miała klasę. Miała wykształcenie. Była tak piękna, że aż kręciło mu się w głowie i nie chciał nawet wiedzieć, jak nauczyła się robić to, co wyczyniała w łóżku. Jezu - kruczoczarne włosy, oczy będące skrzyżowaniem oczu zwariowanej na punkcie seksu tancerki brzucha oraz Einsteina, i ciało, które chociaż inne od ciała Mardell, tak bardzo przerastało w swej doskonałości jego wszelkie ambicje w tym względzie, że ilekroć o nim pomyślał, musiał sobie poprawiać spodnie w kroku. Dlaczego nigdy przedtem nie czułem do niej czegoś takiego? - pomyślał. Gdybym tylko zaczął z Maerose, zanim zabrałem Gennara Fustino do Latino, nic z tego by się nie wydarzyło. Bo nigdy przedtem nie patrzyłem na nią w ten sposób, odpowiedział sobie. Maerose Prizzi była po prostu całkowicie nieosiągalna, zanim postanowiła, że sama będzie musiała wykonać pierwszy ruch. Co gorsza, była jeszcze, i komplikowała sytuację, Mardell, istna góra czułych ruchów. Miała włosy jak rzodkiewki pływające w miodzie, tyłek, na którym można by grać w piłkę ręczną, paznokcie u nóg jak wiosła kanoe, i złote oczy, tak wielkie i wystraszone, że czasem, gdy na nią spojrzał, zbierało mu się na płacz. Zatracił się w Mardell, a widział się w Maerose. Może Arabowie mieli rację, ustanawiając prawo, że można mieć kilka żon... ale kto tu mówi o żonach? No właśnie - kto tu mówi o żonach? Mardell była wielkim problemem, ale w jakiś tajemniczy sposób przynosiła mu zaspokojenie. Kim ja jestem, zastanawiał się: kimś, kto z jakiegoś powodu nosi w sobie poczucie winy, i dlatego chcę, by Mardell dała mi popalić, abym wiedział, że odbyłem pokutę i poczuł się lepiej? Ale w związku z czym miałby mieć poczucie winy? Prowadził dobre życie. Nigdy nie zrobił niczego, w związku z czym miałby mieć poczucie winy. Kiedy tak rozmyślał o wyjątkowości Mardell, znalazł odpowiedź. Przyczyną, dla której znajdował w związku z nią tak wiele zadowolenia, było to, że musiał jej dać więcej, niż chciała od niego Maerose. Nie chodziło tu o to, że Mardell kiedykolwiek prosiła go o cokolwiek. Stała po prostu tam, całkowicie rozbita i bezradna. Każdy próbowałby jej pomóc. Prawdopodobnie miała bzika. A zatem potrzebowała go. Wiele czytał o tym w różnych czasopismach. Zawsze myślał, że kobiety w opisanych tam historiach wymyślały to wszystko, by zmusić facetów do ustępstw. Jednakże Mardell nie miała głowy do takich gier. Mardell była po prostu prawdziwym problemem. Tak, naprawdę była dziwadłem. Maerose przeczytała wszystkie opowieści z czasopism i znalazła sposób, jak je wykorzystać. Była niemal zbyt normalna i trzeźwa, ale główna różnica między nią a Mardell polegała na tym, że Mae była zabezpieczona przed wstrząsami, które niesie życie, a Mardell nie miała nic, oprócz niego, co by ją chroniło. Uznał w końcu, że jest pewien co do dwóch rzeczy: po pierwsze, że w tej całej sytuacji nie ma absolutnie niczego dobrego; po drugie, że nie ma pojęcia, jak z tego wybrnąć, nie krzywdząc przy okazji Mardell. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Dwie kobiety szalały na jego punkcie. Dwie wspaniałe kobiety miały złamane serca, ponieważ były w nim tak zakochane, że nie mogły tego wytrzymać. Nie może zatrzymać ich
obu. Będzie musiał jedną wybrać, ale strasznie się niepokoił o Mardell. Może też o Maerose, ale przede wszystkim o Mardell, bo w głębi serca wiedział, że jeśli ona go straci, jest zdolna popełnić samobójstwo. Rozdział 19 Zadanie Charleya w Baltimore polegało na wystraszeniu -. trzech urzędników z Urzędu Ubezpieczeń Społecznych, którzy przyjechali na spotkanie z Waszyngtonu i zostali już przekupieni oraz urobieni przez Angela. Od dzieciństwa Charley budził w ludziach lęk. Początkowo robił to nieświadomie, ale potem stało się to jeszcze jedną z jego umiejętności; jednym z elementów przyjętej przez niego linii postępowania. Jeśli ludzie robili coś niewłaściwego, odczuwali strach i starali się poprawić. Lęk sprawiał, że prawidłowo osądzali powagę, z jaką Charley podchodził do swej pracy, i traktowali go z większym szacunkiem. Ojciec dał mu wyraźnie do zrozumienia, że człowiek, którego inni się boją, może być spokojny o swój honor, i że tarcza, którą wytwarza strach, chrom także jego bliskich. Dostrzegłszy zatem, że budząc strach, oszczędza czas i uzyskuje lepsze rezultaty, udoskonalił technikę i wyrobił sobie swoją budzącą grozę reputację. W gruncie rzeczy Charley, nawet kiedy się nie starał i nie stosował żadnej metody, budził przerażenie u wszystkich, może z wyjątkiem kobiet. W Baltimore miał za zadanie tak wystraszyć trzech cywilów z UUS, żeby trzymali języki za zębami, gdyby coś nie zagrało - nawet jeśli absolutnie nic nie mogło nie zagrać, ponieważ to papa wszystko ustawił. Papa urabiał ludzi z UUS od czterech miesięcy i teraz wszystko było gotowe. Don chciał, żeby Charley pogadał z nimi i wzbudził w nich taki lęk, aby w głębi ducha wiedzieli, że jeśli coś spieprzą teraz, gdy już dobili targu, nie ujdzie im to na sucho. Spotkali się w John Arundel Hotel w Baltimore i Charley po raz pierwszy w życiu zjadł zupę żółwiową. Goście z UUS ucieszyli się, że tak bardzo mu smakowała. Powiedzieli, że to typowe amerykańskie danie. Charley był zdumiony: zawsze myślał, że typowym amerykańskim daniem są hamburgery. „A czym jest obiad telewizyjny", zapytał ich, „jeśli to zupa żółwiowa jest typowym amerykańskim daniem?" Podczas spotkania człowiek Religia pracował z dwoma technikami z UUS, a Charley z trzecim z nich omówił sposób przesłania dziewiętnastu tysięcy pięciuset pięćdziesięciu sześciu czeków o wartości średnio pięciuset trzydziestu dolarów każdy, które schodząc z pras drukarskich, miały być zestawiane według stanu, miasta i ulicy miejsca przeznaczenia. Komputer zawiesi się na jakiś czas, po czym ocknie się, kiedy skończy się wydruk wybranych serii. Kiedy podniosą się krzyki podopiecznych UUS, którzy nie otrzymali swoich comiesięcznych czeków, i władze zarządzą dochodzenie, zostanie jedynie ustalone, że komputer nawalił i spośród milionów czeków nie wydrukował tej konkretnej partii. Przy odrobinie szczęścia urzędnicy dojdą do wniosku, że czeki w ogóle nie zostały wydrukowane. Zrobią to więc jeszcze raz i roześlą do odbiorców. Plan się powiódł. Partnerzy Prizzich musieli szybko działać, żeby zamienić czeki na gotówkę, zanim, gdy zaczną wracać te, które zrealizowano, ktoś zorientuje się, że rząd został oszukany. Trzej faceci z UUS musieli przeczekać to, co nazywali „postępowaniem wyjaśniającym powstanie poważnych strat", ale - jak się okazało - nikt się w tym nie połapał. Czeki, oznaczone jako papiery wartościowe, zostały wysłane na koszt rządu do punktu dystrybucyjnego, który Angelo przygotował w New Jersey. Stamtąd powędrowały do różnych miast w całym kraju, gdzie zrealizowano je w ośmiuset dziewiętnastu bankach. Prizzi zarobili na tej operacji brutto dziesięć milionów trzysta trzydzieści pięć tysięcy dolarów, co było niezłym wynikiem, zważywszy na to, że musieli zapłacić jedynie trzysta trzydzieści siedem tysięcy osiemset czterdzieści trzy dolary za współpracę trzech ludzi z UUS. Charley nie mógł wyjść z podziwu. Ten przekręt był własnym pomysłem dona. Kiedy wrócił do pralni, powiedział Vincentowi i Hydraulikowi o zupie żółwiowej, ale oni mu nie uwierzyli. Rozdział 20 George F. Mallon wiedział, że przegrywa z burmistrzem w wyborczym wyścigu. Donoszono o tym w środkach masowego przekazu, potwierdzały to sondaże. Każde badanie opinii publicznej przeprowadzone przez jego ludzi wykazywało, że prowadząc kampanię przeciwko korupcji, narkotykom, hazardowi, luksusowym osiedlom mieszkaniowym i rasizmowi, robił coś całkowicie przeciwnego temu, czego chcieli wyborcy w Nowym Jorku. Łagodził zatem swoje wystąpienia przeciwko aborcji i za modlitwami w szkołach, aż w końcu były prawie niedostrzegalne. Stopniowo przekonał swoich ewangelicznych popleczników z elektronicznych Kościołów, żeby przestali głośno udzielać mu poparcia. Wiedział, że musi jakoś zmienić swój sposób działania. Był taki czas, gdy chciał całkowicie usunąć z miasta przestępców, ale zaczynał już rozumieć, do jakiego stopnia nowojorczycy są od nich zależni, gdyż jest im z nimi wygodnie i mają dzięki nim dostęp do różnych przyjemności życia. Zaczynał także rozumieć, że być może jest tu do zarobienia spora forsa. Bezsensowne zabójstwo Vita Daspisy, dokonane dosłownie na oczach całej policji i burmistrza Nowego Jorku, zdawało się mieć coś wspólnego z tym, jak na wysokich urzędach robiono pieniądze. Jednakże, jako
przywódca religijny, Mallon nie mógł uwierzyć, że ktoś naprawdę szukałby zysku w tak brutalnym morderstwie. Z całą pewnością, powiedział Mallon do swoich najbliższych doradców, nawet mieszkańcy Nowego Jorku nie zaaprobują czegoś takiego, kiedy pójdą do urn w dniu wyborów. Jego pomocnicy, rekrutujący się z Kościołów w Karolinie Północnej i Georgii, zgodzili się z tym. Wspólnie doszli do wniosku, że o ile nowojorczycy mogą podziwiać burmistrza za to, że tak skutecznie broni swego stanu posiadania, na pewno nie wybaczą mu zwykłego morderstwa. Wszyscy się zgodzili, że jeśli zdołają przygotować niezbite dowody przeciwko Charlesowi Partannie, którego Willie Daspisa zidentyfikował jako człowieka, który zabił jego brata w imieniu zorganizowanej przestępczości w Nowym Jorku i w imieniu jej partnerów, burmistrza oraz policji, i jeśli ujawnią to publicznie w tygodniu poprzedzającym wybory, stworzą w ten sposób George'owi F. Mallonowi jedyną i najlepszą szansę zdobycia stanowiska burmistrza. Zaufani szeryfowie federalni aresztują Partannę w obecności kilkuset przedstawicieli środków masowego przekazu i ich kamer telewizyjnych o świcie w poniedziałek, na osiem dni przed wyborami, żeby zelektryzować wyborców przez zdemaskowanie burmistrza, przeciwnika George'a F. Mallona, jako jedno z ogniw organizacji przestępczej, która szerzy w mieście mord, narkotyki i hazard. Z drugiej jednak strony, jeśli zażądają aresztowania Charlesa Partanny, zanim zbiorą przeciwko niemu absolutnie niepodważalne dowody, burmistrz, policja, obrońcy praw obywatelskich i środki masowego przekazu zarzucą George'owi F. Mallonowi, że w desperackiej próbie zwrócenia uwagi na swoją kandydaturę usiłował oszukać wyborców, wykorzystując ich lęki i rzucając wzięte z powietrza oskarżenia. - Mamy pięciu, może sześciu świadków, na których zeznaniach możemy zbudować sprawę - powiedział Mallon do swojego personelu na tajnym zebraniu w Kościele Nieskazitelnego Zapisu, ewangelicznej kompani holdingowej przygotowującej się do publicznej emisji akcji i obligacji w imieniu konsorcjum elektronicznych Kościołów Ameryki, którego George F. Mallone był założycielem i właścicielem kontrolnego pakietu akcji. - Mamy porucznika Hanly'ego i sierżanta Mungera z komendy policji. Byłego detektywa policyjnego George'a Fearsona i tę ekipę kamerzystów NBC. Jestem przekonany, że pękną na przesłuchaniu, więc uważam, że należy ich wezwać. - Ci ludzie powinni być dyskretnie sfilmowani i nagrywani, kiedy będzie pan im zadawał pytania, szefie odezwała się Clarette Hines, sekretarz stanu w jego gabinecie cieni. - Możemy to pociąć na kapitalne piętnastominutowe filmy dokumentalne i dwu- oraz trzyminutowe wstawki do wyświetlania podczas porannych programów publicystycznych. Mallon najpierw wziął w krzyżowy ogień pytań porucznika Davida Hanly'ego. Burmistrz i szefowie policji musieli na to zezwolić. Gdyby odmówili, mogłoby to się w ostatecznym rachunku okazać jeszcze bardziej kłopotliwe. Nikt nie obawiał się tego, co Hanly powie, a Angelo upewnił się co do tego, postarawszy się, żeby do policjanta dotarła złota koperta. Kiedy przyszła kolej na Mungera, Hanly tak długo przygotowywał go do udzielania właściwych odpowiedzi, aż ten dostał zeza, a burmistrz przekazał wiadomość, że jeśli się dobrze spisze, może liczyć na przywrócenie mu stopnia kapitana. Pytany przez Mallona, Hanly chętnie przyznał, że był na miejscu wydarzeń, kiedy zginął Vito Daspisa. - Dlaczego pan tam był, poruczniku? Przecież branie udziału w osaczaniu uciekiniera nie należało z pewnością do pańskich obowiązków? Byłem w drodze do domu, kiedy przez radio usłyszałem o tym, co się wydarzyło. Jeden z policjantów zamordowanych przez Vita Daspisę był moim współpracownikiem i dobrym przyjacielem. Chciałem być obecny przy aresztowaniu Daspisy. Ale ze wszystkich funkcjonariuszy policji to właśnie pan. a nie nikt inny, zaraz po przybyciu na miejsce wydarzeń wszedł do mieszkania, w którym osaczono Daspisę, i przeprowadził z nim rozmowę. - Vito wysłał pisemną wiadomość. Złapali ją kamerzyści, gdy wyleciała z jego okna. Prosił konkretnie o mnie. - Istnieje nagranie telewizyjne pokazujące, jak wchodzi pan do budynku, opisujące, co pan ma tam do zrobienia, i ponownie ukazujące pana wychodzącego na ulicę po rozmowie z Daspisą. - Próbowałem z nim pogadać. Nie udało mi się. - Niech pan przyzna, że pan i Daspisą omawialiście sprawy związane z biznesem narkotykowym. - Nie mógłby pan być dalszy od prawdy, panie Mallon. - O czym w takim razie rozmawialiście? - Powiedział, że chciałby porozmawiać ze swoim bratem Williem. - Ale kiedy zszedł pan na dół po tej, jak pan to nazywa, próbie pogadania z nim, złożył pan natychmiast raport burmistrzowi, prawda? - Nie pamiętam tego. - To spotkanie zostało zarejestrowane przez kamery telewizyjne, poruczniku. - Burmistrz sprawował kierownictwo na miejscu wydarzeń. Powiedziałem mu, że podejrzany nie chciał ze mną rozmawiać. - Nie chciał rozmawiać z panem i posłano tam detektywa sierżanta George'a Fearsona.
- Tak jest. - Czy zna pan detektywa Fearsona? - Nie, nie osobiście. - Ale pan i sierżant Munger, który dowodził oddziałem specjalnym, poinformowaliście go w holu budynku Daspisy o sytuacji i wydaliście karabinek szturmowy? - Nie. - Nie poinformowaliście go p sytuacji? - Nie wydaliśmy mu karabinka szturmowego. Fearson był magistrem psychologii. Poszedł na górę, żeby zastosować wobec Daspisy metody psychologiczne. - Przedstawił dokumenty świadczące o tym, że jest detektywem Fearsonem? - Dlaczego miałoby to być konieczne? Jest policyjnym detektywem. Jest znany w komendzie jako psycholog. - Niech pan przyzna, poruczniku, że George Fearson odszedł z policji nowojorskiej na emeryturę trzy lata temu i jest teraz profesjonalnym zjadaczem w Montrealu. - Profesjonalnym zjadaczem? - Zarabia na życie, zjadając ogromne posiłki w oknach montrealskich restauracji. - To niemożliwe. Jest zbyt młody, żeby być na emeryturze, i zbyt chudy jak na człowieka, który jakoby tyle je. - Niech pan przyzna, że człowiekiem, którego pouczyliście o sytuacji, nie był George Fearson, lecz Charles Partanna, zabójca mafijny, który po waszym pouczeniu poszedł na górę do mieszkania Vita Daspisy i zastrzelił go. - Człowiekiem, z którym rozmawialiśmy, był detektyw Fearson. Kiedy detektyw Fearson wrócił z mieszkania Daspisy, sierżant i oddział specjalny udali się na górę i, po wyłamaniu drzwi mieszkania Daspisy, zastrzelili go w samoobronie, gdy on otworzył do nich ogień. - Czy zamierza pan trzymać się tej wersji, poruczniku? - To właśnie się wydarzyło. - Jeśli zamierza się pan trzymać tej wersji, będzie pan musiał powtórzyć to w sądzie pod przysięgą. To wszystko, poruczniku. Przesłuchanie Ueliego Mungera potwierdziło zeznania Hanly'ego. Chester Singleton, kamerzysta NBC, który wszedł po oddziale specjalnym do mieszkania Daspisy, powiedział ludziom Mallona, że odniósł wrażenie, iż policjanci nie musieli wyważać drzwi, ale że były one szeroko otwarte. Dodał również, że wyraźnie pamięta, iż widział kilka kawałków Daspisy na podłodze, ścianach i suficie pokoju gościnnego w mieszkaniu, zanim oddział specjalny zaczął strzelać do leżącego na podłodze ciała. Kiedy Singleton opuścił salę przesłuchań, Mallon i jego pomocnicy jednogłośnie orzekli, że nie mają najmniejszych wątpliwości, iż Hanly oraz Munger kłamali. To, że Fearson jest w Montrealu i może być sprowadzony do Nowego Jorku, by zeznać, że od trzech lat nie opuścił Montrealu, będzie obciążającym dowodem, który pozwoli prokuratorowi okręgowemu wystąpić przeciwko Hanly'emu i Mungerowi i złamać ich podczas przesłuchania. Zeznania Singletona posłużą do ustalenia, że Daspisa został zastrzelony przez kogoś, kto według twierdzeń nowojorskiej komendy policji był George'em Fearsonem, ale który nim być nie mógł. Prawnicy z zespołu Mallona zgodzili się, że jest już wystarczająco dużo dowodów, aby wystąpić do wielkiej ławy przysięgłych o wystawienie zapieczętowanego aktu oskarżenia skierowanego przeciwko Charlesowi Partannie, i że fakty zawarte w tym akcie powinny zostać podane do publicznej wiadomości w poniedziałek na osiem dni przed wtorkowymi wyborami. Wtedy to George F. Mallon i jego grupa zaufanych szeryfów federalnych oraz towarzyszący im dziennikarze przystąpią do działania i aresztują go. Trzy tygodnie po tym, gdy Charley spotkał Mardell w Latino, nastąpiła regularna zmiana programu i wraz z pięcioma innymi striptizerkami oraz gwiazdami skierowano ją do jednego z trzech hoteli Prizzich w Vegas. Opowiadając mu o tym, wpadła niemal w histerię, ponieważ odkryła, że najlepszym sposobem poradzenia sobie z rolą Mardell jest całkowite poddanie się naukom Stanisławskiego i pozwolenie na to, by Metoda dyktowała jej reakcje na nowe i groźne sytuacje. - Co zrobimy, Charley? - zapytała, wisząc na klapach jego marynarki, starając się, żeby jej kreacja Mardell LaTour była jak najlepsza, mimo że podczas dwóch dni, które on spędził w Baltimore, cudownie się bawiła w Nowym Jorku, chodząc na lunche z Freddiem, ognistym Freddiem, studiując wraz Hattie Blacker swoje notatki na temat Charleya, i odwodząc Edwinę od zamiaru wprowadzenia się do wielkiego, kolorowego mężczyzny mieszkającego na Washington Heights. - Mogę tam przyjeżdżać w każdy weekend - powiedział na próbę Charley. - Nie! - Pracuję w Nowym Jorku, Mardell. Wiesz o tym. Weekend to jedyna możliwość. - W takim razie umrę.
- Daj spokój! - Chryste, pomyślał Charley, początkowo posiadanie dwóch szalejących za tobą kobiet może być bardzo satysfakcjonujące, ale po jakimś czasie staje się to prawdziwym wrzodem na tyłku. - Z Vegas wysyłają nas do Miami, potem do Kentucky, a następnie do Atlantic City - powiedziała. - Upłynie dwanaście tygodni, zanim tu wrócę. - Nie miała najmniejszego zamiaru opuszczać Nowego Jorku i wyjeżdżać do tego okropnego Las Vegas. W Nowym Jorku właśnie zaczynał się sezon. Będą wszyscy, którzy się liczą: zwłaszcza Freddie. Poddała się Metodzie, pomyślała w skupieniu o swym ukochanym jamniku, Pepperze, zdychającym w wieku czternastu lat, i łzy wypełniły jej oczy. - To właśnie dlatego nigdy się z nikim nie związałam, Charley. Do czasu, aż spotkałam ciebie. Nigdy. Nie powinniśmy iść razem na lunch tego pierwszego razu. Sądziłam, że będziesz bezpiecznym towarzystwem, ponieważ uznałam cię za gangstera - jak mogłam myśleć, że jesteś gangsterem - ale ty stałeś mi się tak drogi, taki słodki, że zanim się zorientowałam, opuściłam tarczę i zakochałam się w tobie na całe życie. Nie przeżyję tego, jeśli będę musiała jechać do Las Vegas, a ty zostaniesz w Nowym Jorku. - Ach... do diabła, Mardell... dlaczego miałabyś w ogóle pracować? Ja mam wystarczająco dużo pieniędzy. Możesz zostać w Nowym Jorku i wszystko będzie tak samo, tyle że nie będziesz musiała chodzić co wieczór do pracy. - Nie mogłabym tego zrobić. - Dlaczego nie? - Byłabym utrzymanką. - No i co? To lepsze od pracy. - Po prostu nie mogłabym. Jutro rano zacznę szukać pracy w Nowym Jorku. - Co możesz robić poza pracą w show-biznesie? - Mogłabym być modelką. - Możesz być trochę za duża na modelkę. Posłuchaj, pozwól, że się tym zajmę. Odezwę się do ciebie. Coś wymyślę. Następnego dnia rano Charley zapytał papę, kogo znają w show-biznesie. - Powiedz, czego chcesz, to dostaniesz - odparł papa. -A po co ci to? Charley opowiedział mu nieco zmienioną historię o tym, że Latino zamierza przenieść Mardell do Las Vegas, ale on uznał, że woli, by raczej nie opuszczała Nowego Jorku, i w związku z tym chce znaleźć agenta, który mógłby dać jej jakąś pracę na miejscu. - Powiem Juleyowi, żeby ją zatrzymał w nowym programie do czasu, aż coś załatwisz, ale kiedy już jesteśmy przy tym temacie, to czy myślisz czasem o Vincencie i o tym, jak on widzi honor swojej córki? - Myślę o tym. - On jest maniąca, ten Vincent. Nawet nie wiesz, do jakiego stopnia. Mardell odmówiła pozostania w Latino. - To absolutnie wykluczone, Charley. Każda dziewczyna z branży powie, że jestem panienką gangstera, że moja torpeda, czy jak tam one nazywają takich ludzi, powiedziała po prostu kierownictwu, że mam zostać w Nowym Jorku i oni muszą się na to zgodzić. - Bardzo to wszystko utrudniasz, Mardell. - Nawiasem mówiąc, jak to możliwe, że potrafisz coś takiego załatwić? - Mój wujek Harold pracuje w agencji, która angażuje artystów do pracy w Latino. Dla niego to naprawdę mała przysługa. Nie uważaj tego za tak wielką sprawę. Rodzina Caltanisetta, która operowała ze wschodniego Harlemu i wyniosła wymuszenia, podpalenia oraz fabrykowanie oskarżeń o niewłaściwe leczenie do poziomu sztuki, była partnerem Prizzich w operacji fałszowania kart kredytowych. Należała do nich również wielka agencja teatralna i to oni posiali Charleya do Marty'ego Pomerantza, drobnego niezależnego agenta. Pomerantz był łagodnym, małym facetem, który miał przedziałek z tyłu głowy i przyprowadzał swego wegetariańskiego psa do biura na trzecim piętrze starego budynku General Motors na rogu Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy i Broadwayu. Miał sześćdziesięciosześcioletnią sekretarkę, która nosiła elastyczne pończochy. Pomerantz był w tym interesie od dawna. Charley przedstawił mu swoją propozycję. - Ona jest piękną dziewczyną z doświadczeniem estradowym wyniesionym z Latino. Występowała też z Miss Bluebell w całej Europie. - Miss Bluebell ma wielką klasę. - Nie chcę, żeby pracowała poza miastem. Rozbiera się wspaniale i mogłaby odnieść wielki sukces, występując jako nowa twarz. - Przygotowanie występu kosztuje. - Koszta nie grają roli. Poza tym będziesz dostawał od niej normalne dziesięć procent, a tak między nami - ja dorzucę dziesięć procent więcej. - Mam tylko angażować ją do występów na obszarze metropolitalnym? - Tak, by mogła każdego wieczoru wrócić do domu. - Może być burleska?
- Dlaczego nie? - W porządku. Pozwól mi najpierw ją obejrzeć. Potem znajdziemy kogoś, kto mógłby opracować jej występ. Wszystko się udało; nawet po wliczeniu opłat za Aranżację muzyczną, kostiumy, dwóch pianistów, transport i dodatkowych dziesięciu procent dla Pomerantza kosztowało to Charleya tylko sześćset dolarów na tydzień i trochę drobnych. Wiedział, że nie rozwiązał jeszcze prawdziwego problemu. Teraz, gdy już uznała, że są zaręczeni, Maerose zjawiała się w jego mieszkaniu trzy razy w tygodniu, w związku z czym musiał tak organizować czas, żeby z Mardell spotykać się w pozostałe wieczory. Robił to chyba dobrze, gdyż obie kobiety wydawały się bardzo szczęśliwe. Zbliżał się jednak dzień, kiedy będzie musiał zdecydować, którą z nich ostatecznie wybrać. Do wyborów pozostały dwa tygodnie. Rozdział 22 Vincent wezwał Angela Partannę i Charleya na naradę. Kiedy weszli do jego gabinetu i usiedli, czytał gazetę. - Posłuchajcie tych pierdoł, które tu drukują - powiedział z oburzeniem i zaczął głośno czytać: - „Komisja prezydencka ogłosiła dzisiaj, że istnieje groźba, iż azjatyckie zorganizowane grupy przestępcze staną się stałym elementem amerykańskiej ekonomii". Wyciągamy pięćset miliardów rocznie, a tu nagle ta banda zgarniających centy żółtków okazuje się zagrożeniem. - Posłuchajcie tego, na litość boską: - „Gang Bambusa przeniósł się z Tajwanu do Stanów Zjednoczonych z powodu nacisku tajwańskich organów wymiaru sprawiedliwości". Słyszeliście kiedyś podobne banialuki? Cały tajwański rząd składa się w stu procentach z przestępców. Został założony przez Zielony Gang z Szanghaju Prezydentem Tajwanu jest jeden z czołowych zbirów Zielonych, Czang Kaj-Szek. Dlaczego wciskają ludziom taki kit? - Kiedyś od nich kupowaliśmy - napomknął Angelo. - Mniejsza z tym, nie po to was tutaj wezwałem. Charley, pamiętasz Małego Jaimito Arrasara? - Gość z Ameryki Południowej, dostawca? - Kantuje nas. Chcę, żebyś poleciał do Miami i załatwił go. - Jaimito chodzi wszędzie z czterema ochroniarzami -odezwał się Angelo. - Jak chcesz to zrobić, Charley? - Wyślę tam najpierw Hydraulika i Phila, żeby ustalili, dokąd chodzi i gdzie będzie. - Pięciu facetów. Nawet jeśli uda się wam w trójkę ich skasować, narobicie piekielnego hałasu - powiedział Angelo. - Mogę to załatwić sam - odparł Charley. - Nie potrzebuję do tego tych dwóch. - Pięciu gości? Nie ma mowy. - Mogę to zrobić dwoma granatami z kwasem pruskim. - Skąd dostaniesz granaty z kwasem pruskim? - Ludzie Religia mogą je zrobić lub ukraść armii. Zadbajcie tylko o to, by ktoś mi je dostarczył w samolocie, żebym nie musiał przenosić ich przez bramkę na lotnisku. Vincent westchnął. - Nie mogę tego zrozumieć. Jaimito kasuje przyjemne, stałe pięć i pół miliona na tydzień, a mimo to musi nas kantować. - Złodziej zawsze będzie złodziejem - zauważył sentencjonalnie Angelo. - Jaimito jest miłym małym facetem - powiedział Charley- może więc nie wie, że jego ludzie nas kantują? Chcę powiedzieć, że mogą to robić jeszcze w Kolumbii, zanim towar dotrze do Miami. Jeśli go skasujemy, może się okazać, że załatwiliśmy niewłaściwego faceta. Vincent i Angelo popatrzyli na siebie ze zdumieniem. - A co to za różnica? - zapytał Vincent. - Ważne jest, że otrzymają przestrogę, Charley - wyjaśnił Angelo. - Następnym razem nie obrażą tak wielkiego klienta. Zagrażałoby to całemu interesowi, który opiera się na dobrej woli i zaufaniu. Czekając na sygnał z Miami, Charley popracował z technikami Religia nad zamkami i elektronicznymi mechanizmami zwalniającymi, kiedy więc Hydraulik zadzwonił z informacją, że wszystko gotowe, on także był gotowy. Poleciał do Miami z Mardell. Tak nastawała, że musiał ją zabrać ze sobą. Czekała na napisanie scenariusza swojego występu, nie mogła więc zacząć prób, a kostiumy wciąż jeszcze były u krawca. (Poza tym, chociaż nie powiedziała mu o tym, sezon w Nowym Jorku jeszcze się nie rozpoczął.) Kiedy ją powiadomił, że musi wyjechać na kilka dni, przestała jeść. Podniosła sobie temperaturę do czterdziestu stopni, biorąc lekarstwo, które zawsze brała Edwina, kiedy chciała mieć gorączkę. Siedziała w samej bieliźnie i wpatrywała się w ścianę. To wszystko było niczym wielki wrzód na tyłku. Potem, kiedy już jej powiedział, że może z nim lecieć do Miami, musiał jeszcze poradzić sobie z drugą stroną tego układu: Maerose.
Podczas gdy Mardell się pakowała, Maerose spędziła noc w domu przy plaży. Wstała o świcie i zrobiła mu wielkie śniadanie, aby wiedział, że troszczy się o niego, i był jej wdzięczny. Kiedy zjadł, zagnała go do łóżka i tak ścisnęła udami w pasie, aż pomyślał sobie, że chce całe śniadanie z powrotem. Spakowała mu walizkę i, dzięki Bogu, powiedziała, że ma rano spotkanie z klientem w swoim biurze, nie upierała się więc, by jechać z nim na lotnisko. Charley odwiózł tam Zingo Pappaloush, osobisty kierowca jego potencjalnego teścia, nie mógł zatem, oczywiście, zabrać tam Mardell tym samym samochodem. Załatwił więc dla niej limuzynę z firmy świadczącej tego rodzaju usługi i jakoś uszło mu to na sucho, gdyż wiedziała, że byłoby mu bardzo nie po drodze, gdyby ze swojego mieszkania na Brooklynie musiał jeszcze jechać po nią. Mieli sąsiednie miejsca w samolocie i tam się dopiero spotkali. Tam też niski mężczyzna w białym kombinezonie roboczym z nazwą linii lotniczej na plecach upuścił mu na kolana małą paczuszkę, kiedy szedł przejściem między fotelami. - Jestem taka podekscytowana, Charley. Nigdy jeszcze nie byłam na Florydzie. - Jest bardzo ładna. - Będę musiała kupić kostium kąpielowy. - Co? - Kostium kąpielowy. - Pod warunkiem że go nie włożysz. - Co masz na myśli? - Nie chcę zginąć w rozruchach, kiedy ludzie zobaczą, jak idziesz w kostiumie kąpielowym. Szturchnęła go swawolnie, w wyniku czego Charleyowi zdrętwiało ramię i omal nie wypadł z fotela na przejście. - Och, ty! - powiedziała radośnie. - Mamy przyjemny hotel na najlepszym kawałku plaży i jeśli tylko w ciągu dnia będziesz czegoś chciała, wystarczy, że podniesiesz słuchawkę i powiesz im. - A gdzie ty będziesz? - zapytała z niepokojem. - Muszę pracować. Jestem człowiekiem, który pracuje od dziewiątej do siedemnastej, jak każdy inny. Całuję cię rano na do widzenia i wychodzę. Potem wracam do domu i robimy to, na co masz ochotę. - W porządku, Charley. Czuję się bezpieczna. Jaimito mieszkał w hotelu Bolivar. Hydraulik załatwił tam Charleyowi rezerwację. O ósmej rano Charley wprowadził się do penthouse'u naprzeciw tego, który zajmował Jaimito; były to jedyne dwa apartamenty na tym piętrze. Przebrał się w T-shirt i biały kombinezon - strój hotelowych majstrów do wszystkiego - po czym za kwadrans dziesiąta usiadł na krześle i przez dziurę, którą wywiercił w drzwiach, obserwował korytarz do chwili, gdy Jaimito oraz jego czterej ludzie opuścili apartament i poszli do windy. Charley odczekał dziesięć minut, przeszedł przez korytarz i usunął z drzwi Jaimita zamek. Zastąpił go zamkiem zdalnie sterowanym i sprawdził, jak działa. Następnie wszedł do apartamentu i założył identyczne zamki podłączone do tego samego urządzenia sterującego, co zamek w drzwiach wejściowych - w rozsuwanych drzwiach wiodących na taras i jedynych pozostałych drzwiach w bawialni, które otwierały się na mały korytarz prowadzący do sypialń. Na klamce drzwi apartamentu powiesił tabliczkę z napisem NIE PRZESZKADZAĆ, włożył maskę przeciwgazową, wszedł na lekką aluminiową drabinkę, z pewną trudnością z powodu niedowładu nogi będącego wynikiem rany, którą odniósł na wojnie, i przymocował granaty do każdego z żyrandoli po obu stronach pokoju. Zawiesił je na drutach z zaczepami uwalniającymi, które także były podłączone do urządzenia sterującego. Po zwolnieniu granaty opadną na wysokość twarzy i przymocowane do zawleczek miedziane druciki wyciągną je, wyzwalając kwas pruski. Kiedy pracował, otworzyły się drugie drzwi i do pokoju weszła mała blondynka z czarnymi brwiami, ubrana tylko w krótki szlafrok. Miała około dziewiętnastu lat i wyglądała na bardzo bystrą. Obserwujący Kolumbijczka Hydraulik najwyraźniej ją przegapił. - Co tam robisz? - zapytała ostrym tonem - Dlaczego masz to coś na twarzy? - Podeszła do drabinki i spojrzała w górę na niego. Kopnął ją zdrową nogą w podbródek, mając nadzieję, że sam nie spadnie na tyłek. Następnie zszedł z drabinki, ściągnął dziewczynie rajstopy i związał jej za plecami ręce i nogi. Kiedy skończył, zaciągnął ją do drugiej sypialni, wepchnął w usta wielki kłąb chusteczek jednorazowych, żeby była cicho, i wrzucił ją do garderoby. Wrócił do bawialni, wytarł starannie wszystkie ślady i o dwunastej dziesięć zdjął z klamki tabliczkę NIE PRZESZKADZAĆ, po czym wrócił do apartamentu po drugiej stronie korytarza. Czekał tam cierpliwie. O piętnastej dwadzieścia usłyszał pięciu mężczyzn idących korytarzem. Pokrzykiwali do siebie po hiszpańsku, robiąc harmider jak małe zoo, w którym wybuchł pożar. Charley przerwał elektroniczne połączenie z drzwiami apartamentu, co otworzyło zamek, tak że pierwszy z goryli, który do nich dotarł, zauważył: - Hej, szefie, pokojówka zapomniała zamknąć drzwi.
- Wy, chłopcy, wchodzicie pierwsi - powiedział Jaimito po hiszpańsku. Charley obserwował ich przez prowizorycznego judasza do chwili, gdy wszyscy znaleźli się w apartamencie i zamknęli za sobą drzwi. Kiedy to się stało, zablokował zdalnie sterowane zamki we wszystkich trzech drzwiach. Następnie uaktywnił mechanizmy na żyrandolach, które zwolniły granaty i wyciągnęły zawleczki. Odczekał dwadzieścia minut, po czym włożył maskę przeciwgazową i wszedł do apartamentu Jaimita. W pokoju, na krzesłach i na podłodze, leżało pięć ciał. Charley odblokował zamek drzwi wiodących na taras i otworzył je szeroko, aby oceaniczna bryza przewietrzyła pokój. Dzięki temu, kiedy pokojówka z wieczornej zmiany przyjdzie, żeby przygotować łóżka, kwas pruski jej nie zatruje. O osiemnastej trzydzieści był już z powrotem w swoim hotelu. Charley zauważył, że Mardell jest czymś zaabsorbowana. Jej głos brzmiał tak, jakby myślami była gdzieś daleko. - Miałeś dobry dzień w biurze? - zapytała. - Bardzo dobry. - To miłe. - A ty miałaś dobry dzień? - Zjadłam lunch przy basenie - odpowiedziała obojętnym tonem. - Jacyś mężczyźni chcieli się do mnie przyłączyć, wybrałam więc księdza i to utrzymało ich z dala ode mnie. - Czy on sprawił ci jakąś przykrość? Spróbowała się roześmiać, ale wyraźnie myślała o czymś innym. - Nie. Gdzie zjemy kolację? Zjedli obfitą kolację z owoców morza w restauracji, którą polecił im szef obsługi hotelu. - Dlaczego nic nie mówisz? - zapytał Charley. - Jem. Wcześnie wrócili do hotelu. Kiedy szykowali się do łóżka, Mardell postanowiła rozpocząć rozmowę. - Dzwoniła dziś do ciebie kobieta. - Tak? Kto? - Powiedziała, że nazywa się Maerose Prizzi. Właśnie zdejmował spodnie, odwrócony do niej plecami. - Chciała wiedzieć, co robię w twoim pokoju. - To musiała być jakaś wariatka. - Powiedziała, że jest twoją narzeczoną. Odwrócił się do niej. - Tak powiedziała? - zapytał, stojąc w bokserkach i paryskich podwiązkach. - Tak. - Nie miała prawa mówić czegoś takiego. Nigdy jej nie powiedziałem, że jestem jej narzeczonym. - Kim ona jest, Charley? - zapytała Mardell takim tonem, jakby rozmawiali o przepisie na kanapkę z szynką. - Wnuczką człowieka, dla którego pracuję. Jest ode mnie znacznie młodsza. - O ile młodsza? Jakieś dwadzieścia lat? Mniej więcej dziesięciolatka, Charley? - Posłuchaj... znam ją całe moje życie Chcę powiedzieć, że ona od dawna się we mnie durzy. To jedna z tych młodzieńczych, szkolnych miłości. - A zatem nie jesteś z nią zaręczony? - Zaręczony? Z Maerose Prizzi? - Musisz mnie uzbroić w fakty, Charley. - Nie rozumiem, co masz na myśli. - Powiedziała, że zadzwoni do mnie, kiedy wrócimy do Nowego Jorku. Chce mnie odwiedzić. - Zachowuje się jak dziecko, które próbuje narobić innym kłopotów. Będę musiał porozmawiać o tym z jej dziadkiem. Nie możesz przecież myśleć, że zabrałbym cię ze sobą do Miami, gdybym był zaręczony z inną kobietą. - To się już zdarzało. Mężczyźni robią takie rzeczy. - Mardell... ona jest dla mnie jak krewna. - Dał Bogu szansę, by poraził go gromem. - Jak kuzynka w drugiej linii... lub młodsza siostra. Mardell weszła do łóżka, połknęła dwie tabletki nasenne, wytrząsnąwszy je ostentacyjnie z fiolki, wyłączyła lampkę na swoim nocnym stoliku i odwróciła się do niego plecami. - Nie mów do mnie więcej, Charley. Jedyny sposób, w jaki możemy wyjaśnić tę sprawę, to usiąść razem i porozmawiać. Wszyscy troje. Charley włożył piżamę i wyszedł wściekły do bawialni. Siadł ciężko w fotelu, zapalił wielkie cygaro i wbił wzrok w formularz wyścigów konnych. Nagle zrozumiał, jak się poczuł Vito, kiedy odsunął rygle i szeroko otworzył drzwi. Jak skazaniec. Rozdział 23 Maerose zdawała się patrzeć przez okno swego gabinetu, za którym roztaczał się widok na zadbane podwórze z tyłu podwójnego budynku z piaskowca zajmowanego przez jej firmę, ale w rzeczywistości
wpatrywała się w swoje myśli i widziała Charleya. Na jej twarzy gościła kompletna pustka, a jej oczy przypominały oczy postaci z kreskówki, która właśnie zderzyła się z rzeczywistością. Nie mogła w to uwierzyć. Zadzwoniła do hotelu Prizzich w Miami Beach, poprosiła o połączenie z apartamentem pana Charlesa A. Partanny i odebrała kobieta. W pierwszej chwili się zniecierpliwiła, myśląc, że cholerna telefonistka połączyła ją ze złym numerem. Zaraz jednak zrozumiała, że się myliła. Kobieta, mówiąca z bardzo angielskim akcentem, chciała wiedzieć, kto dzwoni do pana Partanny, i Maerose pomyślała: Kto, u diabła, zadaje mi takie pytanie takim tonem, jakbym nie miała prawa dzwonić do pana Partanny, gdziekolwiek on jest? - Zechce pani poprosić go do telefonu. - Pana Partanny tu nie ma. - A gdzie jest? - W swoim biurze. To był jeden z tych zabarwionych poczuciem wyższości głosów tak typowych dla Angoli. Biuro Charleya! - Z kim rozmawiam? - Z panią Partanna. Poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej lodowy miecz w brzuch. - Pani Partanna? Kiedy to się stało? - Z kim rozmawiam? - Nazywam się Maerose Prizzi. Proszę zapamiętać to nazwisko, żeby go pani nie przekręciła, mówiąc panu Partannie, że dzwoniłam. Jestem narzeczoną pana Partanny. Teraz przyszła kolej na tę wydrę, by przyjąć kopnięcie w głowę. Wciągnęła głośno powietrze. - Jego narzeczoną? - Jak się pani nazywa? - Mardell La Tour. - Proszę posłuchać, panno La Tour. Gdyby nie to, że dzwonię z Nowego Jorku, przyjechałabym tam i obie mogłybyśmy połamać kilka krzeseł na głowie tego sukinsyna. Gdzie pani mieszka? - W... w Nowym Jorku. - Gdzie w Nowym Jorku? - Pod 148 przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej. - Kiedy pani wraca? - W poniedziałek, jak sądzę. Ale naprawdę, panno Prizzi... - Utniemy sobie pogawędkę. Zadzwonię do pani. Upłynęło już prawie pół godziny, a Maerose wciąż nie mogła dojść do siebie po telefonie, dzięki któremu odkryła obecność kobiety w pokoju hotelowym Charleya Partanny. Gdy tylko odłożyła słuchawkę po rozmowie z Mardell, zleciła tę sprawę prywatnym detektywom z Miami oraz Nowego Jorku, i była pewna, że zbiorą absolutne, niepodważalne dowody, iż Charley przez cały czas zdradzał ją z tą kobietą. Musiała przetrącić mu kręgosłup. Wiedział przecież, że jeśli zrobi jej coś takiego, ona będzie musiała go zniszczyć. Wyciągnęła od ojca, że Charley pojechał do Miami, żeby rozwiązać jakiś problem z dostawcą prochów. Tej kobiecie powiedział jednak, że musiał iść do biura - oczywiście niezależnie od sytuacji nie zdradziłby jej, dlaczego tam jest, ale chodziło o to, że ona nie mogła być ze środowiska, gdyż każda kobieta ze środowiska wiedziała, że tacy ludzie jak Charley nie mają żadnego biura, kiedy jadą do Miami. Poza tym nie mogła być jedną z nich, skoro mówiła tak, jak mówiła. Jak C. Aubrey Smith. Może była jakąś miejscową lalą, którą Charley poderwał lub którą mu załatwili ludzie Casca Fidele. To jeszcze mogłoby jakoś przełknąć. Wiadomo, że mężczyźni w podróży robią takie rzeczy. Ale jeśli zabrał tamtą ze sobą z Nowego Jorku, a wobec niej nie był nawet na tyle uprzejmy, żeby ją zaprosić na wspólny wypad do Baltimore, nawet jeśli wiedział, że nie mogła pojechać, ponieważ miała na głowie firmę, będzie musiała - przełknęła ślinę - będzie musiała się dowiedzieć, jak mogłaby wystawić na niego kontrakt. Wiedziała jednak, że nie potrafiłaby tego zrobić. Wygrażanie mu w myślach poprawiło jej nieco nastrój, ale gdyby załatwiła Charleya, stałaby się taka sama jak jej ojciec, a wszystko było lepsze od tego. Potrzebowała Charleya. Wszystkie jej plany zależały od niego. Odkrycie, że był w Miami z kobietą, sprawiło jedynie, że to uczucie stało się ostrzejsze, bardziej rozdzierające. Był nieszczerym, wrednym sukinsynem i co ona miała z tym począć? Była jedną z Prizzich. Wiedział, <..o to znaczy lepiej niż większość ludzi na świecie, a mimo to zrobił jej coś takiego. Była przekonana, że Angelo Partanna wie o tej kobiecie, ponieważ zawsze wiedział, co Charley zrobi, zanim jego syn nawet o tym pomyślał, ale nie miała pojęcia, jak go o to zapytać, nie wywołując wielkiej awantury. Wiedziała jedno. Musiała przygwoździć Charleya. Musiała odebrać mu wszelkie możliwości manewru i sprawić, by sam zrozumiał bezsens wiązania się z kobietami takimi jak tamta lub jakakolwiek inna oprócz Maerose Prizzi. Musiał zrozumieć, że jest związany z Prizzimi i zaręczony z jedną z nich, mimo że nigdy nie nalegała, aby zrobili to oficjalnie,
a on nigdy tego nie potwierdził. Należało wbić mu do głowy, że nie może tak po prostu podróżować po kraju z każdą panienką, na którą przyjdzie mu ochota, jakby byli w środkowych Chinach, na litość boską. Był w Miami. Wszyscy go znali. Usprawiedliwiało go to, że nikt nie wiedział, iż jest zaręczony z wnuczką Corrada Prizziego. Aby go przygwoździć do miejsca, w którym stał, będzie musiała ogłosić to oficjalnie, będzie musiała dać światu do zrozumienia, do kogo on należy. Powie ojcu i dziadkowi, że są zaręczeni. Ta decyzja przyszła jej z wielkim trudem, ponieważ, gdy raz to zrobi, a Charley się nie zmieni i nadal będzie to robił z innymi kobietami, zaleją go betonem w fundamentach jakiegoś domu. Poza tym rozwalało to kolejność, w jakiej chciała zrealizować swoje plany. Zamierzała najpierw rozwinąć działalność swojego przedsiębiorstwa w Waszyngtonie, jak to zrobiła w Nowym Jorku, aby natychmiast po oficjalnym ogłoszeniu jej zaręczyn z Charleyem, w najbardziej właściwym momencie, u szczytu fali dobrych wiadomości, mogła poprosić dziadka, żeby kazał Eduardowi przyjąć ją do swojego biura, co pozwoliłoby jej sprzedać mu firmę wnętrzarską za duże pieniądze oraz zakotwiczyć na długo u jego boku, by poznać wszystkie tajniki prowadzonych przez niego operacji, następnie podkopania jego pozycji w rodzinie i w końcu zajęcia jego miejsca. Ogarnęły ją pewne wątpliwości, czy uda jej się doprowadzić do tego, żeby sprawa jej zaręczyn z Charleyem nie budziła wątpliwości. On nigdy nie zadzwonił, by ją gdzieś zaprosić. To ona zawsze musiała dzwonić do niego. Nigdy też nie zwabił jej do łóżka. Za każdym razem, gdy do tego doszło, musiała najpierw wszystko drobiazgowo zaaranżować. Prędzej czy później skończą jej się preteksty do ściągnięcia z niego ubrania i zamknięcia drzwi. Z jej pięknych ciemnych oczu popłynęły łzy. Nie mogła z niego zrezygnować. Pokrzyżowałoby to jej wszystkie plany zdobycia pozycji, która pewnego dnia umożliwiłaby jej przejęcie kierownictwa nad całą rodziną Prizzich. Za każdym razem, gdy byli ze sobą, on w coraz większej mierze należał do niej i wiedziała - wiedziała z całkowitą pewnością -że po dziesięciu lub dwunastu kolejnych spotkaniach Charley stanie się stroną aktywną. To on będzie zapraszał ją na kolację. On będzie wymyślał plany i mówił słodkie rzeczy, żeby wciągnąć ją do łóżka. Biorąc pod uwagę, o jakie pieniądze i jaką władzę toczyła się ta gra, należeli do siebie. Jednakże pominąwszy wszystkie inne powody, wszystkie powody, z jakich to rozpoczęła, Charley był także ważnym ogniwem w łańcuchu jej życia. Musieli stać się razem nową krwią, nową siłą. Charley był teraz zaledwie zastępcą jej ojca, ale do czasu, gdy ona osiągnie pozycję umożliwiającą jej wysadzenie Eduarda z fotela szefa wszystkich legalnych przedsięwzięć Prizzich, jej ojciec z całą pewnością będzie już skończony, martwy lub na emeryturze, a Charley zostanie szefem operacji ulicznych Prizzich z całą związaną z tym władzą, co stanie się rozstrzygającym elementem jej rozgrywki, gdy nadejdzie czas usunięcia Eduarda. Podniosła słuchawkę telefonu i wykręciła numer. - Ciocia Amalia? Tu Maerose. Czy mogłabyś jakoś załatwić, żebym się z nim zobaczyła dziś po pół ..dniu? - Co się stało, Mae? - W głosie Amalii słychać było niepokój. - Chcę mu powiedzieć, że wychodzę za mąż za Charleya Partannę. - Mae! Mae, to cudownie! Ależ go uszczęśliwisz! - Chcę, żeby się o tym dowiedział pierwszy. Nie powiedziałam jeszcze nawet ojcu. - Ale Charley powie Angelowi... - Charley nie piśnie słowa. Załatwisz mi spotkanie, ciociu Amalio? - Przyjdź tu o wpół do piątej. To najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Maerose ubrała się w zieloną tweedową spódnicę, zielony sweter i zielone wełniane pończochy. Włożyła buty na niskim obcasie i zrobiła sobie bardzo delikatny makijaż, żeby sprawić wrażenie małej dziewczynki. Kiedy się już kompletnie ubrał, zmieniła zdanie. Był lepszy sposób, aby w oczach dziadka wyglądać jak mała dziewczynka. Zdjęła zieloną spódnicę i włożyła drugą, w szkocką kratę, do tego dobrała pulower z szetlandzkiej wełny oraz szkocki beret z paskiem pod brodą i sterczącym ku górze wielkim pękiem piór. Przyjrzała się sobie w wielkim lustrze i zastanowiła się, jak też się ubierają szkoccy transwestyci. Z gramofonu dochodziły dźwięki Ii Pirata Vincenza Belliniego, opery opartej na wątkach z sycylijskiej legendy. Kiedy Amalia wprowadziła Mae do pokoju dona, słychać właśnie było środkowe partie rzewnej arii Ptetosa al podre. Dziadek uśmiechnął się do niej i kiwnął głową, ale uniósł rękę, dając znak, żeby nic nie mówiła do zakończenia pieśni. Maerose usiadła, pamiętając o tym, żeby trzymać kolana razem. Pokój był repliką sypialni księcia z czasów dzieciństwa Corrada Prizziego. Na ścianach trudno było znaleźć miejsce, którego nie zakrywały dziewiętnastowieczne obrazy lub akwatinty w barokowych ramach. Meble były ciemne, ciężkie i przeładowane ozdobami. Można było odnieść wrażenie, że oprócz dona wszystko w tym pokoju ma frędzle. Aria dobiegła końca. Don wstał i wyciągnął ramiona ku wnuczce. Rzuciła się w jego objęcia - ale ostrożnie, gdyż był mały i wątły. - Moja śliczna dziewczynka - odezwał się don. - Siadaj, moja droga. Weź sobie ciasteczko. Usiedli na małej kanapce, trzymając między sobą talerz ze stosem sycylijskich słodyczy i ciasteczek. - Jak to dobrze cię widzieć - ciągnął don. - Chciałam, żebyś pierwszy usłyszał wieści, dziadku. Nawet papie jeszcze o tym nie powiedziałam.
- Wieści? - zapytał delikatnie. - Wychodzę za mąż za Charleya Partannę. - Och! Jaka cudowna wiadomość. - Złożył dłonie przed swą cherlawą piersią i uniósł wzrok ku niebu. Dwoje najdoskonalszych młodych ludzi mego życia... małżeństwem! - Przyszłam po twoje błogosławieństwo. - Masz moje błogosławieństwo po tysiąckroć, jeśli jesteście pewni, że tego właśnie chcecie i że będzie z tego małżeństwo. - Jesteśmy pewni, dziadku. - W takim razie musimy wydać wielkie przyjęcie i ogłosić to. Ponieważ chodzi o ciebie, moją ulubioną wnuczkę, będzie to największe przyjęcie, jakie nasi ludzie widzieli od miesięcy. W starym Palermo Gardens. Za cztery tygodnie? Wyciągnął rękę, a ona ją pocałowała. Wyszła z pokoju z wilgotnymi oczami. Z gramofonu dobiegły tony partii chóralnej, rozpoczętej przez kwintet śpiewaków, który wkrótce rozrósł się do sekstetu. Był to piękny moment. Przygwoździła Charleya. George F. Mallon miał za sobą ciężki dzień kampanii wyborczej na górnym Bronksie. Najpierw musiał stać w marznącym deszczu, kiedy przy całkowitej obojętności przechodniów kawalkada jego samochodów jechała wzdłuż Mosholu Parkway do górnego Grand Concourse, mijając po drodze szkołę średnią De Witta Clintona, a następnie na wiec wyborczy na stadionie Jankesów, na który wybrało się tak mało ludzi, że okazał się najżałośniejszą imprezą tego rodzaju, jaką widział w życiu. Zwieziono tam autobusami tych samych oddanych sprawie wyznawców elektronicznego Kościoła ewangelicznego, których udało się zebrać we wszystkich pięciu okręgach administracyjnych, od New Jersey do Connecticut, by posłuchali, jak jeszcze raz wygłasza to samo przemówienie. Nie było kamer telewizyjnych. Postanowiono także, że nie będzie transmisji radiowej, ponieważ oszczędzali to, co jeszcze pozostało z czasu antenowego na ostatni tydzień kampanii, kiedy aresztuje Charleya Partannę i potężne organy zabrzmią tryumfalną kościelną muzyką. Był wyczerpany, kiedy dotarł do swego skromnego bliźniaka przy Piątej Alei, stojącego w pobliżu Metropolitan Museum, które - choć nigdy nie miał czasu go zwiedzić -podkreślało jego głód sztuki i kultury. Luigi, jego doskonały sycylijski lokaj, wziął od niego płaszcz, szalik, kapelusz oraz rękawiczki i podał mu wielką szklankę whisky z wodą oraz lodem. - Pan Marvin czeka w gabinecie, sir. Marvin był jego trzydziestojednoletnim synem. Zanim Mallon przeszedł do gabinetu, wypił kilka łyków whisky, l ponieważ - znana sprawa - kilka godzin w towarzystwie Marvina było niczym kilka miesięcy samotności w statku kosmicznym lecącym na Alfę Centauri. Powinien zostać duchownym, ale tata stanął mu na drodze do tej kariery. Marvin był jego asystentem, wykonującym niezliczone obowiązki związane z budową kompleksów świątynnych w całym kraju, podczas gdy jego ojciec poświęcił całą swoją uwagę zabiegom, dzięki którym miał zostać burmistrzem Nowego Jorku, czyli zdobyć drugie obieralne stanowisko w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Mallon wypił połowę drinka, stojąc samotnie we foyer, po czym wyprostował ramiona i wszedł do gabinetu, żeby dołączyć do syna. Marvin był zbudowany raczej jak jego matka, a nie Sean Connery w roli Jamesa Bonda. Był niski i okrągły. Miał włosy koloru masła i usta pełne zębów tejże barwy. Mówiąc, zdawał się śpiewać i w manierze wszystkich elektronicznych duchownych bardzo się starał uśmiechać po wszystkim, co powiedział, kiedy to mówił, i zanim jeszcze to powiedział. Tym, czym dla ortodoksyjnych żydów są pejsy, zucchetto dla katolickiej katedry tym dla nowoczesnych kaznodziejów jest świadczący o ogromnym zadowoleniu z siebie uśmiech. George F. Mallon dopuścił syna do wszystkich aspektów swoich interesów z wyjątkiem finansowego. W sposobie zachowania Marvina było coś, co sugerowało, że mógłby kiedyś uciec z całą forsą. Mallon wiedział, że to złudzenie, ale Marvin bardzo pragnął stanowić jedność z elektronicznym Kościołem, którego jedynym sakramentem były pieniądze. Mallon westchnął. Pieniądze były wszystkim, z czym Marvin mógłby kiedykolwiek uciec. Jeśli chodzi o pozostawienie go sam na sam z kobietą, był najbezpieczniejszym mężczyzną na świecie. Mógłby modlić się za nią w lubieżny, kapłański sposób, ale nigdy by z nią nie uciekł. Jego syn był eunuchem, Mallon miał co do tego pewność, a teraz nadszedł czas, by usunąć go z miasta, zanim zacznie się naprawdę ostra walka wyborcza po aresztowaniu Partanny, ponieważ ruch i ożywiona działalność wprawiały Marvina w podniecenie i mógłby coś spieprzyć w jakimś krytycznym momencie. Mallon wszedł do przypominającego wnętrze katedry gabinetu z jego zwróconymi ku sobie pulpitami do wspólnych modlitw i studiowania Biblii. Nie był to przytulny pokój, a to z uwagi na wielki stół bilardowy, mapy sztabowe z I wojny światowej, którymi dekorator wnętrz przesłonił inne elementy zdobnicze, i ogromne rzeźbione biurko florenckiej roboty, na którym leżała pośrodku ostatnia krzyżówka z „New Vork Ti-mesa". Mallon uścisnął dłoń syna, pozwolił mu się pocałować w policzek i zapalił cygaro. Luigi, doskonały lokaj, wsunął mu do ręki kolejnego drinka w wysokiej szklance.
- Czy nie pijesz trochę za dużo, tato? - zapytał Marvin. - Nie, Marvin. - Alkohol jest narkotykiem, tato. - Masz co robić, Marvin? - Tak, tato. - W następną sobotę rozpoczyna się w Nowym Orleanie Krajowy Zjazd i Wystawa Elektronicznych Ewangelistów. Ja będę zajęty czymś innym, dość poważnie, jak wiesz, a więc ty musisz reprezentować firmę w naszym boksie i, mam nadzieję, na mównicy. - Wszystko jest już przygotowane, tato. Będę czwartym mówcą. Przede mną wystąpi Edgar Henshaw Dove. Wyjeżdżam do Nowego Orleanu w piątek rano, żeby mieć wystarczająco dużo czasu. - Jaki cytat wybrałeś? - „W naczyniu odświętnym podała mu mleko"*. Sędziowie. - Mogłem się tego spodziewać. „Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje"**. Mateusz. Luigi, doskonały lokaj, dyskretnie wpłynął do pokoju. Napełnił na nowo napojem mlecznym kubek Marvina. - Będziesz musiał im sprzedać nowy pomysł, Marvin -powiedział George F. Mallon. - Będzie ci potrzebny przekonujący cytat albo z Pisma Świętego, albo z Willa Shakespeare'a, abyś mógł nawiązać w swej mowie do nowego planu emerytalnego dla naszych parafian. To jest nowy pomysł w działalności Kościoła i taka okazja, że łykną to jak gorące bułeczki. Prowizja duchownego od każdej sprzedanej polisy jest duża - trzy procent - a więc delegaci powinni zaakceptować tę ideę z entuzjazmem. - Tato, pozwól mi powiedzieć, co o tym sądzę... myślę, że to będzie większe od twojego pomysłu budowy pierwszego chrześcijańskiego kompleksu wypoczynkowego w Ameryce, lub nawet większe od twojej nowej, bardziej agresywnej koncepcji dla Tożsamości i Klanu. - Uśmiechnął się na swój tłusty, maślany w kolorze sposób. - Prorokuję, że w samym pierwszym roku przyniesie to trzydzieści milionów dolarów brutto. - Prorokujesz, Marvin? - To proroctwo czysto biznesowe, tato. Nie w biblijnym lub politycznym sensie. Jestem pewny, że w Nowym Orleanie wzbudzę tym wielkie zainteresowanie. * Rozdział 25 Charley unosił się pośrodku przezroczystego niebiesko--zielonego morza, opalając się na kremowobiałym brzuchu Mardell, której głowa była kilka mil na prawo od niego, a klify jej pomalowanych paznokci u nóg kilka mil na lewo. Po drugiej stronie piersi Mardell zaczynała się ukazywać Maerose Prizzi, ale stałe, mocne bicie serca sprawiało, że jej wspinaczka była ryzykowna. Kiedy osiągnęła szczyt, rozejrzała się dookoła, wyjęła pistolet i strzeliła do Charleya. Broń narobiła okropnego hałasu. To go obudziło. Telefon na nocnym stoliku przy jego uchu dzwonił w ciemności. Podniósł słuchawkę, powiedział do niej „halo", patrząc przez ramię na śpiącą obok Mardell. W jej wypadku tabletki nasenne zadziałały. - Charley? - To był papa. Charley rozbudził się zupełnie. - Która godzina? - Dziesięć po szóstej. - Czy ta dziewczyna jest z tobą? - Taa... - Ja będę mówił. Ubieraj się. Nie pakuj niczego. Za dziesięć minut na dole będzie na ciebie czekał samochód. - Nie mogę. Coś się tu wydarzyło - wyszeptał do słuchawki. - Charley... mówię o tym, że chwilowo musisz wiać ile sił w nogach. - Co masz na myśli? - Nie teraz. Ruszaj. - Co z moimi ubraniami? - Dostaniesz nowe. - O co tu chodzi? - George F. Mallon. - Och. - Później. Samochód zabierze cię na lotnisko. Idź do pierwszej budki telefonicznej przy stanowisku linii Eastern. Mam ten numer. Zadzwonię tam do ciebie. - Ale co z...
*
Ks. Sędziów 5, cyt. za Biblią Tysiąclecia Mateusz 6, 21, op.cit.
**
- Zostaw dziewczynie wiadomość. Napisz, że miałeś telefon z biura i musisz wyjechać w interesach. Dodaj, że przyjedzie po nią samochód, kiedy powie szefowi obsługi hotelowej, że jest gotowa. W samochodzie będzie kobieta, która poleci z nią do Nowego Jorku, tak że będzie miała towarzystwo. - Co to za kobieta? - Pani Bostwick. - Jezu, papo, to jest bardziej skomplikowane, niż myślisz. - Musisz ruszać, Charley. Zrozumiesz wszystko, kiedy porozmawiamy później. - Papa odwiesił słuchawkę. Mardell poruszyła się w narkotycznym półśnie. - Co się dzieje? Pochylił się i pocałował jej nagie ramię. - Wszystko w porządku. Śpij. Ubrał się szybko, ochlapał twarz wodą i uczesał włosy. Następnie usiadł przy małym biurku w pokoju. „Droga Mardell", zaczął pisać, „mam do załatwienia pewną nagłą sprawę, która się nagle pojawiła. Muszę wyjechać. TO NIE MA NIC WSPÓLNEGO Z TVM, O CZVM ROZMAWIALIŚMV OSTATNIEGO WIECZORU". Ostatnie zdanie podkreślił. „Kiedy się obudzisz i będziesz już ubrana oraz spakowana, zadzwoń po szefa obsługi. Będzie na ciebie czekała asystentka mojego ojca, która zabierze cię do Nowego Jorku. Wszystko jest w porządku. Nie martw się, proszę. Wszystko będzie dobrze. Kocham, Charley". Podszedł do okna i rozwinął grube zasłony, aby się upewnić, że jest tak wcześnie, jak mówił papa. Było. Wszystko strasznie się gmatwało. Opuścił apartament na palcach i podszedł do windy. Nacisnął guzik z napisem DÓŁ. Natychmiastowy ping, jakim odpowiedziała winda, sprawił, że omal nie podskoczył. Ta cała historia z dwiema wrogimi wobec siebie kobietami, między którymi utknął, rozstroiła mu nerwy. Popatrzył w dół, żeby sprawdzić, czy nie zapomniał włożyć skarpetek. Musi być jakaś książka, z której mógłby się dowiedzieć, jak rozwiązać tę sytuację. Pójdzie do publicznej biblioteki w mieście, do którego go wysyłają, gdziekolwiek by to było. Nacisnął guzik z napisem HOL. Kiedy drzwi windy się rozsunęły, zobaczył stojącego za nimi Hydraulika. - Co się dzieje? - zapytał. - Nie mam pojęcia, Charley. Na zewnątrz czeka na ciebie limuzyna. Gdy Charley wsiadł do samochodu, Hydraulik podał mu przez okno kopertę. - Bilet - wyjaśnił. - Na nazwisko Freda J. Fultona. - Kto to? -Ty. - Dokąd? - Do Dallas. Charley włożył kopertę do kieszeni. - Co za historia - powiedział gorzko. - Do zobaczenia, Al. Samochód ruszył Collins Avenue. Kiedy przejechali skrzyżowanie z Julia Tuttle Causeway, kierując się bezpośrednio w stronę lotniska, pomyślał, że musi chodzić o coś poważnego. Papa nie uprawiał gierek. Ale co mogło być poważniejszego od sytuacji, w którą Maerose wpakowała go w związku z Mardell? „Jestem narzeczoną Charleya", powiedziała, lub coś w tym stylu. Skąd, na Boga żywego, przyszło jej do głowy, że są zaręczeni? Nie był zaręczony z nikim, włączając w to Mardell. To, co on i Maerose robili na nowym łóżku w jego mieszkaniu, było absolutnie naturalne dla ludzi w ich przedziale wiekowym i ich stanie zdrowia. Naczelny Lekarz Stanów Zjednoczonych i magazyn „Psychology Today" na pewno poparliby go w tej kwestii. To, co on i Mae zrobili na tamtym łóżku, było ^^_ przyjemne, spełniło ich oczekiwania, a więc powtórzyli to 142 kilka razy. Gdyby za każdym razem, gdy młody, zdrowy Amerykanin pójdzie do łóżka z młodą, zdrową Amerykanką, stawali się oni automatycznie narzeczonymi, na rynku zabrakłoby pierścionków zaręczynowych. Sześćdziesiąt procent całej populacji wciąż by się tylko zaręczało. Nikt nie mógłby się pobrać, gdyż wszyscy byliby zaręczeni z wszystkimi. A jak to się odbiło na Mardell... Niemal ją to zdruzgotało i właśnie wtedy, kiedy potrzebowała go najbardziej, wyskoczyła ta cholerna sprawa, przez którą musi wiać. Co ona zrobi, kiedy się obudzi? Czy kiedykolwiek zdoła się pozbierać, jeśli będzie sama? Mallon nie miał nic, co mógłby mu przypiąć. Davey Hanly nie zrezygnuje z miłych i stałych sześćdziesięciu tysięcy dolarów rocznie tylko dlatego, że Mallon zadał mu kilka pytań. Poza tym, kiedy to się wydarzyło, Davey był osiem pięter niżej. Mallon może wrzeszczeć, co mu ślina na język przyniesie, ale nie da rady zebrać niepodważalnych dowodów. Nie było świadków, którzy widzieli, jak sprzątnął Vita. Może do całej tej chryi doszło dlatego, że papa dostał cynk w związku z Małym Jaimito. Prawdopodobnie jeszcze go nawet nie znaleźli, a poza tym nie było nic, co wiązałoby go z tą sprawą. Co więcej, gliniarze będą zbyt zadowoleni, że ktoś uziemił takich facetów, by robić z tego aferę. Może Vincent przygotowywał mu jakiś kontrakt w Dallas lub gdzie indziej, o którym papa nie chciał mówić, dopóki się nie upewni, że linia jest bezpieczna, lub nie będzie mógł wysłać kogoś z Nowego Jorku z informacją, co ma być zrobione. Z drugiej
strony papa powiedział: „George F. Mallon". Jak to możliwe, żeby chodziło o Mallona? Jeśli tak było naprawdę, ktoś mu za to zapłaci własnym tyłkiem, ponieważ ze wszystkich momentów, kiedy mógłby zostawić Mardell samą, ten był zdecydowanie najgorszy. Już doszła do wniosku, że ją sprzedał. Jednak niezależnie od tego, co powiedziała Maerose lub ktokolwiek inny, jak Mardell mogła myśleć, że ją sprzedał? To przecież ją zabrał do Miami, a nie Maerose, no nie? Była to sytuacja bez wyjścia. Jezu, teraz będzie musiał wysłuchać Maerose. Dokądkolwiek papa go wyśle, ona i tak się dowie, gdzie jest, i zadzwoni do niego, jakby byli zaręczeni, a ma do tego prawo. To było jak gra w orła i reszkę z pytaniem, co gorsze: Mae czy Mardell? Jak w tej sytuacji mógł nie kłamać? Czy jednak teraz kłamstwa będą miały jakiś sens? Jeśli chce to wszystko jakoś wyprostować, będzie musiał być szczery wobec nich obu. Jeśli jednak okłamie jedną, będzie musiał okłamywać obie. W głębi ducha wiedział jednak, że powie prawdę tej, którą będzie chciał zatrzymać. Tak mówiła mu intuicja, ale co, jeśli intuicja go zwodzi? Najpierw lepiej porozmawiać z Maerose przez telefon, niż być z nią w tym samym pokoju, próbując zapanować nad wyrazem oczu i głosem. Musi zdobyć książkę o sztuce kłamania albo nigdy nie uda mu się nikogo przekonać. Cokolwiek wyjdzie z tego wszystkiego, nie będzie to dobre dla Mardell. Wiedział, że przysporzy jej to wielu zmartwień, i był zadowolony, iż czeka go rozmowa z papą, ponieważ papa zajmie się tą sprawą i załagodzi ją do czasu, kiedy on będzie mógł wrócić do Nowego Jorku. Wysłanie pani Bostwick po to, by pojechała z nią do Nowego Jorku, dowodziło, jak ważna była dla niego Mardell, i był wdzięczny papie, że o tym pomyślał. Jednak niezależnie od tego, co papa od niego chciał i dokąd go posyłał, nie mógł tam być dłużej niż kilka dni, ponieważ miał bardzo złe przeczucia związane z Mardell i nie chciał, żeby coś jej się stało. Na lotnisku panowało zwykłe zamieszanie. Pora dnia w portach lotniczych nie ma znaczenia: było wpół do siódmej w piątek rano, a można było odnieść wrażenie, że bierze się udział w pogrzebie Gandhiego. Jak te dziesiątki tysięcy ludzi mogły w ogóle myśleć o locie dokądkolwiek o tej godzinie? Znalazł budkę telefoniczną najbliższą stanowiska Eastern, usiadł w niej ł zamknął drzwi. Mimo że było wcześnie rano, w ciągu następnych pięciu minut podeszło do niej dwóch ludzi. Obaj zajrzeli do środka i zastukali głośno w drzwi. Charley otwierał je z celową powolnością i pomyślawszy o Humphreyu Bogarcie, wzbudzał w nich strach. To wystarczyło, by odeszli. Po jakimś czasie telefon zadzwonił. - Papa? - Tak. Wykonałeś robotę? - Robotę? - Najaimito. - Tak. - Dobrze. Posłuchaj mnie. Znasz Mallona, który startuje w wyborach na burmistrza z ramienia reformatorów? - Tak, tak - odparł niecierpliwie Charley. - W niedzielę, pojutrze, mniej więcej o świcie, to znaczy według jego planu o świcie w niedzielę, ściągnięci przez niego szeryfowie federalni i stado dziennikarzy wejdą do twojego mieszkania i aresztują cię, a wieczorem on wystąpi w telewizji... tak by wszystko znalazło się w gazetach w poniedziałek, na osiem dni przed wyborami... oskarżając burmistrza i policję o to, że zlecili ci zabójstwo Vita, żeby chronić swoje imperium narkotykowe. - C o o o o? - Tak. Dajesz wiarę? I spróbuje z tego wyciągnąć o wiele więcej. Jak dotąd jedyne nazwisko, które ma, to George Fearson, detektyw, który według nich wykonał robotę na Vicie. Jednak tego dnia, kiedy załatwiłeś Vita, komputer dał gliniarzom przez pomyłkę nazwisko gliniarza, który przeszedł na emeryturę trzy lata temu i mieszka teraz w Montrealu. Ludzie Mallona przesłuchali także dokładnie Williego Daspisę, i on im powiedział, że widział, jak tego wieczoru wchodziłeś do budynku, w którym mieszkał Vito. Mallon chce również dobrać się do Daveya Hanly'ego, chociaż to mu raczej niczego dobrego nie przyniesie. - Co to za fabrykacje? - Ma kamerzystę telewizyjnego, który wszedł do mieszkania Vi ta tuż za sierżantem z sił specjalnych, i mówi, że kawał Vita leżał na plecach na podłodze, a reszta była na ścianach, zanim jeszcze sierżant oddał pierwszy strzał. - Polityka. Rany! - Ale nie może niczego dowieść, nie może nawet rozpocząć, póki nie zbliży się do ciebie, nie aresztuje cię na oczach dwustu dziennikarzy i nie przygwoździ cię przed kamerami. Rozkręcił już całą sprawę, a więc teraz musi to ciągnąć i dorwać cię, gdziekolwiek będziesz. - To najbardziej pomylona historia, jaką kiedykolwiek słyszałem. - On chce cię przygwoździć, ale tak naprawdę nie chodzi mu o ciebie. Chce załatwić burmistrza. Musisz więc tylko siedzieć cicho, aż będzie po wyborach. - Gdzie? - Wszystko przygotowałem.
- A co ze szkołą? Cholera, papo, niedługo mam egzaminy. - Zaniosę im usprawiedliwienie od lekarza, który zaświadczy, że masz grypę. Jestem twoim ojcem. Co mogą na to powiedzieć, poza tym, że jest im przykro? - Od poniedziałku wieczorem musisz tam codziennie wysyłać Hydraulika, żeby się dowiadywał, co jest zadane do domu. - Nie martw się o to. - Jezu, papo... nie wiesz, że wydarzyło się coś jeszcze. Jestem związany nie tylko z Mardell, ale i z Mae. - Będą musiały poczekać, Charley. - Czy Eduardo się tym zajmuje? - Eduardo nie może nic zrobić z tym facetem... przynajmniej bezpośrednio. Może go jednak trochę przyhamować. Eduardo i don chcą, żebyś zniknął, dopóki nie będzie po wszystkim. - Jezu, papo, to prawie dziesięć dni. Mardell dostanie do tego czasu kręćka. - Porozmawiam z nią. - Papo, posłuchaj mnie. Wczoraj wieczorem powiedziała mi, że zadzwoniła Maerose i nagadała jej, że jest ze mną zaręczona. Chodzi mi o to... nie możesz sobie wyobrazić, jak to jest. - Zaręczona? Mae jej to powiedziała? - Musiała mnie pomylić z kimś innym. - Hm... co zamierzasz zrobić? Dwie kobiety... To musiało wyjść na jaw. - Ale Mardell jest bardzo roztrzęsiona, papo. Nawet nie wiesz jak. Wczoraj słyszy takie rewelacje od Mae, a teraz budzi się i widzi, że mnie nie ma. Co może sobie pomyśleć? Że od niej uciekłem, tak? Jednak w wypadku Mardell to jest dziesięć razy gorsze, niż gdyby przytrafiło się komuś innemu. Mówiłem ci o tym. O jej ojcu, o tym, że urodziła dziecko, i całą tę resztę. - Nie mówiłeś mi o tym. - Cóż, to jest bardzo paskudne. - Charley, takie jest życie. Różne rzeczy się zdarzają. Zadzwonisz do niej dziś wieczorem z Dallas. Ja zabiorę ją na kolację i wszystko jej wyjaśnię. - Wszystko? - Powiem jej, dlaczego musiałeś wyjechać z Miami dziś rano. Nie podam jej prawdziwych powodów. - Cóż... Jezu. A co z Maerose? - To będzie łatwe. Porozmawiam z nią. - Nie, nie! Chodzi mi o to, co zrobić z tym, że ona myśli, że jesteśmy zaręczeni? - No więc dobrze, ma taką fanaberię. Ale to nieoficjalne. Chciałem powiedzieć, że nie powiedziała tego donowi lub Vincentowi. Próbuje cię po prostu zmusić, żebyś to zaakceptował. - Papo, posłuchaj. Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś nie rozmawiał z Maerose. Ona jest bardzo dumna. I nie można jej winić, że jest tak we mnie zakochana. O tym, że jesteśmy zaręczeni, mówi mnie. Nie chce więc, żeby się dowiedziała rodzina. - Będę milczał. - Gdzie teraz jadę? - Masz rezerwację w Mockingbird Hilton w Dallas na nazwisko Franka Arriminaty... od spaghetti z brokułami, które robisz, a więc nie zapomnisz tego. - Arriminata? Arriminarsi znaczy „poruszać się, chodzić tam i z powrotem". - To właśnie będziesz robił. Zadzwonię do ciebie jutro wieczorem. Zostań tam przez weekend. Idź na mecz Kowbojów. Idź do kina. W poniedziałek będą na ciebie czekali w Nowym Orleanie. - Gennaro? - Tak. Wypożycz samochód i jedź do Tyler w Teksasie, na miejscowe lotnisko. Jeden z samolotów Gennara zabierze cię do Nowego Orleanu. - Dlaczego Mardell nie może pojechać ze mną? - Wiesz dlaczego. Z nią łatwiej byłoby cię wytropić. - Ale jeśli zrobię to w ten sposób, będzie zdruzgotana. - Nawet jeśli ludzie Mallona będą mieli szczęście i dowiedzą się, że Fred Fulton poleciał z Miami do Dallas, co jest praktycznie niemożliwe, trop się tam urwie. Na lotnisku w Dallas. - Jak Eduardo chce się uporać z Mallonem? - Nie martw się. Głos ludu zostanie wysłuchany. Don nad tym myśli. - Mamy jeszcze jeden powód dla Eduarda, żeby znalazł Williego w programie. - Po wyborach. Kiedy wrócisz. To właśnie zrobimy. Koniec z delikatnym podejściem. - Papa odłożył słuchawkę. Rozdział 26 Kiedy Mardell otworzyła oczy i wyciągnęła rękę, by dotknąć Charleya, doznała wstrząsu, ponieważ druga strona łóżka była pusta. Musiał czytać w drugim pokoju. Czytać? Co tam było do czytania?
- Charley! - zawołała. Wtedy przypomniała sobie kobietę, która do niej zadzwoniła. Jęknęła, zastanawiając się, czy nie przeszarżowała, rozgrywając tę sprawę. Oparła się na trzech poduszkach, po czym przemyślała sytuację obiektywnie i na chłodno. Widziała teraz jasno, że błędem było połknięcie dwóch aspiryn, jakby były tabletkami nasennymi, a ona Kleopatrą ze żmiją, ale nie miała już siły z nim rozmawiać. Nie było jednakże wątpliwości: powinna się była wzruszyć, jakby nie mogła znieść bólu, jaki ta cała sytuacja musiała mu sprawiać; obejmować go i całować, i mówić, że cokolwiek mu się przydarzyło, zanim ją ujrzał, było czymś, o czym ona w żadnym razie nie ma nic do powiedzenia, i inne temu podobne nonsensy. Wstała z łóżka, położyła się na podłodze i rozpoczęła ćwiczenia pilotów Kanadyjskich Sił Powietrznych, myśląc o tym, że właśnie przechodzi jej koło nosa sensacyjna wyprzedaż butów u Saksa w Nowym Jorku. Musiała znaleźć sprzątaczkę. Sprzątanie było cudowną gimnastyką, ale trzymało ją w domu, a Freddie coraz częściej przylatywał z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Jej matka uważała, że on zachowuje się bardzo poważnie. Ona wiedziała, że on zachowuje się poważnie. Była zdecydowana doprowadzić do tego, że będzie wysoko cenił nagrodę, którą wygra (ją), i czuła, że naprawdę powinien się jeszcze trochę postarać, zanim ona spuści wzrok i powie tak, zanim usłyszy od niego, że uczyniła go najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Nie może się to jednak stać zbyt szybko. Najpierw musi zamknąć ten mafijny przypadek rozpracowywany dla Hattie Blacker, a potem Mardell La Tour przestanie istnieć. Była pewna, że wplątała się w jakąś krwawą sycylijską wendetę z tą uczuciową kobietą, z którą wczoraj rozmawiała. Z drugiej strony ten Charley był prawdziwym diabełkiem, skoro miał kochającą narzeczoną i jednocześnie romansował na boku z nią, jakby ta cała sprawa była jakąś francuską farsą. Ziewnęła i przeciągnęła się, zastanawiając się, czy powinna wypożyczyć samochód i pojechać do Palm Beach w odwiedziny do Spaldingów. Na poduszce Charleya znalazła kartkę od niego i przeczytała ją z rozbawieniem. Musiał wiedzieć, że jego narzeczona jest zdolna przylecieć tu z wielkim pistoletem i załatwić go odmownie. Spróbowała sobie wyobrazić, jak też ona może wyglądać: niska, z lekko zarysowanym wąsikiem, pewnie ma kokardki na butach i bransoletkę na kostce. Bóg tylko wie, kiedy on wstał, żeby dać nogę. Wiedziała, że nie miał więcej zamiaru się z nią spotykać, ponieważ nie mógł wytrzymać nacisku swojej sycylijskiej narzeczonej. Była to dobra zabawa, dopóki trwała. Postanowiła wypić na śniadanie dzbanek soku grejpfrutowego. Wypełni jej żołądek i nie doda ani uncji. Zaczęła rozmyślać o tym, jak zabawnie byłoby rozegrać tę sprawę z Charleyem i jego narzeczoną do końca. Boże, te namiętne uczucia, którym dawali się ponieść ci ludzie; to byłoby jak odśpiewanie arii w operze, bycie na samym środku sceny pośród tego całego hałasu i ruchu. Chociaż wyglądało na to, że właśnie nadszedł właściwy czas na dyskretne wycofanie się z tej przygody, czuła w kościach, że nie może tak po prostu zniknąć w środku drugiego aktu. Była to winna Charleyowi. Był tak słodki, że musiała poczekać i zobaczyć, co się z nim stanie. Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wcieliła się znowu w rolę rozdygotanej Mardell La Tour, starając się jednak nie odgrywać jej zbyt przesadnie. - Charley? - Panna La Tour? - Głos w słuchawce był miękki, cichy i życzliwy. - Tak? - Jestem ojcem Charleya. - Jego ojcem? - Charley pracuje dla mnie. Pojawiła się wielka okazja, z której nie mogliśmy nie skorzystać. Rozmawiałem z nim dziś rano, ale musiał odebrać w innym pokoju, ponieważ nie chciał pani obudzić. Jest pani bardzo ważną częścią jego życia. Jestem pewny, że pani o tym wie. To był prawdziwy zawodowiec. Ten człowiek był głaaadki. - Gdzie on jest, panie Partanna? - Ja jestem w Nowym Jorku. Chodzi o to, że rano było zbyt mało czasu na to, by Charley panią obudził i wszystko z panią omówił. Nalegał jednak, żebym zadzwonił do pani o jakieś najwcześniejszej cywilizowanej godzinie. I właśnie to robię. Mardell nigdy jeszcze nie słyszała łagodniejszego i zarazem bardziej fałszywego głosu. Zaczęła sobie uświadamiać, że ta cała sprawa może mieć wiele wymiarów. Może Charley musiał wyjechać w jakimś straszliwym, kryminalnym interesie. - Moja asystentka z naszego biura w Miami, bardzo dystyngowana dama, przywiezie panią z powrotem do Nowego Jorku, panno La Tour; pierwsza klasa, dobry posiłek. Następnie, dziś wieczorem, zjemy razem kolację w jakieś miłej restauracji, a ja opowiem pani o tym, co Charley dla nas robi. To bardzo wielka transakcja, wielka odpowiedzialność. Musiał się tym zająć, panno La Tour. - Proszę mnie nazywać Mardell.
- Pani Bostwick będzie miała bilety. Limuzyna zawiezie cię na lotnisko. Powiedz po prostu szefowi obsługi, kiedy będziesz gotowa. Zadzwonię do twojego mieszkania o piątej po południu, żeby powiedzieć, kiedy się spotkamy dziś wieczorem. - Jest pan bardzo uprzejmy, panie Partanna. - Nie, wcale nie, Mardell. To nie jest uprzejmość. To sposób postępowania Charleya. - Jak rozpoznam panią Bostwick? - Pani Bostwick będzie nieść dwie duże walizki i jedną z nich postawi na chodniku przy drzwiach limuzyny. - Pani Bostwick była mułem i dwa razy w tygodniu przywoziła czystą kokainę do Nowego Jorku, gdzie w laboratoriach Prizzich rozrzedzano ją tylko do jednej szóstej. Charley wprowadził się do Mockingbird Hilton w Dallas jako Frank Arriminata. Rezerwacja czekała na niego. Wraz z kluczami do pokoju recepcjonista wręczył mu wielką kopertę, wzmocnioną w miejscach klejenia taśmą samoprzylepną. Powiedział recepcjoniście, że jego bagaż zaginął podczas lotu, i zapytał, gdzie mógłby kupić ubrania i walizkę. W odpowiedzi usłyszał radę, żeby pojechał taksówką do centrum handlowego w Highland Park. Następnie wszedł do baru i zamówił prawdziwe śniadanie. Nie lubił jedzenia serwowanego przez linie lotnicze. Nie słyszał, żeby ktoś kiedykolwiek dostał dobry włoski posiłek w jakimkolwiek samolocie, łącznie z tymi, które latały w barwach Alitalii. Zamówiwszy śniadanie, otworzył kopertę. Było w niej prawo jazdy z Teksasu, karta kredytowa Mobil, karta członkowska American Automobile Association, karta American Express, wszystko na nazwisko Franka Arriminaty. Był tam także ciężki złoty sygnet z wygrawerowanymi inicjałami F. A. Wsunął pierścień na palec i wepchnął wszystkie dowody tożsamości do portfela - przedtem jednakże wyjął własne papiery, włożył je do tej samej koperty i zaadresował ją do ojca. Pięć po dziesiątej wyszedł przed hotel, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć do Highland Park. Po drodze stwierdził, że Dallas jest Brooklynem jutra: te same niskie budynki, dużo drzew i nieba, małe domy ze sporadycznie wznoszącymi się tu i ówdzie drapaczami chmur, tak jak w Bensonhurst. Ludzie, którzy tu żyli, myśleli prawdopodobnie, że to najwspanialsze miasto na świecie, ponieważ było ich. Tęsknił za Brooklynem, który wszystkim wiedzącym cokolwiek o miejscach do życia był znany jako najwspanialsze z nich na świecie - i to nie tylko dlatego, że on tam żył. Wysiadł z taksówki przed domem towarowym Sanger-Harris, wszedł do środka i zaczął kupować. Za pomocą fałszywej karty kredytowej kupił garnitur na zmianę, dwie koszule, trochę bielizny i skarpetek, szczoteczkę do zębów, przybory do golenia, walizkę i dwa identyczne naszyjniki z pereł hodowlanych jeden dla Mae i jeden dla Mardell. Pomyślał o cudach techniki, o tym, że dziesięć lat wcześniej musiałby mieć przy sobie gruby plik banknotów, gdyby chciał robić podobne zakupy. Nie ma to jak postęp. Obszedł całe centrum handlowe, wypił trochę mrożonej herbaty i znalazł książkę zatytułowaną Techniki kłamania, o której na okładce napisano, że przez dwadzieścia dwa tygodnie była na liście bestsellerów. Wszedł do kina, żeby trochę ochłonąć. Do hotelu wrócił tuż po trzeciej po południu i położył się do łóżka. Obudził się dwadzieścia po czwartej i zadzwonił do Mardell. W Nowym Jorku było dwadzieścia po piątej. - Mardell? Tu Charley. - I co takiego masz mi do powiedzenia, Charley? - Cóż, na początek mogę powiedzieć, że cię kocham. - Ach, Charley. - W liście, który ci zostawiłem, wyjaśniłem, dlaczego nie możemy pojechać do Marinelandu. - Rozmawiałam z twoim ojcem w Miami. Dwadzieścia minut temu rozmawiałam z nim jeszcze raz. - Musimy wszystko wyprostować, Mardell. - Zadzwoniła do mnie twoja narzeczona. Nie mogę przestać o tym myśleć. - A więc przestań o tym myśleć. Ona nie jest moją narzeczoną. Czy mogę coś na to poradzić, że kobieta chodzi tu i tam, mówiąc, że jest moją narzeczoną? Nie jestem z nią zaręczony i jeśli jeszcze raz do ciebie zadzwoni, powiedz jej to. - Idziemy dziś razem na kolację. - Kto? - Twój ojciec i ja. - To, co tutaj robię... unieruchomi mnie tu mniej więcej do drugiego tygodnia listopada. Potem wracam prosto do domu. - Ja po prostu nie wiem, co ci powiedzieć. - Nie mów nic. Może tylko, że już bardzo niedługo będziemy znowu razem. - Muszę teraz odłożyć słuchawkę, Charley. - Usłyszał cichy stuk, i telefon umilkł. Nie potrafił ocenić, czy sprawy mają się lepiej czy gorzej, niż myślał. Wyciągnął się na łóżku i zaczął studiować podręcznik kłamania, ale kiedy dotarł do fragmentu, w którym przeczytał, że mężczyźni są lepszymi kłamcami niż
kobiety, usiadł gwałtownie i wyrzucił książkę do kosza na śmieci. Dlaczego nie napisali, że mężczyźni, którzy kłamią, są w tym lepsi od kłamiących kobiet? Czy wszyscy kłamią? Musi się pilnować. Włączył telewizor, po czym usiadł w niskim fotelu, patrząc na ekran, ale nic nie widząc. Pozwolił, by znajoma obecność odbiornika koiła mu nerwy, ale jego umysł był prawie pusty w amerykański sposób, który został ukształtowany przez dwadzieścia jeden lat istnienia telewizji, jednakże gdzieś poza jego odrętwiałymi krańcami kryło się przekonanie, że wciąż jest w wielkich tarapatach. Wyłączył dźwięk i poddał się kojącemu wpływowi jaskrawych, zmieniających się plam kolorów. Była to reklama, w której występowała mówiąca klapa od klozetu - bardzo dobrze zrobiona, pomyślał. Za wszystko mógł winić tylko siebie. Dopuścił do tego, że związał się z dwiema kobietami naraz. Oszukiwał dwie wspaniałe dziewczyny i teraz wszyscy za to płacą. Ogarnęła go taka fala współczucia dla siebie, że musiał wyłączyć telewizor i wziąć zimny prysznic. Włożył potem swoje nowe ubranie i zszedł do holu, by się dowiedzieć, gdzie jest jakaś włoska restauracja. Wysłali go do restauracji na zapleczu hotelu, która w najlepszym razie mogła tylko udawać włoską. Makaron był z paczki i zrobiono go ze zwykłej białej mąki. Leżał na talerzu w wielkich kluchach. Sos smakował jak gorący ketchup. Zrezygnowany Charley zjadł chleb i sałatę. W drodze powrotnej minął księgarnię z przecenionymi książkami i kupił broszurowe wydanie przygód Jamesa Bon-da - przynajmniej jeden facet, który nie miał żadnych problemów z kobietami. Książka pomoże mu przetrwać sobotę, ale wolałby odrobić pracę domową. Za dwa tygodnie Roja-Buscando będzie mogła rozgromić go w klasowym współzawodnictwie. Ona nigdy nie opuszczała lekcji. Prawdopodobnie chodziła także do szkoły dziennej, by móc co wieczór wejść do klasy i sprawić, aby Charley wyglądał jak ostatni próżniak. Jeśli się dobrze nad tym zastanowić, była bardzo urodziwa, nawet jeśli pochodziła z Portoryko. Miała skórę koloru migdałowych ciasteczek dona, wspaniałe oczy, i była bardzo, bardzo inteligentna. Westchnął. To absolutnie pewne, że go rozgromi. Zmierzała prosto ku pierwszemu miejscu w klasie i on nie mógł nic na to poradzić. Przeklęty George F. Mallon! O siódmej rano w niedzielę ruszył wynajętym samochodem i jechał przez jakiś czas po bardzo płaskim terenie, aż odnalazł lotnisko w Tyler. Zadzwonił stamtąd do firmy wynajmującej samochody i powiedział im, gdzie mogą sobie odebrać ten, który od nich wziął. Dwusilnikowy piper czekał już na lotnisku i zabrał go do Nowego Orleanu. Rozdział 28 W niedzielę rano na lekki samolot z Charleyem na pokładzie czekali już dwaj ludzie Gennara Fustina, którzy zawieźli go do domu szefa w eleganckiej ogrodowej dzielnicy Nowego Orleanu, gdzie zasiadł do rodzinnego lunchu z Gennarem, Natalem Espositem i żoną Gennara, Birdie, która była młodszą siostrą don Corrada. Ta bardzo wesoła tłusta dama tuż po sześćdziesiątce właściwie prawie z nimi nie siedziała, tylko wciąż donosiła na stół coraz więcej i więcej jedzenia. Charley pomyślał, że wygląda zdecydowanie lepiej od brata, co przypłacił przelotnymi wyrzutami sumienia z powodu tego odruchu nielojalności. Posiłek rozpoczął się od chinulille, małych smażonych pierożków nadziewanych mieszaniną słodkopikantnego sera ricotta i żółtek jajek. Gennaro, Kalabryjczyk, który słynął z tego, że miał sto siedemnaście par butów, rozprawiał przez cały czas o tym, jak to bardzo kalabryjska kuchnia góruje nad sycylijską, tak przesadzając, że Charley uznał w końcu, iż najpewniej żartuje. Charley - i jego zdaniem praktycznie każdy na świecie - wolał pierożki nadziewane salami na sposób sycylijski, ale siedział cicho. Potem podano tonno bollito, gotowanego tuńczyka z oliwą, czosnkiem, piklami i zieloną sałatą. Smakowało to nieźle, ale spada aghiotta, duszony w oliwie miecznik z cebulą, selerem, pomidorami i oliwkami był lepszy. Papa powiedział mu kiedyś, że Kalabryjczycy nie mają najmniejszego pojęcia o jedzeniu. Przynajmniej pieczony, wielowarstwowy pasztet sammartina był sycylijski. Charley wyjął z kieszeni kopertę i ołówek, po czym zapisał sobie przepis, który z radością podała mu pani Fustino. Jej mąż przyglądał się temu z rozbawieniem i lekceważeniem. Po lunchu mężczyźni przeszli do salonu. Gennaro był bardzo gościnny. Jeśli ująć to w kategoriach mil kwadratowych, jego działalność obejmowała największy obszar w kraju, a Gennaro krok po kroku doprowadził do tego, że przynosiła wielkie zyski. Miał wielką władzę i był dobrym przyjacielem Prizzich, jak również ich stałym partnerem w interesach i powinowatym. Zaproponował Charleyowi jeden ze swoich domów, znajdujący się w głębi krainy bayou, około siedemdziesięciu mil od Nowego Orleanu, lub apartament na wyspie St. Charles. Charley odparł, że myśli, iż byłoby może lepiej, gdyby został w samym Nowym Orleanie w jakimś śródmiejskim hotelu, gdzie mógłby odbierać wiadomości i dawać ubrania do pralni. - Jedyne wiadomości, jakie dostaniesz, będą pochodziły ode mnie lub od Angela. A w bayou mamy trzyosobowy personel zajmujący się domem. Możesz dostawać prawdziwe jedzenie cajuńskie lub włoskie. Służbie to obojętne. - Nie jestem przyzwyczajony do życia na wsi, Gennaro. Tam jest zbyt hałaśliwie. Owady brzęczą, ptaki robią harmider i trudno się połapać, skąd nadlatują różne rzeczy, kiedy lecą na ciebie.
- Mogę ci dać ludzi do gotowania i sprzątania, na St. Charles. - Wystarczyłoby, żebym z nimi pogadał, Gennaro. - Rozumiem. Dobrze. Umieszczę cię w miłym, czystym hotelu w Ojuarter. Jest tam hałaśliwie, ale to hałas, jaki lubisz. Chcesz jakieś towarzystwo? - Panienki? - Jasne. - Już mam ich pełne ręce. - Angelo powiedział, że posiedzisz tu ze dwa tygodnie. - Tak. - Pod jakim nazwiskiem podróżujesz? - Frank Arriminata. I, hej, Gennaro, chcę ci podziękować, że znalazłeś tu dla mnie miejsce. - Zawsze jesteś mile widziany w moim domu, Charley. Ale nie wylądowałeś tu tylko dlatego, że cię lubię. Jesteś tu z ważnego powodu. - Tak? - Pamiętasz George'a F. Mallona, reformatora, który hurtowo sprzedaje Jezusa i kandyduje na burmistrza Nowego Jorku? - Tak. - Angelo przysłał tu w piątek waszego człowieka, Ala Melviniego. Znasz go. - Hydraulik? - Przekazał mi wiadomość od twojego ojca i poleciał z powrotem do Nowego Jorku. Syn George'a F. Mallona przyjeżdża tu, żeby wziąć udział w wielkiej kościelnej konwencji, która odbędzie się w przyszły weekend. Don Corrado ma w związku z nim pewne plany. Chce dopilnować, żeby Mallon odpadł z wyścigu przed dniem wyborów. Wiemy, że jego syn zatrzyma się tu w hotelu New Iberia i że wprowadzi się do pokoju numer osiemset dwadzieścia siedem, który znajduje się na końcu korytarza, w bardzo zacisznym miejscu. Angelo chce, żebyśmy mu tam zrobili małą niespodziankę. - Jak mamy to rozegrać? - Wepchnąć mu do kieszeni kilka uncji hery. Podrzucić mu broń... mamy dla ciebie odpowiednią spluwę. Dostarczymy też panienkę, a ty zajmiesz się wszystkimi szczegółami. - Kiedy? - W następną sobotę po południu. Tymczasem baw się dobrze, a jak będziesz czegoś potrzebował, po prostu zadzwoń. Rozdział 29 Gennaro wynajął dla Charleya całe górne piętro, trzy pokoje, w New Franciscan Patio Hotel and Restaurant stojącym na szczęście w niemuzycznej części Quarter. Natale powiedział, że jeśli człowiek znajdzie się na niewłaściwej ulicy w Quarter the Dixieland, zgiełk może doprowadzić go do szału - nigdy się nie kończy. Na polecenie Gennara firma telefoniczna założyła w pokojach Charleya prywatną linię, żeby jego rozmowy nie musiały przechodzić przez centralę. Wszystkie pomieszczenia urządzono w ciemnym, misyjnym stylu. W sypialni zamiast garderoby były dwie ogromne, rzeźbione szafy z drewna i łóżko z baldachimem, stojące tak wysoko nad podłogą, że wejść na nie można było jedynie po czteroszczeblowej drabince W poniedziałek wieczorem Charley zjadł kolację w hotelowej restauracji, prawdziwym włoskim lokalu, w którym podawano wspaniałe nadziewane karczochy i wręcz sensacyjne cielęce mvoltini. Uznał, że Gennaro musi być właścicielem tego lokalu, tyle że nie była to żadna kuchnia kalabryjska, lecz włoska międzynarodowa i tylko o stopień poniżej tej prawdziwej. Szczęśliwym trafem zauważył w porę w menu, że cielęcinę podawano z polentą, zmienił ją zatem na manicotti. Teraz już wiedział, że Gennaro nie może być właścicielem tej restauracji. Polentą była słodką potrawą z północy Włoch. Chryste, można by się założyć, że oni nie słyszeli o czosnku, a przecież go znali. Nie mógł tego pojąć. Lokal prowadziły dwie włoskie rodziny i Charley wdał się w rozmowę z kobietą należącą do jednej z nich. Zafascynowała ją jego opowieść o spaghetti „korona cierniowa", na które natrafił w Nowym Jorku i zanotował sobie przepis z myślą o przyszłej Wielkanocy. Zapytał ją, skąd pochodzi. Odpowiedziała, że z Kalabrii. Zapytał, dlaczego podają polentę. Odparła, że jej mąż uważa, że polenta jest bardziej europejska. Dodała, że ludzie, którzy przyjeżdżają spoza stanu, bardzo cenią północnowłoską kuchnię. Charley prychnął, zdegustowany. Marketing, pomyślał. Co można na to poradzić? Pogoda była wciąż przyjemna, zjadł więc na patio, na którym rosło wielkie drzewo i była dobra obsługa. Wypił do kolacji pół karafki wina. W następnych dniach kazał sobie przynosić jedzenie do pokoju. Nie miał już nastroju do wychodzenia i spacerowania, ponieważ pierwszego wieczoru w hotelu, gdy wrócił do pokoju po tej wspaniałej kolacji, z Nowego Jorku zadzwoniła Maerose. Powtarzał sobie, że lepiej, aby był w pokoju wieczorami na wypadek, gdyby zadzwoniła jeszcze raz, bo wściekła się wtedy na niego. Rozpoczęła serdecznie:
- Charley? Tu Mae. Zerwał się z fotela i odpowiedział, stojąc na baczność: - Hej, Mae! - Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? - Cóż... może papa ci powiedział... to nagły wypadek i musiałem wyjechać. - Och, tak. Zapomniałam. Twój ojciec opowiedział mi piękną historię. - Co masz na myśli? - Myślałam, że może twoja kobieta powie ci, byś do mnie zadzwonił. To też jest nagła sprawa. - Moja kobieta? - Chcesz mi powiedzieć, że nie zabrałeś ze sobą kobiety do Miami? Mam to wszystko przed sobą: rachunek za limuzynę, która odebrała ciebie i tę kobietę na lotnisku w Miami, rachunek za hotel... byłeś przynajmniej na tyle taktowny, że nie wpisałeś was jako państwo Partanna. Tak więc daj sobie spokój, Charley. - Mae, posłuchaj... - Mogłabym to przełknąć, gdybyś napalił się na jakąś miejscową panienkę, na którą się tam natknąłeś, ale ty ją zabrałeś ze sobą. Nie zabrałeś mnie, Charley. Potem kazałam sprawdzić tę kobietę w Nowym Jorku i dowiedziałam się, że spędzałeś w jej mieszkaniu połowę czasu. Kiedy nie byłeś ze mną, byłeś u niej. Nie wciskaj mi więc żadnego kitu, Charley. -Jej głos się załamał. - Mae, czy ty piłaś? - Aaaach, co to za różnica? - Nigdy nie jesteś sobą, kiedy pijesz. Nikt nie jest. - Posłuchaj, Charley... - Mae, muszę się z tobą zobaczyć. Taka rozmowa przez telefon do niczego nie prowadzi. Muszę patrzeć na ciebie i ty musisz patrzeć na mnie, kiedy mówimy sobie to, co musimy sobie powiedzieć. - Co musimy sobie powiedzieć? - To tyle na razie. Nie chcę tego mówić przez telefon. - A jak inaczej możesz mi to powiedzieć? - Muszę pozostać poza Nowym Jorkiem, aż będzie po wyborach. Kiedy wrócę, musimy wszystko wyprostować. - Nie. - Co nie? - Nie będę tu czekać do twojego powrotu. Przyjadę do Nowego Orleanu, popatrzę ci w oczy i powiem ci, co widzę. - Mae! Poczekaj! Uzgodnij to z papą, zanim wykonasz jakiś ruch. Powód, dla którego jestem w Nowym Orleanie, jest bardzo delikatnej natury. - Co ty sobie myślisz? Że właśnie przypłynęłam do Ameryki? Wiem, dlaczego jesteś w Nowym Orleanie. Jesteś w Nowym Orleanie, ponieważ chcesz mnie unikać do czasu, aż cala sprawa przyschnie. Nie przyschnie, Charley. Albo to ma przyszłość, albo koniec z nami. Na dobre i na zawsze. Jadę do Nowego Orleanu. - Mae, posłuchaj. Mam tu robotę, którą musze wykonać dla twojego wujka Gennara. Nie będę miał czasu, żeby się z tobą zobaczyć... chociaż bardzo bym chciał. - Albo ta cała sprawa ma dla ciebie jakieś znaczenie, albo nie. Jeśli ty nie przyjedziesz do Nowego Jorku, ja pojadę tam. Zmuszę cię, żebyś zdecydował się albo na nią, albo na mnie. I wiesz co? - Co? - Nie cierpię wielkich, rozlazłych lasek. - Kogo? - Wiesz kogo. - Ona może być wielka, ale nie jest rozlazła. I powiedziałbym to samo o tobie, Mae, gdyby ktoś kiedykolwiek tak cię opisał. Trzasnęła słuchawką tak, jakby trzymała ją wysoko nad głową. Był zdezorientowany. Co tym razem powiedział nie tak? Rozdział 30 O szesnastej trzydzieści w sobotę Keifetz, główny śledczy George'a Mallona i minister obrony w jego gabinecie cieni, który stworzył na wypadek, gdyby los któregoś dnia powołał go na najwyższy urząd w kraju, przyniósł wiadomość, że Charles Partanna zniknął. - Nie ma go w Nowym Jorku? - zapytał skonsternowany Mallon. - Nasi ludzie mówią, że wyleciał w środę z La Guardii samolotem Eastern do Miami. - Mówią to teraz? Gdzie się podziewali do tej pory? - Partanna nie był obserwowany, G. F. Nie chciałeś. Zbyt droga sprawa. Tym razem tylko sprawdzaliśmy, żeby mieć go na oku przed jutrzejszym wielkim uderzeniem.
- No i... gdzie on jest? - Nasi ludzie mówią, że opuści t hotel w Miami około szóstej dziesięć w piątek rano i zabrał go samochód. - Zabrał go? Dokąd go zabrał? - Oto jest pytanie, szefie. Było tak wcześnie rano, że nie mogli znaleźć taksówki, by pojechać za nim. - W takim razie nie zapłacimy im, na Boga! To ogromne zaniedbanie. Jak mamy wyrwać go z łóżka i aresztować jutro rano, skoro nie wiemy, gdzie jest? - Moi ludzie pracują nad tym na lotnisku w Miami i wypytują stewardesy. - Jakie stewardesy? Jaki to był lot? - Cóż, trudno powiedzieć, szefie. Miami jest międzynarodowym portem lotniczym. Mógł polecieć do Ameryki Południowej, Europy lub kilkudziesięciu miast w tym kraju. Mamy jednak zdjęcia Partanny i jeśli dopisze nam szczęście, może uda nam się go wyśledzić. - Zatem uciekł. Cóż, świetnie. To już coś. - Przepraszam? - To może być lepsze od przydybania go w Nowym Jorku, nawet jeśli nie będziemy mieli tego w telewizji. - Lepsze? - Jest uciekinierem. To przyznanie się do winy. Mamy całą dzisiejszą noc i całą niedzielę na dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Odwołaj aresztowanie w mieszkaniu Partanny. - Tak jest, sir. - O siódmej wieczorem w poniedziałek przedstawię tę całą historię w telewizji i oskarżę go o to, że był narzędziem burmistrza w morderstwie. Wzbudzimy sensację w mieście relacjami na pierwszych stronach gazet. Zatrzęsie to ratuszem i pośle ich wszystkich na zieloną trawkę. - Tak jest, sir! - Sprowadź tu Marvina. Chcę, żeby to tak zorganizował, by podczas mszy w niedzielę rano z każdej kazalnicy w Nowym Jorku wygłoszono kazania wyrażające ubolewanie z powodu skali korupcji oraz występku toczących ratusz i komendę policji w tym mieście. - Marvin wyjechał, żeby się przygotować na zjazd w Nowym Orleanie. - Przekaż to więc jego asystentowi. Nareszcie ich mamy, Norman. Nie mogę uwierzyć, że takiemu zatwardziałemu bandziorowi jak Partanna puściły nerwy i uciekł. Nie tylko mnie dziś uszczęśliwił... uczynił mnie burmistrzem tego miasta! Dobry Boże, te szczęśliwe trafy w historii. Człowiek zabija dwóch policjantów, dochodzi do konfrontacji, na scenie pojawia się burmistrz, żeby skorzystać z okazji pokazania się w telewizji i w gazetach, a wszystko to prowadzi do wyboru nowego burmistrza... i kto wie, Normanie, nowy burmistrz może zajść wyżej, kto wie, czy nie na najwyższe stanowisko w tym kraju, a wtedy zobaczymy, czy komuchy w naszych władzach będą się mogły dłużej przeciwstawiać wprowadzeniu modlitw do szkół. - Niech cię Bóg błogosławi, G. F. - Powiedz szefowi mojego personelu, żeby powiadomił o tym wszystkich liderów elektronicznego Kościoła ewangelicznego, tak by mogli wskazać palcem burmistrza Nowego Jorku, potępić jego policję i ostrzec Amerykę. I, Normanie... - Tak, G. F.? - Wezwij tu mojego lokaja i powiedz mu, że zmusiliśmy Charlesa Partannę do ucieczki. Będzie dumny, że jest prawym Sycylijczykiem i Amerykaninem. Powiedz mu, że dziś wieczorem przekażę tę wiadomość do każdego domu w tym kraju. Papa zadzwonił do niego tuż po ósmej rano w sobotę. - Jak leci, Charley? - Rozmawiałeś z nią? - Z kim? - Z kim? Na miłość boską, papo... - Zabrałem ją na kolację. - A więc ją widziałeś. Co z nią? Dobrze wygląda? - Gdyby wyglądała odrobinę lepiej, musiałbym zbudować wokół niej muzeum. Ona jest arcydziełem, Charley. - Widziałeś Maerose? - Żadna z nich mi nie uwierzyła. A Mae nagadała mi impertynencji. - Co im powiedziałeś? - Mae powiedziałem, że masz ważną robotę w Nowym Orleanie. Tej drugiej powiedziałem to samo, tyle że zajęło mi to więcej czasu. - Co mam zrobić? - Pozwólmy działać czasowi. Prędzej czy później stanie się to dla kogoś zbyt trudne. - Dla mnie, chcesz powiedzieć. Załamię się nerwowo. Zadzwoniła do mnie Mae. Powiedziała, że tu przyjedzie.
- Charley... co mam ci powiedzieć? Co możesz zrobić? Nic. Tymczasem Mallon szykuje się, żeby cię oskarżyć. Jutro wieczorem wygłosi wielkie oświadczenie we wszystkich sieciach telewizyjnych i radiowych. Wszystko bzdury. Ale bardzo niebezpieczne, Charley. Musisz wrobić jego syna jeszcze dziś po południu. - Co mnie to obchodzi, papo? Siedzę po uszy w kłopotach. Co mam robić, jeśli Maerose się tu pokaże? - No to wrócisz tutaj. Kiedy media skończą wałkować temat syna Mallona, będzie po wszystkim i będziesz mógł wrócić do Nowego Jorku. - To by mogło być jakieś rozwiązanie, gdyby ona tu przyjechała, a mnie już nie było. - Prędzej czy później musisz się z nią zobaczyć. - Nawet do końca roku nie będę gotowy na spotkanie z Mae, to pewne. - Zadzwonię do niej i powiem, że nikt nie chce denerwować dona, że nie powinna jechać do Nowego Orleanu. Powiem jej, że jesteś w drodze do domu. - Zadzwoń do niej rano, kiedy będzie trzeźwa. - Charley... jeszcze jedna sprawa. - Co? - Ta druga dziewczyna... Mardell... - Tak? - Zachorowała na lekkie zapalenie płuc. - Coooo?! - Nic jej nie grozi! Nie wrzeszcz! Umieściłem ją w przyjemnym szpitalu pod opieką dobrego lekarza i wszystko będzie dobrze. - W jakim szpitalu? - Santa Grazia. - Na Brooklynie? - Dlaczego nie? Znamy tam każdego lekarza i każdą pielęgniarkę. - Co to za lekarz? - Cyril Solomon. - Jaki pokój? - Trzysta osiemnaście. - Wracam do Nowego Jorku. - Charley! - Głos Angela zabrzmiał szorstko. - Masz do wykonania robotę w Nowym Orleanie. Myślisz, że ta sprawa z Mallonem to nie jest coś poważnego? Możesz dostać piętnaście do trzydziestu lat, jeśli nie więcej. A teraz posłuchaj mnie. Dziewczyna jest w najlepszych rękach i szybko wraca do zdrowia. Jesteś lekarzem? Widzę się z nią każdego dnia i rozmawiamy o tobie. Ty nijak nie możesz jej pomóc. Zostań tam, gdzie jesteś. Bądź mężczyzną! -To powiedziawszy, papa trzasnął słuchawką. Charley utkwił wzrok w telefonie. Rozumiał, co papa mu mówił. Rozumiał, co mówiła mu Maerose. Ale co mówiła mu Mardell? Co to za dziwaczna sprawa? Zachorować na zapalenie płuc w takim czasie? Zadzwonił na międzymiastową. Powiedział telefonistce, że chce, żeby znalazła numer szpitala Santa Grazia na Brooklynie w Nowym Jorku i połączyła go z pokojem trzysta osiemnaście. - Przykro mi. Nie możemy łączyć z numerem pokoju, tylko z osobą. - Niech będzie z tym, kto odbierze. Po dwudziestu sekundach telefon zadzwonił. Szpital odebrał i telefonistka z międzymiastowej poprosiła o pokój trzysta osiemnaście. Ktoś odebrał. Telefonistka połączyła Charleya. - Z panną Mardell La Tour - powiedział. - Panna La Tour nie może rozmawiać przez telefon. Nie powinien pan dzwonić do tego pokoju. - Gdzie ona jest? - W głosie Charleya brzmiała panika. - Pod namiotem tlenowym. Kto mówi? - Proszę jej powiedzieć, że dzwonił Charley. Charley Partanna. - C o? Tu Angie Aragona. - Angie? Jezu. - Pielęgniarka. Był kiedyś bardzo blisko z tą kobietą. Nie mieszkała w sąsiedztwie. Nikt z jej rodziny nie należał do środowiska, a więc byli bardzo blisko, wręcz intymnie. - Rany, cudownie cię słyszeć. Jak w dawnych czasach. - Jak ona się czuje? - Nic jej nie będzie. Lekkie przekrwienie, lekka gorączka, ale płuca się już nie wypełniają. Wszystko w porządku. ___ Jeśli jest twoją przyjaciółką, mogę ci powiedzieć, że szybko 170 wraca do zdrowia. - To dlaczego nie mogę z nią porozmawiać? - Aż tak zdrowa jeszcze nie jest. Dwa lub trzy dni. Zadzwoń jeszcze raz i wtedy będzie już mogła z tobą porozmawiać. Charley był oszołomiony. Wiedział, że nie może zlekceważyć rozkazów ojca i dona, nie rozumiał jednak, dlaczego nie może wskoczyć do samolotu i wrócić do Nowego Jorku. Ale co mógłby tam zrobić? Niewykluczone, że gdyby wszedł na siłę do jej pokoju, tylko by ją rozdrażnił i jeszcze bardziej pogorszył
sytuację. Jak mógłby powiedzieć jej to, co musiał jej powiedzieć, mówiąc do namiotu tlenowego? Nie wiedział, co robić. Tkwił w środku najważniejszej sprawy w swoim życiu i nie wiedział, co robić. W końcu wysłał jej telegraficznie kwiaty za dziewięćdziesiąt dolarów. Rozdział 32 Angie Aragona odłożyła słuchawkę i popatrzyła na Mardell, która siedziała w wielkim, wyściełanym fotelu, owinięta w koc. Angie wydawała się oszołomiona siłą wspomnień. - To był Charley Partanna. Dlaczego on do ciebie dzwoni? - Świat jest mały - odparła Mardell. - Nie widziałam go niemal od ośmiu lat. Od czasu, gdy wyszłam za mąż. Wiem, powiedziałaś, że nie chcesz odbierać żadnych telefonów, ale jeśli znasz Charleya i on zna ciebie... dlaczego nie chcesz odbierać telefonów od niego? - Zranił mnie, Angie. - Charley? Jak?... jeśli to nie jest zbyt osobiste. - Byliśmy... byliśmy razem, on mówił, że traktuje to bardzo poważnie, ale... jest zaręczony z inną kobietą. - Tak? Z kim? - Z kobietą, która nazywa się Maerose Prizzi. - Prizzi? Maerose Prizzi? - Nie mów mi, że znasz i ją. - To bardzo wysoki szczebel fratellanza, Mardell. Sam szczyt... hm... czcigodnego stowarzyszenia. - Mafii? - Ciii! - Co się stało? - Nikt... politycy, dziennikarze, a już szczególnie członkowie fratellanza... nie wymawiają tego słowa. - Dlaczego nie? - Jest ono dowodem braku wrażliwości wobec Amerykanów włoskiego pochodzenia. - W takim razie powinno się wprowadzić prawo, które zmieniałoby nazwisko każdego, kto jest Włochem z pochodzenia i ma kartotekę policyjną. - Na jakie? - Hm, na nazwisko eskimoskie. - Czy nie byłoby to dowodem braku wrażliwości wobec Amerykanów pochodzenia eskimoskiego? - To nie miałoby znaczenia. Nie ma żadnych eskimoskich polityków. - Nic dziwnego, że nie chciałaś rozmawiać z Charleyem. Kobieta taka jak ty może być prawdziwym dynamitem. - Och, nie jestem na niego wściekła. Daję mu po prostu nauczkę. Mam taką ogólną teorię, że jeśli nie będzie mógł ściągnąć mnie do telefonu, prędzej wróci do domu. - Ale co z... wiesz kim? - Kim? - Panną Prizzi. - Myślę, że wszystko będzie dobrze - odparła Mardell. -Chce się ze mną spotkać. Kiedy Angie wyszła, Mardell zabrała się do pisania listu do matki. Kochana Mamo Jestem teraz niemal pewna, że przyjadę do domu na Boże Narodzenie i zostanę przez jakiś czas. Musimy porozmawiać o Freddiem. Naciska mnie bardzo mocno i wcześniej czy później będę musiała dać mu odpowiedź. Oboje jesteśmy dosyć pewni, jaka ona będzie, ponieważ ja go kocham i on kocha mnie, a ty zawsze mi mówiłaś, jaki powinien być rezultat takiej sytuacji. Moja praca w Nowym Jorku właśnie dobiega końca. Chcą mnie wysłać do Nevady, co niezbyt mi się podoba. „Egzekutor" z Nowego Jorku, o którym ci pisałam, wciąż się przy mnie kręci i jest bardzo dobrym towarzyszem. Hattie Blacker mówi, że materiał, który o nim zgromadziłam, będzie najistotniejszą częścią jej pracy magisterskiej. Największą niespodzianką było to, że miałam lekkie zapalenie płuc. Grałam w tenisa na korcie, który Lavery mają przy swoim domku wypoczynkowym w bardzo eleganckiej okolicy przy Sześćdziesiątej Czwartej, po czym, cała spocona, poszłam się przebrać, a jakiś bałwan włączył klimatyzację. Nie denerwuj się, bo już jest po wszystkim. Po pierwszych objawach choroby ojciec mojego brooklyńskiego przyjaciela umieścił mnie w szpitalu i zanim zdążyła się rozwinąć, wyzdrowiałam. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę wejść - powiedziała Mardell. Do pokoju wszedł bardzo wysoki młody mężczyzna w popielatym płaszczu z wełny wikunii, którego kołnierz wyłożony był aksamitem. Uśmiechnął się do niej ciepło. - Cześć, Gracie. - Freddie! Co za niespodzianka. Jak mnie tu znalazłeś?
- Edwina mi powiedziała. Jak trafiłaś do takiego szpitala? Jej uśmiech wypełnił pokój. Boże, pomyślała, jaki piękny mężczyzna. Rozdział 33 Wracając do swego biura, Maerose zatrzymała się w kwiaciarni i wysłała mały bukiet mieczyków kobiecie w szpitalu. Dołączyła do niego wizytówkę, na której bezpośrednio pod swoim nazwiskiem dopisała „Narzeczona C. P." Kiedy dowiedziała się o Charleyu i tej kobiecie, powiedziała ojcu, że musi wyjechać w interesach do Waszyngtonu. Następnie zamknęła się w swoim nowojorskim mieszkaniu przy Trzydziestej Siódmej Ulicy, przecznicy Park Avenue, i nie spiesząc się, zaczęła pić. Wiedziała, że musi przywalić Charleyowi, żeby wiedział, kto teraz jest szefem i kto nim będzie do końca ich życia. Jednakże musiała postępować ostrożnie, ponieważ gdyby jej dziadek dowiedział się, że Charley zdradza ją z dwutonową striptizerką, cała sprawa mogłaby przybrać niewesoły obrót. A je:51i ojcu kiedykolwiek przyszłoby do głowy, że Charley splamił jej honor, mógłby nawet z nim skończyć. Gdy chodziło o honor, jej ojciec był zwierzęciem. Jeśli miała dostać to, czego chciała, a jednocześnie ochronić Charleya przed swoją rodziną, musiała zachować spokój. Dziewczynę przekupi. Stworzy jej szansę powrotu do Nowego Jorku, a potem usiądzie z nią, da jej czek na tysiąc pięćset, może dwa tysiące dolarów i przypilnuje, żeby zmieniła zamki w drzwiach. Nie ma pośpiechu. Wszystko w swoim czasie, jak już przygotuje Charleya, ale nic nie może mu stanąć na drodze do objęcia po jej ojcu szefostwa rodziny. Mając w nim wsparcie, przyciśnie Eduarda i kiedy wujek będzie już miał tego dosyć, przejmie całą jego działalność. To, że jest kobietą, może być przeszkodą, ale jest także jedną z Prizzich. Wypiła kolejny łyczek szampana, zastanawiając się, co takiego ma ta kobieta, że bardziej zafascynowała Charleya niż ona, Maerose Prizzi. Pojechał do Miami, żeby kogoś uziemić, i zabrał ze sobą tamtą, nie ją, a więc ta baba musi mieć nad nią jakąś przewagę. To nie mogło być łóżko. Ta kobieta była zbyt duża i ciężka, by dotrzymać Charleyowi kroku w łóżku. Żeby mu dorównać, w pościeli należało być prawdziwą tygrysicą. Wypiła jeszcze trochę szampana i zaczęła to widzieć tak, jak musiało to wyglądać. Ponieważ Charley był tym, kim był, w jego życiu nikt nie mógł mieć przewagi nad kimkolwiek z Prizzich. Nie musiał nawet zdawać sobie z tego sprawy, po prostu czuł to na każdym poziomie swej świadomości. Obejmowało to wszystko, od jego uczuć do niej, które - co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości -były stuprocentowo, absolutnie szczere, poprzez te, które towarzyszyły mu w codziennej pracy z jej ojcem, znanym, jak Charley dobrze wiedział, z mściwości, po - co najważniejsze - świadomość tego, jak zachowa się jej dziadek, gdyby porzucił ją dla innej kobiety. Obojętne, co by się działo, Charley nie mógł tego zrobić. Należał do niej. Ta kobieta była jedynie chwilową zabawką. Znowu łyknęła szampana. Załóżmy jednak, że Charleyowi poważnie odbiło. Załóżmy, że ta kobieta jest dla niego zjawiskową istotą, jedną z tych, które ukazywane są w książkach, filmach, nawet operach. Załóżmy, że postanowił, iż nic nie oderwie go od tej laski. Nie obawiał się Vincenta; mógł go załatwić w dowolnej chwili. Nie mógł załatwić w dowolnej chwili całej organizacji Vincenta, ale miałby w niej Angela, który działałby na jego korzyść. Szanował jej dziadka, ale było to coś rytualnego, oficjalnego - coś, co jego uczucia do tej kobiety mogły zepchnąć na bok, niezależnie od tego, jak bardzo zszargałoby to jego honor lub jak bardzo podkopałoby wiarę jej dziadka w rodzinę. Wiedziała, że jeśli Charley naprawdę postanowi związać się z tą kobietą, nawet własny ojciec go nie powstrzyma. Charley był jedynym znanym jej człowiekiem, który drobiazgowo wszystko rozważał, aż ustalił, co jego zdaniem jest słuszne, po czym robił to niezależnie od tego, czy naprawdę takie było. Rozwalił najlepszego przyjaciela, ponieważ - potrzeba przeciw potrzebie, jego potrzeba przeciwko potrzebie rodziny - rozumiał w głębi serca, że Vi to musi odejść. Jeśli uzna- potrzeba przeciwko potrzebie, kobieca potrzeba przeciwko jego potrzebie - że tamta kobieta potrzebuje wsparcia, ponieważ ona, Maerose, jest silna i da sobie radę w życiu bez niego, wówczas porzuci ją i zaopiekuje się tamtą. Źle rozgrywała całą sprawę. Teraz to widziała. Wystąpiła z oskarżeniami, próbując wycisnąć maksymalnie wiele z poczucia winy, które musiało go gnębić. Czym jednak było poczucie winy dla Charleya? Nie miał go. Nigdy go nie miał, ponieważ zawsze robił to, co w jego przekonaniu było słuszne, nie miał zatem żadnego powodu, żeby czuć się winnym. Pociągnęła szampana. Charley był etatowym zabójcą, jasne. Z tysiąca ośmiuset żołnierzy w rodzinie jej dziadka było może piętnastu, dwudziestu, którzy wykonywali takie zadania, ale między Charleyem a nimi była wielka różnica. Znała część z tych ludzi, którzy robili to samo co on - może nie jakieś wielkie zadania, ale tym się właśnie zajmowali: zarabiali na życie, kasując ludzi. I w większości byli przeciętnymi jełopami, którzy trudnili się tym dla pieniędzy. A ponieważ robili to dla pieniędzy, mieli poczucie winy i poczucie winy czyniło z nich potworów. Charley był inny: nigdy nie wziął centa za żadną robotę. Miał swoje dwa procent z operacji ulicznych Prizzich. Miał jedno konto bankowe w Szwajcarii, drugie w Panamie i trzecie w Nassau. Jednak robił wszystko głównie z głębokiego przekonania, że Prizzi mają rację, a zatem ona będzie musiała rozegrać tę partię zupełnie inaczej.
Wyciągnęła swój notatnik i zadzwoniła do cioci Birdie w Nowym Orleanie. Co ją naszło, gdy oznajmiła Charleyowi, że jedzie do Nowego Orleanu, jakby był jakimś księciem znikąd, na którego można się powydzierać przez chwilę, a potem powiedzieć mu, że ma zrobić wszystko, co mu się każe? Szok, który przeżyła na wieść, że zamiast niej zabrał do Miami tamtą kobietę, odebrał jej rozum. - Ciocia Birdie? Tu Maerose. - Ojejku, a to mi zrobiłaś frajdę! - Zastanawiam się, czy mogłabym pobyć u was kilka dni. - To najcudowniejsza rzecz, jaka mogłaby się nam przytrafić. Czym na to zasłużyliśmy? - Jest u was Charlie Partanna. Jesteśmy zaręczeni. - Powiedziała to nieśmiało, jak prawdziwa dama. - Chcę mu zrobić niespodziankę. - Zaręczeni? Ty i Charley? Nie mogę w to uwierzyć. To wspaniale. Czy Corrado wie o tym? - Wie. Mam jego błogosławieństwo. Birdie spoważniała. - Posłuchaj, nie rób Charleyowi niespodzianki. Nigdy nie zaskakuj mężczyzn, ponieważ oni zaskoczą cię bardziej za każdym razem, gdy to zrobisz. Takie rzeczy się zdarzają. Kiedy mężczyźni są w drodze, czują się samotni. Nie mówię, że Charlie jest samotny, ale mógłby być, a więc nie rób mu niespodzianek. Kiedy przyjeżdżasz? - Jutro? - Leć samolotem kurierskim. Eastern. Nasi ludzie latają nim codziennie. Ktoś zrobi dla ciebie rezerwację w Nowym Jorku. - Jesteś świetną organizatorką, ciociu Birdie. - Poczekaj tylko, a zobaczysz, jak zorganizuję jutro lunch dla ciebie i Charleya. Przywieź wszystkie nowinki, o jakich się dowiesz. Rozdział 34 W piękne niedzielne popołudnie na Sheep's Meadow w Central Park George F. Mallon ofiarował czterdziestu trzem tysiącom dziewięciuset (według danych policji) swoich najzagorzalszych zwolenników darmowe hot dogi, darmowe piwo i wystąpienia gubernatora Kalifornii, wschodzącej gwiazdy polityki, oraz trzech telewizyjnych kaznodziejów plus wykonany na dwustu dziewiętnastu tubach koncert patriotycznych melodii. Tuby przywieziono z „pierwszego rodzinnego chrześcijańskiego ośrodka wypoczynkowego w Ameryce", wybudowanego w Birthright kosztem stu pięćdziesięciu milionów dolarów kompleksu postawionych na religijnych fundamentach budynków, którego powstaniu początek dała wizja George'a Mallona. Cóż to była za wizja! W tym ośrodku, będącym prawdziwym świadectwem potęgi Słowa Bożego, pracowało dwa tysiące siedmiuset sześćdziesięciu łudzi, którym rocznie wypłacano trzydzieści milionów dolarów. Radosny tłum udało się zgromadzić głównie dzięki współpracy uczestniczących w spotkaniu telewizyjnych duszpasterstw z Nowego Jorku, New Jersey, Connecticut i Long Island oraz dzięki przywiezieniu autobusami ze Środkowego Zachodu i z Południa członków Chrześcijańskiej Tożsamości, Posse Comitas, Klanu i Chrześcijańskiej Ligi Obrony. Wszyscy oni byli gorącymi stronnikami George'a F. Mallona z powodów głęboko religijnych oraz dlatego, iż zwrócił im uwagę na to, że jeśli podarują swój dobytek któremuś z elektronicznych Kościołów, nie będą musieli płacić podatków i że, w takim wypadku, Kościół stanie się właścicielem ich broni, a więc nie można ich będzie oskarżyć o jej nielegalne posiadanie. Wszyscy byli biali jak Wayne, który tak wiele zrobił dla zbudowania w Ameryce mentalności oblężonej twierdzy i który przygotował grunt dla chrześcijańskiego kultu telewizyjnego oraz wszystkich najróżniejszej maści czubków, którzy go wspierali. Kandydat na burmistrza powiedział morzu chrześcijańskich twarzy, które widział przed sobą, i stutrzydziestoośmioosobowej widowni oglądającej go w domach w telewizji, że „To miasto jest przegniłe do szpiku kości. W naszym codziennym życiu panują hazard, prostytucja, narkotyki, szantaże związkowe, wymuszenia i powszechna korupcja, uprawiane w prawdziwym partnerstwie zła przez żydowską administrację miasta, wybranych czarnych urzędników i katolickich szefów zorganizowanej przestępczości". Zrobił dramatyczną przerwę. Mówił wolno i wyraźnie, a jego głos grzmiał z głośników pozawieszanych na drzewach oraz słupach pośród tłumu, a zwłaszcza w przeznaczonym dla mediów sektorze z miejscami siedzącymi, który znajdował się obok podium. „Jutro o siódmej wieczorem będę mógł podać nazwisko mafijnego zabójcy wynajętego przez burmistrza tego miasta do usunięcia Vita Daspisy, gangstera, który został zamordowany trzy tygodnie temu podczas policyjnego oblężenia na Brooklynie. Człowiek, którego nazwisko ogłoszę jutro wieczorem w trzech lokalnych sieciach telewizyjnych tego miasta, jest teraz uciekinierem. Załamał się i uciekł, ponieważ prowadzone przeze mnie śledztwo osiągnęło stadium, w którym pewne się stało, że dosięgnie go ramię sprawiedliwości. Chociaż człowiek ten jest brutalnym zabójcą, był tylko narzędziem w rękach burmistrza tego miasta i jego policji. To burmistrz Nowego Jorku zlecił zabójstwo Vi ta Daspisy. Powtarzam - burmistrz miasta Nowy Jork, chroniąc swoje narkotykowe imperium, skazał tego człowieka na śmierć. Wystąpię z konkretnymi, oficjalnymi oskarżeniami jutro
wieczorem, a sprawiedliwości stanie się zadość i elektorat tego miasta będzie mógł dokonać wyboru. Do tego czasu niech Bóg chroni was od komunistów, Żydów, czarnych i katolików - i niech was błogosławi". Opuścił głowę na pierś, a ręce wzdłuż ciała. Ogromny tłum zgotował mu gorącą owację i powoli, na rozległej łące, dziesięć tysięcy głosów wspieranych przez trąbki zaczęło śpiewać hymn Naprzód, rycerze Chrystusa. Tysiące ludzi rozglądało się nerwowo dookoła, czekając na początek zbiórki pieniędzy, ale żadnej zbiórki nie było. Ulotki wyjaśniły tę anomalię: ci, którzy chcieli zdobyć punkty na drodze do zbawienia, mogli wysłać czeki bezpośrednio na adres: Brithright, USA, do rąk własnych George'a F. Mallona. Tej niedzieli o czwartej czterdzieści pięć po południu Charley został odebrany z New Franciscan Hotel przez Natalego Esposita, małego pulchnego człowieka w mocno już zaawansowanym średnim wieku i w małym dodge'u, również w średnim wieku. Na tylnym fotelu samochodu siedziała nastolatka w dziewczęcych lakierkach i nieco zmodyfikowanym fartuszku. Jakimś cudem udawało jej się równocześnie żuć gumę i malować usta. Zaparkowali na bocznej ulicy po drugiej stronie Kanału, z dala od Vieux Carre, i osobnymi wejściami weszli do New Iberia Hotel: Charley sam, Natale z dziewczyną. Natale niósł walizkę. Osobnymi windami wjechali na ósme piętro i spotkali się na końcu korytarza przed pokojem 827. Natale wyjął uniwersalny klucz i wpuścił ich do apartamentu z dwiema sypialniami. Charley znalazł w wielkiej szafie pustą walizkę Marvina. Natale wyjął z szuflad komody koszule, bieliznę i skarpetki, a Charley włożył je do pustej walizki wraz z garniturem oraz trzema krawatami, które znalazł w szafie. Dziewczyna wyjęła z walizki, którą przynieśli, kobiecą bieliznę, swetry, sukienki oraz różne akcesoria w dwóch rozmiarach. Wszystko to umieściła w szufladach komody lub powiesiła w szafie. Kiedy to rozpakowanie/pakowanie dobiegło końca, Natale powiedział do kobiety: - Szykuj się. Zdjęła kurtkę i odwróciła się do Natalego. Chwycił mocno górę jej bluzki i szarpnął w dół, rozdzierając ją na pół. Dziewczyna nie nosiła biustonosza. Jak na takiego dzieciaka, pomyślał Charley, jest nieźle wyposażona. - Teraz będzie najtrudniejsza część - ostrzegł ją Natale. - Dla ciebie, nie dla mnie - odparła. Uderzył dziewczynę naprawdę mocno w twarz na wysokości lewej kości policzkowej, zwalając ją z nóg. Pomógł jej wstać, a ona usiadła, rozczochrała włosy i zapaliła papierosa. - Około dziesięciu minut - powiedział Natale, spojrzawszy na zegarek. - Muszę się wysikać. - Wyszedł z pokoju, a Charley wyjrzał przez okno. - Dla ciebie to coś nowego? - zapytała dziewczyna. - Tak. - Nie jest tak źle, jak wygląda. Charley przeszedł bez pośpiechu przez pokój i stanął obok drzwi, tak by go zasłoniły, kiedy zostaną otwarte. - Rzeczywiście jesteś dobrym żołnierzem - powiedział do dziewczyny. - Płacą mi za to. - Mówiła z twardym teksaskim akcentem. - Równie dobrze mogę zostać tutaj - odezwał się z toalety Natale. Czekali na swoich pozycjach w milczeniu i spokojnie do chwili, gdy rozległ się chrobot obracającego się w zamku klucza. Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł Marvin Mallon, niski, tłusty mężczyzna o włosach w kolorze masła. Wytrzeszczył oczy na siedzącą na krześle kobietę. - Mój Boże! - wykrztusił. - Proszę o wybaczenie. Muszę być na złym piętrze. Charley walnął go kantem dłoni w kark. Marvin runął na podłogę. Charley zamknął drzwi. Natale wyszedł z toalety, trzymając w rękach dwie staniolowe torebki i rewolwer. Charley rozpiął Mallonowi rozporek i obnażył jego miękkie genitalia. Natale wsunął nieprzytomnemu po torebce do górnych kieszeni marynarki i włożył mu za pasek rewolwer. - W porządku - zwrócił się do dziewczyny, której lewe oko ładnie puchło i siniało. On i Charley wyszli z pokoju, zabierając walizkę wypełnioną ubraniami Marvina. Dziewczyna dała im około dwóch minut na przejście korytarzem do schodów prowadzących na niższe piętro, po czym zaczęła krzyczeć. Prawie natychmiast detektyw hotelowy, a za nim dwaj detektywi policyjni i fotoreporter, weszli do pokoju, otworzywszy drzwi uniwersalnym kluczem. Dziewczyna próbowała zasłonić się nagimi ramionami. - Dzięki Bogu, że tu jesteście! - krzyknęła. - Ten ćpun pobił mnie i próbował zmusić do nienaturalnych praktyk! Charley i Natale weszli do pokoju 610, znajdującego się dwa piętra niżej w drugiej części hotelu, rozpakowali walizkę, powiesili garnitury, włożyli koszule i bieliznę do szuflady komody, ustawili przybory toaletowe na półeczce nad umywalką, a następnie skotłowali trochę pościel na łóżku. Podczas gdy policjanci robili, co w ich mocy, żeby (a) zasłonić dziewczynę i (b) dowiedzieć się od niej, co zaszło, jej „matka", pani Elton Tobby, wróciła z zakupów do hotelu i usłyszawszy od córki, co się stało - że leżący na podłodze mężczyzna wszedł do pokoju, używając klucza, i zaatakował ją - rzuciła się na Marvina
Mallona z furią tygrysicy, kopiąc go tak mocno i wytrwale, że zanim zdołano ją powstrzymać, złamała mu trzy żebra. Charley wrócił do New Franciscan około osiemnastej trzydzieści. Czekała na niego wiadomość od Birdie Fustino, żony Gennara, więc zadzwonił do niej. - Pani Fustino? Tu Charley Partanna. - Hej, coś ty? Mów mi Birdie. - Jasne. Świetnie. Pewnie. - Była siostrą dona, na litość boską. - Zadzwoniła dziś do mnie moja bratanica. Przyjeżdża tu jutro. - Twoja bratanica? - Maerose. Twoja przyszła. Przyjeżdża tu. - Och. Wspaniale. Przyjeżdża tu? - I wtedy dotarło do niego, co powiedziała. - Moja przyszła? - O co chodzi? - Kto ci to powiedział? - Ona. Kto inny? Pomyślałam, że może chciałbyś wyjść jej na powitanie. - Cóż. Pewnie. Jasne. - Będzie mieszkać u nas. Tutaj. - Jasne. Absolutnie. Masz numer jej lotu? - O jedenastej przyjedzie po ciebie samochód. Kierowca będzie znal numer lotu. Maerose wyląduje o dwunastej pięć, po czym możecie przyjechać tutaj i wszyscy razem zjemy lunch. - Zapowiada się wspaniale. - Hej, wiesz, co ci przygotuję na deser? Zauważyłam, że bardzo je lubisz. - Co? - Uccidduzzi ze scursuneral Prawdziwie sycylijskie. Hę? Hej? - Znakomicie. To będzie absolutnie znakomite, Birdie. Rozdział 36 SYN KANDYDATA NA BURMISTRZA NOWEGO JORKU ARESZTOWANV W NASZVM MIEŚCIE POD ZARZUTEM MOLESTOWANIA NIELETNIEJ I POSIADANIA NARKOTVKÓW Marvin Mallon, lat trzydzieści jeden, syn George'a F. Mallona, kandydata na burmistrza Nowego Jorku z ramienia Partii Reformy, został aresztowany wczoraj wieczorem w pokoju w hotelu New Iberia i oskarżony o nielegalne wtargnięcie, demoralizowanie nieletniej, napaść na nieletnią, obrazę moralności poprzez obnażenie się, noszenie broni i nielegalne posiadanie dwóch uncji heroiny. Policjanci mówią, że pobił piętnastoletnią La Verne Tobby z Palestine w Teksasie, próbując ją zmusić do odbycia nienaturalnych aktów seksualnych. Mallon twierdzi, że panna Tobby i jej matka przebywały w jego apartamencie, ale z hotelowych rejestrów wynika, że był zameldowany w pojedynczym pokoju, dwa piętra poniżej miejsca przestępstwa, w drugiej części hotelu. Policja jest przekonana, że Mallon jest handlarzem narkotyków. Badania balistyczne wykazały podobno, że znalezionym przy nim rewolwerem dokonano zabójstwa hurtownika narkotyków Juliusa „Małego Julia" Mongle'a, do którego doszło w zeszłym tygodniu w Baton Rouge. Zapytany w Nowym Jorku ojciec podejrzanego, który wczoraj w Central Parku odprawił nabożeństwo dla niemal stu tysięcy ludzi, wśród których znaleźli się znani w całym kraju przywódcy religijni, oświadczył, że te oskarżenia są „nieprawdopodobne i niedorzeczne". Stwierdzono, że Marvin Mallon, który podał, iż z zawodu jest „osobą nawiązującą kontakty religijne", nie był notowany ani przez policję, ani przez FBI. Przypuszcza się, że to aresztowanie będzie miało bardzo negatywny wpływ na wynik wyborczy George'a F. Mallona. Zaplanowane na ósmą wieczór w niedzielę wystąpienie telewizyjne Mallona zostało odwołane przez jego biuro wyborcze. Kandydat był nieosiągalny dla wszystkich, którzy chcieli usłyszeć jego komentarz. Naradzał się ze swoimi pomocnikami, ale w końcu trzeba mu było podać środki uspokajające. Jak doniosły media, mimo że do wyborów pozostało tylko osiem dni, burmistrz Heller zaoferował kandydatowi pomoc w zapewnieniu jak najpełniejszego przepływu informacji między nim a komendą policji w Nowym Orleanie wspaniałomyślny gest, zwłaszcza wobec ogłoszonych przez Mallona zamiarów. Wcześnie rano w niedzielę Charley wykręcił numer Hydraulika w pralni na Brooklynie. - Al? Powiedz papie, żeby do mnie zadzwonił. Zamówił śniadanie i ojciec oddzwonił. - Jak ona się czuje? - zapytał Charley. - Siada. - Myślałem, że chorzy na zapalenie płuc muszą jak najdłużej siedzieć, żeby im się płuca nie zapełniały. - Miałem na myśli to, że siada w fotelu. Widziałem się z nią wczoraj wieczorem. Pytała o ciebie. - Pytała o mnie?
- Chciała wiedzieć, kiedy wrócisz. - Tak? - Ta historia została tu bardzo dobrze odebrana. - Mam nadzieję, że Mallon to zobaczył. - Taa... - Czy to ugotuje Mallona? - Już po nim i po tym całym reformatorskim pieprzeniu. Wyświadczyliśmy wszystkim nieocenioną przysługę: gliniarzom, sędziom, politykom i milionom ludzi, którzy lubią od czasu do czasu na coś postawić, trochę się zabawić lub wziąć odrobinę hery. Zagrożony by! cały nowojorski styl życia, Charley, ale ty zatrzymałeś skurwieli. - Mogę więc wrócić do domu? - Choćby zaraz. Mam jednak wiadomość od Vincenta, że Maerose leci dziś do Nowego Orleanu. Dlatego na twoim miejscu nie wracałbym tak zaraz do domu. - Wiem. Jezu, papo, co mam z nią zrobić? - Sądzę, że jeśli zadaje sobie tyle trudu, by do ciebie polecieć, to znaczy, że chce się z tobą dogadać, bo gdyby chciała ci po prostu dołożyć, zmusiłaby cię, abyś to ty do niej przyjechał. - Tak? - Nic innego nie przychodzi mi do głowy, Charley. Charley ubrał się, po czym jeszcze raz przeczytał artykuł w gazecie. Potem podstawiono samochód i pojechał nim na lotnisko, dowiedzieć się, czy papa miał rację. Rozdział 37 Angelo wszedł do pokoju Mardell w szpitalu i uśmiechnął się do niej promiennie. Duża, dobrze oświetlona jedynka była pełna kwiatów od Angela i Charleya. Wyjątek stanowiło małe coś od Maerose i bukiet od Freddiego. Mardell, być może jeszcze piękniejsza, gdyż straciła na wadze, siedziała przykryta kocem w wielkim, wyściełanym fotelu. Popatrzyła na niego i odpowiedziała uśmiechem. - Pan Partanna. - Wyglądasz bardzo dobrze. A kiedy wyglądasz dobrze, cały świat się rozświetla. - Jest pan słodki. To, że mi się poprawiło, jest wyłącznie pańską zasługą. - To dobry szpital. Wiedziałem o tym, zanim pozwoliłem cię tu umieścić. Jest własnością moich przyjaciół. W zasięgu jej ręki położył na łóżku paczkę. - Przyniosłem ci ciasteczka. A może wolałabyś rubiny? - Ciasteczka. Usiadł na krześle naprzeciwko dziewczyny, obok łóżka. - Wspaniale tu pachnie. - Ta gigantyczna piramida kwiatów w rogu jest od Charleya. - Gdyby mógł, sam zerwałby każdy z nich. - Niech pan popatrzy na ten nędzny pęczek mieczyków. Są od narzeczonej Charleya. Nienawidzę mieczyków. - Nie wiedziałem, że ma narzeczoną. - Proszę, panie Partanna, pan też niech nie kręci. Rozdział 37 Angelo wszedł do pokoju Mardell w szpitalu i uśmiechnął się do niej promiennie. Duża, dobrze oświetlona jedynka była pełna kwiatów od Angela i Charleya. Wyjątek stanowiło małe coś od Maerose i bukiet od Freddiego. Mardell, być może jeszcze piękniejsza, gdyż straciła na wadze, siedziała przykryta kocem w wielkim, wyściełanym fotelu. Popatrzyła na niego i odpowiedziała uśmiechem. - Pan Partanna. - Wyglądasz bardzo dobrze. A kiedy wyglądasz dobrze, cały świat się rozświetla. - Jest pan słodki. To, że mi się poprawiło, jest wyłącznie pańską zasługą. - To dobry szpital. Wiedziałem o tym, zanim pozwoliłem cię tu umieścić. Jest własności? moich przyjaciół.W zasięgu jej ręki położył na łóżku paczkę. - Przyniosłem ci ciasteczka. A może wolałabyś rubiny? - Ciasteczka. Usiadł na krześle naprzeciwko dziewczyny, obok łóżka. - Wspaniale tu pachnie. - Ta gigantyczna piramida kwiatów w rogu jest od Charleya. - Gdyby mógł, sam zerwałby każdy z nich. - Niech pan popatrzy na ten nędzny pęczek mieczyków. Są od narzeczonej Charleya. Nienawidzę mieczyków. - Nie wiedziałem, że ma narzeczoną. - Proszę, panie Partanna, pan też niech nie kręci.
- Pewnie musiała zamówić je telefonicznie. Wiesz, mówisz im: „Wyślijcie do kogoś kwiaty za dwadzieścia dolarów", i oni to wysyłają. - Dwadzieścia dolarów? - No, może dziesięć. - Raczej dwa. - Liczy się intencja. - To właśnie mam na myśli. Czy ona naprawdę jest jego narzeczoną, panie Partanna? - Wyrośli razem. W tym samym otoczeniu. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Nie-sądzę, aby byli zaręczeni. - Czy był to jeden z tych układów, o których decydują rodziny? - Okoliczności często prowadzą do zmiany planów. -Jak? - Cóż, po pierwsze, pojawiłaś się ty. Jesteś ważna dla Charleya. Mardell odwróciła od niego twarz. - Mamy krótkie życie - powiedział Angelo. - Jeśli nie postanowimy w porę, czego chcemy, i nie spróbujemy tego dostać, czas zrobi swoje i zostaniemy z tyłu, nieprawda? - Jaka ona jest? - To dobra kobieta. Inteligentna. I ma bardzo rozwiniętego ducha współzawodnictwa. Znam ją, odkąd była małym dzieckiem. Pracuję z jej ojcem i dziadkiem. - A ja jestem obca. - Co to ma do rzeczy? Nie biorę tego pod uwagę. Pragnę jedynie tego, co jest najlepsze dla Charleya. Jej ojciec i dziadek nie wiedzą o tobie. Charley naprawdę nie ma tu zbyt wiele do powiedzenia. To sprawa między tobą a Maerose. Charleya dostanie ta z was, która bardziej go pragnie - Czy to rzeczywiście sprowadza się do tego? - zapytała, patrząc przez okno w dal. - Nie sądzę. Ona chce go tak samo mocno jak ja. Ale całe to chcenie nie ma wpływu na Charleya. To on musi zdecydować. W tej sprawie prawie wszystko zależy od niego. - Posłuchaj, jesteś piękną młodą kobietą. Niezależnie od tego, jak to się ułoży... a Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, co z tego wyniknie... nie będzie to koniec świata. Musimy zaczynać od nowa, a po jakimś czasie okazuje się, że coś, co było kiedyś bardzo ważne, już takie nie jest. - Ona ma oparcie w dziadku i ojcu. A co ja mam? - Jasne, Charley zna Maerose całe życie. Jednak na twoją korzyść działa coś bardzo ważnego. On cię kocha. - A kocha Maerose? - Pewnie. Właśnie dlatego jest to dla niego takie trudne. - Kiedy wraca do domu? - W przyszłą środę. Do tego czasu wypiszą cię już ze szpitala. - Nie wiem, co mam robić. - Czekać. To wszystko. Do końca przyszłego tygodnia wszystko się wyjaśni. Rozdział 38 W poniedziałek, za dwanaście dwunasta w południe, Charlie patrzył, jak Maerose schodzi po schodkach z samolotu na lotnisku w Moissant. Była w sięgającym kolan kostiumie z czerwonej wełny, z kołnierzem oraz mankietami z czarnego lisa i zapinanym na zamek żakietem. Na nogach miała włoskie szpilki z długimi, spiczastymi czubkami. Nigdy nie widział, żeby wyglądała tak cudownie. Na jego widok uśmiechnęła się szeroko, podbiegła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Rany, Charley - powiedziała - musimy sporo nadrobić. - Zatrzymasz się u ciotki? - Będę tam spać. Zatrzymam się u ciebie. - Jesteś najszykowniejszą kobietą, jaka kiedykolwiek wylądowała na tym lotnisku. W czasie jedenastomilowej jazdy do miasta trzymali się za ręce, ale to było wszystko, ponieważ kierowca był starym przyjacielem Vincenta i nie przestawał mówić. - Jak się ma pani ojciec, panno Prizzi? - Doskonale. - Proszę mu przekazać moje najlepsze pozdrowienia. Proszę mu powiedzieć, że to od Gusa Fangosa. Znamy się od bardzo dawna. - Będzie szczęśliwy, kiedy mu je przekażę. - Mówię o czasach tuż po wojnie, o czterdziestym szóstym, czterdziestym siódmym. - Powiem mu. - Będzie wiedział, o co chodzi. Nadawał tak przez jakieś cztery mile. W pewnej chwili Charley nie wytrzymał.
- Hej, GUS, stań przy tej drogerii na rogu. - GUS zatrzymał samochód. - Wejdź tam ze mną na minutkę powiedział do niego Charley. Weszli do sklepu. GUS był brzuchatym mężczyzną przed sześćdziesiątką, może o sześć lat starszym od Vincenta. Charley zmierzył go swym budzącym grozę spojrzeniem i rzekł: - W samochodzie jest moja idanzata. Nie rozmawiałem z nią przez trzy tygodnie. Siedzę obok niej po raz pierwszy od prawie trzech tygodni i nie mogę z nią pogadać, ponieważ ty wciąż do niej mówisz. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? - A jakże, Charley. Oczywiście. - Wrócimy do samochodu, a ty podniesiesz szybę. Capisce? - Pewnie. Rozumiem. Oczywiście, Charley. Wrócili do samochodu. GUS otworzył drzwi i Charley wsiadł do środka. GUS obszedł limuzynę i usiadł na miejscu dla kierowcy. Włączył silnik, a potem nacisnął guzik, który podniósł szybę dzielącą go od pasażerów. Ruszyli w dalszą drogę do miasta. - Musiałeś wypowiedzieć jakieś zaklęcie lub coś w tym stylu - odezwała się Maerose. Mimo to nie starczyło im czasu nawet na to, żeby zacząć mówić o czymkolwiek. Charleyowi wydawało się, że limuzyna po chwili wjechała przez wysoką bramę na stupięćdziesięciojardowy ceglany podjazd prowadzący do frontowych drzwi rezydencji Fustino, w której z powodzeniem udało się połączyć style angielskie, śródziemnomorskie i amerykańskie. Drzwi otworzyła starszawa, włoska pokojówka, którą Maerose objęła, pocałowała i nazwała Enriquettą, po czym przedstawiła Charleyowi jako kuzynkę Gennara. Przez przestronne, wysokie pokoje, które zobaczyli w środku, ich wzrok sięgał prawie na osiemdziesiąt stóp w głąb domu. Cała ta przestrzeń był klimatyzowana. Wysokie szafy, wypełnione porcelaną z Miśni, Sevres i Anglii, stały obok stołów, które wykonano dla króla Jerzego IV. Dom został wybudowany przed około dziesięciu laty dla właściciela jednej z największych na Południu rozlewni pepsi-coli, a mimo to projektantom udało się stworzyć wrażenie, jakby był to wielki, ponad stuletni dwór plantatora bawełny. Październikowe słońce stało wciąż wysoko na idealnie niebieskim niebie. Zaprowadzono ich na ogromne patio, gdzie na wielkim, owalnym stole nakryto do lunchu. Kiedy Maerose z Charleyem weszli na patio, zobaczyła czekającą tam na nich gromadę składającą się z dwóch córek Fustina z mężami i trzech z jego dziewięciu synów wraz z żonami. Podczas hałaśliwego powitania Gennaro odprowadził Charleya na bok. - Odwaliłeś wczoraj piękną robotę, Charley. Charley kiwnął głową i lekko poczerwieniał, zakłopotany pochwałą. - Natale okazał się godny zaufania - odparł. - Wygląda na kogoś, kto powinien dostać od dziewięćdziesięciu do stu trzydziestu lat z wszystkich paragrafów -powiedział Gennaro. Birdie Fustino witała Maerose uściskami i pocałunkami, mówiąc w odpowiedzi na jej pełną zachwytu uwagę na temat domu: - Wzięliśmy go po prostu w tym stanie, w jakim go znaleźliśmy. Żeby go prowadzić, potrzeba jedenaściorga ludzi, czworga do samego ogrodu. Atmosfera podczas lunchu była ciepła, czuła i radosna. Genarro siedział u szczytu stołu z Maerose po prawej. Birdie po drugiej stronie z Charleyem także po prawej, a ich wszystkie piękne dzieci oraz ich żony i mężowie między nimi. Nikt z nich nie należał do środowiska. Mężczyźni byli dentystami, programistami komputerowymi, restauratorami, a jeden właścicielem galerii sztuki. Charley pomyślał, że ma przed sobą grono przepięknych kobiet, ale Maerose zdecydowanie wyróżniała się wśród nich urodą i każdy z obecnych o tym wiedział, zwłaszcza on. Żadna z kobiet, nawet Mardell, nigdy nie wprawiła go w takie podniecenie, jakie wzbudziła w nim teraz Mae samym swoim widokiem. Charley był pewny, że Gennaro od czasu do czasu trąca ją pod stołem kolanem. Kilka razy udało mu się pochwycić spojrzenie Maerose i wtedy uśmiechali się do siebie. Sprawy mają się zdecydowanie lepiej, powiedział sobie. Nie znał tam nikogo, więc przez większość czasu milczał, udając, że słucha Birdie, podczas gdy w rzeczywistości zastanawiał się, co powie Mae, kiedy będą sami. Próbował sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało życie z nią za czterdzieści lat, gdyby rzeczywiście tak się stało, że się zaręczą i w końcu pobiorą. On będzie miał siedemdziesiątkę, ona mniej więcej sześćdziesiąt dwa lata. Będą mieli dorosłe dzieci, nawet dzieci, które założyły już własne rodziny. On będzie dziadkiem. Cały cel tego myślenia o przyszłości sprowadzał się do pytania czy nadal będzie pamiętał Mardell? Czy nadal będzie się o nią martwił? Czy będzie go niepokoiło, gdzie ona jest i co się z nią dzieje? Czterdzieści lat to długo, ale lepiej, żeby zrobił z tego pięćdziesiąt. Będzie miał wtedy osiemdziesiątkę i dorosłe wnuki. Jezusie, pomyślał, naprawdę trudno to sobie wyobrazić. Gennaro opuścił ich o drugiej. Lunch skończył się o trzeciej piętnaście. Maerose poszła na górę, żeby się przebrać. Kiedy wróciła, miała na sobie obcisłą suknię z biegnącą na skos lamówką ze srebrzystego jedwabiu, która spiralnie obiegała jej długie, gibkie ciało. Na jej lewym ramieniu połyskiwała wielka złota szpila. Mae wyglądała w tym wszystkim jak paczka, którą każdy chciałby dostać. Gdy zobaczyła, jaką minę
zrobił Charley, gdy dojrzał ją na schodach, a także wyraźne wybrzuszenie w jego spodniach, ogarnęła ją rozkosz. Spod opiekuńczych skrzydeł Birdie wydostali się mniej więcej za piętnaście czwarta. Siedzieli w milczeniu w samochodzie do czasu, gdy GUS wysadził ich w Quarter. Przeszli półtora kwartału dzielące ich od New Franciscan, aby GUS mógł powiedzieć Birdie, że wybrali się na spacer. Kiedy drzwi apartamentu Charleya się zamknęły, zaczęli jednocześnie mówić, przerwali, po czym Maerose w milczeniu zarzuciła mu ramiona na szyję. Po chwili się pocałowali. - I jak to będzie, Charley? - Mae... muszę to powiedzieć... Wiesz, że nie jesteśmy zaręczeni. - Nie przebyłam tej całej drogi z Nowego Jorku, żeby słuchać, jak mówisz mi takie rzeczy, Charley. - Musimy to doprowadzić do porządku. Wiesz o tym. - Ożenisz się z tą górą? Ona nawet nie jest ze środowiska. - Z nikim się nie ożenię, Mae. - No to ją rzuć. Zaczniemy od nowa. - Dziewczyna ma zapalenie płuc. Nie mogę nawet myśleć o tym, żeby ją rzucić. - Musisz rzucić ją albo mnie. - Dlaczego? Dlaczego nie może być tak jak do tej pory? - Nie mogę wejść w taki układ. - W środę wracam do Nowego Jorku. Daj mi trochę o tym pomyśleć. - Charley, posłuchaj... załóżmy, że wybierzesz ją. Co będzie z twoją pracą? Czy ona wie, co robisz? - Nie. W każdym razie nie sądzę, żeby wiedziała. - Może więc nie jest pewna, czy zajmujesz się legalnymi interesami. Ale co powie, gdy się dowie o wszystkim? Jest Angielką, nie Amerykanką. Nigdy nie zrozumie, co robisz. - Miała trudne życie. Jezu, nie masz pojęcia. Jestem jak jedyna skała, na której może się oprzeć. Gdybym odszedł, utonie. - A co ze mną? Myślisz, że możesz zapomnieć o całej sprawie, jakby to był katar? Co ze mną, Charley? - Muszę się nad wszystkim zastanowić. - Myślisz, że skoro tak walczę o ciebie, to mam serce ze stali, Charley? Myślisz, że kiedy wszystko się wydało i musisz coś postanowić, a ona miała trudne życie, ja zaś twoim zdaniem nie, to mnie nic nie będzie? - A co mam myśleć... to znaczy jak mam to doprowadzić do porządku, jeśli nie w ten sposób? - Zrób to właściwie! Jesteśmy sobie przeznaczeni. Żyjemy tak samo i tak samo myślimy. Może po części kocham cię dlatego, że próbujesz chronić tę kobietę, ale między nią a tobą nic nie pasuje. Mówimy tu o małżeństwie... o całym życiu. Trzeba do siebie pasować, może nie we wszystkim, ale w tych podstawowych, naprawdę ważnych sprawach. -Nagle przeszła na sycylijski. - Mówimy tym samym językiem, Charley. Wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze z płuc. - Tak. Wiem. Masz rację, Mae. Ale u tej dziewczyny wszystko jest inne. Problemy, jakie miała tam, skąd pochodzi, były takie, że równie dobrze mogłaby by; istotą z kosmosu. Ale, jak powiedziałaś, mówimy tu o całym życiu, nie mogę więc bawić się twoją przyszłością. Musimy mieć pewność. Daj mi dwa tygodnie, w końcu chodzi o całe życie, Mae. Wzięła go w ramiona i pociągnęła ku drabince przy łóżku. - To by się nigdy nie udało, Charley. Ciągnęłoby się w nieskończoność. Byłam u dona. Powiedziałam mu tak oficjalnie, jakbym wysłała mu ozdobne zawiadomienie, że ty i ja zamierzamy się pobrać. Pod Charleyem ugięły się nogi. Opadł ciężko na krzesło obok łóżka. - Powiedziałaś to donowi? - Chce, żebyśmy ustalili datę. A kiedy już mu ją podam, wyda wielkie przyjęcie zaręczynowe i zaprosi na nie ludzi z większości rodzin w kraju. Muszę mu powiedzieć, czy sprawa jest aktualna, czy nie, Charley. To znaczy, że ty musisz mi powiedzieć najpierw. - Data? Jezu, Mae... - Granica została nakreślona, Charley. Nie możemy tak tego ciągnąć bez końca. Charley pomyślał o swoim ojcu i matce. Pomyślał o donie i rodzinie, i o tym, że nigdy nie żył poza nią, ponieważ dla niego poza rodziną nie istniało nic innego. Gdyby postanowił, że zostanie z Mardell, musiałby opuścić rodzinę, opuścić wszystkich swoich ludzi. Gdyby tylko Mardell była dziewczyną, która wzięłaby plik banknotów i zapomniała o wszystkim... - Tak - powiedział do Maerose, wpatrując się w jej oczy. -Musimy ustalić datę. Pocałowała go. - Lepiej, żebyś to sobie wbił do głowy, Charley, ponieważ don powiedział już o tym wielu ludziom. Na przykład mojemu ojcu. Rozdział 39 George F. Mallon wiedział, że został wykołowany przez Boga, los lub jakichś zdemoralizowanych sukinsynów z ratusza. Wiedział, kto zrobił to jemu i biednemu Marvinowi: ludzie stojący u władzy, którzy z zimną krwią zniszczyli go, uderzając w jego syna, jego niezdarnego, durnego, fajtłapowatego syna. Powinien
wysłać chłopaka do seminarium dla telewizyjnych kaznodziejów, kiedy oświadczył, że wybrał Jezusa. Mógłby teraz mieć własny telewizyjny Kościół, zgarniać forsę i pomagać kształtować politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. On jednak uparł się zrobić z chłopca biznesmena. Uważał, że ktoś musi zająć się interesami. Dopiero zaczynali budować telewizyjne świątynie. Mallon wrzał świętym oburzeniem. Banda pozbawionych sumienia, niegodziwych polityków zrujnowała życie wspaniałego, młodego człowieka tylko po to, żeby utrzymać swoją plugawą władzę nad miastem, które tak bardzo starał się pokochać. Ale co w nim można pokochać? Nowy Jork był, w najlepszym razie, ilustracją z kalendarza linii lotniczej, rozciągającą się na trzydzieści kwartałów w każdym kierunku wzdłuż trzech alei Manhattanu, a jego symbolem było jabłko, to samo, które symbolizowało upadek Adama i Ewy. Ci zdemoralizowani łajdacy musieli brać dziesięciokrotnie większe łapówki, niż podejrzewał on i jego ludzie. Stawka musiała być większa od samego nieba, skoro człowiek pokroju jego dostojności burmistrza uknuł tak straszliwy plan - wykorzystania życia jego tępego syna o maślanej twarzy, jakby było dziesięciocentowym sztonem w jakiejś złowrogiej grze. George F. Mallon wiedział oczywiście o zorganizowanej przestępczości. Był amerykańskim biznesmenem, który przez większość życia prowadził interesy budowlane w całym kraju. Chociaż budował na chwałę Boga i swoich notowań w sondażach popularności programów telewizyjnych, nie ustrzegło go to przed ich nieugiętymi żądaniami. Opłacał się im. Od czasu do czasu nawet ich gościł, ponieważ wydawało się to rozsądną polityką biznesową. Część z najbardziej religijnie poruszających kartek bożonarodzeniowych, jakie kiedykolwiek otrzymał, nadeszła od kryminalistów z tego rodzaju organizacji, ich żon i innych członków rodzin. Niemniej głównym elementem jego programu wyborczego było wykorzystanie władzy swego urzędu, jeśli zostałby nań wybrany, do zmiażdżenia lub pokonania innymi sposobami zorganizowanej przestępczości w Nowym Jorku. Jednakże, pomimo długiego doświadczenia w kontaktach z nimi i planów, jakie miał wobec nich, nie dostrzegł związku między ohydną groźbą dla swojej kandydatury oraz przyszłości swego syna a życiem i wolnością zastępcy szefa rodziny Prizzich. George F. Mallon wiedział, że jego chłopiec padł po prostu ofiarą niemoralnej polityki i jeszcze bardziej niemoralnych polityków, którzy do zakończenia wyborów będą zagrażać jego własnej przyszłości. W pewnej chwili potworna myśl, że ludzie spoza wąskiego kręgu jego doradców, pomocników i twórców przemówień mogli wiedzieć, że postanowił ścigać sądownie bandziora, który tego fatalnego dnia na Manhattan Beach zastrzelił innego bandziora praktycznie w obecności burmistrza Nowego Jorku, a już z całą pewnością w obecności i przy pełnej wiedzy wysokich oficerów policji, przyprawiła go o mdłości. Powoli zaczynało do niego docierać, że być może jakaś organizacja przestępcza z miasta mogła jednak mieć coś wspólnego z kłopotami Marvina. - Nie mogę w to uwierzyć - powiedział z zakłopotaniem do swych dwóch doradców wyborczych, którzy przykucnęli przy jego biurku - po prostu nie mogę uwierzyć, że w tych czasach burmistrz Nowego Jorku stoczyłby się tak nisko i zrobił coś takiego mojemu synowi, żeby zwiększyć swoje szansę na ponowny wybór. - Cóż, lepiej, żebyś w to uwierzył, G. F., ponieważ to właśnie zrobił. - Nie uważacie, że był w to wmieszany element przestępczy? - A co oni mogą mieć wspólnego z wyborami? - Zorganizujcie mi spotkanie z burmistrzem na dziś wieczór. - Jutro są wybory, G. F. - On trzyma mojego syna jako swego zakładnika. Muszę się z nim zobaczyć. Spotkanie zorganizowano, ale nie bez trudności, ponieważ burmistrz, co całkiem zrozumiałe, uważał, że George F. Mallon w jadowitości swych ataków na niego posunął się o wiele dalej, niż tego wymagały potrzeby kampanii politycznej. Odbyło się ono tego wieczoru w pokoju zarezerwowanym przez pomocnika Mallona w filii VMCA przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej Ulicy i trwało od szóstej trzydzieści do szóstej czterdzieści pięć. Burmistrz, który na tę okazję włożył ciemne okulary, przybył sam. Kiedy zapukał do drzwi jednoosobowego pokoju, George F. Mallon czekał już tam na niego. Siedział na łóżku. Burmistrz usiadł na jedynym krześle. - Przykro mi z powodu twoich kłopotów, Mallon - zaczął burmistrz. Był bardzo ruchliwym człowiekiem, który myślał o sobie jak o kimś, kto znajduje się w samym centrum morza spokoju. - Nie marnujmy czasu na hipokryzję, Heller. Mój syn siedzi w więzieniu w Luizjanie. Kiedy wyjdzie, może mieć dziewięćdziesiąt pięć lat... przynajmniej. - Czego ode mnie oczekujesz? Może powinieneś mu załatwić panienkę, zanim wysiałeś go do Nowego Orleanu? - Będę się za ciebie modlił, Franklinie Hellerze. Do rzeczy. Porozmawiajmy o tym, jak mógłbyś odkręcić to, co zrobiłeś mojemu chłopcu.
- Zrobiłem? Co j a zrobiłem? Kto daje mu takie kieszonkowe, że może sobie pozwolić na dwie uncje heroiny? Czy to ja kazałem mu nosić rewolwer? - Kto podłożył mu te prochy i ten rewolwer?! - krzyknął Mallon. - Kto zamienił mu pokój w tym hotelu, kiedy był na Kongresie Ewangelicznym?! Kto go wrobił?! - Skąd mam wiedzieć? C o? Chcesz powiedzieć, że według ciebie moi ludzie wystawili twojego dzieciaka? - A kto inny? - Kto inny? Ledwie sześć miesięcy parasz się polityką i wydaje ci się, że w taki sposób wygrywa się wybory? Powinieneś sobie wyprać mózg. Ja jestem w polityce od dwudziestu jeden lat. Czasem się trochę wygrywa, czasem przegrywa, ale nie rzuca się na ludzi fałszywych oskarżeń o handel narkotykami, zabójstwo, gwałt i nieobyczajne obnażanie się tylko po to, żeby zachować swoje stanowisko. Wstydziłbyś się, Mallon. I żegnam, budzisz we mnie odrazę. - Zerwał się na nogi. - Panie burmistrzu! Proszę. Proszę przyjąć moje szczere przeprosiny. Jestem... szaleję z niepokoju. Nie mam doświadczenia w takich sprawach... łącznie z polityką... chwytam się brzytwy. Burmistrz wzruszył ramionami. Wiedział nawet mniej od Mallona o tym, jak to się stało, że Marvin Mallon został aresztowany w Nowym Orleanie. George F. Mallon powiedział światu, że zamierza złamać mu kark i wyrzucić ze stanowiska, zarzucając współudział w zabójstwie Vita Daspisy. Jednakże burmistrz nie wiedział, że Vito Daspisa został sprzątnięty. Myślał, że zastrzelono go, gdy stawiał opór podczas próby aresztowania. Był tam. Większość z tego, co się wydarzyło, widział na własne oczy, a resztę, jak wszyscy inni, na ekranie telewizora. Mallon był potworem, ale został zrujnowany, a jego dzieciak miał poważne kłopoty. - Dobrze. Posłuchaj mnie, Mallon. W sprawie tego, co się stało z twoim chłopakiem w Nowym Orleanie, to nie wiem, czy on był winny, czy nie. Ale mogę ci powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, cokolwiek się tam wydarzyło, zapłacisz za to przegraną w wyborach, chociaż, szczerze mówiąc, nigdy nie miałeś najmniejszej szansy, żeby je wygrać; a po drugie, ja i moi ludzie nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Mam na myśli to, co przydarzyło się twojemu dzieciakowi. A teraz muszę już iść. Mamy wielki mityng w Garden. Jutro wybory, na wypadek, gdybyś nie pamiętał. - Poklepał Mallona po ramieniu i wyszedł z pokoju. Mallon postąpił jak każdy uczciwy i prawomyślny człowiek. Do obrony syna wynajął najbardziej wpływową w Luizjanie kancelarię adwokacką Groot & Talliesen. Należała ona do grupy Barker's Hill Enteprices, na której czele stał Edward S. Price. Chociaż przydzielili tę sprawę swoim najlepszym ludziom, musieli mu w końcu powiedzieć, że dowody zebrane przeciwko Marvinowi są nie do podważenia; nie było nawet szansy, żeby wyciągnąć go z tego z wyrokiem w zawieszeniu. Za samo posiadanie narkotyków z zamiarem użycia ich w przestępczym celu groziło mu czterdzieści lat, które, zgodnie z prawem federalnym, musiałby odsiedzieć bez możliwości przedterminowego zwolnienia, choć prawnicy myśleli, że w tym wypadku mają przynajmniej szansę na ograniczenie zarzutów do samego posiadania, co zmniejszyłoby wyrok do zaledwie od siedmiu do piętnastu lat i, przy należycie dobranym sędzim - a za pomocą pieniędzy wiele można osiągnąć - Marvin mógłby go nawet dostać w zawieszeniu, gdyby wysunięto przeciwko niemu tylko to oskarżenie. Zarzut morderstwa był kwestią trudną i niebezpieczną, mówili dalej, ale wysunięto go na podstawie dowodów pośrednich. Gdyby udało się znaleźć wyjaśnienie, dlaczego Marvin miał przy sobie broń, która spowodowała śmierć handlarza narkotyków w Baton Rouge, byli pewni - ponieważ nie był on nigdy przedtem notowany przez policję - że zdołają nakłonić ławę przysięgłych do przyjęcia jego punktu widzenia. W przeciwnym razie Marvin zostanie z całą pewnością skazany na piętnaście do trzydziestu lat więzienia. - Wyjaśnienie?! - wybuchnął Mallon. - To zostało mu podłożone. Ta cała cholerna sprawa to intryga, którą uknuto z premedytacją po to, bym przegrał wybory. - Następnie mamy napaść, próbę gwałtu na nieletniej, obrazę moralności przez obnażenie się, nielegalne włamanie i wdarcie się do cudzego pokoju -powiedzieli mu prawnicy podczas telefonicznej konferencji okrągłego stołu między Nowym Jorkiem i Nowym Orleanem. - W sumie może to dać od dwudziestu do trzydziestu lat. Jednakże najtrudniejszy do odparcia, jak uważali prawnicy, poza oskarżeniami o gwałt i napaść, był zarzut, że Marvin próbował zmusić piętnastoletnią dziewczynę do nienaturalnego współżycia seksualnego, a to dlatego, że ujęto go inflagrante delicto: włamał się do pokoju hotelowego dziewczyny, zerwał z niej ubranie, pobił ją i napastował. Istniały bardzo szkodliwe dla jego sprawy zdjęcia, na których uwieczniono, jak Marvin obnażył się przed nastolatką. Dziewczyna i jej matka naciskały policję oraz środki masowego przekazu, żeby ponaglały sąd do jak najwcześniejszego rozpoczęcia procesu w tej sprawie. Dwaj policjanci, którzy dokonali aresztowania, oraz detektyw hotelowy, zeznali, jak Marvin skatował dziewczynę. Nie było absolutnie nic, co mogliby zrobić dla złagodzenia tych zarzutów, za które w Luizjanie grozi od trzydziestu do pięćdziesięciu lat. - Mój Boże, biedny Marvin... - W sumie grozi mu wyrok stu pięćdziesięciu lat w więzieniu stanowym, chociaż, oczywiście, może wyjść za dobre sprawowanie po sześćdziesięciu pięciu, chyba że... - Chyba że... co? - zapytał Mallon.
- Jest... ee... pewien człowiek... tutaj, to znaczy w Nowym Orleanie, który ma znaczne... wpływy i wszyscy się zgadzamy, że gdyby pan z nim porozmawiał... - Kto to jest? - Nazywa się Gennaro Fustino. Jest... ee... filantropem. - Mówi pan eufemistycznie? - Tak. - Co on może zrobić? - Powiedziałbym, że nie ma takiej rzeczy, której by n i e mógł zrobić w tej sprawie. - Na przykład co? Jak? - Mógłby przekonać... ee... dziewczynę, La Verne Tobby, żeby wycofała zeznanie i... ee... sporo zdziałać w sprawie narkotyków oraz przypuszczalnego narzędzia zbrodni, broni, którą jakoby pański syn miał przy sobie... cóż, uważamy, że z całą pewnością warto z nim porozmawiać. - Do jakiego Kościoła on należy? - Dlaczego? - Chciałbym, żeby przygotowano mi jakieś robiące duże wrażenie wprowadzenie. Jeśli on może zrobić wszystko, chcę z nim rozmawiać z możliwie najlepszej pozycji. - Sądząc po jego nazwisku, domyślam się, że jest katolikiem. - Mogę dotrzeć do papieża. Sprawdźcie, proszę, jaka jest jego religijna przynależność. - Cóż... być może nasze biuro mogłoby... hm... zaaranżować takie spotkanie. - Zorganizujcie je w środę, wczesnym przedpołudniem. Przylecę, gdy tylko kwestia wyborów definitywnie się rozstrzygnie. Nie, żeby nie była definitywnie rozstrzygnięta w tej chwili. Trzymałem za łeb cały zarząd tego miasta, a teraz przetrącili mi kark. - Mallon trzasnął słuchawką. Rozdział 41 Mardell ubrała się bardzo starannie. Włożyła złoty sweter, który miała na sobie podczas pierwszego lunchu z Charleyem, i upewniła się, że jej fryzura Kleopatry jest perfekcyjnie ułożona. To ubranie wywołało zachwyt Charleya, teraz chciała zrobić dobre pierwsze wrażenie na pannie Prizzi już choćby dlatego, że pragnęła, aby panna Prizzi była dumna z tego, iż Charley właśnie ją wybrał na jej rywalkę. Panna Prizzi zatelefonowała do niej poprzedniego wieczoru. Była bardzo poprawna, ani trochę niegrzeczna lub wulgarna. Powiedziała, że chciałaby wpaść na pogawędkę. Pogawędkę? Cóż! Panna Prizzi była tak poprawna, że Mardell czuła się zmuszona zaprosić ją na herbatę. Dokładnie o piątej rozległ się dzwonek u drzwi. Przywołała swoją angielską wymowę - Jak się pani ma, panno Prizzi - powiedziała, wyciągając rękę. Czuła, że nie sposób przesadzić z tym akcentem. Maerose ujęła jej dłoń i uścisnęła ją w milczeniu. Weszły do salonu, gdzie Mardell podała już herbatę. - Nie wiedziałam, czy woli pani mocną, czy słabą - odezwała się Mardell - toteż zdecydowałam się na średnio mocną. Proszę tu usiąść. Maerose usiadła, kontemplując średnio mocną herbatę i wpatrując się głodnym wzrokiem w małą kupkę cienkich jak papier kanapek z plasterkami wędzonego łososia, ogórka i rukwi wodnej. - To wygląda pysznie. - Zaparzyłam darjeeling, zbieraną na najwyżej położonych plantacjach herbacianych w Himalajach. Mam nadzieję, że lubi ją pani. Skłaniałam się ku lapsang souchong, mimo że ma dymny posmak i jest dosyć cierpka. Maerose rzuciła jej wyzywające spojrzenie. - Nie mogłam się doczekać spotkania z panią. - Ja także. - Mardell starała się wzorować swój występ na odległym wspomnieniu lady Edith Evans. - Jeśli się nie mylę, pracowała pani w Casino Latino? - Tak. - Należy do mojego dziadka. - Ach! Pani dziadek to naprawdę sławny człowiek. - Tak. - Moja przyjaciółka, panna Harriet Blacker, ma zamiar zrobić doktorat z nauk behawioralnych. Oddałaby palce u nóg za spotkanie z pani dziadkiem. - Mój dziadek jest już bardzo stary. I przeszedł na emeryturę. Nie widuje się już z nieznajomymi. - Szkoda. Jak to miło, że pani do mnie wpadła. - Jestem tutaj po to, aby porozmawiać z panią o Charleyu. Mardell zauważyła, że w sposobie mówienia Maerose pojawił się leciutki brytyjski akcent, i uznała, że przyniosło to La Tour pierwsze punkty. - Wszystko byłoby o wiele bardziej fortunne, gdyby Charley tu był - odparła. - To znaczy razem z nami.
- Charley jest w Nowym Orleanie. - Tak, wiem. - Panno La Tour... nie chcę, aby pani myślała, że wtrącam się w pani życie, ale są pewne sprawy, co do których muszę mieć pewność, że je pani dobrze rozumie. - Może herbaty? - Tak, proszę. Mardell nalała herbatę. - Jest dobra bez niczego lub z plasterkiem cytryny. Ma bardzo wyrazisty i łatwo rozpoznawalny smak. Cytryna? - Tak. - Może trochę łososia? - Dlaczego nie? Mardell podała jej talerz z pięcioma kanapkami. - Chodzi o to, że nie wydaje mi się, abyśmy same mogły podjąć tę decyzję - powiedziała. - Decyzję? - W sprawie Charleya. Jeśli jedna z nas go opuści, może uznać, że odeszła nie ta, na której mu zależało. Widzi pani, uważam, że to on musi zadecydować. - Wykluczone. Nasze zaręczyny, nasz zamiar zawarcia małżeństwa, to w ogromnej mierze sprawa rodzinna, panno La Tour. Moja rodzina planowała to od wielu lat, praktycznie od czasu naszego dzieciństwa, a więc... cóż, nawet gdyby wybrał panią, a nie mnie... to nie mogłoby długo potrwać. - Głos Maerose stwardniał. Rozumie pani, co powiedziałam? - Ale jeśli wybierze mnie, a nie panią, uznam, że nie ma potrzeby, abym się... ee... poświęcała. Prawdę mówiąc, uznam, że pani...ee... nie zasłużyła na Charleya. Nie, panno Prizzi. W żadnym razie. Nie wycofam się, jeśli nie usłyszę od niego zdecydowanego i stanowczego nie. Innej drogi nie widzę. To Charley musi wybrać. Maerose przez chwilę popijała małymi łyczkami herbatę. W końcu nadgryzła drugą cienką jak papier kanapkę z łososiem, otworzyła torebkę i wyjęła książeczkę czekową. - Będziesz potrzebowała pieniędzy - powiedziała, zarzucając sztuczny ton. -Jak myślisz, ile będziesz potrzebowała? - Pieniędzy? - Proste rozliczenie, mała. Dam ci dwa tysiące pięćset najłatwiej zarobionych dolarów w twoim życiu, a ty zmienisz zamki w drzwiach. - Załóżmy, że wezmę pieniądze, a Charley nie pozwoli mi odejść? - Posłuchaj, Mardell... zrobię z tego równe trzy tysiące pięćset dolarów. Zapłacę także za tydzień twojego pobytu w Nassau lub innym podobnym miejscu. Dlaczego nie miałabyś wrócić do Anglii? Trzymaj się z dala przez dziesięć dni, może dwa tygodnie. Do tego czasu będzie po wszystkim. Mardell uśmiechnęła się jak kotka. - Przykro mi, panno Prizzi. To niemożliwe. Poczekam tu i zadam pytanie Charleyowi w kilka chwil po tym, gdy przejdzie przez ten próg. Rozdział 42 Podczas powrotnego lotu Charley siedział obok mężczyzny, który przez trzysta mil nucił These Foolish Things. Była to dla niego prawdziwa męczarnia, nie żeby melodia przypominała mu o Maerose lub Mardell do tego nie potrzebował żadnej pomocy - ale dlatego, że facet buczał jak róg mgielny i nie chciał przestać. W końcu się przesiadł. Popatrzył przez okno z prawej strony samolotu, po czym zaczął nucić The Washington Post March i spróbował jeszcze raz przemyśleć sytuację. Wszystko było przygotowane tak, że tydzień po wyborach La Verne Tobby oraz jej matka znikną ze sceny i nie będą mogły zeznawać przeciwko Marvinowi Mallonowi; test balistyczny okaże się błędny, a badania laboratoryjne wykażą, że staniolowe torebki zawierały talk. Marvin, po podpisaniu oświadczenia zwalniającego hotel z całej odpowiedzialności za jego niemiłe przygody, zostanie oczyszczony z wszelkich zarzutów. Natomiast on, Charley Partanna, będzie w dokładnie takim samym potrzasku między dwiema tymi samymi kobietami. Ze strony George'a F. Mallona nic mu już nie groziło, ale będzie musiał żyć jak ukrywający się przed prawem złodziej. Jeśli Mae była tak wstrząśnięta, że wynajęła prywatnych detektywów, którzy sprawdzili go i Mardell w Miami oraz ustalili, że spędził kilkanaście nocy w jej nowojorskim mieszkaniu, to na pewno poleci tym samym ludziom śledzić go do przyjęcia zaręczynowego, po którym nic już nie będzie mógł zrobić w całej tej sprawie. Ale Mardell miała zapalenie płuc. Nikt nie odwraca się plecami do kogoś, kto właśnie przeszedł zapalenie płuc. Jeśli potrzebowała go przedtem, to teraz będzie go potrzebowała w trójnasób. Papa opłaci rachunek za szpital, ale kto wie, ile pieniędzy jej zostało? Ile jedzenia ma w mieszkaniu i jak od kobiety, która właśnie wyszła ze szpitala, można oczekiwać, że będzie nosić ciężkie zakupy z supermarketu do domu? Nie pracowała, a poza tym była tak trzepnięta, że wszystkie dodatkowe pieniądze wysyłała matce do Anglii,
mogło się zatem zdarzyć, że zabraknie jej najedzenie. Musiał ją zobaczyć. Musiał z nią porozmawiać i upewnić się, że wszystko z nią w porządku. Jeśli tak jest, zdoła wybrnąć z tej sytuacji, ponieważ, po prawie trzech tygodniach przerwy, Mardell mogła już nawet przywyknąć do jego nieobecności. Mógł wziąć od Pomerantza listę z datami jej występów w klubach i dać mu kasę, żeby zaopiekował się nią, jeśli z braku sił nie będzie mogła od razu podjąć pracy. Przyznawał w duchu, że nadszedł czas, aby z nią zerwać, ale nawet Maerose powinna się zgodzić, iż musi odwiedzić Mardell i powiedzieć jej o tym. Wiązało się to jednak z ryzykiem, dlatego najlepiej byłoby nie jechać nawet do domu przy plaży, ale zgubić ogon, który Maerose mogła mu przypiąć na lotnisku, i udać się bezpośrednio do Mardell. Ale też nie bezpośrednio. Najpierw na aleję za jej domem, a potem przez tylne wejście do budynku. Stewardesa przyniosła mu lunch. - Dlaczego linie lotnicze nigdy nie podają włoskiego jedzenia? - zapytał ją. - Jadł pan kiedyś odgrzewany makaron? - odpowiedziała pytaniem. - Wie pan, jak smakuje? - Mogę się chyba domyślić. - A czy jadł pan kiedykolwiek spaghetti z puszki? -Spaghetti z puszki? - Odgrzewany makaron jest gorszy. Wiem coś o tym... mój mąż jest Włochem i spaghetti z puszki jeszcze jakoś może znieść. Kiedy jednak widzi odgrzewany makaron, chce sobie podciąć żyły. - Zjem sałatę. Mam nadzieję, że jakoś utrzymam ją w żołądku. - Chleb może nie jest najlepszy, ale nie jest też całkiem zły. Samolot wylądował na La Guardii. Przed terminalem pasażerskim Charley znalazł telefon linii wewnętrznej i zadzwonił do Arriga Saviata, który kierował grupą zajmującą się na tym lotnisku kradzieżami zaawansowanych technologicznie przesyłek i bagaży dla Religia Vupligiego, jego starego szefa. Powiedział Arrigowi, że musi niezauważalnie wydostać się z lotniska. Arrigo zapytał go o numer jego biletu bagażowego, następnie o to, gdzie jest, a kiedy Charley mu odpowiedział, kazał czekać w tym miejscu do czasu, aż będzie mógł wysłać po niego furgonetkę, która zawiezie go na Brooklyn. - Prawdę mówiąc, muszę się dostać do Nowego Jorku -odparł Charley. - Dlaczego nie? W furgonetce będzie twój bagaż. Rozdział 43 Furgonetka zawiozła go pod frontowe drzwi budynku Mardell. Pogrążony w myślach o obu kobietach, zapomniał powiedzieć kierowcy, że zamierza wejść od tyłu. Kiedy zatrzymali się przed domem, Charley poczuł się tak, jakby sam zadał sobie cios nożem: dosłownie czuł przeszywający wzrok wynajętych przez Mae detektywów rejestrujących godzinę jego przyjścia. Zatrzymał się przed drzwiami mieszkania Mardell, wziął głęboki oddech i nacisnął guzik dzwonka. Ponieważ usłyszał dochodzące ze środka słabe odgłosy, poprzestał na jednym dzwonku. Po chwili usłyszał jej głos: - Kto tam? - Charley. Wróciłem. Zabrzęczał łańcuch, szczęknęły trzy rygle i drzwi stanęły otworem. Mardell zmierzyła go wzrokiem. - Czego chcesz? - Jezu, bardzo schudłaś, Mardell. - Wyciągnął ręce i przycisnął ją do siebie. Zaczęła płakać. - Pałac Buckingham zapomniał o mnie. Ona musi być w Australii - szlochała. - Byłam taka chora. Wprowadził ją do mieszkania i zamknął drzwi. - Nie płacz. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Odwróciła się od niego i chwiejnym krokiem przeszła przez korytarz, po czym skręciła w pierwsze drzwi po lewej stronie. Poszedł za nią. Położyła się do łóżka. Okrył ją i poprawił pościel. - Papa powiedział mi, jak bardzo byłaś chora. - Nic mi nie będzie - odpowiedziała. Leżała na plecach z zamkniętymi oczami i rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała. - Dlaczego papa nie sprowadził ci do domu pielęgniarki? Nie czujesz się jeszcze na tyle dobrze, aby być tu całkiem sama. - Nie chciałam pielęgniarki. - Dlaczego nie? - Ponieważ chciałam, żebyś ty tu przyszedł i żebyśmy wtedy mogli porozmawiać bez żadnych obcych osób w domu. Przyciągnął krzesło i usiadł tak, aby dobrze widzieć jej twarz. - Wyjeżdżam w interesach na tydzień do Miami i nie ma mnie prawie trzy tygodnie, a w tym czasie ty łapiesz zapalenie płuc. Gdybym wiedział, że to się stanie, powiedziałbym im, żeby posłali do Miami kogoś innego. Milczała. W kącikach jej zamkniętych oczu pojawiły się dwie wielkie łzy i spłynęły po bokach głowy.
- Nie masz pojęcia, jak wiele o tobie myślałem i jak bardzo mi ciebie brakowało -powiedział. Podniósł jej rękę i potrzymawszy ją przez chwilę w dłoniach, pocałował. - Ta... twoja narzeczona przyszła tu wczoraj. - Kto? - Powiedziała, że właśnie widziała się z tobą w Nowym Orleanie. Charley nie wytrzymał - Kim ona, do diabła, jest?! Moim dozorcą?! - krzyknął, zrywając się na nogi. Z zaciśniętymi z gniewu pięściami wpatrywał się w Mardell, która otworzyła ogromne, lekko obłąkane oczy, i spojrzała na niego. Wprosiła się do swojej ciotki w Nowym Orleanie. Ta ciotka jest siostrą mojego szefa. Musiałem pójść tam na lunch i zobaczyć się z nią. - To właśnie zrobiłeś? Zjadłeś z nią lunch? - Nie chciałem się z nią spotykać. A ona naciskała cię przez dwa tygodnie... papa powiedział mi o tych wysuszonych kwiatach, które przysłała ci do szpitala po tym, jak praktycznie podała ci zapalenie płuc na srebrnej tacy, zarażając cię i próbując śmiertelnie wystraszyć. - Twój ojciec był dla mnie bardzo miły. - Co ona teraz próbuje zrobić? Zarazić cię trądem? Oj, Mardell, przepraszam... Zaczęła chichotać. Wyciągnęła długie, chude ramię i długi palec w jego stronę, a jej chichot zmienił się w głośny śmiech. Wyciągnęła ku niemu drugą rękę, a on rzucił się w jej objęcia. Trzymali się przez chwilę w mocnym uścisku. - Teraz jestem już pewna, że matka mnie nabierała, mówiąc, że ojciec był trędowaty - wysapała. - Jesteś wspaniała, Mardell - powiedział. - Na całym świecie nie ma takiej kobiety jak ty. I to mi odpowiada, bo jeśli chcesz wiedzieć, kocham cię. - Pocałował ją. Następnie, mniejsza o rekonwalescencję, jedna rzecz doprowadziła do drugiej. Po jakimś czasie, kiedy odpoczywali na stosie poduszek, Mardell odezwała się: - Miałam dużo czasu, by sobie przemyśleć całą sytuację, i doszłam do wniosku, że muszę zaakceptować wszystko, cokolwiek się stanie. - Cokolwiek się stanie? - zapytał zaniepokojony Charley. - Co masz na myśli? - Charley... nie znamy się zbyt długo... zaledwie kilka tygodni. Wy znacie się od zawsze, przez całe wasze wspólne życie. - Znamy? Ona wiedziała, że ja gdzieś jestem, ja wiedziałem, że ona gdzieś tam jest. To było zupełne nic. Ta cała historia z zaręczynami to czysta kpina. Nigdy nie miałem nic do gadania na ten temat. Ona stwierdziła, że jest zaręczona, i to wszystko. Ja nigdy nie powiedziałem, że jesteśmy zaręczeni. - Ona cię kocha. - Aaaach! - Nie kochasz jej? Milczał przez chwilę. - Lubię ją. Jest w porządku. Mardell podniosła się, zamierzając wstać z łóżka. - Muszę przygotować dla nas coś na obiad. Przytrzymał ją. - Co mam ci powiedzieć? Nie chcę cię okłamywać. Ojciec już dawno mi udowodnił, że kłamstwa tylko pogarszają sytuację. - Co my zrobimy, Charley? - Po co żyjemy? O to powinniśmy siebie zapytać. - Po co zatem żyjemy? - Czytałem kiedyś o tym w jakimś czasopiśmie. Zapamiętałem to, bo jest to bardzo logiczne. Żyjemy, żeby się reprodukować. Kim jesteśmy? pytał autor tego artykułu, a był to sławny naukowiec, choć zapomniałem jego nazwiska. Jesteśmy opakowaniami dla genów, które nami rządzą, kontrolują nas i wykorzystują do czasu, aż się zreprodukujemy, po czym przechodzą do nowego ciała, powstałego z naszych. Tak więc, kiedy powstaje dziecko, cała ta sprawa czyni geny tym, czym są... nieśmiertelnymi. - To bardzo piękne, Charley. Ale co to ma wspólnego z tobą i panną Prizzi? - Autor artykułu napisał, że genami rządzą atomy, z których jesteśmy zbudowani. A kto włada atomami? - Nie wchodźmy w to zbyt głęboko. Tak czy owak, mężczyźni rozglądają się wokół w poszukiwaniu możliwości rozprzestrzeniania swego nasienia, reprodukowania się. Najtrudniejsza część, rodzenie dziecka, nie jest ich udziałem, a więc po prostu instynktownie rozprzestrzeniają swoje nasienie. - No i? - To właśnie miałem na myśli, mówiąc, że nie potrafię cię okłamywać, Mardell. Postępowałem zgodnie z moim instynktem, który kazał mi się reprodukować. Rozprzestrzeniałem z Maerose moje nasienie. - To najbardziej dosadne wytłumaczenie takiego postępowania, jakie kiedykolwiek słyszałam. - To prawda.
- Mój ojciec powiedział mojej matce, że wszystko, czego kobieta naprawdę chce, to aby mężczyzna znał siebie samego, że zaakceptuje ona prawie każde warunki, jeśli będzie pewna, iż mężczyzna wierzy, że tak musi być. - Tak? - Sypiasz z inną kobietą. Muszę to zaakceptować, ponieważ wierzę w ciebie. - Nigdy w życiu nie miałem takich kłopotów. Nie mogę tego przeciągać. Niezależnie od tego, jakie to będzie trudne, muszę wykonać jakiś ruch, zdecydować się... na ciebie lub na nią. Rozdział 44 George F. Mallon był pod głębokim wrażeniem tak otoczenia, jak i wnętrza nowoorleańskiej rezydencji Gennara Fustino. Do gabinetu pana domu zaprowadziła go starsza kobieta w stroju wiktoriańskiej pokojowej, która otworzyła drzwi. Potwierdziło to jego podejrzenie, że ludzie posiadający prawdziwy majątek i smak nie mają lokajów. Jeśli jednak nawet zwolniłby swojego lokaja, to gdzie znalazłby tak dystyngowaną kobietę jak ta, która otworzyła drzwi? Sam jej strój mówił o długiej tradycji. Został wpuszczony do wielkiego pokoju z wysokimi na czternaście stóp półkami z rzędami książek ciągnącymi się wzdłuż trzech ścian. Czwarta była cała ze szkła i miała szklane drzwi otwierające się na patio, które można było jedynie opisać jako istną metaforę życia pełnego wdzięku. Pomyślał, że w uroku tego miejsca jest coś ze starej Europy, aczkolwiek aby uzyskać taki klimat, należałoby pojechać do Afryki Północnej. Do pokoju wszedł okrągły, bardzo otyły mężczyzna w wieku sześćdziesięciu kilku lat. Niczym prawdziwy arystokrata nie przeprosił Mallona, że kazał mu czekać. Usiadł za ogromnym biurkiem i uśmiechnął się. - Dzień dobry, panie Fustino - powiedział Mallon. Pulchny mężczyzna skinął dobrotliwie głową. - Jestem pewny, że nasi wspólni przyjaciele zdradzili panu powód mojej wizyty. Gennaro ponownie kiwnął głową. - Mój syn, mój jedyny syn, ma poważne kłopoty i mogę pana zapewnić, panie Fustino, że każdy z postawionych mu zarzutów jest rezultatem przestępczej konspiracji. - Dlaczego nie? - odezwał się pan Fustino. - Przyjmijmy to dla dobra naszej rozmowy. - Moi prawnicy mówią mi, że na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się beznadziejna, ale z drugiej strony mówią również, że gdyby udało się pana nią zainteresować, mogłyby się wydarzyć rzeczy zakrawające na cuda. Pan Fustino wzruszył ramionami. - Czy może pan pomóc mojemu chłopcu? - Te rzeczy są bardzo trudne, jeśli w ogóle można ich dokonać. Może byłoby lepiej przekonać się, jak sąd rozstrzygnie sprawę pana syna, a potem pomyśleć o apelacji? - To, co spotkało mojego chłopca, jest bezpośrednią konsekwencją tego, że jestem jednym z dwóch kandydatów na urząd burmistrza Nowego Jorku w wyborach, które odbędą się w tym tygodniu. Mój oponent temu zaprzecza - spotkałem się z nim i rzuciłem mu oskarżenie w twarz - ale kto inny na całym świecie zrobiłby coś tak ohydnego i z jakiego powodu? Na twarzy pana Fustino pojawił się lekki grymas, jakby współczucia. - Panie Fustino, mój syn został brutalnie, zbrodniczo i niesprawiedliwie wrobiony. O ile mi wiadomo, to jest właściwe słowo. Miał przed sobą życie, a teraz grozi mu sto pięćdziesiąt lat więzienia. Musi zostać uwolniony lub spędzić to życie za kratami, a ponieważ cała sprawa została tak fachowo zaaranżowana, że z całą pewnością nie będzie uwolniony, trzeba poczynić radykalne kroki. - Jakie kroki? - Ja... ee... trochę się o panu dowiedziałem. Jestem człowiekiem światowym i nie polegałem tylko na radach moich prawników. O ile się nie mylę...ee... mógłby pan nawiązać pewne kontakty z kluczowymi ogniwami - Kluczowymi ogniwami? - Podziemia. Myślę, że tak się ich nazywa. Z ludźmi, którzy są biegli w przekupstwie i stosowaniu przymusu, ludźmi, którzy z największą łatwością potrafią podporządkować sobie urzędników publicznych. - Nie rozumiem, o czym pan mówi. Nie znam żadnych takich ludzi. - Mrugnął. - Widzę, że się rozumiemy. Doskonale. - Mallon wyjął z bocznej kieszeni dużą grubą kopertę z brązowego papieru i popchnął ją przez biurko w stronę Gennara. - W tej kopercie znajdzie pan sto czterdzieści tysięcy dolarów. Błagam pana, żeby ją pan przekazał właściwym osobom z... ee... podziemia, które będą wiedziały, jak, kiedy i gdzie, dotrzeć do tych ludzi w waszej stanowej policji i systemie sądowniczym, którzy mogą doprowadzić do wcześniejszego uwolnienia mojego syna. Gennaro zgarnął kopertę do górnej szuflady biurka ruchem tak szybkim, że trudno się było zorientować, co się z nią stało, tyle że już jej nie było na blacie. - Ma pan na myśli to, że chce pan przekupić tych ludzi, aby lżej potraktowali pańskiego syna? - Mam na myśli to, że oni muszą zostać przekupieni, aby chcieli uwolnić mojego syna.
- Miło mi było pana poznać, panie Mallon. Obyśmy się znowu spotkali w bliskiej przyszłości. George F. Mallon uniósł rękę. - Jest jeszcze jedna sprawa, panie Fustino. Zastanawiałem się, czy... kontaktując się z milieu... - Z czym? - Z podziemiem... Gennaro uczynił gest wskazujący, że zrozumiał. - Czy mógłby pan znaleźć mi kogoś, kto wśród tych ludzi znany jest jako egzekutor? -Egzekutor? - Wie pan, co mam na myśli - powiedział Mallon głosem, w którym słychać było zawziętość. - Dlaczego? - Ponieważ dużo myślałem o kłopotach, w jakich znalazł się mój syn, i wszystko sprowadza się do jednego człowieka. - Jednego człowieka? - To człowiek, którego skasowanie, jak to się podobno mówi w podziemiu, nie powinno budzić w nas żadnych skrupułów. Sam jest zabójcą i ponieważ ogłosiłem zamiar zdemaskowania go oraz ścigania z całą mocą prawa, jego ludzie brutalnie wrobili mojego syna. - Jego ludzie? - Burmistrz i inni. To kryminalista zatrudniony przez nowojorskich gangsterów. Nazywa się Charley Partanna. Twarz Gennara pozostała niewzruszona. - Chciałbym porozmawiać z kimś z podziemia nowoorleańskiego, nie związanego z gangsterami z Nowego Jorku, kto przyjmie zlecenie „skasowania" pana Charleya Partanny. - Charley Partanna. - To jego nazwisko. - Uważa pan, że to przez niego stracił pan szansę wygrania wyborów, panie Mallon? - Tak. I nie byłbym człowiekiem, gdybym nie przyznał, że chcę się za to zemścić. Jak również za to, co ściągnął na mojego chłopca. Fustino okręcił się na swoim obrotowym fotelu, zwracając plecy do Mallona, by popatrzeć na patio, i uniósł wzrok ku niebiosom. - Czy można zaaranżować coś takiego, panie Fustino? Gennaro obrócił się na fotelu i spojrzał na Mallona. - Co to ma znaczyć? - zapytał. - Za kogo mnie pan bierze? Jak może mnie pan prosić o coś takiego? - I znowu mrugnął. - Dziękuję panu, panie Fustino, i żegnam pana. Kiedy George F. Mallon wyszedł, Gennaro wyjął rolkę naświetlonego ośmiomilimetrowego filmu z kamery, która zarejestrowała obraz i słowa jego gościa. Następnie, podniósłszy słuchawkę telefonu, kazał wezwać swojego kierowcę, Gusa Fangosa. Włożył negatyw do dużej grubej koperty i zaadresował ją. Kiedy przyszedł GUS, podał mu kopertę. - Zawieź to Jerry'emu do laboratorium. Każ mu zrobić jedną kopię. Potem przywieź mi negatyw, a pozytyw wyślij Angelowi Partannie do Nowego Jorku. Potem tu wróć. Jutro będę cię potrzebował. Chcę, żebyś zawiózł mnie na tor. Rozdział 45 Ośmiomilimetrowy film poleciał do Nowego Jorku jeszcze tego samego dnia i został doręczony Angelowi Partaninie w Pralni Świętego Józefa o czwartej czterdzieści po południu. Angelo wybrał się na kolację z Roccą Sestero, którego żona wyjechała do córki w Michigan, ale zdecydowanie nie zgodził się zjeść u Tucciego. Do domu wrócił kilka minut po dziesiątej i obejrzał film. Kiedy taśma dobiegła końca, powiedział sobie, że gdyby nie siedział w tym interesie tyle lat, ile siedział, nigdy by w to nie uwierzył. Jeśli nawet nie chciało im się dowiedzieć, co środowisko im robiło, to rzeczywiście zasługiwali na to, co dostawali. Zadzwonił do Gennara Fustina. - Gennaro? Tu Angelo. Jak leci? - Widziałeś film? - Mój Boże. - Siedziałem tu, gapiąc się na tego faceta. Nie do wiary. To on tu dowodził, wielki prezes. - Skontaktowałeś go z gościem, którego chciał poznać? - Są umówieni na jutro wieczór. - Gdzie zabójca załatwi Charleya? - Gdziekolwiek zechcesz. - Obciąż go dodatkowo za to, co zabójca dla niego zrobi. - Bez obawy. - Dzięki za pomoc, Gennaro. Mamy wobec ciebie dług. - Zawsze chętnie wyświadczę ci przysługę tak opłacalną jak ta, Ang.
Angelo zadzwonił do Eduarda Prizziego i umówił się z nim na spotkanie w jego biurze rano następnego dnia. - Nie zajmie to więcej niż dziesięć minut - obiecał. - Ale będą bardzo owocne. Maerose przesunęła palcem po bogatych zdobieniach na luksusowym papierze pergaminowym i przez chwile spijała chciwie słowa, które jarzyły się niczym klejnoty przed jej oczami. Pan Vincent Prizzi z Nowego Jorku zawiadamia o zaręczynach swojej córki Panny Maerose Amalii Prizzi z Panem Charlesem Amadeo Partanna synem Pana Angela Partanny z Nowego Jorku Po raz czwarty przeczytała także wiadomość, którą ludzie Eduarda mieli przekazać prasie: Pan Vincent Prizzi ogłosił zaręczyny swojej córki, Panny Maerose Amalii Prizzi, z Panem Charlesem Amadeo Partanna. Narzeczeni są mieszkańcami Nowego Jorku. Panna Prizzi jest absolwentką Marymount School oraz Manhattanville College w Purchase. Przez ostatni rok pracowała jako wspólnik w firmie wnętrzarskiej Price-Hoover Designs. Pan Partanna również otrzymał wykształcenie w Nowym Jorku. Podczas wojny wietnamskiej służył jako sierżant sztabowy w siłach specjalnych i został odznaczony Brązową Gwiazdą oraz Purpurowym Sercem. Od tego czasu związany jest z nowojorską firmą Pralnia Świętego Józefa i Czyszczenie na Sucho, gdzie pracuje na stanowisku dyrektora generalnego. Następnie Maerose przeczytała jeszcze raz małe, prostokątne zaproszenie na przyjęcie w Old Palermo Gardens. Było ono absolutnym zwieńczeniem dzieła. Złożyła kopię oficjalnego zawiadomienia oraz jedną kopię oświadczenia prasowego i włożyła je do grubej kremowej koperty, po czym wsunęła jeszcze do niej małe zaproszenie. Uśmiechając się pogodnie, zakleiła ją i zaadresowała: Panna Mardell La Tour, 148 West 23rd Street, New Vork, NV 10001. Nakleiła znaczek i włożyła kopertę do małej szuflady w swoim biurku. Następnie zaczęła adresować inne koperty z długiej listy, która leżała obok jej łokcia. Rozdział 46 Natale Esposito wszedł do Purple Onion, wegetariańskiej restauracji przy West Esplanade w Metaire w Nowym Orleanie, dokładnie o siódmej piętnaście następnego wieczoru i przyłączył się do George'a F. Mallona, który siedział sam pod ścianą przy drzwiach do męskiej toalety, jak to zostało uprzednio ustalone. Natale miał przy sobie nadajnik, który miał przesłać wszystko, o czym będzie sobie gwarzył z Mallonem, do połączonego z magnetofonem odbiornika znajdującego się w furgonetce zaparkowanej na Esplanade w odległości trzydziestu stóp od wejścia do restauracji. Natale był ubrany odpowiednio do roli kontraktowego mordercy: ciemne okulary, filcowy kapelusz w stylu Ala Capone i szpilka do krawata w kształcie podkowy, na którą tego dnia natknął się w lombardzie. - Pan Mallon? Mallon uniósł się do połowy, nieco podniecony tym, że pierwszy raz w życiu spotyka się z zawodowym zabójcą, postacią tak ogromnie ważną dla folkloru jego kraju. Chociaż Natale nigdy nikogo nie zabił, znał i szefował wielu facetom, którzy to robili, wiedział zatem, jak postępować, żeby stworzyć pozory odpowiedniego zachowania, które, wyjąwszy jego strój, nie powinno się zbytnio różnić od zachowania wziętego kręgarza. - Hm. Tak - odparł Mallon. - A pan jest... ee... - Taa... Mów ciszej. - Natale nie przejmował się możliwością, że ktoś ich podsłucha, gdyż byli jedynymi gośćmi w tej części restauracji, ale bał się, że przesteruje nagranie. Natale usiadł i wbił wzrok w Mallona. - Czy to ty jesteś George F. Mallon? - Tak. Czy wie pan... czy powiedzieli panu o zadaniu? Natale skinął głową. - Hm... tak. Mam ogólne pojęcie. Powiedzieli, że chcesz, aby kogoś skasować, tak? - Co? - Chcesz, żeby kogoś sprzątnąć? - Aha. Tak. - Oni nigdy nie mówią bezpośrednio o robocie. Człowiek, który wystawia kontrakt, wskazuje też cel. Nazywają to separacją. Im mniej ludzi wie, tym lepiej. Mallon zrobił mądrą minę i pokiwał głową. - Czy...ee... ustalił pan już swoje warunki? - Sześćdziesiąt tysięcy. Czterdzieści z góry, dwadzieścia po wykonaniu roboty. - To dosyć dużo pieniędzy, panie... e...
- Mów mi Tony. Co ty mówisz, że to dużo pieniędzy? To moja zwykła stawka. - W porządku. Zapłacę. Chyba wiesz, że człowiek, którym miałbyś się dla mnie ...ee... zająć, jest w Nowym Jorku? - Jak się nazywa? - Charles Partanna. - To jego mam sprzątnąć. - Tak, ale twoja zapłata musi objąć wszystko, żadnych dodatkowych wydatków. Koszt biletów lotniczych, hotelu, fryzjera i środków transportu pokrywasz sam. - Ostro się targujesz. Mallon wyjął z bocznej kieszeni kartkę papieru. - To ten człowiek. - Przeczytaj mi. Zapomniałem okularów. - Charles Partanna. Pracuje w Pralni Świętego Józefa. Adres znajdziesz w książce telefonicznej Brooklynu. Mieszka pod numerem trzecim przy Manhattan Beach Plaża. Jeździ chevroletem vanem o przyciemnionych szybach z rejestracją WQH 285. - Mam go skasować? - Tak. - To znaczy, że chcesz, żebym go zabił? - Tak. Zabierz go na przejażdżkę. Rozwal go. A tuż przedtem, zanim to zrobisz, powiedz mu, że spotyka go to dzięki uprzejmości Marvina Mallona, syna George'a F. Mallona. - Twój syn ma w tym udział? - Nie, nie. Ale po prostu tak powiedz. On będzie wiedział, co masz na myśli. Kiedy następnego dnia Angelo powiedział mu o wszystkim w pralni, Vincent chciał wiedzieć, kto dostanie te sto czterdzieści tysięcy od Mallona. - Kto je dostanie? Gennaro je dostanie. - Dlaczego? Powinien się przynajmniej podzielić. - Dlaczego? Dostanie je, ponieważ je już ma. Kto mu je odbierze? - Rozumiem, co masz na myśli - powiedział Vincent. Eduardo miał prywatną salę projekcyjną tuż obok swego biura, w penthousie na drapaczu chmur zajmowanym przez Barker's Hill Enterprices. Kiedy Angelo Partanna powiedział mu, że film jest przeznaczony tylko dla niego, Eduardo polecił pomocnikowi biurowemu, który zwykle obsługiwał projektor, żeby poszedł na kawę, i poprosił swojego osobistego sekretarza, Arriga Garronego, aby go wyświetlił. Film bardzo im się spodobał. Później siedzieli jeszcze przez jakiś czas w sali projekcyjnej, dyskutując na jego temat. - Chcesz powiedzieć, że oprócz tego zwariowanego filmu Pierdziel Esposito ma jeszcze taśmę z nagraniem rozmowy, podczas której Mallon wystawił kontrakt na Charleya? - zapytał z niedowierzaniem Eduardo. -Tak. - Nie do wiary. Dzieciak Mallona zostanie zwolniony dziś rano... Dziewczyna wycofała oskarżenia i razem z matką wróciła do Teksasu... - nie przestawał się zdumiewać Eduardo. - Pomyśli, że Gennaro rozdzielił jego pieniądze i uzyskał natychmiastowe rezultaty. - Ten facet musi być pierwszym dziewięciolatkiem, który kiedykolwiek wystartował w wyborach na burmistrza. Powiedziałeś o tym Charleyowi? - Charley jest całkowicie pochłonięty przygotowaniami do przyjęcia zaręczynowego. - Wykonałeś wspaniałą robotę. Zostaw mi film, a kiedy nadejdzie to nagranie dźwiękowe od Gennara, przyślij mi je, prosto do mojego apartamentu. W następny wtorek o czwartej po południu George F. Mallon przybył do rezydencji Eduarda i został wpuszczony do jego gabinetu na trzecim piętrze, które było sześćdziesiątym pierwszym piętrem budynku. Na pięćdziesiąte ósme piętro wjechał ogólnodostępną windą, po czym szef służby domowej Eduarda wprowadził go do drugiej windy, która zabrała go do najbardziej eleganckiego pokoju, jaki kiedykolwiek widział. Kwiaty, ułożone w stylu Rikka (Muromachi, piętnasty wiek) przez mistrza ikebany, były głównym akcentem na środku i w czterech kątach pomieszczenia. Prawie całą wschodnią ścianę zakrywał obraz przedstawiający idealną gardenię pędzla Jamesa Richarda Blake'a. Meble, z obiciami w kolorze szmaragdowym, były wykonane z błyszczącego srebra i szkła. Wewnętrzne ramy okienne także były ze srebra. Za wzór zniewalająco pięknego dywanu, który leżał przed szmaragdowo-srebrną sofą, wzięto grafikę z dziewiątego wieku przedstawiającą chińskiego cesarza podczas golenia. Z ukrytego gdzieś magnetofonu dochodziły podniosłe tony koncertu skrzypcowego Czajkowskiego w wykonaniu jakiegoś wielkiego wirtuoza i wspaniale brzmiącej orkiestry. Mallon odruchowo spojrzał na zegarek, żeby sprawdzić, czy przypadkiem czas nie stanął w miejscu.
Edward Price, który siedział na wielkiej sofie, wstał na powitanie gościa. Mallon słyszał o nim jako o wielkim finansiście, mecenasie sztuki i osobie hojnie wspierającej Kościół ewangeliczny, który był nie tylko główną miłością Mallona, ale też podstawowym źródłem jego dochodów. Nie miał pojęcia, dlaczego Edward Price zaprosił go do siebie, ale nie mogąc opanować ciekawości, skorzystał z tego zaproszenia z wielką ochotą. - Jakie to uprzejme z pańskiej strony, że pan przyszedł, panie Mallon - powiedział Price. -Jego Przewielebność John Jackson często mówił mi o pańskim zainteresowaniu amerykańskim Kościołem telewizyjnym. - To bardzo miłe, panie Price. Doktor Winikus z Południowo-wschodniego Ruchu Ewangelicznego, wielki przyjaciel Białego Domu, równie pochlebnie wypowiadał się o panu. - To wielki człowiek. Proszę, niech pan usiądzie, panie Mallon. Usiadłszy, Mallon powiedział: - To wspaniały pokój. Czy mogę zapytać, kto go tak urządził? - Firma Price-Hoover. Bardzo utalentowani młodzi ludzie. - To niezwykła przyjemność być tu zaproszonym, ale jest to też dla mnie sprawa dosyć tajemnicza. - Chcę panu coś pokazać. Dwaj mężczyźni usiedli obok siebie twarzami do obrazu Blake'a na wschodniej ścianie. - Chciałby pan się czegoś napić? - zapytał gościa Eduardo. - Coca-cola? Dr pepper? - Nie, dziękuję panu. Prawdę mówiąc, nie mogę opanować ciekawości. Eduardo nacisnął klawisz umieszczony na końcu stołu. Obraz Blake'a uniósł się i schował w suficie, odsłaniając ekran filmowy. Kotary zasłoniły okna. Światła przygasły. Na ekranie ukazały się ruchome obrazy George'a F. Mallona w pełnym Eastmancolorze i zaczęły do nich mówić. Zanim taśma dobiegła końca, twarz Mallona stała się trupioblada. Jego usta poruszały się, ale nie wydawały żadnych dźwięków. W kącikach jego warg widać było kropelki piany. - A to jeszcze nie wszystko - odezwał się Edward Price. Włączył magnetofon, wbudowany w stół tuż obok miejsca, w którym siedział, i usłyszeli głos Mallona zlecającego zabójstwo Charleya Partanny. - Co pan z tym zrobi? - zdołał wykrztusić G. F., aczkolwiek dźwięki, które wydal, zupełnie nie przypominały jego głosu. - Zarówno film, jak i nagranie dźwiękowe zostaną w moim najbezpieczniejszym sejfie, panie Mallon odparł Eduardo. - Będzie mnie pan szantażował. - Nie, jeśli nie stanie się to absolutnie konieczne. - Co pan zamierza zrobić, panie Price? Eduardo uśmiechnął się do niego życzliwie. - Mój drogi panie Mallon - powiedział. - Ma pan tylko robić, co się panu każe, a te materiały nigdy nie opuszczą mojego sejfu. Zamierzam wprowadzić pana do Senatu Stanów Zjednoczonych, a pewnego dnia kto wie - może nawet na wyższy urząd. Rozdział 48 Zaadresowawszy zaproszenia, Maerose powiedziała Vincentowi, że ona i Charley się zaręczyli. Zareagował jak robot klasy A. Wiedziała, że dziadek nie przekaże ojcu tej wiadomości, ponieważ jego przywiązanie do zasady omerta jest tak silne, iż nie pozwala mu wyjawić żadnych informacji, nawet na temat pogody, o ile nie wyszły od niego. Istniała niewielka szansa, że Amalia mogła zadzwonić do jej ojca, ale od wielu lat nikt nie potrafił przewidzieć, jak Vincent zareaguje na cokolwiek, a więc od dawna nikt się już nie wychylał z żadnymi wiadomościami dla niego. - Papo? - zaczęła, kiedy zanurzał się w swoim ulubionym fotelu, by przeczytać gazetę, zanim ona zawoła go na obiad. - Co, na litość boską? - Mam nowiny. Popatrzył na nią z niepokojem graniczącym z paniką, pewny, że córka jest w ciąży. Nie śmiał się odezwać, tylko wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. - Charley Partanna i ja zamierzamy się pobrać. - Charley? O czym ty mówisz? Nie wiedziałem nawet, że wy ze sobą rozmawiacie. - Och, rozmawiamy, papo - powiedziała figlarnie. - Muszę coś wiedzieć, Mae. - Co, papo? - Czy musicie się pobrać? Wiesz, o co mi chodzi. - Musimy się pobrać, ale nie z powodów, o których myślisz, papo. Widać było, że nie posiada się z radości.
- Rany, Mae - powiedział - zawsze się martwiłem, że wyjdziesz za kogoś spoza środowiska. Charley! To... hm... to wspaniale. Ale, Mae, będzie mi brakowało w domu odgłosu twoich małych stóp. - Pocałował ją w oba policzki, po czym wrócił wzrokiem do gazety. - Nie uwierzysz, co tu wypisują - warknął, uderzając dłonią w otwartą stronę. -Co? - Tytuł brzmi: „Ekspert od spraw zorganizowanej przestępczości przewiduje upadek mafii". Skąd oni biorą takie niedorzeczne historie? - Od Eduarda, jak sądzę. - Posłuchaj tego. „Czołowy nowojorski ekspert od spraw związanych ze zorganizowaną przestępczością powiedział wczoraj, że w wysiłkach zmierzających do rozbicia mafii osiągnięto znaczne postępy i w ciągu następnej dekady mogą one doprowadzić do przekształcenia się tej podziemnej struktury w coś zupełnie odmiennego"... bla, bla, bla. „Zdecydowane działania organów wymiaru sprawiedliwości, którym sprzyjają wewnętrzne konflikty w mafii i zmieniające się zasady rekrutacji nowych jej członków, szkodzą zorganizowanej przestępczości jak nigdy dotąd, utrzymuje ekspert". Co to ma być? - Myślę, że to Eduardo podrzucił ten temat prasie. Wygrywa niezależnie od rozwoju sytuacji. Tym artykułem przekonuje ludzi, że jesteśmy skończeni, choć nigdy nie wiodło nam się tak dobrze jak teraz, ale gdyby jednak się okazało, że te przewidywania są trafne, i tak będzie zadowolony, gdyż tego właśnie chce. - Co masz na myśli? - Eduardo uważa, że rodzina nie potrzebuje ulicznych operacji... tego, czym tym ty kierujesz. Chce, żeby wszystko, czym się zajmujemy, było legalne. Przy obiedzie, który ugotowała dla ojca, podczas gdy jej siedemnastoletnia siostra uwodziła szesnastoletniego Patsy'ego Garrone na balkonie Brooklyn Paramount, dokładnie trzy miesiące i dwadzieścia sześć dni po tym, kiedy Willie Daspisa schował się pod skrzydła programu ochrony świadków, Maerose powiedziała ni z tego, ni z owego: - Założę się, papo, że inne rodziny śmieją się z nas z powodu Williego Daspisy. - Co? - Vincent na polecenie lekarza przeżuwał każdy kęs dwadzieścia razy, ponieważ dzięki temu nie zmieniał się w świnię przy stole i spalał tych kilka dodatkowych kalorii, które mogły jeszcze bardziej podnieść mu ciśnienie krwi. Co jednak mógł zrobić w sprawie cholesterolu? Z telewizji wiedział, że jego bezpieczny poziom był o sześćdziesiąt jeden jednostek niższy od tego, co wykazywały badania w jego przypadku. - Ponieważ Willie nas oskubał, a my nic z tym nie zrobiliśmy. - Mówiąc to, uważnie obserwowała ojca. - Robimy, nie obawiaj się. Williemu nie ujdzie to na sucho. - Papo, gdzie on jest? Wszystkie rodziny wiedzą, że kosztował nas dziewięćset tysięcy dolarów grzywny za bank w Bostonie i sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie, które musimy wypłacać rodzinom wydanych przez niego ludzi. Wiemy, że to jest infamita. Wiemy, że trzeba się za to zemścić. Wiemy również, że Willie Daspisa usiłował sklecić nędzną polityczną intrygę, by załatwić Charleya z powodu Vita. A zatem gdzie jest Willie i kiedy mu za to odpłacimy? - Mae, dlaczego jesteś jedyną kobietą w całej rodzinie, która zawsze chce rozmawiać o interesach? - Ponieważ jestem Prizzi, papo. - To nie jest słuszne. To nie jest nawet naturalne. - Czy Prizzi stracili wpływy czy honor, czy też i to, i to? -drążyła nieustępliwie. - Nie denerwuj się tak. Nie wiesz, o czym mówisz. 235 - Papo, ty wiesz, że wiem, o czym mówię. - Cóż mogę zrobić? Czy jestem Eduardem? - Eduardem! Jesteś Vincentem Prizzim, Szefem. Jesteś Mężczyzną. Eduardo jest kombinatorem. Wszystkie kontakty, jakie ma, kupuje za pieniądze, które ty zarabiasz, dlaczego więc jeszcze ci nie powiedział, gdzie możesz znaleźć Williego? - Ten Eduardo. Jezu! On wszystko robi na pokaz. Od jak dawna Wille jest w programie? - Od czterech miesięcy, papo. Od czterech miesięcy musisz znosić wstyd, jaki Willie przyniósł rodzinie. Vincent odsunął talerz z jedzeniem. - Zepsułaś mi obiad - powiedział. - Przepraszam, papo. Ale przygotowałam trochę cannoli dokładnie tak, jak lubisz, i mam też do tego conchiglie. - Porozmawiam z donem na jutrzejszym spotkaniu. -Zagryzł górną wargę. -Jezu, nie powinienem jeść conchiglie, ale ty je tak doskonale przyrządzasz. Rozdział 49
Następnego ranka Charley wszedł do gabinetu Vincenta w pralni, aby mu powiedzieć, że zamierza się ożenić z jego córką. Kiedy zamknął za sobą drzwi, Vincent wpatrzył się w niego gniewnie i odezwał się dopiero po kilku sekundach. - Powinieneś coś powiedzieć, ty podstępny gnojku. - O co ci chodzi? - Wiesz, o co mi chodzi. Zabrałeś mi moją dziewczynkę, o to mi chodzi. Charley pomyślał o tym, jak został wmanewrowany w tę sytuację przez Mae, i o tych wszystkich kłopotach, które przez nią miał, ale nie potrafił się na nią gniewać: była zakochana i nic nie mogła na to poradzić. - To musiało się w końcu zdarzyć z dziewczyną tak piękną jak Mae. Gdybym to nie był ja, znalazłby się ktoś inny. - Ale czy muszę się o tym dowiadywać od mojej dziewczynki? Nie od ciebie? Charley usiadł. - Tak się jakoś złożyło. - Moja ukochana córka, a ty tak po prostu przychodzisz, bierzesz ją sobie i nic nie mówisz. - Co mógłbym powiedzieć? Ona musiała to najpierw wyjaśnić. - Nie. To nie jest właściwy sposób. Idziesz do ojca. Okazujesz mu szacunek. Pytasz ojca, czy pobłogosławi związek, a jeśli on wyraża zgodę, prosisz córkę o rękę. - Tylko w starym kraju. - Tutaj! Gdziekolwiek. Powinieneś najpierw przyjść do mnie. - No więc jestem tutaj, by poprosić o twoje błogosławieństwo, Vincent. - Co mam ci na to odpowiedzieć? Czy człowiek może ot ___ tak oddać swój skarb? 238 - To musiało się stać. Nadszedł czas, byś miał wnuki. - Cóż, przynajmniej nie jesteś obcy. Syn Angela. Syn mojego consigliere. Najstarszego przyjaciela mojego ojca. Jego syn. - Oczy Vincenta wypełniły się łzami. - Moje życie jest pełne, Charley. Daję tobie i mojej ukochanej córce błogosławieństwo. - Dziękuję ci, Vincent. Vincent zapalił meksykańskie cygaro, by ukryć mieszane uczucia, i zanieczyścił powietrze w pokoju gęstym dymem. Postanowił zmienić temat. - Ile to trwało, zanim kwas pruski załatwił Małego Jaimito i jego ludzi? - zapytał z profesjonalnym zainteresowaniem. Rozdział 50 Podczas śniadania następnego ranka don wypił swoją zwykłą uncję oliwy, poprzyglądał się przez chwilę, jak Amalia ustawia przed bratem dwie gorące focaccia, po czym rozciągnął usta w swoim strasznym uśmiechu, czekając, aż córka zakończy ten rytuał. - Jak się czujesz, Vincent? - zapytała. - Lepiej. Czuję się lepiej. - Wyglądasz na poruszonego. To nie jest dobre dla ciśnienia krwi. Ale jestem szczęśliwa i gratuluję ci z powodu Mae i Charleya. - Poklepała go czule po policzku i zostawiła ich samych. Gdy tylko wyszła, Vincent powiedział ojcu, co mu leży na wątrobie. - Upłynęły ponad cztery miesiące, odkąd Willie Daspisa jest w programie, a Eduardo jeszcze nic nie zdziałał. - Najpierw porozmawiajmy o zaręczynach. - To była dobra wiadomość. - Rozmawiałeś z Charleyem? - Taa... o tym i o Williem Daspisie. Charley skontaktował się w tej sprawie niemal z każdą rodziną w kraju. Jest także rozzłoszczony, i całkiem słusznie, że Willie rzucił go Mallonowi na pożarcie. Od wybrzeża do wybrzeża ludzie szukają dla niego po ulicach Williego, a poza tym rozmawiał o tym dwukrotnie z Eduardem. Za każdym razem, kiedy z nim gadał, Eduardo nic mu nie powiedział. Zbywał go, zmieniał temat, jak usłyszałem dziś rano od Charleya. Dlaczego Eduardo to lekceważy, papo? Willie nas dużo kosztował. Wszyscy o tym wiedzą. Musi zapłacić. - To musi być jakieś nieporozumienie, mój synu. Pamiętam, że Eduardo był bardzo zdenerwowany, ponieważ brat Williego został sprzątnięty po tym, gdy on wydał masę pieniędzy na przygotowanie tego, żeby odpowiednio załatwić ___ jego sprawę i - tak jak to widzi Eduardo - gdyby Vitem za-240 jęto się inaczej, Willie nigdy nie zgłosiłby się do programu. - Co to za sposób myślenia, papo? Eduardo nie będzie nam mówił, dlaczego, jego zdaniem, Willie oddał się pod ochronę programu. - Masz rację, Vincent. - Musimy się spotkać z Eduardem, papo. Angelo i Charley przybyli do domu dona o siódmej wieczorem tego samego dnia. Vincent pojawił się dziesięć minut później, a potem don i Eduardo zeszli razem na dół. Wszyscy usiedli wokół stołu, nad którym
wisiała lampa z dużym okrągłym abażurem ozdobionym złotymi frędzlami. Pośrodku stołu stała wielka misa z owocami. - Rozmawiałem z Eduardem o Williem Daspisie -zaczął don. - Chce wam coś o tym powiedzieć. - Kiedy wypłynęła ta sprawa - odezwał się Bduardo -demokratom pozostało zaledwie kilka tygodni rządów, doszedłem więc do wniosku, że nie będę przeciążał ich zleceniami i poczekam, aż ster przejmą republikanie. - Ale to się stanie dopiero w styczniu. - Nie widziałem żadnego powodu do pośpiechu. Willie nadal tam będzie, gdziekolwiek jest. - Musisz najpierw obłaskawić całą gromadę nowych ludzi w Waszyngtonie - narzekał Vincent. - To może potrwać miesiące. - No i co z tego? Im więcej czasu nam to zajmie, tym bardziej Willie będzie cierpiał, kiedy go dostaniemy. Każdy dzień wzmacnia jego fałszywe poczucie bezpieczeństwa. - Myślę, że powinniśmy się teraz dowiedzieć, gdzie on jest - odezwał się Charley złowieszczym głosem, który był tym bardziej przerażający, że odzwierciedlał jego prawdziwe uczucia; nie musiał nawet myśleć o Bogarcie, kiedy mówił. Nawet dona ogarnął strach. Zamrugał niespokojnie. Eduardo próbował onieśmielić Charleya spojrzeniem, ale nie wytrzymał. - Bierzesz udział w tym spotkaniu, Charley - powiedział wolno - tylko dlatego, że to ty byłeś głównym powodem, dla którego Willie oddal się pod ochronę programu. Charley nie odpowiedział. Po prostu wpatrywał się w niego w milczeniu. - O co ci chodzi z tym powodem? - zapytał Vincent. -Willie zgłosił się do władz, ponieważ ukradł nam pieniądze, a poza tym chciał sobie używać z Joeyem Labriolą i nie obawiać się, że ludzie będą na ten temat gadać. Charley wyświadczył mu wielką przysługę, załatwiając Vita i dając mu usprawiedliwienie dla zdrady. W gruncie rzeczy Charley połączył go na dobre z Joeyem - a jak on mu się odwdzięczył? Próbował go wydać Mallonowi. - Nie mam na myśli wspomnianego przez ciebie powodu. Chodzi mi o to, że gdyby brat Williego żył, Willie wciąż by dla nas pracował. - To kupa bzdur - wtrącił Charley. - Dlaczego tracimy czas na puste słowa? - zapytał Angelo. - Spotkaliśmy się tu po to, żeby coś zrobić w sprawie Williego Daspisy. - Chcecie zatem, bym poszedł do demokratów po informacje? - rzekł Eduardo. - Co to za różnica? Republikanie czy demokraci? Mówisz tak, jakbyśmy byli dziećmi- powiedział Vincent. Skontaktuj się ze swoimi ludźmi w Waszyngtonie i powiedz im, czego chcesz. Willie Daspisa żył sobie wygodnie wystarczająco długo. Eduardo popatrzył na ojca. Don skinął łaskawie głową. - Charley może pojechać tam, gdzie jest Willie, zaraz po przyjęciu zaręczynowym - przyzwolił Corrado Prizzi. Z dwudziestu pięciu tysięcy czterystu sześćdziesięciu pięciu prawników praktykujących w Waszyngtonie, co daje jednego na dwudziestu pięciu mieszkańców tego miasta, pracownicy z zarządzane] przez Barker's Hill Enterprises kancelarii Foreman, Fink, Blankę and Walker należeli do najskuteczniejszych, ponieważ byli dobrze ustosunkowani i dysponowali ogromnymi funduszami pozwalającymi rozwiązywać problemy ich klientów. Pewnego dnia asystent prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych wybrał się do Metropolitan Club na czysto towarzyski lunch z jednym z głównych wspólników tej kancelarii, Johnem Carswellem Foremanem. Dystyngowany prawnik wytłumaczył niezwykle delikatnie, dlaczego jego firma chce zlokalizować niejakiego Guglielma Daspisę, który obecnie znajdował się pod ochronnym płaszczem programu ochrony świadków. Dla pana Daspisy mogło to oznaczać otrzymanie spadku, ale ponieważ nie można go było wypłacić pośrednio, należało określić, czy istnieje możliwość - w tym nietypowym przypadku - wyjawienia miejsca pobytu pana Daspisy. Gdyby to okazało się możliwe, klienci jego firmy byliby szczerze wdzięczni. Później, kiedy obaj pili kawę i rozkoszowali się hawański-mi cygarami asystenta prokuratora generalnego z pudełka z honduraskim znakiem handlowym, ów z wielkim przejęciem podjął temat wpłat na konto Komitetu Działań Politycznych, dążącego do wprowadzenia ustawodawstwa, które miało wspomóc pozbawionych środków do życia prawników wielkich korporacji. Mecenas się zgodził. - Żadna sprawa nie mogłaby być bliższa mojemu sercu -dodał. - Proszę wystawić czek na organizację Amerykańscy Prawnicy w Potrzebie - powiedział asystent prokuratora. -To załatwi sprawę. Kiedy Foreman wrócił do biura, kurier z Departamentu Sprawiedliwości dostarczył brązową, nie oznaczoną kopertę, która zawierała cztery kolorowe polaroidy nowych twarzy Williego i Joeya enface i z profilu. Podnieśli Williemu brwi i pofarbowali włosy na siwo, wyprostowali mu nos i zrobili go na końcu lekko bulwiasty oraz opuścili nieznacznie prawą stronę jego twarzy, a unieśli lewą. Zrobili mu dołeczek w brodzie
i osadzili krzywe nakładki na górne zęby. Podwójny podbródek zniknął. Jego oczy nadal miały dziki wyraz, ale były już w innej twarzy. Joey otrzymał bardziej charakterystyczne barwy ochronne. Chirurdzy zmienili go w bajkowego księcia: idealne zęby w miejsce poprzednich, które wyglądały w jego ustach jak kawałki roqueforta; duże, niebieskie oczy w miejsce zezowatych, małych i brązowych; idealny nos ł kości policzkowe, które tworzyły trójkąt z brodą, nadając jego twarzy zmienny, kobiecy wyraz. Miał blond włosy, przystrzyżone w stylu księcia Valienta. Były tak długie, że ich końce spoczywały mu na ramionach. Willie nazywał się teraz Hobart Thurman. Mieszkał i pracował w Vakimłe w stanie Waszyngton, czterdziestotrzytysięcznym mieście leżącym około dziewięćdziesięciu mil na południo-południowy wschód od Seattle, w Górach Kaskadowych. Vakima była ośrodkiem handlowym rolniczego regionu słynącego z jabłek i wytwarzano w niej tarcicę, mąkę oraz jabłecznik. Pan Thurman mieszkał ze swoim siostrzeńcem, Chandlerem Owensem. Prowadzili razem firmę zajmującą się handlem meblami i dekoracją wnętrz. Foreman wsunął to dossier do innej koperty, wezwał pilnie samochód, by zdążyć na kolejny samolot do Nowego Jorku, i wysłał nim młodszego wspólnika, któremu polecił dostarczyć zdjęcia oraz dane o nowym nazwisku Williego i jego adresie Edwardowi Price'owi. - Gdybym nie wiedział, że to oni, nigdy bym ich nie rozpoznał - powiedział don podczas spotkania z Eduardem, Angelem i Charleyem. - Popatrzcie na to zdjęcie Joeya Labrioli. Jak to możliwe? Znałem jego ojca i matkę, mieszkali sześć mil od Agrigento przy drodze Caltanissata. - Pokręcił głową ze zdumieniem. Jak można było wymyślić takie __ nazwiska? - Kiedy się tak dziwił, z gramofonu dobiegały 244 tony arii Vedrai Carino z Don Giovanniego, w nagraniu z roku 1939 z Enzio Pinzą i Richardem Tauberem, którą don chciał, gdy tylko ci ludzie sobie pójdą, wysłuchać jeszcze raz, by zachować w pamięci jej czyste, liryczne piękno. - Zdobycie tych informacji kosztowało dużo pieniędzy -powiedział Eduardo - ale i tak musimy się upewnić, że są prawdziwe. Nie chcemy, żeby Charley pojechał do Vakimy i załatwił jakichś facetów, którzy zawsze byli Hobartem Thurmanem i Chandlerem Owensem, tylko dlatego, że Departament Sprawiedliwości chce wyrównać jakieś stare porachunki. - Będziemy wiedzieli, kiedy mnie zobaczą - odparł Charley. - Zleją się w gacie. Rozdział 51 Do w sumie ośmiuset dwunastu gości wysłano czterysta dziewięć zawiadomień i zaproszeń. Na liście znaleźli się wszyscy Prizzi, Sestero i Garrone w wieku od lat osiemnastu w górę. Maerose była w stałym kontakcie telefonicznym z ciotką Amalią. Jej ojciec nalegał, żeby konsultowała się z nim w sprawie prawie każdej pozycji na liście, ponieważ, o ile byli ludzie, których należało zaprosić z powodów rodzinnych lub związanych z interesami, było też całkiem sporo takich, których absolutnie nie mógł znieść lub którym nie ufał, lub też tacy, których próbował kiedyś zabić albo oni próbowali zabić jego. Musiał zatem sprawdzać wszystko podwójnie. Kiedy lista została ostatecznie zaaprobowana i wysłano wszystkie zaproszenia, do pralni chemicznych w całym kraju zawieziono sto dziewięćdziesiąt sześć smokingów; na suknie, futra i fryzjerów wydano w sumie czterysta siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów; zarezerwowano sto trzydzieści siedem przedłużonych limuzyn, a agenci biur podróży i pracownicy działów kontaktów z klientami różnych linii lotniczych poczuli, że są przeciążeni pracą. Wiadomo było, że w trzech należących do Prizzich śródmiejskich hotelach zabraknie wolnych apartamentów, a zatem dwudziestu siedmiu lokatorom, którzy wynajmowali swoje przez cały rok, zaproponowano darmowe wcześniejsze wakacje w hotelach Prizzich w Miami, Atlantic City lub Las Vegas - miejscowość do wyboru - wraz ze sztonami wartości pięciuset dolarów. Lokatorzy się wynieśli, a na ich miejsca wprowadzili się zaproszeni na przyjęcie zaręczynowe goście. Angelo Partanna zgodził się odpowiedzieć na wygłoszone z podium oświadczenie Vincenta, że jego córka wychodzi za mąż. Don Corrado Prizzi sam spotkał się z Biaggio, kwiaciarzem, który prowadził swoją działalność aż w Newark. Pomimo dużej odległości dziadek Maerose nalegał, żeby to on właśnie zajął się dekoracją Palermo Gardens. W geście gościnności wobec Gennara Fustino, który bardzo lubił chińską kuchnię, zorganizowano kurierską łączność między prowadzoną przez Prizzich restauracją Lum Fong przy Zachodniej Sto Dwudziestej Siódmej Ulicy a zajmowanym przez niego hotelowym apartamentem. Różnym gościom dostarczono w sumie pięćdziesiąt osiem pizz pełnych rozmiarów w utrzymujących właściwą temperaturę opakowaniach. Fryzjerzy golili mężczyzn rozciągniętych na sofach w stylu Chippendale; w apartamentach za sześćset dolarów dziennie posępni księża wysłuchali spowiedzi czterech przybyłych z wizytą żon, które pragnęły odpokutować za grzechy lenistwa, wzywania imienia Pańskiego nadaremno i snucia grzesznych myśli. Przez cały weekend utrzymywała się dobra pogoda: niebo było bezchmurne, słoneczne, powietrze rześkie i wszystko razem wzięte budziło zachwyt.
Zaproszenia przyjęło ośmiu sędziów i trzech kongresmanów, którzy uważali, że w tłumie tych rozmiarów będą dostatecznie anonimowi. Dwóch członków gabinetu, a także jedenastu senatorów i pracowników Białego Domu wysłało swoje żony lub sekretarki do sklepów w Waszyngtonie na poszukiwanie odpowiednich prezentów. Czterystu dziewiętnastu zaproszonych wydało ogółem czterysta pięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt dziewięć dolarów na podarunki dla młodej pary: w końcu przyszły szef rodziny Prizzich miał się ożenić z wnuczką Corrada Prizziego. Porucznik Davey Hanly i wszyscy jego podwładni z wydziału kryminalnego komendy brooklińskiej przyjęli zaproszenia w imieniu całej nowojorskiej policji. Burmistrz Nowego Jorku zapewnił eskortę na motocyklach, która miała towarzyszyć przyszłej pannie młodej i jej ojcu w drodze na przyjęcie. Zobowiązał się także wynająć narzeczonym na siedem lat sześciopokojowy apartament w luksusowym osiedlu mieszkaniowym Garden Grove, które wznoszono w szybkim tempie w nowej, powstającej właśnie dzielnicy. Mimo że nie było to na Brooklynie, jego gest został dobrze przyjęty. Główne rodziny fratellanza z Nowej Anglii, Miami, Chicago, Filadelfii, Los Angeles, Detroit, Cleveland i Nowego Jorku zamierzały wysłać nie tyle swoich przedstawicieli, ile prawdziwe kontyngenty, w których skład wchodziło wielu krewnych i powinowatych Prizzich: Sal Prizzi ożenił się z siostrą Augiego „Kanta" Licamarita, szefa rodziny z Detroit. Dwie z córek Garronego poślubiły synów Gennara Fustina, który ożenił się z młodszą siostrą dona Corrada, podczas gdy siostrzenica dona wyszła za mąż za Sama Carramazzę, syna głowy rodziny z Chicago. Don Corrado był drugim kuzynem Uga Benefice, głowy rodziny z Nowej Anglii, oraz Carla „Kanistra" Viggone, szefa grupy z Cleveland. Poza tymi dostojnymi gośćmi należało jeszcze zapewnić noclegi trzeciemu pokoleniu Prizzich, Sesterów i Garrone, członkom rodziny zajmującym się najzupełniej legalnymi interesami, gdyż każdy z nich wiedział, że nie ma możliwości wykręcenia się od udziału w zaręczynowym przyjęciu Maerose Prizzi. Istniało tak wiele związków z grupą z Los Angeles, że przygotowanie ostatecznej listy bez pomocy ojca i ciotki Amalii byłoby dla Maerose bardzo ciężkim zadaniem. Aby jeszcze bardziej skomplikować sprawę, niemal zapomniała, że uczęszczała do Manhattanville z dwiema bliźniaczymi córkami szefa rodziny z Seattle, z którą Prizzi prowadzili interes polegający na wymuszaniu pieniędzy od przedsiębiorstw z przemysłu zbrojeniowego, co wiązało się z bezpieczeństwem narodowym - ale w ostatniej chwili ktoś, dzięki Bogu, przypomniał sobie o tym. Głęboko przekonana, że postępuje zgodnie z uświęconym ___ przez wieki rytuałem, Maerose sama wrzuciła do skrzynki 248 pocztowej pierwsze zaproszenie, zaadresowane do panny Mardell La Tour. Następnie ponownie rzuciła się w wir krawcowych, dostawców jedzenia, kwiatów i balonów, parkingowych, muzyków, producentów pamiątek, kelnerów, firm wypożyczających stoły oraz krzesła i odbyła spotkanie z trzema capiregime, samymi kuzynami, w sprawie wyboru z tysiąca ośmiuset żołnierzy rodziny straży honorowej składającej się z ośmiu bramkarzy, którzy mieli pilnować porządku, gdy zrobi się późno, wino uderzy do głów, a mężczyźni przywykną już do obecności nowych dam. Maerose nie spała zbyt wiele. Przez cały czas, gdy to wszystko planowała, popijała szampana i mało co jadła. Gdy więc na dziesięć dni przed datą przyjęcia zaręczynowego ludzie, którym poleciła śledzić Charleya, donieśli jej, że zaraz po powrocie z Nowego Orleanu, prosto z lotniska, udał się do mieszkania panny La Tou i spędzał tam każdą noc, okazało się, że nie była na to fizycznie gotowa. Ta wiadomość zrobiła swoje. Maerose straciła panowanie nad sobą. Wpadła w rodzaj kontrolowanej histerii, która pchnęła ją na krawędź czegoś nieodwracalnego. Nie mogła uwierzyć w pisemny raport, który trzymała w rękach i wciąż od nowa czytała. W Nowym Orleanie patrzył jej w oczy i wyrzekł się tej kobiety. Tak to pamiętała. Próbowała to sobie dokładnie przypomnieć, ale teraz, gdy o tym myślała, wszystko było jakieś niewyraźne, nieokreślone. Wciągnął ją po tej drabince na łóżko, wziął w ramiona i powiedział - może się jednak oszukiwała, wiedziała, że nie przypomni sobie zbyt wiele z tego, co się stało po tym, gdy już znaleźli się w pościeli. Ale on wiedział, że zaręczyny zostały oficjalnie ogłoszone, bo oznajmiła mu, iż powiedziała o nich dziadkowi, powinien więc zerwać z tą kobietą. Czuła głęboką, palącą pogardę do Mardell za to, że wywinęła ten numer z zapaleniem płuc. Musiała znaleźć jakiegoś szarlatana, który zrobił jej zastrzyk z odpowiednich zarazków, ponieważ wiedziała, że taki skaut jak Charley nie odejdzie od chorej kobiety. Pewnie udawała tak osłabioną, że musiał ją nosić do toalety niczym bohaterkę Cyganerii Pucciniego. Wszyscy wiedzieli, że Charley jest skończonym bałwanem, gdy chodzi o kobiety, i ona wykorzystywała to do samego końca. Ale on j ej obiecał, dał jej słowo, że rozumie, iż są rodziną, a ta kobieta kimś z zewnątrz, że wie, iż to już koniec, że musi z nią na zawsze zerwać. Żenił się z Prizzi, na litość Boską. Kimże była ta kobieta? Jakąś wieśniaczką z Anglii, zerem, które przyjechało tu, żeby położyć ręce na amerykańskich pieniądzach. Jednocześnie myślała o tym, że Charley nie zasługuje na to, by żyć. Zhańbił siebie, a hańbiąc ją, pohańbił także wszystkich Prizzich. Doszła do wniosku, że najszybciej doprowadzi do zlikwidowania go, jeśli opowie ojcu, jak błagała go w Nowym Jorku i Nowym Orleanie, okrywając wstydem siebie i swoją rodzinę i jak za każdym razem przysięgał jej, że nigdy już nie zobaczy się z tamtą, ale gdy spuszczała go z oczu, wskakiwał
do łóżka kobiety, która zapewne śmieje się codziennie z niej i honoru Prizzich. Znała swojego ojca. Wystawi kontrakt na Charleya. Charley nie przeżyje dwóch dni po tym, gdy ona skończy urabiać ojca. Jednakże nawet myśląc o tym, wiedziała, że nie pozwoli nikomu zabić Charleya. Jeśli jej plan przejęcia kierownictwa rodziny Prizzich miał się powieść, potrzebowała go. Charley był jej biletem do sukcesu w całej sprawie. Co mogła zrobić, żeby odzyskał rozum? Mogła pokryć twarz popiołem, ubrać się na czarno, pójść do dziadka i powiedzieć mu, co Charley zrobił im wszystkim, ale to w jego oczach pomniejszyłoby ją prawie do zera i nigdy już nie zdołałaby go przekonać, żeby namówił Eduarda do zatrudnienia jej jako swojej asystentki, tak by pewnego dnia mogła przejąć jego działalność. Zresztą jaki, do cholery, miałoby sens przejmowanie działalności Eduarda, jeśli nie chroniłby jej Charley jako szef operacji ulicznych? Charley zaciążył na jej życiu na wiele sposobów. Wiedziała, że koniec końców dojdzie jakoś do siebie po tym straszliwym ciosie wymierzonym w jej dumę. Dlaczego nie? Jedynym miejscem, gdzie kobiety nie mogły przeboleć zdrady mężczyzn, była opera, ale to zupełnie zrozumiałe, gdyż wszystkie one były tak grube, że wiedziały, iż nie znajdą sobie innego faceta, jeśli tenor urwie im się ze smyczy. Gdyby była mężczyzną, sama załatwiłaby tę Mardell La Tour. Nagle w jej głowie pojawił się pomysł. Było to tak, jakby przeszyła ją błyskawica. Mogła pójść do Eduarda, zdać się na jego łaskę i sprawić, by dopóty przewracał Waszyngton do góry nogami, dopóki nie doprowadzi do deportacji Mardell z powrotem do Anglii. Zobaczymy, jak się jej spodoba w Shaftesbury, kiedy jej wspaniały kochanek zostanie trzy tysiące mil za oceanem i nie będzie żadnej możliwości, by ona pojechała do niego lub on do niej, gdyż Eduardo doprowadzi do tego, że Departament Stanu odbierze Charleyowi paszport. Rozpłakała się. Nie mogła iść do Edurada, gdyż o sprawie tak poważnej jak uwiedzenie i porzucenie jednej z Prizzich Eduadro natychmiast powiadomiłby dziadka, a on powiedziałby ojcu, a ten cholerny barbarzyńca z miejsca kazałby zabić Charleya, co doprowadziłoby do rozłamu między Angelem a rodziną, jej ojcem i dziadkiem, i w końcu mogłoby rozbić całą rodzinę oraz zniszczyć wszelkie marzenia Maerose o przyszłej władzy. Postanowiła nie wierzyć w raport agencji detektywistycznej na temat Charleya. Postanowiła dowiedzieć się prawdy sama. Mardell ponownie oceniła swoją rolę dziewczyny z angielskiej prowincji i uznała, że mogłaby sobie za nią przyznać siedem punktów na dziesięć. Nie myślała, że udałoby jej się nabrać kogoś takiego jak na przykład Freddie. Freddie studiował na uniwersytecie w Anglii. Znał Anglików. Jej matka, ojciec, Hattie Blacker, Edwina - wszyscy - chcieli, żeby wyszła za niego, a ona zawsze, odkąd spotkała go w Białym Domu Kennedy'ego na pięć dni przed tym strasznym dniem w Dallas, zamierzała to zrobić, ale najpierw musiała zakończyć swoją pracę z Charleyem. Było oczywiste, że naprawdę wielka kreacja musi porwać całą widownię. Jednak mimo wszystko swoją interpretacją porwała Charleya, jego ojca i pannę Prizzi. W końcu to oni byli jej publicznością, a nie Freddie. Cieszyła się każdą chwilą w Vale, ale wtedy była bardziej zainteresowana pisaniem sztuk niż grą aktorską. Prawdziwą szkołą musi być samo życie. To całe doświadczenie z Mardell La Tour niezmiernie ją wzbogaciło. Wiedziała, że gdyby to wszystko było zwykłym teatralnym występem, a nie tym, co naprawdę zrobiła, żyjąc żydem swej postaci, nie przywiązywałaby tak wielkiej wagi do tego, co zrobi Charley. Dając się ponieść swej roli, pozwoliła, by jakaś jego cząsteczka zawędrowała zbyt daleko, by stał się dla niej zbyt ważny. Był naprawdę bardzo, bardzo słodki, nawet jeśli nieznośnie szczery. Na szczęście uświadomiła sobie w porę, że już wkrótce nie potrafiłaby z niego zrezygnować. Musiała sobie powiedzieć teraz, w środku sztuki, że nie jest on przecież Freddiem. Zastanawiała się, czy Charley budziłby w niej równie rozpaczliwe uczucia jak te, które teraz wypełniały jej serce, gdyby jej życie było inne. Gdyby było inne, nie wyjechałaby z Shaftesbury, którego nigdy nie widziała. Jej wyimaginowany ojciec nie zachorowałby na trąd. Królowa Anglii nie naświetlałaby jej mózgu wiązkami fal radiowych- wciąż nie mogła uwierzyć, że Charley przełknął taki numer. Wyrosłaby tam, wyszła za mąż i miałaby już dzieci, tak jak to być powinno. Nie opuściłaby domu w wieku czternastu lat, mając za jedyny majątek swoje ciało, by wynajmować się jako dekoracja nocnych klubów, a wszystko z potrzeby oddalenia się od matki i miejsca, do którego należała. Wiedziała, że niezależnie od tego, jak wielkie szczęście mogłoby ją spotkać, gdyby wszystko inne potoczyło się dla Mardell tak, jak powinno, nie znalazłaby bardziej stosownego, wspanialszego partnera niż Charley. Wybornie odgrywał swoją rolę, która wymagała, żeby naprawdę ją kochał. Nie było nic nowego w tym, że jest się kochanym, ale miało to w sobie coś ogromnie słodkiego. Nie było to ani dobre, ani złe. Być może zachwiała pewnością narzeczonej Charleya, że te sprawy są z góry rozstrzygnięte, ale takie jest po prostu la vie. Kiedy poczta dostarczyła jej zawiadomienie o zaręczynach Charleya, schowała je na dnie szuflady komody, pod bielizną. Pomyślała o scenie, do której by doszło, gdyby przyjęła zaproszenie. Panna Prizzi popatrzyłaby
z przerażeniem na jej liścik z akceptacją, ale ponieważ sama wysłała zaproszenie, nie mogłaby nic z tym zrobić. Co by się stało, gdyby przybyła na przyjęcie zaręczynowe i przeszła przez tłum gości, żeby pogratulować narzeczonym? Ta kobieta rzuciłaby się na nią, tego była pewna. Nastąpiłaby straszliwa scena, którą mogłaby rozegrać do samego końca, ale Charley nie zasłużył sobie na takie upokorzenie. Musiała przełknąć dumę i pozwolić tej kobiecie zdobyć punkt. Wyjęła kalendarz i sprawdziła, że datę przyjęcia zaręczynowego, poniedziałek, 27 listopada, dzieli dokładnie dwa tygodnie od dnia, kiedy to Charley powiedział jej, że wszystko rozstrzygnie się właśnie w tym czasie. Był nieskomplikowanym mężczyzną. Zawsze robił to, co powiedział, że zrobi. Próbował być uczciwy. Musiała przyjąć, że kiedy mówił, iż sprawy rozstrzygną się w ciągu dwóch tygodni, oznaczało to, że przyznawał, iż za dwa tygodnie będzie oficjalnie zaręczony, ale nadal będzie uznawał to za otwarty kontrakt - do dnia ślubu wszystko jeszcze można odwołać. Pogodzę się z tym, pomyślała. Zresztą i tak jej tam nie będzie, gdyż nie chce komplikować sytuacji. Zawiadomienie było po prostu formalnością podkreślającą stan, jaki zdaniem tej kobiety istniał między nią a Charleyem na długo przed tym, gdy ona, Mardell, go poznała. Czas między tą formalnością a absolutną prawdą - w oczach Mardell małżeństwem Charleya z Maerose - był przedłużeniem jej prawa do nadziei, że koniec końców może jednak nie poślubi tamtej. Pomyślała przelotnie, czy nie rzucić się z World Trade Center lub wejść do klatki polarnego niedźwiedzia w Central Park Zoo, lub poprosić pana Pomerantza, żeby załatwił jej pracę białej niewolnicy w Rio czy Hongkongu ale, przypomniawszy sobie, jak wiele uciechy można mieć w okresie bożonarodzeniowym w Waszyngtonie, i tę całą obietnicę, którą stanowił Freddie, uśmiechnęła się i postanowiła zamiast tego wysłać po prostu Charleyowi i pannie Prizzi ślubny prezent. Tego samego dnia po południu, kiedy była w drodze do sali prób przy Zachodniej Czterdziestej Szóstej Ulicy, gdzie pracowała nad rolą rozbierającej się piosenkarki, nowym numerem, którego przygotowanie, jak twierdził pan Pommerantz, kosztowało dużo pieniędzy, ktoś wpadł na nią na zatłoczonym chodniku i kiedy odwróciła się, żeby złagodzić siłę uderzenia, mniej więcej jedenaście stóp za sobą zobaczyła pannę Prizzi. Była tak zaskoczona, że szczęka jej opadła. Ta kobieta nie miała żadnego wstydu. Mardell podeszła do niej, nie zwracając uwagi na spieszących po chodniku ludzi, którzy musieli je obchodzić. - Czy pani mnie śledzi? - zapytała, bardziej zaciekawiona niż urażona. - Nadal widuje się pani z Charleyem? - Nie tutaj. Nie podczas prób. - Czy on panią tu odbierze? - Nie. - Zobaczy się pani z nim dziś wieczorem? - Cóż...to jest moja noc. Wczorajsza należała do pani. - Nie dostała pani dziś rano zawiadomienia? - Och, tak. - Dlaczego zatem spotyka się pani z nim dziś wieczorem? To dla mnie sprawa godności osobistej. - Nie wydaje mi się, by śledzenie ludzi w nadziei na odkrycie czegoś, co można by użyć przeciwko nim, było sprawą godności osobistej. - Muszę chronić to, co moje. - Nie możemy tu stać. Chodźmy na kawę. Ruszyły razem w milczeniu. Po jakimś czasie znalazły kawiarenkę przy Ósmej Alei. Usiadły w rogu. - Jest pani pewna, że chce Charleya? - zapytała Maerose. - Ja po prostu daję się nieść wodzie, panno Prizzi. - Czy pani wie, jak Charley zarabia na życie? - Było tyle innych rzeczy, o których musiałam myśleć. - Jest gangsterem. - Powiedziano mi o tym tego wieczoru, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy. - On jest szczególnego rodzaju gangsterem, jest... -Chciała powiedzieć tej kobiecie, że Charley jest yindicatore rodziny, ale nie mogła wymówić tego słowa. Gdyby powiedziała komuś z zewnątrz o interesach rodziny i, przez Charleya, dotarłoby to do jej ojca, a potem dziadka, zostałaby ukarana przez swoich. Jednakże musiała to zrobić: Charley był najważniejszym elementem jej planów na przyszłość. Tę kobietę należy skłonić, by zrezygnowała z wszelkich roszczeń do niego. -Jest mścicielem pracującym dla naszej rodziny. Znaczenie tego będzie pani musiała sama sobie wyobrazić. - Panno Prizzi... upokorzyła mnie pani w rozmowie telefonicznej. Upokorzyła mnie pani w szpitalu tymi dziwacznymi mieczykami. Przyszła pani do mojego mieszkania i znowu mnie upokorzyła. Śledzi mnie pani na ulicach i teraz chce okryć Charleya wstydem, mówiąc kłamstwa, którymi jedynie sama się pani poniża. Niech mi pani pozwoli sobie pomóc. Jeśli uda się pani wyjść za niego, będzie należał do pani. Jeśli zdoła pani go poślubić, ja odejdę. Do tego czasu Charley jest zwierzyną łowną -jeśli rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć. Ta kawa wywołuje u mnie nie-strawność.
Rozdział 53 Mnie więcej za kwadrans szósta Angelo wszedł do biura Charleya w pralni i zaproponował, że odwiezie go do szkoły wieczorowej. - Dzięki, papo. Mam na zewnątrz mojego vana. - Miło będzie przejechać się razem. - Jak wrócę do domu? - Hydraulik przyprowadzi do szkoły twój samochód. - Cóż... dobrze. Wsiedli do poobijanego buicka Angela i ruszyli Flatbush Avenue w kierunku Midwood. - Musimy porozmawiać, Charley - zaczął Angelo. - Jakiś problem? - Gorszy, niż myślisz. Wczoraj wieczorem odwiedziła mnie Mae. Była może trochę pijana trochę rozhisteryzowana. Nie rozumiem, jak sprawy mogły zajść tak daleko, ale kazała cię śledzić pewnym ludziom. Pokazała mi ich raporty. - Wiem, papo, zrobiła to w Miami. - Jestem z Prizzimi od ponad czterdziestu lat. Nie wolno ci nigdy zapomnieć, że ona jest jedną z nich. Mam wrażenie, że od czasów dona nie było wśród nich osoby, która tak bardzo uosabiałby cechy tej rodziny. Nigdy nie rezygnuje. Nie akceptuje spraw takimi, jakie są. - Co chcesz, żebym zrobił, papo? - Charley... posłuchaj. Ja chcę tylko tego, co jest dla ciebie najlepsze. Nie mam najmniejszego zamiaru wtrącać się w twoje życie. Rozumiem, co czujesz do Mardell. Lubię ją i gdyby wszystko było normalne, powiedziałbym, że jeśli ją kochasz, to się z nią ożeń. - Papo, co mogę zrobić? Ona wciąż jest osłabiona po szpitalu. Chce sprawiać wrażenie, że jest znowu silna, mówi więc Pomerantzowi, żeby załatwił jej pracę. Nie chce przyjąć ode mnie żadnych pieniędzy. Nigdy nie chciała. Pomerantz załatwił jej angaż w Newark. Nie jest do tego wystarczająco silna. Nie mogę tak po prostu odejść od niej. Ona mnie potrzebuje. - Nie mówię, że masz od niej odejść. Musisz jednak zrozumieć, że tak czy owak zostało ci tylko kilka dni. Charley wypuścił powietrze z płuc w krótkim, wyrażającym beznadzieję westchnieniu. - Mówię, że cokolwiek chcesz teraz zrobić, jest tylko twoją sprawą. Teraz. Mam na myśli właśnie teraz. Może to doprowadzić Maerose do furii, ale to nadal uczciwe współzawodnictwo. Kiedy jednak odbędzie się to przyjęcie zaręczynowe w starym Palermo Gardens... kiedy będziesz stał obok Mae i przyjmował gratulacje od ludzi z wielkich rodzin oraz znajomych Eduarda, podczas gdy don z Vincentem będą na ciebie patrzyli i uśmiechali się do ciebie... wtedy koniec ze współzawodnictwem, Charley. Możesz sobie wyobrażać - i mówię tu konkretnie o sytuacji, w której się znalazłeś - że Maerose nie ma do ciebie żadnego prawa do czasu, aż będziecie małżeństwem. Wybij to sobie z głowy, Charley. Kiedy Corrado Prizzi wyłoży całą tę forsę i ci wszyscy ludzie zadadzą sobie trud przyjechania na Brooklyn, żeby uczcić twoje zaręczyny, będziesz musiał zerwać wszelkie kontakty z Mardell. - Papo, na litość boską. Mamy dwudziesty wiek. To jest wolny kraj. - Charley, kim ty jesteś, Amerykaninem? Jesteś Sycylijczykiem. Twoje sycylijskie korzenie sięgają setek lat wstecz. Wiesz, jak myślą Prizzi, ponieważ oni są Sycylijczykami do kwadratu, i jeśli będziesz utrzymywał kontakt z Mardell po tym przyjęciu zaręczynowym... Jezu, Charley, możesz sobie wyobrazić, jaki to byłby wstyd dla dona, Vincenta, całej rodziny, gdyby musieli oddać pięćset prezentów łącznie z tym sześciopokojowym apartamentem od burmistrza, który zawsze gra na dwie strony? Nie mam zamiaru mówić za dona, sam możesz się domyślić, co zrobi, ale Vincent będzie chciał cię załatwić, przecież wiesz. Nie skarżę się, ale ja znajdę się w samym środku tego wszystkiego. Chodzi mi o to... po której stronie? Jeśli po twojej przeciwko donowi i Vincentowi, w łeb weźmie czterdzieści lat przyjaźni... a kto mi jeszcze pozostał? Będę siedział sam w domu i czekał na śmierć. - Maerose jest twardą kobietą- powiedział Charley. Przycisnął ręce do brzucha. - Nikt tego nie rozumie. To nie ma nic wspólnego z wyborem jednej czy drugiej kobiety. Mam dużo szacunku dla Maerose, ale czuję się odpowiedzialny za Mardell. Maerose jest bogata, silna i zdrowa. Jasne, że można ją zranić, ale nie tak, jak można zranić Mardell. Nie wiem, papo. Po prostu nie wiem. Nie wiem, co zrobić. - Mniejsza o tę siłę i zdrowie. Zrozum, Mae uważa, że warto o ciebie walczyć, jesteś dla niej ważniejszy od wszystkiego innego. To dumna kobieta. Myślisz, że łatwo jej było przyjść do mnie i powiedzieć to, co mi powiedziała? - Mardell jest bardzo słaba psychicznie, krucha, papo. Mae, don, Vincent się nie załamują. Być może zapomnieli już nawet, jak się ugiąć. Może ci się to wydawać niedorzeczne, ale mam wrażenie, że gdybym zostawił Mardell... -Wzruszył bezsilnie ramionami. Nie mógł dokończyć zdania. - Co? - Ona mogłaby się zabić.
- Nie chcę, żeby to zabrzmiało prostacko, Charley, ale powinieneś narysować sobie linię przez środek kartki. Na jednej stronie napisz imię Mardell, a na drugiej Mae, dona, moje i Vmcenta. Kiedy popatrzysz potem na tę kartkę, zobaczysz, że na tej drugiej, pełnej imion stronie jest cale twoje życie. Nie ma dla ciebie niczego innego. Co zrobisz? Przeniesiesz się do Anglii? Osiądziesz w rodzinnym mieście Mardell z jej rodziną? - Czy Maerose powiedziała ci, żebyś ze mną porozmawiał? - Rozmawiała ze mną, wiedząc, że muszę z tobą pogadać. Wiesz, co mi powiedziała? - Co? - Stała przed domem Mardell przez dwa dni. Chodziła za nią, gdziekolwiek ta dziewczyna szła, czy to kupić jedzenie, czy to do banku, a nawet na próby. Czekała, aż wejdziesz do tego domu albo Mardell wyjdzie z niego tobie na spotkanie. - Oooo, cholera! - Mardell zauważyła ją. Pogadały sobie. Słuchaj... chcesz wiedzieć, jak poważna jest sytuacja?... wiesz, co ona powiedziała Mardell? Nie tylko, że jesteś gangsterem, ale i to, że wykonujesz roboty dla Prizzich. - Maerose? - Tak więc Mardell nie jest tu jedyną osobą, która jest krucha, słaba psychicznie. Rozdział 54 Do trzech hoteli Prizzich na Manhattanie napływali znakomici goście z całej Ameryki. Nuncjusz papieski zaraz po przymiarkach u Ungara udał się prosto na Brooklyn na lunch z don Corradem, zamierzając uniknąć samego przyjęcia, jeśli to tylko będzie możliwe. Gwiazdy filmu, telewizji i innych mediów, zgromadzone niczym stos drewna opałowego, czekały, by ogrzać Palermo Gardens. Na stronach towarzyskich miała się ukazać odpowiednia relacja, ale poza tym, w kategoriach wiadomości prasowych, zaręczyny miały być wydarzeniem ściśle prywatnym. Ludzie, którzy wiedzieli, kim są Prizzi, wiedzieli także o zaręczynach, ale dla reszty świata, mającej o nich jedynie mgliste pojęcie, nie byli warci uwagi, a przynajmniej nie byli warci uwagi od wielu już lat, odkąd fratellanza zmieniła podejście do środków masowego przekazu i zaczęła stosować politykę unikania przemocy- lub, kiedy już należało zastosować przemoc, robiła to w ten sposób, żeby można to było przypisać dzikim Latynosom i czarnym. Wiadomo było, że Maerose Prizzi, młoda kobieta, na której cześć wydawano przyjęcie, jest bratanicą finansisty Edwarda Price'a. Dawało to ludziom ogólne pojęcie o tym, kim ona jest, ale nikt nigdy nawet nie słyszał o Charlesie Amadeo Partannie. Gangsterzy, jeśli w ogóle byli jeszcze gangsterzy, czyli ludzki składnik takiej nie istniejącej organizacji jak mafia, zaludniali świat telewizyjnej fikcji lub stali się elementem amerykańskiej historii. Ludzi, którzy posiadali wielkie firmy lub przejęli je w rezultacie skomplikowanych, graniczących z bandytyzmem operacji bądź doprowadzili je do bankructwa czy połączyli z innymi, żeby podbić cenę, nazywano finansistami, nie gangsterami. Opinia publiczna wreszcie otrzymała właściwą terminologię, tak jak wtedy, gdy narkotyki przemianowano na substancje kontrolowane, a podatki nazwano podniesieniem dochodów państwa. Wszystko to robiono na ogromną skalę, w porównaniu z którą bladły błazeństwa „gangsterów" z dawnych lat. Wszystko to robili całkowicie otwarcie ludzie, którzy byli znanymi postaciami biznesu i których nazwiska regularnie pojawiały się na gospodarczych stronach czasopism. Fakt, że istniała pewna sycylijskoamerykańska rodzina, prominentna w izolowanej części odległego Brooklynu, na której czele stał zapomniany stary człowiek, nie miał dla nikogo większego znaczenia. I co z tego, że kartoteka tego starca w zakurzonym i nigdy nie odwiedzanym archiwum Nowojorskiej Komendy Policji miała numer E-14481, lub z tego, że na listach FBI był on numerem 362142A, a na listach Federalnego Biura do spraw Narkotyków numerem 247. Pomijając radość przyszłej panny młodej, nie było czego relacjonować z tego przyjęcia. Vincent dostarczył wydłużoną limuzynę, prowadzoną przez jego własnego kierowcę, Zinga Pappalousha, która miała zabrać Charleya z domu przy plaży, a następnie pojechać do domu Vincenta w Bensonhurst, żeby zawieźć jego samego, Charleya i Maerose do starego budynku Palermo Gardens, stojącego w pobliżu stoczni marynarki, która znajdowała się między granicami Brooklyn Height, Fort Greene i Williamsburgu. Palermo Gardens było od pięćdziesięciu lat uświęconym tradycją miejscem, w którym obchodzono każdą ważną uroczystość w życiu rodzin Prizzich, Sesterów i Garrone. Budynek, kiedy kupił go Corrado Prizzi, miał trzydzieści siedem lat i od tego czasu don stale go wykorzystywał, organizując zabawy taneczne, święta i zgromadzenia dla imigrantów z Sycylii, którzy skupiali się wokół niego w Nowym Świecie, przez co stawał się ich przywódcą we właściwy sposób, nie poprzez użycie siły, a z pewnością nie tylko przez użycie siły. W ciągu ostatnich dziewięciu lat miasto próbowało dwukrotnie przeznaczyć budynek do rozbiórki, ale za każdym razem don Corrado kazał Eduardowi doprowadzić do zmiany decyzji. Obecnie dom był formalnie własnością Błogosławionego Zakonu Decima Manovale, nie nastawionej na zysk organizacji religijnych ascetyków, którzy złożyli śluby ubóstwa, ale także utworzyli w imieniu dona spółkę rozporządzającą głosami na podstawie posiadanych przez niego akcji firm naftowych.
Jadąc z plaży do domu swej narzeczonej w Bensonhurst, Charley nie mógł się otrząsnąć z przygnębienia. Ostatni raz widział Mardell poprzedniego wieczoru, ostatni raz w ich życiu, i nie miał odwagi się z nią pożegnać. Próbował. Powtarzał sobie, że przynajmniej próbuje, ale ani razu nie doprowadził sprawy do końca. Żadne z nich nie zniosłoby tego, gdyby jej powiedział. Nie zdołałby od niej wyjść. Musieliby razem uciec lub zawrzeć jakiś samobójczy pakt, lub zrobić coś równie niedorzecznego. To było tak, jakby się uderzyło piłką w ścianę stojącą naprzeciw innej ściany: po kilku silnych odbiciach piłka traci energię i nie dociera do drugiej ściany. Nie potrafił już mówić w kółko tego samego. Oboje słyszeli tę piosenkę zbyt wiele razy, nie powiedział więc niczego, nawet się nie pożegnał. Nie mógł tego tak zostawić. Mógł napisać do niej list. Lubiła papę. Mógł go poprosić o to, żeby ją odwiedził i zaniósł jej ten list. Była taka drażliwa w sprawach pieniężnych, że nie istniała najmniejsza możliwość, by zostawił jej czek na dużą kwotę, gdy tego ranka wymykał się z jej mieszkania. Nie zostawił nawet w banku zlecenia, żeby wysyłano jej co miesiąc sumę na tyle niską, by nie czulą się upokorzona - ponieważ trochę wariowała, gdy dochodziło do rozmów o pieniądzach - ale wystarczająco wysoką, by wiedział, że wystarczy jej najedzenie i czynsz. Zamierzał namówić Eduarda, żeby jego prawnicy sfabrykowali dokumenty świadczące o tym, że dostała spadek po jakichś wymyślonych krewnych z Anglii. Było to jedyne, co potrafił wymyślić, żeby ją skłonić do przyjęcia pieniędzy. Znał ją. Kiedy się wszystkiego domyśli lub on znajdzie jakiś sposób, żeby jej powiedzieć, co się stało, prawdopodobnie nigdy już nie zadzwoni do Marty'ego Pomerantza lub przestanie przywiązywać jakąkolwiek uwagę do jego telefonów, ponieważ to on wszystko ustawił, a ona nie będzie chciała mieć z nim nic wspólnego. Aaaa, cholera! Przypomniał sobie, jak Vito mawiał, że nie ma żadnych kobiet, gdyż sprowadzają one kłopoty. Charley nawet tego już nie rozumiał. Jeśli chce się z kimś być, muszą być kłopoty, gdyż każda ze stron myśli, że wie lepiej, co jest dobre dla drugiej strony. Jezu, to właśnie przydarzyło się jemu: dwie kobiety - dwie wspaniałe kobiety - zakochały się w nim bez pamięci, tak mocno, że wszyscy, one i on, stracili panowanie nad sytuacją. Takie jest życie. To natura w czystej postaci. Musi się nauczyć z tym żyć. Gdyby tylko Maerose mogła się zadowolić byciem z nim przez trzy noce w tygodniu i w co drugą sobotę... Mogliby się pobrać, a on nadal byłby z Mardell. Jego ciało w końcu by do tego przywykło. Po roku lub dwóch takiego życia nie musiałby już wypoczywać w ciągu dnia. Byłoby to tak jak z chłopcem, który każdego dnia podnosił małe cielę, aż on stał się mężczyzną, a cielę ważącym trzy tysiące funtów bykiem: to można osiągnąć. Obie kobiety byłyby szczęśliwe i obyłoby się bez tego całego niepokoju. Ale nie. Maerose musi mieć wszystko po swojemu. Gliniarze z eskorty motocyklowej rozmawiali ze sobą przed domem Vincenta, kiedy Charley wysiadł z długiej limuzyny i ruszył chodnikiem ku drzwiom wejściowym. Już na niego czekano. Drzwi otworzyły się i zobaczy}, że oboje gotowi są do wyjścia. Maerose była ubrana piękniej niż kiedykolwiek w życiu, a może tak mu się tylko wydawało, gdyż __ nigdy jej nie widział w podobnie długiej sukni odsłaniającej 264 w różnych miejscach nagie ciało i z włosami ułożonymi jak hełm. Pocałował ją w policzek. Tuliła się do niego jeszcze chwilę po tym, gdy skończył, jakby czekała na więcej. Ruszyli w stronę samochodu. Charley i Vincent mieli na sobie smokingi niczym para kelnerów. Wsiadając do limuzyny, Vincent beknął dwa razy tak głośno, że zaalarmowany Zingo obejrzał się do tyłu, po czym podniósł szybę dzielącą go od pasażerów. Maerose usiadła między nimi na ogromnym tylnym siedzeniu samochodu i zaczęła się wsłuchiwać w milczenie Charleya, uznając je za oznakę obojętności. To miał być najważniejszy wieczór ich życia, a ona wyczuwała w nim jedynie chłód. Jego zachowanie mówiło jej, że wygrała, że skończył z tamtą kobietą; jego ojciec musiał go w końcu naprostować. Wiedziała jednak również, że nie wygrała niczego. To nie był Charley, nie ten Charley, którego chciała. Miała jeszcze dużo czasu, żeby to sobie przemyśleć. Jej plan awaryjny był bardzo elastyczny. Nikt się nie odzywał. Jej ojciec włączył telewizor i oglądał Zdrowie dla wszystkich, program o arteriosklerozie. Nie cierpiał ubierać się w ten sposób i bywać w miejscach pełnych hałaśliwych ludzi, żeby powiedzieć im to, co i tak już wiedzieli. Rozmyślał o tym, gdzie pomieszczą te wszystkie cholerne prezenty. Maerose pomyślała o swoich marzeniach: zdobycie Charleya, prowadzenie legalnej działalności, zdominowanie rodziny od operacji ulicznych po sale konferencyjne - z Charleyem u boku. Ale jeśli nie udało jej się skłonić Charleya, by dobrowolnie i z radością przeszedł na jej stronę, to może także przeceniła swoje możliwości przejęcia władzy nad Prizzimi. Jedna rzecz naturalnie wynikała z drugiej. Pierwsza była całkowitą miarą drugiej, a więc jaki to miało sens? Jeśli doprowadzi do końca to, co zostało przewidziane na ten wieczór, niczego nie osiągnie, ponieważ to nigdy się nie uda. A zatem, wytłumaczyła sobie, biorąc pod uwagę to, co zawsze miała, co zawsze będzie miała - w końcu była jedną z Prizzich - będzie musiała dać mu wolność, wprowadzając w życie plan awaryjny. Przypomniała sobie, że gdzieś w głębi serca zawsze wiedziała, że to się stanie. Dwutonowa striptizerka była zbyt spokojna. Była tak pewna siebie, że musiała być pewna Charleya. A on nigdy nie zachowywał się jak mężczyzna złapany na małym skoku w bok. Traktował tamtą kobietę z powagą, na jaką nie mógł się zdobyć w stosunku do niej. Musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Musiała to wszystko odrzucić i uwolnić go w taki sposób, żeby ani on, ani nikt inny nigdy się nie domyślił, że to właśnie zrobiła. Co tam, do diabła. Miała
swój interes, a Brooklyn i tak był coraz mniej atrakcyjny. Chciało jej się płakać, ale obok niej siedział ojciec, który by się tylko na nią rozdarł i wrzeszczał tak długo, aż wydobyłby z niej powód płaczu, a Charley mógłby się wtedy tylko zastrzelić, więc powstrzymała łzy. Samochód dotarł do tej ruiny, którą jej rodzina upodobała sobie jako miejsce uroczystego obchodzenia wielkich wydarzeń, zamierzała zatem zrobić z tego wielkie wydarzenie. Nienaturalnie długi samochód podjeżdżał przed wejście do Palermo Gardens jard po jardzie. Można było odnieść wrażenie, że Zingo Pappaloush zjawił się tam jakiś czas przed pasażerami. Wszyscy wyszli z limuzyny. - Czekaj tutaj - powiedział Vincent do Zinga, który wiedział, że gliniarze wiedzą, że wolno mu podjechać kilka stóp za wejście i zaparkować tam, by być gotowy, kiedy Vincent postanowi wrócić do domu. Reszta wieczoru dla wszystkich zmieniła się w rozmazaną plamę. Dla Charleya, dla dona, dla Amalii, dla każdego z gości i, przede wszystkim, dla Maerose i Vincenta, któremu dochodzenie do siebie po tym wszystkim, co się wydarzyło, zajęło dziesięć lat, jeśli można powiedzieć, że kiedykolwiek doszedł do siebie. Ten upiorny wieczór nie był jednakże tak rozmazany dla Maerose, kiedy jeszcze trwał. Jeśli 266 punkt kulminacyjny w sztuce definiuje się jako moment, w którym kryzys sięga szczytu i zostaje rozwiązany, ten wieczór stał się punktem kulminacyjnym jej życia i, zgodnie z trójkątem Freytaga,* jej katastrofą. Wszystkich gości posadzono wokół wielkich, okrągłych stołów. Stół honorowy - przy którym Maerose i Charley siedzieli z donem, Amalią, Vincentem, księdzem Passanante, mającym dać ślub młodej parze, Angelem i Eduardem, który przyszedł z młodą, wyglądająca na arystokratkę kobietą zwaną przez niego Baby, absolwentką Foxcroft i Bennington - znajdował się pośrodku ogromnej sali, na skraju sporego parkietu tanecznego. Nad tym wszystkim wisiały trzy wielkie żyrandole, od których ciągnęły się wstęgi marszczonej bibuły: czerwone, białe i granatowe z jednej strony sali, a czerwone, białe i zielone z drugiej. Od sufitu odbijały się unoszone ciepłym powietrzem balony w kilkunastu kolorach. Była też estrada dla dwóch zmieniających się zespołów: kwartetu siwowłosych muzyków, którzy tradycyjnie obsługiwali wszystkie przyjęcia Prizzich, i nowoczesnej, jedenastoosobowej grupy, która wykonywała utwory bardziej współczesne (skomponowane do roku 1955). Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się długie rzędy dwupoziomowych stołów z misami wypełnionymi sałatkami, wędlinami, kanapkami, górami drobnego makaronu ifarfelline, stosami salciccia oraz hałdami najrozmaitszych wyrobów cukierniczych i lodów. Przy trzeciej ze ścian był bar, gdzie gromadzili się mężczyźni. Na każdy stół przypadało sześć butelek wina w dwóch kolorach. Przy stołach po obu stronach stołu honorowego siedzieli reprezentanci rodzin. Równie blisko, o jeden rząd od parkietu tanecznego, zajmowali miejsca politycy, szefowie różnych korporacji i dostojnicy kościelni. Wszyscy mężczyźni z wyjątkiem duchownych włożyli smokingi. Kobiety były ubrane wręcz widowiskowo. Duchowni, którzy z dwoma wyjątkami byli proboszczami dużych parafii, mieli na sobie albo purpurowe, albo szkarłatne sutanny. Na każdej ścianie -północnej, południowej, wschodniej i zachodniej -wisiały ogromne, oprawione w ciężkie, złocone ramy sepiowe fotografie: Artura Toscaniniego, papieża Piusa XII, Enrica Carusa i Richarda M. Nixona. Nixon był wtedy prezydentem, ale don już wcześniej śledził jego ekscytującą karierę i podziwiał go jako kongresmana, senatora i wiceprezydenta. Maerose rozpoczęła wieczór, tak głośno domagając się szampana, że Vincent poczuł się w obowiązku zamówić przynajmniej symboliczny kieliszek dla każdego z gości, co mu się bardzo nie spodobało, między innymi dlatego, że musiał pospiesznie przeprowadzić kilka rozmów telefonicznych, po których nastąpiła równie pospieszna ekspedycja dużych ciężarówek z magazynów. Mae nie chciała jeść. Piła. Charley wciąż ją pytał, czy nie miałaby ochoty czegoś przekąsić, a potem ostrzegł, żeby uważała z szampanem. Odpowiedziała: - Chcesz, żebym siedziała przy tym stole, czy wolisz, żebym się trochę powłóczyła i poznała kilku nowych przyjaciół? Podczas jednego z tańców z Charleyem zaczęła czochrać włosy innych tańczących kobiet i od czasu do czasu podszczypywać mężczyzn. - Mae, na litość boską! Co ty wyrabiasz? - zapytał Charley ze sztucznym, przyklejonym do twarzy uśmiechem. - O co ci chodzi? Bawię się. Mamy się pobrać, pamiętasz? - Twój ojciec robi się purpurowy. - Charley, kim ty jesteś - przyzwoitką? Później nie chciała się ruszyć z krzesła, ponaglając wszystkich, żeby szybciej pili, i pokrzykując do ludzi na parkiecie. Rzucała w ich stronę wesołe uwagi w stylu „Hej, Rosalia! Uważaj! Zaraz odpadnie ci tyłek!" i inne temu podobne.
*
Trójkąt lub piramida Freytaga - zaproponowana przez niemieckiego krytyka Gustawa Freytaga, w książce Technik des Dramas (1863), metoda analizowania fabuły sztuk teatralnych, opierająca się na Arystotelesowskiej idei jedności akcji (przyp. tłum.).
Don wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Kiedy w końcu skierował wzrok na Vincenta, malowało się w nim głębokie oburzenie. Dokładnie o dziewiątej czterdzieści jeden wieczorem Mae osuszyła butelkę szampana i wykonała swoje trzy wielkie posunięcia. Charley był wtedy na parkiecie z Julią Fustino, synową Gennara, która pomagała podejmować ich w Nowym Orleanie. Julia rok przed zamążpójściem wygrała turniej tańca podczas Harvest Moon Bali. Była wspaniałą tancerką i to rozjątrzyło Maerose, która zaczęła się zachowywać jak zazdrośnica. Wciąż pokrzykiwała do Charleya: „Dlaczego nie tańczysz ze starymi pudłami, Charley?! Co cię tak ciągnie do pięknych kobiet?!" lub (bardzo głośno) „Hej, Charley -wyhamuj! To twoje przyjęcie zaręczynowe, a nie orgia" i „Dalej, Charley! Wciągnij ją do fridki telefonicznej i załatw sprawę!" W miarę jak goście zaczęli zwracać uwagę na poczynania Maerose i to, co się wokół niej działo, rozmowy przy stołach w pobliżu parkietu tanecznego stopniowo cichły. Charley i Julia tańczyli właśnie spokojnego fokstrota, kiedy Maerose zerwała się z krzesła i chwyciwszy Julię za ramię, odciągnęła ją od Charleya. - Widziałam to, ty sukinsynu! - wrzasnęła i walnęła go w twarz. Z kilku setek gardeł wyrwało się jedno wielkie westchnienie, ale żadne nie było głośniejsze lub nie wyrażało większej grozy od tego, które poniosło się wokół głównego stołu. Maerose odepchnęła Charleya i podeszła, zataczając się, do baru, przy którym stał rząd młodych mężczyzn, popijających i przyglądających się tańcom. Chwyciła jednego z nich, wysokiego bruneta, i pociągnęła na parkiet, gdzie zaczęła tak zmysłowy taniec, jakiego ani Vincent, ani jego ojciec, który w dużej mierze czerpał swe dochody z pornografii, nigdy nie widzieli. Vincent był bliski apopleksji. Don wyglądał tak, jakby chciał obrócić ją w kamień. Z osób zgromadzonych przy głównym stole tylko wielebnemu Passanante obserwowanie tego tańca zdawało się sprawiać przyjemność. Po jednym okrążeniu parkietu, po którym - jak powiedział po latach hydraulik - można było odnieść wrażenie, że niewiele jej już brakuje do zajścia w ciążę, Mae zarzuciła młodemu człowiekowi ramiona na szyję, wcisnęła gwałtownie biodra w jego biodra i namiętnie go pocałowała. Vincent nie wytrzymał i wypadł na parkiet. Dotarł tam przed Charleyem - który odprowadziwszy Julię Fustino do stołu, także postanowił interweniować - i oderwał tych dwoje od siebie. Chwycił Maerose za ramię i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. - Idziemy do domu - powiedział. Wyszarpnęła się z jego uchwytu. - Idź do domu, papo - odparła. - Dawno już powinieneś być w łóżku. - Złapała młodego mężczyznę za rękę i odeszła z nim na bok, po czym krzyknęła do wszystkich. „Łapcie kapelusze i wciskajcie je na uszy!" i wybiegła z Palermo Gardens, ciągnąc za sobą młodzieńca. W pierwszej chwili nikt nie wiedział, co powiedzieć. Potem nagle wszyscy już wiedzieli, co powiedzieć, i to w tym samym czasie. Wybiegłszy na chodnik, nadal wlokąc za sobą młodego człowieka, Maerose wrzasnęła: - Zingo! Kierowca oderwał się od grupki kolegów. - Tak, panienko? - Zabierz mnie stąd. Gdzie jest samochód? Zingo podbiegł do limuzyny i wycofał ją do wejścia. Mae wsiadła do środka i wciągnęła tam mężczyznę. Kiedy limuzyna ruszyła, z budynku wybiegli Charley i Vincent. - Co to ma znaczyć, do diabła? - zapytał Vincent. - Czy ktoś wsypał jej coś do drinka? - Jasna cholera! - zaklął Charley. Nie był pewny, co się stało, ale wiedział, że Mae wykonała swój ruch i że on wcale nie chciał, aby przebiegło to w taki sposób. Dała mu wolność, ale sama wpadła w szambo po uszy. Komu było potrzebne coś takiego? Nie miał pojęcia, co zrobić. Może pozwolić jej wytrzeźwieć, a potem zabrać ją do Vegas, ożenić się z nią i nie pokazywać się w Nowym Jorku do czasu, aż burza minie i cała historia wywietrzeje z ludzkiej pamięci? Nie była bardziej pijana niż wielebny Passanante, który w ogóle nie pił. Ukartowała całą sprawę, ponieważ myślała, że chciał zerwać się z haczyka, ale nie wiedział, jak to zrobić. Wiedział natomiast jedno: Vincent nigdy o tym nie zapomni. Jeżeli o niego chodziło, okryła go hańbą w oczach najważniejszych ludzi na tej planecie. W jego oczach równie dobrze mogła już nie żyć, nie istniała. Załatwiła wszystkich - siebie na pewno - ale jego też. Jeśli nie istniała dla Vincenta, to on, Charley, nie istniał dla niej. Należała do niego. Wiedziała o tym równie dobrze jak on. Ale musiała od niego uciec. Odeszła. - Strasznie mi wstyd, Charley- powiedział Vincent. -Opluła nas wszystkich. - Vincent był tak wstrząśnięty, że mówił po sycylijsku. - Nie jest już moją córką. - Chodźmy stąd, Vincent. Jest zimno. Wejdźmy do środka. - Jak spojrzymy w oczy tym wszystkim ludziom? - Jesteśmy Prizzi, Vincent. To im wystarczy. Dowiedzieliśmy się o tym wszystkim dzisiejszego wieczoru. Kiedy wrócili do stołu, Angela tam nie było. Usiedli. Charley mówił z Baby o Metsach. Eduardo i wielebny Passanante rozmawiali o giełdzie. Amalia cicho płakała. Vincent połknął trzy pigułki. Don Corrado
wspominał, głośno i ze szczegółami, potrawę z dzika w kwaśno-słodkim sosie, którą zjadł przed wielu laty, w rzymskiej restauracji, podczas podróży z żoną do Włoch, gdy Vincent już dorósł. Nazywała się cinghaila in agrodolce i pod żadnym względem nie można jej było porównać do młodej jagnięciny, którą właśnie jedli. Dziczyznę podduszono z octem i sardelami, przyprawiono rozmarynem, czosnkiem oraz szałwią, i jego żona powiedziała, że nie warto prosić o przepis, ale że kiedy wrócą do Nowego Jorku, sprawdzi, gdzie można dostać naprawdę młodą jagnięcinę. Don nie mówił do nikogo nic konkretnego. Równie dobrze mógłby prowadzić rozmowę ze swoją zmarłą żoną. Po prostu mówił. Angelo wrócił do stołu o dziesiątej pięćdziesiąt. - Pojechała na lotnisko - powiedział. - Złapali samolot do Mexico City. Don odwrócił się do Vincenta. - Sprowadź ją z powrotem - warknął, po czym uśmiechnął się strasznie. - Mexico nie jest miejscem dla samotnej młodej kobiety. - Pogadałem z kierownikiem nocnej zmiany tej linii lotniczej - dorzucił Angelo. - Wydali Mae karty pokładowe. Poprosiła, żeby zarezerwowali jej hotel, i umieścili ją w Mo-linie przy Avenida Juarez. - Łap za telefon, Vincent - powiedział don. Rozdział 55 Przyjęcie skończyło się wcześnie. Ludzie przy głównym stole siedzieli, jakby nic się nie stało. Kiedy o jedenastej wieczorem Fustinowie przyszli się pożegnać, Eduardo i Baby także wyszli. Don, który zwykle opuszczał wszystkie przyjęcia o wpół do jedenastej, siedział jeszcze na swym krześle o jedenastej czterdzieści pięć, kiedy to przyszli do nich ostatni goście, żeby się pożegnać. Nikt nie wspomniał Maerose. Nikt nie pocieszał Charleya. Kiedy w sali pozostali już tylko ludzie sprzątający po przyjęciu, don wstał. - Chcę jutro z tobą porozmawiać, Charley - powiedział. -Przyjedź do mojego domu o piątej. Wszyscy wyszli. Amalia i wielebny Passanante wsiedli z donem do jego limuzyny. Zingo, który wrócił z lotniska, znowu zaparkował trochę z przodu, cofnął samochód i zatrzymał go przed Vincentem. Charley wraz z Angelem pojechał jego poobijanym chevroletem na południe, w stronę Bensonhurst. - Cóż - odezwał się Angelo - rozwiązała problem. - Taaa... - To wspaniała kobieta. - Taaa... - Prawdę mówiąc, jestem zadowolony z tego, jak to całe zamieszanie się skończyło. Pierwsza klasa. Wszyscy zrobili to, co powinni zrobić. Mardell się usunęła. Ty zaakceptowałeś fakty. A Mae rozwiązała to tak, że każdy mógł wyjść z tego z twarzą. - Co się z nią teraz stanie? - Wiedziała, jak to będzie. Wyskoczyła z samolotu bez spadochronu. Co tam, Charley, Mae nie należy do Brooklynu... jest nowoczesną kobietą. Należy do świata, który jest tam. Charley wysiadł pod swoim domem. Ledwie wszedł do mieszkania, zaterkotał telefon. Dzwonił Vincent. - Charley... o co w tym wszystkim chodziło? Nie chcę rozmawiać o niej. Nigdy już nie wymówię jej imienia. Ale muszę znać powód albo... cóż, muszę znać powód. - Nie wiem, czy go znam, Vincent. Jeszcze sobie tego nie poukładałem w głowie. - Pokłóciliście się czy coś takiego? - Nie. - No to... dlaczego? Czy ona jest szalona? - Muszę o tym pomyśleć. - Kim jest ten facet? - Nigdy w życiu go nie widziałem. - Jesteś cholernie pomocny, Charley, wiesz? Miałeś się z nią ożenić. I co o niej wiesz? Nic. - Racja. Ale ty jesteś jej ojcem i też nic nie wiesz. Myślałem, że ją znam, ale okazało się, że się myliłem. Niczego o niej nie wiedziałem. - Za nic miała honor. Straciła wiarę. - Może pewnego dnia dowiesz się dlaczego, a może nie -powiedział Charley i odłożył słuchawkę. Charley przebrał się w zwykłe ubranie, a potem wsiadł do vana i pojechał do Nowego Jorku. Udało mu się zaparkować przed domem Mardell. Zadzwonił do jej drzwi. Ze środka dobiegły liczne odgłosy towarzyszące otwieraniu zamków i odsuwaniu łańcuchów. Wciągnęła go do mieszkania, jakby po schodach biegli za nim zabójcy, po czym szybko zamknęła drzwi. - Czy to nie dziś wieczorem miało być to... przyjęcie zaręczynowe? - zapytała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. - Skąd o tym wiesz? - Ktoś przysłał mi zaproszenie. - Tak? - Był zdumiony.
Potwierdziła z całą powagą. ___ Charley, zakłopotany, pokręcił głową. - Jestem wykończony, kochanie. Muszę iść do łóżka. -Ruszył przed nią korytarzem i skręcił w lewo do sypialni. - Zostaniesz na noc? - zapytała. Ściągnął koszulę. - Porozmawiamy jutro. - O dziewiątej rano mam próbę. Jutro wieczorem debiutuję w Newark. - W porządku. Przyjadę po ciebie po występie. - Położył się do łóżka i szybko zasnął. Kiedy się obudził, Mardell już poszła na próbę. Ubrał się i zrobił sobie śniadanie, po czym zadzwonił do pralni i powiedział, że przyjdzie do biura dopiero o drugiej. Chciał dać Vincentowi czas na zastanowienie, jak ma się wobec niego zachowywać, wolał nie być na miejscu, kiedy niedoszły teść przyjedzie. Kilka dni wcześniej ściągnęli Louisa Pało z Vegas, by przygotować posunięcia przeciwko Williemu i Joeyowi, zadzwonił więc do niego do hotelu ł pojechał się z nim zobaczyć. Kiedy tam dotarł, z pokoju Louisa wychodziły właśnie dwie panienki. Jedna była Chinką. Druga mogła być kosmitką. Louis był wielkim kobieciarzem, może nawet lekkim degeneratem. Charley wytłumaczył mu, jak chciałby to wszystko przeprowadzić. - Wiesz, gdzie jest ta wielka biblioteka na rogu Czterdziestej Drugiej Ulicy i Piątej Alei? - Znajdę ją. - Mają tam książki telefoniczne wszystkich miast. Idź tam i sprawdź agencje handlu nieruchomościami w książce telefonicznej Vakimy. - Vakima? - To miasto w stanie Waszyngton. Zapisz wszystkie nazwiska. Następnie, kiedy już przyjedziesz do Vakimy, zadzwoń do jednego z agentów - sprawdź go może najpierw, żeby się upewnić, że jest największy w mieście - i powiedz mu, że chcesz wynająć dom z trzema sypialniami gdzieś za miastem. Dobrze? - Taa... - Kiedy go już wynajmiesz, odwiedzisz Williego w jego firmie meblowej i powiesz mu, że potrzebne ci meble i chcesz zmienić wystrój wnętrz. Ta sprawa z wystrojem wnętrz jest potrzebna, żeby ściągnąć tam Joeya. Potem, kiedy oni zajmą się pracą, zadzwonisz do mnie do hotelu Olympic w Seattle, a ja przyjadę i ich załatwię. Zrozumiałeś? - Przywieziesz narzędzia? - zapytał Louis. - Z wyjątkiem jednego. Kup w miejscowym sklepie żelaznym dobry toporek i zostaw go w piwnicy wynajętego domu. - Toporek? - Don obiecał żonie Williego jego kciuki. Piętnaście po czwartej Charley wsiadł do vana i pojechał do dona, czując narastający lęk na myśl o tym, co rodzina zrobi Maerose. Musiał ją poprzeć w tej rozgrywce, którą rozpoczęła. Musiał pokazać, że o tym, dlaczego zrobiła to, co zrobiła, wiedział nie więcej niż inni - przekonać wszystkich, że porzuciła go na oczach ludzi, by pokazać, że już go nie chce. Gdyby zaczął się wgłębiać w to, dlaczego jego zdaniem to zrobiła, znalazłaby się w jeszcze większych kłopotach, niż była teraz. Zaplanowała to wszystko do ostatniego szczegółu, o czym świadczy choćby sprowadzenie tego młodego faceta, który był jej scenicznym rekwizytem. Odegrała swoją rolę wspaniale i nie miał zamiaru przed nikim pomniejszać jej kreacji. Amalia zaprowadziła go na górę do pokoju dona. Dom sam w sobie był przegrzany, ale w tym pomieszczeniu było jeszcze cieplej. Don jak zwykle siedział w fotelu i słuchał muzyki. Charley zorientował się, że jest to fragment ulubionej przez jego ojca opery Simon Boccanegra Verdiego, szlachetny, powściągliwy krzyk żalu Fiesta, // lacerato spirito. - Charley. Dobrze - powiedział don. - Usiądź. Masz ochotę na kieliszek grappy? Cygaro? - Don mówił w dialekcie z Agrigento. Amalia wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. - Nie, padrino. Dziękuję. - To była zła noc, Charley. - Tak. - Ale ona postąpiła słusznie... czyż nie? - Słusznie? - Była nieszczęśliwa, ponieważ wiedziała, że ty jesteś nieszczęśliwy. Chciała to zakończyć. Posunęła się zbyt daleko, ale chciała to zakończyć. Charley popatrzył w małe, zimne oczy dona, ale nie odpowiedział na jego słowa. - Co się z nią stanie? - Trzeba wziąć pod uwagę jej ojca. Został upokorzony na oczach tych wszystkich ludzi. Cała rodzina poniosła szkodę. Sprowadzi ją z powrotem, a potem usunie z rodziny. Ty jesteś częścią rodziny, Charley. - Jak mam to rozumieć, padrino?
- To jest skończone, ty i Maerose. To, co się skończyło, nigdy już nie może się rozpocząć od nowa. Będzie miała opiekę, ale zostanie usunięta z Brooklynu. Proszę cię, byś zrozumiał, że zostanie także usunięta z rodziny - a ty jesteś częścią rodziny. Maerose odcięła się od ciebie. To był jej wybór. Sama się od ciebie odcięła. - Rozumiem, padrino. - Poczęstuj się ciasteczkiem, Charley. Niech Amalia zrobi ci filiżankę dobrej kawy. Opowiedz mi, jak załatwisz Williego Daspisę. Rozdział 56 Charley dojechał do teatru w Newark przed jej występem. Była to próbna prezentacja nowego numeru, który specjalnie dla niej przygotowano: błyskotliwej i skomplikowanej rzeczy, która kosztowała Charleya dwa tysiące trzysta dolarów. Dwóch facetów, którzy to opracowali, było tam z Martym Pomerantzem, ale Charley usiadł osobno, żeby wyrobić sobie własną opinię. Pierwsza połowa występu była subtelnym striptizem z kilkoma bardzo podstawowymi figurami i obrotami, po którym zniknęła za ciężką kurtyną. Po chwili znowu wyszła i stanęła między dwoma fortepianami, całymi, włącznie z klawiaturami, czarnymi. Dwaj grający na nich mężczyźni byli ubrani w stroje z czarnego aksamitu, które zakrywały ich ciała i twarze, wszystko z wyjątkiem pomalowanych na biało rąk. Tonącą w mroku scenę przeszywały trzy snopy światła skierowane na Mardell i ręce pianistów. Kiedy akompaniowali śpiewającej That Old Feeling Mardell, ich dłonie odbijały się w szeregu luster; wyglądało to tak, jakby ręce pianistów poruszały się w górę i w dół po jej ciele. Była to druga próba Mardell przed publicznością i, zdaniem Charleya, wszystko się udało. Siedział tam do czasu, aż zeszła ze sceny, po czym ruszył za kulisy, gdzie spotkał podekscytowanego Marty'ego Pomerantza. - Możemy z tym iść wszędzie - powiedział podniecony Marty. - Na Broadway, do klubów, możemy się też wybrać na tournee i zakończyć je w Vegas. To wspaniały program, Charley. - Myślałem, że może byłby lepszy bez rozbierania. - Bez rozbierania? Z takim ciałem? - Utrzymaj ją po prostu w mieście i zarabiajcie pieniądze, Marty - powiedział z szerokim uśmiechem Charley. Upłynęły prawie dwie godziny, nim zdołał odciągnąć ją od ludzi. Dwaj faceci, którzy opracowali program, omawiali razem z Mardell i Martym stos notatek, podczas gdy Charley siedział i czekał. Mardell była głodna, wsadził ją więc do vana i zawiózł do La Costa przy Dwudziestej Drugiej Ulicy, w pobliżu jej mieszkania, i patrzył, jak pochłaniała stek, podczas gdy sam jadł zupę minestrone, przegryzał zawijańcem i popijał czerwonym winem. - To był wspaniały trik, ten numer - powiedział w pewnej chwili. - Trik? - Hej, reszta też była świetna. Kto by powiedział, że potrafisz tak dobrze śpiewać. - Lubię śpiewać. Co powiedział pan Pomerantz? - Powiedział, że może ci załatwić angaż wszędzie: na Broadwayu, w wielkich klubach •- wszędzie. - Boże! Nie mogę w to uwierzyć. - Będziesz wielką gwiazdą, Mardell. Uśmiechnęła się, żując w zadumie stek. - Posłuchaj... - odezwał się Charley- muszę ci coś powiedzieć, ale nie szalej. Muszę wyjechać z miasta. Mardell upuściła widelec. - Z miasta? - Do Seattle. Przyłożyła obie dłonie do twarzy mniej więcej w pięciu miejscach. - Jak długo cię nie będzie? - To zależy. - Od czego? - Od tego, jak to pójdzie. Wyglądało to tak, jakby zapadła się w sobie. Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. - Nie powinieneś przychodzić do mnie po tym przyjęciu, Charley. - Hej, Mardell! Daj spokój! - Pogodziłam się z tym, kiedy odszedłeś w dniu swego przyjęcia zaręczynowego. Wiedziałam, że nigdy cię już nie zobaczę. A potem ty po prostu wróciłeś, jakby się nic nie stało. Nie należysz już do mnie, ale przyszedłeś w wieczór mojej próby generalnej, by się upewnić, że wszystko poszło dobrze, abyś mógł sobie powiedzieć, że nic mi nie będzie i możesz spokojnie żyć z nią. Wyciągnął rękę nad stołem i chwycił jej dłoń. - To się nie stanie. Między mną a Maerose wszystko skończone. - Skończone?
- Posłuchaj... muszę wyjechać. To dla mnie bardzo ważne. Nie będzie mnie dwa dni, najwyżej, i to obejmuje także czas podróży. Wpatrywała się w niego z napięciem. Oddychała tak ciężko, jakby z sali wypompowano całe powietrze. Gdyby mógł to obserwować jako ktoś, kto wszystko wie i patrzy na to z zewnątrz, byłby zachwycony jej występem, ponieważ naprawdę cenił dobrą grę; w swoim czasie wystarczająco często oglądał telewizję. Jednak to było niemożliwe. Widział to tak, jak widział, tak jak ona tego chciała; pomyślał zatem: Gdy jesteś z kimś, kto ma bzika, sam w końcu wariujesz - ale ujął jej dłoń i popatrzył prosto w oczy. - Posłuchaj mnie, Mardell - powiedział - gdybym mógł cię ze sobą zabrać, zrobiłbym to bez wahania. Ale to niemożliwe, a ty i tak nie możesz teraz wyjechać. Z tym programem dostaniesz się na Broadway. Po prostu trzymaj się mnie. Może wrócę już za półtora dnia. Co rano będę dzwonił do twojego mieszkania, a co wieczór do twojej garderoby w teatrze. Jeśli chcesz, żeby cię ktoś odwoził do domu po występie, przyślę dwóch facetów. - Zostaniesz ze mną dziś w nocy, Charley? - A jakżeby inaczej? Nie tylko będę z tobą dziś w nocy, ale - wziął głęboki oddech, bo podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu - kiedy wrócę, pobierzemy się. Tak to będzie. - Pobierzemy się? A co z...? - To już skończone. Odwołaliśmy to. Mardell rozpłakała się. Zapomniała o makijażu i szlochała z radości. Widziała to jako prawdziwy hołd oddany Mardell LaTour, fikcyjnej postaci, którą żyła, całkowicie i zupełnie, i która należała do niej. Hattie Blacker bezwzględnie dostanie za swoją pracę szóstkę z plusem. Rozdział 57 Ktoś głośno zapukał do drzwi sypialni apartamentu. Było pięć po jedenastej rano. - Kto tam?! - wrzasnęła Maerose. Przytłumiony głos zza drzwi odpowiedział, że asystent kierownika. - Proszę przejść do drugich drzwi! - krzyknęła. Zarzuciła na halkę wieczorowy szal, przeszła przez salon i otworzyła drzwi. Był to rzeczywiście asystent kierownika, ale stał obok Ala Melviniego i Phila Vittamizzarego. - Co to ma znaczyć? - zapytała ich. Wepchnęli się do pokoju i zamknęli za sobą drzwi. - Wynoście się do diabła - powiedziała. - Niech pan zabierze stąd tych bandziorów - zwróciła się do asystenta kierownika. - Gdzie jest ten facet, panno Prizzi? - zapytał Hydraulik. Z sypialni wyszedł młody mężczyzna, zawiązując pasek hotelowego szlafroka. - Co się dzieje? - zapytał. - Ty sukinsynu! - powiedział Phil Vittamizzare, po czym chwycił jego obie ręce i wykręcił na plecy. Hydrualik stanął przed nim i uderzył mocno w brzuch, trzy razy. Śniadanie młodzieńca znalazło się na dywanie. - Al, na litość boską! - wrzasnęła Maerose, próbując unieruchomić jego rękę. Odtrącił ją i trzasnął młodego człowieka w twarz. Jego ofiara zwiotczała, ale Phil ją przytrzymał. Hydraulik jeszcze trzy razy trzasnął młodzieńca w twarz, solidnie ją kiereszując. Phil pozwolił ciału osunąć się na podłogę, po czym obaj mężczyźni, wciąż w kapeluszach na głowach, z obu stron zaczęli kopać nieszczęśnika po żebrach. Asystent kierownika patrzył na nich z przerażeniem. Hydraulik oderwał się na chwilę od roboty i odwrócił się do niej. - Niech się pani ubierze, panno Prizzi - powiedział. - Musimy złapać samolot do Nowego Jorku. - Padnij trupem, Al - odparła. - Albo się pani ubierze sama, albo my panią ubierzemy. Nie ma to dla nas znaczenia. Podeszła do małego biurka i wypisała czek. Dała go asystentowi kierownika. - Niech pan posłucha. Ten czek jest dla niego i lepiej, żeby go dostał, rozumie pan? Chcę, żeby hotel pokrył za niego wszystkie wydatki na lekarza i szpital. Przyślijcie mi potem rachunek. Adres jest na czeku. Pojmuje pan? Zrozumiał mnie pan? Asystent kierownika popatrzył na Hydraulika. Hydraulik skinął głową. - Jeśli nie będzie miał najlepszej opieki tak ze strony hotelu, jak i lekarza oraz szpitala, i jeśli nie dostanie tego czeku, złożę zeznanie o tym, co się dziś rano wydarzyło, a potem wynajmę agenta prasowego w Nowym Jorku, żeby opublikował tę historię we wszystkich gazetach w Stanach. Rozumie pan, co do pana mówię? Asystent kierownika wywrócił oczy, żeby popatrzeć na Hydraulika. - Zrobisz, co pani ci każe - powiedział Hydraulik - albo wepchnę cię do klozetu i spuszczę wodę. W drodze powrotnej do Nowego Jorku siedziała w rzędzie A pierwszej klasy. Hydraulik i Phillie mieli miejsca w rzędzie B. Nie chciała nic jeść ani pić, natomiast obaj mężczyźni jedli za sześciu. Kiedy samolot wylądował w Idlewild, czekał tam już na nich samochód. Była szósta po południu. Samochód zawiózł ich do domu Vincenta w Bensonhurst. Vincent stał przy drzwiach. Obaj mężczyźni zostawili ją tam.
Siedziała w salonie domu swego ojca. Nie odzywał się do niej. Wpatrywał się w nią tylko, jakby była śmieciem, aż w końcu chciała na niego wrzasnąć. - Okryłaś wstydem swoją rodzinę na oczach wszystkich, którzy coś znaczą w tym kraju - powiedział. Pokazałaś całemu światu, co dla ciebie znaczy rodzina Prizzich. Nigdy . nie wierzyłaś w rodzinę. Mogłaś poślubić syna najstarszego przyjaciela swojego dziadka, ale zamiast tego postanowiłaś być passegiatrice. Dziękuję Bogu, że twoja matka nigdy się nie dowie, co zrobiłaś. Nic już jej z twojej strony nie grozi, gdyż jest bezpieczna wśród aniołów. Posłuchaj mnie! Nigdy się już do ciebie nie odezwę. Angelo Partanna mówi, że ci wybaczył, ale Charley nie może ci nigdy wybaczyć. Zabrałaś mu męskość na oczach wszystkich ludzi w tym kraju. Możesz sobie wmawiać, że wciąż należysz do rodziny, możesz sobie wmawiać, że wciąż jesteś moją córką, ale to nieprawda. Nie jesteś już Prizzi. Nie jesteś moją córką. Nigdy już nie wymówię twojego imienia i dopilnuję, żebyś do końca życia była starą panną. Kiedy wyszła z domu z jedną walizką, na ulicy czekał na nią Angelo w swoim starym chevrolecie. Uśmiechnął się do niej i powiedział, żeby wsiadła do samochodu. Pojechali na północ, w kierunku Brooklyn Bridge. - Don chce, żebym ci wyjaśnił nowe zasady- powiedział. - Najpierw jednak ci powiem, że cię rozumiem, że wiem, co zrobiłaś. Wymagało to większej odwagi, niż mam ja sam. - Nie wiem, o czym mówisz, Angelo. Jakie są te nowe zasady? - Masz się trzymać z dala od Brooklynu. Nie możesz tu przyjeżdżać, żeby odwiedzić kogokolwiek z rodziny. Nie wolno ci brać udziału w ślubach, pogrzebach, chrzcinach. Nie wolno ci widywać nikogo na Brooklynie. - Co tam, do diabła. I tak potrzebna mi jest odmiana. - Twoja ciotka Amalia chce, żebyś do niej dzwoniła, kiedy tylko zechcesz. Do domu dona. Wszystko jej jedno. Mae zaczęła cicho płakać. - To samo dotyczy mnie. Potrzebujesz czegoś. Chcesz się czegoś dowiedzieć. Potrzebujesz towarzystwa, dzwonisz do mnie. Przyjadę, gdziekolwiek będziesz, i zjemy jakiś dobry posiłek. - Charley? - Charley jest jak Brooklyn. Skończone, Mae. - Tego właśnie chciałam. - Pozostawmy to tak przez jakiś czas. Ja i Amalia będziemy urabiać dona i Vincenta. Stopniowo doprowadzimy do pewnych zmian. Stopniowo, krok po kroku, uzyskamy ich zgodę na to, żebyś mogła znowu brać udział w weselach i pogrzebach. - Jesteś moim przyjacielem, Angelo. - To po prostu trochę potrwa. Potrzeba czasu. Nie ma nic, czego by nie można z czasem zmienić. Rozdział 58 Louis poleciał z Nowego Jorku do Seattle i dalej do Vakimy. Przed wyjazdem został wezwany na Brooklyn i przyjęty przez dona, który powiedział mu, jak bardzo docenia jego pomoc w załatwieniu tej sprawy, i obiecał, że po rozwiązaniu problemu Williego i Joeya zrobi go asystentem kierownika kasyna w wielkim Prizzi Hotel w Vegas. Louis wyszedł całkowicie urzeczony donem, który był dla niego legendą przez całe życie, a teraz widział, jak osobiście pilnuje, żeby wszystko zostało właściwie wykonane. Louis zameldował się w hotelu w Vakimie, zdjął buty, gdyż bardzo bolały go nogi, po czym wykręcił numer jednego z pośredników w handlu nieruchomościami, którego wybrał jeszcze w Nowym Jorku. Umówili się, że o dziewiątej rano następnego dnia agent przyjedzie po niego, żeby pokazać mu domy z trzema sypialniami znajdujące się na obrzeżach miasta. Następnie, żeby się trochę zrelaksować, zadzwonił do kobiety, którą znał w Vegas, i przez jakiś czas rozmawiał z nią na różne świńskie tematy. Następnego dnia, po solidnym śniadaniu, spotkał się w holu hotelowym z człowiekiem od nieruchomości i wybrali się na oglądanie domów. Uznał, że czwarty z tych, które widzieli, jest odpowiedni dla niego. Był trochę niewygodny jak na domek miejski, może nawet trochę zbyt bardzo odosobniony, ale miał jakiś nie dający się określić urok, jak to ujął Louis. - Nie dający się określić urok? - powtórzył agent. - Muszę to zapamiętać. Wrócili do biura agenta, gdzie Louis podpisał umowę wynajmu na trzy lata na nazwisko Arthura Ventury i opłacił czekiem czynsz za trzy miesiące. Następnie zapytał agenta, czy w mieście jest ktoś, kto handluje meblami, i dekorator wnętrz. Agent odpowiedział, że istotnie, właśnie przed kilkoma miesiącami rozpoczęła działalność nowa firma, która się tym zajmuje. Nie wiedział nic o ich pracy, ale właściciel 286 nazywał się Hobart Thurman i był członkiem Klubu Optymistów, do którego on sam należał, a sama firma nosiła nazwę Quality Gustom Furniture and Decor. Dał Louisowi numer telefonu. - Może mógłby pan zadzwonić do nich w moim imieniu - powiedział Louis. - Jasne - odparł agent i wykręcił numer. - Z Bartem Thurmanem proszę - powiedział. Louis zamrugał. Bart? pomyślał. Czy to może być Willie?
- Bart, tu Ev Wisi er. Z Wisler Realty? Jasne. Oczywiście. Bart, siedzi tu przede mną twój potencjalny klient, który właśnie wynajął na trzy lata nie umeblowany dom obok drogi Selah i chciałby wpaść do ciebie, żeby pogadać, jak go urządzić. Jasne. To pan Arthur Ventura. Zaraz go do ciebie poślę. Louis nie zobaczył Joeya Labrioli podczas swej pierwszej wizyty. Willie oprowadził go po salonie wystawowym, po czym posadził przed stosem wielkich katalogów. - Jakich mebli pan poszukuje, panie Ventura? - zapytał. - Nie jestem pewny. Zastanawiam się nad sprowadzeniem tu jakiegoś dekoratora wnętrz z Seattle, żeby obejrzał dom i przedstawił mi jakąś koncepcję. - Ależ nie musi pan jechać w tym celu do Seattle - powiedział Willie. - Mamy tu dekoratora wnętrz. Talent absolutnie pierwszej klasy. Uczył się i praktykował w Nowym Jorku. Naprawdę tam, i to z najlepszymi ludźmi. - Nakreślił na czole linię. - Hm... - Niech pan posłucha. Pan, ja i dekorator pojedziemy do pańskiego domu, on sobie go obejrzy, a następnie po dwóch dniach przyjdzie z listą pomysłów i szkicami. Sam pan zobaczy, jaki jest dobry, i będzie pan mógł zyskać może ze trzy miesiące z czasu, który normalnie musiałby pan przeznaczyć na wprowadzanie się. - To mi odpowiada. - Zapewniam pana, że to naprawdę świetny dekorator. - Moja żona i dzieci są w Memphis... właśnie mnie przeniesiono... i im szybciej będę mógł ich tu ściągnąć, tym lepiej. - Tak? Czym się pan zajmuje? - To jeszcze tajemnica, ale moja firma otworzy tu fabrykę. Produkujemy pościel... prześcieradła, narzuty na łóżka i poszewki do poduszek. Nie możemy rozpocząć do czasu, aż się tu urządzę. - Czy dużo ludzi będzie tu wynajmowało domy? - Och, tak. Przynajmniej czterech z kierownictwa. - W takim razie przyłożymy się do pracy nad pańskim domem. - Świetnie. - Możemy tam pojechać natychmiast, jeśli pan chce -zaproponował Willie. - Jutro rano byłoby lepiej. - Uścisnęli sobie ręce i Louis wrócił do hotelu. Willie zadzwonił do Joeya i powiedział mu, że pojawiła się wielka szansa - mają dużą nową robotę, którą trzeba szybko wykonać. Pomijając sprzedanie paru sof Barca Lounger i kompletu mebli do jadalni oraz pomalowanie kilku ścian, zlecenie Louisa było pierwszym zadaniem dotyczącym dekoracji wnętrz, jakie Joey otrzymał od czasu otwarcia firmy. Kiedy spotkali się następnego dnia, Joey starał się zachowywać powściągliwie, ale nie potrafił całkowicie ukryć podniecenia. Był w trenczu spływającym fałdami z ramion i okrywającym białą jedwabną bluzę. Nie miał żadnego makijażu, ale wyglądał tak, jakby powinien go sobie zrobić. Głos mu się zmienił, jakby w programie ochrony świadków wymieniono mu wszystkie struny głosowe, bo w żadnym razie nie mógł tak mówić, kiedy pracował na Brooklynie, powiedział Charleyowi Louis w rozmowie telefonicznej, którą przeprowadził tego wieczoru z budki w sąsiednim mieście. Pojechali obejrzeć dom. Joey podyktował Williemu całe strony notatek. Następnie wrócili do miasta i Willie powiedział Louisowi, że zadzwoni do niego, gdy tylko wszystko przygotują. Louis odparł, że umiera z ciekawości, by zobaczyć, co będą mieli do zaproponowania, ale ostateczną prezentację trzeba będzie zrobić przed jego szefem, który przyleci z Milwaukee. Rozdział 59 Charley wyleciał z Nowego Jorku do Seattle dwa dni po wyjeździe Louisa, zamierzając zatrzymać się w Olympic Hotel w Seattle, gdzie miał czekać na telefon od niego. Z tym hotelem łączyła go pewna sentymentalna więź. Wiele lat wcześniej miał przyjaciela, starego agenta prasowego pracującego dla cyrku Ringling Brothers, który powiedział, że swoją ostatnią erekcję zostawił w szufladzie biurka w Olympic i chociaż wrócił po nią trzy dni później, już jej tam nie było. Samolot wylądował o czasie. Był piękny dzień, którego urok powiększało to szczególne powietrze, tak pieczołowicie chronione na Północnym Zachodzie. Charley stanął drugi w kolejce do wyjścia z samolotu. Chciał jak najszybciej wykonać robotę i wrócić do Mardell, ale też zastanawiał się bez przerwy nad tym, co się dzieje z Maerose. Od spotkania z donem mniej się o nią bał, ponieważ był pewny, że don porozmawiał z Vincentem i przekonał go, żeby jej nie pobił, gdy już ściągną ją z Meksyku. Wyobraził sobie chaos i nieporozumienia, jakie wywoła na Brooklynie, gdy oświadczy, że ma zamiar poślubić Mardell - nie wspominając o możliwości przemocy, kiedy usłyszy o tym Vincent. Przemyślawszy to, wykluczył jednak przemoc. Maerose przeprowadziła całą sprawę tak, że to on był stroną pokrzywdzoną; niezależnie od tego, co by teraz zrobił, miał do tego prawo, gdyż to wobec niego postąpiono źle. Od Maerose dzieliło go ponad dwa tysiące mil, ale myślami był przy niej, głowiąc się, jak mógłby złagodzić cios, który spadnie na jej już obolałą głowę, kiedy usłyszy o nim i Mardell. Musiała się tego spodziewać. Zrobiła to, co
zrobiła, ponieważ poukładała sobie wszystko do kupy na długo przed nim. Doszła do wniosku, że on chce ożenić się z Mardell. Nie powiedział nic, co by temu przeczyło, gdyż chciał się ożenić z Mardell, ale chciał także ożenić się z Maerose. Gdyby tylko ta cała sprawa potoczyła się właściwym torem, tak jak to było, zanim pojechał do Miami i ona musiała do niego zadzwonić. Mae poukładała sobie wszystko do kupy, ale zrobiła to źle. Chciała go uchronić przed zemstą Vincenta i utratą szacunku don Corrada. I z pewnością wiedziała o Mardell. Za każdym razem, gdy tak o tym myślał, dochodził do wniosku, że to wszystko jest wprost nieprawdopodobne. Zniszczyła sobie życie. Była teraz czarną owcą rodziny, wyrzutkiem. Cala przyszłość Maerose rysowała mu się jak życie w ciemnościach zamrażarki, a on i Mardell mieli budować swoje szczęście na jej bólu. Odrzuciła wszystko, by dowieść tego, czego nie musiała dowodzić: że jest Prizzi i sama może zadecydować o tym, co się z nią stanie, i nie pozwoli sobą pomiatać ani się w końcu porzucić, ponieważ on uznał, że musi być podporą dla kogoś, kto jest od niej słabszy. Rękaw, którym pasażerowie powinni przejść z samolotu do terminalu portu lotniczego w Seattle, był nieczynny, podtoczono zatem jedne z tych staroświeckich schodów, po których zawsze schodzą politycy, bez kapeluszy nawet podczas zamieci, machając rękami ku kamerom telewizyjnym. Kiedy wychodził z samolotu pochłonięty myślami o przeszłości, unikając stawania całym ciężarem na osłabionej nodze, w którą oberwał na wojnie, Charley potknął się o próg, a kiedy próbował odzyskać równowagę, jego stopa zaklinowała się i runął na schody, łamiąc prawą nogę między kostką a kolanem. Następnie, nagle uwolniony i ciągnięty siłą grawitacji w dół, zjechał głową naprzód po całej kaskadzie schodów. Wylądował twarzą na pasie startowym, łamiąc przy okazji nos i podbijając sobie oczy. Aby jeszcze mocniej wyróżnić się w szpitalnych statystykach, doznał pęknięcia czaszki i wstrząśnienia mózgu. Musieli go tam zostawić do przyjazdu karetki, ponieważ jego noga była wręcz groteskowo wykręcona i krwawił z uszu. Stewardesy nie pozwoliły nikomu go ruszyć. Sześćdziesięcioro siedmioro pozostałych pasażerów wychodzących z samolotu musiało go przekroczyć. Niektórzy zwracali na niego uwagę, kiedy robili nad nim krok, bo chociaż był nieprzytomny, wydawał wiele najróżniejszych dźwięków. Większość jednak nie patrzyła w dół, albo z powodu pośpiechu, albo dlatego, że nie chciała opóźniać innych. Troje z tych ludzi w ogóle go nie zauważyło. Po przyjeździe karetki sanitariusze położyli go na noszach i załadowali do samochodu, gdzie podano mu słaby środek uśmierzający ból na czas jazdy do szpitala. Przed wwiezieniem do izby przyjęć pielęgniarka przejrzała mu kieszenie oraz portfel i ustaliła, że jego najbliższym krewnym jest papa. Szpital zadzwonił do niego. Papa rozmawiał z nimi głosem, który nie pozostawiał żadnych wątpliwości: nie mieli nic robić do czasu, aż dotrą tam najlepsi specjaliści. Papa się rozłączył, po czym zadzwonił do Lazarra Fissy, szefa rodziny z Seattle, powiedział mu, co się stało, i poprosił o znalezienie najlepszego fachowca od kości z tego rejonu, który by się zajął głową, nosem i nogą Charleya. Już po dziesięciu minutach Fissa wiózł w jadącej do szpitala limuzynie doktora Abrahama Weilera, najlepszego na Północnym Zachodzie chirurga ortopedę. Po czterogodzinnej zwłoce, podczas której Weiler wpatrywał się w zdjęcia rentgenowskie i planował przebieg operacji, nałożyli Charleyowi na głowę odlew gipsowy w kształcie hełmu, zoperowali mu nogę i umieścili ją na wyciągu oraz złożyli mu nos. Okolice jego oczu przybrały ciemnopurpurową barwę. Same oczy, mocno zaciśnięte, przedzielał wielki opatrunek, który obejmował jego złamany nos, pękniętą czaszkę i wstrząśnięty mózg. Doktor Weiler po operacji rozmawiał przez telefon z papą i powiedział mu, że Charleyowi nic nie będzie. Uzupełnił to masą medycznego bełkotu, którego papa nie słuchał, ponieważ nie rozumiał z tego ani słowa. Papa zadzwonił do Louisa Pało, któremu kazał pojechać z Vakimy do Seattle i czuwać nad Charleyem. Załatwiwszy to, powiedział o wszystkim donowi oraz Vincentowi, w tej kolejności, ale zapomniał o Mardell. Wstrząs, jakim było dla niego to, co zrobiła Maerose, jeszcze nie minął i myśli o tym wypełniały jego umysł. Odbyło się przyjęcie, na którym miano ogłosić zaręczyny Charleya i Maerose, uznał zatem, że Charley jakoś rozwiązał sprawę z Mardell, że przestała dla niego istnieć. Zresztą i tak żyła w innym świecie. Upłynęło osiem dni, zanim Charley zdołał złożyć razem to, że Louis jest z nim w pokoju i że Louis może zadzwonić do Mardell. Czas podzielił się na części, które po prostu dokładały się jedna do drugiej. Najpierw słyszy jego głos, potem przybywa nocna pielęgniarka, a Louis wychodzi. Dziesiątego dnia, chociaż Charley wciąż nic nie widział przez spuchnięte oczy, zdołał uświadomić sobie, że nie wie, gdzie jest jego portfel - a tam właśnie był numer Mardell, którego nie pamiętał, ponieważ prawie do niej nie dzwonił, tylko po prostu przychodził do jej mieszkania. Zawołał pielęgniarkę i zażądał, aby mu powiedziała, gdzie jest jego portfel. Odparła, żeby się uspokoił i że portfel jest w sejfie szpitala. Kazał jej tam pójść i przynieść go sobie. Powiedziała, że nie wydadzą jej portfela bez jego podpisu. Charley jednak do dwunastego dnia nie widział dość dobrze, żeby móc się podpisać, i do tego czasu wpadł w desperację. W rezultacie skrajnego ubezwłasnowolnienia nawiedzały go wizje i wiedział, co się stało na Zachodniej Dwudziestej Trzeciej Ulicy w Nowym Jorku. Wiedział, że Mardell się zabiła. Dwudziestego dnia, chociaż jego noga wciąż była na wyciągu, nie potrzebował już Louisa do przeprowadzenia tej rozmowy. Sam zadzwonił do Mardell.
Nie odebrała telefonu w mieszkaniu i nie było jej w nocnym klubie, do którego zaangażował ją Marty Pomerantz. Te rozmowy zajęły mu pięć godzin, tak że naprawdę kosztowało go to wiele wysiłku. Zupełnie zdezorientowany doszedł w końcu do wniosku, że jeśli Mardell jeszcze żyje, musi być w Newark, ale po dwóch kolejnych próbach udało mu się jedynie ściągnąć do telefonu za kulisami kogoś, kto mu powiedział, że Mardell miała tam być, ale nie przyszła. Charley kazał Louisowi znaleźć numer Marty'ego Pomerantza. Kiedy się do niego dodzwonił, Marty powiedział, że Mardell jest w drodze do Bostonu, gdzie ma wystąpić w jakimś klubie. - Przestań pieprzyć - warknął Charley. - W Newark powiedzieli mi, że wciąż ma tam angaż. Jak może grać w Bostonie? - Z kim rozmawiałeś w Newark? - Skąd mam wiedzieć? - Co on może wiedzieć? Mam jej umowę przed sobą. - Boston? - zapytał chrapliwym głosem Charley. - Boston jest poza miastem. - To występ weekendowy i płacą dwa kawałki. - Czy teraz jest weekend? - zapytał Charley Louisa, który skinął głową. - Posłuchaj, Marty - powiedział do słuchawki Charley. -Dam ci numer telefonu w Seattle. Powiedz jej, żeby zadzwoniła pod ten numer, a jeśli tego nie zrobi do dziewiątej jutro rano, wylatujesz z interesu. - Charley... o co chodzi? Powiedz mi, o co chodzi? - Boję się, że ona mogła się zabić, Marty. To było w kartach. Ona już taka jest. Marty uznał, że zrobił wszystko, co mógł, by ochronić Mardell przed powrotem do nałogu. - Charley? - zaczął niepewnie. - Taa... - Ona nie pojechała do Bostonu. Jest tutaj, w Nowym Jorku... w swoim mieszkaniu. - Co tam się, u diabła, dzieje, Marty? - Jest pijana. Zamknęła się w mieszkaniu i nie odpowiada na telefony ani nie reaguje na dzwonki do drzwi. - To dlaczego, kurwa, powiedziałeś mi, że jest w Bostonie? - Ponieważ jest miłym dzieciakiem. Każdy widzi, że szaleje na twoim punkcie, i nie chciałem, żeby miała kłopoty. - Pijana? - Charley był przerażony. Nie znosił pijaków. - Przecież ona prawie wcale nie pije! - Cóż... nie wiem. Kiedy jedyny raz trzy dni temu udało mi się ściągnąć ją do telefonu, była pijana, zapewniam cię. Ciągle nazywała mnie Charleyem. Nie mogłem jej przekonać. To nie moja wina. Nie udaje mi się nawet jej nakłonić do tego, żeby podeszła do drzwi. - Ach, cholera, Marty. Nie mam do ciebie pretensji. - Co chcesz, żebym zrobił? - Posłuchaj, Marty... złamałem nogę, wychodząc z samolotu w Seattle. Mam dwa gipsowe opatrunki na głowie. Leżę w łóżku z nogą na wyciągu. Czy możesz zrobić to dla mnie i sprawdzać osobiście dwa razy dziennie, co się z nią dzieje? Tylko przez kilka dni, dopóki się stąd nie wydostanę? Ale nie mów jej o mojej nodze albo o głowie... powiedz jej po prostu, żeby zadzwoniła pod numer, który ci podałem. - Co ci się stało w głowę? - Pękła mi czaszka, kiedy spadłem ze schodów od samolotu. - To może być coś poważnego. - To Mardell jest czymś poważnym. M a r d e 11! - A jeśli ona nie otworzy mi drzwi? - Poczekaj chwilę. - Zakrył dłonią słuchawkę i popatrzył na Louisa. - A jeśli nie otworzy drzwi? - Niech da stówę portierowi - podpowiedział Louis. - Daj stówę portierowi - powiedział Charley do słuchawki. - A potem wejdź do środka. Jeśli straciła przytomność, zawieź ją do szpitala. Niech ją tam przetrzymają, aż całkiem wytrzeźwieje i dojdzie do siebie. -Jeszcze raz podał Marty'emu numer szpitala, w którym leżał. Charley odłożył słuchawkę. Louis wziął od niego telefon i postawił go na nocnym stoliku. Charley nacisnął guzik dzwonka wzywającego pielęgniarkę. Była to przystojna czarna kobieta, której nie można było urobić ani pyskowaniem, ani komplementami. - Posłuchaj, Clarice - zaczął Charley - możesz tu ściągnąć Abe'a? - Doktora Weilera? - Taa... - Po co? - Moja przyjaciółka ma w Nowym Jorku kłopoty. Muszę jej pomóc. - Dobrze. - Wyszła z pokoju. Doktor Weiler był niskim facetem z siwymi wąsami, praktyką przynoszącą trzysta tysięcy dolarów rocznie i problemem, którym było zamiłowanie do uprawiania hazardu w kasynach. Miał na sobie długi biały fartuch.
- Posłuchaj, Abe - powiedział Charley. - Mam kłopoty w Nowym Jorku. Gdybym złamał nogę na nartach w Sun Valley, mógłbyś mi założyć jeden z tych żelaznych biegunów na dole gipsu, żebym mógł chodzić. - A jaki biegun miałbym nałożyć panu na głowę? Ma pan pękniętą czaszkę i wstrząs mózgu, panie Partanna. - Muszę się stąd wydostać. - Wstrząs jest tu najniebezpieczniejszą sprawą. Niech mi pan pozwoli porozmawiać z pańskim lekarzem. - Abe... posłuchaj. Musisz go przekonać. Zrobię to na własne ryzyko. - Nowe elektryczne wózki inwalidzkie są bardzo dobre. - Podpiszę, że wychodzę ze szpitala na własną odpowiedzialność. - To się rozumie. - Możesz mi przyłożyć pijawki do oczu lub coś takiego? - Może pan nosić ciemne okulary. - Kiedy mogę opuścić szpital? - Jutro rano? Gdy doktor Weiler wyszedł, Louis wstał i zamknął drzwi, po czym wrócił do łóżka i usiadł. - Chcesz, żebym się zajął Williem i Joeyem? Charley pokręcił głową. - Straciłem na nich masę czasu. Muszę to zrobić sam. - Na przykład jutro wieczorem? - Nie chcę tu znowu przylatywać. Zbyt wiele mnie to kosztowało. Tak. Ustaw ich na jutro wieczór. Louis wyjechał jeszcze tego dnia. Następnego dnia o dziesiątej rano zadzwonił do Charleya i podał mu adres wynajętego domu. - Załatwiłem kierowcę od Fissy, który odbierze cię ze szpitala w południe, Charley. Zawiezie cię do tego domu bocznymi drogami, a ja o szóstej po południu sprowadzę tam Williego i Joeya. Kierowca przyniósł mu spluwę. Wózek inwalidzki upchnęli bokiem za fotelem kierowcy. Charley usiadł na tylnym fotelu z nogą wyciągnięta przed siebie. Jechali przez góry i miał miły widok na masę drzew i ładne tereny. Samochód wjechał na podjazd wynajętego domu o piątej po południu. Charley kazał kierowcy zaparkować go gdzieś w lesie, a potem wrócić po niego i Louisa za piętnaście siódma. Był zmęczony szukaniem Williego. Joeya nie mógł sobie nawet przypomnieć. Gniew mu już przeszedł, ale robotę należało wykonać: nikt nie może się spodziewać, że jeśli okpi Prizzich, to ujdzie mu to na sucho. Siedział na wózku inwalidzkim w kuchni i czekał, winiąc Mardell za to, że przez nią nie czuje podniecenia pod koniec pięciomiesięcznego polowania na dwóch facetów, którzy zasłużyli sobie na to, co dostaną. Zastanawiał się, jak Mardell wyglądała, kiedy była małą dziewczynką. Poczuł pogardę do jej matki, ale przypomniał sobie, jaki musiał być jej ojciec, skoro matka stała się taka, jaka była. Pomyślał o Maerose, o tym, gdzie teraz może być i jak daje sobie radę. Powinna. Pod warunkiem że nie dorwała się do gorzały. Muszą dopilnować, żeby trzymała się z dala od alkoholu. Potem przypomniał sobie, dlaczego i gdzie była, i nie martwił się już dłużej o nią i alkohol, tylko o to, że musiała się rozstać z ojcem. Tak czy owak, dlaczego obarczać winą kogokolwiek poza mną, dumał. Gdybym wziął lekcje wychodzenia z samolotu, nie potknąłbym się i wrócił do Nowego Jorku po dwóch dniach, Mardell nie upijałaby się, a ja znalazłbym przyjemność w usunięciu Williego i Joeya - ale teraz stało się to po prostu jeszcze jedną robotą. O wpół do szóstej usłyszał, jak Louis wchodzi z nimi do domu. Oprowadził ich po pokojach frontowych, opowiadając im, że właściciel usunie meble, kiedy oni postanowią, jakie powinny stanąć na ich miejscu. Potem Charley usłyszał, jak Joey mówi, co tu będzie ładnie wyglądało. Kiedy Louis przyprowadził ich z powrotem do salonu, Charley wjechał tam na wózku inwalidzkim. Willie popatrzył na niego przez szerokość pokoju, chwycił się oparcia sofy i zwymiotował. W kroku beżowych spodni Joeya, który powoli osunął się na fotel, pojawiła się duża ciemna plama. Szczęka opadła mu na pierś, a koszula rozpięła się szeroko, ukazując złote łańcuchy wiszące na jego szyi. Charley nie przywitał się z nimi. Louis podniósł ich na nogi i poprowadził korytarzem ku schodom prowadzącym do piwnicy. Charley jechał za nimi do czasu, gdy zobaczył, dokąd idą. - To na nic, Louis - powiedział. - Ten wózek nie nadaje się na schody. - Schody? - powtórzył półprzytomnie Willie. - Zabierz ich do garażu. Weźcie ze sobą z kuchni dwa krzesła. Wyszli przez drzwi kuchenne. Willie i Joey nieśli po krześle. - Hej, poczekajcie! - zawołał Charley. - W garażu nie ma telefonu. Będziemy musieli porozmawiać tutaj. - Porozmawiać? –powiedział Joey. Louis kazał im usiąść. Charley ustawił wózek naprzeciw nich w odległości mniej więcej jedenastu stóp. Louis stanął pod ścianą, trzymając się poza linią światła. - Pozwólcie, że wam coś wyjaśnię - powiedział spokojnym, rzeczowym tonem Charley. - Próbowałem was znaleźć przez pięć miesięcy, ale nie sprawiłoby mi to różnicy, gdyby to trwało i dziesięć lat. Skąd wam przyszedł do głowy pomysł, że ujdzie wam to na sucho?
Obaj mężczyźni byli bardzo bladzi. Willie miał dreszcze, włożył zatem dłonie pod pachy i pochylił się do przodu. Joey zaczął płakać. Oparł się na rękach, a z jego ust wydobywały się wysokie dźwięki, coś jakby łkanie. Willie wziął głęboki oddech i powiedział, naprawdę twardo, do Charleya: - Co ty próbujesz zrobić, Charley? Rząd przetrąci ci kark, jeśli nas choćby dotkniesz. - Rząd wydał nam was. Willie myślał o tym, kiedy Charley dodał: - Jestem tutaj, żeby doprowadzić do tego, byście zrozumieli, co zrobiliście własnym ludziom, ludziom, którzy dali wam wasze miejsce na świecie. - Joey i ja musieliśmy uciec, Charley. Nie mogliśmy żyć tak, jak musieliśmy. Nie w środowisku. Kiedy stuknąłeś Vita, dostrzegliśmy w tym szansę dla siebie i wykorzystaliśmy ją. - Narobiłeś nam wiele kłopotów, Willie. Prawie mnie załatwiłeś z tym Mallonem. Kosztowałeś Prizzich masę pieniędzy. - Musieliśmy to zrobić. Nie mieliśmy wyboru. Louis widział, jak Willie i Joey rozpogodzili się, ponieważ Charley zachowywał się pojednawczo. Zdawali się nie mieć najmniejszego pojęcia, że są już martwi. - Czego od nas chcesz? - zapytał Willie, znowu twardym tonem. - Nie szukałeś nas chyba przez pięć miesięcy po to, by zaserwować nam tę ojcowską gadkę. - Chcę, żebyście zadzwonili do paru osób. Chcę, byście powiedzieli, że żałujecie tego, co zrobiliście. Łkania Joeya ucichły. Willie poklepał go uspokajająco po plecach. - Do kogo mam zadzwonić? - zapytał Willie. - Joey też. - Charlie podjechał na wózku do ściennego telefonu i wyjął z kieszeni kawałek papieru. Wykręcił numer, po czym powiedział do słuchawki po sycylijsku: - Don Gennaro? Mówi Charley Partanna. Siedzę tutaj z Williem Daspisą i Joeyem Labriolą. Chcą z tobą porozmawiać. Chwileczkę. Skinął ręką na Williego, żeby podszedł do telefonu. - Gennaro Fustino. - Co mam powiedzieć? - zapytał Willie. - Powiedz, że wyrządziłeś krzywdę Prizzim i zasługujesz na karę. Willie wziął słuchawkę i przekazał mechanicznie tę wiadomość. Charley podał następnie słuchawkę Joeyowi, który wygłosił swój tekst spokojnie i bez jęków. Charley zadzwonił w sumie do czterech donów i każdemu z nich Willie oraz Joey powiedzieli to samo. Kiedy było po wszystkim, wyglądali znacznie lepiej. - Teraz zadzwonimy do don Corrada - powiedział Charley. Wykręcił numer. – Padrino tu Charley. Mam tutaj Williego Daspisę i Joeya Labriolę. - Willie sięgnął po słuchawkę, ale Charley, słuchając tego, co mówił mu don, uniósł rękę. Po chwili odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do Williego. - Wybacza wam - powiedział. Willie i Joey padli sobie w objęcia. Joey pocałował Williego. Willie kiwał głową i poklepywał Joeya po plecach. - Ale chce wasze kciuki - dodał Charley. Oderwali się od siebie i obrócili ku niemu. - Chyba się nie spodziewaliście, że nic was to nie będzie kosztowało? - zapytał Charley. - Nasze kciuki? -Joey był kompletnie osłupiały. Charley strzelił każdemu z nich w tułów, tam, gdzie główna aorta odchodzi od serca i kieruje się do brzucha. Padli na plecy. Louis wyszedł na korytarz i po chwili dały się słyszeć jego pospieszne kroki na schodach wiodących do piwnicy. Wrócił z toporkiem. - Odrąb im kciuki - rozkazał Charley. - Ja nie mogę wstać z tego cholernego krzesła, bo klapnę na tyłek. Louis ukląkł obok Williego, który wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. Przytrzymał prawą rękę Williego na podłodze i odrąbał mu kciuk. - Teraz drugi - powiedział Charley. Louis odrąbał metodycznie wszystkie cztery kciuki i zawinął je w gazetę. Dziesięć lat później powiedział, że ból przywrócił Williemu i Joeyowi pełną świadomość. Charley nachylił się nad nimi i powiedział: - Don chciał, abym wam powiedział, że lewe kciuki dostanie twoja żona, Willie. Rosa zostanie w ten sposób pomszczona. Gliniarze z Brooklynu dostaną wasze prawe kciuki, a nasz człowiek dopilnuje, żeby odbitki z waszymi odciskami dotarły do wszystkich gazet. Będziecie bardziej sławni niż podczas procesu, kiedy zdradziliście Prizzich. Sławni! Strzelił im obu w głowy, Joeyowi pierwszemu. Willie próbował krzyknąć, kiedy Charley pochylił się nad nim, żeby to zrobić, ale nie mógł już wydobyć z siebie głosu. Charley i Louis zostawili ich tam. Samochód przyjechał dokładnie o szóstej czterdzieści pięć i zawiózł ich na lotnisko w Seatde. Rozdział 60 W czasie lotu do Nowego Jorku Charley niemal nie zdawał sobie sprawy z tego, że to on siedzi w samolocie. Jego wózek inwalidzki złożono i umieszczono w luku towarowym. Jego samego wniesiono na pokład i posadzono na rozłożonym fotelu w pierwszym rzędzie pierwszej klasy. Jego zagipsowana noga wystawała
na przejście, nos utrzymywały mu na miejscu plastry, a na głowie miał cisnącą gipsową myckę. Od ludzi z Seattle pożyczył dwuuncjowy pojemni-czek do heroiny, żeby przewieźć w nim cztery kciuki. Były teraz dobrze zamknięte i bezpieczne w kieszeni jego płaszcza, który wisiał w szafie z przodu samolotu. Wszystko, co nowe w jego życiu, wirowało mu teraz przed oczami. Zastanawiał się, czy papie uda się to tak załatwić, żeby zaręczynowy prezent od burmistrza dla niego i Maerose, można było po cichu przenieść tylko na niego. Osiedle apartamentowców Garden Grove nie leżało na Brooklynie i jego lokalizacja była po prostu wspaniała, jak można było wywnioskować z reklamówki, którą burmistrz przysłał zamiast paczki z prezentem - a on i Mardell musieli mieć jakieś eleganckie miejsce, żeby rozpocząć życie małżeńskie, miejsce, które nie byłoby zbyt blisko Prizzich. Musi wyciągnąć Mardell z tej sprawy z alkoholem. Musi mu przysiąc, że to rzuci. Wiedział, gdzie może znaleźć dwa solidnie udokumentowane artykuły napisane przez lekarzy, którzy wykazali, że alkohol powoduje niedobór witamin. Nie potrzebował żadnych zewnętrznych świadectw, by stwierdzić, co robił z głową. Główną sprawą było to, że musieli się pobrać, aby mogła zrozumieć, iż nic już nigdy nie wstrząśnie nimi tak jak ostatnie wydarzenia. Chryste, niech no tylko zobaczy gipsowy hełm, jaki miał pod wełnianą czapką, plus wózek inwalidzki i nos, to sama zrozumie, jak była szalona, myśląc, że od niej uciekł. Kiedy już ją znajdzie i skłoni, by zaczęła trzeźwieć, zadzwoni do Eduarda z prośbą o wybranie sędziego, który mógłby udzielić im ślubu, potem zadzwoni do papy z prośbą, żeby został jego świadkiem, a następnie wyjadą gdzieś i pobiorą się. Na samą myśl o tym poczuł się jak w wyżymaczce, ale musiał to zrobić. Ona go potrzebowała. Wszystko się dobrze ułożyło, jak to przepowiadał papa. Maerose uciekła. Nigdy nie zrozumie, dlaczego się na to zdecydowała. Wszystko potoczyło się po jej myśli, ale on w głębi serca wiedział, że gdyby przyjęcie zaręczynowe przebiegło zgodnie z oczekiwaniami zebranych tam osób, cała sprawa przybrałaby zupełnie inny obrót. Ożeniłby się z Maerose. Miałby może kilka kiepskich tygodni, ale skończyłby z Mardell. Wszystko by się jakoś ustaliło. Ale Maerose uciekła od niego. Wciąż czuł ją gdzieś wokół siebie, jak powietrze lub coś takiego, ale, do diabła, rozwiązała wszystko. Musiała się odciąć, gdyż tylko tak mogła mu powiedzieć, że nie musi się z nią żenić. Z pewnością nieźle odegrał rolę zasmuconego tym, że nie mógł się z nią zaręczyć, ale co innego mógł zrobić? Miał szczęście, zapewne. Nie musiał wybierać między Mae a Mardell. Dzięki Bogu. Wszystko samo się ułożyło, jak to przepowiedział papa. Ale, jak na faceta z jego branży, z pewnością przegapił wielką okazję. Mógł się ożenić z jedną z Prizzich. Mógł się stać kluczową postacią rodziny. Jego dzieci mogłyby być Prizzimi i mieć wszystkie wpływy oraz przywileje, jakie się z tym wiązały. Zamiast tego - chociaż wmawiał sobie, że dobrze zrobił, decydując się poślubić kobietę, która najbardziej go potrzebowała - kiedy opuścił samolot, popatrzył na Marty'ego Pomerantza i natychmiast zrozumiał, co od niego usłyszy. Serce zamarło mu w pół uderzenia, gdy to sobie uświadomił. Mardell kochała go bez pamięci i uznała, że go straciła, ponieważ nie odezwał się do niej przez dwanaście dni - całe trzy życia przy tym braku pewności siebie i poczuciu samotności, jakie ją dręczyły - i zabiła się. Zasłonił twarz dłońmi. Próbował powstrzymać wzbierający w gardle jęk. - Dobrze się pan czuje, panie Marino? - zapytała stewardesa. Samolot wylądował na lotnisku La Guardia o siódmej dziesięć rano. Czekał na niego Marty Pomerantz. Charley nie powiedział papie, że wraca. Tu chodziło o Mardell, nie o interesy. Charley w wózku inwalidzkim został opuszczony na pas startowy, a potem wtoczony do budynku portu lotniczego. Marty stał tam z miną przedsiębiorcy pogrzebowego. Charley wszystko zrozumiał. Marty nie musiał nic mówić. Mardell się zabiła. Wszystko było skończone. Odeszła i nic już nie mogło mu jej zwrócić. Doszła do wniosku, że ją opuścił i nigdy do niej nie wróci, a więc się zabiła. - Dobrze, Marty - powiedział zdławionym głosem. -Mów mi wszystko. - Jezu, Charley, ale cię urządzili. Nie miałem pojęcia. - Mniejsza z tym, na litość boską... co z Mardell? Dałeś portierowi stówę? - Taa... - I znalazłeś ją? - Nie było jej tam, Charley. Przez ten cały czas, kiedy my się o nią zamartwialiśmy, jej nawet nie było w mieszkaniu. - Co? - Nie mógł uwierzyć w to, co mówił Marty. - Na stole kuchennym znalazłem list. Zaadresowany do ciebie. - Marty wyjął kopertę z bocznej kieszeni płaszcza i podał ją Charleyowi, który popatrzył na nią oniemiały. Nigdy jeszcze nie czuł tak ogromnej, absolutnej ulgi. Żyła. Nie wiedział gdzie, ale nic jej się nie stało. Czuł się jak ekolog, który właśnie ocalił rzadkie zwierzątko z jakichś trujących odpadów. On jej nie ocalił. Ale była ocalona. Nic jej się nie stało. Wiedział również, że w środku tej koperty była wiadomość od niej, która dawała mu wolność. Postąpił właściwie wobec Mardell i teraz ona mu się rewanżowała tym samym. Uwolniła go. Wiedział to. List będzie listem w typie Drogi Janku i wszystko wróci do normy. Wszystko się ułożyło. Jego sytuacja całkowicie się wyklarowała. Nie było już żadnej możliwości, że złamie serca dwóch kobiet.
Wepchnął list do kieszeni płaszcza i popatrzył na Marty’ego. Marty wyglądał tak, jakby spodziewał się kuksańca, ponieważ przyniósł złe wieści. Charley wyciągnął rękę i poklepał go po rękawie, aby dać mu do zrozumienia, że wszystko w porządku, że nie wini nikogo. Uśmiechnął się do niego szeroko i nieco tępo, jak odurzony przez narkotyki. Następnie skierował swój wózek inwalidzki w stronę taksówek, nucąc pod nosem These Foolish Things. Marty ruszył za nim, mówiąc: - Mam dla ciebie limuzynę, Charley. Limuzyna zawiozła Charleya na plażę. Kierowca wydobył go i jego wózek z samochodu. Charley dał mu dwadzieścia dolarów, wprowadził wózek do windy i wjechał na swoje piętro. Otworzył drzwi do mieszkania i nie zdejmując płaszcza, wełnianej czapki oraz szalika, wyjechał na taras, gdzie postarał się odprężyć, nim otworzy list od Mardell. „Najdroższy Charley", przeczytał, „spróbuję być całkowicie szczera, ponieważ nie zasłużyłeś sobie na inne traktowanie". (Jej pióro zawisło w powietrzu. Wiedziała, że wcale nie będzie wobec niego całkowicie szczera, że napisze mu same kłamstwa, ale to był jedyny sposób, by znowu uszczęśliwić wszystkich aktorów tej całej sztuki.) „Kiedy leżałam w szpitalu, poznałam cudownego mężczyznę, światowej sławy brazylijskiego psychiatrę, który zainteresował się wiązkami fal radiowych, jak pamiętasz, dochodzących do mnie z pałacu Buckingham. Zakochaliśmy się w sobie, naprawdę. Kiedy dostaniesz ten list -jeśli w ogóle zjawisz się w moim mieszkaniu - będziemy już po ślubie, który weźmiemy na morzu w drodze do Brazylii. Będziemy mieszkać w Sao Paulo, wysoko, na szczycie góry, otoczeni przez jaskrawo-kolorowe papugi. Nigdy cię nie zapomnę. Mardell". Tak jak powiedział papa. Wszystko się ułożyło. Siedział na tarasie w chłodzie grudniowego poranka. Dopiero w południe, pogwizdując radośnie, wjechał wózkiem do sypialni i wgramolił się na łóżko. Rozdział 61 Na podium małej sali wykładowej, wykorzystywanej głównie jako miejsce spotkań klubowych w gimnazjum imienia Louisa Muńoza-Martina, ustawiono w półokręgu dwanaście krzeseł. Na każdym z nich siedział uczeń. Seńora Roja-Buscando zajmowała miejsce w środku. Charley, w granatowym garniturze, białej koszuli i ciemnogranatowym krawacie, siedział trzeci od prawej, między panną Edith Moliną, byłą korespondentką „Brooklyn Eagle", i Rosjanką z Brighton Beach o imieniu Luba oraz nazwisku, którego nigdy nie potrafił zapamiętać, ale które rymowało się z nazwiskiem gracza z zespołu z Śt Louis. W pierwszym rzędzie, na krzesłach, które Eduardo zarezerwował poprzez wydział oświaty, siedzieli Corrado Priz-zi, Amalia, Vincent, papa, Eduardo i Baby. Don był bardzo ożywiony do chwili, gdy rozpoczęła się właściwa uroczystość, kiedy to na scenę wkroczył pan Matson z kartonem zrolowanych dyplomów z pieczęcią miasta Nowy Jork. Każdy owinięty był jasnoniebieską wstążką i opatrzony wypisanym tuszem pięknym pismem pana Matsona - nazwiskiem jednego z siedzących na podium absolwentów. Pan Matson wygłosił krótką mowę powitalną do sześćdziesięciu siedmiu osób zajmujących miejsce na widowni, po czym zaczął wywoływać po nazwisku uczniów, by wychodzili odbierać swoje dyplomy. Wywołując Charleya, pamiętał o nadzwyczajnym statusie specjalnych gości w pierwszym rzędzie i, za radą swojego dyrektora okręgowego, wymienił jego szkolne osiągnięcia: „Charley Partanna, zdobywca największej liczby złotych gwiazdek spośród męskich wychowanków w swojej klasie, jej sekretarz i skarbnik, wzorowy uczeń". Charley wystąpił na środek, przy bardzo głośnych oklaskach pierwszego rzędu i umiarkowanych reszty sali, ukłonił się panu Matsonowi, wziął dyplom i wrócił na swoje krzesło. Po rozdaniu dyplomów pan Matson przedstawił Evelyn Roja-Buscando, uczennicę, która miała w imieniu klasy wygłosić mowę pożegnalną. Seńora podeszła do pulpitu z grubym plikiem kartek w ręce i odchrząknęła. Miała na sobie bladowiśniową obcisłą bluzkę z akrylu, która uczyniła z jej piersi, nie podtrzymywanych przez żaden biustonosz, zaokrągloną półkę. Dół jej spódnicy ozdabiała złota falbana o szerokości dwóch cali. Z jej uszu zwisały ciężkie kolczyki ze złocistego plastyku, a zaczesane do góry włosy tworzyły wysoki kok. Jezu, pomyślał Charley, gdzie ona była przez te wszystkie lata, kiedy razem chodziliśmy do szkoły? Uświadomił sobie, jak wiele mieli ze sobą wspólnego. Byli nie tylko absolwentami gimnazjum, ale również kolegami z klasy. Była wspaniałą kobietą - dlaczego nigdy przedtem tego nie zauważył? Nie należała do środowiska, będzie więc musiał ją lepiej poznać. Seńora odchrząknęła i zaczęła czytać pierwszą ze stosu kartek. O rany, pomyślał Charley, będziemy mieli szczęście, jeśli wyjdziemy stąd jutro rano.